Leżeńska Katarzyna, Millies Lacroix Ewa Z całego serca doc


0x08 graphic

0x08 graphic

Katarzyna Leżeńska • Ewa Millies-Lacroix

Z całego serca

Prószyński i S-ka

Rozdział 1

Niedziela, 15 maja 200...

- Mamusiu! A moje loki?

- Jeszcze chwileczkę, córeńko!

Półprzytomna Małgorzata nakrywa głowę poduszką. Nic z tego. Maja, która od dobrej godziny paraduje po domu w majtkach z różowym napisem Happy day, nie ma zamiaru odpuścić. Przecież kolejne dni tygodnia zaczyna od jeszcze chwileczkę i jakoś nie zdarzyło się, by ta błagalna formuła ura­towała ją przed porannym szykowaniem się do szkoły.

- Mamusiu - woła Maja, bezceremonialnie zrywając po­duszkę. - Babcia powiedziała, że muszę mieć loki!

- Loki? - Małgorzata podnosi się w popłochu. - O Boże! Całkowicie już rozbudzona walczy z rękawami szlafroka.

W pośpiechu ściele łóżko, odsłania okno, biegnie do szafy, trza­ska szufladami komody.

Sypialnię, czy też raczej wędrujące biuro Małgorzaty, zalegają szpargały i niedoczytane czasopisma z jakichś dwóch tygodni. Niedopałki papierosów kiełkują posępnie w popielniczce. Ciuchy poniewierające się na krzesłach i komodzie stanowią dowody rze­czowe na to, co Małgorzata nosiła przez ostatnie trzy dni. Nic dziwnego, przecież wpadała do domu jak po ogień. Jej ojciec w takich sytuacjach mawia: Trudno, jestem inżynierem, nie sprzątaczką. No tak, ale ojciec nie jest niczyją żoną.

- Która godzina? - pyta Małgorzata zawartość swojej szufla­dy z bielizną.

- Późna - odpowiada umiarkowanie uprzejmie Artur, wcho­dząc do sypialni. - Za chwilę przyjdzie babcia.

- Twoja matka? - Małgorzata zastyga z parą białych majtek w ręku. Szkoda, że bez krzepiącego napisu. - Przecież jesteśmy umówieni pod kościołem.

- Ktoś musi to wszystko ogarnąć. - Zirytowany Artur zaczy­na zbierać rozrzucone po pokoju papiery. - Żeby nawet dzisiaj nie można było tu nikogo zaprosić!

- Szykujesz komunijną fetę w naszej sypialni? Nie wiedzia­łam. Zaprosiłam wszystkich do restauracji - rzuca Małgorzata już z łazienki.

Ciekawe, myśli, jak niektórzy mężczyźni radziliby sobie w nerwowych sytuacjach, gdyby nie radosna świadomość, że w każdej chwili mogą dokopać żonie? Cóż, może po prostu obgryzaliby paznokcie albo oddawali się medytacji. Dlaczego Artur nie mógłby czasami spokojnie poleżeć i pomyśleć? Oczy­wiście w tych rzadkich chwilach, kiedy zdarza mu się bywać w domu.

Maja przybiega z sukienką, która od piątku wisiała na hono­rowym miejscu w jej pokoju. Po chwili obie - matka i córka - stają przed lustrem w przedpokoju: Małgorzata w szlafroku, Maja w białej, eleganckiej, skromnej sukience. Dziewczynka z uwagą przygląda się swojej fryzurce i sprawnym ruchom mat­ki. W końcu Małgorzata odkłada szczotkę i odsłania Maję.

- No, pokaż się tatusiowi.

- Popatrz, tatusiu - prosi Maja, wykręcając się na wszystkie strony.

Artur kuca przy dziewczynce. Wyglądasz prawie jak panna młoda - oświadcza uroczyście.

- Jak mama? Prawda? - Maja rośnie z dumy o dobry centy­metr. - Jak mama, kiedy się z nią żeniłeś?

Artur robi taką minę, jakby Maja przypomniała mu o ostat­niej gastroskopii. Wchodzi do kuchni i włącza radio. Może tro­chę za głośno. Małgorzata zamyka za sobą z trzaskiem drzwi ła­zienki. W takich chwilach miewa ochotę na majtki z napisem Fuck off!.

- Mamusiu! - woła Maja, otwierając drzwi. - Ale co z lokami?

- Zaczekaj, kochanie - mówi, nie odwracając się, Małgorza­ta, bardzo zajęta regulowaniem prysznica.

Szum płynącej wody nie pozwala jej usłyszeć, że radio, gło­sem młodziutkiej Maryli, proponuje jej właśnie: Małgośka, tańcz i pij, a z niego sobie kpij. Pewnie i tak by nie posłuchała. Nie chce się zastanawiać, czy Artur jest wart jednej łzy. Woli uśmiechnąć się do wspomnienia Małgośki w niegustownej ko­ronkowej ślubnej sukience, z makijażem starannie kryjącym największy pryszcz świata na środku czoła. I chłopaka w źle do­pasowanym garniturze, który w urzędzie stanu cywilnego wy­rwał sobie podszewkę w kieszeni, desperacko szukając w niej pudełeczka z obrączkami, leżącego spokojnie na kuchennym stole jego matki. No i może jeszcze znużonego urzędnika, który spokojnie czekał, aż oboje przestaną nerwowo chichotać i będą w stanie wypowiedzieć stosowne formuły, wymieniając poży­czone obrączki. Oj, głupia ty, głupia ty.

Nic to. Ta tragicznie niewyspana kobieta w lustrze to nikt in­ny jak głupia ty! Wsadź ją pod prysznic i jazda! Przeżyjesz jesz­cze jeden dzień bez godziny szczerości z własnym mężem. Mo­że on naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego, że ostatni raz rozmawialiście spokojnie podczas sylwestra.

W cichnące tony piosenki i odgłosy łazienkowej krzątaniny wdziera się przenikliwy dźwięk dzwonka. Artur śpieszy do drzwi.

- Maja! Babcia przyszła.

Ale w drzwiach stoi zakłopotany chudy młodzieniec z plikiem papierów pod pachą.

- Dzień dobry - bąka nieco przestraszony.

Gośka! Do ciebie! - Artur odwraca się od drzwi, a mijając Małgorzatę, ostentacyjnie wznosi oczy do nieba.

- Jacek? - uśmiecha się Małgorzata już uczesana i umalowa­na, o ile można tak określić niedbałe pociągnięcie rzęs tuszem. - Stało się coś?

- Wszystko w porządku. Nie mogliśmy wczoraj podpisać żadnej umowy, a chłopaki dzisiaj wyjeżdżają. Wiesz, ile to potem trwa w księgowości.

- Dawaj. Jak koncert?

- Świetnie! Zbity tłum przyszedł. Myślimy o stałym cyklu. Małgorzata przysiada na skrzyni z butami. Sprawnie przeglą­da plik dokumentów i zaczyna podpisywać.

- Lepiej myślcie, od kogo wyciągnąć na to jakąś sensowną ka­sę - rzuca, nie odrywając oczu od umów. - Przyjmuję w przed­pokoju, sorry, mamy dzisiaj komunię Mai. Gotowe.

Oddaje dokumenty Jackowi i uśmiechem zbywa jego niezborne przeprosiny.

Na dźwięk zamykających się drzwi Artur wygląda z kuchni.

- Może jeszcze w kościele będą cię szukać? - rzuca napastli­wie. - O co tym razem chodzi? Twój dom kultury chcą przero­bić na parking?

- Artur, to trwało trzy minuty. - Głos Małgorzaty brzmi już pewnie i spokojnie. - Nie ja od początku roku krążę między de­legacjami a nadgodzinami...

- Nie zaczynaj... - Artur nadyma się bojowo, ale znowu sły­chać dzwonek.

Matka Artura naciska klamkę, nim ktokolwiek zdąży podejść do drzwi. Wkracza cała w lokach i falbanach, z szeleszczącym foliowym pokrowcem na białej sukience komunijnej w jednej ręce i blachą ciasta w drugiej. No tak. Przecież ktoś musi to wszystko ogarnąć.

- Dzień dobry, mamo - Małgorzata bezwiednie poprawia poły szlafroka.

Jak to? Jeszcze niegotowa? Nie czekając na odpowiedź Małgorzaty, teściowa wręcza synowi blachę i zwraca się do wnuczki: Jak tam, córeczko? Babcia przyniosła ci sukieneczkę jak marzenie.

- Ja już mam sukienkę, babciu. - Maja dumnie wypina brzuch.

- Zamierzacie posłać ją do komunii w tym gieźle? - pyta te­ściowa dramatycznie. - Jeszcze z tymi ulizanymi włoskami?

- Ale babciu! - Broda Mai zaczyna trząść się niebezpiecznie.

- Mamo - wkracza Małgorzata, siląc się na spokój - to bar­dzo elegancka i oryginalna sukienka.

Teściowa ruchem prestidigitatora wyciąga z folii bufiasto--falbaniastą koronkową sukienkę z sercem wyhaftowanym pe­rełkami na gorsie.

- Oryginalna? - prycha. - Ty sobie możesz być oryginalna, a do Komunii Świętej idzie się tak jak wszyscy. - Ostentacyjnie odwraca się tyłem do Małgorzaty. - Przymierz, córeczko, bę­dziesz wyglądała jak Królewna Śnieżka.

Maja posłusznie zaczyna zdejmować sukienkę, którą ma na sobie.

- Mamusiu, zobacz, jaka piękna! Ile ma halek! Zupełnie jak Olgi i Agaty, mamusiu!

Małgorzata jest wściekła na teściową, ale równocześnie dusi się ze śmiechu.

Skąd ona to wytrzasnęła? Chowała te falbany przez trzydzie­ści lat w szafie z naftaliną? Odganiała po nocach mole, żeby ar­cydzieło z Różyca wytrzymało próbę czasu? Mocny nylon i masowa robota bab z Ząbkowskiej, szyjących majowe suknie, które rencistki chałupniczki haftowały później po nocach...

Matka Artura spędziła na najsłynniejszym bazarze demoludów kilkadziesiąt lat, królowała tam od powojnia do Solidarno­ści. Jeśli coś po bazarze w rodzinie Rusznikowskich pozostało, to na pewno gust i upodobania: świnki, omegi, bluzki boucle, peruki, skajowe botki, te wszystkie prezenty od serca, którymi matka Artura straszyła ją na początku ich znajomości. Może wciąż jeszcze ma jakieś bazarowe koneksje? Małgorzata uśmiecha się, wyobrażając sobie teściową buszującą w komunijnych kreacjach. Ale to chyba niemożliwe, żeby w dwudziestym pierwszym wieku ktoś jeszcze szył coś takiego...

Historia lubi się powtarzać. Szczególnie wtedy, gdy dla świę­tego spokoju nie robimy nic, by temu zapobiec. Przecież dzień przed urzędowym tak okazało się, że w stroju, który Małgo­rzata sobie wymyśliła, może co najwyżej iść na dyskotekę, a do ślubu idzie się jak wszyscy. Czyli w koronkach od stóp do głów. Może gdyby żyła jej matka... A tak, za całe wsparcie miała ojca, który jak zwykle machnął ręką na babskie fanaberie.

Dzisiaj nie ma przy niej nawet jego. Jest tylko amerykańska kartka z melodyjką, życzeniami i studolarowym banknotem. I kolejna, najpiękniejsza w świecie, bazarowa kreacja.

W tej sytuacji Małgorzata postanawia zająć się sobą. A przede wszystkim ubrać się. W to, co chce. Po dziewięciu la­tach, hm, chyba można to nazwać postępem.

Uśmiecha się do swego odbicia w lustrze. W tym momencie do pokoju wkracza triumfalnie matka Artura z Mają. Oczywi­ście w lokach i falbankach.

- My - gotowe.

Rozpromieniona Maja podbiega do mamy i łapie ją za rękę. Mał­gorzata uśmiecha się i całuje córeczkę. Może rzeczywiście dla niej najważniejsze jest to, żeby sukienka była taka jak Olgi i Agaty. Ale na kim wzoruje się babcia? Wygląda na to, że też na Królewnie Śnieżce.

Nie puszczając już małej łapki, Małgorzata sięga po swoją codzienną czarną torebkę typu bardzo atletyczna listonoszka.

- To ruszamy, księżniczki i królewny - Artur puszcza je przed sobą. - Księżniczka czy królewna? - zwraca się dwornie do córki.

- Królewna, jestem pewna! - odpowiada dumnie Maja.

- Małgorzato! - Teściowa staje jak wryta w drzwiach. - Z ta­ką torebką?

Małgorzata sztywnieje, ale po chwili zaczyna się śmiać. Po­śpiesznie przerzuca część zawartości przepastnej torby do małej jasnej torebki, a myśl o tym, ile za nią zapłaciła, przyprawia ją o kołatanie serca.

- Kogo w końcu zaprosiliście? - pyta teściowa, zwracając się do syna.

Ciekawe, kogo też zaprosiliśmy, myśli Małgorzata.

- No, właściwie to Małgosia... - bąka Artur zakłopotany.

- Nas czworo, ciocia Marysia... - włącza się Małgorzata, bez wielkiej nadziei, że Artur doceni ten gest. Raczej uzna go za oczywistość i przy kolejnym rozmówcy okaże się, że to on wszystkich zapraszał do restauracji. Jej nazwy rzecz jasna jeszcze nie zna, ale żona, w naiwności, którą uważa za wielkoduszność, zaraz sama mu ją wyjawi.

- Twój ojciec, oczywiście, nie przyjechał?

- Oczywiście nie przyjechał - odpowiada Małgorzata zgod­nie z prawdą.

Msza komunijna zaczęła się z kilkunastominutowym opóźnie­niem. Ćwiczone przez cały ubiegły tydzień uroczyste wejście do kościoła okazało się zadaniem przekraczającym siły setki wystro­jonych i podekscytowanych ośmio- i dziewięciolatków. W końcu katechetkom udało się prośbami i groźbami uzyskać coś w rodza­ju zwartej kolumny. Z trudem uformowany pochód natknął się u wejścia na ścianę rodziców z kamerami, aparatami cyfrowymi, idiotkamerami i wszelkim innym supersprzętem utrwalającym wiekopomną chwilę. Dopiero zdecydowane polecenie probosz­cza spowodowało, że rodzice rozstąpili się, dopuszczając dzieci do sektora wyznaczonego na środku kościoła.

- Masz aparat? - pyta Artur nerwowo. Małgorzata dotyka skroni.

- Nie. Na zebraniu rodzice ustalili, że zdjęcia w kościele bę­dzie robił tylko opłacony fotograf.

- To dlaczego wszyscy mają?

- Artur, litości!

Małgorzata rozgląda się niespokojnie. Zaczyna szarpać koł­nierzyk białej bluzki. Niepotrzebnie. Już jest rozpięty.

- Muszę wyjść - szepcze.

- Jak to wyjść?

- Muszę... Zaraz wrócę.

- Gdzie się będziesz pchała! - Ludzie stojący obok nich za­czynają sykać. - Że też z tobą zawsze się musi coś dziać!

- Artur, źle się czuję. - Małgorzata z trudem hamuje szcze­rą chęć rozpłakania się. - Stój tu, bo się wszyscy pogubimy. Stój tutaj.

Rusza ku wyjściu. Przez chwilę waha się, ale coś w jej bladej twarzy sprawia, że mimo ścisku ludzie rozstępują się bez szemra­nia. W uszach narasta jej jakiś okropny szum, czy może raczej stu­kot, a żołądek zaciska się w twardy supeł. Próbuje przełknąć ślinę.

W końcu wydostaje się z kościoła na pusty dziedziniec. Czu­je kroplisty pot na czole, ale jest jej zimno, nie - gorąco. Rozpi­na żakiet i szybkim krokiem przechodzi przez bramę. Siada ciężko na murku okalającym kościelny dziedziniec od strony ulicy. Oddycha głęboko. Machinalnie sięga po papierosa. Wyj­muje paczkę. Pustą. Musiały wypaść. Zaczyna przeszukiwać to­rebkę. Znowu dotyka skroni nerwowym ruchem.

Minęła dziewiąta. Psy zakończyły już poranną wizytację trawników. Po Saskiej Kępie skaczą koty. Poza tym niedzielny bezruch i spokój w królestwie emerytów, starych portfeli i bled­nącego blichtru. Domy zapomnianych attache, zamurowane za Stalina wejścia dla służby i przedwczesna starość bananowej mło­dzieży z Sułtana; niemalowane klatki schodowe i mnóstwo zmarszczek. Trochę nuworyszów, przesiedleńców i spadkobier­ców familii. Taka jest ulica Alicji Kranach.

Alicja jedzie donikąd na rowerze treningowym, starając się nie myśleć o jedzeniu. Po śniadaniu light, maksimum trzysta pięćdzie­siąt kalorii, trudno jednak skupić się na czymś innym, a to dopie­ro trzeci dzień dwumiesięcznej kuracji od nowej dietetyczki. Jeże­li nie zdarzy się cud, najbliższy miesiąc spędzi na fantazjach o...

Tylko spokojnie, Alicja przywołuje samą siebie do porządku i próbuje delektować się muzyką. Stłumione dźwięki saksofonu le­niwie snują się w przestronnym salonie. Od tego z całą pewnością nie przytyje. Będzie dobrze. Kiedyś w końcu musi być dobrze.

Właśnie stuknęła jej pięćdziesiątka i pochowała drugiego mę­ża. Wdówka. Tak lubi o sobie myśleć. Jest pewna, że tak właśnie myśli o niej Alek, popatrując ku ziemi z Krainy Wiecznego Brydża.

Słychać dzwonek telefonu. Alicja schyla się po słuchawkę, nie przerywając treningu.

- Dzień dobry, pani Danuto... - Schodzi z roweru, siada przed lustrem. Rozmawia, przyglądając się sobie i robiąc miny. - Nie, nie, żaden kłopot... Oczywiście, że nie może ich pani zna­leźć. Są w teczce, tej do urzędu skarbowego... Wygląda na to, że będziemy musieli zatrudnić rzeczoznawcę. Słucham? Powie­dzieli, że wystarczy faktura korygująca... Po prostu podrzucę ją pani. Dereniowa sześć, mieszkania, znowu zapomniałam... - sięga po długopis i zapisuje na skrawku gazety. - Tak... w ciągu godziny. Nie, żaden kłopot.

Odkłada słuchawkę. Patrzy w lustro. Przeciąga palcem po zmarszczce przy nosie. Uśmiecha się, ale ten wszystkowiedzący uśmiech to tylko jedna z podręcznych masek Alicji.

- Jesteś pewna, że lubisz być kobietą interesów? - pyta cicho swoje odbicie w lustrze.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, nerwowo podnosi się i wy­łącza nostalgicznego Garbarka. Przy tym raczej nie uda jej się zmobilizować. Włącza radio i zaczyna porządkować rzeczy po­rozrzucane po pokoju. Teraz szybki prysznic i skok na wagę. Na­wet nie drgnęła od wczoraj. No tak, przecież trzeba było zważyć się przed śniadaniem. Zawsze to trzysta pięćdziesiąt kalorii. Oj, głupia ty, głupia ty.

Maluje się starannie. Jesień już, gdy zajrzę do sąsiada, pyta­ją mnie, czy jestem z kim, słyszy zza ściany. Czy ktoś ją o to pyta? Nie, bo to dopiero połowa maja. Nie, bo jedyne, co do­strzega w oczach większości wspólnych znajomych, to wyraz po­tępienia. Zachowuje się nad wyraz niestosownie: nie nosi żało­by, czesze się u fryzjera i w dodatku - o zgrozo - gra w tenisa. Ale widziała zbyt wiele ciężkich żałobnych kirów przykrywają­cych ulgę, obojętność, a nawet zadowolenie, by poddawać się pustemu konwenansowi. Mieli z mężem aż nadto czasu na roz­mowę, również o tym.

Z przyjemnością wkłada nowy elegancki sportowy strój, któ­ry kupiła sobie w nagrodę za to, że wreszcie udało jej się dotrzeć do dietetyczki. Poprawia pasek od spodni, raz jeszcze próbując przekonać samą siebie, że nowa dieta już działa. Nie działa, rzecz jasna. Nie istnieje dieta, która zadziałałaby po trzech dniach. Alicja wie o tym, ale wiedzieć nie znaczy wierzyć. Tym razem jed­nak wiara nie czyni cudów. Na razie.

Automatyczna brama otwiera się powoli, ale wyjazd na ulicę jest zatarasowany furgonetką. Alicja trąbi parę razy, bezskutecz­nie. Kto, na Boga, wyprowadza się w niedzielne przedpołudnie? Skłóceni kochankowie uciekają zazwyczaj nad ranem z drama­tycznie pustą walizką. Ci, którzy rozstają się bez emocji - cóż, trudno powiedzieć. Nigdy nie rozstawała się na zimno.

Zniecierpliwiona wysiada, obchodzi pustą furgonetkę. Mia­łaby szczerą ochotę przykopać jej w wypucowaną felgę, na szczęście powstrzymuje się w porę. Z sąsiedniej posesji, należą­cej - dla odmiany - do wdowy po znanym adwokacie, wychodzi czterdziestoparoletni na oko mężczyzna. Przystaje i pochyla się, by zawiązać sznurowadło.

- Proszę pana! - woła Alicja.

Mężczyzna podnosi głowę i patrzy na zbliżające się długie nogi Alicji. Więcej, przygląda się im jak zaczarowany, w zapa­miętaniu supłając dwie kokardki na przykrótkich sznurowa­dłach. Przynajmniej będzie miał solidnie zawiązane buty.

-Tak?

- Zatarasował mi pan wyjazd.

Mężczyzna prostuje się i gapi na Alicję z wyrazem osłupienia na twarzy.

- Słucham?

- Proszę przestawić swój samochód!

- Mój samochód?

Chryste Panie! I takim dają prawo jazdy!

- Tak, ten samochód.

- A, ten samochód? Chwileczkę.

Mężczyzna zawraca i znika w drzwiach sąsiedniego domu, po czym wychodzi z kluczykami, wsiada do furgonetki i przesta­wia ją.

Alicja obserwuje te manewry, stukając nerwowo w dach swego samochodu, w końcu łamie sobie paznokieć. Syczy bar­dziej ze złości niż z bólu i wyjeżdża trochę za szybko, dzię­kując wyniosłym skinieniem głowy. Mężczyzna patrzy za nią długo. Oczywiście, w zachwyceniu. Alicja dostrzegłaby to z pewnością, gdyby tylko zerknęła w boczne lusterko. Toteż zerka. No cóż, może głupi jak drążek zmiany biegów, ale jakie ramiona!

Właściwie nie wie, gdzie jest ten skrót do Powsina. Nigdy nie jechała na korty z Ursynowa. Ulica pusta jak w porze kultowe­go serialu, ale o tej godzinie w niedzielę to raczej msza albo za­kupy w hipermarkecie. Alicja dostrzega kościół i... dziewczynę wbiegającą na jezdnię. Hamuje gwałtownie. Co za idiotka! Nie, dziewczyna biegnie skosem do osuwającej się przy kościelnym ogrodzeniu kobiety w niebieskim kostiumie.

- Co się stało? - krzyczy Alicja, wyskakując z auta.

- Nie mam pojęcia. Przechodziłam tędy... - Dziewczyna próbuje nieporadnie dźwignąć barki leżącej na swoje kolana.

- Proszę pani - Alicja potrząsa półprzytomną Małgorzatą - ma pani kłopoty z sercem?

- Z sercem... - bełkocze Małgorzata. - Nie, nie. Za chwilę...

- Może się pani... - zaczyna dziewczyna, ale głowa kobiety znowu opada. - O Boże, proszę mi pomóc!

Wspólnymi siłami układają zemdloną na chodniku.

- Proszę pani! - Alicja klepie ją energicznie po twarzy. Bez skutku. - Dzwonię po pogotowie!

Wyjmuje z samochodu torebkę, zamyka samochód, wyciąga telefon, wybiera 112.

Ciekawe, skąd przyjadą, myśli, tak jakby miało to jakieś znaczenie, z niepokojem przyglądając się białej jak kreda blondynce w lnianym niebieskim kostiumie. Klęka i wkłada jej pod głowę swój cienki sweterek. Słyszy zbliżający się ostry dźwięk i zdumiona podchodzi do krawężnika.

Cud niedzielnego poranka! Karetka przyjeżdża niemal natychmiast.

Młody lekarz jednym uchem słucha chaotycznych wyjaśnień obu kobiet i po chwili Małgorzata leży już na noszach wsuwa­nych do środka. Obok niej siada sanitariusz, otwierając walizkę lekarską. Alicja podbiega do okna kierowcy.

- Chwileczkę, przecież musiała mieć coś ze sobą! Dziewczyna rozgląda się, zauważa przy murku na trawie to­rebkę, kładzie ją obok leżącej Małgorzaty.

- Niech pan pamięta, tu kładę.

Sanitariusz kiwa głową, zamyka klapę samochodu.

- Dokąd ją zabieracie? - pyta Alicja lekarza.

- Dyżur jest na Stępińskiej. Ja nie mam nawet EKG. Karetka odjeżdża. Alicja podnosi swoją torebkę stojącą na murku, poprawia pasek, spogląda na zegarek.

- Jestem już spóźniona - zwraca się do dziewczyny. - Czy byłaby pani tak miła i poczekała tutaj? Ludzie wyjdą z kościoła, ktoś z pewnością będzie się rozglądał. Zorientuje się pani.

- Ale ja też...To może trwać jeszcze wieki! - próbuje bronić się dziewczyna.

- To znaczy do końca mszy? Poradzi pani sobie. Zabrali ją na Stępińską. - Ostatnie zdanie rzuca już zza pleców.

- Dobrze. Zaczekam - bąka nieznajoma pod nosem. Alicja wskakuje do samochodu, odkręca szybę, włącza mu­zykę, jazz-band ryczy.

- Dziękuję za wspólną akcję - uśmiecha się uroczo w otwar­tym oknie. - Zapamięta pani? Stępińska.

Paweł Radczyński, pogwizdując, wraca do swego nowego mieszkania. Poczuł niezłego kopa adrenaliny, pierwszy raz w ży­ciu manewrując na wąskiej uliczce Saskiej Kępy furgonetką ko­legi. Fakt, że piękna kobieta wzięła go za nierozgarniętego wo­zaka, to i tak nic w porównaniu z tym, co przetoczyło się przez jego życie i z czego się powoli wydobywa. Ze powoli i raczej na tarczy niż z tarczą, to nic. Grunt, że o własnych siłach.

Matka kolegi ze szkoły podstawowej, zajmująca parter domu przy Berezyńskiej, właśnie przeprowadziła się do syna. Dom był niegdyś ozdobą ulicy, ale ostatnią inwestycję poczyniono w nim pewnie na początku lat siedemdziesiątych. Amatorskie malowa­nie poprawiło nieco stan wnętrza, ale przecież to i tak prowizor­ka. Jak wszystko w życiu Pawła od pół roku. Wszystko z wyjąt­kiem ukochanej pracy. Paweł jest cenionym kardiologiem, specjalistą od serc. Cudzych, rzecz jasna.

W domu na razie wystarczy mu duży materac w sypialni. Nie, bez przesady, kuchnia i łazienka są bez zarzutu, a do pstro­katej kanapy w salonie, którą uszczęśliwiła go właścicielka do­mu, z czasem się przyzwyczai.

Paweł spogląda na zegarek.

- Nie spodziewałem się, że tak sprawnie to pójdzie - mówi zadowolony do zaprzyjaźnionego rehabilitanta, który pomaga mu w przeprowadzce.

- Mało gratów, żadna baba nie dyryguje... Paweł podtrzymuje filozoficzny ton chłopaka.

- Niby nie dyryguje, ale jak ja to teraz ogarnę?

Słychać trzask furtki i ciężkie kroki na schodach. To Marcin Radczyński, młodszy brat Pawła. Idzie jak somnambulik. Nie ma wątpliwości, że całą noc spędził na imprezie i że się nie oszczędzał. Pewnie dlatego, że brat prosił go o pomoc w prze­prowadzce, przezornie nadwątlił swoje siły.

- Marcin, wiesz, która godzina? - Paweł jest wściekły, ale wita brata z wyraźną ulgą.

- Niech zgadnę. Za wczesna? Za późna? Zgadłem! - odpo­wiada Marcin mało przytomnie.

- Przez ciebie, pajacu, spóźnię się do szpitala!

- Jaki pajacu? - Marcin ziewa przeciągle.

- Miałeś tu być dwie godziny temu! Dobrze, że Olka mnie jakoś kryje.

O tak, na Oli jak na Zawiszy. - Marcin rozgląda się kry­tycznym okiem po mieszkaniu. - Co za koszmarny sen architekta? Zupełnie jakby ci to wybierała twoja żona ulubiona. To samo bezguście i pretensje. I ta dzielnica!

Paweł szuka czegoś po kartonach. A może tylko udaje. Na­dal jeszcze każda wzmianka o Kindze wytrąca go z równowagi.

- Czego od niej chcesz?

Od Kini? Niczego, czego i tobie życzę. Przynajmniej w tej kwestii bracia się zgadzają. Ja nie o niej. Co masz do dzielnicy?

Do dzielnicy? Nic. Zdaje się, że gwałtownie obniżysz tu średnią wieku. - Marcin wygląda przez okno. - A nie, sąsiedz­two niczego sobie, nawet zabytkowe. Towarzystwo pewnie też. Trudno. Ciesz się, że cię do grobu nie wpędziła.

- Przynajmniej będę miał spokój.

- A tak. Ja też będę miał spokój i gdzieś tu się spokojnie prześpię.

- Do matki nie jedziesz?

- W tym stanie?

- Będzie czekała.

- Spoko. Będzie myślała, że ci pomagam w przeprowadzce. Zjem obiad na podwieczorek. Cześć pracy. Dobranoc.

Paweł wzrusza ramionami i wybiega. Nie ma co, musi wziąć urlop od poniedziałku, bo nie da rady ze wszystkim.

Na szczęście taksówka czeka już przed domem. Za każdym razem, wsiadając do taksówki, Paweł zastanawia się, czy warto było aż tak unosić się honorem i zostawić Kindze samochód. Przecież ona nawet nie ma prawa jazdy, bo - rzecz jasna - obie rączki ma lewe.

Pierwsza fala niedzielnych odwiedzin przetoczyła się już przez oddział kardiologii szpitala na Grenadierów. Tłumek na tarasie stopniał. Mimo to Paweł musi rozglądać się chwilę, by dostrzec Olę Pankiewicz pogrążoną w rozmowie z pacjentką. To pani Anna. Zapewne po raz tysięczny wypytuje Olę szczegóło­wo o to, co się będzie działo podczas zaplanowanego na przy­szły tydzień zabiegu. Stanowczo odmówiła poddania się narko­zie, a kiedy Ola zaproponowała zabieg w sedacji, zgodziła się natychmiast, najwyraźniej z ciekawości. Od tygodnia Ola spędza więc długie kwadranse na tłumaczeniu, czym różni się jedno od drugiego. Na zmianę z Pawłem, który na widok pani Anny z trudem opanowuje odruch ucieczkowy.

Ola daje mu dyskretny znak, by zaczekał, i rzeczywiście, po chwili pacjentka odchodzi usatysfakcjonowana. Chwilowo, rzecz jasna.

W pokoju lekarzy Paweł z rozmachem całuje panią aneste­zjolog w policzek.

- Olka, naprawdę fajna z ciebie babka. Dziękuję. Nastawia sobie ekspres. Dla Oli - to co zwykle.

- Nie ma za co. Domyśliłam się, że Marcin znów nawalił -uśmiecha się Ola.

- O tam, znów. Każdemu może się zdarzyć.

Paweł próbuje bagatelizować, ale Ola nie ma zamiaru odpu­ścić. Ostatecznie dogłębna analiza charakteru Marcina oraz ukrytych motywów jego postępowania to jej ulubiony temat.

- Jesteś bardzo lojalnym bratem, ale przecież oboje wiemy, co to za facet. Nie można na niego liczyć i basta. W żadnej sytuacji.

Paweł jak zwykle daje się wciągnąć, choć jeszcze rano znowu obiecywał sobie, że więcej nie da się sprowokować. Męczy go ciągłe miotanie się między lojalnością wobec brata a oczywistą dla niego prawdą, że Marcin zachowuje się wobec Olki jak wo­bec ich matki. A matka jest tylko jedna.

- Taką byliście ładną parą. Nie żal ci?

- O czym ty mówisz? Nie wiesz, jak to jest spędzać życie na nieustannym zbieraniu kogoś do kupy? Ty nie wiesz?

- To coś zupełnie innego - próbuje uciąć Paweł.

Sam przecież wie, że jego małżeństwo działało według iden­tycznego, tyle że odwróconego schematu. On wiecznie w roli odpowiedzialnego do bólu męża i rozkoszne dziecko kwiat, co nigdy nie wiedziało, na jakim świecie żyje. Nie, bez przesady, swoje wiedziała. Na przykład stan konta znała doskonale.

Paweł kręci głową, by rozluźnić napięte mięśnie karku. Na­dal nie może sobie darować, że przez tyle lat nie zauważył tego, co było przez cały czas oczywiste dla reszty świata.

No dobrze łagodzi Ola. - My nie byliśmy przecież mał­żeństwem. Na moje szczęście - dodaje smutno.

Nie mieliście ślubu. Ale funkcjonowaliście prawie jak mał­żeństwo.

Dużo jeszcze brakowało. Nie mieszkaliśmy przecież razem. Zresztą wzrusza ramionami - rozmawiamy o tym setny raz. Nie mogę spędzić życia z kimś, kto mając ponad trzydzieści lat, nie uporał się jeszcze z dojrzewaniem!

- Ale nie widzę, żebyś specjalnie kwitła.

- I wzajemnie. Pół roku po rozwodzie, a ty się nadal nie mo­żesz pozbierać.

- To naprawdę zupełnie inna historia.

- Teraz obaj jesteście znowu do wzięcia. Dwóch braci z od­zysku będzie mogło razem polować... - Olka wpada w swój naj­gorszy ton. Głos jej się zmienia i zaczyna mówić znużonym so­pranem swojej matki.

Nikt, kto zna Olę choć trochę bliżej, nie może nie znać jej mamy. Tak, ten ton i ten wysoko uniesiony podbródek to cała matka Oli, zastygła dożywotnio w urazie wobec świata. Tylko że Starsza pani Pankiewicz ma w gruncie rzeczy sporo powodów do gniewu i frustracji, a Olka? Zaczyna wytrwale pracować na to, by stać się taka sama.

Po tylu latach znajomości podobne odzywki Olki nie robią już na Pawle wrażenia, choć czasami ma ochotę podsunąć kole­żance lustro.

- Nie bądź złośliwa. Moją sytuację dobrze znasz. A Marcin, jaki jest...

Urywa, bo oczy Oli wilgotnieją. Tylko tego mu było trzeba. Tak się kończą wszystkie te idiotyczne rozmowy. Paweł woli za­milknąć i wyjść na niewrażliwego chama, niż zacząć pocieszać, bo tak naprawdę nigdy nie jest pewien, z jakiego powodu tym razem płacze Ola. Przecież jeszcze dwie minuty temu prze­konywała go, że rozstanie z Marcinem to jej najlepsza decyzja życiowa.

- To może zastanów się jeszcze ryzykuje.

- A myślisz, że co robię przez samotne wieczory i ranki?

Ola milknie, chyba zaskoczona, a na pewno zmieszana swo­ją niespodziewaną szczerością. Paweł przygląda się jej równie zaskoczony. Na szczęście pacjentka znowu prosi o chwilkę roz­mowy i Ola może opuścić Pawła bez dalszych wyjaśnień. Wy­chodzi, zostawiając na biurku niedopitą inkę-junior.

Marcin budzi się, rozprostowuje kości i wstaje leniwie. Zie­wa. Zakłada adidasy na gołe stopy. W całym domu nie ma lu­stra, nie musi więc oglądać siebie w niemiłosiernie wygniecio­nych spodniach i koszuli, świeżej wczoraj.

Przechodzi do salonu. Bezskutecznie próbuje włączyć tele­wizor. No tak, przecież Paweł zdążył go tylko wnieść. Idzie do kuchni. Otwiera lodówkę. Jest prawie pusta. Tylko kilka puszek piwa. Wyjmuje jedną. Otwiera. Wypija łyk i z niesmakiem odsta­wia. Przygładza ręką włosy. Idzie do drzwi wyjściowych. Naci­ska na klamkę. Drzwi nie puszczają. Jeszcze raz próbuje - zno­wu nic. Zaczyna manipulować zamkiem, ale należy on do tych wynalazków techniki, których bez klucza nie można za chińskie­go boga otworzyć od wewnątrz.

- Merde! Co za palant! - wyrywa mu się.

Energicznie wchodzi do salonu i gorączkowo zaczyna szukać kluczy. Przekłada pudełka, zagląda pod stół, na parapet okna. Sięga do kieszeni - jednej, drugiej. Wraca do sypialni, rozgląda się chwilę. Gdzie ona jest? Normalka, zostawił komórkę... no gdzieś ją zostawił. Znajduje niepodłączony telefon, szuka gniazdka, wciska sznur, ulga, jest sygnał.

- Słucham, kardiologia.

- To ty? - Marcin nie kryje zdziwienia.

Nie wiedzieć czemu, nie przyszło mu do głowy, że to Ola od­bierze telefon w pokoju lekarzy. Pewnie dlatego, że odruchowo wykręcił numer, na który zawsze do niej dzwonił. Cóż, hiperkac to nie najlepsza pora na błyskotliwe rozwiązania.

- To ja... poznałabym cię, nawet gdybyś dzwonił z Magnitogorska. Paweł rozmawia z pacjentką.

- Z Magnitogorska? Chcesz mnie wysłać tak daleko? Na ra­zie nie mogę nawet wyjść na ulicę. Olu, wykaż się i dobierz do katany Pawła. W kieszeni powinien mieć klucze.

- Chwileczkę - rzuca Ola.

Przez chwilę Marcinowi wydawało się, że jest zadowolona, słysząc go, ale chyba już jej przeszło.

- No co, ma? - niecierpliwi się.

- Poczekaj... - Głos pani doktor słychać z pewnego oddalenia. Marcin próbuje spacerować po pokoju, ale to stary aparat te­lefoniczny. Sznur jest za krótki na wędrówki.

- Nie ma kluczy, jest jeden klucz - odpowiada po chwili Ola do słuchawki.

- Ekstra. Zatrzasnął mnie u siebie. Berezyńska 8c. Bierz ta­xi, kup coś do żarcia i śmigaj tu mnie uwolnić. Uświerknę za chwilę, więc pośpiesz się, maleńka. - Marcin wie doskonale, jak wydawać Oli kretyńskie rozkazy, a zażenowanie to słowo, któ­re nigdy nie zaistniało w jego słowniku. Tylko że Ola milczy jak zamurowana. Marcin reflektuje się nieco: - Oleńko, ratuj mnie, proszę! Jestem za młody, by umrzeć z głodu!

- Zobaczę, co się da zrobić. Berezyńska - odpowiada Ola cicho.

- Tylko pamiętaj o winie - dorzuca jeszcze Marcin i odkła­da słuchawkę.

Zadowolony postanawia sprawdzić, dlaczego właściwie tak nie smakowało mu otwarte przed kwadransem piwo. Po chwili dzwoni po pizzę. Pewnie już zapomniał, o co prosił Olę, a zresz­tą, od przybytku głowa nie boli.

Teraz długi łagodny prysznic i będzie jak nowo narodzony. No prawie, ale i na to jest rada. Tabletki od bólu głowy ma za­wsze przy sobie. Nosi je w portfelu, tam, gdzie reszta świata przechowuje karty kredytowe. Cóż, każdemu to, czego potrze­buje, choć Marcin zapewne bez trudu zmieściłby jedno i dru­gie. Gdyby był choć trochę bardziej wiarygodnym klientem ko­lejnych banków...

Popija tabletkę piwem i wchodzi pod prysznic, który okazu­je się, niestety, prysznicem błyskawicznym, bo zaledwie zmoczył głowę, rozlega się dzwonek do drzwi. Przystojność nie pozwala przytoczyć słów, które wyrzuca z siebie Marcin, wkładając spodnie. Mocnym ruchem naciska klamkę. Raz i drugi. No tak, zupełnie zapomniał o pieprzonych kluczach. Sytuacja jest na­prawdę głupia. Nawet jak na Marcina.

- Panie Pizza, jak masz pan na imię? - rzuca w końcu do wi­zjera, jakby tamtędy głos dochodził lepiej niż przez drzwi.

- Kliencie, płać, bierz towar i zmykam - odpowiada mu zniecierpliwiony głos z klatki schodowej.

- Tak prosto to się nie da. Brat mnie zatrzasnął w mieszka­niu. No, jak masz pan na imię, Panie Pizza? - Marcin nie daje za wygraną.

- Romek. To co ja mam zrobić? - pyta bezradnie roznosiciel.

- Zejdź pan na dół, panie Romanie, i patrz w górę! Marcin wchodzi do salonu. Otwiera okno. Mocuje się z nim.

Okno zostaje mu w rękach. Nic dziwnego, wisiało na jednym zawiasie.

- O, tak wygląda szczęście mojego brata. Niech pan podej­dzie przez ogródek!

Pan Pizza Roman podchodzi bliżej. Marcin odstawia okno, wychyla się, wyciągając obie ręce. Pan Pizza podskakuje, próbujac podać mu czerwoną torbę. Niestety, to pierwsze piętro nad wysokim parterem.

- Panie Romanie, rzuć pan okiem. Nie da się czegoś podstawić? Nie bardzo, wszystko uprzątnięte. A nie, jest jakaś skrzynka. No to chodź pan na piwo za fatygę.

Marcin jednym ruchem wciąga Pana Pizzę do środka. Ro­man gospodarskim okiem ogarnia salon i wyjęte z zawiasów okno. Zdejmuje czerwoną czapkę. Podchodzi do okna. Marcin pałaszuje już pierwszy kawałek pizzy.

Niech pan tu podtrzyma - zwraca się Roman do wygłodzonego gospodarza. - Wsadzimy w te zawiasy. To szajs, ale może się uda.

Tylko przełknę. Marcin jestem. - Przełykając kęs peperoni podaje rękę wybawcy.

Przez chwilę szarpią się z oknem. Wstawione. Na wszelki wy­padek lepiej nie otwierać. Marcin sprawdza sąsiednie okno. W samą porę, bo przed domem zatrzymuje się taksówka. Otwie­rają się drzwi pasażera i...

Nachylona przy samochodzie Ola niezdarnie zbiera szkło po czerwonym winie. Połowa spódnicy zalana boskim trunkiem. Co tu kryć zgrabny tyłeczek, konstatuje Marcin ze znawstwem.

Z samochodu wyskakuje taksówkarz.

- Co pani, dziecko? I jeszcze się pani zalała. Na drugi raz niech pani białe wino kupuje - poucza krępy pięćdziesięciolatek z łysiną, a drze się tak, że słychać go pewnie przy rondzie Wa­szyngtona.

Otwiera bagażnik, wyjmuje butelkę z wodą i szmaty. Poma­ga Oli, wystawia wypchane reklamówki na chodnik.

- Ja to zrobię. Jeszcze znowu pani coś stłucze - krzyczy i za­biera się do wycierania tylnych drzwi, które wyglądają jak bur­ta świeżo ochrzczonego statku.

- Chyba tutaj... - Ola dopiero teraz dostrzega Marcina, któ­ry wyciąga rękę z piwem w geście toastu.

- Drugi catering przyjechał! Twoje zdrowie, Olka! - ryczy na całą ulicę, chyba jednak głośniej niż taksówkarz chwilę wcześ­niej, bo ten aż wysiada z samochodu.

- Coś ty... - szturcha go spłoszony Pan Pizza, ale nikt jesz­cze nie poskromił Marcina w tym stanie.

- Zdrowie szybkich kobiet! Zdrowie pani doktor! - wrzesz­czy wywieszony w oknie.

Widzi, że Ola przygląda mu się, ale nic w jej nieruchomej twarzy nie wskazuje na to, że zaraz perliście się roześmieje, na co, nie wiedzieć czemu, liczył. Nie tylko się nie śmieje, ale jed­nym ruchem ciska klucz gdzieś w środek zapuszczonej rabaty. Taksówkarz obserwujący całe zajście bez komentarza otwiera jej drzwi.

- Goń ją! - proponuje przytomnie Pan Pizza.

- Oolka! - woła Marcin za odjeżdżającą taksówką. Nic z te­go. - No i bardzo dobrze. - Wzrusza ramionami.

- To ja już pójdę, bo mnie z roboty wywalą. - Pan Pizza też stracił humor.

Obaj, cokolwiek niezdarnie, wychodzą przez okno. Marcin szu­ka klucza w ogródku, Pan Pizza podnosi torby z jedzeniem pozo­stawione na chodniku. Wygląda na to, że Ola wykupiła pół sklepu.

- Weź sobie. Na zdrowie! Przecież to od pani doktor - drwi Marcin.

- Niezła babka, trochę przesadziłeś, kolego - mruczy Pizza Roman.

Może chciałby jeszcze coś dodać, ale Marcin triumfalnym okrzykiem obwieszcza właśnie światu i okolicom, że odnalazł nieszczęsny klucz. Wraca do mieszkania normalną drogą, ale przy drzwiach odwraca się jeszcze. Ostatnie słowo musi przecież należeć do niego.

- One wszystkie są niezłe - rzuca wyzywająco, choć nie ma niż nikogo, kto mógłby podjąć dyskusję. - Wszystkie są niezłe, jak ta twoja pizza.

Alicja zakończyła przed chwilą coniedzielny mecz z Wikto­rem Zarębą, swoim adwokatem, a zarazem najbliższym przyjacielem zmarłego męża.

Wiktor dawno już przekroczył sześćdziesiątkę, ale należy do rzadkiego typu mężczyzn, którzy z wiekiem zyskują, a ich akcje rosną, również u młodych kobiet. Nienaganne maniery nie mają zresztą wieku. Szczupły, nadal trzymający się prosto nie wygląda na swoje lata. Może trochę zdradza go reszt­ka siwych włosów przyciętych prawie na jeża - bez złudzeń, jak sam mówi, od dawna pogodzony z łysiną.

Dzisiaj musiał się bardzo zmobilizować, by nie przegrać i kretesem. W każdym razie z ulgą zapada się w głęboki fotel w kolorze indygo. Te fotele to zresztą główna atrakcja typowego skądinąd barku tuż przy korcie. Wybrali swój ulubiony stolik przy wielkim oknie z widokiem - kort, skąd można bez przeszkód oglądać, no i złośliwie komentowpoczynania innych tenisistów.

- Poprosimy dwa soki ze świeżych owoców - zwraca się Ali­cja do czekającego w gotowości barmana. Nic dziwnego, cała obsługa już wie, że właścicielka szykuje się do zwolnień, a kto wie, może nawet i sprzedaży obiektu.

- Podjęłaś już jakieś decyzje? - pyta Wiktor, pijąc pierwszy łyk.

- Nie, jeszcze nie. - Alicja zamyśla się na chwilę. - Ale naj­lepsze, co mogę zrobić, to po prostu sprzedać całość. Tylko ze względu na pamięć Alka, on bardzo lubił to miejsce, wolałabym znaleźć kogoś, kto nie zamieni tego natychmiast na tancbudę al­bo pijalnię piwa.

- W tych sprawach nigdy nie można mieć absolutnej pew­ności.

- Dlatego zależy mi na twojej opinii. - Alicja spogląda na Wiktora kokieteryjnie, a może po prostu serdecznie. Jest jedy­nym ze starych znajomych, który nie uważa, że powinna doży­wotnio zająć się uprawą pomidorów i coroczną wymianą na­grobka na lepszy model.

- Marzyłbym, żeby to była prawda. A co z resztą?

- Wyzbędę się większości udziałów.

- Jesteś pewna?

- Wiktorze, wiesz równie dobrze jak ja, że to interesy, w któ­re Alek powchodził namawiany przez kolegów i przyjaciół szu­kających inwestora do swoich pomysłów. Najlepiej będzie, jeśli wykręcę się z tego jak najszybciej i możliwie małym kosztem.

Wiktor przygląda się Alicji z podziwem.

- A co z wakacjami? Wraz służę ci towarzystwem, jeśli tylko będziesz miała na to ochotę - deklaruje.

Alicja odpowiada mu po chwili z nieco smutnym uśmiechem. Nie wiem. Ostatnio nie jestem dobra w planowaniu.

Milknie czując, że niepotrzebnie się rozkleja. - Wiktorze, masz wąsy jak przedszkolak.

Zakłopotany Wiktor odstawił szklankę i rozgląda się w po­szukiwaniu papierowych serwet. Nic ma ich na żadnym stoli­ku ani przy barze. Nawet o tym zapomnieli zadbać, myśli Alicja z irytacją, czekają pewnie na służbowe polecenie. Sięga do torebki, zagląda do środka i podnosi ją do góry, tak jakby zoba­czyła ją po raz pierwszy.

- To nie moja torebka!

Wiktor wyrywa Alicji jej-nie-jej torebkę z ręki i teatralnym gestem kładzie ją na parapecie.

- Nie pozwolę ci tam zajrzeć. Przecież nie wiadomo, kto ci to podrzucił. Muszę się zastanowić, co z tym zrobimy.

Wiktor wyciera w końcu usta własną chusteczką, a mówi ta­kim tonem, że Alicja przez chwilę omal nie bierze go na serio.

- Wiktorze, oddaj mi ją. To jakaś koszmarna pomyłka. Zoba­czę, może w środku są dokumenty. - Próbuje podejść do spra­wy rzeczowo, ale jest zdenerwowana. Nie bardzo uśmiecha jej się perspektywa szukania ślusarza w niedzielne popołudnie.

- Miałem taki przypadek, a właściwie mecenas Niesiołkowski miał: wszedł na salę rozpraw z teczką od Armaniego, tylko że to nie była jego teczka. Mafia zamieniła ją na korytarzu sądo­wym akurat wtedy, kiedy poprawiał togę. Więc wszedł na salę rozpraw, w majestacie sądu, a tu tyk, tyk, tyk i sędzia prosi o wyłączenie telefonów komórkowych. Niesiołkowski otwiera Armaniego, a tu coraz głośniej tyk, tyk, tyk. Najprawdziwsza bomba - kończy Wiktor.

- Wybuchła? - chichocze Alicja, sięgając po torebkę, i w tej samej chwili rozlega się huk tłuczonej szyby. Piłka tenisowa wpada wprost na wyciskarkę do soków na kontuarze. Z zaple­cza wybiega przerażony barman. Z głębi kortu biegnie nie mniej przerażony autor morderczego serwisu.

- Nie... wybuchła! - wykrztusza Wiktor, jednym ruchem rzucając się w stronę przyjaciółki. Błyskawicznie, zważywszy wiek. - Jesteś ranna?

Wielkie kawały szyby rozprysły się po niemal całym po­mieszczeniu. Stolik pokrywa szklano-owocowa miazga.

- Jeszcze nie tym razem, Wiktorze. Na razie dowiem się, co za idiota w kawiarni przy korcie tenisowym wstawił szyby roz­padające się od mocnego serwu - rzuca Alicja raczej zła niż przestraszona.

- Mam dziś komunię córki! - powtarza Małgorzata po raz setny, w zakłopotaniu wygładzając zgniecenie na przybrudzo­nym żakiecie.

- Proszę się jeszcze zastanowić - lekarz nie ustępuje - kilka dni i byłaby pani porządnie przebadana.

- Rozumiem, ale dzisiaj to po prostu niemożliwe.

- Naprawdę robię to tylko na pani żądanie.

- Od jutra będę odpoczywać i pójdę do lekarza - uśmiecha się Małgorzata.

- Proszę nie lekceważyć tych skurczów dodatkowych. - Le­karz nie odwzajemnia jej uśmiechu. - Trochę za wcześnie na ta­kie problemy.

Małgorzata dyga jak uczennica, odbierając plik dokumentów.

- Numer PESEL i książeczka zdrowia - zwraca się do niej rejestratorka.

- Książeczki nie mam, a dowód, już sekundę... - Małgorza­ta otwiera torebkę. Sięga i... w osłupieniu wyjmuje z niej puderniczkę Diora.

- Boże! To nie moja torebka!

- Oj, bo wybuchnie - próbuje żartować młodsza z rejestra­torek, ale milknie zgromiona wzrokiem przez starszą.

- Musiało się coś komuś pomylić - mówi rejestratorka współczująco. - Mam nadzieję, że pani nie okradli.

- Nie wiem - szepcze Małgorzata, oglądając ze wszystkich stron elegancki portfelik z kartami kredytowymi. Zaczyna gwał­townie przeszukiwać torebkę. Ale nie, nie ma telefonu. Ani do­kumentu z adresem!

- Przepraszam, czy mogłabym porozumieć się z mężem? - pokazuje wzrokiem aparat telefoniczny.

Rejestratorka z ociąganiem przesuwa aparat w jej stronę. Bogu dzięki, że mają wyjście na komórki, myśli Małgorzata, czekając na połączenie, my w domu kultury już dawno nie mamy.

Artur odbiera po drugim dzwonku.

- Wszystko wiem. Będę za pięć minut - rzuca i wyłącza się.

Małgorzata nie wie wprawdzie, co wie Artur, ale oddycha z ulgą. Nie musi nic tłumaczyć pod czujnym okiem, a raczej uchem obu rejestratorek. Dziękuje machinalnie, wychodzi przed izbę przyjęć i równie machinalnie sięga do torebki po pa­pierosa. No tak, tymczasem z całą pewnością nie zapali.

Nie zapali? Musi zapalić! Rusza energicznie w stronę pobli­skiego kiosku. Trudno, zapłaci z pieniędzy nieznajomej. Musi zapalić, inaczej rozpłacze się na sam widok Artura.

Gdyby nie była aż tak skupiona na szperaniu, szukaniu pie­niędzy, płaceniu, otwieraniu nowej paczki i - nareszcie - zacią­ganiu się, być może zastanowiłaby się przez chwilę, dlaczego fakt, że zemdlała pod kościołem, wywołuje w niej aż takie poczucie winy.

Artur podjeżdża jej prawie pod nos i może od razu wsiąść do samochodu. Kiedyś w takich sytuacjach wysiadał z samocho­du, obchodził go i otwierał jeszcze drzwi od strony pasażera. Ale nie bądźmy drobiazgowi. Większość mężczyzn zapomina o tym mniej więcej po miesiącu romansu. Nieliczni zadają sobie jeszcze tę fatygę podczas uroczystości ślubnych, ale przecież nie po tylu latach...

Przepraszam - mruczy Małgorzata, sadowiąc się na przednim siedzeniu.

- No coś ty! Dobrze, że tylko tak się skończyło. - Artur patrzy na żonę z takim zaskoczeniem, że dociera do niej, co powiedziała.

Rozum ci chyba odjęło, myśli Małgorzata. O sobie, rzecz jasna. Za co przepraszasz? Że nie padłaś trupem na miejscu? Ze nie dostałaś udaru ani zawału? Faktycznie. Co za nietakt! Jakieś skurcze dodatkowe? Małe miki w porównaniu z tym, że naraziłaś swoją-nie-swoją rodzinę na takie nerwy. I z całą pewnością

małe miki w porównaniu z tym, co matka Artura mogła nagadać Mai. Stara wiedźma! I to w stroju Królewny Śnieżki na zasłużonej emeryturze.

Kieszeń Artura rozbrzmiewa znienacka wiekopomnym przebojem Stonesów. Małgorzata przygląda się mężowi w zdumieniu, bo nigdy dotąd nie podejrzewała go o fascynację ustami Micka Jaggera. No i sama przecież ustawiała mu dzwonki w telefonie. Nawet się pokłócili, bo Artur nie życzył sobie żadnych melodyjek, uważając to za smarkaterię. Teraz szybkim ruchem przerywa po­łączenie, ale po chwili telefon znowu oznajmia donośnie, że can't get no satisfaction.

- Nie odbierasz? - pyta w końcu Małgorzata.

- Przecież jadę. To z pracy.

Przy wjeździe na Ursynów telefon odzywa się ponownie. Tym razem swoim zwykłym sygnałem. Artur wyszarpuje w koń­cu komórkę z kieszeni, ale tylko po to, by ją wyłączyć.

Z pracy? W niedzielne popołudnie? Ciekawe, myśli Małgo­rzata. Ciekawe, kto może dawać, czy raczej aż tak nie dawać, sa­tysfakcji Arturowi, że został wyróżniony specjalnym sygnałem?

Mieszkańcy Natolina zdążyli już się przyzwyczaić do widoku zgrzanych lub zziębniętych - w zależności od pory roku - nie­szczęśników krążących po okolicy z obłędem w oku. Wszystko dlatego, że zdaniem urzędników bloki wybudowane wzdłuż prawej strony ulicy Braci Wagów stoją przy ulicy Na Uboczu, a te po lewej - dla odmiany - przy ulicy Meander. Od lat stano­wi to przyczynę udręk taksówkarzy, listonoszy nowicjuszy, kare­tek pogotowia, a dzisiaj, od dwóch godzin, Alicji i Wiktora. To już ich drugie podejście. Po pierwszej próbie przez pół godziny reanimowali się w osiedlowej kawiarence.

- Mieszkanie sto jedenaście - sapie Wiktor, zaglądając dla pewności do dowodu osobistego.

- Uff, to na tym piętrze. - Alicja próbuje wyrównać oddech. - Dlaczego nie chciałeś jechać windą?

- Obcy teren - oświadcza Wiktor z miną szpiega Jej Królew­skiej Mości. - Nie lubię wind dodaje już normalnym tonem.

Alicja macha ręką.

- Dzwoń, to te drzwi.

- Może zapukam.

- Dzwoń, bo cię zrzucę ze schodów!

Trzaskają drzwi windy. Zza rogu wyłania się Maja, juz w stro­ju cywilnym, z babcią, prowadzące wspólnie rower górski.

- W czym mogę pomóc? - pyta matka Artura, widząc dwie obce osoby przepychające się pod drzwiami mieszkania syna.

Maja bez trudu wymija Wiktora i energicznie naciska dzwo­nek. Drzwi otwiera Artur. Wiktor pokazuje mu z daleka trzyma­ny w ręku dowód osobisty.

- Czy może mi pan powiedzieć...

- Przepraszam - wysuwa się zza niego Alicja. - Przyszliśmy zwrócić zamienioną przez przypadek torebkę.

- Przez przypadek? - Matka Artura włącza się do rozmowy. - A można wiedzieć, jak to się przez przypadek zabiera cudzą torebkę?

Wiktor stroszy się niemal urzędowo, na szczęście w drzwiach pojawia się Małgorzata z identyczną torebką w ręce.

- Pani Alicja Kranach? Wejdźcie państwo. Właśnie zastana­wialiśmy się...

- No nie wiem - mruczy Wiktor, ale Alicja niezauważalnym ruchem ramienia pcha go do środka.

- Pani Małgorzata Rusznikowska? - podaje rękę z uśmie­chem. - Już myślałam, że wszystko się jeszcze bardziej skompli­kuje. Jakie to szczęście, że pani miała dowód w torebce!

Trwają przepychanki i wzajemne prezentacje w niepropor­cjonalnie obszernym - jak to na Natolinie - przedpokoju. Trze­ba przyznać, że matka Artura jest mistrzynią w lotnym przejmo­waniu dowodzenia, bo już po chwili całe towarzystwo zostaje usadzone wokół naprędce rozłożonego stołu.

- Wstałam o czwartej rano, żeby zdążyć upiec - matka Artu­ra triumfalnie wynosi z kuchni swoje ciasto.

- Po samym zapachu można poznać wyborną znawczynię przedmiotu.

Wiktor jest uprzedzająco szarmancki. Zachowanie wobec ta­kich dam ma opanowane do perfekcji.

- Proszę skosztować - starsza pani podaje Alicji jeden, Wiktorowi dwa kawałki.

- Widzisz, tak się biedaku nabiegałeś po korcie, a teraz dwa kawałki... - śmieje się półgębkiem Alicja.

- Naprawdę warto - odzywa się milcząca dotychczas Małgo­rzata. - Mama świetnie gotuje i piecze.

- Artur, mój syn, może liczyć tylko na mnie. - Teściowa czu­je się prawdziwą panią sytuacji.

Alicja zerka na Małgorzatę kontemplującą uważnie wzór na lnianym obrusie. Wie doskonale, z jakimi uczuciami musi się te­raz zmagać, chociaż Małgorzata nie podnosi oczu na nikogo z gości.

Artur stara się zmienić temat:

- Gdzie państwo gracie?

- Najczęściej w Powsinie. Mój mąż - umarł niedawno - był współwłaścicielem...

- Taka młoda i elegancka pani, a już wdowa - przerywa dramatycznie matka Artura. - Ja też pochowałam męża w tym ro­ku, ale ja starsza od pani jestem z ćwierć wieku.

- Smutne sprawy, a dziś taki miły dzień - ucina Wiktor. - Panno Maju, czy prezenty spełniły oczekiwania?

- Tak, dostałam rower górski.

- Łańcuszek państwu pokaż od babci, złoty - wtrąca teściowa.

- Bardzo ładny. - Alicja przygląda się krzyżykowi z rozczuleniem. - Ja też noszę ten od komunii, a pani?

- Nasza Małgosia ma ojca... no...

- Mamo, daj spokój - przerywa Artur niemal błagalnie.

- ...ateistę - kończy Małgorzata. - Nie ma o czym mówić. Nie zanudzajmy państwa historiami rodzinnymi.

- Miałem taki przypadek... - Po solidnej porcji ciasta Wiktor wyraźnie chwycił drugi oddech, ale prawie go nie słychać, bo w gwar rozmowy wdziera się natarczywy dźwięk telefonu.

Artur dosłownie rzuca się szczupakiem przez cały pokój do słuchawki. Reszta przy stole nie przerywa rozmowy, ale oczy i uszy wszystkich skierowane są na Artura. Chyba nawet goście zdziwieni są jego gwałtowną reakcją. Małgorzata siedzi czerwo­na jak burak. Artur prowadzi rozmowę przyciszonym głosem, ale mimo szumu przy stole do uszu obecnych docierają jej strzępki.

- Tak... przepraszam... panie dyrektorze... musiałem... bę­dę... dziękuję... Na pewno... jeszcze raz... Nie, nic się nie zmie­niło... dziękuję...

No tak. Grunt to umieć szybko wyczuć czas, miejsce i audytorium.

Alicja wymienia znaczące spojrzenie z Wiktorem. Artur wraca do stołu jak gdyby nigdy nic. Uśmiecha się jeszcze, ale już dostrze­ga nieco wymuszone uśmiechy gości i nieruchomą twarz żony.

- Może jeszcze herbatki? - proponuje nerwowo matka Artura.

- Bardzo dziękujemy, ale na nas już czas - odpowiada Alicja uprzejmie. - Dobrze, że moja torebka była u pani, pani Małgo­siu. Mogłyśmy się równie dobrze w tym zamieszaniu zamienić jeszcze z tą dziewczyną, która potem czekała na państwa. Chociaż nie, ona chyba nie miała torebki, tylko książkę.

- Tak, ona nie miała torebki. - Teściowa, jak zawsze, jest najlepiej poinformowana.

Alicja wyjmuje wizytówkę i podaje ją Małgorzacie przez stół. Wiem, że właściwie się nie znamy, ale jeśli miałaby pani chęć.. Czekam na pani telefon. - Widząc jej zaskoczenie, dodaje półgłosem: - Naprawdę radzę zająć się sercem. Własnym sercem.

Port lotniczy senny niedzielą. Samoloty latają ciszej, a oczekujący pochowali się w domach i nakrywają do kolacji. Tylko na Nowy Jork czeka, jak zwykle, cierpliwy tłum zmęczonych krewnych.

Lotnisko imienia Fryderyka Chopina, dawniej Okęcie. Kto by pomyślał! Beznamiętne bary, sterylne toalety. Dekoracja wyjątkowo użyteczna. Dobrze tłumi śmiech i płacz. W takiej scene­rii łatwiej sprowadzić dramaty do wejścia i wyjścia. Pożegnania i powitania bledną jak rumieńce pod luksusowym podkładem. Gdzie te migotliwe, przyśpieszające bicie serc powieściowe dworce? Szyny jak niknące w dali ludzkie losy, splątane, nierozwiązywalne, namiętne, gorące? Stukot kół nieodwracalnie pieczętujący rozłąki, pożegnania. Czy w plastikowych oknach mogą odbijać się prawdziwe twarze bohaterów?

Zurych prawie pusty. Z Wiednia wysypało się tylko kilku biznesmenów. Aleksander Kranach przeszedł właśnie odprawę celną. Nie rozgląda się, przecież nikt na niego nie czeka. Nie­dbale pcha swój wózek bagażowy. Właściwie mógłby sam nieść walizkę. Obojętnie mija natrętny tłumek taksówkarzy oferują­cych swoje usługi. Z kieszeni lnianej marynarki wyjmuje tele­fon, włącza i odsłuchuje wiadomości. Metodycznie kasuje jed­ną po drugiej.

Będą tak dzwonili jeszcze ze dwa dni. Potem odpuszczą, zresztą, może nagra nowe powitanie, po polsku? To skutecznie odstraszy potencjalnych klientów. Nic go to nie obchodzi. Przy­najmniej dzisiaj. Jest wreszcie w Warszawie. Wreszcie tu dotarł.

Aleksander wygląda na zewnątrz. Może papierosa? Och, świecie, ze swoim zakazem palenia! Nie masz większych pro­blemów?

Uderza go majowe ciepło, choć słońce już zaszło. Jakiś napast­liwy Włoch koniecznie chce wypytać go szczegółowo o warszaw­skie hotele. Aleksander przeprasza z roztargnieniem i wraca do hali. Kieruje się w stronę rent-a-car. Tuż przed wylotem po­twierdził rezerwację, żeby na miejscu uniknąć niespodzianek.

Bez pośpiechu podpisuje dokumenty, bierze kluczyki, rzuca urzędniczce pożegnalny uśmiech, który z całą pewnością będzie pamiętała do końca tygodnia. Odnajduje samochód na parkin­gu. Ładuje walizkę do bagażnika. Nie lubi japończyków, przez ostatnie lata prowadził je tylko podczas sporadycznych pobytów w Polsce, ale i przez te dni nie przynosiły mu szczęścia.

Aleksander uśmiecha się ironicznie.

Rzeczywiście, tak jakby od wyjazdu piętnaście lat temu kie­dykolwiek szukał tu szczęścia! Uciekł stąd, gdzie pieprz rośnie, a te kilka wizyt w ciągu kilku lat tylko potwierdziło słuszność impulsywnej decyzji o wyjeździe.

A dzisiaj? Dzisiaj przyjechał, by w końcu zmierzyć się ze swoją przeszłością. To wielka zmiana w życiu Aleksandra, który dotychczas gotów był przyjąć choćby trzyletni kontrakt na Spitsbergenie, byleby od niej uciec.

Podobno zmiana to postęp. Tyle że, jak każdy proces, jest trudna do ogarnięcia i w gruncie rzeczy niemożliwa do przewi­dzenia w swoich bliskich i dalekich skutkach. Tymczasem Alek­sander Kranach należy do nie tak znów rzadkiego gatunku lu­dzi, którzy nie wychodzą z domu bez planu i nie wchodzą do sklepu bez listy zakupów. Teraz też przyjechał w jasno określo­nym celu.

Ciekawe, jak długo uda mu się utrzymać w tym przekona­niu? Bo że los - jak to on - już zaciera ręce, to nie ulega wątpli­wości. Czy ktoś, kto mija całującą się parę bez cienia uśmiechu, nie zasługuje na to, by go opętało w stylu, którego wyrzekł się jakieś piętnaście lat temu? W pięknym stylu.

Samotny podróżny powracający do swojej przeszłości potra­fi odmienić niejedno, nie tylko w swoim życiu. Ale przemianę w życiu wielu bohaterów tej opowieści zapoczątkował już pe­wien drobny incydent: zamiana dwóch torebek. Przypadek? Ro­szada, którą każdy może wykonać tylko raz? Ruch, który może, ale nie musi zmienić przebiegu rozgrywki?

Dwie skórzane jasne torebki leżą już znowu spokojnie na swoich miejscach i - jak to złośliwe przedmioty martwe - do końca pozostaną nieświadome swojej roli. Upalny majowy dzień gaśnie nad Warszawą.

Czasami przypadek wystarczy, by obudzić nadzieję na od­mianę. Z pewnością tyle wystarczy, by odmiana nastąpiła bez naszej wiedzy i zgody.

Rozdział 2

Poniedziałek, 16 maja 200...

Trzaśniecie drzwi. Maja wyszła do szkoły, odebrawszy od rodzi­ców solenne zapewnienie, że będą trzymać za nią kciuki przez całe dwie godziny testu kończącego drugą klasę. Natychmiast znikają uśmiechy pracowicie przywdziewane w obecności dziecka. Małgorzata łapie się na tym, że znowu maksymalnie napięła mięśnie ramion. Wdech, wydech, rozluź­nienie. Popijając własną kawę z dużego porcelitowego kubka, szykuje kawę dla Artura, który spieszy się już do pracy.

- Nie czekaj z obiadem. Może będę musiał zostać trochę dłużej.

- Z twoim oddaniem firmie powinieneś już dawno awanso­wać na prezesa ZUS-u.

Właściwie sama nie wie, dlaczego jest tak kąśliwa. Bo najlep­szą obroną jest atak? Bo wzajemne pretensje rozsadzają prze­stronną kuchnię? Stawia na stole filiżankę z kawą. Artur zaczy­na ubierać się do wyjścia. Jest już prawie w drzwiach.

- Ciekawe, jak się czuję, prawda? - Małgorzata opada na kuchenne krzesło.

Artur wraca od drzwi. Siada po przeciwnej stronie stołu. Za­czyna pić kawę.

Małgorzata patrzy na niego z mieszaniną agresji i rozpaczy. Może wszystko byłoby prostsze, gdyby nie ten jednodniowy zarost, który zawsze tak lubiła? Dlaczego nadal jest taki przy­stojny? Dlaczego nie utył, nie wyłysiał jak porządny polski czter­dziestolatek?

- Słuchaj, staram się. Może obsługa prawna zusowskich umów to nic interesującego, ale to umiem robić i za to dostaję pieniądze. Nie jestem jak twoi znajomi, wiem. Nie maluję, nie piszę, nie rzeźbię. Ale staram się.

Milczą oboje. Artur pełen urazy. Małgorzata obezwładniona.

O czym on mówi? Przecież nie o to chodzi. Udaje? Z zakło­potaniem przypomina sobie własną bezsensowną uwagę o po­święcaniu czasu firmie. Trudno. Dopóki nie zdobędzie się na to, by powiedzieć wprost, o co jej chodzi, będą brnąć w te upiorne sprzeczki zastępcze. Ale nie ma siły na pytania wprost, a tym bardziej na to, co mogłaby usłyszeć w odpowiedzi.

- No to jak się czujesz? - Artur daje za wygraną.

- Całkiem dobrze, ale zostanę dziś w domu. - Małgorzata skubie pasek od szlafroka.

- To może zadzwoń do tej babki od torebki, wydawała się sensowna.

- Spodobała ci się? - Małgorzata nie może się powstrzymać.

- Jesteś niemożliwa! - Artur odstawia niedopitą kawę, jakby tylko czekał na pretekst do przerwania rozmowy. - Nic dziwne­go, że nawet twoja najlepsza przyjaciółka przestała się do ciebie odzywać.

- Widać nie była najlepsza - wzrusza ramionami Małgorzata.

- Widać nie da się z tobą wytrzymać. - Artur z irytacją wsta­je z krzesła. Zaplątuje się we własną koszulę wiszącą na oparciu. - I posprzątaj tu wreszcie!

Wychodzi. Małgorzata chwilę siedzi bez ruchu. Rozgląda się po kuchni: po kwitnących w zlewie niedzielnych naczyniach, uschniętym kwiatku w doniczce owiniętej sreberkiem, stłoczo­nych w kącie butelkach i słoikach, przechowywanych nie wiado­mo po co. Wstaje, podnosi koszulę Artura z podłogi. Rusza do łazienki, ale dzwonek domofonu zatrzymuje ją w przedpokoju.

- Tak, słucham?

- Listonosz. Polecony.

Cud się stał pewnego razu, uśmiecha się w duchu Małgorzata, jakieś moce tajemne naprawiły nasz domofon.

- Dzień dobry, przyniosłem od razu i to, co do skrzynki.

- Bardzo panu dziękuję.

Trzask zamykanych drzwi. Małgorzata siada na skrzyni w przedpokoju: wydruki z jej konta w banku, komunijna kartka do Mai, rachunek za komórkę Artura i list do niego w firmowej kopercie pensjonatu U Marianny. Nie, Małgorzata patrzy pod światło, to nie list, raczej jakiś rachunek.

Z absolutną pustką w głowie Małgorzata rusza do kuchni. Szybko wyjmuje dawno nieużywany aluminiowy czajnik i nasta­wia wodę. Te nowoczesne szybkie czajniki zupełnie nie nadają się do tradycyjnych celów. Tyle razy widziała to na filmach, że bez problemu metodycznie otwiera kopertę nad parą. Ostrożnie Wyjmuje kartkę papieru. W związku ze skargą pani Rusznikowskiej zgłoszoną obsłudze pensjonatu informujemy, że koszt tygodniowego pobytu Państwa w naszym pensjonacie w dniach 1-4 maja został zmniejszony o 100 zł. Prosimy o przesłanie da­nych do przelewu. Z poważaniem.

Małgorzata siada ciężko, zasłaniając twarz ręką.

- Pańskie tłumaczenia są żałosne. Wszystko rozumiem, ale nie do siódmej rano!

Alicja poprawia włosy. Jej poranny delikatny makijaż jest prawie niezauważalny. I te perfumy... Gdyby była choć trochę szczera ze sobą tego ranka, przyznałaby, że jak na kogoś, kto wy­biera się zrobić karczemną awanturę, szykowała się dziwnie długo. Przez cały wczorajszy wieczór podpatrywała przez jasno oświetlone okna na piętrze krzątaninę nowego sąsiada. Potem już nie musiała podpatrywać. Wystarczyło jej to, co słyszała. Proszę mi wybaczyć. Rzeczywiście, było trochę głośno... Paweł tłumaczy się jak sztubak. W rozciągniętym dresie i ze miętą po całonocnej parapetówce twarzą wygląda jednak jak emerytowany sztubak, myśli Alicja nie bez rozbawienia.

- Trochę? - prycha.

- Proszę, niech pani wejdzie - Paweł zaprasza ją ruchem rę­ki w głąb mieszkania. - Sytuacja wymknęła mi się trochę spod kontroli...

- Znowu to trochę! - Alicja prycha, choć trudno jej po­wstrzymać uśmiech na widok skręcającego się z zakłopotania Pawła.

- Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia, ale to pierwsze mieszkanie, w którym mieszkam sam. Czekałem na nie trochę, proszę mi wybaczyć - śmieje się - bardzo długo. Ale to się nie powtórzy.

Alicja, nieco rozbrojona, siada na kanapie w osobliwe wzory. Rozgląda się. Nawet ściana świętowała szampanem. Szkoda, że czerwonym.

- Widzę, że czeka pana małe malowanko.

- Da się pani namówić na małą kawę?

Paweł staje na środku pokoju i naprawdę czeka na odpo­wiedź. Na pozytywną odpowiedź. Alicja chwilę patrzy na niego badawczo i w milczeniu.

- Dam.

Paweł oddycha z ulgą. Wychodzi do kuchni, zostawiając Ali­cję samą. Kontynuuje przeprosiny z drugiego pomieszczenia:

- Proszę dać mi szansę. Wczorajszy wieczór był absolutnie wyjątkowy. Proszę to potraktować jako jednorazowy wyskok...

Alicja uśmiecha się coraz bardziej zagadkowo, ale właśnie otwierają się drzwi od jednego z pokoi i wychodzi z nich nagi i zaspany Marcin. Przeciąga się, nie zwracając uwagi na Alicję, przechodzi przez salon i znika za drzwiami łazienki. Alicja pa­trzy za nim. Uśmiech trzepocze jeszcze rozpaczliwie przez se­kundę w kącikach jej ust, ale reszta twarzy zastyga w maskę bez wyrazu. Nic dziwnego, jest tak zaskoczona, że jedyne, co czuje, to rumieniec. Paweł wychodzi z kuchni z tacą. Świeżo zaparzo­na kawa pachnie kusząco.

- To niesprawiedliwe, że nasze drugie spotkanie jest znowu takie niefortunne. Prawda? - Paweł stawia tacę na stoliku przed Alicją. - Spróbujemy po raz trzeci. Pozwoli pani, że się przed­stawię. Paweł Radczyński. Kłania się z galanterią.

Cisza. Alicja przygląda mu się spojrzeniem, które zamroziło­by pół Afryki.

- Bardzo mi miło. Ale na mnie już czas - mówi, uśmiechając się samymi ustami, i nie czekając, aż oniemiały Paweł zdobędzie się na protest, wychodzi...

A właściwie wybiega wściekła i zdumiona własną wściekło­ścią. Ale to nie koniec miłych niespodzianek tego ranka. Przy furtce zatrzymuje ją kartka bielejąca w skrzynce na listy. Idzie wolno od furtki do domu, przebiegając wzrokiem lakoniczny list. Raz, drugi. Machinalnie zdejmuje sweterek. Chwilę roz­gląda się w holu, dostrzega telefon i od razu wybiera numer Wiktora.

- Bogu dzięki, czasami jednak odbierasz komórkę...Tak, coś się stało... Kranach przyjechał. Skąd wiem? Wiesz, co znalazłam w skrzynce na listy? Posłuchaj: Przyjechałem rozliczyć się ze wszystkiego. A. Kranach. Idiota, z serialu się urwał. Do ciebie też już dzwonił? Wczoraj? Dlaczego mi nic nie powiedziałeś?... Ależ jestem spokojna. Jesteście umówieni? Ja go znam aż za do­brze, to ty na niego uważaj! To co, że go znałeś. Od dość dawna nie jest już dzieckiem.

Wyłącza się i z westchnieniem wchodzi do kuchni, by szyko­wać przez piętnaście minut śniadanie, którego zjedzenie zajmie jej minutę.

Nikt tu nie jest już dzieckiem. Niektórzy nawet nie są dzieć­mi dużo bardziej niż inni, myśli, ponuro popatrując na okna są­siedniego domu.

Marcin, już w kolorowych bokserkach, wyłania się z łazienki nieco przytomniejszy. Z rozmachem siada na kanapie obok po­grążonego w ponurym milczeniu Pawła. Przekonany, że kawa jest przygotowana dla niego, bezceremonialnie nalewa sobie fi­liżankę.

- Ty wiesz, co rano tygrysy lubią najbardziej. Dwoma łykami wypija filiżankę i nalewa sobie drugą.

- Ona nie była dla ciebie - odpowiada Paweł z westchnie­niem. Próbuje nalać sobie kawy, ale ekspres jest już pusty. Wsta­je z ponownym westchnieniem i idzie w stronę kuchni.

- Paweł, a ta leciwa dama to kto? - rzuca Marcin całkiem rześki po wyżłopaniu drugiej filiżanki. Paweł zatrzymuje się jak wryty.

- Sąsiadka. Ze skargą na hałasy w nocy.

- To w tym wieku jeszcze coś się słyszy? Może zapomniała wyjąć aparat słuchowy?

Marcin, jak zwykle, sam śmieje się ze swojego dowcipu. Za­dziwiające, przez tyle lat nie przyszło mu do głowy, że dowcip powinien rozśmieszyć przede wszystkim słuchaczy, myśli Paweł z niechęcią.

- Olka ma rację. Ty jesteś jednak skończony kretyn. Miałby szczerą chęć szarpnąć Marcinem, ale przecież nie bę­dzie go szarpał za bokserki.

- A co ma do tego Olka?

- A skąd ten lekceważący ton?

Tym razem Marcin ma chyba pełne prawo nie rozumieć re­akcji brata.

- Chodzi ci o Olę czy o tę leciwą damę?

- Ona wcale nie jest leciwa! - dementuje Paweł.

- Więc o leciwą. Ciekawe. Paweł rzuca ścierką o podłogę.

- Daj mi spokój!

Marcin, rozparty na kanapie, komentuje, jakby obserwował Alicję na wybiegu.

- Nawet atrakcyjna. Niezła figura, świetne nogi. Tylko już sporo zmarszczek. Ale to podobno uszlachetnia towar?

Paweł wychodzi z kuchni i staje nad Marcinem.

- Kiedy ty ją właściwie widziałeś? - pyta na serio zaniepo­kojony.

- Jak szedłem do łazienki - zeznaje zgodnie z prawdą Marcin.

Paweł z jękiem opada na kanapę.

- W tym stroju?

Marcin patrzy na swoje bokserki. Kręci głową.

- Nie, bez...

- Wzięła nas za pedałów. Ty debilu!

Gdyby Paweł urodził się drugi raz, pewnie po prostu rzucił­by się w tej chwili z pięściami na brata. Tymczasem jednak opa­nowuje się jak zawsze i idzie do kuchni po kawę. Po chwili przy­nosi ekspres, nalewa sobie pełną filiżankę i pije w milczeniu.

- A co z Olką? - pyta Marcin, jak gdyby nigdy nic.

- Nie rozumiesz najprostszych spraw. Miałeś superdziewczynę - przegwizdałeś to, miałeś w niej przyjaciela - przegwizdałeś. Teraz ją upokorzyłeś. W końcu będziesz miał w niej wroga, jasne?

- Chodzi o to z kluczem? - bąka Marcin nieco skruszony.

- Bingo! Pierwsze trafienie od tygodnia! - mruczy Paweł.

Marcin próbuje przybić mu piątkę, zrywa się i zaczyna para­dować po pokoju, naśladując niby-gejowskie miękkie ruchy. Znowu może zrobić show.

Zamyślony Wiktor stoi przy oknie swojego gabinetu. Po przeciwnej stronie skrytej w cieniu Marszałkowskiej widać wej­ście do sklepu z młodzieżowymi ciuchami. Na murku przy traw­niku siedzi kolorowo ubrana para. Dziwnie siedzi. Wiktor musi wytężyć wzrok, by się zorientować, skąd ta sztuczna nierucho­mość - to manekiny. Trzeba przyznać, w fantazyjnych pozach.

Jeszcze nie tak dawno, a może jednak dawniej, niż Wiktor zdaje sobie z tego sprawę, mieściła się tutaj Centralna Składni­ca Harcerska. Pamięta doskonale długie półki pełne modeli do składania. Często krążyli przy nich z Kranachem seniorem, szu­kając lub wypytując o trzymilimetrowe listewki dla Aleksandra juniora. Wszystko minęło... Nawet Alek...

Wiktor niechętnie odrywa wzrok od stojącej przed wystawą smukłej dziewczyny, która zaśmiewa się z komórką przy uchu.

Aleksander Kranach siedzący w fotelu przed biurkiem mece­nasa zawiesza głos. Widać zorientował się, że rozmówca zaczął słuchać go jednym uchem, ale monolog Aleksandra trwa już do­brą chwilę.

- Panie mecenasie, dla mnie sprawa wcale nie jest oczywista. Uważam, że należy wstrzymać sprawy spadkowe do wyjaśnienia.

- Pan chyba żartuje. Moja klientka nie żąda niczego ponad to, co jej się należy jako żonie zmarłego - uspokaja adwokat.

- Tak, tylko że nagła śmierć mojego ojca wydaje mi się co najmniej dziwna... - Kranach zawiesza głos.

Chłopak zwariował, myśli Wiktor. Jaki chłopak właściwie, przekroczona czterdziestka. Zawsze był narwany, ale teraz robi z siebie koncertowego głupca. Czyżby naprawdę cała ta historia z Alicją nadal w nim siedziała? Dobrze, że chociaż nie wynajął któregoś z tych starych ubeków, co się teraz przemianowali na detektywów.

- Nie widzę niczego dziwnego w zgonie pana ojca - stwier­dza flegmatycznie.

- Pan nie, ale ja tak. I dowiodę słuszności moich podejrzeń. Detektyw już pracuje nad tą sprawą - oświadcza Aleksander.

A jednak!

- Myślę, że popełnia pan błąd. Alicja... Pani Kranach... - po­prawia się Wiktor. - To czysty nonsens!

Aż trudno uwierzyć, żeby Aleksander sam wymyślił te bzdu­ry. Swoją drogą, śmierć ojca musiała nim naprawdę wstrząsnąć, myśli. Może gdyby dotarł na pogrzeb, gdyby był tu wtedy z na­mi wszystkimi, byłoby mu lżej. Trzeba było jednak wstrzymać się z pogrzebem...

- Pańska klientka, czy też, jak pan był łaskaw się wyrazić, Alicja - glos Aleksandra wyrywa go z zamyślenia - wie, jak ma­nipulować mężczyznami. Ulega pan jej urokowi w tym samym zabójczym stopniu co mój ojciec.

- Proszę pana...

- Znam doskonale moją macochę.

Co do tego nikt nie ma wątpliwości, myśli Wiktor.

- To nie ma nic do rzeczy - ucina zdecydowanie.

- Tak się tylko panu zdaje - odparowuje Aleksander.

Wiktor siada naprzeciwko niego. Wyjmuje cygaro. Robi to rzadko. Częstuje Kranacha. Aleksander odmawia. Wiktor sprawnie gilotynuje kubański specjał i sięga do kieszeni po za­pałki. Ta długa pauza pozwala mu zacząć od nowa.

- Dość późno odezwał się pan w tej sprawie... - Długo trzy­ma w palcach zapaloną zapałkę, zanim dotknie liści cygara.

- Przez cały ten czas byłem w rozjazdach i dopiero teraz mo­gę się tym zająć na serio. Zresztą musiałem czymś poprzeć swo­je podejrzenia i wydaje mi się, że jestem już blisko prawdy. Roz­liczę się z nią, tak... ze wszystkiego.

- Ze wszystkiego? To groźba? - Wiktor zaciąga się powoli.

- Gdzie tu groźba? Ja mówię tylko, jak to wygląda z mojej perspektywy. To pan chciał tej rozmowy.

- Czego pan oczekuje w związku ze spadkiem?

- Zrzeczenia się przez Alicję praw do jej części - odpowiada Kranach rozbrajająco szczerze.

- Więc chodzi o podejrzenia czy o pieniądze? - Wiktor marszczy czoło.

- Alicja ma jak zawsze szczęście do mężczyzn - Aleksander uśmiecha się ironicznie. - Mówiąc serio, to są dwie odrębne sprawy, ale jej zachowanie w kwestii spadku może sporo wyja­śnić w interesującej mnie dużo bardziej sprawie śmierci ojca.

Kranach skończył. Wstaje. Wiktor podnosi się zza biurka, od­kładając cygaro do popielniczki.

- Dla jasności, twierdzi pan, że pani Kranach przyczyniła się do śmierci swego męża, a pańskiego ojca? To bardzo ciężkie oskarżenie.

- Twierdzę, że jest coś podejrzanego w tak nagłym zgonie, i zrobię wszystko, żeby to wyjaśnić. Nie zabieram więcej czasu. Żegnam.

Aleksander w końcu wychodzi. Wiktor chwilę stoi wpatrzo­ny w drzwi gabinetu.

Jak to powiedziała Alicja o swoim pasierbie? Od dość dawna nie jest już dzieckiem? Pomyłka. Co z tego, że zachowuje się non­szalancko, co z tego, że marynarkę szył mu geniusz krawiectwa?

Dobry adwokat potrafi w jednej rozmowie przebić się przez ta­kie dekoracje. Wiktor Zaręba jest bardzo doświadczonym adwo­katem. Nie ma wątpliwości, że rozmawiał z dzieckiem, które za­pomniało, jak się płacze z żalu, więc z żalu atakuje. Z synem zmarłego przyjaciela.

Jest południe. Słońce zawędrowało teraz do kuchni. Małgo­rzata nie ma już siły płakać. Tak jej się przynajmniej wydaje. Tę­pym wzrokiem wpatruje się w rysunek Mai przyczepiony do lo­dówki kolorowymi magnesami: mama z wąską kreską zamiast ust, uśmiechnięty tata, a pomiędzy nimi Maja. W koronie, rzecz jasna, jak to królewna...

Przeszukała już biurko Artura i wszystkie kieszenie jego ubrań wiszących w szafie. Po raz tysięczny przygląda się zmięte­mu kartonikowi znalezionemu w kieszeni spodni. Karta mel­dunkowa pensjonatu jaskrawym kolorem krzyczy: Tylko u nas majowy weekend trwa cztery dni!. Napis: Pan/Pani Rusznikowscy. Znajome zamaszyste pismo Artura kłuje ją w oczy każ­dą literą. Więc tak wygląda prawda, która podobno wyzwala.

Nie oszukuj się, strofuje się w duchu Małgorzata, przecież właśnie tego się spodziewałaś. Wyczuwałaś to od paru dobrych miesięcy. Widziałaś doskonale jego napięcie. Jak starannie blo­kował komórkę, jak kasował SMS-y. I can't get no satisfaction... I ten nieobecny wzrok, którym patrzył przez ciebie na coś za to­bą. Widziałaś i nie chciałaś wiedzieć. A teraz wiesz i nic cię już nie ochroni.

Dzwoni telefon. Małgorzata zbiera się w sobie i podnosi słu­chawkę.

- Słucham?

- Dzień dobry, mówi Alicja Kranach. Umawiałyśmy się, że pani zadzwoni, ale pomyślałam sobie... - śmieje się Alicja. - Czy pani mnie pamięta? Jestem drugą torebką.

- Jak mogłabym zapomnieć - Małgorzata próbuje nie pocią­gać nosem i nadać swojemu głosowi normalne brzmienie.

- Z tego wszystkiego przeziębiła się pani.

- Nie, nie, to tylko uczulenie.

- Rozumiem. A jak serce?

- Dobrze... to znaczy, dość dobrze... - chlipie Małgorzata ku swemu przerażeniu. To by było na tyle, jeśli chodzi o panowanie nad emocjami.

- Przepraszam. Czy coś się stało?

Przez chwilę w słuchawce słychać tylko daremnie powstrzy­mywany płacz Małgorzaty.

- Nie, nic... tylko... ja już dłużej... nie wiem, co robić...

- Pani Małgosiu...

- Podejrzewałam, że ma kogoś... a teraz ta kartka i...

- Pani Małgorzato, spokojnie! - Nawet jeśli Alicja jest zasko­czona czy zdenerwowana, nie pozwala, by było słychać w jej gło­sie. - Ma pani coś na uspokojenie?

- Mam - łka Małgorzata.

- Świetnie. Proszę to wziąć. Za pół godziny czekam na panią w kawiarni w drodze do metra. Wczoraj odpoczywaliśmy tam z Wiktorem, Łyk Optymizmu. Wie pani gdzie?

- Wiem, ale...

- Pani Małgosiu, proszę przyjść. Będę czekała. Małgorzata powoli odkłada słuchawkę.

Łyk Optymizmu? Dlaczego nie? Dlaczego nie porozma­wiać z tą sympatyczną, wyluzowaną kobietą? Ach, tak, bo ojciec powtarzał, że nie można nigdy okazywać nikomu swojej słabo­ści. I że zwierzenia są dobre dla głupawych gąsek. Moja córka na szczęście jest mądrą kobietą. Tak, pewnie. I to, co powie­działa najlepsza przyjaciółka w jednej z ostatnich rozmów, za­nim znikła, jak to ma w zwyczaju przy każdej nowej miłości: Jak mam być blisko z kimś, kto wie wszystko o mnie, a ja o nim nic poza tym, że nie lubi sprzątać.

Małgorzata wpatruje się jeszcze przez chwilę w skromną, elegancką wizytówkę Alicji, po czym podejmuje pierwszą rewo­lucyjną decyzję tego dnia. Dzielna, samowystarczalna, zamknię­ta w sobie Małgosia Rusznikowska zaufa nieznajomej.

Świat się kończy!

Paweł w ulubionym rozciągniętym enerdowskim dresie ćwi­czy z hantlami, stojąc w oknie. Obserwuje dom Alicji.

- No, pokaż się wreszcie - szepcze sam do siebie.

Enerdowski dres Pawła ma już ponad dwadzieścia lat. Przy­wiózł go ktoś z OHP-u pod Lipskiem i Paweł, wówczas stażysta, kupił go okazyjnie. Ma wyblakły jasnoniebieski kolor, jest ela­styczny, niezdrowy i rozciągnięty. Przez czas jego małżeństwa le­żał u mamy na pawlaczu. Po rozwodzie Paweł z wielką radością zabrał go z rodzinnego domu i w każdej wolnej chwili w niego wskakuje.

Jaką tajemnicę nosi w sobie niemiecka, co tu dużo ukrywać, szmata? Owszem, Paweł ma niebieskie oczy, ale wyblakła barwa dresu nie podkreśla ich urody. Bicepsy i zgrabne nogi pana dok­tora też wydają się w tym sportowym odzieniu dużo mniej po­wabne. Co jest?

Tajemnicy nie zna nawet Marcin. Tak, Paweł był kiedyś dużo bardziej podobny do młodszego brata, ale Marcin był wtedy w podstawówce i nie przeszedł jeszcze nawet mutacji. Paweł też potrafił z dyżuru iść prosto na balangę i odwrotnie, zaliczać pa­nienki jak egzaminy do specjalizacji, ale o tym nie pamięta nawet on sam. Pozostał dres statecznego kardiologa i pamięć dresu.

Tej wiosny Paweł nie pamięta kilku lat spędzonych ze ślicz­ną żoną, pamięta za to upojny tydzień w Sztokholmie, tydzień z Kubanką, którą podrzucono mu jako wygraną w kretyńskim karcianym zakładzie. Prezent z Hawany, przez który omal nie wyleciał z pracy. Nie z kardiologii, ale z wakacyjnej pracy w Ka­rolińskiej.

Odziany w enerdowski dres mył okna w brygadzie z ową Ku­banką. Ściślej mówiąc - nie mył, bo Kubanka (jak ona dostała się do Szwecji?) nie dawała Pawłowi wytchnienia. Miała jakąś gigantyczną fidelowską kondycję seksualną. Nieomylnie odnaj­dowała Pawła w każdym miejscu ogromnego szpitala, gdy w końcu zaczął się już przed nią ukrywać: za schodami przeciw­pożarowymi, przy koszach na bieliznę. Podniecał ją nawet przy sterylnym skandynawskim śmietniku. On i jego dres.

Głośno śmiała się, mówiąc do niego doctor. Myślała, że kła­mał tak tylko na jej użytek. Dlaczego lekarz miałby myć okna w szpitalu? Tego nie przewidywała jej socjalistyczna edukacja, zresztą nie zastanawiała się chyba nad tym za dużo, stale skon­centrowana na tym, co robiła najlepiej. Aż cud, że dres prze­trwał tę wulkaniczną energię.

Nie dziw, że dziś, w środku maja, samotny mężczyzna na Sa­skiej Kępie, specjalista od spraw sercowych, stroi się w enerdowskie piórka, atrybuty swej karolińskiej świetności...

Dzwoni telefon. Paweł podbiega do aparatu. W trakcie roz­mowy próbuje przejść z powrotem do okna ze słuchawką w rę­ku. Niewykonalne. Koniecznie musi kupić nowy aparat, notuje mimochodem.

- Cześć... nic... ćwiczę... A co mnie to obchodzi?... Kwia­ty?... Tak, dobry pomysł. Pewnie na dyżurze. Cześć.

Odkłada słuchawkę. Gapi się w okno. Telefon znowu dzwo­ni. Paweł z jękiem odbiera.

- Co znowu... A, bardzo przepraszam, profesorze... Nie, oczywiście, że mogę przyjść... Może za godzinę, dobrze?... Tak, już z nim rozmawiałem... Wiem, jest innego zdania. - Spostrze­ga Alicję wychodzącą z domu. Nerwowo kończy rozmowę. - Dobrze... Wszystko omówimy. Do zobaczenia. I jeszcze raz zapraszam... to znaczy, przepraszam.

Odkłada słuchawkę. Pędem chwyta worek ze śmieciami i wybiega z mieszkania. Alicja wsiada do samochodu. Ubrana sportowo, wygląda świetnie. Paweł zwalnia przy drzwiach wyj­ściowych. Jest mocno zdyszany, ale próbuje to ukryć.

Podchodzi swobodnym krokiem do śmietnika przy płocie.

- Widzę, że wybiera się pani na spacer. Piękna pogoda.

- Mam wrażenie, że zbiera się na deszcz - odpowiada Alicja raczej chłodno.

- Właśnie. To nasycenie powietrza przed deszczem. Fanta­styczne.

- Nasycenie? Czym?

- Czym? No, w ogóle... Powietrzem.

- Nasycenie powietrza powietrzem? Rzeczywiście, coś w tym jest. - Alicja kpi już w żywe oczy. - Pan, jak rozumiem, robi porząd­ki? A partner zmywa czy gotuje?

Nie jest to uwaga w najlepszym stylu, ale Alicja nadal czuje się wystrychnięta na dudka (chyba przez własne wyobrażenia). Woli się nie zastanawiać nad tym, dlaczego czuje się tak rozcza­rowana, hm, odmiennością nowego sąsiada.

- To... to nie jest mój partner... to... rodzina... - Paweł jąka się zakłopotany.

- Proszę się nie tłumaczyć. W tych sprawach jestem toleran­cyjna. Przynajmniej za taką się uważam.

- Nie, naprawdę... to jest zupełnie inaczej... To znaczy... ja też... generalnie nie mam nic przeciwko... ale jeśli chodzi o mnie... - Paweł jest już czerwony jak burak.

- Może wpadniecie do mnie? Chłodne białe wino na dobry początek znajomości?

Paweł tylko kiwa głową w rozpaczy.

Kawiarnia w pasażu handlowym między blokami jest o tej porze prawie pusta. Matki z wózkami i staruszki oblegają ławki rozstawione wzdłuż ciągu małych sklepów.

Kawiarnia, nawet to słowo wyszło z mody! - myśli Małgo­rzata. Ciągle słyszy, że jej młodsi współpracownicy idą do pu­bu, na lunch, do klubu, do księgarni, szpilki, agrafki. Ale gdzie naprawdę idą, tego nie wie, bo nigdy tam nie była. Jej czas za­trzymał się na studenckiej trasie: Harenda, Telimena, Kroko­dyl. Kiedy ostatni raz była w kawiarni? Małgorzata bezwiednie wzrusza ramionami. Jakieś bary przy supermarketach, McDonaldy i pizzerie, cukiernie z lodami dla Mai, no, wielka kawiar­niana pustka.

Ostatni raz w prawdziwej kawiarni była... Zaczyna liczyć, za­pala papierosa, chyba paliła jeszcze wtedy carmeny? To musiało być... Nie, po ślubie z Arturem nie była z nim w żadnej kawiar­ni... tyle co na wakacjach, nad morzem... Nikt przez dziesięć lat nie chciał się z nią umówić na kawę? No tak, sprawy zawodowe załatwia przez telefon albo w urzędzie, albo u siebie w domu kultury: minibufet, cappuccino z torebki i to wszystko. Przega­piła dziesięć lat!

Podnosi wzrok, stoi nad nią kelnerka z zamówieniem i uśmiechnięta Alicja.

Małgorzata jest już spokojniejsza, tylko oczy ma czerwone jak królik, ale niestety w ciemnawym wnętrzu niepodobna sie­dzieć w okularach przeciwsłonecznych.

Alicja przygląda się jej z sympatią. Małgorzata już wczoraj wyczuła to instynktownie, ale nie miała pewności. Zauważyła tylko ich fizyczne podobieństwo. Czy dlatego Alicja nie musi nawet wypytywać o szczegóły, by Małgorzata czuła wyraźnie, że tamta wie wszystko o jej bólu i złości? Może naprawdę wystar­czy spokojnie siedzieć i uważnie słuchać. Ale tego Małgorzata nigdy nie umiała. Tym różnią się o wiele bardziej niż wiekiem.

- Niech pani tylko nie zaczyna śledztwa - radzi Alicja. - Mo­żemy mówić sobie po imieniu, Małgosiu? - proponuje.

- Oczywiście, będzie mi miło - Małgorzata uśmiecha się przez mgnienie oka. Cała ta sprawa osłabiła ją tak bardzo, że nie ma nawet siły na zachowanie swojego zwykłego dystansu. - Ale ja muszę poznać prawdę.

- To ryzykowne. Prawda często nie zostawia wyboru.

- Więc mam udawać? Ze niby nic się nie stało?

- Małgosiu, miałam dwóch mężów i... nieważne, po prostu daj sobie trochę czasu i luzu. Prawda zawsze leży pośrodku.

Małgorzata wyciąga z torebki kopertę z fakturą, kartę mel­dunkową, plik innych papierów.

- Pośrodku? Znalazłam billingi rozmów od początku tego roku. Jest tu jeden numer, który...

- Małgosiu - Alicja przerywa, kładzie rękę na rozrzuconych po stoliku papierach. - Możesz zacząć jak komisja śledcza za­kładać teczki, kserować dokumenty, sprawdzać billingi i nume­ry telefonów, ale musisz sama sobie odpowiedzieć na pytanie: po co?

- Ale ja...

- Druga droga to rozmowa z mężem. Nie o tej drugiej ko­biecie, tylko o was. Ale musisz wiedzieć, czego oczekujesz od tej rozmowy, zanim ją rozpoczniesz. W tej chwili to będzie tylko awantura i piekło. Nie oddawaj z miejsca przysługi tamtej ko­biecie.

- I jeszcze to jego ohydne tchórzostwo! - Wygląda na to, że Małgorzata, zanurzona w swojej złości i upokorzeniu, nie usły­szała ani słowa z przemowy Alicji. - Nie, muszę z tym skończyć!

- Spróbuj się choć trochę zdystansować.

- Zdystansować? - Małgorzata podejmuje kolejną próbę zapalenia papierosa. - Ty, po dwóch małżeństwach, możesz być zdystansowana, ja nigdy jeszcze nie ćwiczyłam zdrady.

Gdyby była mniej wzburzona, pewnie zauważyłaby, jak nie na miejscu są jej słowa.

- Więc pozwól sobie pomóc - proponuje niezrażona Alicja. - Po pierwsze, potrzebne ci teraz zdrowe serce. Zaraz zadzwo­nimy do mojego znajomego, to znakomity kardiolog, profesor. Umówisz się na wizytę. Po drugie, nie siedź w domu. Wróć do pracy, to ci przyniesie ulgę.

- W końcu tygodnia mam u siebie wernisaż... - Małgorzata rzuca papierosa i zapałki, zaczyna płakać. Jej kawa i tiramisu stoją nietknięte.

- Dasz sobie radę. Przemyśl wszystko. A na razie w domu - spokój.

- Alicjo, czemu to robisz? - Chyba po raz pierwszy od po­czątku spotkania Małgorzata patrzy w oczy nowej znajomej.

- Nie wiem odpowiada Alicja. Nieznacznie wzrusza ramio­nami. - Może z wiekiem w końcu zrozumiałam, o co chodzi z tą kobiecą solidarnością.

Śmieją się obie. Małgorzata przez łzy. Szkoda tylko, że kawa całkiem już wystygła. Tiramisu? Nie, osolone łzami jest nie do przełknięcia.

Artur segreguje dokumenty, wkłada je do koszulek, wpina do skoroszytu. Porządkuje starannie naiwne marzenia ludzi o solidnej emeryturze wspartej na dwóch filarach. Bardzo naiw­ne, zważywszy, że to dokumenty osób, których nie zdołał prze­łknąć rewelacyjny system, i trzeba ich sytuację wyjaśniać teraz tradycyjnymi metodami. Na piechotę. A może nie ma tego złe­go, co by na dobre nie wyszło, i to właśnie są teczki szczęścia­rzy? Bóg jeden wie przecież, co wyliczy system tym, których zdołał strawić mimo permanentnego stanu zawieszenia. Serwe­ra, rzecz jasna.

Artur jest jak zwykle zdenerwowany. Nic dziwnego. Jak każ­dy mężczyzna nie cierpi kobiecych tyrad pod własnym adresem. Przy sąsiednim biurku siedzi drobna ciemnowłosa kobieta

O regularnych wyrazistych rysach. Jest mocno umalowana, ale ostentacyjny makijaż doskonale współgra z modną sukienką w kolorze ciemnej krwi.

- Zdajesz sobie sprawę, że nie da się tego tak dłużej ciągnąć -wyrzuca z siebie z szybkością karabinu maszynowego. - Wszystko rozumiem, ale przecież nie tylko tobie jest trudno. Wyobrażasz so­bie, jaki to był wyczyn namówić Adama na wyjazd z dziećmi?

I co? Oni wyjechali, ja czekam, a ty? Ty po prostu nie przycho­dzisz i nawet nie zadzwonisz. Ja dzwonię, a ty na chama wyłączasz komórkę. Muszę dzwonić do domu i oczywiście dzwonię w złym momencie, więc rozmawiasz ze mną jak z kretynką.

Artur pilnie gmera w papierach, ale nie ulega wątpliwości, że najchętniej po prostu zniknąłby z tego miejsca i z tej rozmowy.

- Elu, ona wylądowała w szpitalu, chyba rozumiesz...

- Rozumiem, ale to żaden argument. Jeden krótki telefon. Wieczór i tak był na straty.

- Nie przesadzaj.

- Nie przesadzam. Jesteśmy ze sobą dobrych parę miesięcy i szacunek wymaga...

- Elu, Małgorzata była w szpitalu, Maja miała komunię, matka nie odstępowała mnie na krok...

- Ale jakoś w święta nic ci nie przeszkodziło ani w majowy weekend - Elżbieta Trompa z dużą wprawą przechodzi od ogó­łu do szczegółu. - Może ja po prostu już cię nie obchodzę?

- Przestań - udręczony Artur zamyka szafę z dokumentami. Nie ma już pretekstu, by odwracać się tyłem.

- Jakaś paranoja, kochanek traktuje mnie jak mąż. - Elżbie­ta bierze oddech, ale tylko na sekundę, bo słowa wylewają się z niej szczodrym strumieniem. - Przecież to naprawdę można dyskretnie zorganizować. Ludzie żyją tak całymi latami. Nie mogłeś włączyć alarmu wibracyjnego? Niby masz tę komórkę, a używasz jej jak troglodyta. Przecież to idiotyczne wyłączać te­lefon w takiej sytuacji. Nie mówiąc o tym, że reszta świata zała­twiłaby to jednym dyskretnym SMS-em. Tak trudno wystukać kilka liter? Znowu zapomniałeś, jak to się robi?

Artur gwałtownie rusza do drzwi.

- A dajcie wy mi wszystkie święty spokój! - rzuca przez zaciśnięte zęby tekst godny Felicjana Dulskiego i wychodzi, zostawiając osłupiałą Elżbietę.

To jego ulubiona metoda. Wstać i wyjść. Od paru dni najchęt­niej wyszedłby z własnego życia. Na chwilę, rzecz jasna. Może wtedy coś by się samo rozwiązało? A tak, męcz się, człowieku.

Mała kwiaciarnia przy Zwycięzców. Marcin niedbale oparty o ladę wybiera kwiaty do bukietu, a zarazem robi rozeznanie na nowym terenie. Nigdy nie polował na Saskiej Kępie. Tym chęt­niej flirtuje z młodą kwiaciarką, w pełni świadomy tego, że po­doba się dziewczynie.

- Myśli pani, że róże są najlepsze na przeprosiny?

- No, nie wiem... Zależy, czy wina była duża.

- Maleńka, tak mała, że prawie jej nie ma. - Marcin wskazu­je na kroplę wody na listku.

- Wy tak zawsze mówicie...

- Chyba nie przemawia przez panią złe doświadczenie. Taka piękna z pani dziewczyna... pani Basiu. - Marcin idzie na ca­łość. Ostentacyjnie wpatruje się w plakietkę z imieniem przypię­tą na piersi dziewczyny.

Basia chichocze zmieszana, ale zaraz poważnieje. W końcu jest w pracy.

- Ta pańska dziewczyna rzeczywiście ma powody do gniewu.

- Same nie wiecie, czego chcecie. Najpierw, żebyśmy byli mili, a zaraz potem...

Marcin udaje, że się obraża, ale już wie, że przynęta chwyci­ła. Wystarczyły dwa zdania i lata wprawy. No cóż, praktyka czy­ni mistrza.

Basia, niestety, bierze jego żarty na serio.

- Nie, to nie to, chciałam tylko powiedzieć... Bo myślę... Ale pan mnie skołował! - Kończy układanie pięknego bukietu róż. - Będzie się podobał? - pyta zaczepnie.

- A pani by się podobał? - Marcin opiera się na ladzie. Wła­ściwie jest już przez nią przewieszony.

- Nawet bardzo. - Basia odsuwa się w stronę zaplecza.

- No to biorę. Jeśli nie poskutkuje, przyjdę z reklamacją.

- Na pewno poskutkuje. Ręczę.

Marcin wyjmuje jedną z róż i wręcza ją dziewczynie. Basia czerwieni się. Jest zawstydzona i zmieszana. Nie wie, jak się za­chować.

- Nie, ja nie mogę...

- Nie wyjdę, jeśli jej pani ode mnie nie weźmie. O, już idą nowi klienci. Będzie wstyd.

Dziewczyna bierze szybko kwiat.

- Niech pan już idzie. Proszę!

- Widzę, że świetnie się tu traktuje klientów. Może po pracy będzie pani dla mnie łaskawsza. - Marcin z upodobaniem dro­czy się z dziewczyną.

- Powinnam była zrobić większy bukiet. Jestem pewna, że ma pan za co przepraszać swoją dziewczynę.

Marcin odwraca się na pięcie, kładzie pieniądze na ladzie, pokazuje gestem, że nie chce reszty. Bierze tylko wizytówkę kwiaciarni i wybiega. Basia stoi oniemiała. Na szczęście wcho­dzą nowi klienci. Babcia z wnukiem.

W pokoju ordynatora Ola siedzi na brzegu fotela. Profesor stoi przy oknie, spogląda na podwórze szpitalne. Właśnie przywieźli obiad z budynku obok. Słychać charakterystyczny stuk kotłów. Wydaje się przez chwilę, że profesor wyłączył się z rozmowy z Olą, ulubioną podopieczną, i baczniej obserwuje to, co się dzie­je na dworze. A tam jak zwykle szpitalne koty i zaprzyjaźnione go­łębie rozpoczęły walkę o pierwszeństwo w swojej kolejce do jadła. Profesor uśmiecha się pod nosem. Po dobrej minucie wraca...

- To dla mnie i zaszczyt, i wyzwanie. Ale, mówiąc szczerze, waham się - kończy swoją tyradę Ola.

Ordynator zaczyna spacerować po gabinecie. Nabiera po­wietrza i patrzy badawczo na Olę, która nie potrafi ukryć ru­mieńca.

- Pani Olu, wiem, że to trudna decyzja, ale czasami warto zaryzykować - akcentuje słowo warto. - To wyjątkowa okazja i nie ma co zwlekać z decyzją. Wybrano właśnie panią i nie za rok ani za dwa, tylko od zaraz, od pierwszego lipca. Ma pani po­nad miesiąc na uporządkowanie swoich spraw.

- Moje opory dotyczą spraw prywatnych...

- Jak kocha, to poczeka. Ola kręci głową.

- Moja matka... No cóż, po śmierci ojca nie potrafi być sa­ma - Ola ścisza głos.

Profesor znów milczy przez chwilę.

- To rzeczywiście ważny powód. Z drugiej strony, to tylko rok. Proszę pamiętać, że to, czego się pani przez ten rok nauczy, może zasadniczo zmienić pani pozycję zawodową. To też trzeba brać pod uwagę...

W tym momencie otwierają się drzwi i do pokoju wsuwa się ogromny bukiet. Po nim po kawałku pojawia się Marcin nucący melodię ze Stawki większej niż życie. Z korytarza dochodzi chichot pielęgniarek. Ordynator i Ola obserwują to ze spokojem. Marcin zauważa w końcu, że Ola nie jest sama. Pielęgniarki po­wiedziały mu, że jest w jedenastce, no to wszedł.

- Przepraszam. Znowu gafa. Ja do pani doktor - tłumaczy się i niezdarnie chowa kwiaty za siebie, co w uchylonych drzwiach daje efekt komiczny.

- Domyślam się. No cóż - profesor zwraca się do dziewczy­ny - wrócimy do tej rozmowy, dobrze?

Ola wychodzi. Marcin zaczyna się śmiać na korytarzu. Ola nie patrzy w jego stronę.

- Ciebie to nie bawi? - Marcin zagradza jej drogę.

- Ty mnie nie bawisz. - Ola rusza szybkim krokiem.

- Może przyjdę jeszcze raz? - pyta Marcin skruszony. - Olu, nie możesz wszystkiego brać tak serio.

- Tak, tak, jestem za mało wyluzowana. Może nie ciągnijmy tej rozmowy.

Ola przyśpiesza kroku. Marcin goni za nią.

- Jak zawsze z miejsca największy kaliber? Po co?

- Bo nie lubię wychodzić na idiotkę.

Marcin chwyta dziewczynę wpół. Ola trochę się szamocze, ale on trzyma ją mocno.

- To zadaj mi pokutę, nawymyślaj. Ale od razu. I zapomnij­my o tym - prosi czule.

- Nigdy się nie porozumiemy. Wszystko nas dzieli, nawet po­czucie humoru. - Ola oswobadza się z nagłego, przymusowego objęcia. - Dostałam stypendium w Anglii. To na tyle daleko, że twój urok tam nie sięga.

Mija Marcina. Kieruje się w stronę klatki schodowej. Mar­cin zostaje z pięknym bukietem róż jak z przysłowiową ręką... w kwiatach.

Dlaczego zachowuję się jak skrzywdzone kurczątko, chociaż najchętniej ugryzłabym go w łydkę? Dlaczego płaczę, chociaż jestem wściekła, zastanawia się Małgorzata, od godziny czytając tę samą stronę powieści. Przecież to śmieszne. Bo jestem grzeczną dziewczynką, prawda? Grzeczna dziewczynka, jak wia­domo, nigdy się nie złości. Można jej narobić na głowę, a ona - biedaczka - co najwyżej się rozryczy. Złość łyknie razem ze smarkami. Najwyżej potem nagromadzona wściekłość wyleje się z niej gwałtownie i bez związku z sytuacją.

- Mamo, gaszę światło! - Maja musi być naprawdę zmęczo­na. Zazwyczaj zgaszenie światła poprzedzają prośby, groźby i błagania o jeszcze chwileczkę. - Przytulisz dziecko?

- Które? - Małgorzata natychmiast podejmuje wieczorny rytuał.

- Najwspanialsze na świecie.

- Ach, to dziecko! Przytulę, a nawet pocałuję. Dobranoc, słoneczko.

- Dobranoc - wzdycha Maja i przewraca się na bok. Pod pachą ściska wysłużonego pluszaka, którego podobno już nie potrzebuje do spania, bo tylko przedszkolaki śpią z przytulankami.

Małgorzata ciężkim krokiem wraca do sypialni. Kładzie się i znowu zaczyna wpatrywać się niewidzącym wzrokiem w za­drukowane strony.

Artur wychodzi z łazienki.

- Herbatki? - zagląda do sypialni. - Jak się czujesz?

- Nie, dziękuję. Średnio - odpowiada Małgorzata, odkłada­jąc książkę. - Idę spać.

Wsuwa się pod kołdrę. Gasi światło. Artur, pogwizdując ci­cho, idzie do kuchni.

Teraz szybko! Zasnąć. Wyłączyć się. Oddychać równo, żeby już nawet nie padło sakramentalne śpisz?. Śpię. Jak zwykłe - już śpię. Jak dla ciebie - już śpię.

- Śpisz?

Artur kładzie się i znajomym, machinalnym niemal ruchem dotyka jej piersi. Małgorzata sztywnieje. Artur też. Przytula się. Małgorzata wyczuwa znajomy kształt naciskający lekko jej udo. Palce przebiegające szybko w dół. Ciepły oddech i lekkie poca­łunki na szyi, uchu...

- Nie sądzisz, że dojrzeliśmy do drugiego dziecka? - mruczy Artur, próbując podciągnąć do góry jej koszulę nocną.

Małgorzata zrywa się i siada wyprostowana. Artur gwałtow­nie cofa rękę.

- Kpisz?!

Nie czuje żalu, rozpaczy, wzbierającej fali łez. Rozsadza ją wściekłość. Krystalicznie czysta, ostra jak nóż furia.

- Zwariowałaś?

- To już nawet nie jest dramatyczne - Małgorzata zapala światło i wstaje z łóżka. - To po prostu żałosne i śmieszne!

- O co ci znowu chodzi?

Małgorzata bez słowa idzie do przedpokoju, po chwili wra­ca, wyjmując z torebki pomięty kartonik. Rzuca go bez słowa na kołdrę.

Zniecierpliwiony Artur sięga po karteczkę, przesuwa się bli­żej lampki nocnej. Nawet półmrok panujący w sypialni nie jest w stanie ukryć ceglastych wypieków, które powoli wypełzają na nieruchomą twarz mężczyzny. Trafiony zatopiony.

- Nie wiesz, o co mi chodzi? - Małgorzata mówi coraz gło­śniej. -Wszystko tak pięknie zaplanowane...

- Gośka - próbuje przerwać jej Artur - grzebałaś w moich rzeczach!

- Krwiożerczy szef, który w dni wolne od pracy każe zajmo­wać się zagraniczną delegacją! - nie daje się zbić z tropu Mał­gorzata. - I ja, kretynka, co grzecznie zostaje z dzieckiem, bo mąż musi pracować.

- Bo nie chcę stracić tej pracy...

- Niesamowite. Ty naprawdę masz mnie za idiotkę, która łyknie każdą brednię - Małgorzata w zdumieniu przygląda się mężowi. - Czy rzeczywiście muszę rano zadzwonić do ZUS-u i zapytać o majowe delegacje?

- Czemu krzyczysz na tatusia, mamo? - Rozespana Maja sta­je w drzwiach sypialni. Małgorzata opanowuje się natychmiast.

- Bo jestem na tatę trochę zła - odpowiada z wymuszonym uśmiechem, zupełnie zbędnym, bo Maja ma półprzymknięte oczy.

- To nie bądź. Mogę spać z wami? - Nie czekając na odpo­wiedź, Maja gramoli się do małżeńskiego łóżka. - Zgaś to świat­ło, tato.

Małgorzata gasi światło i wychodzi z sypialni. Idzie do kuch­ni. Zapala boczne światło. Grzebie w jednej z szuflad. W końcu wyjmuje okrągłe pudełko tabletek na uspokojenie. Łyka. Popi­ja wodą. Uśmiecha się krzywo do swego odbicia w ciemnej szybie.

Kiedyś w środku nocy biegała do kuchni, by łyknąć zapo­mnianą tabletkę antykoncepcyjną. W końcu Artur, udręczony kolejną nerwówką i wizją nieplanowanej mnogiej ciąży pozama­cicznej, zaczął nastawiać alarm w swoim zegarku elektronicz­nym, by przypominać żonie o jej cowieczornym rytuale. Efekt był taki, że alarm rozbrzmiewał nagle na zebraniach i wyjazdach służbowych, a Małgorzata i tak co rano nerwowo przeliczała ta­bletki. Kiedy w końcu pojawiły się opakowania z nazwami dni tygodnia, liczenie stało się łatwiejsze, ale wiedza o tym, ilu ta­bletek zapomniała, nie stała się przez to lżejsza do zniesienia. Wkrótce po urodzeniu Mai lekarz namówił Małgorzatę na spi­ralę. Nie powiedziała o tym Arturowi, a on nigdy, przez osiem lat i dwie spirale, nie zapytał jej, co z antykoncepcją. Jakoś prze­stała go interesować.

Tyle że teraz od pół roku nie ma już ani spirali, ani seksu, więc efekty nagłej namiętności mogłyby się okazać... długofalo­we. Cóż, kolejne dziecko to stara jak świat metoda rozwiązywa­nia problemów małżeńskich. Tymczasem jednak, myśli Małgo­rzata, lepiej wziąć na uspokojenie.

Bogu dzięki, że Maja się obudziła. Co ja robię? Zachowuję się jak żona w serialu dla kucharek. Melodramatyczne gesty i oskarżenia. Alicja miała rację. Żywiołowe zachowania są dobre na początek. Koniec musi być przemyślany. Jeżeli to rzeczywi­ście koniec.

Przez chwilę czeka, czy Artur przyjdzie za nią do kuchni. W mieszkaniu panuje jednak niczym niezmącona cisza.

Małgorzata z westchnieniem gasi światło i idzie do pokoju Mai, starannie zamykając drzwi za sobą.

Piękna sąsiadka nie zamierza niczego mu ułatwić. Niemal ostentacyjnie ociąga się z wpuszczeniem go do środka. Paweł w panice zastanawia się, jak długo jeszcze ma sterczeć w progu domu z niezawodnymi kwiatami na przeprosiny i płytą z muzy­ką operową. Tak ją ocenił. Na miłośniczkę opery. Co jeszcze ma zrobić?

Alicja od pierwszej chwili czuje się udobruchana, ale lata wprawy każą jej podroczyć się z mężczyzną. Młodszym mężczy­zną. Ma też chwilę, by przyjrzeć się Pawłowi uważnie.

Wygląda dużo lepiej niż rano. Jest chyba szatynem, ale kar­nację ma na tyle śniadą, że kontrastuje to z niebieskimi oczami. Wesołymi, kiedy trzeba, a kiedy nie - z odpowiednią nutką me­lancholii. Oczy z nutką? Ciekawe. Ładna cera, nie, może raczej ładny kolor skóry. Nigdy nie lubiła bladych, ani brunetów, ani blondynów. To pewnie mimowolna pozostałość kultu opaleni­zny z lat siedemdziesiątych. Raczej dobrze zbudowany. Mini­malna nadwaga. Krótkie nogi? Nie, tylko dziwny krój spodni. Chociaż żaden z jej mężów nie należał do ułomków, zawsze po­dobali jej się mężczyźni bardzo szczupli.

Ma w sobie coś z amantów międzywojnia. Jest uprzedzająco grzeczny i nieśmiały, przynajmniej wobec Alicji, ale ona sama jest zbyt doświadczona, by nie dostrzegać pewności siebie wi­docznej w sposobie podawania ręki czy choćby otwierania drzwi. No i w tym, jak patrzy na nią, z szacunkiem, ale właści­wie taksując ją, centymetr po centymetrze.

- Chciałbym więc jeszcze raz przeprosić panią za całe to za­mieszanie i cały ten... - Paweł kończy swoją tyradę, rozpaczliwie szukając właściwego słowa - cały ten zgiełk...

- Cały ten zgiełk? Jeden z moich ulubionych filmów - mó­wi Alicja, w końcu wykonując zapraszający gest.

Ciekawe, kim jest z zawodu, no i o ile lat jest młodszy, roz­myśla, czekając spokojnie, aż gość rozejrzy się po przestronnym salonie. Młodszy? Może jednak równolatek. Nie wiadomo. Pierwszy raz od bardzo dawna nie jest pewna swoich ocen. Po­doba jej się.

Przecież to gej, przypomina sobie niechętnie.

Od kiedy skończyła pięćdziesiąt lat, wie, że musi w końcu nauczyć się jednego: szybko wyjaśniać sytuacje. Zawsze była raczej mistrzynią ciągnięcia niedomówień. Teraz nie ma już cza­su psuć kolejnych piłek. Tak rzadko wypadają jej serwy.

- A pan tak sam? Bez partnera? - Co zrobić, nie może się powstrzymać od tego kpiącego tonu. Może to najlepszy sposób, by odpędzić rozczarowanie.

Paweł uśmiecha się delikatnie, nie chce od razu wyjaśniać Alicji pomyłki z bratem. Brano go już nieraz za idiotę, niezno­śnego pedanta, był, co tu kryć, rogaczem, ale gejem? Na wszyst­ko widać musi przyjść odpowiedni moment. Poprawia kant spodni i siada na kanapie. Z kuchni wydobywają się niesamowi­te zapachy. Pewnie nikt ich by się u Alicji nie spodziewał.

- Czeka pani na kogoś z kolacją? - pyta grzecznie, ale wła­ściwie te zapachy podnoszą go z kanapy. Jest już pewien, że przyszedł nie w porę.

-Tak, na pana... - odpowiada Alicja nadal kpiąco, ale po chwili pasuje. - Nie, to po prostu stare nawyki dobrej żony...

Miejmy nadzieję, że Alek nie przekręcił się w grobie, słysząc te bzdury, myśli Alicja trochę zmieszana własną pomysłowością. Akurat przez żołądek jeszcze nigdy nie próbowała.

- Jak to, a mąż? - pyta Paweł i natychmiast wymyśla sobie w duchu od wścibskich idiotów.

- Mąż nie żyje - wyjaśnia Alicja krótko. Byleby tylko nie wy­skoczył teraz z wyrazami ubolewania. - A może się pan poczę­stuje - proponuje szybko. - Lepiłam całe popołudnie...

- Co pani lepiła? - Paweł przełyka ślinę. Po powrocie z pra­cy był zbyt przejęty perspektywą spotkania, by coś zjeść.

- Pierogi z fetą i ziemniakami... - Alicja znika w kuchni. Paweł podchodzi do płytoteki i chwilę kontempluje sporą kolekcję. Jest klasyka, ale przeważa klasyka jazzu. Lata pięćdzie­siąte, Frank Sinatra. Kiedy Alicja wraca do salonu, odskakuje jak przyłapany na gorącym uczynku.

Po chwili siedzą naprzeciwko siebie przy stole. Parujące pie­rogi na półmisku. Uczta.

- Przede wszystkim winien jestem pani jeszcze jedno wyja­śnienie i przeprosiny. - Paweł decyduje się w końcu wziąć byka za rogi. - Zachowanie mojego brata bywa krępujące dla otocze­nia, a tym razem spowodowało dodatkowe nieporozumienie. Przepraszam za jego... hm, poranne parady.

- Więc ten młody człowiek... - Alicja może mieć tylko na­dzieję, że Paweł nie słyszy ulgi w jej głosie.

- Młodszy brat, Marcin, fotografik. Nadzwyczaj artystyczna dusza. W przeciwieństwie do mnie. Jestem kardiologiem - wy­jaśnia Paweł, widząc pytające spojrzenie gospodyni.

- Zatem jest pan specjalistą od spraw sercowych - uśmiecha się Alicja.

Paweł odwzajemnia uśmiech.

- Właśnie dochodzę do siebie po rozwodzie.

- Rozumiem. Szewc bez butów chodzi.

Rozmowa toczy się dalej. Alicja mało pyta. Raczej obserwu­je swojego rozmówcę. Jak je. Jak opowiada anegdoty. Jak się sta­ra dobrze wypaść. Jakie ma zgrabne ręce. Bardzo krótko obcię­te paznokcie. Łapie się na tym, że przygląda mu się bardziej wnikliwie, niżby chciała.

Przez otwarte drzwi na taras dochodzi nierówny szum majo­wej ulewy.

- Pada! - Alicja podrywa się entuzjastycznie do okna. - Wyzwolenie dla roślin i dla mojego kręgosłupa! Codziennie pod­lewam.

Paweł staje za nią. Tuż za nią.

- Wiem.

- Skąd? - pyta, lekko spłoszona tą nagłą zmianą dystansu, ale nie protestuje.

Wytrzymuje wzrok Pawła. Jego błękitne, jak jej się dotąd zdawało, oczy zmieniają kolor. Intensywnieją. To już prawie błę­kit paryski, za chwilę granat. Nie za wesołe oczy. Tylko z daleka mimiczne zmarszczki od śmiechu dają złudzenie luzu i optymi­zmu. Alicja nie ucieka wzrokiem. Powoli tylko przenosi swoje spojrzenie z twarzy Pawła na ogród. Czuje się tak, jakby wypiła kieliszek szampana. Ale na zewnątrz maska.

- Podgląda mnie pan?

No, może trochę za głośno się śmieje z własnego dowcipu.

- Nie, przyglądam się pani po sąsiedzku.

Dzwoni telefon. Alicja odbiera. To Wiktor, jak zwykle w od­powiednim momencie, nieoceniony Wiktor. Tym razem tylko z krótką wiadomością, ale telefon płoszy Pawła, rozprasza at­mosferę.

- Nie chciałbym przeszkadzać.

Paweł całuje ją w rękę. Raczej szarmancko niż uwodziciel­sko. Nie ma sensu tłumaczyć, że w niczym nie przeszkadza. Można tylko uśmiechnąć się zdawkowo i powiedzieć:

- Było mi bardzo miło pana poznać. - I jeszcze, bo czemu nie: - Pewnie to politycznie niepoprawne, ale cieszę się, że to był brat.

Paweł parska śmiechem i wychodzi.

Za szybko jak na tak miłe i obiecujące spotkanie, myśli Ali­cja, zbierając talerze ze stołu. Nie zaproponował jej następnego. No cóż, teraz już może przyznać się sama przed sobą, że na to liczyła.

Dlaczego jej aż tak zależy? Bo spojrzał? Bo stanął tak blisko? Bo poczuła jego zapach? Wyposzczona wdówka, myśli Alicja, bezwzględnie sprowadzając samą siebie na ziemię. A dieta light? Idiotyczne, co jej przyszło do głowy z tymi pierogami?

W ramach kary będzie układać ręczniki i pościel. Idzie do garderoby. Na schodach przypomina sobie jednak minę Pawła na widok półmiska pierogów. Rozchmurza się trochę. Najlepiej byłoby teraz zadzwonić do przyjaciółki i jej to wszystko opowie­dzieć. Może zadzwoni do Małgosi. Ale to przecież ona, Alicja, jest cierpliwym uchem dla tamtej. No to zadzwoni do córki. W poniedziałki zięć ma wychodne i mogą spokojnie porozma­wiać. Ale to dopiero po dziewiątej. Na razie pierwsza sterta ręczników i obrusów przeorana. Taka praca przywraca poczucie rzeczywistości.

Był tu jakiś Paweł? Zapomnij.

Wychodzi do ogrodu. Po deszczu wreszcie jest czym ode­tchnąć.

Rozdział 3

Wtorek, 24 maja 200...

Na oddziale poranny ruch. Otwarte drzwi do gabinetu zabiego­wego. Pani Maria z laboratorium przyszła specjalnie, żeby po­brać krew matce doktor Pankiewicz. Ola stoi w drzwiach.

Jakie to szczęście, że udało się nakłonić matkę do przyjścia tutaj. Za jednym zamachem pobiorą jej krew do prawie wszyst­kich badań. Ostatnio schudła. To pewnie z powodu cukrzycy, ale tarczyca też mogła się odezwać. Ta jej ciągła nerwowość ro­bi się groźna dla niej samej.

Matka, starsza, zamknięta w sobie kobieta, wstaje i dziękuje pielęgniarce. Podchodzi do córki. Jakże są do siebie niepodob­ne. Nic dziwnego, Ola jest kopią swego ojca. Dorastając, spędzi­ła długie godziny, analizując niesprawiedliwość losu wyrzeźbio­ną w biodrach i skłonnej do zaokrągleń talii.

Nadchodzący korytarzem ordynator wyrywa Olę z zamy­ślenia.

- Miło mi spotkać obie panie Pankiewicz - woła. - Witam mamę mojej ulubionej anestezjolożki.

Wyciąga dłoń, ale matka nie może podać mu ręki, bo trzyma wacik tamujący krew po pobraniu.

- Przyprowadziła pani mamę na badania? - zwraca się do Oli z szerokim uśmiechem. - To bardzo rozsądny pomysł zba­dać wszystko przed wyjazdem, ustawić długofalową terapię.

Wyjedzie pani spokojniejsza, no a ja tu, na miejscu, zawsze słu­żę pani Pankiewicz pomocą lekarską i wszelką inną.

Ordynator kłania się szarmancko i odchodzi, widząc, że ktoś przywołuje go z głębi korytarza. Jest tak zaaferowany, że chyba nie zauważył milczenia obu kobiet.

Ola stoi czerwona jak burak. Czuje się jak mała dziewczyn­ka. Nie, nie, bez owijania w bawełnę, jak zupełnie dorosła idiot­ka. Nie ma pojęcia, co właściwie miałaby powiedzieć. Matka nie ułatwia jej sprawy i w kamiennym milczeniu porządkuje garde­robę. Rzuca jej tylko jedno karcące spojrzenie i odchodzi ener­gicznie. Ola, bezradna, zostaje na środku korytarza.

Nie goni matki, wraca do gabinetu, siada przy biurku Paw­ła. Patrzy na telefon, spogląda na zegarek. Taksówka czekała przed wejściem, ale minie dobre pół godziny, zanim matka do­trze stąd do centrum. Właściwie dlaczego za nią nie poszła? To bez znaczenia, reflektuje się. Dlaczego wcześniej nic jej nie po­wiedziała? Bo tak się przyzwyczaiła do karmienia matki pół­prawdami, że straciła miarę?

- Ola? Co się stało? pyta Paweł, zaskoczony widokiem za­płakanej koleżanki. -Widziałem, jak tu wchodziłaś, chciałem cię wyciągnąć do bufetu. Coś złego z matką?

Ola kręci głową przecząco.

- Profesor spotkał matkę i zaoferował jej pomoc w czasie mojego wyjazdu - mruczy ponuro, wycierając oczy.

- No to chyba bardzo miło z jego strony?

- Tak, ale ja nic jej jeszcze nie powiedziałam o tej Anglii.

- Żartujesz! - Paweł aż przysiada z wrażenia. - Dlaczego?

- Nie mogę jej tak po prostu powiedzieć: Cześć, mamo, za miesiąc wyjeżdżam na rok. Matka jest chora, nie mogę...

- Od piętnastu lat na cukrzycę - przerywa Paweł, który do­skonale zna dalszą część drugiego z ulubionych monologów Ol­ki. Pierwszy, jak wiadomo, dotyczy Marcina. - Dowiadywałaś się o pompę insulinową?

Ola patrzy na niego zaskoczona.

- Nie, coś ty, ona jest cały czas na doustnych.

- Prędzej czy później i tak przejdzie na iniekcje.

- Może jakoś się uda - szepcze Ola, wbijając wzrok w blat biurka.

- Olka, co ty wygadujesz! - Paweł bierze ją za rękę. - W pra­cy jesteś najodważniejszym lekarzem, jakiego znam, a jeśli tylko coś dotyczy matki, zmieniasz się w przestraszoną pięciolatkę. Ona nie jest tak chora, żebyś cokolwiek ryzykowała. Nie robisz nic złego, wyjeżdżasz na zasłużone stypendium. Wybrali ciebie, bo jesteś wyjątkowa. Rozumiesz?

Ola gwałtownie wyrywa rękę.

- Od kiedy jesteś tak świetnie poinformowany? Marcin ci opowiadał?

- Przestań, Ola - Paweł jest zupełnie spokojny. - Przecież nie chcę ci dokuczyć, tylko pomóc.

- Zmieniasz specjalizację? Teraz będziesz psychoterapeutą? Paweł otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale rezygnuje i po prostu wzrusza ramionami. Zresztą nie ma z kim już gadać, bo Ola zrywa się i wychodzi.

- Wracam na oddział - rzuca od drzwi.

Na korytarzu wyjmuje telefon z kieszeni i szybko wybiera swój numer domowy. Matka odbiera dopiero po pięciu sygnałach.

- Mamo! Jesteś? - woła Ola piskliwie.

- A dlaczego miałoby mnie nie być? - Ola milczy. Próbuje przypomnieć sobie, po co właściwie zadzwoniła. - Coś się sta­ło? - pyta zniecierpliwiona matka.

Tak.

- Nie, nic... - bąka Ola.

Wyłącza się. Stoi jednak chwilę, wpatrując się w telefon.

Naprawdę zachowuje się jak pięciolatka. Jak dziecko, które coś tam przeskrobało, zostało skarcone jednym surowym spoj­rzeniem i teraz szybko próbuje nawiązać jakikolwiek kontakt, żeby upewnić się, że wszystko jest dobrze, że wszystko zostało wybaczone. Zupełnie jak wtedy, kiedy skarcona za coś przez oj­ca i odesłana do swojego pokoju wracała po pięciu minutach, siadała i rzucała w przestrzeń: Jakoś tu przyjemniej w tym pokoju niż u mnie, nie sądzisz?.

Tylko że to było jakieś trzy­dzieści lat temu. Sama tego nie pamięta, ale rodzice opowiada­li to potem tyle razy, że właściwie za którymś razem mogłaby zauważyć, jak niewiele się zmieniło.

Osiedlowy dom kultury tętni życiem, choć jest dopiero po­łudnie. Uczniowie szkoły społecznej, wynajmującej pomieszcze­nia na piętrze, wylegli właśnie na przerwę. Pani Zosia, szatniar­ka, sprzątaczka i - jak sama mówi - ochroniarz, po raz setny umaczy kolejnemu pierwszoklasiście, dlaczego nie może wy­biec na chwilę do cukierni po drugiej stronie ulicy.

- Synku, ty nawet nie możesz schodzić z piętra w czasie przerwy. I doskonale o tym wiesz. Dzień dobry - uśmiecha się na widok wchodzącej Małgorzaty. - No i co?

Małgorzata, ledwie żywa po rozmowie ze swoim przełożo­nym, uśmiecha się triumfalnie.

- Zostają wszyscy poza mną.

- Zwolnili panią? - pyta pani Zosia ze zgrozą.

- Nie zwolnili. To ja zwolniłam etat. Będę tu teraz pracować jako jednoosobowa firma.

- Boże kochany, firma? Znaczy kontrakt, tak? A jak pani powiedzą z dnia na dzień do widzenia ślepa Gienia, to co? Pani Małgosiu, czemu się pani zgodziła?

- Sama im to zaproponowałam. Naprawdę, proszę się o mnie nie martwić.

- Jak nie martwić! Będzie się pani ciągać po tych zusach i re­gonach!

- Akurat z tym nie będzie żadnego problemu - woła Małgo­rzata już ze schodów.

Mój Boże, gdybym z własnym życiem radziła sobie tak jak z tym papierowo-urzędowym, myśli.

Za drzwiami gabinetu zdejmuje z twarzy służbowy uśmiech. Wyjmuje z torby dwie grube teczki projektów, które zostały zgłoszone do przyszłorocznego planu. Siada z westchnieniem. Tyle świetnych pomysłów odpadnie w przedbiegach - nie da rady z tym budżetem. Ile razy można podnosić czynsz szkole społecznej czy sklepikom w adaptowanych pomieszczeniach? Co z tego, że obroniła etaty, skoro działalność zespołu powoli staje się wegetacją?

- Tymczasem zapalę - mruczy Małgorzata, ale w tym momencie rozdzwania się jej telefon uwięziony nie wiadomo gdzie. Małgorzata gmera w czeluściach przepastnej torby. - Gdzie się, cholero, schowałeś! - jęczy. Jest!

Alicja - pulsuje pomarańczowym światełkiem wyświet­lacz.

- Słucham.

- Dzwonię zgodnie z umową. Zdecydowałaś się?

- Tak, chętnie wpadnę.

- Z dzieckiem?

- Nie, Maja ma biały tydzień, ale tym, na szczęście, zarządza babcia.

- Rozumiem, nasza Małgosia ma ojca, tego... ateistę - cytuje Alicja, parskając śmiechem. - Po prostu się nie nadajesz.

- Otóż to.

- Zapisz adres: Berezyńska 10d. Wysiadasz na rondzie Wa­szyngtona i idziesz Francuską. Pierwsza przecznica po prawej to Berezyńska.

- W porządku, zapisałam. O szóstej?

- O szóstej. Zaraz wstawię dużą butelkę białego wina do lo­dówki. Na razie.

- Na razie - Małgorzata zamyślona odkłada telefon.

Jakie to proste. Nie zastanawiać się, nie roztrząsać intencji, bo pamiętaj, dziecko, że ludzie są fałszywi, tylko słonecznym popołudniem wpaść na białe wino do koleżanki. Kiedy ostatni raz do kogoś wpadłam? Nie służbowo, nie w bardzo ważnej sprawie. Wpaść i pogadać - nie relacjonować zdarzeń, nie dys­kutować o dziurze budżetowej, nie zmieniać świata. Na pytanie co słychać? odpowiedzieć prawdę, nie cenzurując się bez przerwy, bo cokolwiek powiesz ludziom o sobie, prędzej czy później użyją tego przeciwko tobie.

W końcu zapala papierosa. Zaciąga się z ulgą. Pukanie do drzwi. Artur naciska klamkę, zanim Małgorzata zdoła powie­dzieć proszę.

- Cześć.

- Coś się stało? - pyta Małgorzata na serio zaniepokojona.

- A co się niby miało stać? - Artur sili się na swobodny ton. - Wpadłem i od razu nakryłem cię na łamaniu przepisów prze­ciwpożarowych.

- Przyszedłeś specjalnie po to, żeby mi zgasić papierosa?

- Nie ironizuj. Wpadłem, żeby pogadać. Pomyślałem, że w domu próbowaliśmy już tyle razy i wiesz, co z tego wychodzi. No i że na neutralnym gruncie będzie mi łatwiej...

Artur przysiada na brzegu jednego z krzeseł. Małgorzata czuje, że zimny strach podchodzi jej ołowianą kulą do gardła.

- Rozumiem, że chcesz mi coś powiedzieć - mówi powoli, starając się, by Artur nie usłyszał w jej głosie drżenia, które czu­je już w całym ciele.

- Tak. - Artur odwraca wzrok. - Chodzi o to... chodzi o to...

- Chryste, miejże odrobinę litości, człowieku!

- Chodzi o to, że jest ktoś. Ważny dla mnie. To znaczy jestem z kimś. Blisko.

Ołowiana kula strachu spada do żołądka. Już po wszystkim.

- Co to znaczy, Artur?

- To znaczy, że... nie wiem. Jestem z nią i, Gośka, wiem, że zachowuję się jak idiota...

- O tak - przerywa Małgorzata. - Jak idiota z amnezją. Jakieś dwanaście godzin temu proponowałeś mi powiększenie rodziny. Co mi zaproponujesz jutro? Związek otwarty?

- Nie możesz ze mną po prostu porozmawiać, co? Nie dasz mi chwili na zebranie myśli - Artur zrywa się z krzesła. - Cięta od­zywka po oczach i już. Tak, jestem idiotą, bo wyobrażałem sobie, że mi pomożesz! Ale nie, ty umiesz tylko inteligentnie dosunąć!

- No pewnie, bo powinnam przytulić cię do matczynej pier­si i utulić, bo sypiasz z jakąś kurwą i jest ci ciężko, tak?

- Elżbieta nie jest kurwą!

- Cudownie! A ja nie jestem twoją matką! Nie spodziewaj się, że będę cię tak samo niańczyć i chronić przed okrutnym światem. Podziel się tą radosną wieścią ze swoją mamusią. Szczególnie ona ucieszy się, że Elżbieta nie jest kurwą! Z twoją korepetytorką nie miała tyle szczęścia.

Ostatnie zdanie wykrzykuje do zatrzaśniętych mocnym ru­chem drzwi.

Nawet ojciec Małgorzaty miewał czasami rację. Nigdy nie wiadomo, które z naszych wyznań zostanie użyte przeciwko nam. Historię asystentki, która przygotowywała Artura do eg­zaminu na prawo, trochę flirtując z przystojnym maturzystą, opowiadał jej wiele razy i wiele razy zaśmiewali się do rozpu­ku. Szczególnie z finału, kiedy to matka Artura, wyczuwając pismo nosem, wtargnęła na zajęcia dziewczyny i zwyzywała ją od najgorszych w stylu iście bazarowym, a skompromitowa­na publicznie asystentka stała się pośmiewiskiem wydziału. Epilog nie był już taki wesoły, bo dwa lata później Artur tra­fił na nią przy okazji poprawkowego egzaminu z prawa admi­nistracyjnego, do którego podszedł w ostatnim możliwym terminie.

Ale Małgorzata nie potrafi uśmiechnąć się do tych wspo­mnień. To żenujące czepiać się matki faceta, zamiast się z nim zdrowo pokłócić, myśli ponuro. W końcu matki się nie wybiera.

Jak to mówiła najlepsza przyjaciółka? Papieros - natychmia­stowe pocieszenie tych, co stracili kontrolę nad swoim życiem. I o co się wtedy aż tak wściekała? Przecież to prawda. Zajęcie dla rąk, natychmiastowe odcięcie od problemów, natychmiastowa ulga...

Park Ujazdowski. Alejką idzie Ola z matką. Rozmowa się nie klei. Nic dziwnego, skoro każda z nich starannie omija temat stypendium, wymagający szczerej rozmowy, a nie kolejnej odsło­ny celnych wyrzutów i dziecinnych uników. Kto nie ma w gło­wie, ten ma w nogach. Obeszły już domki fińskie, odwiedziły ulicę Lennona, teraz przystają przed stawem. Chwilę w milcze­niu karmią kaczki. W końcu Ola nie wytrzymuje.

- Nigdzie nie wyjadę, mamo. - Odwrócona tyłem wypowia­da najważniejsze zdanie rozmowy, która się nie odbyła, i rzuca daleko przed siebie kawałek suchego chleba.

- Nie rozumiem... - zaczyna matka.

- Nie żartuj, doskonale wiesz, o czym mowa - przerywa Ola z rozdrażnieniem.

- Dlaczego miałabyś nie wyjechać? Całe życie marzyłam o wyjeździe do Anglii. Mogę ci tylko zazdrościć i czuć się dum­na, że dzięki mnie tak znakomicie opanowałaś język. Kogóż mieli wybrać jak nie córkę takiej anglistki - uśmiecha się matka triumfalnie.

Przez chwilę Ola nie może pojąć, dlaczego ni z tego, ni z owego matka uderza w taki ton i do tego z takim sztucznym zapałem. Ale tylko przez chwilę. Jad jednak zostaje wypusz­czony.

- To jest ogromna szansa - kończy matka. - A ja, cóż... Aga­tha Christie pisała o Eskimosach, którzy pewnego dnia podają matce wspaniały posiłek, matka zjada go, odchodzi w dal po lo­dzie i już nie wraca.

- Słucham? -Tego tekstu Ola jeszcze nie słyszała.

- Podobno w Komorowie jest zupełnie przyzwoity dom starców. Zresztą zawsze możesz mi wynająć opiekunkę, żeby mnie dręczyła jak pannę Marple... - urywa dramatycznie, prze­łykając łzę.

Ola sama nie wie, czy ma śmiać się, czy płakać. Matka w swoim uwielbieniu dla panny Marple zapomniała, że starsza pani z St Mary Maid jest od niej starsza o dobrą dekadę. Czuje się dotknięta całym tym toksycznym gadaniem, ale jednocześnie zalewa ją kolejna fala poczucia winy. Taką winę noszą w sobie tylko jedynaczki.

- Mamo, nie mów głupstw. - Ola próbuje zebrać myśli.

- To nie są głupstwa. Twoje życie jest najważniejsze, moje już się kończy. Na mnie czeka już miejsce w grobie obok ojca.

No mercy, bez przebaczenia, przynajmniej dzisiaj, myśli Ol­ka. Nie wytrzymuje napięcia, gwałtownie się odwraca i odcho­dzi. Matka z miną cierpiętnicy patrzy w wodę stawu. Czeka spo­kojnie. Przecież wie... O właśnie, Ola zawraca. Staje obok niej.

- Bardzo dobrze rozumiem, o co ci chodzi. Możesz być pew­na, że zostanę - mówi głucho. Zaciska usta, ale chyba po raz pierwszy w życiu nie płacze mimo scysji z matką.

Wracają powoli do domu. Obie zgarbione.

Mieszkają niedaleko Alej Ujazdowskich, w jednej z tych pięknych secesyjnych kamienic. Mieszkanie naprawdę mają nie­złe. Najważniejsza wysokość. Ponad trzy metry. To prawdziwa gratka dla miłośników książek, a do takich należała cała rodzi­na. Można było i można dalej składować bez umiaru ukochane książki, a nawet czasopisma.

Ojciec Oli prenumerował Wojskowy Przegląd Historyczny. Duże zeszyty tego periodyku do dzisiaj, tyle lat po jego śmierci, leżą na górnych półkach. Matka, zauroczona angielską literaturą popularną, jest maniaczką kryminałów. Przede wszystkim Agathy Christie. Murzynków mogłaby cytować dużymi fragmenta­mi, ale ostatnio najbardziej lubi opowiadania, szczególnie te o podtruwaniu starych krewnych przez wyrodną rodzinę lub zbrodnicze opiekunki. Chyba jeszcze tylko dalekowschodnie za­gadki, no i Śmierć na Nilu ścierają na moment z jej twarzy wyraz cierpiętnictwa, jaki przyjmuje na ogół w obecności córki.

Matka Oli, anglistka i wychowawczyni w dobrym śródmiej­skim liceum, była stale na bieżąco z tak zwanym życiem kultu­ralnym. Chodziła do teatru i do kina z kolejnymi rocznikami wychowanków, czasami zabierając przy tym Olę. Dzisiaj? Wstyd powiedzieć. Nawet nie ogląda Teatru Telewizji, czyta w kółko swoje kryminały i czasem ogląda seriale. Te powtarzane rano, kiedy Ola wyjdzie do szpitala. Siada wtedy przed telewizorem i odprawia swoje rytuały. Wówczas uśmiecha się, ale częściej pła­cze. Dobrze, że nikt tego nie widzi.

Zużyła chyba swoją dzienną porcję jadu, bo po powrocie z parku, nic nie mówiąc, zamknęła się w pokoju, tak zwanym dużym, żeby nie nazywać go broń Boże salonem, salonów u nas niet, i wynurza się tylko do kuchni, raz po herbatę, raz po kolację, raz po leki.

Ola, zamknięta w swoim pokoju, tak zwanym dziecinnym, usiłuje rozpaczliwie rozwikłać tajniki korespondencji bankowej i zagadkowe liczby, które mają się nijak do jej wydatków i fak­tycznego stanu konta. Gdzieś po godzinie dociera do niej, że wyciąg powstał mniej więcej osiem dni wcześniej, tak że jej wie­dza jest dużo bardziej miarodajna niż korespondencyjne rewe­lacje z przestarzałymi informacjami.

Boli wiadomość o dobrej pogodzie w miejscowości, z której właśnie wyjechaliśmy, ale ból, jaki budzi widok pieniędzy, któ­rych już nie ma, a figurują wciąż na papierze, jest odporny na wszelkie reklamowane cudowne środki przeciwbólowe. Na ban­kowym wydruku jeszcze ma, a w rzeczywistości już dawno - nie. Może trzeba było pójść do firmy farmaceutycznej.

Chce biec do matki, żeby jej o tym powiedzieć, ale przypomi­na sobie, że przecież w parku zaczęła zimną wojnę. Zresztą, to właśnie matka nie zgodziła się, aby jej emerytura przychodziła na wspólne konto, dzięki czemu Ola mogłaby dostać większy kredyt.

Koleżanki Oli mają konta w bankach internetowych, podob­no bez opłat, ale Ola nie ma komputera w domu, a nie chce, by w pracy wszyscy przyglądali się jej zmaganiom z rachunkami. No i mama nie zgodziłaby się na taki internetowy bank. To co prawda konto Oli, ale Ola najlepiej czuje się wtedy, kiedy mama poprze i pochwali każdą jej decyzję.

Dzisiaj wieczorem Ola ma swój najlepiej w tym miesiącu opłacany zabieg w prywatnej klinice stomatologicznej. Już po­stanowiła, że za ten dzisiejszy coś sobie kupi. Niejedna pacjent­ka mówiła: masz chandrę, zrób sobie dobrze. Nie wiesz jak, wejdź do sklepu, pomogą ci kolorowe metki.

Już szósta? Musi iść. Nie pożegna się z matką, ale głośno trzaś­nie drzwiami, matka zorientuje się przecież, gdzie wychodzi.

Na rogu Mokotowskiej i Wilczej, przed kwiaciarnią i dale­ko od przystanku autobusowego, łapie ją deszcz. Oczywiście, zapomniała o parasolce. No a matka nie przypomniała jej przy wyjściu...

Przystanek tramwajowy przy rondzie Waszyngtona zalegają zmęczeni ludzie objuczeni charakterystycznymi torbami w krat­kę. Kończy się ich dzień pracy na niegdysiejszym Stadionie X-Lecia. Brudne przejście podziemne. Na lewo: jarmark Euro­pa, na prawo: Saska Kępa.

Małgorzata całe życie mieszkała po lewej stronie Wisły, dla­tego wycieczka na Saską Kępę, przekroczenie mostu, to dla niej już prawdziwa wyprawa w nieznane. Na rondzie Waszyngtona rozgląda się z miną zagranicznej turystki. Patrzy na wysoki blok z zegarem, stojący tuż za rondem. To chyba tu trafiła kiedyś przypadkowo na szaloną imprezę u nieznanych wcześniej ludzi, gdzie bawiła się do rana w tłumie równie przypadkowo zapro­szonych gości. Samej gospodyni ogromnego mieszkania ze śmi­głem wiszącym na ścianie nawet nie zobaczyła. Podobno była to miłośniczka kotów i starożytności. Jedno jest pewne: gospodyni zasnęła, zanim zabawa zaczęła się na dobre, i spała jak zabita do końca imprezy... Małgorzata próbuje przypomnieć sobie, kto ją tam przyprowadził. Chyba kumpel z historii, a może i z klasycz­nej... Nie pamięta, to był czas, kiedy już poznała Artura. Jeszcze nie była jego dziewczyną, ale bardzo chciała, i to było dla niej wtedy najważniejsze.

Zagląda do sklepów przy rondzie. Zwalnia kroku, jakby le­niwy spokój Francuskiej udzielił się i jej. Do szóstej jeszcze pra­wie kwadrans. Okazało się, że metrem i tramwajem jedzie się zdecydowanie krócej, niż sobie wyobrażała. Niespiesznie prze­chodzi na drugą stronę ulicy i wchodzi w Berezyńską. Jest. Nu­mer 10d. Oryginalny piętrowy dom otoczony wypielęgnowaną zielenią.

Co ja tutaj robię, zastanawia się Małgorzata w lekkim popło­chu. Ani to mój świat, ani to mój styl. Jeśli teraz zawrócę, zza ro­gu będę mogła zadzwonić, że Maja dostała niestrawności. Albo nie, ja dostałam niestrawności i bardzo mi przykro...

- Dzień dobry, Małgosiu - Alicja otwiera szeroko drzwi wej­ściowe, jednocześnie naciskając guzik domofonu w furtce. - Chodź, chodź, bardzo się cieszę.

Małgorzata, nieco zmieszana, drepcze ku schodkom. Dopie­ro w połowie drogi może szczerze uśmiechnąć się do Alicji spo­kojnie czekającej w drzwiach.

- Chodźmy na taras. Będzie nieco chłodniej.

Wielki salon wychodzi na taras i ogród. Szerokie szklane drzwi stoją otworem. W rogu tarasu drewniany stół i fotele. Na stole stoi szklana miska z truskawkami, dwa kieliszki. Widok niemal sielski, zważywszy bliskość linii tramwajowej. Jak w re­klamie towarzystwa ubezpieczeniowego albo margaryny, myśli Małgorzata automatycznie i natychmiast się stopuje.

Przestań! Raz w życiu nie napinaj się od razu. Już zawsze bę­dziesz swobodna tylko wśród młodych ludzi? Sympatycznych, ale przecież zależnych od ciebie. Nie bądź zakompleksioną pa­nią dyrektor, co musi wyśmiać, żeby pozbyć się niepewności. Przecież podoba ci się ten luz, spokój i bezpretensjonalność za duże pieniądze.

- Piękne światło - Małgorzata staje w smudze słońca wpada­jącego przez boczne okno do salonu.

- Tak, za jakąś godzinę, kiedy słońce zacznie zachodzić, oświetli tamtą ścianę. O ile się w końcu nie rozpada na dobre.

Małgorzata podchodzi bliżej. Kolekcja najróżniej oprawio­nych zdjęć: Alicja, Alicja ze starszym mężczyzną o uderzająco pięknych rysach. Nieco szczuplejsza Alicja na korcie, chyba z Wiktorem. Tak, z Wiktorem, nieco tęższym. Pięcioletni na oko chłopiec i... ten sam, chyba trzyletni...

- A to kto?

- No cóż - śmieje się Alicja. - Moje wnuki.

- Serio?

- Serio, serio. Jestem dubeltową babcią.

- A to pewnie córka? - ośmielona Małgorzata pokazuje czar­no-białe wystylizowane zdjęcie smukłej długowłosej blondynki. -Trochę podobna do mnie w tej workowatej sukience.

Alicja zdejmuje fotografię ze ściany i gestem zaprasza Mał­gorzatę na fotel.

- To ja - wyjaśnia. - Mówiłam ci już, że mi przypominasz mnie samą sprzed lat. Wina?

- Tak, poproszę. Ja ciebie? Chyba żartujesz! - Małgorzata wymownym gestem pokazuje dom i ogród.

Nie wytrzymałaś, karci się natychmiast w duchu, ale Alicja upija łyk wina i swobodnie podejmuje temat.

- Nie zawsze tak żyłam i mieszkałam.

- Nie rozumiem.

- Pamiętaj, że pochowałam dwóch mężów. Bywało różnie. Czasem bardzo ciężko. Jak się wiele razy traci grunt pod noga­mi, to można nauczyć się dystansu, a oduczyć przywiązania do rzeczy i miejsc.

- Albo przeciwnie, trzymać się ich kurczowo. Wspaniałe to wino, Alu. - Małgorzata zaczyna się wreszcie rozluźniać.

- Pewnie. Ale pewnego dnia te kurczowo trzymane też mogą zniknąć. Jak ludzie. - Alicja ruchem głowy wskazuje zdjęcie z mę­żem. - Szczególnie ci, których najbardziej chcemy zatrzymać.

- Lepiej pozwolić im zniknąć? - pyta Małgorzata czujnie.

- Nie wiem.

- Masz rację, bredzę - reflektuje się Małgorzata. - Wszystko ko­jarzy mi się z moimi sprawami, a ty jesteś wdową. To inne biegi.

- To prawda.

- I naprawdę obaj nie żyją?

- Naprawdę. Tylko pierwszy nie był już moim mężem, kie­dy zginął.

- Jak to?

- Tak to. Odszedł ode mnie, a trzy lata później, w osiemdzie­siątym roku, zginął w katastrofie lotniczej.

- Tej z Anną Jantar?

- ...i amerykańskimi bokserami.

Małgorzata w milczeniu sączy wino, próbując przetrawić nad­miar informacji. Zapala papierosa, widząc przyzwalający gest Alicji.

- Sprawiedliwości stało się zadość...

- Trudno się z czegoś takiego cieszyć.

- Jak ty to przeżyłaś? Ja bym chyba oszalała.

- Ale co, kiedy odszedł czy kiedy zginął?

- Kiedy odszedł...

- Oszalałam.

- I co?

- I nic. Najpierw żyłam z rozpędu, potem dla dziecka, a potem...

- Co potem?

- Potem ktoś przekonał mnie, że należy wreszcie poszukać gruntu w sobie samej, a nie w mężczyźnie, tym lub innym.

- I został twoim drugim mężem - domyśla się Małgorzata.

- Nie - śmieje się Alicja. - Ale za to raz na zawsze wyleczył mnie z upodobania do bezkształtnych strojów i fryzur, czego i tobie, wybacz, Małgosiu, życzę.

Na szczęście białe wino rozlało się już przyjemnym ciepłem w całym ciele Małgorzaty. Inaczej z pewnością zesztywniałaby i odparowała w swoim stylu. Zamiast tego uśmiecha się ironicz­nie do pustego kieliszka.

- Pewnie! Właśnie teraz zacznę snuć się po domu w przezro­czystym peniuarze i podwiązkach!

- Jeśli masz na to chęć, czemu nie.

- Ala, nie wkurzaj mnie. - Małgorzata odstawia kieliszek. -Pewnie, że chciałabym wiele zmienić, choćby w swoim wyglądzie. Ale to kosztuje. Nie stać mnie na kosmetyczkę, porządne kosme­tyki, nie mówiąc o ciuchach. Nawet teraz, siedząc tu ze mną w stroju domowym, masz na sobie moją miesięczną pensję...

Małgorzata przerywa, przerażona swoim wybuchem. Fajnie. Teraz pożegnamy się chłodno, a jutro pójdę, kurczę, na doży­wotnią psychoterapię, bo już sama ze sobą nie wytrzymam. Przecież lubisz tę kobietę, idiotko, i świetnie się czujesz na tym tarasie z tym winem, karci się w duchu.

Alicja przygląda jej się przez chwilę z nieodgadnionym wyra­zem twarzy, po czym zaczyna... chichotać.

- Masz wyjątkowo paskudny jęzor, Małgosiu - krztusi się ze śmiechu.

I staje się cud. Małgorzata zaczyna chichotać. Trochę kretyń­sko, trochę pijacko, ale niewątpliwie chichocze, zamiast roztrzą­sać i analizować.

- Ty masz paskudny jęzor - kontynuuje Alicja, wstając z fo­tela. - A ja paskudną nadwagę.

- Chyba oszalałaś! Gdzie ty masz nadwagę?

- Chodź ze mną. - Alicja wspina się po schodach. Małgo­rzata sunie za nią. - W czasie choroby męża i zaraz po jego śmierci straciłam kontrolę nad swoim apetytem. Nie wiem. Reszta świata nic nie je i chudnie z rozpaczy, a ja żarłam jak opętana. Teraz już trochę opanowałam sytuację, ale dawna figu­ra już nie wróci. - Jednym ruchem rozsuwa część dużej wnęko­wej szafy przy pokoju, który zdaje się być sypialnią. - Za radą dietetyczki powiedziałam żegnaj rozmiarowi trzydzieści osiem.

Małgorzata, jak dziewczynka przed wystawą sklepu z zabaw­kami, patrzy oniemiała na nienaganny porządek, na równy rząd ciuchów sprzed sezonu, dwóch - wszystkie w jej rozmiarze. Nie­które rozpoznaje - oglądała je i z westchnieniem odkładała, od­wieszała, rezygnowała. A teraz...

- To znaczy... Nie rozumiem - bąka Małgorzata, choć rozu­mie doskonale, tylko dziecinny entuzjazm walczy w niej z odru­chami urażonej ubogiej krewnej.

- A co tu rozumieć? - Alicja otwiera drzwi pokoju. To rze­czywiście obszerna sypialnia z wielkim łożem i równie wielkim lustrem na przeciwległej ścianie. - Wyskakuj ze spódnicy i mierz w dowolnej kolejności. Nie krępuj się. Idę po twoje wino.

I stukając obcasami, Alicja schodzi na dół.

Małgorzata jednym ruchem zdejmuje powłóczystą spódnicę z indyjskiego sklepu. Rozpina guziki bluzki. Lniana krótka su­kienka w kolorze indygo śmieje się do niej wyraźnie ze swego wieszaka. Nie, najpierw ta mała czarna.

- Przecież ty masz nogi do szyi, dziewczyno! - Alicja w zdu­mieniu przygląda się Małgorzacie, która milcząc, przygląda się osobie w lustrze. - Po co ci te spódnice do kostek?

- Jak to było? - Małgorzata odzyskuje mowę. - Obcisłe su­kienki są zbyt wyzywające, by mogły być eleganckie, córeczko.

- Rozumiem. Jest twoja.

- No coś ty - uboga krewna rwie się do głosu, ale Alicja już podaje jej kieliszek. - Dziękuję, strasznie ci dziękuję - mówi długonoga szczupła Małgorzata z burzą włosów miękko opada­jących na czarny jedwab.

- Proszę bardzo - odpowiada po prostu Alicja.

Pół godziny później w holu staje duża wypchana torba. Obie kobiety siedzą znowu na tarasie, popijając herbatę.

- Łapiesz się czasem na takiej myśli, że nowy ciuch zmieni całe twoje życie? - pyta Małgorzata. Jeszcze nie ochłonęła po szaleństwie przymiarek.

- Mniej więcej raz w miesiącu - wzrusza ramionami Alicja.

- Niestety - Małgorzata zapada się w fotel. - Tylko w fil­mach klasy B wystarczy obciąć grzywkę i kupić nowe ciuchy, by stać się inną osobą.

- W niektórych wystarczy przeczesać grzywkę na drugą stronę.

- Tak - wzdycha Małgorzata. - A w życiu wraca się do do­mu, w którym już dawno przestało się panować nie tylko nad sytuacją, ale nawet nad rzeczami.

- To akurat żaden problem.

- Co?

- Panowanie nad rzeczami.

- Jak dla kogo. Dla mnie - od zawsze.

- Kto powiedział, że musisz sprzątać, skoro nie lubisz albo nie umiesz. Jeszcze herbaty? - proponuje Alicja.

- Nie stać mnie na sprzątaczkę. - Małgorzata podaje jej swo­ją filiżankę.

- A ile kosztuje godzina pracy sprzątaczki?

- Nie mam pojęcia. W domu kultury mam etatową.

- A ja wiem. Ukrainka, która sprząta u mnie od pół roku, bierze siedem złotych za godzinę. Pracuje tu raz w tygodniu przez osiem godzin. U ciebie wystarczyłyby cztery. To niecałe trzydzieści złotych na tydzień.

- To tyle, ile wydaję na papierosy - przyznaje Małgorzata z zaskoczeniem.

- Otóż to.

- Milcz, siło nieczysta - macha ręką Małgorzata. - Muszę pomyśleć. Która godzina?

- Dochodzi dziewiąta. Odwiozłabym cię, ale to wino...

- Coś ty, jeżdżę najtańszą korporacją w mieście.

- Świetnie. A zaraz, dzwoniłaś do Wiktora?

- Jeszcze nie, ale pamiętam. Moje życie towarzyskie rozkwi­ta! - parska śmiechem Małgorzata.

- I bardzo dobrze. Pytaj go szczerze o wszystko. To świetny adwokat i doświadczony człowiek. W tych sprawach lepiej wie­dzieć, niż sobie wyobrażać.

- Mówisz o terapii małżeńskiej czy o rozwodzie?

- O jednym i o drugim, choć w jego przypadku terapia mał­żeńska zakończyła się rozwodem.

Podjeżdża zamówiona taksówka. Alicja ruchem ręki żegna jeszcze raz Małgorzatę i z westchnieniem wraca do pustego do­mu. Siada na tarasie z ostatnim już kieliszkiem wina i własnymi wspomnieniami.

O mężczyźnie, którego obdarzyła pierwszą miłością, pierw­szym mężu. O podróży poślubnej do Mamai, rumuńskiego ku­rortu, automatach do gry, wielkich pączkach i bluzkach boucle kupowanych w Konstancy. O córce poczętej z Morza Czarnego, która dziś dobiega trzydziestki i kocha ciepłe morza. O wieczorach przetańczonych w bananówie z Hofflandu. Mo­że jeszcze gdzieś się zachowała? Ta żółto-liliowa, podobna do tej, w której Maryla Rodowicz śpiewała On nie jest wart jed­nej łzy...

W maju siedemdziesiątego szóstego roku mąż poznał kilka lat starszą od siebie kobietę z dużym, jak na ówczesne wyobra­żenia, mieszkaniem na Międzynarodowej. Wtedy zaczęła się jej Małgośka...

Szła z roczną wówczas córką na kontrolę stawów biodro­wych do szpitala na Niekłańskiej i przy sklepie z pralkami na rogu Waszyngtona zobaczyła swojego męża z tą babą w obję­ciach. Ale rozwody były wówczas pestką. Przynajmniej finanso­wą. Trudniej przyszło jej przełknąć to, że mąż porzucił ją dla ko­biety starszej od niej o prawie dziesięć lat.

Założył nową rodzinę, ale nie pożył długo, bo nowa żona po­stanowiła go wysłać do Stanów, aby mieszkanie na Międzynaro­dowej zamienić na bliźniak i działkę nad Bugiem z domkiem od górali. Z trudem, dzięki znajomościom żony, załatwił wizę i po­jechał. Bracia z Łomży wykazali solidarność przy azbeście i ga­lonach wypijanej czystej. Powrót okazał się tragiczny. I tak zo­stała po raz pierwszy wdową.

Dzisiaj ma naprawdę piękny ogród. Ogród wspomnień.

Aleksander robi kolejną rundę od Berezyńskiej do Saskiej i z powrotem Irlandzką, ale w końcu rezygnuje. Pomysł, żeby porozmawiać z Alicją przed wieczornym spotkaniem z Wikto­rem, wydawał się bardzo dobry. Rano. Teraz sam z zaskocze­niem stwierdza, że nie jest jeszcze gotowy do tego spotkania, po tysiąckroć przećwiczonego w myślach.

Skręca na Wał Miedzeszyński w kierunku starego lotniska. Rozgląda się ciekawie. W gęstej zabudowie po prawej stronie dostrzega piętrowe budynki niegdysiejszego aeroklubu. Tu przy­jeżdżał po silniki do modeli, tutaj rozliczał się z delegacji po za­wodach, tutaj z wypiekami na twarzy oglądał zachodnie katalo­gi modelarskie.

Dzisiaj też buduje i skleja. Jest specjalistą od negocjacji biz­nesowych i rozwiązywania problemów. Tylko dlaczego z chwilą lądowania w Warszawie wszystkie jego umiejętności odpłynęły w nicość i wszystko wyparła dawna uraza?

Może dlatego, że w końcu dotarł na cmentarz i po długim błądzeniu odnalazł czarną metalową tabliczkę z własnym imie­niem i nazwiskiem.

To tradycja rodzinna: Aleksander Kranach senior - junior...

Ile było zabawnych pomyłek, kiedy tata umawiał się z różny­mi siusiumajtkami do kina Skarpa. Najwięcej zwabił na Con amore. Aleksander Kranach junior nigdy nie zapomni tego se­ansu, na który umówił się ze swoją ówczesną sympatią, ale tatuś mu dopomógł i cały jeden rząd wypełniły wielbicielki juniora umówione przez seniora.

Machinalnie zapala papierosa. Przemyka mu przez głowę, że w Polsce miał obowiązywać zakaz, ale po chwili zaciąga się spo­kojnie. Jeszcze jeden słuszny zakaz, którego w tym kraju przestrze­galiby tylko niepalący. Zaciąga się parę razy. Już lepiej. Już znowu jest nakręcony, nonszalancki i znowu we własnej skórze.

Czuje się świetnie w swojej najstarszej, nieco już nawet wy­służonej pozie. Od niepamiętnych czasów bronił się ironią, któ­rą wszyscy mylili z arogancją.

Dziewczynom zawsze się to podobało. Wcześnie wystrzelił w górę, przeszedł mutację i nim się obejrzał, stał się obiektem zbiorowego pożądania. Wydzwaniały do niego jak opętane. Po­życzały płyty Abby i Demisa Roussosa ze łzawym przebojem Good bye, my love, good bye, nie przyjmując do wiadomości, że woli zachrypnięte ballady Janis Joplin. Zmusiły go nawet do przeczytania Zapałki na zakręcie. Jeszcze wiele lat później pod różnymi szerokościami geograficznymi wykorzystywał nie­zawodne sposoby podrywania z ulicy Kwiatowej.

Pół klasy uważało, że jest wyniosły i nieznośnie zdystansowa­ny. Dopiero Ewka tuż przed maturą powiedziała mu, że nie każ­da zamknięta szuflada musi okazać się pełna, a ten, kto się nie odzywa, może nie mieć nic do powiedzenia. Ostatnie lata li­ceum i pierwsze lata studiów Aleksander wspomina jako lata prawdziwej przyjaźni. Klimaty raczej męskie, takie od biesz­czadzkich wędrówek i wczesnego Kaczmarskiego. Dziewczyny, jeśli chciały im towarzyszyć, musiały albo politykować, albo przynajmniej grać w tenisa. Dopiero w latach stanu wojennego rozkochane w sobie towarzystwo zupełnie zmieniło styl. Szko­da, że nie spotykają się dzisiaj. Większość z nich łatwiej spotkać w Nowym Jorku niż w Warszawie. Jego najbliższy przyjaciel Jacek też wyjechał. Do Denver. Kilka lat temu podobno przyje­chał do Polski tylko na pogrzeb ojca. Prawie tak jak on.

Jest w Warszawie, bo umarł jego ojciec. Umarł na początku marca, a on dotarł do Polski dopiero teraz. Ponad dwa miesią­ce spędził w tak zwanych zamykających sprawy podróżach. Sa­ma wiadomość zastała go w La Paz, ale równie dobrze mógł być wtedy na granicy z Peru i opłakiwać ojca nad jeziorem Titicaca.

Opłakiwać ojca... Nie mógł usnąć przez kilka kolejnych no­cy po otrzymaniu wiadomości. W samolocie do Brazylii spotkał polskiego werbistę. Jemu pierwszemu, i jak dotąd jedynemu, powiedział o swojej żałobie.

Od chwili otrzymania tragicznej wiadomości bezustannie roz­mawia z ojcem, do wielu spraw powraca z uporem maniaka. Ta rozmowa ze zmarłym jest jak rysowanie słów na piasku, zabiera­nych natychmiast przez wodę. Żal i gniew, a może najbardziej nie­moc; zresztą, czy potrafi nazwać to, co czuje?

Tak, tym razem jego szuflada jest wypełniona po brzegi. Wszyst­ko wskazuje na to, że Alicja przyczyniła się do nagłej śmierci jego oj­ca, nie udzielając mu na czas pomocy. To właśnie powie Wiktorowi.

Wiktor w niedużym, ale urządzonym ze smakiem mieszkaniu przy placu Narutowicza kończy przygotowania do jutrzejszej roz­prawy. Porządkuje notatki, zamyka teczkę i niemal w tym samym momencie dzwoni melodyjny gong u drzwi.

Wita Aleksandra uprzejmie, ale natychmiast wyczuwa osten­tacyjny, niemiły dystans, który gość chce narzucić od pierwszej chwili. I ta nieznośna nonszalancja...

Wiktor zaprasza do salonu.

- Napijesz się czy prowadzisz? - pyta. - Będę ci mówił na ty jak dawniej... Zgadzasz się?

- Jasne - odpowiada rozparty w fotelu Aleksander. - I z przyjemnością się napiję. Najwyżej wrócę taksówką.

- Gdzie się ostatecznie zatrzymałeś? - z ulgą pyta Wiktor.

- W mieszkaniu matki. Pojechała już na Mazury.

- Jak ona się czuje? Ostatni raz widziałem ją na pogrzebie oj­ca. -Wiktor patrzy wyczekująco na milczącego Aleksandra ju­niora. - Stajesz się coraz bardziej do niego podobny.

Aleksander wzrusza ramionami, chociaż bardzo lubi, gdy in­ni porównują go z ojcem. Wstaje i przygląda się bibliotece Wik­tora. Obok książek dostrzega puchary za tenisowe turnieje sprzed lat.

- Gra pan jeszcze? - pyta, wskazując na dawne trofea, sym­boliczne rakietki.

- Rzadko, właściwie tylko z Alicją - uśmiecha się adwokat.

- Tenisistka się znalazła... - mruczy pod nosem Kranach, ale Wiktor tego nie słyszy. - Śmieszy mnie ta cała Alicja, a ściślej mówiąc, śmieszyła. Teraz wydaje mi się tylko groźna - wyrzuca z siebie głośniej.

- Wiem, że jest ci ciężko, bo nie pożegnałeś się z ojcem, no­sisz w sobie smutek i ból - Wiktor niezdarnie otacza Aleksandra ramieniem. - Alicja była bardzo przywiązana do twojego ojca. Gdyby nie jej oddanie i opieka... Nie wiem, co jeszcze mam po­wiedzieć, żebyś po prostu w to uwierzył.

Nigdy nie miał syna, zazwyczaj czuje się niezręcznie w ta­kich sytuacjach. Wie jednak, że najlepsze, co może w tej chwili zrobić, to po prostu przytulić tego dużego zranionego mężczy­znę, który nie umie poradzić sobie z żałobą i bólem. Gdyby się rozpłakał, myśli, gdyby pozwolił sobie na smutek, zamiast ucie­kać w agresję i upierać się przy tych bezsensownych oskarże­niach.

- Alicja opowiadała mi o waszej ostatniej rozmowie w dniu jego śmierci. Alek czuł się już bardzo źle, nie był w stanie długo rozmawiać i dlatego tak nagle przerwał tę rozmowę. Nie chciał, żebyś się zorientował. Zresztą zachowywał się tak wobec nas wszystkich. Tylko Alicja nie dała się oszukać. Byli zbyt blisko. -Wiktor rozkłada ręce.

- Z dokumentów pogotowia, do których dotarłem, wynika, że karetka przyjechała dopiero trzy godziny po tej rozmowie, a ojciec już nie żył - oznajmia Aleksander, jakby dokonywał epokowego odkrycia.

Wyraźnie czeka na efekt swojego oświadczenia, ale Wiktor przygląda mu się bez słowa i wychyla swoją whisky.

Wygląda na to, że Alicja nie opowiedziała chłopakowi całej tej historii. Musi jak najszybciej przekonać ją, by już dłużej z tym nie zwlekała. Tego nie może opowiedzieć nikt inny...

- Szkoda, że Alicja nie mówiła ci o stanie ojca na bieżąco. Może powinna była to zrobić mimo jego zakazu.

Aleksander zrywa się z fotela.

- Oszukiwała mnie?

- Ojciec chciał cię chronić...

- Przecież nie jestem dzieckiem! - Aleksander zaczyna cho­dzić wielkimi krokami. Znowu potraktowała go jak szczeniaka, który niczego nie zrozumie. Jak wtedy. - Jestem jeszcze umó­wiony z lekarzem ojca... Po tej rozmowie zdecyduję, co dalej.

- Jak mam to rozumieć? - Ton Wiktora staje się bardziej ofi­cjalny.

- Albo oddaję sprawę do prokuratury, albo załatwiamy spra­wy majątkowe, i tyle.

Wypalił z działa do muchy i teraz się napije, myśli Wiktor, znużony już nieco sytuacją. Czysta strata czasu. Ten chłopak ni­czego nie chce się dowiedzieć. Chce tylko potwierdzić to, co so­bie wymyślił. Albo ktoś mu z rozmysłem zasugerował.

Młody Kranach dolewa sobie port ellen.

- Jak pan sprowadza? - wskazuje na butelkę.

- Sklep internetowy - odpowiada Wiktor.

Dalsza rozmowa się nie klei. W końcu Aleksander żegna się i wychodzi.

Wiktor z westchnieniem zamyka za nim drzwi i idzie do swo­jej superszafy-garderoby - jutro musi dobrze wyglądać. Zaczy­na wyciągać krawaty. Dobra setka. Zawsze marzył o kolekcji motyli. No cóż, zamiast tajemniczych owadów ma kolorową ga­lanterię z całego świata.

Rozbiera się i wchodzi do łazienki. To jego azyl. Nie ma nic wspólnego z łazienkami samotnych mężczyzn. Ma niepowta­rzalny klimat - kojarzy się z hiszpańską plażą i dawnymi poko­jami kąpielowymi. Dlatego tak dobrze mu się tu wypoczywa. Tylko tutaj może w spokoju odmoczyć wszystkie służbowe i prywatne maski. Już ma wejść do kąpieli, ale jeszcze wraca do gabinetu. Siedząc na brzegu wanny, wychyla resztę zapachu wrzosowisk w płynie.

Rozdział 4

Poniedziałek, 10 czerwca 200...

Najpierw wchodzi wielki kudłacz, potem torba podróżna, a po­tem Marcin, potem znowu kudłacz, który zdążył już obiec uko­chanego pana. To Flesz, narwaniec Marcina. Ma niecałe dwa la­ta i jest bardzo wyrośniętym kaukazem. Wszyscy byli przeciw i dlatego Marcin się uparł, że musi go mieć.

Pewnie trudno jest być psem Marcina, który ciągle wyjeż­dża, balanguje albo zarywa noce i potem śpi do południa. I jesz­cze ta kawalerka Marcina na jedenastym piętrze. Matka nawet awaryjnie nie może zaopiekować się czworonogiem, ponieważ Marcin nie nauczył Flesza chodzenia przy nodze. Wzięty na smycz Flesz zawsze uparcie ciągnie, przeważnie w stronę prze­ciwną do tej, którą obiera towarzyszący mu dwunóg. No i ten humanitaryzm, który nie dopuszcza nawet myśli, że psu można kupić kolczatkę. Marcinek kocha zwierzęta, ale najlepiej wycho­dzi z nimi na zdjęciach. A Flesz to po prostu duży pies wyma­gający opieki i porządnego pana.

Tak mniej więcej myśli Paweł. Tym bardziej więc dziwi fakt, że młodszy braciszek z psem wparowują bezpardonowo do jego mieszkania bez wcześniejszej zapowiedzi. Ale przepastna torba Marcina mówi sama za siebie.

- Wyjeżdżasz - konstatuje z westchnieniem Paweł.

Flesz pałaszuje już kawałek serwetki ze stołu. Marcin go szarpie. Pies ciągnie za sobą serwetkę, szklankę i wazonik. Ja­kimś cudem nic... a nie, wszystko się stłukło.

- Cztery dni, Sopot - informuje Marcin, patrząc w podłogę. - Nie mogłem go zostawić u matki, sam mówiłeś, że może ją przewrócić, a syn Piotra ma jednak alergię na sierść. I jeszcze do tego Flesz ma zapalenie ucha.

Marcin wyjmuje receptę z planem leczenia od weterynarza i podaje Pawłowi. Z reklamówki wyjmuje dwie miski, nalewa wodę, zdejmuje smycz i wiesza na wieszaku.

- No dobra - Paweł z westchnieniem poklepuje psa. -Wprawdzie jestem tylko kardiologiem, ale jakoś sobie poradzi­my. Musisz już iść? - pyta brata. - Mam pomidorową od mamy.

- Zjedzcie za moje zdrowie. Odbieram jeszcze motor z warsztatu.

- Jedziesz motorem? - Paweł kręci głową.

- Tylko nie mów mamie, skłamałem, że pociągiem - prosi Marcin.

Paweł, jak zwykle, nie ma siły odmówić, choć nie podoba mu się ta stała gra Marcina w rzeczywistość w wersji dla mat­ki i dla reszty świata. Pod tym względem Marcin zachowuje się zupełnie jak Olka. Że też nigdy wcześniej na to nie wpadł. Pew­nie spędzali randki na układaniu wersji dla każdej z matek. Znowu kręci głową, ale milczy, a milczenie, jak wiadomo, ozna­cza zgodę.

- Nie szalej, wiesz, jak jest na gdańskiej...

Marcin całuje psa w nos i wybiega. Paweł sprząta potłuczo­ne szkło.

Flesz układa się pod drzwiami. Paweł na kanapie. Flesz za­sypia, Paweł też.

O tym, że Paweł jest śpiochem, wiadomo nie od dziś. Najle­piej wie o tym jego mama. Usypia, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki, i naprawdę mało go obchodzi, co się dzieje wokół. Można go z łóżkiem wynieść i wstawić do wody, a będzie spał i śnił dalej.

Wydawałoby się, że kardiolog powinien śnić o łące pełnej kwiatów albo o długiej rozkosznej kąpieli z ciśnieniomierzem, ewentualnie o kuchni śródziemnomorskiej czy ostatecznie o jeździe na rowerze z żoną i margaryną niskocholesterolową w wiklinowym koszyku. A tu - nic. Ani śladu profilaktyki. Może nie są to zadymione nocne kluby, tańce na rurze, heavy metal i golonka, ale tequila i beczka soli na pewno. Wyzywa­jące makijaże i piersi Kubanki. Ekstatyczny seks w enerdowskim dresie. Bębny, palmy i kokosowe drinki. Paweł śni jak młody bóg.

W pokoju lekarskim Ola i Magda, jej koleżanka z roku, dziś diabetolog, analizują wyniki badań matki.

- Nie ma się co łudzić, trzeba odstawić leki doustne i przejść na iniekcje. Najlepiej, jak ją na kilka dni u nas położysz.

- Właśnie tego mama boi się najbardziej. Nie będzie umiała zrobić sobie sama zastrzyku.

- Kupisz jej pompę insulinową i będzie robić wkłucie co trzy dni.

- I ty mi to mówisz? Lekarka lekarce? Ciekawe za co?

- Jest droga, ale naprawdę ułatwia życie.

- Magda, ona sobie nie poradzi... - Ola jest zrozpaczona. Ale Magda zna Olę nie od dziś. Jej matkę zresztą też.

- Dlaczego miałaby sobie nie poradzić? - mówi zdecydowa­nym tonem. - Mój szesnastoletni siostrzeniec nauczył się ob­chodzić z pompą, a ona sobie nie poradzi? Przecież nie jest roz­padającą się staruszką.

Do pokoju wchodzi ordynator. Ola relacjonuje mu wyniki badań matki.

- Nie wiem, czy powinnam zostawiać ją teraz samą - kończy łamiącym się głosem.

Magda przygląda jej się z niedowierzaniem. Wygląda na to, że mówiła do ściany.

- To są dwie różne rzeczy, pani Olu - odpowiada profesor stanowczo. Przy całej życzliwości zaczyna tracić cierpliwość. - Tak to jest z wami, kobietami. Przede wszystkim jesteście mat­kami, córkami, żonami, a potem zawodowcami. Szkoda.

Magda przenosi zdumione spojrzenie na ordynatora. Ola nie podnosi wzroku i wygląda na skruszoną, ale obie myślą o tym samym.

Z wami, kobietami? A jak tam pańskie wnuki, panie pro­fesorze, podobno żywe srebro, szczególnie młodszy? No i mat­ka podobno przeprowadziła się do państwa na stałe. To i tak cud, że przeżyła zwichnięcie biodra. Całe szczęście, że żona mo­że się zająć tym wszystkim, choć rzeczywiście długo musiał ją pan namawiać na tę wcześniejszą emeryturę, cóż, była znakomi­tym radcą prawnym. Tak to jest z wami, mężczyznami, grunt to umiejętnie przekonać kobietę, by wzięła na plecy te mniej efek­towne ciężary świata, prawda? Pan może za to spokojnie obsta­wiać biurko fotografiami szczęśliwej rodziny.

Ordynator wstaje i kieruje się do drzwi. Dzwoni telefon.

- To do pana, profesorze, Aleksander Kranach - mówi Ola i korzystając z okazji, wzburzona, wymyka się z gabinetu.

Idzie szybko korytarzem, zaglądając do sal w poszukiwaniu oddziałowej. Nie widzi mężczyzny, który nadchodzi z naprze­ciwka, pochłonięty odcyfrowywaniem w półmroku tabliczek na mijanych drzwiach. W połowie korytarza odwraca się gwałtow­nie, wybijając mijającej go Oli okulary, które właśnie przeciera­ła rogiem fartucha. Oboje pochylają się gwałtownie. Dekolt Oli. Zetknięcie dłoni. Spojrzenie. Oboje prostują się zmieszani.

Ordynator wita Aleksandra, po prostu ściskając go serdecznie.

- Witaj, chłopcze, naprawdę cieszę się, że przyszło ci do gło­wy, żeby do mnie zadzwonić.

- Ja też się cieszę, panie profesorze. To wszystko stało się tak nagle, że nadal nie mogę się otrząsnąć.

- Wyobrażam sobie, wyobrażam. Dla nas wszystkich to jesz­cze świeża i bolesna rana. Ostatnio rozmawialiśmy nawet z Wik­torem Zarębą, pamiętasz mecenasa Zarębę? - Aleksander kiwa tylko głową. Skąd może wiedzieć, jak trudno jest przerwać profesorowi. - No właśnie, rozmawialiśmy, że z tej całej ekipy, któ­ra jeździła do Juraty, zostaliśmy tylko my i twoja matka, chłop­cze. Pamiętasz, najpierw pociągiem, a potem już trabantami. Pamiętasz?

- Niewiele - odpowiada Aleksander zgodnie z prawdą. - Jak przez mgłę: pociągi z drewnianymi siedzeniami i nocne prze­siadki w Gdyni.

- A te nasze wyścigi po mazurskich drogach. Trabantami! Młodzi idioci, ot co. Twój ojciec zadawał szyku, bo pierwszy miał wartburga. Jak ja mu wtedy zazdrościłem! - uśmiecha się z rozrzewnieniem. - Jurata! My wszyscy obwieszeni dziećmi, tylko Wiktor wtedy jeszcze nie miał żony. Za to znakomicie sprawdzał się w roli niańki i zostawał z wami, maluchami, kiedy szaleliśmy na dansingach.To były czasy! Twoi rodzice... ależ oni tańczyli rock and rolla! A właśnie, co u mamy? Nie widziałem się z nią od pogrzebu...

- No właśnie... to znaczy u mamy wszystko w porządku. Tak mi się przynajmniej zdaje, wyjechała na Mazury.

- To bardzo szlachetnie ze strony pani Kranach, że osobiście prosiła twoją matkę o to, by przyszła na pogrzeb. Widziałem już niejedną przepychankę żon przy trumnie, ale tu, naprawdę, to było w najlepszym stylu, bo wiesz...

- Panie profesorze - Aleksander przerywa w końcu obceso­wo, orientując się, że w obecności profesora można rozmawiać tylko o tym, o czym mówi profesor. - Muszę pana o coś zapy­tać, bo wiem, że pan orientował się najlepiej w faktycznym sta­nie zdrowia ojca...

- Słucham cię, chłopcze. - Udało się!

- Czy gdyby tata miał lepszą opiekę - Aleksander przypomi­na sobie, że siedzi przed nim lekarz prowadzący ojca - nie cho­dzi mi o lekarzy, raczej o opiekę domową... Czy miał jeszcze szansę pożyć? - pyta Aleksander cicho.

- Olku, drogi mój...

Profesor otwiera szufladę w swojej kartotece i szuka teczki z nazwiskiem Kranacha. Powoli wyjmuje dokumentację ojca i kilka stron podaje Aleksandrowi. Aleksander wpatruje się w le­karskie bazgroły i łacińskie terminy. Dużo tego, tyle tylko może stwierdzić. Wzrusza ramionami.

- To cud, że twój ojciec tak długo z tym żył - mówi ordyna­tor i spoglądając na zegarek, podrywa się z fotela. - Chłopcze, muszę pędzić, wpadnij tu jeszcze kiedyś. - Niemal wypycha Aleksandra za drzwi i sam kieruje się na oddział.

Gdyby ordynator choć trochę skoncentrował się na tej roz­mowie, gdyby zachował się jak lekarz, a nie jak stary wujek, być może już teraz Aleksander zrozumiałby, że jego pretensja i żal do Alicji są w gruncie rzeczy pretensją i żalem do same­go siebie.

Tymczasem idzie szpitalnym korytarzem. Jest oszołomiony słowotokiem ordynatora, a jeszcze bardziej tym, że jemu, spe­cjaliście od komunikacji, nie udało się ani pokierować rozmową, ani niczego sensownego z niej dowiedzieć.

Zmówili się czy co? Kłody pod nogi na każdym kroku!

Zapala papierosa. Próbuje się uspokoić. Nagle słyszy za so­bą agresywne:

- Tu się nie pali!

Kranach poznaje kobietę, na którą wpadł kwadrans wcześ­niej. Gasi papierosa o podeszwę buta, ogarniając wzrokiem jej sylwetkę, jasną cerę - kiedyś powiedziano by: krew z mlekiem - gęste włosy ciemnoblond zebrane w surowy kok. Kłania się lekko. Pochylając się, dostrzega jeszcze część napisu na służbo­wym identyfikatorze: Aleksandra Pankiewicz, anestezjolog. Ola wykonuje nieznaczny pożegnalny ruch głową i odchodzi.

Aleksander patrzy za nią, mnąc niedopałek. Po raz pierwszy od... nie wiadomo kiedy czuje absolutną pustkę w głowie. Nie analizuje, nie planuje. Naprawdę nie ma żadnego planu.

Po prostu schodzi na parter szpitala przypominający o tej porze do złudzenia podmiejski bazar. W kwiaciarni wskazuje trzy jasnoróżowe storczyki, nie wiedzieć czemu zapakowane po­jedynczo w plastikowe pudełka, i prosi zdumioną kwiaciarkę o skomponowanie bukietu.

Wraca na kardiologię. Tu nieco bezradnie rozgląda się po korytarzu, przechodzi przez oddział, zaglądając do każdej sali.

- Pan do kogo? - zastępuje mu drogę oddziałowa.

- Do doktor Pankiewicz.

- W równoległym korytarzu, piątka. Ale za chwilę ma operację.

- Dziękuję pani bardzo.

Przechodzi ciemnym łącznikiem na równie ciemny korytarz. Z trudem dostrzega piątkę. Puka.

- Proszę - odpowiada kobiecy głos.

Aleksander wchodzi do zalanego słońcem gabinetu, mrużąc oczy. Ola powoli podnosi się zza biurka.

- Wiem, że może pani czuć się nieco zaskoczona - zaczyna, podając jej bukiet. - Przyszedłem przeprosić za moją bezmyśl­ność tam, na korytarzu.

- To bardzo miło z pana strony - zakłopotana Ola przyjmu­je kwiaty - ale właściwie nie rozumiem...

- Ja też nie rozumiem - przerywa Aleksander, patrząc jej prosto w oczy. - Ale byłbym zaszczycony, gdyby zechciała pani spotkać się ze mną w jakimś bardziej przyjaznym miejscu. Prze­praszam, nie przedstawiłem się, Aleksander Kranach.

Ola podaje rękę, bąkając swoje nazwisko, ale Aleksander podnosi jej rękę do ust.

- Ja nie wiem... - Ola ma wyraźną ochotę wyrwać rękę i schować się w szufladzie własnego biurka. Podnosi wzrok, pa­trzy przez chwilę prosto w oczy nieznajomemu mężczyźnie i chyba czegoś się z nich dowiaduje, bo odzywa się już innym to­nem. - Dobrze.

- Dawno nie byłem w Warszawie. Nie chcę strzelić gafy. Mo­że pani...

Ola zastanawia się w popłochu, nie tyle odwołując się do własnych doświadczeń, których nie ma, ile do artykułów w ko­lorowych pismach przerzucanych na dyżurach.

- Może La Boheme... - bąka czerwona jak burak, ale nie odrywa wzroku od uważnego spojrzenia mężczyzny. - To nowa restauracja na parterze Teatru Narodowego.

- Wspaniale. - Aleksander uśmiecha się szeroko. - Będę cze­kał o... o której?

- Jutro. O ósmej?

- Jutro o ósmej - kłania się Aleksander. - Cieszę się, że się pani zgodziła. Dziękuję i do zobaczenia.

- Do zobaczenia - szepcze Ola bez tchu do zamykających się drzwi.

Wejście na szóste piętro z zakupami wymaga jednak sporej kondycji. Artur z zakłopotaniem stwierdza, że nigdy nie przy­szło mu do głowy zapytać, jak Małgorzata radzi sobie przy no­torycznie psującej się windzie. Otwiera drzwi, wchodzi do mieszkania. Rozgląda się zaskoczony.

- Tato, przecież to tylko dwie ulice dalej. Mama Moniki się zgodziła.

Maja rzuca siatki z zakupami w przedpokoju i składa ręce jak do modlitwy.

- Nie ma powodu, żebyś nocowała u obcych ludzi - tłuma­czy jej Artur mocujący się ze zbyt ciasno zawiązanym krawatem.

Właściwie, gdzie jest Małgorzata?

- Ale my się chcemy nagadać. - Maja nie ma zamiaru odpuścić.

- Plączesz się w zeznaniach, moja panno. Podobno miałyście się uczyć tabliczki mnożenia.

- Ale potem pogadać. Tato, ja muszę porozmawiać z Moni­ką, to życiowa sprawa.

- A jakież to życiowe sprawy mają dziewięcioletnie damy? -śmieje się Artur.

- Nie żartuj sobie - denerwuje się Maja. - Rodzice Moniki się rozwodzą.

- Aha - stwierdza Artur czujnie.

- Powiedzieli jej o tym. - Maja sprawnie zanosi zakupy do kuchni. - I kazali wybrać, z kim chce zostać.

- I ty masz jej pomóc wybrać? - Artur szybko zmienia temat, widząc surowe spojrzenie córki. - Nie widzisz gdzieś tu wiado­mości od mamy?

- Nie widzę. Ale widzę zupę.

- Świetnie. - Artur wyjmuje talerze, nalewa pomidorową. - Nawet ciepła.

Maja niespodziewanie podchodzi do ojca, obejmuje go.

- Uważaj, rozleję ci zupę na głowę - mruczy Artur speszony.

- Wszyscy mi zazdroszczą, że mam takich fajnych rodziców. - Maja siada przy stole, zabiera się do jedzenia.

- Ja myślę.

- Brakuje mi tylko starszego brata. Ale młodszy też może być.

- Zupa ci wystygnie.

Artur niemal ucieka do łazienki i czym prędzej wchodzi pod prysznic. Nie ma odwagi stawić czoła córce. Ani jej, ani swoim uczuciom. Nigdy dotąd nie zastanawiał się właściwie nad tym, co powie Mai, kiedy przyjdzie na to pora. Jakoś to miało być. No i jest. Jakoś. Tak ciężko, że pomóc mu może tyl­ko wspomnienie Elżbiety wspartej o szybę hotelowej kabiny prysznicowej.

Flesz liże Pawła. W usta. Paweł budzi się i spogląda przez okno. Musiał spać ze trzy godziny, bo zaczyna się ściemniać. Za­kłada psu smycz i wychodzi. Już na dole, przy furtce, zauważa, że nie zawiązał sznurowadeł, to zresztą jego ulubiony sposób noszenia obuwia, ale z Fleszem to chyba głupi pomysł.

- Zaczekaj - tłumaczy psu, przyciągając go do siebie. - Pan zawiąże tylko buty i pójdziemy zwiedzać Saską Kępę.

Jak wiadomo, Saska Kępa to dzielnica dzikich i trochę mniej dzikich, ale za to bardzo licznych kotów. Takich rarytasów Flesz dawno nie wywąchał. Cóż on tam zresztą może wywąchać, mieszkając niemal od urodzenia na Ścianie Wschodniej.

Ledwie Paweł schylił się nad butem, pies jednym szarpnię­ciem zerwał nową smycz. Szczekając donośnie, skoczył na niski daszek śmietnika przy posesji po drugiej stronie ulicy i ruszył. Za drugim i trzecim skokiem osiągnął róg ulicy. I już go nie ma.

Paweł wciska do kieszeni mało użyteczną resztkę smyczy i rusza biegiem, krzycząc na całe gardło: - Flesz! Flesz!

Dobiega do rogu, rozgląda się, nie wie, co robić, ani śladu psa! Wraca na Berezyńską. Że też akurat nie ma samochodu! Myśl, człowieku, myśl!

Właściwie czemu nie połączyć przyjemnego z pożytecznym? Sytuacja jest podbramkowa i nikt nie może mu zarzucić, że czepia się byle pretekstu. Zdecydowanie dzwoni do furtki domu Alicji.

Na szczęście sąsiadka jest w domu.

- Dobry wieczór, przepraszam panią najmocniej, ale...

- Co się stało? - Alicja zbiega po schodach i już otwiera furtkę.

- Brat musiał nagle wyjechać. Zostawił mi swojego psa. Owczarek kaukaski. Niesterowalny. Wyprowadziłem go na spa­cer i zerwał mi się bydlak ze smyczy, a jestem bez samochodu...

- Rozumiem - przerywa Alicja. Wydaje się przejęta sytuacją. - Chwileczkę.

- Bardzo pani dziękuję. - Paweł oddycha z ulgą, mając na­dzieję, że Flesz nie dogorywa gdzieś na poboczu Wału Miedze­szyńskiego.

Alicja błyskawicznie wyprowadza samochód z garażu. Ru­szają. Wolno objeżdżają wąskie jednokierunkowe uliczki. Ani śladu psa. Bacznie obserwują okolicę. Każdy przechodzący czworonóg budzi nadzieję Alicji, która nie ma pojęcia, jak wy­gląda kaukaz. Na rogu Walecznych i Francuskiej, za dawnym sklepem rybnym, przemyka jakiś duży pies. Alicja zatrzymuje samochód. Paweł wybiega, rozgląda się, wypytuje przechod­niów, chaotycznie opisując Flesza. Podobno na Nobla błąka się czworonóg, ale bardziej podobny do owczarka alzackiego. Nie­stety, nikt nie widział zagubionego psa Marcina. Paweł zrezy­gnowany wraca do samochodu.

- Brat mi tego nie daruje - jęczy.

To jedno, ale psa też szkoda, Bóg jeden wie, co może mu się stać. Paweł stara się nie myśleć o tym, czego się akurat naczytał bez sensu o wietnamskiej mafii, co łapie psy na gulasz...

- Cierpliwości - Alicja stara się go pocieszyć. - Robimy do­piero trzecie koło.

- Proszę się zatrzymać przy parku.

- Skaryszewski nocą? No nie wiem.

- Muszę się tam rozejrzeć - upiera się Paweł.

Alicja zatrzymuje samochód. Paweł znowu wysiada i rusza, nie, jeszcze zawraca...

- Tylko nie wysiadaj z samochodu i sama nie ruszaj się stąd - mówi spontanicznie i dopiero po chwili orientuje się, że po­pełnił gafę.

- No i bardzo dobrze, mamy to już za sobą. - Alicja rozłado­wuje sytuację.

- Miałem na to od dawna ochotę.

Mówi to tak szczerze, że nie brzmi to ani trochę konwencjo­nalnie. Oboje są jednak trochę skrępowani. No i nie przyjecha­li tu na romantyczny spacer. Paweł rusza w park, aby przerwać niezręczną sytuację i, rzecz jasna, poszukać Flesza.

- Tylko zamknij samochód - rzuca na odchodnym.

Alicja naciska centralny zamek. Paweł znika w ciemności. W samochodzie robi się duszno. Alicja otwiera w końcu okno. Bezpieczeństwo bezpieczeństwem, ale bez przesady...

W skrytce obok atlasu trzyma paczkę papierosów. Może za­pali jednego. W końcu po takim czasie nie wróci do nałogu. Wyj­muje papierosa z pudełka. Zauważa, że trzęsą jej się ręce. Wszystko za szybko i nie tak. Chyba jednak lepiej czuje się w sy­tuacjach, które całkowicie kontroluje. Chowa papierosa z po­wrotem. Odkąd przestała palić, zawsze ma w torebce małą butelkę wody mineralnej. Pije. Zaczyna się niepokoić o Pawła.

Zaginiony amator parku Skaryszewskiego by night wynurza się w końcu na wysokości kortów. Alicja czeka bliżej ronda Wa­szyngtona. Dostrzega go jednak w tylnym lusterku, cofa samo­chód. Paweł wsiada. Dopiero w świetle lampki Alicja widzi jego pokiereszowaną twarz.

- Jedziemy na pogotowie - komenderuje Alicja.

- Jedziemy do domu - równie spokojnie odpowiada lekarz.

- W takim razie na policję.

- Przecież nie zgłoszę na policji zaginięcia psa.

Alicja zawraca bez słowa. Nie ma zwyczaju dyskutować w ta­kich sytuacjach. Pokiereszowany czy nie, jest dorosły.

- Masz w domu jakąś apteczkę? - pyta tylko. Paweł ponuro kręci głową.

Wjeżdżają do garażu. Bez słowa wchodzą na górę. Paweł grzecznie daje się doprowadzić do łazienki.

- Powiesz mi, co się stało? Paweł wzrusza ramionami.

Alicja delikatnie opatruje twarz. Wygląda to na...

- Ktoś cię pobił?

- Auu - syczy Paweł. - Gorzej. To znaczy głupiej. Biegałem tam jak kot z pęcherzem, nie zauważyłem ściętego pnia i zmie­rzyłem gębą jakiś pieprzony betonowy słupek. Od góry do dołu.

- Hm - Alicja stara się z całych sił stłumić chichot.

- Wiem, wiem - mówi Paweł - do rana wymyślę jakąś bar­dziej bohaterską wersję.

- Na razie wyglądasz na ofiarę przemocy domowej.

Alicja nie wytrzymuje i zaczyna się śmiać. Po chwili Paweł wtóruje jej, posykując.

Opatrzona twarz wygląda nieźle.

- Może herbaty? - proponuje Alicja.

- Nie, nie, dziękuję. Już i tak nadużyłem dziś twojej cierpli­wości - mówi Paweł i znów, jak przy pierwszej wizycie, wycho­dzi, nie pozwalając Alicji zaprotestować.

Stara bieda. Od zawsze źle znosi opiekuńcze gesty i herbata po opatrzeniu rany to już dla Pawła stanowczo za dużo. Pewnie dlatego ożenił się z Kingą, przy której miał całkowitą pewność, że herbatę wypije, o ile sam ją sobie zrobi, a wcześniej kupi. Tyl­ko dlaczego się z nią rozwiódł? A tak, bo wolała jego kolegę, chi­rurga plastycznego. Jak widać, w niektórych sprawach umiała myśleć perspektywicznie.

Jedno przyrzekł sobie po rozwodzie: nigdy więcej ojcowania. Samo życie i siatki z zakupami już były.

Widocznie ten typ tak ma, myśli Alicja, wracając do łazien­ki. Jak ślimak, co na pierwsze zawołanie wyciąga główkę i na­tychmiast cofa ją pod pierwszym dotknięciem.

Dopiero teraz czuje, jak bardzo jest zmęczona. Rozbiera się. W dużym lustrze przygląda się sobie uważnie. Dawno nie wi­działa siebie nagiej. Przypomina sobie słowa zaprzyjaźnionego profesora, że człowiek powinien codziennie siebie oglądać.

Ogląda.

Gdzie jej systematyczne treningi? Od tamtej niedzieli, kiedy poznała Małgosię, nawet nie rozpakowała torby z rakietami. Co z dietą? Pozostała na papierze. Może chciała za dużo naraz.

Ostatni rok był bardzo ciężki. Z jednej strony dramatycznie pogarszający się stan Alka, z drugiej, ukrywanie prawdy o jego chorobie. W domu permanentny szpital i przepłakane noce, na zewnątrz elegancka maska i rozważamy wyjazd na Majorkę. Nawet Wiktor nie wiedziałby o niczym, ale kiedyś nie wytrzy­mała napięcia i po prostu mu powiedziała. Dzięki temu miała wreszcie przed kim się wypłakać.

To wszystko nie mogło nie zostawić śladu. Stopy. Łydki. Su­cha skóra pod kolanami. Uda zaczęły wiotczeć. Lekko wzdęte podbrzusze, nikomu niepotrzebna sfera cienia. Alicja dotyka swoich piersi i napuszcza wodę. Wykąpie się i pójdzie spać.

Co ją opętało z tym Pawłem? Nic o nim nie wie ponad to, co sam jej powiedział. Ale to chyba porządny chłopak. Chłopak... Poważny facet w średnim wieku. A jednak chłopak... To ten okropny wiek, kiedy wszystko się miesza, tylko emocje zostają te same.

Rozdział 5

Wtorek, 11 czerwca 200...

Paweł od rana rozkleja ogłoszenia o zaginięciu psa. Na szczęście ma wolne przedpołudnie. W swoim ulubionym rozciągniętym dresie, z kieszenią wypchaną ogłoszeniami i taśmą klejącą, wy­gląda tak, jak się czuje. Beznadziejnie. Od wczoraj bije się z my­ślami, czy zadzwonić do Marcina, czy jeszcze dać sobie szansę. Na Berezyńskiej też przyklei. A nuż ktoś zwróci uwagę.

- Cóż to? Wylali cię z pracy? - słyszy za sobą znajomy, nieco piskliwy sopran.

Przestraszony i zdziwiony Paweł odwraca się gwałtownie.

- Zawsze mnie lubiłaś miło zaskakiwać.

Widok byłej żony wyraźnie nie sprawił mu przyjemności, choć obiektywnie trzeba przyznać, że jest na co popatrzeć. Efek­towna, może za bardzo zrobiona trzydziestolatka przygląda mu się z kpiącym uśmiechem.

- Stęskniłam się za tobą - Kinga sili się na żart.

- Twoje rachunki zatęskniły za mną - nie przerywając zaję­cia, kwaśno rzuca Paweł.

Przechodzi na drugą stronę ulicy. Kinga podąża za nim, roz­glądając się po okolicy.

- Nie najgorzej. To ostatecznie dzielnica bogatych wdów. Jakby na potwierdzenie Alicja wychodzi z domu. Paweł nie widzi jej zajęty naklejaniem ostatniego ogłoszenia, za to Kinga przygląda się jej bacznie. Alicja zmierza w ich kierunku.

Paweł odwraca się niechętnie, by odpowiedzieć Kindze, i właściwie jedyne, o czym teraz marzy, to błyskawicznie zapaść się pod ziemię. No, może jeszcze o tym, żeby nagły szlag trafił jak zwykle bardzo z siebie zadowoloną byłą żonę. Ale Alicja już podchodzi. Pewnie chce zapytać o psa.

- Moja żona - ubiega ją tyleż szarmancko, co desperacko. Alicja sztywnieje. Nie podaje ręki przyglądającej jej się z za­interesowaniem Kindze. Nie patrzy też na Pawła.

- Była żona - prostuje Kinga.

Alicja kłania się obojgu bez słowa i odchodzi w stronę Fran­cuskiej. No cóż, sąsiadki, nawet najmilsze, nie muszą chyba konwersować z byłymi żonami sąsiadów. A to nagłe gorąco to oczywiście czerwiec. Paweł rozpina dres.

- Możesz mi w końcu powiedzieć, o co ci chodzi? - pyta Pa­weł. - I skąd wiesz, gdzie mieszkam? Śledzisz mnie czy co?

- Wyluzuj - mówi Kinga.

Jak to możliwe, że to ja się z nią ożeniłem, a nie Marcin, my­śli Paweł, przyglądając się Kindze szukającej czegoś w modnej, znowu modnej, hipisowskiej torebce z kolorowymi aplikacjami. Przecież podobno ciągnie swój do swego. Siedzieliby sobie w tej jego kawalerce i nawzajem się luzowali.

Kinga wyciąga w końcu z torebki plik korespondencji.

- Mama się zlitowała i podała mi adres.

Paweł chwyta ją za ramię. O wiele za mocno, o czym sam wie, ale nie może się pohamować.

- Nie mieszaj w to matki. O co ci chodzi?

- Ty jesteś naprawdę porąbany. - Kinga jest już zirytowana w równym stopniu. - Przyniosłam ci to, żeby jej nie fatygować. Co w tym złego, że chciałam zobaczyć, jak żyjesz.

Obraca się na pięcie i odchodzi, stukając wysokimi obca­sami.

Faktycznie, co w tym złego, myśli Paweł, powoli przytomnie­jąc. Zachowuję się jak neurotyczny idiota. Ale na wspomnienie ściągniętej twarzy Alicji zalewa go nowa fala wściekłości.

W pokoju lekarskim jak w salonie kosmetycznym i fryzjer­skim. Dużo śmiechu.

Pielęgniarki czeszą i malują Olę na wieczorną randkę. To już kolejna wersja makijażu, bo każda wydaje się Oli nazbyt wyzywa­jąca. Jest w tym trochę racji. Jeśli zazwyczaj prezentuje styl jaką mnie Panie Boże stworzyłeś..., to każde pociągnięcie kredką czy różem robi piorunujące wrażenie. Po trzeciej próbie dyrygująca akcją oddziałowa poddaje się i rezygnuje z cieni do powiek i konturówki. Podkład, pomadka, tusz i tak zrobią swoje.

Na biurku królują kwiaty od Kranacha, których Ola przezor­nie nie zabrała do domu, by uniknąć pytań matki. Zresztą stor­czyki, jak wiadomo, najlepiej prezentują się w słoiku po nutelli.

- Co tu się, u diabła, dzieje? - pyta, wchodząc, Paweł.

- Bo ja... - zaczyna Ola jak pochwycona z ręką w słoiku z nutellą.

- A co, nie może iść na randkę? - Teresa staje zaczepnie w obronie wcale nie atakowanej koleżanki. - Kolacja w La Boheme nie trafia się co dzień.

- Pewnie będzie kosztowała tyle co moja miesięczna pensja - mruczy oddziałowa.

- Marcin cię zaprosił? - cieszy się Paweł.

Mówił o kwiatach na przeprosiny, ale może zdecydował się na kolację. Ciekawe za co? W tym momencie Paweł przypomi­na sobie, że przecież Marcin wyjechał, i jego szeroki uśmiech gaśnie.

- Ciekawe za co? - odparowuje Teresa, nie dopuszczając za­kłopotanej Oli do głosu. - Chyba może umawiać się, z kim chce.

- Otóż to - włącza się oddziałowa. - Ma nosić żałobę po twoim fiśniętym bracie?

Przy tylu rozgadanych kobietach Paweł nie ma szans. Wy­myka się z pokoju i schodzi do bufetu, mając nadzieję, że w po­południowym tłumie odwiedzających napije się herbaty. W spokoju.

Ola podchodzi do niewielkiego lusterka wiszącego nad umy­walką. Z rozpuszczonymi włosami i delikatnym makijażem zmieniła się w pełną ciepła kobietę o łagodnym, miękkim spojrzeniu. Zapewne matce nie spodobałyby się loki spływające swobodnie do ramion, ale czy w trzydziestym piątym roku życia trzeba jeszcze zastanawiać się nad reakcją matki?

Dlatego Ola nie myśli o zasznurowanych dezaprobatą ustach starszej pani Pankiewicz. Intensywnie zastanawia się, czy ta na­gła odmiana nie zrazi Aleksandra. Bo Aleksander...

No tak. Cała Ola. Niepewna niczego, dopóki ktoś jej nie po­wie, że dobrze zrobiła. To jakiś cud, że z takim uposażeniem psychicznym doskonale radzi sobie jako spokojny i zdecydowa­ny anestezjolog. A może nie cud. Może norma: w tej szufladzie uporządkowane życie zawodowe, a do drugiej lepiej nie zaglą­dać - totalny bałagan.

Elżbieta siedzi przy komputerze. Jest bardzo zajęta, w każ­dym razie stara się sprawiać takie wrażenie. Artur zaglądał już parę razy do pokoju, ale za każdym razem demonstracyjnie nie odrywała oczu od ekranu. W końcu wszedł i usiadł za sąsiednim biurkiem. Najwyraźniej postanowił ją przetrzymać, bo właśnie wyczerpała bogaty repertuar oznak straszliwego zapracowania.

- Elu?

- Artur, nie teraz i nie tutaj.

- A kiedy i gdzie? Co się dzieje?

- A co to, teleturniej? - Elżbieta wzrusza ramionami.

- Elu, powiedziałem Małgorzacie o wszystkim. - Ręce Elż­biety zawisają nad klawiaturą jak w stopklatce. - Właściwie sa­ma się domyśliła.

- Taka inteligentna z niej bestia?

- Nie, to znaczy tak. To znaczy... - Artur bierze głęboki od­dech. - Gdybyś nie robiła cyrku z powodu balkonu, z którego nie miałaś zamiaru korzystać, nie przysłaliby mi do domu za­wiadomienia, że uwzględniają twoją reklamację.

- O kurwa! Ale numer! - Elżbieta wydaje się bardziej rozba­wiona niż zaniepokojona.

- Średni, mówiąc szczerze. - Artur wzrusza ramionami. -Wolałbym, żeby to się stało inaczej.

- Co za różnica? To nawet dobrze, że już wie. Odpada poło­wa problemów z umawianiem się.

- Myślę, że teraz twój ruch, Elu.

- Kotku - Elżbieta udaje po mistrzowsku albo naprawdę nie rozumie, o co chodzi. - Jest nawet parę ruchów, które miałabym ochotę teraz wykonać - gładko przechodzi do uwodzicielskiego mruczenia.

- Jakich? - Artur natychmiast podejmuje grę. Chyba na­prawdę zapomniał, po co tu przyszedł.

- Na przykład... takich. - Elżbieta błyskawicznym ruchem podnosi zapiętą pod szyję, oficjalną bluzkę. Nieduże, ale pełne piersi przez chwilę ukazują się w całej okazałości, by natych­miast zniknąć jak gdyby nigdy nic pod bluzką.

- Strasznie szybkie te twoje ruchy. - Artur uśmiecha się nie­co kpiąco, ale jest oczywiste, że uwielbia tę zabawę. - Wolałbym nieco powolniejsze. Przynajmniej na początku.

- To zajmuje bardzo dużo czasu - szepcze Elżbieta.

- Na przykład cały dzień?

Elżbieta kiwa głową, zagryzając wargi z domyślnym uśmie­chem.

- Pojutrze? - proponuje Artur.

- Masz na myśli całodniowe szkolenie firmowe? - żartuje Elżbieta, przeciągając się. - Ten szef nas nie rozpieszcza, nie są­dzisz?

- Gdzie? - śmieje się Artur.

- Tam, gdzie było najlepiej.

Artur kiwa głową i wychodzi. Po drodze muska niepostrze­żenie pierś opartej o fotel Elżbiety, która sięga po telefon.

- Adam, kochanie? - szczebiocze po chwili. - Mam marną wiadomość. Znowu nas szkolą, niech ich świnia powącha!

Artur już w drzwiach parska śmiechem, kręcąc głową z nie­dowierzaniem czy może podziwem.

Ta mogłaby być. Może jeszcze jedna próba? Nie. Już późno. Długa, ale głęboko rozcięta ciemnoniebieska sukienka bez ręka­wów. Super. Włosy? Nie, włosy w porządku, nie ma po co się ulizywać.

Gdyby ktoś powiedział Małgorzacie miesiąc temu, że wyj­dzie z pracy na spotkanie i po drodze wpadnie do domu, by się przebrać, roześmiałaby mu się w nos. Tak, tato, otóż jestem próżną kobietką, która czasami woli się wystroić, niż obezwład­niać intelektem. O, tak! Przygląda się sobie z sympatią i chętnie wypróbowałaby jeszcze ten śmieszny dwuczęściowy komplet w kolorze gorzkiej czekolady, ale wtedy już z całą pewnością się spóźni.

Wybiega z domu, zostawiając rozbebeszoną szafę. Spieszy do metra, zerkając po drodze na swoje odbicie w witrynach sklepo­wych. Menele oblegający ławkę przy śmietniku gwiżdżą z uzna­niem jak jeden mąż. Jaka szkoda, że w dzisiejszych czasach nie wypada przyznawać się do tego, że takie ostentacyjne wyrazy uznania sprawiają przyjemność i bardzo poprawiają nastrój. Ja­ka szkoda, że już tylko menele mogą sobie na nie pozwolić. Gwizdów reszty mężczyzn nie słychać, stłumił je atłasowy kne­bel politycznej poprawności.

Małgorzata uśmiecha się jednak delikatnie, ale w tym mo­mencie przypomina sobie, po co właściwie umówiła się z Wik­torem, i uśmiech znika jak wytarty gąbką.

Ogródek Starlight przy Multikinie pęka w szwach. Ko­lorowy tłum młodzieży, ale nie tylko, widać rodziny z dziećmi i ludzi, którzy wpadli tu po drodze z pracy. Wiktor czeka już, nieco skryty pod parasolem. Na widok Małgorzaty zrywa się z miejsca z szerokim uśmiechem.

- Witam panią - całuje ją w rękę, po czym odsuwa się odro­binę i nie puszczając ręki, przygląda się Małgorzacie z prawdzi­wą lub świetnie udaną mieszaniną podziwu i zaskoczenia. - Wspaniale pani wygląda.

- Dziękuję bardzo - Małgorzata bez trudu dostosowuje się do nieco ceremonialnego stylu Wiktora. - Mówiąc szczerze, wolałabym, żebyśmy spotkali się z jakiegoś przyjemniejszego po­wodu.

- Ja również - Wiktor dyskretnym gestem przywołuje kelner­kę. - Ale cieszmy się z tego, co jest, a to miejsce - rozgląda się - nadzwyczajne. Tak rzadko bywam na Ursynowie, cały czas wydaje mi się, że to ta sama pustynna sypialnia jak w latach osiemdziesiątych. Kto by pomyślał...

- Prawda? To niesamowity widok, kiedy takie martwe miej­sca nagle rozkwitają. Pamiętam, jak to wyglądało jeszcze sześć, siedem lat temu - dzikie parkingi i bazar jako główna atrakcja okolicy.

Chwilę jeszcze gawędzą, czekając, aż kelnerka przyniesie za­mówioną kawę i lody. Wiktor upija łyk kawy i zapada się w fotelu.

- A więc chce pani dowiedzieć się, jak wygląda procedura rozwodowa?

- To też, ale właściwie...

- Cześć, mamo!

Maja w swoim szałowym komunijnym stroju macha ręką, przechylając się przez barierkę oddzielającą ogródek od ulicy. Małgorzata zrywa się jak oparzona.

- Co ty tu robisz, dziecko?

- Jest ze mną. - Matka Artura omiata nieprzyjaznym spoj­rzeniem odmienioną Małgorzatę. No tak, próba przed Bożym Ciałem. - To raczej ja powinnam spytać, co ty tu robisz. Mąż ty­ra po godzinach, a ty wysiadujesz po kawiarniach. Idziemy, Ma­ju, bo spóźnimy się do kościoła.

Maja, zajęta wymianą uśmiechów z Wiktorem, nie zwróciła na szczęście uwagi na słowa babci.

- Pa, mamo - rzuca oniemiałej Małgorzacie i biegnie za od­dalającą się babcią, szeleszcząc koronkami.

Małgorzata opada na fotel, czując, że cała krew odpłynęła jej z twarzy. I to znajome mrowienie w lewej ręce. Ze wszystkich sil stara się nie rozpłakać ze złości i upokorzenia.

- Poproszę panią o szklankę wody - zwraca się Wiktor do prze­chodzącej kelnerki. - Pani Małgorzato! - Małgorzata bezradnie potrząsa głową. Zasłania twarz, nie mogąc powstrzymać łez. -Pani Małgosiu, proszę to wypić. -Wiktor podaje jej szklankę niegazowanej wody. - Tylko powoli, małymi łykami.

Małgorzata grzecznie pije. Nie płacze, ale nadal nie ma siły się odezwać. Wiktor spokojnie dopija swoją kawę, nie próbując zagadywać milczenia. Po chwili odstawia filiżankę i pochyla się ku Małgorzacie.

- Lepiej?

- Tak, dziękuję. - Małgorzata zaczyna przeszukiwać torebkę w poszukiwaniu papierosów. Z ulgą zaciąga się dymem. - Prze­praszam pana...

- Pani mnie przeprasza? Przecież to panią obrażono na mo­ich oczach.

Małgorzata macha ręką.

- Nie ma o czym mówić, normalne. Ręce i nogi opadają.

- Ależ jest o czym mówić. Przy takiej postawie i przy takim układzie rodzinnym wyjdzie pani z rozwodu wprost do wariat­kowa.

- W to akurat nie wątpię - wzrusza ramionami Małgorzata.

- Ale to nie są żarty, pani Małgosiu - obrusza się Wiktor. - Chyba nie chce pani stracić praw do dziecka.

- Słucham?

- A tak. Jeżeli będzie pani uciekać, zapadać się w siebie, nie reagować w takich sytuacjach jak ta przed chwilą, a gwarantuję pani, że to betka w porównaniu z tym, co widywałem w sądach, jakiś mój sprytny kolega może doprowadzić do ograniczenia pa­ni praw.

- Nie przesadzajmy, nie jestem kryminalistką ani narko­manką!

- Zgoda. Nie przesadzajmy. Dlatego uważam, że ostatnie, czego pani teraz potrzebuje, to rozwodowe pranie brudów. Mu­si pani zadbać o siebie.

- Jakbym słyszała Alicję...

- O tak, Alicja z pewnością wie, co mówi.

- Więc co, psychoterapia?

- Indywidualna? Nie wiem, czy to najlepszy moment, żeby rozkładać się na kawałeczki i składać na nowo. Małżeńska? Być może, ale proszę pamiętać, że to wymaga dobrej woli obu stron. Mąż musiałby zgodzić się na to w dobrej wierze, inaczej tylko sobie zaszkodzicie.

- Jeszcze bardziej? To chyba niemożliwe.

- Zapewniam panią - uśmiecha się Wiktor. - W tej materii możliwości są nieograniczone.

Przez chwilę w milczeniu przypatrują się chłopakom szaleją­cym na deskorolkach.

- Przyznam, że osobiście preferuję tradycyjne metody rozła­dowywania stresów - podejmuje rozmowę Wiktor.

- Jakie?

- Gra pani w tenisa?

- Tak, ale...

- Wspaniale, zapraszam, godzina biegania po korcie i wszystko wraca na swoje miejsce, zapewniam.

- Nie byłabym taka pewna - śmieje się już rozluźniona Małgorzata. - Dziewięć lat temu na miesiąc przed ślubem za­prosiliśmy z przyszłym mężem naszych świadków na deblowy mecz na Stegnach. Uparłam się, żeby jeden gem zagrać przy siatce. Świadek wykonał mocny serw i rakieta wypadła mu z ręki.

- To się zdarza - wtrąca Wiktor - oczywiście, początkującym.

- Zdarza się. Tylko że rakieta przeleciała nad siatką i złama­ła mi lewą jedynkę. Górną!

- O Boże! - Wiktor krztusi się kawą ze śmiechu. -To straszne.

- Straszne to były następne dwa tygodnie przesiadywania u dentysty. No i modłów o to, by siniak na pół twarzy wchłonął się do ślubu.

- Rozumiem - śmieje się Wiktor i, poważniejąc, dodaje: -Mówiąc o dbaniu o siebie, miałem na myśli również to, by na przykład poskromić szanowną teściową.

- Ale jak - Małgorzata uśmiecha się gorzko. - Mam jej po­wiedzieć: Zamknij się, stara wariatko?

- Może wystarczy: Bardzo proszę, żeby mama nie zwracała się do mnie takim tonem.

- Chybaby umarła na miejscu.

- Wygląda na całkiem odporną.

- Prawda - chichocze Małgorzata. - To raczej ja umarłabym na miejscu.

- Nie sądzę. Nie znam takiego przypadku - śmieje się Wiktor.

Oczywiście, przyjechała ponad pół godziny za wcześnie. Droga od autobusu zajęła jej tylko parę minut. Ola z niepoko­jem obrzuca spojrzeniem swoje odbicie w wielkiej witrynie pierwszej z długiego ciągu restauracji przy placu Teatralnym. Wszystko w porządku. Tylko spódnica z niebieską bluzką koszu­lową, które jeszcze godzinę temu wydawały się proste i eleganc­kie, teraz wyglądają jak zwykle - myszowato.

Ola spogląda nerwowo na zegarek. Jeszcze pół godziny. Nie będzie przecież wyczekiwać pod drzwiami Teatru Narodowego ani nie wejdzie do środka, bo... Bo nie wejdzie. Może przysiąść na chwilę w którymś z ogródków? Nie. Ola spogląda na drugą stronę ulicy, zdecydowanym krokiem przechodzi przez jezdnię i wchodzi do klimatyzowanego wnętrza sklepu. Miejski luz za duże, ale nie za strasznie duże pieniądze.

Wolnym krokiem przechodzi wzdłuż wieszaków i półek. Ja­snoniebieskie, czerwone, białe, khaki, piaskowy beż, znowu czerwone... tak, to. Ciemnoczerwona sukienka do kostek z głę­bokimi rozcięciami po bokach. Przeceniona. Nie, to nie dla mnie. Dlaczego nie dla mnie? Bo czerwona? Wyzywająca, po­wiedziałaby mama, wielbicielka Oli w kostiumach i bluzkach zapiętych po grdykę. Właśnie, że dla mnie, trochę ożywi bladą cerę. Dzięki Bogu za zimowe wieczory spędzone z Marcinem na siłowni. Wydawało się, że to jeszcze jeden z jego kretyńskich po­mysłów, a teraz okazuje się, że ładnie umięśnione ramiona do tej sukienki bez rękawów - jak znalazł. Tylko że wieczorem zmarz­nę, myśli Ola, z rezygnacją rozglądając się wzdłuż półek. A po­tem już nie myśli, tylko pewną ręką sięga po cienki czarny sweterek z rękawami trzy czwarte. Sprawdza rozmiar, wchodzi do przebieralni, nie patrząc w lustro, zdejmuje bluzkę i spódnicę, wkłada sukienkę i... Przygląda się sobie zadowolona. Jak ulał. Jeszcze tylko sweterek.

Ola wychodzi z przebieralni. Bluzka i spódnica złożone w ciasną kostkę nieco rozpychają czarną torebkę na ramieniu. Trudno. Dostrzega pytające spojrzenie ekspedientki.

- Chciałabym zapłacić za to, co mam na sobie.

- Bardzo proszę. Może obetniemy metki?

- Pewnie - płoszy się Ola, ale tylko na chwilę. Rzuca okiem na odbicie w bocznym lustrze i naprawdę podoba jej się to, co widzi.

Wychodzi pewnym krokiem i zbliżając się do La Boheme, dostrzega Aleksandra siedzącego już w ogródku restauracji. Podchodzi do niego z uśmiechem. Aleksander na jej widok zry­wa się z fotela.

- Witam panią, cieszę się, że się pani nie rozmyśliła. Zosta­niemy tutaj czy woli pani wejść do środka?

Widząc rozgadane towarzystwo właśnie sadowiące się na ze­wnątrz, Ola rusza w stronę drzwi wejściowych. Z ciekawości za­trzymuje się przy wywieszonym menu.

- Serdecznie zapraszamy - odzywa się stojący obok maitre d'hotel w nieskazitelnym letnim garniturze. - Mamy wspaniałe, dziś sprowadzone mule.

- Och tak, chodźmy na mule. - Ola reaguje entuzjastycznie.

- Wypowiedział pan właściwe słowo - uśmiecha się Aleksan­der. - Poprosimy stolik dla dwóch osób.

Maitre d'hotel znika w głębi, po czym - nadal z profesjonal­nym uśmiechem - prowadzi ich do stolika, odsuwa krzesło Oli.

- Przepraszam, czy mam przyjemność z panem Aleksan­drem Kranachem? - odzywa się niespodziewanie mężczyzna, który wyszedł właśnie z sąsiedniej sali. - Andrzej Borucki, są­siad z podwórka. Saska Kępa.

- Niesłychane, witam - Aleksander nie kryje miłego zasko­czenia.

- Nie byłem pewien - tłumaczy nieco zakłopotany były są­siad - bo słyszałem, że wyjechał pan z kraju na stałe.

- W osiemdziesiątym dziewiątym roku wydawało się, że to na stałe. Na szczęście wszystko się zmieniło.

- Na szczęście. Życzę państwu miłego wieczoru. - Mężczy­zna kłania się obojgu i rusza dalej.

Ola rozgląda się dyskretnie po sali. Jest oczarowana spotka­niem, miejscem, pianistą grającym cicho melodię z Love Sto­ry, swobodną uprzejmością Aleksandra i... brakiem towarzy­szącego jej na ogół skrępowania.

- Coś takiego - pochyla się ku niej Aleksander.

- Kolega z podwórka?

- Powiedzmy, że kolega. Miał taki rower, że skręcałem się po nocach z zazdrości.

Oboje parskają śmiechem. Tymczasem młody kelner pod­chodzi, by przyjąć zamówienie.

- Rozumiem, że dla pani mule - upewnia się Aleksander. - Ja poproszę doradę z grilla.

- Wino? - pyta kelner. Aleksander zwraca się pytająco ku Oli.

- Białe, wytrawne - odpowiada Ola.

- Poprosimy Chateauneuf du Pape - decyduje Aleksander i zwracając się do Oli, wyjaśnia: - Mam szczególny senty­ment do tego wina. Właśnie w Chateauneuf du Pape pierwszy raz w życiu wyskoczył mi dysk, kiedy pracowałem przy wino­braniu.

- Rzeczywiście, szczególny sentyment - chichocze Ola, ale urywa w pół chichotu, bo na głębokim talerzu przed nią paruje już aromatycznie jakieś pół kilo muli. - Mam głupie pytanie - mówi, sama dziwiąc się własnej odwadze. - Jak to się je?

- Pani pozwoli - Aleksander sięga do jej talerza. - Ja jem mule tak. - I jednym ruchem odłamuje jedną stronę skorupki, by posługując się nią jak łyżką, sprawnie wyjąć zawartość drugiej.

- Dziękuję - Ola odważnie atakuje danie. - Nie wiem, co bym tu bez pana zrobiła.

Pochłonięta niezdarnym wydłubywaniem swojej kolacji, do­piero po chwili zdaje sobie sprawę z tego, że Aleksander, patrząc na nią uważnie, unosi lekko swój kieliszek.

- Ja też nie wiem, co bym zrobił.

Ola upija łyk wina i odwzajemnia spokojne spojrzenie Aleksandra. Właściwie powinna zapytać go, co ma na myśli, ale czy nie lepiej utonąć w tym spojrzeniu? W dodatku piani­sta przechodzi gładko do Naprawdę, jaka jesteś, nie wie nikt.... Bo tego nie wiesz nawet sama ty, dopowiada Ola w myśli i już niczego nie analizuje, tylko w spokoju delektuje się winem.

Niepostrzeżenie przechodzą na ty pod koniec porcji muli, która skutecznie wypełniła czas Oli, nie pozwalając jej na roz­trząsanie szczegółów własnego zachowania.

- Jak długo nie było cię w kraju? - pyta Ola, wkładając przy wyjściu sweterek.

Z głębi restauracji dobiega stłumione Ne me quitte pas...

- Zdecydowanie za długo - uśmiecha się Aleksander, rozluź­niony chyba po raz pierwszy od wylądowania w Warszawie. -Inaczej spotkałbym cię wcześniej.

- I to byłby błąd - mówi Ola swobodnie, ale zupełnie poważ­nie. -Wszystko ma swój czas.

Ze swobodą przyjmuje ramię Aleksandra. Idą powoli do Wierzbowej i dalej, przez plac Piłsudskiego. Milczą. Widać nie krępuje ich cisza.

Więc można spędzić długi wieczór z mężczyzną, nie czując się ciągle jak nieprzystosowane dziwadło, myśli Ola z mieszani­ną smutku i euforii. Bez odzywek idących w pięty, tłumu roz­krzyczanych znajomych w każdej knajpie, nadużywania alkoho­lu i jej cierpliwości...

- Piękny wieczór - przerywa ciszę Aleksander. - Może prze­dłużymy go w jakimś pubie?

- Nie znoszę pubów - odpowiada Ola szczerze, a widząc za­skoczone spojrzenie mężczyzny, wyjaśnia: - O tej porze gwał­townie podniesiemy średnią wieku.

- Rozumiem - parska śmiechem Aleksander. - W takim ra­zie proponuję powrót do przeszłości.

- To znaczy?

- Kiedy byłem na studiach, chodziłem na kremówki do bar­ku kawowego w Europejskim. Mam nadzieję, że nie przerobi­li go jeszcze na oddział Citibanku.

- Przypadkiem nie przerobili.

- To idziemy - decyduje Aleksander i ujmuje Olę za rękę. Rozsądek Oli wciska z całej siły hamulce, ale reszta Oli po prostu daje się prowadzić za rączkę na ciastko do Europejskie­go. Wiem, wiem, myśli Ola, jutro może się okazać bandytą po­szukiwanym przez Interpol albo znanym powszechnie oszu­stem, albo... Ale to będzie jutro. Dzisiaj spędzam uroczy wieczór z uroczym mężczyzną.

- Lubię kobiety, które umieją oddać się przyjemności -Aleksander nie odrywa oczu od Oli rozprawiającej się błyska­wicznie z babeczkami z galaretką i truskawkami.

- Co oznacza, że mogę zamówić jeszcze jedną babeczkę?

- Cała przyjemność po mojej stronie.

- Wiem, po mojej cała nadwaga - konstatuje Ola z udawaną re­zygnacją. - To tak: ja wybieram babeczkę, a ty zamawiasz taksówkę.

- Kończymy?

- Muszę wracać.

Dlaczego tak ją zaskakuje, że Aleksander wsiada z nią do taksówki? Czy dlatego, że Marcinowi nigdy nie przyszło do gło­wy, że kobietę odprowadza się pod same drzwi mieszkania? A może po prostu nie jest przygotowana na...

- Nie zaprosisz mnie na kawę? - pyta Aleksander, gdy stoją już pod jej domem.

- Chciałabym, ale...

- Ktoś tam na ciebie czeka?

- Tak.To znaczy...

- Mąż? Facet?

- Nie - Ola uśmiecha się gorzko. - To byłoby prostsze.

- Dziecko?

- Matka. Mieszkam z mamą.

- Rozumiem.

Ola podaje rękę, ale Aleksander błyskawicznie obejmuje ją w talii. Czuje szybki, przelotny pocałunek na skroni i już po chwili widzi oczy Aleksandra tuż przy swoich oczach, a potem już nic nie widzi, bo zamyka oczy i tylko czuje miękki, ostrożny pocałunek w samym kąciku ust.

Nie widzi matki przyglądającej im się przez okno...

- Dobranoc - szepcze Aleksander.

- Znikam. - Ola łagodnie wysuwa się z jego objęć.

- Nic z tego. Do zobaczenia.

Ola wbiega do klatki schodowej. Teraz szybko: wyrównać oddech, uspokoić emocje, wyciągnąć spinkę do włosów z bocz­nej kieszeni torebki i jednym ruchem spiąć włosy. Pierwsze pię­tro, drugie, mam nadzieję, że nie mam wypieków. Trzecie pię­tro: nic z tego - matka stoi w drzwiach.

- Dobry wieczór, mamo.

- Masz mi coś jeszcze do powiedzenia?

Bach! Szybki upadek z obłoków. Wróciłaś do domu, Olu.

Namiętna, przed chwilą jeszcze swobodna kobieta zwija się w ciasny supeł w żołądku. W drzwiach staje zalękniona córecz­ka z całych sił starająca się odgadnąć, czym tym razem uraziła mamusię.

- Jak mogłaś mi coś takiego zrobić?

- Co ci zrobiłam, mamo?

- Jak mogłaś się tu obściskiwać pod domem na oczach wszystkich sąsiadów z nie wiadomo kim? Zawiodłaś mnie, Olu, a w dodatku zdradziłaś Marcina. Co ty sobie wyobrażasz, włó­czysz się gdzieś wieczorami jak jakaś... - Na szczęście są słowa, które nawet w największym wzburzeniu nie przejdą matce przez gardło. - Co to za sukienka? Okropna.

- Dlaczego okropna?

- No, jeśli sama tego nie widzisz, to znaczy, że niczego cię nie nauczyłam. Proszę bardzo, rób tak dalej, a zobaczysz, zosta­niesz sama na zawsze.

- Może to lepiej niż na zawsze z tobą, mamo? - wyrywa się Oli, nim zdąży się ocenzurować i...

I nic się nie dzieje. Matka wzrusza ramionami i rusza do swojej sypialni.

- Bezczelne dziewczynisko - mruczy.

- Dobranoc, mamo - mówi trzydziestopięcioletnie dziew­czynisko, łykając łzy.

Rozdział 6

Środa, 12 czerwca 200...

Jest późne popołudnie. Zza Wisły nadciągają ciemne deszczowe chmury, ale na Kępie jeszcze pełne słońce. W nieruchomym po­wietrzu nie drgnie najmniejszy listek na drzewach przy Berezyńskiej. Cicho, nawet odgłosy tramwajów przy rondzie Waszyngto­na zastygają w upale i dochodzą tu dziś jakieś stłumione, niewyraźne.

Młoda śliczna szatynka stoi przed drzwiami domu Pawła. To Basia z kwiaciarni na Zwycięzców. Sprawdza jeszcze numer do­mu z kartką zerwaną ze słupa. Przy jej nodze stoi pies. Tak, to nasz Flesz. Chyba po przejściach, bo zachowuje się grzecznie uwiązany na prowizorycznej smyczy.

Dziewczyna niecierpliwie naciska kilka razy dzwonek. Nie ma odpowiedzi. Rozgląda się. Spogląda na zegarek. W końcu idzie z psem do sąsiedniego domu. Dzwoni do furtki. Alicja otwiera niemal natychmiast, jakby stała za drzwiami.

- Pani Basia? Proszę, niech pani wejdzie - zaprasza dziew­czynę do domu.

- Dziękuję, ale muszę wracać do kwiaciarni. Przyprowadzi­łam tylko zgubę - odsuwa się, odsłaniając Flesza.

- Tak, sąsiadowi zginął pies - potwierdza Alicja.

Schodzi ze schodów i otwiera swoją furtkę. Ubrana jest w dżin­sową sukienkę i dżinsowe klapki. Sukienka u góry wykończona jest suwakiem, lekko rozchylonym, Basia widzi więc nawet rąbek stanika wykończonego materiałem w kolorze indygo. Wygląda świetnie, ale Basia z dziewiętnastoletnią bezceremonialnością orzeka w duchu, że Alicja jest na ten strój po prostu za stara. Nie­co zażenowana tą myślą proponuje szybko:

- Nie ma nikogo w domu i pomyślałam, że może poczeka u pani na powrót właściciela.

- Tylko że ja właśnie wychodzę i nie będzie mnie parę go­dzin. To chyba nie najlepszy pomysł, żeby został sam w zupełnie mu nieznanym miejscu. Z tego, co wiem, to trochę nieobliczal­ny zwierzak - wymiguje się Alicja, rozdarta między oczywistym pretekstem do wieczornej wizyty Pawła a żywą niechęcią do zo­stawienia w domu obcego zwierzaka w charakterze pana na włościach. Gdyby chociaż miała drzwi do kuchni! Przecież nie zamknie psa w piwnicy. - Proszę go zatrzymać jeszcze przez pa­rę godzin. Dopilnuję, żeby właściciel zgłosił się po niego natych­miast po powrocie z pracy.

Tak lepiej. Jest pretekst, by się zobaczyć, a i beżowa wykła­dzina w salonie pozostanie beżowa. Musi tylko zostawić Pawło­wi kartkę ze wspaniałą nowiną w drzwiach. Cudownie, że dowie się o odnalezieniu psa od niej. Może przy okazji coś się wyjaśni, wyklaruje. Na plus. Dzięki, dzięki, Flesz, że wróciłeś.

Basia odchodzi z posłusznie drepczącym przy jej nodze kaukazem. Już wie, że tej nocy będą jej się śniły dżinsowe klapki Ali­cji na niewysokim koturnie, stylizowane na japonki. Basia jest za młoda, by pamiętać czasy, gdy można było wybierać tylko po­między gumowymi japonkami a gumowymi motylkami. Dziew­częta tworzyły twarde frakcje japonek i motylek. Jej mama, dziś właścicielka kwiaciarni, należała do japonek, ale skąd Ba­sia może o tym wiedzieć?

Piękne są długie czerwcowe wieczory. Piękne są Łazienki w czerwcu, kiedy park kipi zielenią jeszcze nie zszarzałą od ku­rzu, niewymęczoną słońcem. Krzyk pawi niesie się długo w nie­ruchomej ciszy tuż po zachodzie słońca. Zakłóca szepty zakochanych par ukrytych przed wścibskimi oczami pod dyskretny­mi konarami starych drzew.

Alejką obok przechodzi hałaśliwa grupa wizytowo ubranych młodych ludzi. Wyglądają na tegorocznych maturzystów z po­bliskiego liceum.

Najfajniejsze lekcje w Batorym i najlepsze wagary odbywały się w Łazienkach. Każdy absolwent zna ten piękny park tak sa­mo dobrze jak szkolne korytarze. W Źródełku, kafejce za My­śliwiecką, tuż obok liceum i Trasy Łazienkowskiej, zdarzały się nawet dyrektorskie naloty, szczególnie wiosną. Aleksander wagarował wiele razy, bardziej dla fasonu i pięknej pogody niż z potrzeby serca. Ale sentyment do Łazienek ma taki sam jak do własnej młodości.

- Olu, gdzie chodziłaś do liceum? - pyta, bo uświadomił so­bie, że nawet tego o niej nie wie.

- Tu niedaleko. Mama tam pracowała.

Ola nienawidzi opowiadać o swoim liceum. Była córką nielubianej nauczycielki i wzorową uczennicą. Przez cztery lata nie miała ani jednej koleżanki, chociaż dawała odpisywać prace do­mowe i pisała ściągi na klasówkach. Cokolwiek by robiła i tak najlepsza z anglistek przebijała to prędzej czy później jakimś numerem. Pewnie dlatego najlepiej pamięta wstyd, upokorzenia na korytarzu, szkolne piekiełko.

- Wy też wagarowaliście w Łazienkach? - Aleksander gładzi Olę po ręce.

Ola wzrusza ramionami. Pewnie, ona i wagary! Zresztą, co ją obchodzą licealne wspomnienia.

- Jutro mam ostateczną rozmowę z profesorem. - Zmienia temat, z rozmachem ciskając resztkę bułki spasionym karpiom w królewskim stawie. - Po prostu powiem mu, że rezygnuję ze względu na stan zdrowia matki, i już.

- Na co właściwie jest chora? - pyta Aleksander.

- Cukrzyca.

- Z tym da się żyć.

Ola wzrusza ramionami.

- Nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdyby podczas mojej nie­obecności coś się matce stało.

- Mówisz tak, jakby nie istniały samoloty i telefony.

- Przez telefon nie zrobię herbaty ani nie potrzymam za rę­kę. Sam opowiadałeś, jak się czułeś, nie mogąc nawet przylecieć na pogrzeb. To dla mnie ostrzeżenie od losu.

- Olu, to tylko rok. Z moim ojcem to zupełnie inna historia.

- Jak to?

- Podejrzewam, że żona pomogła mu umrzeć. Ola wrzuca resztki bułki do stawu i siada na ławce.

- Mówiłeś, że matka ma nową rodzinę.

- Druga żona, zbolała wdowa. - Aleksander kopie kamyk, uśmie-chając się ironicznie. - Bardzo bogata wdowa.

- Co ty mówisz, przecież to...

Aleksander opowiada Oli o telefonie do ojca, jego złym sa­mopoczuciu, swojej bezradności i o tym, co wynika z dokumen­tów karetki.

- U kogo się leczył?

- U twojego profesora - wyjaśnia Aleksander, patrząc pod nogi. Nie widzi i nie wyczuwa nagłego zesztywnienia Oli. - Po­myślałem sobie, że mogłabyś mi pomóc. Chciałbym obejrzeć dokumentację choroby, bo tylko tak mogę się dowiedzieć, jaki był stan ojca przed śmiercią.

Przerywa i dopiero wtedy spogląda na Olę, dopiero wtedy dostrzega jej bladą ściągniętą twarz. Milczy, próbując przypo­mnieć sobie, co takiego powiedział, sam jeszcze wzburzony wła­sną opowieścią o ostatnich chwilach ojca.

Ola nie odrywa od niego oczu. Właściwie powinna wstać i odejść. Pewnie tak zrobiłaby jeszcze tydzień temu. Ale nie ucieka, nie zamyka się w urazie, tylko nadal patrząc mu w oczy, pyta:

- Czy dlatego chciałeś mnie bliżej poznać?

- Wiem, że to może tak wyglądać - mówi Aleksander powo­li. - Może tak wyglądać, ale to nie to. Pewnie wtedy jakoś bym to próbował rozgrywać, a tak... Wszystko się zmieniło, bo...

- Bo... - szepcze Ola.

- Bo przy żadnej kobiecie...To znaczy... Całe życie czekałem na kogoś choć trochę podobnego do mnie, z kim mógłbym się porozumieć, niczego nie udając.

- Rozumiem - odpowiada Ola i naprawdę rozumie, bo wczoraj wieczorem wreszcie się dowiedziała, co to znaczy czuć się swobodnie i do niczego się nie zmuszać w towarzystwie męż­czyzny. Ciekawe tylko, gdzie jest to podobieństwo. Uśmiecha się, patrząc na swoje nadzwyczaj praktyczne i odporne sandałki do wszystkiego i eleganckie półbuty z jasnej skóry na nogach Aleksandra. Po chwili poważnieje i dodaje: - Spróbuję ci po­móc, sama przejrzę tę dokumentację.

Aleksander milczy i patrzy niewidzącym wzrokiem na kasz­tan po przeciwnej stronie alejki. Milczy, bo czuje, teraz dopiero czuje, że skorupa, w której zatrzasnął się, przyjeżdżając tutaj, opada z niego jak suche łupiny.

Ojciec nie żyje. Umarł, nie pożegnawszy się z nim. Co w tym dziwnego? Przecież sam latami budował mur między nimi. Wszystko przez to, że szesnaście lat temu piękna samotna mat­ka wybrała ojca. Nie jego. Co mógł jej wtedy ofiarować dwudziestoparoletni student? Chyba tylko kolejne dziecko. Zresztą nie przypomina sobie, by cokolwiek jej ofiarował. Wpadał w środku nocy stęskniony i głodny, wyjadał całą lodówkę, ale ni­gdy nie przyszło mu do głowy zapytać, czy ma za co zrobić za­kupy. Czasami za to pożyczał na myjnię, bo bardzo dbał o swój pierwszy samochód, idiota.

Myślałby kto, że przez szesnaście lat żył myślą o pięknej Alicji. Przecież to nieprawda. Przez jego życie przewinęło się wiele kobiet. Stara uraza powróciła z wiadomością o śmierci ojca. Nagłej. Tak mu się wydawało. Tak powiedział jeden z je­go brydżowych partnerów. Ale dwaj inni, w tym osobisty le­karz, powiedzieli mu coś innego. Jak długo jeszcze będzie dreptał w miejscu i upierał się, że odkryje całą prawdę, staran­nie ignorując fakty?

- Aleksander, jesteś tu? - pyta zaniepokojona Ola.

- Wróciłem - odpowiada Aleksander, biorąc ją za rękę.

- To dobrze, bo zaraz lunie.

Paweł wraca z pracy dużo później niż zwykle. Czwartki to popołudnie w poradni na Ochocie, gdzie szefem jest jego kole­ga z roku. Jeszcze trochę pogadali. Tamten zmienia samochody jak rękawiczki, a Paweł cały czas nie jest pewien, czy dobrze ro­bi, czekając tyle czasu na nowy model toyoty.

Sprzedawca przysiągł na wszystkie świętości, że w drugiej połowie czerwca to już na bank. Tymczasem Paweł zdążył paro­krotnie przećwiczyć podróż na Ochotę, a nawet na Grenadie­rów najbardziej okrężnymi trasami. Za każdym razem wsiadał do autobusu przekonany, że jedzie w dobrym kierunku, by po paru przystankach, klnąc, wysiadać i zamawiać taksówkę. Jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, aby kogoś zapytać lub choćby przestudiować trasę autobusu na tablicy przy przystanku. Wszystko przez ten pośpiech, nie, wszystko dlatego, że prawdzi­wy mężczyzna nie wypytuje o drogę, tylko dodaje gazu i rusza.

Z dwojga złego wolał już tramwaje. Były bardziej przewidy­walnym środkiem transportu miejskiego. Do dzisiaj. Bo dzisiaj zaliczył dwie awarie trakcji tramwajowej i przymusowy spacer mostem Poniatowskiego.

Z daleka dostrzega kartkę w drzwiach wejściowych: Pies się chyba odnalazł. Kwiaciarnia przy Zwycięzców. Alicja. Paweł zawraca natychmiast. Jest już po siódmej. Pewnie zamknięte. Dobiega. Cholera, kwiaciarnia już nieczynna.

Paweł dobija się do drzwi. Nie widać, czy jest ktoś w środku, wszystko przysłaniają kwiaty. Do drzwi podchodzi dziewczyna, śmiesznie rozpłaszczając nos na szybie. To Basia. Coś mówi, ale deszcz zagłusza wszelkie odgłosy. Pokazuje na drugie, służbowe wejście z boku. Paweł przesuwa się. Drzwi się otwierają, wyska­kuje szalejący z radości Flesz. Skacze, wywija, skamle, tańczy, kręci się jak oszalały, tak jakby to Paweł był jego panem. Prze­prasza i prosi psim wzrokiem o wybaczenie, jest cudownie ma­lutki w swoich skłonach i ukłonach.

Basia przygląda się z wnętrza kwiaciarni szalejącemu z rado­ści psu i mężczyźnie ubłoconemu już niemal od stóp do głów. Bardzo przystojnemu mężczyźnie.

- Może pan wejdzie na chwilę na jakąś kawę czy herbatę - wy­chodzi przed drzwi i krzyczy w deszcz, bo nadal leje jak z cebra.

- Obawiam się, że zdemolujemy pani kwiaciarnię - odkrzy­kuje Paweł. - Umówimy się na kawę razem z jego panem. Jutro wraca do Warszawy, a o niczym nie wie.

Paweł i Flesz są już kompletnie przemoczeni. No tak, i jesz­cze to chore ucho Flesza, nieleczone z powodu ucieczki pacjen­ta. Basia w progu, też już zmarznięta, przestępuje z nogi na no­gę. Nie wie, jak ma powiedzieć, że na jutro już się umówiła. Śmieszne, też z kimś, kto jutro wraca do Warszawy. Niby skąd ma wiedzieć, że przemoczony przystojniak jest bratem klienta, który zrobił na niej takie wrażenie.

- Dzisiaj już uciekamy, mam nadzieję, że nam pani wybaczy. Zajrzę tu jutro z rana i wszystko pani zrekompensuję - mówi Paweł, nie patrząc na Basię. Nie widzi, że dziewczyna czerwieni się mimo zimna, zaskoczona, a może nawet urażona dwuznacz­nością obietnicy. - No chodź, malutki, chodź - szepcze psu do ucha i szarmancko kłania się dziewczynie.

Flesz nie ma smyczy, tylko przywiązany do obroży sznurek. Na deszczu ciągnąć, pardon, prowadzić kaukaza na sznurku jest dość trudno, ale widać nawet niezmordowany wędrowiec i po­szukiwacz przygód zatęskni czasem za domem, bo Flesz drep­cze przy Pawle jak stara szkapina.

Przez następne dwie godziny pan doktor suszy suszarką i próbuje rozczesać skołtunioną sierść. Szkoda fatygi, szczotka wbija się w kudły i tak zostaje. Po coś polazł do kwiaciarni, Flesz, nie mogłeś do fryzjera? No tak, kleszcz, miejmy nadzieję, piesku, że byłeś szczepiony. Zaraz, a gdzie twoja obroża przeciw pchłom? Naprawdę, stary, poszedłeś w psie tango.

W przerwach pomiędzy zabiegami pielęgnacyjnymi Paweł dzwoni do Alicji. Odpowiada mu automatyczna sekretarka. Draż­ni go jej zniekształcony, dziwnie modulowany głos. Przedrzeźnia go dyszkantem, ku wyraźnej uciesze Flesza. Oczywiście nie zosta­wia jej żadnej wiadomości. Nie wiadomo, co Alicja myśli teraz o nim po wczorajszym zderzeniu czołowym z Kingą. Ostatecznie, była żona też świadczy o człowieku.

W końcu Flesz usypia jak nieżywy. Tyle przeżyć na jedno biedne serduszko kaukaza. Paweł cicho, żeby go nie obudzić, podchodzi do okna. Patrzy w okna Alicji. Nie ma ochoty dzwo­nić do matki, już za późno. Nie ma ochoty przeglądać tak zwa­nej literatury fachowej ani nawet oglądać Eurosportu. Nie ma ochoty prać ani prasować koszul. Ma ochotę poczekać na Ali­cję. Co najwyżej włączy ukochanych Pink Floydów, najlepiej od razu High Hopes.

Alicja wraca do domu. Jest zmęczona. Jedzie wolno. Trasa Siekierkowska zupełnie pusta, skręca na Wał Miedzeszyński. Dawny basen Kory straszy jak widmo. Kiedyś stał tuż obok za­rdzewiały wrak statku, bezdomne pary przychodziły się tu cało­wać. Raz przywiózł ją na kapitański mostek pewien absztyfikant, no właśnie, ale jak on miał na imię? Nie pamięta.

Dochodzi jedenasta. Spędziła upojny wieczór w towarzy­stwie pani Danusi, księgowej. Ciekawe, czy Paweł odebrał psa i czy jej szukał? Nie podała mu numeru komórki, w końcu za krótko się znają. A zresztą, czy tak często teraz wychodzi z do­mu? To raczej innym się tak wydaje. Trochę z przyzwyczajenia, ale bardziej z powodu wyobrażeń o życiu bogatej wdowy. Tak naprawdę... gdyby nie Wiktor, a teraz Małgorzata, byłaby sama jak palec. Rodzina męża odwróciła się od niej, a może tylko skończyła z pozorami. Wszelkie próby rozmowy kończą się mniej lub bardziej zawoalowanymi pretensjami lub aluzjami do tajemniczego testamentu Aleksandra, który oczywiście zjadła, popijając jego krwią. Córka jest tak daleko. Europa niby wspól­na, ale odległość taka sama. Zresztą, od kiedy Monika uległa naciskom francuskiego męża i została zawodową panią domu, coraz trudniej im rozmawiać o czymś innym niż o dzieciach i dietach.

Mija Afrykańską, skręca w Zwycięzców. Piękny wieczór. Po deszczu. Właściwie noc. Na jezdni lśnią kałuże. Bajecznie oświet­lone mosty nad Wisłą wiszą jak świąteczne girlandy. Kiedy ostatnio była na spacerze? Kiedy z bijącym sercem trzymała mężczyznę za rękę? O wszystkim zaczyna myśleć w czasie prze­szłym.

Alicja poprawia się w fotelu, zmienia pas i dodaje gazu.

Kranach wrócił, a ona nawet się z nim jeszcze nie spotkała. Szkoda, że nie umiała go przekonać, by przebaczył ojcu. Pal sześć jej winy, te prawdziwe i te urojone. Szkoda, że nie umiała namówić męża, żeby pogodził się z synem i nie prowadził z nim tych pseudoszczerych rozmów: Nie, nic się nie dzieje. Mam kłopoty z sercem, po kolejnej chemii. Szkoda. To wielka prze­grana ojca i syna. To również jej przegrana.

Otwiera bramę pilotem i wolno wjeżdża do garażu. Wyjmu­je z bagażnika dwie podwójne zgrzewki wody mineralnej i po­woli ciągnie je na górę. W połowie schodów rezygnuje ze spor­tów wyczynowych i do kuchni dociera z jedną. Butelką.

Paweł widzi samochód Alicji podjeżdżający pod dom. Od­chodzi od okna, uznając wyczekiwanie na nią za firanką za zu­pełną głupotę. Całkiem słusznie. Wyjmuje piwo z lodówki, ale jakoś mu nie smakuje. Zadzwonić czy nie? Na szczęście Flesz budzi się i przypomina cichym skomleniem, że nawet zmęczone psy siusiają.

Alicja odbiera niemal od razu.

- Tak, słucham - mówi zaczepnie, domyślając się od razu, kto telefonuje.

- To tylko ja, sąsiad. Dzwonię zameldować, że odzyskałem zgubę. I podziękować - mówi sztucznie raźnym tonem, ale tak naprawdę jest zdenerwowany jak nastolatek.

- To może należy jakoś uczcić ten powrót marnotrawnego? Czy już za późno jak dla ciebie? - Trudno nie usłyszeć wyraźnej kpiny w głosie Alicji.

- Kiedy i gdzie? - pyta Paweł.

- Tu i teraz - odpowiada Alicja szybko. - Za pół godziny. Muszę się odświeżyć.

- Akurat wybije północ - patrzy na zegarek Paweł. - Obo­wiązują stroje wieczorowe?

Zgodziła się bez specjalnych ceregieli, więc wreszcie może odetchnąć i zażartować.

- Nie musisz przynosić mi kwiatów, to pewne. Ale muszka i włosy na żel są obowiązkowo kończy Alicja i odkłada słu­chawkę.

Późny wieczór. Małgorzata w koszuli nocnej stoi przy oknie w sypialni i pali. Artur wychodzi z łazienki w piżamie, kładzie się do łóżka. Małgorzata bez słowa bierze swoją poduszkę, koc, książkę i wychodzi do salonu. Rozkłada kanapę, wyjmuje prze­ścieradło, rozściela resztę pościeli. Artur, również milcząc, idzie za nią, przenosząc swoją pościel do salonu. Małgorzata nie daje za wygraną, znowu zabiera pościel, Artur zagradza jej drogę.

- Przestań, to idiotyczne. - Głos Małgorzaty tylko z pozoru jest spokojny.

- No właśnie - ripostuje Artur. - Zachowujesz się dziecinnie.

- W przeciwieństwie do ciebie - Małgorzata podnosi głos. - Ty zachowujesz się bardzo dojrzale.

- Przynajmniej nie ciągam się po knajpach nie wiadomo z kim - oświadcza Artur z triumfem.

Trzeba przyznać, że wywiad działa bez zarzutu.

- Rozmawiałeś ze swoją matką - raczej stwierdza, niż pyta, Małgorzata.

- Przecież wiesz, że cię przyłapała.

- Przyłapała? Przede wszystkim zrobiła z siebie idiotkę.

- Nie wykręcaj kota ogonem. Widziała cię z tym wyliniałym lwem salonowym.

To byłoby nawet śmieszne słuchać tego, stojąc gdzieś z boku. Ale stać w progu i ciągnąć na poważnie to chyba lekka przesada.

- Nie wiem, czy Wiktor Zaręba jest lwem czy tygrysem. Z całą pewnością jest jednak doświadczonym adwokatem.

- Ostro grasz - Artur nie umie ukryć zaskoczenia.

- Ostro zagram, kiedy opowiem twojej matce, po co się z nim spotkałam.

- Rozumiem, że gówno cię obchodzi dobro rodziny. - Artur strzela fatalnego samobója i chyba orientuje się w tym błyska­wicznie, bo mięśnie żuchwy zaczynają mu drgać ze zdenerwo­wania.

Ale Małgorzata nigdy nie odczuwała specjalnej satysfakcji z dobijania tych, którzy własnoręcznie rozłożyli się na łopatki. Dlatego wymija Artura, rozkłada swoją pościel w sypialni, po czym, zamykając drzwi, rzuca mu tylko:

- Dobro rodziny z całą pewnością nie wymaga, żebym leża­ła z tobą w jednym łóżku.

Gasi światło i długo płacze w poduszkę. Chyba raczej z napię­cia niż z żalu. A może z tęsknoty za swoim wyobrażeniem udane­go małżeństwa. Co z tego, że było tylko wyobrażeniem? Płacze nad latami straconymi na przymykanie oczu, łykanie złości, do­stosowywanie się do cudzych wyobrażeń. Nad tym, że w oczach Artura z przerażeniem dostrzega dzisiaj odbicie kogoś, kim nie jest i nigdy nie była... Jego wyobrażenie. Przede wszystkim jednak płacze w niej odrzucona kobieta, która okazała się za mało atrak­cyjna, by zatrzymać swego mężczyznę. Można długo karmić się złością i urażoną ambicją, można wmawiać sobie, że głupek nie docenił tego, co miał. Tylko że każde spojrzenie w lustro i w głąb siebie mówi jej: jesteś beznadziejna, jesteś tak beznadziejna, że wolał byle kogo niż ciebie. Bo nawet w chwilach największej sła­bości Małgorzata zdaje sobie sprawę z tego, że mityczna Elżbieta nie jest księżniczką z bajki. Przynajmniej nic jej nie wiadomo o tym, by ZUS rekrutował swoje kadry spośród księżniczek. Po prostu była pod ręką we właściwym czasie i miejscu.

Alicja przygląda się krytycznie swemu odbiciu w wielkim ła­zienkowym lustrze.

Po co nagadałaś mu tych bzdur o żelu i o wieczorowym stro­ju? Znów szybciej mówisz, niż myślisz. Zamiast milczeć i czekać na jego propozycję, sama przejmujesz inicjatywę. W ten sposób nigdy się nie dowiesz, o co mu chodzi. Czego on oczekuje po tym spotkaniu.

Dobra! Słowo się rzekło. Włoży tę sukienkę z cekinami. Jest czarno-pomarańczowa, amerykańska i świeci niemiłosiernie. Miała ją co prawda przy najbliższej okazji oddać córce, bo ten cekinowy blask z całą pewnością nie jest w jej stylu, ale co tam.

A jeśli on przyjdzie ubrany w podkoszulek? To powie, że wła­śnie wróciła z przyjęcia z ambasady. Niech sobie myśli, co chce. Włosy upnie w kok, dwie szpilki jak w japońskich fryzurach, ciemna wiśnia na usta. I owoce, dużo owoców. Co ci, kobieto, przyszło do głowy? Albo startujesz w zawodach kuchennych, al­bo w miłosnych. Wabić faceta pierogami z serem! A potem her­batą! Uciekł od tych afrodyzjaków!

Śmieje się do swojego odbicia w lustrze. No i dobrze. Samo życie już było. Teraz wreszcie trochę akcji. Ostatecznie jej znajo­mość z mężem zaczęła się od zupy grzybowej, którą oboje się zatruli. I co? Nigdy nie wiadomo, co może zadziałać jak napój miłosny. Ale ruskie pierogi to naprawdę przesada.

Paweł dzwoni do furtki. Włożył błękitną koszulę w drobne paseczki i granatowo-żółty fular. Do tego dżinsy i granatową marynarkę.

- Przepraszam, że tak z pustymi rękoma - woła już od pro­gu. Wchodzi do holu, szukając wzrokiem Alicji, która otworzyła mu i natychmiast gdzieś się skryła. - Gdzie jesteś, Alicjo? - wo­ła zaniepokojony.

Na schodach prowadzących do piwnicy i garażu zjawia się gospodyni w niebotycznych szpilkach i niesłychanej sukni. Nie­sie szampana i butelkę wody mineralnej.

- Wyglądasz genialnie! Przepraszam, że tak z pustymi ręko­ma - powtarza Paweł i podchodzi bliżej.

Alicja, zamiast przywitać się czule, wciska mu w rękę lodo­watą butelkę szampana. Bardzo gorące powitanie! Kieruje się do salonu, Paweł drepcze tuż za nią. Głębokie rozcięcie z boku nie pozostawia wątpliwości co do rewelacyjnej długości jej nóg. Wchodząc do salonu, Paweł odstawia butelkę na komodę i jed­nym ruchem obejmuje Alicję, która nie odwraca się, tylko płyn­nie przesuwa się, tak jakby opadała na niego. Poruszają się tak przez chwilę jak w tańcu. Teraz wszystko zależy od Alicji. Ta jed­nak prostuje się, odwraca powoli i wyswobadza z objęć. Muska Pawła po policzku chłodną ręką.

- Cieszę się, że znalazłeś psa - szepcze niemal i szybko popra­wia kok. Idealnie nietknięty. - Zapomniałam kieliszków - mówi już głośniej i wychodzi, nim Paweł zdąży cokolwiek zrobić.

Trochę wytrącony z konwencji nie robi nic. No prawie. Sia­da na kanapie, nie odrywając wzroku od Alicji krzątającej się nerwowo w kuchni.

- Dlaczego zwiałaś? - pyta.

- Ja zwiałam? - odpowiada pytaniem na pytanie Alicja. Od­dzielona od niego kuchennym bufetem czuje się nieco pew­niej. - Skądże. Musiałam pójść po kieliszki, chyba nie masz zwyczaju pić szampana prosto z butelki. W każdym razie ja nie, ostatni raz robiłam to pewnie w liceum, ale to było na­prawdę bardzo dawno - wyrzuca z siebie nerwowo i zupełnie bez sensu.

- Alicjo - przerywa jej w końcu Paweł, podchodząc do bufe­tu. - Nie zmuszam i nie zmuszę cię do niczego, na co nie mia­łabyś ochoty. Nie musisz się tak denerwować, wypiję lub nie wy­piję i pójdę sobie. Będę się trzymał bezpiecznej konwencji.

- Pozwól, że tym razem ja zadecyduję o wyborze konwencji - mówi Alicja cicho. - Napijmy się szampana za zdrowie cu­downie odnalezionego psa.

Wkłada do kieliszków po trzy truskawki posypane cukrem pudrem. Czeka, aż Paweł otworzy butelkę. Korek cicho strzela. Paweł zalewa owoce zimnym szampanem. Alicja podaje szpadki do owoców. Podnosi kieliszek w stronę Pawła, który również unosi swój kieliszek. Jest przeraźliwie sztucznie i nie wiadomo, co powiedzieć.

- Masz jakieś dzieci? - pyta w końcu Paweł, siadając z rezy­gnacją na kanapie.

- Tak, nie jakieś, ale dorosłą córkę odpowiada Alicja w temperaturze schłodzonego szampana. Nadal obwarowana bufetem.

- Gdzie jest? - brnie Paweł.

- Nie martw się, nie zejdzie z góry, mieszka we Francji. Szanse na normalną rozmowę topnieją jak szron na butelce od szampana.

- Zimno mi - mówi Alicja, odstawiając kieliszek. - Niepo­trzebnie napiłam się alkoholu...

Paweł nie korzysta z okazji, by znowu ją objąć.

Co się dzieje? Już co jak co, ale ta stara gra zawsze się spraw­dzała, myśli Alicja, wściekła i na niego, i na siebie. Przyspawało ją chyba do tego bufetu! A jego do tej cholernej kanapy!

Żadne z nich nie rusza się jednak ze swego miejsca.

Powinien podejść i ją objąć, tak jak to zrobił przy wejściu. Te­raz już może, bo ona o tym zdecydowała. Że też wcześniej nie przyszło jej do głowy, że ten miły mężczyzna lubi decydować co najmniej tak samo jak ona. No dobrze. Jak tak, wyjdzie zza bu­fetu i nastawi mu tę cholerną płytę, którą tu przyniósł na prze­prosiny. Do dzisiaj leżała w tym miejscu, w którym ją położył kilka dni temu.

Paweł powoli sączy szampana. Przez następne pół godziny słuchają długiego konania damy kameliowej. W końcu Paweł spogląda na zegarek, podnosi się z kanapy, podchodzi do Alicji dogorywającej w fotelu i lekko całuje ją w policzek.

- Miłych snów - mówi po prostu, kłania się i wychodzi. Alicja przygląda się chwilę trzem nietkniętym truskawkom w jego kieliszku, po czym zrywa się, biegnie na górę do sypial­ni, zrzucając po drodze kretyńskie szpilki z nóg i te z włosów, jeszcze głupsze. Kładzie się w cekinowej sukience do łóżka, przykrywa po uszy i płacze. Świta już, kiedy z westchnieniem wstaje, rozpina resztki fryzury i przebiera się w piżamę.

Ta noc miała być inna niż wszystkie moje noce! No to była! - odpowiada Alicja sama sobie.

Rozdział 7

Czwartek, 13 czerwca 200...

Rano na cmentarzu panuje nieprzyjemny chłód, po wczoraj­szym deszczu zostały kałuże. Alicja zdążyła już przemoczyć adi­dasy w mokrej trawie. Jakoś nie widać tu czerwcowej bujności, raczej wydaje się, że to wczesna jesień. Może za dużo eleganc­kich marmurowych nagrobków, na których nikt nie zostawia kwiatów. A może to tylko wrażenie Alicji.

Przyjechała na cmentarz o siódmej rano. Nieprzespana noc wyprowadziła ją kompletnie z równowagi. Wzrusza ramionami. To śmieszne, gorącej wdówce nie udało się ekspresowe uwie­dzenie i teraz szuka spokoju przy grobie męża. Chyba raczej le­czy natychmiastowe wyrzuty sumienia.

Sprząta suche kwiaty. Zapala znicz.

- Proszę pani - podchodzi do niej baba cmentarna. - A tu na ten pani grób to ciągle teraz przychodzi jakiś pan. Kto to może być? Przedtem nie przychodził.

A więc Aleksander przychodzi tu. Chyba nawet częściej niż ona. Ta świeża róża to pewnie od niego.

Baba mruczy jeszcze coś pod nosem, na szczęście Alicja ma czarne okulary i sweter z kapturem. Teraz odwraca się, wsuwa kaptur na głowę jak szyszak husarski i czuje się co najmniej o połowę bezpieczniejsza niż z gołą głową.

Zamówiła grobowiec u kamieniarza spod Radomia, ale czy słusznie zrobiła, decydując sama, jak ma wyglądać pomnik? Bez konsultacji z synem?

Aleksander wyjechał z kraju natychmiast po tym, gdy poin­formowała go o swojej decyzji poślubienia jego ojca. Utrzymy­wał z nim jednak kontakty telefoniczne, czasem przyjeżdżał na święta do matki. Wtedy spotykali się z ojcem w mieście. Chyba nigdy nie wybaczył ani jej, ani ojcu i nigdy nie przestąpił progu ich domu. Pewnie sama nieraz podgrzewała swoim zachowa­niem temperaturę tego konfliktu, ale i młody Kranach nie po­zostawał jej dłużny. Ośmieszał ją i wielokrotnie ranił, mając za sobą milczące przyzwolenie rodziny i większości starych znajo­mych ojca, którzy stanęli murem za pierwszą panią Kranach. Skrupulatnie też dbali o to, by dotarły do niej wszystkie jego kąśliwe uwagi i zwykłe pomówienia. Przecież nawet Wiktor przekonał się do niej dopiero po latach.

Czy dlatego nie próbowała zbyt intensywnie namawiać mę­ża, by powiedział synowi o swojej śmiertelnej chorobie? Nie chciał, to prawda, ale przecież zwykle jej ulegał, jeżeli tylko bar­dzo jej na czymś zależało. Może nie miała racji. Może za bardzo przyzwyczaiła się myśleć o Aleksandrze jako o narwanym dwu­dziestoczterolatku, który świetnie radził sobie w nocnej Niby-landii jej samotnego łóżka, ale nie był zainteresowany żadnym z jej realnych problemów.

Gdy ojciec umierał, Aleksander siedział w którymś z krajów południowoamerykańskich. Telefonował często, ale negocjował duży kontrakt dla Francuzów. Potem prosił Alicję, żeby pocze­kała z pogrzebem dwa tygodnie. Nie zgodziła się, więcej nie za­dzwonił.

Wszyscy namawiali ją na wybór tego cmentarza, tu obok ko­ścioła św. Katarzyny. Robiła to bez przekonania, ale coś trzeba było wybrać. Załamała się dopiero po pogrzebie. Wcześniej przez prawie rok ciągnęła sama wszystkie sprawy firmy, ale za­wsze w momencie wahania czy niejasności miała przy sobie mę­ża. Był już tak słaby, że właściwie nie opuszczał łóżka, chyba tylko po to, by je zmienić na łóżko szpitalne w chwilach kryzysów, ale pozostawał w pełni sił umysłowych. Do końca. Po jego śmierci poczuła, że sytuacja ją przerasta. Gdyby nie pani Danu­sia... Sprawna i lojalna księgowa okazała się najlepszą inwesty­cją Aleksandra Kranacha seniora.

Teraz najważniejsze jest przeprowadzenie wszystkich proce­dur spadkowych. Ciągłe wizyty u księgowej, sama koresponden­cja, nawet to może człowieka przytłoczyć. Niby nie chodzi do pracy na ósmą, ale na nic nie ma czasu. Zaniedbała dom, zanie­dbała siebie.

I te ostatnie przygody. Zupełnie jej odbiło. Hiperklimaks, jak powiedziałaby jej córka. A może wołanie pustej emocjonalnie pięćdziesięciolatki, wołanie o bliskość? A może... Czy nie mogła się po prostu zakochać?

Idiotka! Zaraz pojedzie na pocztę wysłać córce tę nieszczęs­ną sukienkę z cekinów. Gest rozpaczy, ale trochę też zazdrość, że córka może taką sukienkę nosić jeszcze długie lata.

Stara kretynka! Dobrze, że nikt do niej nie zadzwonił, jeszcze by komuś to wszystko powiedziała i skompromitowała się na dłu­go. Nikt normalny nie dzwoni kwadrans po siódmej. Chyba. Bo właśnie dzwoni jej komórka w kieszeni. Kto to? Małgosia?

- Pewnie, że się umówię! Spadłaś mi z nieba! Już jadę, zapra­szam cię na śniadanie.

Dochodzi ósma. Alicja jedzie Rosoła i skręca w Przy Bażan­tarni. Większość samochodów zmierza w przeciwną stronę. Ma­ło kto rano kieruje się na Kabaty. Musi podjechać do apteki i kupić coś przeciwbólowego, tylko mocniejszego niż panadol, który ma w torebce, bo za chwilę głowa jej pęknie. Kiedyś, po nocach nieprzespanych z powodów odwrotnych niż dzisiejsze, mówiła, że czuje się jak z Picassa. To ten straszny stan, w któ­rym każdą część ciała ma się oddzielnie.

Umówiła się z Małgosią za kwadrans dziewiąta. Może zdąży zrobić jeszcze zakupy? Pojechać do Geanta czy Tesco? Tak rzad­ko robi zakupy w supermarketach, że jeszcze ją to bawi. Wybie­ra Tesco.

Już z kolejki do kasy dzwoni do Małgosi.

- Małgosia? - upewnia się. - Nie, nie pod klatką. Utknęłam w sklepie... Spóźnię się z dziesięć minut. Mam ci kupić papie­rosy? - Alicja pyta, jakby nie rozumiała, o co chodzi. - Dobrze, dobrze, będę za piętnaście minut.

Kończy rozmowę i wykłada produkty na taśmę. Płaci kartą. W kiosku kupuje paczkę vogue'ow, to chyba te, dawno nie ku­powała papierosów. Jeszcze Przekrój. Nie, nie ma drobnych.

Zatrzymuje się przed wieżowcem Małgosi. Widzi ją wycho­dzącą z klatki schodowej. Idzie jakoś bokiem, pewnie przez tę ogromną czarną torbę zwisającą jej do kolan. Zmarniała. Twarz ma ściągniętą, włosy spięte w kucyk. Ale dobrze jej w dżinsach. A biała bluzka to w każdych okolicznościach najlepszy przyja­ciel kobiety.

Małgosia otwiera drzwiczki samochodu.

- Przepraszam cię za te papierosy, ale nie mam grosza. Artur wyjechał i zostawił mnie z trzema złotymi w portfelu. Nie chcia­łam podbierać Mai. Podobno większość rodziców pożycza od dzieci po komunii... - wyrzuca z siebie.

- Nie tłumacz się! - przerywa jej Alicja. - Nie chciałam ci kupować papierosów, bo to trucizna! Ale nie jestem aż tak nie­użyta, chcesz, to masz. - Już widzi, że Małgorzata jest w nastro­ju minus dziesięć w Rio. - Zaraz zjemy śniadanko, wypijemy dobrą kawkę, ja się przebiorę, na Grenadierów mamy być w po­łudnie. Wszystko pod kontrolą.

Alicja rusza i już czuje, że niesie ją znajoma euforia. Jak za­wsze po ciężkim dołku.

- Jesteś świetnym kierowcą! - z podziwem zauważa Małgo­sia. - Ja rzadko prowadzę. Z jakichś powodów to zawsze Artur bardziej potrzebuje samochodu. Chociaż na studiach wygrałam nawet rajd małych fiatów. - Wspomnienie wariackiego studenc­kiego rajdu rozjaśnia nieco jej chmurną minę.

- Małgosiu, z czym ci się kojarzy mały fiat? - pyta znacząco Alicja.

- Alicjo! Ty świntuszysz?

- Czasem trzeba trochę pogrzeszyć, przynajmniej w mowie - ripostuje Alicja. - Wiesz, że po tym, jak facet prowadzi samo­chód, można się zorientować, jaki jest w łóżku? - rzuca z ka­mienną twarzą, nie odwracając wzroku od drogi.

- Nie rozumiem - bąka Małgorzata, ale za chwilę i ona uśmiecha się kpiąco. - A co zrobić z facetami, którzy nie mają samochodu i nie umieją prowadzić? - pyta filozoficznie.

- Cancel! - oświadcza Alicja gangsterskim basem i gładko przekracza setkę na środkowym pasie mostu Siekierkowskiego.

Wymija jadącego obok mercedesa. Uśmiecha się słodko do mi­janego kierowcy. Przez okno już prawie pokazuje mu palec w jed­noznacznym geście, ale Małgorzata, śmiejąc się, łapie ją za rękę.

- Uspokój się, bo to nas skasują.

Podjeżdżają pod dom, Alicja wprowadza samochód do garażu. Małgorzata niemal od progu idzie na taras i zapala pierwsze­go tego dnia papierosa.

- Nie jest ci tam zimno? - woła Alicja z kuchni. - Nie mu­sisz palić na dworze, jeszcze tak do końca mi nie odbiło, chociaż kto wie... przy tej wiosennej melancholii.

- To coś nowego?

Małgosia wchodzi do domu. Nigdy nie była za dobra w odczy­tywaniu cudzych nastrojów, no i znają się z Alicją zaledwie mie­siąc, ale nie myliła się. Ta sztuczna wesołość... coś się dzieje, ale co?

- Może potem ci opowiem, na razie włączyłam ekspres, po­siedź tu, zapal w spokoju, ja zaraz wrócę, muszę się opłukać - rzuca Alicja.

Małgosia podchodzi do lustra i poprawia fryzurę, bierze ze stolika obok szminkę Alicji i maluje usta. Ładny kolor, ciemna wiśnia. Dior. No jasne, przecież nie bazar Na dołku i nie ru­ska kosmetyka. Jest i nowy Przekrój, dawno nie miała w ręku. Od paru tygodni czytała tylko Pasmo i Passę, a właściwie przewlekłą dyskusję o kolejnych pomysłach na utrudnienie ży­cia dzielnicowym domom kultury. Reszta prasy od miesiąca zalega kąty, służąc jej co najwyżej jako skuteczny parawan pod­czas sporadycznych wspólnych posiłków.

Małgosia zatapia się w lekturze. Nie zauważa, że minęło do­bre dziesięć minut, a nad nią stoi Alicja jak nowa, wystrzałowo ubrana, bez śladów porannego zmęczenia, całkowicie odmie­niona. I ten zapach...

Alicja uśmiecha się samymi kącikami ust i podaje do stołu, już znowu sprawna i wyluzowana. Znów celebruje swoje ele­ganckie wdowieństwo. Zadziwiająca metamorfoza. Małgorzata przygląda jej się w milczeniu, przed chwilą euforyczna kumpel­ka, a tu, dzień dobry pani, zdystansowana znajoma i mentorka. Tak jakby kształt obcasów wpychał ją w coraz to inne role. W których butach jest jej najwygodniej?

- Zapraszam do stołu, kawa stygnie. Hola, hola, a czy tobie w ogóle wolno pić kawę z tym twoim sercem? - pyta Alicja to­nem starszej koleżanki.

- Jeszcze nikt mi nie zabronił - Małgosia posłusznie odsta­wia uniesioną filiżankę.

- No tak, ciśnienie masz w normie, może to ja też przesa­dzam.

- Alu, jestem tak skołowana i przybita sprawami w domu, że naprawdę... Jesteś chyba jedyną osobą na świecie, którą obcho­dzę. Mąż - wiadomo. Do ojca mogłabym przyjechać z nożem w plecach, a on i tak rozprawiałby o tym, co właśnie obejrzał w dzienniku - cichym, trochę nieswoim głosem odpowiada Małgosia.

- Cóż, rodziców się nie wybiera, a męża można zmienić -mówi Alicja zdawkowo. - Słońce wyszło chyba już na dobre, chodź na taras.

Alicja wstaje od stołu i przegania komary z zasłony. Dzisiaj nie chce znowu dyskutować problemów Małgośki. Siada w rattanowym fotelu, kopnięciem zrzuca modne dżinsowe klapki i jednym ruchem rozburza nienaganną fryzurę. Niesamowite, bosa Alicja staje się niemal natychmiast bliską Alicją.

Małgorzata wyciąga się na długiej ogrodowej ławie. Patrzy wyczekująco, bo już wie, że tym razem to ona będzie słuchać, ponieważ ta bliska Alicja chce jej coś powiedzieć.

- Skoro już mowa o skołowaniu...

Alicja opowiada zdarzenia poprzedniej czerwcowej nocy. Małgorzata, nieco zdumiona tą niespodziewaną wylewnością, nie do końca wszystko rozumie, trochę gubi się w drobiazgo­wych opisach i miażdżących autokomentarzach. Jedno jest pew­ne: przedziwne, pokręcone, ambiwalentne reakcje Alicji nawet dla niej są zupełnie niezrozumiałe. Nic dziwnego, że facet zgłu­piał. Każdy by zgłupiał.

- A ten cały Paweł to ci się po ludzku podoba? - pyta wprost, czując, że długie wynurzenia dobiegają końca.

- Co to znaczy po ludzku? - Alicja marszczy śmiesznie czoło.

- Czy podoba ci się jako facet, czy... no nie wiem, czy czu­jesz przy nim jakiś dreszcz?

- Dużo gorzej! - odpowiada Alicja niemal odruchowo i spło­szona zrywa się z rattanowego fotela, by znowu bez sensu prze­ganiać komary.

Małgorzata przygląda jej się z uśmiechem.

- Lekarzu, lecz się sam - mówi dobitnie. - Przecież sama nie tak dawno mi radziłaś. - Alicja kręci głową, nie pamięta. - No to cię zacytuję: radzę zająć się swoim sercem!

Telefon dzwoni kilkakrotnie. Początkowo żadna z pań nie chce odebrać. W końcu matka Oli wstaje z kanapy, kładzie kry­minał na ławie, przechodzi do przedpokoju i podnosi słuchaw­kę. Staromodny aparat ma pewnie ze trzydzieści lat, nie można za dużo się nagadać, bo trzeba stać przy lustrze. Zero komfor­tu, no i zero intymności. Szczególnie że drzwi od pokoju matki zawsze są otwarte.

- Tak, słucham? - rzuca słabym głosem.

- O, dzień dobry, kłania się Marcin, czy pani mnie jeszcze pamięta? - pyta zaczepnie były kandydat na zięcia.

- Och, jak miło pana słyszeć, kiedy pan nas znowu odwiedzi? - Słaby głos przechodzi w szczebiot.

- Jak tylko zdrowie mi pozwoli - odpowiada enigmatycznie Marcin.

- Czekam, czekam, panie Marcinie. Przecież zawsze jestem w domu.

Matka zaprasza Marcina zupełnie tak, jakby wcześniej to do niej przychodził, a nie do córki.

- Świetnie, czuję się więc zaproszony... A czy może zasta­łem Olę?

Ola wychyla się tymczasem ze swojego pokoju i daje matce gwałtowne znaki, że nie chce podejść do telefonu, ale matka, jak zwykle, wie lepiej i przekazuje Oli triumfująco słuchawkę. A może tak się tylko Oli zdaje, bo przecież jest wściekła i nie wybaczyła jeszcze matce tego spaceru i tych Eski­mosów. Przeprosiły się, ale nie do końca. Mają teraz półciche dni.

- Sorry, że cię niepokoję, ale Paweł od godziny nie odbiera telefonu. - Marcin jak zwykle nie bawi się we wstępy.

- No i co z tego? - mało uprzejmie pyta Ola.

- Miałem wypadek - oznajmia niedawny narzeczony.

- Gdzie? - pyta z przerażeniem Ola, jakby to było najważ­niejsze.

- Pod Płońskiem. Wiesz chociaż, gdzie to jest? - pyta Mar­cin głupkowato.

- Tak... - odpowiada Ola, nie wiedzieć czemu, równie głup­kowato.

- Jestem w szpitalu w Płońsku. Zawiadom Pawła, żeby tu po mnie przyjechał. Okey? - upewnia się Marcin.

- Oczywiście, oczywiście - powtarza mechanicznie Ola.

- Jestem tylko na obserwacji, nie martwcie się, nie musi tu wydzwaniać, mam tylko złamaną nogę, jakoś mnie tu poskłada­li, ale sama wiesz, jak jest...Tylko niech nic nie mówi matce, po­wiedz mu to! - wyrzuca z siebie Marcin.

Ola obiecuje zawiadomić Pawła jak najszybciej i kończy roz­mowę. Nie musi nawet relacjonować nic swojej matce, która jak zwykle słuchała pilnie, a zresztą Marcin wrzeszczał w słuchaw­kę jak opętany. Wykręca numer pokoju lekarzy na kardiologii. Nikt nie odpowiada.

- Chcesz to załatwiać przez telefon? - woła matka z pokoju. Tak nie wypada, to za poważna sprawa. Rusz się, jedź tam. Ostatecznie to twój narzeczony.

- Były, mamo - bąka Ola, próbując pojąć, czemu nie można tego załatwić telefonicznie.

- Jedyny, dziecko, jedyny - przypomina matka. - Szkoda, że nie archeolog.

Ola błyskawicznie wkłada prochowiec i wybiega z domu. Nie zastanawiając się dłużej, wsiada do pierwszej z brzegu taksówki. Choćby z powrotem do szpitala, byle nie słuchać po raz tysięcz­ny złotej myśli nieśmiertelnej Agathy o najlepszym z mężów, dla którego wartość żony wzrasta wraz z wiekiem.

- Wygląda na to, że będę musiała wziąć urlop, żeby się tym wszystkim zająć - uśmiecha się Małgorzata, żegnając z profe­sorem.

- Rzeczywiście wygląda bojowo. - Profesor ruchem głowy wskazuje plik skierowań. - Ale nalegam, żeby tego nie lekce­ważyć.

Korytarz kardiologii, po rozświetlonym i przegrzanym gabi­necie profesora, wydaje się pogrążony w mroku. Małgorzata rozgląda się chwilę niepewnie, ale dostrzega wychodzącą z win­dy Alicję.

- Bałam się, że gdzieś już sobie poszłaś - rzuca zdyszana Ali­cja. - Jakoś strasznie to długo trwało.

- U mnie tak samo. Ale wszystko w porządku?

- Z osteoporozą? W porządku to już nie będzie. Kontrola za pół roku. A ty jak, nadal wolna?

- Pełnia wolności, Maja na zielonej szkole.

- Wiem, co zrobimy. Widziałaś drewniany most na Wiśle w Wyszogrodzie?

- Przecież go rozebrali.

- Ale kawałek zostawili, jedziemy...

Właśnie otwierają się drzwi windy. Ola przerywa jakiś dłuż­szy monolog, bo...

- Dzień dobry - mówią jednocześnie Paweł i Alicja. Alicja już szykuje się, by zademonstrować którąś ze swoich lodowatych masek, ale Paweł niemal rzuca się jej na szyję z ra­dości, chaotycznie opowiadając o połamanym bracie, braku sa­mochodu i szpitalu w Płońsku.

- Proszę cię, wiem, że to idiotyczne, znowu cię angażuję w swoje sprawy. Zresztą zrobiłem z siebie wieczorem takiego pa­cana, że naprawdę masz prawo mieć mnie dość, ale obleciałem wszystkich kolegów, nikt nie może mi pożyczyć samochodu.

Małgorzata i Ola dyskretnie spoglądają po sobie z lekkim za­skoczeniem.

- Nie możecie zadzwonić do Płońska i poprosić o przewie­zienie karetką? - pyta Alicja jeszcze oficjalnym tonem, chociaż już przecież wie, że znowu mu pomoże.

Jeśli to nie jest szansa na sukces, to ona nie nazywa się Kra­nach. Twój serw, Alicjo.

- Dzwoniłam - włącza się Ola. - Nie widzą podstaw.

- Poskładali mu pewnie tę kostkę na łapu-capu, a potem trzeba będzie łamać. - Widać, że Ola porządnie popracowała nad Pawłem, bo wydaje się naprawdę zdenerwowany. - Trzeba sprawdzić wszystko tu, na miejscu.

- Właściwie to - mówi Alicja, spoglądając na Małgorzatę -równie dobrze możemy pojechać przez Płońsk.

- Nie zmieszczę się w drodze powrotnej - zauważa przytom­nie Małgorzata.

- Bez przesady, to tylko kostka. - Alicja spogląda na Pawła i Olę, szukając potwierdzenia. - Nie musimy go wieźć na leżąco.

- Nie, skądże.

- To jedziemy - decyduje Alicja. Małgorzata podnosi ręce w geście poddania.

- W porządku, co mi tam, najwyżej wrócę w bagażniku. - I korzystając z zamieszania, gdy winda zatrzymuje się na kolej­nym piętrze, mruczy Alicji do ucha: - To jest ten lekarz?

- Nie sądzisz, że to ktoś, kto wie, jak zadbać o moje serce? -szepcze Alicja w odpowiedzi.

- Tylko najpierw ty musisz zadbać o nogę jego brata? - chi­chocze Małgorzata mimo błyskawicznego kuksańca.

- Och, kawy, kawy, nie wytrzymam. - Elżbieta przeciąga się, całkiem świadomie i kusząco wypinając kształtny biust.

- Przecież dopiero przejeżdżamy Wisłę, nie przesadzaj.

- Chcę kawy, i to już.

- Kawy i benzyny, i to już - decyduje Artur, zjeżdżając na stację Statoil zaraz za Wisłą. Zatrzymuje się przy dystrybutorze prawie pod oknami kawiarni.

- Tutaj? - Elżbieta wydyma usta. - Mam pić kawę w opa­rach benzyny?

- Mówiłaś, że już nie wytrzymasz.

- No tak, ale...

- W porządku, znajdziemy coś lepszego, na razie muszę za­tankować. Oko ci się rozmazało - całuje Elżbietę w policzek. Przyciąga ją do siebie, blisko, bliżej.

Życie jest tylko życiem, a czasami przypomina kiepski film. Dość powiedzieć, że Artur nie widzi Małgorzaty, która właśnie dopija świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy z dużej szklanki. Śmieje się, słuchając wywodu Pawła o kardiologicznej przyszłości monstrualnie grubego jegomościa siedzącego przy sąsiednim sto­liku, ale jej uśmiech gaśnie, gdy dostrzega przez szybę to, co trą­cając się porozumiewawczo, pokazują sobie pracownicy stacji.

W końcu Artur wysiada z samochodu, tankuje i wchodzi do budynku stacji, żeby zapłacić. Pierwszą osobą, którą napotyka przy kasach, jest Alicja.

- Dzień dobry panu. Co za spotkanie! - mówi Alicja głośno i wyraźnie.

Nie zdąży zdziwić się na widok miny Artura Rusznikowskiego, bo już dostrzegła Małgorzatę podchodzącą ku nim z pustą twarzą. Tuż za nią widzi Pawła, który daje jakieś sobie tylko zro­zumiałe znaki.

- Co ty tutaj robisz? - pyta Artur żonę tyleż głupio, co agre­sywnie. Na tyle agresywnie, że kiedy rusza w jej stronę, Paweł chce zastąpić mu drogę, ale Alicja powstrzymuje go szybkim ruchem.

Małgorzata bez słowa mija stłoczoną grupkę, wychodzi z bu­dynku i zbliża się do samochodu, w którym nadal siedzi Elżbie­ta, zajęta poprawianiem makijażu. Małgorzata widzi kluczyki pozostawione w stacyjce. Jak zawsze. Mój Boże, przebiega jej przez głowę, tyle razy o tym rozmawiali. To się kiedyś skończy kradzieżą.

Siada na miejscu kierowcy i blokuje drzwi samochodu.

- Artur! - krzyczy przerażona Elżbieta, próbując nieporad­nie odkręcić szybę.

- Dlaczego pani Małgosia się przesiadła? - pyta zdezoriento­wany Paweł, ale w tym momencie samochód z obiema kobieta­mi rusza i skręca w stronę Płońska.

- Nie popisał się pan - podsumowuje Alicja, przyglądając się osłupiałemu Arturowi.

- Gońmy ją! - Artur łapie ją za rękę.

- A nie przyszedł pan tu zapłacić? - pyta Alicja przytomnie. Artur dopada do jedynej kasy, ale facet przed nim prosi o fakturę i odbicie punktów na karcie.

- Pani skasuje mi za trójkę - Artur rzuca na ladę sześćdzie­siąt złotych i wybiega.

- Co tu się dzieje? - dopytuje się Paweł, na wszelki wypadek zazdrosny o Alicję.

- Nie wtrącaj się - Alicja wybiega za Arturem. - To są spra­wy sercowe.

- Przecież jestem kardiologiem! - mruczy Paweł, podążając za nimi. - A co z Marcinem?

- Dzwoń do niego!

- Proszę! - woła Artur przez okno. - Ona od dziesięciu lat nie prowadziła samochodu!

W końcu samochód rusza. Paweł dzwoni do Marcina. Tele­fon jest zajęty.

- No dobrze - Paweł tymczasem rezygnuje. - Czy ktoś mi coś wreszcie wyjaśni?

- To może pan Rusznikowski - rzuca Alicja, nie odrywając wzroku od drogi.

Ale Artur nie daje się sprowokować. Nie wiadomo nawet, czy słyszy rozmowę na przednim siedzeniu. Siedzi zapatrzony we wła­sne pięści, jakby trzymał kciuki lub szykował się do ciosu.

Park otaczający płoński szpital rozbrzmiewa czerwcowym szaleństwem ptaków. Wśród wysokich klonów tuż przy wyjściu uwijają się głównie wrony. Ślady na ławkach świadczą o tym, ja­ki los czeka tych, co się tu zasiedzą. Chorzy w szpitalnych piża­mach wolą spacerować wokół budynku lub aleją dojazdową.

Marcin z nogą w gipsie i tobołami siedzi na murku przy drzwiach wyjściowych szpitalnego oddziału ratunkowego. Przez chwilę gra w space impact w swojej komórce, ale znudzony re­zygnuje. Po raz kolejny dzwoni do Oli z pytaniem, czy Paweł już wyjechał.

- Wyjechał ponad godzinę temu - Ola stara się nie okazywać zniecierpliwienia ani tego, że kolejna rozmowa z byłym to dla niej wątpliwa przyjemność. - Nie rozumiem, dlaczego nie za­dzwonisz do niego i nie zapytasz, co się stało.

- Też nie rozumiem - Marcin wzrusza ramionami. - Może dlatego, że wolę dzwonić do ciebie?

- Marcin, o co ci znowu chodzi?

- Sam chciałbym to wiedzieć.

- Słuchaj, nie mam czasu na te gadki, ja...

- Olu, nie wiem, może jeszcze jestem w szoku? Może jednak położę się na tę obserwację, ale u was - ględzi Marcin, lecz od­powiada mu już tylko cisza. Wygląda na to, że tym razem nie udało mu się obudzić w Oli instynktów opiekuńczych.

W końcu Marcin rozłącza się, ale tylko na chwilę. Tę chwilę zajmuje mu znalezienie w plecaku wizytówki kwiaciarni z nu­merem do Basi.

- Kwiaciarnia, słucham.

- To ja, Marcin - mówi Marcin grobowym głosem. - Dzwo­nię, bo raczej się nie zobaczymy.

- Czemu tak dziwnie mówisz? - pyta Basia zaniepokojona. -Zapalenie strun głosowych?

- Dużo gorzej...

- To znaczy?

- Był wypadek.

- Wypadek? O Boże, co ci się stało?

- No, jeszcze do końca nie wiadomo...

- Ale chodzisz? Ruszasz się? Mów! - W głosie Basi słychać już histerię i właściwie należałoby się zastanowić, dlaczego sprawia to taką przyjemność Marcinowi. Najgorzej, że on sam traci pewność, czy rzeczywiście sprawia mu to przyjemność, ale nie bardzo wie, jak miałby po takim początku przejść do nor­malnej rozmowy. Zresztą, kiedy ostatnio normalnie rozmawiał z kobietą?

- Nie martw się, Basiu, bywało gorzej. Muszę kończyć, jadę na salę operacyjną. Całuję.

- Ale Marcin...

- Zadzwonię, jak już obudzę się z narkozy. Jeśli się obudzę... Marcin przerywa połączenie i wyłącza komórkę. Patrzy na nią z wyrazem głębokiego niesmaku. Tak, chyba naprawdę tym razem jest zniesmaczony sam sobą.

Kuśtykając, przenosi się na ławkę razem z całym majdanem. Obrysowuje swój gips gołymi babami. Wyciąga aparat fotogra­ficzny. Zaczyna fotografować gips, a potem samego siebie w po­zach dekadencko-tragicznych. Wzbudza tym żywe zaintereso­wanie dziecka z sąsiedniej ławki, ale płoszy je, udając, że strzela z aparatu jak z karabinu maszynowego. Przestraszone dziecko przytula się do siedzącej obok matki, która odwraca się w stro­nę Marcina i znacząco puka w czoło.

Marcin wyciąga puszkę piwa. Otwiera. Pije. I staje się to, co stać się musiało przy takiej masie wron. Wściekły Marcin zrywa się z ławki. Próbuje zetrzeć plamę na przedramieniu bawełnia­ną koszulką wyszarpniętą z plecaka.

- Szefie - zaczepia pacjenta w piżamie. - Jaki macie tu nu­mer radiotaxi?

- Numeru to nie znam - odpowiada tamten. - Ale jak pan potrzebujesz taksówki, to stoją o tam, za siatką.

Małgorzata miałaby pewnie sporo do powiedzenia, ale tym­czasem woli skupić się na prowadzeniu. Nie, tak naprawdę, to nie ma nic do powiedzenia, a skupiać się nie bardzo jest na czym. Trasa gdańska jest prosta i gładka jak stół. Nawet tak oka­zjonalny kierowca może sobie dziś z łatwością tu poradzić. Jedzie prawie setką, ale i tak ją wyprzedzają. Elżbieta milczy, na przemian przerażona i wściekła.

- I po co ta brawurowa akcja? - pyta w końcu. - To śmiesz­ne, pomyliły się pani konwencje.

- Bo ja jestem niekonwencjonalna - odpowiada Małgorzata. - Chciałam panią poznać, ostatecznie to ważne, w czyje ręce oddaje się własnego męża.

- To bez sensu, ile niby będziemy tak jechać? Małgorzata już zbiera się do ciętej repliki, ale w tej samej chwili cała energia uchodzi z niej jak z przekłutego balonu. Ha­muje gwałtownie. Stają. Dzwoni telefon. Obie kobiety rzucają się do swoich torebek, ale to telefon Elżbiety. Małgorzata z nie­smakiem stwierdza, że mają identyczny sygnał, znany motyw z filmu Fortepian.

- Tak, kochanie, stało się coś? - kwili Elżbieta. - No, właści­wie dopiero dojeżdżam... Dziwny głos? Wydaje ci się... Pewnie zniekształca...Tak, cały dzień. Nie, nie wiem, kiedy wrócę, pew­nie późno... No, ja też, buziaczki.

Koniec połączenia.

- No tak - mówi Małgorzata, wpatrując się w szyld zajazdu po drugiej stronie szosy. Zajazd Bizarro. Jakby i bez tego nie było wystarczająco dziwnie. - Jeden buziaczek dla męża, drugi też dla męża, tyle że cudzego.

Elżbieta milczy, z uwagą studiuje swoje paznokcie, ogląda się za siebie, zapewne w nadziei na rychłą odsiecz. Nagle Małgo­rzata wysiada. Opiera się ciężko o maskę, zapala papierosa, po czym, mrucząc coś pod nosem, rusza przed siebie.

Przez chwilę nic się nie dzieje, słychać tylko ptaki i stłumio­ne dźwięki muzyki z restauracji w zajeździe.

Nadjeżdża Alicja. Artur wyskakuje z samochodu niemal w biegu.

- Gdzie Gośka, co jej zrobiłaś!? - krzyczy zupełnie bez sen­su. Pewnie dlatego Elżbieta po prostu go ignoruje.

Alicja dostrzega Małgorzatę w oddali. Pokazuje ją Arturowi, który puszcza się biegiem za żoną.

- Gośka, stój! - woła.

Małgorzata odwraca się spokojnie i czekając na niego, dopa­la papierosa. Nie patrzy na biegnącego męża, machinalnie wier­ci dziurę w piasku końcem sportowego buta.

- Co ty wyrabiasz? - woła Artur.

Małgorzata odczekuje, aż mąż podejdzie zupełnie blisko.

- Zdaje się, że porwałam kobietę twego życia.

- Przecież to bez sensu!

- Tak, chyba masz rację. - Małgorzata pilnie przygląda się dziurze w piasku. - Mogę ci ją oddać.

- I niby co dalej? - Artur podnosi głos, przekonany, że panu­je nad sytuacją.

- Prosiłeś mnie o pomoc parę dni temu - mówi Małgorzata cicho. - Pomogę ci. Odchodzę.

Wymija po raz kolejny tego dnia osłupiałego Artura i idzie z powrotem w kierunku samochodu. Artur rusza za nią.

- Tak po prostu? Odchodzisz!

Małgorzata rzuca przez ramię:

- Nie pozostaje ci nic innego, jak zrealizować swoje marzenia.

- Piękny tekst! Jak z filmu. Niby jak ty to sobie wyobrażasz? Cięcie i następny plan, tak?

Artur drepczący za idącą w milczeniu Małgorzatą wygląda trochę groteskowo, ale jakoś nikomu nie jest do śmiechu. Paweł, któremu Alicja wreszcie mogła coś wyjaśnić, jest tak zmieszany sytuacją, że po prostu wrócił do samochodu i z uwagą studiuje mapę okolicy. Alicja przez chwilę zastanawia się, czy pozosta­wiona w samochodzie Elżbieta nie potrzebuje pomocy, ale słysząc, że ta po prostu zamawia taksówkę przez telefon, rezygnu­je. Dołącza do Pawła, widząc, że Rusznikowscy - razem czy osobno - zmierzają jednak w stronę samochodów.

- Koniec wycieczki - rzuca Małgorzata, podchodząc do swe­go, było nie było, samochodu.

Mija go, nie obdarzając nawet spojrzeniem Elżbiety, która wysiada z samochodu, starając się ocalić smętne resztki godno­ści. Artur próbuje zamienić z nią parę zdań, ale Elżbieta odwra­ca się tyłem do niego, wzruszając ramionami. Alicja wysiada, podchodzi do Małgorzaty, przytula ją na chwilę.

- Z nami czy z nim? - pyta krótko.

- Z nim - odpowiada Małgorzata. Trzeba przyznać, że zwa­żywszy emocje towarzyszące całej sytuacji, jest naprawdę opa­nowana. Ale Alicja zbyt dobrze zna ten rodzaj zatrzaśnięcia, by podejmować jakiekolwiek próby rozmowy. Dlatego mówi tylko:

- Zadzwoń.

Ruchem głowy żegna Artura, omiata spojrzeniem Elżbietę ostentacyjnie szczebioczącą z kimś przez telefon na poboczu i po chwili odjeżdżają z Pawłem w kierunku Płońska.

- Bądź łaskaw odwieźć mnie do domu - rzuca Małgorzata, wsiadając do samochodu.

- A co z nią? - pyta Artur. - Nie wypadałoby pomyśleć...

- Wypadałoby wytargać ją za kudły - przerywa Małgorza­ta, pokazując mu kluczyki. - Wsiadaj albo jadę sama. Jestem pewna, że pani sobie poradzi. - Ostatnie zdanie wypowiada specjalnie głośno, ale Elżbieta ostentacyjnie patrzy w drugą stronę.

Artur się waha. Cały wysiłek Małgorzaty skupia się teraz na powstrzymaniu łez. Na szczęście przypomina sobie, że gdzieś na dnie torebki powinna mieć małe pudełko walerianowych table­tek. Łyka trzy naraz. Zaczyna zastanawiać się, jak po takiej prze­rwie przejedzie przez Warszawę na Ursynów w godzinach szczy­tu. Trudno, najwyżej zostawi samochód na chodniku przy pierwszym przystanku autobusowym, decyduje. W tym mo­mencie nadjeżdża wezwana przez Elżbietę taksówka.

Kobieta wsiada do niej i odjeżdża, nie zaszczycając Artura nawet spojrzeniem.

Artur siada ciężko na miejscu obok kierowcy.

- Chcesz powiedzieć, że opuszczasz dom, dziecko? - pyta melodramatycznie.

- Nic mi o tym nie wiadomo. - Małgorzata wzrusza ramio­nami. Fantastyczne tabletki. Byleby z tego wszystkiego nie zasnęła za kierownicą.

- Czyli wyrzucasz mnie z domu?

Zadziwiające, skąd w tym człowieku tyle energii po tym wszystkim, co się tu zdarzyło, myśli Małgorzata z czymś na kształt podziwu. Sama odpływa lekko w walerianowy raj. Coś jednak trzeba odpowiedzieć, bo Artur wyraźnie zrobił się roz­mowny jak nigdy dotąd.

- Przypominam ci, Artur, że to nie ja oszukuję i kręcę od pół roku. Nie ja zdradzam cię, nie ja twierdziłam, że siedzę w pracy na całodniowym szkoleniu, nie ja całowałam się na oczach co najmniej piątki dorosłych ludzi na stacji benzynowej. Nie ja. Więc spuść łaskawie z tonu albo zamilknij. Wiem, że jesteś mistrzem świata w odwracaniu kota ogonem, ale przekraczasz granice śmieszności.

- No oczywiście, wszystko moja wina.

- Nie będziemy teraz tego dyskutować.

- A co powiemy Mai?

- Nie wiem, ale ty z pewnością wiesz. Od pół roku codzien­nie budzisz się z nami pod jednym dachem, a potem idziesz do tej kobiety. Jesteś dorosły. Wiesz, co robisz. Prawda?

To rzecz jasna pytanie retoryczne, dlatego zawisa ono gdzieś w okolicach lekko odstającej z boku podsufitki. Należy założyć, że Artur istotnie wiedział, co robi, choć on sam w tej chwili nie ma chyba zdania na ten temat. Dlatego w samochodzie Rusznikowskich zapada ciężka cisza.

- Zdaje się, że załapaliśmy się na małżeńskie dno? - pyta Pa­weł, nadal pod wrażeniem scen z życia Rusznikowskich.

- E tam, tylko ostry wiraż. - Alicja wzrusza ramionami lek­ceważąco, starając się odsunąć od siebie niepokój o Małgorzatę i dalszy rozwój sytuacji.

- Ostry wiraż? Chyba jazda bez hamulców - stwierdza Pa­weł. Przez chwilę przygląda się kolejnej mijanej stacji benzyno­wej. -Wybaczyłabyś zdradę, Alicjo?

Alicja uśmiecha się kącikiem ust.

- Różnie na różnych etapach życia.

- A na tym etapie? - nie ustępuje Paweł.

- Na tym etapie nie wybaczyłabym sobie tylko zdrady wobec

siebie samej.

- Nie rozumiem.

- Już Płońsk - ucina Alicja. - Wiesz, gdzie ten szpital?

- Prosto i przy poczcie w prawo, a potem któraś w lewo, zobaczymy.

Chwilę zajmują pertraktacje przy wjeździe na teren szpita­la, ale w końcu Pawłowi udaje się przekonać ochronę i zajeż­dżają przed wejście na oddział ratunkowy. Paweł wbiega do budynku.

Alicja zostaje w samochodzie, włącza radio z muzyką kla­syczną, przygląda się klonowej alei.

- Wypisał się prawie dwie godziny temu, idiota. - Paweł jest już z powrotem. - Ciekawe, gdzie go teraz szukać. - Sięga po komórkę, wybiera numer brata, ale znowu nikt się nie zgłasza. - Nawet automatyczna sekretarka miała już go dość, bo się nie odzywa - wzdycha.

- Wiesz co, chodźmy na obiad - proponuje Alicja. - Jest peł­noletni, ma telefon, ma chyba jakieś pieniądze. Nie musimy szukać go jak zaginionego dwulatka.

- Masz rację. Jestem idiotą, że dałem się namówić Olce na tę akcję. Widziałem kartę. Poza tym złamaniem zostawił, pacan, zdjęcie. Nic mu nie jest. Przepraszam cię - całuje Alicję w rękę. - Zmarnowałem ci cały dzień z powodu tego osła.

- Jeszcze nie wieczór. Ja zapraszam. W końcu w każdym ma­łym mieście jest knajpa przy rynku.

Trudno nie dostrzec na płońskim rynku jasnozielonej naroż­nej kamienicy z restauracją Kaprys na piętrze i barem na parterze. Alicja parkuje po przeciwnej stronie sennej ulicy. Trudno też nie dojrzeć przez szybę Marcina - jedynego gościa baru - siedzącego przy piwie i flirtującego z barmanką.

- Pogięło cię do reszty? - rzuca Paweł od drzwi. - Gdzie cię poniosło?

- Nie pogięło, tylko połamało. - Marcin z niejaką dumą pre­zentuje nogę w gipsie, dźwigając się ze stołka.

- Nie mogłeś zaczekać? Musiałeś zrobić cyrk? - unosi się Paweł.

- A co, miały mnie wrony obesrać? O przepraszam - milknie Marcin, dostrzegając w końcu Alicję. - Nie wiedziałem, że pa­ni... dzień dobry.

- Dzień dobry. Przede wszystkim proponuję przenieść się do restauracji. - Alicja nie wydaje się specjalnie poruszona sprzecz­ką braci. Jest głodna.

- To nie będzie proste. Schody z pieca na łeb. Dlatego wy­cofałem się tutaj - wyjaśnia Marcin. - Chyba że skoczymy na pizzę po drugiej stronie rynku.

- Przepraszam panią - Alicja zwraca się do dziewczyny za ba­rem. - Czy moglibyśmy na godzinkę zostawić te rzeczy u pani?

- Pewnie - mówi dziewczyna i jednym ruchem zgrabnej no­gi przesuwa toboły Marcina za bar.

Marcin wyraźnie miałby ochotę jeszcze coś powiedzieć - może o zgrabnej nodze, a może o bezceremonialnym potrakto­waniu jego rzeczy - ale Paweł bierze go pod rękę i wyprowadza jak staruszka.

Schody są rzeczywiście strome, a stopnie wąskie. Trzeba co najmniej tygodnia w gipsie i przyzwyczajenia, by zdecydować się na samodzielne wejście. Dlatego Marcin bez dyskusji i ko­mentarzy przyjmuje pomoc brata. Alicja zabezpiecza tyły.

Restauracja okazuje się zaskakująco przyjemnym miejscem. O tej porze są jedynymi gośćmi i wkrótce dobry obiad rozłado­wuje sytuację. Marcin opowiada Alicji o swojej pracy i ostatniej sesji zdjęciowej nad morzem. W trakcie rozmowy ceremonialnie przechodzą na ty, pijąc bruderszaft cappuccino. Paweł odzywa się tylko monosylabami. Kolekcja mody zimowej nie interesuje go w najmniejszym stopniu, ale powoli zaczyna być zazdrosny o uwagę Alicji.

- To niemożliwe, żebyś nie miała nic wspólnego z modą. Laicy nie zadają takich pytań - stwierdza w końcu zdumiony Marcin.

- Bo miałam - odpowiada Alicja po prostu. - Byłam model­ką Mody Polskiej.

- Mody Polskiej? O rany, to jakieś dwadzieścia...

- Wieki temu - ucina Alicja, litościwie uniemożliwiając Marcinowi palnięcie kolejnej gafy.

- Wreszcie rozumiem, skąd to wyczucie stylu - zapala się Marcin. - Co byś powiedziała na sesję zdjęciową?

- Powiedziałabym: zobaczymy. Tymczasem przepraszam was na chwilę.

Obaj mężczyźni spoglądają za oddalającą się Alicją. Co tu dużo gadać, nogi do szyi nie mają wieku.

- O co ci chodzi? - pyta Paweł wściekłym szeptem.

- Człowieku, wyluzuj raz w życiu - wzdycha Marcin.

- Parę dni temu była dla ciebie dobrze zakonserwowaną sta­ruszką!

- A teraz widzę, że jest rewelacyjnie zakonserwowaną sta­ruszką.

Wyluzowanie nigdy nie było specjalnością Pawła, ale nie mo­że się nie uśmiechnąć na ten szczególny rodzaj komplementu.

- Od kiedy interesują cię portrety?

- Jakie portrety? Tylko akty - odpala Marcin natychmiast. Obaj bracia zaczynają się śmiać z tego samego dowcipu, co nie zdarzyło im się od dawna.

Jakie to szczęście, że Alicja jest Alicją. Inaczej, słysząc rozmo­wę i śmiechy przy stoliku pod oknem, do końca życia pozosta­łaby w damskiej toalecie, tonąc we łzach i dociekając, co zrobi­ła nie tak. A tak, poprawia usta, wzburza włosy i z uśmiechem wraca do stolika.

- Tymczasem mogę panom zaproponować tylko akt prze­rywany.

- Słucham? - odpowiadają chórem bracia Radczyńscy.

- Przerywamy zabawę. Chciałabym być w domu o siódmej. Wychodząc z restauracji, Alicja szybko wybiera jeszcze nu­mer Małgorzaty. Telefon nie odpowiada.

Rozdział 8

Piątek, 14 czerwca 200...

Rano na Merliniego jak zwykle pusto. Trochę obcokrajowców. Sklep z artykułami do nurkowania i gadżetami pływackimi jesz­cze zamknięty. Ola spogląda przez szybę. Zawsze miała słabość do kostiumów kąpielowych, nie do opalania, ale do pływania, takich jak te na wieszaku. Kiedy jeszcze trenowała, najczęściej chodziła w białym bawełnianym, który po zamoczeniu ukazywał zdumionemu światu wszystkie dziewczęce wdzięki, co dla czter­nastolatki było raczej przykre.

Przez chwilę chciała nawet namówić Aleksandra na wspólny poranek na basenie, ale zrezygnowała. W końcu pływał w więk­szości wód tego świata, jakąż atrakcją może być dla niego daw­na Warszawianka.

Zamyka ubranie i torebkę w szafce, mocno zaciska pasek z chipem, żeby nie spadł jej z ręki. Trochę za mocno.

W basenie rekreacyjnym prawie nikogo nie ma. Ale dzisiaj Ola ma ochotę zacząć od zjeżdżalni. Jest tak mało chętnych, że może żaden niecierpliwy młodzieniec nie wjedzie jej piętami w nerki jak ostatnim razem. Idzie krętymi schodami na górę. Z tej wysokiej jeszcze nie próbowała. Niebieska rura wychodzi na zewnątrz budynku. Zapala się zielone światło. Ola odbija się od poręczy i już sunie jak na bobslejach w Krynicy. Jakie tem­po, jedzie, bach! - już w wodzie. Spada jej ramiączko. Śmieje się na głos. Jeszcze raz na górę. Teraz zjedzie na brzuchu, ignorując piktogram zabraniający takich zabaw na dużej zjeżdżalni. Co tam! Jest tak do znudzenia grzeczna, że od czasu do czasu mo­że sobie chyba pozwolić... I jeszcze tyłem. Uff. To był głupi po­mysł. Ramiączko znowu spadło.

Dwóch Japończyków wygrzewających się w jacuzzi przyglą­da się jej zabawom. Jeden skłania się lekko w jej stronę. Ola od­wzajemnia ukłon. Japończyk wykonuje zapraszający gest, ale Ola wyczerpała już swój limit niegrzeczności, bo rusza zdecydo­wanie w przeciwną stronę, do basenu.

Nasuwa okulary. Wskakuje. Płynie swobodnie, zanurzając się i wynurzając rytmicznie. Czemu widzi jego twarz przed sobą, tak jakby płynął jej na spotkanie? Uśmiecha się w wodzie sama do siebie. Czy to ten rytm, czy delikatne dotknięcie wody spra­wiło, że całym ciałem przypomniała sobie wczorajszy wieczór u Aleksandra?

Po trzeciej długości zatrzymuje się. Nie, nie jest zmęczona, poprawia czepek. Płynie znowu, już bez zatrzymywania się, co jakiś czas przechodząc na grzbietowy.

Jeszcze w szkole podstawowej Ola biła rekordy w pływaniu żabką na Legii. W szkole średniej utrzymywała się w czołówce Warszawy, na studiach nie miała już na to czasu. Przez ostatnie lata z kolei nie miała już na to pieniędzy. Dwa miesiące temu wdzięczny pacjent dał jej karnet na Warszawiankę. Zostało jesz­cze dziesięć godzin. Byłoby cudownie spędzić tu resztę dnia, ale nic z tego. Rzuca okiem na zegar. Chyba musi już wyjść, suszyć włosy, jechać do pracy, za dwie godziny musi być na sali opera­cyjnej...

Stoi nago pod strumieniem ciągle wyłączającej się wody. Co tu robi ten facet? Weszła do szatni rodzinnej? Niemożliwe - mo­że coś jej się wydaje. Oczy ma w szamponie... Gdzie jest ręcz­nik? Zostawiła na ławce, w hali! Tylko jej mogło się zdarzyć coś takiego! Musi wrócić.

Ola nerwowo rozgląda się za swoim mokrym kostiumem. Co z nim zrobiła? Powiesiła na wieszaku na przeciwległej ścianie?

Szampon nadal szczypie w oczy. Nie, nie ma go tam. A może ten mężczyzna to nie było przywidzenie, tylko basenowy zło­dziej? Ukradł jej piękny kostium Triumpha? A to co? Znowu zło­dziej? Facet zastyga w drzwiach i wycofuje się w popłochu. Spa­daj, człowieku, gdzie mój kostium?!

W tym momencie drzwi otwierają się ponownie i staje w nich pracownik obsługi. Ola przejęłaby się tym może, gdyby w tej chwili jej wzrok nie padł na pojemnik z mydłem przy prysznicu, z którego przed chwilą korzystała. Jej kostium leży na nim spokojnie, tak jak go położyła. Ale zdążyła już obiec pół po­mieszczenia, więc żeby tam dotrzeć, musi przejść obok chłopa­ka przestępującego z nogi na nogę w zakłopotaniu.

Nic to. Ola dumnie wyciąga szyję i zasłaniając rękami biust (właściwie dlaczego biust?), rusza w kierunku kostiu­mu. Niestety, niepisana jej dzisiaj dumna parada, bo po paru krokach nogi rozjeżdżają jej się na smudze mydlin i... Ola su­nie jak po rurze, tylko po podłodze. Świeżo umyta, długa, golusieńka...

Nogi ma, ręce ma, głowa w całości, reszta też - w całej okazałości. Przystojny, tak się jej wydaje z bliska, pracownik obsługi nachyla się nad nią.

- Nic się pani nie stało? - Podaje jej rękę.

- Wszystko w porządku, jestem lekarzem... - wydusza z sie­bie Ola.

- No, wie pani, to właściwie nie ma w tej chwili znaczenia... - uśmiecha się chłopak zakłopotany. - To jest męski prysznic. Panowie właśnie przyszli ze skargą.

- Przepraszam...

Wspaniale! W drzwiach kłębi się co najmniej sześciu podeks­cytowanych mężczyzn, w tym dwaj Japończycy. Dobrze, że bez aparatów fotograficznych.

Ola jednym susem dopada kostiumu i wskakując weń niemal w biegu, leci na korytarz, podskakuje do półki, na której spokoj­nie leży jej różowy ręcznik, leci do szatni, ubiera się, jakby ją kto gonił, i wychodzi do suszarek. W długim pustym korytarzu staje przed lustrem, wzdycha i nagle... zaczyna się śmiać. Nie pod­śmiewać, nie chichotać, ale ryczeć ze śmiechu.

Oto ona, Ola Pankiewicz. Wykąpała się nago wśród męż­czyzn. Ukazała zdumionemu światu i zaskoczonej obsłudze ba­senu pełnię swoich najzupełniej dojrzałych wdzięków i... żyje. Nie płacze, nie skręca się ze wstydu, tylko ze śmiechu.

Jestem wielka!

Czy to rzeczywiście Ola?

Zaczyna suszyć włosy. Tak, szarpie je grzebieniem. Tak, jadę do Londynu. A Aleksander? Znajdzie mnie, jeśli tylko zechce. A ma­ma? Mama ma dopiero sześćdziesiąt siedem lat. Ola wzrusza ra­mionami. Ostatecznie zawsze może zaprosić mamę do Londynu. Nie jedzie przecież sprzątać po domach, tylko pracować w swo­jej specjalności. Za pieniądze. A włosy zostawi rozpuszczone.

Małgorzata siedzi w swoim gabinecie. Przed chwilą skończy­ła rozmawiać z instruktorami, którzy mają zorganizować festyn otwierający akcję wakacyjną. Wygląda na to, że tylko na tyle wy­starczyło jej mobilizacji i siły. Bezmyślnie wpatruje się we wła­sne notatki. Na szczęście, nowy sponsor festynu zapowiedział się dopiero na pierwszą.

Może do tej pory uda mi się chociaż trochę pozbierać, my­śli, machinalnie sięgając po papierosa. Co się właściwie stało? Podjęłam decyzję. Rozstajemy się. Nie będzie z nami mieszkał. Co to zmieni w moim codziennym życiu? Przecież od tak daw­na był w nim nieobecny. Tak się przyzwyczaiłam do tej małżeń­skiej osobności, że chyba już nawet przestałam ją zauważać. Te­raz osobność stanie się faktyczna. Co to zmienia?

Wszystko. Małgorzata zaciąga się papierosem, zaczyna szu­kać w torebce tabletek walerianowych. No tak, jeszcze ktoś pu­ka do drzwi!

- Proszę! - Trudno to uznać za uprzejme zaproszenie, ale trudno. Gdzie te tabletki!

- Małgosiu? - Alicja wsuwa się niepewnie. - Przepraszam, nie wytrzymałam. Masz wyłączoną komórkę...

- Wejdź - mówi Małgorzata i wybucha płaczem. Trudno. A może na szczęście, bo niemal od razu czuje ulgę.

Alicja przytula ją krótko, po czym w spokoju siada na pierw­szym z brzegu krześle. Milczy.

- Przepraszam - Małgorzata próbuje się opanować. - Nie mogę w domu, bo nie chcę mu dać satysfakcji, tu nie mogłam wcześniej, bo zebranie, to...

Zaczyna bezradnie poszukiwać w torebce chusteczek do no­sa, których z całą pewnością tam nie wkładała. Pociąga nosem tak dramatycznie, że Alicja orientuje się w sytuacji i zaczyna równie gwałtownie przeszukiwać własną torebkę. Są!

Podaje Małgorzacie paczkę.

- Dzięki - Małgorzata wydmuchuje nos i chyba część napię­cia, bo siada z westchnieniem, nieco uspokojona. - Naprawdę przyjechałaś tu specjalnie do mnie? - Alicja kiwa głową. - Jesteś kochana.

Małgorzata nie dodaje, że jej samej nigdy by to po prostu nie przyszło do głowy. Nie jest to specjalnie krzepiąca myśl, więc tymczasem odsuwa ją od siebie.

- Zazdroszczę ci, Ala.

- To ciekawe, a czego?

- Opanowania przede wszystkim. No i w ogóle, pieniędzy, luzu, świętego spokoju.

Alicja z westchnieniem opiera się łokciem o biurko Małgo­rzaty. Patrzy jej prosto w oczy z ironicznym nieco uśmiechem.

- Naprawdę uważasz, że ja nie mam żadnych problemów?

- Może i masz, ale jakoś sobie z nimi radzisz. Nie ryczysz po kątach, nie chodzisz zapuchnięta, nie...

- Pleciesz, Małgosiu.

- Masz rację. - Małgorzata z rezygnacją łyka w końcu dwie tabletki na uspokojenie. - Jestem załamana. Zrobiłam z siebie widowisko i nic nie zdziałałam.

- Zapytam jak Wiktor: a co chciałabyś osiągnąć?

- Sama nie wiem.

- To się zastanów.

Alicja wstaje i najspokojniej w świecie zaczyna szykować biu­rową herbatę w dwóch porcelitowych kubkach. Małgorzata mil­czy, wpatrzona ponuro we własny kalendarz.

- Chwilami chciałabym, żeby zniknął z mojego życia. Nie wiem, rozpłynął się...

- Obawiam się, że to niemożliwe. Poza nagłą i niespodziewa­ną śmiercią.

- Nie, coś ty! - wzdryga się Małgorzata. - Aż tak źle mu nie życzę. Chodzi mi o to... Po tym, co się stało, właściwie nic poza dzieckiem nas już nie łączy.

- To niemało - wtrąca Alicja półgłosem.

- Ale nie wystarczy, żeby ze sobą zostać. Głupi bydlak roz­walił wszystko!

Alicja upija łyk herbaty. Krzywi się i z rezygnacją sięga po cukier.

- Nie myślisz czasem, że w tych sprawach obie strony są ja­koś winne?

- Czasami o tym nie myślę - wzrusza ramionami Małgorza­ta. - Nie wyobrażam sobie, jak by się to teraz miało skleić.

- Dlaczego nie? W końcu dotrze do niego, że dłużej tego nie pociągnie, że musi wybrać...

- Pewnie - przerywa jej oburzona Małgorzata. - Mam cze­kać w nadziei, że mnie łaskawie wybierze. A niech idzie w cho­lerę do tej szczebiotliwej idiotki!

- Może masz rację. To chyba różnica pokoleniowa - uśmie­cha się smutno Alicja. - Nas uczono, żeby przeczekiwać, zaci­skać zęby.

- Ta, dla dobra dziecka. - Małgorzata energicznie wydmu­chuje nos. Chyba już po łzach. Na razie. - Coś o tym wiem. Moja matka umarła, żeby wpędzić ojca w dożywotnie poczucie winy. Co się śmiejesz, udało jej się.

- No, nie wiem - Alicja próbuje się nie śmiać.

- A ty, Ala? - pyta niespodziewanie Małgorzata.

- Co ja?

- Zagryzałaś zęby i przeczekiwałaś?

Alicja wpatruje się przez chwilę w swój kubek.

- Nie, od razu kazałam wybrać.

- No i?

- Wybrał tamtą.

Małgorzata opada na fotel i przygląda się Alicji z niedowie­rzaniem. Alicja dopija herbatę.

Małgorzata wie doskonale, że ma trudny charakter. Jest impulsywna, popędliwa i wymagająca, choć niekonsekwentna, przynajmniej wobec siebie. Jej zdecydowanie i umiejętność szybkiego podejmowania jednoznacznych decyzji zawsze były nieocenioną zaletą w pracy zawodowej. Po raz pierwszy jednak znalazła się w sytuacji, w której szybka decyzja niekoniecznie oznacza słuszną decyzję. Powoli zaczyna do niej docierać, że kryzys małżeński to choroba przewlekła o niejasnym przebiegu, a nie atak, który leczy się szybką interwencją - ostre cięcie i po wszystkim.

- Pani Małgosiu, sponsor jest już w konferencyjnej - młoda instruktorka wpada do gabinetu bez pukania. - O, przepraszam najmocniej, nie wiedziałam.

- W porządku. - Małgorzata macha ręką. - Już idę. Przepra­szam, Ala...

- Mam pomysł, Małgosiu - mówi Alicja, zbierając się do wyjścia. - Nie ma nic lepszego na zgryzoty jak miłe towarzyskie spotkanko.

- Chcesz powiedzieć: balanga?

- Hm, to może raczej za rok. Powiedzmy: wieczór przy gril­lu. Kiedy wraca Maja?

- W niedzielę wieczorem.

- No to w przyszłą sobotę.

- Dwudziestego pierwszego? - Małgorzata szybko zbiera pa­piery. - A to nie jest Alicji?

- Otóż to.

- Odprowadzę cię. I naprawdę - nieoczekiwanie dla samej siebie przytula się mocno do Alicji - cieszę się, że jesteś.

Zaplanowana na dwie godziny operacja trwa prawie cztery godziny. W końcu Ola opuszcza blok. Jest z siebie zadowolona. Pacjent z takim nadciśnieniem to wyzwanie przy każdej narko­zie. Ledwie żywa dopada kanapy w pokoju lekarzy, by choć przez chwilę poleżeć z nogami do góry. Paweł, borykający się z dokumentacją, na widok koleżanki w milczeniu włącza czajnik i otwiera nowe opakowanie inki-junior.

- Cały dzień wydzwania do ciebie jakiś Kranach - mówi w końcu, podając jej parującą kawę w kubku o rozmiarach dzie­cinnego wiaderka. - Ostami raz dzwonił kilkanaście minut temu.

Ola uśmiecha się rozanielona. No tak, zapomniała odpowie­dzieć na SMS-y.

- Coś przekazywał?

- Nie, nic - odpowiada Paweł.

Jest oczywiste, że chciałby jeszcze o coś zapytać, ale Ola jest zbyt zmęczona, by zwracać uwagę na pytania wiszące w powie­trzu. Paweł milczy chwilę, po czym trochę zmieszany pyta:

- Olka, kto to jest Aleksander Kranach?

- Jeszcze nie wiem - odpowiada Ola. - A co, jesteś o mnie zazdrosny?

- Nie, tylko nie wiem, czy to nie jest ucieczka do przodu.

- To chyba lepsze niż dreptanie w miejscu, prawda?

- Nie wiem. - Paweł powraca do dokumentacji i po chwili rzuca znad papierów jak gdyby nigdy nic: - A on, ten Kranach, ma jakąś rodzinę?

- Matkę. Ojciec umarł...

- Nie, nie. Myślę o rodzeństwie albo żonie, byłej czy aktualnej.

- Ale o co ci chodzi?

- O nic, po prostu moja nowa sąsiadka z Saskiej Kępy nazy­wa się Alicja Kranach. - Ola milczy, ale już nie odpoczywa. -Widziałaś ją wczoraj. Pojechała ze mną do Płońska, po tego idiotę, Marcina.

- Były dwie.

- Starsza.

Olka podrywa się i siada po przeciwnej stronie biurka.

- Paweł, czy ona jest wdową?

- Tak. Od niedawna.

- Bogatą?

Paweł wzrusza ramionami.

- Znam ją niecały miesiąc. Ma niezły dom i samochód. Nie wiem, nie widziałem jej zeznania podatkowego.

- Na co umarł mąż?

- Nie mam pojęcia, powiesz mi w końcu, o co chodzi?

- To nie może być zbieg okoliczności. Słuchaj mnie uważnie. Aleksander Kranach jakiś czas temu pochował ojca. To znaczy nie pochował, bo nie mógł przyjechać na jego pogrzeb. Ojciec umarł nagle. Rozmawiał z nim przez telefon, w trakcie rozmowy źle się poczuł, tak źle, że przerwał rozmowę, a następnego dnia Aleksan­der dowiedział się, że ojciec nie żyje. Wiesz, umarł nagle.

- To się zdarza - wtrąca Paweł.

- Wiem. Ale on, Aleksander, uważa, że żona ojca w jakiś sposób przyczyniła się do tego zgonu.

- To znaczy? - Paweł blednie. - Co zrobiła?

- Właśnie nic. Nie udzieliła pomocy.

- Ale skąd on to wie?

- Bo dotarł, nie wiem jak, do dokumentów karetki i okazało się, że ona wezwała tę karetkę dopiero trzy godziny po tej roz­mowie. Ojciec już nie żył.

- Bez przesady. - Paweł wzrusza ramionami, ale czuje znajo­my ból w karku, sygnał ogromnego napięcia.

- Ten człowiek, ojciec Aleksandra, był przyjacielem i pacjen­tem naszego starego. Profesor pokazywał mu papiery ojca, ale on nic nie umiał z nich wyczytać, a stary go zbył. - Ola posta­nawia iść za ciosem. - Wiesz, gdzie leżą teczki?

Paweł przygląda się Oli uważnie. Powoli kiwa głową, wstaje i wychodzi z pokoju z wielkim żółtym skoroszytem w ręce.

Ola zagryza wargi. Teraz, gdy już wszystko z siebie wyrzuci­ła, dotarło do niej, co ryzykuje. Co ryzykują...

Paweł wraca. Przekręca klucz w zamku. Wyjmuje teczkę ukrytą w żółtym skoroszycie i rzuca ją na biurko.

- Profesor jest na konsultacji na Banacha - mówi konspira­cyjnym szeptem.

- A czemu tak szepczesz? - szepcze Ola.

- Nie wiem - odpowiada Paweł normalnym głosem, ale bez cienia uśmiechu. - Do roboty, Olka.

- Strasznie tego dużo.

Ola otwiera teczkę i studiuje ją w milczeniu kartka po kart­ce. Paweł patrzy przed siebie, tylko rytmiczne drganie nogi zdradza jego napięcie.

- No i? - pyta po dłuższej chwili.

- Jest grypa, potem zapalenie płuc, pewnie pogrypowe, skie­rowanie na RTG. Płyn w osierdziu...

- Niebezpieczne, ale nie śmiertelne - Paweł zagląda Oli przez ramię. - Tak nie ma sensu, weź karty z ostatnich dwóch, trzech lat.

Ola posłusznie odkłada gruby plik.

- Tutaj znowu RTG, potem USG i... nieważne, gdzie wyni­ki? O rany, potem jest guz w prawym przedsionku.

Paweł siada po tej samej stronie biurka.

- Operacja w Wiedniu, tylko informacja - sam przegląda szybko i podaje kartki Oli. - Chemioterapia... raz, dwa, trzy chemie... Dalej są kontrole, wszystko w porządku, kontrole... dalej... no tak... przerzut do płuc.

- Zaczekaj, bo zaraz się pomiesza. Paweł jest już mokry od stóp do głów.

- Tu już dostaje tlen.... - Ola wraca parę kartek do tyłu, marszczy brwi w skupieniu. - No tak, to cud, że w ogóle był jeszcze w stanie przeprowadzić jakąkolwiek rozmowę.

- O Boże! - wzdycha Paweł. Ze współczuciem? Z ulgą?

- Co tam masz?

- Wiesz, co się w końcu stało?

- Udusił się?

- Nie. Wylew. Dajmy temu spokój. - Paweł w pośpiechu po­rządkuje i pakuje papiery. - Facet męczył się prawie rok, a strzeliło go, skąd się nie spodziewał. Koszmar, ale na pewno nie kryminał.

Wychodzi, nie zwlekając, znowu z żółtym skoroszytem. Ola kładzie się z powrotem na kanapie. Na krótko, bo właśnie rozdzwania się telefon.

- Kardiologia, słucham.

- Dzień dobry, Olu, tu Aleksander. Wreszcie mam szczęście...

- Możesz tu przyjechać? - przerywa mu Ola takim tonem, że z drugiej strony pada tylko szybkie:

- Za piętnaście minut.

Elżbieta przysiada na brzegu krzesła. Jest zdenerwowana, co w najmniejszym stopniu nie szkodzi jej urodzie. Wygląda świet­nie. Nie da się tego powiedzieć o zmęczonym i chyba niewyspa­nym Arturze we wczorajszej koszuli.

Brama, ich ulubione miejsce w tej części miasta, świeci o tej porze pustkami. Pojedynczy studenci siedzą z nosami w notat­kach. Dwie starsze panie w milczeniu piją cappuccino. Jacyś dwaj urzędnicy, a może raczej akwizytorzy, sądząc po tandetnej elegancji ciemnych garniturów, w milczeniu przeżuwają frytki. Młoda kelnerka w twarzowej czapce z daszkiem podchodzi do nich z uśmiechem.

- To co zawsze?

- Tak - odpowiada Elżbieta machinalnie. - Sama nie wiem, dlaczego zgodziłam się na to spotkanie - zwraca się do Artura.

- Na przykład dlatego, że lubisz tu przychodzić. - Artur pró­buje położyć dłoń na jej dłoni.

Elżbieta szybko zabiera rękę.

- Co chciałeś mi powiedzieć?

- Przede wszystkim chciałem cię przeprosić za całą tę idio­tyczną historię.

- Mówisz o spektakularnej akcji szanownej małżonki czy o naszej znajomości?

Artur milknie, dotknięty i mimo wszystko zaskoczony tą lo­dowatą ironią.

Kelnerka przynosi ulubioną lazanię Artura i sałatkę Elżbiety. Oboje zaczynają jeść bez specjalnej przyjemności.

- Słuchaj, Elu - próbuje znowu Artur. - Przykro mi, że na­raziłem cię na takie przeżycia.

- Ja myślę - Elżbieta wzrusza ramionami.

- Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Moje małżeństwo rozpadło się definitywnie na szosie do Płońska - Artur dramatycznie zawiesza głos, ale Elżbieta milczy, apatycz­nie dziobiąc kawałki awokado i pomidora. - Rozwodzę się. Dla ciebie, Elu.

Elżbieta sięga po bułkę. Odrywa kawałek, wyciera nim reszt­kę sosu z sałatki. Żuje długo z nieodgadnionym wyrazem twa­rzy. Sięga po wino. Wypija je duszkiem i odstawia kieliszek tro­chę zbyt mocno. Przygląda się chwilę ukruszonej podstawce. Bierze głęboki wdech.

- W porządku, Artur. Teraz ty posłuchaj.

- Zaczynam się bać tego, co chcesz mi powiedzieć, ale wal. - Artur próbuje się uśmiechnąć.

- Bardzo mi przykro, ale rozwodzisz się na własny rachunek. Nie ma żadnego dla ciebie, Elu. Nie przypominam sobie, że­byśmy kiedykolwiek rozważali stały związek - oświadcza Elżbie­ta, patrząc śmiało w oczy kochankowi, któremu z wrażenia sztućce wypadają z rąk.

- Nie było co rozważać. Po pół roku to chyba po prostu jest stały związek.

- Związek? Dwa, trzy popołudnia tygodniowo i jakieś kra­dzione wieczory nazywasz związkiem? Czy ty w ogóle masz po­jęcie, na czym polega związek z kobietą?

- Zdaje mi się, że w łóżku nigdy nie miałaś co do tego wątp­liwości.

- W łóżku! Oboje jesteśmy dorośli. Wiedzieliśmy, czego nam brakuje i co możemy sobie dać. Przyznaję, w łóżku było super. Jesteś wspaniałym kochankiem, Artur, ale łóżko to nie wszystko.

- Sama powiedziałaś, że tego ci brakowało.

- Tak. I tylko tego od ciebie chciałam, o czym doskonale wiesz. Proste jak drut: przysługa za przysługę z obopólną przy­jemnością, czyż nie?

- Elka, kto tu zwariował?

- Nie ja, Artur. - Zdenerwowanie Elżbiety minęło bez śladu. Mówi spokojnie, pewnie, bez wahania. - Jeszcze nie zwariowa­łam, żeby rzucać wszystko dla kogoś, kto nie umie nawet zorga­nizować dyskretnego wyjazdu we dwoje.

- Przecież wiesz, że to był kretyński przypadek, po prostu pech.

- Zapewne. Ale ja nie zamierzam dzielić życia z pechowcem. Po najdzikszym seksie i najdłuższej nocy trzeba kiedyś wstać z łóżka i zająć się resztą życia. Widzę, co zrobiłeś ze swoim. Nie, Artur, nie wchodzę w to.

Ciekawe, skąd bierze się pewność Elżbiety co do tego, że to właśnie Artur ma pecha, ale on sam jest zbyt wzburzony, by przyszło mu to do głowy. Zbyt wzburzony, by cokolwiek przy­szło mu do głowy. Nie ma zamiaru poddawać się atakującym go uczuciom, wystarczy mu znajoma wściekłość.

- Rozumiem. Koniec zabawy. - Wstaje zbyt gwałtownie, strącając szklaną solniczkę, która rozbija się na milion kawał­ków. - Kto następny?

Młody kelner przy kontuarze mierzy Artura czujnym spoj­rzeniem.

- Nie widzę powodu, żebyś mnie obrażał - odpowiada chłodno Elżbieta.

- To ciekawe, bo ja widzę - odpowiada Artur, rzucając na stolik

stuzłotowy banknot.

Zaciska zęby i wychodzi szybko z nieruchomą twarzą, bo jeszcze chwila, a straci panowanie nad sobą i... No właśnie. I co? I chyba ją uderzy. Nerwowym ruchem rozluźnia krawat. Ależ gorąco, czuje się ugotowany. Ze złości, rzecz jasna, że ze złości, przecież nie z upokorzenia. Czy ktoś go upokorzył? Niedoczekanie!

Aleksander spaceruje pod domem Oli. Wchodzi na klatkę schodową, gdzie wisi spis lokatorów z pustymi miejscami zamiast nazwisk. Przygląda się bezradnie osobliwemu dokumentowi. Nie może przecież wiedzieć, że to uboczny efekt działania ustawy o ochronie danych osobowych. Zrezygnowany siada na murku naprzeciwko wejścia i czeka.

Na widok nadchodzącej Oli zrywa się rozpromieniony. Ola jest zaskoczona, ale też nie ukrywa zadowolenia. Przez pół dnia ani na chwilę nie mogła wyrzucić z pamięci jego nieruchomego wzroku i poszarzałej twarzy, a potem łez, których nie umiał al­bo nie chciał powstrzymywać.

- Zadzwoniłem parę minut po twoim wyjściu - tłumaczy Aleksander. - Pomyślałem, że po tylu godzinach pracy raczej wrócisz do domu, i postanowiłem zaryzykować. Musiałem cię dziś jeszcze raz zobaczyć i podziękować za to, co dla mnie zro­biłaś. Naprawdę, Olu...

- Jak się czujesz? - pyta Ola. - Wybiegłeś tak...

- Jak ogłuszony - odpowiada Aleksander po prostu. - Oble­ciałem chyba pół Warszawy, zanim przestało mnie nosić. W koń­cu wsiadłem do samochodu i przyjechałem tutaj.

- Nie prościej było zadzwonić na komórkę?

- Prościej - uśmiecha się Aleksander - ale chciałem cię zo­baczyć.

Trudno mówić o zaskoczeniu, kiedy nagle z okna na trzecim piętrze wychyla się matka i krzycząc na pół dzielnicy, pyta Olę, czemu sterczy pod domem, zamiast zaprosić gościa na górę. Jest tylko znajome zmieszanie i wstyd, które każą Oli szybko we­pchnąć Aleksandra do klatki schodowej. W milczeniu wchodzą po schodach. Na półpiętrze Aleksander przez sekundę ściska jej rękę.

- Naprawdę, nie musisz... - szepcze Ola.

- Nie przejmuj się, z całą pewnością mnie nie zje - szepcze jej Aleksander do ucha, całując przy tym skroń.

- Pozwól, mamo, to jest Aleksander Kranach.

- Krystyna Pankiewicz, witam pana, bardzo mi miło. Olu, nastaw szybko wodę, a my tu sobie z panem porozmawiamy. Tylko się nie oparz! Taka niezdara z tej mojej Oli, mówię panu... Zapraszam, kawa czy herbata?

- Herbata.

Oboje zasiadają w przepastnych fotelach. Rzut oka na układ pokoju wskazuje, że trzecia osoba nie bardzo ma szansę uczest­niczyć w rozmowie, chyba że na stojąco.

- Widzi pan, tak tu sobie żyjemy. Zresztą, na jakie luksusy może sobie pozwolić emerytowana nauczycielka. A pan, prze­praszam, nie dosłyszałam, jakiego zawodu?

- Uczę dorosłych.

- Rozumiem, zaoczne studia...

- Nie, międzynarodowa firma doradcza.

- No tak. Ale do tego też trzeba mieć wyższe wykształcenie...

- Niektórym tak się wydaje - odpowiada Aleksander nieco ironicznie, czekając niecierpliwie na powrót Oli, ciekaw, czy w jej obecności rozmowa nadal będzie przypominać przesłuchanie.

- Jak międzynarodowa, to pewnie dużo pan podróżuje? -podejmuje niestrudzona matka Oli.

- Rzeczywiście, sporo.

- To tęsknią za panem...

- Kto? - pyta Aleksander, nie zamierzając niczego ułatwiać.

- Rodzice, żona...

- Mój ojciec zmarł niedawno...

- O, to matka rozpacza! Już ja wiem, co to jest wdowi los.

- Nie, skądże. - Aleksander chrząka, by wprost nie parsknąć śmiechem. - Po rozwodzie z ojcem wyszła powtórnie za mąż i wydaje się zadowolona.

- Biedna, po rozwodzie... Ja, widzi pan, po śmierci męża zo­stałam sama jak palec. Taki mój los, żeby samotnie brnąć przez to życie. Lubi pan dzieci?

- Czym byłby świat bez dzieci... - odpowiada Aleksander z uroczym uśmiechem.

W tym momencie przybywa na odsiecz Ola z herbatą. Z ca­łą pewnością słyszała każde słowo rozmowy w salonie. Jej twarz nie wyraża absolutnie nic.

- Proszę, herbata.

Sprawnie rozstawia trzy filiżanki. Zza zasłony wyciąga plasti­kowy rozkładany stołeczek jak dla trzylatka.

- Dziecko, serwetki, że też zawsze zapominasz o serwetkach! Ola posłusznie wyjmuje serwetki z szuflady kredensu, po czym podchodzi do stolika. Nalewa filiżankę herbaty dla matki.

- Z mlekiem czy bez? - zwraca się do Aleksandra, który uśmiecha się i kręci przecząco głową.

- Ile kostek cukru?

- Dziękuję, nie słodzę.

- Może łyk koniaku? - proponuje Ola.

- A co ty tak wypytujesz jak na przesłuchaniu? - wkracza pani Krystyna. - Niech się pan Aleksander w spokoju napije herbatki.

Mimo wszystko nie jest to najtrudniejsza do przełknięcia herbatka w życiu niemłodego przecież Aleksandra Kranacha. Niepokoi go trochę milczenie Oli i spojrzenie, jakie rzuca mu, siadając w końcu na tym idiotycznym stołeczku, chyba dla nie­proszonych gości. Dopija spokojnie swoją herbatę, odstawia fi­liżankę i uśmiechając się szeroko do matki Oli, mówi:

- Pani wybaczy, ale będę musiał się pożegnać. Pani zapro­szenie było bardzo miłe, ale zaskakujące, a mam jeszcze różne sprawy do załatwienia. Muszę się pożegnać.

Kłania się szarmancko, puszczając szybkie oko do Oli, która zrywa się nerwowo ze stołka i podaje mu oficjalnie zimną jak lód dłoń.

Matka odprowadza go do samych drzwi, nie dając im szan­sy nawet na sekundę sam na sam.

Ola z westchnieniem wraca do swego pokoju, po drodze wyj­mując telefon z torebki. W tym samym momencie na ekranie komórki wyświetla się wiadomość. Bezdźwięcznie, rzecz jasna, SMS-y to jedyny obszar życia Oli, którym matka nigdy nie pró­bowała zawładnąć. Zapewne tylko dlatego, że nigdy nie przyszło jej to do głowy.

Śpij spokojnie. Świetnie ci w dżinsach. Zadzwonię jutro. Aleksander.

- Wspaniały mężczyzna, a jaki przystojny - rozmarzona mat­ka staje w drzwiach pokoju Oli. - To jakiś cud, że zwrócił na cie­bie uwagę. Owszem, myśli Ola, wiedząc doskonale, że matka zajęta swo­im monologiem wcale nie oczekuje od niej potwierdzenia swe­go skądinąd trafnego wniosku.

- Widzisz, o matce powiedział, a o żonie jakby nie słyszał. Nie, nie ma żony. Jestem pewna. Kołnierzyk u koszuli miał źle zaprasowany. Jaka żona wypuściłaby męża w czymś takim. Pie­niądze to on ma, widzę po ubraniu, choć może być z tych, co to wydają tylko na siebie, a żona w jednej kiecce gania, ale... Taki mężczyzna! Tylko pamiętaj, żebyś nic nie dawała po sobie po­znać. Pamiętasz Zerwane zaręczyny? Mężczyźni nie lubią gwałtownie okazywanych uczuć...

- Mamo - Ola usiłuje przerwać niestrudzony potok wymo­wy - chciałabym...

- A ja i tak mam przeczucie, że coś z tego będzie! Co byś chciała?

Ola bierze głęboki wdech i decyduje się skoczyć na główkę z najwyższej wieży.

- Podjęłam w końcu decyzję. Wyjeżdżam do Londynu.

- No pewnie, jedź. Matka z rozmachem siada na wąskim tapczaniku Oli. - On na te swoje zagraniczne szkolenia, a ty na zagraniczne stypendium. Co tak wytrzeszczasz oczy? Niech nie myśli, żeś tu sroce spod ogona wypadła!

Starsza pani Pankiewicz ma zupełną rację - Ola wytrzeszcza oczy, jakby ducha zobaczyła.

- Ale mówiłaś... przecież nie chciałaś...

- O tam, nie chciałam, różne rzeczy człowiek plecie. A ty się musisz tak od razu wszystkim przejmować?

Pytanie jest retoryczne, zresztą Ola, nawet gdyby chciała, nie mogłaby odpowiedzieć, bo matka gładko przechodzi do szcze­gółowego wykładu na temat dobrodziejstw pompy insulinowej, którą pokazała jej sąsiadka.

- Niech się w końcu na coś przydadzą te złote ruble po babci Pankiewicz - podsumowuje matka triumfalnie i wychodzi z pokoju.

Ola, rzecz jasna, nigdy na oczy nie widziała złotych rubli, du­żo za to słyszała o beznadziei wdowiego losu. Nie zadała też sobie trudu, by dokładniej obejrzeć pompę insulinową, automatycznie zakładając, że to rozwiązanie nie wchodzi w grę. Była o krok od tego, by zrezygnować z wielkiej szansy z głupiego strachu najlep­szej uczennicy w klasie przed nagłą zmianą szkoły. Dlaczego wcześniej nigdy nie zauważyła, że używa troski o matkę jak zasło­ny dymnej, kiedy tylko sytuacja ją przerasta?

Ale to wszystko nic. Rzuca okiem na wyświetlacz telefonu. Jest kolejna wiadomość. Ale bez dżinsów jest ci jeszcze lepiej. Będziesz mi się dzisiaj śniła. Aleksander.

Wzajemnie, Aleksandrze, wzajemnie.

To śmieszne, myśli Aleksander, kątem oka przyglądając się Alicji siedzącej w fotelu obok. Tyle razy wyobrażał sobie to spo­tkanie po latach i zawsze, nie wiedzieć czemu, zakładał, że sta­nie twarzą w twarz z tą samą trzydziestoparoletnią kobietą w pełni rozkwitu.

Alicja nigdy nie była lalą, której urodę określałby rodzaj czy intensywność makijażu. Nadal jest więc piękną kobietą o regu­larnych rysach. Ale dla niego, dla Aleksandra, ona jest już po tamtej, drugiej stronie, skąd przyglądać się można kobiecie z życzliwością, ale bez zainteresowania. A może to tylko przez porównanie z Olą...To na pewno przez porównanie z Olą...

- Wygląda na to, że się dogadaliście - podsumowuje z ulgą Wiktor. - Jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, to była bardzo rozsądna propozycja, Olku.

- Przede wszystkim zdejmuje mi kamień z szyi - mówi Ali­cja, popijając powoli znakomitą whisky Wiktora. - Doskonała. -Podnosi w jego stronę ciężką szklankę.

- Nie przesadzajmy - wtrąca cicho Aleksander.

- Ja nie przesadzam - Alicja odwraca się żywo w jego stronę. - Przez ostatnie pół roku dwa razy zmieniałam numer komórki. Potrafili zadzwonić w środku nocy, że wyje czyjś alarm samocho­dowy. Paranoja. Jestem za stara, żeby użerać się z najemcami.

- Nie przesadzajmy - mówią jednocześnie Aleksander z Wik­torem.

- Dziękuję wam obu - reflektuje się Alicja i wybucha śmie­chem.

Śmiech Alicji. Nie ten dyskretny i stonowany śmiech ele­ganckiej wdowy z Saskiej Kępy. Nie ten nerwowy chichot kobie­ty niepewnej swoich atutów. Nie, to śmiech zrelaksowanej, spo­kojnej Alicji. Tego się nie zapomina, to nie ma wieku. Bo wszystko inne ma. Aleksander przygląda się Alicji z całym nie­świadomym okrucieństwem dawnego kochanka, który znał każ­dy zakamarek jej ciała i każdy grymas.

- Mam nadzieję, że już się nie rozmyślicie - mówi Wiktor, który w swoim życiu widział już niejedno zawieszenie broni i niejedną na nowo wybuchającą wojnę.

- Ja na pewno nie - wzrusza ramionami Alicja. - Choć nie wiem, co zrobisz, jeśli zadzwonią, że fryzjer nie wyłączył wy­wietrznika od wentylacji, wychodząc do domu, i masz przyje­chać, zrobić coś, najlepiej wsadzić palec w wywietrznik, żeby lo­katorzy mogli spokojnie spać.

- Poszukam patyka - odpowiada Aleksander ze śmiertelnie poważną miną.

- Ze też nigdy nie przyszło mi to do głowy - kpi Alicja.

- Jest jeszcze coś... -To naprawdę nie będzie dla niego łatwe. - Chciałbym cię przeprosić... - Alicja próbuje przerwać, ale Aleksander chce powiedzieć wszystko, co wydaje mu się słusz­ne. - Różnie między nami bywało i wiesz, jak ciężko było mi po­godzić się z tym wszystkim. Kiedy ojciec umarł, a ty sama wiesz najlepiej, że dla mnie była to nagła śmierć... nie wiem, wszystko wróciło z jakąś straszną siłą. Nie będę nawet mówił, co o tobie myślałem.

- Potrafię to sobie wyobrazić - szepcze Alicja.

Dzięki ci, Wiktorze, za twoją dyskrecję i spokój, myśli Alek­sander, i za to, że w tej trudnej chwili, nie ruszając się zza biur­ka, umiesz stać się niewidzialny.

- Przyjmuję przeprosiny i sama przepraszam - Alicja wycią­ga drobną dłoń, która niknie w uścisku ręki mężczyzny z głębo­kiej przeszłości.

Nie padną sobie w objęcia, przeszłość nie zniknie jak za do­tknięciem czarodziejskiej różdżki, ale przynajmniej...

- Będę się zbierać - mówi Alicja. - Tak sobie myślę... Może wpadłbyś do mnie w przyszłą sobotę na spokojnego imienino­wego grilla? Wiktor też jest zaproszony.

Wiktor potwierdza skinieniem głowy.

Aleksander milczy zaskoczony. Nigdy dotąd nie był w domu na Berezyńskiej. Nie dlatego, że nie był zapraszany. Przeciwnie. Tak sobie obiecał: noga moja... itd. Zawsze był dobry w dotrzy­mywaniu obietnic złożonych samemu sobie.

- A czy mogę przyjść z kimś? - Naprawdę powiedział to na głos?

- Oczywiście, z przyjemnością ją poznam - odpowiada Ali­cja po prostu.

Rozdział 9

Sobota, 21 czerwca 200...

Przygotowania do wieczoru trwają od wczesnego popołudnia. Marcin z gipsem fantazyjnie przystrojonym kolorową apaszką rozsiadł się wygodnie na stołku przy długim blacie w kuchni Ali­cji. Na razie więcej mówił o pomocy, niż pomógł, ale teraz chy­ba przyszła kryska na Matyska. Krzywi się teatralnie na widok pasków wieprzowych żeberek.

- Okropność! Czuję się jak w rzeźni!

- Zapewniam cię, że w rzeźni wygląda to zupełnie inaczej -odparowuje niewzruszona Alicja, zajęta krojeniem warzyw na sałatki. - Żeberka z grilla wymyślił twój brat. Podobno obaj bar­dzo je lubicie.

- Ale jeść, a nie ganiać z nożem!

- Krój, krój. Tylko nie za duże porcje. Tak na jeden ząb.

- To ja poproszę drinka znieczulającego.

- Nie mam czasu. - Parodniowa zaledwie znajomość wystar­czyła, by Alicja stała się mistrzynią starannego ignorowania próśb Marcina, przyzwyczajonego do zajmowania sobą całego otoczenia. - Sięgnij po resztkę tej setki dolewanej do marynaty.

- No pięknie, rzeźnicki nóż i czyściocha! Na co mi przyszło! Mnie!

Marcin już nabiera rozpędu, by kontynuować tyradę na swój ulubiony temat, ale przerywa mu dzwonek przy furtce. Przez kuchenne okno Alicja dostrzega Wiktora z imponującym bukie­tem piwonii. Wybiega do furtki. Marcin zsuwa się błyskawicznie z kuchennego stołka, niezgrabnie kuśtykając, dopada przeciw­ległego blatu i wprawnym ruchem dolewa martini bianco do szklanki z resztką wódki.

- Wstrząśnięte, nie mieszane - mruczy z zadowoleniem, sa­dowiąc się z powrotem na stołku przed górą żeberek.

- Przyjechałem wcześniej, bo pomyślałem, że możesz po­trzebować... -Wiktor zamiera na widok młodego przystojnego mężczyzny z nogą w gipsie, rozpartego w kuchni Alicji w pozie Jamesa Bonda. - Ale widzę, że znalazłaś już kolejnego...

- Poznajcie się, panowie - proponuje Alicja i z ironicznym uśmiechem przygląda się wzajemnym, nieco sztywnym prezen­tacjom. - A ciebie, Wiktorze, poproszę o pomoc w nakrywaniu stołu.

- Może szybkiego drinka - korzystając z okazji, Marcin szybko uzupełnia własny kieliszek - skoro w tym domu od pro­gu łapią mężczyzn za słabiznę i do roboty.

- Nie, dziękuję.

Wiktor sztywnieje jeszcze bardziej i krokiem ogólnie uzna­wanym za dostojny oddala się w kierunku tarasu. Idąca przed nim Alicja krztusi się ze śmiechu.

- Zanim mnie zapytasz - chichocze - od razu ci odpowiem: nie.

- Nie wyrzucisz go z domu, bo właśnie za niego wyszłaś? -Zawodowe doświadczenie Wiktora przygotowało go na wszyst­kie okoliczności.

- Nie, to tylko sąsiad.

- Boże, kolejny? A co się stało z tym miłym lekarzem, o któ­rym wspominałaś?

- Trafiony zatopiony! Wystarczy parę minut z Marcinem Radczyńskim, żebyś wyrażał się z uznaniem o jego starszym bracie - kpi Alicja. - Ze też wcześniej o tym nie wiedziałam. Usiądź, Wiktorze, i podziwiaj moje jaśminy.

- Ale ja naprawdę specjalnie przyjechałem wcześniej, żeby ci pomóc. - Bardzo ci dziękuję. - Alicja cmoka go z rozmachem w gładko wygolony policzek. - Ten przerośnięty nastolatek do­skonale sobie radzi. Gdyby jeszcze tyle nie gadał... Zresztą, Pa­weł powinien lada moment wrócić do żywych. Padł po dyżurze. No i Małgosia miała przyjechać wcześniej.

- Wiem, że to niezbyt eleganckie pytanie, ale kogo jeszcze zaprosiłaś? - Zaczerwieniony z zakłopotania adwokat to rzadki widok.

Alicja odkłada stos lnianych serwetek i zaczyna wyliczać na palcach:

- Paweł, jego brat Marcin ze swoim psem Fleszem i dziew­czyna z kwiaciarni, która tego psa odnalazła, ale Marcin jeszcze o tym nie wie - chyba naprawdę nie widzi oczu Wiktora okrąg­łych jak spodki - Małgorzata, ty, Wiktorze, no i jeszcze Kra­nach i jego nowa miłość. Jak widzisz, bardzo kameralne grono, zresztą, wiesz, może nie przywiązuję wagi do zewnętrznych oznak wdowieństwa, ale to jeszcze chyba nie czas na huczne...

- Chcesz powiedzieć, że zaprosiłaś kwiaciarkę i psa, a niko­go ze starych znajomych?

- A ty to kto, pies?

- Mówię o...

- Mówisz o Strachockim, Turskim i Baumanie i ich żonach nienawidzących mnie z całego serca?

- Przesadzasz.

- Przesadzam? Po piętnastu latach małżeństwa nadal uwa­żają mnie za młodą spryciarę, co usiadła na majątku wspania­łego Aleksandra Kranacha. Przez ponad rok nie zauważyli, w przerwach pomiędzy codziennymi partyjkami brydżyka, że sama opiekuję się mężem, który w dodatku ukrywa przede mną swój stan! Mieli czas obrabiać mi tyłek, ale nie przyszło im do głowy nawet kurtuazyjnie zapytać, czy nie potrzebuję pomocy wtedy, kiedy lekarze powiedzieli, że mogę już tylko cieszyć się jego każdym przeżytym dniem! Kto poza tobą wte­dy tu bywał?

- Alicjo kochana, ja tylko zapytałem.

- A ja tylko odpowiedziałam. Dlaczego mam udawać, że mnie to nie rusza? Nie uwierzę, że nie domyśliłeś się, kto pod­sunął Kranachowi cały ten kryminalny pomysł i zadbał, by w niego uwierzył.

- Masz rację - odpowiada Wiktor cicho, próbując jakoś stra­wić gniewną tyradę Alicji, a raczej gorzką słuszność wszystkie­go, co powiedziała o jego starych znajomych.

- Skończyłem - woła Marcin z kuchni.

- Idę - odpowiada Alicja i zwracając się do Wiktora, propo­nuje: - Przyślę ci tu towarzystwo.

Wiktor wywraca komicznie oczami, ale znowu słychać dzwo­nek przy furtce i Alicja oddala się w pośpiechu. Starszy pan podrywa się z fotela, słysząc w przedpokoju głos Małgorzaty.

- Miło mi bardzo.

Małgorzata z uśmiechem odwzajemnia entuzjastyczne powi­tanie Wiktora. W letnim lnianym komplecie w kolorze gorzkiej czekolady wygląda rewelacyjnie. Tylko Alicja dostrzega niezbyt starannie zamaskowane głębokie cienie pod oczami, ale nie jest to uwaga, którą z kimkolwiek chciałaby się dzielić.

Nikt niestety nie zwraca uwagi na Marcina, który na widok Małgorzaty błyskawicznie przyjmuje swoją ulubioną półleżącą po­zę i taksuje ją z leniwym uznaniem. A nie, Alicja widzi wszystko.

- Marcin, chyba się już napracowałeś, może dotrzymasz to­warzystwa Wiktorowi na tarasie? - proponuje.

- Nie, nie, dopiero doszedłem do wprawy. Teraz mogę kroić i kroić. - Marcin ostentacyjnie nie odrywa wzroku od Małgo­rzaty.

- To pokroisz chleb. Potem może ciasta - decyduje Alicja. -Małgosiu, zrobisz tę sałatkę? Chyba wszystko kupiłam.

- Pewnie. To naprawdę błyskawiczna sałatka. Małgorzata jednym ruchem wyciąga z kąta fartuszek, którego używa sprzątaczka. Szybko przewiązuje go w talii, starannie niwe­cząc całą swoją letnią elegancję. Alicja kręci głową, może nad Małgorzatą, całkowicie obojętną na spojrzenie Marcina, a może nad nim samym, zdumionym tak całkowitym brakiem odzewu.

- Wiem. Jesteś córką Alicji - wypala Marcin, gdy tylko milk­ną kroki Alicji na parkiecie holu.

- Nie! - protestuje Małgorzata, tak zdumiona, że nawet nie przy­chodzi jej do głowy uznać tego śmiałego wniosku za komplement.

- Ale nie powiesz mi, że nigdy nie miałaś do czynienia z mo­dą. - Marcin wkracza ze swoim ulubionym tekstem. - Amator­ki nigdy nie wyglądają tak stylowo.

- Nie, nie miałam - odpowiada Małgorzata, nie odwracając wzroku od mieszanej właśnie sałatki.

Przechodząca holem Alicja parska śmiechem, nawet tego nie ukrywając. Odkłada na bok przygotowaną wcześniej ulubioną płytę Anny Marii Jopek i po chwili przestronne wnętrze wypeł­nia aksamitny głos Franka Sinatry pytającego smutno: Why not take all of me?.

- A co byś powiedziała, gdybym ci zaproponował sesję zdję­ciową?

- Powiedziałabym: wolę bardziej oryginalne propozycje - rzuca Małgorzata i wychodzi z kuchni z wielką salaterką, zosta­wiając Marcina samemu sobie.

Dopiero na tarasie parska śmiechem. Chichoczą również Wiktor i Alicja, układając żeberka na rozpalonym grillu. Alicja zdążyła już opowiedzieć przyjacielowi o swoim deja vu, czy ra­czej deja entendu.

- Bo wiecie, panie - tłumaczy Wiktor - to jest proste. Propo­nuje się każdej. Czasami dostanie się w pysk, ale jeśli jedna na dziesięć się zgodzi, to per saldo się opłaca.

Małgorzata znowu parska. Po raz pierwszy od wydarzeń pod Płońskiem naprawdę się śmieje, a nie tylko uśmiecha. Na szczęś­cie zdjęła już kretonowy fartuszek.

- Z czego się śmiejecie? - pyta Paweł, wchodząc na taras. - Kto nie domknął furtki?

- Pewnie ja. Przepraszam - odpowiada Małgorzata, witając się.

Wiktor nieomal rzuca się Pawłowi w ramiona, w każdym ra­zie nie widać śladu dawnego dystansu i nieufności wobec zu­pełnie obcego mężczyzny w życiu Alicji.

- Widzę, że mój brat wreszcie na właściwym miejscu, przy garach - rzuca Paweł półgłosem.

- Per saldo wszystkim się to opłaca - szepcze Alicja teatralnie. Tyle tylko trzeba reszcie towarzystwa, które zaśmiewając się i wzajem sobie przerywając, szybko opowiada Pawłowi o meto­dzie per saldo.

Rozmowa płynie swobodnie. Małgorzata przełamuje szybko skrępowanie widokiem Pawła, mimowolnego świadka jej mał­żeńskich przygód. Opowiada wszystkim historię swojej jedynej jak dotąd imprezy na Saskiej Kępie i jej tajemniczej gospodyni, której nigdy nie poznała.

- Położyła się na chwilę i obudziła w południe następnego dnia. Całe lata słyszała potem najdziwniejsze anegdoty, których nie mogła ani potwierdzić, ani im zaprzeczyć. Któregoś dnia po­dobno weszła do windy w zupełnie innym bloku, na Mokoto­wie, a jadący windą facet ukłonił się grzecznie, po czym zaczął rozmowę. Gospodyni niegdysiejszej balangi spojrzała na niego nieprzytomnie i spytała: - My się znamy? - Tak, spałem u ciebie w wannie - odpowiedział lekko spłoszony. Rozpytywała później, kim mógł być ten zupełnie przystojny człowiek z windo-wanny, ale identyfikacja zwłok nigdy nie nastąpiła.

W ferworze opowieści Małgorzata nawet nie zauważyła, że Paweł od dłuższej chwili krztusi się ze śmiechu.

- To byłem ja! - wydusza w końcu. - Przywlokła mnie kole­żanka z polonistyki. To nie była moja pierwsza impreza tego wieczoru. Okazała się ostatnią. Też miałem głupią minę, jak się rano obudziłem w wannie, ale udało mi się ewakuować, nie bu­dząc gospodyni. Ale pokazali mi ją potem parę razy w DKF-ie.

- Góra z górą się nie zejdzie - Wiktor przebija się przez ogól­ny zgiełk i śmiech, wznosząc toast szerokim gestem.

Dzwonek przy furtce musi dzwonić naprawdę długo, bo Marcin już prawie dokuśtykał do domofonu, ale Alicja go wy­przedza i otwiera szeroko drzwi. Wita nowych gości naprawdę zadowolona, że Aleksander zdecydował się na tę wizytę. Małgo­rzata i Paweł ciekawie wyglądają z tarasu.

- O matko! - wykrztusza Paweł na widok Oli i szybko się chowa, zajmując fotel koło Wiktora.

Marcin będzie musiał sam stawić czoło nowej dla niego sy­tuacji. Po raz pierwszy w życiu nie on z kogoś, ale ktoś z niego definitywnie zrezygnował. Paweł zastanawia się, dlaczego Alicja go nie uprzedziła, ale po chwili przypomina sobie, że sam nie zająknął się ani słowem na temat nowej znajomości jej pasierba. Z wrodzonej dyskrecji, rzecz jasna.

- Ducha pan zobaczył? - uśmiecha się Wiktor domyślnie. -Spokojnie, dawny kochanek jak czerwcowa noc, pojawia się tyl­ko na chwilę.

- Jaki kochanek? - pyta Paweł nieuważnie, po czym gryzie się w język, bo przecież jedyny dawny kochanek w tym gronie to jego własny brat, więc nie ma co rozwijać tematu.

Z całą pewnością i Wiktor powinien w tym momencie ugryźć się w język, ale jak wiadomo, po ginie z tonikiem mało kto robi to, co należy, we właściwym czasie i miejscu. Dlatego Wiktor upija kolejny łyk i swobodnie wyjaśnia:

- Aleksander Kranach, syn Aleksandra, wielka miłość Ali­cji... - dalsze słowa nikną w gwarze rozmowy, która wylęga na taras wraz z resztą gości.

Paweł blednie, ale rzecz jasna, nie widać tego w półmroku. Podnosi się z fotela, sztywno wita z Aleksandrem i czerwoną jak burak Olą. Alicja, nie bardzo rozumiejąc nagłą zmianę na­stroju, trochę desperacko ciągnie Małgorzatę do kuchni po resztę sałatek.

- Co się stało? - rzuca zaskoczona Małgorzata.

- Nie mam pojęcia - odpowiada Alicja szczerze - ale najle­piej będzie, jak zajmiemy wszystkich jedzeniem. Co się stało? - pyta już naprawdę zdenerwowana widokiem Marcina zwisają­cego ze stołka jak przekłuty balonik.

- Jak mogła mi to zrobić? - bełkocze Marcin.

Alicja i Małgorzata spoglądają po sobie. To niemożliwe, że­by już się upił - wystarczy rzut oka na ledwie napoczętą butel­kę martini.

- Chodzi ci o Basię? - dopytuje Alicja tonem troskliwej mat­ki. - Może mieć duży ruch w kwiaciarni. To w końcu popular­ne imieniny. Jeszcze dotrze.

Marcin patrzy na nią, jakby znienacka zaczęła przemawiać w suahili.

- Basia? A co mnie obchodzi jakaś Basia. O niej mówię. Przywlokła jakiegoś wystrojonego pacana...

- Doktor Pankiewicz? - pyta Małgorzata domyślnie.

- Jaka doktor Pankiewicz! Moja Olka, Oleńka moja, taki nu­mer! Po tylu latach taki numer!

Niech cię szlag z twoimi tajemnicami, myśli Alicja, o sobie, rzecz jasna. Wystarczyło powiedzieć Pawłowi, kogo zaprosiłam, zamiast się bawić w niespodzianki.

- Małgosiu, bierz sałatki. - Alicja wtyka salaterki nadal nie­wiele rozumiejącej Małgorzacie i bierze Marcina pod rękę. - A my pójdziemy na taras, za chwilę już będą żeberka...

Masz babo placek, to znaczy niespodziankę. Załamanego Marcina! Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. A swoją drogą, niezłe ziółko z tej lekarki.

Oszołomiony Marcin grzecznie daje się posadzić pomiędzy Wiktorem i Alicją.

- Gin z tonikiem? - proponuje Wiktor.

- Tak, poproszę, tylko bez toniku - machinalnie odpowiada Marcin. - Po toniku zawsze mam kaca.

Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka, myśli Ola, siedząc w wy­godnym ogrodowym fotelu. Nie dostała ani wylewu, ani zawału w drzwiach starej znajomej, do której z tajemniczą miną zaciągnął ją Aleksander wprost z mieszkania swojej matki, a raczej wprost z jej niewygodnego łóżka na sprężynach. Chyba nawet może się już za­cząć dobrze bawić. Czuje kolano Aleksandra tuż przy swoim kola­nie i właściwie niczego więcej już nie potrzebuje, chociaż żeberka są pyszne, a jaśmin pachnie upajająco. Kątem oka widzi Marcina sie­dzącego w pijackim otępieniu obok tego uroczego starszego pana i... nic. Może gdyby nie to otępienie (znane aż nazbyt dobrze), byłoby jej trochę nieswojo, może nawet chciałaby mu coś wyjaśnić, ale tak... Wygląda na to, że jestem banalna do bólu, myśli. Wystarczył rycerz znikąd i wszystko, co nie pozwalało swobodnie oddychać i czuć, zaczyna powoli opadać jak kurz. Cóż, Agatha Christie na różne sposoby przestrzegała przed nagłym zakochaniem się w tajemniczym nieznajomym, ale może trafiłam na wyjątek, który potwierdza regułę.

Z uśmiechem przyjmuje kieliszek wina z rąk Aleksandra, tych rąk, których dotyk jeszcze czuje. Wszędzie.

Aleksander ogarnia spojrzeniem kobietę, która godzinę temu krzyczała jego imię. Nie można powiedzieć, że nie zrobił na nim wrażenia widok zdenerwowanego faceta przy wejściu. Czy to ten, o którym Ola nadal nie ma chęci nic powiedzieć?

Ale Aleksander Kranach jest zbyt doświadczonym mężczyzną, by czymkolwiek się niepokoić. Zbyt dobrze pamięta skrępowanie i nieufność, a potem zdumienie i radość rozkwitającej z dnia na dzień kobiety, by w ogóle przejmować się jej przeszłością.

Z uśmiechem podaje salaterkę miłej dziewczynie o urodzie zmęczonej Alicji, której imienia nie dosłyszał.

Dzwonek telefonu podrywa Alicję. Sytuacja na tarasie wyda­je się opanowana, myśli, poszukując porzuconej w salonie słu­chawki. Odnajduje ją w końcu pomiędzy poduchami kanapy, ale odpowiada jej już tylko ciągły sygnał.

- Pomyłka? - pyta Paweł, który niepostrzeżenie wyszedł za nią.

- Raczej niecierpliwość. - Alicja wzrusza ramionami. - Za­czekam, może jeszcze spróbuje.

W istocie. Próbuje. Paweł usuwa się dyskretnie do kuchni, ale słyszy każde słowo Alicji, tym bardziej że w trakcie rozmowy kończy się płyta Milesa Daviesa. W zdumieniu i zmieszaniu sły­szy, jak Alicja najpierw przyjmuje życzenia, a potem tłumaczy się komuś gęsto z tego, że zaprosiła imieninowych gości mimo żałoby. Słysząc w końcu słowa pożegnania, wchodzi znowu do salonu. Alicja ściska słuchawkę, zapatrzona ponuro w przeciw­legły róg.

- Moja siostra zawsze wiedziała, jak mnie sprowadzić do parteru.

- To ty masz siostrę?

- Czyżbym miała odruchy jedynaczki?

- Nie, nie, po prostu nic nie mówiłaś o swojej rodzinie.

- A pytałeś? - pyta Alicja bardziej zaczepnie, niżby chciała, i ciężko dźwiga się z kanapy.

Na szczęście półmrok panujący na tarasie całkowicie masku­je wyraz jej twarzy. Zresztą, całe towarzystwo słucha opowieści Małgorzaty o brzemiennej w skutki zamianie torebek. Wiktor ciągle wchodzi jej w słowo, a inni komentują, więc chyba bawią się dobrze. Paweł nastawił nową płytę i taras wypełniają miękkie frazy saksofonu.

- Zatańczymy? - ujmuje Alicję za rękę.

- Ja chyba... - Alicja urywa w pół słowa i podaje mu rękę. Dlaczego miałaby przez resztę wieczoru przeżuwać rozmowę z odległą siostrą?

Wiktor szarmancko proponuje swoje ramię Małgorzacie. Nawet tak beznadziejny tancerz jak on może podreptać w miej­scu w takt leniwie snujących się dźwięków. Ola i Aleksander tańczą ze sobą po raz pierwszy. Ola rusza się jak uroczo uśmiechnięty słoń, ale jej partnerowi wydaje się to nie przeszka­dzać. Przez chwilę tylko przekonuje ją, by zrezygnowała z prób prowadzenia w tańcu.

Jedynie Marcin, który powoli odpływa w krainę pomiesza­nych alkoholi, pozostaje w fotelu. Nieruchomym wzrokiem pa­trzy na przytuloną w tańcu parę.

- Co ona w nim widzi? - mruczy półsennie.

Ale nie ma nikogo, kto chciałby odpowiedzieć mu na to od­wieczne pytanie mężczyzny, któremu nigdy wcześniej nie przy­szło do głowy, że nie jest pępkiem świata.

Kompletnie zalany Artur miota się po pustym mieszkaniu. Wychodzi chwiejnie z kuchni z kubkiem kawy. Rozgląda się bezradnie po przedpokoju, pokoju, sypialni. Wszędzie panuje codzienny bałagan.

- Gdzieś się, kurwo, schowała? - mruczy. Siada ciężko w fotelu, wylewając na siebie pół kawy. Wściek­ły odstawia naczynie na stolik. Dłuższą chwilę zajmuje mu wyciągnięcie komórki z kieszeni spodni. Zapala boczne świa­tło. Wybiera numer. Po chwili w kuchni rozlega się dzwonek telefonu stacjonarnego. Artur dźwiga się z fotela i wlecze do kuchni.

- Tu cię mam!

Sięga po słuchawkę telefonu. Waha się. Wraca do pokoju po swoją kawę. Wypija ją duszkiem. Odbija mu się tak, że szybkim krokiem rusza w kierunku toalety. W połowie drogi rezygnuje. Wchodzi do kuchni i zabiera prawie pustą butelkę brandy. Znowu wraca do pokoju. Siada, pieczołowicie ustawiając bu­telkę przy nodze. Przez chwilę wpatruje się tępo w słuchaw­kę. W końcu decyduje się albo po prostu przypomina sobie numer.

Odbiera Elżbieta.

- Jesteś podła suka, Elka - rzuca Artur bez chwili zastano­wienia.

Połączenie zostaje przerwane. Artur dzwoni drugi raz.

- Jeżeli teraz odłożysz słuchawkę, następny telefon będzie na komórkę męża.

- Słucham?

- Nie da się mieć wszystkiego, a za nic nie zapłacić - bełko­cze Artur pompatycznie.

- O co ci chodzi? - Elżbieta nie wydaje się bardzo poruszona.

- O to mi chodzi, że nie może być, kurwa, tak, że rozwalasz mi rodzinę, a sama nie ponosisz żadnych konsekwencji.

- O tym, że jesteś do niczego, wiedziałam - stwierdza Elż­bieta chłodno. - Ale nie spodziewałam się, że jesteś, aż tak ża­łosnym zerem.

- No, to przynajmniej w tym jesteśmy sobie równi - odpo­wiada Artur i przerywa połączenie.

Odkłada słuchawkę. Sięga po butelkę. Wypija solidny łyk i zapada się w fotel. Dzwoni telefon.

- Spadaj! - warczy Artur.

Telefon dzwoni jeszcze chwilę, po czym milknie. Odzywa się komórka Artura.

- Wszyscy spierdalajcie! - mruczy Artur, nie ruszając się z miejsca. Zapada się głębiej w fotel. Po chwili zaczyna pochra­pywać. Znowu dzwoni komórka.

- Nie odbiera. - Zrezygnowana Alicja odkłada telefon.

- Trudno. - Paweł pakuje powoli lekarską torbę i przygląda się Małgorzacie, która zasnęła na kanapie w salonie przykryta dwoma kocami. - Musi tu zostać. Nie sądzę, żeby jeszcze coś się działo.

- W pierwszej chwili przeraziłam się, że znowu zemdlała.

- Nie, nie, gdyby straciła przytomność, wezwałbym karetkę. A tak rano po prostu zabiorę ją, jadąc do szpitala, i pójdziemy prosto do profesora. Miał wpaść na konsultację, to przy okazji... Jesteś pewna, że nie chcesz nic na uspokojenie? - zwraca się do Alicji.

- Nie, nie, jest w porządku. - Alicja upija łyk wody ze szklan­ki. Czuje, że jeszcze trzęsą jej się ręce. - Bogu dzięki, że Kranach zabrał Wiktora. Mogliśmy tu jeszcze mieć prawdziwy zawał.

- Jakoś bym sobie poradził. Chyba - Paweł uśmiecha się krzywo i rusza w stronę kuchni. - Idę coś zrobić z tym pobojo­wiskiem.

- Pomogę ci. - Alicja odstawia szklankę.

Kawałki rozbitego serwisu do herbaty zalegają całą kuchnię. Każdemu może zakręcić się w głowie, ale nie każdy idzie wtedy na wysokich obcasach z tacą zastawioną brudnymi naczyniami. Małgorzata w dodatku oparła się o blat, by nie upaść, strącając przy tym trzy miski niedojedzonych sałatek, które ktoś postawił na samym brzegu.

W milczeniu metodycznie odgruzowują podłogę, wrzucając wszystko do dużego plastikowego worka. Ścierają resztki jedze­nia, zmywają podłogę. Paweł zabiera się do zmywania smug ka­wy i herbaty z szafek, ale Alicja ruchem ręki daje mu do zrozu­mienia, żeby już dał spokój. - Będę miała na to całą niedzielę - rzuca, wychodząc na taras.

Marcin dał się na szczęście namówić i poszedł spać do Paw­ła. Nocną ciszę zakłócają tylko ćmy i komary lecące do ogrodo­wych lamp. Alicja gasi je i przysiada z westchnieniem na fotelu Małgorzaty. Przygląda się popielniczce, z której wysypują się niedopałki damskich mentolowych papierosów.

- Dokąd wyjeżdżają, Ola i ten... Aleksander? - pyta Paweł, siadając obok.

- Do Krakowa, rannym ekspresem.

- Ale nie, na wakacje. Rozmawiałaś z Olką, jakbyś znała to miejsce.

- Jak znam Kranacha, to do Juraty - mruczy Alicja, rozcie­rając zmarszczkę między brwiami.

- Bardzo go znasz? - Alicja milczy, ale Paweł nie zamierza odpuścić. Sam nie wie, dlaczego fala duszącej zazdrości, z którą zmagał się przez cały wieczór, powróciła właśnie teraz ze zdwo­joną siłą. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że spałaś z własnym pasierbem?

- Wtedy nie był moim pasierbem - odpowiada Alicja machinalnie, ale w tym momencie reflektuje się. - Nie wypytuj mnie, Paweł.

- Ale dlaczego?

- Bo tajemnica jest najlepszym afrodyzjakiem - rzuca Alicja po chwili, już bezpiecznie ukryta za swoim zdystansowanym półuśmiechem.

- Jak dla kogo. - Paweł nie słyszy, że zaczyna mówić podnie­sionym tonem. - Nie widzę nic pociągającego w tajemnicach i półprawdach.

- Pawle, uwierz mi, że moja spowiedź z całego życia nie jest ci do niczego potrzebna.

Jednak nieszczęsny Paweł ze starannie przyklepaną, ale niezaleczoną raną po małżeńskich rogach, nie potrafi uwierzyć w to zapewnienie.

- Spychasz mnie do roli...

- Daję tyle, ile mam - przerywa mu Alicja cicho. Może po winna się obrazić, ale chyba nie ma na to siły. Dlatego mówi tylko: - Idź już. Proszę.

Rozdział 10

Niedziela, 22 czerwca 200...

Małgorzata przygląda się sceptycznie aparatowi Holtera wysta­jącemu spod jej kusej letniej bluzki.

- Wygląda jak walkman - rzuca półgłosem do Pawła.

- Ale zapisuje muzykę prosto z serca. - Paweł dociska jedną z końcówek widocznych w dekolcie bluzki i uśmiecha się do Małgorzaty porozumiewawczo. - Nic nie szczypie?

- Nie, jest w porządku.

Profesor uważnie przegląda wyniki badań. Gestem pokazuje Małgorzacie, by jeszcze na moment usiadła. Przez chwilę przy­gląda jej się badawczo.

- Pełny obraz sytuacji będziemy mieli po holterze, no i po teście wysiłkowym, na który umówi się pani z doktorem Radczyńskim. Muszę mieć pewność, że nie ma zmian wieńcowych.

- Rozumiem - odpowiada Małgorzata, choć oczywiście nie ma pojęcia, co to są zmiany wieńcowe.

- Jedno mogę pani powiedzieć już teraz - kontynuuje profe­sor. - Musi pani rzucić palenie.

- Ale...

- Doktor Radczyński wspominał, że ma pani teraz trudny czas...

- Raczej tak - przyznaje Małgorzata zakłopotana.

- Nie da się wyeliminować z życia napięć i przykrości, ale papierosy można.

- Ale to mój jedyny przyjaciel w stresie - próbuje dyskuto­wać Małgorzata i w tym momencie przypomina sobie Alicję za­glądającą nieśmiało do jej gabinetu dzień po wydarzeniach na szosie gdańskiej. Milknie zaskoczona własnym łgarstwem.

- Drobna zmiana sposobu reagowania na stres jest zawsze możliwa - tłumaczy cierpliwie profesor. - Nie uciekniemy od własnego uposażenia psychicznego, ale możemy trochę nad nim zapanować.

- Próbuję - uśmiecha się gorzko Małgorzata. - Z wydatną pomocą tabletek uspokajających.

- Jakich? - pyta profesor czujnie.

Małgorzata wysupłuje małe pudełko z wypchanej, jak zwy­kle, nie wiadomo czym torebki. Podaje je profesorowi, który zdejmuje okulary i zaczyna studiować skład.

- Waleriana, melisa, chmiel, serdecznik. W porządku - odda­je opakowanie Małgorzacie. - Z pewnością pomoże pani bar­dziej niż papieros. Proszę tylko pamiętać, że to jednak lekar­stwo. Nawet od waleriany można się uzależnić.

- Lepiej od waleriany niż od nikotyny - wtrąca Paweł. Małgorzata wstaje i żegna się z profesorem. Paweł odprowa­dza ją do drzwi oddziału.

- Wszystko jasne? - pyta, podając rękę na pożegnanie. - Ży­jesz normalnie, działasz normalnie, reagujesz tak jak zwykle. Ju­tro wracasz tu, mniej więcej o tej porze, oddajesz mi aparat, a w poniedziałek wskakujesz na test wysiłkowy.

- Tak jest - odpowiada Małgorzata. - Wszystko pod kontrolą.

- Żebyś wiedziała, że wszystko. Tam się wszystko zapisuje.

- Złe myśli też?

- Nie, ale złe emocje, owszem. Nie miałabyś ochoty na dru­gie śniadanie? Moglibyśmy zejść do bufetu.

- Właściwie, czemu nie - odpowiada Małgorzata, widząc, że Paweł ma jeszcze ochotę pogadać, choć chyba jednak nie na te­mat jej małżeńskich problemów.

Mimo protestów Paweł ordynuje po dwie parówki z musz­tardą i po szklance soku pomidorowego. Jedzą w milczeniu. - Całkiem miło było wczoraj - bąka Paweł w końcu.

- Świetnie, jeśli chodzi o mnie. Pomijając, rzecz jasna, finał - śmieje się Małgorzata. - Trochę hałaśliwy, choć nieplanowany. Ale na przykład twój brat... - Paweł macha ręką z westchnie­niem. - Pani doktor nieźle go zdołowała.

- Mniejsza z tym. - W innej sytuacji Paweł być może wy­jaśniłby Małgorzacie, jak bardzo się myli, ale teraz woli nie wpuszczać się w poboczne, z jego punktu widzenia, wątki. - Uwierz mi, że sprawiedliwości stało się zadość.

- To co innego.

- Od jak dawna znasz Alicję?

Sztucznie swobodny ton pytania zdradza tak duże napięcie, że Małgorzata odpowiada po prostu.

- Od piętnastego maja.

- Masz to zapisane w kalendarzyku czy co?

- Po pierwsze, nie mam kalendarzyka. Po drugie, tego dnia pierwszy raz w życiu zemdlałam. Na komunii córki, a właściwie pod kościelnym murem, i Alicja...

Małgorzata zaczyna opowiadać historię torebek, ale Paweł słucha nieuważnie, bo już przypomniał sobie, że tego dnia prze­prowadzał się na Berezyńską.

- A co właściwie o niej wiesz? - wypala Paweł z desperacją właściwą ludziom na ogół nieśmiałym i dyskretnym. Widać na­wet tacy czasami czują, że tylko pytanie wprost uwolni ich od niepewności.

Małgorzata przygląda mu się z namysłem.

- A co ty chciałbyś o niej wiedzieć?

- O jej życiu i w ogóle...

- ...i w ogóle, czyli o jej facetach?

Sytuacja jest idiotyczna i Paweł czuje się jak idiota, ale nie ma pojęcia, jak z tego wybrnąć, więc tylko kiwa głową.

- Wiem, że miała dwóch mężów. Pierwszy zginął w katastro­fie lotniczej, a drugi umarł po długiej chorobie - recytuje Mał­gorzata. - Reszta jest milczeniem Alicji, Paweł. Jakie to ma dzi­siaj znaczenie, z kim spała i kogo kochała?

- Nie wiem odpowiada Paweł zgodnie z prawdą.

Na razie może tylko przerwać tę rozmowę, może tylko prze­stać się nad tym zastanawiać. Może z czasem naprawdę przypo­mni sobie, na czym właściwie polega zaufanie.

Flesz szczeka, słysząc kroki Pawła na schodach. Marcin sie­dzi w salonie i ogląda telewizję. Obok niego porozrzucane tecz­ki, wpół rozpakowana torba z Sopotu, jakieś brudne skarpetki i mnóstwo fruwających po podłodze kudłów kaukaza.

- Dlaczego ty pracujesz w niedzielę? - Marcin już od progu wita Pawła wymówkami. - Jestem głodny jak ten pies.

- Nie wkurzaj mnie. - Paweł wchodzi do pokoju. Nie zdej­muje nawet butów, widząc kompletnie zadeptaną podłogę i te straszne kudły. - Przecież to wygląda jak jakaś melina!

Zirytowany rzuca teczkę na krzesło. Rano myślał, że zostawia dom w lepszym stanie. Wchodzi do kuchni. Niestety, tyle było ostatnio dodatkowych zajęć, że nikt nie miał okazji umyć na­czyń. Nikt to znaczy Paweł.

- Służka, wyłaź spod łóżka! - woła pan doktor sam do siebie. To ulubiony tekst mamy. Chyba właśnie czuje się tak jak wiele kobiet po powrocie z pracy do domu. Na kanapie cierpią­cy i niezadowolony mąż - to Marcin. Rozkapryszone dziecko, mające pretensje, że nikt się z nim nie bawi - to Flesz. No i sfrustrowana żona nad górą statków - to on. Taką sobie wy­brał wolność.

Musi to przeorać, bo inaczej zabije Marcina.

- Może obierzesz ziemniaki? - pyta brata z kuchni. - Do te­go możesz użyć tylko rąk.

- Jak już muszę - mruczy pod nosem artysta fotografik. Kie­dy ostatni raz obierał ziemniaki? Chyba w liceum... - Nie mo­żemy zamówić pizzy?

Paweł, milcząc, podaje mu wiadro, torbę z ziemniakami i nóż, sam wraca do kuchni, po drodze zbierając porozstawiane w ca­łym pokoju szklanki. Zamyka otwarte na oścież drzwiczki mini-kredensu. Zakłada rękawiczki i zmywa. Szklankę po szklance.

- Co będzie do tych ziemniaków? - krzyczy Marcin z salonu.

- Zsiadłe mleko.

- Wypiłem.

Cierpliwości! Paweł próbuje skupić się na zmywaniu. Podob­no działa uspokajająco. Przy jakiejś dziesiątej szklance, wyjętej i użytej podczas jego pięciogodzinnej nieobecności, nie wytrzy­muje i wchodzi do salonu, wycierając mokre ręce.

- Może ty masz cukrzycę, że tak pijesz bez umiaru, co? By­łeś sam, a zużyłeś dziesięć szklanek.

Marcin natychmiast odkłada nóż. Rozmowa i obieranie ziemniaków jednocześnie to za dużo dla jego niezbyt podzielnej uwagi.

- Będziesz się kłócił, tak? To był twój pomysł, żebym tu zo­stał. Nie wpraszałem się na tę twoją imprezę.

- Mama wyjechała na działkę. Miałem może ją odwołać, że­by zaopiekowała się chorym synkiem. Mało ma kłopotów z tobą?

- A z tobą to niby ma nieustające pasmo sukcesów? Czter­dzieści pięć lat sukcesów, co? Może jej dołóż jeszcze bogatą wdówkę z Kępy. Będzie klaskała z radości. - Paweł wali Marci­na ścierką. - Ale ty jesteś żałosny, doktorku. - Marcin uchyla się przed kolejnym ciosem.

- Kto tu jest żałosny... Narąbałeś się jak norka. Dobrze, że nie musiałem cię daleko taszczyć, no tak, zapomniałem, miałeś powody do cierpienia, narzeczona cię przerobiła! - zaczepia po­nownie Paweł.

- Mnie? Chyba ci się persony pomieniały. - Marcin przyglą­da się bratu z miną urażonej niewinności.

- No, nie udawaj, przecież widziałem, że miałeś ochotę przy­łożyć temu Kranachowi.

- Sam przyznasz, że za długo to ten twój ideał kobiety nie cierpiał... - ironizuje Marcin.

- Mój ideał? - dziwi się Paweł ostentacyjnie. - Chyba, nie­stety, twój, Marcinku... Tak można było w każdym razie wy­wnioskować z twojej wczorajszej kwaśnej miny. No cóż, współ­czuję ci... Znowu przegrałeś...

Marcin z wrażenia podnosi się z kanapy. Po chwili na nią dramatycznie opada.

- Mój czy twój, nieważne, pokazała nareszcie publicznie, kim jest naprawdę. Podłapała pierwszego napotkanego gościa i się z nim przegięła...

- Marcin, albo jesteś jeszcze pijany, albo nie jesteś synem mojej matki! Stuknij się, opoju, i zacznij myśleć, a nie ziać nie­nawiścią!

- No bo chociaż ten mój, pożal się Boże, następca mógł być jakiś...

- Kulawy, bezzębny i bezdomny? - pokpiwa Paweł. - Tu cię boli? Rodzimy James Dean zdeklasowany przez towar z importu.

- Bardzo go polubiłeś, prawda? No tak, w końcu to może być twój pasierb!

- Przesadzasz! - ucina Paweł.

- Słyszałem, jak ten, jak mu, Wiktor, coś wspominał, że na tego Kranacha zawsze baby leciały, ta twoja Alicja też.

- Chcesz, żebym go tak samo nienawidził jak ty? Usiądzie­my sobie przy piwie i będziemy się rozkoszować wspomnienia­mi. Już to widzę: dwaj bracia i wianuszek byłych i niedoszłych kochanek... - Trochę Pawłowi odpuszcza.

- No to może zaraza gdzieś tkwi w nas? - słusznie rozumuje Marcin.

- Tylko nie mieszaj w to mamy i ojca. Pamiętam twoją uroczą panią psycholog. Jeszcze do dzisiaj dźwięczą mi w uszach jej teorie. - Paweł przypomina bratu romans z psycho­terapią w tle. - Obieraj, obieraj.

- Nic nie mieszam. Ty dryfujesz w stronę starszej kobiety, bon voyage. Ja siedzę w loży szyderców. Każdy na swoim miejscu.

Marcin obiera ostatniego ziemniaka, podaje Pawłowi garnek i nóż. Paweł niesie garnek do kuchni, płucze ziemniaki, wlewa wodę i włącza gaz.

- A propos kobiet i zobowiązań. Pamiętasz, że jesteśmy na szóstą umówieni z kwiaciarką? Ona dzisiaj specjalnie wcześniej wyjdzie z pracy - wychyla się Paweł z kuchni. - Pamiętam, zaraz tu ogarnę, rzuć tylko jakąś szczotkę, to oprawię Flesza wieczorowo. - Marcin wyraźnie składa broń.

Skacowany Artur obudził się połamany po nocy przespanej w fotelu. Bogu dzięki, że to niedziela. Raczej trudno uwierzyć, że w tym stanie mógłby pokazać się w pracy. Przewrócił już ca­łą domową apteczkę w poszukiwaniu czegokolwiek, co uśmie­rzyłoby tępy ból głowy. Na próżno. W końcu na dnie szuflady kuchennej znalazł pojedyncze opakowanie alka seltzer. Rozpu­ścił tabletkę w szklance wody i wypił z ulgą.

Nieco zdumiony, ale przede wszystkim wściekły, snuje się po mieszkaniu. W końcu dociera do niego, że Małgorzata nie wró­ciła na noc.

W pokoju przy fotelu leży opróżniona butelka, telefon i ko­mórka. Artur sięga po komórkę i natychmiast prostuje się z ję­kiem. Ból w krzyżu błyskawicznie zagłusza ból głowy. Z trudem siada w fotelu. Ciężko mu skoncentrować wzrok, ale po dłuższej chwili odczytuje zapisane na wyświetlaczu nieodebrane połą­czenia. Uśmiecha się ironicznie, przekonany, że to Elżbieta pró­bowała się do niego dodzwonić, ale jeden zapisany numer nic mu nie mówi, drugi to komórka Małgorzaty. Wzrusza ramiona­mi i wybiera numer żony.

Melodia z Fortepianu odzywa się zza drzwi, bo Małgorza­ta właśnie dotarła do domu. Dojmujący zapach alkoholowych wyziewów uświadamia jej w progu, że nieuchwytny telefonicz­nie mąż mimo wszystko spędził tę noc w domu. Resztę wątpli­wości rozwiewa widok Artura, nie mówiąc już o butelce nadal wartującej przy fotelu.

- Proszę, proszę, pani domu wróciła - odzywa się Artur nie­co schrypnięty, ale agresywny.

- Piłeś - raczej stwierdza, niż pyta, Małgorzata.

- A co miałem robić, jak mi się żona puszcza po mieście.

- Przestań!

- A niby czemu mam przestać? Odgrywasz mi tu, jaka to ty je­steś skrzywdzona, a sama, co? Dobrze było? Lepszy był ode mnie?

Małgorzata odwraca się i wychodzi z pokoju. Artur dźwiga się z trudem, ale idzie za nią z wyraźną intencją kontynuowania.

- Pytam cię o coś! - krzyczy. - Był lepszy czy nie?

- Pokrzycz sobie jeszcze - odpowiada Małgorzata spokojnie, ale głos jej drży. -To nawet dobrze. - Wskazuje aparat zawieszo­ny w pasie. - Od razu zapiszą się wszystkie moje stresy.

Artur trochę przytomnieje.

- Holter? Co się stało?

- Zasłabłam.

- Czemu nikt mnie nie zawiadomił? - pyta i w tym samym momencie przypomina sobie nieodebrane połączenia zapisane w komórce. - Przecież byłem w domu - dodaje już mniej pewnie.

- Alicja wydzwaniała pół nocy.

- Znowu polazłaś do tej baby od torebki?

- Ta baba od torebki jest moją przyjaciółką.

- Przyjaciółką? - Artur jest już w domu. - Wszystko przez tę starą lesbę.

- Słucham?

- Dlatego tak się zmieniłaś.

- Ja?

- No pewnie, wściekasz się, szalejesz, gdzieś łazisz po no­cach... wszystkie jesteście takie same, jak nie...

Artur urywa, dostrzegając w końcu, że Małgorzata patrzy na niego, jakby się z choinki urwał. Przygląda mu się jeszcze chwi­lę z niedowierzaniem, po czym rzuca okiem na zegar kuchenny i rusza do wyjścia.

- A ty dokąd znowu? - pyta Artur. Gdyby choć odrobinę zmienił ton, być może Małgorzata miałaby szansę usłyszeć w nim zaniepokojenie i troskę. Niestety, słyszy jedynie złość i zniecierpliwienie.

- Maja wraca za piętnaście minut.

- Ja pójdę.

- Przecież nawet nie wiesz, jak wygląda jej wychowawczyni.

- Wystarczy, że wiem, jak wygląda moja córka. Nie mówiąc o tym, że ona mnie pozna.

- No, nie wiem.

Zabrzmiałoby to pewnie bardzo ironicznie, gdyby nie było szczerą prawdą. Wymięty, nieogolony i zdecydowanie nieświeży Artur nie nadaje się dzisiaj do roli czułego tatusia. I chyba sam dochodzi do tego wniosku, bo nie zatrzymuje już Małgorzaty.

Właściwie powinna się popukać w czoło. Rzeczywiście, dys­kusje na ciężkim kacu to jest to, czego teraz oboje najbardziej potrzebują. Choć trzeba przyznać, że udało mu się ją zaskoczyć: albo się puszcza, albo została lesbijką, prosta piłka. Tertium non datur.

Małgorzata zaczyna się uśmiechać do swoich myśli. W samą porę, bo wesoły autobus skręca właśnie z fantazją na szkolny parking. Już widzi Maję machającą do niej przez okno.

Dzieci wysypują się z autokaru. Poprzez zgiełk powitań i po­żegnań z trudem przebija się głos wychowawczyni nawołującej, by każdy sprawdził, czy zabrał wszystkie swoje rzeczy. Maja bie­gnie do matki, ale zatrzymuje się jeszcze, by pożegnać się ze swoimi przyjaciółkami. Małgorzata parska śmiechem, widząc czułe pocałunki dziewczynek. Jej śmiech zamiera jednak błyska­wicznie, bo Maja odwraca się i Małgorzata dostrzega oko pod­bite różnokolorowym sińcem.

- Co się stało? - woła, uginając się pod ciężarem córki, któ­ra swoim zwyczajem wita się z nią, wskakując jej na biodra.

- Nic - macha ręką Maja pośród uścisków i pocałunków. -Poprosiłam Błażeja, żeby rzucił mi colę.

- No i co?

- No i rzucił. Nie zdążyłam złapać.

- I...?

- I nie martw się, mamo. Następnym razem na pewno złapię.

Przed szóstą mieszkanie Pawła wygląda zupełnie inaczej. Marcin siedzi w łazience i doprowadza z kolei siebie do stanu użyteczności publicznej. Jego stylizowany trzydniowy zarost od wczoraj przypomina raczej szczecinę. Najgorzej idzie mu z baczkami.

Basia przychodzi punktualnie. Ma rozpuszczone włosy pro­sto spod fryzjerskiej gofrownicy, niebieską princeskę mini, nie­bieskie japonki i torebkę ze sznurka. Właśnie rozpoczęła waka­cje. Ostatnie wakacje w technikum ogrodniczym, w którym zdała do piątej, dyplomowej klasy.

Na widok Pawła od progu zaczyna tłumaczyć, dlaczego nie dotarła na wczorajszy wieczór. Tłumaczenie jest niezwykle dro­biazgowe, gdyż Basia nie może powiedzieć wprost, że zaprosze­nie w ostatniej chwili na ogródkowe przyjęcie wydało jej się du­żo mniej atrakcyjne niż perspektywa kręgli w Hula-Kuli.

Marcin nie byłby sobą, gdyby nie doszło do kolejnego qui pro quo. Słysząc głos szczęśliwej znalazczyni psa w przedpoko­ju, zaczyna wyć cichutko, a właściwie skowyczeć. Basia robi krok do przodu i w tym momencie do jej kolan rzuca się... Flesz ze szczerym zamiarem potraktowania swej wybawicielki od wol­ności szczerym liźnięciem przez pół twarzy. Basia, usiłując unik­nąć aż tak gorących dowodów wdzięczności, próbuje wyminąć Flesza i wchodzi, a właściwie wsuwa się wielkim ślizgiem na ja­ponkach po wypastowanej przez Pawła podłodze do pokoju. Za­trzymuje się dokładnie przed kanapą, a ściślej przed nogą zdzi­wionego Marcina, i łapie go za spodnie w dość niefortunnym, jak się zdaje, miejscu. Marcin podskakuje na jednej nodze i zno­wu skowycze - zupełnie udatnie - ale tym razem z bólu.

- Jezu, to ty? - woła Basia, nie kryjąc zaskoczenia.

- Nie, to ja... ale to faktycznie jakiś cud - poszkodowany za­czyna się śmiać.

Basia próbuje podnieść się z wdziękiem z nadprogramowe­go szpagatu. Upadła na prawą nogę, rozrywając rozcięcie w mini sukience prawie do talii. Nie ma już nic do ukrycia, bo pod sukienką są tylko mikroskopijne stringi. Marcin z radości aż stuka gipsem. Paweł, do tej pory obserwujący całą scenę w osłu­pieniu, ociera pot z czoła, chyba też z wrażenia, i podbiega, by pomóc dziewczynie wstać. Basia jest już purpurowa jak zawsze w obecności któregoś z braci Radczyńskich. Tym razem ma ich obu naraz i widzi, że zrobiła wrażenie na obu, ale wygląda na to, że cudownie odnaleziony ulubiony klient jest jednak bardziej w jej typie.

- Tego mi jeszcze brakowało. Basiu, proszę, nie bądź kolejną ofiarą mojego brata. - Dusząc się ze śmiechu, Paweł wyjmuje sok i colę z lodówki. - A skąd się znacie?

- Z kwiaciarni! - odpowiadają chórem.

- To jest właśnie Basia, gwiazda kwiaciarstwa polskiego! Ta dziewczyna, z którą miałem umówić się na kawę, ale operacja w Płońsku mi przeszkodziła!

Ostatnie zdanie Marcin wypowiada nadzwyczaj głośno i zna­cząco. Na szczęście w porę przypomniał sobie kit, który jej wci­skał sprzed szpitala z głębi ziemi mazowieckiej.

Basia ze zrozumieniem kiwa głową.

- Tak szybko cię wypuścili? - pyta troskliwie. - To naprawdę super, że mogłam pomóc z tym psem. W życiu bym nie przy­puszczała, że to pana pies - zwraca się do Pawła. - To znaczy, że to twój pies! - uśmiecha się do Marcina.

- Ale numer, a ja jak do ciebie dzwoniłem z Płońska, to nie miałem pojęcia, że to właśnie ty uratowałaś mi psa, no i w ogó­le nie wiedziałem, że mój Flesz był w niebezpieczeństwie - w tym samym dziecinnym stylu konwersuje z nią Marcin.

Czy to próba przedrzeźniania kwiaciarki, czy łatwość nawią­zywania kontaktu na właściwym poziomie, ale Basia z Marci­nem doskonale się w tych ochach, achach i superach ro­zumieją. Jak się czuje w tym wszystkim Paweł, który jak mamusia albo, co gorsza, gosposia, podaje dzieciom do stołu, wie tylko on sam.

- Powinniście raczej umówić się na lody albo na karuzelę -żartuje, przynosząc ciasto i colę. - Przydałaby się guma i chip­sy, ale sorry, nie przewidziałem.

- O co ci znowu chodzi? - pyta Marcin z tak szczerym zdu­mieniem, że starszy brat gryzie się w język i zajmuje się tym, do czego go tutaj powołano. Basia obserwuje Pawła, który ustawia wiktuały na stole, a z jej spojrzenia wynika jasno, że jest zachwy­cona i sytuacją, i przyjęciem, i wszystkim.

- To ja was tutaj zostawię, mam umówioną wizytę... Na mo­je szczęście! - dodaje półgłosem Paweł.

Wychodzi z domu, ale zajęta sobą młoda para na kanapie na­wet tego nie zauważa. Basia w skupieniu czyta i ogląda głupoty wymalowane flamastrami na gipsie Marcina. Kontemplacja te­go fascynującego obiektu literacko-plastycznego zajmie im jesz­cze dobry kwadrans. A potem? Wierzmy, że Marcin poradzi so­bie. Ostatecznie ma zagipsowaną stopę, a nie fantazję.

- Chyba powinnam zadzwonić do matki - mówi Ola, nerwo­wo mnąc serwetkę. - Cały czas się niepokoję. Dopiero wróciła z obserwacji i w ogóle.

- Jeśli i w ogóle, to dzwoń. - Aleksander przygląda się Oli z szelmowskim uśmiechem. - Zaczekam na ciebie z deserem.

Ola rzuca mu przepraszający uśmiech i wychodzi z zatłoczo­nej restauracji krakowskiego hotelu. W lobby hotelu nie jest wcale ciszej, bo przez otwartą bramę wejściową wpada gwar nocnego życia Floriańskiej. Ola skręca na schody i po chwili za­myka z ulgą drzwi pokoju. Hałas z Floriańskiej dociera nawet tutaj, choć specjalnie wzięli pokój od strony patio. Ola zamyka z trudem stare okno i wyciąga się na wielkim łożu o pięknie wy­giętym metalowym zagłówku.

Wiecznie zatroskana córeczka! Myślałby kto! Łatwiej powie­dzieć muszę do mamy niż jestem zdenerwowana albo nie wiem, co robić. Tym razem przez chwilę chciała pobyć sama. Czy naprawdę nie mogła po prostu powiedzieć tego Aleksandrowi?

Trudno, uśmiecha się Ola sama do siebie. Tylko w amery­kańskich romansach kobieta rozwiązuje od ręki wszystkie swoje życiowe problemy po jednej, góra dwóch nocach z ukochanym. No właśnie, jeszcze nie spędziliśmy ze sobą całej nocy. Dlatego nie powiedziałam wprost.

Skąd właściwie ten nagły niepokój? Przecież to nie jest jej pierwszy raz. To nawet nie jest jej pierwszy raz z Aleksandrem. Trudno było jej wyzbyć się skrępowania tam, w mieszkaniu je­go matki, ale na szczęście bez skrępowania mu o tym powiedziała. Dlatego przyjechali na krótki weekend do Krakowa. Żeby pobyć ze sobą dłużej. Cały dzień łazili po mieście, zdeptali wzdłuż i wszerz Kazimierz i okolice Rynku. Nóg nie czuje... nic nie czuje... zasypia.

Budzi ją znajomy zapach wody toaletowej. Aleksander leży tuż przy niej i z ledwie widocznym w mroku uśmiechem przy­gląda się zaskoczonej, rozespanej Oli.

- Przespałaś deser.

- Pewny jesteś? - odpowiada Ola, przysuwając się bliżej. -Przecież nie wiesz, co bym zamówiła.

- Zaczynam się domyślać - szepcze Aleksander. - Życzy so­bie pani górę czy dół?

- Życzę sobie wszystko - mruczy Ola i jednym ruchem zdej­muje sukienkę. Jest bez stanika. Zdjęła go na prośbę Aleksan­dra. Niech się gapią i zazdroszczą, powiedział.

Aleksander rozbiera się bez słowa. Później delikatnym ru­chem zdejmuje to, co jeszcze na niej pozostało. Patrzy. Długo. Czeka, aż minie jej skrępowanie, aż wszystkie myśli o tym, co ma za małe, a co za duże, przesuną się jak chmury i jak chmu­ry odpłyną.

- Jesteś śliczna - przesuwa ręką wzdłuż jej nóg. - Jak wyrzeź­biona...

Ola przytula się do niego całym ciałem. Nic nie drażni, nic nie uwiera, znajomy zapach, znajomy, niespieszny dotyk. Ciem­na głowa Aleksandra sunąca wzdłuż jej piersi, brzucha. Długie przystanki i powroty. Pierś - jedna... druga sztywniejąca bro­dawka i za chwilę... znowu powolna podróż w dół, już... inny dotyk, który strząsa z niej pierwszym dreszczem resztki snu. Oddech, coraz szybszy i ten dotyk i...

- Chodź do mnie - szepcze Ola i otwiera się z radością, że już...

- Jestem.

Chciałaby tyle powiedzieć, ale słyszy tylko swój jęk i już nic nie musi mówić, bo przecież on wie i dlatego przesuwa ją niżej, by nie uwierał jej brzeg metalowego łóżka. Ruch przyśpiesza i puls też, i już nie słychać szumu ulicy, tylko ich zmieszane od­dechy i metaliczne pobrzękiwanie łóżka.

- Słychać nas na pół piętra - szepcze Aleksander. Ola nieruchomieje.

Jednym, niemal tanecznym ruchem Aleksander przekręca ich oboje i pobrzękiwanie cichnie, a Ola prostuje się pod doty­kiem rąk, które obejmują pierś jedną... i drugą. Obiema rękami wspiera się na jego ramionach i płynie z nim i nad nim w ryt­mie znów przyśpieszającego oddechu...

- Ojej!

- Zabolało? Przepraszam. - Aleksander unosi jej biodra, opuszcza powoli. - Tak lepiej?

Ola kiwa głową, niepewna, czy naprawdę zabolało, czy może nigdy tak, nigdy aż tam, bo znów to czuje, ten ból i coś jeszcze, co rośnie z oddechem i każe przyspieszyć, i przylgnąć do niego, i już tylko czuć, bo już się wyrywa, nie z gardła, nie z piersi, gdzieś z głębi, ten krzyk, co miesza się z jego westchnieniem, i teraz przytulić się mocno, i... już.

Nie, nie już. Ola już wie, że kochanie się z Aleksandrem nie kończy się na tym. Bo jeszcze można trwać w przytuleniu, w miękkim, czułym całowaniu i szeptaniu ich tylko uszom prze­znaczonym. Można tak trwać. Długo.

- Wiesz, że jesteś pierwszym mężczyzną, z którym rozma­wiam po kochaniu? - mówi Ola po dłuższej chwili, odsuwając się nieco. - I rozmawiam o kochaniu się. Pierwszym, który słu­cha i chce wiedzieć.

- Mówisz, gawędziarz ze mnie. - Aleksander poprawia po­duszkę pod jej głową.

- Też - parska śmiechem Ola.

- Taka rozmowa wymaga doświadczenia - oświadcza Alek­sander z dumną miną.

- I dużej pewności siebie. - Ola próbuje dać mu pstryczka w nos, ale udaje mu się uchylić.

- Tego też - przyznaje Aleksander. Wstaje, otwiera szerzej okno. - Może łyk wina?

Ola przeciąga się leniwie.

- Pomyślałeś o wszystkim.

- Nie. Tylko o nas. - Aleksander nalewa dwa kieliszki wina, wraca do łóżka i do tematu. - Mężczyźni nie rozmawiają na se­rio o seksie, chyba że zmusi ich do tego lekarz albo terapeuta. Między sobą pozostają na poziomie szkolnych dowcipów.

- Masz to przemyślane - uśmiecha się Ola. - I przećwiczone.

- Och, ty!

Ola przytomnie odstawia swój kieliszek, dając Aleksandrowi szansę na to samo, i naciera uzbrojona w puchową poduszkę, ale już po chwili przegrana leży na plecach, a Aleksander patrzy na nią tak, że cała mięknie. W przeciwieństwie do niego.

Podobno najskuteczniejsza strategia uwodzenia kobiety na­znaczonej nieudanym związkiem polega na tym, by ze szczegó­łami dowiedzieć się - najlepiej od samej zainteresowanej - jaki był poprzednik, i zachowywać się odwrotnie. Pozornie proste jak drut. W istocie wymaga co najmniej trzech rzadkich umie­jętności: uważnego słuchania, czytania między wierszami, no i krytycznego spojrzenia na siebie, o co najtrudniej. Najtrud­niej mężczyznom, rzecz jasna, bo większość kobiet funduje so­bie hiperkrytycyzm regularnie od dnia, w którym ujrzy pierw­szy pryszcz na czole, i długo po pierwszym siwym włosie na skroni.

Trudno stwierdzić, czy Aleksander posiadł wszystkie te umiejętności. Marcin Radczyński starannie zadbał jednak o to, by Ola większość zachowań dojrzałego mężczyzny odbierała jak objawienie i cudowny prezent od losu. To pewne, że po takim poprzedniku nietrudno wejść w jej życie w charakterze księcia z bajki. Nawet jeśli jest to bajka dla trzydziestopięcioletnich dziewczynek.

Sęk jednak w tym, że najdzielniejszy książę kiedyś zsiada z konia. Byłoby dobrze, gdyby do tego czasu Ola uporała się ze swoimi problemami. Pewnie, że nieobliczalny Marcin nie mógł skłonić jej do tego, by coś zmieniła w swoim niby-dorosłym życiu, karmionym wiecznymi pretensjami do świata i okolic. Ale teraz już czas najwyższy. Smutne byłoby zakończenie bajki, gdy­by książę po zejściu z konia stanął wobec zalęknionej pięciolat­ki wiecznie schowanej za maminą spódnicą. Twój serw, Olu.

Rozdział 11

Poniedziałek, 23 czerwca 200...

Bez względu na to, jak potoczą się sprawy, jest coś, co już łączy Pawła i Alicję. To otoczony z trzech stron ażurowym murkiem, a teraz nawet obrośnięty dzikim winem śmietnik. Ściślej mó­wiąc, zielony pojemnik na kołach, do którego mieszkańcy obu posesji mogą wrzucać zbędne resztki swojej przeszłości. Płot dzielący posesje urywa się w tym miejscu nieco wcześniej, zostawiając trochę miejsca na manewrowanie pojemnikiem i, rzecz jasna, na przejście do sąsiadki. Przejście jest na tyle sze­rokie, że umożliwia nawet ciągnięcie nietrzeźwego brata, o czym Paweł przekonał się sobotniej nocy.

Paweł wychodzi właśnie z Fleszem, bo pies kręcił się już do­brą godzinę. Na widok Alicji zmierzającej w stronę śmietnika przypomina sobie radę, której kolega, zresztą gej, udzielał wszystkim dziewczynom na roku: Nawet jeśli tylko idziesz wy­rzucić śmieci, musisz wyglądać tak, jakbyś miała spotkać męż­czyznę swojego życia. Dopiero teraz widzi, jak bardzo tamten miał rację. Bo Alicja w kretonowej kusej podomce wygląda re­welacyjnie, a on, Paweł, jest mężczyzną jej życia. To znaczy, tej części jej życia. Tylko ona jeszcze o tym nie wie. On też tak do końca jeszcze nie, ale nie ma zamiaru teraz się nad tym zastanawiać.

Paweł niemal zastępuje jej drogę. - Chwileczkę. - Alicja wymija go nie bez trudu. Dopiero w tym momencie Paweł dostrzega, że kobieta jego życia dźwiga dwa wory śmieci i jeszcze ze dwie, trzy mniejsze torebki.

Co za palant ze mnie, myśli Paweł, rzucając się z pomocą. Alicja bez słowa oddaje mu worki. Dobrze, że nie musiała ich jeszcze podnosić i wrzucać do pojemnika, chociaż wówczas Pa­weł mógłby popodziwiać linię jej bioder i piersi, jak to koneser.

- Nie miałabyś ochoty na spokojną chwilę z sąsiadem? - pyta.

- O cholera jasna! - odpowiada Alicja, która właśnie wyrzu­ciła mniejsze torebki.

- Aż tak cię denerwuję? - Uraza podnosi głos Pawła co naj­mniej o dwa tony.

Ale Alicja nie odpowiada, tylko zaczyna gwałtownie wspinać się na brzeg pojemnika. Jej biust ujęty w dekolt karo uwydatnia się kusząco, kiedy zawieszona na pojemniku próbuje sięgnąć po coś w dół. Pojemnik przechyla się niebezpiecznie, na szczęście Paweł budzi się ze snu urażonego amanta i przytrzymuje go w ostatniej chwili. Flesz zaczyna przestępować z łapy na łapę, bo już wyczuł dobrą zabawę.

- Wyrzuciłam klucze od domu - wydusza Alicja, która ko­rzystając z tego, że Paweł nadal przytrzymuje pojemnik, znowu zawisła na nim całym ciężarem.

- Zaczekaj - odsuwa ją Paweł. - Ty przytrzymuj. Cokolwiek ciężkawym podskokiem wspiera się biodrami o brzeg pojemnika i zaczyna pochylać się coraz niżej. Nic z te­go. Pojemnik musiał być opróżniony z samego rana, bo jest na­prawdę głęboki.

- Nie wpadnij - upomina Alicja.

Flesz zaczyna poszczekiwać. Paweł widzi pęk kluczy wrzuco­ny w kąt przy ściance, pochyla się niżej i... zwala do środka. Flesz szaleje. Próbuje tego samego, ale tylko łeb sterczy mu nad brzegiem pojemnika.

- Żyjesz? - woła Alicja.

- Trzeba było wchodzić nogami - mruczy Paweł, gramoląc się, na całe szczęście, wśród papierzysk, a nie resztek obiadowych. Próbuje wydobyć się, nie wywracając wraz z pojemnikiem. Flesz poszczekuje wytrwale. Jest romantycznie nie do wytrzy­mania. Alicja stoi z nieodgadniona miną w nieco sfatygowanej sukience.

- Nawet się tak bardzo nie uświniłem - ogląda się Paweł. Akurat dzisiaj musiał włożyć jasne spodnie. No ale ugotowałby się w ukochanym dresie.

- Mój ty bohaterze. - Alicja całuje go w policzek i zaczyna się śmiać.

Paweł kuje żelazo póki gorące:

- To jak? Zobaczymy się dziś jeszcze? Mam już po dziurki w nosie niańczenia Marcina, jego nogi i jego psa.

Bogu ducha winny kaukaz obserwuje ich jak sędzia na me­czu tenisowym, śmiesznie przekrzywiając głowę, raz w prawo w stronę Alicji, raz w lewo w stronę Pawła. Czeka na dalszy ciąg zabawy.

- Może teraz ja cię trochę poniańczę? - uśmiecha się Alicja.

- Kiedy? - Paweł podchodzi bliżej, jego stopa obuta w san­dał ekologiczny staje tuż obok jej klapka z korka.

- Nie wychodzę dziś z domu. Sprzątam. - Alicja nie cofa się.

- Wiosenne porządki?

- Raczej przygotowania do sezonu letniego. - Alicja nie ucie­ka wzrokiem, a kaukaz zaczyna wpychać nos pod jej sukienkę. To oczywiście dowód sympatii i żywego zainteresowania, ale...

- Paweł, ten brytan mnie za chwilę obsika. Przyjdziesz wieczo­rem, pogadamy. - Alicja poprawia nerwowo kretonową kreację.

- Jak tylko zmyję z siebie szpital... jestem! - rzuca na od­chodnym Paweł.

- Czekam - Alicja posyła całusa. Flesz macha ogonem, jak­by to był całus dla niego.

Pies i jego zastępczy pan idą Saską. Pies ciągnie do swego ulu­bionego miejsca koło domu, w którym, o czym mało kto wie, mieszkał Gomułka. Paweł zaczyna nucić, fałszując straszliwie: Już zapisani byliśmy w urzędzie, białe koszule na sznurze schły.... Flesz spogląda na niego z niedowierzaniem. Nic dziwnego.

Profesor wyznacza wizytę za dwa, trzy dni, kiedy zostanie zinterpretowany zapis z holtera. To może okazać się bardzo in­teresujące, myśli Małgorzata, doprowadzając się do porządku po teście wysiłkowym na bieżni. Ciekawe, czy taki zapis jak par­tytura symfonii pozwoli im odczytać wszystko, co przeżyła od niedzieli? I jak w tym zapisie wyglądają czułe rozmowy z mę­żem? Jak na nią było to niezłe fortissimo.

Paweł czeka na nią w doskonałym nastroju, podśpiewując i podrzucając długopis z iście żonglerską wprawą.

Małgorzata wychodzi zza parawanu. Dyskretnie włącza ko­mórkę. Niemal natychmiast w głębi torebki rozlega się melodia z Fortepianu. Dzwoni poczta głosowa. Małgorzata z przepra­szającym uśmiechem odsłuchuje, mimowolnie ruchem ręki po­ganiając automat. Uśmiech gaśnie, gdy w słuchawce rozlega się głos Artura: Gośka? Będę jeszcze próbował się dodzwonić. Chodzi o to, że mamy tu jakiś prawny pasztet i będę siedział do oporu, żeby na jutro rano przygotować jakieś stanowisko w tej sprawie. Siedzę w robocie, znasz numer stacjonarnego, jakby co, to dzwoń.

- Wszystko w porządku? - pyta Paweł, widząc, że Małgorza­ta poczerwieniała.

Małgorzata wzrusza ramionami.

- Nieoczekiwane służbowe zajęcie pana męża. Nie wiadomo co, ale do nocy.

- Może to prawda?

- Trudno mi w to uwierzyć.

Paweł milknie, bo mimo wszystko nie czuje się upoważniony do drążenia sprawy.

Małgorzata bez pośpiechu wychodzi ze szpitala.

Przynajmniej w jednym przypadku aparat Holtera okazał się przedmiotem magicznym. Matka Artura wreszcie przyjęła do wiadomości jej problemy ze zdrowiem, a zapowiedź testu wy­siłkowego chyba ją nawet trochę wystraszyła. Dlatego bez zwy­czajowych komentarzy zgodziła się zająć Mają do powrotu Małgorzaty z kolejnej wizyty w szpitalu na Grenadierów. Więcej, z własnej inicjatywy zrobiła drugie danie, powstrzymując się od komentowania zawartości lodówki (moja droga, jesteś po prostu rozrzutna, mnie nie stać na takie frykasy) i bałaga­nu w kuchni (garnki, moja droga, szoruje się również z ze­wnątrz).

Przez chwilę Małgorzata waha się, ale w końcu decyduje się na przystanek autobusowy. Wyjmuje komórkę i ponownie od­słuchuje nagranie Artura. Brzmi tak samo niewinnie i swobod­nie jak dziesiątki poprzednich, które odsłuchiwała w ciągu tych ostatnich miesięcy. Tamte obudziły jej czujność z tego prostego powodu, że nigdy wcześniej Arturowi nie przychodziło do gło­wy zawiadomić ją o tym, że wróci później z pracy. Wracał, kie­dy chciał, uważając za oczywiste, że jakakolwiek sprawa służbo­wa jest z natury rzeczy ważniejsza niż najpilniejsza sprawa rodzinna.

A jeśli tym razem to prawda i telefon Artura jest znakiem jego starań o przywrócenie równowagi? Nie da się już odwró­cić ani zmienić niczego z przeszłych zdarzeń, ale póki Maja nie wie o niczym, można przecież spróbować przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego i otworzyć nowy rozdział. Ostatecznie nie ja pierwsza, myśli Małgorzata, przeczekam burzliwy romans męża. Co się napłaczę, to moje, ale może warto...

Biurowe wnętrza centrali ZUS dawno już opustoszały. W korytarzu stoi wózek sprzątaczki, choć jej samej nie widać, słychać tylko monotonny szum odkurzacza w sali konferencyj­nej. Artur siedzi przy otwartych drzwiach. Otworzył tyle plików jednocześnie, że jeszcze chwila i się w tym pogubi. Ale nie. Ołówkiem zaznacza swoje uwagi na marginesie spornej umo­wy. Z westchnieniem kartkuje całość - będzie tego ze dwadzie­ścia stron, a to dopiero wersja jednej ze stron. Próbuje się sku­pić, ale chyba przeszkadza mu pracujący odkurzacz, bo wstaje od biurka, by zamknąć drzwi i... staje oko w oko z Elżbietą wy­chodzącą z windy.

Jest to z całą pewnością ostatnia osoba, którą miałby ochotę spotkać, ale nawet ślepy dostrzegłby jej skrajne zdenerwowanie. Dlatego nie pozostaje mu nic innego, jak zapomnieć na chwilę o starannie pielęgnowanej urazie.

- Co się stało?

Elżbieta zaczyna płakać. Artur nigdy nie widział jej w takim stanie i do dzisiaj pozostawał w głębokim przekonaniu, że kogo jak kogo, ale jej nic nie rusza. Z wrażenia naprawdę zapomina o wszystkich mściwych przyrzeczeniach.

- Napadli mnie - szlocha Elżbieta.

- Gdzie? Kto?

- Przy bankomacie na Czerniakowskiej, dwaj gówniarze... Jeden wyrwał portmonetkę, drugi torebkę.

- Niech to cholera z tymi waszymi torebkami - mruczy Ar­tur bez sensu, sadzając Elżbietę na krześle. Na szczęście jest zbyt roztrzęsiona, by usłyszeć tę uwagę.

- Tłum ludzi, nikt nawet nie spojrzał... To jakiś koszmar!

- Dobra, co tam było: telefon, karty, pieniądze, dokumen­ty... Dzwonimy do banku.

- Dokumenty i klucze, Boże, Artur, chłopcy są sami w domu!

- Jedziemy.

Artur jednym ruchem wkłada marynarkę i wybiega, ciągnąc za sobą nadal szlochającą Elżbietę. Jego komórka zostaje na biurku, przykryta rozłożonymi dokumentami.

Jak wiadomo, minęły dawne dobre czasy, kiedy złodzieje omijali staruszki i piękne kobiety. Zresztą, zakapturzeni mło­dzieńcy działający dziś przy bankomatach w dawnych dobrych czasach mogliby co najwyżej kapcie nosić za porządnymi zło­dziejami. Trudno. Stało się. Sporo spraw potoczyłoby się ina­czej, gdyby napastnicy wybrali sobie inny dzień albo przynaj­mniej inny obiekt złodziejskiego pożądania.

Alicja biegnie od furtki do domu, bo słyszy telefon. Aparat na dole źle łączy i przerywa rozmowy po tym, jak słuchawka spadła na podłogę, ale spróbuje odebrać, nie chce biec jeszcze na górę. - Mama? - słyszy w słuchawce głos córki zniekształcony trzaskami i piskami w tle.

- Monika! - krzyczy z kolei ona do słuchawki.

- A masz inne dziecko? Co tak krzyczysz? Ogłuchłaś na sta­rość? - pyta córka w swoim stylu. - Jutro przylatujemy. Marc mu­si jechać do Stanów, tak że urlop będzie miał dopiero w sierpniu. Przebukowałam loty i będziemy w Warszawie we wtorek.

- Wszyscy? - pyta Alicja oniemiała.

- Marc zostaje, chcemy jego urlop spędzić razem na Marty­nice. Dzieci wolałabym zostawić u ciebie, będziesz mogła się ni­mi nacieszyć przez całe lato, znajdziemy coś taniego nad mo­rzem i już.

- Z pewnością - odpowiada Alicja, bo coś przecież musi po­wiedzieć.

- Zobaczysz swoje ukochane urwisy. Nie cieszysz się? - Mi­mo trzasków córka nieomylnie wyczuwa chłód matki. - Domi­nique co prawda ma biegunkę, ale to pewnie jakaś nowa alergia, za to Vincent nie może się doczekać zabawy z babcią.

- O której lądujecie? - Alicja chce jak najszybciej zakończyć rozmowę.

- Nie pamiętam, około szóstej, sprawdź w Locie, czekaj, jeszcze się nie rozłączaj, Marc chce ci coś powiedzieć...

- Qui, j'ecoute... Cest moi, Marc, Alicio, kochana, do widzienia - mówi francuski zięć, dumny ze swojej wybujałej polszczy­zny. Monika przejmuje słuchawkę.

- No to szykuj się, babciu. Dzwoniłam w sobotę z życzenia­mi, ale nikt nie odbierał. Kupiłam ci krem. Przeciwzmarszczkowa nowość. Byłaś w operze?

- Nie, urządzałam balangę, było głośno... - z satysfakcją oznajmia Alicja.

- To do jutra, mamusiu! - Monika kończy rozmowę. Alicja zostaje ze słuchawką w ręku. Idzie wolno do łazienki, patrzy w lustro.

- Przeciwzmarszczkowa nowość - przedrzeźnia Monikę i dotyka skóry szyi naprawdę wyprowadzona z równowagi.

Szykuj się, babciu! To przecież oczywiste, że babcia od ju­tra ma wolne, a jedyne, o czym marzy, to rodzinny urlop, rzecz jasna, z cudownym, nieustającym dopływem dużej gotówki, bo przecież Monika jak zwykle przyjedzie goła jak święty turecki. Marc wprawdzie doskonale zarabia, ale na wakacje woli pod­rzucić dzieci babci do Polski, bo niewątpliwie łatwiej opłacić dwa tygodnie na Martynice tylko dla dwóch osób!

Nie chce nawet o tym myśleć. Nie potrzebuje żadnych ko­smetycznych rewelacji, nie potrzebuje swoich francuskich wnu­ków! Zupełnie już odbiło temu dziecku. Wszystko przez to sie­dzenie w domu i karmienie się kolorowymi pismami. Zero delikatności.

Boże, co jej przychodzi do głowy. Przecież to jej jedyna ro­dzina, jedyne bliskie osoby. Jedyne? Bliskie?

Przed chwilą zaprosiła Pawła. Przed chwilą miała cudowny humor, przed chwilą postanowiła powiedzieć Pawłowi, że od­kąd go poznała, wszystko odzyskuje blask!

Może zadzwoni do Małgosi? Nie, ona ma wystarczająco du­żo własnych kłopotów. Weźmie prysznic.

Puszcza letnią wodę, spłukuje włosy, twarz, ramiona. Płacze. Po kilku minutach wychodzi, wkłada czarne płócienne spodnie i bluzkę na ramiączkach. Włosy upina starą spinką. Z Egiptu. Pamięta ten stragan w Kairze, jakby tam byli wczoraj, choć mi­nęło pięć lat. Alek był wtedy niemal w pełni sił, a ona nie mogła się pogodzić z tym, że została babcią. O urodzeniu Dominika, starszego wnuka, dowiedziała się podczas rejsu po Nilu. Potem, zamiast wracać z wycieczką do Warszawy, lecieli do córki, żeby zobaczyć wnuka. Ale taki właśnie już był Alek. Fantastyczny gest, dyskrecja, umiejętność nie zwracania uwagi na złe humory, spokój i szybkie decyzje.

Powoli nakłada krem pod oczy, powinien zatrzeć ślady pła­czu. Ma ochotę na egzotyczne perfumy.

Dzwonek do drzwi. To pewnie Paweł. Alicja otwiera.

- Buona notte! - Paweł wchodzi prawie ze śpiewem na ustach, ale od progu wyczuwa zmianę nastroju. - Coś się stało?

Alicja kręci przecząco głową. Jeszcze nie może się odezwać.

- Pamiętaj, jeśli tylko dzieje ci się krzywda, zawsze obok masz mnie, swojego nowego wiernego sąsiada, a w dodatku le­karza! Wiesz, ile kobiet o tym marzy?

- Wejdź na taras. Taki piękny wieczór.

Alicja zarzuca jedwabny szal i siada w fotelu jak ze sztuki Czechowa. Brakuje tylko samowaru i wiśniowego sadu. Jest bu­telka wina i dwa kieliszki.

- To co robimy z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? -uśmiecha się Paweł. - Może jakaś nadprogramowa wódeczka? Zostało ci coś z tych żeberek? - wyraźnie stara się ją rozweselić.

- Jesteś głodny? No tak, chodź do kuchni...

- Nie przyszedłem na odgrzewane żeberka...

- To po co przyszedłeś? - pyta Alicja agresywnie.

Czemu aż tak?

- Bo mnie zaprosiłaś i obiecałaś, że mnie trochę poniańczysz. Za dużo sobie obiecuję? - Paweł zabawnie przekręca głowę.

- Od jutra niańczę wnuki, nie mogę się dzisiaj przepracować - wyznaje Alicja z ironicznym, swobodnym uśmiechem.

Paweł nie ma najmniejszych szans, by usłyszeć w jej głosie choćby ślad zawodu i goryczy. Może wtedy... nieważne, trudno mieć pretensje, że nie słyszy. Sztywnieje i po chwili, nie ruszając się z miejsca, zaczyna oddalać się z szybkością światła. Jest to widoczne jak na dłoni i pewnie w innych okolicznościach Alicja zdobyłaby się nawet na jakąś uwagę o nadzwyczajnej czytelno­ści męskich reakcji.

- Wnuki? - upewnia się Paweł po najdłuższej tego dnia mi­nucie milczenia.

- A co, nigdy ci nie mówiłam? Dwóch chłopców, pięć lat i trzy. Przyjeżdża moja córka bałaganiara i dwóch chłopaków. Dobrze, że będziesz tak blisko. Oni ciągle chorują i stale wzywa­my lekarza - mówi Alicja cicho, nadal ironicznym tonem.

Nie musi nawet widzieć miny Pawła, by zdać sobie sprawę, że przesadziła, ale nie może się powstrzymać. Dlaczego niby miałby zostać z jakimiś złudzeniami, skoro jej rozwiały się jak dym? Przecież miała uczyć się szybkiego wyjaśniania sytuacji.

- Niestety, nie umiem leczyć dzieci, ale znam kilku niezłych pediatrów. - Paweł wstaje, podając jej zapraszająco rękę. - Sko­ro tak, chodź, pójdziemy uczcić twój ostatni dzień wolności. Może do roll-baru nad Wisłę?

- Gdzie? - Alicja wstaje, ale wstrzymuje się z ręką.

- Po drugiej stronie Wisły, wystarczy przejść się mostem Po­niatowskiego i zaraz zaczyna się piwne zagłębie. Latem bywam tam często po pracy... Alu, rozchmurz się. Marcin romansuje z Basią, są tacy młodzi i głupi, wszystko przed nimi, my też mo­żemy poromansować przy piwie...

- Idź sam, dzięki... - Stoją tak naprzeciwko siebie dobrą chwilę. Alicja przygląda się znajomym, zmieniającym kolor oczom, w końcu podaje rękę. - Dobranoc, wybacz...

Paweł pochyla się ceremonialnie i całuje Alicję w rękę. Wy­chodzi, nie oglądając się. Alicja z westchnieniem wraca na fotel i pustym wzrokiem wpatruje się w swój ogród.

Wszystko na swoim miejscu. Miły mężczyzna o smutnych oczach oddala się z każdym krokiem. W fotelu pozostała babcia, dubeltowa babcia, która jutro rozpoczyna swój dwumiesięczny raj z wnukami. Jeszcze chwilę tu posiedzi. Może wtedy uda jej się przekonać samą siebie, że to ona tak zdecydowała. I że to słuszna decyzja.

Alicjo, dlaczego nie zadzwoniłaś do Małgorzaty? Przecież właśnie po to ma się przyjaciółki. To prawda, że Małgorzata zmaga się z własnymi problemami, ale z pewnością wiedziałaby, co ci powiedzieć. To fakt, będziesz pełnoetatową babcią, ale tyl­ko przez dwa letnie miesiące. Dzisiaj to może wydawać się wiecznością, ale minie jak z bicza strzelił. A poraniony w po­przednim związku, nadwrażliwy mężczyzna - naprawdę, Alicjo - zaczeka. Musi tylko przetrawić tę w sumie oczywistą prawdę, że nie urodziłaś się wczoraj i że za tobą znaczna część życia bez niego. No i uwierzyć w twoje wnuki. A jego zdumienie? Alicjo, przecież to tylko komplement dla ciebie.

Małgorzata wróciła wściekła na siebie, że znowu Bóg wie po co oszczędzała i zamiast zamówić taksówkę, kotłowała się autobusem, w którym trzeba by zacząć rodzić, by ktokolwiek ustąpił miejsca.

Z wdzięcznością wita święty spokój i zapach gulaszu panują­cy w całym domu. Maja darowała jej nawet tymczasowo swoje rowerowe popisy i zgodziła się wyjść z samą babcią. Dlatego Małgorzata może teraz położyć się na chwilę, by starannie roz­ważyć niebłahą kwestię: zapalić czy nie zapalić po obiedzie. Sam fakt rozważania takiej kwestii wydaje jej się zresztą znaczą­cy i chyba poprawia jej to nieco humor.

Ciszę majowego popołudnia przerywa gwałtowny dźwięk domofonu. Małgorzata podnosi się leniwie.

-Tak?

- Dzwoń natychmiast po Artura! - słychać przerażony głos teściowej. - Maja przewróciła się... ręka jej tak wisi, o Boże!

Małgorzata wypuszcza z ręki słuchawkę domofonu i tak jak stoi - wybiega z mieszkania. Nie czekając na windę, biegnie po schodach, czując w gardle własne serce.

Na ławce przed klatką schodową siedzi biała jak opłatek Ma­ja. Lewa ręka zwisa jej od łokcia bezwładnie.

- Mamusiu, nic się nie martw - woła na widok Małgorzaty. - Ja tylko złamałam rękę.

- Co ty tu robisz, miałaś dzwonić! - woła teściowa doprowa­dzająca właśnie lekko obtłuczony rower. - Boże, to naprawdę nie moja wina. Tak prosiłam, żeby nie jeździła bez trzymanki... To nie moja wina!

- Boli? - pyta Małgorzata, nie zwracając na nią uwagi.

- Właściwie nie, trochę drży - odpowiada Maja spokojnie. Trochę za spokojnie. Jest wyraźnie oszołomiona.

- Poruszaj palcami.

- Nie mogę.

- Możesz wstać?

- Tak, tylko trochę mi dziwnie.

Małgorzata jednym ruchem chwyta szczuplutką, na szczęś­cie, córkę na ręce.

- Mamo, lecę z nią do przychodni. Niech mama spróbuje przez ten czas porozumieć się z Arturem.

Matka Artura bez dyskusji znika w drzwiach klatki schodo­wej, które przytrzymuje jej dozorca zaalarmowany przez dzieci z podwórka.

- Pani mi ją da, bo zaraz pani padnie, a dwóch nie doniosę.

- Dozorca dogania Małgorzatę i nie czekając na odpowiedź, po prostu wyjmuje Maję z rąk matki.

Na szczęście korytarz poradni dziecięcej jest pusty. Na wi­dok dozorcy wnoszącego dziecko rejestratorka natychmiast podrywa się od popołudniowej kawy.

- Ulica?

- Na Uboczu cztery, mieszkania sto jedenaście, Rusznikowska - rzuca zdyszana Małgorzata. - Chyba złamana ręka!

- Pani doktor! - woła rejestratorka na stronę dzieci zdro­wych. - Skierowanie na rentgen!

Pięć minut później Maja znika za drzwiami pracowni. Mał­gorzata nie jest w stanie usiedzieć na metalowym krześle w po­czekalni. Miota się nerwowo od drzwi do drzwi.

- Małgosiu! - Teściowa niemal biegnie długim korytarzem.

- Nie dodzwoniłam się do niego. Nie odbiera tej swojej ko­mórki.

- A stacjonarny?

- Nie znam numeru. Masz, przyniosłam twoją torebkę. Małgorzata wyjmuje telefon i wybiera szybko numer. Czeka.

Po dłuższej chwili odzywa się w końcu jakiś kobiecy głos.

- Dzień dobry, mówi Małgorzata Rusznikowska, czy mogę mówić z mężem?

- Dzień dobry pani. Ja tu teraz sprzątam, a pan Artur to wy­szedł razem z panią Elą jakieś pół godziny temu. Ale chyba tu jeszcze wróci, bo teczkę i o, komórkę też zostawił. Wyłączę ją, co ma się rozładowywać. Czy coś przekazać?

- Nie. Dziękuję pani - bąka Małgorzata, rozłącza się i wybu­cha płaczem ku przerażeniu teściowej.

- Boże, coś z Arturem? - Z Arturem? - Małgorzata nie ma już siły dłużej się hamo­wać. - Artur ma się świetnie. Znowu mi wmówił, że będzie pra­cował do wieczora, a po prostu poszedł gdzieś z tą swoją zdzirą. Od pół roku to samo! Mam dość tych upokorzeń i kłamstw! Nie mam już siły, nie mam...

Matka Artura osuwa się na krzesło jak ogłuszona. Mimo wzburzenia Małgorzata zauważa, że nawet nie próbuje swoim zwyczajem dyskutować, wiedzieć lepiej, obrażać się. Po prostu siedzi jak przygnieciona ciężarem ponad siły. Małgorzata siada przy niej.

- Boże, a tak się starałam! Tak się starałam, żeby nie był taki jak ojciec! - Matka Artura ociera łzy wierzchem dłoni. - Taki nasz los, dziewczyno. Musisz zacisnąć zęby i wytrwać. Nie ma rady. Najważniejsze to wytrwać.

Małgorzata chyba pierwszy, no, może drugi raz w życiu pa­trzy na swoją teściową jak na człowieka. Nawet nie ma ochoty na ciętą odzywkę, choć sama się ciśnie na usta.

- Mamo, babciu, ja wcale nie płakałam, a wy płaczecie? - py­ta z potępieniem Maja wychodząca z prześwietlenia. - Jesteście mięczaki! Przestańcie!

- Rozkaz - uśmiecha się Małgorzata.

Po chwili z pracowni wychodzi pielęgniarka ze zdjęciem i opisem: złamanie podokostnowe kości przedramienia.

- Będzie gips? - pyta Maja z nadzieją.

- Raczej szyna - odpowiada pielęgniarka. - Jak się pospie­szycie, to jeszcze zdążycie na Romera.

- Dobra. Dziękuję. - Małgorzata zamawia taksówkę na już.

- Jadę z wami. - Matka Artura zrywa się z krzesła. Jest rów­nie blada jak Maja, ale znowu energiczna.

- Może lepiej, żeby ktoś został w domu - proponuje Małgo­rzata. - Majeczko, robimy uroczystą kolację z okazji założenia szyny, chcesz?

- Chcę, ale z okazji nadzwyczajnej dzielności super-Mai Rusznikowskiej.

- A co przygotujemy na tę wyjątkową okazję, super-Maju?

- To, co lubię najbardziej?

- Moje placuszki! - cieszy się matka Artura.

- Babciu, zamówimy peperoni z podwójnym serem i dużą pepsi - tłumaczy Maja jak dziecku.

- Aha - śmieje się Małgorzata. Biedna babcia, jednym ru­chem rozwiało się kolejne złudzenie, to o wyjątkowym przywią­zaniu Mai do jej placków z jabłkami. - A na deser?

Maja zastanawia się chwilę.

- Wiem. Babciu, umiesz jeszcze robić ciasto z truskawkami?

- Jeszcze umiem, córeczko. - Matka Artura w końcu się uśmiecha. - Jeszcze umiem.

- No to już - podsumowuje z powagą Maja. - Peperoni i cia­sto z truskawkami. Tylko zadzwoń, babciu, do taty. Koniecznie.

Na rondzie Waszyngtona pustki, jacyś działkowicze z kwiata­mi owiniętymi w gazety i kilogramami czereśni czekają na pierw­szy nocny. Paweł szybkim krokiem idzie przez most. Nie chce mu się wracać do domu. Nie chce mu się gadać z Marcinem.

Już na dole, po drugiej stronie Wisły, z trudem przebija się przez rozbawiony tłum. Skąd taki tłum? Który dzisiaj? Spogląda na wyświetlacz komórki, no tak, dwudziesty trzeci, wigilia nocy świętojańskiej. Z obu brzegów Wisły suną kawalkady wianków.

Kupuje piwo. Radiolog w szpitalu mówił, że bardzo chrzczo­ne. Ale co innego można tu wypić. Herbatę w plastikowym kub­ku? Tuż przy małej estradzie dostrzega wolną ławkę.

Na Wisłostradzie wieczorny ruch. Nad brzegiem rzeki trochę rodzin z dziećmi i przytulone pary. Grupa młodych dziewcząt tworzy taneczny krąg wokół ogniska, jak przystało na rytuał let­niego przesilenia. Nie mają powiewnych sukien, ale w świetle kolorowych żarówek z estrady ich ciała rzucają dziwne cienie. Przy estradzie rozkładają się bębniarze. Zaczynają ostro. To nie­zła muzyka do świętojańskich wróżb i czarów. Do tanecznego kręgu dołączają coraz nowi chętni. Ktoś, pokrzykując, tworzy drugi, wewnętrzny i już dwa kręgi suną rytmicznie w przeciwne strony. Lekki, rześki wiatr od rzeki rozpryskuje wesołe iskry.

Więc tak się bawią ludzie. Paweł wstaje i z rękami w kiesze­niach rusza wzdłuż rzeki, zupełnie jak tego wieczoru, kiedy okradli go w Paryżu. Spacerował wtedy wzdłuż Sekwany z pusz­ką piwa, miał może dwadzieścia franków w kieszeni i czuł, że jest wolnym człowiekiem.

Co mu się, u diabła, przypomina? To było dwadzieścia pięć lat temu, podczas pierwszych studenckich wakacji za granicą. Jest w Warszawie, ma trochę więcej forsy w kieszeni i nic nie musi sobie uświadamiać. Ani na chwilę nie zapomina, że jest wolny do bólu.

Kupuje kolejne piwo. Nie dopija do końca. Z czego ci ludzie tak się cieszą? Z powitania lata? Święta mi­łości i płodności?

Właściwie co złego w tym, że ktoś ma wnuki, zastanawia się Paweł. Teraz już może przyznać się sam przed sobą, że zacho­wał się jak żałosny idiota, pozwalając, by Alicja narzuciła mu swój denny nastrój. Bo przecież o to chodziło w jej nieznośnie ironicznych uśmieszkach i uwagach. O to, że rodzina zwala jej się na kark prawie bez uprzedzenia, a ona może tylko przyjąć to do wiadomości. Przecież poznał ją już na tyle, by wiedzieć, że broni się ironią zawsze wtedy, gdy traci kontrolę nad sytu­acją. Nie o niego chodziło, nie o jego zachowanie, spojrzenie, słowa, nie przez niego była wściekła i rozżalona. Tak mu się jed­nak wydawało, bo... bo egocentryzm to naprawdę ciężka przy­padłość.

Noc przesilenia! Fajnie. No to się przesiliło. Pierwsza kobie­ta od nie wiadomo kiedy, o której miał chęć myśleć, nawet gdy już zeszła mu z oczu. I przecież wiedział, że trochę jej jednak za­leży. Skąd inaczej wzięłaby te pokłady cierpliwości dla jego rą­czych wędrówek: dwa kroki do przodu i zaraz potem cztery do tyłu. To jasne. Bo sama też to robiła. Jak on w lewo, to ona w prawo, i na odwrót. Dopiero teraz uświadamia sobie, jak bar­dzo są w tym podobni. On i Alicja.

A o co mu naprawdę chodziło, że wyleciał stamtąd jak opa­rzony? O te wnuki? Bo co, bo sam jeszcze nie ma nawet dzieci?

Przecież zawsze był przeciwnikiem zaludniania świata kolejny­mi pokoleniami Radczyńskich. Wielki problem - wnuki.

Skręca przy Karowej, wspina się ślimakiem na Krakowskie Przedmieście i pod Europejskim zatrzymuje taksówkę.

W mieszkaniu czeka na niego niewyłączony telewizor i chra­piący na kanapie Marcin. Oczywiście, Flesz mu nie przepuści, musi jeszcze raz z nim wyjść.

U Alicji wszystkie światła pogaszone.

Jest po jedenastej. Małgorzata sprząta w kuchni po uroczy­stej kolacji ku czci super-Mai. Stoi ledwie żywa, nie wiadomo, czy po wydarzeniach dnia, czy raczej po dramatycznych mono­logach teściowej o poświęceniu i dźwiganiu swego krzyża. Tym­czasem jej własny krzyż daje o sobie znać po dźwiganiu Mai.

Na całe szczęście teściowa dała się w końcu przekonać, że czekanie na Artura we wzmocnionym składzie nie pomoże spra­wie, a Maja dała się zapakować do łóżka. To zresztą połowiczne zwycięstwo, bo Maja woła mamę raz po raz w różnych spra­wach. Nic dziwnego, że nie może zasnąć, to przecież pierwsza noc z szyną. Nie wiadomo, jak się ułożyć, a i ręka jeszcze ma prawo boleć.

W końcu Maja staje w drzwiach kuchni.

- Nie będę spała - oświadcza. - Poczekam na tatę.

- Przecież wiesz, że tata pracuje dzisiaj do bardzo późna -tłumaczy Małgorzata po raz setny.

- No to właśnie jest bardzo późno - stwierdza Maja nie bez słuszności. - Już zaraz wróci.

Ale Artur wraca dopiero po północy, kiedy Maja od dawna już śpi, namówiona jednak przez matkę na to, by czekać na ta­tę w jego łóżku. Małgorzata śpi jak zając pod miedzą, dlatego chrobot klucza w zamku natychmiast ją podnosi.

- Cześć - rzuca Artur od progu. - Myślałem, że już nigdy nie wrócę.

- Ja też - odpowiada całkowicie rozbudzona Małgorzata, za­palając górne światło. - Mogę wiedzieć, gdzie byłeś?

- W pracy. Mówiłem, że to potrwa.

- Kłamiesz, Artur. - Małgorzata jest zupełnie spokojna. Do gniotącego ciężaru w brzuchu zdążyła się już przyzwyczaić. - Maja złamała rękę, mama dzwoniła do ciebie, ale...

- Komórka mi się wyłączyła - przerywa Artur bez sensu. Właściwie powinien już dawno wiedzieć, że bywają w życiu mężczyzny sytuacje, kiedy najlepiej się nie odzywać.

- Wyłączyła ją sprzątaczka w biurze. Zostawiłeś ją, wycho­dząc z tą kurwą...

- Gośka...

- Wiem, Elżbieta nie jest kurwą. Twoje szczęście.

- Słuchaj, rzeczywiście wyszedłem z nią, ale to nie jest tak...

- Dosyć, Artur. Teraz już naprawdę dosyć.

- Gośka, daj mi wyjaśnić!

- Chcę, żebyś się wyprowadził.

- Chyba oszalałaś, ciekawe dokąd?

- Nie wiem, do matki, do ukochanej, gdziekolwiek. Ja mam

dość.

- Gośka...

- Nie, Artur. Tego już nie zagadasz. To koniec.

Epilog

Wtorek, 24 czerwca 200...

Prawie nigdy się nie zdarza, by coś kończyło się w życiu tylko dlatego, że oficjalnie obwieścimy koniec. Z całą pewnością nie da się tak zakończyć małżeństwa, które, jak wiadomo, zostało wymyślone w celach nie mających wiele wspólnego ze szczęś­ciem, zaufaniem i zrozumieniem. Dlatego nie rozwiewa się ono równie łatwo jak złudzenia tylko dlatego, że związek dwojga lu­dzi z jakichś powodów legł w gruzach. Zwykłe długo jeszcze dryfuje wśród żalów, pretensji i najdziwniejszych emocji. Nie­którym zajmuje to nawet resztę życia. Ani się obejrzą, kiedy reszta świata zaskakuje ich srebrnymi, złotymi, a nawet dia­mentowymi gratulacjami i życzeniami dalszego szczęśliwego pożycia.

Małgorzata była wczoraj w nocy zbyt wzburzona, by się nad tym zastanawiać, dlatego zasnęła w przekonaniu, że podjęła ostateczną decyzję. Później obudziła się około czwartej, piątej, o tej dziwnej porze, kiedy wracają wątpliwości, budzą się wyrzu­ty sumienia, od nowa rozbrzmiewają w myślach słowa, które pad­ły za późno, za wcześnie lub bez potrzeby.

Parę minut po dziewiątej dzwonek telefonu wyrywa ją z ła­zienki. Biegnie, potykając się o pasek od szlafroka, przekonana, że dzwoni Artur. Przysnęła parę minut po szóstej, umęczona bi­twą z własnymi myślami, a kiedy się obudziła, nic było go już w domu. Na stole kuchennym leżały tylko kluczyki od samo­chodu z kartką: Na wszelki wypadek, gdyby coś się działo z Mają. Poczucie winy to potęga, skoro Artur pierwszy raz od sześciu lat zdecydował się jechać do pracy wypchanym o tej po­rze po wręby autobusem.

Dzwoni nie Artur, tylko Jacek, pracownik Małgorzaty, który o jedenastej wylatuje do Frankfurtu z zespołem muzyki dawnej. Wczoraj rano życzyła im połamania nóg na festiwalu.

- Jest awaria! - krzyczy tak, że Małgorzata musi odsunąć słu­chawkę od ucha.

- Odwołali lot?

- Nie chcą nas puścić. Instrumenty nie mają paszportów!

- Czego nie mają?

- Zostawiliśmy w biurze pozwolenia na wywóz zabytków. Nie zdążę już na Ursynów i z powrotem. Help!

- Już jadę.

Małgorzata spogląda na zegarek. Spokojnie, ma sporo czasu. Maja obudziła się już i od godziny ogląda poranne kreskówki, zachwycona perspektywą trzech wakacyjnych tygodni z gipsem. Ręka na szczęście nie boli. Sądząc po rozmiarach śniadania, apetyt też dopisuje. Mama wychodzi, więc będzie mogła w spo­koju obejrzeć Johnny'ego Bravo, którego uwielbia, i naprawdę nie rozumie, dlaczego mamę tak to denerwuje. Dla Mai debilowaty osiłek, przekonany o swej uwodzicielskiej sile rażenia, jest tak samo bajkową postacią jak inspektor Gadżet czy Chojrak, tchórzliwy pies, a Małgorzata, cóż, widać barczysty Johnny bu­dzi w niej jakieś skojarzenia...

Małgorzata wybiega z domu. W takich sytuacjach może dzię­kować losowi, że pracuje tak blisko. Wpada do biura jak burza i po chwili ma już w ręce plik dokumentów. Próbuje wepchnąć je do jasnej letniej torebki, ale to bez sensu, torebka jest za ma­ła. Pani Zosia z szatni bez słowa podaje jej kolorową teczkę.

Chwilę później siedzi już za kierownicą samochodu, w któ­rym unosi się mocny zapach damskich perfum. Notuje to mi­mo woli, ale jakoś nie ma siły na gniew. Musi skoncentrować się na prowadzeniu. O tej porze nie powinno już być korków. Jeże­li tylko na Marynarskiej nie rozkraczył się tir zza wschodniej granicy, zdąży bez problemu.

Rzeczywiście, nie ma strasznych korków. Jest tylko zwykły codzienny korek, toteż Małgorzata przesuwa się wraz z kolum­ną samochodów wzdłuż kolejnych niewytłumaczalnie rozleg­łych i pilnych robót drogowych, które zapewne wykonują się za pomocą czarów, bo jak okiem sięgnąć, nie widać żywego ducha.

Na krótkim odcinku Żwirki od skrzyżowania jest znacznie le­piej. Podjeżdża pod lotnisko zupełnie spokojna. Zdążyła. Chwilę zajmuje jej zaparkowanie, oczywiście w miejscu, w którym par­kować absolutnie nie wolno, i już wbiega do hali odlotów. Grup­ka, stłoczona przy zakończonej odprawie, wita ją wiwatami. Siny z emocji Jacek niemal rzuca jej się na szyję. Ktoś biegnie po cel­nika, żeby w końcu pozwolił nadać im nieszczęsne instrumenty na bagaż.

- Wysokich lotów! - rzuca im Małgorzata na pożegnanie, ale chyba już jej nie słyszą.

Uff. Musi się czegoś napić i trochę ochłonąć. Może nikt nie wlepi jej mandatu, myśli naiwnie, a raczej życzeniowe

Wolnym krokiem dochodzi do schodów na antresolę.

Alicja w pośpiechu wybiera się na lotnisko i wszystko idzie jej jak po grudzie... Kolejny raz potyka się o swój rower trenin­gowy. Będzie musiała go gdzieś schować, bo inaczej wnuki za­raz go zajeżdżą. Nie pamięta już nawet, jak się go włącza... Zresztą jak planować życie z dietą light, skoro jasne jest, że trze­ba wyciągać gary. Na razie chwyta paczkę czekoladowych mini-wafelków. To na powitanie dzieci, może będą miały ochotę na coś słodkiego. Boże, nawet nie pamiętała, że w ostatniej chwili wrzuciła je do koszyka w Tesco. Aż tyle? Aż tyle. Na razie to ona ma na nie ochotę. Ale pozwoli sobie tylko na jeden.

Dobrze się ubrała? Tak, koło południa, kiedy będą wracali z lotniska, zacznie się upał. Teraz jest wiatr, ale przecież nie bę­dzie wychodziła na taras widokowy. Może jednak nie wypada witać wnuków z gołym pępkiem? Jakaś plama na torebce? Nie, zdawało jej się. Nie nosiła tej jasnej torebki od pamiętnej zamia­ny z Małgosią.

Pogryzając wafelek, zbiega do garażu, zapala samochód, wy­jeżdża na Berezyńską i... gwałtownie hamuje.

Co za debil wjeżdża jej tyłkiem pod koła? Nie wjeżdża, po prostu stoi. Alicja mija go bez większego trudu. Niepotrzebnie się tak zdenerwowała. Mimo to już ma otworzyć usta i rzucić ja­kąś uszczypliwą uwagę, ale milknie. Paweł macha jej przyjaciel­sko. Ma genialnie niebieską koszulę w paseczki, no i nowiuteń­ki samochód. Alicja krztusi się z wrażenia wafelkiem, a widząc, że Paweł podchodzi, pokazuje mu tylko znaczącym gestem ze­garek i nie zatrzymując się, odjeżdża. Myśli, które przychodzą jej do głowy, zagłusza szybkim telefonem do Wiktora, wielkiego wielbiciela Moniki, którego atak korzonków nieodwołalnie za­trzymał dziś w domu. Umawiają się na kurtuazyjną wizytę w połowie tygodnia.

O tej godzinie Trasą Łazienkowską jedzie się nieźle, korek zaczyna się dopiero przy skręcie w Żwirki. Alicja poprawia ma­kijaż, włosy. Telefonuje do księgowej.

Hala przylotów pustawa. Alicja odczytuje napisy na tablicy. Jest. Nicea opóźniona... Podchodzi do okienka informacji, Bo­że, jak to wolno idzie! Zanim doczeka swojej kolejki, uprzejmy głos poinformuje wszystkich, że samolot z Nicei przyleci z pół­godzinnym opóźnieniem.

Uff. Musi się czegoś napić. Nie, musi się napić dobrej kawy. Wjeżdża ruchomymi schodami na pierwsze piętro. Obrzuca ha­lę odlotów nieuważnym spojrzeniem. Podchodzi do schodów na antresolę i parę stopni wyżej dostrzega... swoją torebkę. Małgo­rzata? Niemożliwe... A jednak.

- Co ty tu robisz? - pytają jednocześnie.

Alicja bez słowa poddaje się uściskowi przyjaciółki. Szybkie spojrzenie na pobladłą twarz i podbite oczy wystarczy, by zo­rientować się, że Małgorzata jest równie zmarnowana. Witają się tak, jakby to któraś z nich przyleciała z daleka. Wchodzą do baru, nie oglądając się za siebie, nie mają więc szansy zobaczyć, że na dole trzech przystojnych mężczyzn żegna odlatującą do Londynu doktor Pankiewicz. To oczywiście Alek­sander Kranach i nieco zdenerwowani bracia Radczyńscy. Pa­weł niemal wyrwał przysięgłemu wydruk tłumaczenia dyplomu Oli i prawie na syrenie dowiózł jej papier na lotnisko. Bóg jeden wie, co tu właściwie robi Marcin, ale bladym świtem uparł się jechać na Okęcie. Może dlatego, że nigdy jeszcze nie wypadł z gry wbrew swojej woli i doszedł do wniosku, że tymczasem za­przyjaźni się z wrogiem.

Aleksander przesuwa nowiutką walizę Oli w smutnym kolo­rze blue. Tłok w kolejce jest taki, jakby pół Polski postanowiło dzisiaj rozpocząć naukę angielskiego pod Big Benem. Nic więc dziwnego, że ani Ola, ani żaden z jej przyjaciół nie zwraca uwa­gi na identyczną walizkę, którą dwie osoby dalej przesuwa z roz­machem przystojny czterdziestolatek z fantazyjnie zaczesaną grzywką. To Adam Trompa, mąż Elżbiety, były, a może i aktual­ny rywal Artura Rusznikowskiego. Ale Małgosia, która właśnie gorączkowo szuka drobnych w barze na górze, nigdy go nie wi­działa. Może szkoda, że nie wpadła na pomysł, by stworzyć wspólny front z mężem kochanki męża... ale to brzmi!

Adam przesuwa swoją walizkę do odprawy i ziewa przeciąg­le. Niestety, w gęstniejącym tłoku trudno stwierdzić, czy na pewno jest to nadal jego walizka.

Podekscytowana Ola z całego serca dziękuje Pawłowi. Wczo­raj późnym wieczorem zaofiarował się, że załatwi sprawę tłuma­czenia, choć równie dobrze mógł to zrobić Aleksander. Ale wte­dy mieliby jeszcze mniej czasu dla siebie, a i tak z trudem wyperswadowali pani Pankiewicz pomysł odwożenia córki na lotnisko. Dlatego Ola jest naprawdę wdzięczna, a nawet z roz­pędu obdarza dowodami wdzięczności Marcina, który zawsze był przecież mistrzem załapywania się na krzywy ryj.

Paweł w lot odgaduje przyczynę wylewnego pożegnania. Marcin chciałby pewnie pójść za ciosem i jeszcze coś dla siebie uszczknąć, ale brat odciąga go za ramię. Paweł ma tu zresztą ważniejsze sprawy. Zdążył już zobaczyć na tablicy przylotów, że Nicea ma opóźnienie. Jeśli tylko będzie miał odrobinę szczęś­cia...

- Alek, jak już Olka zniknie, to my, wiesz - krzyczy Marcin przez pół hali, próbując wykonać wymowny gest. - Czekamy na ciebie tam na górze z wielkim drinkiem...

Dopiero na ruchomych schodach wyswobadza się z uścisku starszego brata.

- Coś ty taki nerwowy?

- Zostaw ich. Miejże choć trochę wyczucia! - strofuje go Paweł.

- Znalazł się specjalista od wyczucia...

Marcin silnym pchnięciem otwiera drzwi baru Odlot. Jed­no spojrzenie na pustawą salę wystarczy, by zobaczyć wielkie oczy Alicji. Właściwie powinien prosto od drzwi wejść pod naj­bliższy stół i odszczekać to, co przed chwilą powiedział o braku wyczucia. Odwraca się więc do brata i rzuca mu spojrzenie peł­ne niekłamanego uznania. Po raz pierwszy od jakichś trzydzie­stu lat.

Alicja przerywa Małgorzacie w pół słowa jej opowieść o wczorajszych perypetiach, poprawia się na krześle, siada pro­ściej. Nawet jej głos przechodzi niepostrzeżenie w głębszy alt (jak dobrze, że są na świecie przyjaciółki, które po fakcie mogą zaświadczyć, jak było). Zgrabnie upozowana nerwowo szuka w torebce - gumy, tabletek uspokajających, kolejnego wafelka - czegokolwiek, czym by przez chwilę mogła zająć ręce. Dlacze­go Wiktor akurat dzisiaj musiał mieć atak korzonków!

Wszyscy szarmancko witają się, cmokają, gęsto tłumacząc, co właściwie tutaj robią.

- Miałem nadzieję, że cię tutaj spotkam - odzywa się Paweł bez wstępów, siadając koło Alicji. - I tak wpadłbym po połu­dniu, ale może dam ci to teraz.

Nie zważając na milczenie Alicji, która po prostu nie wie, co powiedzieć, wyciąga z notesu kartki z numerami telefonów za­przyjaźnionego pediatry i alergologa. - Obaj pracują na Niekłańskiej. Pomyślałem, że powinnaś mieć to od razu pod ręką. Mówiłaś, że chłopcy ciągle chorują. I wiesz, co mi powiedziała nasza Basia z kwiaciarni? Nauczycie­le z przedszkola francuskiego organizują wakacyjny klubik przy parafii na Nobla. Może warto byłoby tam pojechać i obejrzeć. Miałybyście ich na trzy, cztery godziny dziennie z głowy...

Paweł gada jak nakręcony. Nawet Marcin nie pozostaje obo­jętny na wiszące w powietrzu napięcie i tylko rzuca pytające spojrzenia Małgorzacie, która przecież nie może mu teraz nicze­go wyjaśnić, ale miałaby ochotę zacząć głośno kibicować Paw­łowi. Bo widzi, że sztywna i upozowana po swojemu Alicja za­czyna go słuchać najpierw zdumiona i zaskoczona, a potem po prostu zainteresowana. Bo czuje, że w końcu, po miesiącu za­baw w czaplę i żurawia z dziecinnego wierszyka, Paweł znalazł wreszcie właściwy klucz do Alicji. Skończył podchody i gry amanta za dychę i wszedł w jej realne życie z realną pomocą i wsparciem. Bez cekinów, szampanów i płyt operowych.

Nikt z nich nie może wiedzieć, że wiele lat temu ojciec Alek­sandra zdobył jej serce, właśnie wpisując się w prozę jej życia. Tak samo jak Paweł przeszedł do porządku dziennego nad tyleż ulubioną, co zgubną grą Alicji w niedomówienia, której sama nigdy nie umiała przerwać, choć przynosiła jej tylko gorycz i cierpienie. Alek przebił się do realnego świata samotnej matki, zmagającej się z życiem i burzliwym dorastaniem córki.

Alicja to pamięta. Dlatego topnieje w oczach i może po raz pierwszy od miesiąca patrzy na Pawła jak na realnego człowie­ka. Mało, że patrzy. Uśmiecha się do niego najpiękniejszym ze swoich uśmiechów, przy którym bledną wszystkie jej wystudio­wane uwodzicielskie pozy.

Łagodny, melodyjny głos oznajmia, że Nicea wylądowała, i Alicja podnosi się z krzesła. Paweł każe Marcinowi zaczekać. Sam po prostu wychodzi z Alicją, by poznać jej córkę i wnuki. No i pomóc, bo z pewnością trzeba będzie ogarnąć tonę baga­żu, jak to przy dzieciach. Coś jej tam jeszcze klaruje do samych drzwi. Alicja bierze go delikatnie pod rękę.

Właściwie dziwić się tylko należy, że Małgorzata i Marcin nie klaszczą i nie wiwatują głośno nad tym triumfem zdrowego roz­sądku nad dumą i uprzedzeniem. Ale Małgorzata też już śpie­szy się do domu, a Marcin, biedulek, nic nie rozumie. Z tego wszystkiego zapomniał się obrazić, że Paweł zostawił go tu jak mebel. Nic to. Już posyła wymowne spojrzenie młodziutkiej kel­nerce. Byleby tylko nie pytał, czy ma coś wspólnego z modą...

Ola rzuca Aleksandrowi ostatnie spojrzenie zza furtki odpra­wy paszportowej. Podnosi rękę z eleganckim pierścionkiem na palcu serdecznym, by jeszcze raz pomachać na pożegnanie. Le­ci teraz do Londynu tylko na kilka dni, żeby na miejscu załatwić część formalności i zobaczyć swoje przyszłe miejsce pracy. Przede wszystkim jednak po to, aby się pokazać i dać poznać. To pomysł Aleksandra. Przekonał Olę, że ta wstępna wizyta bę­dzie jej procentowała przez cały rok stażu. Chociaż wróci do Warszawy dosłownie za kilka dni, Aleksandra już tu nie będzie. Spotkają się we wrześniu, już w Londynie.

Aleksander nie spieszy się z odejściem. Chyba nie ma spe­cjalnej ochoty na drinka w południe. Nawet jeśli dotrze do ba­ru na antresoli, nie zastanie tam już nikogo poza Marcinem. Nie dowie się więc o przyjeździe Moniki, którą ostatni raz widział ja­ko dumną siusiumajtkę.

Za jakieś trzy godziny na innym lotnisku wyjaśni się, czy Ola zabierze z taśmy swoją walizkę, czy przypadkiem nie chwyci w biegu walizki Adama...

Małgorzata z westchnieniem konstatuje, że za wycieraczką czekają na nią jednak pozdrowienia od policji. Przez chwilę roz­waża, czy nie pobiec za policjantem oddalającym się ku następ­nym ofiarom, ale rezygnuje.

Wsiada do samochodu, by ruszyć ku swemu życiu, kolejnej bitwie z myślami i codziennej walce tych, którzy z całego serca marząc o odmianie, bardziej się jej boją niż dotychczasowego trwania.

34



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leżeńska Katarzyna Kamień w sercu
Ewa giełda życia doc
Diety całego świata doc
ŻYCZENIA Z CAŁĘGO SERCA SKALDOWIE
hartwanie serca doc
Z całego serca życzę Ci
Leżeńska Katarzyna Kamień w sercu
Pytania na test Końcowy dr Ewa doc
Taniec jako dobro narodowe Katarzyna Jabłońska i Ewa Karabin
Katarzyna Data grupa K1 doc
CZAROWNICE I KRÓLEWNY wizerunek kobiety piszącej w społeczeństwie Katarzyna Ewa Zdanowicz 2
ewa 20 doc
EWA OSTROWSKA KAZANIA NA DZIEŃ ŚWIĘTEJ KATARZYNY
Ewa Lipska jako przedstawicielka Nowej Fali doc

więcej podobnych podstron