Dlaczego świat nie jest dobry?
Ojcze, wyjaśnij mi, proszę, bo ja nie mogę zrozumieć, jak Bóg mógł dopuścić do tego, aby tyle nieszczęść spadło na ludzi. Oto nie gaśnie ani na moment ogień wojny. Na frontach tysiącami giną młodzi ludzie, poza frontami nie milkną lamenty. Jednocześnie coraz to nowe zastępy przygotowują się na śmierć. Skala nieszczęść jest tak wysoka: niesprawiedliwe rządy, terror tajnej policji, tortury, zsyłki, więzienia, choroby, na które brak lekarstw dla biednych... W tym czasie wyrzucane są pieniądze na udoskonalanie narzędzi śmierci, na wyrafinowany luksus dla bogatych i luksus ogłupiający dla średnich. Dla biednych natomiast pozostaje straszna alternatywa buntu lub rezygnacji.
Ludzie są podzieleni na grupy, które wzajemnie życzą sobie śmierci; i nawet wewnątrz tych samych grup człowiek nie czuje się bezpieczny. Musi być bardzo ostrożny, by nie pozwolić na to, aby zjedli go konkurenci. Solidarność trwa tak długo, jak długo zagraża wróg zewnętrzny. Zasadą osiągania sukcesów jest zadawanie innym klęski. Wszyscy są przeciwko wszystkim. Dlaczego Bóg do tego dopuścił? Dlaczego taki właśnie świat stworzył, a nie inny, lepszy?
Starzec wiedział dobrze, że na te pytania nie ma odpowiedzi poza milczącym dzieleniem nieszczęścia z tym, który owe pytania stawia. Tłumaczenie mentorskim tonem logiczności takiego właśnie porządku rzeczy byłoby okrucieństwem dodawania do starych nieszczęść nowych obciążeń. Równałoby się to pomówieniu cierpiącego człowieka o małoduszność albo o to, że jest nierozgarnięty, a więc w pewnym sensie na to nieszczęście zasłużył.
Starzec począł mówić pozornie o czym innym.
- Mówiono mi kiedyś o słupnikach. Sądziłem wówczas, że to najgorsza forma ascezy. Wstyd mi było, że niektórzy spośród nich zostali uznani za świętych. Miałem ich za ekscentryków, którzy chcieli zwrócić na siebie uwagę i nie wiedząc, co wymyślić, wchodzili na kolumny. Dlaczego nie na żyrandole? - myślałem - widok byłby jeszcze śmieszniejszy. Kiedyś zupełnie przypadkowo udałem się z moimi znajomymi do zabytkowej miejscowości, o której wcześniej nie miałem żadnych informacji. Po prostu dołączyłem do nich, zgadzając się na ich plan wycieczki. Po drodze się dowiedziałem, że założycielem tej miejscowości jest największy ze słupników, Szymon. Nie byłem zadowolony z tego zbiegu okoliczności, ale stało się i nie mogłem już niczego zmienić; pozostało przybrać dobrą minę do złej gry.
Było już głębokie popołudnie, gdy dotarliśmy na miejsce. Złote skały zdawały się płonąć, odbijając blask nisko zawieszonego nad horyzontem słońca. Kamienne pagórkowate pustkowie. Na jednym z pagórków widniały ruiny starożytnej budowli imponującej wielkości. Jaka siła i jaki przypływ energii musiały towarzyszyć ludziom, którzy zdobyli się na wzniesienie takiej monumentalnej budowli! Centralnie usytuowana bazylika, której fronton po dziś dzień nie jest obalony przez trzęsienia ziemi i wojenne pożogi, sterczy ponad rumowiskiem wielkich bloków kamiennych i kolumn jako niemy świadek burzliwej historii. Szeroka aleja prowadzi od bazyliki do baptysterium, którego zasadniczym elementem jest szeroka nisza. Kiedyś nisza była wypełniona wodą i do niej schodzili po schodach katechumeni, aby przyjąć Chrzest święty. Dookoła świątyni rozciąga się cmentarzysko kamiennych pozostałości po potężnych zabudowaniach klasztornych. Podobno w okresie świetności klasztoru w tym miejscu zamieszkiwało ponad dwa tysiące mnichów, nie licząc oczywiście wielkiej ilości pielgrzymów, którzy przybywali tutaj nieustannie z różnych stron Imperium Rzymskiego.
Za frontonem znajduje się wielki głaz, który stanowił podstawę kolumny. Ten głaz właśnie był początkiem całej historii. Właściwie nie głaz, a młody pasterz, który przejął się słowami Ewangelii i chciał być tym słowom wierny na wzór męczenników. Jednakże skończyły się prześladowania i można było wyznawać religię chrześcijańską swobodnie, bez obaw o represje. Wkrótce zaczął powstawać coraz większy rozdźwięk pomiędzy wiarą wyznawaną publicznie a życiem według jej treści.
Młody pasterz chciał uniknąć kompromisów, które czyniły z wiary pobożną fasadę, rodzaj społecznej etykiety. Chciał być jak najdalej od świata pozorów i czczych frazesów. "Najdalej" dla niego znaczyło na szczycie kolumny, najbliżej Ewangelii. Nie szukał sławy ani uznania. Udał się na pustkowie. Sądził, że w ten sposób zabezpieczy się przed pokusą duchowego gwiazdorstwa. Wbrew swym intencjom na pustkowiu został odnaleziony przez ludzi. Zaczęli przybywać do niego pielgrzymi. Uformowała się pierwsza grupa uczniów. Jego kazania ze szczytu kolumny musiały być bardzo wymowne, skoro zbudziły taki rezonans. Oczywiście miał przeciwników, tzn. takich ludzi, którzy pomawiali go o ekscentryczność i o symulowanie prawdziwych intencji. Pod płaszczykiem pobożności ich zdaniem kryć się miała chęć znalezienia sławy. Nie brakowało takich, którzy się śmiali i pukali w czoło. Tym gestem dawali do zrozumienia, że pasterz-asceta z pewnością ma zachwiane zdrowie psychiczne. Ostatnie słowo nie należało jednak do dobrze ułożonych, którzy gorszyli się wygłaszaniem kazań ze szczytu kolumny.
Ostatnie słowo należało do poszukujących Boga; do tych, którzy Go tutaj właśnie znaleźli. Ci ludzie wznieśli wielką świątynię, a obok niej baptysterium. Ci ludzie sławę tego miejsca roznieśli po całym Bliskim Wschodzie i przez Azję Mniejszą dotarli aż do Europy. Oni stali się naśladowcami nowego ascety, zaludniali klasztory, wypełniali świątynie. Wielu na tym pustkowiu narodziło się do prawdziwego życia, wielu zostało uwolnionych od poczucia bezsensu. Wielu znalazło odpowiedź na pytanie, dlaczego świat nie jest dobry i jak można go uczynić lepszym, opierając się na wierze w Boga.
ks. Zygmunt Kwiatkowski SJ