OD AUTORÓW
Tam, gdzie było to możliwe, rekonstrukcji dialogów i zdarzeń dokonano przy pomocy nagrań i rozmów z udziałem uczestników, świadków i osób, którym udało się przeżyć. Pozostałe przypadki zostały do pewnego stopnia zbeletryzowane, tak by można je było połączyć z brakującymi ogniwami całej historii. Jak sądzą autorzy, zabiegi te będą łatwo zauważalne w kontekście całości.
Wielu osobom należą się w tym miejscu ogromne podziękowania, szczególne wyrazy wdzięczności składamy wydawnictwu Hard/Empire Books za pozwolenie wykorzystania fragmentów nieukończonej powieści Jacka Scagnettiego, jak również rodzinie Katherine Ginniss, która wspaniałomyślnie udostępniła nam swe osobiste archiwum. Bez ich współpracy, wiele kwestii poruszonych w tej książce nie ujrzałoby nigdy światła dziennego.
JOHN AUGUST, JANE HAMSHER
URODZENI MORDERCY
na podstawie opowiadania
QUENTINA TARANTINO
i scenariusza autorstwa
DAVIDA VELOZA,
RICHARDA RUTOWSKIEGO I
OLIVERA STONEA
Przekład
Jędrzej Polak, Witold Ozimek, Tomasz Szmajter
Tytuł oryginału: NATURAL BORN KILLERS
© PENGUIN BOOKS LIMITED 1994
©WARNER BROS., a division of Warner Entertainment Company LP, 1996
© Nowa Inicjatywa Wydawnicza, 1996
ISBN 83-86866-00-4
Skład, łamanie, układ typograficzny - własny
Wstęp
Gdy pod koniec roku 1992 zabieraliśmy się do pracy nad Urodzonymi mordercami, cała historia wydawała się być czystą fikcją. Gdy po dwóch latach film został ukończony, fikcja zdążyła przerodzić się w rzeczywistość. Przez cały ten czas — trochę koszmarny i trochę pokręcony - postaci w rodzaju Bobbita, Menendeza, Toni, O.J.'a, Buttaffucco i paru jeszcze innych, zdołały przyciągnąć uwagę całego społeczeństwa. Każdego tygodnia Amerykę zalewały nowe wersje pseudo-tragicznych mydlanych oper, zapewniających telewizyjnym stacjom oglądalność i pieniądze, a nade wszystko ciągłą histerię widzów.
Gdy Toni Harding udało się w końcu wylądować na pierwszej stronie poważnego dziennika, jakim jest „New York Times" - mówimy o pięcio czy sześciokrotnej obecności na łamach w związku z niewątpliwie niewielkim wykroczeniem, jakiego się dopuściła — poczuliśmy wówczas podświadomie, że oto Era Absurdu zdominowała i ostatecznie zamknie obecne stulecie.
„Starożytni mieli do dyspozycji wizje", napisał ostatnio Octavio Paz. „My zaś mamy telewizję.
Cywilizacja widowiska jest jednak okrutna. Cechą współczesnego widza jest brak pamięci, a co za tym idzie, brak poczucia żalu i rzeczywistej świadomości (...). Szybko zapomina się i rzadko zwraca uwagę na sceny śmierci i zniszczenia w Zatoce Perskiej, czy na meandry karier Madonny i Michaela Jacksona (...). Wszyscy czekają na Wielkie Ziewnięcie, anonimowe i powszechne, które dla kultury widowiska będzie Apokalipsą lub Sądem Ostatecznym (...). Wszelako skazani jesteśmy na nową wizję piekła, zarówno ci, którzy pojawiają się na ekranie, jak i ci, którzy ich oglądają. Czy istnieje jakieś wyjście? Nie wiem. Trzeba go po prostu szukać."
Mallory i Mickey Knox mogą pojawić się między nami już jutro. Albo dziś wieczorem. Mieliby wtedy swoje pięć minut zanim TV Guide zajęłoby się po dwóch tygodniach ich następcami, prowadząc przy tym nieustającą wojnę sondaży (sondaże prezydenckie na przykład, donoszą nam o każdorazowym skurczu jelit pana prezydenta). Sondaże stają się zresztą powoli czymś w rodzaju konkursów popularności, których zapewne wszyscy musieliśmy doświadczyć, będąc jeszcze w szkole.
Zasługami nigdy nie interesowano się jako takimi, a raczej jako wdzięcznym obiektem plotek; dla duszy przeciętnego Amerykanina jest to o wiele ważniejsze niż bycie postrzeganym jako prymus. Bankier, w naszej kulturze, to ktoś nieznany i niepopularny. W odróżnieniu od westernowego Billy Kida.
Tylko twórcom greckiego dramatu klasycznego udało się stworzenie postaci wielkich ofiar —Elektry, Medei, Antygony, czy Edypa, którymi my dziś nie jesteśmy. Stanowimy jednak rasę, która umiejętnie potrafi zadawać cierpienie, która odpłaca pięknym za nadobne; Wietnam, sport, procesy sądowe — te skojarzenia nasuwają się błyskawicznie. W amerykańskiej tradycji epickiej gwałt jest motywem niosącym zbawienie, a przynajmniej tak opisywali go Fennimore Cooper, Jack London, czy Ernest Hemingway.
Prawo przeżycia, prawo natury, to pojęcia obecnie wykoślawione przez PG (instytucje nadzoru rodzicielskiego), które w pogoni za strumieniami złota ściekającymi z wynicowanych z wszelkiej przemocy „seriali rodzinnych", przekonują nas, że przemoc jest czymś niewłaściwym.
Czy na pewno? Czy może po prostu ten świat jest już tak urządzony, że pod każdym cichym źdźbłem trawy, maleńkie, a przecież okrutne chrząszcze pożerają się nawzajem w nieprzytomnym cyklu niszczenia i tworzenia?
Eddie Vedder napisał: „W dawnych czasach samobójstwo wystarczało w zupełności ... było zwykłym skróceniem cierpienia. Dziś ludzie chcą oglądać nowe cierpienia ... niewinni byli kiedyś ... teraz są tylko bezradni. Stworzyliśmy potwora — całe stado potworów."
I żadne prawodawstwo zrodzone w Waszyngtonie, żaden telewizyjny czy filmowy cenzor nie będzie w stanie zapobiec dalszej ekspansji tej nowej multimedialnej, wirtualnej rzeczywistości. Nie da się już uniknąć coraz bardziej realistycznego portretowania scen gwałtu i przemocy, w czym swój wydatny udział mają gry, wirtualne okulary, interaktywne przyciski czy coraz większa ilość wiadomości, także tych z ostatniej "nanosekundy". Ponieważ telewizja i niektóre filmy starają się łagodzić zawarte w nich elementy przemocy (żadnych ręcznych granatów, żadnej krwi, żadnego szoku towarzyszącemu aktowi umierania), nadrabiają to z nawiązką dzienniki, zdobywając sobie jednocześnie coraz większą widownię. I podobnie jak niegdyś wymyślono C-Span czy Court Chan-nel (przekazujące bezpośrednie relacje z sądów i akcji policji), obecnie nieuniknione wydaje się powstanie Execution Channel, transmitującego obrazki z komór gazowych, śmiertelnych zastrzyków, „ostatnich nocy" skazańców czy „ostatnich posiłków". Przy użyciu nowych technik filmowych możliwe stanie się dokładne odtwarzanie scen zabójstw.
(Zwróćmy przy okazji uwagę na obserwację poczynioną przez Robina Andersona z Wydziału Technik Komunikacyjnych Uniwersytetu w Fordham. Anderson zauważył, że o ile „telewizyjne przekazy z policyjnych akcji cieszą się obecnie 62-procentową oglądalnością, o tyle, według statystyk FBI, jedynie 18 procent spraw zostaje doprowadzonych do końca. Programy ukazujące wymierzanie sprawiedliwości siłą niosą ze sobą zrozumiałe dla każdego przesłanie. Agresywna postawa policji w stosunku do podejrzanych jest konieczna dla ochrony szanujących prawo obywateli przed niebezpieczną mniejszością... dajemy im nasze upoważnienie. Gdy policjanci z bojowymi okrzykami na ustach szturmują kolejny dom kładąc jego mieszkańców na podłodze i zakuwając w kajdany «podejrzanych», odczuwamy wówczas specyficzny dreszcz emocji, towarzyszący wszelkim momentom konfrontacji. I trzymamy stronę sankcjonowanego przez państwo gwałtu. ")
Do pracy nad Urodzonymi mordercami nie przystępowaliśmy jednak z zamiarem naturali-stycznego przedstawienia aktów przemocy, tak jak w Plutonie, Urodzonym 4 lipca, czy JFK. Widziałem różnego rodzaju pomysły na zbrodnie, mistrzowsko zaprezentowane w filmach In Cold Blood, Henry — Portrait of a Serial Killer, Reservoir Dogs i wielu innych. Przyjmuję też do wiadomości przytłaczającą obecność cywilizacji zbrodni wokół nas (choć statystyka pokazuje, że wskaźnik najcięższych przestępstw utrzymuje się od jakiegoś czasu na prawie takim samym poziomie; według danych Departamentu Sprawiedliwości, które uważam za dokładniejsze od zestawień FBI, wskaźnik przestępczości w przeliczeniu na 1000 osób wynosił w roku 1973 32, 6%, a w roku 1994 32, 1%).
Jednak przy całym szacunku dla przedstawionego w Mechanicznej pomarańczy czy u Sama Peckinpaha dramatycznego obrazu zbrodni, postanowiłem poprzez obecność elementów satyry (przesada, czarny humor) nieco inaczej przedstawić tę kwestię. Problem, który doszedł już do fazy obłędu, wydostał się poza wszelką kontrolę i skutecznie otępił i znieczulił nas wszystkich. Podobny zabieg zastosowano w słynnej kreskówce „Beavis & Butthead", gdzie temat zwyrodnienia i przestępstwa traktowany jest wręcz komediowe. Dotyczy to również zachłannych na wszelką przemoc mediów.
Nasze społeczeństwo przesycone jest nie tylko samym zjawiskiem przestępczości, ale również sposobem, w jaki media je przekazują. Przesyceni jesteśmy także szaleństwem wyścigu zbrojeń, budowaniem coraz to większych więzień dla „przestępczej podklasy", antyprzestępczą retoryką, która doprowadziła do wydawania przez sądy orzeczeń typu „trzy wyroki i dożywocie". Po uszy mamy też jednakowo w każdym ze stanów obłudnego i odrażającego ustawodawstwa związanego z narkotykami.
Gliniarze, klawisze, więzienia, dziennikarze-oni wszyscy muszą zdawać sobie sprawę, że stali się częścią ogromnej i zwariowanej sieci okrutnego i totalitarnego systemu wymiaru sprawiedliwości. W takim otoczeniu, nieuniknione jest pojawienie się Mickeya i Mallory, samotnych morderców, stuprocentowych antybohaterów, którzy wypłyną na powierzchnię nieludzkiego aparatu opresji, zdobywając sobie jednocześnie serca i dusze mieszkańców Ameryki oczekujących na pojawienie się ludzkiej twarzy — czy to pod postacią Bobbitta, Buttaffucco czy Anity Hill — narzekającej na niesprawiedliwości współczesnego świata.
Kafka nie miał racji — człowiek nie musi dłużej pozostawać bezustannie tłamszoną i bezimienną jednostką, jeśli tylko potrafi dostać się na telewizyjne ekrany. A czy jest to udział w teleturnieju, czy w morderstwie, to chyba nie stanowi większej różnicy ... Gdy całe życie spędza się w więzieniu, chwila dziennego światła jest właśnie chwilą dziennego światła.
Mickey i Mallory, nie okazując szacunku temu światu, pozostają jednak (tak!) bez winy, upodobniając się do stworzonych przez Swifta i Woltera karykatur naszych najgorszych nocnych koszmarów. Ale Mickey i Mallory „zrodzeni" zostali dzięki przemocy, która przekazywana jest z pokolenia na pokolenie, z rodziców na dzieci — i tak dalej, bez końca. Tak jak końca nigdy nie będą miały gwałt i przemoc. Jednak coś szczególnie obrzydliwego wyróżnia i tak już nieludzki i ludobójczy wiek XX. Ukazując obecnym i przyszłym pokoleniom korzenie hitleryzmu, stalinizmu, wojen w Wietnamie czy w Armenii, dokonujemy kolejnej projekcji tego samego filmu, który opowiada jak głęboko siedzimy w dwudziestowiecznym bagnie, z którego rozpaczliwie próbujemy się „wydostać" (jak określił to Octavio Paz).
Nie zamierzałem zbytnio rozwodzić się czy wręcz gloryfikować przemocy w wydaniu Mickeya i Mallory, choć z pewnością będę o to oskarżany. Ujęcia są krótkie i szybkie, film trzyma w napięciu — tak jak powinien; nie zmierza w kierunku wywoływania u widza reakcji żołądkowych, tak jak miało to miejsce w scenie z piłą tarczową w filmie Scarface czy w scenie odgryzania języka w Midnight Express; nic z tych rzeczy. Szok w Urodzonych mordercach ma — jak sądzę — podłoże raczej ideologiczne. Możliwość zaistnienia przedstawionych w filmie sytuacji, wprawia w zakłopotanie niektóre osoby zarówno z prawego, jak i lewego skrzydła sceny politycznej. Jednak z drugiej strony, jeśli satyra ma spełniać swoje zadanie, powinna szokować.
Ducha czasów niezmiennie psują — już od lat — alternatywne czy też obrazoburcze idee. Czyż Kubrick w swej filmowej wersji Mechanicznej pomarańczy nie przekroczył akceptowanych granic ukazywania przemocy? Czy, wiele lat wcześniej, Bunuel i Dali, mając do dyspozycji „jedynie" gałkę oczną i brzytwę nie szokowali równie odrażająco? A Eisenstein i jego motyw stłuczonych okularów w dziecinnym wózku? Sądzę, że jest to jedynie kwestią stylu. Wszystko na tym świecie znajduje się w ciągłym ruchu. A szokować potrafili już starożytni Grecy — naczynia pełne krwi, wydłubane oczy... Nie uważam, że konieczne jest różnicowanie kwestii przedmiotowych z artystycznego punktu widzenia. Motyw oka i brzytwy ma tę samą wagę, co kontrolowana przez państwo agresja w Mechanicznej pomarańczy Umierający na AIDS człowiek, rewolucje w Rosji czy „urodzeni mordercy" kładą się cieniem na współczesnej rzeczywistości, bo pozwalają im na to system i media. Takie zachowania stały się jednak czymś normalnym w świecie, który od momentu zderzenia się ze sobą pierwszych molekuł, rządzi nieprzerwanie naszymi duszami. Gdy zaczynamy jakąś rzecz określać jako „politycznie poprawną", podkopujemy tym samym całość systemu naszych podstawowych wolności.
Ale ja jednak wierzę, że ostatecznie zwycięży miłość. I wierzę też, że, jak ujął to jeden z bohaterów filmu, „miłość pokona demona". Nie zdradzam tu zakończenia całej historii, jednakże ironicznym wydaje się fakt, że to właśnie Mallory i Mickeyowi udaje się uciec przed Wielkim Ziewnięciem. Ale decydujące zdanie należy i tak do Ciebie.
Oliver Stone
„Dopiero w ciemności oczy zaczynają widzieć”
Theodore Roethke
1
Z pomrukiem, właściwym rozgniewanym władcom niebios, czerwony Dodge Challenger 383 Magnum RT, rocznik 1970, wcisnął się w dogodne miejsce na parkingu, tuż przy drzwiach do Kankakee Sonic.
Słysząc takie dudnienie silnika, każda matka każe swym bawiącym się na podwórku dzieciom wracać natychmiast do domu.
Był to odgłos nadciągającej znad horyzontu burzy.
Odgłos, który nagle ucichł, gdy Mickey Knox gasił silnik.
Wracający do zacisznych internatów stali bywalcy Sonic — uczniowie ostatnich klas w towarzystwie swych o dwa lata młodszych koleżanek — przystanęli, otwierając w zdumieniu usta na widok dwóch nowo przybyłych osób. Ta para z pewnością nie pochodziła stąd.
Osiemnastoletnia Mallory Wilson bez słowa wyszła z samochodu i ruszyła w stronę restauracji, ignorując po drodze spojrzenia ze strony mężczyzn, kobiet, i dziewcząt w strojach wodzirejek. Pomiędzy stanikiem, a ciasno opasującymi jej biodra dżinsami, znajdowało się 13-calowe pasmo nagłej, białej skóry—tak napiętej i gładkiej, że wydawała się wyrzeźbiona z kawałka kości słoniowej. A w środku tego piękna tkwił pępek, jedyne w swoim rodzaju wcięcie, w którym każdy zdrowy, dorosły mężczyzna obecny tego wieczoru na parkingu, chciałby umieścić swój palec. Przynajmniej dla zmierzenia się z reakcją własnej twarzy.
Co do jednej rzeczy nie było wątpliwości — dziewczynę otaczała wręcz chmura seksu i niebezpieczeństwa.
Gdy Mallory zniknęła wewnątrz klubu, można było popatrzeć jeszcze na Mickeya Knoxa, który pozostał na parkingu w swych przyciemnionych „lennonkach" i postrzępionych dżinsach. Wyglądał trochę jak nafaszerowany sterydami Timothy Leary. Poruszał się z ogromną pewnością siebie — krokiem prowincjonalnego gangstera, który obejrzał zbyt wiele filmów z Lee Marvinem. Był typem faceta, który przyszedł na ten świat z obciążeniem. I którego mało ten fakt obchodził.
Najbardziej nieprzystępna para, jaka kiedykolwiek przestąpiła próg Kankakee.
Zwykła pogawędka dwudziestoparu nastolatków stojących na zewnątrz Sonic ucichła, gdy Mickey szedł w kierunku frontowych drzwi. Nagle odezwał się pierwszoklasista Randall Krevnitz:
—To najbardziej czadowy samochód, jaki widziałem.
Mickey Knox szedł dalej; ku przerażeniu pozostałych, Randall przemówił ponownie. Tym razem głośniej.
—Stary, to twój samochód?
Mickey stanął i zdjął okulary.
—Chodzi ci o to, czy ukradłem ten wóz? To miałeś na myśli?
Mówił tonem mafiosa rodem z parkingu dla przyczep samochodowych. Akcentował przy tym każdą sylabę, nawet gdy zlały się już w całe zdanie.
— Otóż nie. Dałem za niego niezłą kasę.
— Niezła bryka, nie? 335 koni mechanicznych, co?
— No, nie bardzo — odparł Mickey, wyraźnie zadowolony z tego, że jego samochód stał się obiektem rozmowy. — Ma nisko zawieszony tył, Mopar, spoilery, kurewskie zagłówki ... Sam to wszystko zrobiłem. Odpowiednie podrasowanie i teraz ma jakieś 390.
— Dałbym się zabić za taki samochód.
— Teraz, od razu?
— Pewnie, że tak.
Mickey Knox uśmiechnął się, co sprawiało, że wzbudzał jeszcze większy respekt.
—Jak się nad tym zastanowić, to ja chyba też.
Późniejsza rekonstrukcja zdarzeń przeprowadzona przez policję wykazała na podstawie rejestru rachunków, że Mickey Knox zamówił dwa cheeseburgery, jednego hamburgera. Coca Colę i jej dietetyczną wersję. Razem pięć dolarów, osiemdziesiąt sześć centów. Rozmienił pięćdziesiątkę.
Tego wieczoru swój dyżur miał Bud "Konus" Wilkins, który miał zwyczaj trzymania telewizora pod ladą, tak by mógł oglądać swoje ulubione programy w czasie, gdy Jimmy na zapleczu przygotowywał posiłki do wydania. Przed siedmiu laty, gdy zaczął przynosić do pracy rozregulowany telewizor swojej matki, właściciel baru zabronił mu oglądania podczas godzin szczytu. Po kilku miesiącach właściciel jednak uległ, jako że telewizja była właściwie jedyną rzeczą, jaka pozostała temu biednemu człowiekowi. Bud „Konus" Wilkins nie odznaczał się drobną posturą, co, rzecz jasna, wywoływało spekulacje odnośnie prawdziwego pochodzenia jego przezwiska. To, że nigdy się nie ożenił, jedynie podsycało plotki wokół jego osoby.
Mickey Knox stał w milczeniu, a zamówione przez niego danie było właśnie przyrządzane. Obserwował więc ladę, na której tłuste, błyszczące hot dogi leżały jeden za drugim pod ogrzewającymi je lampami.
Gdyby „Konus" Wilkins oglądał tamtego wieczoru serwis Action 7, ujrzałby przekazywaną na żywo przez Ally Bree relację, a w niej ostre światła reflektorów padające wprost na zmarszczki wokół oczu korespondentki, gdy opisywała to, co działo się za jej plecami: trzy samochody policyjne, jednostka śledcza policji kryminalnej i stojący dalej wóz koronera. Umundurowani oficerowie policji po raz drugi otaczali żółtą taśmą dwupiętrowy budynek przy Hickamore Lane 113, począwszy od zgiętego palika w płocie, aż do martwego dębu, na którym wyryto litery „M & M".
Gdyby „Konus" Wilkins oglądał wiadomości „News 9", usłyszałby, jak Ruth Mambers, sąsiadka zamordowanych, wyjaśnia dlaczego postanowiła tamtego wieczoru porozmawiać z Edem Wilsonem i jego żoną na temat ich córki Mallory, jej byłego chłopaka i niedopałków papierosów Marlboro, jakie każdego ranka znajdowała na swoim trawniku. Gdy nikt nie reagował na dzwonek, postanowiła sama zajrzeć do środka przez kuchenne okno, odkrywając ślady krwawej jatki.
Gdyby Wilkins oglądał „News Star 4", zobaczyłby wielkie zdjęcie Mickeya Knoxa, pochodzące z kroniki Lansing High School. Prezentacji zdjęcia towarzyszył opis śmierci Eda Wilsona, którego siłą zanurzono w dziesięciogalonowym akwarium. Wilkins dowiedziałby się również, że Mallory Wilson i Mickeya Knoxa poszukują policje pięciu stanów. Zdałby sobie w końcu sprawę, że jego życie zawisło na włosku.
Ale „Konus" Wilkins oglądał program "Fox".
—Mógłbyś tak po prostu przerżnąć Kelly Bundy? — zapytał Mickeya wręczając mu resztę. —To znaczy, zobacz, jak ona łazi z tym tyłkiem. Seksowna jak skurwysyn. I jeszcze wiadomo, że stary Al też coś z tego ma. Skubnie ją trochę tu czy tam.
Mickey do połowy napełnił styropianowy kubek ketchupem ze stalowej pompki, stojącej obok innych. Pierwszą warstwę ketchupu posypał solą, a potem dodał jeszcze ketchupu.
„Konus" kontynuował swój wywód.
—Pomyśl tylko — jak to jest, że Al nigdy nie chce pieprzyć swojej żony? Wiesz, czemu? Bo on to robi z własną córką. Naprawdę, przysięgam na Pana Boga. A wiesz, czemu nigdy nie pokazują pokoju Kelly? Bo to jest magazyn sprzętu dla sadomasochistów, właśnie tak. Bicze, łańcuchy, wszystko... On ją tam zabiera, związuje ją i jedzie. Wyobraź to sobie. Jesteś Alem Bundy, twoje życie jest do dupy, nie masz po co żyć. A może skosztować by tak własnego dzieła? To w końcu jego córka i to przede wszystkim on ją zmajstrował.
— Coś jak ssanie własnego kutasa — zauważył Mickey.
— Jasne, kurwa. Byłbym chyba najszczęśliwszym facetem w Illinois gdybym potrafił to zrobić.
— Potrafisz — uspokoił go Mickey, wkręcając w ketchup za pomocą słomki drobiny soli. — Potrafisz, możesz mi wierzyć.
Damska toaleta w Kankakee Sonic stanowiła coś w rodzaju arsenału wypełnionego środkami do pielęgnacji włosów, czyli specyfikami, o których większość mieszkańców Ameryki ery post-Nancy-Sinatra zdążyła już zapomnieć. W arsenale tym wyróżniała się 48-uncjowa butla sprayu o nazwie Aqua-Net ($ 2,39 w sieci sklepów Wal-Mart), który niepodzielnie panował pośród pokrewnych mu eliksirów, odznaczając się nie tylko objętością, ale również odpornością na działanie wiatru (warunek konieczny dla żeńskiej części użytkowników kabrioletów i pickupów). Aqua-Net nadawał włosom sztywność, której żadna maść, ani żaden żel nie mogły im zapewnić.
Przy takim nagromadzeniu chemikaliów, konieczne było zachowanie pewnej ostrożności i dlatego klientki Kankakee Sonic uznały przednią część toalety, tuż przy umywalkach i lustrach, za „strefę objętą zakazem palenia". Lokalna legenda głosi, że kilka lat wcześniej pewna pierwszoklasi-stka spaliła sobie włosy włącznie z cebulkami, gdy leżący obok papieros spowodował eksplozję chmury aerozolu Aqua-Net. Włosy tej dziewczyny już nigdy nie odrosły, w związku z czym skończyła jako lesbijka, gdzieś w stanie Missouri. I chociaż autentyczność tej opowieści pozostaje mocno wątpliwa, to jednak klientki Sonic łączyła niepisana umowa: wypal papierosa ZANIM zaczniesz używać sprayu do włosów.
I dlatego Mallory, zapalając swego Marlboro przy umywalce, złamała pierwsze tabu — zupełnie tak, jakby kogoś zamordowała czy ustąpiła miejsca pierwszoklasiście. Do Tiny Hopkins, jako jedynej seniorki (IV klasa) w toalecie, należało zatem wyegzekwowanie surowego prawa.
— Zgaś to gówno — powiedziała do Mallory bez śladu podniecenia w głosie. Pozostałe dziewczyny podświadomie cofnęły się o krok, robiąc miejsce na wypadek ewentualnego starcia.
— Przepraszam, co powiedziałaś? — spytała Mallory.
Tina nie miała ochoty się powtarzać. Zamiast tego, wyciągnęła ze spokojem rękę, wyjęła papierosa z ust Mallory i umieściła go w odmętach wody bulgoczącej w umywalce. Niedopałek, z pomarańczowym śladem szminki wokół ustnika, wirował przez chwilę, a potem zniknął, wessany razem z wodą, w gardzieli zlewu. W toalecie zaległa cisza. Tina i Mallory przymknęły oczy, niczym dwa krążące wokół siebie wśród pustynnych piasków węże. Tina stała prosto przed nieznajomą— przybłędą nie wiadomo skąd, ze zbyt wąską talią, i z tymi butami typu przerżnij mnie. Jej, to znaczy Tiny, pozycja wśród koleżanek z Sonic niewątpliwie umocni się po tym incydencie. Zaczną też krążyć opowieści jak to Tina Hopkins zmierzyła się z gówniarą, która przyjechała podrywać tutejszych chłopaków.
Pierwsza ciszę przerwała Mallory, przepychając się do ubikacji. Czyli wygrana Sonic. Tina, która zdążyła już uwierzyć w swoje zwycięstwo, głośno wypowiedziała słowa „pierdolona pizda", gdy Mallory zamykała za sobą drzwi do kabiny. Siedząc na sedesie, słyszała niewyraźne odgłosy i szepty — wymianę zdań na jej temat. Głosy osądzające ją. Porównujące. Wybuchł nagle przytłumiony śmiech, któremu towarzyszył chichot i wzajemne uciszanie się uczestniczek rozmowy. Siedząc na kiblu, Mallory wyrysowała jaskrawo-czerwoną szminką na drzwiach kabiny dwie litery, „M & M", otoczone wielkim sercem.
Gdy woda dokładnie wypłukała muszlę, Mallory odemknęła zasuwkę, stając oko w oko ze swymi nieprzyjaciółkami, ustawionymi w zwartym szeregu i odcinającymi jej drogę do wyjścia. Mallory podeszła do Tiny, stanęła przy drzwiach i słodkim głosem spytała:
—Czy mogę cię o coś zapytać?
Tina uśmiechnęła się bez słowa.
—Czy żałujesz tego, co mi przed chwilą zrobiłaś?
Z lekko wygiętymi plecami i świeżo postawioną fryzurą, Tina była o dobre dwa cale wyższa od Mallory.
—Jesteś pieprzoną, małą dziwką — powiedziała.
Mallory zrobiła krok do tyłu. Jakiś nieokreślony smutek przysłonił jej twarz, a jednocześnie dłonie zwinęły się w pięści.
—Wiesz co, ja tego bardzo nie lubię. Naprawdę nie lubię, gdy ludzie grają sobie ze mną w kulki. Wiesz dlaczego? Bo dziewczyna nie Mo że przejść przez życie i nie odegrać się choćby raz.
Jednym, jakby instynktownym ruchem, Mallory chwyciła Tinę za jej lepkie od lakieru włosy i wytrącając ją z równowagi uderzyła pięścią w mostek. Nie mogąc złapać powietrza, Tina nie była w stanie podjąć walki, gdy Mallory zaczęła walić jej głową o suszarkę do rąk. Rozbiwszy w dwóch miejscach lustro, głowa Tiny wylądowała na kancie porcelanowej umywalki. Wydział Zabójstw stwierdził później, że śmierć nastąpiła po czwartym uderzeniu, na jedenaście zadanych (o umywalkę, ścianę i podłogę). Złamaniu uległ ponadto nadgarstek, choć nie stwierdzono, w jaki sposób.
Pierwszoroczna Kerry Jacobsen stała wówczas najbliżej drzwi do toalety. Gdy pozostałe dziewczęta w przerażeniu obserwowały całe zajście, Kerry zdążyła uchylić drzwi. W tym momencie gwałtownie pchnęła je Mallory. Drzwi, zatrzymawszy się na koszu od śmieci, złamały przy okazji dwa żebra Kerry.
—A ty gdzie się pakujesz? — wrzasnęła Mallory. Im głośniej krzyczała, tym brudniejszy stawał się jej język. Kerry, uwięziona między drzwiami a ścianą, była bezbronna. Mallory krzyknęła w głąb korytarza.
—Mickey, kochanie, chodź tutaj!
Słysząc wołanie Mallory, Mickey zostawił swoje dwie Cole i kubek z ketchupem, który zresztą strącił w biegu ze stołu. Ketchup rozlał się grubą czerwoną plamą na białych kafelkach podłogi. Później, pewien młody, niedoświadczony pomocnik koronera omyłkowo wziął ją za ślad krwi.
Zanim Mickey doszedł do drzwi toalety, Mallory wgniotła obcas swego wysokiego, zamszowego buta (uznanego później za jej firmowy znak) w pozbawioną już życia twarz Tiny; triumfalny gest nie pozostawiał choćby cienia wątpliwości kto był zwycięzcą, a kto pokonanym w tej szczególnej konfrontacji. Pozostałe uczestniczki zajścia utworzyły pod ścianą zbitą gromadkę, niczym szczenięta podczas burzy z piorunami. Dwie dziewczyny w strojach wodzirejek schroniły się w kabinie.
Uzbrojony w pistolet kalibru 0.357, Mickey spojrzał z niedowierzaniem na Mallory.
— Gdzie masz broń? — spytał.
— Zostawiłam w samochodzie — odparła.
— Co zrobiłaś?
— No dobra, kurde, moja wina — stwierdziła Mallory. — Poszłam się tylko odlać.
— Mal — odezwał się trochę ojcowskim tonem Mickey. — Jeśli ja bym szedł...
— W porządku, dosyć — zawołała Mallory. — Zajmiesz się tym wszystkim, czy mam wrócić do samochodu i poczekać aż skończysz pieprzyć?
Mickey odbezpieczył 0.357.
—Powiedz mi tylko, która to była.
Mallory ściągnęła nieco brwi; jej głos przeszedł w wyższy rejestr i zabrzmiał złowieszczą radością.
— Wszystkie.
Osłupiałe, niczym sarny oświetlone snopem samochodowego reflektora, padły liderki drużyn, a zaraz po nich absolwentka szkoły. Kerry Jacobsen rzuciła się znienacka na Mickeya, co nawet zbiło go z tropu; Mallory musiała odrywać ją z jego pleców. Po otrzymaniu dwóch kopniaków, Kerry skuliła się w kącie, gdzie stanowiła wyjątkowo łatwy cel. Z braku lepszego zajęcia, Mallory wycelowała Aqua-Net w dwie dziewczyny, które cofnęły się w przerażeniu jakby miała je oblać kwasem. Ich cierpienie nie trwało zbyt długo.
Kabiny w toaletach przeznaczone są dla osłony, a nie dla ochrony, toteż wystarczyło jedno kopnięcie, by drzwi stanęły otworem. Dwie, ubrane w klubowe barwy dziewczyny. Mary Proctor i Judy Kane, stały na muszli drżąc ze strachu. Mickey pociągnął za spust, jeden strzał przebił na wylot obie ofiary, które bezwładnie opadły na przeciwległe ściany kabiny.
Judy Kane, blondynka, miała więcej szczęścia; ciało jej koleżanki wyhamowało pęd pocisku, dzięki czemu wnętrzności Judy zostały ocalone przed całkowitym spustoszeniem. Chirurdzy w lokalnym Kankakee General Hospital odratowali ją po szesnastogodzinnej operacji.
Judy Kane była jedyną ocalałą osobą ze słynnej później „masakry w toalecie w Kankakee".
Gdy Mickey i Mallory torowali sobie drogę z łazienki do wyjścia, kucharz Jimmy pomyślał w pierwszej chwili o użyciu gaśnicy jako ewentualnego oręża. Na swe nieszczęście, nie brał nigdy udziału w obowiązkowym szkoleniu przeciwpożarowym w Sonic, podczas którego z pewnością nauczono by go wyciągania czerwonej zawleczki (co poprzedza uruchomienie gaśnicy). Zawleczka niestety tkwiła na miejscu, co skutecznie unieruchamiało przycisk, i co z kolei pozwoliło Mickeyowi na oddanie strzału prosto w zbiornik. Chwilę potem, podłoga przy automatach telefonicznych pokryła się dwucalową warstwą krwawej piany.
„Konus" Wilkins nie próbował nawet podejmować walki. Po dwóch szybkich ciosach zadanych myśliwskim nożem upadł krwawiąc obficie. Mickey zastanawiał się przez chwilę czy nie zrobić użytku ze swej wcześniejszej groźby, ale nie miał już czasu ani ochoty na rozpinanie dżinsów „Konusa". Zamiast tego, zadowolił się „nakarmieniem" swej ofiary jednym z hotdogów wygrzewających się na barowej ladzie.
Na parkingu, gdzie odgłosy strzelaniny zagłuszone były płynącym z głośników „Mony Mony", rozgrywający Troy Hallowell opierał się o Dodge'a Challengera i spoglądał na rozrzucone po siedzeniu taśmy. Z wyciągniętą spluwą, Mickey kazał mu cofnąć się o krok, a po chwili rozległ się huk wystrzału. Siedzenia pokryte były sztucznym obiciem, mimo to wolał nie ryzykować.
Wyciągnąwszy z auta swoją dwudziestkę dwójkę, Mallory z wściekłą dokładnością rozprawiła się z zachodnią częścią Sonic, podczas gdy Mickey zajął się częścią wschodnią. Wszyscy starali się uciec, lecz trudno jest umknąć karabinowej kuli.
Tylny obrońca Larry Dean rozpaczliwie poszukiwał szansy ocalenia.
— Hej, ty — odezwał się Mickey do spanikowanego chłopaka. — Na tym świecie są dwa rodzaje ludzi: Fordy i Chevrolety. Co ty jesteś?
— N...n...n...nie wiem — wybełkotał Larry. — Może Ford?
— Źle — odparł Mickey, po czym oddał strzał. — No tak, gdybyś powiedział „Chevrolet", może pozwoliłbym ci żyć.
Ostatecznie, ocalał jedynie entuzjasta pojazdów marki Dodge, Randall Krevnitz. Wyszedłszy cało z masakry na parkingu, zdobył później nagrodę jako autor mowy pogrzebowej wydrukowanej w kronice Kankakee High School.
Pozostali spośród jego przyjaciół zginęli.
2
Detektyw Jack Scagnetti przybył na miejsce zbrodni o 3.25 rano, eskortowany przez sznur policyjnych krążowników, które wyjąc przecierały mu szlak przez ostatnie sto mil z Chicago, testując przy okazji jazdę po amerykańskiej szosie przy maksymalnej bezpiecznej prędkości. O tej porze ulica była prawie pusta, oficerowie policji nie uznali zatem za konieczne wyłączenia syren — z kolei dla Scagnettiego, ten przenikliwy, dwutonowy jęk był jedną z najpiękniejszych melodii tego świata. Napełniał go szczególną euforią, której nie był w stanie wyzwolić żaden chemiczny środek. Chociaż jeden Bóg wie, czy Scagnetti kiedykolwiek czegoś podobnego próbował. Syreny swym rykiem zwiastowały nieszczęście w promieniu jednej mili. Obwieszczały strach, trwogę i śmierć. W dniu Sądu Ostatecznego, jeźdźcy apokalipsy przyjadą w czterodrzwiowych policyjnych fordach, nie zaś na swych ognistych rumakach.
„Drużyna" Scagnettiego dołączyła do stojących już wokół Kankakee Sonic niezliczonych karetek pogotowia, policji i wozów oficerów śledczych. Niedaleko stał również wóz strażacki; w pozostawionej bez opieki kuchni zapalił się tłuszcz. Sytuację dałoby się łatwo opanować, niestety, pod ręką nie było gaśnicy.
Trzech, pozostających pod zbawiennym działaniem kofeiny, członków cywilnego patrolu drogowego starało się utrzymać jako taki porządek na drodze, odgradzając wścibskich dziennikarzy od placu parkingowego. Ujrzawszy ekipę Scagnettiego — rzucili się, by utorować mu drogę, odpychając przy okazji wysłanników CNN, którzy rozpoczynali właśnie bezpośredni przekaz.
Dziobaty zastępca szeryfa, Jimmy Hale dostrzegł Scagnettiego jeszcze w samochodzie i dzielnie przedzierał się przez plątaninę policyjnej taśmy, rozciągającej się pomiędzy wszelkimi możliwymi słupami i narożnikami.
—Panie Scagnetti, chciałem tylko panu powiedzieć, że to chyba dzięki panu zostałem gliniarzem — oświadczył Hale. — Przeczytałem pana książkę i to chyba ona odmieniła moje życie. To znaczy, na pewno je odmieniła.
Scagnetti musiał poczekać chwilę przy drzwiach do restauracji, gdy wywożono stamtąd ciała z przyczepinymi identyfikatorami.
— Wie pan, ja staram się codziennie wykorzystywać to, co pan napisał o wczuwaniu się w psychikę mordercy. Jestem w jakimś miejscu, siadam i myślę „co zrobiłbym teraz gdybym był mordercą--psychopatą?" Albo „co zrobiłby Jack Scagnetti?" — Hale miał nadzieję na uśmiech czy jakąkolwiek reakcję ze strony Scagnettiego, ale słynny detektyw nie poświęcał mu zbyt wiele uwagi.
— Czytałem tę książkę Anthony'ego Robbinsa, w której pisał, że jeśli chce się odnieść sukces, należy znaleźć sobie kogoś, kto jest mistrzem w swojej dziedzinie i wzorować się na nim. No więc ja chyba wzoruję się na panu.
Scagnetti zapalił zapałką papierosa. Trzydziestopięcioletni, lekko siwiejący na skroniach i konsekwentnie rosnący wszerz odezwał się głosem faceta, który od dziesiątego roku życia pali papierosy (co w jego przypadku odpowiadało prawdzie).
— A „Scagnetti o Scagnettim”?
— O taaaaak, podobała mi się ta książka. Strasznie. Naprawdę. Byłem autentycznie zaskoczony, że nie sprzedawała się lepiej.
Hale wyznał później, że Scagnetti wręczył mu wciąż palącą się zapałkę. Osłonił płomień dłonią, jakby był to najcenniejszy podarunek.
—To był najwspanialszy moment mojego życia — wspominał Hale. — Nie obchodzi mnie, co inni potem o nim mówili. To było zachowanie godne wielkiego człowieka.
Scagnetti klepnął go w plecy i uśmiechnął się.
— Kawę, czarną — zadysponował. — I żeby mi tam w niej krew nie pływała.
Chociaż kompetencje Jacka Scagnettiego nie rozciągały się na Illinois, nie ulegało wątpliwości, że był on kluczową figurą śledztwa w sprawie morderstw popełnionych przez Mickeya i Mallory. Sam gubernator wytropił go telefonicznie poprzez jego literackiego agenta; Scagnetti beztrosko spędzał czas w jakiejś nędznej spelunie ze stripteasem, na południu miasta. A potem już tylko 200 mil, gaz do dechy, syreny i parę gramów skonfiskowanego wcześniej przez Wydział Narkotykowy „dowodu". To wszystko otrzeźwiło go do tego stopnia, że jego spojrzenie łańcuchowego psa można było wziąć za oznakę intensywnej koncentracji.
Scagnetti nie znajdował się już na rządowej liście płac. Utrzymywała go amerykańska opinia publiczna, która chętnie płaciła 24 dolary i 95 centów za egzemplarz jego „z życia wziętej" kryminalnej beletrystyki — dodajmy, po raz pierwszy wydanej w twardej oprawie. I choć krytycy nie pozostawili suchej nitki na jego ostatnim dziełku „Scagnetti o Scagnettim”, które ich zdaniem było niczym więcej, jak tylko samopromującą się przeróbką sprawy F. Scarwina, książka i tak każdego tygodnia znajdowała 750 tysięcy nabywców. Występy Scagnettiego w programie Montell Williamsa przyciągały co dwa tygodnie rekordową liczbę widzów, w czym swój udział miała też sceniczna konfrontacja pomiędzy nim samym a trzema kobietami, które twierdziły, że jednocześnie zaszły w ciążę z pochodzącymi z probówki dziećmi Richarda Ramireza.
Morderstwa dokonywane przez Mickeya i Mallory stanowiły niezwykłą miksturę krwi, seksu i rock'n'rolla, co w dalszej perspektywie gwarantowałoby Scagnettiemu powrót na szczyt. Jego wydawcy poszukiwali już pisarzy, którzy przygotowaliby następną książkę („Scagnetti o Scagnettim” była, jak dotąd, pierwszą i ostatnią książką napisaną w całości przez Scagnettiego).
Detektyw dokonał inspekcji śladów działalności Mickeya i Mallory w Kankakee Sonic, zaczynając od damskiej toalety. Zwłoki zaczęto już pakować w plastikowe worki i oznaczać, ale objechane taśmą klejącą zarysy ciał i ślady krwi, dawały niezłe wyobrażenie o całym zajściu. Dwie dziewczyny w strojach wodzirejek zostały na przykład potraktowane jedną kulą, co, według Scagnettiego, było dosyć zabawne; taki styl musi wzbudzać podziw.
Scagnetti zorientował się też, że był pierwszym policjantem, który pomyślał o zajrzeniu do kabin. W końcu Mallory musiała po coś tu przyjść. I oto na wewnętrznej stronie drzwi drugiej kabiny widniały dwie litery „M & M" tkwiące pośrodku narysowanego szminką serca. „Ona jest słodka jak cukierek", pomyślał Jack. „Taki, co rozpuszcza się w ustach".
Przechodząc obok rozbitego lustra, Scagnetti dojrzał w nim swoje odbicie, poprzecinane zbiegającymi się w środku nitkami pajęczej sieci pęknięć. Nie potrafił przy tym stwierdzić, czy linie rzeczywiście zbiegały się w środku, czy też z niego wychodziły. Znajdował się tam jednak ślad krwi i detektyw przyłapał samego siebie na wpatrywaniu się w ten właśnie punkt i jednocześnie we własne odbicie. Roześmiał się.
Fascynacja morderstwem nie była u Jacka Scagnettiego kwestią świadomego wyboru. Raczej rezultatem dziwnego zrządzenia losu.
Tydzień po swych piątych urodzinach, Jack maszerował poprzez teren campusu Uniwersytetu Teksaskiego w stronę biblioteki, gdzie jego matka, jako nauczycielka w publicznych szkołach w Austin, cieszyła się pewnymi przywilejami przy wypożyczaniu książek.
Krótko po dwunastej w południe, o czym ani Jack, ani jego matka nie wiedzieli, do obserwatorium, założonego na dachu najwyższego budynku w Austin, wszedł student architektury Charles Whitman. W tym samym czasie zdążał w tę stronę Jack wraz ze swoją matką. Whitman miał ze sobą futerał zawierający 6 mm karabin z celownikiem optycznym, 35 mm Remmingtona, magnum 0.357, 9 mm pistolet Luger, podrasowany, wojskowy karabinek 30.06, strzelbę i wielki sztylet.
Znalazłszy się już na samej górze, Whitman — a powody jego zachowania nigdy nie zostały poznane (chyba że było nim czternaście zaległych godzin zajęć na uczelni, które zaczynały ciążyć mu coraz bardziej) — zaczął z szatańską precyzją wybierać sobie cele spośród ludzi, którzy akurat przechodzili dołem.
Jedną z jego pierwszych ofiar była Katherine Culip Scagnetti. Nie było nawet słychać huku strzałów, które rozerwały jej klatkę piersiową. Katherine upadła wprost po nogi małego Jacka. Strzały padły z wysokości dwudziestego siódmego piętra. Jakiś dzielny przechodzień chwycił chłopca i wepchnął go gdzieś w krzaki, rzucając się po chwili samemu do ucieczki.
W swojej książce „Scagnetti o Scagnettim”, detektyw opisał całą resztę tamtego dnia, którą spędził w krzakach wystawiony na widok zwłok własnej matki i... obłażony przez bezlitosne mrówki. W rzeczywistości wystarczyło 75 minut, by policja wtargnęła do obserwatorium i zastrzeliła Whitmana, lecz niewielu domagało się sprostowań ze strony prokuratury odnośnie „rozdmuchania" rozmiarów tragedii.
Odtąd obsesją Jacka Scagnettiego stała się zemsta. Oficerowie policji często naginają prawo dla potrzeb swych własnych teorii. Podobnie Scagnetti, który swą burzliwą przeszłość nierzadko wykorzystywał dla usprawiedliwienia swego zachowania. Opinia publiczna widziała w nim symbol całkowitego braku pobłażania w stosunku do znajdującej się w ciągłej ofensywie cywilizacji przemocy, która pod koniec dwudziestego wieku zawładnęła całym krajem. Koledzy Scagnettiego myśleli o nim z pewnym zakłopotaniem — był dla nich czymś w rodzaju myśliwskiego psa, którego lekceważący stosunek do oficjalnej procedury rekompensowała jego niemalże wrodzona zdolność wczuwania się w rolę mordercy i przejmowanie jego sposobu myślenia.
Wydawało się, że jest to wyjątkowy dar.
Choć może nie do końca.
Ponieważ z uczestników masakry wewnątrz restauracji nie ostał się nikt, Scagnetti, przy pomocy Randalla Krevnitza usiłował złożyć całą historię do kupy. Przez następne pięć lat Randallem zajmowali się tępi psychiatrzy, podczas gdy on sam zastanawiał się jedynie dlaczego nie potrafi utrzymać swej erekcji przez czas dłuższy i dlaczego ten świat jest taki okropny. Jednak teraz Scagnetti domagał się wyjaśnień.
Objął chłopaka ramieniem i razem odeszli w nieco spokojniejsze miejsce. Scagnetti stanął o kilka cali za blisko, mocno przyciskając chłopca. Randall nie mógł odsunąć się od niego. Jack poczęstował go papierosem. Chłopak co prawda skorzystał, ale nie uczynił najmniejszego ruchu, by umieścić papierosa w ustach. Po prostu nigdy nie palił.
Pozostając w nieomal mistycznym uniesieniu, którego Scagnetti już kiedyś doświadczył (osobiście), Randall opisał scenę przyjazdu Mickeya i Mallory: grzmoty, spaliny, łomot uwięzionych we wnętrzu Challengera koni mechanicznych. Dałbym się zabić za taki samochód — dokładnie tymi słowy odezwał się do Mickeya Knoxa. Co ciekawe, Randall miał wtedy ochotę zabić Mickeya. Gdyby tylko miał okazję. Nie z powodu nienawiści, strachu czy konieczności obrony, lecz dla tego właśnie samochodu. Zabijając Mickeya, stałby się taki jak on.
Scagnetti spytał o dziewczynę. Czy była zakładniczką? Czy Mickey zmuszał ją do czegokolwiek czy robiła to z własnej woli?
— Jestem pewien, że została zmuszona — odparł Randall po długim namyśle. — Zmusili ją do tego.
— To znaczy Mickey, tak? Mickey kazał jej zrobić to wszystko?
Oczy Randalla rozwarły się szeroko gdy spoglądał na dół i w bok. Jego pamięć na nowo odtwarzała kolejne zdarzenia wieczoru. — Nie, ja mówię o nich. O ludziach tam, w środku. Obojętnie, co uczynili, ale było to coś, czego nie powinni byli robić. Zresztą, kto ma to wszystko oceniać i w ogóle, ale nie powiedziałbym na sto procent, że Mickey i...
—Mallory ...
Randall uśmiechnął się nieco słysząc jej imię. — Nie powiedziałbym na sto procent, że to, co zrobili było złe. To chyba tak nieszczęśliwie się złożyło. To znaczy, w zasadzie nikt nie zasłużył na śmierć. Randall wytarł sobie rękawem smark z nosa. — Ale jak tak pomyśleć, to chyba wielu z nich zasłużyło, więc kto to ma oceniać?
Scagnetti pochylił się. Chłopak być może poczuł od niego zapach whiskey. — Możesz mi powiedzieć, dlaczego spośród tylu osób ciebie jednego zostawili?
Po raz pierwszy Randall spojrzał mu prosto w oczy.
—Chyba po prostu nie zasłużyłem na śmierć.
Z tajemniczym spokojem podniósł papierosa,
którego ciągle trzymał w dłoni. Ustąpiło drżenie rąk. Zaciągając się po raz pierwszy w życiu, Randall Krevnitz nie zakrztusił się ani razu.
Wyjeżdżając o 6.35 rano z Sonic, Jack Scagnetti skierował się do odległego o 9 mil na wschód Motelu 6. Musiał walczyć z naturalnym instynktem prowadząc samochód, szukając morderców (zachód ... musieli uciec na zachód ... dlaczego przestępcy zawsze uciekają na zachód?) ... Szukała ich już policja w pięciu stanach — dwóch charakterystycznych postaci w bardzo charakterystycznym samochodzie. Logika nakazywała przypuszczać, że mordercy zostaną złapani do wieczora.
A jeśli nie? Logika nie brała pod uwagę takiej możliwości. Ale ludzie pokroju Mickeya Knoxa potrafili wykorzystywać siły natury i potęgę zbiegu okoliczności na swoją korzyść, drwiąc sobie potem z przeznaczenia. Scagnetti wiedział, że będą się przeciskać przez oczka sieci, przejeżdżać z hukiem obok posterunków, akurat gdy policjant sięgać będzie po kolejną kawę. Podobnie jak on sam, ta para narodziła się by umrzeć. Umrzeć jednak pięknie.
Będą ciągle pozostawać na wolności.
Polowanie dopiero się zaczęło.
3
Wayne Gale był szczęśliwym człowiekiem.
Po trzykroć szczęśliwym.
Prawdę powiedziawszy, przez całe życie nie odczuwał jakichś szczególnych trosk. Urodził się w Melbourne, w kochającej i kultywującej dobre obyczaje rodzinie, która zachęciła Wayne'a, by nauczył się wykorzystywać swój spryt i charyzmę w codziennym życiu. Wayne przeprowadził się do Ameryki, gdzie poślubił uroczą i oddaną mu kobietę, która, mimo nieznośnego charakteru, utorowała mu z czasem drogę ku wymarzonemu zajęciu. Życie Wayne'a toczyło się nienajgorzej — do momentu, w którym miały miejsce wcześniej opisane wypadki,
Mickey i Mallory stali się jego zbawieniem. Odpowiedzią na jego wznoszone ku niebu błagania. Gdyby wierzył w Boga, musiałby ucałować go z całej siły w usta za to, że zadał sobie tyle trudu i stworzył tak doskonałe istoty. Świeże. Pełne nienawiści. Telefotogeniczne. I nieszablonowe.
Wayne Gale prowadził program American Maniacs.
Na antenę wszedł dwa miesiące przed tragedią w domu Wilsonów (pierwszą rzeczą, która zwróciła wówczas uwagę przybyłych na miejsce policjantów był grający telewizor), lecz krzykliwe brukowce dosyć szybko zaczęły obwieszczać spadek popularności programu Wayne'a. Premierowe wydanie uświetnił wywiad z Charlesem Mansonem, jednak z czasem, obecność Amerykańskich Maniaków na ekranie stanęła pod znakiem zapytania. Ani Wayne, ani producenci nie przyznawali tego otwarcie, ale formuła programu zdecydowanie się wyczerpywała. Tak naprawdę nie było zbyt dużego wyboru psychopatów, poza tym rzadko kiedy przydarzało im się cokolwiek, gdy już siedzieli w więzieniach.
Czary goryczy dopełnił sążnisty artykuł w tygodniku „Entertainment Weekly", określający Wayne'a Gale'a i jego program jako wcielenie wszelkiego zła, jakie dzieje się obecnie w telewizji. Wayne nie brał sobie tego do serca — może za wyjątkiem złośliwych komentarzy dotyczących jego australijskiego akcentu, który zresztą był jak najbardziej prawdziwy i wymagał ochrony przed wpływami suchych i szarych akcentów środkowoatlantyckich.
Najnowsze plotki, wymieniane przez sekretarki z jedenastego piętra (z których dwie były szczególnie cięte na Wayne'a za jego wyjątkowo niechlujny sposób ubierania się) głosiły, że American Maniacs mają zostać przesunięci na godzinę 21.30, zaraz po nowym programie Bronsona Pinchota. Oznaczało to wydanie na Wayne'a wyroku śmierci.
Aż tu nagle pojawili się Mickey i Mallory.
Gdy zadzwonił telefon, Wayne zwisał akurat głową w dół z sufitu swego mieszkania na Manhattanie. Zignorował po raz kolejny rady jednej ze swych doradczyń, Ingę, która przestrzegała go bezustannie przed zakładaniem butów umożliwiających chodzenie po suficie. Wierzył, że dzięki temu nietypowemu ćwiczeniu zyska jeszcze kilka dodatkowych centymetrów wzrostu. Był to zresztą jego jedyny kompleks; kompleks, który sprawiał, że Wayne nie zawsze czuł się „po trzykroć szczęśliwy". „Twój kręgosłup straci kiedyś prawidłowe ustawienie" — ostrzegała go łnge. Dla jego kolegów ciekawostką był sam fakt posiadania przez Wayne'a kręgosłupa.
Wiadomość nadeszła o 12.30 w południe od producentki Wayne'a, Julii. Wayne automatycznie włączył aparat dla głuchoniemych. Nie, nie był głuchoniemy. To Julie urodziła sie bez języka.
W towarzystwie kamerzysty Rogera I dźwiękowca Scotty'ego, ekipa Amerykańskich Maniaków wystartowała z lotniska La Guardia o 13.47 lecąc do Kankakee Sonic. Spotkanie z przeznaczeniem. Oglądalność.
Wayne Gale był szczęśliwym człowiekiem.
Nawet w wyjątkowych sytuacjach, Julie starała się rezerwować miejsce dla Wayne'a z dala od towarzyszącej mu trójki. Wayne — choć miał dwie karty regularnego klienta linii lotniczych — na pokładzie samolotu zachowywał się nieznośnie. Kiedy leciał następowała w nim zbadana i opisana przez specjalistów, zmiana o podłożu fizjologicznym, czyniąca z Wayne'a Najbardziej Denerwującego Człowieka Na Ziemi. Podobne reakcje wywoływało u niego w zasadzie każde zamknięte pomieszczenie, ale kombinacja dodatkowych czynników w postaci ryku samolotowych silników i zwiększonego ciśnienia powietrza na bębenki w uszach sprawiała, że podróż w towarzystwie Wayne'a stawała się niezwykle uciążliwą przygodą.
Albowiem podczas lotu Wayne Gale uwielbiał rozprawiać o:
1) swoim dzieciństwie,
2) swych ambicjach oraz
3) swym programie American Maniacs, 22.00, w każdą środę.
Eileen Murchovsky, księgowa z biura konstrukcyjnego w Arlington Heights potraktowana została półtoragodzinną dawką opowieści na pierwszy z wymienionych tematów.
Postanowiła nigdy więcej nie wsiadać na pokład samolotu.
Drobnemu i szczupłemu chłopcu o nazwisku Wayne Montciaire Galenovitch przypadła w udziale jedna z głównych ról w Wally Wallabi, w przez krótki czas obecnym na ekranach serialu-popłu-czynie po przeboju australijskiej telewizji Skippy The Bush Kangaroo. Serial skończył się zaledwie po dziesięciu odcinkach, lecz Wayne zdążył zyskać status gwiazdeczki. Zdążył także odkryć rozliczne uroki występowania przed telewizyjną kamerą.
Będąc jeszcze nastolatkiem, Wayne „Gale" — bo tak, ku przerażeniu rodziców postanowił skrócić swoje nazwisko — odgrywał drugoplanowe role w komediach i serialach obyczajowych, wcielając się zwykle w chłopaka, zakochującego się w nastoletniej córce głównego bohatera. Często jednak wylatywał z hukiem z obsady — jego żądania lepszej pracy kamer i bardziej ciętych dialogów nie znajdowały należytego zrozumienia u producentów.
Po paru latach, Wayne powrócił na łono cichych i spokojnych przedmieść Melbourne. Mały i niezdarny, szybko stał się obiektem lokalnych „byczków", bezlitośnie egzekwujących od niego pieniądze na lunch czy kolejne prace semestralne. Znalazł jednak dla siebie przytulną niszę jako wydawca szkolnej gazety „Queen's Cross Tattler". Jego złożone z sześciu części expose na temat szkolnych obiadów zaowocowało zwolnieniem całego personelu kuchni, a sprawozdanie, dokumentujące romans pomiędzy dyrektorem szkoły, Colinem Waverly a nauczycielem francuskiego, Jacques'em Plerre Dumasem sprawiło, że szkoła została na dwa tygodnie zamknięta, a całe ciało pedagogiczne poddane przesłuchaniom ze strony policji i władz kościelnych.
Mając lat osiemnaście, Wayne odrzucił ofertę pracy jako terenowy asystent prducenta programu Austarlia Weekly. Dostał się za to na ekrany w charakterze korespondenta Public Eye, trzeciorzędnej konsumenckiej nowinki, finansowanej przez jakiś singapurski koncern. Kontrakt przewidywał, że co trzeci odcinek dotyczyć ma śmierci lub trwałego kalectwa, spowodowanych użytkowaniem produktów konkurencyjnej firmy prezentowanej w programie. W rezultacie Wayne spędził dwa tygodnie, szukając jak opętany kogoś, kto odniósł obrażenia korzystając z nieholofilowych poduszek. Własne okienko w tym programie stanowiło prawdopodobnie najjaśniejszy punkt początkowego etapu jego kariery.
Gdy Public Eye zakończyło swój żywot, Wayne spakował walizki i pojechał do Stanów. Tam, na krótko, wylądował w dwóch chorych brukowcach, aż wreszcie zakotwiczył się w telewizji, gdzie szybko stał się podporą programu American Maniacs. Co prawda, jako drugi z prowadzących, lecz konkurent został szybko wykluczony ze względu na wykrycie jego miłosnej przygody z pewnym wysoko ustawionym, żonatym aktorem. Gdyby ów konkurent zaczął podkopywać Wayne'a, to zamiast funkcji podpory, Wayne prawdopodobnie wcieliłby się w rolę ostatniego gwoździa do trumny Amerykańskich Maniaków.
Gdy program był jeszcze w fazie wstępnego rozwoju, a wiecznie zmieniająca sie opalenizna Wayne'a stawiała kolejne wymagania operatorom świateł, nasz bohater poznał i zakochał się w Dolores Morgan, będącej dziwnym zbiegiem okoliczności córką szefa całej sieci. Po krótkim i gorącym romansie oboje uciekli do Meksyku — na tydzień przed premierą American Maniacs. Po powrocie, na dorobek Wayne'a składały się: popularny show w telewizji, pełne worki listów od wielbicieli oraz żona — przerażająco zwyczajna. I nawet nie tyle nudna, co źle wychowana.
Ale to już była inna historia. Gdy samolot lądował w Chicago, Wayne zapytał swą towarzyszkę podróży, Eileen Murchovsky, gdzie i jako kto pracowała ...
Ekipa przyjechała do Kankakee Sonic o 6.15 rano, bijąc się o miejsce na parkingu z lokalną telewizją i współpracującymi z siecią Wayne'a stacjami. Przy akompaniamencie potężnej, niemalże okrętowej syreny, Wayne poprzerywał trzy pary łączy (w tym jedno należące do jego macierzystej sieci). Taktyka, jaką obrał, okazała się jednak skuteczna — oczyszczone zostało pole do działania jego własnej ekipy, aż do granicy wyznaczonej przez żółte, policyjne linie. Będąc tak blisko mógł zacząć pertraktować z policjantami odnośnie wpuszczenia go do środka.
Lustrując miejsce tragedii i przeglądając listę ofiar, Julie połączyła się za pomocą telefonu komórkowego z centrum i zarezerwowała półgodzinne specjalne okienko w wieczornym programie. Przekazy z ostatniej chwili nie były domeną jej sieci, ale rekwirując jedną z ciężarówek, należących do stacji współpracujących, Julie była pewna, że program będzie gotowy i w dużej części nadany na żywo o godzinie 22.30.
Widząc, że Jack Scagnetti ma zamiar odjechać, Wayne zawołał go z przeciwległej strony parkingu — chciał umówić się z detektywem na wywiad. Jack zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem porannego słońca, próbując dojrzeć osobnika, który woła go po imieniu. Poznał Wayne'a Gale'a, pokazał mu środkowy palec i odkrzyknął najgłośniej jak mógł „odpieprz się Wayne!". Nie było to bowiem pierwsze spotkanie Jacka Scagnettiego i Wayne'a Gale'a. Dwa wcześniejsze miały swoją historię.
Przed kilku laty, pierwszy amerykański program Wayne'a Supergliny, przedstawiający sylwetkę Jacka Scagnettiego wywołał falę skarg na brutalność policjantów, ich rozwiązłość seksualną i nieumiejętne wykorzystywanie dowodów. Czyli wszystko to, co producenci programu w liście do wydawcy Scagnettiego określili jako bałwochwalcze bicie piany. W jego koszty wliczono też 50 tysięcy dolarów, przeznaczone na odszkodowania dla osób, które poczuły się dotknięte lub znieważone zawartością programu. Nie obyło się też bez ataków ze strony krytyków na książkę „Scagnetti o Scagnettim”. Jeśli chodzi o Wayne'a, to wszystko spłynęło po nim jak woda po psie. Dla Scagnettiego był to jednak bardzo zimny prysznic.
Specjalne, wieczorne wydanie American Maniacs przyciągnęło przed telewizory 30-procento-wą widownię, miażdżąc z łatwością konkurencję w osobie m.in. Victorii Principal i przeglądu najlepszych filmów tygodnia z jej udziałem (Zbyt młode dziecko, w którym grała matkę śmiertelnie chorego chłopca i Dalej niż sięga wiara: Historia Constantine'a Euvornosa, opowiadającego historię zastępczej matki walczącej o prawo do opieki nad śmiertelnie chorą dziewczynką). O Scagnettim nie było w reportażu ani słowa, wyjąwszy ujęcie detektywa, pokazującego do kamery środkowy palec. Mickey i Mallory, oglądający program w swym motelowym pokoju w Sterling, Colorado, byli zaskoczeni i nieco zszokowani ogromem zniszczeń, jaki po sobie zostawili. Do tego czasu zdążyli też zapomnieć kogo i kiedy zatłukli.
Mallory przypuszczała, że około czternastu osób. Wayne twierdził, że dwadzieścia. Później, siedząc już w ośrodku resocjalizacji stanu Illinois w Joliet, Mickey wyznał jednemu ze swych towarzyszy niedoli, że fragmentem tego programu, który najbardziej spodobał się jemu i Mallory był występ Randalla Krevnitza, znanego miłośnika pojazdów marki Dodge, który, wyliczając kolejne ofiary masakry, określał jednocześnie parę morderców jako „bogów śmierci i zniszczenia". Podobnie jak Grace Mulberry, jedyny ocalały świadek „ataku na sypialnianą prywatkę", której nadmiar wrażeń wręcz zapierał dech.
Mallory zastanawiała się, dlaczego nie wspomniano przy tym o ajencie stacji benzynowej Arco, którego zamordowali w Boulder, Colorado. Mickey przestrzelił mu na wylot kolano, następnie wetknął mu w gardło wąż, napełnił benzyną i przy pomocy zapalniczki Bica zmusił nieszczęśnika do złożenia ofiary z samego siebie.
To właśnie wtedy Mickeyowi przyszedł do głowy pomysł, dzięki któremu oboje, z pozycji „zwykłych morderców" dostąpili zaszczytu wejścia do panteonu wiecznie żywych legend. — Wcześniej zabijaliśmy wszystkich — zwierzał się Mickey swemu współwięźniowi. — Ale postanowiliśmy pozostawiać przy życiu jedną osobę, która mogłaby zaświadczyć, kto to zrobił. „Powiesz, że to dzieło Mickeya i Mallory" — mówiliśmy im. Nie wiem, czemu dopiero wtedy na to wpadliśmy.
* * *
Owen Traft był chyba ostatnim kawalerem spośród niezliczonej armii łysiejących czterdziestolatków. Wynajmował swą kawalerkę we wschodniej części Palo Alto, na wąskim skrawku ziemi, przylegającym do autostrady. Stamtąd też, przez pięć dni w tygodniu, dojeżdżał do pracy w San Francisco. Wychodził o 6.30 rano, wracał o 19.00, a podróż w każdą stronę zabierała mu półtorej godziny, bo firma, dla której pracował przez ostatnie osiem lat przeniosła się do centrum miasta. Takie dojazdy do pracy zdolne byłyby zrujnować życie towarzyskie każdemu mieszkańcowi Zachodniego Wybrzeża. Owen Traft nie prowadził jednak życia towarzyskiego.
Zamiast tego, miał 45-calowy, szerokoekranowy telewizor, wyposażony w funkcję PiP (obraz w obrazie) i panoramiczny dźwięk. Sprzęt zainstalowany został za pomocą dźwigu, który wciągnął go na wysokość trzeciego piętra. Owen zwykł podkręcać głośność w swym telewizorze jedynie nieznacznie poniżej poziomu, który nieuchronnie spowodowałby nerwowe reakcje sąsiadów. Podłączony był do sieci, do systemu telewizji kablowych i płatnych co tydzień programów pay-per-view. Razem ponad 70 godzin na dobę. Dzięki dwukasetowemu magnetowidowi, podłączonemu do drugiego „kabla", Owen pozostawał na bieżąco z codzienną ramówką TV. Ostatnio napisał list do człowieka, który w programie Beyond 2000 demonstrował magnetowid, sterowany i programowany na odległość za pomocą telefonu — czegoś podobnego Owenowi straszliwie brakowało.
Jeśli ktoś miałby szczególną ochotę dowiedzieć się, ile odcinków serialu Pełna chata powstało do tej pory, lub jak nazywał się aktor grający rolę partnera Stephanie Zimbalist w pierwszej części Remmington Steele i gdzie występował później, Owen Traft udzieliłby mu wyczerpujących wyjaśnień. Nie były to dla niego nic nie znaczące informacje, lecz coś w rodzaju klucza, niezbędnego dla zrozumienia całości procesów zachodzących w jego „oknie na świat". Wyposażony w zapewniającego mu poczucie bezpieczeństwa pilota, rządził tym światem niczym dobry król.
Jednak spośród wszystkich programów, jakie miał okazję oglądać, uwagę jego najbardziej przykuwali Amerykańscy Maniacy. W odróżnieniu od programu 60 Minut, który również oglądał z zapartym tchem, Owen określał show Wayne'a Gale'a jako inspirujący. Mickey i Mallory przypominali mu inne, doskonale znane z ekranu postacie w rodzaju Charlesa Mansona, Teda Bundy'ego czy Jeffreya Dahmera. Im wszystkim telewizja poświęcała więcej uwagi niż problematyce AIDS i upadkowi komunizmu razem wziętym.
Były to postaci, które wiedziały, czego chcą od życia. Postaci, które, w odróżnieniu od innych, potrafiły spełnić swoje marzenia. Owen był zbyt wątły, by załapać się do szkolnej drużyny piłkarskiej, za mało wyróżniał się też z tłumu, by zostać dostrzeżonym przez nauczycieli. Jego szerokie, płaskie czoło i bardzo dziwnie ułożone brwi sprawiły, że żadna dziewczyna nie chciała się nigdy z nim umówić. „Ale na tym świecie zostało jeszcze trochę wielkich rzeczy do zrobienia" — myślał Owen i w tym właśnie momencie postanowił, że wyjdzie na ten świat. I spróbuje ...
4
DO: DETEKTYWA JACKA SCAGNETTIEGO GŁÓWNEGO ŚLEDCZEGO ODDZIAŁU DO ZADAŃ SPECJALNYCH W SPRAWIE MICKEYA KNOXA I MALLORY WILSON
OD: AGENTA KATHERINE GINNISS WYDZIAŁ STUDIÓW NAD ZACHOWANIAMI, FBI QUANTICO,VIRGINIA
Odebrałam Pańską notatkę z dnia 24 kwietnia, dotyczącą mojej prośby o informacje odnośnie postępów śledztwa w sprawie morderstw popełnionych przez Mallory Wilson i Mickeya Knoxa. Muszę tu dodać, iż aczkolwiek zwrot „odpierdol się i zgiń, stara biurwo" jest jedną z najbardziej soczystych i zabawnych odzywek jakie słyszałam, to uważam, że w bieżącej sytuacji jest to absolutną stratą czasu i energii, jakże niezbędnych przy dochodzeniu, jakie, na dobre czy na złe, wspólnie prowadzimy.
Może zainteresuje to Pana, Drogi Detektywie, że przeczytałam Pańską książkę, dzięki czemu zaznajomiłam się z Pana śledczą strategią. Dokładniej rzecz biorąc, przypomina mi Pan w tym momencie młodego, dorodnego wilka, przewodnika stada napędzanego testosteronową brawurą, instynktownie podchodzącego i osaczającego swą zdobycz. Taka cecha może rzeczywiście okazać się wyjątkowo przydatna u szefa oddziału do zadań specjalnych; z drugiej strony, ma ona również swe ograniczenia, skoro wyklucza jakikolwiek rodzaj naukowego czy analitycznego podejścia do sprawy, które z pewnością pomogłoby w uzyskaniu wielu cennych informacji.
Proponuję zatem, Panie Scagnetti, by, zamiast skakać sobie nawzajem do gardeł, rozpocząć współpracę. Jak panu wiadomo. Wydział Studiów nad Zachowaniami jest zespołem złożonym z młodych, pełnych poświęcenia pracowników śledczych, wyspecjalizowanych w odtwarzaniu ludzkiej psychiki na podstawie wywiadów środowiskowych, obserwacji otoczenia czy zawartości kartotek medycznych. Wszystkie informacje, jakie jesteśmy w stanie zdobyć, mogą być pomocne w przewidywaniu kolejnych posunięć podejrzanego, pozwalać na reagowanie z odpowiednim wyprzedzeniem i mają niewątpliwą wyższość nad metodą „reaktywną", przy stosowaniu której, zawsze będziemy pozostawać w tyle za mordercą, mając do dyspozycji jedynie ciała jego ofiar.
Do niniejszego listu załączam odpisy rozpoznań, jakie nasi terenowi wywiadowcy przeprowadzili do tej pory. Większość spośród mieszkańców rodzinnej miejscowości Mickeya, Wilmington, Kentucky, bardzo niechętnie wdawała się w rozmowy na jego temat, co wskazuje, że Mickey pochodzi z wyizolowanego i bardzo nieufnego rolniczego klanu, z natury podejrzliwego w stosunku do obcych i chroniącego swych własnych członków. Nawet, jeśli jeden z nich okazuje się zbrodniarzem na dużą skalę.
Jednakże latem 1987 Mickey utrzymywał stosunki z niejaką Donną Wooley, która prawdopodobnie była jego ostatnią dziewczyną przed poznaniem Mallory. Wydaje się, że najciekawszy (i rzucający najwięcej nowego światła) dokument dotyczący jego osobowości, jak również jego ukrytych skłonności do posługiwania się przemocą, pochodzi z dziennika Donny Wooley, datowanego na lato 1987. Zawarte tam zapiski poświęcone Mickeyowi zawierają również co ciekawsze listy jego autorstwa; są to zresztą jedyne dostępne nam źródła, w których Mickey Knox opowiada sam o sobie.
Jeśli mogę służyć jakąkolwiek dalszą pomocą, proszę bez wahania kontaktować się ze mną.
Kartoteka FBI #32061-A17 Pozycja # 17042
Sprawa #914-376
1. Fragmenty dziennika Donny Wooley
11 czerwca. Kochany dzienniczku. Uffff... Wreszcie koniec szkoły. Musieliśmy odrabiać jeszcze cały tydzień, który straciliśmy z powodu huraganu — myślałam, że do końca życia będę w pierwszej klasie. Cassie, Carla i ja zdążyłyśmy się już trzy razy solidnie opalić od początku wakacji, a to chyba nie koniec. Lato!!! ... Jest taki jeden gość, Mickey Knox, który szwenda się po basenie Pres-by, ale nigdy się nie kąpie, tylko łazi tam i z powrotem w tych swoich kowbojkach. Chciał dzisiaj z nami pogadać, ale Cassie powiedziała mu, że nie zadaje się z robolami I wieśniakami. Nie odezwał się ani słowem, tylko splunął do basenu. Co za matoł.
28 czerwca. Kochany dzienniczku. Czas szybko mija, gdy człowiek dobrze się bawi. Dostałam pracę u Woolwortha. To trochę głupio pracować razem z matką, ale podczas przerw jest bardzo fajnie. Po pracy jeździmy zwykle całą paczką nad jezioro Spoon. Jedziemy tam w ciężarówce ojca Bobby'ego, pijemy Tanquery i moje ulubione wino. Wczoraj nad jeziorem był również Mickey Knox i grzebał w swoim samochodzie, który nie chciał zapalić. Miał ze sobą butelkę ginu, który według mnie smakuje jak „siki górskiego Iwa". Mimo to, siedząc w jego wozie, przegadaliśmy prawie całą noc. Mickey jest zupełnie „inny", ale podobno o to właśnie w życiu chodzi. Powiedział, że napisze do mnie, bo nie cierpi telefonować.
P.S. Całowaliśmy się. Było w porządku, ale Mickey powiedział, że byłam słona.
1 lipca. Kochany dzienniczku. Dostałam list od
Mickeya. Oto on.
Donna, To właśnie jest ten list, o którym mówiłem ostatnio nad jeziorem, gdy powiedziałaś, że jestem wariatem. Pamiętasz? Okazało się, że miałaś rację, bo rzeczywiście, trzeba być wariatem, żeby pisać do kogoś, kogo się ledwo poznało. Obserwowałem Cię na basenie Presby przez cały czas, ale odkąd porozmawialiśmy ze sobą, wiem już, że nie jesteś jednym z tych „PP" (piesków preriowych). One spędzają większość czasu pod ziemią, podobnie jak większość ludzi. Rzygać mi się chce na samą myśl... Chciałbym żyć w takim miejscu, gdzie będę widział niebo i słońce i nie będę musiał chować się do mojej nory. Nawet, jeśli będzie to najbardziej gówniane słońce i najbardziej gówniane niebo.
Większość ludzi nie chce mnie znać i nawet chyba Ty myślisz, że jestem tylko gościem, który dłubie w samochodach i szwenda się po basenach. Ale wszystko dlatego, że chcę usłyszeć jakieś inne głosy. Bo słyszę je cały czas. Gdy jestem sam, robi się tak głośno, że wydaje mi się, że jestem w klubie The Trail (Byłaś tam kiedyś. Co wtorek gra tam zespół, który swoją muzyką miażdży ci mózg, a ty prosisz o jeszcze. Przysięgam.)
A ja? Donna, musisz się jeszcze wiele nauczyć. Czy wiesz, że:
1. Większość ludzi żyje dłużej niż powinni. A powinni żyć dopóki nie powypadają im zęby. To taki barometr, który stworzyła Natura.
2. Przeciętny człowiek kłamie przez 9/10 swego życia. Przy okazji, ja nie kłamię. A jeśli Ty kłamiesz, to więcej się już nie spotkamy.
3. Kiedyś jabłka nie były większe od wiśni. Osobiście uważam, że ludzie są zbyt zachłanni.
4. Ziemia żyje. Jeśli coś w Nią wbijasz, Ziemia cierpi. Wstrząsy sejsmiczne i huragany są tego oznaką. Większość „piesków preriowych" ze strachu nie jest w stanie tego dostrzec.
5. Mógłbym tak bez końca.
Jeśli jesteś dobra w szkole, słuchasz swoich rodziców i robisz wszystko, czego życzą sobie „PP", to nigdy nie znajdziesz czasu, by zastanowić się, w czym naprawdę jesteś dobra. A o to mi właśnie chodzi. Nikt nie powie ci tego lepiej niż ty sama; a zatem, co masz zamiar robić?
„Uzależniony od złych myśli". To właśnie ja według piesków preriowych.
Byłaś słona, ponieważ wewnątrz byłaś pełna łez. Nie pociągniesz długo żyjąc w ten sposób. Wypłacz to wszystko, a staniesz się słodka niczym cukier. Nieźle to brzmi, co? Podoba mi się ten pomysł.
A więc teraz widzisz, jaki jestem naprawdę. Moim ulubionym programem w telewizji był serial MASH — a teraz obojętnie, co leci. Potrafię zrobić meksykańskie taco z każdym rodzajem mięsa, jaki sobie zażyczysz, a i tak nie zgadniesz, co to będzie. Potrafię pakować się w kłopoty, ale potrafię też z nich wychodzić obronną ręką. Pracuję teraz w rzeźni, ale w przyszłym roku chciałbym wstąpić do Marines. Jestem praworęczny, jak być może się spodziewałaś.
Muszę już kończyć. Zgodzisz się chyba, że jestem na poziomie. Pozdrowienia. Mickey Knox.
Jestem już zmęczona gadaniem o tym wszystkim. Dobranoc, dzienniczku.
2 lipca. Kochany dzienniczku. Pokazałam Bobbyemu list od Mickeya. On uważa, że to wszystko jest bardzo chore i że nie powinnam poszukiwać wyłącznie najłatwiejszych dróg wyjścia. Ale jeśli rzeczywiście istnieją jakieś „pieski preriowe", jak to określa Mickey, to jednym z nich jest na pewno Bobby. Każdemu włazi w dupę, włącznie z samym sobą. Chciałabym zobaczyć coś takiego w cyrku. Carla jest w ciąży. Boże, co za pieprzona idiotka. Może to sprawka Garyego, a może Bobbyego, mówi. To duża niespodzianka. Ze mną nigdy nie udało mu się dotrzeć do pierwszego stadium orgazmu.
5 lipca. Mam strasznego „kaca". Wczoraj, czwartego lipca, odbyła się „totalna" impreza: do starego magazynu broni przyszło około dwustu osób, tak że była kupa śmiechu.
Zanim przejdę do szczegółów, będę musiała zdradzić jedną tajemnicę: Mickey i ja zgrzeszyliśmy. To było zupełne zaskoczenie, możecie mi wierzyć, ale w sumie podobało mi się. On ma w sobie tyle energii. Gdy dotykasz jego ciała to tak, jakby doznawało się szoku. Chyba zachowywałam się jak idiotka, bo za każdym razem gdy Mickey mnie całował, wydawałam z siebie najróżniejsze odgłosy. I chyba „doszłam" — czułam się potem taka pusta, jeśli o to właśnie chodzi. Mickey powiedział, że nie jestem już słona. On ma cudowną skórę. A zrobiliśmy to w trawie, na zboczu jakiegoś pagórka, tak że nikt nie widział i wydawało się, że trwało to całą godzinę. Jakiś pieprzony „piesek preriowy" uruchamiał niedaleko swój samochód i wystraszyłam się. Mickey więc już nie „kończył", ale stwierdził, że było OK i że następnym razem odrobi to z nawiązką. Przypuszczam, że też się bał, ale starał się zatuszować to śmiechem.
Głowa mnie boli stanowczo zbyt mocno. Napiszę coś jutro.
18 lipca. Kochany dzienniczku. Jestem wciąż z Mickeyem. Wczoraj, wjeżdżając do Fayetteville, Mickey kupił karty tarota. Będzie mógł odczytywać naszą przyszłość. Poprzedniego dnia „pieprzyliśmy się" w łóżku moich rodziców i zwracaliśmy się do siebie ich imionami, Bertha i Paul. To było raczej niesmaczne, ale Mickey powiedział, że jest to naturalna kolej rzeczy — I miał rację. Nie czuję się już młoda.
1 sierpnia. Kochany dzienniczku. Przeżyłam najwspanialsze trzy tygodnie mojego życia. Znalazłam kogoś, kto sprawia mi radość zwykłym uśmiechem czy dotykiem swego naelektryzowanego ciała. Mickey Knox. Mickey Knox. Mickey Knox. Donna Knox? Mickey i Donna Knox? Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego.
Ale ostatnio wszystko zaczyna się psuć. Chcę umrzeć. To znaczy, zdarzyła się jedna dobra rzecz. Mickey nauczył mnie jak przyrządzać jajko na gorącym winie. Okazało się, że jest to pyszne i od tego momentu nie jem niczego innego.
Ale ten Bobby... Co za „piesek" ... Powiedział moim rodzicom, że „chodzę na randki" z Mickeyem. Możecie to sobie wyobrazić? Przyjechał do mojego domu, oczywiście gdy mnie tam nie było, i wszystko im powiedział. Mój ojciec sądzi teraz, że Bobby jest porządnym człowiekiem, ale dla mnie jest on pieprzonym chujem i jak spotkam go następnym razem, to tak mu wejdę w tę jego pieprzoną dupę, że mocno tego pożałuje.
Mój ojciec jest wściekły. Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Powiedział, że Mickey Knox ma niezłą opinię w naszym mieście, ale ja o tym nic nie słyszałam, więc skąd on może coś takiego wiedzieć? Pierdoli tylko trzy po trzy, żeby wszyscy myśleli jaki to on jest mądry.
Moja mama trzyma w swoim kartonowym pudle, powycinane ze starych czasopism, artykuły na każdą okazję. Zwłaszcza, jak się okazuje, dotyczące dziewcząt uwodzonych przez starszych facetów. Wiem, że ona mnie kocha, ale ja mam już 15 lat. Jeśli teraz nie dowiem się „jak to jest", to potem może być już za późno.
Ojciec od trzech dni nie pozwala mi wychodzić z domu. Wczoraj w nocy Mickey wrzucił przez okno do mojego pokoju kartkę z listem. On jest po prostu poetą.
Donna, Po części pragnę umrzeć i być pochowany odkąd ten dupek, pedał i skurwysyński „piesek", Twój ojciec, zamknął cię na cztery spusty. Sporządziłem jednak po raz pierwszy moją listę, na której zajmuje on pierwsze miejsce. Na razie wygląda to tak:
1. Paul
2. Mój nauczyciel z piątej klasy
3. Jamie Farr
4. Bobby
5. Rod Stewart
Bobby być może przesunie się wyżej, ale nie jestem pewien. Trzy razy byłem już u niego, ale gdzieś się chowa. To zresztą jest kwestią czasu. Nie spiesz się kochanie, poczekam na ciebie. Ale pospiesz się, bo nie będę czekał do końca świata.
Musiałam obiecać rodzicom, że nie będę spotykać się już z Mickeyem. W końcu mnie wypuścili. Carla przerwała ciążę i nawet mi o tym nie powiedziała. Stwierdziła, że na pewno było to dziecko Bobbyego, ale skąd ona mogła o tym wiedzieć? Bobby jest też na mojej liście, i to raczej w czołówce. Nie wiem, kto to jest Jamie Farr.
8 sierpnia. Kochany dzienniczku. Coraz trudniej spotykać się z Mickeyem, a ja go tak pragnę przez cały czas. Przechodziłam po szkole koło rzeźni i całowaliśmy się w chłodni aż nie zrobiło się tak zimno, że nie mogłam wytrzymać. Mickey znosi nawet największy chłód. On znosi wszystko.
Zaciągnął się do Marines. Za parę tygodni powiedzą mu, czy się dostał. Nie mogę uwierzyć, że odchodzi. Chyba umrę z tęsknoty za nim.
Poszłam na urodzinowe przyjęcie do Cassie. „Słodka szesnastka". Mam nadzieję, że gdy będę miała szesnaście lat, to nie spalę się na słońcu tak jak ona. Jej łuszcząca się skóra wpadała prosto w urodzinowy tort. Boże, co za obrzydliwstwo.
10 sierpnia. Kochany dzienniczku. Mickey dopadł Bobbyego. Bili się ze sobą w starym magazynie broni, ale Bobby miał ze sobą myśliwską strzelbę swojego ojca. Dzięki Bogu, Mickey wycofał się. Jest odważny, ale nie jest idiotą.
16 sierpnia. Kochany dzienniczku. Mój Boże — ostatniej nocy po raz pierwszy pokłóciliśmy się. Mickey chciał włamać się do sklepu Kellmanna. Powiedziałam mu, że nie chcę żeby mnie złapali, bo ojciec mnie wtedy zabije. Nazwał mnie pieskiem preriowym. Nie mogłam w to uwierzyć. Płakałam jak szalona, prawie nie mogłam złapać oddechu i myślałam, że zaraz zemdleję.
Mickey siedział cicho i nie odezwał się ani słowem gdy ryczałam.
Kiedy przestałam, zapytał mnie czy kiedykolwiek pieprzyłam się z Bobbym. Odparłam, że nigdy. Przenigdy. Ale gdy bili się z Bobbym, to on mu chyba powiedział, że byłam „niezła"! Przysięgam, że zabiję tego „preriowego kutasa". I nieważne co mówiłam, Mickey i tak mi nie uwierzy. Stwierdził, że potrafi czytać w mojej duszy, falującej niczym flaga na wietrze, dwa cale od mojego ciała i że była to czerwona flaga, ostrzegająca go przed oszustwem. Ryczałam jak niemowlę, prawie wypłakałam sobie oczy. Tłumaczyłam mu, że zrobiliśmy to tylko raz i że nawet nie osiągnęliśmy pierwszego stadium.
Mickey wysiadł, podszedł do moich drzwi, otworzył je i wyciągnął mnie z samochodu. Następnie wsiadł z powrotem i bez słowa odjechał.
24 sierpnia. Kochany dzienniczku. Bobby Gunter jest rośliną. Podtopił się w stawie rybnym swojej matki, na tyłach ich domu. Mimo, że była tam zaledwie jednocalowa warstwa wody, ale podobno to wystarczy. Carla mówi, że Bobby będzie już do końca życia opóźniony w rozwoju i nie będzie mógł nawet sikać. Dość przykre, ale według mnie zasłużył sobie na to. Chyba nie pójdę do piekła mówiąc takie rzeczy?
Nie widziałam się z Mickeyem od „tamtej nocy" ani razu i codziennie za nim płakałam, ale przypuszczam też, że chyba ma on coś wspólnego z wypadkiem Bobbyego. To się nazywa „kobieca intuicja".
Nienawidzę go. Pierdolony Mickey Knox.
30 sierpnia. Kochany dzienniczku. Mój ojciec otworzył dziś rano samochód i znalazł tam pełno zwierzęcych wnętrzności. Zanim wezwał policję, „zrobiło mu się słabo" pięć czy sześć razy. Powiedział im, że to dzieło Mickeya, który wcześniej pracował w rzeźni i tak dalej. To by chyba się zgadzało.
Moja matka nie może opanować drżenia.
I wielka nowina. Przeprowadzamy się do Tallahassee. Ojciec mówi, że to moja wina, ale jak wiadomo jest on wielkim kawałem gówna jakiegoś preriowego pieska. Nie chcę już nigdy oglądać ani tego miasta ani Mickeya Knoxa.
Co za okropne lato. Mam nadzieję, że mój drugi rok w szkole będzie o wiele lepszy niż ten. Inaczej chyba naprawdę oszaleję.
5
Gdyby Scagnetti wiedział cokolwiek na temat ludzi zakochanych, gdyby wiedział cokolwiek o samej miłości, by dopaść swą zdobycz nie traciłby z pewnością czasu na planowanie blokady dróg i rozstawianie punktów kontrolnych. Pojechałby za to wprost do Las Vegas. Podążając ku zachodowi śladem Mickeya i Mallory nie ryzykowałby niczym.
Rozrzucone na jałowej, pustynnej ziemi miasto — niczym jakieś klocki Lego, którymi przed chwilą przestał bawić się Bóg — stanowiło coś w rodzaju surrealistycznego placu zabaw. Czas zatrzymał się w obrębie jego murów, dzień zamieniał się w noc, a wszystko to działo się w oszałamiającym tempie.
Las Vegas było miastem zbudowanym ku chwale prawdziwej i szalonej miłości. Wszystko inne było zbyt kruche by przetrwać.
* • *
Zajechali do miasta tuż przed zmierzchem, gdy tysiące neonów migotaniem obwieszczało swój powrót do życia.
Gdy Mickey poszedł rozejrzeć się za jakimś pokojem do wynajęcia, Mallory przeszła przez kasyno, minęła oazę pełną tropikalnej roślinności, wielkie akwaria, bufet, zespół reggae i wielkie koło ruletki. Najbardziej uderzył ją tu zupełny brak jakichkolwiek ścian. Przestrzeń wyznaczały jedynie ścieżki kwiecistych wijących się w różnych kierunkach chodników. Tym tropem Mallory dwukrotnie dotarła do dwóch karcianych stolików, przy których siedziało osobno dwóch identycznych japońskich biznesmenów. Zwisające z sufitu strzałki pokazywały drogę do różnych miejsc, ale żadna z nich nie wskazywała wyjścia.
No i wszędzie — dosłownie wszędzie — stały zwarte szeregi „jednorękich bandytów", nieustannie karmionych ćwierćdolarówkami przez opętane nałogiem hazardu ludzkie mrówki. Te mrówki po chwili przenosiły się do innych automatów lub sygnalizowały innym mrówkom, że potrzebne im są drobne albo coś do picia. Na maszyny składały się wyłącznie kolorowe światełka i dźwignie.Obok stał rząd otwartych automatów jednodolarowych — pracownik kasyna zbierał z nich „miód", systematycznie odnotowując wyniki w specjalnym zeszycie.
Mallory usiadła sobie w dziale astrologicznym i zagrała na maszynie oznaczonej symbolem Koziorożca. To był znak Mickeya, nie jej...
Maszyna była w stanie pokazywać wyniki najwyżej czterocyfrowe, podobnie jak bilardy — zresztą cały ten szum, który słychać było w kasynie opierał się na powtarzających się i nakładających się na siebie cyfrach, zlewających się w jeden ogłupiający i niekończący się zgiełk. Mallory miała jedynie dwie ćwierćdolarówki, toteż szybko uchwycona została przez kamerę wideo, zaraz po tym, jak wygrała piętnaście dolarów by po chwili przegrać dziesięć. Minie jeszcze parę dni, zanim tę taśmę, na której, po sześciu kolejnych przegranych, Mallory kopie automat, obejrzy sobie policja.
Ale wówczas oboje będą już daleko od Vegas, a liczba ich ofiar wzrośnie o kolejne dwanaście.
Kilka rzędów dalej, słynny bywalec kasyn, pochodzący z Teksasu Peter T. Rice zauważył, że Mallory znalazła dla siebie nową maszynę. Nazywała się „Wieża", a ozdobiona była rysunkiem trzech linii, zbiegających sie pośrodku przykrywającej jakąś twarz pajęczej sieci. Wyglądało to tak, jakby szyba została zbita, a następnie złożona z powrotem przy pomocy srebrnej taśmy klejącej. W tym rzędzie automatów znajdowała się tylko Mallory, opierając się plecami o ścianę (ścianę!) luster, które wydawały się spoglądać w głąb jakiegoś innego, pustego kasyna.
Rice zapamiętał zwłaszcza, jak Mallory, wrzucając kolejne ćwierćdolarówki (po trzy za jednym razem) usiadła na maszynie z szeroko rozłożonymi nogami. „Nigdy nie wygrała większej sumy, ale zawsze tyle, żeby mogła grać dalej" — wyznał później.
Zerkał na nią raz po raz myśląc, że skądś ją chyba zna, ale nie bardzo wie skąd. W pewnym momencie zauważył, że wyglądający na studenta gość, który stał przy jednym z sąsiednich automatów, również się jej przygląda.
„Wiem, co on robił, opowiadał Teksańczyk. „Wpatrywał się w miejsce, gdzie uda przechodzą w pośladki. Wiem, bo sam się tam gapiłem."
Gość z college'u postanowił zmienić maszynę i przesunął się nieco bliżej Mallory. Pocierał przy tym palcami o wnętrze dłoni tak, by usunąć z nich ślady brudu po monetach. Miał krótko przycięte, jasne włosy, a z jednej z kieszeni jego oksfordzkiej koszuli wystawał wetknięty tam papieros. Student nagle znalazł się za plecami Mallory.
—Przepraszam, ale chyba coś mówiłaś? —spytał z otwartym uśmiechem na twarzy.
Mallory wrzuciła następne trzy monety i pociągnęła za rączkę.
Gość z college'u postawił swojego Heinekena przy maszynie Mallory i usiadł na stołku obok.
— Chyba słyszałem jak wypowiadałaś moje Imię.
— Jeśli masz na imię Pojeb, to tak — odparła.
— Może być, jeśli sobie życzysz — pociągnął trochę piwa z butelki, chwilę potrzymał je w ustach i w końcu przełknął.
Mallory wydawała się być raczej nieświadoma obecności chłopaka. „Całą swą uwagę skupiała na "jednorękim bandycie»", zeznawał Rice. „Przynajmniej tak wówczas myślałem. Wyglądało to tak, jakby z dużym wysiłkiem starała się zrozumieć zasadę działania automatu."
Chłopak nie zniechęcił się.
—Ty chyba jesteś najseksowniejszą dziewczyną w całym kasynie — powiedział. — I byłby to dla mnie ogromny zaszczyt doprowadzić cię do orgazmu.
Rice uśmiechnął się i pomyślał, że na razie był to chyba najmocniejszy tekst, na jaki ten gość mógł sobie pozwolić. Żadnego śladu zmieszania. Ale dziewczyna nie reagowała.
—Rozważyłbym nawet pokrycie kosztów, jakie ewentualnie mogłabyś ponieść, że tak powiem. Jeśli oczywiście zażądałabyś czegoś takiego. Chyba, że masz kogoś, kto zajmuje się ustalaniem twojego kalendarza spotkań?
Teksańczyk zdążył już zapomnieć, że próbował zachowywać się w miarę dyskretnie — przechylił się by dojrzeć, czy twarz dziewczyny wyrażała jakąś reakcję. Wyznał potem, że „po paru sekundach wiedziała, o co gościowi chodziło. Ale zdumienie szybko zniknęło z jej twarzy."
Mallory z uśmiechem wzięła z jego rąk butelkę Heinekena i solidnie pociągnęła. W jej oczach zamigotały dwie iskierki, które dojrzeć było można spoglądając w martwą czeluść źrenic. Następnie przycisnęła lekko butelkę do kolana chłopaka i powoli przesunęła ją po wewnętrznej stronie ud, aż do krocza, które z wolna zaczynało sztywnieć. Potarła wzniesienie butelką, obserwując, jak jej nowemu znajomemu szeroko otwierają się oczy. Gdy student miał już złapać jej dłoń, Mallory oddała mu butelkę.
— Podaj mi numer twojego pokoju, Pojebie.
— Tysiąc sześćset sześćdziesiąt dziewięć — powiedział z uśmiechem. — To znaczy, że mogę się ciebie spodziewać?
— Jeszcze się nie zdecydowałam — odparła Mallory odwracając głowę. — Ale jeśli przyjdę, to przyprowadzę jeszcze kogoś.
— Kogo?! — wrzasnął chłopak, wykrzywiając swą twarz tak, jakby przed chwilą zjadł kilo gówna.
— Spodoba ci się — odrzekła tajemniczo prawie niewidoczna Mallory. — Szczęka ci opadnie.
Teksańczyk patrzył przez chwilę jak szczęśliwy podrywacz podrygiwał w jakimś dziwnym tańcu po tym, jak dziewczyna znikła na dobre. Następnym razem ujrzał jego twarz w telewizyjnych wiadomościach o godzinie 21.00; o 12.15 następnego dnia sprzątaczka Connie Rodriguez znalazła jego nagie ciało w pokoju 1669, po czym zemdlała na sam widok.
Koronerzy skrupulatnie pozbierali wszystkie 27 odłamków zielonego szkła tkwiących w szczękach studenta pierwszego roku, Chipa Burkharta. Autopsja wykazała, że został on prawdopodobnie zmuszony do trzymania pustej butelki po Heinekenie w ustach na podobieństwo stosunku oralnego. Butelkę następnie rozbito jakimś twardym przedmiotem, być może nogą od stołu, którą znaleziono obok. Resztki szkła przebiły miękkie podniebienie, dostając się do niższych partii komory mózgu. Przerwaniu w kilku miejscach uległa też tchawica, a krew, która w ten sposób trafiła do płuc, okazała się bezpośrednią przyczyną zgonu.
Ponieważ na znajdujących się w pokoju monetach wykryto ślady działania kwasu, postanowiono dokonać także sekcji żołądka, gdzie znaleziono 18 dolarów i 75 centów drobnymi (głównie ćwierćdolarówki, ale też kilka jednodolarowych żetonów). Burkhart został zatem przed swą śmiercią zmuszony do połknięcia monet, którymi grał. Większość została w żołądku, ale kilka z nich zdołał zwymiotować.
W policyjnym raporcie wyrażono przypuszczenie, że mordercy bawili się ze swą ofiarą w automat do gier.
* * *
Jak się okazało, ciało Burkharta było pierwszym, pochodzącym z serii morderstw, która zapoczątkowana została wraz z przybyciem Mickeya i Mallory do Las Vegas.
Gdy jego słoneczko grało sobie grzecznie w kasynie na „jednorękich bandytach", Mickey poszedł rozejrzeć się za noclegiem, bez słowa omijając hotelową recepcję.
Przemierzając powoli korzytarz na jedenastym piętrze, Mickey przekonał się, że drzwi do pokoi okazały się odporne na tradycyjne metody włamań. Klucze w hotelu Mirage nie posiadały bowiem ząbków, a jedynie magnetyczne paski, które uruchamiały odpowiednie kody w pamięci centralnego komputera. „Chciałoby się wziąć teraz jakiegoś kochającego matematykę maminsynka i tłuc ile wlezie tym jego zakutym, zezowatym łbem o ścianę", pomyślał Mickey. Trochę go to speszyło, że jego nóż nie dawał rady nowoczesnej technice (policja znalazła rysy i zadrapania na dziewięciu drzwiach) i Mickey szedł już do windy, gdy spostrzegł, że w jego stronę zbliża się jakaś kobieta.
Miała około 45 lat, była szczupła i ciągle atrakcyjna, szła lekko rozkołysanym krokiem niosąc ze sobą dwa pliki folderów. Mickey odwrócił się i udając, że otwiera drzwi obserwował kobietę, gdy ta poszukiwała kluczy. Po chwili, gdy foldery zaszeleściły, a zamek zazgrzytał, Mickey zaatakował. Zachodząc od tyłu, wepchnął kobietę do pokoju. Dłonią zatkał jej usta tak, by nie mogła wydobyć najmniejszego krzyku. Zaraz potem drzwi zamknęły się cicho, a zamek automatycznie je zablokował.
Mickey po paru minutach znalazł w zatłoczonym kasynie Mallory, która chodziła sobie po jego obrzeżach, zaszywając się w ciemnych, cichych zakamarkach, które oprócz niej samej nie interesowały nikogo. Jadąc już wyłożoną lustrami windą, zatańczyli do piosenki Franka Sinatry Witchcraft. Dłonie Mickeya obejmowały dokładnie talię Mallory, a palce dotykały brzegów jej dżinsów, podczas gdy ona sama wspinała się po jego nodze. Zanurzyła paznokcie w gęstwinie bujnych, mocnych włosów Mickeya, które opadały daleko za uszy aż po linię kilkudniowego zarostu na jego twarzy. Mallory całowała szyję Mickeya, zagłębiając się we wcięcie poniżej jabłka Adama. To wcięcie nazywała „dziurką Pana Jezusa", ponieważ przypominało jej głowę siedzącego na tronie człowieka; obojczyk symbolizował w tym układzie rozciągnięte ramiona owej postaci. Tu właśnie najmocniej poczuła zapach Mickeya, jej największy narkotyk.
Mickey niósł ją przez korytarz. Mallory całowała jego twarz, tak że prawie niczego nie widział, a jej nogi ściśle opasywały mu biodra. W pokoju, nie rozdzielając się, zrzucili z siebie ubrania. Rzucony niedbale but pozostawił na ścianie czarny ślad. Oboje poruszali się i wyginali niczym jeden mięsień, niczym yin i yang, skóra przesuwająca się po skórze bez jakichkolwiek zakłóceń. Wewnątrz niej, pomiędzy nim. Razem. Mickey objął ją swymi wielkimi ramionami niczym matka osłaniająca dziecko. Taki uchwyt mógłby zmiażdżyć Mallory gdyby Mickey podczas pocałunków nie wdychał w nią swego powietrza.
Mallory zacisnęła dłonie na jego plecach i poczuła bardzo wyraźnie gdy Mickey w nią wchodził. Stanowili w tym momencie jakby dwa, splecione w jedno, włókna. Nierozerwalne do momentu, w którym nie rozdzieli ich przeznaczenie.
A zakneblowana i związana niczym prosię, siedząca w schowku Liz Delacroix obserwowała kochającą się parę nieznajomych. Działo się to na łóżku w jednym z hotelowych pokoi, które przygotowywała do nadchodzącego zjazdu. Jej usta zaczynały powoli puchnąć, zaczynał przenikać je także ostry ból, wywołany wsiąkaniem w skórę substancji, pokrywających taśmę klejącą. Napis na niej brzmiał: „Cześć, mam na imię ..."
Liz patrzyła na kochanków przez ponad dwie godziny. A potem straciła świadomość.
6
WAYNE: Dziś, w programie Amerykańscy maniacy gościmy zawodowych kulturystów, Simona i Normana Hunów. Panowie, wasza opinia na temat Mickeya i Mallory Knox...
SIMON: Podziwiam ich.
NORMAN: Ja też.
WAYNE: Jak możecie mówić coś takiego?
SIMON: Oni hipnotyzują człowieka.
NORMAN: Stajesz się jednym z nich.
SIMON: Widziałeś film Pumping Iron?
WAYNE: Tak.
NORMAN: No więc widziałeś scenę, jak Arnold Schwarzenegger rozmawia z Lou Ferrigno.
WAYNE: Tak, widziałem.
SIMON: Za pomocą zwykłego słowa —
NORMAN: — i wężowego spojrzenia —
SIMON: — i wężowego spojrzenia, Arnold zdołał całkowicie zmiękczyć tę pewność siebie, jaką miał Ferrigno.
NORMAN: Zmiażdżył go psychicznie, jeszcze przed fizycznym pokonaniem go.
SIMON: On miał moc. Moc duszy.
NORMAN: Mickey i Mallory mają taką moc.
SIMON: Tylko, że na o wiele większą skałę.
NORMAN: Oni zahipnotyzowali cały kraj.
SIMON: Zanim oni się pojawili, królem mocy pozostawał Schwarzenegger.
WAYNE: Mówicie takie rzeczy, a przecież ... obaj jesteście ofiarami Mickeya i Małłory. (Kamera nieco odjeżdża, by pokazać Simona i Normana siedzących na wózkach inwalidzkich. Obaj są pozbawieni nóg.)
SIMON: Tak.
NORMAN: Tak.
WAYNE: Więc jak możecie mówić, że ich „podziwiacie"?
NORMAN: To jest tak, Wayne. Dwoje ludzi stoi naprzeciw siebie w ciemnym pokoju i każdy z nich czeka na atak z drugiej strony. Ci dwaj nie widzą się wzajemnie, ale wiedzą, że są tutaj. I teraz — albo mogą stać w tym ciemnym pokoju aż umrą z nudów, albo jedna z tych osób wykona pierwszy ruch.
WAYNE: Dlaczego po prostu nie uścisną sobie rąk i nie zostaną przyjaciółmi?
NORMAN: Nie mogą, bo żadne z nich nie wie, czy przypadkiem druga osoba nie jest mordercą-degeneratem w rodzaju Mickeya i Mallory. A zatem należy wykonać ten pierwszy ruch.
WAYNE: Ale to oni go wykonali...
NORMAN: Niestety, tak.
SIMON: Ale wszystko jest w porządku, Wayne.
WAYNE: Dlaczego?
SIMON: Bo oni przekazali swą moc nam.
WAYNE: Jak to?
SIMON: Odcinając nam nogi. Musimy teraz walczyć z większym wysiłkiem, by nie dać się wyprzedzić przez nikogo w całej szkole. A może i w całym mieście. Oni przekazali nam ducha walki. Przed tą całą historią byłem z siebie zadowolony. Teraz jestem do dupy. Jestem powłoką człowieka i muszę pracować nad sobą jak diabli, żeby odzyskać drugą połówkę.
WAYNE: Ależ ty jej nigdy nie odzyskasz.
SIMON: Wayne, „nigdy", to długi okres. A także słowo, którego używa słaby człowiek. Ja nie jestem taki. Nawet, jeśli nie będę w stanie stanąć na własnych nogach, podniosę się i będę walczył z całym światem by znów być najlepszy.
NORMAN: Tak, jak robią to Mickey i Mallory.
SIMON: Tak, jak robi się to na całym świecie.
NORMAN: Szokują po prostu cały świat przez to, że przypomnieli wszystkim stare, pierwotne prawa.
SIMON: Przeżyje tylko najsprawniejszy.
WAYNE: Ostatnie pytanie. Mickey i Mallory zabijają zwykle wszystkie swoje ofiary. Dlaczego wam pozwolili przeżyć?
NORMAN: No więc najpierw nas związali, gdy plądrowali cały dom, widziałeś zresztą nagłówki w gazetach, następnie zabrali się za odpiłowywanie naszych nóg — a potem mieliśmy zostać zabici.
SIMON: Chyba tak dla zabawy.
NORMAN: I wtedy Mallory powstrzymała Mickeya mówiąc: „Hej, przecież to są bracia Hun."
SIMON: Mickey przestał wtedy piłować moją nogę i zawołał — „O Boże, a ja jestem waszym największym fanem!"
NORMAN: Ponoć widzieli wszystkie nasze filmy.
SIMON: Szczególnie podobał im się Conquering Huns of Neptune.
NORMAN: Więc Mallory zadzwoniła po pogotowie i oboje się zmyli.
SIMON: I nawet nas przeprosili.
7
Następnego dnia, po przebudzeniu się, Mallory była wściekła, że Mickey nie powiedział jej o uwięzionej w garderobie kobiecie.
—Branie zakładników to jedna sprawa, ale że nie powiedziałeś mi, że ta stara kurwa cały czas
patrzyła na nas, to już jest świństwo — powiedziała Mallory, budząc swego ukochanego I przytykając mu do podbródka lufę jego własnego magnum 0.357.
Liz Delacroix wciąż starała się złapać oddech — miała złamane dwa żebra po solidnym kopniaku, jakim poczęstowała ją Mallory, odkrywając rankiem Liz zamkniętą w schowku.
Mickey trochę jeszcze nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na Mallory. Liz zastanawiała się później, jak bardzo naturalna była ta niepewność, a na ile było to po prostu sztuczne zmieszanie, wypełniające Młckeyowi czas na znalezienie odpowiednio celnej riposty.
—No wiesz, kochanie — Mickey z trudem szukał właściwych słów. — Postanowiliśmy przecież, że zawsze będziemy pozostawiać przy życiu jedną osobę, żeby mogła o wszystkim opowiedzieć.
— Taaaak? O czym? — spytała Mallory.
— Nooo ... pomyślałem, że ta kobieta mogłaby być koronnym świadkiem naszej miłości.
Mallory spojrzała na Mickeya z niedowierzaniem.
— Czym mogłaby być???
— No właśnie — Mickeyowi wracała powoli przytomność, a jego głos zyskiwał na pewności siebie. — Po prostu chciałbym, żeby cały świat wiedział, że my nie tylko zabijamy ludzi. Ta kobieta może zaświadczyć o naszej wiecznej i dozgonnej miłości.
Mickey rzucił okiem na Mallory, by przekonać się, czy „kupiła" już tę gadkę. Wyglądało na to, że jeszcze nie, więc ciągnął dalej.
—Doszedłem do wniosku, że gdybym ci powiedział, że ona tam siedzi, twoje zachowanie mogłoby być w jakiś sposób wykalkulowane, sztywne i nie wyglądałoby to wszystko naturalnie.
Mallory pomyślała o tym przez chwilkę, tak jakby koniecznie chciała w to uwierzyć.
— Naprawdę? — spytała w końcu.
— No jasne — odparł Mickey. — Gdybyśmy jeszcze ją załatwili, to nikt by o niczym nie wiedział.
Mallory, całkowicie już przekonana, rzuciła się Mickeyowi w ramiona.
—No już dobrze, kochanie — mruknął Mickey całując, a potem sadzając Mallory obok, tak by sam mógł wstać i pójść pod prysznic.
Mallory usiadła na rogu łóżka i spojrzała na uwięzioną w schowku Liz.
—Czego się gapisz? — wrzasnęła.
Ale usta Liz były wciąż zaklejone taśmą; nie mogła więc w żaden sposób odpowiedzieć, nawet, jeśli miałaby cokolwiek do powiedzenia. Leżąc związana w schowku, Liz nie mogła raczej stanowić wielkiego zagrożenia. W tym momencie, ku wielkiemu zdumieniu Liz, Mallory postanowiła otworzyć przed nią duszę.
— Wiesz, ci faceci... nie można im ufać, prawda? — stwierdziła, szukając w oczach Liz poparcia dla swojej tezy. Zaskoczona kobieta kiwnęła głową.
— To znaczy, przez większość czasu wydaje mi się, że Mickey jest moim najlepszym przyjacielem, wiesz? Wydaje mi się, że myślę dokładnie o tym, o czym on myśli. Wiem dokładnie jak to jest. I to samo tyczy się Mickeya. On chyba zna każdą myśl, która przechodzi mi przez głowę. Odkąd go poznałam, nikt inny mnie nie interesuje.
Mallory na moment umilkła.
—To chyba tak już jest z kobietami, co?
Liz skinęła głową.
— Więc jak to się stało, iż nie wpadłam na to, że on cię zamknął w tym schowku? — zastanawiała się Mallory, a jej twarz przysłoniła nagle chmura gniewu. Gdy Mallory wstała i zaczęła przemierzać pokój, serce Liz wypełniła nagle obawa o jej własne życie.
— Ciekawe, czy on wtedy myślał o tobie gdy kochał się ze mną — powiedziała. — Nie cierpię myśleć o tym, że on coś przede mną ukrywa. Nie jesteśmy nawet dwójką ludzi. Jesteśmy jedną duszą. To właśnie zawsze mówi Mickey. Jedna osoba w dwóch ciałach. Więc jak doszło do tego, że gdy byliśmy z sobą razem, gdy leżeliśmy w swoich objęciach, on mnie okłamywał. Może nie tak do końca, ale wiesz — coś przede mną ukrywał.
Mallory chwyciła szczotkę i zabrała się do rozprostowywania długich włosów na peruce koloru blond, którą podniosła z podłogi, a którą zrzuciła poprzedniej nocy, kiedy to uczucie i ekstaza zawładnęły nią bez reszty. Rozczesując perukę, wyglądała na osobę, która nie ma zamiaru przepuścić ani jednemu skudlonemu włosowi. Przy okazji, na każdym z nich starała się wyładować swój gniew.
—Mickey lubi blondynki — stwierdziła sarkastycznie. Jej własne włosy były czarne jak węgiel, trudne do ułożenia i cienkie. Tę ostatnią cechę Mallory przypisywała zawsze włosom białych dziewcząt. — Mówi, że czuje się wtedy jakby kochał dwie kobiety naraz.
W pewnym momencie Mallory spojrzała na Liz oczyma pełnymi zimnej, zwierzęcej drapieżności. Liz poczuła wówczas, jak na sam widok zachłannego wyrazu twarzy Mallory przestaje jej bić serce.
—Ty masz włosy blond — powiedziała Mallory rzucając szybkie spojrzenia to na nieszczęsną Liz, to na swą perukę.
Liz zaczęła się modlić w duchu, by odgłos przysznica, pod którym siedział Mickey, wreszcie umilkł, by Mickey w końcu wylazł spod niego i wcielił w życie swą obietnicę o pozostawieniu jej przy życiu, tak by mogła całemu światu opowiedzieć o miłosnych dokonaniach tej niezwykłej pary. Przysięgała Bogu i Mickeyowi, że uczyni to, jeśli tylko ta dziewczyna się uspokoi.
Ale dziewczyna się nie uspokoiła.
Mallory rzuciła perukę, biorąc do ręki 0,357 i powoli podeszła do schowka.
—Nie mam pojęcia, co tu się działo zanim ja tu dotarłam — powiedziała. — Mickey mógł cię chwycić, przedmuchać i zatrzeć wszelkie ślady w ciągu pięciu minut. Jeśli tylko by chciał.
Liz usłyszała odgłos odbezpieczania automatu. Zaczęła płakać.
—Każdy potrafiłby to zrobić. Mickey Knox, mały sprytny Mickey, jest szczególnie dobry właśnie w takich rzeczach, nie?
Prysznic nieustannie szumiał. Dawał się też słyszeć głos Mickeya podśpiewującego, nieco ironicznie, piosenkę Dwighta Yoakama To, czego nie wiem.
Było jasne jak słońce, że nie przyjdzie z odsieczą.
Mallory stała o kilka centymetrów od schowka, gdy nagle rozległo się stukanie do drzwi sypialni.
Mallory zatrzymała się.
— Liz, czy to ty? — odezwał się męski głos dochodzący z przedpokoju.
— Ty jesteś Liz? — spytała Mallory.
Liz gorliwie przytaknęła skinieniem głowy.
—No dobrze, zobaczmy więc, któż to przybywa do ciebie z wizytą — powiedziała Mallory, a złowieszczy uśmiech wypełzł na jej oblicze.
Mallory otwarła drzwi, stając oko w oko z niejakim Carlosem Imenezem, asystentem managera Centrum Konferencyjnego w Las Vegas. Imenez, z uwodzicielskim wyrazem twarzy opierał się o framugę, choć widok stojącej w drzwiach Mallory zaskoczył go, i to mocno.
— Gdzie jest Liz? — spytał.
— A może już się zmęczyła czekaniem, kurwa, na ciebie!? — odparła Mallory, wypychając gościa z powrotem do przedpokoju. Przypominała w tym momencie tornado, które znienacka pojawiło się na tle bezchmurnego nieba — dziewięćdziesiąt osiem funtów czystej, nieposkromionej wściekłości, które wypchnęły Imeneza aż pod drzwi hotelowego pokoju.
— Co ty se myślisz, że możesz, kurwa, stukać do drzwi jak tylko masz ochotę, a jakaś kurewka będzie zawsze rozkraczać giry przed tobą?
Liz dokładnie słyszała wydzierającą się niczym jędza Mallory.
— Hej, słuchaj, ja pomyliłem pokoje — usprawiedliwiał się Carlos.
— Niestety, kurwa, nie pomyliłeś — odpowiedziała mu Mallory.
Wymierzyła mu potem prawego sierpowego, prosto w szczękę, poczęstowała go ciosem w żołądek, kopniakiem w podbrzusze i dwoma uderzeniami w kark. Zgięty wpół (choć jeszcze nie zakrawawiony) Carlos rzucił się na Mallory, ścinając ją z nóg i wpadając razem z nią przez drzwi do sypialni.
Liz ujrzała, jak oszołomiona Mallory pada na podłogę. Odetchnęła z ulgą, widząc w drzwiach Carlosa. Spała z nim od czterech dni, dziewczynę znała od sześciu godzin, ale przeczucie mówiło jej, że nie doceniając Mallory, Carlos popełnia duży błąd.
I miała rację.
Imenez powoli wszedł do pokoju, pozwalając, by drzwi zamknęły się za nim same. Po chwili przekręcił w nich klucz.
Do oczu zaczęły napływać mu krople potu. Obserwował, jak Mallory przygląda mu się z drugiego końca sypialni.
—Teraz wujek Carlos da ci lekcję — oznajmił, chichocząc obleśnie. Zdejmował przy tym pasek od swych spodni, złożył go na pół i trzasnął nim parę razy dla wywołania przestrachu u Mallory.
Ale dziewczyna posłała mu szeroki, a zarazem bardzo dziwny uśmiech. I zaatakowała.
Wskoczyła na niego z narożnika łóżka niczym zwariowany uliczny kot, spychając go pod hotelowy telewizor, na ekranie którego para nowożeńców uczyła się podstaw hazardu. Lustro zostało całkowicie zgruchotane. Mallory przewróciła się na plecy, wbijając swoje paznokcie w klatkę piersiową przeciwnika. Imenez wrzasnął, starając się oderwać ją od siebie, ale dziewczyna przylegała do niego coraz mocniej, łapiąc go ramieniem za gardło. Carlos upadł na podłogę rozbijając się o sypialnianą toaletę. Przez cały czas starał się uwolnić od swej napastniczki.
Mallory tymczasem wykonała pół salta w stronę drzwi.
—Co za cholerna dziwka! — zawołał Carlos widząc na swym T-shircie ślady krwi w miejscach, w których Mallory wbiła swoje szpony. Z wyrazem niedowierzania na twarzy próbował je teraz wytrzeć.
Do Mickeya Knoxa dotarły w końcu odgłosy zamieszania, bo w tym właśnie momencie wbiegł do pokoju, mokry i nagi. Carlos akurat sięgał po krzesło, by rzucić nim w Mallory. Mickey instynktownie schylił się do swego buta po nóż. Chwilowo jednak nie miał na sobie niczego.
— Nie wpierdalaj się! — wrzasnęła Mallory. — On jest mój!
— O kurczę, w porządku, uszanuję twoją decyzję — odparł Mickey, cofając się, by oprzeć się o drzwi i nacieszyć swe oczy porywającym widowiskiem.
Tymczasem Mallory poderwała się na równe nogi, jeszcze zanim krzesło znalazło się w zasięgu ręki Carlosa. Okazało się ono zresztą o wiele za ciężkie, by mógł nim efektywnie operować — nawet przy swoich sześciu stopach wzrostu. Trzasnął tym krzesłem o nogę łóżka, ale Mallory zdążyła już rozłożyć się na pościeli.
Ślepym zrządzeniem losu Carlos złapał Mallory za kostkę, starając się ściągnąć ją na podłogę. Dziewczyna chwyciła się jednak stojącego na nocnym stoliku telefonu, którego przewód wyrwał się z gniazdka w ścianie, a ona sama przesuwała się po łóżku ku Imenezowi.
Jednym z czynników, jakie Mallory potrafiła wykorzystać w tego rodzaju bójkach na swoją korzyść, był jej niewielki wzrost. Dawał on jej nie tylko niezwykłą sprawność fizyczną, której trudno było stawić czoło, lecz także powodował, że przeciwnicy Mallory rzadko kiedy w pełni potrafili ją docenić.
Carlos Imenez nie stanowił pod tym względem wyjątku.
Zanim zdążył zadać jej choćby jeden przyzwoity cios, Mallory owinęła telefoniczny przewód wokół jego szyi. Carlos zaczął się dusić. Z resztką gasnącej nadziei, Liz obserwowała, jak Mallory obraca się za Imenezem, kopiąc go kolanami w plecy i „dosiadając" go niczym jakiegoś dwunogiego byka. Jeszcze raz Carlos spróbował zrzucić dziewczynę, przygniatając ją plecami do ściany. Jednak Mallory owinęła oba końce telefonicznego kabla wokół nadgarstków, waląc go po głowie, trzymaną w ręku słuchawką. Rozwaliła w ten sposób i słuchawkę, i głowę Imeneza.
—Moja szkoła — stwierdził z dumą Mickey.
Gdy Carlos ostatecznie stracił przytomność,
Mallory trzymała zaciśnięty na jego szyi kabel jeszcze przez około pół minuty -tak, by ostatecznie się upewnić, że nie żyje.
A potem podpełzła do nocnego stolika i zapaliła papierosa.
—Jeśli znajdziesz pan kobietę, która robi to lepiej ode mnie, to lepiej ożeń się pan z nią, panie Knox — odezwała się Mallory, gdy ciało Carlosa ześlizgiwało się z łóżka, ściągając za sobą resztę pościeli i koców, tworząc na podłodze bezładne kłębowisko.
Stojący wciąż w stroju Adama Mickey nie przestawał się uśmiechać. Mallory rzuciła mu paczkę Marlboro i zapalniczkę. Zapalając papierosa w drzwiach łazienki, Mickey starał się zachowywać jak najnaturalniej. W tej samej chwili Mallory zaśmiała się, a Mickey jej zawtórował.
—Liz, mamy tu dla ciebie towarzystwo — oznajmiła Mallory, wrzucając zwłoki Carlosa do garderoby.
Oczy Liz przesłoniło wyczerpanie i smutek, nie mogła w tym momencie wykonać prawie żadnego ruchu, zaś Carlos zwalił się prosto na jej piersi. Wyglądało to na idiotyczną parodię tego, co oboje planowali przed kilkunastoma godzinami.
— Pieprz się Liz — powiedziała Mallory zamykając drzwi. — Razem ze swoim chłopcem.
Niedługo potem Nora Hafferty otworzyła salę konferencyjną, którą właśnie miała zacząć przygotowywać dla uczestników zjazdu. Mieli zjawić się jeszcze przed południem.
Z wyjątkiem swojego akcentu. Nora była uderzająco podobna do prowadzącej w TV programy kulinarne Julii Childs — dobrze zbudowana, o nieco męskim obliczu, lecz zawsze pełna wdzięku i czułości. W końcu przez prawie całe swoje życie pełniła rolę matki. Mieszkając na przedmieściach Detroit dochowała się czwórki cudownych dzieci. Miała teraz 57 lat, a ostatnią z jej pociech, która opuściła rodzinne gniazdko (półtora roku temu) była córka Kelly, pracująca jako higienistka jamy ustnej. Nora została więc sama ze swym mężem Pete'em (emerytowanym inżynierem), mieszkając w przytulnym domku.
Jej macierzyński instynkt dał znów znać o sobie. Nora ujrzała bowiem, wyglądającą na bezdomną dziewczynę, która wystawiła swą głowę zza narożnika i rozglądała się po pomieszczeniu. Nora pamiętała, że w pierwszej chwili chciała wziąć to dziecko w ramiona, dać mu coś ciepłego do zjedzenia i opatrzyć wszystkie siniaki i rany, pokrywające prawie całe ciało.
I może właśnie ten instynkt uratował jej życie.
— Czy tu się odbywa zjazd Towarzystwa Anielskiego? — spytała pokornie dziewczyna, nie wiedząc, czy wejść, czy też nie wejść do środka.
— Nooo, tak — odparła Nora. — Ale zaczyna się dopiero przed południem. I dlatego jeszcze nikogo tu nie ma.
Dziewczyna wydawała się nieco zbita z tropu.
— Och... — westchnęła.
— Ale możesz przecież przyjść później — doradziła jej Nora. — Wszystko zacznie się koło dziesiątej.
— No właśnie, że nie mogę — odpowiedziała zawiedzionym głosem. — Razem z moim chłopakiem niedługo wyruszamy.
Nora spojrzała w głąb korytarza i dostrzegła młodego człowieka z mokrymi włosami na głowie, który niecierpliwie trącał nogą dywan. Miała przy tym nadzieję, że to nie on urządził tak dziewczynę.
Tymczasem nieznajoma rzuciła Norze małą, różową broszurkę.
—Znalazłam to w księgarni, w moim rodzinnym mieście w Illinois — powiedziała. — Czy pani jest Aniołem?
Nora Hafferty była rzeczywiście „Aniołem". Jej życie zmieniło się diametralnie odkąd przeczytała książkę, zatytułowaną Anioły są wśród nas, napisaną przez Mariannę Gaines. Model wszechświata przedstawiony przez panią Gaines, zakładał wszechobecność aniołów, które opiekowały się nami i nie dopuszczały, by coś złego działo się dobrym i bogobojnym ludziom. Znalezienie szczęścia, to według autorki, nawiązanie kontaktu ze swymi osobistymi aniołami. Był to zatem dosyć wygodny rodzaj „kosmologii", określany przez popularną prasę jako „religia dla ubogich", oferująca zainteresowanym wszelkie elementy i korzyści, jakie niosły ze sobą prawdziwe religie — bezpieczeństwo, szczęście, miłość, oddawanie czci, pokuta, bądź groźba wiecznego potępienia.
Nora wydawała dwutygodnik Anielskie Rozmowy i nadzorowała amerykańskie, telefoniczne forum dyskusyjne, najszybciej rozwijającą się usługę tego typu. Tydzień po tym, jak udzieliła wywiadów tygodnikom „Time" i „Newsweek", zdecydowała się na zorganizowanie w Las Vegas pierwszej krajowej konferencji poświęconej aniołom.
— Czy ty przyjechałaś tu specjalnie na zjazd? — spytała dziewczynę, wokół której unosiła się niespokojna i potężna aura. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyła. „Musi się gdzieś odbywać jakiś anielski Armageddon", pomyślała.
— To znaczy, właściwie jedziemy do ... no, nieważne, Mickey wściekłby się gdybym powiedziała — odparła dziewczyna. — Ale przyjechaliśmy tu dlatego, że wcześniej słyszałam o tej konferencji i chciałam tu być. Tak się niestety złożyło, że nie będę mogła wziąć w tym udziału, ale myślałam, że może coś mogłabym dostać?
Nora spojrzała na swe nie rozpakowane walizki, tak jakby chciała sobie przypomnieć, w której z nich znajdują się wszystkie materiały promocyjne. Jeśli ktoś potrzebował czegoś o aniołach, to na pewno była to ta dziewczyna.
—Mal, pośpiesz się, musimy już jechać —odezwał się młody człowiek w korytarzu.
— Chwileczkę, Mickey ...
— Już! — zawołał takim tonem, że Norze zrobiło się jeszcze bardziej żal dziewczyny.
Zaczęła rozgrzebywać tekturową teczkę, w której trzymała notatki do popołudniowego wykładu, znalazła jakąś broszurkę i dała ją dziewczynie.
—Proszę bardzo, kochanie — powiedziała
Nora wręczając prezent nieznajomej.
— Dziękuję, Noro — odparła z wyraźną wdzięcznością. — Mam na imię Mallory.
— Mal!!! — wrzasnął chłopak, wchodząc do sali, chwytając dziewczynę za ramię i siłą wyciągając ją na zewnątrz.
— ... I będę zawsze pamiętać, jaka byłaś dla mnie dobra. Wiesz, ja widzę anioły. Naprawdę. Jest ich pełno wokół ciebie.
Był piątek, godzina 6.15 rano. Za kilka godzin przybędzie tu policja i przy pomocy soli trzeźwiących wydobędzie od Nory zeznania. Nora zda sobie wówczas sprawę, że miała właśnie miejsce najbardziej spektakularna przemiana, jaka zaszła w trakcie tej konferencji. A może w całym jej życiu.
Liz Delacroix przeszła przez naprawdę ciężką próbę. Później otrzymała jednak główną rolę (grała samą siebie) w prezentowanym przez NBC filmie tygodnia Thrill Killers: Mickey And Mallory At The Mirage Hotel. Aby obejść surowe przepisy cenzury, dotyczące pokazywania przemocy na telewizyjnym ekranie, reżyser Shannon Sikes przedstawił bójkę w zwolnionym tempie, wycinając ujęcia bezpośrednio obrazujące zadawanie ciosów, kosztem dokładniejszego przedstawienia reakcji Liz. Jeden z recenzentów zauważył, że dzięki wykorzystaniu tego rodzaju techniki, odnosiło się wrażenie oglądania jakiegoś podwodnego baletu.
Zmieniono ponadto kilka elementów całej historii. Przede wszystkim Carlos wałczył z Mickeyem, nie zaś z Mallory. Scenarzystom wydawało się, że taki wariant będzie bardziej realistyczny. Po drugie, filmowy Carlos był biały, był szefem centrum konferencyjnego i nosił na ręku złoty pierścień, który zamierzał ofiarować Liz, prosząc ją o rękę. I w końcu, walka na ekranie trwała trzy i pół minuty, choć w rzeczywistości dobiegła końca po niecałych 60 sekundach.
Dokładne ramy czasowe znane były dzięki zeznaniom Liz Delacroix, a także innych hotelowych gości — Rona i Marthy Kuhlmannów z pokoju 1142, którzy część bójki oglądali i podsłuchiwali przez wizjer w drzwiach. Pochodzący z Milwaukee Kuhlmannowie przyznali, że nie zawiadomili kierownictwa hotelu o awanturze, ponieważ myśleli, że jest to jedynie kłótnia między kochankami — Carlosem i Mallory. Spytana dla potrzeb niniejszej książki, Martha wyznała, iż uważała wówczas, że Carlos był alfonsem Mallory, i że u podstaw całego sporu legły pieniądze czy narkotyki. Nie chciała mówić tego wcześniej, starając się wykazywać bardziej pozytywny i otwarty stosunek do rzeczywistości. Przyjechała w końcu do Las Vegas na trzydniową konferencję aniołów.
8
Tak się pechowo złożyło, że nigdy nie poznamy przebiegu trasy, jaką wyjeżdżając wieczorem z Las Vegas obrali Mickey i Mallory, a która zawiodła ich do Gallup w Nowym Meksyku. Dwa dni podróży, 600 mil odległości. Chociaż co najmniej ośmiu właścicieli ośmiu prowincjonalnych stacji benzynowych twierdziło, że para morderców odwiedziła w przeciągu owych dwóch „zgubionych" dni właśnie ich stacje, to jednak ich zeznania zostały z miejsca odrzucone przez FBI i policję stanową jako nieprawdziwe. Właściciele stacji nie byli bowiem w stanie podać najbardziej podstawowych szczegółów, takich jak marka samochodu, tatuaż ze skorpionem u Mallory czy akcenty obu poszukiwanych ( Mickey — Arkansas, Mallory — Illinois). Pete Bucane (stacja Pump-n-Go w Arizonie) zdążył na przykład telefonicznie zamówić przez swojego szwagra Stana, 350 koszulek z nadrukiem „Mickey i Mallory: ale czad". Potem zaś zadzwonił do szeryfa, powiadamiając go o „odwiedzinach" szatańskiej pary.
Według rachunków znalezionych później w firmie GeoMetro, Owen Traft jak pamiętamy, mieszkający w Palo Alto w Kalifornii okazał się jednym z pierwszych, którzy kupili sobie taką właśnie koszulkę.
Rozmiar XL.
Świadków, potrafiących podać aktualne miejsce pobytu morderców było bardzo niewielu, Mickey i Mallory pozostawili jednak po sobie zaskakująco wyczerpujące źródło w postaci dzienniczka, dokumentującego owe kilka dni. Zapiski znajdowały się w „anielskim zeszyciku", podarowanym Mallory przez Norę Hafferty (nawiasem mówiąc, autorkę pytań). Notatnik odkryto w schowku na desce rozdzielczej Challengera i, jak się okazało, przyniósł on wiele szczegółów, dotyczących „ślubu" Mickeya i Mallory, a także jej zazdrości w odniesieniu do Innych kobiet.
Mając na uwadze, iż w Gallup popełnione zostały dwa moderstwa, możemy przypuścić, że swoje odpowiedzi Mallory wpisywała podczas dwóch kolejnych dni podróży, każdego dnia wypełniając po połowie książeczki. Kolor długopisu po sześciu pytaniach zmienia się z czarnego na czerwony — prawdopodobna przerwa w zapiskach musiała nastąpić właśnie wtedy.
A oto kilka pytań i odpowiedzi z „anielskiego kwestionariusza" Mallory.
W swej książce Anioły są wśród nas, Marianne Gaines opisuje teorię „poszukiwania anioła". W myśl owej teorii, każda osoba próbuje w trakcie swojego życia rozpoznać i nawiązać kontakt z tego rodzaju istotami. Jak daleko ty zaszedłeś w poszukiwaniu swego anioła?
Jedziemy teraz do Nowego Meksyku. Za kierownicą siedzi Mickey. Kieruje od czterech godzin, to jest od chwili, gdy opuściliśmy Las Vegas. Mówi, że jesteśmy w Arizonie — jeszcze nie w Nowym Meksyku, ale wkrótce tam dojedziemy. Dookoła nie widzę żadnych aniołów oprócz Mickeya, który według mnie jest aniołem, ale prawdopodobnie nie spełnia ogólnie przyjętych kryteriów. Jeśli oznacza to, że szukamy aniołów, to być może znajdziemy je, jak dojedziemy do Nowego Meksyku. Obecnie poszukuję mojego anioła razem z Mickeyem. Chociaż on raczej nie ma o tym pojęcia. Nie mówię mu tego, chociaż go kocham, ale teraz wygląda na to, że zaczynamy miewać przed sobą tajemnice, a to jest właśnie moja. No cóż, panie Mickey Knox!
Czy wierzysz w to, że anioły są normalnymi, cielesnymi istotami, czy funkcjonują one jedynie jako uproszczenia takich pojęć jak miłość czy szczęście?
Tak, uważam, że anioły mają wiele wspólnego z miłością. Mickey i ja dopiero co wzięliśmy ślub — niecałą godzinę temu (jestem teraz MALLORY KNOX i proszę o tym nie zapominać!) i jeszcze wciąż czuję ten klimat. Byliśmy tylko we dwójkę —Mickey i ja na moście nad najpiękniejszym kanionem, jaki widziałam w życiu. I, naprawdę, było jak w niebie. Mickey powiedział coś o Bogu, duszach i czymś tam jeszcze, a potem przeciął moją i swoją dłoń. Ścisnęliśmy je razem, a kropelki krwi kapały prosto do rzeki, która była pewno milę pod nami. Pamiętam, pomyślałam wtedy, że prędzej czy później te kropelki rozpłyną się po wszystkich oceanach na świecie i może któregoś dnia, gdy będę miała osiemdziesiąt lat (ha! ja już wtedy umrę!), będę sobie piła jakąś lemoniadę, w której znajdzie się odrobinka naszej „ślubnej" krwi. Mickey miał też dla nas obrączki — miały kształt dwóch splecionych ze sobą węży.
Jako welon miałam na sobie obrus, który ściągnęłam z konferencyjnego stołu (był bardzo długi), a gdy skończyliśmy się całować, zerwał się wiatr i zdmuchnął mi go. Welon bardzo powoli wlatywał w głąb kanionu, tak jakby frunął, jakby to był jakiś anioł zstępujący z niebios. Jeśli kiedyś go tam (gdzie???) znajdę, to będę chciała, żeby mnie pochowali zawiniętą w ten welon i spowitą w naszą miłość.
Jak przedstawia sie twoja znajomość religii? Czy chodzisz regularnie do kościoła? Czy uważasz się za osobę religijną?
Moja matka, ojciec, brat i ja chodziliśmy razem do kościoła św. Andrzeja — mniej więcej do moich dwunastych urodzin. Pamiętam, że bardzo mi się tam podobało — muzyka, chór i wiszący na krzyżu nagi Jezus. Pamiętam, że myślałam wówczas, jaki on jest śliczny. Choć Mickey jest o wiele większy, przypomina mi Jezusa, zwłaszcza, gdy czasem śpi z rozpostartymi ramionami na łóżku. Wygląda wtedy, jakby wpadał do morza mrożonej herbaty.
Pewnej niedzieli ojciec oświadczył, że nie idzie do kościoła — i odtąd nie poszedł już ani razu. Miałam jakieś 12 czy 13 lat, gdy ojciec również mi zabronił iść do kościoła, bo nie chciał, żebym flirtowała tam z chłopakami. Podobno „podsuwałam się" im klęcząc podczas modlitwy.
Matka to była taka cipka I nie chciała się kłócić z ojcem, tak więc jakiś czas potem, gdy z bratem była w kościele, ojciec zaczynał się do mnie dobierać. Najczęściej nie było to nic wielkiego, ale później chciał coraz więcej. Początkowo po prostu wyłączałam się — jak żarówka — i choć po wszystkim czułam się okropnie, to wydawało mi się wtedy, że nie brałam w tym udziału. Ale raz się nie wyłączyłam I gdy on przyszedł do mnie, zaczęłam myśleć o Jezusie i o tym, że on tam wisiał cały tydzień, czy coś takiego, a to trwało tylko godzinę. I zabawne, że do następnego tygodnia przestałam mu smakować (nigdy nie mówiłam o tym Mickeyowi, ale on I tak uważa, że jestem najlepsza, więc jeśli w tajemnicy przede mną wybierze się w najbliższym czasie na jakiś „rekonesans porównawczy", nie będę go o nic pytała). Ojcu nie mógł stanąć z powodu tych jego lekarstw na serce. Wiedziałam, że doprowadzało go to do szału, ale mógł tylko nadrabiać miną, a gdy miałam 14-15 lat właściwie wszystko się skończyło. Opowiadał jeszcze o pieprzeniu się ze mną, nazywał mnie dziwką czy pizdą, ale była to tylko gadanina — do niczego później nie doszło.
Moja matka była bardzo religijna dopóki jej nie zabiliśmy, ale przypuszczam, że wiedziała, czym zajmuje się ojciec przez cały czas, więc pewnie skończyła w piekle. Co zresztą bardzo mi odpowiada.
Czy doświadczyłaś kiedyś momentu, w którym czułaś, że anioł przejmuje kontrolę nad twoim ciałem?
Gdy jacyś ludzie zaczynają nam się narażać, to jest to fajne uczucie, bo chcę wtedy, żeby okazali się jeszcze większymi sukinsynami — wiem, że doprowadza mnie to do szaleństwa i że nagle wybuchnę jak jakaś Super-Kobieta. BUU-UM!!! Prosto na nich. Czasami nie wiem, jak ja to robię. Wydaje się to zupełnie naturalne. Tak jakby ktoś, kto potrafi odpowiednio „rozmawiać" z ludźmi mówił mi, co i jak. Nawet jeśli jesteś takim mocarzem jak Mickey, to cały czas nie możesz robić z siebie psychopaty. Ja nie jestem Mickeyem, więc muszę zawsze uderzać tam, gdzie trzeba — i trafiam. Nie wiem, dlaczego — po prostu udaje mi się to i już. Chyba pomaga mi w tym jakiś anioł.
Daj twemu aniołowi jakieś imię. Nie myśl za długo — za chwilę sam poznasz jego imię!
Farrah.
Czy twój anioł-stróż jest kobietą, mężczyzną czy nie ma płci?
Farrah jest dziewczyną, tak jak ja, ale jest super-twarda. Ma piękne, jasne włosy. Da sobie radę z każdym facetem, nawet z Mickeyem, jeśli będzie to konieczne. Ale ja jej nie pozwalam, bo kocham go, choć na jej miejscu czasami miałabym ochotę kopnąć go raz czy dwa w tyłek. Farrah nie mogłaby być facetem, bo zaraz zaczęłaby zadzierać z Mickeyem — że niby on jest takim skurwielem. Nie byłabym w stanie jej powstrzymać, bo nie jesteś w stanie panować nad mężczyzną, którego doprowadzono do szału. Na przykład nad Mickeyem Knoxem.
Wydaje mi się, że to ja jestem jego aniołem. W wielu sytuacjach postępuję jak anioł — chronię go, obserwuję, śpiewam mu do snu. Mickeya prawdopodobnie nie byłoby tu gdyby nie to, że tak mocno go kochałam jak siedział w więzieniu za kradzież samochodu mojego ojca. Opowiadał później, że gdy tam był, śniłam mu się każdej nocy. Z kolei mi się śniło, że unoszę się nad nim — tak że coś w tym musi być. Zanim poznał mnie, nigdy nie był w nikim zakochany — a nawet zabijał małe koty, tak więc to ja wniosłam w niego jakąś część dobra, a to na pewno należy właśnie do aniołów. Nie sądzę jednak, że wokół niego lata jakaś Farrah — jestem tylko ja. Beze mnie Mickey byłby totalnym psychopatą— pamiętajcie o tym, gnoje!
Dojeżdżamy do stacji benzynowej, żeby kupić Mickeyowi coś do jedzenia (ciastko), więc zaraz wracam.
Czy według ciebie, zwierzęta mają swoje anioły, czy może same mogą stać się aniołami?
Kurwa, nie wiem.
Czy byłeś kiedyś zły na anioły?
No więc ostatniej nocy, mały sprytny Mickey zadecydował, że potrzebujemy nowego zakładnika — NIE PYTAJCIE MNIE, DLACZEGO — i dorwał jakąś kurewkę ze szkoły średniej, którą związał I posadził w kącie pokoju, starając się później zabrać za mnie i chodziło o to — MOGĘ TO POWIEDZIEĆ — że on patrzył na nią — SKURWIEL — przecież nie jestem, kurwa, ślepa. Więc mówię mu, że może sobie sam być małym sprytnym Mickeyem, a ja idę na papierosa i odjeżdżam, prawie już odjeżdżam na zawsze. Przysięgam. Skurwiel!
Potem, na stacji benzynowej, myślę sobie tej nocy ha ha hal panie Knox, jak ty możesz, to, cholera, ja też mogę. I widzę pracownika stacji, który podchodzi do mnie, mówi „ty jesteś Mallory Knox, nie?" i zaczyna się wydurniać. SKURWYSYN!
Czy anioły kiedykolwiek pomogły ci odnaleźć to, co zgubiłaś?
Mały sprytny Mickey nie wie o tym, ale właśnie się zgubiliśmy. Zjechaliśmy z drogi, gdy zobaczyliśmy patrol policji za nami. Na wąską drogę, potem na jeszcze węższą. WIEM, że on chce powiedzieć, że to moja wina, WIEM na pewno, ale to nie jest moja wina. Zgubiliśmy drogę jeszcze zanim powiedziałam „w lewo", ale oczywiście on nie pomyślał o tym, jak pozbyć się gliniarzy, więc ZNOWU musiałam myśleć za niego, mam już tego dosyć. To MOJA WINA, że zgubiliśmy drogę, MOJA WINA, że wjechaliśmy na tereny Indian, MOJA WINA, że jego ojciec strzelił sobie w łeb z karabinu, gdy Mickey był mały. Naprawdę? Możecie się dziwić. Mały sprytny Mickey z wielką spluwą. Ale gdybym ja miała na głowie takiego gówniarza jak Mickey, to też chybabym popełniła samobójstwo.
9
Treść niniejszego rozdziału stanowią fragmenty niewydanej książki Jacka Scagnettiego Urodzeni by umrzeć, opisującej śledztwo w sprawie Mickeya i Mallory Knoxów, a powstałej bezpośrednio przed śmiercią detektywa. Powstałej, dodajmy, w okropnych bólach, ponieważ jak stwierdzały źródła zbliżone do wydawcy, poszczególne rozdziały nadchodziły bardzo powoli, a sama książka wylatywała z bieżących planów co najmniej trzy razy.
Powody opóźnień nie zostały nigdy ogłoszone w sposób jednoznaczny. Jeden z byłych pracowników wydawnictwa twierdził, jakoby do pracy nad książką Scagnettiego zaangażowana została cała ekipa anonimowych dublerów, z których każdy po jakimś czasie rezygnował ze współpracy, czy to na własne życzenie, czy też zostawał odwoływany. Żaden z wymienionych przez pracownika pisarzy nie potwierdził, ani nie zaprzeczył tym doniesieniom, choć niejaki Doug Workman, który wcześniej użyczał swych talentów Scagnettiemu przy pracy nad Supergliniarzem przyznał, że umowa zabraniała mu udzielania wypowiedzi na temat Urodzonych by umrzeć.
„Chociaż jak na tytuł książki, to brzmi to nieźle, prawda?"—stwierdził w udzielanym przez telefon wywiadzie, z tym chytrym uśmieszkiem na twarzy, który słuchawka telefoniczna potrafi wiernie oddać. „Jestem pewien, że każda książka o takim tytule stanowiłaby fascynującą lekturę."
I rzeczywiście, taka książka już istniała i, jak potwierdziło w wydawnictwie dwóch recenzentów, miała co najmniej sto dziesięć stron. Według ich opinii, początek, to „klasyczny Scagnetti", James Ellroy dla ubogich. Styl pisania stawał się jednak później nieco mniej przejrzysty i spójny, a stron było coraz mniej. Jeden z recenzentów opisał poszczególne rozdziały jako „mięsiste i ironiczne; coś w rodzaju upraszczania samego zła". Natomiast pewna recenzentka poprosiła o wycofanie jej z udziału w przedsięwzięciu. Nieszczęsna niewiasta stwierdziła bowiem, że książka wywołuje u niej nocne koszmary. Oboje zgodzili się jednak co do tego, że końcowe rozdziały odstawały od poziomu reszty, nie będąc wcześniej przedmiotem żadnego opracowania czy też weryfikacji. Wydawca Scagnettiego, pani Sue Berger, odmawiała udzielania wszelkich wywiadów, wysyłając jedynie faksy z oświadczeniami, głoszącymi, iż „plany wydania książki o Mickeyu I Mallory uległy odwołaniu. Przedwczesna śmierć Jacka Scagnettiego nie miała jednak nic wspólnego z podjęciem tej decyzji."
Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że wydawnictwo wysłało już przedpremierowe kopie jednego z rozdziałów książki Scagnettiego do największych ogólnokrajowych czasopism, wietrząc w tym szansę na nadanie premierze większego rozmachu. Dobrze poinformowane źródła sugerują, że pani Berger była w dużym stopniu osobiście odpowiedzialna za całościowe przygotowanie fragmentów, które poszły w świat. Towarzyszyła temu wszystkiemu wielka niepewność, związana z tym, czy współpracę z takim nazwiskiem uda się utrzymać, skoro jego właściciel nieustannie przesuwa terminy. Po śmierci Scagnettiego Sue Berger wykonała serię telefonów do wspomnianych czasopism, by odzyskać wysłane tam wcześniej rozdziały książki; był to jednak zbędny wysiłek. Kserokopiarki pracowały jak szalone, zwłaszcza gdy okazało się, że wydanie książki zostało odwołane. Zblazowani nowojorczycy, którzy wcześniej nie czytali żadnej pozycji autorstwa słynnego detektywa, zaczęli rozczytywać się we fragmentach Urodzonych by umrzeć tylko dlatego, że była to zupełna nowość na rynku.
Największym przebojem Jacka Scagnettiego okazało się jego pośmiertne dzieło.
Dzięki specjalnym układom z wydawnictwem, możemy zamieścić tu przedruk wspomnianego rozdziału, tym bardziej, że pasuje on w tym miejscu do naszej opowieści. Dokonano jedynie nieznacznych zmian, usuwając — w celu uzyskania większej przejrzystości — jedynie kilka fragmentów.
URODZENI BY UMRZEĆ
Jack Scagnetti
Wezwanie nadeszło o 8.45 rano. Dwadzieścia minut, sześć kaw, pół paczki Kools i byłem już na autostradzie wiodącej do Las Vegas. Podróż ku nieznanemu.
Kierunek: The Mirage.
Parę godzin temu nasza nieobliczalna parka wpakowała do schowka w hotelowym pokoju jakąś blondynkę i jej meksykańskiego narzeczonego. Sprzątaczka z porannej zmiany myślała, że przyłapała ich na uprawianiu miłości w szafie. Dopóki nie ujrzała krwi.
I od razu cały hotel obiegła nowina — morderstwo. Ponoć wszędzie są trupy...
Szum zaczął się akurat, gdy szedłem przez kasyno. Rzędy smarkaczy, jeden za drugim, przepuszczających swe miesięczne wynagrodzenia z szybkością dwudziestu pięciu centów na jedną grę. Kasyno było idealnym miejscem na kręcenie scen z ukrytej kamery. Silikonowe biusty, blask neonów i nadzieja na łatwą a wysoką wygraną przyciągała ich tu i nie pozwalała oddalić się choćby na krok.
Przy windzie na szesnastym piętrze postawiono dwóch tutejszych mundurowych. Podskoczyli jak oparzeni, gdy zajechałem tam, otwarłem drzwi i wyszedłem. Nawet w takim mieście jak Las Vegas, zabawy Mickeya i Mallory mogą przynieść rezultaty w postaci takich właśnie reakcji.
Mignąłem im przed oczyma legitymacją. Zeszli mi z drogi.
Pokój: dziękujemy naszemu drogiemu Mickeyowi. Zakrwawione ćwierćdolarówki przy łóżku. Puste butelki po Heinekenach. Złamana noga od krzesła. A ofiarą był jakiś smarkacz nazwiskiem Chip Burkhart, jak głosiła przyczepiona do jednego z palców u nóg metka. Nie wyglądało przy tym, by stoczył jakąkolwiek walkę. Musiał zdawać sobie sprawę, że wkopał się w to wszystko sam. Ale nie miał pojęcia jak bardzo, dopóki kochany Mickey nie przyłożył mu nogą od krzesła w krtań.
Olśnienie: chłopak dobierał się do Mallory. Wściekłość, strach, wpada Mickey Knox. Zazdrosny sukinsyn.
Na jedenaste piętro. I bez pomocy pani Wyoming odgadłem, że Mallory osobiście zabiła Meksykanina. Ślady pazurów, kabel telefoniczny — tak właśnie walczy z mężczyzną dziewczę o wadze pięćdziesięciu kilogramów. A Mickey prawdopodobnie przyglądał się, jak Mallory pozbawia tego gnojka resztek życia. Może mu nawet stanął? Dlaczego nie? Dama, która gołymi rękoma potrafi zabić dwa razy cięższego od siebie faceta niewątpliwie zasługuje na taki rodzaj uznania.
Postanowiłem też trochę powęszyć (dosłownie i w przenośni), zanim chłopaki z laboratorium zabrali ze sobą pościel z Mirage.
Jego powłoczka na poduszkę: tłuste, brudne włosy. Musiał wziąć prysznic.
Jej powłoczka: słodka jak miód. Włosy myte w szamponie jabłkowym.
Mokra plama na łóżku zdążyła już wyschnąć. Mickey tu był, ale więcej zdziałała słodka Mallory. Wiedziałem,że ten zapach będę pamiętał do końca życia.
Czynność pakowania i oznaczania zwłok pozostawiłem już chłopcom z kostnicy. Ciała powoli zaczynały puchnąć. A ja wróciłem na trasę. Z powrotem w pościg. Gdybym miał trochę czasu, popatrzyłbym, jak wywożą „sztywniaków" przez kasyno. Tak dla zabawy. Ciekawe, czy te wszystkie aniołki podniosłyby swoje oczęta znad automatów?
Może tak. A może nie.
Sześć minut temu minąłem granicę Nowego Meksyku. Jak okiem sięgnąć, wszędzie skorpiony i toczące się po pustyni suchokrzewy.Ale powietrze jest aż gęste od zapachu Mickeya i Mallory.
Przejeżdżali tędy. Nerwowe reakcje żołądka i łomot pulsującej w skroniacłi kn/vi nigdy mnie nie zawodzą. Bum, bum, bum. Radar Scagnettiego.
Dzwoni komórkowy. To zmęczona Katherine Ginnis z Ouantico. Mówi, że mózg jej się lasuje. A teraz pewnie chciałaby, żeby mi się jaja zlasowały.
—Wykorzystałeś jedynie połowę potrzebnych ci blokad drogowych na drodze do Kalifornii —mówi. — Teraz będą mogli przecisnąć się bez żadnych problemów, nie starając się nawet świa domie omijać punktów kontrolnych. Musimy przynajmniej skupić się na drogach B i C.
Zaciągnąłem się Koolem — mocno, długo, dokładnie. Który to już był? Setny?
— Oni nie wyruszyli w stronę Kalifornii, Kathy.
— Wiesz co, nie pouczaj mnie w ten sposób, Scagnetti. Wszystko wskazuje na to, że jadą na zachód. Mają po prostu taki rozkład, obsesję książkowych wyrzutków. I — na Boga! — dwadzieścia trzy trupy rozciągające się dokładnie na linii wschód-zachód. Nie opowiadaj mi, że nagle skręcili o 180 stopni.
Nie można powiedzieć, że nienawidziłem Katherine Ginniss. Kurczę, w innej sytuacji moglibyśmy zostać przyjaciółmi. Kathy była gwiazdą w banku mózgów w Ouantico, miniaturowym Har-yardzie, który zajmował się Gacy'm, Mansonem i innymi osobami, o których nikt nigdy nie słyszał O których ja nigdy nie słyszałem. Niedoświadczeni rozbójnicy, ściągani z ulic zanim jeszcze kogokolwiek zdążyli zatłuc — w myśl kryminologicznej teorii zapobiegania. Stanowisko raczej trudne do obrony z punktu widzenia Temidy.
Lecz gdy ktoś pyta mnie, co sądzę o FBI — a pyta, i to często — odpowiadam wtedy, że przypomina mi to wszystko dorabianie naukowej ideologii do pieprzenia kobiety. Jasne, można to zmierzyć, sfotografować, nagrać; podejść do tego w ten sposób — pod ścianą, w samochodzie, w łóżku; poprzyczepiać kabelki i policzyć te cholerne impulsy nerwowe. Ale wszystko i tak sprowadza się do tego, czy możesz się pieprzyć, czy nie i nie zmienią tego nawet setki lat klinicznych badań.
Na marginesie: Katherine Ginniss nie złapałaby prawdziwego profesjonalisty, nawet gdyby miała go pod nosem. I wiedziałem o tym aż za dobrze.
Wyciągnąłem okulary słoneczne. Ostre słońce Nowego Meksyku zaczynało przypiekać. I odezwałem się z uśmiechem na twarzy (ach, ten czarujący Jack):
— Blokady dróg ich nie dotyczą — powiedziałem. — Oni tam nie pojechali.
—Jeśli uderzyli na Los Angeles, czy nawet na Dolinę, to możemy spodziewać się masakry —
odparła ostrym tonem, starając się zrobić ze mnie jakiegoś dupka, który pokornie słucha tego, co
ona ma do powiedzenia. — Jedynym powodem tak małej liczby ofiar w Las Vegas było to, że
nikogo nie uznali za zagrożenie dla siebie. Wszyscy byli zbyt zajęci wyrzucaniem pieniędzy w błoto
i nikt nie sprawiał im kłopotu. Wyobraź sobie, co stanie się w Los Angeles, jeśli tam wyruszą. Oni
już są gwiazdami. Nie istnieje żadna kontrola nad tym, co się o nicłi pisze. Każdy może spróbować
zostać bohaterem, każdy chce być częścią Mickeya i Mallory. A jak to wszystko się zacznie,
wówczas oni nie przestaną zabijać dopóki ktoś ich
nie zabije. LA to Czarnobyl dla morderców większego kalibru. Nie możemy ryzykować ich prze-
puszczenia.
Zgasiłem papierosa w popielniczce, która zresztą była pełna niedopałków po brzegi.
—Dodaj jeszcze sto jednostek. I powołaj się na mnie, jeśli to potrzebne.
Cisza. Uderzyłem z zaskoczenia. Niech sobie myśli, że wygrała. Niech sobie myśli, że ma to jakieś znaczenie.
Ale blokady nie były dla nich. One były dla niej. I dla Joe'ego Barbecue w Ojai, który chciał położyć córeczkę do łóżka i poczuć się bezpiecznie. Co było szytym grubymi nićmi kłamstwem. W tych dniach polowano na niego z wielu różnych powodów, a Mick i Mal byli jego najmniejszym zmartwieniem. Zza każdego narożnika wiało grozą. Faceci, którzy przez pięćdziesiąt lat byli sumiennymi, zdyscyplinowanymi ludźmi, nagle nie mogli dłużej tego znieść. A najniebezpieczniejszym z nich wszystkich był Joe Barbecue. W każdej chwili mógł prześlizgnąć się do strefy ciemności, chwycić za gardło swoje dziecko i zadrżeć, słysząc, jak jego żona oddaje ducha w trakcie stosunku ...Na całym świecie nie było wystarczającej ilości blokad dla wylewających się zewsząd strumieni zła. Rozpoczął się sezon polowań na ludzi.
Mickey i Mallory mieli nade mną zaledwie cztery godziny przewagi, gdy dojechałem do baru Two Forks Diner na przedmieściach Buttfuck w Nowym Meksyku. Sceneria wydawała się znajoma, ale krew była świeższa. Byli niedaleko.
Na skraju drogi tańczą dwa skorpiony. Podjechałem tak, by przyjrzeć się leżącemu w żwirze trupowi z nożem pomiędzy łopatkami i roztrzaskanymi okruchami okiennego szkła na plecach. Jedyne wyjście — nóż rozbił okno i wbił się w tego biednego gówniarza. Niesamowita trajektoria.
No, ale w końcu była to robota Mickeya Knoxa.
Jedyny ocalały: kierowca ciężarówki nazwiskiem Townsend. Martwe spojrzenie przed siebie — tak, jakby chciał jeszcze wypatrzyć Challengera wjeżdżającego z rykiem w głąb pustyni.
Mallory wygrzebała ćwierćdolarówki ze skarbonki na czyjąś rzecz, by wrzucić je do szafy grającej. Zagrał Robert Gordon, a ona rozpoczęła swój wężowy taniec w rytm rockabilly — diablica w czerwonych, obcisłych spodniach i zamszowych kozaczkach.
Early Hickey, kierowca ciężarówki, który zatrzymał się tu na chwilę podczas odbywanych dwa razy w tygodniu w pojedynkę podróży do Denver, pomyślał, że mógłby spróbować z Mallory. Wydawało mu się, że każda słodka idiotka tańcząca samotnie, w biustonoszu marzyłaby jedynie o tym, by przelecieć starego Earla w szoferce jego Peterbilta. Townsend zeznał, iż nie pamiętał, co takiego powiedział Earl, że Mallory aż przestała tańczyć.
Zamiast tego, zaczęła się popisywać.
Dwa szybkie w szczękę. Earl się śmieje. Z kolana w pachwinę i Earl łapie się za jaja. Kopniak w głowę i—BACH—Earl ląduje na stoliku. BA CH—i już jest za oknem.
—Ale jestem teraz seksowna, co skurwysynku!? — wrzeszczy Mallory gruchocząc mu kark.
Ketchup, musztarda i Mallory podśpiewująca sobie słowa piosenki L7 „Wylądowałeś na mojej czarnej liście". Wiedźma z piekła rodem. Earlowi nie było już do śmiechu.
Mickey Knox z olimpijskim spokojem dokończył swoje ciastko, dopił mleko i załatwił kolegę Earla, który starał się przeszkodzić Mallory: jeden, dwa, trzy zadane nożem ciosy. A potem kucharz—jeden strzał w czoło, mózg rozpryśnięty na tylnej ścianie. I kelnerka — nieszczęsna, starała zasłonić się dzbankiem na kawę. Pozostał jedynie Townsend. Jego jedynego nie wysłali do krainy wiecznych łowów.
—Jak ludzie będą cię pytać kto to zrobił, to powiesz im, że Mickey i Mallory Knox, OK? —nakazała mu Mal.
Oni nie tylko żyli dzięki swej własnej legendzie. Oni ją tworzyli.
Do tej pory wiedziałem doskonale, że Mickey i Mallory stanowią nierozłączną parę. Odskoczyli o parę mil dalej, bez określonego kierunku. Wygłodniałe wilki, przemierzające pustynię. Zamelinowałem się w jakimś tanim hotelu, czekałem aż zaatakują znowu. Czas umilały mi tutejsze dziewczynki oraz butelka Wild Turkey.
Nie czekałem zbyt długo.
Siedemnastoletni Jimmy Lupont zameldował się w pracy na stacji Camel Rock Unico punktualnie o 16.00. Nocną zmianę chciał poświęcić na wymianę łożysk w swojej Corvecie, rocznik '68. Do 22.00 robota była prawie skończona. Aż tu nagle na stację wtoczył się kłopot i zażądał pełnego baku bezołowiowej super.
Czerwony Challenger. Prowadzony przez Mallory Knox.
Nie było żadnych świadków zdarzenia poza zainstalowaną w oknie biura kamerą. Swym okiem powoli omiatała przestrzeń z lewa na prawo. Jimmy prawdopodobnie wiedział o kamerze; pomyślał wtedy, że gdy będzie już po wszystkim, puści tę taśmę swoim znajomym. W przeciwnym razie nikt nie uwierzyłby w opowieść o długonogiej blondynce, która taaaakim wozem przyjechała na stację i poprosiła go o „numerek" na masce Corvetty. Pomyślał też, że warto byłoby wybrać się do klubu La-Z-Boy, gdy jego rodzice będą już spali.
Zastępca szeryfa obejrzał już sobie cały materiał, gdy zjawiłem się na miejscu. Obraz był biało-czarny i raczej niewyraźny. Bez dźwięku. Ale nie trzeba było umieć czytać z ruchu warg, by domyśleć się, co nastąpiło.
Jimmy'ego Luponta znaleziono z rozpiętym rozporkiem i tkwiącą w skroniach kulą. Leżał jak długi na chodniku, a jego krew mieszała się z cieknącym ze skrzyni korbowodu olejem.
Na Corvecie zidentyfikowano krople śliny. Zapach na turkusowo-metalicznym lakierze: czysta Mallory. Otworzyłem mu usta —pomiędzy zębami tkwił jeden włos łonowy. Był porządnie wyglądającym chłopakiem, który chyba już nieraz lądował z dziewuchą w łóżku.
Ale nigdy nie ponosił za to takich konsekwencji.
Dlaczego Mallory była sama ? Gdzie podział się Mickey? Jak się okazało, bawił się w swojej własnej piaskownicy. Wziął sobie zakładniczkę nazwiskiem Elly Maisel, której udało się przeżyć noc ze swym oprawcą na Farmie Strachu Mickeya Knoxa. Tak po prostu.
Gdy znaleziono ją w kanałach przebiegających pod lokalną drogą numer 5, jej twarz spuchła do tego stopnia, iż nie była w stanie oddychać przez nos. Sanitariusze próbowali zrobić jej sztuczne oddychanie. To tylko pogorszyło stan dziewczyny. Elly wykręciła sobie ramię starając się uwolnić, a rany, jakie odniosła, wymagały założenia trzynastu szwów.
Ta dziewucha nie poddała się; może dlatego ocalała.
Wypaliłem dwa papierosy zanim załadowali ją do karetki. I nagle: błyskawica. Jeden, dwa, trzy. Buuum! Boży pomruk zwiastujący nadzieję na deszcz. Wiedziałem, że Mallory jest niedaleko. I też liczy. Słyszałem to.
Cóż stało się z ich nieomal żywcem wyjętą z jakiegoś romansu miłością?
Nie tylko niebo było w tej chwili wzburzone. Mickey stał się gwiazdą. I podobnie jak wszystkie gwiazdy, miał tendencję do rozprzestrzeniania się. Taśma wideo z Mallory i chłopakiem ze stacji benzynowej: ona się boi, już się odsłoniła.
Obojętnie, jaka była tego przyczyna — wiedziałem, że zaczną teraz popełniać błędy. I to bardzo niedługo.
Zostali już zmuszeni do poruszania się po bocznych drogach. Może nawet nie były to drogi asfaltowe. Piękno pustyni, z punktu widzenia prawnika, polega na tym, że nie ma tam tuzinów przecinających się ze sobą autostrad. Zamkniesz cztery drogi i ograniczasz ich wolność do promienia stu mil. Oczka sieci stają się coraz drobniejsze.
Aby mnie ominąć, musieliby wjechać na tereny Indian. Może i wjechali — coś jednak mi mówiło, że nie posiedzą tam zbyt długo. Było w tym krajobrazie coś niepokojącego. Coś, do czego nie stosowały się prawa natury. Coś, co ciągle cię obserwowało i kazało się obawiać, że za chwilę możesz dostać takiego kopniaka, po którym już się nie podniesiesz.
Mickey i Mallory zaczęli się odkrywać. A to miejsce mogło sprawić, że rozstaną się na dobre.
Dwadzieścia mil od Gallup — na autostradzie leży martwy rowerzysta. Jeden strzał z przejeżdżającego samochodu. Jaskrawo-neonowy kombinezon Spandex uczynił z niego doskonały cel. Ale i tak był to niezły strzał. Gość leżał już niecałą godzinę — a więc pętla się zaciskała. Obwodnica wokół miasta ze mną w samym środku.
Nie ma innej możliwości, Knox. Dziś wieczorem staniesz oko w oko z Jackiem Scagnettim... ty gnoju...
A wieczorem zebrali się w Gallup chyba wszyscy mieszkający na zachód od El Paso, stróże prawa i porządku. Czekali na hasło. Połączone ze sobą radiostacje. Podniecenie i nerwowość. Czuli na każdy sygnał operatorzy. Lokalne zakłócenia w eterze postawiły na nogi siedem radiowozów. Naładowane pistolety... A wszystko dlatego, że jakiś smarkacz słuchał zbyt głośno muzyki na swym sprzęcie stereo.
Nawiedzony miejscowy gliniarz — każdy wydział ma takiego — wymyślił specjalne urządzenie, które włączało wszystkie czerwone światła drogowe na wypadek pościgu. Ale żadnego pościgu nie będzie. Znajdowaliśmy się wszyscy w jakimś Alamo. I to stary, dobry Jack Scagnetti będzie ostatnim, żywym obrońcą oblężonej twierdzy.
Byłem rozpalony do białości. Żadna ilość Wild Turkey nie mogła ugasić tego ognia. Parę godzin spędziłem z jakąś dziewczyną, ale nawet ona nie była wstanie mnie uspokoić. Zacząłem szwendać się po okolicy niczym wściekły, zawszony kundel.
Zaparkowałem w końcu przy jadłodajni Grampa's Grand. Dwie godziny kawy, papierosów i pogawędek. Szum stawał się przez cały ten czas coraz głośniejszy. Przypominało to niedostrojoną stację radiową. Szumy i przebijająca się tu i ówdzie muzyka.
Im bliżej jestem celu, tym więcej słyszę muzyki.
Odzywa się Kathy Ginniss. Dwieście mil stąd. Nie zgadzamy się co do rezerwatu; twierdzi, że pozostający na wolności bandyci chronią się tam przed wymiarem sprawiedliwości. Dzisiaj nic ich nie ochroni, chciałem powiedzieć. W każdym razie nie przede mną. Dzisiejszego wieczoru jestem nie do pobicia.
I nagle — poczułem, że już są.
„Radio" wciąż nie mogło się dostroić, szum sięgał szczytu. Wymknąłem się z knajpy, wyłączyłem telefon. Stałem potem bez ruchu niczym bryła lodu przez dobre dziesięć sekund. Wcześniej palce same bębniły mi po stole — wszyscy bezczelnie gapili się na mnie, jakbym był jakimś zwariowanym czarnuchem.
I wszyscy rzucali cienie na ścianach. Z sufitu, pośrodku pomieszczenia, zwisała kołysząc się nieco, jasno świecąca lampa, omiatająca swym blaskiem otoczenie niczym latarnia morska. Cienie za plecami przechodzących obok mnie osób poruszały się bezustannie.
Ale nikt oprócz mnie nie dostrzegał światła.
I wtedy zobaczyłem tego faceta na tyłach baru. Zakrywa twarz dłonią. Obserwuje, jak cień przysłania mu oczy. On też zauważył światło. Tylko on i tylko ja. Wylegitymowałem go szybko—łysiejący czterdziestolatek w tej cholernej koszulce z Mickeyem i Mallory. Wrzeszczy coś do mnie nie patrząc w światło. Nie wiem, co wrzeszczał. Ale wiem, że czas się zmywać.
Mój cień podążył za mną.
Bezwiednie prowadzę samochód. Nie pamiętam, jak go uruchamiałem, nie pamiętam, jak wyjeżdżałem z parkingu. Po prostu jadę. Czuję się coraz lepiej. Będzie dobrze. Nie wiem, czy Gallup różni się od Egiptu, w każdym razie ulice są proste i wyludnione.
Zaczynam też powoli myśleć logicznie. Poziom szumów wzrósł do dziesięciu jednostek. Nie mogę go obniżyć, ale mogę go zignorować. Jestem w centrum tej sieci, tam, gdzie sam się wpakowałem. I ktoś w końcu wdepnął w moją zasadzkę.
Znajduję ich nie zdając sobie z tego sprawy. Po nitce do kłębka. Sygnał nadszedł przez radio — cichy alarm ogłoszono w Hayworth. 24-godzinna apteka Drug Zone. Bez żadnych jaj.
Nim się spostrzegłem, już tam byłem. Niemal opera w wykonaniu białych i czarnych — odbezpieczone spluwy, zapalone reflektory. Wszyscy półkolem ustawieni wokół jedynego wejścia. Sam odbezpieczyłem swoją broń. Mogłem „wbuchnąć" do środka, gdyby ktoś nie poczęstował mnie megafonem w głowę. Ale zanim cokolwiek mogłem powiedzieć — Mallory Knox przeszła przez rozsuwane drzwi. Jej skóra była dziewięć razy bielsza od najbielszej bieli. Gdy dostrzegła gliniarzy, było już za późno. Obskoczyły ją dzikie psy i rzuciły się na nią jak muchy na gówno.
Choć na chodnik ściągnęło ją aż pięciu policjantów, Mallory szamotała się niczym dzika kocica.
Zawlokłem ją pod drzwi. Wydzierała się jak opętana: „Zabij ich, zabij ich wszystkich!!!"
Wyciągając nóż z kieszeni chwyciłem ją za brzuch, a moje palce zaczepiły o brzeg jej paska, zagłębiając się nieco poniżej. Wyglądało to, jakbym starał się postawić ją na nogi. Ale nie to miałem na myśli.
—Pierdol się — bluznęła mi prosto w twarz. Zdążyła już pozielenieć i zamienić się w jadowitego węża. Jej nogi opuchły nieco w kostkach, ale i tak ciągle mogła dać sobie radę dwa razy silniejszemu i większemu od siebie facetowi. Nie mi jednak.
Krzyknąłem przez megafon:
—Mickey Knox! Mówi Jack Scagnetti! Jest tu ze mną twoja kobieta!
Wokół mnie gliniarze sprawdzają spluwy i wycelowują prosto w drzwi.
— Jeśli nie wyjdziesz, stanie się jej coś złego. Zobaczysz! Odetnę jej cycuszki, Mickey!
— Kupię jej silikonowy biust, Scagnetti!—padła odpowiedź z wnętrza sklepu.
Nie przejmowałem się tym. Mickey się bał.
— Nie rób tego, kochanie! — wrzasnęła Mallory gryząc mnie w rękę.
— Zrobię to — zagroziłem. Ale ani o tym nie myślałem, ani tego nie planowałem. Nóż zaczął jednak krążyć po jej biodrach. Popłynęły pierwsze krople krwi.
Wewnątrz, Mickey przykucnął i schronił się za jedną z kas. Nie miał już dokąd uciekać. Trochę mi było go żal—jedyna rzecz, która cokolwiek go obchodziła znajdowała się w moich rękach, a poza jego zasięgiem.
— Dobra, wychodzę — zawołał Mickey. Rzucił broń i podniósł ręce. Od razu otoczyła go sfora gliniarzy. Mam ochotę wrzasnąć: Nie doceniacie Mickeya Knoxa, gnojki! Nie byłem jednak w stanie. Mickey rzucił tylko okiem — był szybki niczym grzechotnik.
A wszyscy mieli ochotę go zabić. Wyczuli zapach zabójcy policjanta. Cała akcja była jednak na bieżąco filmowana przez ekipę telewizji japońskiej. Ja nie chcę, żeby zrobili z tego drania jakiegoś Rodneya Kinga. Poza tym on należy do mnie.
Zaatakowali go pociskami wyposażonymi w rozwijające się linki, które zaczęły oplatać jego ciało, okryte jedynie skórzaną motocyklową kurtką. Trzecie z kolei szarpnięcie ściągnęło go na ziemię. A potem wyładowali na nim swą wściekłość policjanci podlegli wszystkim szeryfom stanu Nowy Meksyk. Poszły w ruch pałki, wysokie policyjne buty. Dwanaście złamanych żeber, jeden wstrząs mózgu i w końcu go mieli.
Mallory też dostała, co jej się należało. Wrzaski tak długo unosiły się pod samo niebo, aż nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Duch walki opuścił Mallory całkowicie, co stwierdziłem, prowadząc ją do radiowozu. Śpiewała jedynie cichym, zachrypniętym szeptem starą piosenkę Nancy Sinatry.
„Te buty są po to, by w nich chodzić".
10
W oczekiwaniu na przyjazd Mickeya i Mallory Knoxów, tłum przed gmachem sądu hrabstwa Cook zaczął gromadzić się już o 3.30 rano.
Miejsca dla publiczności w sali sądowej zostały rozdzielone przez losowanie; prasie przypadło 60 z 75 dostępnych wejściówek. Pozostając w zgodzie z opinią Sądu Najwyższego, głoszącą iż każdy obywatel powinien mieć możliwość bezpośredniego uczestnictwa w postępowaniu karnym (orzeczenie to wyraźnie odzwierciedla wciąż rosnącą popularność programów typu Court TV), resztę miejsc udostępniono widzom. Aby wziąć udział w loterii, zainteresowani mieli obowiązek stawić się osobiście w urzędzie sekretarza hrabstwa na co najmniej cztery tygodnie przed terminem rozprawy, okazać tam ważne prawo jazdy i potwierdzenie miejsca zamieszkania oraz wypełnić formularz DR-47 w trzech kopiach. W ciągu trzech lat funkcjonowania tego systemu, największą liczbę zgłoszeń, jaką przyjęła 60-letnia Dolores McGuire było 239 podań o udział w rozprawie o zabójstwo znanego w wyższych sferach Buffy'ego Hamsteda. Chętnych do obejrzenia procesu Mickeya i Mallory było 3782. Dolores McGuire bez większego rozgłosu podała się do dymisji.
Początkowo, policja starała się rozproszyć tłumy gapiów, lecz jeszcze przed 7.00 rano koniecznym stało się wzniesienie barykad, mających powstrzymać, jak oceniano, pięć tysięcy żądnych sensacji osób. Zgromadzony przed sądem tłum stanowił swego rodzaju kulturowy przekrój całej Ameryki, ale ci, którzy naprawdę chcieli w tym wszystkim uczestniczyć, oddani wielbiciele Mickeya i Mallory, rekrutowali się spośród członków „pokolenia siekiery", jak określił je magazyn „Details". Rozpiętość wieku wynosiła od 14 do 30 lat, a członków tej specyficznej subkultury jednoczył jedynie wygląd I przekonania. Kobiety ubrane były w obcisłe spodnie, skórzane staniki i sztuczne tatuaże, aczkolwiek poprzyklejane z wielką starannością. „Pierwszy rzut" fanek zdecydował się jedynie na rozjaśnienie sobie włosów, jednak bardziej ortodoksyjne wielbicielki przyozdabiały już swe głowy perukami. Ogromne zapotrzebowanie na ten produkt sztuki fryzjerskiej wywindowało jego cenę w okolice 700 dolarów. Mężczyźni dysponowali większym wyborem odzieży, choć przy czasami marnej powłoce fizycznej delikwenta, obcisły kostium rowerowy wyglądał co najmniej zabawnie. Najwierniejsi wyznawcy uznawali za prawdziwą legendę, jakoby Mickey miał nosić bieliznę swojej żony. Jesienna kolekcja Calvina Kleina przytomnie podchwyciła ów trend, wychodząc naprzeciw szerokiemu zapotrzebowaniu i prezentując wcześniej swą ofertę na wielkich ulicznych plakatach.
Dla tych, którym nie starczało ciała, ani ducha, by pójść w ślady swych Idoli, pozostawały jeszcze T-shirty. Oto niektóre spośród wzorów, jakie można było tego dnia spotkać przed gmachem sądu:
• Piracka reprodukcja wściekłej myszki Mickey z automatem w ręku. Napis brzmiał: DLACZEGO? BO CIĘ NIENAWIDZĘ.
• Fotos z filmu Super Killers, animowanego serialu japońskiego, przedstawiający nieprzyzwoicie wręcz umięśnionego Mickeya i zmysłową Mallory.
• Parodię plakatu filmu The Dying Gama.
• Imitację postaci Roya Lichtensteina, z Mallory, wychylającą się zza bębenka wielkiego rewolweru. Tekst w dymku:
NIE MAMO, TY WYRZUCISZ TE ŚMIECI!!
• Czarno-biała tarcza strzelnicza. Napis na plecach: ZABIJ MNIE TERAZ.
Show Wayne'a Gale'a American Maniacs konsekwentnie plasował się na czele sondaży firmy Nielsen. Poproszono więc go o włączenie reportażu z sali sądowej do porannych wiadomości nadawanych przez jego sieć. Wayne jednak odmówił. Jak sam stwierdził (według pewnego lekarza-stażysty, który przyznał się do podsłuchania rozmowy), „w życiu nie będzie pokazywał się w tym zwiastunie — nadziei — dla — tych — co — mają— kłopoty — z — pęcherzem". Szefostwo sieci uległo — a ostatnio czyniło to w rozmowach z Wayne'em coraz częściej — i obiecało mu okienko o 22.30, w którym przekaże najważniejsze fakty z procesu Mickeya i Mallory".
Przeciskając się przez tłum, Wayne zajął miejsce przy wejściu. Za pomocą małego lusterka, jakie zawsze nosiła przy sobie Julie, dokonał inspekcji uzębienia, skontrolował też swą fryzurę. Z zaciśniętym nosem wyśpiewał kilka dźwięków, by rozgrzać struny głosowe, a w końcu rozciągnął wargi, by nieco je rozluźnić. Operator kamery, Scott, który wycierał popluty przez Wayne'a obiektyw więcej razy niż byłby w stanie spamiętać, nie omieszkał wysłać pod jego adresem złośliwej uwagi.
— Dzisiaj, właśnie dzisiaj postanowiłem się zmienić — oznajmił Wayne. Nie wiadomo czy do Scotta, czy do Julie, bo patrzył prosto w nagrywającą jego wypowiedź kamerę. — Koniec z hipokryzją, osądzaniem jednego człowieka na podstawie tego, co zrobił, a innego na podstawie tego, czego nie zrobił. Boże, nigdy więcej! Urodziłem się wolny i umrę wolny. Będę żył tak, jak będę uważał to za stosowne. Będę kochał tych, których będę chciał kochać. Wolny i bez żadnych obciążeń. Wolny! Wolny! Wolny! Nigdy mnie nie stłamszą! Nigdy!
— Wayne, czy ty jesteś pedałem? — spytał Scott.
— Nie! Jestem żywym człowiekiem! I nie dam się! Daj mi buzi Julie. — I obdarował ją pocałunkiem z potężną dawką śliny, którą Julie zaraz wytarła rogiem swego notatnika.
— Nagrywaj to Scott: Dziś Wayne Gale przestał być dupkiem. Włączymy to do programu. Mówię to prosto z serca, jak człowiek. Będę się kochał! I to często!
Julie zaczęła się już rozglądać za jakąś ochroną przed nacierającą tłuszczą, która wręcz wgniatała ją w Wayne'a i Scotta. Nagle rozbłysły światła i nadjechały jeszcze dwa, eskortujące zwykły brązowy samochód, radiowozy. Nadjechała pierwsza bohaterka dnia.
Osiemnastoletnia Grace Mullberry, jako jedyna, która przeżyła „atak na sypialnianą prywatkę" w wykonaniu Mickeya i Mallory, była koronnym świadkiem oskarżenia. Mimo ogromnej ilości materiału dowodowego i rejestracji dokonanej przez kamerę na stacji benzynowej, prokurator rejonowy, Wanda Bisbing uznała, że całą grozę wydarzenia odda najlepiej relacja jednej z ofiar. Grace była przy tym jedynym świadkiem, który zdecydował się zeznawać przed sądem. Decyzja zapadła, dodajmy, w momencie, gdy pojawiła się plotka, że Mickey będzie się sam bronił. Grace miałaby spotkać się z nim przy przesłuchiwaniu obu stron przez sąd.
(Później okazało się, że znany miłośnik samochodów marki Dodge, Randall Krevnitz, który jako jedyny ocalał z pogromu w Kankakee Sonic, również zamierzał złożyć przed sądem zeznania. Jednak po kilku rozmowach z młodzieńcem, pani Bisbing wykreśliła jego nazwisko z listy w obawie, że jego zeznania raczej usprawiedliwiały niż potępiały popełnienie zbrodni.)
Z kolei Grace Mullberry stanowiła wprost wymarzony materiał na świadka. Była metodystką, uroczą „dziewczyną z sąsiedztwa", której w dodatku udało się wyjść cało z okropnej próby.
Wszystko zaczęło się około pół godziny po krwawej jatce w Sonic. Grace i jej najlepsza koleżanka Katie Hoyle przybyły do domu Grace obładowane Coca Colą i cheeseburgerami. Jej brat, Tim, wraz z piątką przyjaciół rozkładał na podłodze śpiwory, przygotowując się do kolejnego programu Rocky Horror Picture Show, a potem do całonocnego szaleństwa.
Które trwało w najlepsze, dopóki nie przerwali go Mickey i Mallory.
Pani Mullberry, czy boi się pani zeznawać przeciwko Mickeyowi Knoxowi? — spytał Grace jeden z reporterów, bezceremonialnie przyciskając mikrofon do jej ust.
— Czy przyglądała się pani, jak mordowani są jej przyjaciele? — dopytywał się inny.
— Czy on panią zgwałcił?
— Czy uważasz, że Mickey jest atrakcyjnym facetem?
— Czy przyjmie pani ofertę CBS ?
Grace gwałtownie odwracała głowę w kierunku dziennikarzy zadających pytania, lecz na żadne z nich nie udzieliła odpowiedzi. Wanda Bisbing towarzyszyła Grace przez cały czas obawiając się, że atakowana przez media dziewczyna może stracić poczucie rzeczywistości. Ustawieni za rozciągniętymi przez policję linami, fani Mickeya i Mallory, wykrzykiwali: „Przejebać tę sukę!", „Zdrajczyni!", „Powinnaś była zdechnąć, ty pizdo!"
Miała nadzieję, że Grace tego nie słyszała.
Wayne'owi udał się przecisnąć między dwoma rzędami policjantów i przystawić Grace mikrofon do twarzy.
— Jak czuje się jedyna ocalała uczestniczka pogromów dokonywanych przez Mickeya i Mallory? — zapytał, a jego australijski akcent zabrzmiał wyjątkowo dźwięcznie.
— W porządku — odparła przestraszona. Wayne chciał wydusić z niej coś więcej, lecz policjanci, prowadząc Grace w górę schodów, wydostali dziewczynę spoza zasięgu Wayne'a.
Nic się nie stało — nadjechała bowiem główna atrakcja. Wayne usłyszał ryk tłumu, gdy Grace znikała w ciemnej bramie gmachu sądu. Odwróciwszy się, ujrzał opancerzony radiowóz, który podjeżdżał właśnie pod schody, wiodące do budynku.
Kontyngent fanów wznosił zgodne okrzyki na cześć: „Kochamy Mickeya! Kochamy Mallory!" i wyrzucał w powietrze garście czekoladek M&M's, tak, jak młodej parze rzuca się na szczęście drobne monety. Po chwili spadł różnokolorowy deszcz słodkości — nie było tam jednak cukierków w kolorze brązowym, gdyż, jak głosiła fama, tego koloru Mickey nie znosił.
Policjanci, nawołując przez megafony, nakazali tłumowi gapiów cofnąć się i przestać rzucać rzeczami. Jakaś szczupła studentka drugiego roku, nadludzkim wysiłkiem swych płuc marki Marlboro, krzyknęła:
—Pieprzcie się świnie!
Jednak poza tym jednorazowym zrywem nie była w stanie przewodzić żadnej zorganizowanej rewolcie. Została też natychmiast aresztowana, a rodzice za karę zarekwirowali jej złotą kartę kredytową.
Otwierając drzwi pancernej furgonetki, sierżant George Kipcitz poczuł nagły przypływ paniki. Drzwi otwarły się odsłaniając siedzących osobno i skutych łańcuchami Mickeya i Mallory. Kajdany połączone były ze specjalnymi pasami wokół bioder, od których z kolei odchodziły łańcuchy, krępujące skazańcom nogi. Niemożliwością było poruszanie się pieszo, jako że skrępowane w ten sposób nogi mogły wykonywać kroki o długości dokładnie szesnastu cali. Mimo to, każde z nich było jeszcze dodatkowo złączone łańcuchami z czwórką oficerów policji, co w rezultacie przypominało jakąś wielką, kroczącą pajęczynę. Gdyby było to możliwe, Knoxowie już dawno pozabijaliby policjantów dla jednej chwili odpoczynku.
„Nie jest to niemożliwe", pomyślał Kipcitz widząc, jak strażnicy przypinają sobie łańcuchy. „Z Mickeyem i Mallory wszystko może się wydarzyć."
Mimo ograniczonej swobody ruchów, Mickey zdołał pomachać ręką zgromadzonej wokół furgonetki ciżbie. Fani wznieśli radosne okrzyki.
— Kochamy cię, Mickey! — zawołała jakaś czterdziestoletnia, mocno zbudowana kobieta. Jej, będąca w wieku licealnym, córka miała na sobie koszulkę z napisem ZAMORDUJ MNIE MICKEY! T-shirt matki głosił: MICKEY KAZAŁ Ml TO ZROBIĆ.
— Mallory, chcę cię przerżnąć — wydarł się jeden z członków bractwa Pi Kap, gdy pani Knox wychodziła z pomocą policjantów z furgonetki. Jej kruczoczarne włosy były mocno przycięte.
— Sam się przerżnij — odkrzyknęła mu z szerokim, złowieszczym uśmiechem. Tłum chłonął każde słowo swych bohaterów.
Tawny Moore, odznaczająca się charakterystycznym uczesaniem „na pazia" spytała, czy Mickey czegoś żałuje.
—Taaa ... zawsze żałowałem, że nie mogłem rozprawić się z moją byłą nauczycielką historii, panią Bainbridge. Żyje sobie teraz jak samotna, wielka suka, nie potrzebna ani sobie, ani nikomu innemu.
Tę „kwestię" wygłosił z uśmiechem na twarzy, jakby czekając na podany z taśmy głośny rechot publiczności.
Chuck Watson, reprezentujący WGN News spytał:
— Mallory, jeśli miałabyś to zrobić jeszcze raz, czy postąpiłabyś inaczej?
— Zabiłabym sędziów, zabiłabym ciebie, i ciebie — zabiłabym was wszystkich!
— Mickey, jaka jest twoja ulubiona rozrywka?
— To znaczy, oprócz tego, za co mam być sądzony, tak? — Tłum, pomimo wzmożonych starań policji, napierał na więźnia. Kilku reporterów roześmiało się. Mickey Knox był super. — Myślę, że oglądanie telewizji.
Dziennikarze zgodnym chórem zapytali:
— A jaki jest twój ulubiony program?
— Have Gun Will Travel.
Kręcący się bez przerwy w ścisku Wayne zadał ostatnie pytanie.
—Mickey, czy chciałbyś powiedzieć coś mieszkańcom Ameryki?
Mickey zatrzymał się i spojrzał nieruchomym okiem prosto w obiektyw kamery. — To, co widzieliście, to było NIC.
Rozprawa rozpoczęła się tego dnia od pełnego łez zeznania Grace Mullberry, opisującego po raz kolejny „nalot", którego rezultatem była śmierć jej brata i szóstki najlepszych przyjaciół. Grace wypowiadała staranne, odmierzone zdania, przedstawiając dobroczynną działalność swej przyjaciółki Pam w lokalnym szpitalu, czy dumę, jaką odczuła, gdy jej brat Tim został jesienią przyjęty do Princeton.
Wanda Bisbing za pomocą uprzejmych wtrąceń i miłych uśmiechów kontrolowała treść składanych przez Gracę oświadczeń. Całość dokładnie przećwiczono w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Grace w tym czasie korzystała niejednokrotnie ze słownika, należącego do jej brata, by znaleźć odpowiednią ilość synonimów dla słowa „zwyczajny", określającego jej życie przed spotkaniem z Mickeyem i Mallory.
„... te dni były tak bezbarwne ..." „... regularne i nudne sobotnie wieczory ..." „ ... w typowy dla siebie sposób Tim powiedział ..."
„... wasze przeciętne rancho ..."
zwykły martwy błysk, nic takiego ..."
Opisując hałasy, które tamtego wieczoru kazały wyjrzeć jej z okna („najgłośniejszy, najbrzydszy samochód, jaki chyba w życiu widziałam"), spojrzenie Grace prześlizgnęło się na Mickeya, który oklapnięty siedział na swoim miejscu i obserwował ją przez druciane okulary. W barwnym krawacie i tanim garniturze wyglądał jak żywcem wzięty z reklamy Mickey Rourke.
Patrzył na nią bez przerwy, uśmiechając się, gdy składała zeznania. Jego prawa ręka, jakby niezależnie od reszty ciała bawiła się ołówkiem tak, że końcówka z gumką podskakiwała na blacie stołu. Zaostrzony koniec wbijał się w nieruchomą przestrzeń sali sądowej. Sytuacja przypominała uśpiony dom z cieknącym kranem, co wystarczyło, by Grace została wyprowadzona z równowagi.
—To był kabriolet. Chyba Ford — mówiła Grace. — Powiedziałam Timowi, czyli mojemu bratu, żeee ... tam jest ktoś, kogo nie znam i czyyy ... zapraszał kogoś jeszcze ... Bo wiedziałam, że tamci nie są stąd. Nie wyglądało na to, że są.
Zaczęła okręcać sobie wokół palca obrączkę oznaczającą przynależność do uniwersyteckiej drużyny futbolowej. Należała do Tima. Grace ściągnęła ją z palca Tima, zanim jeszcze koronerzy wynieśli jego zwłoki. To było wszystko, co po nim miała — plus wspomnienie jego życia i przedwczesnej śmierci.
Mickey Knox musiał dostrzec zachowanie dziewczyny. Wyprostował się na swym krześle, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Starał się, by pewność siebie opuściła Grace.
Ale na razie dziewczyna pozostawała niewzruszona.
—Pan Knox, to znaczy Mickey pojawił się na ścieżce przed domem, ominął krzewy jałowca i coś sobie pogwizdywał. A potem nacisnął dzwonek ...
Pani Bisbing wyszła poza pole widzenia Grace, zasłoniwszy jednocześnie Mickeya. Grace gwałtownie uniosła wzrok, jakby wracając ze świata marzeń do rzeczywistości. Powiodła spojrzeniem za panią prokurator, lecz ta, wyciągniętym palcem wskazała jej stół sędziowski.
Siedząca obok swojego męża Mallory Knox podniosła oczy jedynie w momencie, w którym padło jej nazwisko, wymienione w kontekście krótkiego, lecz dokładnego opisu śmierci Angie Childress. Narzędziem egzekucji był tym razem odkurzacz. Przez resztę czasu Mallory zabawiała się gryzmoląc beztrosko po żółtym notatniku prawniczym. Rysunki zostały później potraktowane jako materiał dowodowy, a potwierdzały one zarówno artystyczne talenty autorki, jak i ogromną wszechstronność jej zainteresowań.
Detektyw Jack Scagnetti usiadł w trzecim rzędzie, był nerwowy i rozkojarzony. Jego spojrzenie podążało raz po raz w stronę Mallory, prześlizgując się z góry na dół po jej smukłej sylwetce. Gdy Mallory zajęta była rysowaniem, jej długie ramiona wykonywały serię niespokojnych ruchów, a usta nieomal dotykały kartki papieru. Jej zeznanie nie było przewidziane przez porządek trzeciego dnia rozprawy.
Bezczynne siedzenie na oczach opinii publicznej w roli amerykańskiego supergliny numer jeden sprawiało, że Scagnetti czuł się nieswojo. Miał wielką ochotę wysikać się i zapalić papierosa.
Melvin DeForest męczył się z zaciętym podajnikiem papieru toaletowego, siedząc w ostatniej kabinie sądowego WC. Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Ktoś, pogwizdując wszedł do środka.
Pogwizdywał oczywiście Jack Scagnetti, który chwilę potem stanął twarzą w twarz z rzędem dwunastu, świeżo wypucowanych pisuarów. Gdy naturalnej potrzebie stało się zadość, Jack zapalił Koola, ignorując tym samym obecność znaków, surowo zakazujących tego rodzaju działalności.
Drzwi otwarły się po raz kolejny. Tym razem „był to osobnik około czterdziestki, łysiejący i w ogóle taki jakiś przeciętny", według relacji DeForesta.
—Pan Jack Scagnetti? — spytał nieznajomy.
Jack zapiął rozporek i wydmuchnął kłąb dymu.
— Tak, to ja. Na pewno czytał pan moje książki, co?
— Nigdy — odpowiedział mężczyzna. — Ale widziałem pana zdjęcie w telewizji. Był pan tam, gdzie złapano Mickeya i Mallory.
— To ja ich, kurwa, złapałem — uświadomił mu Scagnetti podchodząc do umywalki i gasząc tam niedopałek papierosa. — Może nie było tego widać na pana małym telewizorku.
Przybysz stanął przy umywalce i w milczeniu mył ręce.
—Może pan spytać każdego. To ja ich złapałem — powtórzył Scagnetti. Wygrzebał po chwili z paczki kolejnego Koola i wetknął go sobie w usta. Potem zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu zapałek, ale nie mógł tam niczego znaleźć.
—A czy pan mnie poznaje? — zapytał nieznajomy z niezmąconym spokojem. — Wielu ludzi nie zna mnie bez mojej karty American Express.
— Restauracja — powiedział Scagnetti. — Pan był w tej restauracji w Gallup, gdy ...
— No właśnie — potwierdził mężczyzna. — Obaj tam byliśmy. Obaj to widzieliśmy. To taka jakby wieża strażnicza — pan jest jedyną znaną mi osobą, która to widziała.
— Kim ty kurwa jesteś? I skąd się tu wziąłeś?
— Nazywam się Owen, Jack. Owen Traft — uśmiechnął się. — I jestem jedną z osób zaintere-sowanych.
Wtem z sali sądowej dobiegł krzyk. „Tak przeraźliwy, że można było go usłyszeć przez najgrubsze ściany", opowiadał później DeForest.
— Co tam się cholera ... — mruknął detektyw otwierając drzwi toalety i wystawiając głowę na korytarz.
— Jak myślisz, co to mogło być? — spytał, odwracając się do swego rozmówcy. Ale Owen nie udzielił mu już żadnej odpowiedzi.
DeForest wyszedł z ubikacji i ujrzał Scagnettiego wpatrującego się w zamyśleniu w rząd otwartych kabin.
— Nie widział pan takiego małego gościa ...? — spytał Jack urywając w połowie, tak jakby pytanie nie miało już dłużej sensu.
— Czy do tego sracza jest jakieś inne wejście? Inne niż to frontowe?
— Nie, proszę pana, tylko to frontowe — odparł DeForest.
Scagnetti przetarł sobie czoło, starając się „wmasować" w nie choćby odrobinę realnego spojrzenia na świat.
— Przecież ten mały fagas był tu, właśnie tu -zastanawiał się detektyw.
— Wydawało mi się, że pojawił się w wyjątkowo złym momencie — mówił później DeForest. -I wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego. Rozejrzałem się za nim, ale jego nigdzie nie było. Tak, jakby znikł zupełnie.
Scagnetti bezsilnie wzruszył ramionami, tak jak robi to każdy człowiek stojący w obliczu tajemnicy, która na zawsze pozostanie nie rozwiązana. A potem wyszedł. Prosto do sali rozpraw. Tam, gdzie Mickey Knox miał zacząć składanie swych zeznań.
11
Wrzask, jaki usłyszał Jack Scagnetti, pochodził z galerii w sali rozpraw. 65-letni sędzia okręgowy, pan Bert Steinsma, zwrócił się wówczas tymi słowy do Mickeya:
—Pański świadek, panie Knox.
Mickey Knox wstając, przerzucił jedną nogę ponad oparciem krzesła — nieprzypadkowo mogło to przypominać zsiadanie z konia. Rozluźniwszy pas, Mickey kontynuował temat, opierając czubek kowbojskiego buta o podłogę.
—Pokaż im, co potrafisz — szepnęła mu Mallory. W odpowiedzi, Mickey złożył jej ukłon ogromnym, choć niewidzialnym kapeluszem. Dodatkowo, wygładził jeszcze jego „rondo". Mallory roześmiała się, podobnie jak kilku obecnych nasali widzów. Mickey odwzajemnił uśmiechy i na tym zakończyła się część „rozrywkowa".
Sędzia Steinsma miał sięgnąć już po drewniany młotek, by przywołać salę do porządku.
— Panie Knox, czy zgadza się pan na pytania z obu stron?
— Tak jest, zgadzam się.
Mickey rzucił okiem na siedzącą przy stole, rozleniwioną protokolantkę.
—Czy ona musi zapisywać wszystko, co mówię? — spytał. Odpowiedział mu stukot czcionek.
Mickey z uśmiechem na ustach odwrócił się doMallory, która tymczasem powróciła do rysowa
nia.
—Ancay, ouyay, eakspay, igpay, atinlay ...
Stenotypistka robiła, co mogła, ale w pewnym momencie palce odmówiły jej posłuszeństwa.
— Panie Knox! — ryknął Steinsma.
— To w języku Navajów znaczy „Jestem cipą". Mallory roześmiała się nie podnosząc oczu.
Mickey zlustrował trybuny. Były przepełnione jego fanami.
—Albo zaczynamy przesłuchanie, albo skażę pana za obrazę sądu!
Mickey nagle wyprostował się, prężąc ramiona.
—Tak jest, przepraszam bardzo.
Jedno chuchnięcie w dłoń, poprawienie włosów i Mickey wcielił się najlepiej jak potrafił w Arnie Beckera: zwycięski uśmiech i grobowa powaga. Podszedł powoli do stanowiska dla świadka. Był w pełni świadom swoich słów, pozbywając się na tę okazję nosowego sposobu mówienia.
— Niezła historia co, panno Mullberry?
— Może dla ciebie.
— Grace ... mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzać, jeśli będę mówił ci po imieniu — zwrócił się do dziewczyny. Grace spojrzała na Mickeya, wpatrując się głęboko w jego oczy. Tak, jakby chciała sobie coś przypomnieć. Tak, te same słowa zostały wypowiedziane już wcześniej, w trakcie odczytywania przez Mickeya napisów na zdobytych przez Grace trofeach jeździeckich. Leżała wtedy związana na dywanie, a nylonowa żyłka wpijała się bezlitośnie w jej gołe nogi. Przemawiając do niej, Mickey zajęty był równocześnie szatkowaniem gardła przyjaciółki Grace z dzieciństwa, Pam Ripley.
—Grace?
Dziewczyna powróciła do rzeczywistości.
— Eee... tak?
— Chciałbym zapytać cię o śmierć twojego brata Tima, jeśli oczywiście masz ochotę o tym mówić. Słuchasz mnie?
— Mniej więcej.
— Mniej więcej... co to znaczy?
— No więc Tim, to mój starszy brat — zaczęła Grace, odzyskując równowagę duchową i odwagę, by spojrzeć Mickeyowi prosto w twarz i odpowiadać na jego pytania. — Gdy dorastaliśmy, zdarzało się, że potrafiliśmy doskonale obyć się bez siebie. Ale jak trzeba było, byliśmy bardzo blisko.
— Chciałbym zapytać się o uzdolnienia Tima w dziedzinie sztuk walki — powiedział Mickey. — Jak długo już ćwiczył?
— Zaczął, będąc w siódmej klasie, tak że razem będzie dziewięć lat — odpowiedziała Grace, niezbyt pewna, do czego ta wymiana zdań doprowadzi.
— Jakiego koloru miał pas?
— Styl wałki, jaki uprawiał Tim, nie przewidywał pasów.
Siedząca przy stole oskarżyciela Wanda Bis-bing, obserwowała bardzo uważnie całą scenę. Nie przećwiczyła z Grace żadnych pytań związanych ze sztukami walki i właściwie usłyszała o tym po raz pierwszy.
Nieomal odgadując prokuratorskie myśli, Mickey odwrócił się ku pani Bisbing.
— Żadnych pasów, naprawdę? No cóż. Grace, czy mogłabyś więc nam powiedzieć, jakim stylem walki interesował się Tim?
— Uczył się kilku, ale jego ulubionym był Jeet Kune Do.
— Jeet Kune Do... otóż miałem okazję poczytać co nieco o tym stylu walki i okazało się, że Jeet Kune Do rozwinął głównie Bruce Lee. Czy wiedziałaś o tym?
— Tak, właśnie dlatego Tim go uprawiał. Dlatego, że był to styl walki Bruce'a Lee.
Przemierzywszy salę rozpraw wszerz, Mickey przystanął obok sądowej protokolantki, która, zde-nerwowana jego bliskością, potknęła się na ostatnim zdaniu Grace. Mickey nachylił się i szepnął jej wprost do ucha:
— Nic się nie stało. I tak cię kocham.
— Panie Knox, proszę z nią nie rozmawiać — odezwał się sędzia Steinsma.
Ale Mickey go nie słuchał.
—Mallory była zawsze moją Barbarellą, ale ty mogłabyś być naszą lesbijską królową.
Steinsma trzykrotnie zastukał młotkiem. Mickey odwrócił się na pięcie i nieruchomym okiem spojrzał na Grace. Kontynuował swą wypowiedź tak, jakby żadna przerwa nie miała miejsca.
—I myślę, że można w tym miejscu powiedzieć, iż każdy, kto zajmował się stylem rozwiniętym przez samego Bruce'a Lee — prawdopodobnie najwspanialszego mistrza sztuk walki w historii—każdy, kto ćwiczył to przez dziewięć lat, musiałrównież nabyć umiejętność samoobrony. Czy podpisałabyś się pod takim stwierdzeniem, Grace?
— Tak.
— Przy okazji, czy nogi i ręce Tima nie były bronią, podobnie, jak noże czy pistolety? Czy to się zgadza?
— Tak, zgadza się — potwierdziła Grace.
— W twoim zeznaniu, złożonym tu i teraz, opisałaś, jak Tim czterokrotnie kopnął mnie w głowę—tu Mickey uderzył się otwartą dłonią w głowę, demonstrując zadawanie ciosów. — Jednak jego mistrzowskie kopniaki odniosły efekt niewielki, lub wręcz żaden.
Grace milczała.
—I potem, gdy niczym Superman otrząsnąłem się po ciosach, podniosłem Tima „dziewięć — lat—Jeet — Kune — Do" Mullberry'ego z podłogi i rzuciłem nim przez cały pokój.
Grace wciąż nie odpowiadała, częściowo dlatego, że nie było to pytanie, częściowo dlatego, że wszystko, co Mickey powiedział, odpowiadało prawdzie. Wydawało się, iż nie ma możliwości, by ktokolwiek mógł coś takiego zrobić z Timem. Ale Mickey Knox to nie był „ktokolwiek".
Podszedł powoli do stolika, na którym zgromadzono dowody. Jego ręka błądziła przez chwilę nad rozłożonymi tam przedmiotami. Po chwili cała sala wstrzymała oddech widząc, jak Mickey Knox podnosi ze stolika nóż.
Zakrwawiony nóż, którym wcześniej zabił Tima Mullberry'ego.
—Potem wziąłem ten nóż ...
Mickey zbliżył się do Grace, kładąc z bolesnym wyrazem twarzy palec na czubku noża.
— Wziąłem go i zacząłem rozpruwać twojego brata od jednej kończyny do drugiej. A twój brat, którego ręce stanowią broń śmiertelną...
— Sprzeciw — zawołała pani Bisbing, wyskakując ze swego miejsca i nie mogąc uwierzyć, że Steinsma dopuścił do takiej sytuacji. — Oskarżony zastrasza świadka narzędziem zbrodni.
— ... nie miał się już czym bronić — ciągnął Mickey, przysuwając się coraz bliżej.
— Odbieram panu głos — oświadczył Steinsma, zdając sobie nagle sprawę z niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad salą.
—Panie Knox, proszę odłożyć nóż!
Grace nie dawała się jednak zastraszyć.
— Nie wiem jak to zrobiłeś, ale to ty to zrobiłeś!
— Panie Knox, nóż! — krzyknął Steinsma, kiwając na prawnego doradcę szeryfa, by ten przywołał straże.
Mickey zatrzymał się i powąchał nóż.
— Ciągle pachnie kochanym Timmym — orzekł, odkładając go na stół. Wziął za to z powrotem swój ołówek.
— No i co, Grace? Jak sądzisz, czy istota ludzka byłaby może w stanie uczynić coś podobnego? — spytał Mickey.
— Nie wiem! — wrzasnęła Grace, zaskakując w ten sposób nawet samą siebie.
— Tak... ale ja w to nie wierzę — stwierdził Mickey. Wydawało się, że pilnie wpatruje się w jakiś zakątek jej duszy, który tylko on mógł dostrzec. — I myślę, że masz już konkretną opinię na temat tego, jak ja byłem w stanie zrobić to, co byłaś łaskawa opisać. Więc pytam cię raz jeszcze. I chcę, żebyś pamiętała, że zeznajesz pod przysięgą.
Stojący naprzeciw podium dla świadka Mickey Knox użył całej siły swojej osobowości, by skupić ją na biednej, młodziutkiej Grace. Znów zaczął powoli i rytmicznie stukać gumką swego ołówka, odbijając ją od mahoniowej barierki tak, by jeszcze bardziej zdenerwować dziewczynę.
—Pani zdaniem, panno Mullberry, jak byłem zdolny zamordować pani brata Tima Mullberry w sposób, jaki przed chwilą opisano?
Grace, która ponownie zaczęła okręcać wokół palca obrączkę Tima, spojrzała Mickeyowi głęboko w oczy. W jej sercu zagościło nagle uspokojenie.
— Nie jesteś człowiekiem — jej usta wykrzywiły się nieznacznie, ale Grace pozostawała śmiertelnie poważna. Przez cały czas trwania rozprawy starała się powstrzymywać, ale teraz rozpłakała się na dobre.
— Bardzo dużo o tym myślałam. I jedyną rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy jest to, że ty nie jesteś człowiekiem ... Nie wiem, czy jesteś wampirem, diabłem, potworem czy cyborgiem, ale na pewno nie jesteś człowiekiem!
— Dziękuję ci, Grace — powiedział Mickey, wyraźnie zadowolony z otrzymanej odpowiedzi. Prawdopodobnie nie mógłby sobie wymarzyć lepszej. — Mam tylko jedno pytanie.
— Jakie — spytała Grace, szczęśliwa, że cała sprawa zmierza powoli do końca.
— Czy wierzysz w przeznaczenie?
— Co? — zdziwiła się zmieszana Grace.
— Czy uważasz, że istnieje dla ciebie jakiś wybór w momencie, gdy twój czas już nadszedł?
Wanda Bisbing miała już dosyć.
— Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Co to ma wspólnego z Grace Mullberry?
— Chce pani wiedzieć, co to ma wspólnego z Grace Mullberry, pani Sprzeciw? — zagadnął Mickey odwracając się do pani prokurator. — Powiem pani, co to ma wspólnego. Nadszedł po prostu jej czas!
Szybciej, niż ktokolwiek z obecnych na sali był to w stanie uchwycić, Mickey Knox zatopił ołówek głęboko w klatce piersiowej Grace Mullberry. Dłubał tam przez chwilę, a gdy dotarł ostrzem do aorty, szerokim strumieniem trysnęła krew. Potem były płuca, a potem samo serce.
—Super! — krzyknęła radośnie Mallory zbierając swoje rysunki do kupy.
Jack Scagnetti wkroczył do sali w momencie, gdy wybuchło tam istne pandemonium. Każdy starał się pośpieszyć z pomocą dziewczynie, o której Scagnetti doskonale wiedział, że nic jej pomóc już nie może.
—Jak się masz, Mallory? — zapytał, wyciągając papierosa.
— No cóż, nie jest to Paryż.
Pomocnik szeryfa i dwaj agenci ochrony rzucili się na Mickeya odciągając go w chwili, gdy odłamał kawałek ołówka znajdujący się w ciele Grace. A fragment, który pozostał mu w ręku wbił jednemu ze strażników w nogę. Nie doszło jednak do bójki na dużą skalę. Nie było sensu i Mickey o tym wiedział.
Tym razem cała broń znajdowała się w rękach policji.
12
Kochana Mallory,
Po pierwsze, chciałabym, żebyś wiedziała, że to właśnie Ty jesteś moją największą bohaterką. Odkąd po raz pierwszy usłyszałam o Tobie w telewizji, wiedziałam, że muszę Cię w końcu kiedyś poznać.
Przypuszczam, że list to nie to samo co spotkanie w cztery oczy, ale wydaje mi się, że znam Cię już od dawna, więc potraktuj to może jako rodzaj mojej własnej prezentacji, jeśli będzie Ci się chciało. Gdybym była taka super słynna jak Ty, to chyba też nie miałabym ochoty czytać takich rzeczy.
W porównaniu z moimi przyjaciółmi, którzy twierdzą, że ich życie jest do dupy, moje jest jeszcze gorsze. Wiem, że myślisz, że przesadzam, ale tak nie jest. Musisz mi uwierzyć, zresztą dlaczego miałabym Cię okłamywać? Chłopaki mnie nie cierpią, a nauczyciele uważają, że jestem głupia. Nawet mój kot już mnie nie lubi. Nie śmiej się, to wszystko jest prawdą. Tak, jakby czuł ode mnie zapach psa, ale przecież ja w ogóle nie mam kontaktu z psami. Stałam się tym strasznym potworem, którego wszyscy nienawidzą, a Ty jesteś jedyną osobą, która, jak sądzę, może mi pomóc.
Potrzebuję Twojej porady jeśli chodzi o zabicie moich rodziców. Wiem, że nie będziesz taka drętwa i nie wyperswadujesz mi tego (tak jak już mówiłam, wydaje mi się, że jesteśmy siostrami czy coś takiego — to niesamowite), ale chcę, żebyś wiedziała, że oni są naprawdę okropni i nie wygląda na to, że będą choć trochę lepsi w przyszłości. Żadne „poczekamy-zobaczymy", rozumiesz? No to w porządku.
Powinnam ci chyba napisać coś więcej o swojej sytuacji, tak byś mogła przekonać się, dlaczego muszę to zrobić (pomysłowo!) i nie dać się złapać. Byłoby to głupie, ale z drugiej strony romantyczne — wyobrażam sobie teraz jak siedzisz w więzieniu z Mickeyem, który bronił Cię zawsze i wszędzie. Nie mam obecnie chłopaka, więc tak naprawdę, to nie spieszy mi się do pierdla.
I tu pojawia się moje pierwsze pytanie, trochę nie na temat, ale dobra... Czy najpierw powinnam mieć chłopaka ? Jeśli tak, to jakiego? No jasne. Ty nie wiesz, kto jest „pod ręką", więc napiszę Ci parę słów o każdym z „kandydatów" (taka jakby prezentacja drużyny!)
RANDY — chodzi ze mną na angielski i jest naprawdę niezły. Nie popisuje się w klasie i ma rację, bo gdyby spróbował, to wyleciałby z hukiem i kazaliby mu przyjść na lekcje dobrego wychowania, które u nas są bardzo ciężkie. Ale ja wiem, że on jest niezły, bo zawsze opowiada najfajniejsze rzeczy na korytarzu czy podczas obiadu. W ogóle by mi to nie przyszło do głowy — śmierć, nieskończoność, te klimaty. Po stronie plusów: jest niezły, tak jak Mickey, interesuje się śmiercią, co ma znaczenie jeśli mamy zacząć zabijać ludzi. Minusy: ma raczej więcej w głowie niż w nogach i mój ojciec mógłby zrobić z nim wszystko, na co miałby ochotę gdyby zaczęli walczyć na pięści (ale i tak użylibyśmy broni palnej).
MANNIE — włączyłam go, bo jest moim najlepszym, najlepszym kumplem na świecie, chociaż nie stanowi raczej materiału na chłopaka. Czyta moje „Cosmopolitany" i ogląda „Power Rangers" tylko po to, by popatrzeć na tyrannozaury (ale w ogóle jest super).
GARRETT— nie cierpię go, ale odpowiada mi z paru powodów. Po pierwsze, potrafi już prowadzić samochód, chociaż jest jeszcze za młody (parkuje zawsze kilka przecznic od szkoły — nieźle!), a po drugie, ma już broń. Nie wiem za bardzo jakiego typu (jaki byś polecała?), ale wiem, że ma do niej dostęp, bo słyszałam jak inne chłopaki opowiadały jak on kilka tygodni wcześniej strzelał sobie do puszek i wszystkie trafił. Plusy: samochód, broń, dobry cel, być może będzie miał ochotę zabić moich starych. Minusy: dupek, niedomyty, słucha „Poison" (tak, ciągle!).
Czy powinnam skumać się z Garrettem, z Randym czy po prostu działać w pojedynkę? Czy według ciebie jest w porządku, że planowałam też spółkę z jedną z moich koleżanek? W ten sposób mogłybyśmy obie załatwić naszych rodziców i odjechać w siną dal niczym Thelma i Louise. Widziałaś ten film? Ja go uwielbiam. Coś, co na pewno trzeba wypożyczyć. Gdy myślę o tobie i Mickeyu jadących przez pustynię, przypomina mi się ten film, z tym, że zamiast Susie Sarandon prowadzi Mickey. Wraz z moją przyjaciółką Tisch chcemy coś takiego zrobić. Tisch zaczęła uczyć się judo po tym, jak w ubiegłym roku jeden facet zaatakował jej matkę, więc teraz jest twarda jak nie wiem co.
Z góry dziękuję Ci za Twoje rady. Muszę już kończyć, bo piszę ten list na lekcji higieny (moja rada: nie daj się zastrzelić!) i lekcja już się kończy. A więc trzymaj się, mam nadzieję, że wkrótce wydostaniecie się na wolność! Pamiętajcie o mnie
Sara Wu, Kalifornia
***
Droga Mallory Knox
Nie znasz mnie. Nie znałaś także mojej siostry. Ale nie powstrzymało Cię to od zabicia jej. Była jedną z czterech osób, które 15 lipca ubiegłego roku zastrzeliłaś w Dair-E-Freeze w Genoa, Kolorado. Miała trzynaście lat.
Czy Ty w ogóle pamiętasz Genoę? To małe miasteczko, kilka mil od szosy międzystanowej, zaraz po naszej stronie granicy z Kansas. Podobnie jak wielu ludzi, podjechałaś by zatankować, założywszy, że na Twej trasie pojawią się inne miasta, których jednak nie było. Chodzi mi o to, że większość ludzi tankuje benzynę, a potem odjeżdża. Nie zaczynają przy tym strzelać do innych.
Piszę ten list, by uświadomić Ci, kim konkretnie była osoba, którą zamordowałaś. Przy takiej liczbie ofiar, jakie pozostawiłaś po sobie tu i tam, ich twarze prawdopodobnie zacierają się w twej pamięci. Postaram się jednak by w tym przypadku stało się inaczej. Jeśli czasami miewasz nocne koszmary, to chciałbym, by ten obraz pojawiał się w nich jak najczęściej. Chciałbym, żebyś trafiła do piekła i żeby ta scena stale obecna była w Twojej głowie.
Katie McCaslin była blondynką siedzącą w tylnym narożniku przy oknie, wraz ze swą przyjaciółką Lisą (brunetką, krępej budowy ciała). Wspólnie jadły frytki z jednego talerza. Według relacji Earla, kasjera, którego zdecydowałaś się pozostawić przy życiu, by mógł rozgłosić legendę (po co?), zamówiłaś dietetyczną Coca-colę w barze, w którym sprzedaje się wyłącznie Pepsi. I z tego powodu zginęły cztery osoby. Earl zeznał potem, że Katie była ostatnią osobą, którą zastrzeliłaś. Właśnie Ty ją zastrzeliłaś, nie Twój chłopak (mąż) czy ktokolwiek to u diabła jest. Ty wycelowałaś w nią swój pistolet i Ty ją zabiłaś.
Co działo się w Twojej duszy, gdy pociągnęłaś za spust? Czy Katie przypominała Ci kogoś, coś, jakieś odległe czasy? Chciałbym dowiedzieć się kto Cię „zaprogramował" na potwora, który uważa, że trzynastoletnia dziewczynka może stanowić dobry cel.
Jestem pewien, że pochodzisz z zepsutej rodziny, w której rodzice albo kochali Cię zbyt mocno, albo w ogóle. A może wtykali Ci palce do dupy, gdy Cię kąpali? Nieważne. Każdy kiedyś przechodzi przez jakieś okropne chwile, ale nie daje to nikomu prawa do dokonywania seryjnych mordów.
Mallory Knox, dopadnę Cię i zabiję jeśli kiedykolwiek opuścisz to więzienie. Śmierć jako taka prawdopodobnie niespecjalnie Cię przeraża, więc postaram się byś zaczęła się o nią modlić. Przysięgam na Boga, że za to, co zrobiłaś znajdziesz się w samym piekle.
Eugene McCaslin, Genoa, Kolorado
***
Droga MALLORY KNOX
Kara dożywotniego więzienia może sprawić, że człowiek zaczyna się czuć jakby opuścił go Bóg, jakby Chrystus, Syn Boży umarł na krzyżu za grzechy innych ludzi, a w Jego sercu nie znalazło się miejsce na miłość do morderców, gwałcicieli i pozostałych zbrodniarzy.
Wszelako poprzez cud zbawienia, Ty, MALLORY KNOX, będziesz mogła poznać chwałę światłości i poczuć jak Twoja dusza pozbywa się brzemienia Zła i Niewiary, dzięki którym znalazłaś się w obecnym położeniu. I nawet jeśli resztę swego życia spędzić masz w więzieniu, pamiętaj, że dany Ci jest dar błagania o łaskę Pana, tak byś Twój wieczny żywot mogła spędzić ciesząc się wolnością i Jego miłosierdziem.
MALLORY KNOX, jedynym kluczem do Odkupienia jest Pismo Święte, testament Bożego dzieła, jakie dokonało się na Ziemi. Na tych chwalebnych stronach znajdziesz odpowiedzi na pytania dotyczące planów Pana w odniesieniu do Ciebie, ludzkości i całego Bożego Królestwa. Moc Jego słowa może sprawić, że zajmiesz miejsce pośród anielskich chórów, wyśpiewując Mu wieczne uwielbienie. Gorąco namawiam Cię, byś zaczęła poszukiwać ukojenia w Jego sercu. A jest ono wystarczająco duże, by zawrzeć w sobie cały świat — świętych, grzeszników i Ciebie.
Głoszący chwałę Bożą
Jack Alamanenti
Chrześcijańska Służba
Duchowego Wsparcia Morderców i Gwałcicieli
***
Droga Mallory Knox
Piszę ten list w imieniu słynnego dziennikarza, Wayne'a Gale'a, powszechnie znanego i darzonego wielkim szacunkiem animatora czołowego programu telewizyjnego „American Maniacs". Postanowiliśmy poprosić Cię o ewentualną zgodę na udzielenie nam przez Ciebie i Twego męża wywiadu do najbliższego odcinka naszego programu. Jest to już trzeci list, jaki wysłałam zarówno do Ciebie jaki i do Mickeya, przyjmuję zatem iż:
a) listy nie są Ci przekazywane (w myśl więziennych! przepisów)
b) otrzymałaś listy, ale nie masz ochoty uczestniczyć w programie.
Jeśli miała miejsce pierwsza z możliwości, możesz być spokojna, że w związku z zaistniałą sytuacją uruchomione zostaną nasze kontakty na wysokim szczeblu rządowym, a grupy nacisku w rodzaju Amnesty International zgodnie oprotestują tę rażącą niesprawiedliwość.
Jeśli zaistniał przypadek drugi, to chciałabym wyjaśnić w tym miejscu, dlaczego „Amerykańscy Maniacy" idealnie nadają się do wyrażenia Waszych opinii i punktów widzenia:
• program nasz jest najwyżej ocenianym spośród nadawanych obecnie w telewizji kronik kryminalnych
• w odróżnieniu od innych, przygotowywanych na zamówienie programów typu „Hard Copy" czy „Inside Edition", „American Maniacs" jest opracowywany przez naszą stację, co umożliwi nam ogólnokrajową promocję i reklamę tego konkretnego odcinka
• stary wyga, Wayne Gale jest w naszej branży jednym z najlepszych specjalistów od przeprowadzania wywiadów. Rozmawiał już chyba z każdym, począwszy od Charlesa Mansona, a skończywszy na Davidzie Berkowitzu. Jest on także gwarancją nieskrępowanej wymiany poglądów na oczach amerykańskiej opinii publicznej.
Mam więc nadzieję, że otrzymasz ten list i poważnie rozważysz udzielenie nam wspomnianego wywiadu. Jeśli tak, to w majestacie prawa stanu Illinois, możesz nawiązać z nami kontakt poprzez wyznaczonego przez sąd prawnika, do którego należeć będzie przekazanie nam Twojego życzenia. Zapobieżenie tego rodzaju kontaktom stanowi, nawet dla przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, ciężkie przestępstwo.
Szczerze oddana
Julie Gwenkeiler
Producent programu „American Maniacs"
Do rąk: Dwighta McClusky'ego, Naczelnika Więzienia
***
Droga Mallory
Jeśli to możliwe, to chciałbym prosić cię o rozstrzygnięcie naszego sporu, który rozgorzał pewnego wieczoru pod wpływem dość sporej dawki określonych substancji, które spożyte, bądź wchłonięte, wywołały burzliwą dyskusję, obejmującą swym zasięgiem zarówno teleologię jak i telewizję.
Pamiętasz ten program pod tytułem „Fantasy Island" (Wyspa Marzeń)? Myślę, że tak. To ten po „Statku Miłości". A oto moje pytanie:
Czy Ricardo Montalban (Mr. Roark) miał być Bogiem czy Diabłem?
Pomyśleliśmy sobie, że to właśnie Ty w wyjątkowy sposób upoważniona jesteś do udzielenia nam odpowiedzi.
Ja twierdziłem, że w „Fantasy Island" jest pewien fragment, który niezmiennie jest wycinany— moment, w którym Tattoo rozdaje porcje kwasu pasażerom wychodzącym z samolotu. Próbowano to ukryć, wstawiając tam hawajskie dziewczyny, które zakładały każdemu różowe i żółte naszyjniki z kwiatów, ale mały Tattoo wcisnął się wszędzie i wszyscy i tak otrzymali przepisowe dawki.
I potem, pod koniec ostatniej części, mieliśmy się chyba przekonać, że Roark był wcieleniem zła, a wszyscy ludzie, którzy go spotkali, skazali swe dusze na wieczne potępienie poprzez uleganie pokusom tego świata. Ale wtedy, goście z telewizji pomyśleli sobie — hej, a może zamiast tego damy coś z Las Vegas, z panienkami w obcisłych kostiumach z cekinami? (Komu się zresztą coś takiego podoba? Nie sądzę, żebym chciał poznać kogoś, komu podobają się takie kostiumy. Choć w stosunku do Ciebie, Mallory, zrobiłbym wyjątek).
Ci — którzy — głosili — że — Roark —jest — Bogiem, twierdzili, iż każde ze spotkań było zaplanowane jako rodzaj osobistej próby i w ten sposób stawało się manifestacją wymyślonego przez Josepha Campbella epickiego modelu poszukiwania własnego raju.
Jeśli o mnie chodzi, to moim marzeniem byłoby odwiedzić Wyspę Marzeń. Ale nie byłby to dobry pomysł— wysiadłbym z samolotu i bach, koniec marzeń. Mr. Roark powiedziałby wtedy „Oto marzenia, w jakich teraz żyjesz". I gdzie bym się znalazł? Pokazaliby mnie przez moment na początku i końcu programu. Mnie i Jorge Luisa Borgesa (argentyńskiego pisarza surrealistę. Wygląda na to, że jestem jakimś nadętym dupkiem, co? Przepraszam. Chociaż to trochę dziwne, przepraszać kobietę, która pozbawiła życia ponad 75 osób).
No więc Mallory, jak mogli zareagować przeciętni Amerykanie na formułę tego programu, skoro zawiera on tak oczywiste odniesienia do narkotyków? Chciałbym chociaż raz zobaczyć jak w sekwencji poświęconej marzeniom, kamera podjeżdża bliżej i pokazuje gościa zaciągającego się gigantycznym skrętem.
Nieźle to brzmi, co?
Chad Calley, student II roku w Yale
***
Droga Mallory
Jesteś wredną, okrutną i godną politowania kreaturą. Tu, w Sigma Phi chcielibyśmy trochę possać Twoją gorącą cipkę. Jak się wydostaniesz, to może uda Ci się zajrzeć na jedno z naszych przyjęć „tematycznych". „Noc zabijania świnki morskiej" okazała się dużym sukcesem —przyszło ponad dwieście osób. Dużą, tłustą świnkę powiesiliśmy pośrodku dużego pokoju za tylne nogi i kolejno wbijaliśmy w nią kolce do lodu, a do jej pyszczka przystawialiśmy zapalniczkę. Wtykaliśmy też ołówki w jej tyłek, a świnka piszczała jak opętana. W całej zabawie chodziło o to, żeby zwierzątko przetrwało jak najdłużej, co w sumie trwało może sześć i pół godziny. Dlatego chyba nazywa się je świnkami morskimi. Moja dziewczyna, Tish tak się wczuła w to wszystko, że próbowała z całej siły przebić świnkę oczywiście musiałem ją powstrzymywać (jesienią zaczyna studiować prawo — jest podobna do Ciebie). Później położyłem się z Tish na tapczanie i pieprzyliśmy się, a ona stwierdziła, że nigdy się jeszcze tak wspaniale nie kochała, jak przy dźwiękach umierającego futrzaka. Od tamtej pory urządziliśmy sobie też „Noc zabijania kociaka", „Noc zabijania szczeniaka" a także „Noc zabijania świnki wietnamskiej" — o rany, ta to się wydzierała! Usłyszała to jakaś panienka ze szkoły weterynaryjnej i wleciała do pokoju z wrzaskiem, żeby przerwać nam zabawę, więc Tish musiała usiąść na jej brzuchu. Potem przywiązaliśmy ją do barku i wyglądało na to, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli, bo dwóch piłkarzy zaczęło ją jakby gwałcić, ale — wierz lub nie — jej się to w końcu spodobało. Skończyło się na tym, że ci dwaj ładowali ją z obu stron niczym jakąś profesjonalistkę. W tym samym czasie Brent, który kończy medycynę, wydłubywał śwince oczy (Tak! Ona ciągle żyła! Ciekawe, gdzie była jej mamusia — albo czy coś ją to obchodziło?). Mieliśmy też maty problem, który jednak obrócił się na naszą korzyść. Inez, nasza dozorczyni, zagroziła, że poskarży się dziekanowi. Ale powiedzieliśmy jej, żeby się zamknęła, bo doniesiemy na nią do Urzędu Imigracyjnego. Aby dać jej nauczkę, zaimprowizowaliśmy „Party z torturowaną dozorczynią". Nie, nie zabiliśmy jej — ale jak już napędziliśmy jej stracha, to wszyscy po kolei zaczęli na nią sikać (a następnego dnia zwolniła się).
Później, jak już się pieprzyliśmy, Tish wyznała mi, jak bardzo chciała ją zabić — stwierdziła, że po czymś takim cudownie byłoby się trochę po-pierdolić. Nie wiem, bo nigdy nikogo nie zabiłem. Czasami wydaje mi się, że miałbym ochotę, ale byłby z tego za duży kanał gdybym wpadł Mam rok do skończenia studiów, a potem jeszcze trzy lata szkoły biznesu, więc nie chcę ryzykować żadnych długoterminowych spraw. Słyszałem o różnych miejscach w Tajlandii, gdzie można kupić sobie kogoś do zabicia (zwykle jest to jakiś małoletni obdartus płci męskiej lub żeńskiej, który musi wyżywić swoją rodzinę). Byłaby niezła zabawa. Może pojedziemy tam podczas naszego miesiąca miodowego? Tish zawsze mówi, że przemoc, to najprawdziwszy duch Matki Natury. Markiz de Sade twierdził, ze okrucieństwo jest czymś absolutnie naturalnym. Jesteśmy więc chyba ekologami, co? A Ty i Mickey jesteście naszymi pogańskimi bożkami. Gdybyśmy z Tish nie byli tak daleko z naszymi studiami, to robilibyśmy to samo, co Wy. Zabijcie tam parę sztuk za nas!
Josh G. Stanford University Palo Alto, Kalifornia
***
Pani Mallory Knox
W imieniu przedsiębiorstwa Interpacific Product Company Ltd., jesteśmy upoważnieni do zaproponowania Pani 15 tysięcy dolarów za prawo do wykorzystania jej sylwetki i podobizny jako wzoru do produkcji dziecięcych zabawek, np.
(1) Pluszowa lalka Mallory Knox „do ściskania", 30 centymetrów
(2) Pudełko na lunch i termos „Mallory Knox"
(3) Sprężynowy grzebień „Mallory Knox"
(4) Nalepki na rower „Mallory Knox"
Prosimy o konsultację
Galen Eng (numer faksu załączony)
***
Droga Mallory
W magazynie „Spin"przeczytałam, że nie wolno Ci mieć nawet ołówka, więc chcę Ci powiedzieć, że nic się nie stało, że nie odpisałaś. Odpisałabyś, gdybyś mogła.
No więc zaczęłam chodzić z Garrettem (ten gość ze spluwą) i okazuje się, że on jest jeszcze bardziej super niż myślałam. W głębi serca, tak naprawdę, to on jest „pluszowym misiem". Zakłada tylko tę „maskę" dupka, żeby ludzie trzymali się od niego z daleka, ponieważ obawia się, że jeśli ktoś podejdzie zbyt blisko, to może temu komuś zrobić coś złego. Parę miesięcy temu Sassy ułożył całą teorię, tak że teraz wszystko ma sens.
I tak, dosyć zabawnie, od ostatniego razu moje życie staje się coraz fajniejsze. Ma w tym z pewnością swój udział jakaś psychiczna więź pomiędzy nami, Twoje rady docierają do mnie, nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy. Garrett stanowił niewątpliwie właściwy wybór.
Tak więc dam Ci znać, kiedy zabiję moich rodziców. Ćwiczę teraz, żeby mieć dobre oko, tak że nie potrwa to zbyt długo.
Sara Wu Newhall, Kalifornia
***
Mallory
Na razie nie znasz mnie, ale przysłano mnie, abym Ci pomógł.
Początkowo myślałem, że będzie odwrotnie, ponieważ Ty i Mickey pomogliście mi przejrzeć na oczy, wtedy, w „Wieży Strażniczej". Ale teraz wiem, że była to tylko część jakiegoś większego planu. Trudno wyobrazić sobie, jak daleko sięga ta sieć, albo jak mocne są te nici, które trzymają nas razem. Zaufaj mi — gdy nadejdzie czas, będę we właściwym miejscu.
Owen
Po śmierci naczelnika więzienia, Dwighta McClusky'ego, w jego biurze znaleziono ponad 1100 nie otwartych i nie przeczytanych listów, zaadresowanych do Mallory Knox. Podczas pobytu w więzieniu Stateville, Mallory oficjalnie otrzymała jedynie cztery przesyłki: dwa czasopisma i dwa rachunki.
13
Zgromadzonym w więzieniu Batongaville i trawiącym tam czas wyrzutkom, odmieńcom i potępieńcom, nastrój miejsca dyktowały nieodmiennie agresywne odgłosy muzyki gangsta rap. Regularne, niczym uderzenia serca, dźwięki docierały do najgłębszych wnętrzności, mieszając jednocześnie swe nikczemne jestestwo z potem, strachem i prymitywną wściekłością, które trzęsły całym budynkiem więzienia wraz z jego posadami.
To właśnie owa natarczywa muzyka stanowiła ścieżkę dźwiękową do skąpanej w nudzie atmosfery tego więzienia, do rozciągających się pod ciężarem trudnych do zniesienia godzin, minut i sekund, których nieprzerwany strumień wyznaczał przemijanie kolejnych dni. Dzięki muzyce, mroczna natura ludzkiej duszy mogła przemówić własnym głosem — tę mroczną naturę, prawomyślne społeczeństwo zawczasu odgrodziło od siebie ścianami kolczastego drutu i szeregami uzbrojonych strażników. Tak, jakby chciało zaprzeczyć istnieniu mocy, jaką wyzwalały jej własne, najbardziej prymitywne zachowania.
Batongavllle nie dawało żadnej szansy ucieczki.
Dwudziestodwuletni strażnik, Shawn Devlin nosił krzyżyk na szyi. Przemierzając więzienne korytarze doznawał często sprzecznych odczuć jeśli chodzi o wiarę w Boga. Nie miał jednak ochoty brać pod uwagę swego błędu i skazywać się na nieskończone męki ogni piekielnych (nie przypuszczał zresztą, że owe męki mogłyby być czymś gorszym niż spędzony w Batongaville dowolny okres czasu). Ale pieniądze, które otrzymywał były nienajgorsze, godziny pracy rozsądne, a dla faceta o wzroście ponad 190 centymetrów i wadze prawie 120 kilogramów, który dodatkowo lubił pograć sobie w piłkę, takie zajęcie nie było specjalnie wymagające. Z drugiej strony, powierzone mu zadanie eskortowania tego słynnego Wayne'a Gale'a z telewizji (który od momentu przybycia do Batongaville, zachowywał się jakby wylądował na swej nowej posiadłości), było chyba najdziwniejsza rzeczą, o jaką kiedykolwiek go poproszono.
O piątej nad ranem pod więzienie zajechał ogromny konwój półciężarówek, ale przeprowadzenie wywiadu odłożono na wieczór, po zakończeniu meczu Superbowl. Shawn postawił na Buffalo, choć wiedział, że najprawdopodobniej wygra Dallas; do tego stopnia nie znosił drużyny Cowboys. Żałował też, że nie będzie mógł pobiegać trochę z kolesiami za piłką, wypić kilku piw i powydzierać się na drużynę z Buffalo za to, że okazali się takimi tyłkami I oddali prowadzenie już w pierwszej kwarcie, co zresztą prawdopodobnie nastąpi. Shawn pomyślał jednak, że oglądanie tego małego natręta rozmawiającego na żywo z Mickeyem Knoxem da mu na następne kilka lat temat do niezliczonych rozmów z kobietami, które będzie miał okazje spotykać w barach.
Gdy przyjmował to zadanie, nie miał najmniejszego pojęcia, w jak burzliwą historię się wplątuje.
Eskortując ekipę, podążającą centralnym korytarzem ku sali odwiedzin, czyli tam, gdzie miało odbyć się „odkrycie kart", jak określał to Wayne, Shawn otrzymał notatkę od producentkł programu Wayne'a, Julie, u której szybko zdołał rozpoznać wrodzony brak języka. Julie zabrała się do wypisywania liścików swoim przeraźliwie nieczytelnym charakterem i podsuwała je Shawnowi gdy tylko chciała się czegoś dowiedzieć.
„Czy to miejsce jest niebezpieczne dla kobiet?" — zasięgnęła informacji.
Przez moment Shawn pomyślał o Helen 0'Halloran, którą znał z kościoła Baptystów w Joliet, a która przywędrowała do Batongavllle w przypływie ekstatycznych wizji. Duch Święty przysłał ją tu z misją odkupienia, by mogła uratować te najbardziej zbłąkane, grzeszne duszyczki. Ale to, co pewnej niedzieli ujrzała w Batongaville, w korytarzu odchodzącym od skrzydła B, przypominało jedną z przepowiedni Apokalipsy. Gdy przez moment znalazła się sama, momentalnie stała się ofiarą zbiorowego gwałtu, jaki urządzili sobie na niej ci sami grzesznicy, których przyszła tu nawracać.
W opinii Shawna, Bóg odwróciłby się od Batongaville nawet gdyby znalazły się tam jakieś anioły. Nie chciał jednak zbytnio przerażać dziewczyny.
— Tak samo niebezpieczne dla kobiet jak dla każdej innej osoby — odparł.
W powietrzu czuć było obrzydliwy smród, było to jednak normalne zjawisko, występujące Ilekroć „skaziki", jak pieszczotliwie nazywał skazanych Devlin (przynajmniej w dobrym towarzystwie), dostawały amoku („skaziki" z kolei nazywały strażników „policjantami" nie czyniąc tym samym żadnego rozróżnienia wśród umundurowanych gnojków). Ostatnio miał miejsce wypadek pobicia kliku strażników, stąd naczelnik McCIusky pozamykał wszystkie cele na cztery spusty. Nie było jednak nikogo, kto regularnie opróżniałby pojemniki na śmieci. W pozbawionym wentylacji więzieniu, powietrze było parne i duszne nawet zimą, a personel przesiadywał w korytarzach, pokrywając się z wolna pleśnią. Teraz „skaziki" znajdowały się na zewnątrz, wszelkie śmieci w obawie przed wszystko widzącym okiem kamery wywożono, ale zaduch utrzymywał się w dalszym ciągu. Później, maszerując już korytarzem, więźniowie albo spoglądali spode łba na członków ekipy TV, albo podchodzili do nich wdając się w pogawędki o dupie Maryni. Devlin życzyłby sobie jednak, by cała ta banda jak najszybciej znalazła się pod kluczem — w celach, przestępcy naprawdę sprawiali o wiele mniej kłopotu. Z czasem Shawn uodpornił się na te wszystkie wyssane z palca historyjki, w wymyślaniu których „skaziki" wręcz celowały. Chętnie mógł ich wysłuchiwać jedynie jakiś dobroczyńca z zewnątrz — dowiadywał się wówczas o tym, jak jeden więzień został niesprawiedliwie pozbawiony wolności, a Innemu odmówiono prawa do należytego procesu. Shawn czasem zastanawiał się, dlaczego znajduje się tu tak wielu Murzynów strzeżonych przez białych i jak czułby się gdyby role kiedyś się odwróciły. Starał się nie myśleć jednak o tym zbyt często.
— Powiedz mi jedną rzecz. Możesz mi powiedzieć Shane, prawda? — zagadnął Wayne.
— Devlin. Po prostu Devlin.
— Dobra, powiedz mi Devlin — czy przybycie Mickeya Knoxa miało jakiś wpływ na nastroje tutejszej zbiorowości? Wiesz, mordowanie strażników, więźniów i w ogóle. Z punktu widzenia kogoś, kto tu pracuje.
Devlin wzruszył ramionami i odparł, że nie, raczej nie. Ale gdyby miał być szczery, gdyby sądził, że Wayne'owi można zaufać, powiedziałby, że odkąd Mickey zawitał do Batongaville, zaczął obawiać się czegoś bliżej nieokreślonego. W więzieniu panowały nastroje rewolucyjne. Można było to wręcz wyczuć w powietrzu — czasem było ono gorące i przypominało falę niepokoju i zmęczenia, które dosięgają człowieka jeszcze zanim pojawi się u niego uczucie strachu, a czasem zimne jak lodowe palce dotykające czyjegoś grzbietu. Wszyscy nagłe przestają rozmawiać, a zaczynają nasłuchiwać, bo TO może nadejść w każdej chwili i z każdej strony. Wszechobecna cisza pogłębiała nastrój niesamowitości. W warunkach więziennej rzeczywistości cisza jest niebezpiecznym zjawiskiem; to cisza przed burzą.
Przyjazd tego „domu wariatów na kółkach" gwarantował pogorszenie sytuacji. Devlin nie miał pojęcia, dlaczego McCIusky wpuścił tu tego gościa i jego kompanów — w więzieniu wrzało jak w ulu, a ci rządzili się tu jak u siebie. Nie miał pojęcia dlaczego naczelnik pozwolił wjechać na teren zakładu karnego furgonetce pełnej sprzętu i ludzi i wyładować jej zawartość, jeszcze bardziej podgrzewając ogólny nastrój podniecenia. Ojciec Shawna nie pracował już w Departamencie Więziennictwa, ale jego wuj, Vernon, nadal był pracownikiem Batongaville. Lubił powtarzać, że "nieważne, jak bardzo sytuacja może się pogorszyć; nigdy nie będzie tak, jak podczas zamieszek w roku 1975". Odradzał Shawnowi wszelką obawę, uspokajał go, mówiąc, że Knoxowie wkrótce znajdą się w innym więzieniu i że z czasem sytuacja wróci do normy. Ale Shawn nie pytał go o to. A Vernon — niby przypadkowo — wybrał się na półtora tygodnia z wędką do Kolorado.
—Postawmy sprawę jasno — podjął Wayne.
—Chcę wiedzieć wszystko, co tylko możliwe o BatongaviHe.
To ostatnie słówko wyartykułował z niemal lubieżnym zachwytem. Podobało mu się jego brzmienie, więc powtórzył je kilka razy.
—Batonga, Batonga, Batongaville. Opowiedz mi o tym miejscu. O jego... jego... — odwrócił się w stronę Julie oczekując wsparcia. Pomoc nadeszła natychmiast. — No właśnie, o jego Duchu. Duchu tego więzienia. Muszę wiedzieć, jak to jest—być pozbawionym wolności, z duszą zgruchotaną przez okrutne koła amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.
Wayne rozpędził się na dobre, błądząc w meandrach swego krasomówstwa. Shawn nie pamiętał jednak dalszego ciągu, jako że odbierał właśnie rozkazy przesyłane mu za pomocą krótkofalówki —jego przełożony nakazywał mu pozostanie wraz z ekipą w holu budynku.
—Dlaczego się zatrzymujemy? — zapytał, pełen najróżniejszych przeczuć Wayne. — Czy coś jest nie tak? Coś ukrywasz przed nami? Coś, czego nie powinniśmy zobaczyć, tak?
Nie, wyjaśniał Shawn, to tylko więźniowie z AO, którzy idą do jadalni i nikomu nie wolno się z nimi porozumiewać.
Julie błyskawicznie wyjęła długopis i z furią zaczęła coś wypisywać, ale Wayne okazał się szybszy.
— AO? Co to jest? Czy to są więźniowie polityczni? Przebywający w odosobnieniu? Czy to administracja zabrania im kontaktów z prasą? — niecierpliwie dopytywał się Wayne. Oczyma duszy wpasowywał ten motyw do wcześniej zaplanowanego wywiadu.
— Nie — odparł Shawn. — AO oznacza „Areszt z Ochroną". To głównie drobni przestępcy, którzy mogliby paść ofiarą więziennego ogółu, a także starsi goście nie mający ochoty mieszać się z bandziorami, którzy nieformalnie trzęsą więziennymi blokami.
— To znaczy, że oni są w tej grupie, ponieważ tego chcą, tak? — zawołał z niedowierzaniem Wayne. — Niesamowite. Musisz mi o tym opowiedzieć więcej — domagał się, nie oczekując jednak odpowiedzi. Wchodzili właśnie w gigantyczne pięciopiętrowe skrzydło B.
Było to najdłuższe w kraju więzienie typu korytarzowego. Dosyć obrzydliwe miejsce; przebywali tam głównie starsi i co bardziej zatwardziali osobnicy. Gwałtowne wybuchy niepokoju nie zdarzały się tu tak często jak w rotundzie, gdzie znajdowała się cała masa młodych i gniewnych łobuzów, ale jeśli dochodziło już do awantury, to w rezultacie zawsze wywożono kogoś nogami do przodu.
— Za co ten tu siedzi? A ten? A ten? — dopraszał się szczegółów Wayne. — O Boże, podoba mi się tu. To wszystko jest takie ... takie ... prawdziwe.
Shawn zmienił się więc w więziennego przewodnika.
CELA NR 2543: Raymond Sojack. 56 lat, jeden z bardzo niewielu białych w skrzydle B. Skazany w styczniu 1993 za zamordowanie nożem swojej żony i dwójki dzieci na przedmieściach Chicago. Księgowy, którego największym w życiu majątkiem była chyba karta parkingowa. Jego prośba o uznanie go niepoczytalnym z powodu nadmiernych obciążeń natury ekonomicznej została odrzucona przez ławę przysięgłych. Od momentu przybycia do Batongaville, Raymond odnalazł Boga i wyraził żal za swoje grzechy. Poświęcił dużo czasu pomagając więziennemu kapelanowi, co pozwoliło mu na dodatkowe przywileje, niedostępne dla innych więźniów. Devlin wyrażał się o nim dosyć sceptycznie, ale w końcu co go to obchodziło.
CELA NR 2544: Big Al Forrester. Drugi w hierarchii członków największego gangu w kraju. Prawie dwa metry wzrostu, uszkodził wagę w gabinecie lekarskim, która była w stanie ważyć do 140 kilogramów. Nikt nie dowiedział się, ile waży naprawdę. Gdy w skrzydle B pojawili się nowi goście, którzy dodatkowo spodobali się Alowi, jego „przyboczny", Dave „Mad Dog" MacMillan zapraszał klienta na spotkanie z Alem w jego celi — zaraz przed wieczornym zamknięciem. Dlaczego warto iść? Al poczęstuje cię taką ilością „medykamentów", że prawdopodobnie nie będziesz w stanie niczego odczuwać. Dlaczego nie warto iść? Skończysz z połamanymi gnatami. Big Al lubował się w bolesnych i rozległych złamaniach — zwykle kości bioder. Porada „Mad Doga" dla potencjalnych ofiar Big Ala: „powinieneś ładnie pachnieć i mieć na sobie coś ozdobnego".
CELA NR 2545: „Slim" Acosta. 16 lat, ale nie wygląda na więcej jak 12. Skazany za strzelanie i zamordowanie innego nastolatka w celu zdobycia jego kurtki. Do Batongaville przybył bez żadnych powiązań z gangami, które uchroniłyby go przed staniem się „pożywką" dla Big Ala lub też kogokolwiek, kto miałby na niego ochotę. „Takiego gościa możesz znaleźć któregoś dnia zwisającego na prześcieradle pod sufitem", dopełnił prezentacji Devlin.
CELA NR 2556: Devlin określił tego „pensjonariusza" mianem Chester-Molester. Po raz pierwszy i ostatni zapytał więźnia co takiego zrobił, że tu wylądował. „Moja praca jest znacznie łatwiejsza, gdy po prostu niczego nie wiem" — wyjaśnił potem.
CELA NR 2558: Owen Traft. Na pewno nie był to typ, jakich zwykle spotyka się w Batongaville. Zbyt przeciętny. Devlin pamiętał, że gdy Wayne przechodził obok celi, Owen wstał, chwycił za kraty i zawołał— „Ty jesteś Wayne Gale! To wszystko nie jest chyba tak prawdziwe jak w telewizji, co, panie Gale?" Devlin pomyślał, że był to żart czy coś w tym rodzaju, ale jeśli rzeczywiście był to żart, to nie wyglądało na to, że facet się na nim poznał. Skomentował go bez cienia uśmiechu na twarzy. Devlin poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka.
Do beztrosko przemierzającego więzienne korytarze Wayne'a nie dotarło jednak ani jedno słowo — rozmawiał bowiem przez swój telefon komórkowy, który o mały włos zostałby mu najzwyczajniej w świecie odebrany przy bramie. Ekipie w zasadzie nie pozwolono na wejście na teren zakładu karnego, ale strażnicy, do których należało sprawdzenie wnoszonego sprzętu byli akurat czymś bardzo zajęci. Producent filmowy, Don Murphy, rozkładał więc aparaturę rodem z Hollywood domagając się widzenia z Mickeyem Knoxem zanim zostaną wypatroszone jego półkule mózgowe i nie będzie w stanie podpisać kontraktu na przeniesienie praw do sfabularyzowania jego życiorysu. Wayne nie przyjmował do wiadomości pozycji Murphy'ego jako najlepszego fachowca (największego gnoja) w Hollywood. Chętnie przy tym wyzwałby go na pojedynek za to, że ten ośmielił się wkroczyć na jego grunt, postanowił to jednak odłożyć do następnego razu — kiedy to dorwie Murphy'ego nad półmiskiem jego ulubionych ostryg. Na razie dziękował Bogu i Murphy'emu za okazję do przemycenia swojego komórkowca.
Gdy w skrzydle B Wayne mijał celę Owena Trafta, Devlin zauważył, że gwiazda TV była zbyt zajęta rozmową ze swoją dziewczyną by coś w ogóle zauważyć. Ming nie była specjalnie zachwycona ostatnim prezentem Wayne'a i chciała go wymienić.
— Wymienić? To jest bransoletka od Tiffany'ego, a nie bilet lotniczy — krzyczał podenerwowany Wayne.
Gdyby telefon nie absorbował go aż tak bardzo, Wayne zwróciłby być może uwagę, że więźniem, który z nieprzytomnym wręcz uporem podążał za nim, był Owen Traft. Ten sam Owen Traft, który swego czasu przysporzył dodatkowej widowni największej konkurentce Wayne'a, Oprah Winfrey. Incydent sprawił, że Wayne miał ochotę na miesiąc zanurzyć się po uszy w wielkiej butli Prozaku — z pewnością wylazłby z wściekłości ze skóry gdyby tylko uświadomił sobie, kim jest ów Owen. Ale nasz bohater nie należał do osób świadomych w stu procentach tego, co się wokół nich dzieje; nie zdał sobie też sprawy, że nieprzypadkowo wszyscy razem znaleźli się jednocześnie tu, w Batongaville.
Tematem dnia były wtedy „kobiety, które kochają zbyt mocno". Był to stary slogan, przyciągający gości i różnego rodzaju specjalistów, którzy jednak sami nie byli w stanie wypełnić całego programu. Wybrzmiewała właśnie muzyczna czołówka, gdy na scenie pojawiła się Oprah Winfrey, a kamera omiatała swym obiektywem radosne twarze widzów, klaszczących głównie dla samego klaskania — przypominało to odgłosy morskich fal przeciskających się przez nadbrzeżne skały. Jak zwykle, oklaski trwały około dwunastu sekund, po czym gospodyni programu zadała pierwsze pytanie: „Drogie panie, czy kiedykolwiek zastanawiałyście się nad tym, czy nie kochacie swych mężów za bardzo? Dziś porozmawiamy o tym z trzema kobietami, które wobec swoich mężczyzn zastosowały miłosną dietę, a także dowiemy się od ekspertów, jak powiedzieć ukochanemu, że traktujemy go lepiej niż na to zasługuje. Rozumiemy, w czym rzecz, moje panie?"
Kobiety na widowni podniosły radosną wrzawę, kilka domowych gospodyń w bawełnianych bluzach uniosło ręce do góry niczym jakieś wyleniałe wodzirejki. Wciąż świecił się napis OKLASKI. „Powiem wam coś — dziś program tylko dla pań! Zgadza się?" Oprah z kamiennym wyrazem twarzy obróciła się ku kamerze: „Dziewczyny, przysuńcie teraz wasze fotele bliżej telewizorów, mamy wiele spraw do obgadania."
Po czterech konkursach, którym towarzyszyły nieustanne okrzyki zawodników i publiczności, trzech łzawych wyznaniach i dwóch przerwach na reklamy, Oprah rozpoczęła część poświęconą pytaniom i odpowiedziom. Owen rozpoznał dwie pierwsze kobiety, które widział już wśród publiczności w dwóch czy trzech poprzednich programach. „Mają wyjątkowe zaufanie do amatorów", pomyślał.
Przez cały czas Owen trzymał w górze obie ręce, ale Oprah konsekwentnie udzielała głosu tylko kobietom, które stały i jak szalone machały ramionami chcąc wyrazić swą opinię na temat kolejnych wypowiedzi gościa programu.
I nagle, bardzo niewyraźnie, zaczął docierać do niego odgłos: pulsujące dźwięki, głębokie i trudne do uchwycenia, niczym kotły w odległej sali koncertowej. W miarę przybliżania się, dudnienie stawało się słyszalne, a dźwięk przypominający szelest miotły po podłodze, następujący przed i po kolejnych uderzeniach, głośniejszy. Słyszał też dźwięk bardzo wysoki. A raczej echo tego dźwięku. Przecierając oczy, Owen spojrzał przed siebie widząc o wiele wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem źródło tych odgłosów.
Pośrodku sceny zwisała świetlista kula, bez przeszkód poruszająca się po przestrzeni studia. Źródłem pulsowania był oślepiający blask reflektora obracającego się wokół siebie o 360 stopni. Owen rozejrzał się, ale nikt poza nim nie dostrzegał tego zjawiska. Banda ślepych idiotów — pojawia się Wieża, a oni jej nie widzą.
Gdy Oprah odwróciła się, Owen uniósł rękę. Dostrzegła go kątem oka i, cofnąwszy się nieco, podeszła do niego. Gdy wstawał, uniosła rękę każąc mu poczekać aż skończy jego przedmówca. Stojąc w odległości dosłownie kilkunastu centymetrów, Owen poczuł zapach jej perfum i lakieru do włosów. Gdy widzowie zaczęli wyrażać swą dezaprobatę w stosunku do tego, co właśnie usłyszeli, Oprah przystawiła mikrofon do twarzy Owena, kiwnięciem głowy pozwalając mu na zadanie pytania. Do organizmu trafiła nowa dawka adrenaliny.
— Ehe ... ja mam jedno py-py-pytanie.
— Słucham.
Gdy Owen obserwował wirujące światło, wydało mu się, że czas się wydłuża. Dodatkowe sekundy dały mu możliwość obejrzenia się w monitorze; studyjne reflektory eksponowały jego rzednącą fryzurę. Miał też mnóstwo czasu na sięgnięcie do kieszeni marynarki i chwycenie tego, co należało chwycić. Wreszcie zdążył też wyrazić swą kwestię.
Chciałbym tylko dowiedzieć się — zaczął — czy śmierć jest bolesna.
Z kieszeni wyciągnął niewielki, srebrzysty pistolet, zaopatrzony w niewielkie, srebrzyste naboje. Podniósł go na wysokość ramienia, wycelował w siedzącą najdalej na lewo parę i strzelił.
Przypominało to użycie pilota. Tylko, że było znacznie głośniejsze. Uczestnicy programu, jeden za drugim, pochylali się na swych krzesłach do przodu bądź do tyłu, uderzając się w głowę lub w klatkę piersiową. Jak na człowieka, który nigdy w życiu nie strzelał z broni palnej, strzał Owena był zaskakująco brzemienny w skutki. Nieludzki, jak określił go potem jeden z detektywów.
Na widowni uformowało się kółko, podobne do tego, jakie powstaje po wrzuceniu kamyka do wody. Ludzie chcieli nagłe znaleźć się jak najdalej od Owena — matki i córki, tratując się nawzajem, pchały się ku przejściom między siedzeniami. Było to jednak zbyteczne — po wystrzeleniu wszystkich czterech naboi, Owen próbował przekazać wciąż dymiący pistolet Oprze Winfrey, która upadła na podłogę i pośpiesznie starała się przedostać po schodach w górę widowni.
Gdy tłum szturmował drzwi, Owen spokojnie usiadł na krześle i czekał na policję. Nie stawiał żadnego oporu, gdy przyciskali mu twarz do podłogi i skuwali na plecach ręce kajdankami tak ciasnymi, że dłonie szybko pozbawione zostały dopływu krwi. Mogli go bić, kopać, pluć mu w twarz, ale on nie przeciwstawiłby się w żaden sposób. Starałby się raczej w jak najlepszej formie dotrwać do momentu, w którym przyzna się do winy.
Sprawiedliwości szybko stało się zadość i w ciągu miesiąca Owen Traft znalazł się tam, gdzie chciał się znaleźć — w Batongaville. Obecnym domu Mickeya Knoxa. A teraz, co najważniejsze, była tu też Mallory Knox, przynajmniej na ten wieczór, i aż do następnego dnia, kiedy to oboje zostaną wysłani do Nystrom Asylum, ośrodka zwanego „Zatoką Lobotomiczną". Gdy Owen obserwował znikającego w głębi korytarza Wayne'a, był pewien, że wszystkie elementy tej historii skupiają się właśnie tu, w Batongaville. Wraz z Wayne'em i jego załogą więzienne bramy przekroczyło też coś, co można było wyczuć już wszędzie. Cichy i trudny do opisania niepokój, elektryczny prąd oczekiwania, który promieniował ze wszystkich korytarzy. Owen nie wiedział, jaką rolę wyznaczył mu los, gdy po raz pierwszy usłyszał głosy nakazujące mu rzucić pracę, pojechać do Chicago i kupić tam broń. Na razie nie zawiódł się i słyszał je w swych myślach, choć nie było jeszcze zbyt jasne, co do niego mówiły.
To, co miało nadejść, nadchodziło bardzo szybko.
14
W tym samym czasie, gdy ekipa Wayne'a Gale'a instalowała się w Batongaville, samolot Katherine Ginniss lądował w Albuquerque w Nowym Meksyku.
Podczas ostatnich 12 miesięcy, jakie upłynęły od ujęcia Mickeya i Mallory, Katherine Ginniss przeczytała chyba wszystko, co zostało na ich temat napisane i to z dokładnością, z jaką w Quantico bada się zwykle zawartość kartotek. Była to zresztą część jej manii „całościowego podejścia do statystyki", twierdził Dan, chirurg-ortopeda, z którym Katherine widywała się raz po raz. Do pewnego stopnia jego diagnoza była trafna. Kathy była kobietą, która ułożywszy puzzle'a przyklejała go do kartonu, po czym zamykała dzieło w jakimś ustronnym miejscu.
Prawdę powiedziawszy, nie była do końca przekonana, że wszystkie elementy układanki z Mickeyem i Mallory pasują do siebie jak należy. Nie można było co prawda odrzucić kluczowej kwestii całej sprawy — ofiarą Knoxów padło co najmniej pięćdziesiąt osób — tu i ówdzie znajdowały się jednak pojedyncze ogniwa, które inni w trakcie śledztwa mieli ochotę po prostu pominąć. Wyciągano wówczas wnioski, upychając je na siłę tam, gdzie zupełnie nie pasowały. Jako doktor psychologii kryminalnej, Katherine nie była skłonna do tego rodzaju domysłów. Coś jednak w tym wszystkim nie grało.
W Albuquerque wynajęła samochód i pojechała do Gallup, zanim słońce wstało na firmamencie. Była niedziela, pora nietypowa jak na oficjalne spotkanie z koronerem hrabstwa Gallup, ale Katherine poświęciła na to swój własny czas. A także swoje własne pieniądze. Na miejsce zajechała po paru godzinach, kiedy to niebo nabierało jasno-błękitnych barw nowomeksykańskiego południa.
Earl Johnson wzorowo pełnił obowiązki koronera i eksperta medycznego w Gallup, działając głównie w pojedynkę. Wyjątkiem były wypadki w rodzaju kraksy trzech samochodów, z których jeden lądował na drugim, czy pożar hotelu dla pielęgniarek. Gdy Katherine zadzwoniła do niego z Waszyngtonu, Johnson nie przejawił zbyt wielkiego entuzjazmu. A dokładniej rzecz biorąc, był wrogiem tego pomysłu.
— Mam nadzieję, że nie będzie panu przeszkadzało, jeśli nagram naszą rozmowę — spytała Kathy, włączając magnetofon. — W naszej firmie to standardowa procedura.
— Nie, w porządku — odparł Earl.
GINNISS: Próba mikrofonu, raz, dwa, trzy. Katherine Ginniss rozmawia z Earlem Johnsonem, ekspertem medycznym, w jego domu w Gallup, Nowy Meksyk. Godzina 14.30.
JOHNSON: Też używam czegoś takiego. Sony?
GINNISS: Panasonic. Przy autopsjach, co?
JOHNSON: Też. I piszę książkę.
GINNISS: Chyba nie o Mickeyu i Mallory?
JOHNSON: Proza. O ekspercie medycznym z małego miasta, który rozpracowuje morderstwa, z którymi nikt inny nie daje sobie rady.
GINNISS: Tak jak w tym programie Quincy.
JOHNSON: Nie bardzo. Proszę, oto coś, co może się pani przydać.
GINNISS: Czy to wszystko, co ma pan na temat Hailey Robbins?
JOHNSON: Tylko to będzie pani potrzebne.
GINNISS: To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
JOHNSON: Przykro mi.
GINNISS: Czy będę mogła zobaczyć inne materiały?
JOHNSON: To, co jest pani potrzebne, znajduje się tutaj.
GINNISS: Powiedzmy, że zadowolę się tą odpowiedzią.
JOHNSON: Jestem pewien, że pomyśli pani również nad następnymi pytaniami.
GINNISS: Panie Johnson — doktorze Johnson — nie chcę, by pomyślał pan, że odbywa się tu śledztwo przeciw panu, bo tak nie jest. Przyjechałam do pana, ponieważ stwierdziliśmy pewne nieścisłości pomiędzy morderstwem Hailey Robbins, a innymi, które przypisywano Mickeyowi i Mallory.
JOHNSON: Na przykład?
GINNISS: Na przykład, dlaczego ona jedna została zabita, podczas gdy resztę zakładników puszczono wolno — jeśli w ogóle była zakładnikiem. Żadna z wcześniejszych ofiar Knoxów nie została uduszona. Żadnej z ofiar nigdy nie ruszano z miejsca wypadku. Nie potrafimy również wpasować tej śmierci w znany nam ciąg wypadków. Nie oskarżam pana o żadne błędy, oczekiwałam jedynie, że odpowie pan na kilka pytań.
JOHNSON: Może więc za jednym zamachem odpowiem na pani zarzuty, jeśli zadowoli to wysoki sąd. Po pierwsze, tę młodą kobietę trzymano jako zakładniczkę w podobny sposób jak pozostałe trzy ofiary. Szczegóły są prawie identyczne.
GINNISS: Poza tym, że trójka zakładników żyje, a Hailey Robbins nie.
JOHNSON: Pani Ginniss, to pani wydział ma zajmować się tym dlaczego została zamordowana. Ja zajmuję się konkretnymi faktami —jak została zamordowana. Uduszono ją—dowody na to są niepodważalne.
GINNISS: Nasi znajomi dokonywali tego zwykle za pomocą noża lub broni.
JOHNSON: Korzystali też czasem z ognia, akwarium i Heinekena, jeśli się nie mylę. Uduszenie nie jest aż takim odstępstwem od zasad, jeśli rozważymy wszystko w tym kontekście.
GINNISS: Uważa pan, że podobnie jak pozostali, Hailey Robbins została przed uduszeniem związana?
JOHNSON: Zgadza się.
GINNISS: A przecież pański raport nie stwierdza w żadnym punkcie, że znaleziono jakieś rany na nadgarstkach czy kostkach. Żadnych śladów włókien, odparzeń — nic. Jeśli ją związano, to chyba starała się jakoś pokonać opór więzów—choćby do momentu, w którym rany zaczęły krwawić i stało się to zbyt bolesne.
JOHNSON: Jeśli sugeruje pani, że mogłem przeoczyć coś tak ważnego, to proszę rzucić okiem na fotografie. Przejrzeć materiały. Znajdzie tam pani zdjęcia całych i zdrowych nadgarstków i kostek. Ale fakt, że nie ma na nich żadnych odparzeń, nie oznacza, że dziewczyna nie była związana. Mogli ją skrępować na wiele sposobów — na przykład taśmą klejącą.
GINNISS: Zostałyby jakieś resztki na skórze — a pan tego widocznie nie sprawdził. Taśma wyrwałaby też włosy na nadgarstkach gdyby ją odklejano. A zresztą po co Mickey i Mallory mieliby ją odklejać? Czas spędzony na „sprzątaniu po sobie" wskazywałby na pewną niekonsekwencję w postępowaniu, lub na jego zrytualizowanie. Nie wiem, czy przejrzał pan pozostałe czterdzieści dziewięć raportów — Mickey i Mallory nie słynęli raczej z tego, że pozostawiali po sobie porządek.
JOHNSON: W porządku, pani Ginniss. Chciałbym teraz dowiedzieć się, dlaczego pani tu przyjechała. Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego uważa pani za konieczne rozdrapywanie tej tragedii na nowo, ponowne przysparzanie bólu i cierpień nie tylko moim ludziom, ale również rodzinie Robbinsów, która przez cały ostatni rok starała się, by ich córka spoczywała w spokoju.
GINNISS: Panie doktorze ...
JOHNSON: Przyjeżdża tu pani ze swą legitymacją i ze swym gównianym nastawieniem i wmawia mi pani, że niewłaściwie zabrałem się do sporządzania ekspertyz, choć tak naprawdę, to tylko ja mam tu odpowiednie kwalifikacje do wypowiadania się w kwestiach medycyny sądowej. Pani tu nie ma nic do roboty, nikt tu pani nie zapraszał. Na biurku w moim pokoju leży wizytówka inspektora Clarka, pani przełożonego, jeśli dobrze pamiętam — i nie zawaham się zadzwonić do niego jeśli natychmiast nie przestanie pani zadawać tych wszystkich pytań.
GINNISS: Panie doktorze, oglądam w tej chwili sprawozdanie pochodzące z materiałów, które mi pan wręczył — stwierdza się tu, że spod trzech paznokci lewej ręki wydobyto fragmenty tkanki skórnej. Prawdopodobnie znalazły się tam, gdy ofiara broniła się przed napastnikiem.
JOHNSON: To zdarza się bardzo często.
GINNISS: Ale nie znalazłam tego w raporcie.
JOHNSON: Z pewnością musiała pani to przeoczyć.
GINNISS: Dzięki temu możemy przyjąć, że Hailey nie była związana. Trochę trudno jest drapać kogoś, mając ręce związane na plecach.
JOHNSON: Zdecydowanie nie nadążam za panią. Przykro mi, ale muszę zadzwonić do Inspektora Clarka.
GINNISS: W sprawozdaniu napisano, że w tkance znajdowała się grupa krwi 0, a wiadomo, że zarówno Mickey, jak i Mallory mają grupę krwi A, prawda? Kogo więc ta dziewczyna drapała? Swego mordercę? Jeśli tak, to jedno wiemy na pewno — nie byli to Mickey i Mallory Knox.
JOHNSON: Jest na to jeszcze jedno wytłumaczenie. Jeśli może się pani zamknąć na dwie sekundy, tak żebym mógł się skupić ...
GINNISS: Pan wiedział, że nastąpiła pomyłka, dlatego nie włączył pan tego do raportu. Świadomie zataił pan jeden z dowodów w sprawie prowadzonej przez władze federalne. Oprócz tego, że jest to przestępstwo, to również znalazł się pan na najlepszej drodze do utracenia licencji eksperta.
JOHNSON: To tylko przeoczenie. Nic więcej. Zauważyłem je miesiąc po ukończeniu całej dokumentacji.
GINNISS: Miał pan możliwość uzupełnienia kartotek. Jest to normalna rzecz przy takich sprawach.
JOHNSON: To nie jest Waszyngton, pani Ginniss. Jesteśmy w Gallup. I proszę mi wierzyć, albo i nie, takie rzeczy nie zdarzają się tu co dzień. Najczęściej stwierdzam „No cóż, to było samobójstwo", albo „Nie, kierowca był pijany". To, co zrobili ci ludzie jest najbardziej przerażającą rzeczą, jaką w życiu widziałem. Ten Azjata, którego Mickey załatwił w aptece Drug Zone ... proszę mi wierzyć, to było naprawdę ciężkie sprzątanie. Mam na myśli kawałki jego czaszki, które tkwiły w ścianie ...
GINNISS: Wierzę panu.
JOHNSON: I wtedy zauważyłem, że grupy krwi nie zgadzają się. Zapytałem wówczas samego siebie — kto naprawdę skorzysta na dalszym ryciu w tej całej sprawie? Ta dziewczyna, Hailey Robbins już dawno nie żyje, obojętnie co by tu mówić. A więc, czy naprawdę warto ciągnąć jej rodzinę przez to wszystko jeszcze raz? Oni wierzą, tak jak i ja, że ich córkę zabili Mickey i Mallory. Nie potrafię umieścić ich na miejscu przestępstwa, ale w głębi serca wiem, że tak wygląda prawda. Przykro ml, ale nie widzę sensu w rozdrapywaniu starych ran.
GINNISS: Ponieważ prawdziwy zabójca Hailey Robbins uniknął kary.
JOHNSON: Jest pani osobą żądną rozgłosu. Proszę się przyznać.
GINNISS: Panie doktorze, gdzieś na wolności znajduje się morderca.
JOHNSON: Proszę zaufać człowiekowi z dwudziestoletnim stażem, pani Ginniss. Mordercy są wszędzie.
Katherine Ginniss zadzwoniła do swojego sekretarza, przerywając mu przy okazji organizowaną przez lokalną parafię zabawę na wolnym powietrzu, połączoną z jedzeniem pieczonego na rożnie mięsa. Sekretarz miał, tak szybko, jak było to możliwe, znaleźć Jacka Scagnettiego. I oto po paru minutach napłynął meldunek — Scagnetti znajdował się już na terenie Batongavllle mając w perspektywie eskortowanie Mickeya i Mallory podczas jutrzejszego przewożenia ich do ośrodka Nystrom.
Katherine oceniła, że do Albuquerque wróci na godzinę 11.00. Startując o 11.45, powinna stamtąd dolecieć do Chicago na 15.00 i, biorąc pod uwagę uliczne korki, około 17.00 znaleźć się w Batongaville. Nakazała więc sekretarzowi zarezerwowanie miejsca w samolocie.
Powoli wszystko zaczynało układać się w całość.
Jack Scagnetti wędrował po korytarzach Zakładu Karnego Batongaville, starając się przypomnieć sobie ilu, na przestrzeni ostatnich lat, wpakował tu morderców. Obliczył, że około tuzina, choć ich twarze nieco pozacierały mu się w pamięci.
Oprócz twarzy Mallory Knox. Oprócz tej jedynej na świecie twarzy. Pamiętał dobrze, jak legła mu w ramionach, gdy niósł ją tej pamiętnej nocy — z zewnątrz wyglądał na sumiennego policjanta wykonującego powierzone mu zadanie, ale tak naprawdę, to ukradkiem troskliwie otoczył Mallory ramieniem niczym Salome, niosąca głowę Jana Chrzciciela. Teraz, Scagnetti miał ponownie spotkać swą ofiarę.
Mijała właśnie połowa meczu, który, miał okazać się pogromem Buffalo Bills — wynik brzmiał 20 : 3 na ich niekorzyść. Prawie całe więzienie z zapartym tchem obserwowało, jak Bills dostają po dupskach, a nie niepokojony przez nikogo Scagnetti postanowił odświeżyć znajomość z Mallory.
Oto dlaczego zgodził się tu przyjechać. Nie po to, jak wyobrażał to sobie ten idiota McCIusky, by roztrzaskać mózg Mickeyowi w trakcie nierównej walki, podczas której tego biednego sukinsyna przykutoby kajdanami do krat jakiegoś więziennego autobusu w samym sercu pustyni Mojave. Scagnetti chciał jeszcze raz ujrzeć Mallory.
Zastanawiał się, jak trudne okaże się zgubienie dwóch "napakowanych" kowboi, których zadaniem było chronić słynnego detektywa. Tak, jakby ten potrzebował jakiejkolwiek ochrony.
—Czuję jej zapach — oznajmił mając do niej jeszcze dwa piętra. — A wy? To ten sam zapach, który poczułem na jej pościeli w Las Vegas.
Scagnetti poczuł nagle, że oblewa się potem. Słychać było odgłos jego kroków po linoleum — czy to dlatego Mallory zaczęła śpiewać? Co to za dźwięk, rodzący się gdzieś w oddali?
—To chyba u pana coś brzęczy, panie Scagnetti — powiedział jeden ze strażników.
W pokoju sierżanta, Jack wystukiwał numer nieświadomie, kolejne kliknięcia i trzaski powiedziały mu jednak, że prawdopodobnie dodzwonił się do telefonu w samochodzie. Po chwili odezwał się kobiecy głos.
—Detektyw Scagnetti? Tu Katherine Ginniss.
Ten kurczaczek z FBI... Ostatnia osoba, której się spodziewał, lub od której chciał coś usłyszeć.
—Kathy, co jest? Szafa nie gra? — zaciekawiło go, czy Kathy zrozumiała delikatną aluzję do własnego tyłka. Jeśli zrozumiała, to i tak nie miała ochoty na słowne potyczki.
— Po pierwsze, drogi detektywie, muszę cię poinformować, że ta rozmowa jest nagrywana.
— Cóż to, zostałaś moim agentem ubezpieczeniowym czy może bookmacherem?
— W myśl prawa federalnego, rozmowa musi być jawna.
— Oj, wy federalni, wy zawsze musicie być najważniejsi, nieprawdaż?
— Chciałabym zapytać cię o parę rzeczy związanych z jednym z morderstw popełnionych w Gallup.
— Cholera, znowu Mickey i Mallory? To już historia, pani detektyw — Scagnetti otwarł jedną z szuflad biurka i znalazł tam stertę starych „Playboyów". — Oh, przepraszam, ty jesteś detektywem? Nie pamiętam, jak oni do ciebie tam mówią.
— Mówią do mnie „Dr Ginniss", a nie Kathy. Poza tym jestem pracownikiem śledczym FBI.
— No właśnie. Dobrze, czym mogę pani służyć, pani doktor? — na linii narastały szumy. Katherine musiała zbliżać się do granicy zasięgu sieci komórkowej. Jack miał cichą nadzieję, że połączenie zostanie może w ten sposób przerwane. Dopadła go jednak inna myśl. Gdzie ona się znajdowała, skoro już nie obejmowała jej sieć komórkowa? Na pewno nie na Wschodnim Wybrzeżu.
— Co możesz powiedzieć mi na temat Hailey Robbins?
— Szczerze mówiąc, nie pamiętam tego nazwiska. Czy to była jedna z ofiar?
— Jej ciało znaleziono w śmietniku kina dla zmotoryzowanych. Niewątpliwie była prostytutką, znaną szerzej jako Pinky.
Scagnetti wyciągnął rękę i jednym pchnięciem zamknął drzwi.
— I mówisz, że było to w Gallup?
— Tak. I wiemy też, że byłeś na miejscu zbrodni.
— Jak to?
— Podpisałeś policyjny raport, który dokonanie zabójstwa przypisywał Mickeyowi i Mallory Knoxom.
Siadając z powrotem na krześle, Scagnetti wyjął papierosa z pogniecionej paczki znajdującej się w jego marynarce.
—Taaak, teraz sobie przypominam. To było jedno z ich ostatnich morderstw. To znaczy, jedno z ich ostatnich morderstw popełnionych na wolności!—ostatnie zdanie próbował obrócić w żart, ale nie był nawet w stanie wymusić uśmiechu na swej własnej twarzy.
Zanim padło następne pytanie, Jack wtrącił:
— Nie widzę powodu, dla którego miałoby cię jeszcze coś w tej sprawie interesować, skoro Mickey i Mallory podpisali oświadczenie, w którym przyznawali się do zabicia tej kobiety.
— Podobnie jak czterdziestu dziewięciu innych osób.
— Dokładnie. Dlatego nazywa się to „masowym morderstwem".
— W tym tygodniu rozmawiałam z prokuratorami, którzy przygotowywali te zeznania I dowiedziałam się, że Mickey i Mallory nie byli wypytywani o każde popełnione przez nich morderstwo. Do podpisania przedłożono im w zasadzie listę nazwisk — bez żadnych opisów czy lokalizacji. Niemożliwe, żeby zdawali sobie sprawę, kim były kolejne osoby z tej listy.
Scagnetti zapalił papierosa, kładąc na biurku wciąż palącą się zapałkę, która, na stalowym blacie wypaliła ciemną aureolę.
— Pozwoli więc pani, że jej pomogę — obecnie znajduję się w więzieniu i przygotowuję się do roli przyzwoitki, towarzyszącej naszym mordercom w drodze do szpitala dla czubków, dokąd jedziemy jutro rano. Z przyjemnością zapytam jedno z nich o to, tak, żeby się upewnić.
— To nie będzie konieczne, drogi detektywie. Ja właśnie tam jadę.
Jackowi zaschło w gardle. Ręka, w której trzymał papierosa nieco zadrżała.
— Nie rozumiem za bardzo, po co.
— Pogadamy o tym, jak już tam będę, detektywie. Po prostu zadzwoniłam, by dać ci znać, że wkrótce przyjeżdżam i umówić się na spotkanie w pokoju naczelnika.
— Pogadamy o tym teraz, pani doktor, Kathy, czy jak tam kurwa chcesz, żeby cię nazywać — odparł Scagnetti, a jego głos wyraźnie zmienił barwę. — Czy ty podajesz w wątpliwość moje umiejętności śledcze?
Pani Ginniss na moment zamilkła. Na ogół była uprzejmą, rzeczową osobą, jednak po tym, co usłyszała od Scagnettiego, po tych wszystkich kąśliwych uwagach i zniewagach jakie musiała znosić, po ciągłym prezentowaniu przez niego typowej dla filmowych „macho" pewności siebie, nie mogła oprzeć się pokusie „odgryzienia się".
—Nie, panie detektywie, uważam, że są najwyższej próby—jeśli tylko tego chcesz. Być może są nawet za wysokie. Zawsze zadziwiała mnie twoja niesamowita umiejętność wczuwania się w rolę mordercy.
Nigdy nie dowiemy się, co działo się wówczas w duszy Jacka Scagnettiego, z ciszy jaka zaległa na linii wywnioskował jednak, że gra się zaczęła. Instynktownie, wiedział, że Katherine przypuściła atak; a jeśli tak rzeczywiście było, to detektyw stanowił w tym momencie łatwy obiekt działań zaczepnych. Dopiero później, gdy opisywane wypadki były już odległą przeszłością i przestały interesować Jacka Scagnettiego i Katherine Ginniss, wyniki badań laboratoryjnych potwierdziły związek zdartej tkanki, znalezionej pod paznokciami Hailey Robbins z zadrapaniami na twarzy Scagnettiego widocznymi na taśmie przedstawiającej ujęcie Mickeya i Mallory w aptece Drug Zonę.
Kathy miała go w garści. Obsesja Scagnettiego na tle morderców, zrodzona w dniu, w którym Charles Whitman wdrapawszy się na wieżę obserwatorium Uniwesytetu w Teksasie zaczął wybierać sobie cele wśród przechodniów, kropla po kropli wypełniała każdą kolejną minutę jego życia. Aż nadszedł moment, w którym Jack nie mógł już dłużej opierać się pokusie. Ten okropny wypadek, który odebrał życie jego matce, miał w sobie jakąś nęcącą moc, równie przyciągającą, co odpychającą; i w końcu Jack nie był już w stanie opanować się. Tęsknił za dreszczykiem emocji, za seksualnym uniesieniem, zarezerowanym dotąd jedynie dla tych, których tak wytrwale tropił.
To był koniec.
Jedna rzecz nie pozostawiała wątpliwości: dla Scagnettiego nie istniała żadna droga ucieczki. Musiałby natychmiast opuścić więzienie. Być może ten telefon był ze strony Katherine wskazaniem ewentualngo wyjścia? Może chciała go dodatkowo pognębić ścigając go po całym kraju? A może, jako koleżanka po fachu, pragnęła, by do końca kariery Jack mógł zachować swą godność. Scagnetti nie był niczego pewien. Ale niezależnie od tego, co myślał, oczywistym stało się, że zdecydował się ulec przeznaczeniu.
— Dobra robota, pani doktor. Wiele osób po prostu przeoczyłoby tak drobne szczegóły. Oprócz pani.
— Dziękuję, drogi detektywie. Przyjmuję to jako komplement i dobrą wróżbę na przyszłość.
Cisza.
— A więc — podjęła — spotkamy się na miejscu.
— Na pewno nie, jeśli spotkam cię pierwszy — roześmiał się Scagnetti.
Odłożył słuchawkę i wyszedł z pokoju. Miał przed sobą jeszcze jedno służbowe spotkanie. Z Mallory Knox.
15
Dwight McCIusky nie był szczęśliwym człowiekiem.
Wyrażając zgodę na wkroczenie Wayne'a Gale'a i jego wędrownej trupy na teren Batongaville w celu przeprowadzenia wywiadu z Mickeyem Knoxem, nie miał ani przez chwilę zamiaru dotrzymywać swojej obietnicy. Bawiło go, gdy ten tak zwany „dziennikarz" myślał sobie, że zawsze będzie dostawał to, czego zażąda. Obecnie, Mickey i Mallory mieli zostać wysłani na trzy tygodnie do Nystrom, a na skutek niewiarygodnej wręcz biurokracji, jaka towarzyszyła uzyskaniu zezwolenia na zrobienie czegokolwiek za pośrednictwem Departamentu Więziennictwa stanu Illinois, niemożliwością wydawała się w miarę szybka realizacja podania o przydział spinaczy biurowych, nie mówiąc już o zgodzie na zrealizowanie na terenie więzienia telewizyjnego wywiadu na żywo.
Ale skąd miał wiedzieć, że ten fajfus Gale nosił w swym tornistrze generalską buławę?
Jeszcze w roku 1975, poprzednik McClusky'e-go, Santino Gonzalez, który był przedstawicielem „nowego chowu" funkcjonariuszy więziennych i posiadał wyższe wykształcenie jako pracownik socjalny, w swej pracy magisterskiej wypowiadał się przeciwko karze śmierci. Pewnego dnia w więziennej jadalni doszło do zamieszek — odzyskanie kontroli nad rotundą zajęło strażnikom resztę dnia. Śmierć poniosło sześć osób.
Gonzalez podał się po tym do dymisji, a obecnie objeżdżał kraj z serią odczytów popierających najwyższy wymiar kary.
W dniu wybuchu buntu, na dostanie się do więzienia w godzinach szczytu, Gonzalez stracił półtorej godziny, dojeżdżając, jak zwykle z Chicago do Joliet. Zanim dotarł na miejsce, zginęło już dwóch strażników. Komisja do spraw więziennictwa zadecydowała wówczas, że jego następca będzie rezydował w Joliet, dzięki czemu praca naczelnika straciła na atrakcyjności; naprawdę niewielu kandydatów miało ochotę na osiedlenie się wraz z rodzinami w prowincjonalnej, „więziennej" miejscowości.
Jednak Dwight McCIusky toczył otwartą walkę o posadę naczelnika Batongavllle. Nie był może najbardziej błyskotliwym kandydatem, nie odznaczał się też najwyższymi kwalifikacjami, kusiła go jednak myśl o sprawowaniu żelazną ręką kontroli nad jednym z najostrzejszych zakładów karnych w Stanach. Nie musiał martwić się o dzieci, odkąd jeden z jego synów, Dwight poległ w Wietnamie w roku 1968, a drugi, Bryon, podjął pracę w firmie Alpo w CIncinnati, Ohio. Jego czterdziestoczteroletnia żona Maxine prowadziła sklep 1001 drobiazgów w centrum Joliet. Nie przeszkadzało jej życie w takim mieście — do momentu, kiedy po powrocie do domu, Dwight raczył ją wieczorną porcją opowieści o nowym miejscu pracy.
Napięty do granic możliwości McCIusky obserwował, jak ta banda pismaków i gryzipiórków (jak lubił ich określać) próbuje przejąć kontrolę nad jego więzieniem. Tacy ludzie potrafili miesiącami błagać władze sądowe o pozwolenie na uczestniczenie w egzekucjach wykonywanych przez władze federalne, a potem, już w trakcie „widowiska" rzygać na siebie nawzajem. Zbudowali sobie już specjalne pomieszczenie w Batongaville, tak by po ewentualnym „przedstawieniu" mogli doprowadzić się do porządku.
Z niesmakiem przyglądał się temu cyrkowi. Shawn Devlin, którego postawiono przy bramie z bronią gotową do strzału na wypadek gdyby sprawy naprawdę wymknęły się spod kontroli, nigdy jeszcze nie widział McCIusky'ego tak podenerwowanego. Naczelnikowi, jak zwykle, towarzyszyła para wiernych goryli, Kavanaugh i Wurlitzer, dwójka nienasyconych sadystów, chłonąca z oddaniem każde słowo swego pana. Shawn wspominał później, że McCIusky nerwowo obracał w palcach przypięte łańcuszkiem do pasa szczypce, którymi osobiście miażdżył nosy więźniom, obserwując jak inżynierowie dźwięku, kamerzyści, asystenci producenta, charakteryzatorki i inni „niezbędni pracownicy" (jak określono ich w podaniu o wejście ekipy na teren więzienia), urządzają sobie w ponurym budynku więzienia jarmarczne widowisko. Rośliny w doniczkach, dywaniki ze skóry zebry i skórzane fotele stanowiły jedynie początek tego, co w głębi swej duszy Dwight widział jako jedną wielką, idiotyczną klapę. W tle toczył się mecz SuperbowI, a McCIusky, niemal płonąc z nienawiści, przyglądał się Gale'owl.
Zbliżał się koniec czwartej kwarty. Wynik meczu, który okazać się miał dla Buffalo „przesławnym laniem", brzmiał 20 : 17 na korzyść Dallas. Spanikowani goście, odpowiedzialni za program stacji wydzwaniali od jakiegoś czasu do Wayne'a, ostrzegając go, że w wypadku dogrywki, wywiad zostanie opóźniony. Świdrujący w uszach, przeraźliwy skrzek, jaki wydawał z siebie wówczas Wayne, był w zasadzie niemożliwy do odszyfrowania, Devlin zwrócił jednak uwagę, że padła tam groźba poskarżenia się teściowi.
I jeśli Wayne Gale sprawiał ogromne kłopoty, to Mickey Knox okazywał spokój ducha, właściwy jedynie pogrążonym w kontemplacji mistrzom Zen. Z okazji wywiadu zgolił sobie włosy na głowie, a jego spojrzenia rodem z amerykańskich seriali komediowych, kontrastowały z własnoręcznie wykonanymi tatuażami, co w sumie sprawiało, że wyglądał bardziej niepokojąco niż kiedykolwiek. McCIusky i Gale wydawali się nie dostrzegać jego obecności w pokoju, ale Devlin był pewien, że mimo tego pozornego oderwania się od rzeczywistości, nawet najdrobniejsze szczegóły pozostawały w zasięgu uwagi Mickeya.
Gdy wprowadzono go tu przed dziesięcioma minutami, cała ekipa wstrzymała w napięciu oddech patrząc na jego łysą głowę, białą jak śnieg skórę rozciągniętą na ogromnej czaszce, a także na większe i ciemniejsze niż zwykle oczy. Jako pierwszy z szoku otrząsnął się Scotty, szybko poprawiając ustawienie świateł, tak aby wyeliminowany został efekt „blikowania", jaki na telewizyjnym ekranie wywołać mogła łysina.
— Miło cię znów widzieć, Mickey — odezwał się Wayne wyciągając na powitanie rękę. Mickey był jednak ciągle skrępowany łańcuchami, a ręce przymocowane miał kajdankami do pasa. Nie odezwał się też ani słowem, obserwując spode łba, niczym tygrys w klatce całe pomieszczenie.
— Czy moglibyśmy ucharakteryzować ci trochę twoją głowę? — spytał Wayne, starając się wypaść jak najbardziej przyjacielsko. Julie cofnęła się nieświadomie, podobnie, jak uczyniła to reszta ekipy. Ale Mickey jedynie uśmiechnął się i potrząsnął głową.
Gdy strażnicy sadzali Mickeya na krześle, Wayne oczyma duszy ujrzał strzępy jego dotychczasowej kariery. Obojętnie, ofiarą jakich zabiegów padł tutaj Mickey, musiały one odcisnąć swoje piętno na jednym z ośrodków jego mózgu. Do przeszłości należało jego poczucie humoru, błyskotliwość, indywidualizm — słowem, wszystko to, dzięki czemu stał się „Mansonem lat 90-tych". Zamiast tego, przed Wayne'em siedział kolejny Gacy, nudny jak flaki z olejem.
Nagle, Gale rozejrzał się po pokoju, tak jakby zobaczył go po raz pierwszy.
„Było nas dwunastu, uzbrojonych w karabiny Mossberga i rozstawionych naokoło", wspominał Devlin. „Trudno sobie to wyobrazić, że Wayne po prostu nas wcześniej nie zauważył." Ale Wayne podskoczył niczym dekorator wnętrz, który w pewnym momencie odkrył na ścianach domu Franka Lloyda Wrighta obraz z jeleniem na rykowisku.
—O Boże!!! — wrzasnął, popychając jednocześnie McClusky'ego w bardziej ustronne miejsce. — Dwight — nie masz chyba nic przeciwko mówieniu do ciebie po imieniu, co? Dwight, możemy chwilę pogadać?
McCIusky przeczuwał coś niedobrego, ale nerwowym kiwnięciem głowy wyraził swą zgodę. Wayne objął naczelnika ramieniem i przeszedł się z nim po sali.
— Widziałeś tych kolesiów, którzy dla mnie pracują? — spytał Wayne.
— Tak, widziałem.
— Fajna paczka, co?
— Wygląda na to, że tak ...
Wayne nie czekał na dokończenie zdania.
— Scott to genialny kamerzysta. Roger jest magikiem od dźwięku. Ten tam, Josh, to świetny operator playbacku, jakiego nigdzie nie znajdziesz. Herb i Frank to moi ludzie od świateł, daleko bym bez nich nie zajechał. Marla, moja asystentka, absolutnie nieodzowna. I Julie, producent — bez tej „Julii-Ciotuli" to jak bez ręki.
— Ona się tak nazywa?
— To tylko taka ksywka — odparł Wayne. — No więc to są moi ludzie i tylko oni mi są potrzebni. Po paru latach przepracowanych razem, stanowimy coś w rodzaju dobrze naoliwionej maszyny. Albo nie, może raczej samochód wyścigowy. Nie, to się nie nadaje. A tak naprawdę, to jesteśmy jak szwajcarski zegarek. Mały, złożony i zwarty ... niby nie powinien działać tak dobrze, a jednak działa. A wszystko dzięki znakomitemu rzemiosłu, fachowości i czułej ręce artysty.
Wayne przerwał na moment, tak aby McCIusky mógł to wszystko strawić. Nie szło za dobrze.
— Dwight, nie wiem, czy kiedykolwiek występowałeś przed kamerą...
— No wiesz, zdarzyło się — z dumą potwierdził McCIusky.
— Naprawdę? — zawołał z udanym entuzjazmem Wayne.
Devlin obserwował rozbawienie, jakie malowało się na twarzach członków ekipy, którzy z pewnością podobne sceny musieli oglądać wcześniej. McCIusky cierpiał jednak na największą chyba w stanie Illinois manię wielkości, a pochlebstwa Wayne'a tylko ją podsycały.
— Wystąpiłem jakieś osiem lat temu w programie Książęta Hazardu.
— No taaak, świat jest mały — westchnął Wayne. — No więc na własne oczy miałeś okazję przekonać się, jak takie rzeczy robi się w Hollywood. Wszędzie światła, generatory, stu pięćdziesięciu członków ekipy...
— Tamten program przygotowywało chyba dziewięćdziesiąt pięć osób, może trochę więcej. Nie mówiąc już o Generale Lee — tym od Dodge'ów — mieli tam chyba ze trzy czy cztery auta. Wydaje mi się, że na co dzień nie idzie im tak dobrze w wypadkach, jak w telewizji.
— Dobra — Wayne zdecydowanie przerwał początek opowieści o wiekopomnym spotkaniu McClusky'ego z Tomem Wopatem — tak czy inaczej, wiesz już, o co mi chodzi. Jest to na pewno niezła zabawa, prawda?
— Pewnie.
— No i teraz zobacz — tu siedzi jakiś dupek — Wayne pokazał palcem na lewo. — Następny siedzi sobie tam i czyta gazetę. Jeszcze jeden dupek usadowił się gdzie indziej. Wszędzie same dupki. Może gdybyśmy robili coś w rodzaju „Bach-bach-buzi-buzi", to byśmy ich tu potrzebowali. Ale nam chodzi o nastrój intymności. Dwóch ludzi rozmawia ze sobą. Powiedzmy, że przeprowadzam z tobą wywiad. Jedyną rzeczą, o jaką masz się w tym momencie martwić jest to, o co cię będę pytał. Między nami musi pojawić się zaufanie. Jeśli myślisz o tym wszystkim — tu Wayne ręką odsłonił niewidzialną kurtynę — nie zrelaksujesz się nigdy, nie wytworzy się żadne zaufanie. Będziemy mówić jakby obok siebie zamiast do siebie. Nie będzie szans na jakąkolwiek intymność.
Wayne dał McClusky'emu czas na wchłonięcie tego potoku słów. Devlin musiał oddać mu sprawiedliwość — Wayne był dobry w swoim fachu. Znalazł słaby punkt Dwighta i wykorzystywał ten fakt bez skrupułów.
— I to doprowadza nas do kwestii, o której chciałem z tobą pomówić. — Wayne zaprowadził McClusky'ego w przeciwległy kąt sali, tak by Mic-key nie był w stanie usłyszeć na jaki temat toczy się rozmowa i szeptem kontynuował:
— Muszę mieć Mickeya Knoxa odprężonego ... Mickeya Knoxa, który będzie mówił... Mickeya Knoxa, który powie wszystko, co do tej pory nie zostało opowiedziane. Mickeya Knoxa, który otworzy przed nami zamknięte po dziś dzień drzwi. A jak można tego od niego oczekiwać skoro nad głową stoją mu więzienni strażnicy?
McCIusky zorientował się nagle do czego zmierzał Wayne i podskoczył jak oparzony.
— To znaczy, co chcesz żebym u diabła zrobił?
— Zwolnił ich.
— Panie Gale, czy ma pan choćby najmniejsze pojęcie, jak niebezpieczny jest Mickey Knox?
— Naczelniku McCIusky, zapewniam pana, że przebieg kariery Mickeya Knoxa jest mi bardzo dobrze znany.
Rękawice zostały rzucone. Powietrze wypełniła wzajemna wrogość.
— Odkąd on i jego kobieta znaleźli się tu, zdążyli zamordować...
— Proszę nie przypominać mi faktów, panie naczelniku, znam je na pewno lepiej niż pan.
— A więc powiem panu o czymś, o czym pan jeszcze nie wie. Jeśli zabiorę stąd moich ludzi, Mickey Knox ukręci panu łeb jak kurczakowi.
Wayne zrezygnował na chwilę ze swego australijskiego akcentu.
— Po pierwsze, potrafię dać sobie radę sam. Wychowałem się w takiej okolicy, że miałem swego czasu okazję zmierzyć się z kilkoma takimi klientami. Nie obawiam się Mickeya Knoxa. Po drugie, jestem dziennikarzem I przygotowany jestem na wszelkie ryzyko. Po trzecie, nic takiego się nie zdarzy. Stary, uwierz mi, w najlepiej pojętym interesie Mickeya Knoxa leży to, aby rozegrać tę grę zgodnie z przepisami.
Wayne uświadomił sobie w tym momencie to, o czym reszta osób zgromadzonych w pokoju przekonała się już wcześniej; Dwight McCIusky nie był osobą, którą można było do czegoś zmusić. W tej chwili również trzymał w ręku wszystkie karty. Wayne zmienił taktykę.
— Chwileczkę — powiedział. — Zrobiło się trochę nieprzyjemnie, a tego chciałbym uniknąć. Mówiąc poważnie, Dwight, popatrzmy na to inaczej. — Wayne rzucił okiem na salę i policzył strażników. — Jeden ... dwóch ... trzech ... czterech ... siedmiu ... dwunastu ... facetów. Chryste Panie, Dwight, to za dużo. Zwolnijmy kilku z nich.
— Wayne, gdyby to był ktoś inny...
— Dwight, ja po prostu się obawiam, że on się zamknie przede mną mając na karku tych wszystkich „szeryfów", którzy z wycelowanymi w niego spluwami zaczną strzelać, zanim jeszcze zdąży podrapać się w nos. Prawdopodobnie mi też się wtedy dostanie. Oni go nienawidzą. On nienawidzi ich. Jaką to intymność mam tu stworzyć? Przy takiej nienawiści, jaka wisi w w powietrzu? Nawet my ją czujemy!
— Konkrety? — spytał McCIusky.
— Dwóch gości?
— Dobra, dwóch mogę zabrać.
— Nie, nie, nie, nie, nie, nie. Chodziło ml o to, żeby dwóch zostało.
— Nie mogę tego zrobić. Siedmiu.
— Trzech.
— No to połowa. Sześciu facetów i dosyć tego.
Wayne uśmiechnął się radośnie po odniesionym zwycięstwie. Rozległ się sygnał kończący mecz i jednocześnie obwieszczający przegranie przez Devlina trzydziestu dolarów — Buffalo Bills dostali w skórę od Dallas Cowboys 17 : 20. W tym momencie pieniądze zbytnio go nie interesowały; bardziej martwiło go to, że nie znalazł się pośród sześciu kumpli, których McCIusky właśnie odkomenderowywał z pokoju. Ale nic nie mógł na to poradzić.
I tak oto Mickey Knox pozostał pod pieczą szóstki strażników — kamery rozpoczęły pracę.
Devlin usłyszał jeszcze jak Wayne, prawie nie-dosłyszalym szeptem, wypowiedział, chyba do siebie samego, trzy słowa:
— Przedstawienie się zaczęło ...
16
Najdroższa Mallory,
Powiedziałaś mi kiedyś, że jestem pozbawiony uczuć. Miałaś rację i byłaś w błędzie zarazem. Obecnie, jest we mnie więcej uczuć niż kiedykolwiek przedtem. Nigdy nie tęskniłem za kimś tak, jak tęsknię teraz za tobą. Moja cela jest taka zimna, nocami drżę z chłodu. Wyobrażam sobie, że leżysz obok mnie trzymając mnie od tyłu, jedna z Twoich nóg leży na mojej, a Twe ramiona obejmują mnie z całej siły. Leżę w tej mojej celi i wyobrażam sobie że Cię całuję. Nawet nie kocham się z tobą, tylko godzinami całuję cię. Pamiętam każdą chwilę, którą spędziliśmy razem. Pamiętam każdy dowcip, który opowiedziałaś. Każdą tajemnicę, którą się ze mną podzieliłaś. „Podzieliłaś" czy „odkryłaś przede mną"? Chyba „podzieliłaś" pasuje tu lepiej.
Pamiętam twój każdy wybuch śmiechu. Pamiętam każdy posiłek, jaki wspólnie spożyliśmy. Pamiętam, jak gotowałaś. Pamiętam, jak oglądałaś „Davida Lettermana". Pamiętam szybką jazdę naszym Dodge 'em Challengerem i Ciebie, kochanie, obok mnie. Twoje bose nogi spoczywały na desce rozdzielczej, a Ty śpiewałaś razem z Twoim ulubionym Patsy Kline'em. I tańczyłaś — Boże, tańczyłaś na masce samochodu. Leciało wtedy „Sweet Jane", a wokół Ciebie unosiły się anioły. Nigdy Ci wcześniej tego nie mówiłem, ponieważ nie chciałem zakłócać ich spokoju kierując ku nim Twą uwagę. Bałem się, że odlecą od Ciebie. Gdy jednak ujrzałem Cię po raz pierwszy, zauważyłem, że otaczała Cię świetlista aura. Widziałem też jak one tańczyły i wirowały wokół Ciebie i wiedziałem, że to Ty jesteś moim zbawieniem.
Czasami ciężko jest mi mówić o tym wszystkim, co znajduje się wewnątrz mnie. Dlatego tak bardzo wkurzają mnie ci wszyscy tępi psychiatrzy i ta cała banda, która chce poddać mnie psychoanalizie i porąbać moją osobowość w kawałki, tak by można potem położyć je na stole i powiedzieć "Proszę bardzo, ta oto część jest odpowiedzialna za zabijanie, ta za kochanie, ta za to, że jego tatuś ciągnął go za kutasa, a ta za to, że nie dali mu na szóste urodziny nowego, błyszczącego rowerka, na punkcie którego oszalał". Ten gość, doktor Reingold, on już nie zajmuje się psychoanalizą, prawda? Chyba zdążyłaś pokazać mu, co potrafisz, co? No właśnie, taka jest moja dziewucha. Wiesz, za każdym razem, gdy oddawałem strzał i kula trafiała do celu, za każdym razem, gdy rzucałem nożem, który lądował tam, gdzie chciałem, odkrywało się przede mną prawdziwe oblicze tego świata. Nadchodził ten moment krystalicznej jasności i wiedziałem — po prostu wiedziałem, że w tym wszystkim chodzi o to samo. Nie ma żadnych części. To tylko złudzenie. To ja jestem każdą osobą i rzeczą, jaka kiedykolwiek istniała. To właśnie ludzie nazywają Bogiem, a ty kochanie jesteś zwierciadłem, które mi to wszystko pokazało. Ty i Twoje anioły. Uczysz mnie rzeczy, o jakich wcześniej nie miałem pojęcia. Uczysz mnie kochać.
Wszystkie Boże stworzenia wiedzą, jak ciężko jest rozwijać się. Ale ja naprawdę się rozwijam. Wiem, że miałaś mnie już dosyć zaraz przed tym, jak nas złapano. Na sumieniu miałem wtedy zabicie tego Indianina, acha i było też coś z tą zakładniczką, ale może pogadamy o tym później. Tak czy inaczej, zamordowanie Indianina było przypadkowe. Czasami jednak musisz za takie „przypadki" płacić długi — bo w pierwszym rzędzie, popełniasz je dzięki własnej karmie. Nie ma ludzi niewinnych, kochanie, w żadnym wypadku. Nawet ty nie jesteś niewinna. Ale czas naszego ocalenia zbliża się, czuję to. Ta cząstka mojej osoby po prostu wie o takich rzeczach, o których inni ludzie nie wiedzą — no tak, chyba przed chwilą wspominałem o tym, że nie ma żadnych cząstek i tak dalej, ale przypuszczam, że istnienie jakiejś całości zawiera w sobie też pieirwiastek odrębności — zatem ta właśnie cząstka mówi mi, że nasz czas jest już blisko. Czas, który zmieni nasze życie i wydobędzie nas z tego nędznego świata złudzeń i cierpienia. Rozszerzy się wtedy nasza świadomość i przeniesie nas na zupełnie inne poziomy istnienia. Czuję to. Mal. A ból jest wciąż tak ostry. Moja skóra jest czuła nawet na dotyk słonecznego światła, a zapach kropel deszczu na wietrze sprawia, że oddychanie staje się dla mnie męką. Przypomina to nieustający ból narodzin, ale ja przychodzę właśnie na świat, którego zwykli ludzie nie są w stanie sobie wyobrazić. A ty, kochanie, znajdziesz się w tym świecie obok mnie. Dlatego, w tym okresie transformacji, tak bardzo inspiruje mnie wspominanie wspólnie spędzonego przez nas czasu, któremu poświęcam całe godziny. Nie wyrywam się naprzód. Przyjmuję to na spokojnie i przeżywam kolejny dzień. Tak, jak robiliśmy to w dniu naszego pierwszego pocałunku ...
(Ten nie dokończony list, policja stanu Illinois znalazła 30 stycznia w celi Mickeya Knoxa po zamieszkach w więzieniu Batongaville. List zniknął w tajemniczy sposób, by w lipcu tego roku znaleźć się na aukcji w Domu Aukcyjnym Christie. Cena sprzedaży wyniosła 25 tysięcy dolarów.)
17
W chwili, gdy powstaje ta książka, w całej Ameryce nie ma chyba nikogo, kto nie oglądałby nadawanego na żywo z Batongaville, bezpośrednio po meczu SuperbowI, głośnego wywiadu z Mickeyem Knoxem, przeprowadzonego przez Wayne'a Gale'a. Był to rodzaj kuracji wstrząsowej, która uświadomiła Amerykanom, do jakiego stopnia posunęło się zwyrodnienie mediów w ich własnej fascynacji procesem ciągłego szokowania widzów. I podobnie jak wypadek drogowy na autostradzie — wywiad przyciągał przed odbiorniki nawet tych, którzy usiłowali nie zwracać na niego uwagi.
Punktualnie o godzinie 19.42 czasu centralnego, bezpośrednio po zwycięstwie Dallas Cowboys nad Buffalo Bills, na ekranie telewizora w świetlicy więziennego skrzydła B, pojawiła się zapowiedź wywiadu, której towarzyszyła podobizna Mickeya Knoxa.
— A teraz proszę państwa, Wayne Gale oko w oko z Mickeyem Knoxem — prosto z zakładu karnego w Batongaville i w przeddzień badania mózgu Mickeya. Winien czy nie? Niech sędzią w tej sprawie będzie cała Ameryka ...
„To tak, jakby w tym momencie jakaś brzytwa pocięła powietrze w plasterki", wspominał później „Mad Dog" MacMillan, który program oglądał właśnie w więziennej świetlicy, w skrzydle B. „Pocięła nas wszystkich. Nikt nie wstawał i nie odchodził do swoich zajęć — na ekranie pojawiła się twarz Mickeya. Faceta, który odkąd zjawił się tu rok temu, bez przerwy robi jakieś zadymy. A teraz cały kraj może sobie oglądać tego skurwiela. Który opowiada, że wilk nie wie, o tym, że jest wilkiem, a jeleń, że jest jeleniem, bo to Bóg tak wszystko urządził.
Nie pamiętam dokładnie kiedy to się stało, ale chyba wtedy, gdy on zaczął pieprzyć o tych demonach — tak, to było to — on coś mówił o jakimś demonie, który żyje wewnątrz każdego z nas, że każdy w sobie go ma. I ten demon karmi się twoją nienawiścią. Rani, gwałci, morduje, wykorzystuje twoje słabości, twój strach. I mówił, że przetrwać mogą tylko ludzie źli.
Wiesz, gdybyś miał kiedyś ochotę na własne oczy ujrzeć nienawiść i strach i przyszedłbyś do Batongaville, to na pewno trafiłbyś we właściwe miejsce. Mickey wypowiedział te słowa, a po chwili wszystkim nam wydawało się, że coś nagle wybuchło. Ale tak się złożyło, że wówczas nikt nie potrzebował pretekstu. Spoglądam i widzę tego młodego Slima, który zresztą zawsze miał coś dzikiego w oczach — patrzy na ekran i widzi wszystko, obojętnie, o czym w tej chwili mówi Mickey Knox.
I potem, z tego, co sobie przypominam, przez salę przeleciał blaszany kosz na śmieci. Rąbnął prosto w telewizor, który eksplodował niczym sztuczne ognie na Święto Niepodległości. Gdy dzieje się coś podobnego, to uzbrojeni policjanci — tak czy inaczej, zawsze są trochę nerwowi — pojawiają się na pomostach, zaczynają krążyć po blokach z celami, oddają ostrzegawcze strzały w powietrze.Nie mam pojęcia, o czym ten pojebany sukinsyn opowiadał, ale faktem jest, że wszystkich «wzięło» jednocześnie.
Dalej, pamiętam, że wszyscy robią jeszcze większe zamieszanie. Policjantów w świetlicy zatłuczono na śmierć krzesłami i nogami od stołów. Policjanci na pomostach strzelają jak opętani i biegają w górę i w dół po ostrych jak brzytwa siatkach. Strzelają, strzelają i strzelają. I jest ich coraz więcej.
Ktoś zaczął wyciągać materace z cel i podpalać je. Nie wiem co sobie wówczas pomyślał, bo chociaż więzienny budynek jest duży, to materace, które wykonane są z gumowej pianki, a nie wypychane pierzem, zaczęły dymić, powietrze wypełnił smród palonego plastiku i nie można było oddychać. Do tego czasu policjanci odłączyli dopływ wody, tak że nie można było tego ugasić, więc zaczęliśmy wyłamywać rury ze ścian i spod sufitów, żebyśmy nie zadusili się na śmierć.
Jeśli jakieś miejsce kiedykolwiek wyglądało jak piekło, to mówię ci stary, było to właśnie nasze więzienie. Elektryczność trafił szlag, więc jedyne światło dawały płonące materace. Z sufitów spływa woda, a para wypełnia cały blok. Spoglądam pod nogi, a tam woda na trzy cale. I zabarwia się na czerwono, naprawdę, nie okłamuję cię. Te sukinsyny przez poręcze schodów wyrzucają sterty papierów, policjantów i cokolwiek wpadnie im w łapy. Unoszę oczy i mówię sam do siebie: David, stary kumplu, wygnij ty się lepiej do tyłu i pocałuj na do widzenia swoją dupę, bo tu się dopiero zaczyna..."
Dobiegła właśnie końca druga przerwa na reklamy, która nastąpiła zaraz po tym, jak Mickey Knox wyznał Wayne'owi, że uważał się za „urodzonego mordercę". Shawn Devlin dostrzegł wówczas przy telefonie Dwighta McClusky'ego. „Cokolwiek docierało do niego z drugiego końca linii, McCIusky wyglądał jakby zakorkował się własnym hemoroidem."
— Gdzie? O cholera! ... Dobra ... W porządku...Zmobilizuj ludzi. Ja już idę — McCIusky odłożył słuchawkę i zaczerpnął swój ostatni łyk świeżego powietrza. — Wyłączyć kamery!!! — wrzasnął.
— Ty chyba żartujesz — zawołał Wayne nie wierząc własnym uszom. — Mamy kończyć!? Na miłość boską, przecież to idzie na żywo! Mamy jeszcze dziesięć minut! Dwieście milionów obywateli tego kraju ...
— W świetlicy skrzydła B wybuchł bunt. Mają broń, zakładników, materiały wybuchowe. Kończyć to natychmiast!— powiedział McCIusky tonem, któremu w ciągu ostatnich dziewiętnastu lat, nikt w Ba-tongaville nie miał odwagi się przeciwstawić.
Ale Wayne Gale nie dawał sobie dmuchać w kaszę.
— No to może pójdziemy z tobą i sfilmujemy to, co? Dwight, na litość boską, to jest na żywo!
— Zostaniesz tu i morda w kubeł! — rozkazał mu McCIusky, który w tym momencie był o krok od definitywnego zakończenia dylematów i rozterek Wayne'a. — Muszę do jasnej cholery sam zobaczyć, co się tam dzieje zanim pozwolę ci cokolwiek filmować. To wszystko w pierwszym rzędzie zaczęło się od tego twojego pieprzonego wywiadu.
Wayne wybiegł za nim z pokoju. W desperackim geście próbował rzucić się na naczelnika. — Dwight, przecież to ogląda cały świat! To już się nigdy nie powtórzy! Będziesz sławny. Przejdziesz do historii! Dwight!
Gwałtowny atak, przypuszczony przez Wayne'a sprawił, że wściekłość McClusky'ego przerodziła się w nieufność. Dwight zwrócił się do Kavanaugha.
—Ten dupek chce mówić mi co ja mam robićw moim własnym więzieniu. Niech idzie do diabła! Ten neandertalczyk nie ma pojęcia w co się tu wpakował, ale my wiemy doskonale. To nie on będzie za to wszystko odpowiadał, tylko my, więc sprawdźcie spluwy, palce na spuście i przygotujcie się na oddanie strzału w każdej chwili!
Opowiada Shawn Devlin: „Wtedy jakoś tak uświadomiłem sobie, że nie mam najmniejszej ochoty iść razem z naczelnikiem w samo serce tej zadymy, i że zostanie w pomieszczeniu, w którym przeprowadzano wywiad byłoby chyba bezpieczniejsze. Ale muszę powiedzieć, że byłem zadowolony, gdy McCIusky kazał mi iść ze sobą. Pamiętam, że wychodząc, spojrzałem na Duncana Homolkę, który jadł już chyba dziesiątego pączka tego dnia, i podziękowałem Bogu za wyciągnięcie mnie z tego cholernego pokoju. Mogłem znajdować się wszędzie, byle nie obok tego szaleńca, Mickeya Knoxa."
Gdy zamykały się drzwi, Devlin po raz ostatni rzucił okiem na czterech strażników i Kavanaugha, których pozostawiono z Mickeyem. Jego przyjaciele i kumple od kielicha.
Za godzinę wszyscy będą leżeć martwi.
***
Zbliżając się wraz z dwójką więziennych strażników do celi Mallory, Jack Scagnetti nie miał pojęcia, co działo się w skrzydle B. Gdyby nawet ktoś mu o tym powiedział, niewiele by z tego dotarło do świadomości słynnego detektywa. Wchodził właśnie do tunelu, z którego nie było ucieczki, nie pozostawało mu więc nic innego jak podążać w jego głąb, do samego końca. Znajdowała się tam Mallory Knox. Swym śpiewem przyciągała go coraz bliżej, niczym syreny, wzywające Eneasza do rzucenia się w morskie fale, prosto w objęcia śmierci.
„Mówiłem mu, że nie powinien wchodzić tam w pojedynkę", opowiadał później Frank Lesh, strażnik, który towarzyszył Scagnettiemu w jego spotkaniu z przeznaczeniem. „On chyba myślał, że da jej radę. Wielu facetów popełniało wcześniej ten błąd i nie dożywało momentu, w którym mogliby tego pożałować. Ale nic na to nie poradzisz. Ten facet był jakimś federalnym supergliniarzem czy coś w tym rodzaju. Naczelnik powiedział, żeby robić to, co każe. Myślę sobie, cholera, może gość jest silniejszy ode mnie, ale ja za żadne skarby nie chciałbym znaleźć się w tym pokoju oko w oko z tą dziewczyną."
— Wstawaj, moje słoneczko — powiedział Scagnetti stukając do drzwi. Otworzył mu je Lesh. Scagnetti wszedł do środka i nakazał obu strażnikom opuszczenie celi. „Popatrzyłem na Austina, drugiego strażnika, zastanowiliśmy się chwilę, ale w końcu żaden z nas nie miał zamiaru mu się sprzeciwiać, więc wyszliśmy.
Poszliśmy w głąb korytarza i żaden z nas nie próbował nasłuchiwać, ale dochodziły nas ich pomruki i śmiech tej Mallory. Miała taki przeraźliwy śmiech, jak jakaś psychopatyczna dziwka.
Taki śmiech może ci się przyśnić w nocy, w jakimś koszmarnym śnie. Nieczysty, lubieżny rechot. I myślę sobie, że może coś tam się dzieje pomiędzy supermordercą a supergliniarzem. Może on ma zamiar dobrać się do niej? Ja w każdym razie wolałbym wsadzić swego kutasa w tłuczone szkło. Austin i ja dochodzimy do wniosku, że za to, o czym nie wiemy nie będziemy odpowiadać — jeśli będzie z tego jakiś gnój — więc idziemy sobie w stronę holu na papierosa.
I potem, pamiętam, że nagle Scagnetti zawył jak szlachtowana świnia. Biegnę pod drzwi celi, ale klucze ma Austin. Stoimy jak wryci, widząc dziewczynę o wadze pięćdziesięciu kilo, która temu wielkiemu facetowi łamie kręgosłup. Z trudem otwieramy drzwi, odciągamy ją na bok, a Scagnetti, wściekły jak nie wiem co, wyjmuje swój pistolet. Przysięgam, że zastrzeliłby ją wtedy gdybyśmy nie zaczęli wrzeszczeć, żeby przestał. Wyglądało na to, że ona powiedziała Scagnettiemu, że on ma najmniejszego na świecie czy coś w tym rodzaju, bo przez chwilę on po prostu nie mógł znieść jej obecności na tym świecie. Potem wziął głęboki oddech, potem jeszcze jeden, a potem odetchnąłem ja, bo wiedziałem, że Scagnetti nie ma już zamiaru jej zastrzelić.
I nagle Scagnetti łapie gaz Austina i zaczyna polewać nim Mallory. Początkowo czułem ulgę, bo jej nie zastrzelił, ale zaczął ją oblewać gazem, a dziewczyna darła się wniebogłosy, i może faktycznie jest morderczynią, ale jest też kobietą, więc trochę ciężko było na to patrzeć. Zacząłem myśleć o powstrzymaniu go, ale w tym momencie otwarły się piekielne wrota i do celi wkroczył uzbrojony w karabin Mickey Knox. Zanim cokolwiek przyszło mi do głowy. Austin wylądował na ziemi. Wszystko zaczyna się dziać w zwolnionym tempie, czuję gorąco płynące od karabinowego wystrzału, który rzuca mnie pod ścianę. Dostałem.
I to była ostatnia rzecz, jaką pamiętam."
Gdy Dwight McCIusky opuścił „studio", Mickey Knox postanowił odegrać małą komedię.
Strażnicy, którzy pełnili służbę w bloku z izolatkami pamiętają, że Mickey cały czas wystawał przed lustrem czytając sobie w kółko na głos dowcipy z książeczki wydanej przez „Playboya". Nigdy go to nie znudziło i zawsze stanowił dla siebie najlepszą widownię. Niektóre z tych dowcipów były nawet zabawne.
Mickey był zatem w dobrej formie, gdy zabrał się do opowiadania kawału o małym Jasiu, który razem ze swą starszą siostrą i jej chłopakiem Bobbym pojechał do kina dla zmotoryzowanych.
„Krążył po pokoju tak, jakby chciał, żeby każdy z obecnych poznał się na jego dowcipie", wspomina Herb Gaines, członek ekipy American Maniacs. „Pomyślałem wtedy, o rany, ten gość naprawdę pragnie znajdować się w centrum zainteresowania. Ale potem, pamiętam, że zauważyłem, jak Mickey uważnie przypatruje się każdemu z nas. Bada, który ze strażników okazuje czujność, a który pochłonięty jest słuchaniem, dzięki czemu nie byłby w stanie oddać natychmiastowego strzału. Coś niesamowitego, naprawdę. I nadal nie wiem, jak on to robił. I nie wiem też, kto opiekował się mną podczas tej strzelaniny, z której wyszedłem cało, a która rozegrała się w pokoju nie większym niż pięć na pięć, ale korzystając z okazji, chciałbym tej osobie podziękować, kimkolwiek by była."
A dowcip z „Playboya" brzmi mniej więcej tak:
„Mamusia mówi do córki:
—Dobrze, możesz jechać do kina z Bobbym, ale pod warunkiem, że weźmiesz ze sobą Jasia.
Córka się zgadza, wszyscy jadą razem do kina i po paru godzinach wracają. Mamusia bierze Jasia na bok i pyta:
—No i co się działo? Gdzie pojechaliście?
A mały Jasio, który nie potrafi mówić, udaje, że kogoś całuje.
—Całowali się — domyśla się mama. — I co jeszcze?
Mały Jasio ściska niewidzialne piersi.
— Dobierał się do niej! I co jeszcze? Mały Jasio zaczyna się rozbierać.
— Rozebrali się! No i co dalej? Jasio symuluje stosunek płciowy.
— Zrobili to?! A ty?
Jasio zaczyna się onanizować."
„W tym momencie wszyscy obecni w pokoju wybuchają śmiechem", wspomina Gaines, „włącznie z Mickeyem, który trzyma w ręku pączek, który wziął sobie z pudełka, podchodząc do Kavanaugha. Gdy rzucał go Homolce, który na pewno by go złapał, Mickey kończył swój dowcip wrzeszcząc: Jasiu, nie!"
„Myślę, że Mickey szybko uświadomił sobie, że najbardziej czujny z nas wszystkich był Kavanaugh, który miał też najlepsze oko", opowiadał później Devlin, „Być może doszedł do wniosku, że jako pupil naczelnika, Kavanaugh miał najwięcej do stracenia."
Homolka w mgnieniu oka złapał rzuconego mu przez Mickeya pączka. W tym momencie Mickey rzucił się na karabin Kavanaugha i strzelił przed siebie, jako pierwszego trafiając strażnika Zendela, a zaraz potem Powella. Prowadzący śledztwo opisali to później jako szczęście w nieszczęściu— gdy Powell upadał na podłogę, jego strzelba wypaliła, śmiertelnie trafiając Kurtha, wielkiego, ale sympatycznego kolesia, który znany był głównie ze swej powolności.
— Ty chyba śnisz Knox, nigdy się stąd nie wydostaniesz — odezwał się leżący w stanie szoku na podłodze Kavanaugh. Strzelanina już przycichła i dla wszystkich w pokoju było już jasne, że bohaterem dnia jest rzeczywiście Mickey Knox. Aby przypieczętować odniesione zwycięstwo, pochylił się i zgruchotał Kavanaughowi wskazujący palec prawej ręki.
— Jestem najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na świecie, Kavanaugh. — Mickey zabierał się teraz za wskazujący palec lewej ręki. Kavanaugh wydał przeraźliwy okrzyk. — A jeśli najbardziej niebezpieczny człowiek każe ci coś wykonać, to powinieneś dobrze się zastanowić zanim mu odmówisz.
Było jasne, że Kavanaugh nie zamierzał przysparzać Mickeyowi żadnych dodatkowych kłopotów. Podobnie, jak reszta znajdujących się w pokoju osób. Niedobitkom ekipy Wayne'a — kamerzyście Rogerowi Brinksowi, operatorowi dźwięku Herbowi Gainesowi, zajmującemu się playbackiem Joshowi Richmondowi i producentowi, Julie Gwenheiler — Mickey kazał iść za sobą. Należy tu dodać, że trzęsącego się ze strachu Wayne'a Gale'a znaleziono pod biurkiem.
Wydając Rogerowi polecenie (pod karą śmierci) uzyskania jakiegoś obrazu na przenośnej kamerze betacam, Mickey dał zakładnikom sygnał do wyjścia. Za członkami ekipy podążali, trzymając ręce w górze, Homolka i Kavanaugh. Pozostali wypadli z rejestru żywych.
— Kavanaugh, prowadź do celi Mallory — rozkazał Mickey. — I módl się, żeby była cała i zdrowa.
Gdy otwierały się drzwi, Wayne, w chwilowym przypływie geniuszu, chwycił ze stołu swój komórkowy telefon. W rezultacie, Ameryka stała się świadkiem najbardziej zuchwałej i skandalicznej w dziejach ludzkości ucieczki z więzienia.
Swoje miejsce w historii światowego dziennikarstwa, Antonia Chavez zapewniła sobie dzięki znalezieniu się we właściwym miejscu o właściwej porze.
Zaczynając jako reporter od spraw lżejszego gatunku, przekazując obszerne relacje z różnego rodzaju uroczystości i spotkań śmietanki towarzyskiej, trafiła później do jakiejś trzeciorzędnej stacji telewizyjnej w Chicago, gdzie znalazła miejsce jako drugi prezenter nadawanych o godzinie dziesiątej wiadomości. Dwa miesiące później kierownictwo zadecydowało, że konieczna jest pewna modyfikacja formuły programu, który stopniowo zaczął podupadać. Na szczęście Antonia ze swą tendencją do ubierania się w przeźroczyste bluzeczki wydatnie pomogła w powiększeniu, w okresie ostatnich kilku tygodni, widowni programu.
Styliści i charakteryzatorzy przygotowywali właśnie Antonię do pojawienia się na ekranie z zapowiedzią programu, kiedy nadeszła informacja, że stacja uzyskała połączenie z nadającym na żywo z Batongaville, prosto z epicentrum więziennych zamieszek, Wayne'em Gale'em. Producent, Scott Mabutt spojrzał na Antonię i pomyślał „ona nie jest gotowa na coś takiego". Ale wiadomość przekazał nie kto inny jak teść Wayne'a Gale'a, szef całej sieci, nakazując stacji natychmiastowe rozpoczęcie przekazu na żywo.
Faceci odpowiedzialni za techniczną i merytoryczną zawartość programu oszaleli. Transmisja na żywo jest niemożliwa — mówili. Niemożliwe było bowiem kontrolowanie tego zalewu informacji trafiającego poprzez fale radiowe do tysięcy domów w całej Ameryce. Całe pokolenie dzieci mogłoby doznać psychicznego uszczerbku oglądając tę szatańską paradę. Z drugiej strony, sieć Wayne'a dojrzała wyjątkową okazję do zajęcia pozycji bezdyskusyjnego lidera wśród stacji telewizyjnych w tym sezonie. Przy okazji, zaowocowałoby to w przyszłości rekordowymi dochodami z reklam. Postanowiono więc, że transmisja rozpocznie się z sześćdziesięciosekundowym opóźnieniem, co stworzyło wygodną dla sieci sytuację; cokolwiek pojawiało się na ekranie, było, z punktu widzenia dziennikarskiej autentyczności, całkowicie uzasadnione. W rezultacie, osoba odpowiedzialna za ewentualne cięcia w programie, nie miała tej nocy zbyt wiele do roboty.
Po chwili, telewidzowie w całej Ameryce ujrzeli na swych odbiornikach napis:
WIADOMOŚCI — WYDANIE SPECJALNE
Po grzbiecie amerykańskiej widowni przeszły ciarki, które wywołał metaliczny głos spikera:
—Przerywamy w tym momencie nadawanie naszego programu by połączyć sie z naszym specjalnym wysłannikiem.
Antonia Chavez, wypchnięta przed oblicze telewizyjnej kamery, zmagała się z krnąbrną słuchawką, która za nic w świecie nie chciała wpasować się w jej ucho.
—Dobry wieczór państwu, mówi Antonia Cha-vez. Rozpoczynamy nadawanie specjalnego programu stacji WDN.
Na monitorach kontrolnych pojawił się obraz. Scott Mabutt gwizdnął cicho, widząc spektakl, jaki rozgrywał się przed jego oczyma. Nigdy wcześniej, w całej historii telewizyjnych wiadomości, nie widział czegoś podobnego. Przemówił cichym, spokojnym szeptem, prosto w ucho Antonii:
— Przenosimy się teraz do zakładu karnego Batongaville...
— Dowiaduję się właśnie, że przenosimy się do zakładu karnego Batongaville — powtórzyła bezbłędnie, — gdzie Wayne Gale, znajdujący się w samym sercu więziennego buntu na dużą skalę, kontynuuje swój przerwany wcześniej wywiad.
Na ekranie pojawiła się nieruchoma postać Wayne'a. Na pierwszy rzut oka, trudno było dokładnie dojrzeć, co właściwie się dzieje, ale chociaż ostrość obrazu zmieniała się co chwila, Amerykanie, jak zamurowani, siedzieli w swych fotelach, obserwując ze zdumieniem burzliwy przebieg wypadków.
— Z Batongaville mówi do państwa Wayne Gale — krew i ludzkie zwłoki, których wokół mnie jest cała masa, mówią nam, że ostatni rozdział księgi zatytułowanej „Mickey i Mallory" wciąż czeka na napisanie — oznajmił Wayne drżącym głosem. Kamera, kołysząc się jak szalona na ramieniu Rogera, przekazywała obraz chaosu, który panował już w całym więzieniu. Korytarze wypełnione były dymem i odgłosami strzelaniny. Więźniowie skakali po wewnętrznych rusztowaniach atakując i tak już okrutnie zdziesiątkowanych strażników, a także tłukąc się z wściekłością między sobą. Wayne stał nieco skulony, cofając się gdy Roger celował w niego swą kamerą.
— Tu, w Batongaville wybuchła niesamowita wojna. Czegoś takiego wcześniej nie widziałem. Grenada. Zatoka Perska...Batongaville — nazwy tych miejsc będą wkrótce wymieniane jednym tchem ...
Roger gwałtownie zakołysał kamerą, tak by złapać Mickeya, który pojawił się w korzytarzu i, prowadząc za sobą posklejanych taśmą zakładników, jednym strzałem unieszkodliwiał właśnie jednego z więźniów. Pozostali pensjonariusze zakładu karnego przebiegali z dzikim wrzaskiem tam i z powrotem, zatrzymując się czasami przed obiektywem by popatrzeć lub strzelić głupią minę.
„To trochę dziwne, ale spojrzałem na Mickeya i jego spluwę z uczuciem bezpieczeństwa", wspominał później Herb Gaines. „To było jak spełnienie najgorszych obaw. Gdziekolwiek spojrzałeś, tam wieszano, gwałcono, przebijano na wylot. Zanim ujrzałem więźniów niosących na kiju niczym totem głowę jednego ze strażników, uświadomiłem sobie, że dzieje się tu coś, co zobaczyć mogłem jedynie w najokropniejszych nocnych koszmarach."
Kavanaugh gorliwie wypełniał rozkazy Mickeya, czyli prowadził go do celi Mallory. Było to możliwe dzięki temu, że grupa buntowników, zabijając przy okazji trzech strażników, wdarła się do więziennego centrum operacyjnego, uzyskując tym samym dostęp do wszystkich bram, które natychmiast otwarto na oścież, jak również do tajnych kartotek, w których — na nieszczęście zainteresowanych — znajdowały się nazwiska więziennych konfidentów.
Żadna z tych rzeczy nie interesowała jednak Mickeya Knoxa, który przez korytarze podążał na spotkanie ze swym przeznaczeniem.
—To tu — oznajmił Kavanaugh wskazując przed kamerą rozpostartymi palcami zamknięte drzwi do celi.
Przy oślepiającym blasku reflektorów, Mickey, trzymając broń w pogotowiu, kopniakiem utorował sobie drogę do środka.
—Kochanie, już jestem.
Oczom jego i całej amerykańskiej widowni ukazał się obraz leżącej na podłodze, sponiewieranej Mallory. Mickey, jak to Mickey — najpierw strzela, potem myśli, jako pierwszy rozstał się więc z tym światem strażnik Austin. Drugi strażnik, Lesh, chwycił swój pistolet strzelając na prawo i lewo, ale i on, trafiony przez Mickeya, przeleciał na drugi koniec celi.
Prawdopodobnie zanim zorientował się do kogo strzela, Scagnetti otworzył ogień. Pierwsze strzały zabiły technika American Maniacs Josha Richmonda, który nie zdążył schować się za martwym Austinem. Również Mickey padł na ziemię, kryjąc się za wciąż ciepłym ciałem Richmonda. Broń wycelował prosto w Scagnettlego.
Przedstawienie toczyło się dalej. Jeden z nich musiał dzisiaj zginąć.
Przypominało to pojedynek w „O.K. Corral". Po jednej stronie Mickey Knox, nadzwyczajny okaz masowego mordercy, facet, który wie czego chce, posiadający charyzmę, zdolną ująć za sobą amerykańskie społeczeństwo. Po drugiej stronie Jack Scagnetti, osławiony stróż prawa, obrońca milczącej większości, którego krucjata na rzecz sprawiedliwości sprawiła, że miliony ludzi mogły spokojnie chodzić spać.
— Wygląda na to, że mamy pata — te słowa Mickeya utkwiły w świadomości telewidzów mocniej niż Schwarzeneggerowskie „Jeszcze tu wrócę" czy „Tak naprawdę, kochanie, to mam to wszystko gdzieś" Rhetta Butlera.
Po raz pierwszy w swojej trzydziestodwuletniej karierze Scottowi Mabbuttowi zabrakło słów. Stan taki zawdzięczał przytomności umysłu Antonii Chavez, która dzielnie domagała się od Wayne'a jakiegoś komentarza.
— Wayne? Wayne? Słyszysz mnie? Co tam się u was dzieje ...?
Wydawało się, że słowa Antonii przywracają Wayne'owi kontakt z rzeczywistością. Być może sprawiła to również wzrastająca w błyskawicznym tempie liczba widzów przed telewizorami. Wayne zdjął kamerę z ramienia Rogera i wycelował ją prosto w oblicze Scagnettiego, niepomny faktu, że gdyby detektyw zaczął strzelać, Wayne niechybnie wylądowałby na stercie martwych ciał tuż obok Mickeya.
Scagnetti nie miał zamiaru wycofywać się. Zbyt wiele siedziało w nim profesjonalnego gliniarza, by mógł pozwolić temu cwelowi na ucieczkę.
— Rzuć karabin, gnojku, ręce na kark i twarzą do ziemi!
— Bo co? Chcesz mnie zranić, czy co? — spytał niebezpiecznie opanowany Mickey.
— Ja nigdy nikogo nie zraniłem. Moja spluwa jest wycelowana prosto między twoje oczy, Knox. Jeśli nie rzucisz tej zabawki, to rozwalę cię w trzy dupy, a jeśli masz mnie na muszce, to lepiej strzelaj. Raz...
Scagnetti był zdecydowany na wszystko.
— Wayne, co tam się dzieje? — dopytywała się Antonia Chavez.
— Dwa ... — odezwał się Mickey.
Scagnetti był o włos od pociągnięcia za spust, gdy nagle i zupełnie niespodziewanie Mickey postanowił się poddać.
— Dobra Jack, udało ci się — powiedział, unosząc z rezygnacją lufę karabinu.
Większość spośród członków rekordowej, studwudziestomilionowej publiczności (na taki wynik wskazywały też zwykle konserwatywne sondaże firmy Nielsen), uważało, że Jack Scagnetti był tak zaprzątnięty swym zwycięstwem, że na parę chwil zapomniał o pozostającej w stanie szoku po oblaniu gazem, i leżącej tuż za nim Mallory. Potem jednak przyszło olśnienie — spekulowano, że być może detektyw po prostu czekał na to aż Mallory podniesie się i własnoręcznie go wykończy, co wydawało sie lepszym wyjściem niż spędzona po tej stronie krat reszta życia.
Grupy feministyczne były jednak mniej wyrozumiałe; co bardziej bojowe niewiasty twierdziły, że bohaterski zryw Mallory z widelcem w dłoni był zasłużoną karą dla Scagnettiego za to, co wcześniej zrobił z Hailey Robbins. Sto dwadzieścia milionów widzów wiedziało o tym, o czym Jack nie miał zielonego pojęcia — jego zwycięstwo było iluzoryczne, a czas spędzony na tym padole dobiegał końca.
Z dziką wściekłością, Mallory chwyciła Scagnettiego za włosy, odsłaniając przy tym jego gardło i wbijając w nie zwykły kuchenny widelec. Dławiąc się, detektyw bezradnie upadł na podłogę.
Wayne przeżywał euforię widząc, jak Mallory potykając się o martwe ciała ląduje w bezpiecznych ramionach Mickeya. Jego wrodzony instynkt bulwarowego reportera dał znać o sobie, przyćmiewając jednocześnie wszelkie odruchy samoobrony i ochrony. Wayne bezceremonialnie „najechał" kamerą na szatańską parę.
— Ten pocałunek nadchodził przez cały rok. Aż wreszcie nadszedł — oznajmił triumfalnie, wtykając swą głowę przed obiektyw, upewniwszy się wcześniej, że kamera pokazuje go z właściwej strony. — Dzieje się właśnie coś, co, jak wszyscy byli święcie przekonani, miało nigdy nie nastąpić. W tym momencie, Mickey i Mallory są jedynymi ludźmi na tej planecie!
Cała Ameryka z zachwytem obserwowała, jak Roger okrąża wraz ze swą kamerą szczęśliwą parę — jednak to, przed czym widzowie z niedowierzaniem przecierali oczy, było też niestety łabędzim śpiewem kamerzysty American Maniacs.
Dla Mickeya Knoxa było to spełnienie przepowiedni, w którą wierzył tak mocno, że gotów był dla jej spełnienia, bez cienia wątpliwości czy strachu, przewędrować bez szwanku przez piekielną otchłań.
Dla Mallory Knox było to niewiarygodne ukoronowanie jej życia i miłości, niepodważalny dowód na to, że anioły naprawdę się nią opiekują.
Dla Wayne'a Gale'a było to osiągnięcie nirwany, wywołanej przez mówiące same za siebie wyniki sondaży firmy Nielsen.
Dla Ameryki było to odrodzenie idei prawdziwej miłości.
Dla Jacka Scagnettlego był to koniec drogi.
Mickey Knox spojrzał na niego, trzymając w dłoni pistolet. Wymierzył... i strzelił.
I nic.
— Spaprałeś sprawę, Jack. Miałeś mnie w garści. Ja wtedy nie miałem już naboi.
Była jeszcze jedna nadzieja, jeszcze jedna szansa. Choć widelec cały czas przebijał na wylot gardło Scagnettiego, detektyw, plując krwią i desperacko walcząc o każdy łyk powietrza, wychodził ze skóry, by dosięgnąć leżący na podłodze pistolet.
Mallory była jednak szybsza. Jeśli przemówił wówczas do niej jakiś anioł, gdy schylała się by podnieść broń, to być może był to anioł Hailey „Pinky" Robbins.
— No i jaka seksowna jestem teraz, co? — spytała Mallory wysyłając Scagnettiego przed oblicze Stwórcy.
Jak Ameryka długa I szeroka, tabuny nastolatków wyległy na ulice i place, zapełniając również bary i kluby, by przy świetle świec oczekiwać ponownego nadejścia Knoxów. Historia Stanów Zjednoczonych nie znała dotąd wypadku, który w podobny sposób jednoczyłby amerykańską młodzież w chorej fascynacji i, co pozostaje niewytłumaczalne i przerażające zarazem, moralnym poparciu, udzielanym parze morderców.
Powskakiwali do swych samochodów i wyruszyli przed siebie z dziką beztroską, w głębokiej pogardzie mając wszelkie znaki drogowe, prawo i porządek na drogach. Szaleństwo, które znalazło swe ujście w Batongaville, udzieliło się poprzez fale eteru niemal całemu społeczeństwu. Policja zrezygnowała z zatrzymywania choćby najbardziej zuchwałych chuliganów, koncentrując swe wysiłki na próbach zapanowania nad przewalającą się przez ulice tłuszczą. Sytuację pogarszała dodatkowo obecność wracających do domów pijanych kibiców futbolu amerykańskiego, nie mogących się nadziwić, skąd nagle wzięło się tu tak wielu młodocianych wielbicieli drużyny z Dallas. Cała Ameryka z zapartym tchem zastanawiała się czy miłość Mickeya i Mallory okaże się dostatecznie mocna, by bezpiecznie wyprowadzić ich z Batongaville.
18
Gdy Dwight McCIusky wkraczał do posterunku strażników na zewnątrz głównego wejścia, wiedział, że przegrał z kretesem.
Wychodził właśnie ze swego pokoju, gdzie przed chwilą zbierał solidne cięgi od wysokiego urzędnika policyjnego — w pierwszej kolejności za dopuszczenie do przeprowadzenia telewizyjnego wywiadu na terenie więzienia — gdy dotarła do niego wiadomość, że więźniowie przejęli kontrolę nad posterunkiem dowódcy warty, znajdującym się wewnątrz głównego budynku. Ponieważ bramy były już pootwierane na oścież, należało za wszelką cenę nie pozwolić buntownikom na wydostanie się na zewnątrz.
Shawn Devlin podążał niczym cień za McCIuskym. Obaj weszli do pomieszczenia strażników, gdzie ostatecznie Devlin zdał sobie sprawę ze skali obecnych rozruchów. „Strażnik Towery wpatrywał się w rząd monitorów i odchodził od zmysłów", wspominał Devlin. „Gdy sam spojrzałem na ekran, nie musiałem się dłużej zastanawiać, dlaczego Towery oszalał."
I nawet obecnie, po upływie sześciu miesięcy, głos Devlina załamuje się wraz z przypływem okropnych wspomnień. Ręce zaczynają drżeć, a Shawn, dla uspokojenia skołatanych nerwów sięga po kolejnego papierosa, rozpoczynając jednocześnie opisywanie grozy i chaosu, jakie jawiły się wówczas jego oczom:
„W więziennym zakładzie fryzjerskim ujrzałem siedzącego na fotelu Baltina. Trzymało go dwóch łotrów, podczas gdy trzeci przykładał mu do gardła brzytwę. Z kolei Surran tkwił jakoś tak do góry nogami w płonącym kontenerze na śmieci. Jakiś biedny gnojek, nawet nie byłem w stanie go rozpoznać, wisiał pod dachem rotundy, cały we krwi, gardło roztrzaskane. I Zoumas...", Devlin na chwilę zamilkł starając się znaleźć odpowiednie słowa. „Zoumas, gość, z którym chodziłem na ryby i który pomagał mi w przeglądzie silnika mojego Camaro 396 R/S, rocznik 68 ... nie, naprawdę, nie mam ochoty opowiadać o tym, co oni z nim robili w jadalni. Byłem prawie szczęśliwy, gdy usłyszałem, że go zaraz potem zabili, bo nigdy później nie chciałbym spojrzeć mu prosto w twarz. Wiedziałem, że gdybym to był ja, to wolałbym natychmiast umrzeć."
Devlin, patrząc na krwawą jatkę, w której ginęli jego przyjaciele, znalazł się na skraju psychicznego wyczerpania. McCIusky aż trząsł się z wściekłości. Dla Sparky Nimitza, fana muzyki bluesowej, który dwa lata temu przeniósł się do Chicago aż z Brooklynu, nadeszły ciężkie chwile. Przekazywał właśnie naczelnikowi najnowsze wiadomości:
— Wydostali się na wolność, panie naczelniku— oznajmił podekscytowany.
Początkowo jednak do McCIuskyego nie docierało to, o czym mówił Sparky.
— Co takiego? — spytał.
— Oni ... oni są na wolności, szefie. Mickey i Mallory są na wolności.
Do McClusky'ego w końcu coś trafiło.
— Co to znaczy, „są na wolności"?
— Są uzbrojeni — ciągnął Sparky. Słowa i zdania zaczęły zlewać się w jeden potok. — Wzięli ze sobą ekipę Wayne'a Gale'a, Kavanaugha i Homolkę. Scagnetti nie żyje. Mają ze sobą kamerę i to wszystko jest teraz w telewizji!
McCIusky popatrzył nieruchomym wzrokiem tak, jakby jakaś wewnętrzna eksplozja zablokowała jego władze umysłowe. Po chwili jednak odzyskał zdolność mówienia.
—O nie! — wrzasnął. — Te dwa zdeprawowane dupki, te pierdolone skurwysyny zrobiły coś takiego w moim więzieniu. Już ich widzę, jak wiszą! Dosyć tego, Sparky, albo ja, albo oni!
„Sparky nie był geniuszem", opowiadał później Devlin, ale wiedział, podobnie jak my wszyscy, że nie był to dobry omen. Słyszeliśmy wcześniej opowieści o zamieszkach w więzieniu w Santa Fe w roku 1982 znanych powszechnie jako „Diabelska Rzeźnia". Najpoważniejszy bunt w historii amerykańskiego więziennictwa. Ale te opowieści nijak miały się do tego, czego właśnie byliśmy świadkami. A obecność faceta, który wykazywał wręcz psychiczne skrzywienie na tle brania odwetu, czym był zainteresowany bardziej niż odzyskaniem kontroli nad sytuacją w więzieniu, stanowiła dla nas niezłą gwarancję tego, że możemy nie doczekać jutra.
Byliśmy wstrząśnięci jego reakcją, ale tylko Sparky miał odwagę odezwać się w takiej sytuacji.
— O czym pan mówi, szefie? — zdziwił się. — Całe więzienie stoi w płomieniach, a pan tu nawija o tych dwóch wypierdkach.
McClusky'ego jednak pożerała wściekłość.
— Będę śledził te dwa szczurze bękarty, będę ich gonił jak jakieś dwa zasyfione kundle, którymi
zresztą są! — wypluwał z siebie. A potem rozkazał przysłać „zieloną bandę", specjalną jednostkę taktyczną, która pozostawała w ciągłej gotowości bojowej na wypadek, jaki właśnie miał miejsce w Batongaville. Nazwa wzięła się od fluoryzujących, cytrynowozielonych kombinezonów, jakie nosili członkowie jednostki.
Devlin w równym stopniu emanował wściekłością i niedowierzaniem; mógł od ręki zaproponować inne, znacznie bardziej sensowne sposoby wykorzystania „zielonej bandy", jak na przykład ratowanie życia strażników. Ale to McCIusky, a nie on, decydował o takich rzeczach. Naczelnik zaś wydawał się być opętany tylko jedną myślą.
— Ta dwójka dziś jeszcze będzie gryźć ziemię.
Mickey i Malłory mogliby zostać najsłynniejszą parą kochanków na świecie, ale wrodzony instynkt mówił im, że teraz należy walczyć o przetrwanie, miłość zaś nakazywał odłożyć na później. Amerykańskich telewidzów zdumiewał fakt, iż oboje poruszali się niczym jedna całość, porozumiewając się bez słów, intuicyjnie wskazując sobie nawzajem drogę i ustalając, kto w danym momencie ma iść pierwszy, i z której strony.
Mickey pociągnął Wayne'a za kołnierz jego koszuli.
— Hej, przyjacielu, jak ty się tu dostałeś?
— Przyjechaliśmy dobrze wyposażonym wozem transmisyjnym — odparł poufale Wayne.
— Gdzie go zaparkowaliście?
— Na zewnątrz, przed główną bramą.
— No to idziemy tam. Pozwól, że zaopiekuję się kluczami.
Wayne bez szemrania wypełnił polecenie.
—Mamy wóz, hurrraaa! — zawołał Mickey.
Nagle, gdzieś pomiędzy więzienną kafeterią a zakładem fryzjerskim, odezwał się komórkowy telefon Wayne'a. Jak okiem sięgnąć, trwały zamieszki. Więźniowie, uodpornieni na przetaczające się raz po raz obłoki gazu łzawiącego, podpalali co się dało i rzucali własnoręcznie wykonanymi granatami. Najpopularniejsza „dyscyplina sportu", zabijanie strażników, zaczęła ustępować innej konkurencji, a mianowicie torturowaniu kapusiów. Zasoby żywych strażników kończyły się, a szturmowano już pomieszczenia dla więźniów z ochroną — AO. Tajne kartoteki więzienne znalazły się w rękach buntowników, nie istniały już żadne tajemnice. Kto doniósł kiedyś na swego kumpla, od tej chwili pozostawał na jego łasce i niełasce. Demon zła zwyciężał.
—Kochanie, nic się nie stało! Przysięgam! Jestem ci cały czas wierny! — krzyczał Wayne.
W tym momencie wleciał na niego jakiś umierający więzień. Był dokładnie oskalpowany, a na jego plecach widniał napis DONOSICIELSKA ŚWINIA. — Pogadamy o tym, jak wrócę ... Oczywiście, że nie ... To jest gorsze niż jakiś zasrany Bagdad! Dolores, słuchaj, ja cię kocham!
Wayne wyłączył telefon. — Pieprzona krowa!
— Dalej! — zawołał Mickey, gdy całą grupą przebijali się przez hol. Kolumna zakładników składała się teraz z Wayne'a, Julie, Rogera, Franka, Kavanaugha i Homolki. Herb Gaines skorzystał z okazji i rzucił się do szaleńczej ucieczki w momencie, gdy jeden z więźniów zaatakował Wayne'a i Mickey zmuszony był go bronić.
„Od początku było jasne, kto był najcenniejszym zakładnikiem Mickeya", opowiadał Gaines. „Przypuszczam, że wówczas jego własne bezpieczeństwo zależało bardziej od utrzymania Wayne'a przy życiu niż od zabicia mnie." Gainesowi udało się opuścić budynek i schować się pod stertą śmieci, którą jakimś niezbadanym wyrokiem opatrzności pozostawiono nie sprzątniętą. Ukrywał się tam do następnego dnia, dopóki teren więzienia nie został oficjalnie zabezpieczony.
Znajdujące się w górze reflektory, omiatały przestrzeń tam i z powrotem. Z południowego korzytarza wybiegła grupa zielono ubranych, uzbrojonych komandosów i skierowała się ku skrzydłu G.
Mickey Knox nie miał wyboru i musiał skierować swój „zastęp" w drugą stronę korytarza. Ale na jego końcu czekało już pięciu strażników, którzy wybrali na swój „okop" właśnie to miejsce.
Wydawało się, że nie ma już żadnej ucieczki.
Strażnicy otworzyli ogień i po chwili Ich strzały trafiały kolejnych zakładników. Najpierw Roger, a razem z nim na podłodze wylądowała kamera betacam. Potem Julie, która rozpaczliwie próbowała rozerwać taśmę klejącą wokół nadgarstka, usiłując w ten sposób oddzielić się od martwego Rogera. Zupełnie niepotrzebnie. Potem przyszła kolej na Franka, którego klatka piersiowa eksplodowała na cały korytarz niczym jakiś gigantyczny pomidor.
Wayne Gale oszalał. W ułamku sekundy jego mózg zaczął pracować na zwiększonych obrotach, grad pocisków zatarł wszelkie różnice pomiędzy tym, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. W desperackim odruchu ratowania skóry za wszelką cenę, Wayne rozerwał taśmę, łączącą go z Kavanaughem, wyciągnął półautomat Glocka ze swego wysokiego buta i rzuciwszy się na podłogę zaczął strzelać do strażników, znajdujących się na drugim końcu korytarza.
Szczęście powoli zaczynało opuszczać Mickeya i Mallory, choć nie przestawali strzelać na prawo i lewo. Zarówno „zielona banda" z jednej strony, jak i oddział strażników z drugiej nie zmniejszały siły ognia. Mickey krzyknął na Mallory, która natychmiast i bez słowa rzuciła mu nowy magazynek.
Gdy Mickey zajęty był ładowaniem broni, strzelanina nagle ucichła. Spojrzał w głąb korytarza, gdzie przed chwilą stała czwórka strażników. Wszyscy zginęli.
Chwilę później zza martwych ciał wyłoniła się jakaś postać. Szczupła, mająca około lat czterdziestu i nieco wyłysiała — osobnik ów wyglądał raczej na państwowego urzędnika niż na mordercę.
— Kim ty, kurwa jesteś? — spytał Mickey spoglądając na osobnika trzymającego dymiący jeszcze karabin, dzięki któremu strażnicy rozstali się z tym światem.
— Jestem Owen — padła odpowiedź.
— Czego od nas chcesz? — spytał Mickey.
—Chcę, żebyście poszli ze mną — odparł Owen.
Batongaville było ostatnim miejscem, w którym Mickey spodziewał się spotkać członka swego własnego fan klubu.
—Teraz nigdzie nie idziemy — oświadczył Mickey.
Owen uśmiechnął się zagadkowo.
—Chodźcie — powiedział.
Zresztą nieważne, kim był ten facet — nosił więzienną bluzę i nie strzelał do nich, czego nie można było powiedzieć o zbliżających się w ich stronę zielonych komandosach.
—Dalej, kochanie. Chodź, Wayne — powiedział Mickey. — I weź kamerę.
— Dzień dobry, mówi Antonia Chavez. Jeśli dopiero teraz zaczęli nas państwo oglądać, to spieszę donieść, że nadajemy na żywo z więzienia Batongaville, gdzie Wayne Gale jest zakładnikiem Mickeya i Mallory uciekających w tym momencie na wolność pod osłoną ogromnego buntu, jaki tam wybuchł. Wayne, czy nas słyszysz?
Technicy stawali na głowie by ze zniszczonej kamery betacam wydobyć jako taki obraz. Wayne znajdował się w jakimś ciemnym i wąskim korytarzu; bez dodatkowego oświetlenia, trudno było odgadnąć, kto spośród członków ekipy pozostaje przy życiu. Wayne'a nieustannie paraliżował strach — maszerował pochylony,, starając się uniknąć spotkania z jakąś zdradliwą kulą, rozmawiając jednocześnie przez telefon komórkowy ze swą żoną Dolores, której imię z czasem stało się w amerykańskiej świadomości synonimem słowa „suka".
— Nie wiem za bardzo, dokąd w tej chwili idziemy — meldował Wayne. Zdążył już zdjąć z szyi swój krawat i niczym stary komandos przewiązać go wokół głowy, przy okazji prowizorycznie opatrując zranione od karabinowego wystrzału ucho, które krwawiło coraz intensywniej.
— Jesteśmy w korytarzu łączącym część zachodnią i wschodnią skrzydła B — oznajmił beznamiętnie Owen. — Te dziury, które widzicie, odchodzą do każdej z cel. To, co spływa tymi rurami, to ścieki. Ale to nasza jedyna droga ...
— Zamknij się — ostrzegł go Mickey. — Ten sprzęt — tu wskazał na kamerę, — wciąż pracuje.
I rzeczywiście, kamera wciąż działała. Na zewnątrz więzienia Katherine Ginniss w towarzystwie batalionu policji stanu Illinois, siedziała przed ekranem maleńkiego telewizora firmy Sony i obserwowała dramatyczny przebieg wypadków.
Przybyła do Batongaville przed godziną, oczekując ostatecznego rendez-vous z Jackiem Scag-nettim w biurze naczelnika więzienia. Teraz nie miała tu nic do roboty. Ale i jej, podobnie jak reszcie kraju, udzieliła się fascynacja przerażającym spektaklem (a może było to nieznośne uczucie niedokończonej roboty) — dość powiedzieć, że Katherine Ginniss z zapartym tchem obserwowała, jak Mickey Knox i jego świta wychodzą z więziennych ciemności na światło dnia.
I wyszli — wydostając się otworem kanalizacyjnym na drugim piętrze wschodniej części skrzydła B.
Wayne prowadził okrojoną do osób Kavanaugha i Homolki karawanę zakładników. Na zewnątrz czekał już strażnik z karabinem wycelowanym w Wayne'a.
— Nie strzelaj! Jestem Wayne Gale! Nie strzelaj!!! — wrzasnął Wayne. Pechowy strażnik zawahał się przez moment, co wystarczyło, by Wayne władował w niego całą zawartość magazynka swojego Glocka.
Dmuchnął potem, niczym Brudny Harry, w dymiącą lufę pistoletu, a krążąca w żyłach adrenalina wywołała w nim uczucie własnej potęgi. Jedno zabójstwo sprawiło, że osiągnął to, czego nie były w stanie wywołać u niego całe lata jungowskiej psychoanalizy.
—Jestem żywy! Po raz pierwszy w moim życiu! Ja żyję! Dziękuję ci, Mickey!
Mickey Knox od samego początku buntu zachowywał jednak przytomność umysłu i uświadomiwszy sobie, że zabić może cię każdy idiota z bronią w ręku, skwapliwie skorzystał z okazji i rozbroił Wayne'a i na powrót obarczył go kamerą.
—Musisz wziąć się w garść, stary — zwrócił uwagę rozczarowanemu dziennikarzowi.
Za najbliższym narożnikiem, mieli zamiar zejść na pierwsze piętro. Ale na podeście między kondygnacjami, blokując uciekinierom drogę na główny korytarz, a co za tym idzie na wolność, stał Dwight McCIusky, osłaniany z obu stron przez swych komandosów, którzy zresztą przed chwilą odzyskali parter we wschodniej części skrzydła B.
—Koniec zabawy, Knox. Zostaw ich!
Mickey chwycił Kavanaugha i wypchnął go na schody.
— Nie strzelaj, albo go rozwalę — ostrzegł naczelnika.
McCIusky zauważył to, co zdołało umknąć uwadze Mickeya,
— On już jest martwy, ty śmieciu! Gówno będziesz miał z tego wszystkiego! Ognia!
Shawn Devlin wiedział, że przekroczył w tym momencie jakąś nienaruszalną do tej pory granicę, gdy wraz z członkami oddziału specjalnego faszerował Kavanaugha seriami karabinowych pocisków. Ciało nieszczęśnika wykonywało jakiś niesamowity taniec, a pochylony Mickey złapał już Homolkę.
Ale Mallory była szybsza, chwytając Wayne'a za szyję, przyciskając mu do skroni pistolet i, wyprzedziwszy Mickeya, zaczęła przeciskać się przez wąską klatkę schodową.
—Cofnąć się śmierdziele, albo go rozpieprzę! Cofnąć się albo go rozpieprzę!
Żaden z policjantów nie opuszczał broni. „Ten facet specjalnie nas nie obchodził", wyznał później Devlin. Wayne zaczął pochlipywać.
— Nie strzelajcie! Błagam was, nie strzelajcie! Proszę, proszę, proszę...
— Gale, zamknij paszczę, ty fiucie! — wrzasnął McCIusky, zdziwiony, że jeszcze w takiej sytuacji ta dwójka potrafi wzbudzić w nim jakiś żal.
— Mickey i Mallory, słuchajcie no tylko...
— Sam zamknij paszczę! Nic nie chcę słyszeć! — zawołał Mickey.
— Mallory, jestem pewien, że to rozumiesz — jeśli zabijesz tego fiuta ...
Mallory popchnęła Wayne'a od tyłu.
—Łapa do góry!
Wayne posłusznie uniósł rękę. Mallory przestrzeliła na wylot jego dłoń.
Telewizyjni cenzorzy byli do tego stopnia zaszokowani tym , co widzieli na ekranie, że zapomnieli wyciszyć Wayne'a, wrzeszczącego „cholerni bandyci!!!"
Policjanci odskoczyli do tyłu.
Po północnej stronie schodów pojawiła się sylwetka Owena Trafta.
—Mickey, chodźcie tu. Znalazłem wyjście!
Kamera na ramieniu Wayne'a powędrowała w stronę łaźni na drugim piętrze, kiedyś lśniącej bielą
kafelków, dziś zbryzganej krwią, co przypominało sklep rzeźnika z ludzkim mięsem. Spod sufitu zwisali zarówno więźniowie, jak i strażnicy. Z ich rozprutych ciał bezładnie zwisały wszelkie wnętrzności.
Wołanie stojącego na schodach McClusky'ego było wyraźnie słyszalne.
— Sześćdziesiąt sekund i zjawiam się tam u was!
Któż z nas nie pamięta tego nieznośnego napięcia, towarzyszącego ostatnim, jak wówczas sądziliśmy, chwilom spędzonych na Ziemi przez Mickeya i Mallory Knoxów?
Antonia Chavez, ze spokojem obsługiwała pośpiesznie organizowane telefoniczne rozmowy z gośćmi z różnych stron kraju. Była pośród nich ciotka Mickeya, Ofelia, był też Darryl Gates z uni-versytetu Harvarda, specjalista od psychologii kryminalnej, czy w końcu przekonany o własnej wyższości, obrażony na wszystkich, wysoki urzędnik policyjny stanu Illinois. Antonia zdołała zapełnić luki w transmisji komentarzami i rzeczowymi pytaniami. Obserwowała ją cała Ameryka, a Antonia, niczym wycieczkowy pilot prowadziła wszystkich poprzez tę jedyną w swym rodzaju orgię nadawanej na żywo przemocy i sensacji.
Nikt też nie musiał dawać jej znać. gdy trzeba było przerwać reminiscencje ciotki Ofelii dotyczące pierwszej szkolnej zabawy Mickeya — nadchodziło ostateczne rozstrzygnięcie, McCIusky miał ich już w garści i nie wyglądało na to, że naczelnik, wraz z oddziałem osłaniających go wściekłych strażników pozwoli wyjść uciekinierom cało.
Oddająca się uroczystemu czuwaniu młodzież zamarła. Nastoletnie dziewczęta zaczęły płakać, przerażone perspektywą bezpośredniej transmisji masakrowania demona miłości, który był obiektem ich młodzieńczych marzeń i fantazji.
Widzieliśmy to wszyscy, a oczekiwanie zapierało nam dech, gdy nagle odezwał się komórkowy telefon Wayne'a. Była to Dolores. Ale Wayne odnalazł w końcu swą prawdziwą tożsamość, w co zresztą wierzyła cała widownia. W ostatnich, jak się wówczas wydawało, chwilach swego życia, Wayne zwrócił się do żony z uczuciem nowej mocy, jaka w niego wstąpiła, wydzierając się nad tracącymi swą moc bateriami telefonu.
—Zapomnij o wszystkim ty suko! Słyszysz? ... Nie wracam do domu! Uwolniłem się od ciebie. I żyję! Po raz pierwszy mogę powiedzieć, że ŻYJĘ! No więc — odpierdol się ode mnie!
Wayne rozłączył się. A każdy, kto w tym momencie miał jeszcze nadzieję, że ucieczka się powiedzie, musiał srogo się zawieść, widząc, jak Mickey pochyla się by pomóc Mallory w bandażowaniu krawawiącej rany.
— Cokolwiek się stanie, pamiętaj, że cię kocham ... — powiedział cicho, okazując jej, po raz pierwszy od tego dramatycznego momentu ponownego spotkania, odrobinę prawdziwej czułości. Dla Mickeya ważnym wydawało się uczynienie tego właśnie teraz; mogła to być przecież ostatnia ku temu okazja.
— Kochałem cię bardziej, niż samego siebie ...
Mallory spojrzała mu prosto w oczy z miłością i przebaczeniem. Ta scena wzruszyła wszystkich.
—Wiem już. Nie wydostaniemy się stąd, co?— powiedziała. — Do diabła więc z wracaniem do naszych cel. Zbiegnijmy tymi schodami strzelając przed siebie, wyjdźmy na zewnątrz i rozwalmy tych skurwysynów — tylu, ilu będziemy w stanie.
Oczyma duszy Mickey ujrzał to, o czym mówiła Mallory. Lecz była to perspektywa, której, ze względu na swą ukochaną, nie mógł zaakceptować.
— To romantyczna fikcja — stwierdził. — Ale postąpimy tak, jeśli zawiodą wszystkie inne sposoby.
Wyczerpanie powoli ustępowało, a w umyśle Mickeya zaczął rodzić się nowy plan. Wstał, przyglądając się rozhisteryzowanemu Duncanowi Homolce.
—Masz żonę?
—Ja nie chcę umierać — zaszlochał Homolka.
Uderzeniem otwartej dłoni Mickey przywrócił go do zmysłów.
—Pytałem, czy masz żonę?
Tymaczsem Wayne ponownie starał się nawiązać łączność telefoniczną. Tym razem ze swą dziewczyną Ming.
—Będę dziś wieczorem z nową dawką podniecających rozkoszy. Nasypię trochę ostrego pieprzu na twoją...
Ale Ming nie wydawała się być zachwycona nowym wcieleniem Wayne'a, co zasygnalizował krótki sygnał przerywanego połączenia.
—Ming! Ming! — krzyknął Wayne, rzucając w końcu komórkowcenn o ścianę, zresztą ku uldze wszystkich, którzy mieli już dość wysłuchiwania opowieści o domowych problemach Wayne'a.
— Powszechnie szanowany dziennikarzu —zawołał Mickey, zajęty obecnie czynnością przymocowywania lufy swego karabinu do szyi Duncana Homolki. — Chciałbym, abyś poznał Duncana Homolkę — powiedział zabierając się dopodobnych zabiegów na Wayne'ie.
Gdy Mickey okręcał taśmę klejącą wokół jego szyi, Wayne grzecznie przywitał się z Duncanem.
—Jedyny sposób, w jaki możemy przedostać się do bramy frontowej polega na tym, żeby oni bardziej nie chcieli zabić was niż chcą zabić nas— oznajmił Mickey. — Na kolana, Wayne.
Mickey chwycił kamerę i umieścił ją na ramieniu Wayne'a.
—Zdaje się, że pragnąłeś kontaktu z rzeczywistością, co?
—Nazywam się Wayne Gale! Jestem gwiazdą programu American Maniacs!
Wayne dostał się w zasięg wzroku McCIusky-'ego i jego goryli. Trzymał kamerę w ręku i filmował siebie samego.
„Zauważyłem, że prawa ręka Mickeya przytwierdzona jest do spustu, a kolba jego spluwy dokładnie przywiązana do szyi Wayne'a," opowiadał Devlin.
—Każdego tygodnia ogląda mnie czterdzieści milionów ludzi! — ciągnął Wayne, a jego głos przepełniony był histerią. — Jestem cenionym dziennikarzem, zdobywcą nagrody Edwarda R. Murrowa i wielu Innych!
McCIusky zastygł w bezruchu, nie bardzo wiedząc, co czynić. Pragnął tylko jednej rzeczy — zadusić własnoręcznie Mickeya Knoxa, co na pewno próbowałby zrobić, gdyby nie powstrzymywał go przed tym Sparky Nimitz.
„Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że jeżeli załatwimy Mickeya albo Mallory, zginą również Wayne i Homolka. Moglibyśmy próbować, gdyby nie było tam kamery, ale żaden z nas nie miał ochoty odgrywać powtórki ze sprawy Rodneya Kinga — sądziliby nas ludzie, którzy całe zajście znaliby jedynie z taśm wideo, nie byli tam obecni i nie mogli wiedzieć, co wówczas czuliśmy", wspominał Devlin.
I właśnie na to liczył Mickey Knox.
— Jesteście na wizji! — krzyczał Wayne. — To wszystko idzie na żywo! Jeśli któryś z was zrobi mi cokolwiek, moja sieć poda do sądu Dwighta McClusky'ego, cały urząd szeryfa i samego gubernatora. Moi ludzie podadzą do sądu każdego, kto otworzy ogień ...
Mickey wiedział co robi. Na policjantach zrobiło to duże wrażenie.
— Przejście! — wrzasnęła Mallory. Żywa ściana stróżów prawa i porządku zaczęła się cofać.
Kamera śledziła cudowny pochód całego konwoju pod swego rodzaju namiotem. Przed nimi, z jednostajnym odgłosem rozwierała się gęsta gromada karabinów i policjantów, tworząc dwa, równoległe rzędy, wychodzące z klatki schodowej i poprzez ostatni korytarz osiągające więzienny plac apelowy.
Wolność. Po drugiej stronie wrót.
Wayne wył, Duncan bełkotał. Policjanci trzymali broń w pogotowiu, ale konsekwentnie ustępowali uciekinierom z drogi, rozstępując się niczym Morze Czerwone.
Gdy było już widać więzienne wrota, naczelnik McCIusky ustawił się na ich tle.
— Jak daleko wydaje się wam, że zajdziecie?
— Poza główną bramę — oznajmił z olimpijskim spokojem Mickey.
— Nigdy wam się to nie uda—odparł McCIusky.
Ale na razie wszystko się udawało. Karawana maszerowała naprzód, Wayne i Duncan żałośnie „Mantrowali" i nikt nie odważył się wykonać jakiegokolwiek ruchu w ich stronę.
„Byliśmy totalnie sfrustrowani i poniżeni", wyznał Devlin.
Gdy uciekinierzy wraz z zakładnikami przebili się do przodu, Mickey i McCIusky stanęli oko w oko.
— Osobiście będę cię tropił, odstrzelę głowę twojej pierdolonej, kurewskiej kobiecie, a twoją ofajdaną dupę sam zakopię w ziemi — wycedziłMcCIusky.
Nic już jednak nie mogło zmącić spokoju Mickeya Knoxa.
—Innym razem. Nie dzisiaj, drogi naczelniku.
McCIusky wyglądał, jakby jego kora mózgowa miała za chwilę rozprysnąć się na kawałki. I rzeczywiście — po dokładnym obejrzeniu taśmy wideo, eksperci medyczni stwierdzili, że właśnie w tym momencie u Dwighta McClusky'ego rozpoczął się atak serca.
„Strażnik po drugiej stronie bramy, Pruce, widział jak przechodzimy przez korytarz, widział też kamerę, ale nie chciał być tym, który odpowiedzialny byłby za strzelaninę. Gdyby McCIusky odwrócił się i zabronił otwierania drzwi, Pruce prawdopodobnie pozostawiłby je zamknięte. Ale McCIusky zaczynał już zmagać się z bólem, więc strażnik otwarł bramę, a Mickey i Mallory wyszli na zewnątrz."
Mickey zamknął drzwi za sobą. Kamera podążała za nim po schodach i dalej, ku wolności. Drzewa. Ptaki. I żadnych krat.
Kamera nie zdołała już zarejestrować tego, jak setki rozwścieczonych więźniów, przebiwszy się przez blokadę strażników biegły ku McClusky'emu, uzbrojone w broń palną, kije, nunczaki, brzytwy i połamane krzesła.
„Zanim wyszedł zamykając za sobą drzwi, Mickey wepchnął Pruce'a w głąb korytarza, tak że nie było dla nas żadnej ucieczki. Zaczęliśmy strzelać w tłum, tuziny padły trupem, ale za nimi pojawiali się następni. Ciągle skądś nadchodzili," wspominał Devlin.
McCIusky wspiął się na kraty i mając do obrony jedynie pojemnik z gazem, którym polewał nieprzytomnych z szaleństwa buntowników, desperacko próbował ratować swoje życie. Został jednak ściągnięty na dół, a jego serce ostatecznie odmówiło posłuszeństwa. Więźniowie podawali go sobie nad głowami, niczym muzyka rockowego uprawiającego skoki ze sceny w trakcie koncertu.
„Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam zanim straciłem przytomność, była głowa McClusky'ego nadziana na jakiś kij, którą przekazywano sobie z rąk do rąk."
Shawna Devlina pozostawiono przywalonego ciałami swych martwych kolegów.
19
Wbrew wszelkiej logice, Mickey i Mallory po prostu wyszli z najlepiej strzeżonego więzienia Ameryki trzymając jedynie przytknięte do podbródków swych zakładników lufy pistoletów.
Kamera pracowała przez cały czas i żaden z obserwujących więzienie z zewnątrz policjantów stanowych, członków Gwardii Narodowej, czy policji drogowej, nie ośmielił się sprzeciwić poleceniom Mickeya Knoxa odnośnie nieposyłania w ślad za firmową furgonetką American Maniacs jakichkolwiek oficjalnych czy służbowych samochodów.
W ten sposób ucieczkę Mickeya i Mallory mogły na terenie Joliet śledzić jedynie cywilne, nie-oznakowane wozy.
Jeden z nich pochodził z wypożyczalni, a za jego kierownicą siedziała Katherine Ginniss.
Gigantyczny korek, jaki powstał po zakończeniu meczu SuperbowI i towarzysząca mu ogólna anarchia wywołana przez szalejących w swych ryczących autach nastolatków, stanowiły dla uciekających niezwykle sprzyjającą okoliczność — furgonetka zdążyła już zgubić większość spośród śledzących ją samochodów. Ci, którym udało się przedrzeć przez ten kocioł, kontynuowali pościg aż do momentu, w którym Mickey gwałtownie skręcił w jakąś wiejską drogę, a Mallory przez tylne drzwi wyrzuciła na drogę Duncana Homolkę. Pisk opon, zapach palonej gumy i piramida czterech nieoznakowanych samochodów to wynik rozpaczliwych prób ominięcia toczącego się po szosie ciała.
Ale dziwnym zrządzeniem losu, uchowała się jeszcze jedna drogowa blokada.
Kierując się na południe, Katherine Ginniss wybrała drogę nr 5 — jakby kierował nią instynkt. Mickey Knox podążał tą samą drogą, tyle, że na północ. Oba samochody minęły się z prędkością 75 mil na godzinę, co zmusiło panią Ginniss do natychmiastowego zatrzymania się, a potem zawrócenia o 180 stopni i wyruszenia w pościg za furgonetką. Obyło się przy tym bez piszczących opon — jeśli cztery lata spędzone w waszyngtońskich korkach nauczyły ją czegoś, to oczywiście tego, że „mniej" oznaczało czasami „więcej".
Prędkościomierz jej Forda Taurusa wskazywał maksymalną szybkość 90 mil na godzinę. Gdyby spróbowała użyć swego telefonu komórkowego by namierzyć położenie Knoxów, a spróbowałaby prawie na pewno, nie znalazłaby wolnego pasma — eter po brzegi wypełniony był gorączkowymi rozmowami funkcjonariuszy policji.
Katherine musiała zdawać sobie sprawę, że nie istniał na razie żaden sposób zatrzymania uciekającego samochodu. Sama nie miała przy sobie broni, podczas gdy Mickey i Mallory najprawdopodobniej uzbrojeni byli po zęby. Najbezpieczniejszym planem wydawało się więc oddalenie się nieco od furgonetki, śledzenie jej z pewnej odległości i znalezienie w końcu wolnego pasma tak, by można było skontaktować się z policją, która przygotowałaby blokadę dróg. Na zdrowy rozum, była to normalna procedura operacyjna.
Katherine Ginniss spędziła jednak w FBI stanowczo zbyt dużo czasu za biurkiem, pozwalając innym cieszyć się słodyczą zwycięstw, a sama przekopując się przez kolejne ryzy dokumentów, co z drugiej strony pozwalało na odnoszenie wspomnianych zwycięstw.
Silnik był już u kresu swych możliwości.
I nagle Taurus władował się prosto w tylny zderzak furgonetki z siłą, która zmiażdżyła atrapę chłodnicy, roztrzaskując także oba reflektory.
Uderzenie było dużym zaskoczeniem dla pasażerów furgonetki. Mallory załadowała oba magazynki i przygotowywała się do wypełnienia swej ostatniej groźby.
— Czy oni się w końcu nie uspokoją? — zawołał Mickey, starając się przekrzyczeć hałas silnika.
Odpowiedział mu Wayne:
— Wilk nie wie dlaczego jest wilkiem, a jeleń nie wie dlaczego jest jeleniem. Tak to już Pan Bóg urządził, prawda Mickey? — Ta wypowiedź skłoniła później psychologów do przypuszczeń, iż biedny Wayne cierpiał wówczas na syndrom Patty Hearst, polegający na tym, że strach przed sytuacją, w jakiej się znalazł wywołał u niego uczucie sympatii w stosunku do swych oprawców.
Inni badacze doszli do wniosku, że Wayne po prostu zwariował.
Mickey uśmiechnął się i gwałtownie skręcił, próbując zepchnąć Taurusa z drogi.
— Mal, zbliża się do ciebie z lewej strony! —krzyknął.
Gdy Mallory przygotowywała się do oddania strzału, Owen Traft z twarzą przyciśniętą do szyby wyglądał przez tylne okno furgonetki. Obserwując Katherine zdecydowaną wyprzedzić samochód albo umrzeć, poczuł nagle, że czas zaczyna płynąć coraz wolniej.
Wpatrując się bez przerwy w Taurusa, Owen zaczął ściągać buty, skarpetki a także rozpinać koszulę.
— Co ty kurwa robisz? — zawołał Wayne widząc jak gość rozbiera się do naga.
— Dobra, zostaw go — odpowiedziała mu Mallory. — Wygląda na to, że on ma tu do spełnienia jakąś misję. Może jest aniołem, którego przysłano, żeby nam pomógł? Zbawił nas ode złego ...
Anioł albo i nie — w każdym razie Owen Traft rozebrał się już do naga i skulony stał przy tylnych drzwiach. Jak przez mgłę Wayne patrzył jak Owen je otwiera, doprowadzając do nagłego podmuchu powietrza, który uniósł do góry znajdujące się w samochodzie papiery. Mickey nie spuszczał nogi z gazu ani na chwilę.
Katherine przyhamowała nieco, spodziewając się gradu pocisków.
Zamiast tego ujrzała nagiego faceta kulącego się z tyłu furgonetki niczynn jakiś Golem. Jego oczy wbite były w jej samochód. I zanim Katherine zdążyła zareagować w jakikolwiek sposób, ten człowiek skoczył prosto na nią.
Będąc już w powietrzu, Owen Traft ułożył się w pozycji ludzkiego płodu — tę technikę skoku wyćwiczył jeszcze w dzieciństwie podczas letnich zabaw na miejskim basenie. Jako pierwsza wylądowała podstawa kręgosłupa pozostawiając na szybie samochodu pęknięcie w postaci tysiąca maleńkich pajęczyn. W ułamku sekundy cała reszta ciała znalazła się wewnątrz Taurusa. Katherine Ginniss poniosła śmierć w wyniku złamania — na skutek uderzenia—trzech kręgów szyjnych. Poduszka powietrzna otwarła się, gdy samochód staczał się z szosy prosto do rowu melioracyjnego.
Mallory Knox wspięła się na bocznym siedzeniu.
— Widziałeś to, Mickey? On leciał. Przysięgam, on leciał. Czy można, cholera, w coś takiego uwierzyć?
— To już tajemnica, kochanie — odparł ujmując ją delikatnie za podbródek. — Kto wie, jak to jest naprawdę? Kto to wie? ...
Przygotowując się do ostatniego w swojej burzliwej karierze wywiadu, Wayne Gale wykazywał rozsądne w takiej sytuacji skupienie i spokój. Krajobraz stanu Illinois rozkwitał bujną zielenią. Pomimo licznych ran i obtarć, a także, rzecz jasna, przestrzelonej na wylot dłoni, Wayne przedstawiał całkiem przekonywujący obraz dzielnego korespondenta wojennego. Nie odgrywał bohatera jak Arthur Kent, ale Wolf Blitzer byłby z niego dumny. W przekazie, który dotarł wówczas do amerykańskich domów, dało się zauważyć pewne kłopoty z synchronizacją, co związane było z uszkodzeniami, jakie odniosła kamera w trakcie więziennych zamieszek, ale i bez tego wiadomo było, co dzieje się na ekranie.
—Mówi Wayne Gale — niestety, nie wszyscy jesteśmy już „cali i zdrowi". Ja odniosłem rany, a członkowie mojej ekipy zginęli.
Kamerę obsługiwała Mallory, bawiąc się regulatorami ostrości i odległości — szczęśliwa, że policja nie depcze im już po piętach.
—Rzuciłem mą żonę, mnie rzuciła moja dziewczyna—ciągnął Wayne, przerywając na chwilę, by do końca móc nasycić się swym własnym melodramatem. — Plan Mickeya Knoxa powiódł się. Wyszliśmyprzez główne drzwi, wsiedliśmy do telewizyjnej furgonetki I rozpoczęliśmy ucieczkę. W jej trakcie,Mallory Knox zabiła zastępcę szeryfa, Duncana Homolkę, wyrzucając jego ciało przez tylne drzwi.
Tak naprawdę, gdy Mallory pozbywała się Homolki, ten jeszcze żył i, jak się później okazało, przeżył, ale wersja Wayne'a bardziej pasowała do okoliczności.
—Mickey, wykorzystując policyjną częstotliwość radiową, zagroził, że ja będę być może następny, jeśli władze nie zaniechają pościgu. Dlaczego nie użyto śmigłowców? Nie wiem. Podejrzewam, że wszystko zdarzyło się zbyt szybko, by mogły zostać poczynione odpowiednie ustalenia. Właśnie zjechaliśmy z drogi, tak by przeprowadzić ten wywiad. Proszę państwa, napięcie rośnie...
Dalej, nie będziemy tu stać cały dzień! — wrzasnął Mickey zza kamery.
Wayne zdjął kamerę z ramienia Mallory i odwrócił się ku uciekinierom.
— I już bez dalszego gadania — Mickey i Mallory ...
Przed kamerą, Mallory w ciągu minuty doprowadziła siebie i swoje więzienne szaty do porządku; Wayne rozpoczął zadawanie pytań.
— Mallory, co sądzisz o waszej niesamowitej ucieczce? — Wayne zaczynał powoli dochodzić do siebie. Dotarło do niego, że okazja, jaką miał przed sobą mogła okazać się największym osiągnięciem jego dziennikarskiej kariery.
— Zastanawiałam się jak długo potrwa, zanim znów będziemy mogli być razem — powiedziała Mallory. — I zastanawiałam się, czy wytrzymam tak długo.
Wyobrażając sobie nieodległe już miłosne uniesienia, Mickey i Mallory zaczęli pieścić się nawzajem niczym dwa gołąbki. Ale Wayne chciał usłyszeć jeszcze odpowiedzi na kilka następnych pytań.
—Czy mieliście coś wspólnego z buntem w więzieniu?
—Nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Ten bunt to było ... nie wiem jak to nazwać ...
—Przeznaczenie — pośpieszył z pomocą Mickey.
— Przeznaczenie — powtórzyła Mallory. — Nie mieliśmy zielonego pojęcia o żadnym buncie. Jak mogliśmy coś takiego zorganizować skoro przez cały rok trzymano nas w odosobnieniu co, Wayne? To znaczy, to nas raczej nie obchodzi... Jeśli ludzie mówią, że to my staliśmy za tym wszystkim, to niech sobie mówią. To nie są rzeczy, przez które nie będziemy mogli spać w nocy. Ale prawda jest taka — tu Mallory uśmiechnęła się do ukochanego, a na jej twarzy odmalowała się odzyskana wiara w potęgę wszechświata — że było to przeznaczenie.
— I było to rzeczywiście przeznaczenie! — dokończył Wayne. — Oglądacie państwo program American Maniacs.
Mickey pstryknął palcami.
—Dalej, dalej, pośpieszmy się trochę.
Ale Wayne odzyskał już poczucie bezpieczeństwa, powracała też powoli jego wścibska natura.
—Jeszcze jedno pytanie, jeszcze jedno pytanie. Co dalej?
Mallory objęła Mickeya.
—No cóż, Mickey I ja podejdziemy do tego spokojnie. Może poleżymy sobie w jakimś królewskim łożu przez następne kilka dni. Ciesząc się sobą nawzajem. Myślałam też o macierzyństwie. Myślę, że już niedługo zaczniemy coś wokół tego robić.
Mallory zachichotała kładąc głowę na ramieniu swego męża. Mickey pogłaskał ją czule, ale świadomość upływającego czasu I niebezpieczeństwa jakie pociągało za sobą zbyt długie przebywanie pary uciekinierów w jednym miejscu zaczęła mu trochę ciążyć. Mickey miał bowiem jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
— Musimy już kończyć ... — powiedział.
— Zaraz! — wrzasnął Wayne nie mając ochoty na to, by jego plany „dożywotniej" sławy i kariery wzięły w łeb. — W jaki sposób macie zamiar się ulotnić? W tej chwili jesteście chyba najsłynniejszą parą w całej Ameryce.
No cóż, w epoce niewolnictwa było coś takiego jak kolej podziemna...
—Dobra, koniec wywiadu — uciął Mickey, obawiając się, że wyjawienie przez Mallory dalszych szczegółów mogłoby stanowić zagrożenie dla ich ciężko wywalczonej wolności.
Obraz gwałtownie pogorszył się, gdy Wayne opuścił kamerę.
—OK', to może zamienimy się rolami i ja będę filmował samego siebie w trakcie zadawania pytań. Potem trochę się ogarnę i możemy się pożegnać.
Żaden z widzów nie był przygotowany na to, co miało nastąpić za chwilę.
—Tak, tak — ogarniemy się trochę, w porządku, Wayne. Ale to nie ty swym tępym wzrokiem będziesz gapił się w kamerę i wygłupiał się przednią— oznajmił Mickey biorąc do ręki swój pistolet.
— Będziesz natomiast spoglądał w głąb luf naszych spluw, a my będziemy strzelać.
Na twarzy Wayne'a pojawił się wymuszony uśmiech niedowierzania.
—To jakiś żart, prawda?
W odpowiedzi Mickey załadował broń.
—Poczekaj jeszcze jedną minutę — błagał go Wayne. — Poczekaj! Wydawało mi się, podczas tej ... ucieczki, że coś jakby więź zrodziła się między nami. Razem w tym wszystkim siedzimy, nie?
— No, nie bardzo — odparł Mickey. — Wayne, ty jesteś po prostu kanalia. Zależało ci tylko na popularności. Miałeś w nosie nas i całą resztę —oprócz siebie samego. I dlatego nikt się tobą nie interesuje. Dlatego nikt nie wysłał za nami helikopterów.
W oczach Wayne'a pojawiła się trwoga.
— Zaraz! A co z tym Indianinem?
— Co z nim? — spytał Mickey.
— Przecież mówiliście, że to już koniec zabijania, że „miłość zwycięża demony"...
— Zgadza się — w tym momencie Wayne zaczynał już trochę wkurzać Mickeya. — Chodzi o to, że ty jesteś ostatni w kolejce, Wayne.
Wayne załamał się nerwowo i rozpłakał się.
—Nie, kurwa, nie zabijajcie mnie!
Wyglądało na to, że uderzył w czułe miejsce —Mickey podszedł do Wayne'a kładąc mu dłoń na ramieniu.
—Tu nie chodzi o ciebie, ty stary egomaniaku. Ja nawet trochę cię lubię. Po prostu zabijając ciebie i to, co sobą reprezentujesz, składamy coś w rodzaju ... oświadczenia — wyjaśnił mu Mickey.
A pochylając się, wyszeptał mu prosto do ucha: Sam nie jestem na sto procent pewien, co w tym oświadczeniu jest napisane ...
Wayne pomyślał, że w tej nieco intymnej sytuacji, Mickey trochę jakby zmiękł. Zerwał się na równe nogi I rzucił się do ucieczki, przedzierając się daremnie przez leśny gąszcz.
Dobiegło go wołanie Mickeya.
—Wayne! Wayne!
Dziennikarz zatrzymał się i załamany skapitulował.
—Miejże trochę godności — upomniał go Mickey.
Wayne przygotował się już na odejście z tego padołu, ale nie mógł podarować sobie kilku słów na pożegnanie.
— No dobrze, jestem pasożytem — całkowicie już pogodzony ze swoim losem Wayne powrócił przed oblicze uzbrojonej pary. — Świat jest okrutny. Byliście w błędzie. Nic nowego. Odkąd zaczęliście zabijać ludzi, my musieliśmy włazić wam w dupy. Wy robiliście, co do was należało i ja robiłem, co do mnie należało. W ten sposób wzięliśmy ze sobą ślub.
Mallory roześmiała się — nie wiadomo, czy z pojawienia się u Wayne'a nowych poziomów samoświadomości, czy na myśl o wysłaniu go do krainy wiecznych łowów.
Trybiki w móżdżku Wayne'a pracowały jednak nadal. Zdecydował się spróbować po raz ostatni.
—Pomyślcie tylko. Moglibyśmy zrobić coś w rodzaju Salmana Rushdiego — książki, programy telewizyjne, a wszystko w ukryciu. Przenosilibyśmy się z jednego miejsca w drugie, i w pewnym momencie pojawilibyśmy się na ekranie. Donahue, Oprah Winfrey ... wyobrażacie sobie jacy bylibyśmy wtedysławni?
Mickey Knox nie miał jednak zamiaru kupować niczego, co Wayne chciał mu wcisnąć.
Niech nam teraz zagra jakaś muzyka — zarządził.
— Nie, zaraz! — wrzasnął Wayne. — Przecież Mickey i Mallory zawsze pozostawiali jedną żywą osobę, która ma opowiedzieć, co się stało.
— No i pozostawiamy — odpowiedzieli chórem. — Twoją kamerę.
Wayne Montclaire Galenovitch rozprostował swe ramiona tak, jakby chciał ogarnąć cały wszechświat, a gdy Knoxowie pakowali w niego siedemnaście kul, zdążył wydać jedynie krótki okrzyk.
Amerykańska opinia publiczna w przerażeniu oglądała martwe ciało Wayne'a osuwające się bezwładnie na stojące za nim drzewo. Słychać było śpiew ptaków, szum poruszanych wiatrem liści drzew. Na ostanim ujęciu przekazanym przez stację telewizyjną widać było Mickeya kładącego rękę na ramieniu swej ukochanej. Po chwili kochankowie oddalili się, oświetlani przez promienie zachodzącego słońca.
— Wayne? Wayne? — zawołała Antonia Chavez. Jej wysiłki w celu utrzymania jako takiej spójności całego przekazu legły ostatecznie w gruzach. — O Boże!
Scott Mabutt nie miał ochoty prezentować jej rozpaczy na ekranie ogólnokrajowej telewizji, zwłaszcza po tym, jak Antonia dzielnie przetrwała na swym posterunku przez cały czas trwania transmisji. Nie pytając nikogo o zgodę, włączył nagraną wcześniej taśmę z zaplanowanymi na godzinę osiemnastą wiadomościami. Ta decyzja miała go jednak kosztować w przyszłości utratę pracy. Dziwnym zbiegiem okoliczności, dziennik zaczął się od reportażu z masakry na weselu, które odbyło się poprzedniego dnia. Scott zszedł później do studia, objął Antonię ramieniem i w milczeniu pogratulował jej dobrej roboty. Wcześniej, nigdy nie traktował jej jako poważnej dziennikarki, uznając ją jedynie za gadającą głowę wyposażoną w ładną fryzurę I pozazdroszczenia godne uzębienie. Opadła ciężko na jego ramię, popłakując cicho jeszcze przez parę sekund — ładunek emocji gromadzący się w trakcie trwania przekazu dał w końcu znać o sobie. Ale po chwili Antonia poczuła w sobie jakąś wcześniej nieznaną, wewnętrzną moc, która kazała jej wziąć się w garść.
—Dlaczego nikt dotąd nie odkrył, że z ciebie jest taka twarda sztuka? — spytał Mabbutt.
Spojrzała na niego tak, jakby odpowiedź na to pytanie była czymś oczywistym.
—Nikogo to po prostu nie interesowało.
20
Kochana Noro,
Być może już mnie nie pamiętasz, ale spotkałyśmy się w Las Vegas, na organizowanej przez ciebie konferencji, poświęconej „aniołom". Wtedy prawdopodobnie nic o mnie nie wiedziałaś, ale od tamtej pory zdążyłaś chyba już coś o mnie usłyszeć —jeśli tylko posiadasz telewizor.
Piszę ten list, by dać Ci znać, jak bardzo poruszyła mnie ta konferencja i że Ty zmieniłaś moje życie. Nie cłiciałabym, byś w związku z tym listem popadła w jakiekolwiek kłopoty, a jeśli masz wątpliwości co do tego, czy powinnaś go pokazać policji czy nie, to proszę bardzo, możesz go im pokazać, bo i tak wysłałam go najpierw znajomemu, który wysłał go innemu znajomemu, który z kolei wysłał go jeszcze komuś innemu (to pomysł Mickeya). Nie ma więc możliwości, by mogli wyśledzić skąd naprawdę został wysłany. On jest naprawdę sprytny, to znaczy Mickey. Myślę, że ma jakieś specjalne zdolności do wyprowadzania policji w pole.
W każdym razie, ponieważ nie mam żadnej rodziny ani przyjaciół z czasów, kiedy byłam młodsza (zdziwiłabyś się, gdybyś zobaczyła jak ludzie reagują na informację, że jesteś mordercą własnych rodziców), chciałabym komuś przekazać, co nastąpiło po naszej ucieczce i poinformować, że mamy się nie najgorzej.
Mam nadzieję, że opublikujesz to w klubowej gazetce, tak żeby ludzie, którzy do tej pory uważali, że mamy szczęście, dowiedzieli się, że to szczęście zawdzięczamy aniołom. Jeden z nich siedzi na moim ramieniu, a zajmuje się pewnym chłopcem. Ani na chwilę nie spuszcza oka z Mic-keya i jego demonów—jeśli odwrócisz się choćby na minutę, to one od razu — bach — wydostają się spod kontroli.
Gdy zastrzeliliśmy tego dziennikarza, Mickey obiecał mi, że będzie to jego ostatnie morderstwo. Ciągle byłam zła na niego za to, że zabił wtedy tego Indianina i w ogóle, ale cieszyłam się, że po roku znów mogę go zobaczyć, więc nie było sensu robić z tego problemu. Nie miałam dotąd pojęcia, że jedna osoba może kochać drugą tak mocno, że los po prostu musi ich na nowo połączyć, bez względu na wszelkie przeszkody. Gdy jednak ujrzałam Mickeya, jak ze spluwą wchodzi do mojej celi, uświadomiłam sobie, że nic nie jest w stanie nas rozdzielić, nawet śmierć — dlatego nigdy nie bałam się umrzeć razem z nim (gdyby było to konieczne).
Na szczęście, do tego akurat nie doszło, wyruszyliśmy więc, a Mickey obiecywał otworzyć nową kartę naszego życia. Żadnych morderstw, idziemy prostą drogą. Nie minęła jednak godzina i przyszedł czas próby.
W naszej furgonetce kończyło się paliwo, musieliśmy więc podjechać na stację by napełnić bak. To chyba była stacja Shella. Musieliśmy przetrząsnąć samochód w poszukiwaniu jakichś drobnych, bo sami nie mieliśmy ani centa. Musieliśmy zapłacić za paliwo, a nie chcieliśmy nikogo zabijać.
No więc Mickey podchodzi do faceta w budce i kładzie pieniądze. Ale ten rozmawiał przez telefon ze swą dziewczyną czy coś takiego. I Mickey stoi tam, patrzy na mnie, siedzącą w furgonetce a ja już wiem, o czym on myśli — zabiłbym tego gościa, ale zobacz, jak grzecznie się zachowuję, nie mam nawet odbezpieczonej broni, dumna jesteś ze mnie, prawda? Uśmiechnęłam się, bo rzeczywiście, byłam dumna. Myślałam o tym jaki był przystojny i jak dzielnie starał się być dobrym człowiekiem.
Ale ten gnojek zdecydował się chyba przetestować cierpliwość Mickey a czy coś w tym rodzaju, bo ciągle gadał i gadał, nie zwracając na nic żadnej uwagi. Widziałam, jak w Mickeyu wszystko zaczyna się gotować. Zastukał więc w szybę.
— Przepraszam cię amigo, ale ja trochę się śpieszę. — mówi. Gość ciągle gada, więc Mickey znów uderza w szybę, tym razem trochę mocniej. Facet w końcu się odwraca i pyta się czy Mickey nie widzi, że on jest zajęty. Mickey mówi, że jego pracą jest chyba kasowanie pieniędzy od klientów, tak żeby mogli zatankować. A ten ma go w nosie.
I Mickey przybiegł do samochodu po swoją strzelbę. To chyba jest tak, że jak w przeszłości wypracowałeś sobie metodę pokonywania kłopotów, która cię nie zawiodła, to później trudno jest zerwać ze starymi przyzwyczajeniami. I, prawdę mówiąc, ten mały dzięcioł też mnie wkurzył. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak się odnosił do mojego najdroższego.
Ale wiedziałam, że jeśli zabijemy tego jednego, to potem moglibyśmy zabijać znów wszystkich naokoło. Usłyszałam wówczas mojego anioła: „MalIory, już czas, byście razem z Mickeyem wkroczyli na nową drogę".
Położyłam więc ręce na ramionach Mickeya i nawet nie musiałam nic mówić, bo i tak oboje zawsze wiemy, co każde z nas rria zamiar pomyśleć, jeszcze zanim o tym sobie powiemy. Spojrzał mi w oczy, a ja przez chwilę widziałam w nim tego demona — on chyba jednak zobaczył mojego anioła i po chwili odłożył spluwę. Szturchnął tylko obojętnego na wszystko gościa, a po chwili zmierzaliśmy już ku innej stacji.
Gdy wyjeżdżaliśmy, zdążyłam jeszcze za nim zawołać: „To najszczęśliwszy dzień w twoim życiu, skurwielu!"
A teraz napiszę ci o największej radości i dumie mojego życia, o moim maleństwie Farrah.
Jest po prostu ziemskim aniołem. Ma jasne włosy, tak jak Mickey i ma ich całe mnóstwo. Mickey i ja nie mieliśmy pojęcia, że ktoś może być tak piękny i tak doskonały jak Farrah. Gdy pojawiła się wśród nas, obawiałam się trochę, że Mickey będzie kochał ją jeszcze bardziej niż mnie. Ale ja też jestem teraz do niej przywiązana. Farrah zawsze znajduje się w centrum tego, co robię i tego, o czym myślę. Przysięgam Ci Noro, Farrah jest aniołem zrodzonym na Ziemi.
Powinnaś zobaczyć, jak Mickey się z nią bawi. To cudowny obraz szczęśliwej rodziny. Nie wiem, jak coś takiego jest możliwe po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, no ale okazuje się, że jest możliwe (nie mogę Ci powiedzieć, gdzie to dokładnie jest, ale wierz mi, jest wspaniale). Można by pomyśleć, że będąc tak sławnymi osobami nie mogliśmy nigdzie się ruszyć nie będąc rozpoznanymi. Ktoś mógłby też nas wsypać. Ale ci wszyscy dziennikarze szybko przerzucają się na nowe rzeczy, a przecież minął już ponad rok. Czasami żal mi, że zostaliśmy zastąpieni przez kogoś innego. Chyba jednak było warto, skoro możemy znów być razem i wychowywać Farrah.
Jedyny problem, z jakim musimy się jeszcze codziennie borykać, to kobieciarstwo Mickeya. Pod tym względem jestem nieomylna. Po tej całej historii Mickey powinien niby nabrać jakiegoś szacunku dla mnie i dla moich uczuć. Nabrał, to fakt, ale tylko zrozumienia, a to trochę za mało. Jest jednak wystarczająco rozgarnięty, by wiedzieć, że pewnego pięknego poranka może obudzić się z jajami w gardle i że ja jestem w stanie mu to zrobić, więc na razie trzyma hormony na wodzy. Czy nie jest to zabawne, że czasami w życiu trzeba nieźle kombinować, by dostać to, co ci się należy?
Mogłabym tak bez końca, ale tak naprawdę, to nie pozostało już zbyt wiele interesujących rzeczy do opowiedzenia. Odkąd przestaliśmy mordować ludzi, nasze życie nie jest już tak burzliwe, jak kiedyś. Pozostały same drobiazgi — zmienianie pieluszek, zabawa z dziećmi i spotkania z przyjaciółmi. Których zresztą mamy zaskakująco wielu. Bardzo pomogli nam w rozpoczęciu nowego życia, za co jesteśmy im naprawdę wdzięczni. Bardzo fajnie, że znalazł nas ten producent filmowy i wypłacił nam ogromną ilość pieniędzy. Opowiedzieliśmy mu nasze życiorysy i odtąd nie musimy już liczyć na hojność naszych przyjaciół, ale chyba nie powinnam tyle o tym mówić, Mickey się wścieknie i nazwie mnie gadułą.
Chciałabym jeszcze raz podziękować Ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś i za wszystko, co robisz w imieniu aniołów. Myślę, że ty też jesteś aniołem, Noro. I powiedz wszystkim, żeby się o nas nie martwili.
Jest nam tu dobrze.
Pozdrawiam Cię
Mallory Knox
POSTSCRIPTUM
REUTER — Newhall, Kalifornia — Policja aresztowała dziś piętnastoletnią Sarę Wu i jej szesnastoletniego chłopaka Garretta Reynoldsa w związku z zamordowaniem rodziców dziewczyny, Fredericka i Mai-Ling Wu, małżeństwa z Newhall, zabitych we własnym łóżku strzałami z broni palnej w ostatni piątek, wieczorem.
Para nastolatków aresztowana została po tym, jak ich znajomy ze szkoły, którego danych policja nie podaje, złożył zeznanie, w którym przyznał, że podsłuchał jak oboje chwalili się jakimś zabójstwem w lodziarni Ben & Jerry's, dokąd przyszli na deser, zaraz po popełnieniu morderstwa.
Choć policja nie doszukała się oczywistego motywu zbrodni, rzecznik przyznał, że ślady prochu na długiej peruce blond i zamszowych spodniach, znalezionych w szafie Sary, wskazują, że mogła to być kolejna z serii nieudolnych imitacji morderstw popełnianych przez Mickeya i Mallory. Eksperci oceniają ich liczbę na 120-150.
Rodziny podejrzanych odmawiają komentarzy poza stwierdzeniem, że interesy obu stron w negocjacjach z czterema stacjami telewizyjnymi odnośnie praw do ekranizacji całej historii reprezentować będzie Justin P. Stanley, prawnik z Beverly Hills.
EPILOG
MICKEY i MALLORY KNOX znajdują się wciąż na wolności, mimo prowadzonego przez FBI śledztwa w sprawie ustalenia ich miejsca pobytu. Ich oficjalny fan klub, Towarzystwo im. Owena Trafta, liczy ponad 15 tysięcy członków, którzy płacąc roczną składkę w wysokości 35 dolarów, w zamian otrzymują fanklubowy magazyn i serię pamiątek.
NORA HAFFERTY — jej emitowany przez telewizję kablową program Anielskie rozmowy jest jednym z pięciu najpopularniejszych programów jej stacji. Nora pracuje również nad książką, która ma zostać wydana przez wydawnictwo Pen-guin wiosną, tego roku.
ANTONIA CHAVEZ podpisała, opiewający na sumę 8 milionów dolarów, trzyletni kontrakt z telewizją NBC, która, przeciągając ją na swoją stronę, wygrała przetargową wojnę z dwoma pozostałymi głównymi stacjami TV. „Wiecznie trzecia" NBC planuje w przyszłości stworzenie autorskiego programu Antonii, który konkurować mógłby z nadawanym przez ABC 20/20 czy ostatnim przebojem CBS 60 Minut. Nowy program nieprzypadkowo prezentowany będzie w czasie zajmowanym do tej pory przez Amerykańskich Maniaków Wayne'a Gale'a.
SIMON i NORMAN HUN — ich próby uzyskania atestu na autorski program ćwiczeń gimnastycznych MUSCLE 2000 zakończyły się niepowodzeniem i obaj bracia złożyli w ubiegłym roku wniosek o uznanie bankructwa ich firmy.
SHAWN DEVLIN po stłumieniu zamieszek zrezygnował z posady strażnika w zakładzie karnym Batongaville. Jego filmowa aparycja została jednak w porę dostrzeżona przez filmowców — to jego twarz widoczna była obok Dwighta McCIu-sky'ego w trakcie buntu w skrzydle B. Zdążył podpisać już dwa kontrakty z producentem Moshe Diamantem, zapewniające mu udział w filmach akcji. Pierwszy, zatytułowany Kuloodporny, w którym Shawn wystąpi jako goryl Dolfa Lundgrena, pojawi się na ekranach już w maju.
DUNCAN HOMOLKA wyszedł cało z ucieczki, podczas której wyrzucony został z furgonetki American Maniacs. Po powrocie do zdrowia otrzymał 100 tysięcy dolarów za wyłączność na udzielenie wywiadu jakiemuś brukowemu programowi telewizyjnemu. Rozpoczął też serię występów, podczas której dzieli się z publicznością swymi przeżyciami. Za jednorazowe spotkanie bierze w granicach 25 tysięcy dolarów.
RANDALL KREVNITZ studiuje obecnie na pierwszym roku uniwersytetu stanu Illinois. Jeździ Dodge'em Challengerem 383 Magnum RT, kabriolet, rocznik 1970 i odmawia wsiadania do Fordów.
DON MURPHY jest przesłuchiwany obecnie przez FBI jako jedyna jak na razie osoba, która dzięki swej wytrwałości dotarła do Mickeya i Mallory po ich ucieczce, zapewniając sobie przy okazji prawa do wykorzystania ich życiorysów. Razem ze swą partnerką, Jane Hamsher, pracuje nad filmem dla wytwórni New Regency Entertainment/Warner Brothers Pictures, opowiadającym historię Mickeya i Małlory. Reżyserem ma być Oliver Stone.
SPARKY NIMITZ przeniósł się z powrotem na Brooklyn, zatrudnił się w porannym programie Howarda Sterna i założył swój własny klub bluesowy.
WANDA BISBING zrezygnowała z urzędu prokuratora rejonowego, zmieniła nazwisko i od tej pory słuch o niej zaginął.