Brzozowski Stanisław
RELIGIA I SPOŁECZEŃSTWO
„Comme toutes les peuplades antiques le Sémite nomadę, croit vivre au milieu du surnaturel" — pisze Renan. Tekst ten — ze względu właśnie na jego całkowitą banalność .— obrać możemy za punkt wyjścia. Ludy starożytne żyją w przekonaniu swym pośród nadprzyrodzonego. Co znaczy to? Znaczy, że życie ich własne wydaje się im całkowicie od nich niezależne. Doświadczenie codzienne poucza ich, że biorą oni udział w przebiegu zdarzeń niezawisłych od ich woli. Cierpienia i radości, powodzenia i niepowodzenia zawisły też od sił nie opanowanych przez człowieka, kształtujących i druzgocących jego istnienie. Człowiek nie tyle żyje, ile raczej jest przeżywany: głód, niedola, radość i triumf — wszystko to przypływa do niego z dziedzin, których myślą zgruntować nie może. Dość jest przemyśleć życie Hindusa, chłopa rosyjskiego, fellaha, jednego z tych bezimiennych i niezliczonych, z których czaszek budowali Dżyngischanowie historii pomniki swojej sławy, aby zrozumieć, że religia to nie wytwór czystej myśli, uniesienia, lecz płód, który musiał się narodzić z krwawego łona ludzkości. Mieć życie i czuć, że jest ono w każdym drgnieniu zależne od czegoś poza nami, być tylko miazgą kształtowaną przez żelazne tryby mocy, zmieniających w jednym dniu w perzynę miasta, głodem ściskających setki tysięcy ust: czy nie jest to stan
graniczący z szaleństwem? A ten stan to przecież normalne życie ludzkości. Świadomość oświetla tylko bladym blaskiem to widowisko.
Żywioł nadprzyrodzonego! Cóż jest przyrodą? To, wobec czego wiemy, jak się mamy zachowywać, wobec czego umiemy określać logikę naszych czynów. Nadprzyrodzoność to jest sfera przeżyć istotnych, lecz niezależnych od nas, nie znane nam a potężne sploty zdarzeń, głęboko wstrząsające naszym istnieniem. Ludy pierwotne żyły pośród nadprzyrodzoności — mówi się. Nie pośród. Nadprzyrodzonością było własne ich życie. Historia była i jest procesem wytwarzanym przez człowieka, lecz nie pojętym i nie opanowanym przez niego. Od urodzenia wrasta on zawsze w świat, który mu nie jest obcym, który wydaje się mieć tę samą, co on, psychiczną naturę, a jednocześnie przekracza zakres jego woli. Czyny nasze padają w środowisko społeczne, przetwarzają się w nim, wyrastają w coś nieprzewidzianego przez nas, powracają ku nam w nieznanej nam, nowej postaci, i działają na nas, sprawiane przez nas, a obce. Z każdego drgnienia naszego jestestwa wyrasta coś, co będzie na nas ciążyć jak przeznaczenie, a co, choć z nas idzie, wyrasta i przeobraża się w coś nieskończenie odmiennego, potężniejszego od nas. Gdy nawet działamy, przeżywa nas coś, co jest poza nami. Czym jest to coś? Obok nas żyją ludzie, którzy są w ten sam sposób przeżywani, tkają oni z siebie dzieło, które obejmie ich i nas, jak sieć pajęcza. Każdy z nich w tym samym jest, co i my położeniu. Następstwa czynów jego giną w mgle, z mgły tej wychylają się jako groźne czy. przyjazne widma i lepią z ludzkiej myślącej gliny bezimienne dzieło historii.
Oto stoi przede mną tragarz portowy: całe życie jego było przenoszeniem towarów pochodzących z najrozmaitszych stref i krajów. Produkty stref podzwrotnikowych, wytwory hinduskich głodomorów i amerykańskich „rycerzy pracy" przewaliły się przez jego barki. Glob cały brał udział w życiu tego człowieka i życie to wszechpotężne, tak różnorodne, jak przeciwieństwa idące od bitego bambusami Chińczyka aż do dumnego robotnika krajów postępowych, rozstrzyga o tym mizernym zadowoleniu, jakiego doznaje człeczyna ten za szklankę wina, pykając swoją fajeczkę. Przecież istotnie słońce i morze brały udział w tej jego radości. Świat cały
wplata się, wnika w samo wnętrze sumienia i serca człowieka. Gdy przechodzi obok tawerny, do której zajść nie może, bo podczas bezrobocia nadużył kredytu, gdy przemyka się jak obity pies przed gospodarzem lokalu, któremu jest dłużny komorne, gdy czuje się winnym on sam osobiście wobec głodnych dzieci lub gdy ucieszony nadzwyczajnym zarobkiem pędzi przeskakując starymi, znużonymi nogami po dwa, trzy stopnie schodów, by choremu dziecku przynieść groszową zabawkę, wszystko to jest zależne od milionowych perypetii globowego życia. Nieurodzaj bawełny lub, przeciwnie, nadmierne jej zapotrzebowanie w przylegają cych do portu centrach fabrycznych, strajk marynarzy, wszystko to wali się na drobinę ludzką jak jej własny osobisty los. Czy nie czuje się ten człowiek drżącym prochem wobec jakichś straszliwych mocy które padają na niego lawiną spiekłych kamieni, to darzą niespodziewaną radością? Ekstazy szczęścia i ekstazy nędzy przeżywane przez biedne ludzkie serce przychodzą z zewnątrz nieprzewidziane i nieodwracalne.
Nazbyt często, gdy się chce wytłumaczyć religię, poprzestaje się na historycznym punkcie widzenia: jak gdyby trwanie religii nie było zagadnieniem równie istotnym, jak i jej powstanie. Gdyby religia nie wykrystalizowywała się nieustannie z naszego współczesnego, obecnego życia, gdyby nie wyrastała ona z niego, pozostałaby poza nami jako zewnętrzny i trudno zrozumiały fakt całkiem obcej przeszłości. Religia trwa, nieustannie się odradza i tworzy naokoło nas. Trwa, a więc człowiek żyje jeszcze wciąż religijnie, i zrozumieć ją to znaczy zrozumieć tę jej wewnętrzną strukturę psychiczną, która ją utrzymuje i bez której nie mogłaby ona wpływać na współczesną nam rzeczywistość. Gdyby religia nie istniała jako przeżycie wewnętrzne, nie utrzymałaby się i jako fakt organizacji społecznej. Organizacja ta to trwały kościec, ale gdyby nie otaczała go żywa plazma duchowa, wyłaniająca się z rzeczywistości i narastająca naokoło gotowego szkieletu coraz to nowymi pokładami, sama organizacja nie wystarczyłaby sobie, skamieniałaby pod nawarstwieniami coraz bardziej obcego jej, niewspółmiernego z nią życia. Zrozumieć religię to znaczy zrozumieć jej formułę krystalizacyjną, wyjaśnić ją w samym procesie jej nieustannego powstawania i odnawiania się. Wtedy tylko sięgniemy do
dna rzeczy. I wtedy też ukaże się nam całe niezrównanie, głębokie znaczenie kryzysu, który przeżywamy.
Zastanówmy się nad głęboką sprzecznością, nad tragicznym zagadnieniem, jakie tkwią w samym fakcie świadomości. W świadomości swej ukazujemy się samym sobie jako sprawcy własnego życia, odpowiadający za nie, władający nim. Stany świadomości naszej służą nam jako podstawa i prawidło działania. Opieramy się na nich, jak gdyby były one wyrazem rzeczywistości, Człowiek opiera się w działaniu swym na swoim stanie wewnętrznym, na swojej psychice, jak gdyby była ona światem, gruntem stałym, na którym można budować. Nie dość na tym, odczuwamy tę psychikę jako siebie, przyjmujemy odpowiedzialność za skutki wynikające z niej tak, jak byśmy byli jej twórcami. Straszliwe, prometejskie uroszczenie tkwi w słowie: j a. Człowiek myśli i czuje tak, jak gdyby był twórcą i władcą świata i życia, absolutnym początkiem.
Tragarz musi czuć się sprawcą swego szczęścia, płynącego z urodzaju bawełny, i swojej niedoli, spowodowanej przez burzę morską. Świadomość czyni go odpowiedzialnym za skutki stwarzane przez morze, ziemię, słońce i nieogarnione mrowie ludzkie. On przecież czuje się odpowiedzialnym za głód dzieci, wynikający stąd, że fabryki stoją bez zamówień lub że burza wstrzymała gdzieś okręty. To są przecież wewnętrzne jego, osobiste sprawy — nieprawdaż? Jasnym jest, są jego osobistymi przeżyciami. Człowiek traktuje jako jednolity i zależny od niego samego proces życie swej duszy, a. jest on tak wpleciony w życie świata, że obejmuję, nie wiedząc o tym, w swym kręgu psychicznym całe wszechświatowe życie. Nic dziwnego, że człowiek rodzi bogi, gdyż bóg jest to forma wewnętrzna naszego ja. Czujemy i myślimy tak, jak gdybyśmy byli bogiem, tj. psychiką władającą sobą i światem. Bogowie zewnętrzni — to tylko narzędzia tego naszego wewnętrznego bóstwa: służą oni tylko do wypełnienia, wyrównania luk w tak rwącym się przędziwie. Na tkance historii poznajemy te węzły, które tkacz ludzkość wiązała na rwących się niciach. Bóstwo, nadprzyrodzoność potrzebne są nam dla ustalenia związku pomiędzy czynem naszym a wzruszeniem spowodowanym przez nacisk całego żyjącego swym własnym życiem świata na naszą istotę.
Ustalić w ten sposób swój świat wewnętrzny, aby istniał
logiczny, związek między naszymi czynami i postanowieniami a naszymi wzruszeniami; stworzyć obraz świata, który byłby narzędziem naszej woli .— oto zagadnienie rozwiązywane przez religię. Różne postacie religijnego życia zależne są od ukształtowania naszej psychiki, ukształtowania, które z kolei zawisłym jest od całego środowiska społecznego, z jakim pozostajemy w związku.
Praca Jamesa o świadomości religijnej ukazuje nam bardzo dokładnie ten proces wykrystalizowywania się religijnych stanów świadomości. James daje nam formułę charakteryzującą całkiem dokładnie znaczenie tego zjawiska. Religia czyni łatwym do zniesienia i wykonania to, co jest niezbędne: Formuła ta, wprowadzona w związek z tym, cośmy powiedzieli powyżej, prowadzi nas. dalej, poza te wyniki, na których. James poprzestaje i na których próbuje on nawet oprzeć konstrukcję filozoficzną. Analiza ujmuje subtelną budowę, filozoficzną pragmatyzmu, który niewątpliwie wkrótce zajmie miejsce wszystkich dotychczasowych, bardziej już zużytych metod i sposobów apologetyki religijnej. James mówi: religia skupia w ten sposób całą naszą psychikę, że staje się ona dla nas źródłem wzmożonego poczucia osobistego, wytwarza ona energię, inicjatywę, zapał, jedność i zgodę pomiędzy najróżnorodniejszymi formacjami i stanami naszej psychiki. Każde ukształtowanie psychiki staje się też podstawą dla wzmożonej działalności indywidualnej. Religii może być tak wiele, jak wiele może być takich poszczególnych ukształtowań życia i duszy. Każda forma duchowego życia zostaje przez religię przekształcona w samoistną i czynną postawę wobec świata. Ponieważ zaś działanie jest jedyną rzeczywistością, jedynym jej sprawdzianem, więc też każda religia — według Jamesa — jest prawdziwa; Nie można nie uznać subtelności tej dialektyki; wydaje się niewątpliwym, że na czas pewien pragmatyzm stanie się modną i rozpowszechnioną formą myśli filozoficznej. Pomimo to nie można nie stwierdzić, że dzisiaj już zarysowują się całkiem wyraźnie granice i braki tego stanowiska myślowego, że pozostaje ono w wyraźnej sprzeczności nie z takim lub innym wynikiem nauki, lecz z samą zasadniczą istotą stanowiącej naukę i kulturę działalności ludzkiej. Nietrudno się o tym przekonać. Rdzeniem zasadniczym dziejowej działalności ludzkości jest usiłowanie stworzenia
takiego stanu rzeczy, wypracowanie takich form życia, aby psychika ludzka istotnie posiadła władzę nad istnieniem, aby człowiek nie tylko czuł się, lecz był w rzeczy samej sprawcą swoich losów. Cała działalność ludzka dąży do wytworzenia takiego środowiska, w którym by każda jednostka ludzka była w stanie celowo i świadomie stwarzać swe życie, i takiego typu ludzkiego, który byłby w stanie w takim środowisku żyć samoistnym życiem.
Działalność techniczna ludzkości dąży do stworzenia środowiska materialnego, w którym by istotnie myśl nasza mogła stanowić trwałą i wystarczającą podstawę dla naszego działania, w którym by wola nasza, kierując się tą myślą, mogła wytwarzać w świecie zewnętrznym materialne , następstwa, stanowiące niezbędną podstawę dla życia, jakie dana jednostka pragnie sobie stworzyć. Taka Władza ludzkości nad swym środowiskiem kosmicznym może być tylko wynikiem działalności zbiorowej i im bardziej zróżniczkowanym jest to stwarzane przez ludzkość, podległe jej myśli środowisko, tym bardziej też złożoną staje się ta zbiorowa działalność, w której każda jednostka bierze udział. Społeczeństwo powinno odbijać wiernie pozycję jednostki wobec przyrody.
Często bardzo spotyka się dziś zawiłe rozprawy o stosunku moralności do prawa. Zdaje się, że tu jest właściwa granica. Prawo jest najściślej związane z panowaniem nad przyrodą, wytwórczością; moralność — to swobodny, wewnętrzny stosunek jednostki do samego życiowego procesu. Prawo — to mój udział w procesie wytwórczym; moralność najściślej jest związana z życiem płciowym. Erotyczność nie znosi przymusu: jakakolwiek zewnętrzna reglamentacja nie daje się tu pogodzić z godnością ludzką, sankcja musi tu być wewnętrzna, musi polegać na wytworzeniu w nas erotyzmu tak ukształtowanego, aby sprzyjał on jak najbardziej zachowaniu i utrzymaniu wszystkich najrdzenniejszych zdobyczy biologicznych ludzkości.
Wydaje mi się, że tu należy szukać zadania, jakie spełnia i ma do spełnienia sztuka. „Ma do spełnienia" — jest wyrażeniem nieścisłym. Erotyzm nie jest obcym sztuce, jest jej istotą. Wydaje mi się, że twórczość artystyczna jest opanowana zawsze przez dwie siły: poczucie godności i poczucie erotyzmu. Nazwałbym te dwa czynniki osiami
krystalizacji sztuki i sądzę, że posługując się nimi przy analizie różnych środowisk kulturalnych wytwarzających sztukę, moglibyśmy stworzyć podstawę dla ścisłej teorii sztuki, klasyfikacji rodzajów i stylów.
Myślę, że związek naszkicowanych tu myśli jasnym jest przynajmniej w zarysie. Sztuka wytwarza w nas ten zespół wzruszeń, namiętności; które określać będą kierunek i charakter naszego erotyzmu. Zyskujemy więc przez nią pewną władzę nad samym życiem gatunku, wytwarza się tu wewnętrzne kryterium, sumienie miłości, które wpływa na nasze życie rozrodcze. Sztuka wydaje mi się jedyną siłą psychiczną posiadającą tak głębokie biologiczne znaczenie, a jednocześnie nie niweczącą naszego poczucia samodzielności, pozostającego w ścisłym związku z prawem i stanowiącego jego psychiczną rękojmię.
Dlatego też powstawanie nowoczesności, jej kształtowanie się i dojrzewanie ukazuje się nam zawsze w tych samych postaciach: nauka, prawo i sztuka. Trzy formy, w których psychika ludzka usiłuje wytworzyć rzeczywistą swą władzę nad życiem, usiłuje przeistoczyć siebie, i życie, aby w ręku naszym był prawdziwy, a nie urojony ster losów.
J a nasze jest wytworem życia, które nas poprzedziło, i życia, które nas otacza. Religia, jak to formułuje James, przetwarza je w naszym odczuciu w jedność działającą, czyli w rezultacie prowadzi do przyjęcia za podstawę działania każdej przypadkowości historycznej i życiowej; służy działaniu. Przeciwnie: unicestwia je, a przynajmniej czyni wątpliwym, otacza nas mgłą, która nie pozwala nam odróżnić, czy wola nasza tworzy własną swoją odpowiadającą jej rzeczywistość, czy też służy tylko jakiemuś procesowi, zmierzającemu w nieznanym kierunku i przekształcającemu nas samych.
Gdy rozpatrujemy dzisiejsze życie kulturalne, spostrzegamy, w nim dwa zasadniczo rozbieżne nurty psychospołeczne: jeden z nich nazwałbym imperialistycznym, drugi — świadomością klasową proletariatu, światopoglądem swobody i pracy.
Pierwszy polega na takim przystosowaniu własnej psychiki, że każde ukształtowanie życia, uwarunkowane przez niezależny od naszej myśli i woli proces zbiorowy, zostaje przyjęte jako. coś wytworzonego przez człowieka, zrodzonego
z jego istoty, odpowiadającego jego woli i myśli. Człowiek wytwarza sobie taki stan myśli i wzruszeń, że wydaje się on sam sobie sprawcą własnego życia. Poczucie odpowiedzialności zostaje tak wypaczone, człowiek przetwarza się w entuzjastycznie znoszące swą niewolę narzędzie żywiołów.
Działalność i psychika są nam dane przez układ społeczny i dokonywające się w nim przeobrażenia: myśl przystosowuje się tylko. Społeczeństwo, bezosobowy splot warunków, kształtuje życie, życie urabia myśl tak, że człowiek czuje się sprawcą swych wszystkich przeżyć, jakie wciska weń dany społeczny układ. Treść życia zostaje usunięta. Treścią staje się sam rozpęd w przystosowaniu się do danych form: entuzjastyczne mimicry. Poprzestawać na samym poczuciu czynnym, nie analizując form działania, jego wartości — znaczy to zdawać się na los przypadku.
Co znaczy działać? Znaczy to wytwarzać następstwa zgodne z naszą własną wolą. Zanim więc mówić zaczniemy o działaniu, poznać musimy formy i drogi panowania naszego nad rzeczywistością.
Z tego punktu widzenia zgoła inaczej przedstawia się nam zagadnienie religii.
Nie może tu być mowy o żadnym indyferentyzmie.
Praca nowoczesnej świadomości posiada całkiem określony kierunek. Idzie w niej o wytworzenie rzeczywistej władzy człowieka nad życiem, o urzeczywistnienie samego człowieka, o realizację tej treści, której formą jest samo pojęcie „ja". Świadomość nowoczesna oparta na nauce rozszerza podstawy technicznego panowania człowieka nad przyrodą, burzy wszelkie skamieniałe, martwe fikcje, które nie pozwalają ludziom dojść do zrozumienia i ujęcia myślowego rzeczywistego swego istnienia. Dopóki tragarz nasz czyni Madonnę odpowiedzialną za swój los, ciężko mu będzie zrozumieć, że sam on musi szukać realnych środków opanowania losu, który go dławi. I odwrotnie, w miarę jak życie w organizacji robotniczej przekona go o istnieniu form skutecznego i rzeczywistego działania celowego, mgła myśli będzie się coraz bardziej rozwiewać.
Religia jest z konieczności zrzeczeniem się odpowiedzialności. Przyjmuje ona psychikę ukształtowaną przez życie i usiłuje wytworzyć z niej wystarczającą samej sobie jedność. Działa ona w obrębie psychiki stworzonej przez historię,
służy więc zawsze historii, która psychikę tę wytworzyła. Czyni nas. narzędziem. Jest tresurą nieodpowiedzialności. Stwarza irracjonalne i nie zbadane przez nas podstawy dla naszego działania.
Historia dotychczasowa wytworzyła całą psychikę obecnej ludzkości. Dzisiaj człowiek — wytwór historii — usiłuje ją opanować, usiłuje z dorobku jej wytworzyć narzędzie zdolne mu zapewnić panowanie nad światem i swobodę. Prawo, nauka i sztuka są tymi siłami, tymi drogami, poprzez które dążymy do wytworzenia swobodnego, rządzącego sobą człowieka. Religia jest wytworem nie zrozumianej historii i utrwala jej niepojmowanie: ustala ona nieodpowiedzialność człowieka, ukazuje nam, jako posiadany przez nas skarb, kształt naszej niewoli. Wiemy, że będzie ona trwała, dopóki samo życie nie wytworzy form, w których odpowiedzialność i swoboda ludzika przestaną być straszliwym szyderstwem, póki życie choć w pewnej mierze nie stanie się kruszcem posłusznym woli i myśli człowieka, ale wiemy także, że religia to symptomat przewagi żywiołu nad myślą, to symptomat, że ludzie nie rozumieją życia, które tworzą i znoszą. Tajemnica religijnej filozofii a la James ma imię „Morgan, Wanderbildt et Cie": trust i lockout. Niemieccy profesorowie filozofii zasługują na to, aby władał nimi Kaligula. Pomiędzy sprawą swobody, a przyjmowaniem nie przez nas wytworzonych losów nie ma kompromisów. Bardziej niż kiedykolwiek pamiętać należy słowa Fichtego: w podstawie wszelkiej filozofii leży zawsze myśl, akt woli, wybór.
Religie nie są to zgrzybiałe staruszki, emerytki, którym można nie zakłócać życia: niechaj sobie starowiny słuchają dzwonów i wąchają kadzidła! Nie. Religie to stany duszy zbiorowej, polegające na zrzeczeniu się odpowiedzialności za życie, w którym się bierze udział, to procesy dojrzewania psychiki zbiorowego entuzjazmu niewoli, wybuchającego następnie krwawymi orkanami niszczącymi swobodę i kulturę.
I jakiś nowy Michelet, gdy będzie mówił o filozofii naszych czasów, czasów upadłego mieszczaństwa, znieprawionej inteligencji i imperialistycznego obłędu, będzie mógł użyć tego samego wyrazu: Création du peuple des sots. O to idzie. Automatycznie wytwarza się tłum istot nieodpowiedzialnych, a zdolnych do pełnienia funkcji wymagających pewnej umysłowej tresury.
Człowiek dźwiga dziś niesłychane brzemię historii stwarzanej żywiołowo: przekuwa duszę własną i środowisko, w którym żyje. Wszystko, co przyjmuje życie w jego formach nie wytworzonych przez celową działalność człowieka, kryje narzędzia przeciw człowiekowi: przygotowuje też zasób żywiołów nieodpowiedzialnych, które są zawsze wrogiem zagrażającym kulturze.