Niechlubny epizod Września 1939 roku
Położenie niemieckiej mniejszości narodowej w Polsce uległo na początku września 1939 roku drastycznemu pogorszeniu. Na Pomorzu i w Poznańskiem polskie władze przeprowadzały wówczas na masową skalę aresztowania przede wszystkim niemieckiej inteligencji.
Szacuje się, że liczba Niemców, których wysłano wówczas koleją lub innymi środkami transportu na wschód, a także - po załamaniu się infrastruktury wskutek postępów niemieckiej ofensywy - zmuszono do udziału w wyczerpujących marszach śmierci, wynosiła 10 000 do 15 000 osób.
Ofiary odwetów
Wielu z nich nigdy nie dotarło do miejsc przeznaczenia położonych w głębi kraju. Panował chaos, a zaopatrzenie w żywność było niewystarczające. Poza tym Niemcom dawali się we znaki także eskortujący ich strażnicy oraz polska ludność cywilna. Ci pierwsi dopuszczali się aktów agresji, natomiast cywile często traktowali maszerujących w niewybredny sposób. Przepędzani Niemcy padali również ofiarą znajdujących się w odwrocie i doganiających ich oddziałów Wojska Polskiego. Żołnierze niekiedy wyładowywali całą swoją frustrację i wściekłość na tych bezbronnych cywilach. Ocalałym zapadła w pamięć zwłaszcza trauma związana z tak zwanym łowickim marszem śmierci.
Tymczasem ci spośród Niemców, którzy postanowili zostać w swych ojczystych stronach, musieli żyć w obliczu nieustannego zagrożenia - w każdej chwili mogli zostać pobici, a ich domy splądrowane. Dopiero wkroczenie wojsk niemieckich przyniosło poprawę ich sytuacji.
Relacja świadka i ofiary
"W piątek, 1 września tego roku, około godziny 18 przed budynek filii niemieckiego Konsulatu Generalnego w Bydgoszczy zajechał samochód, w którym siedzieli bydgoski starosta Słuski wraz z funkcjonariuszami policji. Podczas gdy część policjantów obstawiła kordonem wyjścia z budynku, dwóch funkcjonariuszy przekazało mi zarządzenie starosty. Z dokumentu wynikało, że jestem internowany.
Przewieziono mnie do dzielnicy Bleichfelde [Bielawy], do budynku byłego sierocińca, który został teraz zaadaptowany przez policję na punkt zborny. Gdy byłem przyjmowany, komisarz odebrał mi paszport wbrew moim protestom. Poza tym musiałem oddać wszystkie pieniądze, które miałem przy sobie, łącznie 6300 złotych.
Przez całą noc trwało przyjmowanie aresztowanych reichsi volksdeutschów z Bydgoszczy i okolic. Moimi towarzyszami niedoli okazali się asystent Hinz i pracownica Gertrud Müller. Aż do popołudnia następnego dnia (2 września) przetrzymywano nas w pomieszczeniach sierocińca pod ścisłym nadzorem policji. W sobotę 2 września, około godziny 17.30 poprowadzono nas na duży dziedziniec budynku i podzielono na mniejsze grupy, przygotowując do wymarszu.
Komisarz wydał rozkaz eskortującym nas Polakom, by załadowali broń. Następnie oświadczył nam, że ludzie z konwoju będą strzelać do każdego, kto będzie stawiał opór. Potem wyruszyliśmy w drogę.
Z przyczyn czysto propagandowych poprowadzono nas przez miasto. Ponieważ tego dnia na Bydgoszcz zostały zrzucone bomby, atmosfera panująca w mieście była napięta. Podczas przemarszu mieszkańcy nie tylko traktowali nas obelżywie, lecz także rzucali w nas kamieniami. Niejednokrotnie dochodziło też do rękoczynów. Z uwagi na taki obrót sprawy policja uznała za stosowne, by przetrzymać nas tymczasowo na dziedzińcu bydgoskiego więzienia. Wtedy rozgoryczone tłumy usiłowały szturmem zdobyć budynek. Na szczęście bez rezultatu.
W sobotę (2 września) o godzinie 23 ruszyliśmy dalej w kierunku Schulitz [Solca Kujawskiego] do Torunia. Maszerowaliśmy przez całą noc i cały dzień. Ponieważ w dzień był straszny upał, a my, internowani, taszczyliśmy ze sobą ciężkie walizki, wielu z nas miało poranione stopy. Starsi ludzie i kobiety tracili przytomność i padali z wycieńczenia. Ludzie z eskorty bili ich wtedy bez litości.
W niedzielę, około godziny 22, po pięćdziesięciotrzykilometrowym marszu dotarliśmy wreszcie do Torunia. Tutaj dołączyli do nas internowani z powiatów świeckiego, grudziądzkiego i chełmińskiego, a także z samego Torunia. W nocy pomaszerowaliśmy z powrotem przez most na Wiśle. Minęliśmy zabudowania dworca kolejowego i skierowaliśmy się na południe w stronę kompleksu budynków, które miały posłużyć dużej rzeszy internowanych za noclegownię. Ponieważ chodziło o około 6000 osób, w pomieszczeniach brakowało dla nas miejsca.
Z Torunia wyruszyliśmy do Ciechocinka, małej miejscowości uzdrowiskowej. Tutaj zadbano o nas przynajmniej pod tym względem, że internowanym zapewniono godziwe miejsce do przenocowania.
Następnego dnia (5 września) pomaszerowaliśmy w kierunku Nieszawy. Za namową idącego z nami bydgoskiego lekarza dr. Staemmlera komendant policji zezwolił nam, byśmy własnym sumptem kupili chleb. Dopiero od 6 września dowódca transportu zabiegał w urzędzie wojskowym o chleb dla internowanych, których liczba urosła tymczasem do około 8000. Otrzymywaliśmy odtąd trochę chleba, który krojono na cztery części, każda z nich przypadała na czwórkę osób maszerujących w jednym szeregu. W tych forsownych marszach pędzono nas przez Włocławek do Kutna i dalej, w kierunku Łowicza. Każdy z nas doskonale zdawał sobie sprawę, że pozostających w tyle czeka pewna śmierć. Poza tym było dla nas jasne, że polskie władze każą nam kontynuować wyczerpujące marsze z zamiarem wyniszczenia jak największej liczby Niemców poprzez wycieńczenie. Każdy, kto przeżyłby mimo to, i tak miał zostać zabity w obozie pod Pińskiem.
Wskutek trudów marszu, niedożywienia i nalotów bombowych niektórzy z internowanych dostawali pomieszania zmysłów. 9 września, w niedzielę wieczorem, stan internowanych był tak poważny, że nie mogli już dalej maszerować z powodu osłabienia lub poranionych stóp. Tymczasem każdy z nas musiał się liczyć z tym, iż w przypadku odmowy udziału w dalszym marszu, może zostać rozstrzelany przez policję.
9 września doszło do zmasowanych nalotów bombowych Luftwaffe na Łowicz. Schronienia przed atakami lotniczymi szukaliśmy w okopach przed Łowiczem. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że niemieckie oddziały odniosą sukces. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że niemieccy lotnicy rozpoznali nas, deportowanych w głąb kraju Niemców, pod Łowiczem. Gdy polskie oddziały zostały zmuszone do wycofania się, przysłano niemiecki czołg, którego załoga oznajmiła nam, że zostaliśmy wyzwoleni. Polska policja uciekła już wcześniej, jak tylko zdała sobie sprawę z własnego położenia.
W Łowiczu otrzymaliśmy zakwaterowanie w kościołach i więzieniu, możliwość przenocowania w mieście. W niedzielę, 10 września, podano nam po raz pierwszy od dłuższego czasu ciepłe jedzenie w postaci grochówki. Jeszcze tej samej niedzieli wraz z sześcioma towarzyszami niedoli udało mi się dotrzeć do Łodzi samochodem komendantury łowickiej. W poniedziałek, 11 września, z Łodzi udałem się do Breslau [Wrocławia], a stamtąd do Berlina. Do stolicy Rzeszy dotarłem całkowicie osłabiony i w opłakanym stanie w środę, 13 września".
Raport z aresztowania przez polską policję w Bydgoszczy i ewakuacji pieszo do Łowicza kierownika bydgoskiego oddziału konsulatu generalnego w Toruniu konsula Wengera, złożony w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Rzeszy 17 września 1939, Biuro Sekretarza Stanu, akta dotyczące wojny w 1939 roku, od 11 do 30 września 1939 roku, t. 4, niezarejestrowany mikrofilm w Archiwum Akt Nowych w Warszawie.
Powody nieufności
Deportacja członków mniejszości niemieckiej z obszarów pogranicznych przebiegała zbyt pospiesznie i w nieskoordynowany sposób. Mimo że najprawdopodobniej wynikała z odgórnego nakazu, nie odbywała się zgodnie ze szczegółowo opracowanym planem. Polskim władzom zależało przede wszystkim na jak najszybszym ewakuowaniu jak największej liczby obywateli niemieckiego pochodzenia, których postrzegano jako potencjalnych sprzymierzeńców wroga, możliwie jak najdalej na wschód.
Ta nieufność była spowodowana aktywnością podejmowaną przez małą część polskich Niemców, którzy tworzyli składy broni, organizowali zamachy na polskie instytucje na przedpolu niemieckiego natarcia lub brali udział w działaniach bojowych jako członkowie organizacji paramilitarnych. Mimo że poczynania polskich władz miały charakter obronny, to jednak z reguły dotykały osób niezaangażowanych w konflikt polsko-niemiecki. Wśród tych ostatnich znajdowali się ludzie, ze strony których trudno było się spodziewać jakiegokolwiek zagrożenia, a więc dzieci, osoby starsze i kobiety. To właśnie oni najbardziej ucierpieli wskutek deportacji.
Życie bez wartości
Chaos panujący w ciągu pierwszych dni wojny przyczynił się do dalszego zaostrzenia środków stosowanych względem mniejszości niemieckiej, którą wykorzystano do kanalizowania złości szerokich mas polskiego społeczeństwa. Brak jakiejkolwiek kontroli wyższych instancji doprowadził do sytuacji, w której to właśnie w pewnym stopniu nieradzący sobie i podenerwowani wydarzeniami wojennymi strażnicy mieli decydować o życiu i śmierci znajdujących się pod ich nadzorem Niemców. Tymczasem dla polskich żołnierzy życie więźniów zaliczanych do obozu wroga nie przedstawiało większej wartości.
Wykroczenia przeciwko Niemcom zostały wprawdzie zaprogramowane z góry, jednak nie były jawnie propagowane przez rząd polski. W każdym razie lwia część winy spoczywa na urzędach III Rzeszy, które świadomie narażały na niebezpieczeństwo całą mniejszość niemiecką w Polsce, by wykorzystać do własnych celów kilka tysięcy volksdeutschów.
Hitler jeszcze przed zaatakowaniem Polski uwzględniał w swoich rachubach konieczność poniesienia takich ofiar. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że śmierć polskich Niemców pędzonych w "marszach śmierci" spadła Führerowi jak z nieba. Mogła bowiem posłużyć jako pretekst usprawiedliwiający przeprowadzanie planowanych już od dawna czystek etnicznych w Polsce.
"Porównywalna" skala
Na początku 1940 roku niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych w dokumencie pod tytułem Die polnischen Greueltaten an den Volksdeutschen in Polen ("Polskie zbrodnie na volksdeutschach w Polsce") donosiło o "5437 niezbicie dowiedzionych morderstwach". W drugim wydaniu pochodzącym jeszcze z tego samego roku liczbę tę zwiększono od ręki dziesięciokrotnie, to jest do "ponad 58 000 ofiar". Jednocześnie pierwsze wydanie dokumentu przerobiono na makulaturę.
Dzięki tym zabiegom mordy dokonane na mniejszości niemieckiej w Polsce miały być porównywalne do zbrodni na Polakach i Żydach, których dopuszczali się niemieccy żołnierze, policjanci i volksdeutsche podczas pierwszych tygodni okupacji hitlerowskiej. Światowa opinia publiczna miała uwierzyć, że III Rzesza postępowała w tym czasie według zasady "oko za oko, ząb za ząb". Obecnie liczbę ofiar po stronie niemieckiej mniejszości zgodnie szacuje się w badaniach polskich i niemieckich na 4500 osób. Należy zaznaczyć, iż w tej liczbie ujęto także ofiary, których śmierć została spowodowana działaniami bojowymi.