Brzozowski Stanisław MEDYCEUSZE


Brzozowski Stanisław

MEDYCEUSZE

Sceptycy powątpiewają o ich istnieniu, przypuszczają, że do szczętu już wymarła rasa ludzi, którzy, jak ów pancerny papież, umieli za drzwi wyrzucić purpuratakardynała lub rozwalić okutym kijem bawoli łeb obciążonego wielowiekową przeszłością feudalnego barbarzyństwa magnata za jedno lekkomyślne słówko o którymś z tych, kogo nazywali „swymi artystami". Dziś szlachetna krew naszych karmazynów uderza im do głowy wtedy już tylko, gdy chodzi o jakiegoś zwycięskiego derbistę albo jakąś Mańkowską, Scholcównę lub Sanssouci. Winną tu jest, oczywiście — jak to orzekł najkompetentniejszy w tym względzie u nas sędzia, hermezyjski mag i hierofant, kodyfikujący w kanony ezoterycznej estetyki wymagania i postulaty wyrafinowanej impotencji — demokratyzacja naszych niwelatorskich i zniwelowanych czasów, urodzonych z ojca Napoleona i matki Gilotyny, winną jest francuska rewolucja, patronka i pramacierz tych wszystkich, których nazywa ów nieco przebaroczkowany prorok w swej ułożonej w kształt bizantyjskiej mozaiki z cytat, woskowo martwej i hieratycznie sztywnej, całkiem demokratycznie już, niby nie nasmarowane koło wołyńskiego wozu, poskrzypującej prozie — „wrogami sztuki".

Wielką jest wymowa faktów streszczających w jednym, mieszczącym się w kilku wierszech dziennikarskiej wzmianki

przykładzie wszystko to, czego nie zdołają wypowiedzieć nigdy najuroczystsze kazania i najbardziej eufuistyczne inwektywy.

...Znana powszechnie ze swej dobroczynności, urodzona z hr. Motłochów baronowa Filcufilska, dowiedziawszy się

o krytycznym położeniu przebywającego obecnie w Paryżu artysty malarza NN, zajęła się sprzedażą jego obrazków

i osiągniętą stąd kwotę (od aż do rubli) złożyła na ręce redaktora „Warszawskiej Spluwaczki" z prośbą, ażeby ten wysoce renesansowy fakt zapisany został na szpaltach tego pisma ku pamięci wieków i pognębieniu kosmopolitycznych sankiulotów.

Niepodobna zaprzeczyć. Jest w tym styl, jest to jeden z tych faits carace`ristiques, z jakich Hipolit Taine i Jakub Burckhardt układali swoje dziejowe obrazy.

Nawet dobre, nawet impresjonistyczne, nawet „dekadenckie", symbolistyczne, nawet porubcze obrazy można kupić, sprzedać na jakimś raucie przy pomocy arystokratycznej karoty, jeżeli artysta jest suchotnikiem konającym z nędzy, paralitykiem, rakowatym, bliźnięciem syjamskim lub czymś podobnym.

Dlaczego Podkowińskiemu nie przyszło do głowy kazać sobie amputować nogę, rękę albo oślepnąć? Kalece wybaczono by nawet Szał, wybaczono by nawet geniusz, rozsprzedano by biletów — po złotych sztuka — na jego „obrazki" i osiągniętą kwotę wręczono by mu uroczyście wśród tryumfalnych okrzyków i modlitewnych uwielbień naszych kulturalnych dzienników, redagowanych przez zblazowanych snobów, spekulujących na wyszynku skandalu i sensacji karczmarzy lub tabetycznie dystyngowanych kaznodziejów estetycznego manczesteryzmu.

Och, ten arystokratyczny gest naszych błękitnokrwistych przywódców narodu, jakże odbija on na tle naszego plebejuszowskiego szarego życia.

Hrabia Kocio de Pustogłowa Sus Minor raczył zamówić portret swój, swojego konia i swojej utrzymania u znanego w szerokich kołach, zarówno z obrazów swych, jak i ze sztuki znakomitego naśladowania szczekania ogarów i tokowania cietrzewi, malarzaportrecisty.

Rzeźbiarz, którego dzieło otrzymało złoty medal na wystawie paryskiej, został zaproszony na kawalerskie przyjęcie

do księcia X.Y. i 'ku ogólnemu zadowoleniu odtańczył cakewalk w oryginalnym stroju, sprowadzonym umyślnie z Nowej Zelandii.

A jednocześnie, jakiś tam reklamowany przez Witlkiewicza Siedlecki zbiera przez całe życie, odejmując sobie chleb od ust, skąpiąc na wszystkim, prawdziwie królewską kolekcję reprodukcji dzieł sztuki wszystkich epok i krajów.

Jakżeż mesquin, bourgeois — prawda? Jak w tym nie ma żadnej swobody, rozmachu, z krwią dziedziczonej jedynie dezinwoltury, jakaż różnica pomiędzy tym zaślepionym na wszystko, co nie jest jakąś tam reprodukcją, bo nawet nie oryginałem, sknerą, a królewiątkiem kresowym, które umie po pijanemu cisnąć w twarz swojemu, pomimo pasożytnictwa utalentowanemu i w wolnych od nędznie płaconego błaznowania chwilach zajmującemu się malarstwem Wesołkowi — zmięty banknot, a następnie użyć w ten sposób nabyty obraz za cel do popisów strzelniczych.

Jakież zaiste królewskie Pathos der Distanz. Tu człowiek życie wkłada w ciułanie reprodukcji, kopii odbijanych nieraz w wielce demokratycznych setkach i tysiącach egzemplarzy — a z drugiej strony 'bez wahania rozstrzeliwa się oryginał, coś jedynego, coś, co nie będzie istnieć, gdy je ja — błondynowa bestia — urękawiczniony nadczłowiek — zniszczę dla zadowolenia swego momentalnego bonpleziru.

U nas tylko nauczycielki i studenci, buchalterzy, felczerzy, kopiści, korespondenci, subiekci traktują sztukę jako coś poważnego, umieją zastawić zegarek w lombardzie, wyrzec się obiadu (och, mój Boże — co za sanfkiulotyczne, bezczelne, plebejuszowskie zestawienie), ażeby zobaczyć nową sztukę Przybyszewskiego, kupić sobie nowy tom Żeromskiego, Reymonta, zawiesić nad 'biurkiem reprodukcję Böcklina lub litografię Riviere'a. Arystokratyczna elita bardziej panuje nad swoimi nerwami i popędami, urządza sobie, zamiast rautu, abonamentowe przedstawienie w „Rozmaitościach" i dopuszcza do swojego towarzystwa Fredrę (bądź co bądź był to hrabia, chociaż pospolitował się i poniżał aż do pisania tych tam komedyjek).

Nie można jednak grać nieustannie Fredry, czym więc wypełnić dziesięć wieczorów?

— Lubowski, Zalewski — bąka ktoś nieśmiałym głosem propozycję.

— Fi donc, w naszym towarzystwie?

— Ależ nie rozumiem, któż mówi o towarzystwie, podczas obiadów przecież obecna jest też służba, lokaje, marszałek dworu, a nikt w tym nie widzi nic dziwnego.

— Dobrze więc. Ale trzeba uważać, aby zawsze ci messieurs les ecrivaiUeurs byli dobrze tresowani.

I urządza się dziesięciowieczorowa farsa zaznajamiania przywódców narodu z jego dobrze tresowaną literaturą.

O cóż więc idzie? Czy znowu skarga na nędzę artystów, na obojętność arystokracji i sfer majętnych?

Och, bynajmniej. Te ubolewania pozostawiamy reprezentantom tresowanej lub tęskniącej za tresurą sztuki.

Gdy jakiś pisarz skarży się na nędzę — w formie mniej lub więcej bezpośredniej — wydaje mi się zawsze, że czytam ogłoszenie: Sumienie do wynajęcia lub na sprzedaż, dla stałych klientów rabat!

Tu idzie o pewne fakty.

Sztuka i literatura, nauka nie powstają w drodze jakiejś generatio spontanea. Spiritus flat ubi vult — głosi przysłowie. Jest to tylko konwencjonalne kłamstwo. W świecie ludzkim, rzeczywistym, wszystko jest zdobywane czyjąś pracą i czyimś poświęceniem. Duch, rozwój duchowy, kultura są to rzeczy kosztowne i ktoś musi pokrywać ich koszty. Nie spadają one z nieba, lecz wyrastają z ziemi. Czyjąż więc dzieje się to sprawą?

Powiedziałem już. Kulturę naszą dźwiga dziś inteligentny proletariat, dźwigają ci, którzy każdy grosz oddany na sztukę lub wieczór zaoszczędzić muszą na najbardziej palących potrzebach.

Ci to ludzie, którzy umieją chodzić w dziurawych butach, a kupić książkę, sprawiają, że nie dziczejemy. Oni to, ci nędzarze, ukochali od początku, podtrzymali krwawymi wysiłkami i narzucili obojętnemu, obłudnemu i tchórzliwemu ogółowi, który kulturę i każdy jej prawdziwy postęp przyjmuje, o ile nie przynosi ona bezpośrednich korzyści materialnych, jako smutny fakt dokonany, nad którym można ubolewać, lecz z którym niestety trzeba się liczyć — Żeromskiego, Przybyszewskiego, Kasprowicza, Wyspiańskiego, Kisielewskiego, Nowaczyńskiego, Malczewskiego, Stanisławskiego, Ruszczyca, Krzyżanowskiego, Biegasa, Dunikowskie

go — oni to stanowią abonentów arystokratycznej „Chimery". I tak jest wszędzie.

Nie w salonach pierwszego piętra, lecz w mansardach znaleźć można dzieła takich arystokratów, jak Villiers de L'IsleAdam, Gobineau lub Nietzsche, a nawet podobno jedynie u „bezwyznaniowców" znaleźć można dzieła takich katolików, jak Leon Bloy lub Hello.

U nas jaśnie wielmożni i jaśnie oświeceni państwo czytują najczęściej Gypa, Ohneta, Bourgeta lub też nic zgoła, ich nauczycielki i niżsi oficjaliści Żeromskiego, Staffa, Daniłowskiego itd., leśniczowie i ekonomowie Orzeszkową, Prusa, a nawet ich lokaje i stangreci Trylogię...

Takie jest ustopniowanie kultury i uczestnictwa w życiu duchowym narodu.

Przy tym dla Bartłomieja Szczygła — Trylogia jest źródłem żywych przyjemności, dla jakiejś nauczycielki, nie dopuszczonej do stołu przy gościach — każda nowa książka jest rozszerzeniem istotnego, starannie pielęgnowanego we własnym wnętrzu prawdziwie ludzkiego życia, wobec którego całe codzienne bytowanie jest tylko nieodzownym materialnym podłożem.

Bo tu jest słowo zagadki.

Kto mówi Sztuka — mówi: Człowiek; kto mówi: prawa sztuki — mówi: prawa pełnego ludzkiego życia.

Nasi medyceusze — to tłumy istot z dniem każdym czujących się bardziej ludźmi; nasi medyceusze to stający się i rodzący w bezimiennych masach — Człowiek.

— „Człowiek"? — powiada hrabina Mops Wygrzewalska — nie słyszałam o takiej rodzinie.

Tego" nie ma w Niesieckim.

— To można powiedzieć o lokaju, ale nie o 'kimś z towarzystwa...

— Człowiek, proszę państwa, to sankiulotyczna fikcja — szepleni hrabia Kocio. — To wymyślił Darwin. Człowiek przydomku Sapiens — urodzony z małpy...

— Ja zawsze myślałam, że to jest quelque chose de malpropre — powiada baronowa Filcufilska. — Pamiętaj, Guciu — zwraca się do synka — abyś nigdy nie był człowiekiem.

— Soyez tranquille, maman...

Wolno nam już dziś żartować w ten sposób.

Ród nowoczesnych, prawdziwych, bezimiennych medyceuszów — medyceuszów, których hasłem rodowym i jedyną godnością jest człowiek, rozrasta się i potężnieje coraz bardziej.

Sprawy sztuki związane są najściślej z tym rozwojem i wzrostem.

Gdy my, artyści i pisarze, walczymy o sztukę, to walczymy o treść duchową dla budzących się do życia tłumów — o słowo żywiące, którym prócz chleba żyje człowiek. Być człowiekiem, tj. myśleć, czuć bezinteresownie i rozwijać się, jest to jeszcze w naszych czasach zbytek. Nasi bezimienni medyceusze są luksusowym produktem naszego społeczeństwa, czymś ekscepcjonalnym. Trzeba, by się stali nie wyjątkiem maltretowanym i zbłąkanym, lecz prawidłem.

Nie ma walki o sztukę — bez walki o człowieka, jak nie ma wrogów sztuki innych prócz tych, którzy są wrogami człowieka. Co prawda, niektórzy z nich nazywają się przyjaciółmi sztuki, lecz jest to albo maska i nieuczciwość, albo naiwność i nieporozumienie.

Sztuki nie kochają ci, co ją uważają za zbytek i eksces, lecz ci, komu jest ona prawdziwą potrzebą.

Istotą sztuki jest życie spotęgowane i najbardziej ludzkie. Ten tylko kocha twórczo sztukę, czyja miłość dla niej jest miłością dla człowieka i zawartych w nim możliwości i bogactw.

Nie można wywalczyć dla sztuki żadnych praw, jeżeli się nie wywalczy dla ludzi możliwości bycia ludźmi w jak najwyższym i najpełniejszym znaczeniu.

Walka o sztukę — to walka o prawa ludzkie, o treść życia ludzkiego, o człowieczeństwo.

Et tout le reste est de la litte`rature.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brzozowski Stanisław ETYKA SPENCERA
Brzozowski Stanisław Pamiętnik
Brzozowski Stanisław legenda mlodej polski
Brzozowski Stanisław Legenda Młodej Polski
Brzozowski Stanisław Materializm dziejowy jako filozofia kultury
Brzozowski Stanisław ŚWIATOPOGLĄD PRACY I SWOBODY
Brzozowski Stanisław TEATR KRAKOWSKI
Brzozowski Stanisław RELIGIA I SPOŁECZEŃSTWO
Brzozowski Stanisław PSYCHOLOGIA I ZAGADNIENIE WARTOŚCI
Korab brzozowski stanislaw
Brzozowski Stanisław FRYDERYK NIETZSCHE
Brzozowski Stanisław DROGI ZADANIA NOWOCZESNEJ FILOZOFII
Brzozowski, Stanisław Drog i i zadania nowoczesnej filozofii w Kultura i życie , Warszawa 1973
Brzozowski Stanisław Pamiętnik
Brzozowski, Stanisław Kant W stulecie śmierci w Kultura i zycie , Warszawa 1973
Brzozowski Stanisław AFORYZMY

więcej podobnych podstron