Baśnie i legendy indyjskie
przekład z b/ndi
Tatiana Rutkowska i Grażyna Karska
Wydawnictwo Łódzkie
Wyboru na podstawie wydania indyjskiego
„BHARAT KI PRATINIDHI LOK-KATHAYAN" (1969 © Atma Ram and Sons, Delhi - 6)
dokonała
TATIANA RUTKOWSKA
<:?
Okładkę i strony tytułowe projektował
ANDRZEJ FRYDEL
0/:
ЫЪОО
Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1989 ISBN 83-218-0741-0
AkcjiEl 19 83
Zaczarowany tłuczek
u'-' >' л • ' и ,'- '"я, /) - t)i ■'• - „ on y.
..' \'' >' ł li* j<4 . ..... (
Ul ■""-.' .'.' (» ' " Uh 't..{V 'Л/Pł i
Za dawnych czasów kraj Konkan słynął z mądrych i uczonych ludzi. Mieszkali tam też znani poeci, a jeden z nich, który osiągnął szczególną sławę i bogactwo, nazywał się Widhuradźan. Pewnego razu wdarł się do kraju Konkan radża* księstwa Sahjadri i w krwawej walce jego potężne wojsko odniosło zwycięstwo. Widhuradźan porzucił dom i dostatek, zaciągnął się do wojska swego króla i dzielnie walczył w jego szeregach. Po klęsce musiał uciekać. Wędrował przez wiele dni i nocy, nigdzie nie znajdując dla siebie miejsca.
Pewnego dnia pod wieczór był tak zmęczony, że nogi już odmawiały mu posłuszeństwa, głód zaś doskwierał coraz bardziej. A że zbliżała się noc, ostatkiem sił dowlókł się do jakiejś wioski i zapukał do drzwi pierwszego napotkanego domu. Otworzyła mu staruszka.
- Babciu - powiedział - umieram z głodu, może masz choć odrobinę ryżu?
Chytra to była i skąpa starucha.
- Synku - zaskrzeczała - sama od kilku dni nic nie miałam w ustach. „Kłamie jak najęta" - pomyślał Widhuradźan i zaczął się zastanawiać,
co robić dalej. Mamrocząc coś pod nosem zwrócił się po chwili do starej.
- Jeśli masz siekierę, może dałoby się coś ugotować.
- Siekierę? - zdziwiła się starowina. - Pierwsze słyszę, by z siekiery ktokolwiek potrafił wyczarować jedzenie!
- Nie to nie, ale jeśli dasz garnek i choćby tłuczek, przekonam cię, że wyczaruję.
Zdumiona, lecz pełna ciekawości staruszka przyniosła za chwilę to, o co prosił. Widhuradźan wymył tłuczek, nalał do garnka wody i postawił go na ogniu. Mieszając udawał co jakiś czas, że próbuje.
- Daj no, babciu, teraz trochę soli, zobaczysz, że będzie świetne.
- Już przynoszę - stara pobiegła po sól. Widhuradźan wrzucił szczyptę, znów pomieszał i rzekł udając, że smakuje:
- Ach, jakie to dobre, właściwie niczego już nie trzeba, chyba że ze dwie garstki ryżu.
- Zaczekaj, synku, zaraz przyniosę -żwawo zakręciła się skąpa staruszka.
* radża - król, książę, władca
5
- Wiesz co, babciu? - powiedział Widhuradźan, mlaszcząc smakowicie - gdyby tak jeszcze odrobinkę masła, to... nie, nie mam słów!
Masło zjawiło się w okamgnieniu i Widhuradźan omaścił nim ugotowany już ryż, po czym zdjął garnek z ognia i szerokim gestem zaprosił gospodynię do skosztowania.
Stara łakomie zabrała się do jedzenia. Zdumienie jej nie miało granic.
- Wybornie smakuje! Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że ryż ugotowany z tłuczka jest tak wyśmienity! Powiedz, synku, czy z siekiery też byłby taki dobry?
Zadowolony Widhuradźan w milczeniu rozkoszował się jedzeniem.
":'
-
Słoń Indry*
W pewnej wsi mieszkał ubogi pandit**. Jego monotonne życie upływało na.czytaniu różnych starych opowieści. Którejś nocy przewracał się w łóżku z boku na bok nie mogąc zasnąć. Noc była jasna, poświata księżycowa zalewała cały pokój migocącym srebrem. Kiedy księżyc spojrzał wprost w okno, pandi-towi nagle się objawił słoń boga Indry majestatycznie schodzący z nieba na ziemię. A słoń ten miał w zwyczaju conocne spacery i przechadzki po ziemi, nad ranem zaś powracał do nieba. Gdy nasz pandit ujrzał boskiego słonia, zaświtała mu w głowie szalona myśl: a co będzie, jeśli schwycę go za ogon i w ten sposób dostanę się do nieba? Wszak - przypomniało mu się-niejednokrotnie czytał w wielu starych opowieściach, iż w niebie można dostać mnóstwo najrozmaitszych słodyczy, za którymi pandit tak bardzo przepadał, a na kupno nie mógł sobie nigdy pozwolić. Na samą myśl, że będzie mógł skosztować okrągłych słodziutkich laddu***, placuszków ze słodkiego twarogu albo ciasteczek dźalebi, i to nie byle jakich, tylko dużych, o niebiańskim smaku, które wprost się rozpływają w ustach, panditowi pociekła ślinka.
Następnego dnia zawołał swoich uczniów i przemówił do nich tymi słowy:
- Och, dzieci, musimy zrobić małą przejażdżkę do nieba. Tam, zapewniam was, dostaniecie przepysznego słodkiego laddu. Od tego dopiero się tyje! A co tutaj? Nie zawsze mamy za co kupić nawet najprostsze jedzenie. Słuchajcie mnie uważnie, w nocy schodzi na ziemię słoń boga Indry, uczepimy się wszyscy jego ogona i polecimy do nieba. Zgoda?
- Tak, tak - zawołały dzieci - my chcemy laddu!
Nastała noc. Pandit i jego uczniowie uważnie wpatrywali się w niebo. Wkrótce ujrzeli słonia powoli kroczącego po ziemi. Zmierzał w kierunku stawu. Cała gromadka co tchu pobiegła w jego stronę.
- Och, królu słoni - zawołał pandit - ty, który posiadasz wszelkie cnoty, zabierz nas ze sobą do nieba! Tak dawno nie mieliśmy w ustach nic słodkiego, a słyszeliśmy, że w ogrodzie Indry mieszka cukiernik, który robi przepyszne laddu.
* Indra - w mit. ind. władca piorunów, pogromca piorunów i złych mocy ** pandit - uczony bramin *** laddu - rodzaj słodyczy indyjskich w kształcie kulek, przygotowywanych z mleka i mąki, smażonych w tłuszczu
7
Słoń parsknął śmiechem, lecz zgodził się zabrać ze sobą wszystkich.
- Niech szanowny pandit uczepi się mego ogona - rzekł - najstarszy uczeń niechaj chwyci się twoich nóg, potem następne dziecko jego nóg i dalej po kolei wszyscy, którzy chcą lecieć ze mną.
Spragnieni słodyczy tak też uczynili. Słoń zaczął się wzbijać w niebo. W połowie drogi jeden z uczniów zawołał:
- Och, wielce szanowny panie nauczycielu, czy pan wie, jakiej wielkości są niebiańskie laddu?
Pandit, chcąc pokazać, odruchowo odjął ręce od ogona i po chwili cała gromadka poleciała w dół. Nauczyciel-łakomczuch zdążył jeszcze krzyknąć, że laddu w niebie są bardzo słodkie. A słoń powoli unosił się coraz wyżej.
-' Гіг ж i tt
> > 1 /I J'
■•
Bhola-prostak
Mieszkaniec pewnej wioski, którego wszyscy przezywali Bhola, co znaczy prostak, miał bardzo upartego i krnąbrnego wołu. Kiedy wyprowadzał go na pole, żeby zacząć orkę, uparciuch robił, co mu się podobało. Raz nie można go było ruszyć z miejsca, to znowu pędził z taką szybkością, że jarzmo spadało, a Bhola nie mógł za nim nadążyć. Rozwścieczony chłop walił go wtedy czym popadło. Pewnego dnia, kiedy nie skutkowały ani prośby, ani groźby, Bhola uderzył kijem tak mocno, że wół się przewrócił i już więcej nie wstał. To było duże zmartwienie, pozostał bowiem tylko jeden wół, który bez pary nie poradzi sobie przecież w pracach polowych. Cóż tedy miał począć?
Na kupno drugiego wołu Bhola nie miał pieniędzy, rozważał więc długo, co by tu wymyślić. Może chociaż ściągnąć z padłego zwierzęcia skórę i postarać się ją sprzedać? Wpadłoby trochę grosza. Trzeba też spróbować pożyczyć od sąsiadów. Od jednego troszkę, od drugiego troszkę, aż uzbiera się tyle, ile trzeba. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Nie zwlekając wziął się do roboty. Udał się ze skórą do miasta, pokręcił się tu i ówdzie, lecz ceny, które mu proponowano, wydawały się Bholi za niskie. Wreszcie pod wieczór zmęczony i zniechęcony zapukał do pierwszego lepszego domu. Mieszkała w nim stara kobieta z wnuczkiem. Kiedyś była bardzo bogata, opływała w dostatki i prowadziła beztroskie życie. Po latach tłustych przyszły jednak lata chude i teraz, sprzedawszy wszystko, co stanowiło jakąkolwiek wartość, nie mieli z wnuczkiem co włożyć do ust.
- Czego chcesz, synku? - spytała staruszka.
- Mam skórę z wołu, jeśli chcesz, możesz ją wziąć.
- Po co mi skóra, synku? Na nic się nie przyda.
- Wczesnym rankiem wyszedłem z domu, żeby ją sprzedać, ale jakoś nie znalazłem kupca. Zmęczony już jestem bardzo i nie mam siły szukać dalej. Może masz chociaż jakiś stary gliniany garnek, daj mi go, a w zamian oddam ci skórę, zgoda?
- Skoro tak nalegasz - roześmiała się staruszka - to tam, w rogu, widzisz, wala się stary brudny garnek pamiętający jeszcze czasy moich przodków. Weź go sobie, a daj mi w zamian skórę.
Dobili targu i Bhola z ciężkim sercem i na ciężkich nogach powlókł się do domu. Sprawa zaś wcale nie była taka prosta. Staruszka, sama tego nie wiedząc, ofiarowała prostakowi garnek ze szczerego złota. Z pokolenia na pokole-
9
nie przechowywało się w nim nagromadzone bogactwo i chowano go do głębokiego dołu. Z biegiem czasu warstwy ziemi, brudu i kurzu tak szczelnie go oblepiły, że nikomu do głowy by nie przyszło, co się pod tym wszystkim kryje.
W drodze do domu nieszczęśliwy Bhola zatrzymał się koło stawu. „Chyba umyję i wyszoruję porządnie tego brudasa" -pomyślał i wziął się do roboty. Nagie pod ostatoią^aist^ątoiotacośbiyswłio i po chwili wie posiadający siąze zdumienia i radości Bhola trzymał w ręku złoty garnek. „Los się wreszcie do mnie uśmiechnął" - z tą myślą co tchu popędził do domu wpadając po drodze do sklepu złotnika. Sprzedał swój skarb za kilka tysięcy rupii* i pełen dumy z posiadanego bogactwa wrócił do domu. Cała wioska naturalnie od razu zauważyła, że prostaczek Bhola nagle się wzbogacił. Ciekawość spędzała sąsiadom sen z powiek.
- Przyznaj się, Bholo, skąd masz tyle pieniędzy?
- Ano - chętnie udzielał odpowiedzi Bhola - przecie wiedzieliście, że mój wół zdechł. Cóż miałem robić? Zdarłem z niego skórę i chciałem ją sprzedać. Kupca nie musiałem długo szukać. Jakaś, jak widać bardzo bogata staruszka napełniła hojnie mój woreczek pieniążkami.
Mieszkańcy wioski nie zastanawiali się zbyt długo. Postanowili iść za przykładem Bholi, pozabijali swoje woły, pozdzierali z nich skóry i udali się pod wskazany adres.
- Chyba żartujecie ze mnie - oburzyła się stara kobieta na propozycję kupna skór. - Od lat klepię biedę, a wy sobie wyobrażacie, że rozdaję pieniądze na prawo i lewo! Dałam temu człowiekowi stary gliniany garnek, a teraz nawet potłuczonego nie znajdziecie w mojej chałupie.
Ludziska wrócili jak niepyszni, a w dodatku wściekli na Bholę. Ten oszust wyrządził nam taką krzywdę! Za skóry nikt nie da nawet złamanego grosza! Pokażemy temu łajdakowi, gdzie raki zimują! Podpalimy mu dom i wykradniemy całą forsę! Choć w ten sposób powetujemy sobie naszą krzywdę!
Uczynili to w nocy, kiedy wszyscy spali. Zaprószyli ogień i gdy dom staną! w płomieniach, okradli go doszczętnie. Bholi udało się jakoś uratować, ale na miejscu chałupy pozostała garstka popiołu. Wczesnym rankiem załadował wóz popiołem, przykrył go starym prześcieradłem, żeby nikt nie widział, po czym zaprzągł swego jedynego wołu i wyruszył w drogę. Nie mógł przecież tutaj zostać.
Jechał pogrążony w niewesołych myślach, aż spotkał pewnego królewicza, który wybrał się na polowanie i zgubił drogę.
- Dobry człowieku - zagadnął królewicz - zabłądziłem i padam już ze zmęczenia. Pozwól, że wsiądę na twój wóz. Podwieź choć kawałek.
- Dobra, siadaj, ale uważaj, żebyś broń Boże nie kichnął. Jest taka sprawa: mam wóz naładowany pieniędzmi, a kichnięcie potrafi zmienić je w popiół. Siadaj i pamiętaj, żebyś nie kichnął.
* rupia - indyjska jednostka monetarna
10
І і Ил
- Możesz być spokojny, na pewno nie kichnę, a nawet jeśli coś takiego mi się przytrafi, to hojnie wynagrodzę twą krzywdę.
Przejechali kawałek, kurz zaczął łaskotać nozdrza królewicza i po chwili rozległo się potężne kichnięcie. Bhola natychmiast podniósł lament: „Och, ja nieszczęśliwy! Wszystko przepadło, cały mój dobytek stał się garstką popiołu! Co ja teraz pocznę!" Odrzucił prześcieradło i królewicz przekonał się, że na wozie leży popiół. Bardzo zmartwiony, poczuwając się do winy, zaprowadził Bholę do swego pałacu i dotrzymał obietnicy. Z wozem naładowanym do pełna pieniędzmi uszczęśliwiony Bhola wrócił do swojej wsi. Był teraz jeszcze bogatszy niż przedtem.
I tym razem ciekawość rozpierała mieszkańców wioski. Na wszystkie pytania Bhola odpowiadał, jak to królewicz w zamian za popiół ze spalonego domu ofiarował mu wóz pełen pieniędzy. Cóż, ludzka głupota nie zna granic! Wkrótce cała wieś płonęła, a trochę później wozy załadowane popiołem wyruszyły w drogę. Wieśniacy zjawili się przed obliczem królewicza i zażądali pieniędzy za przywieziony popiół.
Królewicz śmiał się do rozpuku, a potem kazał służbie dać porządną nauczkę tym zuchwalcom i przepędzić ich z pałacu. Rozwścieczeni na Bholę wrócili do domu bardzo markotni. Ten prostak zasługiwał na okrutną zemstę. Postanowili napaść na niego i utopić go w rzece. „Ten łajdak wreszcie powinien znaleźć śmierć! Niech zginie w głębokim nurcie rzeki!" Udało im się złapać „niegodziwca", mocno związać sznurem i wsadzić do kosza. W drodze do rzeki zatrzymali się przy świątyni i weszli do niej, żeby odprawić modły. Kosz z Bhola postawili pod drzewem pewni, że im nie ucieknie. Tymczasem przechodził tędy pastuch. Na widok człowieka uwięzionego w koszu zapytał zdziwiony, co się stało.
- Ci ludzie, co poszli się pomodlić zostawiając mnie tutaj, chcą bez mojej zgody mnie ożenić. Wcale mi się nie pali do ożenku. Posłuchaj, bracie, a może ty byś chciał wziąć ślub zamiast mnie? Jeśli chcesz, to nic prostszego, właź do kosza, tylko najpierw rozwiąż mnie, a potem ja ciebie zwiążę. Oni na pewno nic nie zauważą, więc trochę cierpliwości i pójdziesz do ołtarza, no jak?
Pastuch na chwilę zaniemówił, a że był biedny, perspektywa rychłego ożenku wydała mu się nęcąca. Szybko wyraził zgodę. Wszystko to zajęło im kilka minut i szczęśliwy pastuch siedział już uwięziony w koszu, a nie mniej szczęśliwy Bhola maszerował ze stadem owiec i kóz w kierunku swojej wsi.
Wkrótce ludzie wyszli ze świątyni, dźwignęli kosz i pospieszyli w stronę rzeki. Kiedy byli już nad samą wodą, pastuch się domyślił, co się święci, i zaczął wrzeszczeć wniebogłosy:
- Przecie macie zaprowadzić mnie do ślubu! Dlaczego chcecie mnie utopić? Ratunku! Ratunku!
- Najpierw powinieneś się wykąpać, a potem pomyślimy o ślubie - rozległ się w odpowiedzi głośny, szyderczy śmiech.
Tak oto głupi pasterz marnie skończył w rzece.
11
Zdumienie powracających do domu wieśniaków było nie do opisania, kiedy zobaczyli Bholę pasącego wielkie stado owiec i kóz.
- Bholo, och Bholo! Skądżeś się wziął tutaj?
- Ano wróciłem inną drogą i dlatego zdążyłem przed wami. Co się tak gapicie? Stado zdobyłem właśnie w tej rzece.
- Nie, to nie do wiary, musimy się przekonać, wracamy do rzeki - rozległ się chór głosów. Wzburzeni wieśniacy kazali jednak Bholi iść z sobą.
Na bezchmurnym dotąd niebie nagle pojawiły się małe obłoczki, a ich odbicie w wodzie sprawiało wrażenie pasących się owiec i kóz. A więc Bhola nie skłamał! Chciwość pokierowała ludzkim rozumem. Głupcy jak oszalali zaczęli skakać do wody. Cóż, można się domyślić ich losu!
Prostak Bhola podśpiewując wrócił do domu.
Kupcowa i złodziej
Pewna kupcowa mieszkała samotnie. Z całej jej rodziny pozostała tylko staruszka matka, do której córka od czasu do czasu wybierała się w odwiedziny. Któregoś dnia, otrzymawszy od matki zaproszenie, wyruszyła w drogę, a ponieważ była kobietą przezorną i ostrożną, wszystkie swe kosztowności schowała do woreczka i zabrała ze sobą. Traf chciał, że akurat tą samą drogą szedł pewien złodziej. Chcąc odwrócić uwagę rzezimieszka sprytna kupcowa wszczęła z nim rozmowę, wspominając jakby mimo woli, że ani w domu rodzinnym, ani u teściów właściwie nikt nie mieszka. W związku z tym chętnie by przyjęła j akąś godną zaufania osobę na mieszkanie, traktuj ąc j ą j ak rodzonego syna lub córkę.
- Gdybyś tak chciała mnie wziąć do siebie, z radością bym się zgodził -powiedział złodziej i już wyobraził sobie, jak grasuje w obu domach korzystając z tak doskonałej sposobności.
Kupcowa zaprowadziła rabusia do domu matki, gdzie przyjęto go bardzo gościnnie. Matka i córka przygotowały suty poczęstunek, znalazło się też coś mocniejszego do picia. Wkrótce gość miał już dobrze w czubie, lecz popijał dalej, aż całkiem stracił przytomność. Nie tracąc czasu sprytna kobieta wpakowała go do worka, po czym zawołała zaufanych ludzi, którym kazała wrzucić worek do studni, i sama poszła z nimi.
Po drodze bystra kupcowa wypatrzyła jeszcze czwórkę złodziei pochłoniętych dzieleniem łupu. „Warto by zagarnąć dla siebie to, co tam dzielą" -pomyślała chciwa niewiasta. „Warto by zagarnąć to, co niosą w worku ci ludzie" - pomyśleli złodzieje. Zostawili więc swój łup sądząc, że po ciemku nikt go nie zauważy, i zaczęli się skradać za idącymi.
- Czy nikt nas nie widział? - spytała głośno kupcowa, kiedy byli już przy studni. - Bo jeśli ktoś zauważył, niechybnie będzie chciał ukraść worek z naszą zdobyczą.
- Spokojna głowa, w takich ciemnościach na pewno nikt nas nie mógł zobaczyć! - zapewnili j ą ludzie.
- Pło to wrzucajcie szybko i wracamy! - rozkazała.
W drodze powrotnej bez trudu znalazła kryjówkę, zagarnęła złodziejski łup i przyniosła do domu.
W przekonaniu, że w studni znajdą wielkie bogactwo, czwórka złodzie-
13
jaszków zastanawiała się, w jaki sposób je wydostać. Nie było jednak innego sposobu, jak skoczyć w dół, co też uczynił jeden z nich. Zdumiał się bardzo, kiedy w pływającym worku ujrzał związanego człowieka. Co było robić? Próbował wołać, ale z głębokiej studni jego głos nie dochodził do przyjaciół. Zaczął więc machać rękoma, próbując pokazać, że nic nie ma. Ci zaś na górze powzięli podejrzenie, iż chce ich wystrychnąć na dudków i zgarnąć całą zdobycz dla siebie. Niedoczekanie! Po krótkiej naradzie drugi skoczył do studni. Powtórzyła się ta sama historia. Oczekujący na górze przekonani, że oszuści podzielą łup między sobą, nie zastanawiali się zbyt długo przed własnym skokiem do wody. Dopiero kiedy znaleźli się wszyscy razem, zrozumieli, jak sprytnie kupcowa wyprowadziła ich w pole. Pomogli wydostać się z worka swojemu koledze po fachu, dowiadując się, że ma na imię Thaparija, i cała piątka z trudem wygramoliła się na powierzchnię.
Kiedy przyszli na miejsce, gdzie przedtem schowali swój łup, przekonali się, że i tu zostali oszukani. Tego już było za wiele! Muszą odebrać i zemścić się! Wybrali się na wieś wczesnym rankiem i wysłali Thapariję na dach, aby zobaczył, czy w domu jeszcze śpią, czy też się obudzili. Kupcowa przeczuwając zemstę czekała już z ostrym nożem w ręku. Jak tylko Thaparija rozgarnął słomę i zajrzał do środka - ciach! ciach! - i z obciętego nosa ciurkiem polała się krew. Pechowiec stoczył się z dachu i zatajając przed kumplami swą hańbę, opowiedział bajeczkę, jakoby w ciemnościach nadział się nosem na hak.
- Co za fajtłapa z ciebie, Thaparija! - zniecierpliwił się jeden z nich, po czym szybko wdrapał się na dach. Przebieg tej wyprawy był taki sam, zaś ofiara sprytu kupcowej z obawy przed kpinami, powtórzyła bajeczkę zmyśloną przez Thapariję.
- Nadziałem się na hak - ściskając zakrwawiony nos rzekł trzeci poszkodowany.
- Wpakowałem się na jakiś ostry gwóźdź - złażąc z dachu zastękał czwarty.
- Mój biedny nos! Przeklęty hak tak go rozharatał - jęczał piąty usiłując powstrzymać krew.
Perfidna baba stanowczo zasłużyła na najokrutniejszą zemstę! Tym razem długo się głowili, jak to zrobić naj mądrzej.
Okazja nadarzyła się wkrótce. Wyśledzili swą ofiarę, która oddaliła się od domu, żeby nazbierać krowiego łajna na podpałkę. Złodziejaszkowie skradali się za nią przekonani, że ich nie zauważyła, ale i tym razem spryt nie zawiódł kupcowej. Pobiegła co tchu w nogach, a kiedy zobaczyła wysokie drzewo, szybko schwyciła zwisającą gałąź i wdrapała się na nie.
- No, teraz już nam nigdzie nie ucieknie - pomyśleli prześladowcy i postanowili trochę odpocząć. Wkrótce zmorzył ich głęboki sen. Kazali czuwać Thaparii i w razie czego wszcząć alarm. Lecz i jemu również zechciało się spać, zdjął więc turban, położył na nim głowę i przymknął oczy, aby zdrzemnąć się choć parę minut. Tymczasem kupcowa zaczęła działać. Ułamała gałąź i zrzuciła ją na Thapariję, który natychmiast poderwał się na równe nogi i spojrzał w
14
górę. Niewiasta miłym uśmiechem i serdecznym gestem zapraszała go na drzewo. „Trzeba wejść do niej i spytać, czego chce" -pomyślał naiwnie i nie robiąc hałasu, żeby nie obudzić śpiących, wlazł na drzewo.
- Thaparija, pragnę wyjść za ciebie za mąż. Wszystko, co mam, będzie twoje - głos kupcowej był pełen słodyczy. - Przyrzeknij mi tylko, że zechcesz pojąć mnie za żonę.
„A to ci dopiero! Bogactwo samo pcha mi się do rąk" -pomyślał Thaparija, zaś głośno wyraził gotowość do ożenku.
- No to włóż język do moich ust, a potem ja zrobię to samo - rozkazała przyszła żona.
Głupiec kiwnął głową i chętnie wsunął język do ust okrutnicy. Ciach! Thaparija poczuł straszliwy ból i smak krwi. Wyjąc przeraźliwie zleciał z drzewa na śpiących przyjaciół. Obudzeni z głębokiego snu i jeszcze nie całkiem przytomni, pomyśleli, że mają do czynienia z samym diabłem. Co rychlej poderwali się do ucieczki. Thaparija biegł za nimi usiłując wytłumaczyć, co się stało, lecz z jego ust pełnych krwi wydobywały się tylko niezrozumiałe dźwięki. Ten bełkot jeszcze bardziej przekonał złodziei, że ściga ich diabeł, więc nie odwracając się puścili się w te pędy, byle prędzej i dalej, zaś sprytna kupcowa spokojnie zeszła z drzewa i wróciła do domu.
Opowieść o królewskiej córce
Córka pewnego króla pobierała nauki u znanego pandita. Wraz z nią uczyła się córka ministra jej ojca, z tą tylko różnicą, że córka króla ofiarowywała codziennie nauczycielowi złotą monetę, zaś córka ministra srebrną. Dziewczęta przychodząc na lekcję witały pandita z wielkim szacunkiem, a ten za każdym razem udzielał im swojego błogosławieństwa. Zwykł był przy tym mawiać, zwracając się do królewny: „Twoim narzeczonym będzie zmarły" -zaś córce ministra przepowiadał za męża królewicza.
Mijały dni i miesiące. Panny rozkwitały, stawały się coraz piękniejsze, a zarazem mądrzejsze, i córkę króla zaczęła nie na żarty martwić złowróżbna przepowiednia pandita. Wkrótce straciła chęć do nauki, dni spędzała w milczeniu, błądziła smutna po pałacowych komnatach, przestała przyjmować jedzenie. Przyjaciółki na wszystkie sposoby starały się ją rozweselić, śmiały się i żartowały, lecz smutek nie znikał z twarzy królewny. Być może matczyna miłość i troska zdołałyby rozwiać niepokój i udrękę królewny, ale matkę straciła już dawno, a król-ojciec był ciągle zajęty ważnymi sprawami.
Kiedy królewna tak schudła, że pozostał z niej tylko cień, radża wreszcie się zaniepokoił i obawiając się jakiejś choroby wezwał lekarzy. Różne sławy wszchstronnie badały biedną dziewczynę, mimo to wszyscy gubili się w domysłach i nie potrafili jej wyleczyć. Po długiej naradzie powiedzieli królowi, że ich zdaniem nie jest to choroba ciała tylko duszy, a więc jeśli uda się położyć kres cierpieniom duszy, królewna wyzdrowieje.
- Córeczko, powiedz mi prawdę, co cię tak dręczy? - głos ojca brzmiał niepokojem i troską. -Nie zatajaj przede mną niczego. Pragnąłbym się dowiedzieć, jakie myśli tak strasznie cię gnębią. Może ktoś się ośmielił ciebie obrazić? Jeśli tak - każę wyrwać mu język. A może ktoś spojrzał na ciebie złym wzrokiem? Każę wydłubać mu oczy za karę.
- Nie, ojcze - rzekła królewna - nikt nie powiedział mi złego słowa, nikt nie rzucił na mnie złego spojrzenia. Wiesz, co mnie dręczy, mój ojcze? Pamiętasz pandita, u którego pobierałam nauki i do którego od jakiegoś czasu przestałam chodzić? Otóż codziennie po przywitaniu udzielał mi błogosławieństwa i zwykle dodawał, że moim narzeczonym będzie zmarły. Ta przepowiednia spędza mi sen z powiek.
16
Radża poczuł, jak zimny pot zrasza mu czoło. Przez chwilę nie mógł wykrztusić z siebie słowa, lecz opanował się i zaczął uspokajać córkę.
- Kochanie, postaraj się nie myśleć o tym, przestań się zadręczać. Jeszcze dziś każę przywołać szanownego pandita i wyjaśnię tę sprawę.
Gdy tylko się zjawił nauczyciel królewny, zatroskany ojciec poprosił go o natychmiastowe objaśnienie złowróżbnej przepowiedni.
- Och, najjaśniejszy panie! Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. Takie ma być przeznaczenie królewny, bo wskazują na to gwiazdy w jej horoskopie. Wszystkie próby i starania, by zmienić los, na nic się nie zdadzą. Stanie się to, co ma być.
Teraz król nie miał już żadnych wątpliwości. Wiedział zresztą, że przepowiednie pandita zawsze się sprawdzały. Ogarnęła go rozpacz, oczyma wyobraźni widział już zmarłego - narzeczonego ukochanej córki. „Po co mi tron i królewska władza - myślał - skoro nie mogę zaradzić nieszczęściu i ulżyć jedynemu dziecku w udręce? Zrzeknę •się tronu i pójdę usługiwać świętym ascetom. Może ich błogosławieństwo potrafi odmienić przeznaczenie mojej nieszczęsnej córki". Tak też uczynił. Oddał w ręce swego ministra sprawy zarządzania królestwem i był pewien, że ten nie zawiedzie zaufania. Potem poczynił przygotowania do drogi i razem z córką rozpoczął wędrówkę w nadziei, że prędzej czy później znajdzie świętych ascetów.
Jeszcze niedawno oboje nie wiedzieli, co to znaczy chodzić pieszo. Teraz musieli przedzierać się prze!z gęste lasy raniąc ręce o kłujące krzaki i gałęzie drzew oraz kalecząc nogi na leśnej ścieżce. Stopy mieli już tak poobcierane, że co parę kroków musieli odpoczywać. Głód zaczynał doskwierać coraz bardziej, a i strach przed dzikimi zwierzętami wprawiał ich w stan przygnębienia. Im dalej szli, tym las stawał się gęstszy i mroczniejszy. Odczuwali teraz nie tyle głód, ile straszliwe pragnienie, lecz nie zauważyli ani śladu wody po drodze. Na nogach mieli już takie bąble, że każdy krok sprawiał ból.
Zdziwili się bardzo, kiedy nagle w oddali zobaczyli jakiś dom. Byli tak spragnieni, że nie zastanawiając się, skąd się wziął w tej nieprzebytej puszczy, ostatkiem sił dobrnęli pod drzwi. Stały otworem. Królewna nieśmiało zajrzała do środka, lecz nikogo nie zauważyła. Powiedziała na wpół przytomnemu ze zmęczenia ojcu, żeby zaczekał na nią, a sama weszła do domu. W tym momencie drzwi się zatrzasnęły. Przestraszony radża próbował je otworzyć, ale wysiłki spełzły na niczym. Konając niemal z głodu i pragnienia trzy dni spędził koło domu w płonnej nadziei, że stanie się cud, drzwi się otworzą i odnajdzie z powrotem swoją ukochaną córkę. Straciwszy tę wiarę, odszedł z rozpaczą w sercu.
Uwięziona królewna przekonawszy się, że nie zdoła otworzyć drzwi, bezskutecznie usiłowała otworzyć okna. Rozłąka z ojcem i niemożność wydostania się z pułapki całkowicie ją załamały. Nie wiedziała, co począć. Z płaczem padła na ziemię. Następnego dnia, kiedy pierwszy szok minął, postanowiła przeszukać cały dom. Okazało się, że jest w nim wszystko, co potrzebne do życia, nawet mała studnia z czystą wodą. Po kolei otwierała wszystkie poko-
17
Filia %
13
'Hr-іФ
Л
je, aż doszła do małej komórki. Uchyliła drzwi i stanęła jak wryta. Na podłodze leżał martwy człowiek, najwyraźniej królewskiego rodu. Kępki trawy, które rosły na jego ciele, świadczyły o tym, że leży tu już bardzo długo.
Królewna w lot zrozumiała wszystko: „To jest właśnie mój narzeczony". Przepowiednia pandita się sprawdziła.
Odtąd wstawała wcześnie rano, dokonywała ablucji i przychodziła do komórki. Codziennie wyrywała kępkę trawy i składała ją w ofierze bogu słońca. Minęło kilka miesięcy. Pewnego dnia drzwi tego dziwnego domu otworzyły się same, tak jak kiedyś same się zamknęły. Ale cóż to mogło zmienić? Co miała robić nieszczęsna królewna? Dokąd pójść? Nie wiedziała, gdzie jest dom rodzinny czy żyje jeszcze ojciec.
Któregoś upalnego dnia w samo południe zapukał do drzwi przechodzący tędy olejarz ze swoją córką. Byli spragnieni i zmęczeni długą drogą. Królewna przyjęła ich serdecznie, napoiła i przygotowała coś do jedzenia. W pewnej chwili pomyślała, że dobrze by było zostawić tutaj dziewczynę. Z nią razem nie czułaby się taka samotna, co czasami stawało się nie do zniesienia. Zwróciła się z tym do olejarza, a ten, nie rozmyślając długo, zgodził się za niewielką opłatą zostawić córkę u królewny.
Zamieszkały więc razem. Królewna cieszyła się bardzo, że ma wreszcie do kogo otworzyć usta, dziewczyna zaś była zadowolona, że traktuje się ją tutaj przyjaźnie i serdecznie. Zauważyła wkrótce codzienne wizyty swojej pani u zmarłego leżącego w komórce. Wiedziona ciekawością spytała, dlaczego to robi. Królewna chętnie wyjaśniła, że wierzy, iż kiedy wyrwie wszystkie trawki z ciała zmarłego przynosząc je w ofierze słońcu, zmarły ożyje ii wtedy się pobiorą.
Następnego dnia niewdzięczna córka olejarza obudziła się przed królewną, szybko się obmyła, pobiegła do komórki i wyrwała ostatnią kępkę trawy. Kiedy składała ją w ofierze, zmarły ożył i ze słowami „Ram! Ram!"* pojął dziewczynę za żonę. Skąd mógł wiedzieć, że popełniła niecne oszustwo!
Tymczasem królewna jak zwykle udała się do komórki, ale znalazła ją pustą. Na nic tak długotrwała ofiarność i nadzieja! Och, ironio losu! Ta, która miała stać się królową, stała się służącą, zaś dziewczyna służebna dzięki swemu sprytowi będzie teraz królową!
Na nieszczęsną królewnę spadły wszystkie obowiązki domowe. Musiała przygotowywać jedzenie, prać, sprzątać, robić wszystko, co tylko jej kazali. Nocą padając z nóg ze zmęczenia szła spać do małej izdebki. Na tym odludziu nie miała nawet możliwości opowiedzenia komukolwiek swojej smutnej historii. Znów w milczeniu spędzała dni.
Pewnego dnia młody radża wybierał się do miasta. Wychodząc spytał żonę, co by chciała dostać w podarunku.
- Kup mi bransolety, czerwony szal i jakieś słodycze - poprosiła.
- A co ty byś chciała? - zwrócił się radża do służącej.
* Ram! Ram! - słowa przywitania wyznawców hinduizmu
18
- Chciałbym mieć papugę.
Król wrócił z miasta z podarunkami dla obu kobiet. Królowa założyła nowe bransolety i czerwony szal i zachwycona długo kręciła się przed lustrem. Potem najadła się do syta słodyczy, nie pomyślawszy, żeby choć kawałeczkiem poczęstować służącą. Zawołała ją jedynie, ażeby pochwalić się prezentami.
- Zobacz, jak mi do twarzy w tych bransoletach i szalu. Pięknie wyglądam, nieprawdaż? Na pewno nigdy w życiu nie widziałeś tak ślicznych rzeczy?
Królewna uśmiechnęła się smutno, ale przytaknęła:
- Rzeczywiście i szal, i bransolety bardzo cię upiększają. Są naprawdę prześliczne.
Westchnęła cichutko i wróciła do swych obowiązków.
- Muszą pójść do ukochanego małżonka i jeszcze raz pięknie mu podziękować - dodała oszustka.
Kiedy królewna miała chwilę wytchnienia, bawiła się z papugą i uczyła ją mówić. Wkrótce mądry ptak potrafił już nieźle powtarzać słowa i całe zdania, a pamięć miał świetną. Wieczorami, gdy radża z małżonką po kolacji udawali się na spoczynek, królewna opowiadała papudze smutną historię swego życia. Złej królowej nie spodobała się miłość służącej do papugi, poszła więc na skargę do męża.
- Och, mój władco! Po cóżeś kupił papugę tej leniwej służącej? Całymi dniami nic nie robi, tylko przesiaduje z nią i uczy mowy. Zupełnie zaniedbała swoje obowiązki. Nie słucha, co do niej mówię. Muszę każde polecenie powtarzać dziesięć razy.
- Przesadzasz - przerwał król - wszystko robi na czas i dobrze. Podziwiam, jak świetnie nauczyła papugę mówić, a i ptak jest wspaniały. Kiedy podchodzę do klatki, woła „Ram! Ram!" A jakie piękne wiersze umie na pamięć!
„Mów, co chcesz - pomyślała przewrotna córka olejarza - a ja jednak pozbędę się ptaka. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby na przykład pożarł go kot". Głośno zaś powiedziała:
- No dobrze, wobec tego każ go przynieść wieczorem. Skoro tak chwalisz, posłuchamy razem wierszy w jego wykonaniu.
Po kolacji przyniesiono klatkę z papugą i małżonkowie przygotowali się do słuchania.
- Miła papużko - zwrócił się do niej radża z prośbą - chcielibyśmy posłuchać, czego się nauczyłaś od swojej pani.
- Dobrze, czy mogę opowiedzieć pewną prawdziwą historię?
- Tak, tak, opowiadaj co rychlej.
Papuga zaczęła snuć opowieść: „Były sobie córka króla i córka ministra. Obie pobierały nauki u znanego pandita. Królewska córka codziennie ofiarowywała nauczycielowi złotą monetę, zaś córka ministra srebrną..."
Tak oto mądry ptak przekazywał to, czego nauczyła go królewna. Opowieść zbliżała się ku końcowi, aż wreszcie padły słowa: „Tak mijały dni i noce. Na ciele zmarłego pozostała tylko jedna kępka trawy..."
Można sobie wyobrazić, co przeżywała była służąca! Ogarnął ją strach,
19
a zarazem wściekłość. Za chwilę przepadnie wszystko, co tak sprytnie osiągnęła! Zaraz wyda się oszustwo, które popełniła. Rzuciła się jak opętana do klatki, aby ukręcić łeb wstrętnemu ptakowi, lecz nie zdążyła. Drzwiczki się otworzyły, papuga wyfrunęła i usiadła na oknie. Radża się zdziwił, że ciekawa opowieść została przerwana. Niczego jeszcze się nie domyślał.
Papuga dokończyła smutną historię królewskiej córki, po czym wyleciała przez otwarte okno i spokojnie usiadła na gałęzi drzewa.
Wreszcie radża wszystko zrozumiał i nie zwlekając ani chwili pojął królewnę za żonę, zaś córka olejarza przejęła znów obowiązki służącej.
•
Królewna-niemowa
Dawno dawno temu pewien radża rządził bardzo bogatym krajem. Ludziom w jego królestwie niczego nie brakowało, żyli w spokoju i dostatku i byli szczęśliwi. Ich władcy natomiast nie radowało nic. Był już w wieku podeszłym, mimo to nie doczekał się jeszcze potomstwa. To właśnie było powodem jego ciągłej udręki.
Pewnego dnia radża wybrał się na polowanie. Nagle jego koń czegoś się wystraszył i pędząc galopem poniósł jeźdźca daleko w nieprzebyty las. Udało się go zatrzymać dopiero wtedy, gdy sam się zmęczył szaleńczym biegiem. Król zsiadł z konia, przywiązał go do drzewa i udał się na poszukiwanie jakiegoś źródła, albowiem był bardzo spragniony.
Przedzierając się przez leśną gęstwinę zobaczył niespodziewanie małą chatkę. Mieszkał tu pustelnik, który przyjął przybysza bardzo serdecznie, napoił świeżą wodą i zaproponował odpoczynek. Zmęczony król chętnie usiadł w cieniu drzewa.
- Synu - odezwał się nagle pustelnik - wydaje mi się, że coś cię trapi, wyglądasz na człowieka nieszczęśliwego.
Radża szczerze opowiedział mu o swych kłopotach i pustelnik bardzo się tym przejął. Żal mu się zrobiło pokrzywdzonego przez los króla.
- Zaczekaj trochę - powiedział i po chwili przyniósł owoc jujuby.* -Weź go i daj do zj edzenia swój ej rani. * * Przekonasz się, że obdarzy cię potomstwem. Jednak stawiam ci jeden warunek. Będziesz musiał oddać mi pierwsze dziecko.
Radża się ogromnie ucieszył. Radość, iż wreszcie spełnią się jego pragnienia, była tak wielka, że bez zastanowienia przyjął warunek. Jak na skrzydłach podbiegł do konia, skoczył w siodło i popędził do pałacu. Wbiegł do komnat królowej i od razu poprosił, by zjadła owoc.
Powoli mijały dni i miesiące, aż nastał czas i rani powiła syna. Co za radość zapanowała w pałacu i całym królestwie! Król zupełnie stracił głowę ze szczęścia i... zapomniał o obietnicy danej pustelnikowi. Po pewnym czasie królowa urodziła drugiego syna. Chłopcy rośli, ojciec kochał ich nad życie, niepomny tego, co się wydarzyło kiedyś w lesie.
* jujuba - gatunek drzewa oraz nazwa jego owoców ** rani - królowa, księżna, żona radży
21
Pustelnik zjawił się, kiedy starszy syn miał szesnaście lat, a młodszy piętnaście, i przypomniał królowi o swoim warunku. Cóż pozostało nieszczęśliwemu ojcu? Nie widział innego wyjścia niż spełnienie przyrzeczenia, tym bardziej że bał się, iż rozgniewany pustelnik może rzucić na niego klątwę. Z rozpaczą w sercu oddał syna starcowi, a że chłopak był mądry, zrozumiał sytuację i bez sprzeciwu zgodził się opuścić dom rodzinny. Jedyną rzeczą, o którą poprosił ojca na pożegnanie, był najlepszy koń z królewskiej stajni. Wreszcie ruszyli w drogę. Prowadząc konia za uzdę chłopiec naumyślnie pozostawał trochę w tyle. Zamyślony pustelnik nie zauważył, kiedy królewicz zdjął z głowy turban, szybko podarł go na kawałki i zaczął rzucać je za siebie.
Gdy znaleźli się w domu, trochę odpoczęli i pożywili się, pustelnik zaprowadził królewskiego syna do głębokich podziemi. Tam znajdowała się duża świątynia bogini Kali*. Pośrodku wznosił się wielki posąg bogini, a przed nim było przygotowane wszystko do odprawiania modłów.
- Zostań tutaj, muszę dokonać ablucji, potem przyjdę po ciebie - powiedział pustelnik i wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Chłopiec został sam. Zaczął rozglądać się po świątyni, która wydała się mu dość dziwna. Podszedł do jakichś drzwi, a gdy je otworzył, stanął jak wryty. Nogi się pod nim ugięły, a serce skoczyło do gardła. Na ścianach niewielkiej komórki wisiały ludzkie czaszki, które przeraźliwie zarechotały wytrzeszczając puste oczodoły. Wystraszony chłopiec szybko zamknął drzwi, a kiedy trochę ochłonął z wrażenia, zobaczył drugie wrota. Pokonał strach i wiedziony ciekawością zajrzał do środka. Przez moment myślał, że zaraz zemdleje. Na podłodze stały wielkie kotły napełnione po brzegi krwią. Cofnął się prędko i stanąwszy na środku świątyni z trudem próbował się uspokoić. Serce kołatało jak szalone, nogi się trzęsły, rozpaczliwe myśli tłukły się po głowie. „Co robić? Jak się ratować? Dokąd uciekać? Gdzie się podział pustelnik?"
Nie był to jednak pustelnik, tylko demon przebrany za ascetę. Kiedy wreszcie wszedł do świątyni, królewski syn już się nie łudził nadzieją na ratunek.
- Schyl głowę przed boginią - rozkazał demon, mocno chwytając chłopca i popychając ku posągowi.
Cóż było robić? Nachylił się posłusznie i w tym momencie demon potężnym uderzeniem miecza obciął mu głowę. A więc ofiara dla krwawej bogini została złożona.
Tymczasem w pałacu królewskim, gdzie zapanował powszechny smutek, młodszy syn nie widząc nigdzie starszego brata, zaczął się niepokoić o jego los. Pewnego dnia nikomu nic nie mówiąc osiodłał konia i wybrał się na poszukiwanie zaginionego. Ledwie oddalił się od pałacu, zobaczył na drodze kawałki podartego turbanu, które zaprowadziły go do chaty pustelnika-demona. Obszedł ją dookoła, a gdy przekonał się, że nikogo nie ma, dostał się do środka i
* Kali - groźna małżonka boga Siwy, wyobrażana jako wieloręka kobieta ze ściętą głową w dłoniach i w girlandzie z ludzkich głów
22
'
bez trudu trafił do świątyni Kali. Gdy otworzył drzwi komórki i zobaczył wiszące na ścianach czaszki, cofnął się przerażony, lecz nagle usłyszał głos swego brata. Odwrócił się i w jednej z czaszek rozpoznał jego głowę.
- Och, bracie, po cóż przyszedłeś? To nie święty asceta tu mieszka, lecz okrutny demon. Zabije cię tak samo jak mnie i złoży w ofierze bogini Kali. Najpierw każe pochylić głowę przed boginią, a kiedy to uczynisz, ten oto miecz spadnie na twój kark. Ale wiem już, jak masz postąpić. Słuchaj uważnie, co ci powiem. Kiedy każe ci schylić głowę, powiedz, że nie wiesz, jak to się robi, ponieważ jesteś z królewskiego rodu. Na pewno będzie chciał pokazać i wtedy musisz szybko schwycić miecz i zabić go. Potem weź z rąk bogini dzbanek, który jest napełniony amrytą**, i wylej na mnie ten boski płyn. Wówczas ożyję. Pamiętaj więc, zrób dokładnie to, co powiedziałem.
Młodszy brat zapewnił, iż uczyni wszystko, jak należy i właśnie w tym momencie wszedł do świątyni demon. Ucieszył się bardzo, kiedy zobaczył tak piękną zdobycz. Na pytanie królewicza, gdzie jest jego starszy brat, odpowiedział, że pracuje poza domem, lecz wnet nadejdzie.
- Och, królewiczu - zaproponował - przyszedłeś z daleka, myślę, że zanim wybierzesz się w drogę powrotną, powinieneś złożyć hołd bogini. Podejdź do niej i schyl głowę.
- Och, święty mężu - rzekł królewicz - wiesz przecież, że jestem z królewskiego rodu. Nie zwykłem pochylać głowy. Może byś pokazał, jak to się robi.
- Nic prostszego, zobacz - i demon nisko pochylił się przed boginią.
W ułamku sekundy królewicz schwycił miecz i co sił w ręku odrąbał głowę potworowi. Szybko wziął dzbanek z amrytą, polał życiodajnym płynem czaszkę swego brata, a potem pozostałych ofiar i w mig wszystkich ożywił. A byli to sami królewicze, których potworny demon zwabiał pod różnymi pretekstami do swego domu i zabijał.
W tym samym lesie mieszkała siostra demona. Tego dnia była jakoś niespokojna o brata, w związku z czym postanowiła go odwiedzić. Gdy tylko wbiegła do świątyni, królewicz natychmiast podniósł miecz, by ją zabić. Wystraszona zaczęła błagać:
- Nie zabijaj mnie, królewiczu, jeśli okażesz litość, odkryję ci tajemnicę pewnego cudownego miejsca. Nie pożałujesz!
Zaciekawiony królewicz chciał się przekonać, czy mówi prawdę. Pożegnał się z bratem, obiecując rychły powrót, i poszedł za siostrą demona. Dosyć długo przedzierali się przez las, potem znaleźli się wśród gór. Wspinając się dotarli do dużego kamienia, który demonica odsunęła z niemałym trudem. Pod nim ukazało się podziemne wejście. Zeszli w dół i nagle ich oczom ukazał się piękny pałac. Wyglądał na nie zamieszkany.
- Teraz posłuchaj mojej opowieści-zaczęła siostra demona.-Mieszka w tym pałacu niema królewna, którą umieścił tutaj jej rodzony ojciec. Żeby
** amrytą - mityczny napój bogów
#"*
23
córce się nie nudziło, zostawił jej niezliczoną ilość zabawek. Nie są to zwyczajne zabawki - wszystkie wykonano z różnych drogocennych kamieni: brylantów, rubinów i innych. W pałacu może również zagrać zaczarowana muzyka, która uleczy dziewczynę. Muzyka na razie milczy, a odezwie się dopiero, gdy królewna zacznie mówić, zaś królewna przemówi, gdy tylko usłyszy czarodziejskie dźwięki. Oto cała tajemnica. Jeżeli chcesz, by królewna odzyskała mowę, chodźmy do niej. Będziesz musiał opowiadać jej bajki i ja też nie będę próżnować. Dołożę wszelkich starań, by przemówiła dzięki moim czarom. Zobaczysz, że z naszą pomocą królewna szybko odzyska mowę.
Niemowa okazała się piękną dziewczyną. Królewicz zapragnął uleczyć biedaczkę. Usiadł przy niej i zaczął opowiadać najładniejsze bajki, jakie pamiętał z dzieciństwa. Wtem demonica zamieniła się w muchę i po chwili usiadła na włosach królewny. Dziewczyna wpatrywała się w opowiadającego, królewicz snuł swe opowieści, a mucha bzykała we włosach. Kiedy kończył już trzecią bajkę, królewna nagle ziewnęła i w tym momencie mucha wleciała do jej otwartych ust.
- Czy słyszysz mnie? - zapytał królewicz skończywszy trzecią bajkę.
Zamiast odpowiedzi z gardła dziewczyny wyrwało się głośne bzykanie i niemal natychmiast rozległy się dźwięki czarodziejskiej muzyki. W chwilę potem królewna wymówiła pierwsze słowo, a z jej ust wraz z następnym słowem wyleciała mucha.
Kiedy ojciec królewny dowiedział się o cudownym wyleczeniu córki, zapragnął wydać ją za mąż za wybawiciela. Wkrótce odbył się wspaniały ślub, a narzeczona, jak przystało, otrzymała bogaty posag, w którym, oprócz złota i kosztowności, znalazły się również najwspanialsze słonie i cudowne rumaki.
Po weselu młoda para udała się do królestwa pana młodego, gdzie witano ich ze szczerą radością.
Zaczarowany woreczek
W pewnej wsi mieszkała biedna bramińska rodzina. Czasami nędza tak im dokuczała, że całymi dniami nie mieli co włożyć do ust. Któregoś dnia, gdy bramin* z żoną głowili się, czym by tu nakarmić głodne dzieciaki, i nic nie mogli wymyślić, braminka doradziła mężowi znalezienie jakiejś pracy.
- W naszej wsi już grosza nie zarobisz - zastanawiała się na głos kobieta - musisz pójść gdzieś dalej i tam spróbować szczęścia. Sam widzisz, że od siedzenia z założonymi rękami bieda aż piszczy w naszym domu. Dlatego nie ma innej rady jak iść na zarobek.
Bramin zgodził się z żoną. Ostatnio wstydził się już żebrać we własnej wsi. Pomyślał, że jeśli w jakiejś innej wiosce nie znajdzie pracy, ostatecznie pójdzie na żebry tam, gdzie nikt go nie zna.
- Dobrze, to chyba rzeczywiście jedyne wyjście. Przyszykuj trochę jedzenia na drogę, nie wiadomo, jak daleko wypadnie zajść. Wiem, że w domu nic nie ma, ale usmaż choć parę placków.
W domu zaś już dawno zabrakło mąki. Kobieta pobiegła do sąsiadów, lecz wróciła z niczym. Nikt już nie chciał pożyczyć. Obawiała się, że mąż nie wyruszy w drogę bez jedzenia. Zdenerwowana nie wiedziała, czy wyprawić małżonka z pustymi rękoma, aż wpadła na pomysł, by go oszukać - ulepić placki z popiołu z odrobiną wody. Tak też uczyniła. Włożyła je do małego woreczka i powiedziała mężowi, że jedzenie jest przygotowane.
Następnego dnia o świcie bramin opuścił wieś rodzinną. Jakiś czas szedł polnymi dróżkami, aż dotarł do dużego lasu. Był już bardzo zmęczony, postanowił więc chwilkę odpocząć w cieniu drzewa, zjeść jeden placek i napić się wody ze źródełka. Najpierw obmył ręce i twarz, potem nabrał do metalowego kubka źródlanej wody i wyjął z woreczka placek. Po pierwszym kąsku zorientował się, że to nie są prawdziwe placki. Miały dziwny smak i chrzęściły w zębach. Żal był tak wielki, a głód tak doskwierał, że braminowi łzy popłynęły z oczu. Wzniósł je do nieba, prosząc bogów o litość.
Zdarzyło się akurat, że w tym samym czasie przechadzali się po lesie Siwa i Parwati. * * Usłyszeli lament bramina i Parwati ulitowała się nad nim. Po-
* bramin - przedstawiciel najwyższego stanu w społeczeństwie indyjskim, kapłan ** Siwa - jeden z najważniejszych bogów hinduizmu, Parwati - „córka góry", małżonka Siwy
25
prosiła Śiwę o udzielenie pomocy biednemu człowiekowi i Bóg chętnie przystał na jej prośbę. Niepostrzeżenie zamienił woreczek z niejadalnymi plackami na inny, do którego włożył cztery smaczne placki z prawdziwej mąki, smażone na wybornym maśle.
Bramin niczego nie zauważył. Przekonany, że bogowie nie są mu przychylni, postanowił iść dalej. Noc spędził w lesie, a wczesnym rankiem po obmyciu się i modlitwie, sięgnął po swój woreczek gotów zjeść z głodu nawet kamień. Zdziwił się, bo woreczek był jakiś inny, a jeszcze bardziej, gdy zobaczył w nim cztery placki. Już po zapachu domyślił się, że są prawdziwe. Zjadł jeden, smakował wybornie. „Zjem chyba jeszcze jeden" - pomyślał i otworzył woreczek. „Co to? Znów cztery? Może pomyliłem się w liczeniu? Na pewno było ich pięć". Skosztował więc drugiego i znów zajrzał do środka. „Co do licha! Nie umiem liczyć czy co? Raz, dwa, trzy, cztery! No, przecież cztery sztuki!" Zaczął zjadać jednego po drugim, lecz choć nie wierzył własnym oczom, ciągle miał przed sobą cztery placki. Objadł się tak, że nie zdołałby zjeść nawet kawałeczka więcej. Ogarnęła go błogość i wtedy doznał olśnienia. „To bóg wysłuchał moich błagań i ulitował się nade mną, obdarzając tymi czarodziejskimi plackami" . Podziękował ofiarodawcy gorąco i szczęśliwy postanowił wrócić do domu.
W drodze powrotnej mijał wieś, gdzie mieszkali jego teściowie. „Warto trochę odpocząć - pomyślał - i odwiedzić ich przy okazji". Teściowie i szwagrowie nie zachwycili się zbytnio najściem ubogiego krewnego. Musieli udawać, że się cieszą, bo tak wypadało. Bądź co bądź rodzina. Bramin dał teściowej woreczek na przechowanie, prosząc, aby uważała nań, a sam wdał się w pogawędkę z domownikami. Ciekawską kobietę korciło, żeby zobaczyć, co też może być schowane w woreczku takiego biedaka. Dlaczego tak o niego dba? Może się wzbogacił i trzyma tam pieniądze? Rzecz jasna nie zdzierżyła, rozwiązała zawiniątko i zajrzała wewnątrz. Placki? A cóż to za majątek!
- Masz, skosztuj placka - zawołała młodszego syna, który kręcił się w pobliżu.
- Mamo, daj mi też jednego - po chwili przybiegł drugi syn - podobno są bardzo smaczne.
- Już dosyć, dosyć - opędzała się kobieta od dzieci.
Bała się całkiem opróżnić woreczek, lecz chowając go przed dziećmi przypadkowo zerknęła do środka i, o dziwo, zobaczyła cztery placki. Nie do wiary, przecież dała synom dwa. Zawahała się chwilę wyciągając następnego i znów zajrzała do woreczka. Cztery sztuki, jak nic. Chciwość przezwyciężyła sumienie. Łapała jednego za drugim, aż dzieciom już brzuchy pękały. Potem przezornie napełniła plackami wszystkie możliwe naczynia. Stosunek do zięcia zmienił się nie do poznania. Namawiano go do pozostania dłużej, lecz spieszyło mu się do domu i następnego dnia opuścił gościnne progi zabierając ze sobą swój skarb.
Żona bramina nie była zachwycona szybkim powrotem męża, przypuszczając, że nic nie zarobił.
- Wracasz chyba z pustymi rękami? - zapytała smutno.
26
- Nie tak całkiem, przyniosłem ten woreczek - w głosie bramina brzmiała duma.
„Może ma tam pieniądze?" - przeszło przez myśl kobiecie i szybko zajrzała do środka. Twarz jej się wydłużyła, gdy zobaczyła cztery placki.
- Chyba zgłupiałeś! Jak ty sobie wyobrażasz, na ile dni starczą dla nas z dziećmi te placki?
- Przestań gderać, a lepiej posłuchaj, co mi się przydarzyło w drodze -pocieszył zdenerwowaną niewiastę bramin i opowiedział jej całą historię.
Po naradzie postanowili otworzyć sklepik z plackami. Handel szedł znakomicie i w krótkim czasie uzbierali sporo pieniędzy. Bramin czuł się już takim bogaczem, że zapragnął urządzić przyjęcie. Na liście zaproszonych umieścił nie tylko mieszkańców swojej wioski, lecz nawet radżę - właściciela okolicznych dóbr. Nadszedł dzień przyjęcia. Przechadzający się w obejściu goście zauważyli ze zdziwieniem, że ani w piecu się nie pali, ani nie widać krzątaniny w kuchni. „Czy przypadkiem nie chcą wystrychnąć nas na dudków?" - szeptali zebrani. Tymczasem na trawie rozłożono dywaniki do siedzenia i położono przed każdym gościem świeży duży liść. Ludzie rozsiedli się, ale nawet teraz spoglądali nieufnie na te wszystkie przygotowania. Wreszcie pojawił się gospodarz z woreczkiem w ręku i zaczął rozdawać gościom smakowicie pachnące świeżutkie placki.
- Ileż może być placków w tak małym woreczku? - dziwili się ludzie. -Niepojęte, wyjmuje i wyjmuje! Kiedy będzie koniec?
Bramin rozdawał i rozdawał szczodrą ręką, aż goście nie mieli już sił do jedzenia. Zafascynowany czarodziejskim woreczkiem radża postanowił odebrać go braminowi. Kazał to zrobić swoim ludziom i odjechał do domu. Cóż, bramin z żoną bardzo rozpaczali, kobieta karciła męża, że gdyby nie ten pomysł z przyjęciem, woreczek zostałby u nich, mąż kajał się bardzo i nawet próbował błagać księcia o zwrot zabranej rzeczy, lecz wszystko na nic.
Skończyły się oszczędności i rodzina znów zaczęła klepać biedę. Znów trzeba było szykować się w daleką drogę na poszukiwanie zarobków. Bramin szedł tą samą polną dróżką, potem tą samą leśną ścieżyną, aż dotarł na miejsce, gdzie wtedy odpoczywał. Tak samo jak wówczas obmył się, zaczął modły, prosząc boga Śiwę o łaskę. Siwa i Parwati akurat spacerowali po lesie. Parwati zlitowała się nad biednym człowiekiem i poprosiła Śiwę o pomoc. Bóg i tym razem dał braminowi woreczek, ale teraz udzielił mu wskazówki:
- Jeśli zechcesz, żeby woreczek się zamknął, wystarczy wypowiedzieć magiczną formułę „Om namah, Śiwaj"*.
Powiedziawszy to bogowie się oddalili.
Zaciekawiony bramin pomacał woreczek i wywnioskował, że znajdują się w nim, jak i wtedy, cztery placki. Można by trochę przekąsić, pomyślał i otworzywszy go włożył rękę do środka. W tym samym momencie cztery potężne pięści wysunęły się z woreczka i zaczęły okładać bramina gdzie popadło.
* Om namah, Śiwaj - Pokłon tobie, Siwo
27
- Och, Boże - wrzasnął przerażony - coś uczynił, za jakie grzechy zesłałeś na mnie karę?!
Nagle przypomniał sobie słowa Boga i czym prędzej wymówił zaklęcie. Pięści natychmiast znikły, a woreczek się zamknął.
Wracając do domu znów się zatrzymał u teściów, gdzie przyjęto go bardzo serdecznie. Poprosił teściową, by dbała o woreczek, i wdał się w pogawędkę z domownikami. Sprytna kobieta tylko czekała na ten moment. Zawołała wszystkie dzieci i poszła z nimi do drugiego pokoju. Dzieciarnia łakomie spoglądała na woreczek, przeczuwając ucztę. Jak tylko matka włożyła rękę do środka, wysunęły się stamtąd potężne pięści i zaczęły grzmocić na prawo i lewo. Dzieciaki podniosły straszliwy krzyk i wrzask. Teść się zerwał i pobiegł zobaczyć, co się dzieje. Bramin jednak nie ruszył się z miejsca. Dopiero kiedy usłyszał jęki teścia, któremu się też dostało, poszedł do pokoju i wypowiedział:
- Om namah, Śiwaj!
Pięści zniknęły, a woreczek się zamknął. Cała rodzina wyglądała niewyraźnie. Ze wstydu chowali oczy przed krewniakiem, w duszy zaś przeklinali go, jak tylko mogli. Tym razem nie namawiali, by został dłużej, więc bramin szybko się zwinął i wrócił do domu.
Wręczył żonie woreczek i nie zdążywszy nic powiedzieć poszedł do studni się umyć. Kobieta oczywiście sięgnęła do środka, pragnąc pożywić się plackami. Uff, i dostało się jej niewąsko! Dopiero mąż przybiegł na krzyk żony i rozkazał woreczkowi się zamknąć.
- I po co to przynosiłeś? - pochlipywała pobita kobieta - jaką korzyść będziemy mieli? Te przeklęte pieści tak mnie potłukły, że ledwie żyję.
- Bóg wie, co robi - pocieszał ją mąż - a jeśli coś czyni, zawsze czyni mądrze i dobrze. Zobaczysz, jakie teraz urządzimy przyjęcie!
- Nie radzę ci. Tamto przyjęcie jeszcze teraz pamiętamy. Lepiej daj już spokój.
Nie zdołała jednak przekonać męża. Postanowił zrobić huczne przyjęcie dla księcia i jego służby. Radża łaskawie przyjął zaproszenie, myśląc, że bramin znów zdobył jakąś czarodziejską rzecz, którą warto sobie przywłaszczyć. Zjawił się umówionego dnia w całym książęcym przepychu. Gospodarz przywitał dostojnych gości z wielkim szacunkiem. Usadził na przygotowanych zawczasu dywanikach i rozłożył liście przed każdym. Sam stanął przy drzwiach z woreczkiem w ręku. Goście zaczęli się niecierpliwić, nie mogąc się doczekać poczęstunku. No, nareszcie, bramin otworzył woreczek, ale sam zniknął za drzwiami, zamykając je na zasuwę. I zaczęło się! Pięści waliły jak szalone na prawo i lewo, nie oszczędzając nikogo. Wrzaski i krzyki słychać było w całej wsi. Pierwszy nie wytrzymał książę:
- O, braminie, braminie, zrób coś, ratuj nas, nie pozwól nas zabić!
- Najpierw zwróć mi woreczek z plackami, który tak bezczelnie zabrałeś.
- Każ tym pięściom wleźć z powrotem do worka, oddam ci twoją własność, przyrzekam.
28
- Najpierw muszę ją mieć.
Szlochając z bólu i złorzecząc na cały świat, książę kazał słudze przynieść jak najrychlej woreczek. Za chwilę oddał go braminowi. Ten zaś rzekł:
- Om namah, Śiwaj - i pięści natychmiast zniknęły. Od tego czasu bramin żył szczęśliwie i dostatnio.
Kradzież
Wioska Pairur w okręgu Godawari słynęła z żyznej i urodzajnej ziemi, ale przede wszystkim z uprawy różnych drzew owocowych. Wokół każdego domu rosły drzewa cytrusowe, granaty, bądź palmy kokosowe. Mieszkańcy Pairuru sprzedawali owoce na targu i żyli w dostatku. W wiosce tej mieszkało bardzo poczciwe małżeństwo bramińskie. Bóg nie obdarzył ich dziećmi, nie byli też zbyt zamożni. Obok ich chatki rosło tylko jedno drzewo cytrynowe, choć rodziło ono zazwyczaj dorodne i smaczne owoce. Pieniądze uzyskane z ich sprzedaży całkowicie wystarczały na skromne życie, które prowadzili bramin ze swoją żoną. Dbali o to drzewo tak troskliwie, jakby było ich jedynym, ukochanym dzieckiem.
Pewnego roku drzewo obrodziło taką obfitością cytryn, że gałęzie uginały się pod ich ciężarem. Stara braminka ucieszyła się bardzo, licząc na niezły zarobek, lecz zarazem zaczęła się martwić, jakby tu uchronić plon od niepożądanych smakoszy. Gliniany murek otaczający dom był już bardzo stary i w kilku miejscach miał dziury. Staruszkowie postanowili jak najszybciej sprzedać zbiór i wieczorem ustalili, że następnego dnia mogą się wybrać na targ.
- Chyba będę musiał czuwać całą dziesiejszą noc - niepokoił się bramin - byle by przeszła spokojnie. Gdyby ogołocono nasze drzewo z owoców, nie mielibyśmy z czego żyć.
- Masz rację, w nich cała nasza nadzieja. Tylko że jesteś bardzo zmęczony i powinieneś się przespać. Mam dobry pomysł. Okręcę drzewo brudnymi szmatami. Nawet złodziej nie dotknie takich brudów, będzie się brzydził, przecież sam przy okazji się utytła. A w dodatku i strach przed grzechem na pewno go powstrzyma. Mówię ci, możesz spokojnie się położyć.
Stary się zgodził i poszedł spać. Całej tej rozmowie przysłuchiwał się pewien złodziej, który kręcił się nie zauważony koło domu. Już parę dni temu upatrzył sobie te piękne owoce. Gdy tylko starzy udali się na spoczynek, nie zważając, rzecz jasna, na brudną szmatę, wdrapał się na drzewo i ogołocił je doszczętnie ze wszystkich owoców.
Rano staruszkowie zobaczyli swoje ukochane drzewo nagie i okaleczone. Długo rozprawiali ze smutkiem na temat niegodziwości ludzkiej, złodziejstwa i nieuczciwości, tak że nawet sama kradzież przestała być ważna.
Siła przyjaźni
W wielkim i gęstym lesie mieszkały gołąb i gołąbka. Uwiły swoje gniazdo na wysokim drzewie i, gdy przyszła pora, gołąbka zaczęła składać w nim jajka. Skończyło się beztroskie życie, trzeba było mieć się na baczności. Bały się, że jakiś myśliwy znajdzie ich gniazdo i powybiera jajka.
- Posłuchaj, mężu - powiedziała gołąbka - musimy powiększyć grono naszych przyjaciół, którzy by w złą godzinę nam pomogli.
- Masz rację, żono - odrzekł gołąb - ale w pobliżu nie zauważyłem żadnego ptaka z naszej rodziny.
- Trudno, wobec tego musimy zacieśnić węzły przyjaźni z innymi ptakami, choćby nawet nie były naszymi krewnymi. Wiem, że taka przyjaźń może być bardzo korzystna.
Gołąb całkowicie się zgodził, był dumny z mądrej żony. Niedaleko, na innym drzewie, mieszkała para sępów. Przyfrunął do nich i usiadł na gałęzi.
- Sąsiedzie - zagruchał - my, ptaki, musimy się trzymać razem i pomagać sobie nawzajem. Proponuję ci naszą szczerą przyjaźń.
Sępowi bardzo się spodobała propozycja gołębia.
- Wiesz co, bracie - powiedział po krótkim namyśle - pod tym dużym drzewem naprzeciwko mieszka w rozpadlinie potężny i straszny wąż. Ponieważ jest naszym sąsiadem, możemy jemu też zaproponować przyjaźń. Jeśli się zgodzi, będziemy mogli żyć spokojnie i bez obaw, iż ktoś zrobi nam krzywdę.
Gołąb pochwalił pomysł sępa i razem udały się do węża. Gdy wyłożyły mu całą sprawę, wąż z aprobatą pokiwał głową na znak zgody. Cała trójka przyrzekła sobie niezłomną przyjaźń i w razie potrzeby wzajemną pomoc.
Okazja do sprawdzenia przysięgi nadarzyła się wkrótce. Gołąb i gołąbka znalazły się w nie lada tarapatach. Rzecz miała się tak: z samego rana po lesie chodził myśliwy. Tego dnia nie wiodło mu się jakoś. Zbliżał się już wieczór, a on nic nie upolował. Rozstawione sidła były puste, a gdy tylko naciągał cięciwę, żeby wypuścić strzałę, upatrzone zwierzę uciekało. Myśliwy był zły i bardzo zmęczony, ale nie chciał wracać do domu z pustymi rękami. Nagle wpadło mu do głowy, aby połazić po drzewach i poszukać ptasich gniazd. Na pewno w którymś znajdzie pisklęta. Lepsze to, niż nic. Zaczął się skradać pod drzewami nasłuchując pisklęcego kwilenia.
Traf chciał, że usłyszał pisk właśnie z tego gniazda, w którym mieszkały gołębie. Gołąbka dopiero parę dni temu wysiedziała pisklęta. Nie oddalała się
31
na razie od nich, bo na naukę latania było jeszcze za wcześnie. Myśliwy przyczaił się pod drzewem. Tss... wyraźnie usłyszał: „gutar-gu, gutar-gu". Ucieszył się bardzo. Nie na darmo cały dzień łaził po lesie. Było już całkiem ciemno. Z napięciem wpatrywał się w górę, lecz nie widział gniazda. Uzbierał więc trochę suchych gałęzi i podpalił. Gołębie zobaczyły ogień i wpadły w popłoch.
- Czeka nas niechybna śmierć! - powiedział gołąb. - Musimy się zwrócić do przyjaciół o pomoc. Bez nich się nie uratujemy.
- Spróbujemy jednak najpierw sami pomyśleć o ratunku. Nie wypada tak od razu niepokoić przyjaciół. Może uda się nam jakoś uniknąć śmierci.
Mądra gołąbka pomyślała i znalazła radę. Poleciały do pobliskiego jeziorka, zanurzyły w nim skrzydła i kapiącą wodą ugasiły ogień. Rozgniewany myśliwy rozpalił ognisko po raz drugi, lecz ptaki powtórzyły swój manewr i znów zapanowały ciemności.
- Do diabła! - rozłościł się pechowiec. - Zaraz wam pokażę!
Tym razem rozpalił tak wielkie ognisko, że biednym, zmęczonym ptakom nie udało się go ugasić, choć bardzo się starały.
Zrozpaczona gołąbka, nie widząc innego wyjścia, kazała mężowi lecieć do przyjaciół. Sępy natychmiast zaofiarowały swą pomoc. Ich duże skrzydła nabrały tyle wody, że bez trudu poradziły sobie z buszującym ogniem.
- Tego już za wiele! - klął w duchu myśliwy. - Skofiam hitaj z głodu i zmęczenia, zanim uda mi się złapać to bractwo. Swoją drogą mądre to i sprytne, ale ja ich przechytrzę.
Nie miał już sił do dalszej walki. Postanowił się przespać, a z rana, kiedy się rozwidni, ponowić próby. „W dzień z łatwością się z nimi rozprawię" - pomyślał i ułożył się do snu.
- Do rana mamy czas - ptaki odgadły jego zamiary.
Obie pary były już tak zmęczone, że wspólnie postanowiły zwrócić się o pomoc do węża. Sfrunęły do rozpadliny i opowiedziały mu całe zajście. Szlachetny wąż przyrzekł swoją pomoc. Wypełznął ze swojego domu i przyczaił się pod drzewem, oczekując świtu. Jak tylko niebo zaczęło jaśnieć, myśliwy się obudził i zerwał na równe nogi. Zacierając ręce w przewidywaniu sukcesu, podszedł do drzewa. W tym samym momencie osłupiał z przerażenia. Olbrzymi wąż, którego potężne cielsko owijało gruby pień drzewa, powoli i groźnie rozdymał kaptur. Z potwornym krzykiem myśliwy rzucił się do ucieczki.
Tak oto szczera przyjaźń uratowała życie gołębiej rodzinie. Myśliwy zaś, ilekroć potem wybierał się do lasu, tyle razy obchodził to drzewo z daleka.
Córka kowala
W mieście Śrinagar mieszkał bogaty kupiec. Miał wszystko, czego tylko iusza zapragnie, lecz nie czuł się w pełni szczęśliwy. Jego jedyny syn był tak ;łupi, iż ojciec bał się przekazać mu bogactwo, nagromadzone dzięki wielolet-liej pracy i oszczędności. Żona kupca miała jednak swoje plany dotyczące )rzyszłości jedynaka. Uważała, że trzeba znaleźć mu odpowiednią żonę - roz-iądną i rozgarniętą, by jej rozumu starczyło za dwoje.
- Chłopak jest już dorosłym mężczyzną - codziennie dokuczała rfyężo-vi. - Musimy jak najszybciej poszukać dla niego żony. Powinniśmy też pomy-;leć o tym, żeby spokojnie i szczęśliwie spędzić stare lata, które są już za pasem.
- To wszystko, co mówisz, jest świętą prawdą, ale czy mamy prawo inieszczęśliwiać dziewczynę, którą rodzice wydadzą za mąż za naszego głupiego chłopaka? Nie możemy liczyć na to, że nagle zmądrzeje. Jest głupcem i pozostanie nim, a ten ożenek całkiem już splami nasze dobre imię. Proszę cię bar-Izo, przestań wreszcie zatruwać mi życie tą sprawą.
Żona jednak nie przestawała nalegać, aż dopięła swego. Kupiec zgodził ;ię, ale pod warunkiem, że podda syna ostatecznej próbie. Następnego dniaza-vołał chłopaka.
- Masz tu, synu, trzy pajsy*. Idź na bazar i zrób to, co ci każę. Za jedną )ajsę kup sobie prażonego ziarna, drugą wrzuć do wody, a za trzecią kup następujące rzeczy: coś dó jedzenia, coś do gryzienia, a także do zasiania w ogrodzie
do nakarmienia krowy.
Na bazarze chłopak kupił sobie garść prażonego ziarna i poszedł w kie-unku rzeki, aby wykonać drugie polecenie ojca? Zatrzymał się nad brzegiem zaczął się zastanawiać. „Po co właściwie mam wrzucać do wody ciężko zapra-;owany grosz? Zmarnuje się tylko, a pożytku żadnego nie będzie. Ale w ten iposób nie wykonam polecenia ojca, choć powinienem, nie mogę przecie lek-;eważyć jego rozkazów. Co mam tedy począć?"
Biedny chłopak popadł w prawdziwą rozterkę. Była to dla niego sprawa lie na jego rozum.
Tak się złożyło, że przechodziła nie opodal młoda dziewczyna. Widok lieruchomej postaci, stojącej w skupieniu nad wodą, zaintrygował ją. Podeszła
* pajsa- indyjska jednostka monetarna, 1/100 rupii
33
więc do chłopca i zapytała, czy ma jakieś kłopoty. Uradowany, że może się z kimś podzielić swoim zmartwieniem, opowiedział, co go trapi.
- Nic się nie martw - uspokoiła go dziewczyna. - Po pierwsze, nie ma najmniejszego sensu wrzucać nawet jednej pajsy do wody. Jest to pieniądz, czyli rzecz, której nie należy wyrzucać, tylko mieć przy sobie. Po drugie, za trzecią pajsę powinieneś kupić arbuz. On właśnie spełni cztery zamówienia twego ojca. Pomyśl tylko, arbuz jest i do jedzenia, i do gryzienia, i do zasiania w ogrodzie i do nakarmienia krowy - powiedziała i poszła, mówiąc na odchodnym, że jest córką kowala.
Zadowolony chłopiec postąpił tak, jak poradziła mu mądra dziewczyna.
Gdy syn zjawił się w domu z arbuzem, ojciec nie mógł wyjść z podziwu.
- Powiedz szczerze, jak było. Chyba spotkałeś na bazarze kogoś mądrego, kto udzielił ci tej rady. Nie przypuszczam, byś sam wpadł na ten pomysł.
Chłopak opowiedział, co mu się przytrafiło nad rzeką. Zachwycony sprytem dziewczyny, kupiec pomyślał, że jeżeli ma już ożenić syna, to tylko z nią. Nie omieszkał podzielić się tym z żoną, która całkowicie się z nim zgodziła.
Wkrótce kupiec wybrał się w odwiedziny do kowala. Dziewczyna była sama w domu i przyjęła bogatego gościa z należytym szacunkiem. Popijając herbatę, którą go poczęstowała, przybysz spytał o rodziców.
- Ojciec poszedł na bazar, aby kupić brylant za grosik, a matka udała się do pewnego domu, aby sprzedać tam trochę swoich słów - brzmiała zagadkowa odpowiedź.
Kupiec nie mógł zrozumieć, co dziewczyna ma na myśli, chociaż bardzo się starał.
- Córko - zwrócił się zakłopotany do panny - wybacz, ale nie zrozumiałem sensu twojej odpowiedzi. Wyjaśniej łaskawie, o co ci chodzi?
- Miałam na myśli, że ojciec poszedł kupić trochę oliwy do lampki, a matka podjęła się zeswatania pewnej pary.
W tym momencie rodzice wrócili do domu. Kupiec wyjaśnił im powód swoich odwiedzin, obgadali wspólnie sprawę i szybko doszli do porozumienia. W ten sposób głupi syn kupiecki miał pojąć za żonę mądrą córkę kowala.
Następnego dnia całe miasto wiedziało już o tym wydarzeniu. Gadaniu i plotkom nie było końca. Znaleźli się również ludzie zawistni i nieżyczliwi. Jak to, dziewczyna z biednego domu złapała bogatego chłopca i stanie się synową znanego i szanowanego obywatela! Nie do pomyślenia!
- Posłuchaj, bracie - zwrócił się jeden z nich do kupieckiego syna - jesteś bogaty i, wierz mi, ta uboga dziewczyna nie przyniesie ci szczęścia. Cóż, wiem, że klamka już zapadła, ale przynajmniej niech cię nauczę, jak masz z nią postępować. Musisz przede wszystkim pokazać jej swoją władzę, bo w przeciwnym razie ta spryciara wsiądzie ci na głowę. Wiesz, jaki jest najlepszy sposób, żeby do tego nie dopuścić? Masz ją bić codziennie i to porządnie, niech wie, z kim ma do czynienia.
Głupi chłopak tylko kiwał głową na znak, że przyjmuje radę, po czym
34
szybko rozgadał o tym na mieście. Dotarło to naturalnie i do rodziny kowala. Rozeźlony ojciec stanowczo zabronił córce wychodzić za mąż za takiego głupca.
- Nic się nie martw, ojcze - odrzekła dziewczyna - wyjdę za mąż właśnie za niego. Wszystko, co on plecie, to są bzdury, nigdy do tego nie dopuszczę. Wiesz, że masz mądrą córkę, przekonasz się więc niebawem, iż potrafię szczęśliwie ułożyć swe życie. Zaufaj mi.
Odbyło się huczne i wspaniałe wesele. Wieczorem młody żonkoś przypomniał sobie o radzie „przyjaciela". Gdy udali się na spoczynek i żona położyła się do łóżka, schwycił but zamierzając mocno jej przyłożyć. W tym samym momencie...
- Och, moje bóstwo - powstrzymując jego rękę słodkim głosem powiedziała oblubienica - nie godzi się tak postępować w noc poślubną.
„Ma rację - pomyślał głupi chłopak - dziś nie wypada, ale nadrobię to jutro z nawiązką".
Nie udało mu się jednak również ani następnej nocy, ani kolejnej. Za każdym razem, gdy chwytał but, żona wstrzymywała go jakimś przekonywającym słowem. Tak minął tydzień.
- Stęskniłam się bardzo za rodzicami - powiedziała żona. - Czy mogłabym ich odwiedzić i pobyć parę dni z nimi?
Mąż udzielił jej zezwolenia, a sam poszedł włóczyć się po mieście. Spo-tkawszy „przyjaciół" poskarżył się, że jak dotąd wszystkie jego próby spełzły na niczym.
- Sam jesteś sobie winien - odrzekli zgodnie - trzeba było działać stanowczo od samego początku. Teraz zobaczysz, jak weźmie cię pod pantofel.
Tymczasem korzystając z nieobecności synowej kupiec postanowił wysłać syna w asyście służby do odległego miasta z karawaną wartościowych towarów. Z miastem tym od dawna prowadził handel. „Niech chłopak zdobywa doświadczenie" - myślał szykując syna do drogi.
Kiedy karawana dotarła do jakiegoś miasta i ciągnęła jego ulicami, syn kupca zauważył piękną kobietę w oknie mijanego pałacu. Otaczał go wysoki mur, za którym widać było jabłonie, grusze i drzewa migdałowe. Kobieta zrobiła zapraszający gest ręką i chłopak nie zastanawiając się wprowadził karawanę na podwórze. Gospodyni przyjęła go bardzo serdecznie i w pewnej chwili zaproponowała partię szachów. Była tak urodziwa, że dureń się zgodził bez namysłu, choć nie miał zielonego pojęcia o grze. Partnerka zaś doskonale opanowała tę sztukę. Rzecz jasna, syn kupca przegrał wszystko - nie tylko towary, lecz całą służbę, a w końcu siebie samego. Sprytna kobieta zapełniła swój skarbiec, a chłopca i jego ludzi wrzuciła do lochów, trzymając ich o głodzie i chłodzie.
Pewnego dnia więzień zobaczył przez zakratowane wąskie okienko jakiegoś człowieka. Przywołał go i opowiedział, kim jest, skąd pochodzi, oraz żałosną historię, jaka mu się przytrafiła. Błagał o dostarczenie dwóch listów do rodzinnego domu. Człowiek się zlitował, przyniósł papier i pióro i obiecał, że
35
zaniesie list pod wskazany adres. W liście do ojca syn się przyznał do wszystkiego, zaś do żony napisał, iż handel idzie doskonale, pieniądze płyną strumieniem, ale nie przeszkodzi mu to zbić ją po powrocie na kwaśne jabłko. Niech nie liczy na jego litość.
Po przybyciu do miasta poczciwina, który był analfabetą, wręczył listy akurat na odwrót. List pisany do żony trafił do ojca, zaś list do ojca znalazł się w rękach żony. Młoda niewiasta zmartwiła się bardzo kłopotami męża i czym prędzej pobiegła do teścia. Kupiec pokazał przeznaczony dla niej list i wspólnie zaczęli się zastanawiać, jak wyciągnąć chłopaka z tarapatów, w których się uwikłał z własnej głupoty.
Wkrótce żona w męskim przebraniu była gotowa do drogi. Teść załadował worki z pieniędzmi na grzbiety mułów i mała karawana wyruszyła w kierunku miasta, gdzie uwięziono głupiego chłopaka. Kiedy tam dotarli i znaleźli pałac, wyjrzała z okna piękna kobieta i zaprosiła ich do siebie. Mądra córka kowala zanim weszła do pałacowych komnat, zdążyła przekupić służbę i dowiedzieć się taj emnicy wygrywanych partii szachów. A więc tym razem gość z miej -sca wygrał pierwszą partię, a potem również wszystkie następne. Zwyciężczyni natychmiast kazała uwolnić swego małżonka a piękną właścicielkę pałacu wrzucić do lochów na jego miejsce. Mąż tak był zachwycony ratunkiem, że nawet się dobrze nie przyjrzał swemu zbawcy. Głupiemu chłopakowi nie przyszło do głowy, że młody przystojny mężczyzna, który go uratował, to-jego własna żona.
Następnego dnia załadowawszy na grzbiety wielbłądów i koni nie tylko swoje towary, lecz i bogactwo właścicielki pałacu, wyruszyli w drogę powrotną. Przezorna córka kowala schowała również do małej skrzynki łachmany, które jej mąż miał na sobie w lochach. Kiedy zbliżali się już do swojego miasta, nadal nie rozpoznana przez męża, pożegnała się z nim, nakazując jechać do domu z całym dobytkiem. Obiecała na pożegnanie, że za parę dni przyjdzie w odwiedziny.
Syna marnotrawnego przywitano w domu rodzinnym z wielką radością. Dumny z podwojonego bogactwa, szykował się na „godne" przywitanie żony. „Nie dopuszczę do tego, abym znalazł się pod pantoflem! Niedoczekanie! Jestem teraz bogaty niczym król. Muszę jej pokazać, kto w tym domu jest panem i władcą".
Minęło kilka dni i żona wróciła do domu. Ledwie stanęła w progu, zaczął zdejmować but, gotów zaraz rozpocząć naukę posłuszeństwa. Zamachnął się z całej siły, lecz w tym samym momencie mądra niewiasta wyjęła z zawiniątka jego więzienne łachmany i podała mu je bez słów.
To wystarczyło, nawet głupiec zrozumiał wszystko. Zawstydzony opowiedział, nie zatajając niczego, swoją przygodę i poprosił o wybaczenie. Od tego czasu żyli zgodnie i szczęśliwie.
Sprawiedliwość guru Nanaka*
Było to około siedmiuset lat temu. Twórca religii sikhów, guru Nanak, przemierzając Indie wraz ze swymi uczniami zatrzymał się w pewnej wiosce. Jej mieszkańcy znani byli ze swej szlachetności i uczciwości. Mieli też wielki szacunek do świętych ascetów. Przyjęli więc guru Nanaka bardzo gościnnie i serdecznie i każdy starał się w jakiś sposób mu usłużyć. Żegnając tych życzliwych ludzi guru Nanak udzielił im swojego błogosławieństwa.
- Wasza wioska - rzekł - ulegnie spustoszeniu, a wy wszyscy rozejdziecie się w różne strony i zamieszkacie w innych wsiach.
Uczniowie nie mogli zrozumieć, dlaczego ich mądry guru w ten sposób potraktował tych porządnych i gościnnych ludzi. Co mogło mu przyjść do głowy? Dlaczego rzucił takie straszne przekleństwo?
Po paru dniach zawędrowali do innej wsi, w której mieszkali ludzie samolubni i podli. Nie było tam ani jednego przyzwoitego człowieka. Nie okazali guru należnego szacunku, mało tego, nie zaproponowali mu nawet odpoczynku, a największe łobuzy zaczęły obrzucać przybyszy kamieniami. Nanak wcale się tym nie przejął, wręcz odwrotnie, udzielił mieszkańcom swego błogosławieństwa.
- Wasza wieś - rzekł - będzie kwitnąć, życie wasze zawsze będzie dostatnie i szczęśliwe, dlatego nikt stąd nie zechce odejść.
Tym razem uczniowie nie na żarty się rozgniewali. Gdy tylko opuścili niegościnną wioskę, poprosili Nanaka, aby wytłumaczył im swe postępowanie.
- Och, guru, gdzie twoja sprawiedliwość? Objaśnij nam, dlaczego przepowiedziałeś mieszkańcom dobrej i gościnnej wioski taką okrutną przyszłość? Czym zawinili ci porządni i uczciwi ludzie, że rzuciłeś na nich straszną klątwę? Jak to się stało, że tym podłym i niecnym łobuzom, którzy nie okazali twojej osobie szacunku i ośmielili się podnieść na ciebie kamień, obiecałeś dostatnie życie i rozkwit, tak nieżyczliwej dla nas, ich wioski? Nie mieści się nam to wszystko w głowie.
- Moje dzieci - uśmiechnął się guru Nanak - nie bądźcie takie niecierpliwe, zaraz odkryję wam tajemnicę moich słów. Otóż dobrzy i uczciwi ludzie gdziekolwiek by mieszkali, będą służyć swoim przykładem innym ludziom.
* guru - mistrz, nauczyciel
* guru Nanak (1469-1539) - indyjski reformator religijny, założyciel gminy Sikhów
37
Ziarenka dobroci, które będą rozsiewać, dadzą wszędzie obfite plony. Jeśli zaś zły człowiek opuści swoją wieś i zamieszka gdzie indziej, będzie psuł ludzi złymi uczynkami, nauczał ich nieuczciwości na własnym przykładzie i w ten sposób zło się rozszerzy po ziemi. Myślę, że teraz zrozumieliście, dlaczego pragnąłbym, aby dobrzy ludzie rozeszli się po świecie, a źli nigdy nie opuścili swojej
wsi.
''■•
Kogut-czarodziej
"//.)-!, V lU/T *Ш>, . -Г -'L j|f • ,
Pewien gond* miał koguta. Pożytek z niego był taki, że z nadejściem nocy wlatywał na dach i pilnował chałupy.
Nieszczęście spadło nagle w upalny letni dzień. Ktoś zaprószył ogień, wybuchł pożar i dom spalił się do cna. Tak oto gond został bez dachu nad głową, spalił się również cały jego dobytek. Siedział biedak nad garstką popiołu i gorzko płakał. „Co mam począć - myślał - nie mam ani gdzie się praespać, ani co do ust włożyć. Na co mi teraz kogut, zarżnę go i ugotuję. Przynajmniej się najem". Ptak odgadł jego myśli.
- Mój panie - rzekł - nie zabijaj swego sługi, daruj mi życie. Zdobędę dla ciebie pieniądze i ubranie. Mam jedną pajsę. Kupię za nią wszystko, czego potrzebujesz.
- Chyba zwariowałeś, pleciesz takie głupstwa! -zdenerwował się gond. - Co można kupić za jedną pajsę? A zresztą - machnął ręką - rób, jak chcesz. Co mi tam, możesz spróbować, ale zobaczysz, że tylko wstydu się najesz.
Kogut udał się bezzwłocznie do znajomego kupca.
- Szan owny panie! - zwrócił się do niego. - Mój gospodarz prosił mnie, abym kupił pszenicy za jedną pajsę. Proszę szybko odważyć, bo mi się śpieszy.
Wyrwanemu ze słodkiej drzemki kupcowi nie chciało się wstawać. Odpowiedział ziewając:
- Idź do komórki i nasyp z worka jedną pao**. A pajsę połóż tutaj. Kogut wziął cały worek pszenicy, wypełnił nią swoje wole, po czym
wrócił do kupca udając niezadowolonego.
- Zbyt drobna jest twoja pszenica. Mój gospodarz na pewno nie będzie chciał takiego marnego ziarna. Nie biorę. Zwróć mi moją pajsę.
Schwycił rzuconą przez kupca monetkę i popędził do swego pana. Gond o mało nie zemdlał z wrażenia, gdy zobaczył strumień pszenicy, lejący się z wola ptaka.
Duma rozpierała koguta, gdy kroczył w stronę sklepu bławatnego. Zastał kupca spożywającego posiłek.
- Szanowny panie - rzekł kogut - mój gospodarz chciałby kupić kawałek materiału za jedną pajsę, Proszę mi odmierzyć.
* Gond - członek leśnego plemienia gondów, zamieszkującego tereny gór Windhja ** pao - miara wagi (ok. 150 g)
39
Kupiec nie zamierzał przerywać jedzenia.
- Idź do komórki - powiedział - i utnij z beli jeden gaz*.
Kogut napchał do wola tyle materiału, ile się zmieściło, i wrócił do kupca udając niezadowolonego.
- Nie podoba mi się ten materiał. Myślę, że nie będzie się nadawał na ubranie dla mojego pana. Tym razem się wstrzymam. Oddaj mi moją pajsę.
Schwycił w locie monetkę i wrócił do gonda. Potrząsnął wolem, z którego niby obfity strumień zaczęły się wydobywać dziesiątki metrów materiału. Jego pan nie mógł się nadziwić. Wychwalał pod niebiosa mądrość i spryt swego koguta.
Już po kilku dniach na zgliszczach stanęła nowa chałupa. Od tego czasu gond nie zaznał więcej biedy. Nie wiadomo jednak dlaczego, kogut był ciągle jakiś zasmucony i markotny.
Pewnego dnia udał się na brzeg morza i tak długo napełniał swoje wole wodą, aż było już widać dno morskie. Z tym ciężarem skierował się ku świątyni Durgi* *. Wszedł do niej akurat wtedy, gdy bóg Agni* * * odprawiał pudźę* * * *. Kogut zaczął wylewać wodę z wola. Zrazu Agni nie mógł zrozumieć, co się dzieje, wkrótce jednak pojął grożące mu niebezpieczeństwo. Woda niebawem zapełniła całą świątynię i Agni poczuł, że tonie.
Nagle zjawiła się bogini Durga i zapytała:
- Co ty czynisz, kogucie?
- Chcę utopić boga Agniego. Bardzo się na niego pogniewałem, bo spalił dom i cały dobytek mego pana.
Cóż, Agni musiał się przyznać do winy i przyrzec, że nigdy więcej nie spali żadnego gospodarstwa należącego do gonda. Bogini Durga zaś obiecała ze swej strony, że nikt nie zrobi ptakowi krzywdy. Kogut nie wrócił już do swego pana. Poleciał do lasu, gdzie odtąd zamieszkał.
* gaz - miara długości (ok. 90 cm) ** Durga - groźna postać małżonki boga Siwy *** Agni - w mitologii indyjskiej bóg ognia **** pudźa - forma nabożeństwa, podczas którego składa się bóstwu ofiary (najczęściej z kwiatów i owoców), oddając mu w ten sposób cześć
40
Drogocenne drzewo
Dawno dawno temu ludzie i zwierzęta mówili jednym językiem. Mogli więc prowadzić między sobą rozmowy i doskonale się nawzajem rozumieli.
W owych czasach nad brzegiem rzeki Ćampawati mieszkał pewien radża. Spacerując któregś dnia po lesie zauważył dwie wrony, czarną i białą, które żywo o czymś rozprawiały. Król cichutko się do nich zbliżył i zaczął podsłuchiwać.
- Powiedz, siostro, czym się tutaj żywicie? - zapytała biała wrona.
- Tym, co się trafi - odpowiedziała czarna. - Najchętniej łapiemy owady, ale nie gardzimy też różnymi resztkami z kuchni pałacowej. A jak tam u was?
- Nie uwierzysz w to, co ci powiem, ale nie kłamię. Ciągle dziobiemy brylanty i perły. Mieszkamy za siedmioma morzami, gdzie pełno jest drzew, których gałęzie wprost uginają się pod ciężarem tych właśnie kamieni.
Ptaki porozmawiały sobie jeszcze o tym i owym, po czym odleciały każdy w swoją stronę. Radża zaś od tego czasu nie zaznał spokoju. W dzień i w nocy obmyślał plan wyprawy do odległej zamorskiej krainy. Pragnął za wszelką cenę zdobyć drogocenne drzewo. Wreszcie zwołał dworzan i zwrócił się do nich z tymi słowy:
- Słuchajcie uważnie, jeśli wśród was znajdzie się śmiałek który wybierze się do krainy leżącej za siedmioma morzami i przywiezie stamtąd drzewo usiane brylantami i perłami, obdarzę go wielkim bogactwem i uczynię ministrem.
Mimo tej obietnicy nikt się nie odważył na tak daleką i ryzykowną wyprawę. Radża nie chciał nikogo zmuszać, pozwolił więc dworzanom odejść, nie odstąpił jednak od swych zamiarów. Kazał ogłosić w całym państwie, że sowicie wynagrodzi i uczyni swoim ministrem tego, kto podejmie się spełnienia jego marzenia.
A w królestwie tym mieszkał pewien biedny człowiek. Miał on dwie żony. Pierwsza urodziła mu jednego syna, który kulał od urodzenia, zaś druga obdarzyła go sześcioma zdrowymi chłopcami. Z upływem lat wyrośli z nich młodzieńcy na schwał. Pierwsza żona została odsunięta od spraw domowych. Druga rządziła całym domem i cieszyła się szacunkiem męża i domowników. Szóstka chłopaków po usłyszeniu odezwy króla nie zastanawiała się długo. Zjawili się wnet w pałacu i zgłosili swą gotowość udania się po drogocenne
41
drzewo. Uradowany radża rozkazał skarbnikowi zaopatrzyć ich we wszystko, co niezbędne, i wkrótce dobrze wyposażony statek wypłynął na poszukiwanie skarbu.
Kulawy chłopiec też słyszał odezwę króla. Dowiedział się również o wyprawie braci. Korciło go bardzo, aby spróbować swoich sił i zmierzyć się z nimi. Chciał udowodnić rodzinie i całemu światu, że nie jest gorszy. Poszedł więc do matki, by uzyskać pozwolenie. Matka jednak nie chciała nawet słyszeć o planach syna. Tłumaczyła mu, że z chorą nogą wiele nie zdziała, że taka wyprawa przerasta jego siły i zdrowie. Wreszcie musiała przywołać męża na pomoc. Ojciec surowo skarcił syna i zabronił ruszać się z domu. Lecz ani prośby, ani groźby nie odniosły skutku. Rohai, bo tak miał na imię kulawy chłopiec, wymknął się po cichu z domu i zjawił się w pałacu. Radża nie wyraził żadnego zdziwienia i tak samo kazał skarbnikowi wyposażyć chłopca we wszystkie niezbędne rzeczy. Rohai poprosił tylko o trochę jedzenia na drogę i konia. Gdy zaprowadzono go do stajni królewskiej, nie spojrzał nawet na wspaniałe rumaki. Wybór jego padł na niepozorną i chudą szkapę, godną politowania. Zaczął sposobić konia do podróży, a gdy chciał już go dosiąść, ten przemówił do Rohaiego:
- Dobrześ zrobił, chłopcze, nie pożałujesz swego wyboru. Będziesz miał ze mnie pożytek. Wszak zanim wyruszymy, proszę, żebyś wyjął złoty gwóźdź, który utkwił w moim kopycie. Wtedy nie będzie już żadnych przeszkód.
Rohai pożyczył duże szczypce od kowala i bez trudu wyciągnął gwóźdź. Koń odetchnął z ulgą i po chwili z jeźdźcem na grzbiecie wzniósł się do góry i poszybował nad ziemią.
Po krótkim locie dotarli do królestwa boga Jamy*. Bóg od dłuższego już czasu poszukiwał odpowiedniego narzeczonego dla swojej jedynej córki. Gdy tylko ujrzał Rohaiego na koniu, pomyślał, że ten młodzieniec ma szczęście wypisane w swoim losie. Nie zwlekając więc wydał córkę za mąż. Żegnając młodą parę przekazał córce dar wskrzeszania zmarłych przez dotknięcie ręką ich głowy.
Wyruszyli w dalszą drogę. Czwartego dnia dotarli do kraju zamieszkałego -przez gołębie. Ich władca, przyglądając się chłopcu, uznał go za wybrańca losu. Przeto zapragnął wydać swą córkę za Rohaiego. W prezencie ślubnym dał młodym parę zaczarowanych gołębi.
Kolejnym miejscem postoju było królestwo węży. I tu Rohai ożenił się z córką ich króla. W posagu otrzymali z żoną dwa węże.
W krainie sępów, dokąd zawitali, też odbył się ślub Rohaiego z królewską córką. Oczarowany zięciem władca sępów wręczył młodym w prezencie ślubnym... usiane brylantami i perłami drzewo. Sam dostał je kiedyś w podarunku z krainy za siedmioma morzami.
Nastąpił więc kres długiej podróży. Rohai zdobył wreszcie to, czego tak
* Jama - groźny bóg śmierci i zarazem sędzia w hinduizmie
42
jardzo pragnął jego król. Serdecznie pożegnał się ze szczodrym teściem i wraz i czterema żonami wsiadł na statek.
Traf chciał, że w drodze spotkał swych sześciu braci nadaremnie poszukujących drogocennego drzewa. Byli już mocno zniechęceni i źli. Tyle wysiłku wszystko na nic. „Skąd wziął się tutaj ten kulawy? - dziwili się. - Ten piękny statek i te urodziwe żony! Nie do wiary, jaki z niego szczęściarz! A może udało nu się zdobyć drogocenne drzewo? Nie bez powodu przecież jest tak radosny". Przemówili tedy do brata bardzo serdecznie:
- Czy nie mylą nas oczy? Wszak jesteś naszym bratem, małym Rohaim. Гак się masz, braciszku? Wracasz do domu? My też. Może popłyniemy razem? Weźmiesz nas na swój statek, dobrze?
Naiwny Rohai, niczego nie podejrzewając, chętnie się zgodził. Nie przypuszczał, jakie niecne zamiary mają bracia. Ci zaś, gdy tylko znaleźli się na statku, wyrzucili brata za burtę. Nie pomogły błagania i rozdzierający duszę słacz zrozpaczonych żon.
Kiedy Rohai skrył się już pod wodą, córka boga Jamy powiedziała:
- Wy okrutnicy, zabiliście mego męża. Proszę was, żebyście przynajmniej zwrócili mi zwłoki. Musimy wyprawić mu w domu godny i uroczysty pogrzeb.
Bracia spełnili jej prośbę. Wyłowione z morza zwłoki Rohaiego ułożo-10 na pokładzie statku.
Po kilku dniach dobili do brzegu. Bracia pobiegli natychmiast do pała-:u. Sprytnie wymyślili historię, jak to udało im się po wielu ciężkich przejściach zdobyć drogocenne drzewo. Radża zapragnął niezwłocznie je zobaczyć. Ślubny prezent króla sępów spoczywał w dużej skrzyni. Bracia szybko ją przydźwi-gali, ale nie mogli otworzyć - wszystkie ich wysiłki spełzły na niczym.
Wtedy przed królem zjawiła się córka boga Jamy. Złożywszy błagalnie ręce poprosiła o posłuchanie. Opowiedziała królowi całą prawdę, po czym dotknęła ręką głowy umarłego męża i wnet go wskrzesiła. Rohai bez żadnego tru-iu otworzył skrzynię.
Radża nie posiadał się z zachwytu. Dostał to, o czym tak długo marzył. Rzecz jasna, dotrzymał obietnicy. Mianował Rohaiego ministrem i hojnie obdarzył licznymi prezentami. Z oszustami rozprawił się srogo, kazał bowiem wrzucić ich do więzienia.
Przez kilka lat życie Rohaiego toczyło się spokojnie i pomyślnie. Aż niespodziewanie przyszło nieszczęście. Znalazł się podły człowiek, który bardzo zazdrościł Rohaiemu królewskich łask. Był nim cyrulik króla. Nie mógł ścier-зіес myśli, że kulawy chłopiec, i to z biednej rodziny, otrzymał takie zaszczytne stanowisko. „Do czego to podobne! - myślał. - Prostak ministrem! Moj a w tym *łowa, żeby położyć temu kres". Długo się zastanawiał, co by tu przedsięwziąć, aż uknuł przemyślny spisek przeciwko niczego nie podejrzewającemu Rohaiemu.
Pewnego dnia goląc króla powiedział:
- Najjaśniejszy panie, twój minister to bardzo zdolny i odpowiedzialny
43
człowiek. Nie ma co do tego cienia wątpliwości. Nie rzucam słów na wiatr. Wydaje mi się jednak, że zdobycie drogocennego drzewa wcale nie było takie trudne. Znam zadania o wiele trudniejsze do wykonania. Wątpię, żeby dał sobie z nimi radę.
- Co masz na myśli? - zdziwił się radża. - Mów bez ogródek.
- Mam jeden pomysł. Nie jestem pewien, czy nasz minister mu podoła, choć właściwie nie jest to aż takie trudne. Niech najjaśniejszy pan każe rozrzucić na polu dwa wozy nasion gorczycy. Ministrowi zaś proszę powiedzieć, żeby w nocy pozbierał je wszystkie i napełnił nimi oba wozy.
Radża uznał, że istotnie zdobycie drogocennego drzewa to dziecinna igraszka w porównaniu z takim zadaniem. Zrobił tak, jak poradził mu cyrulik, i zagroził Rohaiemu, że zetnie mu głowę, jeśli nie wykona rozkazu.
Rohai przestraszył się nie na żarty. „Koniec ze mną - myślał - nie ma mowy, abym się z tym uporał w ciągu jednej nocy". Gdy córka władcy gołębi dowiedziała się o zmartwieniach męża, zaczęła czule go uspokajać:
- Daj spokój, nie ma żadnego powodu do rozpaczy. Nie martw się, kochany, lepiej się połóż i śpij spokojnie. Zobaczysz, że dla nas to drobiazg.
Rozkazała parze gołębi, które przywiozła ze sobą, ażeby skrzyknęły resztę swych braci i sióstr do roboty na polu. Całą noc stado gołębi zbierało nasiona gorczycy. Radża nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy rano zobaczył dwa naładowane do pełna wozy. „Mój minister to jednak tęga głowa" - myślał uradowany szczęśliwym zakończeniem sprawy.
Cyrulik wszakże nie dał za wygraną. Szybko wymyślił następną zasadzkę. Goląc króla rzucił jakby od niechcenia, że warto by jeszcze raz wypróbować, czy rzeczywiście Rohai nadaje się na tak wysoki urząd.
- Niech no by, na przykład, w ciągu nocy wykopał dwa duże stawy-powiedział. - Czy najjaśniejszy pan nie uważa, że to dobra myśl?
Radża wyraził zgodę nie zastanawiając się ani chwili. Kazał przyprowadzić Rohaiego i zlecił mu kolejne zadanie. Zagroził śmiercią w wypadku jego niewykonania.
Biedny minister wrócił do domu wielce zatroskany. Opowiedział żonom o swoich kłopotach. Odezwała się natychmiast córka króla węży:
- Nic się nie martw, kochany mężu. Czy pamiętasz, że ojciec dał nam na pożegnanie parę węży? Teraz właśnie się przydadzą. Idź spokojnie spać, ja zaś wszystko załatwię.
Zgodnie z jej rozkazem węże skrzyknęły swych braci. Całą noc tysiące węży wykopywały stawy przed pałacem. Kiedy były gotowe, napełniły je wodą.
Radża zaniemówił z wrażenia, gdy rankiem ujrzał z okna pałacu dwa wielkie stawy połyskujące w słońcu wodą. Nie szczędził pochwał swemu ministrowi i jeszcze bardziej zaczął go cenić.
Przez jakiś czas życie Rohaiego toczyło się spokojnie, ale szacunek i łaski króla wobec ministra nadal spędzały cyrulikowi sen z powiek. Knuł spiski jeden za drugim, coraz to bardziej wymyślne. Chciał wreszcie pozbyć się Roha-
44
iego raz na zawsze. Kiedy uznał, że nadszedł właściwy moment, udał się do króla.
- O, najjaśniejszy panie - rzekł - jeśli wybaczysz swemu uniżonemu słudze, to coś ci powiem.
- Mów, mów - zachęcał radża. - Ciekaw jestem, cożeś wymyślił tym razem.
- O, królu - łajdak zniżył głos - dopóki nasz szanowny minister,nie zdobędzie odcisku dużego palca prawej ręki twego zmarłego ojca znajdującego się w niebie, dopóty nie uwierzę, że jest godny twoich zaszczytów i tego wysokiego urzędu.
„Chyba słusznie mówi" - pomyślał radża i kazał natychmiast przywołać Rohaiego.
- Szanowny ministrze - zaczął - niepokoi mnie, że od dłuższego już czasu nie mam żadnych wiadomości od mego czcigodnego ojca. Proszę cię, abyś się udał do królestwa niebieskiego i spotkał tam z moim rodzicem. Zapytaj go, czy wszystko w porządku, czy nie ma jakichś kłopotów. Gdy będziesz wracał na ziemię, weź odcisk dużego palca jego prawej ręki.
„Teraz już nic mnie nie uratuje. Ostatni dzień chodzę po tym świecie -rozpaczał w duszy Rohai wlokąc się do domu. - Mam takie kochane żony, a muszę pożegnać je na zawsze".
W domu otoczyły go cztery kobiety zaniepokojone ponurym wyrazem twarzy swego pana. Na ich pytania, co się znów stało, zaczął opowiadać o kolejnym życzeniu króla.
- O, mój panie - nie dała mu dokończyć córka boga Jamy. - Przestań rozpaczać! Wszystko będzie dobrze, sam się wnet przekonasz. Wszak dostałam od ojca dar wskrzeszania zmarłych, pamiętasz? Posłuchaj, jak zrobimy. Zginiesz od ukąszenia węża, po czym znajdziesz się w niebie. We właściwym momencie przywrócę ci życie. A teraz rozchmurz się, błagam.
Cyrulik koniecznie chciał zobaczyć, co się będzie działo w domu Rohaiego. Jaką śmiercią umrze, w jaki sposób dostanie się od nieba - pytania te zaprzątały głowę niegodziwca. „Tym razem ptaszek mi nie umknie, pozbędę się go wreszcie" - myślał po drodze. Wśliznął się cichutko do domu swej ofiary i przyczaił w ukryciu. Wkrótce zobaczył, jak dwa wielkie węże dopełzły do Rohaiego i ukąsiły go. Minister natychmiast skonał.
- No i po wszystkim - cyrulik z zadowoleniem zatarł ręce. Czekał teraz sposobnej chwili, żeby wyjść niepostrzeżenie. Zobaczył, jak żony ułożyły zwłoki na macie. Po godzinie obok zmarłego usiadła córka boga Jamy i jęła dotykać ręką głowy męża. Minęło kilka chwil i Rohai otworzył oczy.
„Co się dzieje, do diabła? - gorączkowo myślał cyrulik. - Nie do wiary! Jakim cudem on ożył? Nic nie rozumiem". Chyłkiem wymknął się z ukrycia i popędził do domu.
Rohai zaś spokojnie udał się do pałacu. Stanął godnie przed obliczem swego władcy i pokazał mu odcisk dużego palca królewskiego ojca.
- Najjaśniejszy panie, wykonałem twą prośbę. Czcigodny król-ojciec
45
miewa się dobrze. Nie brakuje mu właściwie niczego. Kłopot jest tylko w tym, że nie ma w niebie własnego cyrulika. Dlatego król-ojciec się denerwuje i prosi, żebyś przysłał mu swojego.
Radżę bardzo ucieszyła wiadomość od ojca. Szczodrze obdarzył ministra różnymi prezentami, a na dodatek ofiarował mu piękny pałac. Potem kazał przyprowadzić cyrulika i powiedział wprost:
- Masz się udać do nieba i usługiwać tam memu ojcu tak długo, jak długo on będzie sobie tego życzył.
Rozkaz króla nie przestraszył łobuza. Przecież dopiero co był świadkiem wskrzeszenia zmarłego. Spokój nie więc poszedł do domu i powiedział żonie:
- Słuchaj uważnie. Umrę od ukąszenia węża. Znajdę się w niebie, gdzie mam usługiwać ojcu naszego króla. Taki jest jego rozkaz. Po pewnym czasie wrócę na ziemię i wtedy ty mnie ożywisz. W tym celu będziesz musiała tylko dotknąć ręką mojej głowy.
Głupiec dał się ukąsić wężowi i po chwili skonał. Żona odczekała jakiś czas, po czym zaczęła dotykać ręką głowy cyrulika. Robiła to tak długo, aż ręka jej zdrętwiała. Na próżno. Leży przed nią zmarły mąż i nie ma siły, która by go wskrzesiła. Następnego dnia przyszli żałobnicy i spalili ciało na stosie pogrzebowym.
Radża zaś wierzył, że jego ojciec zatrzymał cyrulika w niebie na zawsze. W ten sposób Rohai uwolnił się nareszcie od tego podłego człowieka. Teraz już nikt nie nastrajał króla przeciwko niemu. Król był nawet jeszcze bardziej dumny z mądrości i innych zalet swego ministra niż dawniej. Rohai co rychlej sprowadził do pałacu matkę i ojca. Prosił też króla, żeby wypuścił braci z więzienia. Uradowani bracia padli do nóg Rohaiemu, błagając o przebaczenie. Odtąd wszyscy żyli w zgodzie i szczęściu.
Niech już tak zostanie
W pewnym lesie mieszkali gond i jego żona. On miał na imię Thunthuni-ja, ona zaś nazywała się Baghanija. Nie wiadomo dlaczego, Baghanija wprost nie znosiła imienia męża. Ubzdurała sobie, że jest ono okropnie brzydkie. Zadręczała bogu ducha winnego wieśniaka ciągłymi prośbami, aby wymyślił sobie jakieś lepsze imię, ale bez skutku. Mąż uparł się, że i z tym, które ma, jest mu załkiem dobrze.
Pewnego dnia Thunthunija wracał z wołami z pastwiska. Spieszył się bardzo do domu, bo był już wieczór i okropnie chciało mu się jeść. Wiedział, że o tej porze żona gotuje wieczorny posiłek. Aż tu niespodzianka! Okazało się, że drzwi do chałupy są zamknięte. Krzyknął, żeby natychmiast otworzyła. Z anganu* dobiegł głos Baghaniji:
- Dopóki nie zmienisz imienia, dopóty nie wpuszczę cię do domu.
- Jutro wymyślę coś innego, zaczekaj do jutra. A teraz otwórz drzwi, Baghanija. Ogłuchłaś, czy co? Otwieraj w tej chwili, bo skonam z głodu.
Żona zlitowała się nad nim i wpuściła do domu. Podała mu wszak tylko kubek zimnej wody do wypicia.
- No i co j a mam robić? - biadolił rozgoryczony chłop. - Jakie imię mam wybrać, żebyś się odczepiła ode mnie? A czy moje jest gorsze od twojego? Uważam, że nawet lepsze. A razem to całkiem fajnie brzmi. Posłuchaj: Thun-thunij a - Вaghanij a, Вaghanij a - Thunthunij a, Thunthunij a... Dobrze mówię? Nie uważasz? Nie? No to, jak już jesteś taka uparta, możemy pochodzić sobie po wsiach i popytać tu i tam, jak ludzie się nazywają. A jak któreś imię nam się spodoba, to ostatecznie zgodzę się na zmianę. Tylko, że ty też będziesz musiała poszukać sobie innego imienia.
- No dobrze, niech tak będzie - powiedziała Baghanija. - Zobaczysz, staniemy się całkiem innymi ludźmi z nowymi imionami.
Jak powiedzieli - tak zrobili. Baghanija naszykowała zawiniątko z jedzeniem i wyruszyli w drogę. Gdy doszli do wioski, zobaczyli kilka osób niosących nosze ze zwłokami. Słychać było, jak mamroczą powtarzając:
- Ram nam satjahe**.
* angan - nieduże podwórko wewnątrz domu połączone z kuchnią ** Ram nam satja he - Tylko imię boga jest prawdą
47
- Powiedźcie, kto to umarł? - zwrócił się do żałobników Thunthunija.
- Jak miał na imię?
- Nieboszczyk był starostą naszej wsi, a nazywał się Amarnath - odpowiedzieli mu chórem.
- No i popatrz, Baghanija - ucieszył się Thunthunija. - Zmarło się biedakowi, choć zwali go Amarnathem.- Przecież Amarnath - to władca bogów, który nie może umrzeć. A tu takie nieszczęście!
Żona się nie odezwała. Przeszli kawałek dalej i spotkali człowieka młócącego słomę.
- Jak masz na imię? - spytała tym razem Baghanija. - Ależ chudzielec z ciebie. Chyba od paru dni nic nie jadłeś, brzuch masz taki zapadnięty, całkiem przyrósł ci do żeber.
- Zwą mnie Dhanpal* -słabym głosem odrzekł człowiek. -W domu od dawna nie ma ani grosza. Cztery dni nie miałem nic w ustach. Co pocznę? Ciężkie czasy nastały!
Baghanija okropnie się zdenerwowała usłyszawszy imię wieśniaka.
- O Boże litościwy! Doprawdy niepojęte są twoje wyroki! Do czego to jest podobne! Nazywa się Dhanpal, a nie ma grosza przy duszy!
Zamyśleni małżonkowie poszli dalej. W następnej wiosce spotkali starego człowieka z trudem dźwigającego nosidła na ramionach. Było upalne południe. Nagie wyniszczone ciało starego lśniło od potu. Sapał i oddychał ciężko. Thunthunija z politowaniem spojrzał na niego. „Ale nędrzarz - pomyślał
- skóra i kości". Po czym nie omieszkał zapytać go o imię oraz o to, dokąd idzie.
- Nazywam się Lakszman Jati - z trudem wystękał stary człowiek zdejmując nosidła. - Idę na bazar, aby sprzedać towar pewnego kupca. Może zarobię na tym parę groszy. Nikt przecie nie da jedzenia za darmo. Haruję cały dzień od świtu do nocy, a dostaję za to tylko garstkę ryżu.
- Wszak Lakszman był bogiem, bratem Ramaćandry** - szepnęła ze zdumieniem Baghanija i spojrzała na męża. -Nigdy nie cierpiał głodu, nie musiał dźwigać ciężkich nosideł. Był silny i potężny!
Zamilkła, a po chwili krzyknęła:
- Co za głupia baba ze mnie! Teraz dopiero, gdy zobaczyłam i usłyszałam to wszystko, zrozumiałam, że nie jest ważne, jakie imię nosi człowiek.
Thunthunija triumfował:
-. Nareszcie poszłaś po rozum do głowy! Widzisz, jak to z imieniem bywa. I po co zmieniać? Jakie jest, takie powinno pozostać. Przecież imię, które noszę, nadał mi mój ojciec, a dla ciebie wybrał je twój rodzic. Nie godzi się szukać innego. To tak, jakby nie szanować woli ojca. Chyba wiedział co robi, gdy mnie tak nazywał.
* Dhanpal - strzegący bogactw ** Rama, Ramaćandra - wcielenie boga Wisznu, bóg-cztowiek, bohater słynnego eposu sanskryckiego „Ramajana". Ideat prawego i szlachetnego władcy
4S
Thunthunija uśmiechnął się wyrozumiale, objął żonę i zaczął podśpiewywać:
Ujrzałem śmierć nieśmiertelnego,
Zobaczyłem bogacza w trudzie pracującego,
Widziałem boga ciężary dźwigającego,
Pojąłem tajemnicę imienia swego.
- Masz rację, niech już tak zostanie - potulnie zgodziła się Baghanija. Odtąd nigdy więcej nie wracała do tej sprawy.
■••co'- :m'(SOW,:.\b •;.' ла.ЬНо s ,-,..v;
<
Wąż bez ogona
W małej wiosce, w domu pewnego gonda, małżeństwo węży urządziło sobie gniazdko. Córka gospodarza codziennie przynosiła im w misce trochę mleka, toteż węże bardzo ją kochały i nazywały swoją córeczką. Od czasu do czasu obdarzały dziewczynę różnymi prezentami. Któregoś dnia przyszło na świat czworo małych ślicznych wężątek. Całymi dniami się bawiły i dopominały o jedzenie. Pewnego razu córka gonda jak zwykle przyniosła im mleko. Gdy cała czwórka kłębiła się koło miski, trącając się i odpychając, dziewczyna chciała je uspokoić i niechcący nadepnęła jednemu z nich na ogon. Biedaczek stracił swój ogonek. Winowajczyni bardzo go przepraszała, lecz mały nie dał się ubłagać. Tak się na nią rozzłościł, że za nic nie chciał przebaczyć, choć otoczyła go szczególną troską i opieką.
Wkrótce nastąpił miesiąc sawan*, kiedy obchodzi się święto brata. Tego dnia córka gonda zawiązała wężom tradycyjny sznurek i w ten sposób, traktując je jako własnych braci, stała się ich przybraną siostrą.
Wkrótce gond wydał swą córkę za mąż. Zgodnie z obyczajem zamieszkała w domu teściów. Zajęta obowiązkami gospodarskimi ciągle jednak wspominała czwórkę swych przybranych braci, pozostawionych w domu ojca. Nieraz nawet popłakiwała z tęsknoty za nimi.
Tymczasem z małych wężątek wyrosły już duże potężne węże. Jeden z nich mimo upływu czasu nie darował wyrządzonej mu niegdyś przez nieuwagę krzywdy. Pewnego dnia przypomniał o tym matce:
- Pamiętasz, jak córka gospodarza pozbawiła mnie ogona? Wiem, że był to przypadek, że nie zamierzała tego zrobić. Jednak uraza do niej pozostała w moim sercu do dziś. Nie mogę znieść, że wszyscy się ze mnie śmieją i przezywają bezogoniastym. Postanowiłem się na niej zemścić. Ukąszę ją i będzie po wszystkim.
- Wyrzuć to z głowy, synku! Nie waż się nawet o tym myśleć! Przecież to twoja siostra! Przypomnij sobie, jak cię kochała. Najbardziej ze wszystkich. Jesteś jej przybranym bratem i nie powinieneś jej krzywdzić. Zaklinam, bądź-że mądry i dobry!
* sawan - piąty miesiąc lunarny w kalendarzu indyjskim (przełom lipca i sierpnia)
50
Wąż nie usłuchał błagań matki i popełznął do domu, gdzie u swoich teściów mieszkała córka gonda.
Młoda kobieta krzątała się w kuchni zajęta przygotowaniem posiłku. Ucieszyła się ogromnie ujrzawszy brata.
- Mój ukochany, co za radość mi sprawiłeś! Rozgość się, proszę. Jak wydoroślałeś i wypiękniałeś! Musisz koniecznie zaprosić mnie na swój ślub. Będę na nim śpiewać i tańczyć tylko dla ciebie. Niech bóg obdarzy cię długowiecznością.
Mówiąc to złożyła bogu ofiarę ze słodyczy. Wtedy wąż przytulił się do siostry i zapłakał:
- Jaka jesteś kochana i szlachetna! Nawet do boga się zwracasz w trosce o mnie. A ja, podły nikczemnik, chciałem cię zabić. Czy potrafisz mi przebaczyć teraz, gdy się przyznałem do swoich niecnych zamiarów?
Córka gonda czule pogłaskała przybranego brata i przyniosła mu pełną miskę świeżego pachnącego mleka.
■Л'ґ Ф- • 4 ., . i. i . '
■
■•V '.."
Słonecznik
Z dawien dawna wiadomo, że kwiat słonecznika obraca się wraz ze słońcem - o świcie ku wschodowi, a o zmierzchu w stronę zachodu. Ale nikt już nie pamięta, jak do tego doszło. Posłuchajcie więc bajki o słoneczniku.
W samym środku gęstego lasu mieszkała piękna dziewczyna. Jej uroda była tak niezwykła, że wyglądała raczej na leśną boginię niż na istotę ziemską. Kruczoczarne włosy spadały falami poniżej pasa, subtelna twarz przypominała kwiat lotosu, oczy błyszczały jak gwiazdy, a kibić miała smukłą i wiotką. Gdy siadywała nad brzegiem jeziora i dotykała palcami płatków lotosu, pszczoły krążyły nad nią myśląc, że jest kwiatem. Nosiła szaty o barwie soczystej, świeżej trawy i młodych liści, nie różniące się kolorem od lasu, gdy całymi dniami spacerowała po nim, jak to czynią leśne boginki. Podziwiała piękno i woń przeróżnych kwiatów, siadała nad czystym chłodnym potokiem i cieszyła się tym spokojnym, beztroskim życiem.
Oczy zawsze zwracała ku słońcu, w które patrzyła nieustannie. Słońce było jej bogiem, godnym czci i uwielbienia. Lubiła się przyglądać zwłaszcza jego wschodowi i zachodowi, gdy skąpane w złocie majestatycznie dokonywało swoich codziennych powinności. Czasami marzyła o tym, żeby się znaleźć w jego złotym rydwanie i razem odbywać przejażdżki po niebie. Rozglądałaby się bacznie, ażeby ogarnąć spojrzeniem wszystko, co się dzieje w królestwie niebieskim. Oczami wyobraźni widziała siebie, zaproszoną przez boga do pięknie przystrojonego rydwanu. Niebiański woźnica oczywiście sam by poganiał swoje wspaniałe rumaki.
Potrafiła tak marzyć godzinami. Wystarczyło, że przymknęła na chwilę oczy, ażeby w jej wyobraźni powstawały przesuwające się obrazy pierwszych złotych promieni wschodzącego słońca, które najpierw nieśmiało przecinały tu i ówdzie ciemności, potem zalewały ziemię jasnym światłem, albo obrazy srebrnej poświaty księżycowej opadającej na ziemię i połyskującej niczym kropelki przezroczystego nektaru, blasku tajemniczo migocących gwiazd.
Gdy ogarniała ją tęsknota nie do zniesienia, wyciągała ręce ku niebu i wołała:
- O słońce, miłość twoja musi być tak cudowna! Zauroczona jestem tobą bez reszty. Błagam, zejdź na ziemię i zabierz mnie do swego królestwa.
Z czasem nie potrafiła już myśleć o niczym innym. Opętana miłością,
52
. ' ." Г ■■ чі
nawet na moment nie odrywała oczu od nieba w nadziei, że wreszcie spełni się jej gorące pragnienie. Uzbrojona w cierpliwość czekała i wierzyła, że w końcu jej marzenie się spełni.
Rozpaczała, gdy słońce chowało się w chmurach i na ziemię kładł się cień. Siedziała wtedy smutna i przygnębiona. Z trudem mogła wytrzymać do końca pory deszczowej. Ale nareszcie chmury znikały i niebo znów stawało się błękitne i czyste. Rozradowana wzywała wtedy słońce:
- Pokaż się, uwielbiany! Wypatrzyłam już sobie oczy - tak bardzo się stęskniłam za tobą!
I oto, jakby w odpowiedzi na jej wołanie, znów błyskały promienie słoneczne. Dziewczyna śmiała się szczęśliwa i tańczyła z radości.
Gdy po całodziennych wędrówkach słońce zaczynało chylić się ku zachodowi i ostatnim blaskiem ozłacało ziemię, dziewczyna biegła na szczyt góry z naręczami najpiękniejszych kwiatów i składała je w ofierze. Potem siadała i smutnie przyglądała się zachodzącemu słońcu. Ognista kula stopniowo zmieniała barwę opuszczając się coraz niżej. Dotykała ziemi przybierając kolor pomarańczowy, po czym znikała. Zapadała ciemność, która rozłączała dziewczynę z ukochanym. Cisza nocna pogrążała w sen całą przyrodę. Piękna panna zasypiała razem z mieszkańcami lasu. Rano budził ją świergot ptaków. Pewnego razu wszakże przespała wschód słońca. Zerwała się na równe nogi przerażona, że tak długo spała. Co za nieszczęście! Przydarzyło jej się to po raz pierwszy, że nie mogła dopełnić codziennego rytuału, kiedy wstawała jeszcze w ciemnościach i z twarzą zwróconą ku wschodowi oraz złożonymi w geście powitalnym rękami, pokornie oczekiwała pojawienia się boga. Teraz to wszystko, co robiła dla niego każdego dnia, obróciło się wniwecz! Zniszczyła własnoręcznie to, co budowała tak długo. Jej hołdy i ofiary nie będą miały już żadnego znaczenia. Jakże może liczyć na odwzajemnienie uczucia?
Uważnie wpatrywała się w niebo. Słońce kroczyło swoją stałą drogą, obojętnie odwracając się od niej. Jak widać, nic go nie obchodziła rozpacz biednej dziewczyny ani jej gorąca miłość. Zastygła w bezruchu z twarzą uniesioną ku niebu. Spędziła tak cały dzień, łudząc się, że uwielbiany bóg przebaczy jej winę. Wieczorem przekonała się, że oczekiwanie i nadzieja są płonne.
Od tego czasu zaprzestała spacerów po lesie, nie zwracała uwagi na swoje ukochane kwiaty, nie słuchała wesołego śpiewu ptaków. Zupełnie się nie troszczyła o jedzenie i picie. Popadła w całkowite odrętwienie. Tylko łzy nieustannie spływały po jej wychudłej, lecz nadal pięknej twarzy. Mijały dni. Codziennie o świcie, nie odrywając wzroku od nieba, żebrała choćby o odrobinę uczucia ze strony boga. Czasami szeptała do siebie:
- O, mój uwielbiany, czy nie godna jestem być nawet twoją służebnicą? Pewnego dnia słońce nie wytrzymało. Nie mogło już znieść prześladującego go całymi dniami obłąkanego wzroku.
- Posłuchaj, dziewczyno - rzekło - przecież nie należysz do naszej boskiej rodziny. Nie jesteś również nieśmiertelna. Czyż nie rozumiesz, że nie możesz być moją małżonką? Wystarczy, że wsiądziesz do mojego rydwanu, a spali
53
cię na popiół gorący niczym ogień oddech wydobywający się z nozdrzy moich rumaków. Bądźże rozsądna!
Bóg nie przekonał jednak dziewczyny. Trwała w swoim uporze. Zniechęcone słońce zwróciło się do boga Indry z prośbą o pomoc.
- Zastanów się - tłumaczył Indra - nie jesteś boginią, przeto nie możesz poślubić boga. Dla ludzi śmiertelnych nie ma za życia dostępu do królestwa niebieskiego.
Słowa Indry też nie wywarły żadnego wrażenia na zakochanej, która całkiem postradała zmysły. Pełna pokory nadal składała hołdy słońcu. Pewnego dnia Indra długo się jej przyglądał, zanim powziął decyzję. „Jak widać, ani prośby, ani groźby tu już nie pomogą" - pomyślał bóg i postanowił zamienić biedną dziewczynę w jakiś kwiat.
I stało się tak, jak bóg zechciał. Pozostała na tym miejscu, gdzie siedziała, tylko ciało jej wrosło w ziemię, a z pięknej twarzy powstała złota tarcza słonecznika. Od tego czasu ten cudowny kwiat rośnie dumnie w koronie z zielonych liści na smukłej długiej łodydze. Gdy słońce kroczy po niebie zaczynając swój dzień na wschodzie, a kończąc na zachodzie, słonecznik obraca się w tym samym kierunku.
Przypatrzcie się, przecież to dziewczyna z bajki, tylko pod inną postacią. Trwa ona wiecznie w swej niezmiennej miłości i uwielbieniu dla słońca.
:.;: i-..-.w../
Ślepiec i garbus
W pewnej wiosce mieszkali ślepiec i garbus. Obu łączyła serdeczna i szczera przyjaźń. Widywano ich zawsze razem. Najczęściej przesiadywali cały-:mi godzinami gdzieś w pobliżu swoich domów gadając i plotkując. Kalectwo niestety uniemożliwiało im jakieś dalsze wyprawy. Któregoś dnia ślepiec powiedział do garbusa:
- Słuchaj, bracie, dość już mam obijania się w naszej wiosce. Zgnijemy tu z nudów, słowo daję. Wybierzmy się gdzieś w świat. A nuż z bożą pomocą trafi się nam coś dobrego.
- Co ty pleciesz? W głowie ci się przewraca - gdzie nam, kalekom, iść w świat! Daleko nie zajdziemy, ty ze swoją ślepotą, a ja z moim garbem! Już nas widzę! Jak boga kocham, skonam ze śmiechu!
- Przestań tyle gadać. Zamilknij na chwilę i posłuchaj lepiej, co mi przyszło do głowy. Wezmę cię na barana a ty będziesz mówił, dokąd mam iść. Moje nogi, twoje oczy - i jakoś damy sobie radę. Nie uważasz?
- Chyba że tak... Spróbować można - podrapał się w głowę garbus.
- Zobaczymy, co nam pisane. Dobrze, jutro wyruszamy w imię boże. Następnego dnia garbus wgramolił się na ramiona ślepca i udali się w
drogę. Garbus wskazywał kierunek. Odeszli już kawałek, kiedy zobaczył leżący na drodze sznurek. Kazał przyjacielowi zatrzymać się na chwilę, mówiąc, że sznurek może się przydać. Uszli jeszcze trochę i garbus zauważył żółwia. Po krótkiej naradzie wzięli go też ze sobą. A nuż nada się do czegoś.
Wieczorem dotarli do jakiegoś lasu. Trzeba było pomyśleć o noclegu. Zaczęli się zastanawiać, jak by tu się przespać. Garbus, który rozglądał się naokoło, szukając dobrego miejsca, zobaczył w oddali domek.
- Wiesz co, braciszku, tu w lesie żaden wypoczynek. Na pewno nóg już nie czujesz ze zmęczenia. A na ziemi - co za wygoda. Chodź jeszcze parę kroków do domku, który zauważyłem. Myślę, że znajdzie się w nim dla nas jakiś kąt.
Gdy tylko przestąpili próg, garbus z całej siły wczepił się w ramię ślepca i szeptem kazał mu natychmiast się cofnąć. Zobaczył bowiem śpiącego raksza-sa*. Szybko zamknął drzwi od zewnątrz i powiedział przyjacielowi, żeby się ukrył za ścianą.
* rakszas - w mitologii indyjskiej groźny i potworny demon
55
Rakszasa obudziły ich głosy. Najpierw się zdziwił, gdy podszedł do drzwi i nie mógł ich otworzyć. Potem ogarnął go strach. Nie wiadomo, kto i po co go zamknął. Może ten niewidzialny wróg chce go zabić? Krzyknął głośno raz i drugi. Przyjaciele nie dali się zastraszyć. Wrzasnęli w odpowiedzi:
- Ej, ty tam, na nic twój e krzyki! Jesteśmy potężnymi rakszasami, gdzie tobie do nas! Możesz sobie ryczeć, ile chcesz, nie trafiłeś na tchórzy. Jeśli tylko zechcemy, w mig zrobimy z ciebie placek!
Rakszas próbował udawać śmiałka, choć trząsł się ze strachu.
- Powiadacie, żeście potężni! Skąd mogę mieć pewność? A jeśli oszukujecie? Dajcie jakiś dowód, to uwierzę.
- A jaki my mamy dowód, żeś potężniejszy? To ty nas przekonaj - odkrzyknęli zgodnie przyjaciele.
Wtedy rakszas wyrwał sobie włos z głowy i wepchnąwszy go przez szparę w drzwiach zawołał:
- Popatrzcie na mój włos, widzicie jaki gruby i długi? Ktoś, kto ma takie włosy, sam jest potężny i wielki. Wystarczy?
Nasi cwaniacy wybuchnęli szyderczym śmiechem. Garbus wrzucił do chałupy sznur znaleziony na drodze.
- Spójrz na nasz włos. Jest tak gruby i długi, że da się nim okręcić ciebie całego. Zabraknie ci siły, żeby go rozerwać. Twój - to niteczka w porównaniu z naszym. No i co ty na to? A możebyś wyciągnął wesz z głowy? Zobaczymy, czyja będzie większa.
Rakszas podał im wesz przez szparę. Została po niej plamka, gdy garbus pstryknął palcem.
- Popatrz na naszą weszkę! - krzyknął Garbus wrzucając do chałupy żółwia. - Z twoją rozprawiliśmy się w mig. Spróbuj no zabić naszą.
Rakszas się wściekł nie na żarty. Schwycił żółwia obiema rękami i zaczął gnieść. Twardy pancerz tylko trzeszczał, ale nawet rysa na nim nie powstała. Cały wysiłek na nic się nie zdał.
Biedak nie wiedział, co ma teraz robić. Był już przekonany, że ma do czynienia z wielką potęgą w postaci tych dwóch groźnych przeciwników. Jedynym wyjściem wydała mu się ucieczka.
- Dlaczego się nie odzywasz? - kpili tamci. - Mało masz dowodów naszej siły? Jeszcze ci nie wystarczy? Chcesz więcej? Milczysz? No to przygotuj się na śmierć!
„Marny jest mój los. Nie wiem, jak się z tego wykaraskać. Wszak życie mi jeszcze nie obrzydło. Nie dam się zabić" -myślał rakszas, a na głos zawołał:
- Oddam wam całe moje bogactwo, jeśli pozwolicie-mi ujść z życiem. Otwórzcie drzwi, ale przyrzeknijcie, że nie napadniecie na mnie!
Przyjaciołom przecież o nic innego nie chodziło. Bogactwo samo pchało się im w ręce. Otworzyli drzwi. Uradowany rakszas wymknął się chyłkiem i popędził co tchu - byle prędzej i dalej od napastników.
Ślepiec i garbus weszli do chałupy. Najpierw porządnie się najedli, potem dobrze się wyspali, a rano zabrali się do rakszasowych skarbów. A było na
56
co popatrzeć! W schowku znaleźli pełno przeróżnych drogocennych kamieni i klejnotów ze złota. Zachwyceni zdobytym z taką łatwością łupem, zawiązali wszystko w tobołek i postanowili wracać do domu.
Byli już niedaleko swojej wsi, gdy garbus zaproponował wypoczynek i podział skarbów. Usiedli i garbus zaczął układać dwie kupki. Przyszło mu nagle do głowy, że łatwo może oszukać swego niewidomego druha. Przecież tamten nie wie, ile tego było, i nigdy się nie dowie. Garbusa ogarnęła przemożna chęć przywłaszczenia sobie większej części zdobytego bogactwa. Ułożył więc dwie nierówne kupki - większą i mniejszą - i kazał ślepcowi wybrać jedną z nich. Pech chciał że tamten wyciągnął rękę akurat po większą. „A, do licha!" - pomyślał garbus. Pod jakimś pretekstem wymieszał wszystko i znów podzielił na dużą i małą. I tym razem ślepiec wybrał większą.
„Czyżby tylko udawał, że nie widzi i oszukiwał mnie przez cały czas? -kipiał ze złości garbus. - Nie, bratku, to ci się nie uda. Nie ma głupich, zaraz sprawdzimy!"
Nabrał pełną garść piasku i zaczął trzeć nim oczy kamrata. Co za niespodzianka! Właśnie po tym zabiegu ślepiec odzyskał wzrok. Okazało się bowiem, że miał zwyczajną zaćmę, zaś piasek po prostu usunął błonkę, która przylgnęła do źrenicy i spowodowała utratę wzroku. Uzdrowiony zobaczył wnet, że kompan miał niecne zamiary.
- I to się nazywa przyjaźń! - zawołał. - Nie, nie puszczę tego płazem.
Chwycił kij i uderzył nim oszusta z całej siły po plecach. Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mocne uderzenie kijem wyprostowało garb.
Kto by uwierzył, że sprzeczka przyniesie tyle pożytku! Skarby zostały podzielone sprawiedliwie. Uzdrowieni i szczęśliwi, przyjaciele w pełnej zgodzie wrócili do domu.
■
Nagietki
Znana jest przypowieść o pewnym bardzo skąpym człowieku, który wybrał się jednego razu samotnie w drogę... A więc, posłuchajcie tej bajki.
Działo się to w księżycową noc. Droga była bezludna, tylko ów człowiek dokądś się spieszył. Owładnęła nim jedna myśl, jedno pragnienie - znaleźć lub zdobyć bogactwo. Po jakimś czasie napotkał zrujnowane domostwo. „A nuż tutaj mi się poszczęści" - pomyślał skąpiec podchodząc do ruin. Ledwie zdążył się rozejrzeć, gdy potknął się o coś twardego. Spod jego nóg potoczył się z brzękiem jakiś stary dzbanek. Szybko się schylił. O rety! Naczynie pełne było złotych monet. Wnet sobie uprzytomnił, że znalazł się w posiadaniu wielkiej fortuny. „Trzeba ją jakoś zabezpieczyć - zastanawiał się skąpiec - gdzieś ukryć. Wszak niepodobna w nocy mieć przy sobie takiego bogactwa! Ktoś może napaść na mnie w ciemnościach. Wykluczone! Muszę znaleźć w lesie jakieś dobre miejsce i schować skarb". Przesypał więc monety do worka, który zawsze miał ze sobą na wszelki wypadek, i nie zwlekając udał się na poszukiwania. Z radości leciał jak na skrzydłach. Już dotarł do lasu, już przedarł się przez gąszcz drzew i krzaków, już upatrzył miejsce, gdy... Co za nieszczęście! Gdzie się podział skarb!! W ręku trzymał pusty worek. Omal nie zawył z rozpaczy. Zaczął uważnie oglądać worek i znalazł w nim dziurę. A to pech! Monety wyleciały co do jednej. Postanowił pójść tą samą drogą z powrotem. Szedł bardzo powoli oglądając niemal każdy skrawek ziemi. No, nareszcie! Błysnęło coś żółtego? Nachylił się, wziął to do ręki, lecz nie była to złota moneta, tylko żółty kwiat. Nie do wiary! Szybko ruszył dalej. Znów coś błysnęło w trawie. Znowu kwiatek? I tak co krok podnosił z ziemi następny kwiat, aż opuściła go wszelka nadzieja.
Domyśliliście się? Były to nagietki. Powiadają, że nie ma człowieka, który nie zachwyciłby się ich śliczną barwą i cudownym zapachem. Nie kochają ich tylko ludzie skąpi i chciwi.
Naszyjnik królewny
W pewnym mieście mieszkał bramin z żoną. Byli tak ubodzy, że czasem nie mieli co do ust włożyć. Nierzadko głodowali całymi dniami. 3ednego razu bramin poszedł do lasu, aby uzbierać trochę drew na rozpałkę. Na leśnej polance niespodzianie zobaczył malutką roślinkę, w której rozpoznał bakłażan. Wykopał ją ostrożnie z ziemi wraz z korzeniami i zasadził u siebie na podwórku. Roślinka przyjęła się dobrze i zaczęła szybko rosnąć. Nie minęło dużo czasu, gdy pojawiły się na niej owoce.
Tego dnia w domu akurat nie było nic do jedzenia. Bramin poszedł na podwórze, zerwał kilka bakłażanów i zaniósł żonie, by je ugotowała. Kobieta wzięła nóż i już chciała je krajać, gdy nagle usłyszała cichutki głosik wydobywający się z warzywa. Przyłożyła je do ucha natężając słuch.
- Musisz ciąć bardzo ostrożnie, bo możesz poranić mnie nożem - głos był cichy, ale wyraźny.
Br aminka przestraszyła się, ale ciekawość jednak wzięła górę. Powoli i bardzo uważnie obrała bakłażan do końca. Patrzy i oczom nie wierzy - ze środka wyszła śliczna malutka królewna.
Bramin z żoną nie mieli dzieci, toteż ucieszyli się ogromnie i uznali królewnę za własne dziecko.
Niedaleko ich domu wznosił się pałac książęcy. Radia miał piękną żonę i siedmiu synów. Pewnego dnia służebna księżnej zobaczyła bakłażanową królewnę i zachwyciła się jej urodą. Gdy opowiedziała o tym swej pani, księżna zapragnęła przekonać się na własne oczy, czy służąca nie przesadza. Nie, królewna była jeszcze śliczniej sza, niż o niej opowiadano. W sercu rani zrodziła się zazdrość. Ukryła ją jednak i w słodkich, lecz nieszczerych słowach zaproponowała królewnie swą przyjaźń.
Już pierwsze uważne spojrzenie przekonało księżnę, że ma do czynienia z istotą nieziemską. Domyśliła się, że piękna dziewczyna jest niebiańską wróżką. Rani znała się trochę na czarach, postanowiła więc przy ich pomocy odkryć jej tajemnicę.
Pewnego dnia, gdy królewna spała głębokim snem, zazdrosna kobieta roztoczyła nad nią swe czary.
- Powiedz mi szczerą prawdę, - zapytała śpiącą - gdzie się kryje twoja dusza? W czym? W jakiej rzeczy?
59
Zaczarowana królewna odrzekła:
- W twoim najstarszym synu. Jeśli zabijesz go, ja też umrę.
A więc tajemnica, którą tak bardzo chciała poznać rani, okazała się okrutna. Ze skamieniałym sercem zabiła swego ukochanego najstarszego syna. Po pewnym czasie poszła do braminów, aby się przekonać, że królewna umarła. Omal nie zemdlała, kiedy ujrzała dziewczynę spokojnie siedzącą z książką w ręku. W księżnej wszystko zawrzało, ale nie dała po sobie niczego poznać.
Następnego dnia znów roztoczyła swe czary, gdy królewna spała.
- Powiedz mi, ale tylko szczerą prawdę, gdzie się znajduje twoja dusza?
- W twoim drugim synu. Gdy go zabijesz, natychmiast ja też umrę.
Rani bez namysłu zabiła swego drugiego syna. Królewna zaś nadal cieszyła się dobrym zdrowiem. Żona księcia zupełnie już straciła rozum. Opętana nienawiścią codziennie roztaczała czary i codziennie zabijała kolejnego syna. Lecz wszystko na nic. Przychodziła do braminów i za każdym razem widziała kwitnącą i coraz piękniejszą królewnę.
W taki oto sposób królewna poddała rani ciężkiej próbie. Gdy wyrodna matka zabiła swego ostatniego syna, serce dziewczyny napełniło się pogardą i wstrętem do okrutnicy. Ta jednak nie zaniechała starań, by pozbyć się swej rywalki. Płonął w niej taki żar nienawiści, a chęć zemsty była tak wielka, że jeszcze raz spróbowała najsilniejszych swych czarów nad śpiącą królewną. Zadała pytanie, które zadawał a j uż siedmiokrotnie. Tym razem odpowiedź brzmiała:
- Słuchaj uważnie. Dość daleko stąd jest rzeka. Mieszka w niej pewna ryba, której jeden bok jest czerwony, drugi zaś zielony. W brzuchu tej ryby mieszka mucha, a w jej wnętrzu znajduje się bezcenny naszyjnik. W nim właśnie ukryta jest moja dusza. Jeśli zdobędziesz go i włożysz na siebie, będzie to oznaczało moją niechybną śmierć.
Rani z niecierpliwością oczekiwała powrotu męża z polowania, na którym przebywał od dłuższego czasu. Spalało ją wprost pragnienie, aby jak najszybciej zdobyć naszyjnik. Wszak położy to kres jej cierpieniom.
Radża powrócił wreszcie do domu. Gdy udał się do komnat małżonki, z daleka już usłyszał jej szloch. Zdziwił się i zaniepokoił bardzo, przyspieszył więc kroku. Znalazł żonę całą we łzach. Zatroskany zaczął wypytywać o przyczynę jej rozpaczy.
- O, mój panie! - szlochała rani. - Dni moje są już policzone. Czeka mnie śmierć, jeśli ci się nie uda zdobyć bezcennego naszyjnika. Znajduje się on we wnętrzu ryby, która ma jeden bok czerwony, a drugi zielony. Jeśli będę go miała, pozostanę przy życiu.
- Nic się nie martw - pocieszał żonę radża. - Zaraz wyślę synów po ten klejnot. Każ ich zawołać.
- Nie ma już naszych synów! - na twarzy księżnej malował się straszliwy ból, a łzy dławiły gardło. Z całej siły przycisnęła ręce do piersi. - Jakaś dziwna choroba nawiedziła nasz dom i zabrała wszystkich chłopców. Żaden się nie uratował!
60
Rozpacz ojca po tak niespodziewanej i nagłej stracie ukochanych synów nie miała granic. Gdy się jednak trochę uspokoił, obiecał żonie, że zrobi dla niej wszystko, co w jego mocy. Kazał sprowadzić do pałacu najlepszych rybaków i niezwłocznie wysłał ich na poszukiwania czerwono-zielonej ryby. Poławiacze dotarli do rzeki i zarzucili sieci. Los uśmiechnął się do nich. Nie czekali zbyt długo. Gdy wyciągnęli rybę i rozcięli jej brzuch, znaleźli to, po co zostali wysłani. Bezcenny naszyjnik mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Radości zachwyt księżnej były ogromne.
W tym samym czasie królewna poczuła bliskie tchnienie śmierci. Wszak czary poskutkowały i księżna dowiedziała się, gdzie kryła się dusza pięknej dziewczyny. Poszła więc, biedaczka, do przybranych rodziców i rzekła ze smutkiem:
- Nadszedł czas mojej śmierci. Proszę was, kochani, abyście nie palili moich zwłok ani nie grzebali. Ubierzcie mnie w najładniejsze szaty, połóżcie na moim łóżku ozdobionym najpiękniejszymi kwiatami i zanieście do lasu. Proszę też, abyście wznieśli wysoki mur wokół tego miejsca, żeby nikt nie mógł mnie zobaczyć.
Tymczasem księżna założyła naszyjnik, a królewna wydała ostatnie tchnienie.
Rani nie posiadała się z zachwytu. Nareszcie będzie mogła żyć spokojnie. Pozbyła się groźnej rywalki. Aż któregoś dnia zjawiła się służebna i doniosła, że ciało królewny ani nie zostało spalone, ani pogrzebane: taka była bowiem jej ostatnia wola. Spoczywa teraz w lesie pięknie ubrana, na łożu obsypanym kwiatami. Uroda jej jaśnieje takim samym blaskiem jak za życia. Chociaż nie w smak to było księżnej, musiała udać, że ta sprawa przestała ją obchodzić.
Radża, żeby choć trochę zagłuszyć ból po utracie synów, codziennie jeździł na polowania. Za każdym razem żona zabraniała mu jazdy do północnej części lasu, mówiąc, że może polować na zachodzie, wschodzie i południu. Książę się nie sprzeciwiał i zgodnie z prośbą rani unikał północnego kierunku. Pewnego dnia szukał zwierzyny od rana do późnego wieczoru. Nie upolował niczego. Gdy był już bardzo zmęczony i postanowił wracać do domu z pustymi rękami, w ciemnościach pomylił drogę i znalazł się w północnej części lasu. Błądząc doszedł do wysokiego muru. Zaciekawiło go, co się za nim znajduje. Zdziwił się bardzo, gdy ujrzał leżącą bez ruchu piękną dziewczynę. Wydawało się, że zapadła w głęboki sen. Do głowy by mu nie przyszło, że jest martwa. Usiadł koło niej w nadziei, że się wnet obudzi. Przyglądał się cudnej jak księżyc twarzy i modlił się gorąco do boga, aby przebudził dziewczynę. Wreszcie zrobiła się późna noc i radża z ciężkim sercem musiał wrócić do domu.
Następnego dnia z samego rana wymknął się niepostrzeżenie z pałacu i szybko pobiegł do lasu. Cały dzień spędził przy martwej królewnie, nie odrywając wzroku od jej pięknej twarzy. Przychodził tak codziennie, aż po dziewięciu miesiącach zobaczył ślicznego chłopczyka leżącego obok martwej. Bardzo go pokochał i codziennie się z nim bawił. Na noc jednak radża zawsze wracał do domu. Czas mijał, chłopiec rósł jak na drożdżach. Pewnego dnia zwierzył
61
się księciu, że jego matka w nocy odzyskuje życie. Okazuje wtedy synowi swą gorącą miłość i darzy pieszczotami. Z nadejściem świtu znów, niestety, umiera.
- Spytaj matkę, dlaczego tak się dzieje - poprosił książę, odchodząc jak zwykle wieczorem do domu.
Gdy nastąpiła noc, królewna odkryła synowi swoją tajemnicę:
- Moja dusza była ukryta w bezcennym naszyjniku. Zdobyła go pewna zła księżna. W dzień, kiedy zakłada go na szyję, umieram. W nocy zaś, gdy zdejmuje, życie do mnie powraca.
- Ach, to zaiste przedziwna historia! - zamyślił się radża. - Chciałbym, żebyś spytał matkę, czyim jesteś synem.
Nie mógł się doczekać ranka, tak był ciekaw odpowiedzi.
- Jestem twoim synem - oznajmił mu chłopiec. - Historia mojej matki jest bardzo smutna. Urodziła się z owocu bakłażanu i wychowała się w domu bramińskim. Była tak piękna, że księżna, twoja żona, czując w niej rywalkę, okropnie ją znienawidziła. Tak bardzo pragnęła śmierci bakłażanowej królewny, że bez żadnej litości kazała zabić siedmiu waszych synów. Urodziłem się, ażeby choć trochę zagłuszyć twój ból po ich utracie i sprawić ci radość.
- Mam jeszcze jedno pytanie do twojej matki - rzekł poruszony do głębi książę - w jaki sposób można teraz odzyskać bezcenny naszyjnik?
Z samego rana radża jak zawsze zjawił się pod murem.
- Matka powiedziała, że tylko ja mam prawo do naszyjnika - tymi słowami przywitał księcia chłopiec. - Ale jest jedna możliwość odebrania go księżnej. W tym celu musisz zaprowadzić mnie do twojego domu.
Książę niezwłocznie to uczynił, a w pałacu zwołał swoich ministrów i dworzan oznajmiając im głosem nie znoszącym sprzeciwu:
- Jak wiecie, siedmiu moich synów nie żyje. Nie mam więc następcy tronu. Dlatego usynawiam tego oto chłopca, który po mnie obejmie rządy w królestwie.
Od tego dnia chłopiec zamieszkał w pałacu. Dworzanie pokochali go serdecznie widząc zalety i cnoty jego charakteru. Tylko rani nie darzyła młodego następcy tronu sympatią. Na każdym kroku okazywała wobec niego swoją niechęć, a niekiedy wręcz wrogość. Aż w końcu zapałała do niego taką nienawiścią, że postanowiła otruć bezbronne dziecko. Nie czekała długo. Pewnego dnia ugotowała słodki ryż na mleku, do którego dodała trucizny i przyjaźnie zaprosiła chłopca na poczęstunek. Ten wyczuł jednak podstęp z jej strony i wnet wymyślił plan ratunku.
- Dziękuję ci bardzo, księżno, chętnie zjem ten, na pewno, smaczny ryż. Ale mam do ciebie prośbę. Zanim zabiorę się do jedzenia, chciałbym zobaczyć twój piękny naszyjnik i choćby na moment włożyć go na siebie.
Nie podejrzewająca niczego księżna przyniosła swój klejnot. Chłopiec wziął go do ręki, po czym z szybkością błyskawicy wybiegł z pałacu i popędził w stronę lasu. Gdy zdyszany znalazł się koło matki, prędko włożył naszyjnik na jej szyję.
Odtąd bałkażanowa królewna była jeszcze piękniejsza, niż dawniej.
62
Zauroczony j ej olśniewaj ącą urodą radża zapragnął poj ąć j ą za żonę. Odmówiła jednak stanowczo.
- W twoim pałacu mieszka okrutna kobieta - twoja żona. Na jej sumieniu ciąży straszliwy grzech. Morderczynię własnych dzieci powinna dosięgnąć surowa kara. I właśnie ty musisz tę karę wymierzyć. Jeśli to uczynisz, wyjdę za ciebie za mąż.
Na rozkaz księcia wykopano głęboki dół. Napełniono go wężami, skorpionami oraz innymi jadowitymi gadami. Na oczach wszystkich wrzucono tam księżnę. Synobójczynię spotkała więc zasłużona śmierć.
Wkrótce potem odbył się wspaniały ślub księcia i bakłażanowej królewny.
,1 -j ,
Złotodajna krowa
W pewnym mieście żył ubogi bramin z żoną i córką. Chodził na żebry i z tego utrzymywał rodzinę. Jakoś wiązał koniec z końcem, dopóki córka nie podrosła i nie trzeba było myśleć o wydaniu jej za mąż. A w domu bieda aż piszczy. Cóż miał bramin począć? Nie umiał nic poza żebraniem. Zresztą coraz częściej wracał do domu z pustymi rękami, chociaż w swoim fachu posiadał duże zdolności. W okolicach, które zwykł był odwiedzać, pojawiło się ostatnio dużo nowych żebraków oraz sadhu* i sannjasinów** -krzepkich i beztroskich. Bramin uważał ich za darmozjadów, ale co z tego, kiedy jego dochody malały z dnia na dzień. Chodził biedak śpiewając jak zwykle różne urywki z Gity***, ale ludzi przestało to jakoś interesować. Nikt go nie słuchał, ponieważ w kraju narastała coraz większa bezbożność. Wreszcie żona nie wytrzymała:
- Tak dalej nie może być! Mamy już dorosłą córkę, czas nagli i nie wolno dłużej zwlekać. Musisz pójść tam, gdzie jeszcze ciebie nie znają, i spróbować ściągnąć trochę ludzi do słuchania. Coś niecoś na pewno zbierzesz.
Nalegała tak usilnie, że bramin się poddał, lecz nie skierował swych kroków do wsi, tylko do lasu. Tam wezwał leśne bóstwa i rozpoczął recytację Gity. Wszędzie panowała głucha cisza. Minęło już sporo czasu, ale nikt się nie zjawił. Nie było więc mowy o żadnych datkach, których tak bardzo oczekiwał.
Gdy skończył, opuściła go wszelka nadzieja. Usiadł na ziemi i gorzko zapłakał. Bał się pokazać żonie na oczy wróciwszy znów z pustymi rękami, tym bardziej że ostatnio ciągle przypominała mu o złożeniu ofiary należnej zmarłym przodkom.
Płacz bramina usłyszała czwórka szakali, która błąkała się po lesie. Zapytały troskliwie, co jest powodem jego rozpaczy. Opowiedział im o swojej nędzy, o tym, jak cały już miesiąc recytuje Gitę, a nikt się nie kwapi ze słuchaniem i nie ma w związku z tym żadnego zarobku.
Szakale przez jakiś czas naradzały się pomiędzy sobą, potem jeden z nich przyprowadził skądś krowę. Powiedziały chórem do bramina:
* sadhu - święty człowiek, asceta ** sannjasin - asceta, pustelnik *** Gita - Bhagavadgita, sanskrycki poemat religijno-filozoficzny (V w. p.n.e.). Cieszy się wyjątkową powagą u wyznawców hinduizmu i wywiera ogromny wpływ na życie religijne
. 64
- O, maharadź*, weź tę krowę. Będzie ci dawać codziennie pięć serów** mleka i jeden tol*** złota.
Pożegnały się i odeszły. Szczęśliwca nogi same niosły z radości do domu.
Bramin i jego żona bardzo dbali o swoją krowę, korzystając z jej darów. Wkrótce byli już ludźmi zamożnymi. Postawili nowy wygodny dom i sprawili córce wspaniałe wesele. Codzienna porcja złota pozwoliła również hojnie obdarzyć córkę i zięcia. A i innym krewniakom też co nieco się dostało. Wszyscy byli bardzo wdzięczni i nie ustawali w pochwałach nad szczodrością głowy rodziny. Żona bramina zadbała także o członków swojej rodziny, przekonując męża, że pomysł ze zdobyciem środków do życia należał jednak do niej. A więc przy okazji wzbogacił się też szwagier z żoną i wielu innych.
Sąsiedzi pękali z zazdrości, widząc takie przywiązanie bramina do bliższej i dalszej rodziny. Wkrótce cała wieś w podnieceniu rozprawiała o złotodajnej krowie. Sensacja dotarła również do pałacu książęcego. Radża kazał niezwłocznie sprowadzić bramina wraz z krową. Gdy świeżo upieczony bogacz stanął posłusznie przed jego obliczem, władca powiedział:
- Powiedz, szanowny Sukalu, skąd masz tę krowę? Rozkazuję, żebyś oddał mi ją dobrowolnie, bo w przeciwnym razie będę musiał użyć siły.
Niełatwo jest rozstać się z czymś, co się uważa za swoją własność. Toteż bramin wcale nie miał ochoty wyrzec się prawa do krowy, która nie tylko uratowała jego rodzinę od śmierci głodowej, lecz także uczyniła ją bogatą.
Zjawiła się wszakże służba, odebrała biedakowi jego skarb i wygnała go z pałacu. „Wszystko przepadło - myślał bramin - jestem bezsilny i njc mi nie pozostało, jeno śmierć". Nie poszedł do domu, tylko zawrócił do lasu. Oczy mu zachodziły łzami, nie mógł powstrzymać łez. Jego rozdzierający duszę szloch ściągnął znów czwórkę szakali, które zapytały z prawdziwą troską:
- Maharadź, co się stało? Wiemy, że niczego ci nie brakuje, masz wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Twoja rodzina opływa w dostatki, a i krewnych obdarzyłeś hojną ręką. O co więc chodzi? O to, że radża zabrał twoją krowę? No cóż, krowa jest mleczna, jeśli chcesz, będzie nadal dawała wam mleka pod dostatkiem. Lecz o złocie nie ma już mowy, bo całe zużyła na twój dom.
- Na złoto machnąłem ręką, nie zależy mi na nim, ale krowa to przecież sprawa mojego honoru, mojej czci!
- Nie, maharadź, j est to fałszywy honor - zgodnie powiedziały szakale. - Musisz się go wyzbyć i być zadowolony, że krowa spędziła w twym domu tyle czasu.
- No tak, ale ja nie mogę się jednak z tym pogodzić - sprzeciwiał się bramin. - Na moich oczach radża zabiera krowę, do której się tak przywiązałem. Do czego to podobne? Jeśli jej nie odzyskam, umrę z rozpaczy.
* maharadź - król, wielki władca, tytuł, jakim obdarzano braminów * * ser- miara wagi od 600 g do 1 kg w różnych częściach Indii *** tol- miara wagi (ok. 12 g)
- Aż dziw bierze, co za skąpiec z ciebie, maharadź! Lecz mimo to nie możemy dopuścić, żeby doszło do śmierci bramina. Wszak nie ma cięższego grzechu. Idź wobec tego do księcia i poproś, żeby zwołał panćajat*.
- Ja też zaproszę swój panćajat - bramin wyraźnie nie był zadowolony z takiego rozwiązania - ale kto stanie w mojej obronie? Wszyscy będą po stronie księcia, to jasne. Można wyłazić ze skóry, lecz prawo zawsze jest za tym, kto posiada siłę.
- O to się nie martw - uspokoiły go szakale. - My będziemy piątką z twojej strony. Zobaczysz, że dostaniesz krowę z powrotem.
Bramin usłuchał i poszedł do pałacu. Stanął przed księciem i powiedział:
- O panie, zwróć mi krowę, i wszystko będzie w porządku. W przeciwnym razie trzeba będzie zwołać panćajat. Pogodzę się z tym, co on zawyrokuje.
Radża się nie sprzeciwił i kazał dwum zaufanym dworzanom dobrać odpowiedni panćajat. Zaproponował też braminowi, aby ten przygotował piątkę ze swojej strony. Bramin wrócił do lasu i poprosił szakale, żeby poszły wraz z nim, tak jak obiecały.
- Nie możemy się pokazać w mieście, bo zagryzą nas psy - wyraziły obawę zwierzęta - owiń nas swój ą narzutą i zanieś do pałacu. W ten sposób nikt nas nie zauważy.
Bramin zrobił tak, jak kazały, i udał się wprost do pałacu.
- Gdzież twoja piątka? - zapytał radża. - Dlaczego jesteś sam? *
- Przyprowadziłem ze sobą czwórkę - odrzekł bramin i wypuścił szakale ku wielkiemu zdumieniu wszystkich obecnych.
Książę poprosił swoich pięciu i sąd się rozpoczął. Rzecz jasna, stronnictwo księcia pierwsze zabrało głos:
- Krowa należy do naszego pana - stwierdzili kategorycznie. - Dobrze wiemy, że nie jest ona zwykła, tylko złotodajna. Wiemy również, iż prawo do wszystkiego, co niezwykłe, ma wyłącznie miłościwie nam panujący.
Podczas wygłaszania tej mowy jeden z szakali podniósł pysk do góry, drugi wbił swój wzrok w oczy księcia, trzeci nachylił pysk ku ziemi, a czwarty odwrócił się od zebranych.
- Teraz kolej na twoich stronników - powiedział radża do bramina, a ponieważ szakale milczały zapytał jednego z nich:
- Co tam wypatrujesz w górze?
- Słyszałem, że bóg wciela się w panćajat oraz kieruje jego myślami i słowami. Jeśli sąd ma być sprawiedliwy, bóg na pewno tutaj się zjawi. Jego właśnie wypatruję.
- Nie odrywam od ciebie wzroku - odpowiedział na pytanie księcia drugi szakal - bo jestem ciekaw, czy zachowasz otwarte spojrzenie czyniąc bezprawie.
* panćajat - wiejska rada starszych składająca się z pięciu osób
66
- Nachyliłem pysk - odrzekł trzeci - bo chcę zobaczyć, jak niesprawiedliwy panćajat zapadnie się pod ziemię.
- Nie mam ochoty oglądać twarzy tych, którzy postępują wbrew dhar-mie* - stwierdził bez chwili wahania czwarty. - Dlatego odwróciłem się plecami.
Okazało się, że radża zachował jednak resztki sumienia. Podobało mu się to, co mówiły mądre szakale. Zwrócił więc braminowi jego krowę.
Zwycięzcy byli dumni ze swego sukcesu, a bramin nie posiadał się z radości. Znów owinął swoich przyjaciół w narzutę i zaniósł do lasu, gdzie serdecznie ich pożegnał.
I chociaż krowa nie była już złotodajna, tylko po prostu mleczna, bramin wcale się tym nie przejmował, codziennie popijając świeżutkie mleko.
■
* dharma-zacność, prawość, zespól norm moralnych i reguł postępowania
г
Święto brata
ta .г,-'
Pewna stara kobieta miała dwoje dzieci - syna i córkę. Córka założyła już własną rodzinę, chłopak nie był jeszcze żonaty. Jednego razu w święto brata zapragnął on odwiedzić swoją siostrę i powiedział o tym matce.
- Dobrze, synku, idź, ale wracaj szybko-zgodziła się matka.-A może namówisz ją, by przyszła do nas. Ucieszyłabym się bardzo. Wracajcie razem.
Chłopak poszedł. W tym czasie jego siostra siedziała u siebie w domu i przędła na kołowrotku. Robota szła jej jakoś kiepsko, bo nić ciągle się rwała.
- Chyba brat wybiera się do ciebie w odwiedziny - wysnuła przypuszczenie przyjaciółka, która wpadła na pogawędkę - dlatego przędza się rwie.
I miała rację. Patrzą, a tu brat idzie wiejską drogą. Uradowana siostra wybiegła mu na spotkanie. Serdecznie go przywitała i zaczęła wypytywać o zdrowie matki i sprawy domowe. Tak się zagadali, że przyjaciółka nie wytrzymała:
- Dajże już spokój, paplasz i paplasz. Nie widzisz, głupia, że gość zmęczony? A i głodny na pewno. Trzeba go nakarmić, a potem będzie czas na rozmowy.
- Zupełnie straciłam głowę z radości! - rzekła gospodyni. - Tak się wzruszyłam pamięcią kochanego braciszka. Popatrz, pamiętał, że dziś święto brata. Zaraz coś zrobię, ale czym by go poczęstować? Może coś poradzisz? -zwróciła się do przyjaciółki.
- Ugotuj ryż na maśle, a na mnie już czas. Nacieszcie się sobą.
Siostra szybko oczyściła ryż, wlała do garnka masło i postawiła na ogniu. Znów zaczęła wypytywać brata o to i tamto. Po jakimś czasie zajrzała do rondla, ale ryż był zupełnie twardy.
- Już mi kiszki marsza grają! - gderał brat. - Co ty tam takiego pich-cisz? Ryż przecież nie gotuje się tak długo.
- Sama nie wiem, dlaczego jest wciąż twardy. Zaczekaj, skoczę po radę do przyjaciółki.
- Ależ z ciebie tuman! - roześmiała się tamta. -1 to się nazywa, że jesteś gospodynią. Trzeba było najpierw ugotować ryż w wodzie, a potem dopiero wlać masło.
Wreszcie danie było gotowe i brat się najadł do syta. Siostra namalowa-
68
ła tikę* na jego czole i dokonała ceremonii arti* *. Wzruszony chłopak wręczył jej podarunek.
- Kochana siostro - rzekł - w miesiącu phagun*** odbędzie się mój ślub. Możebyś poszła teraz ze mną do domu? Matka bardzo prosiła. Musimy się naradzić we trójkę i omówić pewne sprawy.
- Niestety, braciszku, w tej chwili nie mogę się wyrwać z domu. Ale obiecuję, że przybiegnę, gdy tylko znajdę wolną chwilę.
- Jaka szkoda, matka tak by się ucieszyła! Przenocuję jednak u ciebie, ale rano skoro świt muszę iść do domu.
Położyli się spać. O drugiej w nocy siostra wstała cichutko i zaczęła przygotowywać dla brata jedzenie na drogę. Utłukła groch na mąkę i usmażyła na maśle placuszki. Zrobiła zawiniątko i żegnając chłopca powiedziała:
- Masz tu trochę placków, zjesz sobie, jak będziesz głodny.
Po wyjściu brata krzątała się przez jakiś czas w kuchni, aż obudziły się dzieci i zaczęły dopominać o jedzenie:
- Mamo, mamo, na pewno zrobiłaś wujkowi coś dobrego na drogę, daj nam spróbować!
Matka przyniosła kilka placków, które zostawiła dla nich. Chciała podzielić je na kawałki, żeby każdemu starczyło. Ułamała jeden i krzyknęła przeraźliwie. Tkwiła w nim kość. Nogi się pod nią ugięły, czuła, że zaraz zemdleje. Po chwili się ocknęła. Myślała gorączkowo: „Co się stało? Czy w grochu była żmija, której w ciemnościach nie zauważyłam? Zmełłam ją razem z ziarnami? A brat może akurat w tej chwili je placki!"
Rzuciła wszystko i jak szalona wybiegła z domu. Pędziła drogą połykając łzy i wołając rozpaczliwie:
- Braciszku, braciszku!
Nie wiedziała nawet, jak długo biegła. Z dala już zobaczyła brata śpiącego w cieniu drzewa. Poczuła, że teraz nogi odmawiają jej posłuszeństwa. „Na pewno zjadł i skonał - przemknęło jej przez myśl. - Zabiłam go! O boże, za co mnie tak karzesz?!" Była już o krok od leżącego. Pewna jego śmierci wzniosła oczy ku niebu.
W tym momencie zobaczyła zawiniątko przywiązane do gałęzi. Błyskawicznie sięgnęła po nie, rozwiązała i przeliczyła placki. Uff!... żadnego nie brakowało. Pośpiesznie wykopała dołek, wyrzuciła do niego całą zawartość i przysypała ziemią.
Hałas obudził brata. Przeciągnął się, ziewnął i otworzył oczy.
- Co tutaj robisz? Skąd się wzięłaś? - spytał zdumiony.
- Chciałeś przecież, żebym poszła z tobą do matki-zatrajkotała siostra
* tika - znak przynależności do kasty lub sekty, malowany najczęściej na czole * * ceremonia arti - obrzęd oddawania czci bóstwu, w czasie którego obchodzi się posąg trzy-nając w rękach zapaloną lampkę oliwną lub też zatacza się ową lampką kręgi, stojąc przed wizerun-dem bóstwa
*** phagun — dwunasty lunarny miesiąc w kalendarzu indyjskim (przełom lutego i marca)
69
wesoło, jakby nic się nie stało. -No i widzisz, jestem. Możemy już iść, pośpiesz się.
Brat wcale się nie zdziwił, uwierzył nie pytając o nic. Ruszyli więc razem. Po drodze siostra zauważyła grupkę ludzi rozbijających duży głaz. Zatrzymała się i spytała:
- Powiedzcie, na co wam te kamienie?
- Na co? Ano położymy je na futrynie drzwi domu takiego brata, którego siostra nigdy nie powiedziała mu złego słowa, nigdy nie podniosła głosu, nigdy na niego się nie pogniewała. Gdy nadejdzie czas jego ślubu i wyruszy on na koniu do domu narzeczonej, drzwi te zawalą się pod ciężarem kamieni i przygniotą go.
- Ale dlaczego? Za co? - zawołała przerażona kobieta. - Czy będzie mógł tego uniknąć? Jak go uchronić?
- Jest na to rada - odpowiedział ten sam człowiek. - Niech siostra zacznie złościć się i krzyczeć na brata. Niech się czepia nawet drobnych jego przewinień. A oprócz tego, orszak ślubny powinien wyruszyć od tylnych drzwi.
Przejęta do głębi tą przepowiednią siostra dogoniła brata i z miejsca obrzuciła go wymówkami. „Co się z nią stało? -nie mógł się nadziwić chłopak. - Wszak zawsze była taka dobra i nigdy się na mnie nie gniewała. Nie do pojęcia, skąd naraz taka zmiana!"
Nagle siostra zauważyła na drodze pełznącego szybko węża.
- Dokąd się tak spieszysz, szanowny wężu? - spytała.
- Muszę zdążyć na ceremonię ślubną - odezwał się zdyszany wąż. -Ukąszę na niej tego brata, którego siostra przebaczała mu złe postępki i nigdy nie karciła za nie.
Biednej kobiecie serce załomotało od strasznego przeczucia. Złożyła błagalnie ręce:
- O królu węży, doradź, proszę, jak można tego uniknąć? Zupełnie mam już skołowaną głowę! Wytłumacz, co to ma znaczyć?
- Wszak miłość pomiędzy bratem i siostrą bez wzajemnych skarg i wyrzutów nie jest naturalna - rzekł z powagą wąż. - Jest jednak sposób na uratowanie. Niech siostra zmieni swe postępowanie i przestanie przymykać oczy na złe uczynki brata. Niech zacznie go karać nawet za drobne przewinienia. Musi również własnoręcznie przygotować wszystko, co trzeba, do uroczystości ślubnych. Powinna też zatroszczyć się o krewnych i gości oraz obdarzyć ich prezentami. Jeśli tak będzie, brat uniknie śmierci.
Kobieta wysłuchała wszystkiego uważnie. Przez resztę drogi skwapliwie wypominała bratu wszystkie jego grzechy.
Dotarli wreszcie do domu. Uradowana matka wybiegła na ich przywitanie. Zdziwiła się bardzo, gdy usłyszała gderanie córki.
- Co jej się stało? - nie wierzyła własnym uszom. - Przecież tak go kocha, nigdy głosu na niego nie podniosła!
Syn nie potrafił jej nic wytłumaczyć. Sam się nad tym głowił i niczego nie rozumiał.
70
Siostra postanowiła zostać u matki aż do ślubu brata. Kręciła się po domu, pomagała w gospodarstwie i bacznie śledziła każdy krok chłopca. Cokolwiek robił, ciągle słyszał narzekania i wyrzuty. Niegdyś tak dobra i pogodna, dziewczyna, złorzeczyła teraz i ubliżała mu bez przerwy. Tymczasem każdy dzień przybliżał oczekiwany z niecierpliwością ślub. Gdy zaś nastąpił moment wyboru pomyślnego dnia dla tego wydarzenia, siostra wybuchnęła niczym nie pohamowaną wściekłością. „Niech matka straci syna -wrzeszczała na cały głos - bratowa swego męża, a siostra brata. Ja tutaj rządzę! Zrobię tak, jak będę chciała i sama wyznaczę dzień ślubu".
Cóż, wszyscy uznali, że biedaczka straciła rozum. Widząc, że nie da się jej przekonać, pozwolili zająć się ślubem tak, jak sobie życzyła. Przyjmowała więc rodzinę i krewnych, częstowała ich, obdarzała prezentami. Stała się główną osobą w domu.
Rozpoczęły się ostatnie przygotowania. Pod dom przyprowadzono odświętnie przystrojoną klacz, na której pan młody w asyście orszaku ślubnego miał się udać do domu narzeczonej. Powinien wyjść za chwilę i dosiąść konia. Nagle z drzwi wybiegła siostra z krzykiem:
- Nie od frontu, od tyłu, orszak ma wyruszyć od tylnych drzwi!
Naokoło zawrzało. Próbowano ją przekonać, że nie przystoi, że nie wypada, co ludzie powiedzą, ale gdzie tam! Uparła się jak osioł. Musieli ulec i tej zachciance. Gdy obeszli dom i pan młody postawił już nogę w strzemię, rozległ się donośny huk - to zawaliły się frontowe drzwi. Wszyscy się cieszyli, że udało się uniknąć nieszczęścia. Wreszcie orszak wyruszył, a siostra kroczyła na samym jego przedzie.
W czasie ceremonii ślubnej czujnie rozglądała się wokoło. Kiedy narzeczeni mieli okrążyć ogień ofiarny, siostra zobaczyła pełznącego w ich kierunku groźnego węża. Jak błyskawica rzuciła się na niego, ściągnęła but i z całą siłą uderzyła w rozdymający się kaptur. Wąż padł martwy. Owinęła go chustą i włożyła pod sari*. Zajęło jej to parę sekund. Nawet nikt nie spostrzegł, co się stało.
Uroczystości skończyły się późną nocą. Wtedy dopiero matka zauważyła brak córki. Zaniepokoiła się o nią bardzo. Będąc przekonana, że biedaczka postradała zmysły, bała się, czy nie stało się przypadkiem coś złego.
Zaczęła wszędzie szukać, aż znalazła ją śpiącą w oborze. Obudziła swe biedne dziecko i przytuliła do piersi. Zdumienie jej nie miało granic, gdy córka wyjęła zabitego węża ze zwojów sari.
- Popatrz, matko - powiedziała - i ciesz się, że twój syn i synowa są cali i zdrowi.
- Ależ, córeczko, co ty wygadujesz, nic z tego nie rozumiem! - przera-
* sari - typowy strój kobiety indyjskiej, składający się z jednego bardzo długiego kawałka materiału, drapowanego wokół bioder. Luźny koniec przerzuca się przez ramię
71
Słuchała z zapartym tchem tej niesamowitej historii. Twarz miała całą mokrą od łez. Powtarzała szlochając:
- To ty uratowałaś swego brata i bratową, dzięki tobie żyją i wszystko skończyło się szczęśliwie.
- Teraz muszę jak najrychlej iść do domu - powiedziała córka. Tyle czasu pozostawał bez mojej opieki. Nie wiem, co się tam dzieje. Wtedy tak nagle musiałam wyjść, pozostawiwszy wszystko na pastwę losu. Żegnaj, kochana mateczko!
- Moja ty najdroższa, dziękuję, po stokroć dziękuję! - powtarzała matka ocierając łzy. - Zaczekaj chwilkę, zaraz wrócę.
Pobiegła do domu i wróciwszy z pełnymi rękami prezentów dla córki, uściskała ją jeszcze raz i pożegnała.
O królu miłujących cnotę
W pewnym królestwie mieszkał bardzo sprytny i przebiegły munśi*. Od jakiegoś czasu do króla zaczęły napływać na niego ciągłe skargi. Obwiniano munśiego o bezczelne wprost łapownictwo. Zaniepokojony władca kazał kilku zaufanym ludziom śledzić swego urzędnika i donosić o jego poczynaniach. Mimo usilnych starań wysłannikom nie udało się jednak przyłapać spryciarza na gorącym uczynku. Wreszcie króla rozgniewała ich nieudolność.
- Trzeba w końcu temu zaradzić! - krzyknął zirytowany. - Znajdę dla tego niegodziwca taką pracę, gdzie nie będzie mógł uprawiać swego niecnego procederu.
- Najjaśniejszy panie - odezwał się jeden z dworzan - jestem pewien, że gdziekolwiek ten pisarczyk się znajdzie, wszędzie się nieźle urządzi. Sprytu ma on pod dostatkiem.
- To się jeszcze okaże - odparł radża.
Munśiemu kazano niezwłocznie stawić się w pałacu. Urzędnik bez cienia strachu, z niezmąconym spokojem na twarzy, zbliżył się do tronu.
- Doniesiono mi, że ludzie się bardzo skarżą na ciebie. Podobno bez najmniejszych skrupułów bierzesz łapówki. Jednakże jeśli nawet tam, dokąd cię poślę, potrafisz nieuczciwie się wzbogacić i wyciągnąć zyski z tego, co ci każę robić, zamiast kary dostaniesz ode mnie nagrodę za przebiegłość. Zrozumiałeś?
- Spełnię twój rozkaz, najjaśniejszy panie - bez chwili wahania odpowiedział munśi.
- A więc słuchaj - rzekł radża - na tyłach zabudowań pałacowych jest staw. Masz siedzieć na brzegu i liczyć fale. Ponadto dostaniesz pięćset placków z mąki grochowej, których musisz bardzo pilnować. Ani jeden nie powinien się zgubić, ani złamać. Czy wyrażam się jasno?
Munśi posłusznie udał się nad staw biorąc ze sobą swoją księgę. Od razu zaczął liczyć fale i zapisywać w kolejności każdą, która rozbijała się u jego stóp. Wnet pojawili się zbieracze kasztanów wodnych i nasion lotosowych.
- Uwaga! - ostrzegł ich munśi, gdy weszli do wody. - Widzicie, że liczę fale? Wykonuję przecież rozkaz naszego króla, a wy psujecie mi rachunek.
* munśi- skryba, urzędnik. Sposób zwracania się do osób szanowanych i wykształconych.
73
Nie musiał powtarzać, gdyż zobaczył wyciągnięte ku sobie ręce. W taki sam sposób wyłudził parę groszy od rybaków oraz od pasterzy, którzy chcieli napoić bydło. Jeszcze lepiej powiodło się munśiemu nad ranem, gdy tłumnie zaczęli przychodzić bogaci kupcy i lichwiarze, aby dokonać porannych ablucji.
Rozkaz króla przysporzył więc wielu ludziom kłopotów, za to munśi miał się j ak naj lepiej. Wzbogacił się zwłaszcza w świąteczny dzień, gdy z miasta przyszły nad staw tłumy kobiet. Powstrzymał je mówiąc:
- Niestety, sprawuję tutaj urząd państwowy, musicie zrozumieć. Wnosicie wielkie zamieszanie, które przeszkadza mi w wykonywaniu obowiązków.
Strumień datków od biednych kobiet całkiem go zadowolił. Liczba fal w zeszycie wzrosła do tysiąca pięciuset.
A jak sobie poradził nasz sprytny munśi z plackami? Posłuchajcie. Miał je ułożone w dużym naczyniu. Zaczął przekładać do drugiego, które przyniósł ze sobą. Robił to bardzo ostrożnie bacząc, aby żaden placek się nie połamał. Gdy drugie naczynie się napełniło, przełożył placki z powrotem. Czynił to wiele razy skrzętnie gromadząc każdą okruszynkę. Po ostatnim placku zjadał wszystko, co uzbierało się na dłoni, po czym starannie mył ręce i znów powtarzał tę czynność od początku. W ten sposób żaden placek się nie złamał, a pomysłowy munśi się nasycił. Rzecz jasna - waga się nieco zmniejszyła, wszak okruszyny spoczęły w brzuchu munśiego, lecz co najważniejsze, liczba placków nie uległa zmianie.
Ósmego dnia przyszedł radża. Był bardzo ciekaw, jak też podwładny radzi sobie na nowym miejscu. Przekonał się wnet, że znakomicie. Radża nie mógł wyjść z podziwu.
- Zaiste, munśi - rzekł zadowolony - nie można odmówić ci rozumu i pomysłowości. Od dziś podwajam twoje wynagrodzenie oraz powierzam ci urząd darogi*. Będziesz musiał roztoczyć czujny nadzór nad urzędnikami i baczyć na ich postępowanie. Masz pilnować, aby zawsze się odnosili do ludzi w sposób przychylny i życzliwy. Dostaniesz, jak powiedziałem, duże wynagrodzenie, lecz będę wymagał od ciebie bezwzględnej uczciwości. Pamiętaj, że najważniejszym obowiązkiem darogi jest dbałość o to, aby urzędnicy zawsze byli syci. Nie możesz dopuścić, by jeden się objadał do syta, a inny skręcał się z głodu. Skieruje go to na manowce. Rozumiesz, iż odpowiedzialność za tę plagę ponosi państwo. Brak troski o ludzi uczciwych - to hańba dla królestwa.
Zawstydzony głęboko munśi opuścił oczy przed królem, który tak mądrze i sprawiedliwie ocenia swych podwładnych.
* daroga- komendant policji
Działanie czy los?
W kraju Widarbha sprawował rządy radża Widarbhasena. Bardzo kochał swoich poddanych, a wdzięczny naród odpłacał mu to gorącą miłością. Żaden władca nie rządził tak sprawiedliwie, troszcząc się o dobrobyt mieszkańców swojego państwa, jak Widerbhasena.
Pewnego dnia w królestwie niebieskim wszczęły spór dwa bóstwa. Powód był bardzo błahy. Każde z nich chełpiło się swoim imieniem, uważało je za lepsze i ważniejsze. Imiona zaś miały takie: Karmabali, co znaczy - „Mocny dzięki działaniu", i Bhagjabałi czyli „Silny z woli losu". Kłóciły się długo i zażarcie; żadne nie chciało ustąpić.
- Siła działania - to potęga - wykrzykiwał Karmabali.
- Nie! Los rządzi wszystkim! - odparł z przekonaniem Bhagjabałi.
- Wszak los zależy od czynów! - nie poddawał się Karmabali.
- Ale to los sprawia, że coś czynimy.
- Uparty jesteś jak osioł, powtarzasz w kółko „los" i „los". Wytłumacz mi lepiej, w jaki sposób chleb dostanie się do brzucha, jeśli nie uczynisz ruchu ręką i ustami? Nie rozumiesz, że czyn jest ważniejszy? Bez tego przecież ani rusz! - jednym tchem wyrecytował Karmabali.
- A ja ci mówię, że wszystko w ręku losu! Gdy chleb nawet przypadkiem znajdzie się w brzuchu, wydostanie się z niego niechybnie, jeśli nie jest on zapisany w księdze losu - rozzłościł się na dobre Bhagjabałi.
- Nie mam już siły do ciebie! Czyż można przekonać głupca?
- A ty to jesteś mądry? Wrzeszczysz ciągle „czyny" i „czyny", dlatego że los tobie nie sprzyja, odwrócił się od ciebie.
• - Zamilknij, bo jak nie... - Karmabali zamachnął się.
- Ty szaleńcze, kto tu pyskuje? Ja ci...
Poszły w ruch pięści i rozpoczęła się prawdziwa bójka. Wnet doniesiono o tym wydarzeniu samemu Indrze. Bóg kazał przyprowadzić skłóconych, a gdy się zjawili przed jego obliczem, zapytał o powód sprzeczki. Przerywając sobie nawzajem, bóstwa udowadniały swoje racje. Wreszcie Indrze znudziło się ich gadanie. Rozkazał więc ostrym tonem:
- Macie się udać natychmiast do królestwa śmierci. Niech wasz spór rozsądzi król Widarbhy.
Czyż można się było sprzeciwić Indrze? Gdy oba bóstwa znalazły się w krainie śmierci - a tą dla mieszkańców Nieba była Ziemia - wnet odszukały
75
króla Widarbhasenę. Radża wysłuchawszy ich skarg i narzekań spokojnie zaproponował bóstwom powrót do nieba.
- Za pół roku wrócicie tu. Wtedy dowiecie się ode mnie prawdy -odrzekł, widząc zdziwienie w ich oczach.
Cóż było robić? Wróciły jak niepyszne do siebie. Widarbhasena zaś, zmieniwszy królewskie szaty na zwykły strój, tego samego dnia opuścił swój kraj. Rozpoczął wędrówkę po to, by znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest ważniejsze, działanie czy los, i w ten sposób rozwikłać spór pomiędzy bóstwami.
Po jakimś czasie radża dotarł do położonego nad brzegiem morza miasta. Pełno w nim było murowanych domów i pięknych pałaców, których ściany iskrzyły się od blasku drogocennych kamieni. „Co za wspaniałe miasto - pomyślał Widarbhasena - zapewne rządzi nim jakiś sławny i potężny król".
Radża długo krążył ulicami podziwiając wielkość i przepych grodu. Tymczasem zapadła już noc. Przed jednym z licznych sklepów i kramów Widarbhasena zobaczył kupca, który wyglądał na bardzo zamożnego. Twarz jego była jednak wielce zatroskana. Gdy radża podszedł do niego, ten przyjrzał się przybyszowi i zapytał:
- Czego tutaj szukasz, dobry człowieku?
- Chciałbym się spotkać z tutejszym królem - odpowiedział Widarbhasena.
- W jakim celu?
- Poszukuję pracy.
- Możesz pracować u mnie, znajdzie się jakaś robota dla ciebie.
- Zgoda, ale jakie będę miał wynagrodzenie?
- A ile chcesz?
- Codziennie jeden lakh*.
- To niemożliwe! - kupiec aż podskoczył z wrażenia. - Tylko króla stać na takie wynagrodzenie. - Za jaką pracę żądasz aż tyle? Co zamierzasz robić?
- Potrafię wykonać szybko i sprawnie najtrudniejszą pracę - odparł Widarbhasena.
- Wobec tego zostań u mnie. Jeśli mówisz prawdę, dostaniesz codziennie jeden lakh.
Następnego dnia z samego rana radża zaczął pracować. Harował do późnego wieczoru, a gdy się zgłosił po dniówkę, kupiec bez słowa wręczył mu pieniądze. Tę wielką sumę Widarbhasena podzielił na dwie równe części. Pięćdziesiąt tysięcy ofiarował braminom, a za drugie pięćdziesiąt kupił mnóstwo wszelakiego jadła, którym ugościł niemal wszystkich mieszczan. Gdy ludzie najedli się do syta i rozeszli do swoich domów, radża pozbierał resztki i usiadł, żeby się trochę posilić. Wtedy zjawił się przed nim jakiś ubogi fakir i poprosił o jedzenie. Widarbhasena oddał mu wszystko, co miał.
Mijały dni i tygodnie. Pewnego razu kupiec postanowił wyjechać do in-
* lakh - 100.000; tutaj - 100.000 rupii
76
ій
nego kraju w sprawach handlowych. Wziął ze sobą swojego sługę, Widarbha-senę, i razem wsiedli na statek. Gdy wypłynęli na otwarte morze, rozszalała się straszliwa burza. Wydawało się, że za chwilę statek pogrąży się w morskiej otchłani. Kupiec, pewien bliskiego kresu, żegnał się już z życiem. Nagle podróżni zobaczyli w oddali jakąś wyspę. Udało im się dopłynąć do niej i rzucić kotwicę. Szczęśliwym trafem i burza zaczęła się uspokajać.
Na tej wyspie mieszkała piękna księżniczka o imieniu Sinhawati. Podróżnicy nie wiedzieli o jej istnieniu, dlatego też postanowili nie zatrzymywać się i płynąć dalej. Burza już całkowicie ustała i kupiec rozkazał marynarzom podnieść kotwicę. Okazało się jednak, że zapadła tak głęboko i utkwiła w dnie morskim tak mocno, iż nikt nie był w stanie jej ruszyć. Wszystkie wysiłki spełzły na niczym, nie było więc mowy o dalszej podróży. Kupiec poważnie się zaniepokoił.
- Bracie - zwrócił się do Widarbhaseny - cała nadzieja w tobie! Jestem zrozpaczony, wszak na statku są towary milionowej wartości. Nie mogę tkwić tutaj w nieskończoność. Tymczasem nie ma sposobu, aby ruszyć statek z miejsca. Uratowaliśmy się od burzy, ale popadliśmy w inną biedę. Jak temu zaradzić?
Dalsze wypadki potoczyły się bardzo szybko. Widarbhasena z mieczem w ręku skoczył do wody chwytając linę kotwicy. Póki się z nią mocował, kupiec rozkazał marynarzom, aby podnieśli żagle. Myślał, że pomoże w ten sposób Widarbhasenie, ale w tym samym momencie miecz przeciął linę. Statek drgnął - a ponieważ równocześnie zerwał się wiatr nadymaj ąc żagle - ruszył z miej sca. Radża nie zdołał utrzymać liny w ręku; sytuacja stała się groźna. Został zupełnie sam i w każdej chwili mógł utonąć. Chciał już wyrzucić ciężki miecz, żeby ratować życie, gdy nagle dostrzegł, że wprost na niego płynie krokodyl. Jeszcze moment i potwór zaatakuje! Lecz radża okazał się szybszy. Jednym uderzeniem miecza rozpruł wielkie brzuszysko, łamiąc przy tym swoją broń. Niebezpieczeństwo minęło i rozbitek skierował się w stronę wyspy. Resztkami sił dopłynął do brzegu, a tam spostrzegł pnące się wysoko w górę schody zwieńczone wielką bramą. Gdy stanął przed nią, odczytał wyryty w kamieniu przedziwny napis: „Księżniczkę Sinhawati pojmie za żonę radża Widarbhasena - władca Widarbhy".
Król zdziwił się niezmiernie. Pragnął się dowiedzieć, co to wszystko ma znaczyć. Minął wrota i z daleka zobaczył okazały pałac. Wszystkie drzwi pałacu stały otworem, wewnątrz zaś aż się roiło od pięknych dziewcząt pełniących rolę strażniczek. Radża nie zauważył żadnego mężczyzny. Jedna z dziewcząt zatrzymała się przed komnatą księżniczki mówiąc, że jej pani śpi. Wyjaśniła też Widarbhasenie, że każdy mężczyzna przekraczający próg bramy spala się na popiół. Tylko j eden pozostanie przy życiu, ten wł aśnie, kto ma poślubić Sinhawati. Radża wszedł do komnaty i usiadł na łożu śpiącej księżniczki. Gdy się obudziła i zobaczyła przed sobą nieznanego mężczyznę, zrozumiała wnet sens przepowiedni danej jej w dzieciństwie. Nałożyła więc girlandę zwycięstwa na szyję króla i zgodziła się go poślubić. Niebawem odbyło się wspaniałe wesele.
77
Życie na wyspie płynęło spokojnie i szczęśliwie. Młodzi małżonkowie beztrosko spędzali czas na zabawach, wymyślając coraz to inne rozrywki. Zakochany Widarbhasena zapomniał całkowicie o swoim kraju i narodzie. Uniknąwszy śmierci, czuł się tutaj jak w niebie.
Pewnego dnia ktoś przypomniał jednak królowi o minionych dziejach i obowiązku rządzenia państwem, które opuścił. Przyszła doń jedna z przyjaciółek księżniczki. „Najjaśniejszy królu - rzekła - wybacz, jeśli urażę cię tym, co mam powiedzieć. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jako małżonek naszej rani będziesz musiał spędzić na wyspie całe życie?"
- Jak to? - przerwał radża, - Nie mogę już wrócić do kraju Widarbha? Jestem przecież jego władcą!
- Nie, nigdy! - zabrzmiała stanowcza odpowiedź.
- Co pocznie mój naród beze mnie?
- Będzie bardzo cierpieć i rozpaczać.
- Muszę przeto wrócić. To okrutne - pozostawić na tak długo swoich poddanych bez opieki.
- Nie waż się nawet napomknąć o tym swojej rani. Nie pozwoli ci stąd odejść. Nie wypuści żywego!
- Pomóż mi, błagam! Znajdź jakieś wyjście! - głos króla się załamał.
- Znam tylko jedną drogę, którą można się stąd wydostać.
- Jaką? Mówże!
- W stajni księżniczki stoi kasztanka, która ma białe znamię na czole. Z wyglądu słaba i nędzna, posiada wielką zaletę. Ponoć potrafi rozpocząć swój bieg o wschodzie słońca, a skończyć o zachodzie. Tylko ta klacz może cię przenieść do Widarbhy.
Następnego dnia radża zaproponował Sinhawati obejrzenie stajni. Oglądając piękne rumaki wyrażał swój zachwyt i podziw. Księżniczka od razu kazała stajennemu, aby przygotował królowi konia, który najbardziej przypadł mu do gustu. Dodała też, że chętnie by się nauczyła jazdy konnej.
- Twoje życzenie,, o pani, jest dla mnie rozkazem - rzekł radża i podszedł do kasztanki z białym znamieniem na czole.
- Wybrałeś taką słabą klacz? - zdziwiła się Sinhawati. - Nie uniesie nas obojga. Będziemy dla niej zbyt dużym ciężarem.
- To właśnie dobrze, że jest słaba. Nie ma sił, żeby biec szybko, będzie więc szła powoli, a ty możesz się nie bać. Nie zrzuci cię, bądź spokojna.
W ten sposób radża rozwiał wątpliwości księżniczki. Ostrożnie posadził ją na grzbiecie, sam zaś wskoczył na konia i... wkrótce znaleźli się w kraju Widarbha.
Minęło równe sześć miesięcy od początku wędrówki króla. Tylko patrzeć, a zjawią się bóstwa, których spór miał rozstrzygnąć. Radża miał dla nich gotową odpowiedź. Gdy stawiły się przed nim, opowiedział o swoich przygodach, a na zakończenie rzekł:
- Wielkość i potęga czynu i losu jest jednakowa. Uzupełniają się one nawzajem, bowiem czyn krzepi się losem, los zaś nabiera mocy dzięki czynowi.
i*
Życie na wyspie płynęło spokojnie i szczęśliwie. Młodzi małżonkowie beztrosko spędzali czas na zabawach, wymyślając coraz to inne rozrywki. Zakochany Widarbhasena zapomniał całkowicie o swoim kraju i narodzie. Uniknąwszy śmierci, czuł się tutaj jak w niebie.
Pewnego dnia ktoś przypomniał jednak królowi o minionych dziejach i obowiązku rządzenia państwem, które opuścił. Przyszła doń jedna z przyjaciółek księżniczki. „Najjaśniejszy królu - rzekła - wybacz, jeśli urażę cię tym, co mam powiedzieć. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jako małżonek naszej rani będziesz musiał spędzić na wyspie całe życie?"
- Jak to? - przerwał radża, - Nie mogę już wrócić do kraju Widarbha? Jestem przecież jego władcą!
- Nie, nigdy! -zabrzmiała stanowcza odpowiedź.
- Co pocznie mój naród beze mnie?
- Będzie bardzo cierpieć i rozpaczać.
- Muszę przeto wrócić. To okrutne - pozostawić na tak długo swoich poddanych bez opieki.
- Nie waż się nawet napomknąć o tym swojej rani. Nie pozwoli ci stąd odejść. Nie wypuści żywego!
- Pomóż mi, błagam! Znajdź jakieś wyjście! - głos króla się załamał.
- Znam tylko jedną drogę, którą można się stąd wydostać.
- Jaką? Mówże!
j
- W stajni księżniczki stoi kasztanka, która ma białe znamię na czole. Z wyglądu słaba i nędzna, posiada wielką zaletę. Ponoć potrafi rozpocząć swój bieg o wschodzie słońca, a skończyć o zachodzie. Tylko ta klacz może cię przenieść do Widarbhy.
Następnego dnia radża zaproponował Sinhawati obejrzenie stajni. Oglądając piękne rumaki wyrażał swój zachwyt i podziw. Księżniczka od razu kazała stajennemu, aby przygotował królowi konia, który najbardziej przypadł mu do gustu. Dodała też, że chętnie by się nauczyła jazdy konnej.
- Twoje życzenie,, o pani, jest dla mnie rozkazem - rzekł radża i podszedł do kasztanki z białym znamieniem na czole.
- Wybrałeś taką słabą klacz? -zdziwiła się Sinhawati. -Nie uniesie nas obojga. Będziemy dla niej zbyt dużym ciężarem.
- To właśnie dobrze, że jest słaba. Nie ma sił, żeby biec szybko, będzie więc szła powoli, a ty możesz się nie bać. Nie zrzuci cię, bądź spokojna.
W ten sposób radża rozwiał wątpliwości księżniczki. Ostrożnie posadził ją na grzbiecie, sam zaś wskoczył na konia i... wkrótce znaleźli się w kraju Widarbha.
Minęło równe sześć miesięcy od początku wędrówki króla. Tylko patrzeć, a zjawią się bóstwa, których spór miał rozstrzygnąć. Radża miał dla nich gotową odpowiedź. Gdy stawiły się przed nim, opowiedział o swoich przygodach, a na zakończenie rzekł:
- Wielkość i potęga czynu i losu jest jednakowa. Uzupełniają się one nawzajem, bowiem czyn krzepi się losem, los zaś nabiera mocy dzięki czynowi.
78
Mądre słowa Widarbhaseny przekonały bóstwa. Zarówno Karmabali, jak i Bhagjabali wyrazili mu swoją wdzięczność. Na pożegnanie król dodał:
- Każdy człowiek zawsze musi dążyć do tego, aby spełniać dobre uczynki. Zaiste nikt nie wie, co ma zapisane w swoim losie, lecz działanie jest w ręku człowieka.
•
W poszukiwaniu złotego ptaka
W królewskim ogrodzie rosło drzewo mango, którego owoce były ze szczerego złota. Od pewnego czasu zaczęły one jednak znikać. Co noc ktoś sprytnie wykradał jeden owoc. Radża wezwał ogrodnika i srodze go skarcił. Nie pomogła wzmożona czujność i nocne obchody. Owoce znikały nadal.
Aby położyć wreszcie temu kres, radża wyznaczył kilku stróżów i kazał im pilnować ogrodu dniem i nocą. Lecz i to nie pomogło. Myśli o tak zuchwałej kradzieży spędzały królowi sen z powiek. Któregoś dnia przywołał trzech swoich synów i obiecał tron temu z nich, kto wykryje sprawcę. Królewicze wkrótce opuścili pałac i udali się na poszukiwania. Najpierw starszy syn spędził całą noc w ogrodzie. W środku nocy zmorzył go jednak sen, a gdy się obudził, zauważył brak złotego owocu mango. To samo przytrafiło się drugiemu królewskiemu synowi. Teraz przyszła kolej na najmłodszego królewicza. O północy młodzieńcowi zaczęły się kleić oczy. Walcząc ze snem, wyciągnął miecz z pochwy i jednym pociągnięciem zranił sobie nogę. Ból był tak silny, że o śnie nie mogło być mowy.
Tej właśnie nocy wyjaśniła się sprawa kradzieży. To para złotych ptaków przylatywała codziennie o północy do ogrodu po złoty owoc. Trzepoczące skrzydła wydawały cudowne pełne słodyczy dźwięki wprawiając w stan rozmarzenia i błogiej senności każdego, kto je słyszał. Dlatego wszyscy, którzy pilnowali drzewa, zasypiali. Tylko biedny, dręczony bólem najmłodszy królewicz nie mógł zasnąć. Gdy zobaczył parę złotych ptaków, która usiadła na drzewie, naciągnął cięciwę i wypuścił strzałę. Jeden ptak padł raniony na ziemię, drugi zaś zawodząc żałośnie wzbił się w niebo.
Dumny z siebie królewicz zaniósł swoją zdobycz ojcu. Radża z podziwem oglądał złote skrzydła, których każde poruszenie wydobywało przecudną melodię. Przyszło mu na myśl, aby podarować ptaka swojej córce. Młodziutka księżniczka o długich złocistych włosach bardzo ucieszyła się ze ślicznego prezentu. Godzinami słuchała smutnego śpiewu ptaka, który tęsknił za utraconym przyjacielem. Zbierało się jej na płacz, płakali również wszyscy dookoła. Biedny ptak z dnia na dzień tracił siły. Zaniepokojona księżniczka powiedziała ojcu, że nie przeżyje śmierci ukochanej istoty. Widząc rozpacz córki radża poważnie się zmartwił. Natychmiast kazał szukać wszędzie drugiego ptaka, lecz wszystkie próby okazały się bezskuteczne. Nie pojawił się więcej w ogrodzie.
Gdy znikła już wszelka nadzieja, radża ogłosił w całym państwie, iż
80
wyda swą córkę za mąż za tego, kto zdoła odnaleźć złotego ptaka. Zastrzegł przy tym, że poszukiwania nie mogą trwać więcej niż miesiąc, bowiem ranny ptak dłużej nie przeżyje. Odezwa króla dotarła do najodleglejszych zakątków kraju. Wielu odważnych młodzieńców z książęcych rodów pragnęło poślubić piękną królewnę. Chętnie więc wyruszyli w różne strony, lecz żaden z nich nie powrócił do domu.
W sąsiednim królestwie mieszkał pewien radża, który miał tylko jednego syna. Ów królewicz słyszał o złotowłosej piękności i marzył skrycie, aby pojąć ją za żonę. Uznał więc, że nadarza się doskonała okazja, i po naradzie z oj-:em rozpoczął wędrówkę przez rozległe lasami Biharu.
Któregoś dnia ciszę leśną przerwało jakieś żałosne zawodzenie. Królewicz poszedł za tym głosem i ujrzał ptaka zaplątanego w gałęziach ostrolistne->o krzewu. Ostrożnie uwolnił biedne stworzenie, powyciągał kolce z jego ciała obmył rany. Uratowany ptak, pełen wdzięczności, ozwał się w te słowa:
- Powiedz, czy mogę być ci w czymś pomocny?
Królewicz opowiedział, jak od kilku już dni przemierza biharskie lasy, isiłując odnaleźć zaginionego złotego ptaka.
- Czy wiesz - usłyszał w odpowiedzi - że ci, którzy poszli go szukać, do-ychczas nie powrócili do domów? Nie radzę ci marnować swego życia, bowiem est to sprawa z góry skazana na niepowodzenie.
Królewicz twierdził jednak uparcie, iż nie odstąpi od swoich zamiarów. Fął więc ptak objaśniać, że tamten ptak gnieździ się bardzo daleko u pewnego cróla, który mieszka na wysokiej górze w złotym pałacu. W drodze do niego lie sposób ominąć pięknego karawanseraju. Składa się on z dwóch pomiesz-;zeń - w jednym znaleźć można najwspanialsze potrawy i trunki, usłyszeć cza-ujące melodie i ujrzeć tańce uroczych tancerek. W drugiej części wszystko jest :wyczajne.
- Jeśli zatrzymasz się w pierwszej komnacie - ciągnął ptak swoją opo-vieść - spotka cię los tych wszystkich królewiczów, po których, jak wiesz, zagi-lął wszelki ślad. Bowiem każdy, kto tam wszedł, przestawał panować nad obą, tracił rozsądek i dostawał obłędu. Wszystkiemu są winne wspaniałości, :tórych tam nie brak. Posiadają one wszakże złą moc. To, co znajduje się w Irugiej izbie, mimo że niepozorne, jest dobre, a jedzenie niewyszukane, ale maczne. Usłuchaj mej rady i trzymaj się z daleka od pierwszej komnaty, nie laj się tam zwabić. Zostań na noc tu w lesie, a jutro o brzasku wyruszysz w dro-;ę. Gdy już przejdziesz przez zajazd i dotrzesz do pałacu, zatrzymaj się w ogro-Izie. Ujrzysz tam śpiącego złotego ptaka. Stróż też chyba będzie jeszcze spał. 'ostaraj się nie hałasując zdjąć klatkę. Na pewno zauważysz tam drugą złotą :latkę, ale nie waż się jej ruszać.
Królewicz uważnie wysłuchał opowieści swojego nowego przyjaciela i ego rad. Następnego dnia jeszcze przed świtem wyruszył w drogę. Po wielu Iniach wędrówki zobaczył wreszcie górę, a u jej stóp okazały karawanseraj. 'bliżył się z mocnym postanowieniem, że wejdzie od razu do drugiej izby. Za-rzymały go jednak dźwięki czarującej muzyki. Wyobraził sobie piękne tancer-
81
ki, ich pełne powabu gesty. Przemożna siła popychała go w kierunku drzwi. Może wejść tylko na jedną chwilkę? Nagle dobiegły go odgłosy straszliwych dzikich krzyków. Opanował się więc, zrozumiał bowiem, że to rozpaczliwe głosy zaginionych królewiczów, którzy tu właśnie dostali obłędu. Przypomniał sobie ostrzeżenie ptaka i zdecydowanym krokiem wszedł do drugiej izby.
Obudził się, zanim jutrzenka rozjaśniła niebo. Gdy szybko wspiął się na szczyt góry, oczom jego ukazał się piękny ogród otaczający pałac. Zaczął się cicho skradać, by nie narobić hałasu. Po chwili zobaczył klatkę ze śpiącym złotym ptakiem. Tuż obok znajdowała się druga. „Dlaczego nie miałbym wziąć obu" - pomyślał królewicz. Przekonał się niebawem, że ta druga była przymocowana żelaznym łańcuchem. Młodzieńca ogarnęła chciwość. Szarpiąc i mocując się z klatką obudził lwa, przywiązanego do niej łańcuchem. Potężny ryk zwierzęcia obudził stróża, który pochwycił królewicza i oddał w ręce straży pałacowej.
Następnego dnia więźnia przyprowadzono przed oblicze króla.
- Jesteś, młodzieńcze, zaiste bardzo odważny - rzekł radża. - Podziwiam twoją śmiałość. Rozkazuję ci zatem przyprowadzić tutaj złotego konia. Jeżeli nie wykonasz tego polecenia, zostaniesz skazany na śmierć.
„Znów znalazłem się w nie lada tarapatach - zatrwożył się królewicz. -Nie mam pojęcia, jak z tego wybrnę! Gdzie zdobędę złotego konia?" Te myśli tłukły mu się po głowie, gdy wychodził z pałacu. Spotkała go jednak niespodzianka. Na drodze oczekiwał już ten sam ptak, którego ongiś uwolnił z gałęzi.
- Gdybyś usłuchał moich rad, nie miałbyś teraz kłopotów - rzekł ptak skarżącemu się na swój los królewiczowi. - Złoty koń - dodał po namyśle - stoi bardzo daleko stąd w stajni pewnego króla. Jednak ostrzegam cię znów przed chciwością, bowiem dookoła konia porozrzucane są różne złote przedmioty. Powinieneś wziąć tylko skórzane lejce i nie ruszać niczego więcej.
Przyjazny ptak objaśnił królewiczowi drogę i ten wnet wyruszył w podróż. Dotarł do celu po kilku dniach. Wczesnym rankiem, gdy wszyscy stróże jeszcze spali, dostał się do stajni. Ujrzał wspaniałego złotego rumaka, a obok niego siodło, lejce, wędzidło i bat. Wszystkie te rzeczy były ze szczerego złota. „Nie ma głupich" - pomyślał królewicz i niepomny przestrogi nałożył wędzidło na pysk konia, siodło na grzbiet, po czym dosiadł rumaka, ściągnął lejce i wywijając batem wyjechał ze stajni. Pędził drogą jak szalony. Przy pierwszym zakręcie zbyt mocno naciągnięte złote lejce pękły, królewicz spadł z konia i dotkliwie się potłukł. Gdy z trudem podniósł się z ziemi, po koniu nie było już śladu. Jakże gorzko pożałował swej zachłanności!
Ptak, który lecąc za królewiczem obserwował wszystkie jego poczynania, znów przyszedł z pomocą. Odszukał konia odpoczywającego nad brzegiem złotego stawu w towarzystwie pięknej kobiety. Wrócił do królewicza, wskazał mu drogę i ostrzegł przed zjedzeniem czegokolwiek z jej rąk.
- Uważaj, bo znów narobisz sobie kłopotów - rzucił na pożegnanie. Królewicz bez trudu znalazł zgubę, a gdy zobaczył cudnej urody kobietę , serce zabiło mu mocniej. Postanowił wszakże nie ulec pokusie. Podszedł do
8?.
dej i grzecznie poprosił o zwrot konia. Kobieta nie odmówiła, zaproponowała ednak krótki odpoczynek i posilenie się przed dalszą drogą. Powiedziała, że araz przyniesie coś do jedzenia i oddaliła się. Jakże mógł odmówić tej piękno-ci!
Ptak, który krążył nie opodal, dostrzegł grożące przyjacielowi niebez-ieczeństwo. Zawołał go prosząc, aby natychmiast dosiadł konia i uciekał, królewicz na szczęście oprzytomniał i po chwili już cwałował co sił.
Dalej zaś było tak: królewicz przyprowadził złotego rumaka do króla, adowolony radża oddał mu złotego ptaka, z którym młodzieniec zjawił się u łotowłosej królewny, oboje bardzo się cieszyli z tego ptaka, a ojciec królewny godził się wydać swoją ukochaną córkę za dzielnego młodzieńca.
przełożyła Tatiana Rutkowska
■
.
Chciwi rabusie
Dawno, dawno temu mieszkał we wsi bramin, który znał tajemnicę cudownej mantry*. Wystarczyło wyszeptać ją, gdy na niebie pojawiała się pewna gwiazda, a natychmiast spadał deszcz klejnotów. Jednak cud ten zdarzyć się mógł tylko raz w roku.
Wybrał się raz bramin do sąsiedniej wioski. Szedł sobie drogą wiodącą przez las, gdy nagle napadli go zbójcy i mocno skrępowali sznurami. Przerażony miotał się, jak zwierzów potrzasku.
- Puszczajcie! - krzyczał. - Czego ode mnie chcecie?! Jestem przecież tylko biednym braminem!
W odpowiedzi rozległ się szyderczy śmiech:
- Wybieraj -pieniądze albo życie!
A była właśnie pełnia księżyca i jaśniała na niebie owa tajemnicza gwiazda. „Nie mam chwili do stracenia! Trzeba się ratować!" - rozmyślał bramin gorączkowo i nagle przypomniał sobie o zaklęciu. Mógł przecież dzięki niemu uwolnić się od zbójców! Uradowany odezwał się w te słowa:
- Jeśli chcecie okupu, rozwiążcie mnie i pozwólcie najpierw dokonać ablucji, a przy pomocy pewnego zaklęcia spełnię wasze żądanie!
Spodziewając się cudu, zbójcy szybko spełnili prośbę i zaprowadzili go nad rzekę. Po zakończeniu ceremonii oczyszczenia jął bramin szeptać coś w skupieniu. Zaledwie wypowiedział mantrę, posypały się z nieba drogocenne kamienie. Zbójcy chciwie rzucili się na zdobycz. Podzielili łup między siebie i odeszli, darowując braminowi życie, a on podążył w ślad za nimi, tędy bowiem wiodła jego droga.
Nie uszli daleko, gdy wtem otoczyła ich jeszcze większa banda rabusiów, żądając okupu.
- Jeśli chcecie skarbów, schwytajcie bramina! - krzyknęli napadnięci złodzieje. - Potrafi on czynić cuda i wzrokiem ściągać z nieba klejnoty! To właśnie za jego sprawą mamy pełne trzosy!
Nie zwlekając ani chwili złoczyńcy rzucili się w stronę nadchodzącego bramina.
- Mogę ofiarować wam bogactwa - obiecał bramin. - Musicie jednak
* mantra - święta formuła, magiczne zaklęcie
84
cierpliwie poczekać, aż wzejdzie ta sama gwiazda, która widoczna była dzisiejszej nocy. A ponieważ pojawia się ona na niebie tylko raz na trzysta sześćdziesiąt pięć dni, musicie czekać cały rok.
Myśląc, że bramin najzwyczajniej ich zwodzi, głupi rozbójnicy wrzasnęli:
- O, kłamliwy braminie! Przed chwilą zrobiłeś z naszych kompanów bogaczy, a teraz wmawiasz, że trzeba tak długo czekać! Nie będziemy dłużej cackać się z tobą! Wybieraj - pieniądze albo życie!
Bramin poczuł się bezsilny. Jakże miał spełnić ich żądanie, skoro gwiazda już zniknęła? Na próżno usiłował raz j eszcze wszystko wytłumaczyć, na próżno płakał i błagał o litość! Okrutnicy pozostali niewzruszeni, a herszt powalił go jednym cięciem miecza. Porzuciwszy ofiarę banda ruszyła za zbójcami. Kiedy ich dopadli, wycięli do nogi i zagarnęli cały łup. W czasie podziału wywiązała się sprzeczka, która rychło przerodziła się w bójkę. Tylko dwóch uszło z życiem. Ci zabrali skarb i dobrze ukryli nie opodal pewnej wioski, a ponieważ zgłodnieli już porządnie, uradzili, że jeden zostanie, by pilnować zdobyczy, a drugi pójdzie szukać czegoś do jedzenia. Tak też postąpili. Jednakże ten, który z mieczem w ręku stał na straży, zaczął zaraz rozmyślać, jak pozbyć się niewygodnego kompana i przywłaszczyć sobie cały majątek. Postanowił zabić go znienacka, jak tylko wróci.
Tymczasem drugi zbój ca szedł do wsi, a nurtowały go podobne myśli. W końcu zdecydował, że wsypie swemu wspólnikowi truciznę do jedzenia. Najadł się więc najpierw sam do syta, a do reszty ryżu domieszał truciznę. Zadowolony z podstępu wracał w radosnym nastroju, nie podejrzewając ani przez chwilę, jak wielkie czyha nań niebezpieczeństwo. Nie wiedział, że chciwość zawładnęła również całkowicie umysłem jego kompana. Zaledwie zdążył ściągnąć torbę z ramienia, drugi rozbójnik odrąbał mu mieczem głowę. Po czym pewien, że nic mu już nie zagraża, zabrał się do jedzenia. Zanim jednak zdążył się nasycić, padł martwy.
I tak oto wielu przypłaciło życiem swą żądzę posiadania. A stare porzekadło mówi: Nie ma na świecie większego zła nad zachłanność i chciwość, która rodzi wszelkie zepsucie i nieprawość.
■
O sprytnej lisicy
■
Mieszkał sobie w lesie pewien stary lew, który podupadł już mocno na zdrowiu. Wiele wysiłku i trudu kosztowało go zdobywanie jadła, a ostatnio osłabł tak bardzo, że nie miał nawet siły, by dowlec się do wodopoju.
Wziął się więc na sposób. Rozkazał któregoś dnia, by wszystkie zwierzęta zgromadziły się pod drzewem pipal* i tak przemówił:
- Jako król puszczy przypominam, że jednym ze świętych obowiązków dharmy jest wierne i ochocze służenie swemu władcy. Musicie dbać i troszczyć się o mnie, kiedy bowiem umrę i braknie wam obrońcy, wszyscy niechybnie zginiecie. Stary już jestem i nie mam dość sił, by chodzić na polowanie. Wobec tego od dziś będę zjadał kolejno jedno z was. Nie obawiajcie się jednak! Zjedzone zwierzę ożywię natychmiast za pomocą cudownego korzenia, który potrafi tchnąć ducha nawet w szkielet...
Wielki niepokój posiały te słowa w sercach zwierząt. Z oczu polały się łzy rozpaczy i żałości. Jedna tylko lisica śmiała się w skrytości ducha.
Po skończonym zebraniu lew spoczął w cieniu drzewa. Małpy usłużnie masowały mu stopy, niedźwiedź tańczył, a wilk wachlował go swą kitą. Lisica zaraz stamtąd uciekła. Siadła nad rzeką i rozmyślała o tym, co powiedział stary król. Nie ufała mu ani trochę - bajeczka o uzdrawiającym korzeniu wydawała się jej bardzo podejrzana... Ale niemądre zwierzęta bez chwili zastanowienia szły do władcy, by znaleźć zgubę w paszczy podstępnego lwa. I żadne już nie powracało... Z dnia na dzień liczba mieszkańców lasu zatrważająco malała. Przerażona garstka tych, którzy ocaleli, pobiegła do lisicy po ratunek:
- Cioteczko, cioteczko! W tobie nasza ostatnia nadzieja! Ratuj, bo inaczej okrutny lew pożre wkrótce nas wszystkich! Wymyśl coś, jesteś przecież taka sprytna! - prosiły.
Lisica podjęła gości serdecznie, nakarmiła do syta i zaprowadziła ich nad rzekę. Zapadł wieczór. Gasły już ostatnie promienie słońca na zachodzie.
- Żyjemy wszyscy w jednym lesie - odezwała się lisica - i przeto zawsze powinniśmy działać wspólnie. Przyrzeknijcie więc na świętość Gangesu, że od tej pory będziecie robić wszystko, co rozkażę.
Kiedy zwierzęta obiecały posłuszeństwo, znów zabrała głos:
* pipal - drzewo figowe (ficus religiosa)
86
J
I
- Wiem, że nasz stary władca bardzo sobie ceni opinię osła. Namówcie więc kolegę, by poszedł do króla. Niech powie, że znam lekarstwo przywracające młodość.
Uczyniono, jak rozkazała, i już wkrótce przyszło wezwanie od lwa. A lisica tylko na to czekała. Zawiązała na głowie wspaniały turban, przywdziała długi kaftan, na czole namalowała święty znak tilaka* i ściskając pod pachą uczoną księgę ruszyła na ośle w drogę. W zanadrzu miała też przygotowane dwie trujące pigułki. Zwierzęta podążały z tyłu. Kiedy dotarli na miejsce, sprytna lisica pokornie skłoniła się przed radżą. Ten natychmiast zażądał cudownego leku.
- Niech więc miłościwy król uczyni, jak każę. Odczytam teraz odpowiednią mantrę i podam lekarstwo, które natychmiast trzeba połknąć. Oczy muszą być w tym czasie zamknięte... Skutek będzie widać już po chwili...
Lew posłusznie zastosował się do polecenia. Ledwie jednak przełknął pigułki, przeszły go dreszcze i odczuł nieznośne pragnienie.
- Wody, wody! - krzyknął zbolałym głosem.
A tymczasem stojąca z boku lisica zawołała do pozostałych zwierząt:
- Bić oszusta! Dajcie mu teraz porządną nauczkę za wszystkie doznane krzywdy!
Jak oszalałe rzuciły się zwierzęta, by pomścić śmierć swych krewniaków i towarzyszy... Po krótkiej walce okrutny władca padł martwy. Od tej pory już nikt nie zakłócał spokoju mieszkańcom lasu. Wszyscy żyli w szczęściu i przyjaźni, a sława sprytnej lisicy przetrwała do dziś.
* tilak - znak przynależności do kasty lub sekty, malowany najczęściej na czole.
Władca lwów
Przez dwa dni padał tak ulewny deszcz, że żadne zwierzę leśne nie wychyliło ze swej nory nawet czubka nosa. Wszystkim dokuczał głód, od którego nieznośnie burczało w brzuchu. Gdy tylko więc deszcz ustał, czworonogi ruszyły na poszukiwanie pożywienia.
Pewien szakal głodny był wprost niewiarygodnie. W pogoni za żerem zapuścił się nieopatrznie aż do legowiska lwa. Słysząc, że jakiś intruz pałęta się w pobliżu jego siedziby, lew aż zatrząsł się z oburzenia:
- Kim jesteś ty, co tak bezczelnie wchodzisz w moje włości?!! Szakal, który nie zauważył dotąd lwa, okropnie się przeraził donośnego
głosu. Ale już po chwili, opanowując strach, odezwał się śmiało:
- Cóż to? Czyżbyś mnie nie poznał? Oto masz przed sobą władcę lwów i pana pobliskich siedmiu lasów! Ten las także należy do mnie. Przychodzę właśnie z ostrzeżeniem, abyś nigdy nie przekraczał granic swoich włości, bo może się to dla ciebie źle skończyć!
Po raz pierwszy zdarzyło się coś podobnego! Wszystkie zwierzęta, jakie dotychczas lew spotkał, uciekały na sam jego widok albo trzęsąc się ze strachu, błagały o litość i darowanie życia.
„Pewnie jest to jakieś niezwykle silne i potężne zwierzę, skoro nie tylko nie czuje obawy, a wręcz przeciwnie - jeszcze mnie straszy! A do tego jest władcą siedmiu lasów!" - rozmyślał gorączkowo lew, nim uznał w końcu wyższość przybysza nad sobą.
A miał ten lew córkę. „Dobrze byłoby wydać ją za kogoś tak znaczącego" - kombinował w duchu. Zaproponował więc władcy lwów ożenek, na co tamten zgodził się bez wahania. Ustalono datę ślubu. Odchodząc narzeczony obiecał przyprowadzić ze sobą co najmniej setkę gości weselnych.
Dopiero kiedy znalazł się już w bezpiecznej odległości, szakal odetchnął z ulgą. Dumny był ze swego sprytu i przebiegłości, choć jednocześnie w głowie mu się nie mieściło, że lew tak łatwo nabrał się na piękne słówka!
Wieczorem opowiedział swoim krewniakom całe wydarzenie i zaprosił ich na uroczystość zaślubin, ale nikt nie miał dość odwagi, by ryzykować spotkanie z groźnym lwem. Szakale odradzały bratu jak mogły ponowną wizytę u lwa, na nic jednak zdały się próby wyperswadowania mu szalonego pomysłu... W ustalonym dniu dzielny szakal udał się na wesele sam.
Zdziwił się lew niepomiernie, widząc przyszłego zięcia bez rodziny:
- A gdzie reszta weselników?
- Nie pytaj lepiej o nic! Dziękuj bogu, że uratowałem się chociaż ja. Przeprawialiśmy się akurat przez rzekę, której wody wezbrały okropnie, i pech chciał, że wszyscy moi krewniacy utonęli, a tylko ja jeden uniknąłem śmierci.
Lew pokłonił się bogu, dziękując za ocalenie zięcia. Po weselisku „władca lwów" ruszył z nowo poślubioną żoną ku swemu domowi. Natknęli się w drodze na małą rzeczkę-lwica przesadziła ją jednym susem, a biedny szakal, który nie znosił wody, zaczął tonąć. Kiedy zachłystując się i krztusząc przelazł w końcu na drugi brzeg, żona nie ukrywała zdumienia.
- Strasznie ci to dużo czasu zabrało! Wyglądałeś niczym szakal, który boi się wody jak ognia!
- Ach te baby! Zawsze wtrącają się, gdzie nie trzeba! - rzucił „władca lwów" pogardliwie. - A kto dokonałby za mnie wieczornych ablucji? Przecież tylko dlatego cała przeprawa trwała dłużej niż zwykle!
Ruszyli dalej. Mijali akurat jakąś wieś, kiedy lwica odezwała się:
- Ryknij donośnie, mój drogi! Wystraszymy w ten sposób ludzi i unikniemy grożącego z ich strony niebezpieczeństwa.
- W porządku, ale najpierw ty daj głos!
Słysząc przenikliwy ryk, ludzie w popłochu chowali się po domach.
- A teraz twoja kolej - zwróciła się lwica do męża.
- Nie ma najmniejszej potrzeby! Skoro tak bardzo przerazili się twego głosu, to na dźwięk mojego chyba by poumierali ze strachu!
Uszli znów kawałek, aż napotkali na drodze pastuszka ze stadem o-wiec.
- Jestem głodna. Chętnie bym już coś przekąsiła. Może zapolujemy na te owieczki? - zaproponowała lwica. I nie zwlekając rzuciła się na stado. W mgnieniu oka pożarła dwie dorodne sztuki, gdy tymczasem „władca lwów" nie mógł sobie poradzić z małym jagnięciem.
- Biedzisz się nad tym zupełnie tak, jakbyś był najzwyklejszym szakalem! - rzekła z wymówką.
To już drugi raz „władca lwów" został porównany do szakala! Zląkł się trochę, że jego oszustwo może być łatwo zdemaskowane, ale brnąc dalej w kłamstwo, odpowiedział hardo:
- Pilnuj lepiej swego nosa! Ty masz po prostu niewybredny gust. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak soczyste i smaczne jest mięso jagnięcia... Gdzie do niego starej owcy!
I tak wzajemnie sobie przygadując dotarli w końcu do lasu. Już na samym skraju dojrzał szakal krzewy jagód. Cóż to był za przysmak! Trudno nie ulec tak wielkiej pokusie!
- Niech się dzieje, co chce, ale muszę ich skosztować!
Puścił więc żonę przodem, a sam rzucił się do owoców. Napchał do pyska, ile wlezie, i biegnąc przeżuwał z rozkoszą.
- Cóż ty zajadasz, drogi mężu? - zainteresowała się lwica.
- Mam nadzieję, że kiedy pobędziesz ze mną dłużej, zrozumiesz wiele
89
spraw i nie będziesz wciąż zadawać niemądrych pytań! - zbeształ ją. - Mam po prostu zwyczaj żuć orzeszki supari* - dodał z ważną miną.
Zbliżali się właśnie do nory, w której mieszkał szakal.
- Poczekaj chwilkę! Mam tu przyjaciela, którego chciałbym odwiedzić...
Została więc lwica, a szakal wśliznął się do środka. Czekała tak do wieczora. O zmierzchu powyłaziły ze swych nor wszystkie szakale i zaczęły złowieszczo ujadać. „Władca lwów" przyłączył się do tego ponurego koncertu.
Długo jeszcze biedna, przerażona lwica wyglądała swego męża, ale
„władca lwów" już nigdy do niej nie powrócił...
-
* supari - orzeszek będący owocem drzewa Areca catechu
Dlaczego wieje wiatr?
Był taki czas, kiedy nie wiały na Ziemi nawet najlżejsze wiatry. Wszędzie panowały niemiłosierny upał i susza. Lądy pokrywała licha i uboga roślinność. Brakowało pożywienia, dzieci rodziły się wątłe i chudziutkie jak ręka w przegubie. W południe, kiedy słońce sięgało zenitu i lał się z nieba największy żar, zwierzęta i ludzie szukali schronienia w chłodnych pieczarach i rzekach. Życie było tak nieznośne i trudne, że zdawało się, iż lada chwila cała ludzkość wyginie.
Zrozpaczeni ludzie wznieśli błagalne modły do boga Siwy:
- O władco miłosierny, oddal nieszczęście! Nie karz nas tak surowo i nie zabijaj bezlitosnymi, kłującymi promieniami słońca!
Zrazu nie zwrócił bóg najmniejszej uwagi na owo wołanie. Wzruszyła go dopiero żarliwa modlitwa pewnego bramina. Zesłał więc nań sen, w którym objawił:
- Odprawcie podczas pełni księżyca pudźę na moją cześć, a prośba zostanie wysłuchana.
Zgodnie z boskim rozkazem zebrano się w wyznaczonym dniu na uroczystość. Składano w ofierze wspaniałe podarki... Zewsząd rozlegało się donośne bicie bębnów... Ludzie pogrążyli się w gorącej, szczerej modlitwie.
Tak było na Ziemi, a tymczasem w świecie podziemnym też zapanował podniosły nastrój - bogini Kamkali* urodziła córkę. Pojawienie się dziewczynki wprowadziło nie lada zamieszanie do tej spokojnej krainy. Dziecko bowiem okazało się żwawe jak iskra. Jego nieposkromiona natura nieraz przyprawiała bogów o zawrót głowy. Echa żywiołowego zachowania dziewczynki dotarły też wkrótce na Ziemię. Nieoczekiwanie podniosły się i zakołysały wody oceanu. Fale dosięgły górskich wierzchołków. Nie spotykane dotąd zjawisko wzbudziło niepokój w ludzkich sercach.
- Dlaczego ocean wykracza poza swoje brzegi? Co sprawia, że wody jego gwałtownie się unoszą? Co to znaczy? Czy to jakiś omen? - pytali trwożliwie jeden drugiego.
Ludzie porzucili odprawianie pudźy i pobiegli oglądać, jak świat staje do góry nogami...
*Kamikali - imię małżonki Kamadewy (boga miłości w hinduizmie)
91
A bogini Kamkali frasowała się coraz bardziej. Dziecko zachowywało się wprost nieznośnie. Matka zwróciła się w końcu z prośbą do boga Wisznu*, by przemówił dziewczynce do rozumu.
Zawezwał ją więc Wisznu do siebie. Początkowo ociągała się z przyjściem, ale strach przed boskim gniewem okazał się silniejszy. Kiedy stanęła przed obliczem majestatu, przemówił:
- Jesteś bardzo krnąbrnym i niegrzecznym dzieckiem! Za karę musisz opuścić podziemne królestwo! Od dziś zamieszkasz na Ziemi. Myślę, że tak będzie lepiej również dla ciebie. Dopiero tam poczujesz się bowiem w pełni swobodna - znajdziesz szerokie przestrzenie, bezkresne oceany, głębokie doliny i wysokie góry... Będziesz mogła wędrować, gdzie tylko dusza zapragnie, a przy okazji uszczęśliwisz ludzi, którzy uczynią cię swoją boginią. Odtąd imię twoje będzie Pawan, czyli Wiatr, i nikt cię nigdy nie pochwyci.
Słowa boga uradowały dziewczynkę. Pożegnała matkę i nie zwlekając ani chwili dłużej odeszła z podziemnej krainy. Na Ziemi zjawiła się akurat w momencie, gdy ludzie odprawiali pudźę. Zatrzepotały na drzewach liście. Ponad drogami wzbił się kurz i pył. Orzeźwiające tchnienie owiało rozpalone ciała modlących się. Rozglądali się wokół zaciekawieni, ale nie mogli nic dojrzeć. Zwrócili się więc do bramina:
- Spytaj boga, co to oznacza. Nic nie widać, a jednak słychać szmer, jakby coś płynęło! Może to zły duch? A może jakiś demon?
Zanim bramin zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwał się kowal:
- Poczekajcie! Zobaczę, czy ta zjawa zlęknie się mojego młota...
I zamachnął się na Wiatr. W tej samej chwili pojawił się bóg. Wyrwał niebezpieczne narzędzie z rąk kowala i rzekł z przestrogą:
- Opamiętajcie się, ludzie! To, co czujecie, a czego nie możecie dostrzec, jest bowiem wiatrem, o który prosiliście. Zesłałem go na Ziemię, by uczynić wasze życie znośniejszym. Przyjmijcie go więc godnie i po przyjacielsku, z należytym szacunkiem i czcią.
Padli tedy ludzie na kolana, by odprawić modły na cześć Wiatru.
Od tego dnia bogini Pawan na zawsze już pozostała na Ziemi. Wciąż jednak żywiła urazę do popędliwego kowala. Powiadają, że nawet dziś, kiedy wieją silne wiatry, zawsze atakują najpierw jego dom. Podobno od czasu do czasu kowalowi udaje się uwięzić Wiatr, ale tylko na krótko...
Nikt nie wie, jak długo potrwa jeszcze ta wzajemna wrogość i niechęć...
* Wisznu - jeden z trzech głównych bogów hinduizmu, opiekun świata
Sowa - Mądra Głowa
.
Rosło sobie nad rzeką drzewo banianowe*, a w jego dziupli mieszkała ewna sowa - Mądra Głowa.
Każdego dnia przechodził tamtędy słoń, który mijał stary banian w drożę do wodopoju. Kiedy napił się już do syta, lubił potrzeć swym szorstkim rzbietem o gruby pień drzewa i skosztować kilku gałązek na deser. Sowa i słoń ddywali się codziennie, ale do rozmowy między nimi jakoś nie dochodziło.
I pewnie trwałoby tak dalej, gdyby nie przypadek. Rozszalała się nad la-гт straszliwa burza, tratująca wszystko, co stanęło jej na drodze... Przemoż-ej sile nie oparł się nawet olbrzymi banian, na którym mieszkała sowa. Nawał-ica zburzyła jej domek. Kiedy następnego dnia słoń szedł jak zwykle do wo-opoju, sowa zebrała się na odwagę i zagadnęła:
- Drogi przyjacielu! Widuję cię tutaj codziennie i już od dawna mam chotę porozmawiać, ale brakło mi dotąd śmiałości. Dziś jednak jestem w po-rzebie i postanowiłam zwrócić się do ciebie o pomoc. Bo, widzisz, miałam na ym drzewie domek, ale zniszczyła go burza. I gdzie się teraz biedna podzieję? lawet jeśli znajdę jakąś inną dziuplę, przykro mi będzie nie widywać się z abą! Przywykłam już do naszych milczących spotkań... Oddaj mi przyjaciels-:ą przysługę i ustaw to drzewo tak, jak było.
Wzruszony słoń, który od dawna już marzył o zaprzyjaźnieniu się z ową, czym prędzej podźwignął zwalone drzewo i sowa wróciła do odzyskane-;o domku. Od tej pory żyli w wielkiej przyjaźni i codziennie wiedli długie ser-leczne rozmowy.
Zdarzyło się raz, że tygrys bogini Parwati miał dziwny sen. Przyśniło mu ię, iż pożera głowę słonia. Pobiegł zaraz do boga Siwy i poprosił o wytłuma-:zenie nocnej mary. Nie namyślając się wiele, Siwa odpowiedział:
- Nic prostszego! Skoro miałeś taki sen, to znaczy, że się sprawdzi. Idź vięc i poszukaj jakiegoś słonia, a następnie zjedz go.
Na samą myśl o uczcie tygrys przełknął ślinkę. Nie zwlekając ani chwili Iłużej poszedł nad rzekę i wypatrywał nadejścia słonia.
Ledwie słoń pojawił się u wodopoju, tygrys przystąpił doń i tak rzekł:
- Słuchaj no, olbrzymie! Mam od boga Siwy pozwolenie, by cię zjeść. Iniło mi się bowiem, że zjadam twoją głowę. Kiedy spytałem, co to oznacza,
* drzewo banianowe (banian) - smokowiec indyjski
93
Siwa powiedział, że muszę po prostu zrobić tak, jak widziałem we śnie. Dlatego więc czekałem tu na ciebie. Jeśli masz do załatwienia coś pilnego, zrób to szybko i przygotuj się na śmierć.
Słowa te bardzo przeraziły słonia. Nie wiedział, co począć, jak się ratować? Aż tu niespodziewanie przyszła mu z pomocą przyjaciółka sowa, która siedziała akurat na drzewie, przysłuchując się rozmowie:
- W porządku, wujaszku tygrysie. Jeśli Siwa pozwolił ci zabić słonia, to masz prawo tak zrobić. Ale zanim przystąpisz do czynów, upewnijmy się, czy mówisz prawdę.
Pewny swej racji, tygrys zgodził się bez wahania i ruszyli w trójkę do boga Siwy. Sowa, która potrafi całkiem dobrze latać, przybyła na miejsce pierwsza. Pokłoniła się nisko i tak zaczęła:
- O, Siwo wszechwiedzący! Miałam wczoraj przedziwny sen. Śniło mi się, że twoja małżonka Parwati została moją żoną. Powiedz - czy to możliwe? Czy rzeczywiście odbędzie się mój ślub z boginią Parwati?
Troje oczu Siwy zaokrągliło się ze zdziwienia:
- Co ty pleciesz, niemądra! Czyś zmysły postradała?! Myślisz, że jak miałaś sen, to zaraz będziesz żenić się z boginią?
Sowa pokornie schyliła głowę:
- Wybacz mi grzesznej! Ale skoro nie jest to możliwe, wytłumacz, proszę, dlaczego tylko na podstawie snu zezwoliłeś tygrysowi zjeść głowę słonia?
- Słusznie mówisz - przyznał bóg, zaskoczony jej mądrością. - Tygrys nie ma prawa zabijać słonia tylko dlatego, że miał taki sen.
Kończyli akurat rozmowę, gdy nadszedł słoń z tygrysem. Polecenie Siwy, aby nie zabijać słonia, wielce rozczarowało tygrysa. Czuł się wręcz oszukany. Ale cóż, rozkaz - rzecz święta. Musiał zmilczeć urazę.
Tymczasem uradowany słoń i sowa skłonili się w podzięce przed boskim obliczem i powrócili do siebie. Od tej pory już nikt nie zakłócał im spokoju i żyli sobie beztrosko i szczęśliwie.
Dlaczego pada deszcz?
Było to dawno, dawno temu, kiedy wszelka woda na Ziemi nazywała się Morze. Słońce i Morze żyły wówczas w wielkiej przyjaźni. Były jak dwie sio-stry-nierozłączki: razem mieszkały i zawsze razem się bawiły.
Pewnego dnia, gdy były już dorosłe, wybuchła między nimi sprzeczka. Słonko, które młodsze było od Morza, obraziło się niczym małe dziecko i opuściło swą towarzyszkę. Zawędrowało do krainy zwanej Niebem. Tam spotkało Księżyc i Gwiazdy beztrosko harcujące po szerokiej, niebieskiej przestrzeni. Tak się Słońcu spodobało nowe miejsce, że zapragnęło już na zawsze tu pozostać.
Zapomniało jednak, że jest dużo większe od Księżyca i Gwiazd, a blask bije od niego tak mocny, że aż oślepiający. Ledwie więc przybliżyło się odrobinę, Księżyc rzucił się wraz z Gwiazdami do ucieczki. A Słońce za nimi. W końcu Księżyc zatrzymał się zmęczony.
- Nie obawiaj się mnie! - rzekło Słonko. - Chcę tylko dołączyć do waszej zabawy. Bądź tak dobry i poproś Gwiazdki, by wróciły.
Ale Gwiazdy zdążyły się już pochować. Obiecał więc Księżyc przyprowadzić je nazajutrz. Kiedy o świcie Słońce znów pojawiło się w Niebie, widok jego nie wzbudził tak wielkiego popłochu, jak za pierwszym razem. Im bardziej się jednak zbliżało, tym większa rosła obawa. Już po chwili Gwiazdy stchórzyły i uciekły. Księżyc został sam, ale tak był przerażony, że aż pożółkł ze strachu. Zirytowało się Słońce tą niegościnnością i zeszło na Ziemię. Ale o świcie znów wróciło. Wszystko powtórzyło się od nowa - Gwiazdy pierzchły, a wylękniony Księżyc żałośnie pochlipywał. I tak minęło kilka dni. Osamotnione Słońce pogrążyło się w rozpaczy. Straciło swój dawny blask... Ogarniał je coraz większy smutek... Aż któregoś dnia wybuchnęło płaczem. Z oczu polały mu się rzewne łzy, które obficie zrosiły Ziemię.
- Deszcz! Błogosławiony deszcz! -cieszyli się ludzie. Nie wiedzieli, że to płacze Słońce.
Powiadają, że tak już zostało do dziś - Słońce goni Gwiazdy, chcąc bawić się z nimi, a kiedy te, wystraszone jego blaskiem, chowają się, zaczyna płakać. Łzy spadają na Ziemię, a ludzie wołają uradowani:
- Deszcz! Upragniony, wyczekiwany deszcz! Nareszcie nadeszła pora
monsunu.
■
O staruszce, której objawił się bóg
Żyła sobie w pewnej wsi uboga staruszka z synem. Pracując to tu, to tam, zarabiała parę groszy, których ledwie starczało im na utrzymanie. Powoli mijały dni i lata. Kiedy chłopiec podrósł, matka wyprawiła mu wesele. Obowiązki domowe przejęła synowa, zaś staruszka, wolna teraz od codziennych trosk, oddawała się modlitwom i rozmyślaniom o bogu.
Każdego roku kartik* spędzano na uroczystościach ku czci rzeki Ganges. Nigdy dotąd nie była staruszka na tym święcie. Ciągle zajęta domem i wychowaniem dziecka nie mogła nawet marzyć o oczyszczającej kąpieli w świętej rzece. Teraz, skoro syn się już ożenił, zapragnęła choć raz wziąć udział w uroczystościach. Spytała syna o pozwolenie. Zgodził się chętnie, bo był dobrym dzieckiem i z radością spełniłby każde życzenie swej matki.
Jeszcze przed nastaniem miesiąca kartik ruszyli wozem zaprzężonym w dwa woły. Gdy dotarli do Gangesu, syn sklecił szałas nad brzegiem rzeki, poprosił sąsiadów, by troszczyli się o jego starą matkę i wrócił do domu.
Staruszka wstawała codziennie już o świcie. Najpierw składała pokłon bogu i sprzątała swą chatynkę. Potem obmywała się w Gangesie, oddawała cześć świętej rzece, modliła się w świątyni i wracała do siebie. W przyniesionej z Gangesu wodzie myła posążek bóstwa i dokonywała ceremonii arti. Ofiarowywała bogu liście tulsi** i słodkie laddu, przygotowane przez synową. Rozweselała go dzwoneczkiem.
Jednego razu, gdy pochłonięta była akurat religijnymi obowiązkami, bóg Rama przybrał postać pięcioletniego chłopca i zjawiając się przed staruszką poprosił:
- Daj mi, babciu, trochę laddu...!
Trzy razy przychodził tak chłopiec do staruszki, a ona witała go radośnie i hojnie obdarowywała słodyczami.
Kiedy święto Gangesu miało się już ku końcowi, staruszka postanowiła dowiedzieć się, gdzie chłopiec mieszka. W dzień wyjazdu wstała raniutko i po obmyciu się w Gangesie zaniosła braminom dziękczynne podarki. Wróciła do
* kartik - ósmy miesiąc lunarny w kalendarzu indyjskim * * tulsi - bazylia, aromatyczna roślina zielna (Ocimum basililicum) pochodząca z Indii i uważana tam za świętą
96
chatki, obmyła posążek bóstwa, zapaliła pachnące kadzidełka i oddała mu pokłon. Wtedy bóg znów objawił się jej pod postacią chłopca i poprosił:
- Babciu, daj mi trochę laddu...!
Dobra staruszka podarowała słodkie laddu i już chciała spytać go, gdzie mieszka - a nuż w przyszłym roku znów mogłaby spotkać to urodziwe dziecko, które serdecznie pokochała... Ledwie zaczęła mówić, gdy chłopiec poprosił, by przymknęła na chwilę oczy, po czym zniknął. W tej samej chwili pojawił się nad Gangesem piękny pałac. Słysząc jakieś głosy, staruszka podniosła powieki i zobaczyła, że jest w pałacu, a wokół niej aż roi się od służby. Zaskoczona tym niezwykłym widokiem pomyślała, że pewnie przez pomyłkę znalazła się w obcym domu. Kiedy jednak słudzy właśnie do niej zwrócili się po rozkazy, pojęła, że to cudowny dar od boga, ukrywającego się pod postacią chłopca.
Tymczasem w domu syn niepokoił się coraz bardziej. Miesiąc kartik kończył się, a matka wciąż nie wracała... Wreszcie postanowił sam pojechać po nią.
Nie zwlekając ani chwili ruszył w drogę i wkrótce dotarł nad Ganges. Długo szukał szałasu, w którym mieszkała matka, ale go nie znalazł. Rozpytywał ludzi, którzy powiedzieli, że ów wielki pałac nad brzegiem stoi dokładnie w miejscu, gdzie dawniej była chatka. Zrozpaczony młodzieniec kręcił się bezradnie w pobliżu pałacu, nie wiedząc, co począć. I zdarzyło się, że matka wyglądała akurat przez okno pałacowej komnaty, i zawołała syna. Zaskoczony spojrzał w górę. Jakaż była jego radość! Co sił w nogach pobiegł do pałacu i spytał zdziwiony:
- Gdzie twoja chatka, mateczko? Co robisz w tym wspaniałym pałacu? Staruszka opowiedziała mu całą historię. Chłopiec nie mógł uwierzyć w
szczęście, jakie ich spotkało! Uradowany, szybko wracał do rodzinnej wsi, by podzielić się z żoną niezwykłymi nowinami. Postanowili oboje, że zamieszkają razem ze starą matką w pałacu.
Tymczasem chciwa żona wpadła na pomysł, by i swoją matkę wysłać na obchody święta Gangesu - łudziła się, że ona też zostanie obdarowana przez boga. Kiedy więc nadszedł miesiąc kartik, zapakowała dorodne owoce i laddu smażone w najlepszym ghi*, prosząc męża, by odwiózł teściową nad Ganges. Stało się, jak chciała.
Stara kobieta pilnie wykonywała wszystkie obowiązki religijne - codziennie obmywała się w świętej rzece, oddawała bóstwu należną cześć i składała mu ofiary. Również i jej objawił się bóg pod postacią małego chłopca i poprosił:
- Daj mi, babciu, trochę laddu...! Lecz skąpa starucha przeganiała go:
- Zmykaj stąd, nic nie dostaniesz!
I z tymi słowami sama zjadała słodycze, a biednemu chłopcu aż ciekła ślinka...
*ghi - masło topione, powszechnie używane w kuchni indyjskiej
97
1
Tak minął cały miesiąc. Nawet ostatniego dnia, kiedy przyszedł się pożegnać, nie podzieliła się z nim słodyczami. Zgodnie jednak z poleceniem córki spytała chłopca, gdzie mieszka. Wtedy poprosił, by zamknęła na chwilę oczy. Zrobiła, jak kazał, łudząc się, że już za chwilę nędzna chata przemieni się w szczerozłoty pałac. Ledwie jednak otworzyła oczy, spostrzegła przerażona, że pałacu ani śladu, a ona sama zamieniła się w świnię i pochrząkując, drepcze nad brzegiem rzeki.
Tego samego dnia jej córka kazała mężowi, by jechał po swoją teściową i przywiózł ją do domu. Miała cichą nadzieję, że matka zdążyła się już wzbogacić. Jakież było ich zaskoczenie, gdy mąż zastał opuszczoną chatkę nad Gangesem.. . Długo rozpytywał o teściową, aż w końcu ktoś powiedział, wskazując na biegającą świnię:
- To właśnie twoja teściowa!
Taki oto nędzny los spotkał chciwą kobietę za to, że nigdy nie kierowała się w życiu miłością i współczuciem.
Kiedy po powrocie opowiedział, co zaszło, żona nie uwierzyła jego słowom i sama ruszyła na poszukiwanie matki. Jednak i ona usłyszała od ludzi to samo i jakby na potwierdzenie tych słów zobaczyła kręcącą się w pobliżu chatki świnię. Rozpłakała się na ten widok, ale ludzie powiedzieli, że nie warto użalać się nad chciwą staruchą - jaki czyn, taka zapłata... Bóg nagradza tylko tych, którzy prawdziwie kochają, karze zaś tych, co udają miłość.
Guru Tegbahadur
Sikha najłatwiej poznać po długiej brodzie, turbanie i przypasanym mieczu. Jednym ze sławnych przywódców sikhijskich był guru Tegbahadur -mąż nadzwyczaj dzielny i dostojny. Znali go w Indii wszyscy, a władca księstwa delhijskiego - Aurangzeb* drżał na sam dźwięk jego imienia. Aurangzeb traktował sikhów jak wrogów. Często też napadał na ich państwo.
Widząc, że niebezpieczeństwo rośnie z dnia na dzień, Tegbahadur zwo-tał zgromadzenie wszystkich sikhów i tak przemówił:
- Jeśli naprawdę chcemy pokonać naszych wrogów, musimy być gotowi na złożenie najwyższej ofiary w imię zwycięstwa!...
Cisza zaległa wśród zebranych, gdy wyrzekł te słowa. „Jaką to ofiarę ma nasz guru na myśli?" - zastanawiali się wszyscy. Trwali w zadumie, gdy nagle adezwał się jakiś młody głos:
- Nic droższego nad ciebie, guru, nie mamy w naszej wspólnocie... Ty sam więc powinieneś poświęcić się dla dobra kraju i swych poddanych...
Zdziwienie sikhowie spojrzeli w stronę, skąd dobiegały słowa. Jakież ayło ich zaskoczenie - to mówił Gowind, syn Tegbahadura! Zaś Tegbahadur przeciwnie - wcale nie wyglądał na zaskoczonego. Nie ukrywając radości, jaką sprawiły mu słowa syna, odezwał się:
- Bracia, rację ma Gowind! Któż bowiem, jeśli nie ja, powinien poświęcić się dla naszego kraju?!
W odpowiedzi rozległ się gromki okrzyk:
- Chwała naszemu guru! Niech nasza wspólnota trwa wiecznie! Jeszcze tego samego dnia guru Tegbahadur złożył przed zgromadzeniem uroczystą przysięgę, że gotów jest oddać swe życie, byle ich ocalić.
A wróg tymczasem nie spał. Wkrótce nadeszło wezwanie od Aurangze-ba. Stawił się więc Tegbahadur na dworze delhijskim. Aurangzeb od dawna już żywił do niego jawną niechęć - w końcu postanowił srodze ukarać dumnego guru. Tym razem udało się jeszcze powstrzymać króla przed pochopnym działaniem.
- Tegbahadur to mąż powszechnie szanowany - mówili doradcy. -Uwięzienie go wzbudziło niechybnie gniew ludu.
Porzucił więc Aurangzeb chęć zemsty, a uwolniony Tegbahadur wyru-
* Aurangzeb - od 1659 r. władca Indii z dynastii Mogołów, który chciał narzucić całym In-iiom religię muzułmańską i dlatego prowadził liczne wojny z innowiercami (m.in. sikhami).
99
szył zaraz w pielgrzymkę. Obszedł wszystkie święte miejsca, dziękując bogu za ocalenie. Lecz radość jego nie trwała długo. Podstępni wrogowie obmawiali go przed wszystkimi, sprawiając, że Aurangzeb powtórnie kazał pojmać Tegbahadur a i jego towarzyszy.
Guru dobrze wiedział, że jest solą w oku Aurangzeba, kiedy więc dotarł do niego ostatni rozkaz, zrozumiał, że tym razem mściwy król nie wypuści go ze swych rąk. Pożegnał się z poddanymi prosząc, by zawsze gotowi byli stanąć w obronie narodu i ojczyzny. Waleczni sikhowie zaraz chcieli ruszyć do walki, ale byli za słabi, by zmierzyć się z potężną armią Aurangzeba. Tegbahadura wtrącono do lochu.
Któregoś dnia król wezwał go do siebie. Twarz więźnia jaśniała niezwykłym blaskiem męstwa i odwagi. Nigdy dotąd nie widział Aurangzeb czegoś podobnego! Zaskoczony przyglądał się Tegbahadurowi, po czym rzekł:
- Jeśli gotów jesteś wyrzec się swej wiary i przyjąć islam, daruję ci życie!
- Nigdy! Choćby cały świat sprzysiągł się przeciwko mnie, nigdy nie wyrzeknę się sikhizmu! - oburzył się Tegbahadur, a rozsierdzony Aurangzeb ponownie wtrącił go do ciemnicy.
Tej nocy guru ani na chwilę nie zmrużył oka, tylko głęboko nad czymś rozmyślał. Wierny sługa niespokojnie zerkał na swego pana. W pewnej chwili guru zagadnął:
- Wyświadczysz mi przysługę, drogi chłopcze?
- Zrobię, co tylko każesz, guru!
Wtedy Tegbahadur odpasał miecz i podając go, rzekł:
- Zetnij mi głowę!
Zadrżał nieszczęsny sługa, a miecz wypadł mu z rąk.
- Guru... - zaczął przerażonym głosem.
- Pamiętaj, że jesteś sikhem... - przerwał Tegbahadur - a sikh nie cofa się przed niczym! Nie wzdrygaj się więc!
Chłopiec, trzęsąc się cały, sięgnął po miecz.
- Tchórz z ciebie! - powiedział guru z wyrzutem. - Boisz się! Wolisz, żeby to wróg odebrał mi życie! Nakazuję: unieś miecz i jednym ciosem zetnij moją głowę!
Rozkaz guru - rzecz święta! Sługa nie protestował więcej.
Dla zwycięstwa swej wiary, dla ratowania honoru kraju i całego ludu Tegbahadur pochylił głowę. Miecz spadł i krew bohaterskiego guru uświęciła ziemię, na której się rozlała.
Kiedy doniesiono o zajściu Aurangzebowi, sam udał się do więzienia. Zobaczył tam uciętą głowę i skrawek papieru, na którym było coś napisane. A oto co król przeczytał:
- Dałem głowę, lecz zachowałem wiarę swoją i męstwo... Oniemiał Aurangzeb czytając te słowa i skłonił się pokornie oddając
hołd guru Tegbahadurowi, który swą wiarę i miłość do ludu cenił ponad życie.
■ !T
O Dhamnie i Dhamnii
■
Żył sobie w pewnej wsi kmieć imieniem Dhamna. Żonę jego zwali wszyscy Dhamnija. Dhamna nie miał dzieci i sam musiał pracować na roli. Wstawał o świcie, oporządzał chudobę i przysiadał na progu, by choć chwilkę poćmić swą ulubioną hukkę*. Potem zaprzęgał woły i jechał w pole.
Dhamnija też wstawała raniutko, by napoić woły, sprzątnąć izdebkę i przygotować strawę. Potem niosła mężowi obiad w pole. Sama jadła dopiero po powrocie.
Zdarzyło się raz, gdy szła akurat do męża, że drogę zastąpił jej szakal. Zapach smakowitego jadła obudził w nim głód. „Ta kobieta wygląda mi na dość starą - pomyślał. - Nietrudno więc będzie ją wystraszyć i odebrać jedzenie".
I następnego dnia, kiedy Dhamnija jak zawsze niosła jadło, szakal stanął przed nią, warcząc złowrogo:
- Dokąd idziesz?
Wystraszyła się nieszczęsna i rzekła drżącym głosem:
- Strawę mężowi niosę... A na to szakal:
Dawaj, co tam masz, bom okrutnie głodny! Ty mnie głaszcz, a ja sobie podjem!
Kobieta głaskała go posłusznie, aż najadł się do syta. Odchodząc, szakal ostrzegł, że jeśli poskarży się mężowi, czeka ją śmierć! Biedna Dhamnija nigdy dotąd nie widziała szakala, tym bardziej przestraszyła się więc nieznanego zwierza! Kiedy podała mężowi resztki pozostawione przez szakala, spytał zdziwiony:
- Czemu tak mało dziś przyniosłaś? Czyżbyś zgłodniała w drodze i zjadła trochę? Wygląda, jakby ktoś już dobierał się do tej miski!...
Pamiętając o przestrodze, Dhamnija skłamała:
- Tak, mój mężu, spróbowałam odrobinkę...
Od owego dnia szakal niezmiennie czatował na Dhamniję i odbierając mężowską strawę objadał się za wszystkie czasy, Dhamna zaś cierpiał głód.
* hukka - rodzaj fajki wodnej
Harował jak wół, a żołądek ciągle miał pusty! Po czterech dniach osłabł tak bardzo, że nie miał dość sił, by zaorać pole. Rzucił pług i przysiadł na miedzy, wypatrując żony.
A Dhamniję znów zatrzymał na drodze szakal, ze słowami:
- Ty mnie głaszcz, a ja sobie podjem!...
Objadł się niegodziwiec, a kobieta znowu zaniosła mężowi resztki.
- Czy ty codziennie wychodzisz z domu głodna, że zjadasz prawie wszystko po drodze? - rozsierdził się Dhamna. - Czyś rozum już straciła? - i nie pa-nując nad gniewem zamierzył się na żonę. Nie wiedziała, biedna, co począć. Jeśli powie prawdę - szakal ją zabije... Jeśli natomiast skłamie - czeka ją kara od męża... W końcu wybrała prawdę i opowiedziała o szakalu, który wymusza od niej jedzenie.
- Grozi, że mnie zabije... - wyznała.
Zniknął bez śladu gniew Dhamny, kiedy usłyszał te tłumaczenia.
- Wystraszyłaś się zwykłego szakala, płochliwa kobieto! - rzekł ze śmiechem. - Jutro zrobimy tak: ty wyjdziesz do pracy w pole, a ja przyniosę ci obiad. Chcę przyjrzeć się z bliska tej zuchwałej bestii...
Następnego dnia Dhamnija już o świcie była na polu. Dhamna ugotował obiad i przebrany w jej szaty ruszył drogą. Za pazuchą ukrył ostry nóż. Nie trwało długo, a zjawił się szakal, pytając:
- Dokąd idziesz, Dhamnijo?
- Strawę mężowi niosę... - odpowiedział wieśniak, naśladując głos żony.
Szakal kazał więc podać sobie miskę i ochoczo zabrał się do jedzenia. Dhamna głaskał go delikatnie, lecz jednocześnie wyciągnął nóż. Ciachnął znienacka i uciął niegodziwcowi ogon! Szakal zerwał się jak oparzony i uciekł gdzie oczy poniosą... A Dhamna poszedł na pole i opowiedział żonie, jaką dał wstręciuchowi nauczkę.
Od tej pory Dhamna znów najadał się do syta. Jednego dnia, kiedy szakal z uciętym ogonem zaczął uciekać na widok Dhamnii, zawołała:
- Dokąd tak spieszysz? Mam ci coś do powiedzenia! Zaczekaj!
- Od kiedy straciłem swój piękny ogon, boję się, bym nie postradał życia... - odrzekł szakal.
- Porzuć obawy! Ten, co obciął ci ogon, dawno już poszedł do nieba -powiedziała udając, że płacze. Szakal uwierzył jej zapewnieniom.
- Nic o tym nie wiedziałem - rzekł, podchodząc bliżej.
- Nie ma go... -biadała przebiegła kobieta. - Tylko ty zostałeś mi teraz na świecie... Tylko ty możesz mi pomóc... Jutro wypada trzynasty dzień żałoby po Dhamnie... Przyjdź z rodziną na uroczysty obiad. Przy okazji pomożesz trochę w przygotowaniach...
Na samą myśl o uczcie szakal przełknął ślinę.
- Przyjdę, oczywiście, że przyjdę, by godnie uczcić pamięć twego męża! I tak się rozstali. Szakal pognał do lasu, a Dhamnija pochwaliła się w
domu, jak łatwo udało się jej nabrać głupiego szakala. Nadarzała się znakomi-
102
ta okazja, by sprawić mu porządne lanie i odpłacić z nawiązką za doznane krzywdy. W jednej z izb przygotował więc Dhamna worki z mąką i grochem, a sam zaczaił się w ukryciu.
Następnego dnia zeszło się do domu Dhamny mnóstwo szakali, a wśród nich również ten z obciętym ogonem.
- Jak to dobrze, że przyszliście! - powitała ich życzliwie gospodyni. -Czeka nas jeszcze moc roboty i gotowania! Mąka i groch są tutaj - wskazała na przestronną izbę.
Szakale od razu zabrały się do pracy, a Dhamnij a tymczasem rozmawiała na progu z lisicami, które także przyszły na uroczystość. Szakale również wiodły w izbie jakieś dysputy, gdy nagle wyskoczyło z ukrycia dwóch mężczyzn uzbrojonych w grube kije. Zatrzasnęli drzwi i jak nie zaczną okładać wstrętne szakale! Rozległo się przeraźliwe wycie i jęki. Wystraszone lisice chciały uciekać, ale Dhamnija powstrzymała je, grożąc:
- Tańczcie teraz, bo inaczej czeka was podobne lanie!
Lisice, przebiegłe stworzenia, gotowe były zrobić wszystko, byle tylko uratować własną skórę. Zaczęły więc tańczyć i śpiewać:
W środku bicie łupu-cupu a tu taniec i przytupy!
W jakiś czas potem drzwi izby otwarły się z hukiem i ledwie żywe z bólu szakale powlokły się do lasu. Po tej przykrej nauczce szakal z odciętym ogonem unikał ludzi jak ognia. Uwolniwszy się od natręta, Dhamna i Dhamnija wiedli odtąd spokojne i szczęśliwe życie, którego już nikt im więcej nie zakłócał.
O tym, jak powstała Ziemia
temu rozlewały się wszędzie nieprzebrane wody. Nie Л\\\Л\Шгёт at\i demonów... Wiatru nie było, ni gór, m
i o drugą i strząsną* z n\cV» trochę ру\\х."
O tym, jak powstała Ziemia
-
Dawno, dawno temu rozlewały się wszędzie nieprzebrane wody. Nie było jeszcze wtedy żadnych duchów ani demonów... Wiatru nie było, ni gór, ni lasów... W owym czasie Stwórca siedział samotnie na lotosie, kołysany przez fale bezkresnego oceanu. Sprzykrzyła mu się w końcu samotność i zapragnął mieć towarzysza. Potarł jedną dłonią o drugą i strząsnął z nich trochę pyłu. Z tego właśnie pyłu stworzył wronę. Kiedy nauczyła się już latać, rzekł:
- Nie chcę żyć sam jak palec... Znajdź gdzieś garstkę ziemi, a zrobię z niej świat...
Poleciała więc wrona, by spełnić życzenie Stwórcy. Leciała długo, aż spotkała dwa żółwie.
- Co cię do nas sprowadza? - spytał jeden. Kiedy zaś wyjaśniła cel swej wyprawy, powiedział: - Na dnie oceanu mieszka wielka glista. To samiec i król wszystkich glist, a na imię ma Giczna. Właśnie on zjadł całą ziemię. Trzeba wymyślić teraz j akiś sposób, by j ą oddał. Zaprowadzę cię do króla Lengari - może on znajdzie radę...
Jak postanowili, tak zrobili. Król wezwał zaraz do pomocy swych trzech braci - Lauharsura, Tamesura i Agjasura. Bracia w mig zrobili żelazną klatkę, w której wrona i żółw mieli opuścić się w głębiny.
- Kiedy już zdobędziecie, czego wam trzeba - rzekł król - szarpnijcie za łańcuch. Na ten znak wyciągnę was z powrotem.
Gdy zwierzęta stanęły w końcu na dnie oceanu, król Giczna pogrążony był w głębokim śnie. Obudziły go więc. Rozzłościł się król okropnie na taką niegrzeczność.
- Spałem smacznie dwanaście lat - wrzasnął - a wy przerwaliście mój sen! Czuję teraz straszny głód i za karę was zjem!
Ale wrona była sprytna i nie zlękła się pogróżek.
- Jestem córką samego Stwórcy! - rzekła. - To on właśnie przysyła mnie tutaj! Żółw zaś to mój przyjaciel. Jeśli nie dasz zaraz garstki ziemi, zginiesz!
Słysząc harde słowa Giczna stracił na chwilę pewność siebie. A żółw tylko na to czekał i skoczył mu do gardła. Król zaczął się dusić, aż w końcu z jego gardła buchnęła ziemia. Powtórzyło się to dwadzieścia jeden razy i za każdym razem Giczna wypluwał inny rodzaj ziemi. Jako pierwsza pojawiła się ziemia-matka, potem żółta ziemia, a za nią czarna. Na samym końcu ukazała się zie-
104
mia dziewicza. I tę właśnie wzięła wrona, a resztę zebrał żółw. Pociągnęli za łańcuch i wkrótce wydostali się na powierzchnię wody.
Nie zwlekając ani chwili wrona poleciała ze swą zdobyczą do Stwórcy. Zadowolony, że wykonała polecenie, obiecał jej w nagrodę nieśmiertelność. Potem ulepił z ziemi dziewiczej jak z ciasta kulkę i puścił ją na wodę. Kulka powoli rozpłynęła się na wszystkie cztery strony świata i w ten oto sposób powstała Ziemia.
Siedmiu synów jak siedem gwiazd
Pewna uboga staruszka miała siedmiu synów. Tch skromna chatka stała wysoko pośród gór. Dobrze im się żyło razem, chłopcy bardzo kochali matkę i zawsze byłi jej posłuszni. Każdego lata znosili z lasu pełne naręcza drew, gdyż z nastaniem chłodów matka mocno podupadała na zdrowiu. Dniem i nocą wstrząsały nią dreszcze, a synowie wciąż dorzucali drew do ognia, by utrzymać ciepło w izdebce. Niewiele jednak to pomagało - staruszka wciąż drżała z zimna. Im chłodniej było na dworze, tym bardziej cierpiała. Zrozpaczeni chłopcy załamywali ręce - nie wiedzieli, jak ulżyć swej biednej matce.
Zdarzyło się raz, że najstarszy syn obudził się niespodzianie w środku nocy. Rozejrzał się po pokoju i spostrzegł przerażony, że matki nie ma! Aż usiadł z wrażenia. Wyjrzał na dwór, a tam wokoło bielił się śnieg - matki ani śladu. Wrócił zrezygnowany. Długo przewracał się z boku na bok - matka jednak nie przychodziła... Aż w końcu nie wiadomo kiedy zmorzył go głęboki sen i nie usłyszał, jak matka wróciła o świcie i jak, skradając się po cichutku, wśliznęła się niepostrzeżenie do swej pościeli.
Następnej nocy chłopiec był już czujniejszy. Kiedy o północy staruszka wymknęła się z izdebki, poszedł za nią. Matka minęła wieś i wkrótce stanęła nad brzegiem strumienia. Podwinęła szaty i weszła do lodowatej wody, która sięgała jej pasa. Brnąc na drugą stronę skarżyła się cichutko:
Och, jak zimno! - ta zima mnie zabije! O, boże: - ja tego nie przeżyję!
W końcu dotarła na brzeg i zastukała do jakiejś chatki, wołając:
Ojcze, ojcze, otwórz wrota! Czeka tutaj córka twa!
W polu wicher, śnieg i słota, lecz niepokój wciąż mnie gna!
W drzwiach pojawił się staruszek o twarzy pokrytej wiekowymi zmarszczkami i tak się odezwał:
A więc przyszłaś, córko moja! Czekałem tu pełen nadziei... Myślę sobie - czy tak późno dziecię jeszcze mnie odwiedzi?
106
Po tym dziwnym powitaniu matka weszła do chatki i zamknęła drzwi. Chłopiec nie słyszał już więcej, co mówili. Szybko popędził z powrotem i budząc braci opowiedział, co widział.
Chłopcy wiedzieli tylko tyle, że w chatce, do której poszła matka, złożone są prochy ich ojca i że mieszka tam jakiś bardzo stary pustelnik. Dopiero owej nocy zrozumieli przyczynę jej ciągłych chorób - to od codziennego przeprawiania się przez lodowaty strumień męczyły j ą dreszcze... Nie zwlekaj ąc ani chwili pobiegli synowie nad ów strumień i ściągając zewsząd kamienie rzucali je do wody. W krótkim czasie między obu brzegami utworzył się mostek. Sprawdzili jeszcze, czy jest dość wytrzymały i bezpieczny i czym prędzej wrócili do domu.
Kiedy wracając o świcie staruszka zobaczyła mostek, zaskoczenie jej nie miało granic. Czyżby śniła? Nigdy przedtem nie było tu żadnego mostku! Czyżby stał się cud? Czy to jakaś litościwa dusza zechciała jej ulżyć? Długo głowiła się nad tym, ale nawet przez myśl jej nie przemknęło, że mogli to być synowie. Serce wezbrało bezgraniczną wdzięcznością dla nieznanego pomocnika. Oczy napełniły się łzami wzruszenia. Wyciągnęła ręce ku niebu i tak prosiła:
Wysłuchaj, prośby, Stwórco nasz, Ręce składam do ciebie, który świat cały w opiece masz... Ten, co nade mną się ulitował i mostek piękny wyszykował, niech żyje sto lat i jeszcze więcej! Niech - kiedy umrze, nie umrze zupełnie niech jakiś ślad po nim tu zostanie i niech jak gwiazda zabłyśnie na niebie czystą, promienną jutrzenką!
Pomodliwszy się do swego boga, przeszła przez mostek i chyłkiem wśliznęła się do domu, zaś po wielu, wielu latach, kiedy siedmiu synów staruszki zmarło, przemienił ich Stwórca w gwiazdy i umieścił na północy nieboskłonu. I właśnie ten gwiazdozbiór, który widać na niebie w każdą pogodną noc nazywa się w Indii gwiazdozbiorem Siedmiu Mędrców. Dzięki niemu łatwo można odszukać Gwiazdę Polarną, wyznaczającą biegun północny.
■
■
O tym, jak powstał świat
Dawno, dawno temu rósł sobie w lesie ogromny dąb - w jego głębokim, chłodnym cieniu odpoczywała codziennie pewna peri*. A działo się to jeszcze w czasach, kiedy kwiaty i drzewa na własne życzenie mogły przybierać kształt ludzki. Zdarzało się więc, że dąb przemieniał się w pięknego młodzieńca i wiódł z peri długie rozmowy oraz przechadzał się z nią po lesie. Wkrótce tak się sobie spodobali, że postanowili wieść wspólne życie. Coraz rzadziej wracała teraz peri z ziemi do nieba... Coraz więcej czasu spędzała przy boku męża. I zaczęły się dla nich dni pogodne i szczęśliwe.
Minął rok i peri powiła syna. Chłopiec rósł szybko - piękny był jak matka, a mocny jak ojciec. Lecz szczęście rodzinne trwało krótko. Kiedy dziecko miało zaledwie siedem wiosen, matka opuściła je i odeszła do nieba, by już więcej stamtąd nie powrócić. Ojciec i syn długo rozpaczali po jej stracie... Sami zostali teraz na świecie, tym bardziej więc troszczyli się o siebie nawzajem. Syn posłuszny był ojcu we wszystkim i niczego nie robił bez jego zgody.
Zdarzyło się raz, że rozszalała się nad lasem straszliwa burza. Całymi miesiącami padały nieprzerwane deszcze i powódź zalała ziemię, nie zostawiając ani skrawka suchego lądu. Zdawało się, że Ziemia przemieniła się w ocean. Cała przyroda pogrążyła się w wodzie. Dąb posadził syna na swym najwyższym konarze i natężając wszystkie siły opierał się niszczycielskiej potędze wody i wiatru, lecz w końcu i jego korzenie poczęły się chwiać. Przerażony zawołał:
- Synku, źle ze mną! Sł abnę j uż... Czuj ę, że minuty moj e są policzone. Będę musiał się poddać... Słuchaj więc uważnie - kiedy upadnę, siądź zaraz na pniu i trzymaj się mocno! Będę unosił cię na wodzie pilnując, byś nie utonął i by nie spotkało cię nic złego...
Ledwie zdążył dąb wyrzec te słowa, gdy upadł jęcząc rozpaczliwie. Chłopiec natychmiast wykonał polecenie ojca i poddał się kołysaniu i biegowi fal. Minęło kilka dni, a chłopiec płynął wciąż dalej i dalej...
Pewnego razu pojawiły się przy dębie mrówki i błagając o pomoc, zawołały:
Chłopcze piękny i dobry, wyratuj nas z kipieli! Strudzone - płyniemy wciąż... Kto nam pomocy udzieli?
* peri - istota czarodziejska w mitologii perskiej
108
Chłopiec zwrócił się do ojca:
- Czy każesz uratować te stworzenia, ojcze? Żal mi ich... W wodzie czeka biedactwa pewna śmierć... Jeśli zgodzisz się, chętnie im pomogę...
- Oczywiście! - odpowiedział dąb. - Uratuj mrówki koniecznie! Dobrym uczynkiem zaskarbisz sobie ich dozgonną wdzięczność!
Pozwolił więc chłopiec wejść mrówkom na drzewo. Uszczęśliwione składały mu stokrotne dzięki za okazane miłosierdzie.
Nie trwało długo, a nadleciała chmara komarów, prosząc:
Chłopcze piękny i dobry, miej litość nad komarami! Inaczej - wkrótce zginiemy... O laskę więc błagamy!
Znów spytał chłopiec:
- Ojcze, czy mam uratować te stworzenia? Wyczerpane długim lotem padają już ze zmęczenia... Jeśli zezwolisz, dam im schronienie...
- Ależ oczywiście! - przytaknął dąb. - Im także udziel pomocy! Przysiadły więc komary na drzewie i odpoczywając wychwalały dobroć
chłopca.
Zdarzyło się też, że podpłynął jakiś młodzian i ujrzawszy syna dębu, zawołał:
Tonę, tonę, przyjacielu! Zlituj się, wyratuj mnie!
Spytał syn o zgodę ojca, ale tym razem dąb odmówił:
- Nie, nie ratuj go! Jeśli to zrobisz, pożałujesz, stanie on bowiem na drodze do twego szczęścia!
- Ależ ojcze - prosił syn - przecież nie można zostawić go na pastwę losu! Pozwól uratować chłopca...
Sprzeciwiał się dąb kilka razy, lecz w końcu uległ prośbom, mówiąc:
- Rób, jak chcesz!
Wziął więc chłopiec tonącego i już we dwójkę ruszyli dalej.
Parę miesięcy płynął tak dąb bez ustanku, aż dotarł jednego dnia do wyspy. Wszyscy zeszli na ląd. Mrówki i komary jeszcze raz gorąco podziękowały za okazaną pomoc i wkrótce zniknęły w lesie, zaś głodni i spragnieni chłopcy poszli szukać jadła. Szli długo, a droga była ciężka, bo wiodła wciąż pod górę. Dotarli w końcu do jakiejś chatki i zastukali do drzwi, prosząc o garstkę ryżu.
W chatce tej mieszkała staruszka z dwiema córkami - jedną rodzoną i drugą przybraną. Ucieszyła się na widok dzielnych chłopców i ugościła ich serdecznie. Długo w noc gawędzili o tym i owym - wyznała, że na tej wyspie uratowały się z powodzi tylko ona i jej córki. Chłopcy zaś opowiedzieli swoją historię -jak uniknęli śmierci, jak płynęli na dębie i dotarli aż tutaj.
W końcu burza ucichła. Uspokoiły się wiatry i deszcze. Znów można było orać ziemię i siać zboże.
109
[
W dobry czas zjawili się chłopcy - myślała staruszka. - W polu pomogą, a przy okazji pożenię ich ze swymi córkami. Zaradniejszemu dam córkę rodzoną, a drugi dostanie córkę przybraną.
Odgadując jej zamiary chłopiec, któremu syn dębu uratował życie, prześcigał towarzysza w dobrych uczynkach. Pragnął rodzoną córkę staruszki pojąć za żonę - była ona bowiem piękniejsza i mądrzejsza od swej siostry.
Mimo to któregoś dnia staruszka wyjawiła, że wyda rodzoną córkę za syna dębu. Zazdrosny rywal, nie chcąc do tego dopuścić, obmyślił podstęp.
- Syn dębu j est zbyt przebiegły j ak na swój wiek - powiedział. - To też może być niebezpieczne... Jeśli nie wierzysz moim słowom, przekonaj się sama, matko! Zmieszaj z piaskiem worek pszenicy i każ mu powybierać ziarna w ciągu pół godziny... Zobaczysz, jak szybko się z tym upora!
Mówiąc to, niedobry chłopak śmiał się w duchu - był pewien, że przyjaciel nie podoła trudnemu zadaniu i w ten sposób ośmieszony nie dostanie za żonę lepszej dziewczyny.
Staruszka usłuchała podszeptów złego chłopca. Wsypała pszenicę do piasku i kazała synowi dębu zebrać wszystkie ziarna z powrotem do worka. Chłopiec wykręcał się od tej mozolnej roboty, ale skoro staruszka upierała się przy swoim, uległ. Składał ziarnko do ziarnka, jednak szło mu niesporo. Zmartwił się biedny chłopiec i patrzył bezradnie wokół - gdzie tu znaleźć pomoc? ! Nagle ukłuło go coś w nogę. Spojrzał zdziwiony, a to była duża mrówka, która doń przemówiła:
- Pamiętasz mnie? Jestem jedną z mrówek, które wyratowałeś z topieli! Powiedz, co cię trapi? Wspomogę cię chętnie!
Zwierzył się chłopiec ze swego kłopotu, a mrówka na to:
- Nic się nie martw! Głowa do góry! Zaraz skończymy z tą robotą!
I zawołała setki pomocniczek, które w oka mgnieniu pozbierały wszystkie ziarna do worka. Lecz zazdrosny rywal widział wszystko i naskarżył, że to robota mrówek, a nie syna dębu.
Nie wiedziała już staruszka, co począć... Wreszcie tak rzekła:
- Kocham was jak własne dzieci i pragnę, abyście obaj zostali mężami moich córek! Najlepiej będzie, jeśli zdamy się na decyzję ślepego losu. Dziś będzie bezksiężycowa noc, więc plan, który zaraz wyjawię, powinien się udać. Wyjdziecie wieczorem z domu, a ja tymczasem zamknę dziewczęta w dwóch różnych pokojach. Kiedy zawołam, wrócicie i każdy wejdzie do jednego pokoju. Kto jaką pannę w nim znajdzie, z tą się ożeni. W ten prosty sposób problem zostanie rozwiązany i nikt nie będzie czuł się pokrzywdzony!
Zrobili, jak postanowiła.
- Decydujcie teraz według własnego uznania! - powiedziała, zawoławszy chłopców z powrotem. - Wybierajcie między pokojem wschodnim i zachodnim!
Wahał się syn dębu i zastanawiał trwożliwie, gdzie ma iść, gdy nagle posłyszał ciche bzykanie. To jakiś komar bzykał mu koło ucha:
- Idź do pokoju wschodniego! Uratowałeś mnie kiedyś z topieli i chciał-
110
bym dobrą radą odwdzięczyć się teraz za twe dobre serce. Zaufaj mi, a nie pożałujesz!
I komar odleciał. Wszedł więc syn dębu do pokoju wschodniego i zastał w nim rodzoną córkę staruszki. Uradowany błogosławił swój los! W kilka dni później odbyły się dwa huczne weseliska.
Legenda mówi, że właśnie te dwa małżeństwa dały początek nowemu światu, bo nikt oprócz nich me ocalał z wielkiej powodzi, jaka wówczas nawiedziła ziemię.
Narodziny człowieka
Kiedy Adam i Ewa zostali wygnani z Raju, cierpieli srodze, wstydząc się swego grzechu. Przez czterdzieści dni nie jedli i przez dwieście lat płakali nad upadkiem. Ich łzy przemieniły się w strumienie, a na brzegach owych strumieni wyrosły drzewa daktylowe, muszkatołowe i goździkowe. Słysząc rozpaczanie Adama i Ewy, zstąpił z Nieba archanioł Gabriel i przyłączył się do ich szlochów. Na ten głos zapłakały również inne anioły. W końcu udał się Gabriel do Boga, prosząc, by okazał miłosierdzie i wybaczył winę Adamowi. Zlitował się Bóg i zaszczepił w sercu Adama takie oto wyznanie grzechu:
- O, Boże wszechmogący, wiem, że zgrzeszyłem wielce, ale okaż łaskę i odpuść moje winy...
Skruszony Adam uczynił owo wyznanie i przez kolejne trzysta lat stał z pokornie spuszczoną głową. jJóg przebaczył mu i udzielił rozgrzeszenia. Następnie rzekł:
- Pamiętaj, jeśli pojawi się przed tobą jakiś prorok z Księgą Objawienia, to masz w nią uwierzyć! Kto bowiem uwierzy, nie będzie bał się Piekła, ni kary... Kto zaś nie uwierzy, a będzie tylko oszukiwał proroka, strącony zostanie do Piekła, by cierpieć tam wieczne katusze!
Zdarzyło się pewnego razu, że zjawił się Adam w Indiach, a miał ze sobą liście rajskich drzew. Tam, gdzie padł ich cień, rośliny przemieniały się od razu w cudownie pachnące drzewa sandałowe. Znalazłszy się na Ziemi musiał Adam sam troszczyć się o swój codzienny kawałek chleba. Pragnąc mu pomóc, poprosił Gabriel o siedem grudek żelaza i trochę ognia z Piekła. Chciał bowiem nauczyć Adama sztuki kowalskiej. Ledwie jednak wziął Adam ogień do ręki, sparzył się i rzucił go na ziemię. Ogień natychmiast wrócił do Piekła. I tak powtarzało się aż siedem razy.
Wreszcie Gabriel wykrzesał ogień z krzemienia i nauczył Adama robić narzędzia rolnicze. Potem sprowadził z Nieba dwa woły i garść zboża, by siejąc i orząc Adam mógł zaspokoić swój głód. Rozpoczął Adam orkę, ale woły były uparte i nie chciały ciągnąć pługu. Rozeźlony uderzył je, zmuszając kijem do pracy.
- Gdybyś był mądrzejszy, Bóg na pewno nie przegoniłby cię z Raju -odezwały się woły złośliwie.
Zniecierpliwił się Adam i porzucił pług, lecz zaraz pojawił się Gabriel i nakazał mu wytrwałość. Wołom zaś za karę odebrał Bóg mowę.
112
Rzuci! Adam ziarno do ziemi i czekał, aż przemieni się ono w zboże. A kiedy już wyrosła dorodna pszenica, Adam zebrał ją i chciał od razu zjeść, lecz znów zjawił się Gabriel i nauczył go wypiekać chleb. Bóg nakazał, by Adam pościł przez trzy dni w każdym miesiącu. Potem kazał Gabrielowi dotknąć Adama swym skrzydłem, aby stał się płodny. I wkrótce pojawiło się liczne potomstwo, które dało początek całej ludzkości.
'
ч
Miłościwy król
Władca krainy Datija - radża Bhawanisimh - słynął ze swej dobroci i sprawiedliwych rządów. Troszczył się o cały lud jak o własne dzieci i nikogo nie krzywdził.
Wybrał się raz ów radża w podróż. Jechał długo, aż przekroczył granice swego królestwa. Zmęczony, kazał w końcu zatrzymać się na odpoczynek przy studni. Ledwie zaświtało, a już zjawiały się pierwsze dziewczęta idące z dzbanami po wodę. Ujrzawszy w pobliżu studni królewskie namioty, onieśmielone zasłaniały twarze, pośpiesznie nabierały wodę i czym prędzej oddalały się -każda w swoją stronę.
Aż przyszła jedna dziewczyna, wsparła dzbany o studnię, spojrzała na króla i zamarła w bezruchu. Jej dziwne zachowanie ściągnęło uwagę monarchy, który tak rozkazał jednemu ze służących:
- Dowiedz się, czemu ona nie odchodzi.
Widok zbliżającego się żołnierza przeraził dziewczynę. Chciała uciekać, ale było już za późno.
- Radża chce wiedzieć, dlaczego przyglądasz się tak uporczywie! Chciałabyś go o coś prosić?
- Poznałam w nim swego dawnego władcę, bowiem i ja pochodzę z krainy D atij a. Urodził am się tam i wychował am... Wciąż j eszcze wspomnin am naszego miłościwego króla, który niczym kochający ojciec był zawsze troskliwym opiekunem wszystkich poddanych. Tak długo go nie widziałam, niech choć dziś nacieszę swe oczy...
Kiedy służący powtórzył słowa dziewczyny, wzruszony radża kazał ją przywołać do siebie. Nawet w najśmielszych snach nie przypuszczała, że kiedykolwiek spotka ją takie szczęście. Kuląc się w połatanym dhoti* złożyła korny pokłon przed królewskim majestatem.
- Powiedz, czego ci trzeba, drogie dziecko. Spełnię każdą twoją prośbę!
Życzliwe pytanie ośmieliło ją trochę.
- Jestem córką Ramu Kori z krainy Datija - powiedziała. - Ale rodzice moi już zmarli i nie mam więcej nikogo w Datija. Kiedy usłyszałam, że Wasza
dhoti - ubiór męski w formie długiej przepaski związanej na biodrach
114
Wysokość będzie tędy przejeżdżać, wspomniałam zaraz rodzinny dom i zapragnęłam Was ujrzeć.
- Czemu mówisz, że nie masz już nikogo bliskiego w Datija, drogie dziecko? Przecież ja, król, który jestem ojcem dla całego ludu, jestem nim tak samo dla ciebie! Nie wstydź się więc, zdejm zasłonę z twarzy! Odpocznij trochę w namiocie, a ja tymczasem przygotuję dla ciebie podarki, jakie każdy ojciec daje córce, gdy opuszcza ona dom rodzicielski.
Uradowała się dziewczyna tymi słowami. Król zaś posłał służącego do wsi, by kupił dla niej nowe stroje i ozdoby.
Kiedy podarki już nadeszły, radża pożegnał dziewczynę serdecznie i rzekł:
- Jak tylko zatęsknisz za rodzinnymi stronami, przyjedź do Datija! I nie myśl nigdy więcej, że nie masz tam nikogo bliskiego i życzliwego!
Dziewczyna odeszła uszczęśliwiona, błogosławiąc w sercu dobroć króla. Orszak królewski ruszył wkrótce w dalszą drogę.
Taki to właśnie był miłościwy i wspaniałomyślny król Bhawanisimh! Oczywiście zdarzali się i źli królowie, stąd wielu sądzi, że rządy monarchii były niedobre. Jednak starzy ludzie powiadają, że czasy, kiedy władali królowie, były iepsze, bo przynajmniej sprawiedliwość wymierzano wszystkim od razu i bez wyjątku... Dzięki temu nikt nie czuł się pokrzywdzony i w kraju panował ład.
Dobre to były czasy czy złe - pozostały nam po nich tylko wspomnienia...
przełożyła Grażyna Karska
ISIS
\
і
і
.
Spis treści
.
Zaczarowany tłuczek 5
Słoń Indry 7
Bhola-prostak 9
Kupcowa i złodziej 13
Opowieść o królewskiej córce 16
Królewna-niemowa 21
Zaczarowany woreczek 25
Kradzież 30
Siła przyjaźni 31
Córka kowala 33
Sprawiedliwość guru Nanaka 37
Kogut-czarodziej 39
Drogocenne drzewo 41
Niech już tak zostanie 47
Wąż bez ogona 50
Słonecznik 52
Ślepiec i garbus 55
Nagietki 58
Naszyjnik królewny 59
Złotodajna krowa 64
Święto brata 68
O królu miłujących cnotę 73
Działanie czy los? 75
W poszukiwaniu złotego ptaka 80
przełożyła Tatiana Rutkowska 117
Chciwi rabusie 84
O sprytnej lisicy 86
Władca lwów 88
Dlaczego wieje wiatr? 91
Sowa - Mądra Głowa 93
Dlaczego pada deszcz? 95
O staruszce, której objawił się bóg 96
Guru Tegbahadur 99
O Dhamnie i Dhamnii 101
O tym, jak powstała Ziemia 104
Siedmiu synów jak siedem gwiazd 106
O tym, jak powstał świat 108
Narodziny człowieka 112
Miłościwy król 114
przełożyła Grażyna Karska
■
:
■
н
Redaktor
ELEONORA KARPUK
Redaktor techniczny
BARBARA STĘPIŃSKA
Korektor
BARBARA URBANIAK
7
W у d a w n i с t w o Łódzkie I.od/ ІУЯУ
Wydanie pierwsze. Nakład 44 65(1 + .Iśllegz. Ark. wyd. 6.61: Ark. druk. K.5 (1(1.1)3). Papierki. III Mljj. 711 x liKlem. Oddano do składu w październiku l"X7 r. Podpisano do druku i druk ukończono w maju ІЧ8У i. Zakłady Cirafiezne RSW ..Prasa-Ksiażka-Rueh".
I.od/. ul. Armii Czerwonej 2X. Zam. nr354"/N7. S-3.
i