August John & Hamsher Jane Urodzeni mordercy

background image




OD AUTORÓW
Tam, gdzie było to możliwe, rekonstrukcji dialogów i zdarzeń dokonano przy pomocy nagrań i rozmów z
udziałem uczestników, świadków i osób, którym udało się przeżyć. Pozostałe przypadki zostały do pewnego
stopnia zbeletryzowane, tak by można je było połączyć z brakującymi ogniwami całej historii. Jak sądzą
autorzy, zabiegi te będą łatwo zauważalne w kontekście całości.
Wielu osobom należą się w tym miejscu ogromne podziękowania, szczególne wyrazy wdzięczności składa-
my wydawnictwu Hard/Empire Books za pozwolenie wykorzystania fragmentów nieukończonej powieści
Jacka Scagnettiego, jak również rodzinie Katherine Ginniss, która wspaniałomyślnie udostępniła nam swe
osobiste archiwum. Bez ich współpracy, wiele kwestii poruszonych w tej książce nie ujrzałoby nigdy światła
dziennego.

JOHN AUGUST, JANE HAMSHER

URODZENI MORDERCY

na podstawie opowiadania

QUENTINA TARANTINO

i scenariusza autorstwa

DAVIDA VELOZA,

RICHARDA RUTOWSKIEGO I

OLIVERA STONEA

Przekład

Jędrzej Polak, Witold Ozimek, Tomasz Szmajter

Tytuł oryginału: NATURAL BORN KILLERS

Wstęp
Gdy pod koniec roku 1992 zabieraliśmy się do pracy nad Urodzonymi mordercami, cała historia wyda-

wała się być czystą fikcją. Gdy po dwóch latach film został ukończony, fikcja zdążyła przerodzić się w rze-
czywistość. Przez cały ten czas — trochę koszmarny i trochę pokręcony - postaci w rodzaju Bobbita, Me-
nendeza, Toni, O.J.'a, Buttaffucco i paru jeszcze innych, zdołały przyciągnąć uwagę całego społeczeństwa.
Każdego tygodnia Amerykę zalewały nowe wersje pseudo-tragicznych mydlanych oper, zapewniających
telewizyjnym stacjom oglądalność i pieniądze, a nade wszystko ciągłą histerię widzów.

Gdy Toni Harding udało się w końcu wylądować na pierwszej stronie poważnego dziennika, jakim jest

„New York Times" - mówimy o pięcio czy sześciokrotnej obecności na łamach w związku z niewątpliwie
niewielkim wykroczeniem, jakiego się dopuściła — poczuliśmy wówczas podświadomie, że oto Era Absur-
du zdominowała i ostatecznie zamknie obecne stulecie.

„Starożytni mieli do dyspozycji wizje", napisał ostatnio Octavio Paz. „My zaś mamy telewizję.
Cywilizacja widowiska jest jednak okrutna. Cechą współczesnego widza jest brak pamięci, a co za tym

idzie, brak poczucia żalu i rzeczywistej świadomości (...). Szybko zapomina się i rzadko zwraca uwagę na
sceny śmierci i zniszczenia w Zatoce Perskiej, czy na meandry karier Madonny i Michaela Jacksona (...).
Wszyscy czekają na Wielkie Ziewnięcie, anonimowe i powszechne, które dla kultury widowiska będzie
Apokalipsą lub Sądem Ostatecznym (...). Wszelako skazani jesteśmy na nową wizję piekła, zarówno ci, któ-
rzy pojawiają się na ekranie, jak i ci, którzy ich oglądają. Czy istnieje jakieś wyjście? Nie wiem. Trzeba go
po prostu szukać."

Mallory i Mickey Knox mogą pojawić się między nami już jutro. Albo dziś wieczorem. Mieliby wtedy

swoje pięć minut zanim TV Guide zajęłoby się po dwóch tygodniach ich następcami, prowadząc przy tym
nieustającą wojnę sondaży (sondaże prezydenckie na przykład, donoszą nam o każdorazowym skurczu jelit

background image

pana prezydenta). Sondaże stają się zresztą powoli czymś w rodzaju konkursów popularności, których za-
pewne wszyscy musieliśmy doświadczyć, będąc jeszcze w szkole.

Zasługami nigdy nie interesowano się jako takimi, a raczej jako wdzięcznym obiektem plotek; dla duszy

przeciętnego Amerykanina jest to o wiele ważniejsze niż bycie postrzeganym jako prymus. Bankier, w na-
szej kulturze, to ktoś nieznany i niepopularny. W odróżnieniu od westernowego Billy Kida.

Tylko twórcom greckiego dramatu klasycznego udało się stworzenie postaci wielkich ofiar —Elektry,

Medei, Antygony, czy Edypa, którymi my dziś nie jesteśmy. Stanowimy jednak rasę, która umiejętnie potrafi
zadawać cierpienie, która odpłaca pięknym za nadobne; Wietnam, sport, procesy sądowe — te skojarzenia
nasuwają się błyskawicznie. W amerykańskiej tradycji epickiej gwałt jest motywem niosącym zbawienie, a
przynajmniej tak opisywali go Fennimore Cooper, Jack London, czy Ernest Hemingway.

Prawo przeżycia, prawo natury, to pojęcia obecnie wykoślawione przez PG (instytucje nadzoru rodzi-

cielskiego), które w pogoni za strumieniami złota ściekającymi z wynicowanych z wszelkiej przemocy „se-
riali rodzinnych", przekonują nas, że przemoc jest czymś niewłaściwym.

Czy na pewno? Czy może po prostu ten świat jest już tak urządzony, że pod każdym cichym źdźbłem

trawy, maleńkie, a przecież okrutne chrząszcze pożerają się nawzajem w nieprzytomnym cyklu niszczenia i
tworzenia?

Eddie Vedder napisał: „W dawnych czasach samobójstwo wystarczało w zupełności ... było zwykłym

skróceniem cierpienia. Dziś ludzie chcą oglądać nowe cierpienia ... niewinni byli kiedyś ... teraz są tylko
bezradni. Stworzyliśmy potwora — całe stado potworów."

I żadne prawodawstwo zrodzone w Waszyngtonie, żaden telewizyjny czy filmowy cenzor nie będzie w

stanie zapobiec dalszej ekspansji tej nowej multimedialnej, wirtualnej rzeczywistości. Nie da się już uniknąć
coraz bardziej realistycznego portretowania scen gwałtu i przemocy, w czym swój wydatny udział mają gry,
wirtualne okulary, interaktywne przyciski czy coraz większa ilość wiadomości, także tych z ostatniej "nano-
sekundy". Ponieważ telewizja i niektóre filmy starają się łagodzić zawarte w nich elementy przemocy (żad-
nych ręcznych granatów, żadnej krwi, żadnego szoku towarzyszącemu aktowi umierania), nadrabiają to z
nawiązką dzienniki, zdobywając sobie jednocześnie coraz większą widownię. I podobnie jak niegdyś wymy-

ś

lono C-Span czy Court Channel (przekazujące bezpośrednie relacje z sądów i akcji policji), obecnie nie-

uniknione wydaje się powstanie Execution Channel, transmitującego obrazki z komór gazowych, śmiertel-
nych zastrzyków, „ostatnich nocy" skazańców czy „ostatnich posiłków". Przy użyciu nowych technik filmo-
wych możliwe stanie się dokładne odtwarzanie scen zabójstw.

(Zwróćmy przy okazji uwagę na obserwację poczynioną przez Robina Andersona z Wydziału Technik

Komunikacyjnych Uniwersytetu w Fordham. Anderson zauważył, że o ile „telewizyjne przekazy z policyj-
nych akcji cieszą się obecnie 62-procentową oglądalnością, o tyle, według statystyk FBI, jedynie 18 procent
spraw zostaje doprowadzonych do końca. Programy ukazujące wymierzanie sprawiedliwości siłą niosą ze
sobą zrozumiałe dla każdego przesłanie. Agresywna postawa policji w stosunku do podejrzanych jest ko-
nieczna dla ochrony szanujących prawo obywateli przed niebezpieczną mniejszością... dajemy im nasze
upoważnienie. Gdy policjanci z bojowymi okrzykami na ustach szturmują kolejny dom kładąc jego miesz-
kańców na podłodze i zakuwając w kajdany «podejrzanych», odczuwamy wówczas specyficzny dreszcz
emocji, towarzyszący wszelkim momentom konfrontacji. I trzymamy stronę sankcjonowanego przez pań-
stwo gwałtu. ")

Do pracy nad Urodzonymi mordercami nie przystępowaliśmy jednak z zamiarem naturalistycznego

przedstawienia aktów przemocy, tak jak w Plutonie, Urodzonym 4 lipca, czy JFK. Widziałem różnego ro-
dzaju pomysły na zbrodnie, mistrzowsko zaprezentowane w filmach In Cold Blood, Henry — Portrait of a
Serial Killer, Reservoir Dogs i wielu innych. Przyjmuję też do wiadomości przytłaczającą obecność cywili-
zacji zbrodni wokół nas (choć statystyka pokazuje, że wskaźnik najcięższych przestępstw utrzymuje się od
jakiegoś czasu na prawie takim samym poziomie; według danych Departamentu Sprawiedliwości, które
uważam za dokładniejsze od zestawień FBI, wskaźnik przestępczości w przeliczeniu na 1000 osób wynosił
w roku 1973 32, 6%, a w roku 1994 32, 1%).

Jednak przy całym szacunku dla przedstawionego w Mechanicznej pomarańczy czy u Sama Peckinpaha

dramatycznego obrazu zbrodni, postanowiłem poprzez obecność elementów satyry (przesada, czarny humor)
nieco inaczej przedstawić tę kwestię. Problem, który doszedł już do fazy obłędu, wydostał się poza wszelką
kontrolę i skutecznie otępił i znieczulił nas wszystkich. Podobny zabieg zastosowano w słynnej kreskówce

background image

„Beavis & Butthead", gdzie temat zwyrodnienia i przestępstwa traktowany jest wręcz komediowe. Dotyczy
to również zachłannych na wszelką przemoc mediów.

Nasze społeczeństwo przesycone jest nie tylko samym zjawiskiem przestępczości, ale również sposo-

bem, w jaki media je przekazują. Przesyceni jesteśmy także szaleństwem wyścigu zbrojeń, budowaniem
coraz to większych więzień dla „przestępczej podklasy", antyprzestępczą retoryką, która doprowadziła do
wydawania przez sądy orzeczeń typu „trzy wyroki i dożywocie". Po uszy mamy też jednakowo w każdym ze
stanów obłudnego i odrażającego ustawodawstwa związanego z narkotykami.

Gliniarze, klawisze, więzienia, dziennikarze-oni wszyscy muszą zdawać sobie sprawę, że stali się czę-

ś

cią ogromnej i zwariowanej sieci okrutnego i totalitarnego systemu wymiaru sprawiedliwości. W takim

otoczeniu, nieuniknione jest pojawienie się Mickeya i Mallory, samotnych morderców, stuprocentowych
antybohaterów, którzy wypłyną na powierzchnię nieludzkiego aparatu opresji, zdobywając sobie jednocze-

ś

nie serca i dusze mieszkańców Ameryki oczekujących na pojawienie się ludzkiej twarzy — czy to pod po-

stacią Bobbitta, Buttaffucco czy Anity Hill — narzekającej na niesprawiedliwości współczesnego świata.

Kafka nie miał racji — człowiek nie musi dłużej pozostawać bezustannie tłamszoną i bezimienną jed-

nostką, jeśli tylko potrafi dostać się na telewizyjne ekrany. A czy jest to udział w teleturnieju, czy w morder-
stwie, to chyba nie stanowi większej różnicy ... Gdy całe życie spędza się w więzieniu, chwila dziennego

ś

wiatła jest właśnie chwilą dziennego światła.

Mickey i Mallory, nie okazując szacunku temu światu, pozostają jednak (tak!) bez winy, upodobniając

się do stworzonych przez Swifta i Woltera karykatur naszych najgorszych nocnych koszmarów. Ale Mickey
i Mallory „zrodzeni" zostali dzięki przemocy, która przekazywana jest z pokolenia na pokolenie, z rodziców
na dzieci — i tak dalej, bez końca. Tak jak końca nigdy nie będą miały gwałt i przemoc. Jednak coś szcze-
gólnie obrzydliwego wyróżnia i tak już nieludzki i ludobójczy wiek XX. Ukazując obecnym i przyszłym
pokoleniom korzenie hitleryzmu, stalinizmu, wojen w Wietnamie czy w Armenii, dokonujemy kolejnej pro-
jekcji tego samego filmu, który opowiada jak głęboko siedzimy w dwudziestowiecznym bagnie, z którego
rozpaczliwie próbujemy się „wydostać" (jak określił to Octavio Paz).

Nie zamierzałem zbytnio rozwodzić się czy wręcz gloryfikować przemocy w wydaniu Mickeya i Mallo-

ry, choć z pewnością będę o to oskarżany. Ujęcia są krótkie i szybkie, film trzyma w napięciu — tak jak
powinien; nie zmierza w kierunku wywoływania u widza reakcji żołądkowych, tak jak miało to miejsce w
scenie z piłą tarczową w filmie Scarface czy w scenie odgryzania języka w Midnight Express; nic z tych
rzeczy. Szok w Urodzonych mordercach ma — jak sądzę — podłoże raczej ideologiczne. Możliwość zaist-
nienia przedstawionych w filmie sytuacji, wprawia w zakłopotanie niektóre osoby zarówno z prawego, jak i
lewego skrzydła sceny politycznej. Jednak z drugiej strony, jeśli satyra ma spełniać swoje zadanie, powinna
szokować.

Ducha czasów niezmiennie psują — już od lat — alternatywne czy też obrazoburcze idee. Czyż Kubrick

w swej filmowej wersji Mechanicznej pomarańczy nie przekroczył akceptowanych granic ukazywania prze-
mocy? Czy, wiele lat wcześniej, Bunuel i Dali, mając do dyspozycji „jedynie" gałkę oczną i brzytwę nie
szokowali równie odrażająco? A Eisenstein i jego motyw stłuczonych okularów w dziecinnym wózku? Są-
dzę, że jest to jedynie kwestią stylu. Wszystko na tym świecie znajduje się w ciągłym ruchu. A szokować
potrafili już starożytni Grecy — naczynia pełne krwi, wydłubane oczy... Nie uważam, że konieczne jest róż-
nicowanie kwestii przedmiotowych z artystycznego punktu widzenia. Motyw oka i brzytwy ma tę samą wa-
gę, co kontrolowana przez państwo agresja w Mechanicznej pomarańczy Umierający na AIDS człowiek,
rewolucje w Rosji czy „urodzeni mordercy" kładą się cieniem na współczesnej rzeczywistości, bo pozwalają
im na to system i media. Takie zachowania stały się jednak czymś normalnym w świecie, który od momentu
zderzenia się ze sobą pierwszych molekuł, rządzi nieprzerwanie naszymi duszami. Gdy zaczynamy jakąś
rzecz określać jako „politycznie poprawną", podkopujemy tym samym całość systemu naszych podstawo-
wych wolności.

Ale ja jednak wierzę, że ostatecznie zwycięży miłość. I wierzę też, że, jak ujął to jeden z bohaterów fil-

mu, „miłość pokona demona". Nie zdradzam tu zakończenia całej historii, jednakże ironicznym wydaje się
fakt, że to właśnie Mallory i Mickeyowi udaje się uciec przed Wielkim Ziewnięciem. Ale decydujące zdanie
należy i tak do Ciebie.

Oliver Stone

background image

„Dopiero w ciemności oczy zaczynają widzieć”
Theodore Roethke

1

Z pomrukiem, właściwym rozgniewanym władcom niebios, czerwony Dodge Challenger 383 Magnum

RT, rocznik 1970, wcisnął się w dogodne miejsce na parkingu, tuż przy drzwiach do Kankakee Sonic.

Słysząc takie dudnienie silnika, każda matka każe swym bawiącym się na podwórku dzieciom wracać

natychmiast do domu.

Był to odgłos nadciągającej znad horyzontu burzy.
Odgłos, który nagle ucichł, gdy Mickey Knox gasił silnik.
Wracający do zacisznych internatów stali bywalcy Sonic — uczniowie ostatnich klas w towarzystwie

swych o dwa lata młodszych koleżanek — przystanęli, otwierając w zdumieniu usta na widok dwóch nowo
przybyłych osób. Ta para z pewnością nie pochodziła stąd.

Osiemnastoletnia Mallory Wilson bez słowa wyszła z samochodu i ruszyła w stronę restauracji, ignoru-

jąc po drodze spojrzenia ze strony mężczyzn, kobiet, i dziewcząt w strojach wodzirejek. Pomiędzy stani-
kiem, a ciasno opasującymi jej biodra dżinsami, znajdowało się 13-calowe pasmo nagłej, białej skóry—tak
napiętej i gładkiej, że wydawała się wyrzeźbiona z kawałka kości słoniowej. A w środku tego piękna tkwił
pępek, jedyne w swoim rodzaju wcięcie, w którym każdy zdrowy, dorosły mężczyzna obecny tego wieczoru
na parkingu, chciałby umieścić swój palec. Przynajmniej dla zmierzenia się z reakcją własnej twarzy.

Co do jednej rzeczy nie było wątpliwości — dziewczynę otaczała wręcz chmura seksu i niebezpieczeń-

stwa.

Gdy Mallory zniknęła wewnątrz klubu, można było popatrzeć jeszcze na Mickeya Knoxa, który pozostał

na parkingu w swych przyciemnionych „lennonkach" i postrzępionych dżinsach. Wyglądał trochę jak nafa-
szerowany sterydami Timothy Leary. Poruszał się z ogromną pewnością siebie — krokiem prowincjonalne-
go gangstera, który obejrzał zbyt wiele filmów z Lee Marvinem. Był typem faceta, który przyszedł na ten

ś

wiat z obciążeniem. I którego mało ten fakt obchodził.

Najbardziej nieprzystępna para, jaka kiedykolwiek przestąpiła próg Kankakee.
Zwykła pogawędka dwudziestoparu nastolatków stojących na zewnątrz Sonic ucichła, gdy Mickey szedł

w kierunku frontowych drzwi. Nagle odezwał się pierwszoklasista Randall Krevnitz:

—To najbardziej czadowy samochód, jaki widziałem.
Mickey Knox szedł dalej; ku przerażeniu pozostałych, Randall przemówił ponownie. Tym razem gło-

ś

niej.

—Stary, to twój samochód?
Mickey stanął i zdjął okulary.
—Chodzi ci o to, czy ukradłem ten wóz? To miałeś na myśli?
Mówił tonem mafiosa rodem z parkingu dla przyczep samochodowych. Akcentował przy tym każdą sy-

labę, nawet gdy zlały się już w całe zdanie.

— Otóż nie. Dałem za niego niezłą kasę.
— Niezła bryka, nie? 335 koni mechanicznych, co?
— No, nie bardzo — odparł Mickey, wyraźnie zadowolony z tego, że jego samochód stał się obiektem

rozmowy. — Ma nisko zawieszony tył, Mopar, spoilery, kurewskie zagłówki ... Sam to wszystko zrobiłem.
Odpowiednie podrasowanie i teraz ma jakieś 390.

— Dałbym się zabić za taki samochód.
— Teraz, od razu?
— Pewnie, że tak.
Mickey Knox uśmiechnął się, co sprawiało, że wzbudzał jeszcze większy respekt.
—Jak się nad tym zastanowić, to ja chyba też.
Późniejsza rekonstrukcja zdarzeń przeprowadzona przez policję wykazała na podstawie rejestru rachun-

ków, że Mickey Knox zamówił dwa cheeseburgery, jednego hamburgera. Coca Colę i jej dietetyczną wersję.
Razem pięć dolarów, osiemdziesiąt sześć centów. Rozmienił pięćdziesiątkę.

Tego wieczoru swój dyżur miał Bud "Konus" Wilkins, który miał zwyczaj trzymania telewizora pod la-

dą, tak by mógł oglądać swoje ulubione programy w czasie, gdy Jimmy na zapleczu przygotowywał posiłki

background image

do wydania. Przed siedmiu laty, gdy zaczął przynosić do pracy rozregulowany telewizor swojej matki, wła-

ś

ciciel baru zabronił mu oglądania podczas godzin szczytu. Po kilku miesiącach właściciel jednak uległ, jako

ż

e telewizja była właściwie jedyną rzeczą, jaka pozostała temu biednemu człowiekowi. Bud „Konus" Wil-

kins nie odznaczał się drobną posturą, co, rzecz jasna, wywoływało spekulacje odnośnie prawdziwego po-
chodzenia jego przezwiska. To, że nigdy się nie ożenił, jedynie podsycało plotki wokół jego osoby.

Mickey Knox stał w milczeniu, a zamówione przez niego danie było właśnie przyrządzane. Obserwował

więc ladę, na której tłuste, błyszczące hot dogi leżały jeden za drugim pod ogrzewającymi je lampami.

Gdyby „Konus" Wilkins oglądał tamtego wieczoru serwis Action 7, ujrzałby przekazywaną na żywo

przez Ally Bree relację, a w niej ostre światła reflektorów padające wprost na zmarszczki wokół oczu kore-
spondentki, gdy opisywała to, co działo się za jej plecami: trzy samochody policyjne, jednostka śledcza poli-
cji kryminalnej i stojący dalej wóz koronera. Umundurowani oficerowie policji po raz drugi otaczali żółtą
taśmą dwupiętrowy budynek przy Hickamore Lane 113, począwszy od zgiętego palika w płocie, aż do mar-
twego dębu, na którym wyryto litery „M & M".

Gdyby „Konus" Wilkins oglądał wiadomości „News 9", usłyszałby, jak Ruth Mambers, sąsiadka zamor-

dowanych, wyjaśnia dlaczego postanowiła tamtego wieczoru porozmawiać z Edem Wilsonem i jego żoną na
temat ich córki Mallory, jej byłego chłopaka i niedopałków papierosów Marlboro, jakie każdego ranka znaj-
dowała na swoim trawniku. Gdy nikt nie reagował na dzwonek, postanowiła sama zajrzeć do środka przez
kuchenne okno, odkrywając ślady krwawej jatki.

Gdyby Wilkins oglądał „News Star 4", zobaczyłby wielkie zdjęcie Mickeya Knoxa, pochodzące z kroni-

ki Lansing High School. Prezentacji zdjęcia towarzyszył opis śmierci Eda Wilsona, którego siłą zanurzono w
dziesięciogalonowym akwarium. Wilkins dowiedziałby się również, że Mallory Wilson i Mickeya Knoxa
poszukują policje pięciu stanów. Zdałby sobie w końcu sprawę, że jego życie zawisło na włosku.

Ale „Konus" Wilkins oglądał program "Fox".
—Mógłbyś tak po prostu przerżnąć Kelly Bundy? — zapytał Mickeya wręczając mu resztę. —To zna-

czy, zobacz, jak ona łazi z tym tyłkiem. Seksowna jak skurwysyn. I jeszcze wiadomo, że stary Al też coś z
tego ma. Skubnie ją trochę tu czy tam.

Mickey do połowy napełnił styropianowy kubek ketchupem ze stalowej pompki, stojącej obok innych.

Pierwszą warstwę ketchupu posypał solą, a potem dodał jeszcze ketchupu.

„Konus" kontynuował swój wywód.
—Pomyśl tylko — jak to jest, że Al nigdy nie chce pieprzyć swojej żony? Wiesz, czemu? Bo on to robi

z własną córką. Naprawdę, przysięgam na Pana Boga. A wiesz, czemu nigdy nie pokazują pokoju Kelly? Bo
to jest magazyn sprzętu dla sadomasochistów, właśnie tak. Bicze, łańcuchy, wszystko... On ją tam zabiera,
związuje ją i jedzie. Wyobraź to sobie. Jesteś Alem Bundy, twoje życie jest do dupy, nie masz po co żyć. A
może skosztować by tak własnego dzieła? To w końcu jego córka i to przede wszystkim on ją zmajstrował.

— Coś jak ssanie własnego kutasa — zauważył Mickey.
— Jasne, kurwa. Byłbym chyba najszczęśliwszym facetem w Illinois gdybym potrafił to zrobić.
— Potrafisz — uspokoił go Mickey, wkręcając w ketchup za pomocą słomki drobiny soli. — Potrafisz,

możesz mi wierzyć.

Damska toaleta w Kankakee Sonic stanowiła coś w rodzaju arsenału wypełnionego środkami do pielę-

gnacji włosów, czyli specyfikami, o których większość mieszkańców Ameryki ery post-Nancy-Sinatra zdą-

ż

yła już zapomnieć. W arsenale tym wyróżniała się 48-uncjowa butla sprayu o nazwie Aqua-Net ($ 2,39 w

sieci sklepów Wal-Mart), który niepodzielnie panował pośród pokrewnych mu eliksirów, odznaczając się nie
tylko objętością, ale również odpornością na działanie wiatru (warunek konieczny dla żeńskiej części użyt-
kowników kabrioletów i pickupów). Aqua-Net nadawał włosom sztywność, której żadna maść, ani żaden żel
nie mogły im zapewnić.

Przy takim nagromadzeniu chemikaliów, konieczne było zachowanie pewnej ostrożności i dlatego

klientki Kankakee Sonic uznały przednią część toalety, tuż przy umywalkach i lustrach, za „strefę objętą
zakazem palenia". Lokalna legenda głosi, że kilka lat wcześniej pewna pierwszoklasi-stka spaliła sobie wło-
sy włącznie z cebulkami, gdy leżący obok papieros spowodował eksplozję chmury aerozolu Aqua-Net. Wło-
sy tej dziewczyny już nigdy nie odrosły, w związku z czym skończyła jako lesbijka, gdzieś w stanie Misso-
uri. I chociaż autentyczność tej opowieści pozostaje mocno wątpliwa, to jednak klientki Sonic łączyła niepi-
sana umowa: wypal papierosa ZANIM zaczniesz używać sprayu do włosów.

background image

I dlatego Mallory, zapalając swego Marlboro przy umywalce, złamała pierwsze tabu — zupełnie tak,

jakby kogoś zamordowała czy ustąpiła miejsca pierwszoklasiście. Do Tiny Hopkins, jako jedynej seniorki
(IV klasa) w toalecie, należało zatem wyegzekwowanie surowego prawa.

— Zgaś to gówno — powiedziała do Mallory bez śladu podniecenia w głosie. Pozostałe dziewczyny

podświadomie cofnęły się o krok, robiąc miejsce na wypadek ewentualnego starcia.

— Przepraszam, co powiedziałaś? — spytała Mallory.
Tina nie miała ochoty się powtarzać. Zamiast tego, wyciągnęła ze spokojem rękę, wyjęła papierosa z ust

Mallory i umieściła go w odmętach wody bulgoczącej w umywalce. Niedopałek, z pomarańczowym śladem
szminki wokół ustnika, wirował przez chwilę, a potem zniknął, wessany razem z wodą, w gardzieli zlewu. W
toalecie zaległa cisza. Tina i Mallory przymknęły oczy, niczym dwa krążące wokół siebie wśród pustynnych
piasków węże. Tina stała prosto przed nieznajomą— przybłędą nie wiadomo skąd, ze zbyt wąską talią, i z
tymi butami typu przerżnij mnie. Jej, to znaczy Tiny, pozycja wśród koleżanek z Sonic niewątpliwie umocni
się po tym incydencie. Zaczną też krążyć opowieści jak to Tina Hopkins zmierzyła się z gówniarą, która
przyjechała podrywać tutejszych chłopaków.

Pierwsza ciszę przerwała Mallory, przepychając się do ubikacji. Czyli wygrana Sonic. Tina, która zdąży-

ła już uwierzyć w swoje zwycięstwo, głośno wypowiedziała słowa „pierdolona pizda", gdy Mallory zamyka-
ła za sobą drzwi do kabiny. Siedząc na sedesie, słyszała niewyraźne odgłosy i szepty — wymianę zdań na jej
temat. Głosy osądzające ją. Porównujące. Wybuchł nagle przytłumiony śmiech, któremu towarzyszył chichot
i wzajemne uciszanie się uczestniczek rozmowy. Siedząc na kiblu, Mallory wyrysowała jaskrawo-czerwoną
szminką na drzwiach kabiny dwie litery, „M & M", otoczone wielkim sercem.

Gdy woda dokładnie wypłukała muszlę, Mallory odemknęła zasuwkę, stając oko w oko ze swymi nie-

przyjaciółkami, ustawionymi w zwartym szeregu i odcinającymi jej drogę do wyjścia. Mallory podeszła do
Tiny, stanęła przy drzwiach i słodkim głosem spytała:

—Czy mogę cię o coś zapytać?
Tina uśmiechnęła się bez słowa.
—Czy żałujesz tego, co mi przed chwilą zrobiłaś?
Z lekko wygiętymi plecami i świeżo postawioną fryzurą, Tina była o dobre dwa cale wyższa od Mallory.
—Jesteś pieprzoną, małą dziwką — powiedziała.
Mallory zrobiła krok do tyłu. Jakiś nieokreślony smutek przysłonił jej twarz, a jednocześnie dłonie zwi-

nęły się w pięści.

—Wiesz co, ja tego bardzo nie lubię. Naprawdę nie lubię, gdy ludzie grają sobie ze mną w kulki. Wiesz

dlaczego? Bo dziewczyna nie Mo że przejść przez życie i nie odegrać się choćby raz.

Jednym, jakby instynktownym ruchem, Mallory chwyciła Tinę za jej lepkie od lakieru włosy i wytrąca-

jąc ją z równowagi uderzyła pięścią w mostek. Nie mogąc złapać powietrza, Tina nie była w stanie podjąć
walki, gdy Mallory zaczęła walić jej głową o suszarkę do rąk. Rozbiwszy w dwóch miejscach lustro, głowa
Tiny wylądowała na kancie porcelanowej umywalki. Wydział Zabójstw stwierdził później, że śmierć nastą-
piła po czwartym uderzeniu, na jedenaście zadanych (o umywalkę, ścianę i podłogę). Złamaniu uległ ponad-
to nadgarstek, choć nie stwierdzono, w jaki sposób.

Pierwszoroczna Kerry Jacobsen stała wówczas najbliżej drzwi do toalety. Gdy pozostałe dziewczęta w

przerażeniu obserwowały całe zajście, Kerry zdążyła uchylić drzwi. W tym momencie gwałtownie pchnęła
je Mallory. Drzwi, zatrzymawszy się na koszu od śmieci, złamały przy okazji dwa żebra Kerry.

—A ty gdzie się pakujesz? — wrzasnęła Mallory. Im głośniej krzyczała, tym brudniejszy stawał się jej

język. Kerry, uwięziona między drzwiami a ścianą, była bezbronna. Mallory krzyknęła w głąb korytarza.

—Mickey, kochanie, chodź tutaj!
Słysząc wołanie Mallory, Mickey zostawił swoje dwie Cole i kubek z ketchupem, który zresztą strącił w

biegu ze stołu. Ketchup rozlał się grubą czerwoną plamą na białych kafelkach podłogi. Później, pewien mło-
dy, niedoświadczony pomocnik koronera omyłkowo wziął ją za ślad krwi.

Zanim Mickey doszedł do drzwi toalety, Mallory wgniotła obcas swego wysokiego, zamszowego buta

(uznanego później za jej firmowy znak) w pozbawioną już życia twarz Tiny; triumfalny gest nie pozostawiał
choćby cienia wątpliwości kto był zwycięzcą, a kto pokonanym w tej szczególnej konfrontacji. Pozostałe
uczestniczki zajścia utworzyły pod ścianą zbitą gromadkę, niczym szczenięta podczas burzy z piorunami.
Dwie dziewczyny w strojach wodzirejek schroniły się w kabinie.

background image

Uzbrojony w pistolet kalibru 0.357, Mickey spojrzał z niedowierzaniem na Mallory.
— Gdzie masz broń? — spytał.
— Zostawiłam w samochodzie — odparła.
— Co zrobiłaś?
— No dobra, kurde, moja wina — stwierdziła Mallory. — Poszłam się tylko odlać.
— Mal — odezwał się trochę ojcowskim tonem Mickey. — Jeśli ja bym szedł...
— W porządku, dosyć — zawołała Mallory. — Zajmiesz się tym wszystkim, czy mam wrócić do samo-

chodu i poczekać aż skończysz pieprzyć?

Mickey odbezpieczył 0.357.
—Powiedz mi tylko, która to była.
Mallory ściągnęła nieco brwi; jej głos przeszedł w wyższy rejestr i zabrzmiał złowieszczą radością.
— Wszystkie.
Osłupiałe, niczym sarny oświetlone snopem samochodowego reflektora, padły liderki drużyn, a zaraz po

nich absolwentka szkoły. Kerry Jacobsen rzuciła się znienacka na Mickeya, co nawet zbiło go z tropu; Mal-
lory musiała odrywać ją z jego pleców. Po otrzymaniu dwóch kopniaków, Kerry skuliła się w kącie, gdzie
stanowiła wyjątkowo łatwy cel. Z braku lepszego zajęcia, Mallory wycelowała Aqua-Net w dwie dziewczy-
ny, które cofnęły się w przerażeniu jakby miała je oblać kwasem. Ich cierpienie nie trwało zbyt długo.

Kabiny w toaletach przeznaczone są dla osłony, a nie dla ochrony, toteż wystarczyło jedno kopnięcie, by

drzwi stanęły otworem. Dwie, ubrane w klubowe barwy dziewczyny. Mary Proctor i Judy Kane, stały na
muszli drżąc ze strachu. Mickey pociągnął za spust, jeden strzał przebił na wylot obie ofiary, które bezwład-
nie opadły na przeciwległe ściany kabiny.

Judy Kane, blondynka, miała więcej szczęścia; ciało jej koleżanki wyhamowało pęd pocisku, dzięki

czemu wnętrzności Judy zostały ocalone przed całkowitym spustoszeniem. Chirurdzy w lokalnym Kankakee
General Hospital odratowali ją po szesnastogodzinnej operacji.

Judy Kane była jedyną ocalałą osobą ze słynnej później „masakry w toalecie w Kankakee".
Gdy Mickey i Mallory torowali sobie drogę z łazienki do wyjścia, kucharz Jimmy pomyślał w pierwszej

chwili o użyciu gaśnicy jako ewentualnego oręża. Na swe nieszczęście, nie brał nigdy udziału w obowiąz-
kowym szkoleniu przeciwpożarowym w Sonic, podczas którego z pewnością nauczono by go wyciągania
czerwonej zawleczki (co poprzedza uruchomienie gaśnicy). Zawleczka niestety tkwiła na miejscu, co sku-
tecznie unieruchamiało przycisk, i co z kolei pozwoliło Mickeyowi na oddanie strzału prosto w zbiornik.
Chwilę potem, podłoga przy automatach telefonicznych pokryła się dwucalową warstwą krwawej piany.

„Konus" Wilkins nie próbował nawet podejmować walki. Po dwóch szybkich ciosach zadanych myśliw-

skim nożem upadł krwawiąc obficie. Mickey zastanawiał się przez chwilę czy nie zrobić użytku ze swej
wcześniejszej groźby, ale nie miał już czasu ani ochoty na rozpinanie dżinsów „Konusa". Zamiast tego, za-
dowolił się „nakarmieniem" swej ofiary jednym z hotdogów wygrzewających się na barowej ladzie.

Na parkingu, gdzie odgłosy strzelaniny zagłuszone były płynącym z głośników „Mony Mony", rozgry-

wający Troy Hallowell opierał się o Dodge'a Challengera i spoglądał na rozrzucone po siedzeniu taśmy. Z
wyciągniętą spluwą, Mickey kazał mu cofnąć się o krok, a po chwili rozległ się huk wystrzału. Siedzenia
pokryte były sztucznym obiciem, mimo to wolał nie ryzykować.

Wyciągnąwszy z auta swoją dwudziestkę dwójkę, Mallory z wściekłą dokładnością rozprawiła się z za-

chodnią częścią Sonic, podczas gdy Mickey zajął się częścią wschodnią. Wszyscy starali się uciec, lecz trud-
no jest umknąć karabinowej kuli.

Tylny obrońca Larry Dean rozpaczliwie poszukiwał szansy ocalenia.
— Hej, ty — odezwał się Mickey do spanikowanego chłopaka. — Na tym świecie są dwa rodzaje ludzi:

Fordy i Chevrolety. Co ty jesteś?

— N...n...n...nie wiem — wybełkotał Larry. — Może Ford?
— Źle — odparł Mickey, po czym oddał strzał. — No tak, gdybyś powiedział „Chevrolet", może po-

zwoliłbym ci żyć.

Ostatecznie, ocalał jedynie entuzjasta pojazdów marki Dodge, Randall Krevnitz. Wyszedłszy cało z ma-

sakry na parkingu, zdobył później nagrodę jako autor mowy pogrzebowej wydrukowanej w kronice Kanka-
kee High School.

Pozostali spośród jego przyjaciół zginęli.

background image

2

Detektyw Jack Scagnetti przybył na miejsce zbrodni o 3.25 rano, eskortowany przez sznur policyjnych

krążowników, które wyjąc przecierały mu szlak przez ostatnie sto mil z Chicago, testując przy okazji jazdę
po amerykańskiej szosie przy maksymalnej bezpiecznej prędkości. O tej porze ulica była prawie pusta, ofice-
rowie policji nie uznali zatem za konieczne wyłączenia syren — z kolei dla Scagnettiego, ten przenikliwy,
dwutonowy jęk był jedną z najpiękniejszych melodii tego świata. Napełniał go szczególną euforią, której nie
był w stanie wyzwolić żaden chemiczny środek. Chociaż jeden Bóg wie, czy Scagnetti kiedykolwiek czegoś
podobnego próbował. Syreny swym rykiem zwiastowały nieszczęście w promieniu jednej mili. Obwieszcza-
ły strach, trwogę i śmierć. W dniu Sądu Ostatecznego, jeźdźcy apokalipsy przyjadą w czterodrzwiowych
policyjnych fordach, nie zaś na swych ognistych rumakach.

„Drużyna" Scagnettiego dołączyła do stojących już wokół Kankakee Sonic niezliczonych karetek pogo-

towia, policji i wozów oficerów śledczych. Niedaleko stał również wóz strażacki; w pozostawionej bez opie-
ki kuchni zapalił się tłuszcz. Sytuację dałoby się łatwo opanować, niestety, pod ręką nie było gaśnicy.

Trzech, pozostających pod zbawiennym działaniem kofeiny, członków cywilnego patrolu drogowego

starało się utrzymać jako taki porządek na drodze, odgradzając wścibskich dziennikarzy od placu parkingo-
wego. Ujrzawszy ekipę Scagnettiego — rzucili się, by utorować mu drogę, odpychając przy okazji wysłan-
ników CNN, którzy rozpoczynali właśnie bezpośredni przekaz.

Dziobaty zastępca szeryfa, Jimmy Hale dostrzegł Scagnettiego jeszcze w samochodzie i dzielnie prze-

dzierał się przez plątaninę policyjnej taśmy, rozciągającej się pomiędzy wszelkimi możliwymi słupami i
narożnikami.

—Panie Scagnetti, chciałem tylko panu powiedzieć, że to chyba dzięki panu zostałem gliniarzem —

oświadczył Hale. — Przeczytałem pana książkę i to chyba ona odmieniła moje życie. To znaczy, na pewno
je odmieniła.

Scagnetti musiał poczekać chwilę przy drzwiach do restauracji, gdy wywożono stamtąd ciała z przycze-

pinymi identyfikatorami.

— Wie pan, ja staram się codziennie wykorzystywać to, co pan napisał o wczuwaniu się w psychikę

mordercy. Jestem w jakimś miejscu, siadam i myślę „co zrobiłbym teraz gdybym był mordercą--
psychopatą?" Albo „co zrobiłby Jack Scagnetti?" — Hale miał nadzieję na uśmiech czy jakąkolwiek reakcję
ze strony Scagnettiego, ale słynny detektyw nie poświęcał mu zbyt wiele uwagi.

— Czytałem tę książkę Anthony'ego Robbinsa, w której pisał, że jeśli chce się odnieść sukces, należy

znaleźć sobie kogoś, kto jest mistrzem w swojej dziedzinie i wzorować się na nim. No więc ja chyba wzoruję
się na panu.

Scagnetti zapalił zapałką papierosa. Trzydziestopięcioletni, lekko siwiejący na skroniach i konsekwent-

nie rosnący wszerz odezwał się głosem faceta, który od dziesiątego roku życia pali papierosy (co w jego
przypadku odpowiadało prawdzie).

— A „Scagnetti o Scagnettim”?
— O taaaaak, podobała mi się ta książka. Strasznie. Naprawdę. Byłem autentycznie zaskoczony, że nie

sprzedawała się lepiej.

Hale wyznał później, że Scagnetti wręczył mu wciąż palącą się zapałkę. Osłonił płomień dłonią, jakby

był to najcenniejszy podarunek.

—To był najwspanialszy moment mojego życia — wspominał Hale. — Nie obchodzi mnie, co inni po-

tem o nim mówili. To było zachowanie godne wielkiego człowieka.

Scagnetti klepnął go w plecy i uśmiechnął się.
— Kawę, czarną — zadysponował. — I żeby mi tam w niej krew nie pływała.
Chociaż kompetencje Jacka Scagnettiego nie rozciągały się na Illinois, nie ulegało wątpliwości, że był

on kluczową figurą śledztwa w sprawie morderstw popełnionych przez Mickeya i Mallory. Sam gubernator
wytropił go telefonicznie poprzez jego literackiego agenta; Scagnetti beztrosko spędzał czas w jakiejś nędz-
nej spelunie ze stripteasem, na południu miasta. A potem już tylko 200 mil, gaz do dechy, syreny i parę gra-
mów skonfiskowanego wcześniej przez Wydział Narkotykowy „dowodu". To wszystko otrzeźwiło go do
tego stopnia, że jego spojrzenie łańcuchowego psa można było wziąć za oznakę intensywnej koncentracji.

background image

Scagnetti nie znajdował się już na rządowej liście płac. Utrzymywała go amerykańska opinia publiczna,

która chętnie płaciła 24 dolary i 95 centów za egzemplarz jego „z życia wziętej" kryminalnej beletrystyki —
dodajmy, po raz pierwszy wydanej w twardej oprawie. I choć krytycy nie pozostawili suchej nitki na jego
ostatnim dziełku „Scagnetti o Scagnettim”, które ich zdaniem było niczym więcej, jak tylko samopromującą
się przeróbką sprawy F. Scarwina, książka i tak każdego tygodnia znajdowała 750 tysięcy nabywców. Wy-
stępy Scagnettiego w programie Montell Williamsa przyciągały co dwa tygodnie rekordową liczbę widzów,
w czym swój udział miała też sceniczna konfrontacja pomiędzy nim samym a trzema kobietami, które twier-
dziły, że jednocześnie zaszły w ciążę z pochodzącymi z probówki dziećmi Richarda Ramireza.

Morderstwa dokonywane przez Mickeya i Mallory stanowiły niezwykłą miksturę krwi, seksu i rock'n'r-

olla, co w dalszej perspektywie gwarantowałoby Scagnettiemu powrót na szczyt. Jego wydawcy poszukiwali
już pisarzy, którzy przygotowaliby następną książkę („Scagnetti o Scagnettim” była, jak dotąd, pierwszą i
ostatnią książką napisaną w całości przez Scagnettiego).

Detektyw dokonał inspekcji śladów działalności Mickeya i Mallory w Kankakee Sonic, zaczynając od

damskiej toalety. Zwłoki zaczęto już pakować w plastikowe worki i oznaczać, ale objechane taśmą klejącą
zarysy ciał i ślady krwi, dawały niezłe wyobrażenie o całym zajściu. Dwie dziewczyny w strojach wodzire-
jek zostały na przykład potraktowane jedną kulą, co, według Scagnettiego, było dosyć zabawne; taki styl
musi wzbudzać podziw.

Scagnetti zorientował się też, że był pierwszym policjantem, który pomyślał o zajrzeniu do kabin. W

końcu Mallory musiała po coś tu przyjść. I oto na wewnętrznej stronie drzwi drugiej kabiny widniały dwie
litery „M & M" tkwiące pośrodku narysowanego szminką serca. „Ona jest słodka jak cukierek", pomyślał
Jack. „Taki, co rozpuszcza się w ustach".

Przechodząc obok rozbitego lustra, Scagnetti dojrzał w nim swoje odbicie, poprzecinane zbiegającymi

się w środku nitkami pajęczej sieci pęknięć. Nie potrafił przy tym stwierdzić, czy linie rzeczywiście zbiegały
się w środku, czy też z niego wychodziły. Znajdował się tam jednak ślad krwi i detektyw przyłapał samego
siebie na wpatrywaniu się w ten właśnie punkt i jednocześnie we własne odbicie. Roześmiał się.

Fascynacja morderstwem nie była u Jacka Scagnettiego kwestią świadomego wyboru. Raczej rezultatem

dziwnego zrządzenia losu.

Tydzień po swych piątych urodzinach, Jack maszerował poprzez teren campusu Uniwersytetu Teksa-

skiego w stronę biblioteki, gdzie jego matka, jako nauczycielka w publicznych szkołach w Austin, cieszyła
się pewnymi przywilejami przy wypożyczaniu książek.

Krótko po dwunastej w południe, o czym ani Jack, ani jego matka nie wiedzieli, do obserwatorium, zało-

ż

onego na dachu najwyższego budynku w Austin, wszedł student architektury Charles Whitman. W tym

samym czasie zdążał w tę stronę Jack wraz ze swoją matką. Whitman miał ze sobą futerał zawierający 6 mm
karabin z celownikiem optycznym, 35 mm Remmingtona, magnum 0.357, 9 mm pistolet Luger, podrasowa-
ny, wojskowy karabinek 30.06, strzelbę i wielki sztylet.

Znalazłszy się już na samej górze, Whitman — a powody jego zachowania nigdy nie zostały poznane

(chyba że było nim czternaście zaległych godzin zajęć na uczelni, które zaczynały ciążyć mu coraz bardziej)
— zaczął z szatańską precyzją wybierać sobie cele spośród ludzi, którzy akurat przechodzili dołem.

Jedną z jego pierwszych ofiar była Katherine Culip Scagnetti. Nie było nawet słychać huku strzałów,

które rozerwały jej klatkę piersiową. Katherine upadła wprost po nogi małego Jacka. Strzały padły z wyso-
kości dwudziestego siódmego piętra. Jakiś dzielny przechodzień chwycił chłopca i wepchnął go gdzieś w
krzaki, rzucając się po chwili samemu do ucieczki.

W swojej książce „Scagnetti o Scagnettim”, detektyw opisał całą resztę tamtego dnia, którą spędził w

krzakach wystawiony na widok zwłok własnej matki i... obłażony przez bezlitosne mrówki. W rzeczywisto-

ś

ci wystarczyło 75 minut, by policja wtargnęła do obserwatorium i zastrzeliła Whitmana, lecz niewielu do-

magało się sprostowań ze strony prokuratury odnośnie „rozdmuchania" rozmiarów tragedii.

Odtąd obsesją Jacka Scagnettiego stała się zemsta. Oficerowie policji często naginają prawo dla potrzeb

swych własnych teorii. Podobnie Scagnetti, który swą burzliwą przeszłość nierzadko wykorzystywał dla
usprawiedliwienia swego zachowania. Opinia publiczna widziała w nim symbol całkowitego braku pobłaża-
nia w stosunku do znajdującej się w ciągłej ofensywie cywilizacji przemocy, która pod koniec dwudziestego
wieku zawładnęła całym krajem. Koledzy Scagnettiego myśleli o nim z pewnym zakłopotaniem — był dla
nich czymś w rodzaju myśliwskiego psa, którego lekceważący stosunek do oficjalnej procedury rekompen-

background image

sowała jego niemalże wrodzona zdolność wczuwania się w rolę mordercy i przejmowanie jego sposobu my-

ś

lenia.

Wydawało się, że jest to wyjątkowy dar.
Choć może nie do końca.
Ponieważ z uczestników masakry wewnątrz restauracji nie ostał się nikt, Scagnetti, przy pomocy Ran-

dalla Krevnitza usiłował złożyć całą historię do kupy. Przez następne pięć lat Randallem zajmowali się tępi
psychiatrzy, podczas gdy on sam zastanawiał się jedynie dlaczego nie potrafi utrzymać swej erekcji przez
czas dłuższy i dlaczego ten świat jest taki okropny. Jednak teraz Scagnetti domagał się wyjaśnień.

Objął chłopaka ramieniem i razem odeszli w nieco spokojniejsze miejsce. Scagnetti stanął o kilka cali za

blisko, mocno przyciskając chłopca. Randall nie mógł odsunąć się od niego. Jack poczęstował go papiero-
sem. Chłopak co prawda skorzystał, ale nie uczynił najmniejszego ruchu, by umieścić papierosa w ustach. Po
prostu nigdy nie palił.

Pozostając w nieomal mistycznym uniesieniu, którego Scagnetti już kiedyś doświadczył (osobiście),

Randall opisał scenę przyjazdu Mickeya i Mallory: grzmoty, spaliny, łomot uwięzionych we wnętrzu Chal-
lengera koni mechanicznych. Dałbym się zabić za taki samochód — dokładnie tymi słowy odezwał się do
Mickeya Knoxa. Co ciekawe, Randall miał wtedy ochotę zabić Mickeya. Gdyby tylko miał okazję. Nie z
powodu nienawiści, strachu czy konieczności obrony, lecz dla tego właśnie samochodu. Zabijając Mickeya,
stałby się taki jak on.

Scagnetti spytał o dziewczynę. Czy była zakładniczką? Czy Mickey zmuszał ją do czegokolwiek czy ro-

biła to z własnej woli?

— Jestem pewien, że została zmuszona — odparł Randall po długim namyśle. — Zmusili ją do tego.
— To znaczy Mickey, tak? Mickey kazał jej zrobić to wszystko?
Oczy Randalla rozwarły się szeroko gdy spoglądał na dół i w bok. Jego pamięć na nowo odtwarzała ko-

lejne zdarzenia wieczoru. — Nie, ja mówię o nich. O ludziach tam, w środku. Obojętnie, co uczynili, ale
było to coś, czego nie powinni byli robić. Zresztą, kto ma to wszystko oceniać i w ogóle, ale nie powiedział-
bym na sto procent, że Mickey i...

—Mallory ...
Randall uśmiechnął się nieco słysząc jej imię. — Nie powiedziałbym na sto procent, że to, co zrobili by-

ło złe. To chyba tak nieszczęśliwie się złożyło. To znaczy, w zasadzie nikt nie zasłużył na śmierć. Randall
wytarł sobie rękawem smark z nosa. — Ale jak tak pomyśleć, to chyba wielu z nich zasłużyło, więc kto to
ma oceniać?

Scagnetti pochylił się. Chłopak być może poczuł od niego zapach whiskey. — Możesz mi powiedzieć,

dlaczego spośród tylu osób ciebie jednego zostawili?

Po raz pierwszy Randall spojrzał mu prosto w oczy.
—Chyba po prostu nie zasłużyłem na śmierć.
Z tajemniczym spokojem podniósł papierosa,
którego ciągle trzymał w dłoni. Ustąpiło drżenie rąk. Zaciągając się po raz pierwszy w życiu, Randall

Krevnitz nie zakrztusił się ani razu.

Wyjeżdżając o 6.35 rano z Sonic, Jack Scagnetti skierował się do odległego o 9 mil na wschód Motelu 6.

Musiał walczyć z naturalnym instynktem prowadząc samochód, szukając morderców (zachód ... musieli
uciec na zachód ... dlaczego przestępcy zawsze uciekają na zachód?) ... Szukała ich już policja w pięciu sta-
nach — dwóch charakterystycznych postaci w bardzo charakterystycznym samochodzie. Logika nakazywała
przypuszczać, że mordercy zostaną złapani do wieczora.

A jeśli nie? Logika nie brała pod uwagę takiej możliwości. Ale ludzie pokroju Mickeya Knoxa potrafili

wykorzystywać siły natury i potęgę zbiegu okoliczności na swoją korzyść, drwiąc sobie potem z przeznacze-
nia. Scagnetti wiedział, że będą się przeciskać przez oczka sieci, przejeżdżać z hukiem obok posterunków,
akurat gdy policjant sięgać będzie po kolejną kawę. Podobnie jak on sam, ta para narodziła się by umrzeć.
Umrzeć jednak pięknie.

Będą ciągle pozostawać na wolności.
Polowanie dopiero się zaczęło.

3

background image

Wayne Gale był szczęśliwym człowiekiem.
Po trzykroć szczęśliwym.
Prawdę powiedziawszy, przez całe życie nie odczuwał jakichś szczególnych trosk. Urodził się w Melbo-

urne, w kochającej i kultywującej dobre obyczaje rodzinie, która zachęciła Wayne'a, by nauczył się wyko-
rzystywać swój spryt i charyzmę w codziennym życiu. Wayne przeprowadził się do Ameryki, gdzie poślubił
uroczą i oddaną mu kobietę, która, mimo nieznośnego charakteru, utorowała mu z czasem drogę ku wyma-
rzonemu zajęciu. śycie Wayne'a toczyło się nienajgorzej — do momentu, w którym miały miejsce wcześniej
opisane wypadki,

Mickey i Mallory stali się jego zbawieniem. Odpowiedzią na jego wznoszone ku niebu błagania. Gdyby

wierzył w Boga, musiałby ucałować go z całej siły w usta za to, że zadał sobie tyle trudu i stworzył tak do-
skonałe istoty. Świeże. Pełne nienawiści. Telefotogeniczne. I nieszablonowe.

Wayne Gale prowadził program American Maniacs.
Na antenę wszedł dwa miesiące przed tragedią w domu Wilsonów (pierwszą rzeczą, która zwróciła

wówczas uwagę przybyłych na miejsce policjantów był grający telewizor), lecz krzykliwe brukowce dosyć
szybko zaczęły obwieszczać spadek popularności programu Wayne'a. Premierowe wydanie uświetnił wy-
wiad z Charlesem Mansonem, jednak z czasem, obecność Amerykańskich Maniaków na ekranie stanęła pod
znakiem zapytania. Ani Wayne, ani producenci nie przyznawali tego otwarcie, ale formuła programu zdecy-
dowanie się wyczerpywała. Tak naprawdę nie było zbyt dużego wyboru psychopatów, poza tym rzadko kie-
dy przydarzało im się cokolwiek, gdy już siedzieli w więzieniach.

Czary goryczy dopełnił sążnisty artykuł w tygodniku „Entertainment Weekly", określający Wayne'a

Gale'a i jego program jako wcielenie wszelkiego zła, jakie dzieje się obecnie w telewizji. Wayne nie brał
sobie tego do serca — może za wyjątkiem złośliwych komentarzy dotyczących jego australijskiego akcentu,
który zresztą był jak najbardziej prawdziwy i wymagał ochrony przed wpływami suchych i szarych akcen-
tów środkowoatlantyckich.

Najnowsze plotki, wymieniane przez sekretarki z jedenastego piętra (z których dwie były szczególnie

cięte na Wayne'a za jego wyjątkowo niechlujny sposób ubierania się) głosiły, że American Maniacs mają
zostać przesunięci na godzinę 21.30, zaraz po nowym programie Bronsona Pinchota. Oznaczało to wydanie
na Wayne'a wyroku śmierci.

Aż tu nagle pojawili się Mickey i Mallory.
Gdy zadzwonił telefon, Wayne zwisał akurat głową w dół z sufitu swego mieszkania na Manhattanie.

Zignorował po raz kolejny rady jednej ze swych doradczyń, Ingę, która przestrzegała go bezustannie przed
zakładaniem butów umożliwiających chodzenie po suficie. Wierzył, że dzięki temu nietypowemu ćwiczeniu
zyska jeszcze kilka dodatkowych centymetrów wzrostu. Był to zresztą jego jedyny kompleks; kompleks,
który sprawiał, że Wayne nie zawsze czuł się „po trzykroć szczęśliwy". „Twój kręgosłup straci kiedyś pra-
widłowe ustawienie" — ostrzegała go łnge. Dla jego kolegów ciekawostką był sam fakt posiadania przez
Wayne'a kręgosłupa.

Wiadomość nadeszła o 12.30 w południe od producentki Wayne'a, Julii. Wayne automatycznie włączył

aparat dla głuchoniemych. Nie, nie był głuchoniemy. To Julie urodziła sie bez języka.

W towarzystwie kamerzysty Rogera I dźwiękowca Scotty'ego, ekipa Amerykańskich Maniaków wystar-

towała z lotniska La Guardia o 13.47 lecąc do Kankakee Sonic. Spotkanie z przeznaczeniem. Oglądalność.

Wayne Gale był szczęśliwym człowiekiem.
Nawet w wyjątkowych sytuacjach, Julie starała się rezerwować miejsce dla Wayne'a z dala od towarzy-

szącej mu trójki. Wayne — choć miał dwie karty regularnego klienta linii lotniczych — na pokładzie samo-
lotu zachowywał się nieznośnie. Kiedy leciał następowała w nim zbadana i opisana przez specjalistów,
zmiana o podłożu fizjologicznym, czyniąca z Wayne'a Najbardziej Denerwującego Człowieka Na Ziemi.
Podobne reakcje wywoływało u niego w zasadzie każde zamknięte pomieszczenie, ale kombinacja dodatko-
wych czynników w postaci ryku samolotowych silników i zwiększonego ciśnienia powietrza na bębenki w
uszach sprawiała, że podróż w towarzystwie Wayne'a stawała się niezwykle uciążliwą przygodą.

Albowiem podczas lotu Wayne Gale uwielbiał rozprawiać o:
1) swoim dzieciństwie,
2) swych ambicjach oraz
3) swym programie American Maniacs, 22.00, w każdą środę.

background image

Eileen Murchovsky, księgowa z biura konstrukcyjnego w Arlington Heights potraktowana została półto-

ragodzinną dawką opowieści na pierwszy z wymienionych tematów.

Postanowiła nigdy więcej nie wsiadać na pokład samolotu.
Drobnemu i szczupłemu chłopcu o nazwisku Wayne Montciaire Galenovitch przypadła w udziale jedna

z głównych ról w Wally Wallabi, w przez krótki czas obecnym na ekranach serialu-popłu-czynie po przeboju
australijskiej telewizji Skippy The Bush Kangaroo. Serial skończył się zaledwie po dziesięciu odcinkach,
lecz Wayne zdążył zyskać status gwiazdeczki. Zdążył także odkryć rozliczne uroki występowania przed
telewizyjną kamerą.

Będąc jeszcze nastolatkiem, Wayne „Gale" — bo tak, ku przerażeniu rodziców postanowił skrócić swoje

nazwisko — odgrywał drugoplanowe role w komediach i serialach obyczajowych, wcielając się zwykle w
chłopaka, zakochującego się w nastoletniej córce głównego bohatera. Często jednak wylatywał z hukiem z
obsady — jego żądania lepszej pracy kamer i bardziej ciętych dialogów nie znajdowały należytego zrozu-
mienia u producentów.

Po paru latach, Wayne powrócił na łono cichych i spokojnych przedmieść Melbourne. Mały i niezdarny,

szybko stał się obiektem lokalnych „byczków", bezlitośnie egzekwujących od niego pieniądze na lunch czy
kolejne prace semestralne. Znalazł jednak dla siebie przytulną niszę jako wydawca szkolnej gazety „Queen's
Cross Tattler". Jego złożone z sześciu części expose na temat szkolnych obiadów zaowocowało zwolnieniem
całego personelu kuchni, a sprawozdanie, dokumentujące romans pomiędzy dyrektorem szkoły, Colinem
Waverly a nauczycielem francuskiego, Jacques'em Plerre Dumasem sprawiło, że szkoła została na dwa tygo-
dnie zamknięta, a całe ciało pedagogiczne poddane przesłuchaniom ze strony policji i władz kościelnych.

Mając lat osiemnaście, Wayne odrzucił ofertę pracy jako terenowy asystent prducenta programu Austar-

lia Weekly. Dostał się za to na ekrany w charakterze korespondenta Public Eye, trzeciorzędnej konsumenc-
kiej nowinki, finansowanej przez jakiś singapurski koncern. Kontrakt przewidywał, że co trzeci odcinek
dotyczyć ma śmierci lub trwałego kalectwa, spowodowanych użytkowaniem produktów konkurencyjnej
firmy prezentowanej w programie. W rezultacie Wayne spędził dwa tygodnie, szukając jak opętany kogoś,
kto odniósł obrażenia korzystając z nieholofilowych poduszek. Własne okienko w tym programie stanowiło
prawdopodobnie najjaśniejszy punkt początkowego etapu jego kariery.

Gdy Public Eye zakończyło swój żywot, Wayne spakował walizki i pojechał do Stanów. Tam, na krótko,

wylądował w dwóch chorych brukowcach, aż wreszcie zakotwiczył się w telewizji, gdzie szybko stał się
podporą programu American Maniacs. Co prawda, jako drugi z prowadzących, lecz konkurent został szybko
wykluczony ze względu na wykrycie jego miłosnej przygody z pewnym wysoko ustawionym, żonatym akto-
rem. Gdyby ów konkurent zaczął podkopywać Wayne'a, to zamiast funkcji podpory, Wayne prawdopodob-
nie wcieliłby się w rolę ostatniego gwoździa do trumny Amerykańskich Maniaków.

Gdy program był jeszcze w fazie wstępnego rozwoju, a wiecznie zmieniająca sie opalenizna Wayne'a

stawiała kolejne wymagania operatorom świateł, nasz bohater poznał i zakochał się w Dolores Morgan, bę-
dącej dziwnym zbiegiem okoliczności córką szefa całej sieci. Po krótkim i gorącym romansie oboje uciekli
do Meksyku — na tydzień przed premierą American Maniacs. Po powrocie, na dorobek Wayne'a składały
się: popularny show w telewizji, pełne worki listów od wielbicieli oraz żona — przerażająco zwyczajna. I
nawet nie tyle nudna, co źle wychowana.

Ale to już była inna historia. Gdy samolot lądował w Chicago, Wayne zapytał swą towarzyszkę podróży,

Eileen Murchovsky, gdzie i jako kto pracowała ...

Ekipa przyjechała do Kankakee Sonic o 6.15 rano, bijąc się o miejsce na parkingu z lokalną telewizją i

współpracującymi z siecią Wayne'a stacjami. Przy akompaniamencie potężnej, niemalże okrętowej syreny,
Wayne poprzerywał trzy pary łączy (w tym jedno należące do jego macierzystej sieci). Taktyka, jaką obrał,
okazała się jednak skuteczna — oczyszczone zostało pole do działania jego własnej ekipy, aż do granicy
wyznaczonej przez żółte, policyjne linie. Będąc tak blisko mógł zacząć pertraktować z policjantami odnośnie
wpuszczenia go do środka.

Lustrując miejsce tragedii i przeglądając listę ofiar, Julie połączyła się za pomocą telefonu komórkowe-

go z centrum i zarezerwowała półgodzinne specjalne okienko w wieczornym programie. Przekazy z ostatniej
chwili nie były domeną jej sieci, ale rekwirując jedną z ciężarówek, należących do stacji współpracujących,
Julie była pewna, że program będzie gotowy i w dużej części nadany na żywo o godzinie 22.30.

background image

Widząc, że Jack Scagnetti ma zamiar odjechać, Wayne zawołał go z przeciwległej strony parkingu —

chciał umówić się z detektywem na wywiad. Jack zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem porannego
słońca, próbując dojrzeć osobnika, który woła go po imieniu. Poznał Wayne'a Gale'a, pokazał mu środkowy
palec i odkrzyknął najgłośniej jak mógł „odpieprz się Wayne!". Nie było to bowiem pierwsze spotkanie Jac-
ka Scagnettiego i Wayne'a Gale'a. Dwa wcześniejsze miały swoją historię.

Przed kilku laty, pierwszy amerykański program Wayne'a Supergliny, przedstawiający sylwetkę Jacka

Scagnettiego wywołał falę skarg na brutalność policjantów, ich rozwiązłość seksualną i nieumiejętne wyko-
rzystywanie dowodów. Czyli wszystko to, co producenci programu w liście do wydawcy Scagnettiego okre-

ś

lili jako bałwochwalcze bicie piany. W jego koszty wliczono też 50 tysięcy dolarów, przeznaczone na od-

szkodowania dla osób, które poczuły się dotknięte lub znieważone zawartością programu. Nie obyło się też
bez ataków ze strony krytyków na książkę „Scagnetti o Scagnettim”. Jeśli chodzi o Wayne'a, to wszystko
spłynęło po nim jak woda po psie. Dla Scagnettiego był to jednak bardzo zimny prysznic.

Specjalne, wieczorne wydanie American Maniacs przyciągnęło przed telewizory 30-procento-wą wi-

downię, miażdżąc z łatwością konkurencję w osobie m.in. Victorii Principal i przeglądu najlepszych filmów
tygodnia z jej udziałem (Zbyt młode dziecko, w którym grała matkę śmiertelnie chorego chłopca i Dalej niż
sięga wiara: Historia Constantine'a Euvornosa, opowiadającego historię zastępczej matki walczącej o prawo
do opieki nad śmiertelnie chorą dziewczynką). O Scagnettim nie było w reportażu ani słowa, wyjąwszy uję-
cie detektywa, pokazującego do kamery środkowy palec. Mickey i Mallory, oglądający program w swym
motelowym pokoju w Sterling, Colorado, byli zaskoczeni i nieco zszokowani ogromem zniszczeń, jaki po
sobie zostawili. Do tego czasu zdążyli też zapomnieć kogo i kiedy zatłukli.

Mallory przypuszczała, że około czternastu osób. Wayne twierdził, że dwadzieścia. Później, siedząc już

w ośrodku resocjalizacji stanu Illinois w Joliet, Mickey wyznał jednemu ze swych towarzyszy niedoli, że
fragmentem tego programu, który najbardziej spodobał się jemu i Mallory był występ Randalla Krevnitza,
znanego miłośnika pojazdów marki Dodge, który, wyliczając kolejne ofiary masakry, określał jednocześnie
parę morderców jako „bogów śmierci i zniszczenia". Podobnie jak Grace Mulberry, jedyny ocalały świadek
„ataku na sypialnianą prywatkę", której nadmiar wrażeń wręcz zapierał dech.

Mallory zastanawiała się, dlaczego nie wspomniano przy tym o ajencie stacji benzynowej Arco, którego

zamordowali w Boulder, Colorado. Mickey przestrzelił mu na wylot kolano, następnie wetknął mu w gardło
wąż, napełnił benzyną i przy pomocy zapalniczki Bica zmusił nieszczęśnika do złożenia ofiary z samego
siebie.

To właśnie wtedy Mickeyowi przyszedł do głowy pomysł, dzięki któremu oboje, z pozycji „zwykłych

morderców" dostąpili zaszczytu wejścia do panteonu wiecznie żywych legend. — Wcześniej zabijaliśmy
wszystkich — zwierzał się Mickey swemu współwięźniowi. — Ale postanowiliśmy pozostawiać przy życiu
jedną osobę, która mogłaby zaświadczyć, kto to zrobił. „Powiesz, że to dzieło Mickeya i Mallory" — mówi-
liśmy im. Nie wiem, czemu dopiero wtedy na to wpadliśmy.

* * *
Owen Traft był chyba ostatnim kawalerem spośród niezliczonej armii łysiejących czterdziestolatków.

Wynajmował swą kawalerkę we wschodniej części Palo Alto, na wąskim skrawku ziemi, przylegającym do
autostrady. Stamtąd też, przez pięć dni w tygodniu, dojeżdżał do pracy w San Francisco. Wychodził o 6.30
rano, wracał o 19.00, a podróż w każdą stronę zabierała mu półtorej godziny, bo firma, dla której pracował
przez ostatnie osiem lat przeniosła się do centrum miasta. Takie dojazdy do pracy zdolne byłyby zrujnować

ż

ycie towarzyskie każdemu mieszkańcowi Zachodniego Wybrzeża. Owen Traft nie prowadził jednak życia

towarzyskiego.

Zamiast tego, miał 45-calowy, szerokoekranowy telewizor, wyposażony w funkcję PiP (obraz w obrazie)

i panoramiczny dźwięk. Sprzęt zainstalowany został za pomocą dźwigu, który wciągnął go na wysokość
trzeciego piętra. Owen zwykł podkręcać głośność w swym telewizorze jedynie nieznacznie poniżej poziomu,
który nieuchronnie spowodowałby nerwowe reakcje sąsiadów. Podłączony był do sieci, do systemu telewizji
kablowych i płatnych co tydzień programów pay-per-view. Razem ponad 70 godzin na dobę. Dzięki dwuka-
setowemu magnetowidowi, podłączonemu do drugiego „kabla", Owen pozostawał na bieżąco z codzienną
ramówką TV. Ostatnio napisał list do człowieka, który w programie Beyond 2000 demonstrował magneto-
wid, sterowany i programowany na odległość za pomocą telefonu — czegoś podobnego Owenowi straszli-
wie brakowało.

background image

Jeśli ktoś miałby szczególną ochotę dowiedzieć się, ile odcinków serialu Pełna chata powstało do tej po-

ry, lub jak nazywał się aktor grający rolę partnera Stephanie Zimbalist w pierwszej części Remmington Ste-
ele i gdzie występował później, Owen Traft udzieliłby mu wyczerpujących wyjaśnień. Nie były to dla niego
nic nie znaczące informacje, lecz coś w rodzaju klucza, niezbędnego dla zrozumienia całości procesów za-
chodzących w jego „oknie na świat". Wyposażony w zapewniającego mu poczucie bezpieczeństwa pilota,
rządził tym światem niczym dobry król.

Jednak spośród wszystkich programów, jakie miał okazję oglądać, uwagę jego najbardziej przykuwali

Amerykańscy Maniacy. W odróżnieniu od programu 60 Minut, który również oglądał z zapartym tchem,
Owen określał show Wayne'a Gale'a jako inspirujący. Mickey i Mallory przypominali mu inne, doskonale
znane z ekranu postacie w rodzaju Charlesa Mansona, Teda Bundy'ego czy Jeffreya Dahmera. Im wszystkim
telewizja poświęcała więcej uwagi niż problematyce AIDS i upadkowi komunizmu razem wziętym.

Były to postaci, które wiedziały, czego chcą od życia. Postaci, które, w odróżnieniu od innych, potrafiły

spełnić swoje marzenia. Owen był zbyt wątły, by załapać się do szkolnej drużyny piłkarskiej, za mało wy-
różniał się też z tłumu, by zostać dostrzeżonym przez nauczycieli. Jego szerokie, płaskie czoło i bardzo
dziwnie ułożone brwi sprawiły, że żadna dziewczyna nie chciała się nigdy z nim umówić. „Ale na tym świe-
cie zostało jeszcze trochę wielkich rzeczy do zrobienia" — myślał Owen i w tym właśnie momencie posta-
nowił, że wyjdzie na ten świat. I spróbuje ...

4

DO: DETEKTYWA JACKA SCAGNETTIEGO GŁÓWNEGO ŚLEDCZEGO ODDZIAŁU DO ZA-

DAŃ SPECJALNYCH W SPRAWIE MICKEYA KNOXA I MALLORY WILSON

OD: AGENTA KATHERINE GINNISS WYDZIAŁ STUDIÓW NAD ZACHOWANIAMI, FBI QU-

ANTICO,VIRGINIA

Odebrałam Pańską notatkę z dnia 24 kwietnia, dotyczącą mojej prośby o informacje odnośnie postępów

ś

ledztwa w sprawie morderstw popełnionych przez Mallory Wilson i Mickeya Knoxa. Muszę tu dodać, iż

aczkolwiek zwrot „odpierdol się i zgiń, stara biurwo" jest jedną z najbardziej soczystych i zabawnych odzy-
wek jakie słyszałam, to uważam, że w bieżącej sytuacji jest to absolutną stratą czasu i energii, jakże nie-
zbędnych przy dochodzeniu, jakie, na dobre czy na złe, wspólnie prowadzimy.

Może zainteresuje to Pana, Drogi Detektywie, że przeczytałam Pańską książkę, dzięki czemu zaznajomi-

łam się z Pana śledczą strategią. Dokładniej rzecz biorąc, przypomina mi Pan w tym momencie młodego,
dorodnego wilka, przewodnika stada napędzanego testosteronową brawurą, instynktownie podchodzącego i
osaczającego swą zdobycz. Taka cecha może rzeczywiście okazać się wyjątkowo przydatna u szefa oddziału
do zadań specjalnych; z drugiej strony, ma ona również swe ograniczenia, skoro wyklucza jakikolwiek ro-
dzaj naukowego czy analitycznego podejścia do sprawy, które z pewnością pomogłoby w uzyskaniu wielu
cennych informacji.

Proponuję zatem, Panie Scagnetti, by, zamiast skakać sobie nawzajem do gardeł, rozpocząć współpracę.

Jak panu wiadomo. Wydział Studiów nad Zachowaniami jest zespołem złożonym z młodych, pełnych po-

ś

więcenia pracowników śledczych, wyspecjalizowanych w odtwarzaniu ludzkiej psychiki na podstawie wy-

wiadów środowiskowych, obserwacji otoczenia czy zawartości kartotek medycznych. Wszystkie informacje,
jakie jesteśmy w stanie zdobyć, mogą być pomocne w przewidywaniu kolejnych posunięć podejrzanego,
pozwalać na reagowanie z odpowiednim wyprzedzeniem i mają niewątpliwą wyższość nad metodą „reak-
tywną", przy stosowaniu której, zawsze będziemy pozostawać w tyle za mordercą, mając do dyspozycji je-
dynie ciała jego ofiar.

Do niniejszego listu załączam odpisy rozpoznań, jakie nasi terenowi wywiadowcy przeprowadzili do tej

pory. Większość spośród mieszkańców rodzinnej miejscowości Mickeya, Wilmington, Kentucky, bardzo
niechętnie wdawała się w rozmowy na jego temat, co wskazuje, że Mickey pochodzi z wyizolowanego i
bardzo nieufnego rolniczego klanu, z natury podejrzliwego w stosunku do obcych i chroniącego swych wła-
snych członków. Nawet, jeśli jeden z nich okazuje się zbrodniarzem na dużą skalę.

Jednakże latem 1987 Mickey utrzymywał stosunki z niejaką Donną Wooley, która prawdopodobnie była

jego ostatnią dziewczyną przed poznaniem Mallory. Wydaje się, że najciekawszy (i rzucający najwięcej
nowego światła) dokument dotyczący jego osobowości, jak również jego ukrytych skłonności do posługiwa-
nia się przemocą, pochodzi z dziennika Donny Wooley, datowanego na lato 1987. Zawarte tam zapiski po-

background image

ś

więcone Mickeyowi zawierają również co ciekawsze listy jego autorstwa; są to zresztą jedyne dostępne

nam źródła, w których Mickey Knox opowiada sam o sobie.

Jeśli mogę służyć jakąkolwiek dalszą pomocą, proszę bez wahania kontaktować się ze mną.
Kartoteka FBI #32061-A17 Pozycja # 17042
Sprawa #914-376
1. Fragmenty dziennika Donny Wooley
11 czerwca
. Kochany dzienniczku. Uffff... Wreszcie koniec szkoły. Musieliśmy odrabiać jeszcze cały

tydzień, który straciliśmy z powodu huraganu — myślałam, że do końca życia będę w pierwszej klasie. Cas-
sie, Carla i ja zdążyłyśmy się już trzy razy solidnie opalić od początku wakacji, a to chyba nie koniec. La-
to!!! ... Jest taki jeden gość, Mickey Knox, który szwenda się po basenie Pres-by, ale nigdy się nie kąpie,
tylko łazi tam i z powrotem w tych swoich kowbojkach. Chciał dzisiaj z nami pogadać, ale Cassie powie-
działa mu, że nie zadaje się z robolami I wieśniakami. Nie odezwał się ani słowem, tylko splunął do basenu.
Co za matoł.

28 czerwca. Kochany dzienniczku. Czas szybko mija, gdy człowiek dobrze się bawi. Dostałam pracę u

Woolwortha. To trochę głupio pracować razem z matką, ale podczas przerw jest bardzo fajnie. Po pracy
jeździmy zwykle całą paczką nad jezioro Spoon. Jedziemy tam w ciężarówce ojca Bobby'ego, pijemy Ta-
nquery i moje ulubione wino. Wczoraj nad jeziorem był również Mickey Knox i grzebał w swoim samocho-
dzie, który nie chciał zapalić. Miał ze sobą butelkę ginu, który według mnie smakuje jak „siki górskiego
Iwa". Mimo to, siedząc w jego wozie, przegadaliśmy prawie całą noc. Mickey jest zupełnie „inny", ale po-
dobno o to właśnie w życiu chodzi. Powiedział, że napisze do mnie, bo nie cierpi telefonować.

P.S. Całowaliśmy się. Było w porządku, ale Mickey powiedział, że byłam słona.
1 lipca. Kochany dzienniczku. Dostałam list od
Mickeya. Oto on.
Donna, To właśnie jest ten list, o którym mówiłem ostatnio nad jeziorem, gdy powiedziałaś, że jestem

wariatem. Pamiętasz? Okazało się, że miałaś rację, bo rzeczywiście, trzeba być wariatem, żeby pisać do
kogoś, kogo się ledwo poznało. Obserwowałem Cię na basenie Presby przez cały czas, ale odkąd porozma-
wialiśmy ze sobą, wiem już, że nie jesteś jednym z tych „PP" (piesków preriowych). One spędzają większość
czasu pod ziemią, podobnie jak większość ludzi. Rzygać mi się chce na samą myśl... Chciałbym żyć w takim
miejscu, gdzie będę widział niebo i słońce i nie będę musiał chować się do mojej nory. Nawet, jeśli będzie to
najbardziej gówniane słońce i najbardziej gówniane niebo.

Większość ludzi nie chce mnie znać i nawet chyba Ty myślisz, że jestem tylko gościem, który dłubie w

samochodach i szwenda się po basenach. Ale wszystko dlatego, że chcę usłyszeć jakieś inne głosy. Bo słyszę
je cały czas. Gdy jestem sam, robi się tak głośno, że wydaje mi się, że jestem w klubie The Trail (Byłaś tam
kiedyś. Co wtorek gra tam zespół, który swoją muzyką miażdży ci mózg, a ty prosisz o jeszcze. Przysięgam.)

A ja? Donna, musisz się jeszcze wiele nauczyć. Czy wiesz, że:
1. Większość ludzi żyje dłużej niż powinni. A powinni żyć dopóki nie powypadają im zęby. To taki baro-

metr, który stworzyła Natura.

2. Przeciętny człowiek kłamie przez 9/10 swego życia. Przy okazji, ja nie kłamię. A jeśli Ty kłamiesz, to

więcej się już nie spotkamy.

3. Kiedyś jabłka nie były większe od wiśni. Osobiście uważam, że ludzie są zbyt zachłanni.
4. Ziemia żyje. Jeśli coś w Nią wbijasz, Ziemia cierpi. Wstrząsy sejsmiczne i huragany są tego oznaką.

Większość „piesków preriowych" ze strachu nie jest w stanie tego dostrzec.

5. Mógłbym tak bez końca.
Jeśli jesteś dobra w szkole, słuchasz swoich rodziców i robisz wszystko, czego życzą sobie „PP", to nigdy

nie znajdziesz czasu, by zastanowić się, w czym naprawdę jesteś dobra. A o to mi właśnie chodzi. Nikt nie
powie ci tego lepiej niż ty sama; a zatem, co masz zamiar robić?

„Uzależniony od złych myśli". To właśnie ja według piesków preriowych.
Byłaś słona, ponieważ wewnątrz byłaś pełna łez. Nie pociągniesz długo żyjąc w ten sposób. Wypłacz to

wszystko, a staniesz się słodka niczym cukier. Nieźle to brzmi, co? Podoba mi się ten pomysł.

A więc teraz widzisz, jaki jestem naprawdę. Moim ulubionym programem w telewizji był serial MASH —

a teraz obojętnie, co leci. Potrafię zrobić meksykańskie taco z każdym rodzajem mięsa, jaki sobie zażyczysz,
a i tak nie zgadniesz, co to będzie. Potrafię pakować się w kłopoty, ale potrafię też z nich wychodzić obronną

background image

ręką. Pracuję teraz w rzeźni, ale w przyszłym roku chciałbym wstąpić do Marines. Jestem praworęczny, jak
być może się spodziewałaś.

Muszę już kończyć. Zgodzisz się chyba, że jestem na poziomie. Pozdrowienia. Mickey Knox.
Jestem już zmęczona gadaniem o tym wszystkim. Dobranoc, dzienniczku.

2 lipca. Kochany dzienniczku. Pokazałam Bobbyemu list od Mickeya. On uważa, że to wszystko jest

bardzo chore i że nie powinnam poszukiwać wyłącznie najłatwiejszych dróg wyjścia. Ale jeśli rzeczywiście
istnieją jakieś „pieski preriowe", jak to określa Mickey, to jednym z nich jest na pewno Bobby. Każdemu
włazi w dupę, włącznie z samym sobą. Chciałabym zobaczyć coś takiego w cyrku. Carla jest w ciąży. Boże,
co za pieprzona idiotka. Może to sprawka Garyego, a może Bobbyego, mówi. To duża niespodzianka. Ze
mną nigdy nie udało mu się dotrzeć do pierwszego stadium orgazmu.

5 lipca. Mam strasznego „kaca". Wczoraj, czwartego lipca, odbyła się „totalna" impreza: do starego ma-

gazynu broni przyszło około dwustu osób, tak że była kupa śmiechu.

Zanim przejdę do szczegółów, będę musiała zdradzić jedną tajemnicę: Mickey i ja zgrzeszyliśmy. To by-

ło zupełne zaskoczenie, możecie mi wierzyć, ale w sumie podobało mi się. On ma w sobie tyle energii. Gdy
dotykasz jego ciała to tak, jakby doznawało się szoku. Chyba zachowywałam się jak idiotka, bo za każdym
razem gdy Mickey mnie całował, wydawałam z siebie najróżniejsze odgłosy. I chyba „doszłam" — czułam
się potem taka pusta, jeśli o to właśnie chodzi. Mickey powiedział, że nie jestem już słona. On ma cudowną
skórę. A zrobiliśmy to w trawie, na zboczu jakiegoś pagórka, tak że nikt nie widział i wydawało się, że trwa-
ło to całą godzinę. Jakiś pieprzony „piesek preriowy" uruchamiał niedaleko swój samochód i wystraszyłam
się. Mickey więc już nie „kończył", ale stwierdził, że było OK i że następnym razem odrobi to z nawiązką.
Przypuszczam, że też się bał, ale starał się zatuszować to śmiechem.

Głowa mnie boli stanowczo zbyt mocno. Napiszę coś jutro.
18 lipca. Kochany dzienniczku. Jestem wciąż z Mickeyem. Wczoraj, wjeżdżając do Fayetteville, Mickey

kupił karty tarota. Będzie mógł odczytywać naszą przyszłość. Poprzedniego dnia „pieprzyliśmy się" w łóżku
moich rodziców i zwracaliśmy się do siebie ich imionami, Bertha i Paul. To było raczej niesmaczne, ale
Mickey powiedział, że jest to naturalna kolej rzeczy — I miał rację. Nie czuję się już młoda.

1 sierpnia. Kochany dzienniczku. Przeżyłam najwspanialsze trzy tygodnie mojego życia. Znalazłam ko-

goś, kto sprawia mi radość zwykłym uśmiechem czy dotykiem swego naelektryzowanego ciała. Mickey
Knox. Mickey Knox. Mickey Knox. Donna Knox? Mickey i Donna Knox? Pragnę tego bardziej niż czego-
kolwiek innego.

Ale ostatnio wszystko zaczyna się psuć. Chcę umrzeć. To znaczy, zdarzyła się jedna dobra rzecz. Mic-

key nauczył mnie jak przyrządzać jajko na gorącym winie. Okazało się, że jest to pyszne i od tego momentu
nie jem niczego innego.

Ale ten Bobby... Co za „piesek" ... Powiedział moim rodzicom, że „chodzę na randki" z Mickeyem. Mo-

ż

ecie to sobie wyobrazić? Przyjechał do mojego domu, oczywiście gdy mnie tam nie było, i wszystko im

powiedział. Mój ojciec sądzi teraz, że Bobby jest porządnym człowiekiem, ale dla mnie jest on pieprzonym
chujem i jak spotkam go następnym razem, to tak mu wejdę w tę jego pieprzoną dupę, że mocno tego poża-
łuje.

Mój ojciec jest wściekły. Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Powiedział, że Mickey Knox ma nie-

złą opinię w naszym mieście, ale ja o tym nic nie słyszałam, więc skąd on może coś takiego wiedzieć? Pier-
doli tylko trzy po trzy, żeby wszyscy myśleli jaki to on jest mądry.

Moja mama trzyma w swoim kartonowym pudle, powycinane ze starych czasopism, artykuły na każdą

okazję. Zwłaszcza, jak się okazuje, dotyczące dziewcząt uwodzonych przez starszych facetów. Wiem, że ona
mnie kocha, ale ja mam już 15 lat. Jeśli teraz nie dowiem się „jak to jest", to potem może być już za późno.

Ojciec od trzech dni nie pozwala mi wychodzić z domu. Wczoraj w nocy Mickey wrzucił przez okno do

mojego pokoju kartkę z listem. On jest po prostu poetą.

Donna, Po części pragnę umrzeć i być pochowany odkąd ten dupek, pedał i skurwysyński „piesek", Twój

ojciec, zamknął cię na cztery spusty. Sporządziłem jednak po raz pierwszy moją listę, na której zajmuje on
pierwsze miejsce. Na razie wygląda to tak:

1. Paul
2. Mój nauczyciel z piątej klasy

background image

3. Jamie Farr
4. Bobby
5. Rod Stewart
Bobby być może przesunie się wyżej, ale nie jestem pewien. Trzy razy byłem już u niego, ale gdzieś się

chowa. To zresztą jest kwestią czasu. Nie spiesz się kochanie, poczekam na ciebie. Ale pospiesz się, bo nie
będę czekał do końca świata.

Musiałam obiecać rodzicom, że nie będę spotykać się już z Mickeyem. W końcu mnie wypuścili. Carla

przerwała ciążę i nawet mi o tym nie powiedziała. Stwierdziła, że na pewno było to dziecko Bobbyego, ale
skąd ona mogła o tym wiedzieć? Bobby jest też na mojej liście, i to raczej w czołówce. Nie wiem, kto to jest
Jamie Farr.

8 sierpnia. Kochany dzienniczku. Coraz trudniej spotykać się z Mickeyem, a ja go tak pragnę przez cały

czas. Przechodziłam po szkole koło rzeźni i całowaliśmy się w chłodni aż nie zrobiło się tak zimno, że nie
mogłam wytrzymać. Mickey znosi nawet największy chłód. On znosi wszystko.

Zaciągnął się do Marines. Za parę tygodni powiedzą mu, czy się dostał. Nie mogę uwierzyć, że odcho-

dzi. Chyba umrę z tęsknoty za nim.

Poszłam na urodzinowe przyjęcie do Cassie. „Słodka szesnastka". Mam nadzieję, że gdy będę miała

szesnaście lat, to nie spalę się na słońcu tak jak ona. Jej łuszcząca się skóra wpadała prosto w urodzinowy
tort. Boże, co za obrzydliwstwo.

10 sierpnia. Kochany dzienniczku. Mickey dopadł Bobbyego. Bili się ze sobą w starym magazynie bro-

ni, ale Bobby miał ze sobą myśliwską strzelbę swojego ojca. Dzięki Bogu, Mickey wycofał się. Jest odważ-
ny, ale nie jest idiotą.

16 sierpnia. Kochany dzienniczku. Mój Boże — ostatniej nocy po raz pierwszy pokłóciliśmy się. Mic-

key chciał włamać się do sklepu Kellmanna. Powiedziałam mu, że nie chcę żeby mnie złapali, bo ojciec
mnie wtedy zabije. Nazwał mnie pieskiem preriowym. Nie mogłam w to uwierzyć. Płakałam jak szalona,
prawie nie mogłam złapać oddechu i myślałam, że zaraz zemdleję.

Mickey siedział cicho i nie odezwał się ani słowem gdy ryczałam.
Kiedy przestałam, zapytał mnie czy kiedykolwiek pieprzyłam się z Bobbym. Odparłam, że nigdy. Prze-

nigdy. Ale gdy bili się z Bobbym, to on mu chyba powiedział, że byłam „niezła"! Przysięgam, że zabiję tego
„preriowego kutasa". I nieważne co mówiłam, Mickey i tak mi nie uwierzy. Stwierdził, że potrafi czytać w
mojej duszy, falującej niczym flaga na wietrze, dwa cale od mojego ciała i że była to czerwona flaga, ostrze-
gająca go przed oszustwem. Ryczałam jak niemowlę, prawie wypłakałam sobie oczy. Tłumaczyłam mu, że
zrobiliśmy to tylko raz i że nawet nie osiągnęliśmy pierwszego stadium.

Mickey wysiadł, podszedł do moich drzwi, otworzył je i wyciągnął mnie z samochodu. Następnie wsiadł

z powrotem i bez słowa odjechał.

24 sierpnia. Kochany dzienniczku. Bobby Gunter jest rośliną. Podtopił się w stawie rybnym swojej

matki, na tyłach ich domu. Mimo, że była tam zaledwie jednocalowa warstwa wody, ale podobno to wystar-
czy. Carla mówi, że Bobby będzie już do końca życia opóźniony w rozwoju i nie będzie mógł nawet sikać.
Dość przykre, ale według mnie zasłużył sobie na to. Chyba nie pójdę do piekła mówiąc takie rzeczy?

Nie widziałam się z Mickeyem od „tamtej nocy" ani razu i codziennie za nim płakałam, ale przypusz-

czam też, że chyba ma on coś wspólnego z wypadkiem Bobbyego. To się nazywa „kobieca intuicja".

Nienawidzę go. Pierdolony Mickey Knox.
30 sierpnia. Kochany dzienniczku. Mój ojciec otworzył dziś rano samochód i znalazł tam pełno zwie-

rzęcych wnętrzności. Zanim wezwał policję, „zrobiło mu się słabo" pięć czy sześć razy. Powiedział im, że to
dzieło Mickeya, który wcześniej pracował w rzeźni i tak dalej. To by chyba się zgadzało.

Moja matka nie może opanować drżenia.
I wielka nowina. Przeprowadzamy się do Tallahassee. Ojciec mówi, że to moja wina, ale jak wiadomo

jest on wielkim kawałem gówna jakiegoś preriowego pieska. Nie chcę już nigdy oglądać ani tego miasta ani
Mickeya Knoxa.

Co za okropne lato. Mam nadzieję, że mój drugi rok w szkole będzie o wiele lepszy niż ten. Inaczej chy-

ba naprawdę oszaleję.

5

background image

Gdyby Scagnetti wiedział cokolwiek na temat ludzi zakochanych, gdyby wiedział cokolwiek o samej mi-

łości, by dopaść swą zdobycz nie traciłby z pewnością czasu na planowanie blokady dróg i rozstawianie
punktów kontrolnych. Pojechałby za to wprost do Las Vegas. Podążając ku zachodowi śladem Mickeya i
Mallory nie ryzykowałby niczym.

Rozrzucone na jałowej, pustynnej ziemi miasto — niczym jakieś klocki Lego, którymi przed chwilą

przestał bawić się Bóg — stanowiło coś w rodzaju surrealistycznego placu zabaw. Czas zatrzymał się w
obrębie jego murów, dzień zamieniał się w noc, a wszystko to działo się w oszałamiającym tempie.

Las Vegas było miastem zbudowanym ku chwale prawdziwej i szalonej miłości. Wszystko inne było

zbyt kruche by przetrwać.

* • *
Zajechali do miasta tuż przed zmierzchem, gdy tysiące neonów migotaniem obwieszczało swój powrót

do życia.

Gdy Mickey poszedł rozejrzeć się za jakimś pokojem do wynajęcia, Mallory przeszła przez kasyno, mi-

nęła oazę pełną tropikalnej roślinności, wielkie akwaria, bufet, zespół reggae i wielkie koło ruletki. Najbar-
dziej uderzył ją tu zupełny brak jakichkolwiek ścian. Przestrzeń wyznaczały jedynie ścieżki kwiecistych
wijących się w różnych kierunkach chodników. Tym tropem Mallory dwukrotnie dotarła do dwóch karcia-
nych stolików, przy których siedziało osobno dwóch identycznych japońskich biznesmenów. Zwisające z
sufitu strzałki pokazywały drogę do różnych miejsc, ale żadna z nich nie wskazywała wyjścia.

No i wszędzie — dosłownie wszędzie — stały zwarte szeregi „jednorękich bandytów", nieustannie kar-

mionych ćwierćdolarówkami przez opętane nałogiem hazardu ludzkie mrówki. Te mrówki po chwili przeno-
siły się do innych automatów lub sygnalizowały innym mrówkom, że potrzebne im są drobne albo coś do
picia. Na maszyny składały się wyłącznie kolorowe światełka i dźwignie.Obok stał rząd otwartych automa-
tów jednodolarowych — pracownik kasyna zbierał z nich „miód", systematycznie odnotowując wyniki w
specjalnym zeszycie.

Mallory usiadła sobie w dziale astrologicznym i zagrała na maszynie oznaczonej symbolem Koziorożca.

To był znak Mickeya, nie jej...

Maszyna była w stanie pokazywać wyniki najwyżej czterocyfrowe, podobnie jak bilardy — zresztą cały

ten szum, który słychać było w kasynie opierał się na powtarzających się i nakładających się na siebie cy-
frach, zlewających się w jeden ogłupiający i niekończący się zgiełk. Mallory miała jedynie dwie ćwierćdola-
rówki, toteż szybko uchwycona została przez kamerę wideo, zaraz po tym, jak wygrała piętnaście dolarów
by po chwili przegrać dziesięć. Minie jeszcze parę dni, zanim tę taśmę, na której, po sześciu kolejnych prze-
granych, Mallory kopie automat, obejrzy sobie policja.

Ale wówczas oboje będą już daleko od Vegas, a liczba ich ofiar wzrośnie o kolejne dwanaście.
Kilka rzędów dalej, słynny bywalec kasyn, pochodzący z Teksasu Peter T. Rice zauważył, że Mallory

znalazła dla siebie nową maszynę. Nazywała się „Wieża", a ozdobiona była rysunkiem trzech linii, zbiegają-
cych sie pośrodku przykrywającej jakąś twarz pajęczej sieci. Wyglądało to tak, jakby szyba została zbita, a
następnie złożona z powrotem przy pomocy srebrnej taśmy klejącej. W tym rzędzie automatów znajdowała
się tylko Mallory, opierając się plecami o ścianę (ścianę!) luster, które wydawały się spoglądać w głąb jakie-
goś innego, pustego kasyna.

Rice zapamiętał zwłaszcza, jak Mallory, wrzucając kolejne ćwierćdolarówki (po trzy za jednym razem)

usiadła na maszynie z szeroko rozłożonymi nogami. „Nigdy nie wygrała większej sumy, ale zawsze tyle,

ż

eby mogła grać dalej" — wyznał później.

Zerkał na nią raz po raz myśląc, że skądś ją chyba zna, ale nie bardzo wie skąd. W pewnym momencie

zauważył, że wyglądający na studenta gość, który stał przy jednym z sąsiednich automatów, również się jej
przygląda.

„Wiem, co on robił, opowiadał Teksańczyk. „Wpatrywał się w miejsce, gdzie uda przechodzą w poślad-

ki. Wiem, bo sam się tam gapiłem."

Gość z college'u postanowił zmienić maszynę i przesunął się nieco bliżej Mallory. Pocierał przy tym

palcami o wnętrze dłoni tak, by usunąć z nich ślady brudu po monetach. Miał krótko przycięte, jasne włosy,
a z jednej z kieszeni jego oksfordzkiej koszuli wystawał wetknięty tam papieros. Student nagle znalazł się za
plecami Mallory.

—Przepraszam, ale chyba coś mówiłaś? —spytał z otwartym uśmiechem na twarzy.

background image

Mallory wrzuciła następne trzy monety i pociągnęła za rączkę.
Gość z college'u postawił swojego Heinekena przy maszynie Mallory i usiadł na stołku obok.
— Chyba słyszałem jak wypowiadałaś moje Imię.
— Jeśli masz na imię Pojeb, to tak — odparła.
— Może być, jeśli sobie życzysz — pociągnął trochę piwa z butelki, chwilę potrzymał je w ustach i w

końcu przełknął.

Mallory wydawała się być raczej nieświadoma obecności chłopaka. „Całą swą uwagę skupiała na "jed-

norękim bandycie»", zeznawał Rice. „Przynajmniej tak wówczas myślałem. Wyglądało to tak, jakby z du-

ż

ym wysiłkiem starała się zrozumieć zasadę działania automatu."

Chłopak nie zniechęcił się.
—Ty chyba jesteś najseksowniejszą dziewczyną w całym kasynie — powiedział. — I byłby to dla mnie

ogromny zaszczyt doprowadzić cię do orgazmu.

Rice uśmiechnął się i pomyślał, że na razie był to chyba najmocniejszy tekst, na jaki ten gość mógł sobie

pozwolić. śadnego śladu zmieszania. Ale dziewczyna nie reagowała.

—Rozważyłbym nawet pokrycie kosztów, jakie ewentualnie mogłabyś ponieść, że tak powiem. Jeśli

oczywiście zażądałabyś czegoś takiego. Chyba, że masz kogoś, kto zajmuje się ustalaniem twojego kalenda-
rza spotkań?

Teksańczyk zdążył już zapomnieć, że próbował zachowywać się w miarę dyskretnie — przechylił się by

dojrzeć, czy twarz dziewczyny wyrażała jakąś reakcję. Wyznał potem, że „po paru sekundach wiedziała, o
co gościowi chodziło. Ale zdumienie szybko zniknęło z jej twarzy."

Mallory z uśmiechem wzięła z jego rąk butelkę Heinekena i solidnie pociągnęła. W jej oczach zamigota-

ły dwie iskierki, które dojrzeć było można spoglądając w martwą czeluść źrenic. Następnie przycisnęła lekko
butelkę do kolana chłopaka i powoli przesunęła ją po wewnętrznej stronie ud, aż do krocza, które z wolna
zaczynało sztywnieć. Potarła wzniesienie butelką, obserwując, jak jej nowemu znajomemu szeroko otwierają
się oczy. Gdy student miał już złapać jej dłoń, Mallory oddała mu butelkę.

— Podaj mi numer twojego pokoju, Pojebie.
— Tysiąc sześćset sześćdziesiąt dziewięć — powiedział z uśmiechem. — To znaczy, że mogę się ciebie

spodziewać?

— Jeszcze się nie zdecydowałam — odparła Mallory odwracając głowę. — Ale jeśli przyjdę, to przy-

prowadzę jeszcze kogoś.

— Kogo?! — wrzasnął chłopak, wykrzywiając swą twarz tak, jakby przed chwilą zjadł kilo gówna.
— Spodoba ci się — odrzekła tajemniczo prawie niewidoczna Mallory. — Szczęka ci opadnie.
Teksańczyk patrzył przez chwilę jak szczęśliwy podrywacz podrygiwał w jakimś dziwnym tańcu po

tym, jak dziewczyna znikła na dobre. Następnym razem ujrzał jego twarz w telewizyjnych wiadomościach o
godzinie 21.00; o 12.15 następnego dnia sprzątaczka Connie Rodriguez znalazła jego nagie ciało w pokoju
1669, po czym zemdlała na sam widok.

Koronerzy skrupulatnie pozbierali wszystkie 27 odłamków zielonego szkła tkwiących w szczękach stu-

denta pierwszego roku, Chipa Burkharta. Autopsja wykazała, że został on prawdopodobnie zmuszony do
trzymania pustej butelki po Heinekenie w ustach na podobieństwo stosunku oralnego. Butelkę następnie
rozbito jakimś twardym przedmiotem, być może nogą od stołu, którą znaleziono obok. Resztki szkła przebiły
miękkie podniebienie, dostając się do niższych partii komory mózgu. Przerwaniu w kilku miejscach uległa
też tchawica, a krew, która w ten sposób trafiła do płuc, okazała się bezpośrednią przyczyną zgonu.

Ponieważ na znajdujących się w pokoju monetach wykryto ślady działania kwasu, postanowiono doko-

nać także sekcji żołądka, gdzie znaleziono 18 dolarów i 75 centów drobnymi (głównie ćwierćdolarówki, ale
też kilka jednodolarowych żetonów). Burkhart został zatem przed swą śmiercią zmuszony do połknięcia
monet, którymi grał. Większość została w żołądku, ale kilka z nich zdołał zwymiotować.

W policyjnym raporcie wyrażono przypuszczenie, że mordercy bawili się ze swą ofiarą w automat do

gier.

* * *
Jak się okazało, ciało Burkharta było pierwszym, pochodzącym z serii morderstw, która zapoczątkowana

została wraz z przybyciem Mickeya i Mallory do Las Vegas.

background image

Gdy jego słoneczko grało sobie grzecznie w kasynie na „jednorękich bandytach", Mickey poszedł rozej-

rzeć się za noclegiem, bez słowa omijając hotelową recepcję.

Przemierzając powoli korzytarz na jedenastym piętrze, Mickey przekonał się, że drzwi do pokoi okazały

się odporne na tradycyjne metody włamań. Klucze w hotelu Mirage nie posiadały bowiem ząbków, a jedynie
magnetyczne paski, które uruchamiały odpowiednie kody w pamięci centralnego komputera. „Chciałoby się
wziąć teraz jakiegoś kochającego matematykę maminsynka i tłuc ile wlezie tym jego zakutym, zezowatym
łbem o ścianę", pomyślał Mickey. Trochę go to speszyło, że jego nóż nie dawał rady nowoczesnej technice
(policja znalazła rysy i zadrapania na dziewięciu drzwiach) i Mickey szedł już do windy, gdy spostrzegł, że
w jego stronę zbliża się jakaś kobieta.

Miała około 45 lat, była szczupła i ciągle atrakcyjna, szła lekko rozkołysanym krokiem niosąc ze sobą

dwa pliki folderów. Mickey odwrócił się i udając, że otwiera drzwi obserwował kobietę, gdy ta poszukiwała
kluczy. Po chwili, gdy foldery zaszeleściły, a zamek zazgrzytał, Mickey zaatakował. Zachodząc od tyłu,
wepchnął kobietę do pokoju. Dłonią zatkał jej usta tak, by nie mogła wydobyć najmniejszego krzyku. Zaraz
potem drzwi zamknęły się cicho, a zamek automatycznie je zablokował.

Mickey po paru minutach znalazł w zatłoczonym kasynie Mallory, która chodziła sobie po jego obrze-

ż

ach, zaszywając się w ciemnych, cichych zakamarkach, które oprócz niej samej nie interesowały nikogo.

Jadąc już wyłożoną lustrami windą, zatańczyli do piosenki Franka Sinatry Witchcraft. Dłonie Mickeya
obejmowały dokładnie talię Mallory, a palce dotykały brzegów jej dżinsów, podczas gdy ona sama wspinała
się po jego nodze. Zanurzyła paznokcie w gęstwinie bujnych, mocnych włosów Mickeya, które opadały da-
leko za uszy aż po linię kilkudniowego zarostu na jego twarzy. Mallory całowała szyję Mickeya, zagłębiając
się we wcięcie poniżej jabłka Adama. To wcięcie nazywała „dziurką Pana Jezusa", ponieważ przypominało
jej głowę siedzącego na tronie człowieka; obojczyk symbolizował w tym układzie rozciągnięte ramiona owej
postaci. Tu właśnie najmocniej poczuła zapach Mickeya, jej największy narkotyk.

Mickey niósł ją przez korytarz. Mallory całowała jego twarz, tak że prawie niczego nie widział, a jej no-

gi ściśle opasywały mu biodra. W pokoju, nie rozdzielając się, zrzucili z siebie ubrania. Rzucony niedbale
but pozostawił na ścianie czarny ślad. Oboje poruszali się i wyginali niczym jeden mięsień, niczym yin i
yang, skóra przesuwająca się po skórze bez jakichkolwiek zakłóceń. Wewnątrz niej, pomiędzy nim. Razem.
Mickey objął ją swymi wielkimi ramionami niczym matka osłaniająca dziecko. Taki uchwyt mógłby zmiaż-
dżyć Mallory gdyby Mickey podczas pocałunków nie wdychał w nią swego powietrza.

Mallory zacisnęła dłonie na jego plecach i poczuła bardzo wyraźnie gdy Mickey w nią wchodził. Stano-

wili w tym momencie jakby dwa, splecione w jedno, włókna. Nierozerwalne do momentu, w którym nie
rozdzieli ich przeznaczenie.

A zakneblowana i związana niczym prosię, siedząca w schowku Liz Delacroix obserwowała kochającą

się parę nieznajomych. Działo się to na łóżku w jednym z hotelowych pokoi, które przygotowywała do nad-
chodzącego zjazdu. Jej usta zaczynały powoli puchnąć, zaczynał przenikać je także ostry ból, wywołany
wsiąkaniem w skórę substancji, pokrywających taśmę klejącą. Napis na niej brzmiał: „Cześć, mam na imię
..."

Liz patrzyła na kochanków przez ponad dwie godziny. A potem straciła świadomość.


6

WAYNE: Dziś, w programie Amerykańscy maniacy gościmy zawodowych kulturystów, Simona i Nor-

mana Hunów. Panowie, wasza opinia na temat Mickeya i Mallory Knox...

SIMON: Podziwiam ich.
NORMAN: Ja też.
WAYNE: Jak możecie mówić coś takiego?
SIMON: Oni hipnotyzują człowieka.
NORMAN: Stajesz się jednym z nich.
SIMON: Widziałeś film Pumping Iron?
WAYNE: Tak.
NORMAN: No więc widziałeś scenę, jak Arnold Schwarzenegger rozmawia z Lou Ferrigno.
WAYNE: Tak, widziałem.

background image

SIMON: Za pomocą zwykłego słowa —
NORMAN: — i wężowego spojrzenia —
SIMON: — i wężowego spojrzenia, Arnold zdołał całkowicie zmiękczyć tę pewność siebie, jaką miał

Ferrigno.

NORMAN: Zmiażdżył go psychicznie, jeszcze przed fizycznym pokonaniem go.
SIMON: On miał moc. Moc duszy.
NORMAN: Mickey i Mallory mają taką moc.
SIMON: Tylko, że na o wiele większą skałę.
NORMAN: Oni zahipnotyzowali cały kraj.
SIMON: Zanim oni się pojawili, królem mocy pozostawał Schwarzenegger.
WAYNE: Mówicie takie rzeczy, a przecież ... obaj jesteście ofiarami Mickeya i Małłory. (Kamera nieco

odjeżdża, by pokazać Simona i Normana siedzących na wózkach inwalidzkich. Obaj są pozbawieni nóg.)

SIMON: Tak.
NORMAN: Tak.
WAYNE: Więc jak możecie mówić, że ich „podziwiacie"?
NORMAN: To jest tak, Wayne. Dwoje ludzi stoi naprzeciw siebie w ciemnym pokoju i każdy z nich

czeka na atak z drugiej strony. Ci dwaj nie widzą się wzajemnie, ale wiedzą, że są tutaj. I teraz — albo mogą
stać w tym ciemnym pokoju aż umrą z nudów, albo jedna z tych osób wykona pierwszy ruch.

WAYNE: Dlaczego po prostu nie uścisną sobie rąk i nie zostaną przyjaciółmi?
NORMAN: Nie mogą, bo żadne z nich nie wie, czy przypadkiem druga osoba nie jest mordercą-

degeneratem w rodzaju Mickeya i Mallory. A zatem należy wykonać ten pierwszy ruch.

WAYNE: Ale to oni go wykonali...
NORMAN: Niestety, tak.
SIMON: Ale wszystko jest w porządku, Wayne.
WAYNE: Dlaczego?
SIMON: Bo oni przekazali swą moc nam.
WAYNE: Jak to?
SIMON: Odcinając nam nogi. Musimy teraz walczyć z większym wysiłkiem, by nie dać się wyprzedzić

przez nikogo w całej szkole. A może i w całym mieście. Oni przekazali nam ducha walki. Przed tą całą hi-
storią byłem z siebie zadowolony. Teraz jestem do dupy. Jestem powłoką człowieka i muszę pracować nad
sobą jak diabli, żeby odzyskać drugą połówkę.

WAYNE: Ależ ty jej nigdy nie odzyskasz.
SIMON: Wayne, „nigdy", to długi okres. A także słowo, którego używa słaby człowiek. Ja nie jestem

taki. Nawet, jeśli nie będę w stanie stanąć na własnych nogach, podniosę się i będę walczył z całym światem
by znów być najlepszy.

NORMAN: Tak, jak robią to Mickey i Mallory.
SIMON: Tak, jak robi się to na całym świecie.
NORMAN: Szokują po prostu cały świat przez to, że przypomnieli wszystkim stare, pierwotne prawa.
SIMON: Przeżyje tylko najsprawniejszy.
WAYNE: Ostatnie pytanie. Mickey i Mallory zabijają zwykle wszystkie swoje ofiary. Dlaczego wam

pozwolili przeżyć?

NORMAN: No więc najpierw nas związali, gdy plądrowali cały dom, widziałeś zresztą nagłówki w ga-

zetach, następnie zabrali się za odpiłowywanie naszych nóg — a potem mieliśmy zostać zabici.

SIMON: Chyba tak dla zabawy.
NORMAN: I wtedy Mallory powstrzymała Mickeya mówiąc: „Hej, przecież to są bracia Hun."
SIMON: Mickey przestał wtedy piłować moją nogę i zawołał — „O Boże, a ja jestem waszym najwięk-

szym fanem!"

NORMAN: Ponoć widzieli wszystkie nasze filmy.
SIMON: Szczególnie podobał im się Conquering Huns of Neptune.
NORMAN: Więc Mallory zadzwoniła po pogotowie i oboje się zmyli.
SIMON: I nawet nas przeprosili.

background image

7

Następnego dnia, po przebudzeniu się, Mallory była wściekła, że Mickey nie powiedział jej o uwięzionej

w garderobie kobiecie.

—Branie zakładników to jedna sprawa, ale że nie powiedziałeś mi, że ta stara kurwa cały czas
patrzyła na nas, to już jest świństwo — powiedziała Mallory, budząc swego ukochanego I przytykając

mu do podbródka lufę jego własnego magnum 0.357.

Liz Delacroix wciąż starała się złapać oddech — miała złamane dwa żebra po solidnym kopniaku, jakim

poczęstowała ją Mallory, odkrywając rankiem Liz zamkniętą w schowku.

Mickey trochę jeszcze nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na Mallory. Liz zastanawiała się później, jak

bardzo naturalna była ta niepewność, a na ile było to po prostu sztuczne zmieszanie, wypełniające Młckeyo-
wi czas na znalezienie odpowiednio celnej riposty.

—No wiesz, kochanie — Mickey z trudem szukał właściwych słów. — Postanowiliśmy przecież, że

zawsze będziemy pozostawiać przy życiu jedną osobę, żeby mogła o wszystkim opowiedzieć.

— Taaaak? O czym? — spytała Mallory.
— Nooo ... pomyślałem, że ta kobieta mogłaby być koronnym świadkiem naszej miłości.
Mallory spojrzała na Mickeya z niedowierzaniem.
— Czym mogłaby być???
— No właśnie — Mickeyowi wracała powoli przytomność, a jego głos zyskiwał na pewności siebie. —

Po prostu chciałbym, żeby cały świat wiedział, że my nie tylko zabijamy ludzi. Ta kobieta może zaświad-
czyć o naszej wiecznej i dozgonnej miłości.

Mickey rzucił okiem na Mallory, by przekonać się, czy „kupiła" już tę gadkę. Wyglądało na to, że jesz-

cze nie, więc ciągnął dalej.

—Doszedłem do wniosku, że gdybym ci powiedział, że ona tam siedzi, twoje zachowanie mogłoby być

w jakiś sposób wykalkulowane, sztywne i nie wyglądałoby to wszystko naturalnie.

Mallory pomyślała o tym przez chwilkę, tak jakby koniecznie chciała w to uwierzyć.
— Naprawdę? — spytała w końcu.
— No jasne — odparł Mickey. — Gdybyśmy jeszcze ją załatwili, to nikt by o niczym nie wiedział.
Mallory, całkowicie już przekonana, rzuciła się Mickeyowi w ramiona.
—No już dobrze, kochanie — mruknął Mickey całując, a potem sadzając Mallory obok, tak by sam

mógł wstać i pójść pod prysznic.

Mallory usiadła na rogu łóżka i spojrzała na uwięzioną w schowku Liz.
—Czego się gapisz? — wrzasnęła.
Ale usta Liz były wciąż zaklejone taśmą; nie mogła więc w żaden sposób odpowiedzieć, nawet, jeśli

miałaby cokolwiek do powiedzenia. Leżąc związana w schowku, Liz nie mogła raczej stanowić wielkiego
zagrożenia. W tym momencie, ku wielkiemu zdumieniu Liz, Mallory postanowiła otworzyć przed nią duszę.

— Wiesz, ci faceci... nie można im ufać, prawda? — stwierdziła, szukając w oczach Liz poparcia dla

swojej tezy. Zaskoczona kobieta kiwnęła głową.

— To znaczy, przez większość czasu wydaje mi się, że Mickey jest moim najlepszym przyjacielem,

wiesz? Wydaje mi się, że myślę dokładnie o tym, o czym on myśli. Wiem dokładnie jak to jest. I to samo
tyczy się Mickeya. On chyba zna każdą myśl, która przechodzi mi przez głowę. Odkąd go poznałam, nikt
inny mnie nie interesuje.

Mallory na moment umilkła.
—To chyba tak już jest z kobietami, co?
Liz skinęła głową.
— Więc jak to się stało, iż nie wpadłam na to, że on cię zamknął w tym schowku? — zastanawiała się

Mallory, a jej twarz przysłoniła nagle chmura gniewu. Gdy Mallory wstała i zaczęła przemierzać pokój, ser-
ce Liz wypełniła nagle obawa o jej własne życie.

— Ciekawe, czy on wtedy myślał o tobie gdy kochał się ze mną — powiedziała. — Nie cierpię myśleć o

tym, że on coś przede mną ukrywa. Nie jesteśmy nawet dwójką ludzi. Jesteśmy jedną duszą. To właśnie
zawsze mówi Mickey. Jedna osoba w dwóch ciałach. Więc jak doszło do tego, że gdy byliśmy z sobą razem,
gdy leżeliśmy w swoich objęciach, on mnie okłamywał. Może nie tak do końca, ale wiesz — coś przede mną
ukrywał.

background image

Mallory chwyciła szczotkę i zabrała się do rozprostowywania długich włosów na peruce koloru blond,

którą podniosła z podłogi, a którą zrzuciła poprzedniej nocy, kiedy to uczucie i ekstaza zawładnęły nią bez
reszty. Rozczesując perukę, wyglądała na osobę, która nie ma zamiaru przepuścić ani jednemu skudlonemu
włosowi. Przy okazji, na każdym z nich starała się wyładować swój gniew.

—Mickey lubi blondynki — stwierdziła sarkastycznie. Jej własne włosy były czarne jak węgiel, trudne

do ułożenia i cienkie. Tę ostatnią cechę Mallory przypisywała zawsze włosom białych dziewcząt. — Mówi,

ż

e czuje się wtedy jakby kochał dwie kobiety naraz.

W pewnym momencie Mallory spojrzała na Liz oczyma pełnymi zimnej, zwierzęcej drapieżności. Liz

poczuła wówczas, jak na sam widok zachłannego wyrazu twarzy Mallory przestaje jej bić serce.

—Ty masz włosy blond — powiedziała Mallory rzucając szybkie spojrzenia to na nieszczęsną Liz, to na

swą perukę.

Liz zaczęła się modlić w duchu, by odgłos przysznica, pod którym siedział Mickey, wreszcie umilkł, by

Mickey w końcu wylazł spod niego i wcielił w życie swą obietnicę o pozostawieniu jej przy życiu, tak by
mogła całemu światu opowiedzieć o miłosnych dokonaniach tej niezwykłej pary. Przysięgała Bogu i Mic-
keyowi, że uczyni to, jeśli tylko ta dziewczyna się uspokoi.

Ale dziewczyna się nie uspokoiła.
Mallory rzuciła perukę, biorąc do ręki 0,357 i powoli podeszła do schowka.
—Nie mam pojęcia, co tu się działo zanim ja tu dotarłam — powiedziała. — Mickey mógł cię chwycić,

przedmuchać i zatrzeć wszelkie ślady w ciągu pięciu minut. Jeśli tylko by chciał.

Liz usłyszała odgłos odbezpieczania automatu. Zaczęła płakać.
—Każdy potrafiłby to zrobić. Mickey Knox, mały sprytny Mickey, jest szczególnie dobry właśnie w ta-

kich rzeczach, nie?

Prysznic nieustannie szumiał. Dawał się też słyszeć głos Mickeya podśpiewującego, nieco ironicznie,

piosenkę Dwighta Yoakama To, czego nie wiem.

Było jasne jak słońce, że nie przyjdzie z odsieczą.
Mallory stała o kilka centymetrów od schowka, gdy nagle rozległo się stukanie do drzwi sypialni.
Mallory zatrzymała się.
— Liz, czy to ty? — odezwał się męski głos dochodzący z przedpokoju.
— Ty jesteś Liz? — spytała Mallory.
Liz gorliwie przytaknęła skinieniem głowy.
—No dobrze, zobaczmy więc, któż to przybywa do ciebie z wizytą — powiedziała Mallory, a złowiesz-

czy uśmiech wypełzł na jej oblicze.

Mallory otwarła drzwi, stając oko w oko z niejakim Carlosem Imenezem, asystentem managera Centrum

Konferencyjnego w Las Vegas. Imenez, z uwodzicielskim wyrazem twarzy opierał się o framugę, choć wi-
dok stojącej w drzwiach Mallory zaskoczył go, i to mocno.

— Gdzie jest Liz? — spytał.
— A może już się zmęczyła czekaniem, kurwa, na ciebie!? — odparła Mallory, wypychając gościa z

powrotem do przedpokoju. Przypominała w tym momencie tornado, które znienacka pojawiło się na tle bez-
chmurnego nieba — dziewięćdziesiąt osiem funtów czystej, nieposkromionej wściekłości, które wypchnęły
Imeneza aż pod drzwi hotelowego pokoju.

— Co ty se myślisz, że możesz, kurwa, stukać do drzwi jak tylko masz ochotę, a jakaś kurewka będzie

zawsze rozkraczać giry przed tobą?

Liz dokładnie słyszała wydzierającą się niczym jędza Mallory.
— Hej, słuchaj, ja pomyliłem pokoje — usprawiedliwiał się Carlos.
— Niestety, kurwa, nie pomyliłeś — odpowiedziała mu Mallory.
Wymierzyła mu potem prawego sierpowego, prosto w szczękę, poczęstowała go ciosem w żołądek, kop-

niakiem w podbrzusze i dwoma uderzeniami w kark. Zgięty wpół (choć jeszcze nie zakrawawiony) Carlos
rzucił się na Mallory, ścinając ją z nóg i wpadając razem z nią przez drzwi do sypialni.

Liz ujrzała, jak oszołomiona Mallory pada na podłogę. Odetchnęła z ulgą, widząc w drzwiach Carlosa.

Spała z nim od czterech dni, dziewczynę znała od sześciu godzin, ale przeczucie mówiło jej, że nie docenia-
jąc Mallory, Carlos popełnia duży błąd.

I miała rację.

background image

Imenez powoli wszedł do pokoju, pozwalając, by drzwi zamknęły się za nim same. Po chwili przekręcił

w nich klucz.

Do oczu zaczęły napływać mu krople potu. Obserwował, jak Mallory przygląda mu się z drugiego końca

sypialni.

—Teraz wujek Carlos da ci lekcję — oznajmił, chichocząc obleśnie. Zdejmował przy tym pasek od

swych spodni, złożył go na pół i trzasnął nim parę razy dla wywołania przestrachu u Mallory.

Ale dziewczyna posłała mu szeroki, a zarazem bardzo dziwny uśmiech. I zaatakowała.
Wskoczyła na niego z narożnika łóżka niczym zwariowany uliczny kot, spychając go pod hotelowy te-

lewizor, na ekranie którego para nowożeńców uczyła się podstaw hazardu. Lustro zostało całkowicie zgru-
chotane. Mallory przewróciła się na plecy, wbijając swoje paznokcie w klatkę piersiową przeciwnika. Ime-
nez wrzasnął, starając się oderwać ją od siebie, ale dziewczyna przylegała do niego coraz mocniej, łapiąc go
ramieniem za gardło. Carlos upadł na podłogę rozbijając się o sypialnianą toaletę. Przez cały czas starał się
uwolnić od swej napastniczki.

Mallory tymczasem wykonała pół salta w stronę drzwi.
—Co za cholerna dziwka! — zawołał Carlos widząc na swym T-shircie ślady krwi w miejscach, w któ-

rych Mallory wbiła swoje szpony. Z wyrazem niedowierzania na twarzy próbował je teraz wytrzeć.

Do Mickeya Knoxa dotarły w końcu odgłosy zamieszania, bo w tym właśnie momencie wbiegł do poko-

ju, mokry i nagi. Carlos akurat sięgał po krzesło, by rzucić nim w Mallory. Mickey instynktownie schylił się
do swego buta po nóż. Chwilowo jednak nie miał na sobie niczego.

— Nie wpierdalaj się! — wrzasnęła Mallory. — On jest mój!
— O kurczę, w porządku, uszanuję twoją decyzję — odparł Mickey, cofając się, by oprzeć się o drzwi i

nacieszyć swe oczy porywającym widowiskiem.

Tymczasem Mallory poderwała się na równe nogi, jeszcze zanim krzesło znalazło się w zasięgu ręki

Carlosa. Okazało się ono zresztą o wiele za ciężkie, by mógł nim efektywnie operować — nawet przy swo-
ich sześciu stopach wzrostu. Trzasnął tym krzesłem o nogę łóżka, ale Mallory zdążyła już rozłożyć się na
pościeli.

Ś

lepym zrządzeniem losu Carlos złapał Mallory za kostkę, starając się ściągnąć ją na podłogę. Dziew-

czyna chwyciła się jednak stojącego na nocnym stoliku telefonu, którego przewód wyrwał się z gniazdka w

ś

cianie, a ona sama przesuwała się po łóżku ku Imenezowi.

Jednym z czynników, jakie Mallory potrafiła wykorzystać w tego rodzaju bójkach na swoją korzyść, był

jej niewielki wzrost. Dawał on jej nie tylko niezwykłą sprawność fizyczną, której trudno było stawić czoło,
lecz także powodował, że przeciwnicy Mallory rzadko kiedy w pełni potrafili ją docenić.

Carlos Imenez nie stanowił pod tym względem wyjątku.
Zanim zdążył zadać jej choćby jeden przyzwoity cios, Mallory owinęła telefoniczny przewód wokół jego

szyi. Carlos zaczął się dusić. Z resztką gasnącej nadziei, Liz obserwowała, jak Mallory obraca się za Imene-
zem, kopiąc go kolanami w plecy i „dosiadając" go niczym jakiegoś dwunogiego byka. Jeszcze raz Carlos
spróbował zrzucić dziewczynę, przygniatając ją plecami do ściany. Jednak Mallory owinęła oba końce tele-
fonicznego kabla wokół nadgarstków, waląc go po głowie, trzymaną w ręku słuchawką. Rozwaliła w ten
sposób i słuchawkę, i głowę Imeneza.

—Moja szkoła — stwierdził z dumą Mickey.
Gdy Carlos ostatecznie stracił przytomność,
Mallory trzymała zaciśnięty na jego szyi kabel jeszcze przez około pół minuty -tak, by ostatecznie się

upewnić, że nie żyje.

A potem podpełzła do nocnego stolika i zapaliła papierosa.
—Jeśli znajdziesz pan kobietę, która robi to lepiej ode mnie, to lepiej ożeń się pan z nią, panie Knox —

odezwała się Mallory, gdy ciało Carlosa ześlizgiwało się z łóżka, ściągając za sobą resztę pościeli i koców,
tworząc na podłodze bezładne kłębowisko.

Stojący wciąż w stroju Adama Mickey nie przestawał się uśmiechać. Mallory rzuciła mu paczkę Marlbo-

ro i zapalniczkę. Zapalając papierosa w drzwiach łazienki, Mickey starał się zachowywać jak najnaturalniej.
W tej samej chwili Mallory zaśmiała się, a Mickey jej zawtórował.

—Liz, mamy tu dla ciebie towarzystwo — oznajmiła Mallory, wrzucając zwłoki Carlosa do garderoby.

background image

Oczy Liz przesłoniło wyczerpanie i smutek, nie mogła w tym momencie wykonać prawie żadnego ru-

chu, zaś Carlos zwalił się prosto na jej piersi. Wyglądało to na idiotyczną parodię tego, co oboje planowali
przed kilkunastoma godzinami.

— Pieprz się Liz — powiedziała Mallory zamykając drzwi. — Razem ze swoim chłopcem.
Niedługo potem Nora Hafferty otworzyła salę konferencyjną, którą właśnie miała zacząć przygotowy-

wać dla uczestników zjazdu. Mieli zjawić się jeszcze przed południem.

Z wyjątkiem swojego akcentu. Nora była uderzająco podobna do prowadzącej w TV programy kulinarne

Julii Childs — dobrze zbudowana, o nieco męskim obliczu, lecz zawsze pełna wdzięku i czułości. W końcu
przez prawie całe swoje życie pełniła rolę matki. Mieszkając na przedmieściach Detroit dochowała się
czwórki cudownych dzieci. Miała teraz 57 lat, a ostatnią z jej pociech, która opuściła rodzinne gniazdko
(półtora roku temu) była córka Kelly, pracująca jako higienistka jamy ustnej. Nora została więc sama ze
swym mężem Pete'em (emerytowanym inżynierem), mieszkając w przytulnym domku.

Jej macierzyński instynkt dał znów znać o sobie. Nora ujrzała bowiem, wyglądającą na bezdomną

dziewczynę, która wystawiła swą głowę zza narożnika i rozglądała się po pomieszczeniu. Nora pamiętała, że
w pierwszej chwili chciała wziąć to dziecko w ramiona, dać mu coś ciepłego do zjedzenia i opatrzyć wszyst-
kie siniaki i rany, pokrywające prawie całe ciało.

I może właśnie ten instynkt uratował jej życie.
— Czy tu się odbywa zjazd Towarzystwa Anielskiego? — spytała pokornie dziewczyna, nie wiedząc,

czy wejść, czy też nie wejść do środka.

— Nooo, tak — odparła Nora. — Ale zaczyna się dopiero przed południem. I dlatego jeszcze nikogo tu

nie ma.

Dziewczyna wydawała się nieco zbita z tropu.
— Och... — westchnęła.
— Ale możesz przecież przyjść później — doradziła jej Nora. — Wszystko zacznie się koło dziesiątej.
— No właśnie, że nie mogę — odpowiedziała zawiedzionym głosem. — Razem z moim chłopakiem

niedługo wyruszamy.

Nora spojrzała w głąb korytarza i dostrzegła młodego człowieka z mokrymi włosami na głowie, który

niecierpliwie trącał nogą dywan. Miała przy tym nadzieję, że to nie on urządził tak dziewczynę.

Tymczasem nieznajoma rzuciła Norze małą, różową broszurkę.
—Znalazłam to w księgarni, w moim rodzinnym mieście w Illinois — powiedziała. — Czy pani jest

Aniołem?

Nora Hafferty była rzeczywiście „Aniołem". Jej życie zmieniło się diametralnie odkąd przeczytała

książkę, zatytułowaną Anioły są wśród nas, napisaną przez Mariannę Gaines. Model wszechświata przed-
stawiony przez panią Gaines, zakładał wszechobecność aniołów, które opiekowały się nami i nie dopuszcza-
ły, by coś złego działo się dobrym i bogobojnym ludziom. Znalezienie szczęścia, to według autorki, nawią-
zanie kontaktu ze swymi osobistymi aniołami. Był to zatem dosyć wygodny rodzaj „kosmologii", określany
przez popularną prasę jako „religia dla ubogich", oferująca zainteresowanym wszelkie elementy i korzyści,
jakie niosły ze sobą prawdziwe religie — bezpieczeństwo, szczęście, miłość, oddawanie czci, pokuta, bądź
groźba wiecznego potępienia.

Nora wydawała dwutygodnik Anielskie Rozmowy i nadzorowała amerykańskie, telefoniczne forum

dyskusyjne, najszybciej rozwijającą się usługę tego typu. Tydzień po tym, jak udzieliła wywiadów tygodni-
kom „Time" i „Newsweek", zdecydowała się na zorganizowanie w Las Vegas pierwszej krajowej konferen-
cji poświęconej aniołom.

— Czy ty przyjechałaś tu specjalnie na zjazd? — spytała dziewczynę, wokół której unosiła się niespo-

kojna i potężna aura. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyła. „Musi się gdzieś odbywać jakiś anielski Ar-
mageddon", pomyślała.

— To znaczy, właściwie jedziemy do ... no, nieważne, Mickey wściekłby się gdybym powiedziała —

odparła dziewczyna. — Ale przyjechaliśmy tu dlatego, że wcześniej słyszałam o tej konferencji i chciałam tu
być. Tak się niestety złożyło, że nie będę mogła wziąć w tym udziału, ale myślałam, że może coś mogłabym
dostać?

background image

Nora spojrzała na swe nie rozpakowane walizki, tak jakby chciała sobie przypomnieć, w której z nich

znajdują się wszystkie materiały promocyjne. Jeśli ktoś potrzebował czegoś o aniołach, to na pewno była to
ta dziewczyna.

—Mal, pośpiesz się, musimy już jechać —odezwał się młody człowiek w korytarzu.

— Chwileczkę, Mickey ...
— Już! — zawołał takim tonem, że Norze zrobiło się jeszcze bardziej żal dziewczyny.
Zaczęła rozgrzebywać tekturową teczkę, w której trzymała notatki do popołudniowego wykładu, znala-

zła jakąś broszurkę i dała ją dziewczynie.

—Proszę bardzo, kochanie — powiedziała
Nora wręczając prezent nieznajomej.
— Dziękuję, Noro — odparła z wyraźną wdzięcznością. — Mam na imię Mallory.
— Mal!!! — wrzasnął chłopak, wchodząc do sali, chwytając dziewczynę za ramię i siłą wyciągając ją na

zewnątrz.

— ... I będę zawsze pamiętać, jaka byłaś dla mnie dobra. Wiesz, ja widzę anioły. Naprawdę. Jest ich peł-

no wokół ciebie.

Był piątek, godzina 6.15 rano. Za kilka godzin przybędzie tu policja i przy pomocy soli trzeźwiących

wydobędzie od Nory zeznania. Nora zda sobie wówczas sprawę, że miała właśnie miejsce najbardziej spek-
takularna przemiana, jaka zaszła w trakcie tej konferencji. A może w całym jej życiu.

Liz Delacroix przeszła przez naprawdę ciężką próbę. Później otrzymała jednak główną rolę (grała samą

siebie) w prezentowanym przez NBC filmie tygodnia Thrill Killers: Mickey And Mallory At The Mirage
Hotel. Aby obejść surowe przepisy cenzury, dotyczące pokazywania przemocy na telewizyjnym ekranie,
reżyser Shannon Sikes przedstawił bójkę w zwolnionym tempie, wycinając ujęcia bezpośrednio obrazujące
zadawanie ciosów, kosztem dokładniejszego przedstawienia reakcji Liz. Jeden z recenzentów zauważył, że
dzięki wykorzystaniu tego rodzaju techniki, odnosiło się wrażenie oglądania jakiegoś podwodnego baletu.

Zmieniono ponadto kilka elementów całej historii. Przede wszystkim Carlos wałczył z Mickeyem, nie

zaś z Mallory. Scenarzystom wydawało się, że taki wariant będzie bardziej realistyczny. Po drugie, filmowy
Carlos był biały, był szefem centrum konferencyjnego i nosił na ręku złoty pierścień, który zamierzał ofia-
rować Liz, prosząc ją o rękę. I w końcu, walka na ekranie trwała trzy i pół minuty, choć w rzeczywistości
dobiegła końca po niecałych 60 sekundach.

Dokładne ramy czasowe znane były dzięki zeznaniom Liz Delacroix, a także innych hotelowych gości

— Rona i Marthy Kuhlmannów z pokoju 1142, którzy część bójki oglądali i podsłuchiwali przez wizjer w
drzwiach. Pochodzący z Milwaukee Kuhlmannowie przyznali, że nie zawiadomili kierownictwa hotelu o
awanturze, ponieważ myśleli, że jest to jedynie kłótnia między kochankami — Carlosem i Mallory. Spytana
dla potrzeb niniejszej książki, Martha wyznała, iż uważała wówczas, że Carlos był alfonsem Mallory, i że u
podstaw całego sporu legły pieniądze czy narkotyki. Nie chciała mówić tego wcześniej, starając się wyka-
zywać bardziej pozytywny i otwarty stosunek do rzeczywistości. Przyjechała w końcu do Las Vegas na trzy-
dniową konferencję aniołów.


8

Tak się pechowo złożyło, że nigdy nie poznamy przebiegu trasy, jaką wyjeżdżając wieczorem z Las Ve-

gas obrali Mickey i Mallory, a która zawiodła ich do Gallup w Nowym Meksyku. Dwa dni podróży, 600 mil
odległości. Chociaż co najmniej ośmiu właścicieli ośmiu prowincjonalnych stacji benzynowych twierdziło,

ż

e para morderców odwiedziła w przeciągu owych dwóch „zgubionych" dni właśnie ich stacje, to jednak ich

zeznania zostały z miejsca odrzucone przez FBI i policję stanową jako nieprawdziwe. Właściciele stacji nie
byli bowiem w stanie podać najbardziej podstawowych szczegółów, takich jak marka samochodu, tatuaż ze
skorpionem u Mallory czy akcenty obu poszukiwanych ( Mickey — Arkansas, Mallory — Illinois). Pete
Bucane (stacja Pump-n-Go w Arizonie) zdążył na przykład telefonicznie zamówić przez swojego szwagra
Stana, 350 koszulek z nadrukiem „Mickey i Mallory: ale czad". Potem zaś zadzwonił do szeryfa, powiada-
miając go o „odwiedzinach" szatańskiej pary.

background image

Według rachunków znalezionych później w firmie GeoMetro, Owen Traft jak pamiętamy, mieszkający

w Palo Alto w Kalifornii okazał się jednym z pierwszych, którzy kupili sobie taką właśnie koszulkę.

Rozmiar XL.

Ś

wiadków, potrafiących podać aktualne miejsce pobytu morderców było bardzo niewielu, Mickey i Mal-

lory pozostawili jednak po sobie zaskakująco wyczerpujące źródło w postaci dzienniczka, dokumentującego
owe kilka dni. Zapiski znajdowały się w „anielskim zeszyciku", podarowanym Mallory przez Norę Hafferty
(nawiasem mówiąc, autorkę pytań). Notatnik odkryto w schowku na desce rozdzielczej Challengera i, jak się
okazało, przyniósł on wiele szczegółów, dotyczących „ślubu" Mickeya i Mallory, a także jej zazdrości w
odniesieniu do Innych kobiet.

Mając na uwadze, iż w Gallup popełnione zostały dwa moderstwa, możemy przypuścić, że swoje odpo-

wiedzi Mallory wpisywała podczas dwóch kolejnych dni podróży, każdego dnia wypełniając po połowie
książeczki. Kolor długopisu po sześciu pytaniach zmienia się z czarnego na czerwony — prawdopodobna
przerwa w zapiskach musiała nastąpić właśnie wtedy.

A oto kilka pytań i odpowiedzi z „anielskiego kwestionariusza" Mallory.
W swej książce Anioły są wśród nas, Marianne Gaines opisuje teorię „poszukiwania anioła". W myśl

owej teorii, każda osoba próbuje w trakcie swojego życia rozpoznać i nawiązać kontakt z tego rodzaju isto-
tami. Jak daleko ty zaszedłeś w poszukiwaniu swego anioła?

Jedziemy teraz do Nowego Meksyku. Za kierownicą siedzi Mickey. Kieruje od czterech godzin, to jest

od chwili, gdy opuściliśmy Las Vegas. Mówi, że jesteśmy w Arizonie — jeszcze nie w Nowym Meksyku,
ale wkrótce tam dojedziemy. Dookoła nie widzę żadnych aniołów oprócz Mickeya, który według mnie jest
aniołem, ale prawdopodobnie nie spełnia ogólnie przyjętych kryteriów. Jeśli oznacza to, że szukamy anio-
łów, to być może znajdziemy je, jak dojedziemy do Nowego Meksyku. Obecnie poszukuję mojego anioła
razem z Mickeyem. Chociaż on raczej nie ma o tym pojęcia. Nie mówię mu tego, chociaż go kocham, ale
teraz wygląda na to, że zaczynamy miewać przed sobą tajemnice, a to jest właśnie moja. No cóż, panie Mic-
key Knox!

Czy wierzysz w to, że anioły są normalnymi, cielesnymi istotami, czy funkcjonują one jedynie jako

uproszczenia takich pojęć jak miłość czy szczęście?

Tak, uważam, że anioły mają wiele wspólnego z miłością. Mickey i ja dopiero co wzięliśmy ślub — nie-

całą godzinę temu (jestem teraz MALLORY KNOX i proszę o tym nie zapominać!) i jeszcze wciąż czuję ten
klimat. Byliśmy tylko we dwójkę —Mickey i ja na moście nad najpiękniejszym kanionem, jaki widziałam w

ż

yciu. I, naprawdę, było jak w niebie. Mickey powiedział coś o Bogu, duszach i czymś tam jeszcze, a potem

przeciął moją i swoją dłoń. Ścisnęliśmy je razem, a kropelki krwi kapały prosto do rzeki, która była pewno
milę pod nami. Pamiętam, pomyślałam wtedy, że prędzej czy później te kropelki rozpłyną się po wszystkich
oceanach na świecie i może któregoś dnia, gdy będę miała osiemdziesiąt lat (ha! ja już wtedy umrę!), będę
sobie piła jakąś lemoniadę, w której znajdzie się odrobinka naszej „ślubnej" krwi. Mickey miał też dla nas
obrączki — miały kształt dwóch splecionych ze sobą węży.

Jako welon miałam na sobie obrus, który ściągnęłam z konferencyjnego stołu (był bardzo długi), a gdy

skończyliśmy się całować, zerwał się wiatr i zdmuchnął mi go. Welon bardzo powoli wlatywał w głąb ka-
nionu, tak jakby frunął, jakby to był jakiś anioł zstępujący z niebios. Jeśli kiedyś go tam (gdzie???) znajdę, to
będę chciała, żeby mnie pochowali zawiniętą w ten welon i spowitą w naszą miłość.

Jak przedstawia sie twoja znajomość religii? Czy chodzisz regularnie do kościoła? Czy uważasz się za

osobę religijną?

Moja matka, ojciec, brat i ja chodziliśmy razem do kościoła św. Andrzeja — mniej więcej do moich

dwunastych urodzin. Pamiętam, że bardzo mi się tam podobało — muzyka, chór i wiszący na krzyżu nagi
Jezus. Pamiętam, że myślałam wówczas, jaki on jest śliczny. Choć Mickey jest o wiele większy, przypomina
mi Jezusa, zwłaszcza, gdy czasem śpi z rozpostartymi ramionami na łóżku. Wygląda wtedy, jakby wpadał do
morza mrożonej herbaty.

Pewnej niedzieli ojciec oświadczył, że nie idzie do kościoła — i odtąd nie poszedł już ani razu. Miałam

jakieś 12 czy 13 lat, gdy ojciec również mi zabronił iść do kościoła, bo nie chciał, żebym flirtowała tam z
chłopakami. Podobno „podsuwałam się" im klęcząc podczas modlitwy.

Matka to była taka cipka I nie chciała się kłócić z ojcem, tak więc jakiś czas potem, gdy z bratem była w

kościele, ojciec zaczynał się do mnie dobierać. Najczęściej nie było to nic wielkiego, ale później chciał coraz

background image

więcej. Początkowo po prostu wyłączałam się — jak żarówka — i choć po wszystkim czułam się okropnie,
to wydawało mi się wtedy, że nie brałam w tym udziału. Ale raz się nie wyłączyłam I gdy on przyszedł do
mnie, zaczęłam myśleć o Jezusie i o tym, że on tam wisiał cały tydzień, czy coś takiego, a to trwało tylko
godzinę. I zabawne, że do następnego tygodnia przestałam mu smakować (nigdy nie mówiłam o tym Mic-
keyowi, ale on I tak uważa, że jestem najlepsza, więc jeśli w tajemnicy przede mną wybierze się w najbliż-
szym czasie na jakiś „rekonesans porównawczy", nie będę go o nic pytała). Ojcu nie mógł stanąć z powodu
tych jego lekarstw na serce. Wiedziałam, że doprowadzało go to do szału, ale mógł tylko nadrabiać miną, a
gdy miałam 14-15 lat właściwie wszystko się skończyło. Opowiadał jeszcze o pieprzeniu się ze mną, nazy-
wał mnie dziwką czy pizdą, ale była to tylko gadanina — do niczego później nie doszło.

Moja matka była bardzo religijna dopóki jej nie zabiliśmy, ale przypuszczam, że wiedziała, czym zajmu-

je się ojciec przez cały czas, więc pewnie skończyła w piekle. Co zresztą bardzo mi odpowiada.

Czy doświadczyłaś kiedyś momentu, w którym czułaś, że anioł przejmuje kontrolę nad twoim ciałem?
Gdy jacyś ludzie zaczynają nam się narażać, to jest to fajne uczucie, bo chcę wtedy, żeby okazali się

jeszcze większymi sukinsynami — wiem, że doprowadza mnie to do szaleństwa i że nagle wybuchnę jak
jakaś Super-Kobieta. BUU-UM!!! Prosto na nich. Czasami nie wiem, jak ja to robię. Wydaje się to zupełnie
naturalne. Tak jakby ktoś, kto potrafi odpowiednio „rozmawiać" z ludźmi mówił mi, co i jak. Nawet jeśli
jesteś takim mocarzem jak Mickey, to cały czas nie możesz robić z siebie psychopaty. Ja nie jestem Mickey-
em, więc muszę zawsze uderzać tam, gdzie trzeba — i trafiam. Nie wiem, dlaczego — po prostu udaje mi się
to i już. Chyba pomaga mi w tym jakiś anioł.

Daj twemu aniołowi jakieś imię. Nie myśl za długo — za chwilę sam poznasz jego imię!
Farrah.
Czy twój anioł-stróż jest kobietą, mężczyzną czy nie ma płci?
Farrah jest dziewczyną, tak jak ja, ale jest super-twarda. Ma piękne, jasne włosy. Da sobie radę z każ-

dym facetem, nawet z Mickeyem, jeśli będzie to konieczne. Ale ja jej nie pozwalam, bo kocham go, choć na
jej miejscu czasami miałabym ochotę kopnąć go raz czy dwa w tyłek. Farrah nie mogłaby być facetem, bo
zaraz zaczęłaby zadzierać z Mickeyem — że niby on jest takim skurwielem. Nie byłabym w stanie jej po-
wstrzymać, bo nie jesteś w stanie panować nad mężczyzną, którego doprowadzono do szału. Na przykład
nad Mickeyem Knoxem.

Wydaje mi się, że to ja jestem jego aniołem. W wielu sytuacjach postępuję jak anioł — chronię go, ob-

serwuję, śpiewam mu do snu. Mickeya prawdopodobnie nie byłoby tu gdyby nie to, że tak mocno go kocha-
łam jak siedział w więzieniu za kradzież samochodu mojego ojca. Opowiadał później, że gdy tam był, śniłam
mu się każdej nocy. Z kolei mi się śniło, że unoszę się nad nim — tak że coś w tym musi być. Zanim poznał
mnie, nigdy nie był w nikim zakochany — a nawet zabijał małe koty, tak więc to ja wniosłam w niego jakąś
część dobra, a to na pewno należy właśnie do aniołów. Nie sądzę jednak, że wokół niego lata jakaś Farrah —
jestem tylko ja. Beze mnie Mickey byłby totalnym psychopatą— pamiętajcie o tym, gnoje!

Dojeżdżamy do stacji benzynowej, żeby kupić Mickeyowi coś do jedzenia (ciastko), więc zaraz wracam.
Czy według ciebie, zwierzęta mają swoje anioły, czy może same mogą stać się aniołami?
Kurwa, nie wiem.
Czy byłeś kiedyś zły na anioły?
No więc ostatniej nocy, mały sprytny Mickey zadecydował, że potrzebujemy nowego zakładnika — NIE

PYTAJCIE MNIE, DLACZEGO — i dorwał jakąś kurewkę ze szkoły średniej, którą związał I posadził w
kącie pokoju, starając się później zabrać za mnie i chodziło o to — MOGĘ TO POWIEDZIEĆ — że on pa-
trzył na nią — SKURWIEL — przecież nie jestem, kurwa, ślepa. Więc mówię mu, że może sobie sam być
małym sprytnym Mickeyem, a ja idę na papierosa i odjeżdżam, prawie już odjeżdżam na zawsze. Przysię-
gam. Skurwiel!

Potem, na stacji benzynowej, myślę sobie tej nocy ha ha hal panie Knox, jak ty możesz, to, cholera, ja

też mogę. I widzę pracownika stacji, który podchodzi do mnie, mówi „ty jesteś Mallory Knox, nie?" i zaczy-
na się wydurniać. SKURWYSYN!

Czy anioły kiedykolwiek pomogły ci odnaleźć to, co zgubiłaś?
Mały sprytny Mickey nie wie o tym, ale właśnie się zgubiliśmy. Zjechaliśmy z drogi, gdy zobaczyliśmy

patrol policji za nami. Na wąską drogę, potem na jeszcze węższą. WIEM, że on chce powiedzieć, że to moja
wina, WIEM na pewno, ale to nie jest moja wina. Zgubiliśmy drogę jeszcze zanim powiedziałam „w lewo",

background image

ale oczywiście on nie pomyślał o tym, jak pozbyć się gliniarzy, więc ZNOWU musiałam myśleć za niego,
mam już tego dosyć. To MOJA WINA, że zgubiliśmy drogę, MOJA WINA, że wjechaliśmy na tereny In-
dian, MOJA WINA, że jego ojciec strzelił sobie w łeb z karabinu, gdy Mickey był mały. Naprawdę? Może-
cie się dziwić. Mały sprytny Mickey z wielką spluwą. Ale gdybym ja miała na głowie takiego gówniarza jak
Mickey, to też chybabym popełniła samobójstwo.

9

Treść niniejszego rozdziału stanowią fragmenty niewydanej książki Jacka Scagnettiego Urodzeni by

umrzeć, opisującej śledztwo w sprawie Mickeya i Mallory Knoxów, a powstałej bezpośrednio przed śmiercią
detektywa. Powstałej, dodajmy, w okropnych bólach, ponieważ jak stwierdzały źródła zbliżone do wydawcy,
poszczególne rozdziały nadchodziły bardzo powoli, a sama książka wylatywała z bieżących planów co naj-
mniej trzy razy.

Powody opóźnień nie zostały nigdy ogłoszone w sposób jednoznaczny. Jeden z byłych pracowników

wydawnictwa twierdził, jakoby do pracy nad książką Scagnettiego zaangażowana została cała ekipa anoni-
mowych dublerów, z których każdy po jakimś czasie rezygnował ze współpracy, czy to na własne życzenie,
czy też zostawał odwoływany. śaden z wymienionych przez pracownika pisarzy nie potwierdził, ani nie
zaprzeczył tym doniesieniom, choć niejaki Doug Workman, który wcześniej użyczał swych talentów Sca-
gnettiemu przy pracy nad Supergliniarzem przyznał, że umowa zabraniała mu udzielania wypowiedzi na
temat Urodzonych by umrzeć.

„Chociaż jak na tytuł książki, to brzmi to nieźle, prawda?"—stwierdził w udzielanym przez telefon wy-

wiadzie, z tym chytrym uśmieszkiem na twarzy, który słuchawka telefoniczna potrafi wiernie oddać. „Jestem
pewien, że każda książka o takim tytule stanowiłaby fascynującą lekturę."

I rzeczywiście, taka książka już istniała i, jak potwierdziło w wydawnictwie dwóch recenzentów, miała

co najmniej sto dziesięć stron. Według ich opinii, początek, to „klasyczny Scagnetti", James Ellroy dla ubo-
gich. Styl pisania stawał się jednak później nieco mniej przejrzysty i spójny, a stron było coraz mniej. Jeden
z recenzentów opisał poszczególne rozdziały jako „mięsiste i ironiczne; coś w rodzaju upraszczania samego
zła". Natomiast pewna recenzentka poprosiła o wycofanie jej z udziału w przedsięwzięciu. Nieszczęsna nie-
wiasta stwierdziła bowiem, że książka wywołuje u niej nocne koszmary. Oboje zgodzili się jednak co do
tego, że końcowe rozdziały odstawały od poziomu reszty, nie będąc wcześniej przedmiotem żadnego opra-
cowania czy też weryfikacji. Wydawca Scagnettiego, pani Sue Berger, odmawiała udzielania wszelkich wy-
wiadów, wysyłając jedynie faksy z oświadczeniami, głoszącymi, iż „plany wydania książki o Mickeyu I
Mallory uległy odwołaniu. Przedwczesna śmierć Jacka Scagnettiego nie miała jednak nic wspólnego z pod-
jęciem tej decyzji."

Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że wydawnictwo wysłało już przedpremierowe kopie jednego z

rozdziałów książki Scagnettiego do największych ogólnokrajowych czasopism, wietrząc w tym szansę na
nadanie premierze większego rozmachu. Dobrze poinformowane źródła sugerują, że pani Berger była w
dużym stopniu osobiście odpowiedzialna za całościowe przygotowanie fragmentów, które poszły w świat.
Towarzyszyła temu wszystkiemu wielka niepewność, związana z tym, czy współpracę z takim nazwiskiem
uda się utrzymać, skoro jego właściciel nieustannie przesuwa terminy. Po śmierci Scagnettiego Sue Berger
wykonała serię telefonów do wspomnianych czasopism, by odzyskać wysłane tam wcześniej rozdziały
książki; był to jednak zbędny wysiłek. Kserokopiarki pracowały jak szalone, zwłaszcza gdy okazało się, że
wydanie książki zostało odwołane. Zblazowani nowojorczycy, którzy wcześniej nie czytali żadnej pozycji
autorstwa słynnego detektywa, zaczęli rozczytywać się we fragmentach Urodzonych by umrzeć tylko dlate-
go, że była to zupełna nowość na rynku.

Największym przebojem Jacka Scagnettiego okazało się jego pośmiertne dzieło.
Dzięki specjalnym układom z wydawnictwem, możemy zamieścić tu przedruk wspomnianego rozdziału,

tym bardziej, że pasuje on w tym miejscu do naszej opowieści. Dokonano jedynie nieznacznych zmian, usu-
wając — w celu uzyskania większej przejrzystości — jedynie kilka fragmentów.

URODZENI BY UMRZEĆ

Jack Scagnetti
Wezwanie nadeszło o 8.45 rano. Dwadzieścia minut, sześć kaw, pół paczki Kools i byłem już na auto-

stradzie wiodącej do Las Vegas. Podróż ku nieznanemu.

background image

Kierunek: The Mirage.
Parę godzin temu nasza nieobliczalna parka wpakowała do schowka w hotelowym pokoju jakąś blon-

dynkę i jej meksykańskiego narzeczonego. Sprzątaczka z porannej zmiany myślała, że przyłapała ich na
uprawianiu miłości w szafie. Dopóki nie ujrzała krwi.

I od razu cały hotel obiegła nowina — morderstwo. Ponoć wszędzie są trupy...
Szum zaczął się akurat, gdy szedłem przez kasyno. Rzędy smarkaczy, jeden za drugim, przepuszczających

swe miesięczne wynagrodzenia z szybkością dwudziestu pięciu centów na jedną grę. Kasyno było idealnym
miejscem na kręcenie scen z ukrytej kamery. Silikonowe biusty, blask neonów i nadzieja na łatwą a wysoką
wygraną przyciągała ich tu i nie pozwalała oddalić się choćby na krok.

Przy windzie na szesnastym piętrze postawiono dwóch tutejszych mundurowych. Podskoczyli jak oparze-

ni, gdy zajechałem tam, otwarłem drzwi i wyszedłem. Nawet w takim mieście jak Las Vegas, zabawy Mickeya
i Mallory mogą przynieść rezultaty w postaci takich właśnie reakcji.

Mignąłem im przed oczyma legitymacją. Zeszli mi z drogi.
Pokój: dziękujemy naszemu drogiemu Mickeyowi. Zakrwawione ćwierćdolarówki przy łóżku. Puste bu-

telki po Heinekenach. Złamana noga od krzesła. A ofiarą był jakiś smarkacz nazwiskiem Chip Burkhart, jak
głosiła przyczepiona do jednego z palców u nóg metka. Nie wyglądało przy tym, by stoczył jakąkolwiek wal-
kę. Musiał zdawać sobie sprawę, że wkopał się w to wszystko sam. Ale nie miał pojęcia jak bardzo, dopóki
kochany Mickey nie przyłożył mu nogą od krzesła w krtań.

Olśnienie: chłopak dobierał się do Mallory. Wściekłość, strach, wpada Mickey Knox. Zazdrosny sukin-

syn.

Na jedenaste piętro. I bez pomocy pani Wyoming odgadłem, że Mallory osobiście zabiła Meksykanina.

Ś

lady pazurów, kabel telefoniczny — tak właśnie walczy z mężczyzną dziewczę o wadze pięćdziesięciu kilo-

gramów. A Mickey prawdopodobnie przyglądał się, jak Mallory pozbawia tego gnojka resztek życia. Może
mu nawet stanął? Dlaczego nie? Dama, która gołymi rękoma potrafi zabić dwa razy cięższego od siebie
faceta niewątpliwie zasługuje na taki rodzaj uznania.

Postanowiłem też trochę powęszyć (dosłownie i w przenośni), zanim chłopaki z laboratorium zabrali ze

sobą pościel z Mirage.

Jego powłoczka na poduszkę: tłuste, brudne włosy. Musiał wziąć prysznic.
Jej powłoczka: słodka jak miód. Włosy myte w szamponie jabłkowym.
Mokra plama na łóżku zdążyła już wyschnąć. Mickey tu był, ale więcej zdziałała słodka Mallory. Wie-

działem,że ten zapach będę pamiętał do końca życia.

Czynność pakowania i oznaczania zwłok pozostawiłem już chłopcom z kostnicy. Ciała powoli zaczynały

puchnąć. A ja wróciłem na trasę. Z powrotem w pościg. Gdybym miał trochę czasu, popatrzyłbym, jak wywo-

żą

„sztywniaków" przez kasyno. Tak dla zabawy. Ciekawe, czy te wszystkie aniołki podniosłyby swoje oczęta

znad automatów?

Może tak. A może nie.
Sześć minut temu minąłem granicę Nowego Meksyku. Jak okiem sięgnąć, wszędzie skorpiony i toczące

się po pustyni suchokrzewy.Ale powietrze jest aż gęste od zapachu Mickeya i Mallory.

Przejeżdżali tędy. Nerwowe reakcje żołądka i łomot pulsującej w skroniacłi kn/vi nigdy mnie nie zawo-

dzą. Bum, bum, bum. Radar Scagnettiego.

Dzwoni komórkowy. To zmęczona Katherine Ginnis z Ouantico. Mówi, że mózg jej się lasuje. A teraz

pewnie chciałaby, żeby mi się jaja zlasowały.

—Wykorzystałeś jedynie połowę potrzebnych ci blokad drogowych na drodze do Kalifornii —mówi. —

Teraz będą mogli przecisnąć się bez żadnych problemów, nie starając się nawet świa domie omijać punktów
kontrolnych. Musimy przynajmniej skupić się na drogach B i C.

Zaciągnąłem się Koolem — mocno, długo, dokładnie. Który to już był? Setny?
— Oni nie wyruszyli w stronę Kalifornii, Kathy.
— Wiesz co, nie pouczaj mnie w ten sposób, Scagnetti. Wszystko wskazuje na to, że jadą na zachód. Ma-

ją po prostu taki rozkład, obsesję książkowych wyrzutków. I — na Boga! — dwadzieścia trzy trupy rozciąga-
jące się dokładnie na linii wschód-zachód. Nie opowiadaj mi, że nagle skręcili o 180 stopni.

Nie można powiedzieć, że nienawidziłem Katherine Ginniss. Kurczę, w innej sytuacji moglibyśmy zostać

przyjaciółmi. Kathy była gwiazdą w banku mózgów w Ouantico, miniaturowym Har-yardzie, który zajmował

background image

się Gacy'm, Mansonem i innymi osobami, o których nikt nigdy nie słyszał O których ja nigdy nie słyszałem.
Niedoświadczeni rozbójnicy, ściągani z ulic zanim jeszcze kogokolwiek zdążyli zatłuc — w myśl kryminolo-
gicznej teorii zapobiegania. Stanowisko raczej trudne do obrony z punktu widzenia Temidy.

Lecz gdy ktoś pyta mnie, co sądzę o FBI — a pyta, i to często — odpowiadam wtedy, że przypomina mi to

wszystko dorabianie naukowej ideologii do pieprzenia kobiety. Jasne, można to zmierzyć, sfotografować,
nagrać; podejść do tego w ten sposób — pod ścianą, w samochodzie, w łóżku; poprzyczepiać kabelki i poli-
czyć te cholerne impulsy nerwowe. Ale wszystko i tak sprowadza się do tego, czy możesz się pieprzyć, czy nie
i nie zmienią tego nawet setki lat klinicznych badań.

Na marginesie: Katherine Ginniss nie złapałaby prawdziwego profesjonalisty, nawet gdyby miała go

pod nosem. I wiedziałem o tym aż za dobrze.

Wyciągnąłem okulary słoneczne. Ostre słońce Nowego Meksyku zaczynało przypiekać. I odezwałem się z

uśmiechem na twarzy (ach, ten czarujący Jack):

— Blokady dróg ich nie dotyczą — powiedziałem. — Oni tam nie pojechali.
—Jeśli uderzyli na Los Angeles, czy nawet na Dolinę, to możemy spodziewać się masakry —
odparła ostrym tonem, starając się zrobić ze mnie jakiegoś dupka, który pokornie słucha tego, co
ona ma do powiedzenia. — Jedynym powodem tak małej liczby ofiar w Las Vegas było to, że
nikogo nie uznali za zagrożenie dla siebie. Wszyscy byli zbyt zajęci wyrzucaniem pieniędzy w błoto
i nikt nie sprawiał im kłopotu. Wyobraź sobie, co stanie się w Los Angeles, jeśli tam wyruszą. Oni
już są gwiazdami. Nie istnieje żadna kontrola nad tym, co się o nicłi pisze. Każdy może spróbować
zostać bohaterem, każdy chce być częścią Mickeya i Mallory. A jak to wszystko się zacznie,
wówczas oni nie przestaną zabijać dopóki ktoś ich
nie zabije. LA to Czarnobyl dla morderców większego kalibru. Nie możemy ryzykować ich prze-
puszczenia.
Zgasiłem papierosa w popielniczce, która zresztą była pełna niedopałków po brzegi.
—Dodaj jeszcze sto jednostek. I powołaj się na mnie, jeśli to potrzebne.
Cisza. Uderzyłem z zaskoczenia. Niech sobie myśli, że wygrała. Niech sobie myśli, że ma to jakieś zna-

czenie.

Ale blokady nie były dla nich. One były dla niej. I dla Joe'ego Barbecue w Ojai, który chciał położyć có-

reczkę do łóżka i poczuć się bezpiecznie. Co było szytym grubymi nićmi kłamstwem. W tych dniach polowano
na niego z wielu różnych powodów, a Mick i Mal byli jego najmniejszym zmartwieniem. Zza każdego naroż-
nika wiało grozą. Faceci, którzy przez pięćdziesiąt lat byli sumiennymi, zdyscyplinowanymi ludźmi, nagle nie
mogli dłużej tego znieść. A najniebezpieczniejszym z nich wszystkich był Joe Barbecue. W każdej chwili mógł
prześlizgnąć się do strefy ciemności, chwycić za gardło swoje dziecko i zadrżeć, słysząc, jak jego żona odda-
je ducha w trakcie stosunku ...Na całym świecie nie było wystarczającej ilości blokad dla wylewających się
zewsząd strumieni zła. Rozpoczął się sezon polowań na ludzi.

Mickey i Mallory mieli nade mną zaledwie cztery godziny przewagi, gdy dojechałem do baru Two Forks

Diner na przedmieściach Buttfuck w Nowym Meksyku. Sceneria wydawała się znajoma, ale krew była śwież-
sza. Byli niedaleko.

Na skraju drogi tańczą dwa skorpiony. Podjechałem tak, by przyjrzeć się leżącemu w żwirze trupowi z

nożem pomiędzy łopatkami i roztrzaskanymi okruchami okiennego szkła na plecach. Jedyne wyjście — nóż
rozbił okno i wbił się w tego biednego gówniarza. Niesamowita trajektoria.

No, ale w końcu była to robota Mickeya Knoxa.
Jedyny ocalały: kierowca ciężarówki nazwiskiem Townsend. Martwe spojrzenie przed siebie — tak, jak-

by chciał jeszcze wypatrzyć Challengera wjeżdżającego z rykiem w głąb pustyni.

Mallory wygrzebała ćwierćdolarówki ze skarbonki na czyjąś rzecz, by wrzucić je do szafy grającej. Za-

grał Robert Gordon, a ona rozpoczęła swój wężowy taniec w rytm rockabilly — diablica w czerwonych, ob-
cisłych spodniach i zamszowych kozaczkach.

Early Hickey, kierowca ciężarówki, który zatrzymał się tu na chwilę podczas odbywanych dwa razy w

tygodniu w pojedynkę podróży do Denver, pomyślał, że mógłby spróbować z Mallory. Wydawało mu się, że
każda słodka idiotka tańcząca samotnie, w biustonoszu marzyłaby jedynie o tym, by przelecieć starego Earla
w szoferce jego Peterbilta. Townsend zeznał, iż nie pamiętał, co takiego powiedział Earl, że Mallory aż prze-
stała tańczyć.

background image

Zamiast tego, zaczęła się popisywać.
Dwa szybkie w szczękę. Earl się śmieje. Z kolana w pachwinę i Earl łapie się za jaja. Kopniak w głowę

i—BACH—Earl ląduje na stoliku. BA CH—i już jest za oknem.

—Ale jestem teraz seksowna, co skurwysynku!? — wrzeszczy Mallory gruchocząc mu kark.
Ketchup, musztarda i Mallory podśpiewująca sobie słowa piosenki L7 „Wylądowałeś na mojej czarnej

liście". Wiedźma z piekła rodem. Earlowi nie było już do śmiechu.

Mickey Knox z olimpijskim spokojem dokończył swoje ciastko, dopił mleko i załatwił kolegę Earla, który

starał się przeszkodzić Mallory: jeden, dwa, trzy zadane nożem ciosy. A potem kucharz—jeden strzał w czo-
ło, mózg rozpryśnięty na tylnej ścianie. I kelnerka — nieszczęsna, starała zasłonić się dzbankiem na kawę.
Pozostał jedynie Townsend. Jego jedynego nie wysłali do krainy wiecznych łowów.

—Jak ludzie będą cię pytać kto to zrobił, to powiesz im, że Mickey i Mallory Knox, OK? —nakazała mu

Mal.

Oni nie tylko żyli dzięki swej własnej legendzie. Oni ją tworzyli.
Do tej pory wiedziałem doskonale, że Mickey i Mallory stanowią nierozłączną parę. Odskoczyli o parę

mil dalej, bez określonego kierunku. Wygłodniałe wilki, przemierzające pustynię. Zamelinowałem się w ja-
kimś tanim hotelu, czekałem aż zaatakują znowu. Czas umilały mi tutejsze dziewczynki oraz butelka Wild
Turkey.

Nie czekałem zbyt długo.
Siedemnastoletni Jimmy Lupont zameldował się w pracy na stacji Camel Rock Unico punktualnie o

16.00. Nocną zmianę chciał poświęcić na wymianę łożysk w swojej Corvecie, rocznik '68. Do 22.00 robota
była prawie skończona. Aż tu nagle na stację wtoczył się kłopot i zażądał pełnego baku bezołowiowej super.

Czerwony Challenger. Prowadzony przez Mallory Knox.
Nie było żadnych świadków zdarzenia poza zainstalowaną w oknie biura kamerą. Swym okiem powoli

omiatała przestrzeń z lewa na prawo. Jimmy prawdopodobnie wiedział o kamerze; pomyślał wtedy, że gdy
będzie już po wszystkim, puści tę taśmę swoim znajomym. W przeciwnym razie nikt nie uwierzyłby w opo-
wieść o długonogiej blondynce, która taaaakim wozem przyjechała na stację i poprosiła go o „numerek" na
masce Corvetty. Pomyślał też, że warto byłoby wybrać się do klubu La-Z-Boy, gdy jego rodzice będą już
spali.

Zastępca szeryfa obejrzał już sobie cały materiał, gdy zjawiłem się na miejscu. Obraz był biało-czarny i

raczej niewyraźny. Bez dźwięku. Ale nie trzeba było umieć czytać z ruchu warg, by domyśleć się, co nastąpi-
ło.

Jimmy'ego Luponta znaleziono z rozpiętym rozporkiem i tkwiącą w skroniach kulą. Leżał jak długi na

chodniku, a jego krew mieszała się z cieknącym ze skrzyni korbowodu olejem.

Na Corvecie zidentyfikowano krople śliny. Zapach na turkusowo-metalicznym lakierze: czysta Mallory.

Otworzyłem mu usta —pomiędzy zębami tkwił jeden włos łonowy. Był porządnie wyglądającym chłopakiem,
który chyba już nieraz lądował z dziewuchą w łóżku.

Ale nigdy nie ponosił za to takich konsekwencji.
Dlaczego Mallory była sama ? Gdzie podział się Mickey? Jak się okazało, bawił się w swojej własnej

piaskownicy. Wziął sobie zakładniczkę nazwiskiem Elly Maisel, której udało się przeżyć noc ze swym opraw-
cą na Farmie Strachu Mickeya Knoxa. Tak po prostu.

Gdy znaleziono ją w kanałach przebiegających pod lokalną drogą numer 5, jej twarz spuchła do tego

stopnia, iż nie była w stanie oddychać przez nos. Sanitariusze próbowali zrobić jej sztuczne oddychanie. To
tylko pogorszyło stan dziewczyny. Elly wykręciła sobie ramię starając się uwolnić, a rany, jakie odniosła,
wymagały założenia trzynastu szwów.

Ta dziewucha nie poddała się; może dlatego ocalała.
Wypaliłem dwa papierosy zanim załadowali ją do karetki. I nagle: błyskawica. Jeden, dwa, trzy. Buuum!

Boży pomruk zwiastujący nadzieję na deszcz. Wiedziałem, że Mallory jest niedaleko. I też liczy. Słyszałem to.

Cóż stało się z ich nieomal żywcem wyjętą z jakiegoś romansu miłością?
Nie tylko niebo było w tej chwili wzburzone. Mickey stał się gwiazdą. I podobnie jak wszystkie gwiazdy,

miał tendencję do rozprzestrzeniania się. Taśma wideo z Mallory i chłopakiem ze stacji benzynowej: ona się
boi, już się odsłoniła.

background image

Obojętnie, jaka była tego przyczyna — wiedziałem, że zaczną teraz popełniać błędy. I to bardzo niedłu-

go.

Zostali już zmuszeni do poruszania się po bocznych drogach. Może nawet nie były to drogi asfaltowe.

Piękno pustyni, z punktu widzenia prawnika, polega na tym, że nie ma tam tuzinów przecinających się ze
sobą autostrad. Zamkniesz cztery drogi i ograniczasz ich wolność do promienia stu mil. Oczka sieci stają się
coraz drobniejsze.

Aby mnie ominąć, musieliby wjechać na tereny Indian. Może i wjechali — coś jednak mi mówiło, że nie

posiedzą tam zbyt długo. Było w tym krajobrazie coś niepokojącego. Coś, do czego nie stosowały się prawa
natury. Coś, co ciągle cię obserwowało i kazało się obawiać, że za chwilę możesz dostać takiego kopniaka,
po którym już się nie podniesiesz.

Mickey i Mallory zaczęli się odkrywać. A to miejsce mogło sprawić, że rozstaną się na dobre.
Dwadzieścia mil od Gallup — na autostradzie leży martwy rowerzysta. Jeden strzał z przejeżdżającego

samochodu. Jaskrawo-neonowy kombinezon Spandex uczynił z niego doskonały cel. Ale i tak był to niezły
strzał. Gość leżał już niecałą godzinę — a więc pętla się zaciskała. Obwodnica wokół miasta ze mną w sa-
mym środku.

Nie ma innej możliwości, Knox. Dziś wieczorem staniesz oko w oko z Jackiem Scagnettim... ty gnoju...
A wieczorem zebrali się w Gallup chyba wszyscy mieszkający na zachód od El Paso, stróże prawa i po-

rządku. Czekali na hasło. Połączone ze sobą radiostacje. Podniecenie i nerwowość. Czuli na każdy sygnał
operatorzy. Lokalne zakłócenia w eterze postawiły na nogi siedem radiowozów. Naładowane pistolety... A
wszystko dlatego, że jakiś smarkacz słuchał zbyt głośno muzyki na swym sprzęcie stereo.

Nawiedzony miejscowy gliniarz — każdy wydział ma takiego — wymyślił specjalne urządzenie, które

włączało wszystkie czerwone światła drogowe na wypadek pościgu. Ale żadnego pościgu nie będzie. Znaj-
dowaliśmy się wszyscy w jakimś Alamo. I to stary, dobry Jack Scagnetti będzie ostatnim, żywym obrońcą
oblężonej twierdzy.

Byłem rozpalony do białości. śadna ilość Wild Turkey nie mogła ugasić tego ognia. Parę godzin spędzi-

łem z jakąś dziewczyną, ale nawet ona nie była wstanie mnie uspokoić. Zacząłem szwendać się po okolicy
niczym wściekły, zawszony kundel.

Zaparkowałem w końcu przy jadłodajni Grampa's Grand. Dwie godziny kawy, papierosów i pogawędek.

Szum stawał się przez cały ten czas coraz głośniejszy. Przypominało to niedostrojoną stację radiową. Szumy
i przebijająca się tu i ówdzie muzyka.

Im bliżej jestem celu, tym więcej słyszę muzyki.
Odzywa się Kathy Ginniss. Dwieście mil stąd. Nie zgadzamy się co do rezerwatu; twierdzi, że pozostają-

cy na wolności bandyci chronią się tam przed wymiarem sprawiedliwości. Dzisiaj nic ich nie ochroni, chcia-
łem powiedzieć. W każdym razie nie przede mną. Dzisiejszego wieczoru jestem nie do pobicia.

I nagle — poczułem, że już są.
„Radio" wciąż nie mogło się dostroić, szum sięgał szczytu. Wymknąłem się z knajpy, wyłączyłem telefon.

Stałem potem bez ruchu niczym bryła lodu przez dobre dziesięć sekund. Wcześniej palce same bębniły mi po
stole — wszyscy bezczelnie gapili się na mnie, jakbym był jakimś zwariowanym czarnuchem.

I wszyscy rzucali cienie na ścianach. Z sufitu, pośrodku pomieszczenia, zwisała kołysząc się nieco, jasno

ś

wiecąca lampa, omiatająca swym blaskiem otoczenie niczym latarnia morska. Cienie za plecami przecho-

dzących obok mnie osób poruszały się bezustannie.

Ale nikt oprócz mnie nie dostrzegał światła.
I wtedy zobaczyłem tego faceta na tyłach baru. Zakrywa twarz dłonią. Obserwuje, jak cień przysłania mu

oczy. On też zauważył światło. Tylko on i tylko ja. Wylegitymowałem go szybko—łysiejący czterdziestolatek
w tej cholernej koszulce z Mickeyem i Mallory. Wrzeszczy coś do mnie nie patrząc w światło. Nie wiem, co
wrzeszczał. Ale wiem, że czas się zmywać.

Mój cień podążył za mną.
Bezwiednie prowadzę samochód. Nie pamiętam, jak go uruchamiałem, nie pamiętam, jak wyjeżdżałem z

parkingu. Po prostu jadę. Czuję się coraz lepiej. Będzie dobrze. Nie wiem, czy Gallup różni się od Egiptu, w
każdym razie ulice są proste i wyludnione.

background image

Zaczynam też powoli myśleć logicznie. Poziom szumów wzrósł do dziesięciu jednostek. Nie mogę go ob-

niżyć, ale mogę go zignorować. Jestem w centrum tej sieci, tam, gdzie sam się wpakowałem. I ktoś w końcu
wdepnął w moją zasadzkę.

Znajduję ich nie zdając sobie z tego sprawy. Po nitce do kłębka. Sygnał nadszedł przez radio — cichy

alarm ogłoszono w Hayworth. 24-godzinna apteka Drug Zone. Bez żadnych jaj.

Nim się spostrzegłem, już tam byłem. Niemal opera w wykonaniu białych i czarnych — odbezpieczone

spluwy, zapalone reflektory. Wszyscy półkolem ustawieni wokół jedynego wejścia. Sam odbezpieczyłem swo-
ją broń. Mogłem „wbuchnąć" do środka, gdyby ktoś nie poczęstował mnie megafonem w głowę. Ale zanim
cokolwiek mogłem powiedzieć — Mallory Knox przeszła przez rozsuwane drzwi. Jej skóra była dziewięć razy
bielsza od najbielszej bieli. Gdy dostrzegła gliniarzy, było już za późno. Obskoczyły ją dzikie psy i rzuciły się
na nią jak muchy na gówno.

Choć na chodnik ściągnęło ją aż pięciu policjantów, Mallory szamotała się niczym dzika kocica.
Zawlokłem ją pod drzwi. Wydzierała się jak opętana: „Zabij ich, zabij ich wszystkich!!!"
Wyciągając nóż z kieszeni chwyciłem ją za brzuch, a moje palce zaczepiły o brzeg jej paska, zagłębiając

się nieco poniżej. Wyglądało to, jakbym starał się postawić ją na nogi. Ale nie to miałem na myśli.

—Pierdol się — bluznęła mi prosto w twarz. Zdążyła już pozielenieć i zamienić się w jadowitego węża.

Jej nogi opuchły nieco w kostkach, ale i tak ciągle mogła dać sobie radę dwa razy silniejszemu i większemu
od siebie facetowi. Nie mi jednak.

Krzyknąłem przez megafon:
—Mickey Knox! Mówi Jack Scagnetti! Jest tu ze mną twoja kobieta!
Wokół mnie gliniarze sprawdzają spluwy i wycelowują prosto w drzwi.
— Jeśli nie wyjdziesz, stanie się jej coś złego. Zobaczysz! Odetnę jej cycuszki, Mickey!
— Kupię jej silikonowy biust, Scagnetti!—padła odpowiedź z wnętrza sklepu.
Nie przejmowałem się tym. Mickey się bał.
— Nie rób tego, kochanie! — wrzasnęła Mallory gryząc mnie w rękę.
— Zrobię to — zagroziłem. Ale ani o tym nie myślałem, ani tego nie planowałem. Nóż zaczął jednak krą-

ż

yć po jej biodrach. Popłynęły pierwsze krople krwi.

Wewnątrz, Mickey przykucnął i schronił się za jedną z kas. Nie miał już dokąd uciekać. Trochę mi było

go żal—jedyna rzecz, która cokolwiek go obchodziła znajdowała się w moich rękach, a poza jego zasięgiem.

— Dobra, wychodzę — zawołał Mickey. Rzucił broń i podniósł ręce. Od razu otoczyła go sfora gliniarzy.

Mam ochotę wrzasnąć: Nie doceniacie Mickeya Knoxa, gnojki! Nie byłem jednak w stanie. Mickey rzucił
tylko okiem — był szybki niczym grzechotnik.

A wszyscy mieli ochotę go zabić. Wyczuli zapach zabójcy policjanta. Cała akcja była jednak na bieżąco

filmowana przez ekipę telewizji japońskiej. Ja nie chcę, żeby zrobili z tego drania jakiegoś Rodneya Kinga.
Poza tym on należy do mnie.

Zaatakowali go pociskami wyposażonymi w rozwijające się linki, które zaczęły oplatać jego ciało, okryte

jedynie skórzaną motocyklową kurtką. Trzecie z kolei szarpnięcie ściągnęło go na ziemię. A potem wyłado-
wali na nim swą wściekłość policjanci podlegli wszystkim szeryfom stanu Nowy Meksyk. Poszły w ruch pałki,
wysokie policyjne buty. Dwanaście złamanych żeber, jeden wstrząs mózgu i w końcu go mieli.

Mallory też dostała, co jej się należało. Wrzaski tak długo unosiły się pod samo niebo, aż nie była w sta-

nie wydobyć z siebie głosu. Duch walki opuścił Mallory całkowicie, co stwierdziłem, prowadząc ją do ra-
diowozu. Śpiewała jedynie cichym, zachrypniętym szeptem starą piosenkę Nancy Sinatry.

„Te buty są po to, by w nich chodzić".

10

W oczekiwaniu na przyjazd Mickeya i Mallory Knoxów, tłum przed gmachem sądu hrabstwa Cook za-

czął gromadzić się już o 3.30 rano.

Miejsca dla publiczności w sali sądowej zostały rozdzielone przez losowanie; prasie przypadło 60 z 75

dostępnych wejściówek. Pozostając w zgodzie z opinią Sądu Najwyższego, głoszącą iż każdy obywatel po-
winien mieć możliwość bezpośredniego uczestnictwa w postępowaniu karnym (orzeczenie to wyraźnie od-
zwierciedla wciąż rosnącą popularność programów typu Court TV), resztę miejsc udostępniono widzom.
Aby wziąć udział w loterii, zainteresowani mieli obowiązek stawić się osobiście w urzędzie sekretarza hrab-

background image

stwa na co najmniej cztery tygodnie przed terminem rozprawy, okazać tam ważne prawo jazdy i potwierdze-
nie miejsca zamieszkania oraz wypełnić formularz DR-47 w trzech kopiach. W ciągu trzech lat funkcjono-
wania tego systemu, największą liczbę zgłoszeń, jaką przyjęła 60-letnia Dolores McGuire było 239 podań o
udział w rozprawie o zabójstwo znanego w wyższych sferach Buffy'ego Hamsteda. Chętnych do obejrzenia
procesu Mickeya i Mallory było 3782. Dolores McGuire bez większego rozgłosu podała się do dymisji.

Początkowo, policja starała się rozproszyć tłumy gapiów, lecz jeszcze przed 7.00 rano koniecznym stało

się wzniesienie barykad, mających powstrzymać, jak oceniano, pięć tysięcy żądnych sensacji osób. Zgroma-
dzony przed sądem tłum stanowił swego rodzaju kulturowy przekrój całej Ameryki, ale ci, którzy naprawdę
chcieli w tym wszystkim uczestniczyć, oddani wielbiciele Mickeya i Mallory, rekrutowali się spośród człon-
ków „pokolenia siekiery", jak określił je magazyn „Details". Rozpiętość wieku wynosiła od 14 do 30 lat, a
członków tej specyficznej subkultury jednoczył jedynie wygląd I przekonania. Kobiety ubrane były w obci-
słe spodnie, skórzane staniki i sztuczne tatuaże, aczkolwiek poprzyklejane z wielką starannością. „Pierwszy
rzut" fanek zdecydował się jedynie na rozjaśnienie sobie włosów, jednak bardziej ortodoksyjne wielbicielki
przyozdabiały już swe głowy perukami. Ogromne zapotrzebowanie na ten produkt sztuki fryzjerskiej wy-
windowało jego cenę w okolice 700 dolarów. Mężczyźni dysponowali większym wyborem odzieży, choć
przy czasami marnej powłoce fizycznej delikwenta, obcisły kostium rowerowy wyglądał co najmniej zabaw-
nie. Najwierniejsi wyznawcy uznawali za prawdziwą legendę, jakoby Mickey miał nosić bieliznę swojej

ż

ony. Jesienna kolekcja Calvina Kleina przytomnie podchwyciła ów trend, wychodząc naprzeciw szerokie-

mu zapotrzebowaniu i prezentując wcześniej swą ofertę na wielkich ulicznych plakatach.

Dla tych, którym nie starczało ciała, ani ducha, by pójść w ślady swych Idoli, pozostawały jeszcze T-

shirty. Oto niektóre spośród wzorów, jakie można było tego dnia spotkać przed gmachem sądu:

• Piracka reprodukcja wściekłej myszki Mickey z automatem w ręku. Napis brzmiał: DLACZEGO? BO

CIĘ NIENAWIDZĘ.

• Fotos z filmu Super Killers, animowanego serialu japońskiego, przedstawiający nieprzyzwoicie wręcz

umięśnionego Mickeya i zmysłową Mallory.

• Parodię plakatu filmu The Dying Gama.
• Imitację postaci Roya Lichtensteina, z Mallory, wychylającą się zza bębenka wielkiego rewolweru.

Tekst w dymku:

NIE MAMO, TY WYRZUCISZ TE ŚMIECI!!
• Czarno-biała tarcza strzelnicza. Napis na plecach: ZABIJ MNIE TERAZ.
Show Wayne'a Gale'a American Maniacs konsekwentnie plasował się na czele sondaży firmy Nielsen.

Poproszono więc go o włączenie reportażu z sali sądowej do porannych wiadomości nadawanych przez jego
sieć. Wayne jednak odmówił. Jak sam stwierdził (według pewnego lekarza-stażysty, który przyznał się do
podsłuchania rozmowy), „w życiu nie będzie pokazywał się w tym zwiastunie — nadziei — dla — tych —
co — mają— kłopoty — z — pęcherzem". Szefostwo sieci uległo — a ostatnio czyniło to w rozmowach z
Wayne'em coraz częściej — i obiecało mu okienko o 22.30, w którym przekaże najważniejsze fakty z proce-
su Mickeya i Mallory".

Przeciskając się przez tłum, Wayne zajął miejsce przy wejściu. Za pomocą małego lusterka, jakie zawsze

nosiła przy sobie Julie, dokonał inspekcji uzębienia, skontrolował też swą fryzurę. Z zaciśniętym nosem
wyśpiewał kilka dźwięków, by rozgrzać struny głosowe, a w końcu rozciągnął wargi, by nieco je rozluźnić.
Operator kamery, Scott, który wycierał popluty przez Wayne'a obiektyw więcej razy niż byłby w stanie spa-
miętać, nie omieszkał wysłać pod jego adresem złośliwej uwagi.

— Dzisiaj, właśnie dzisiaj postanowiłem się zmienić — oznajmił Wayne. Nie wiadomo czy do Scotta,

czy do Julie, bo patrzył prosto w nagrywającą jego wypowiedź kamerę. — Koniec z hipokryzją, osądzaniem
jednego człowieka na podstawie tego, co zrobił, a innego na podstawie tego, czego nie zrobił. Boże, nigdy
więcej! Urodziłem się wolny i umrę wolny. Będę żył tak, jak będę uważał to za stosowne. Będę kochał tych,
których będę chciał kochać. Wolny i bez żadnych obciążeń. Wolny! Wolny! Wolny! Nigdy mnie nie stłam-
szą! Nigdy!

— Wayne, czy ty jesteś pedałem? — spytał Scott.
— Nie! Jestem żywym człowiekiem! I nie dam się! Daj mi buzi Julie. — I obdarował ją pocałunkiem z

potężną dawką śliny, którą Julie zaraz wytarła rogiem swego notatnika.

background image

— Nagrywaj to Scott: Dziś Wayne Gale przestał być dupkiem. Włączymy to do programu. Mówię to

prosto z serca, jak człowiek. Będę się kochał! I to często!

Julie zaczęła się już rozglądać za jakąś ochroną przed nacierającą tłuszczą, która wręcz wgniatała ją w

Wayne'a i Scotta. Nagle rozbłysły światła i nadjechały jeszcze dwa, eskortujące zwykły brązowy samochód,
radiowozy. Nadjechała pierwsza bohaterka dnia.

Osiemnastoletnia Grace Mullberry, jako jedyna, która przeżyła „atak na sypialnianą prywatkę" w wyko-

naniu Mickeya i Mallory, była koronnym świadkiem oskarżenia. Mimo ogromnej ilości materiału dowodo-
wego i rejestracji dokonanej przez kamerę na stacji benzynowej, prokurator rejonowy, Wanda Bisbing uzna-
ła, że całą grozę wydarzenia odda najlepiej relacja jednej z ofiar. Grace była przy tym jedynym świadkiem,
który zdecydował się zeznawać przed sądem. Decyzja zapadła, dodajmy, w momencie, gdy pojawiła się
plotka, że Mickey będzie się sam bronił. Grace miałaby spotkać się z nim przy przesłuchiwaniu obu stron
przez sąd.

(Później okazało się, że znany miłośnik samochodów marki Dodge, Randall Krevnitz, który jako jedyny

ocalał z pogromu w Kankakee Sonic, również zamierzał złożyć przed sądem zeznania. Jednak po kilku roz-
mowach z młodzieńcem, pani Bisbing wykreśliła jego nazwisko z listy w obawie, że jego zeznania raczej
usprawiedliwiały niż potępiały popełnienie zbrodni.)

Z kolei Grace Mullberry stanowiła wprost wymarzony materiał na świadka. Była metodystką, uroczą

„dziewczyną z sąsiedztwa", której w dodatku udało się wyjść cało z okropnej próby.

Wszystko zaczęło się około pół godziny po krwawej jatce w Sonic. Grace i jej najlepsza koleżanka Katie

Hoyle przybyły do domu Grace obładowane Coca Colą i cheeseburgerami. Jej brat, Tim, wraz z piątką przy-
jaciół rozkładał na podłodze śpiwory, przygotowując się do kolejnego programu Rocky Horror Picture
Show, a potem do całonocnego szaleństwa.

Które trwało w najlepsze, dopóki nie przerwali go Mickey i Mallory.
Pani Mullberry, czy boi się pani zeznawać przeciwko Mickeyowi Knoxowi? — spytał Grace jeden z re-

porterów, bezceremonialnie przyciskając mikrofon do jej ust.

— Czy przyglądała się pani, jak mordowani są jej przyjaciele? — dopytywał się inny.
— Czy on panią zgwałcił?
— Czy uważasz, że Mickey jest atrakcyjnym facetem?
— Czy przyjmie pani ofertę CBS ?
Grace gwałtownie odwracała głowę w kierunku dziennikarzy zadających pytania, lecz na żadne z nich

nie udzieliła odpowiedzi. Wanda Bisbing towarzyszyła Grace przez cały czas obawiając się, że atakowana
przez media dziewczyna może stracić poczucie rzeczywistości. Ustawieni za rozciągniętymi przez policję
linami, fani Mickeya i Mallory, wykrzykiwali: „Przejebać tę sukę!", „Zdrajczyni!", „Powinnaś była zdech-
nąć, ty pizdo!"

Miała nadzieję, że Grace tego nie słyszała.
Wayne'owi udał się przecisnąć między dwoma rzędami policjantów i przystawić Grace mikrofon do twa-

rzy.

— Jak czuje się jedyna ocalała uczestniczka pogromów dokonywanych przez Mickeya i Mallory? — za-

pytał, a jego australijski akcent zabrzmiał wyjątkowo dźwięcznie.

— W porządku — odparła przestraszona. Wayne chciał wydusić z niej coś więcej, lecz policjanci, pro-

wadząc Grace w górę schodów, wydostali dziewczynę spoza zasięgu Wayne'a.

Nic się nie stało — nadjechała bowiem główna atrakcja. Wayne usłyszał ryk tłumu, gdy Grace znikała w

ciemnej bramie gmachu sądu. Odwróciwszy się, ujrzał opancerzony radiowóz, który podjeżdżał właśnie pod
schody, wiodące do budynku.

Kontyngent fanów wznosił zgodne okrzyki na cześć: „Kochamy Mickeya! Kochamy Mallory!" i wyrzu-

cał w powietrze garście czekoladek M&M's, tak, jak młodej parze rzuca się na szczęście drobne monety. Po
chwili spadł różnokolorowy deszcz słodkości — nie było tam jednak cukierków w kolorze brązowym, gdyż,
jak głosiła fama, tego koloru Mickey nie znosił.

Policjanci, nawołując przez megafony, nakazali tłumowi gapiów cofnąć się i przestać rzucać rzeczami.

Jakaś szczupła studentka drugiego roku, nadludzkim wysiłkiem swych płuc marki Marlboro, krzyknęła:

—Pieprzcie się świnie!

background image

Jednak poza tym jednorazowym zrywem nie była w stanie przewodzić żadnej zorganizowanej rewolcie.

Została też natychmiast aresztowana, a rodzice za karę zarekwirowali jej złotą kartę kredytową.


Otwierając drzwi pancernej furgonetki, sierżant George Kipcitz poczuł nagły przypływ paniki. Drzwi

otwarły się odsłaniając siedzących osobno i skutych łańcuchami Mickeya i Mallory. Kajdany połączone były
ze specjalnymi pasami wokół bioder, od których z kolei odchodziły łańcuchy, krępujące skazańcom nogi.
Niemożliwością było poruszanie się pieszo, jako że skrępowane w ten sposób nogi mogły wykonywać kroki
o długości dokładnie szesnastu cali. Mimo to, każde z nich było jeszcze dodatkowo złączone łańcuchami z
czwórką oficerów policji, co w rezultacie przypominało jakąś wielką, kroczącą pajęczynę. Gdyby było to
możliwe, Knoxowie już dawno pozabijaliby policjantów dla jednej chwili odpoczynku.

„Nie jest to niemożliwe", pomyślał Kipcitz widząc, jak strażnicy przypinają sobie łańcuchy. „Z Mickey-

em i Mallory wszystko może się wydarzyć."

Mimo ograniczonej swobody ruchów, Mickey zdołał pomachać ręką zgromadzonej wokół furgonetki

ciżbie. Fani wznieśli radosne okrzyki.

— Kochamy cię, Mickey! — zawołała jakaś czterdziestoletnia, mocno zbudowana kobieta. Jej, będąca w

wieku licealnym, córka miała na sobie koszulkę z napisem ZAMORDUJ MNIE MICKEY! T-shirt matki
głosił: MICKEY KAZAŁ Ml TO ZROBIĆ.

— Mallory, chcę cię przerżnąć — wydarł się jeden z członków bractwa Pi Kap, gdy pani Knox wycho-

dziła z pomocą policjantów z furgonetki. Jej kruczoczarne włosy były mocno przycięte.

— Sam się przerżnij — odkrzyknęła mu z szerokim, złowieszczym uśmiechem. Tłum chłonął każde

słowo swych bohaterów.

Tawny Moore, odznaczająca się charakterystycznym uczesaniem „na pazia" spytała, czy Mickey czegoś

ż

ałuje.

—Taaa ... zawsze żałowałem, że nie mogłem rozprawić się z moją byłą nauczycielką historii, panią Ba-

inbridge. śyje sobie teraz jak samotna, wielka suka, nie potrzebna ani sobie, ani nikomu innemu.

Tę „kwestię" wygłosił z uśmiechem na twarzy, jakby czekając na podany z taśmy głośny rechot publicz-

ności.

Chuck Watson, reprezentujący WGN News spytał:
— Mallory, jeśli miałabyś to zrobić jeszcze raz, czy postąpiłabyś inaczej?
— Zabiłabym sędziów, zabiłabym ciebie, i ciebie — zabiłabym was wszystkich!
— Mickey, jaka jest twoja ulubiona rozrywka?
— To znaczy, oprócz tego, za co mam być sądzony, tak? — Tłum, pomimo wzmożonych starań policji,

napierał na więźnia. Kilku reporterów roześmiało się. Mickey Knox był super. — Myślę, że oglądanie tele-
wizji.

Dziennikarze zgodnym chórem zapytali:
— A jaki jest twój ulubiony program?
— Have Gun Will Travel.
Kręcący się bez przerwy w ścisku Wayne zadał ostatnie pytanie.
—Mickey, czy chciałbyś powiedzieć coś mieszkańcom Ameryki?
Mickey zatrzymał się i spojrzał nieruchomym okiem prosto w obiektyw kamery. — To, co widzieliście,

to było NIC.

Rozprawa rozpoczęła się tego dnia od pełnego łez zeznania Grace Mullberry, opisującego po raz kolejny

„nalot", którego rezultatem była śmierć jej brata i szóstki najlepszych przyjaciół. Grace wypowiadała staran-
ne, odmierzone zdania, przedstawiając dobroczynną działalność swej przyjaciółki Pam w lokalnym szpitalu,
czy dumę, jaką odczuła, gdy jej brat Tim został jesienią przyjęty do Princeton.

Wanda Bisbing za pomocą uprzejmych wtrąceń i miłych uśmiechów kontrolowała treść składanych

przez Gracę oświadczeń. Całość dokładnie przećwiczono w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Grace w tym
czasie korzystała niejednokrotnie ze słownika, należącego do jej brata, by znaleźć odpowiednią ilość syno-
nimów dla słowa „zwyczajny", określającego jej życie przed spotkaniem z Mickeyem i Mallory.

„... te dni były tak bezbarwne ..." „... regularne i nudne sobotnie wieczory ..." „ ... w typowy dla siebie

sposób Tim powiedział ..."

„... wasze przeciętne rancho ..."

background image

zwykły martwy błysk, nic takiego ..."
Opisując hałasy, które tamtego wieczoru kazały wyjrzeć jej z okna („najgłośniejszy, najbrzydszy samo-

chód, jaki chyba w życiu widziałam"), spojrzenie Grace prześlizgnęło się na Mickeya, który oklapnięty sie-
dział na swoim miejscu i obserwował ją przez druciane okulary. W barwnym krawacie i tanim garniturze
wyglądał jak żywcem wzięty z reklamy Mickey Rourke.

Patrzył na nią bez przerwy, uśmiechając się, gdy składała zeznania. Jego prawa ręka, jakby niezależnie

od reszty ciała bawiła się ołówkiem tak, że końcówka z gumką podskakiwała na blacie stołu. Zaostrzony
koniec wbijał się w nieruchomą przestrzeń sali sądowej. Sytuacja przypominała uśpiony dom z cieknącym
kranem, co wystarczyło, by Grace została wyprowadzona z równowagi.

—To był kabriolet. Chyba Ford — mówiła Grace. — Powiedziałam Timowi, czyli mojemu bratu, żeee

... tam jest ktoś, kogo nie znam i czyyy ... zapraszał kogoś jeszcze ... Bo wiedziałam, że tamci nie są stąd.
Nie wyglądało na to, że są.

Zaczęła okręcać sobie wokół palca obrączkę oznaczającą przynależność do uniwersyteckiej drużyny fut-

bolowej. Należała do Tima. Grace ściągnęła ją z palca Tima, zanim jeszcze koronerzy wynieśli jego zwłoki.
To było wszystko, co po nim miała — plus wspomnienie jego życia i przedwczesnej śmierci.

Mickey Knox musiał dostrzec zachowanie dziewczyny. Wyprostował się na swym krześle, nie przery-

wając kontaktu wzrokowego. Starał się, by pewność siebie opuściła Grace.

Ale na razie dziewczyna pozostawała niewzruszona.
—Pan Knox, to znaczy Mickey pojawił się na ścieżce przed domem, ominął krzewy jałowca i coś sobie

pogwizdywał. A potem nacisnął dzwonek ...

Pani Bisbing wyszła poza pole widzenia Grace, zasłoniwszy jednocześnie Mickeya. Grace gwałtownie

uniosła wzrok, jakby wracając ze świata marzeń do rzeczywistości. Powiodła spojrzeniem za panią prokura-
tor, lecz ta, wyciągniętym palcem wskazała jej stół sędziowski.

Siedząca obok swojego męża Mallory Knox podniosła oczy jedynie w momencie, w którym padło jej

nazwisko, wymienione w kontekście krótkiego, lecz dokładnego opisu śmierci Angie Childress. Narzędziem
egzekucji był tym razem odkurzacz. Przez resztę czasu Mallory zabawiała się gryzmoląc beztrosko po żół-
tym notatniku prawniczym. Rysunki zostały później potraktowane jako materiał dowodowy, a potwierdzały
one zarówno artystyczne talenty autorki, jak i ogromną wszechstronność jej zainteresowań.

Detektyw Jack Scagnetti usiadł w trzecim rzędzie, był nerwowy i rozkojarzony. Jego spojrzenie podąża-

ło raz po raz w stronę Mallory, prześlizgując się z góry na dół po jej smukłej sylwetce. Gdy Mallory zajęta
była rysowaniem, jej długie ramiona wykonywały serię niespokojnych ruchów, a usta nieomal dotykały
kartki papieru. Jej zeznanie nie było przewidziane przez porządek trzeciego dnia rozprawy.

Bezczynne siedzenie na oczach opinii publicznej w roli amerykańskiego supergliny numer jeden spra-

wiało, że Scagnetti czuł się nieswojo. Miał wielką ochotę wysikać się i zapalić papierosa.


Melvin DeForest męczył się z zaciętym podajnikiem papieru toaletowego, siedząc w ostatniej kabinie

sądowego WC. Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Ktoś, pogwizdując wszedł do środka.

Pogwizdywał oczywiście Jack Scagnetti, który chwilę potem stanął twarzą w twarz z rzędem dwunastu,

ś

wieżo wypucowanych pisuarów. Gdy naturalnej potrzebie stało się zadość, Jack zapalił Koola, ignorując

tym samym obecność znaków, surowo zakazujących tego rodzaju działalności.

Drzwi otwarły się po raz kolejny. Tym razem „był to osobnik około czterdziestki, łysiejący i w ogóle ta-

ki jakiś przeciętny", według relacji DeForesta.

—Pan Jack Scagnetti? — spytał nieznajomy.
Jack zapiął rozporek i wydmuchnął kłąb dymu.
— Tak, to ja. Na pewno czytał pan moje książki, co?
— Nigdy — odpowiedział mężczyzna. — Ale widziałem pana zdjęcie w telewizji. Był pan tam, gdzie

złapano Mickeya i Mallory.

— To ja ich, kurwa, złapałem — uświadomił mu Scagnetti podchodząc do umywalki i gasząc tam nie-

dopałek papierosa. — Może nie było tego widać na pana małym telewizorku.

Przybysz stanął przy umywalce i w milczeniu mył ręce.

background image

—Może pan spytać każdego. To ja ich złapałem — powtórzył Scagnetti. Wygrzebał po chwili z paczki

kolejnego Koola i wetknął go sobie w usta. Potem zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu zapałek, ale
nie mógł tam niczego znaleźć.

—A czy pan mnie poznaje? — zapytał nieznajomy z niezmąconym spokojem. — Wielu ludzi nie zna

mnie bez mojej karty American Express.

— Restauracja — powiedział Scagnetti. — Pan był w tej restauracji w Gallup, gdy ...
— No właśnie — potwierdził mężczyzna. — Obaj tam byliśmy. Obaj to widzieliśmy. To taka jakby

wieża strażnicza — pan jest jedyną znaną mi osobą, która to widziała.

— Kim ty kurwa jesteś? I skąd się tu wziąłeś?
— Nazywam się Owen, Jack. Owen Traft — uśmiechnął się. — I jestem jedną z osób zaintere-

sowanych.

Wtem z sali sądowej dobiegł krzyk. „Tak przeraźliwy, że można było go usłyszeć przez najgrubsze ścia-

ny", opowiadał później DeForest.

— Co tam się cholera ... — mruknął detektyw otwierając drzwi toalety i wystawiając głowę na korytarz.
— Jak myślisz, co to mogło być? — spytał, odwracając się do swego rozmówcy. Ale Owen nie udzielił

mu już żadnej odpowiedzi.

DeForest wyszedł z ubikacji i ujrzał Scagnettiego wpatrującego się w zamyśleniu w rząd otwartych ka-

bin.

— Nie widział pan takiego małego gościa ...? — spytał Jack urywając w połowie, tak jakby pytanie nie

miało już dłużej sensu.

— Czy do tego sracza jest jakieś inne wejście? Inne niż to frontowe?
— Nie, proszę pana, tylko to frontowe — odparł DeForest.
Scagnetti przetarł sobie czoło, starając się „wmasować" w nie choćby odrobinę realnego spojrzenia na

ś

wiat.

— Przecież ten mały fagas był tu, właśnie tu -zastanawiał się detektyw.
— Wydawało mi się, że pojawił się w wyjątkowo złym momencie — mówił później DeForest. -I wtedy

zdałem sobie sprawę, dlaczego. Rozejrzałem się za nim, ale jego nigdzie nie było. Tak, jakby znikł zupełnie.

Scagnetti bezsilnie wzruszył ramionami, tak jak robi to każdy człowiek stojący w obliczu tajemnicy, któ-

ra na zawsze pozostanie nie rozwiązana. A potem wyszedł. Prosto do sali rozpraw. Tam, gdzie Mickey Knox
miał zacząć składanie swych zeznań.

11

Wrzask, jaki usłyszał Jack Scagnetti, pochodził z galerii w sali rozpraw. 65-letni sędzia okręgowy, pan

Bert Steinsma, zwrócił się wówczas tymi słowy do Mickeya:

—Pański świadek, panie Knox.
Mickey Knox wstając, przerzucił jedną nogę ponad oparciem krzesła — nieprzypadkowo mogło to przy-

pominać zsiadanie z konia. Rozluźniwszy pas, Mickey kontynuował temat, opierając czubek kowbojskiego
buta o podłogę.

—Pokaż im, co potrafisz — szepnęła mu Mallory. W odpowiedzi, Mickey złożył jej ukłon ogromnym,

choć niewidzialnym kapeluszem. Dodatkowo, wygładził jeszcze jego „rondo". Mallory roześmiała się, po-
dobnie jak kilku obecnych nasali widzów. Mickey odwzajemnił uśmiechy i na tym zakończyła się część
„rozrywkowa".

Sędzia Steinsma miał sięgnąć już po drewniany młotek, by przywołać salę do porządku.
— Panie Knox, czy zgadza się pan na pytania z obu stron?
— Tak jest, zgadzam się.
Mickey rzucił okiem na siedzącą przy stole, rozleniwioną protokolantkę.
—Czy ona musi zapisywać wszystko, co mówię? — spytał. Odpowiedział mu stukot czcionek.
Mickey z uśmiechem na ustach odwrócił się doMallory, która tymczasem powróciła do rysowa
nia.
—Ancay, ouyay, eakspay, igpay, atinlay ...
Stenotypistka robiła, co mogła, ale w pewnym momencie palce odmówiły jej posłuszeństwa.
— Panie Knox! — ryknął Steinsma.

background image

— To w języku Navajów znaczy „Jestem cipą". Mallory roześmiała się nie podnosząc oczu.
Mickey zlustrował trybuny. Były przepełnione jego fanami.
—Albo zaczynamy przesłuchanie, albo skażę pana za obrazę sądu!
Mickey nagle wyprostował się, prężąc ramiona.
—Tak jest, przepraszam bardzo.
Jedno chuchnięcie w dłoń, poprawienie włosów i Mickey wcielił się najlepiej jak potrafił w Arnie Bec-

kera: zwycięski uśmiech i grobowa powaga. Podszedł powoli do stanowiska dla świadka. Był w pełni świa-
dom swoich słów, pozbywając się na tę okazję nosowego sposobu mówienia.

— Niezła historia co, panno Mullberry?
— Może dla ciebie.
— Grace ... mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzać, jeśli będę mówił ci po imieniu — zwrócił się

do dziewczyny. Grace spojrzała na Mickeya, wpatrując się głęboko w jego oczy. Tak, jakby chciała sobie
coś przypomnieć. Tak, te same słowa zostały wypowiedziane już wcześniej, w trakcie odczytywania przez
Mickeya napisów na zdobytych przez Grace trofeach jeździeckich. Leżała wtedy związana na dywanie, a
nylonowa żyłka wpijała się bezlitośnie w jej gołe nogi. Przemawiając do niej, Mickey zajęty był równocze-

ś

nie szatkowaniem gardła przyjaciółki Grace z dzieciństwa, Pam Ripley.

—Grace?
Dziewczyna powróciła do rzeczywistości.
— Eee... tak?
— Chciałbym zapytać cię o śmierć twojego brata Tima, jeśli oczywiście masz ochotę o tym mówić. Słu-

chasz mnie?

— Mniej więcej.
— Mniej więcej... co to znaczy?
— No więc Tim, to mój starszy brat — zaczęła Grace, odzyskując równowagę duchową i odwagę, by

spojrzeć Mickeyowi prosto w twarz i odpowiadać na jego pytania. — Gdy dorastaliśmy, zdarzało się, że
potrafiliśmy doskonale obyć się bez siebie. Ale jak trzeba było, byliśmy bardzo blisko.

— Chciałbym zapytać się o uzdolnienia Tima w dziedzinie sztuk walki — powiedział Mickey. — Jak

długo już ćwiczył?

— Zaczął, będąc w siódmej klasie, tak że razem będzie dziewięć lat — odpowiedziała Grace, niezbyt

pewna, do czego ta wymiana zdań doprowadzi.

— Jakiego koloru miał pas?
— Styl wałki, jaki uprawiał Tim, nie przewidywał pasów.
Siedząca przy stole oskarżyciela Wanda Bis-bing, obserwowała bardzo uważnie całą scenę. Nie prze-

ć

wiczyła z Grace żadnych pytań związanych ze sztukami walki i właściwie usłyszała o tym po raz pierwszy.

Nieomal odgadując prokuratorskie myśli, Mickey odwrócił się ku pani Bisbing.
— śadnych pasów, naprawdę? No cóż. Grace, czy mogłabyś więc nam powiedzieć, jakim stylem walki

interesował się Tim?

— Uczył się kilku, ale jego ulubionym był Jeet Kune Do.
— Jeet Kune Do... otóż miałem okazję poczytać co nieco o tym stylu walki i okazało się, że Jeet Kune

Do rozwinął głównie Bruce Lee. Czy wiedziałaś o tym?

— Tak, właśnie dlatego Tim go uprawiał. Dlatego, że był to styl walki Bruce'a Lee.
Przemierzywszy salę rozpraw wszerz, Mickey przystanął obok sądowej protokolantki, która, zde-

nerwowana jego bliskością, potknęła się na ostatnim zdaniu Grace. Mickey nachylił się i szepnął jej wprost
do ucha:

— Nic się nie stało. I tak cię kocham.
— Panie Knox, proszę z nią nie rozmawiać — odezwał się sędzia Steinsma.
Ale Mickey go nie słuchał.
—Mallory była zawsze moją Barbarellą, ale ty mogłabyś być naszą lesbijską królową.
Steinsma trzykrotnie zastukał młotkiem. Mickey odwrócił się na pięcie i nieruchomym okiem spojrzał na

Grace. Kontynuował swą wypowiedź tak, jakby żadna przerwa nie miała miejsca.

—I myślę, że można w tym miejscu powiedzieć, iż każdy, kto zajmował się stylem rozwiniętym przez

samego Bruce'a Lee — prawdopodobnie najwspanialszego mistrza sztuk walki w historii—każdy, kto ćwi-

background image

czył to przez dziewięć lat, musiałrównież nabyć umiejętność samoobrony. Czy podpisałabyś się pod takim
stwierdzeniem, Grace?

— Tak.
— Przy okazji, czy nogi i ręce Tima nie były bronią, podobnie, jak noże czy pistolety? Czy to się zga-

dza?

— Tak, zgadza się — potwierdziła Grace.
— W twoim zeznaniu, złożonym tu i teraz, opisałaś, jak Tim czterokrotnie kopnął mnie w głowę—tu

Mickey uderzył się otwartą dłonią w głowę, demonstrując zadawanie ciosów. — Jednak jego mistrzowskie
kopniaki odniosły efekt niewielki, lub wręcz żaden.

Grace milczała.
—I potem, gdy niczym Superman otrząsnąłem się po ciosach, podniosłem Tima „dziewięć — lat—Jeet

— Kune — Do" Mullberry'ego z podłogi i rzuciłem nim przez cały pokój.

Grace wciąż nie odpowiadała, częściowo dlatego, że nie było to pytanie, częściowo dlatego, że wszyst-

ko, co Mickey powiedział, odpowiadało prawdzie. Wydawało się, iż nie ma możliwości, by ktokolwiek mógł
coś takiego zrobić z Timem. Ale Mickey Knox to nie był „ktokolwiek".

Podszedł powoli do stolika, na którym zgromadzono dowody. Jego ręka błądziła przez chwilę nad rozło-

ż

onymi tam przedmiotami. Po chwili cała sala wstrzymała oddech widząc, jak Mickey Knox podnosi ze

stolika nóż.

Zakrwawiony nóż, którym wcześniej zabił Tima Mullberry'ego.
—Potem wziąłem ten nóż ...
Mickey zbliżył się do Grace, kładąc z bolesnym wyrazem twarzy palec na czubku noża.
— Wziąłem go i zacząłem rozpruwać twojego brata od jednej kończyny do drugiej. A twój brat, którego

ręce stanowią broń śmiertelną...

— Sprzeciw — zawołała pani Bisbing, wyskakując ze swego miejsca i nie mogąc uwierzyć, że Steinsma

dopuścił do takiej sytuacji. — Oskarżony zastrasza świadka narzędziem zbrodni.

— ... nie miał się już czym bronić — ciągnął Mickey, przysuwając się coraz bliżej.
— Odbieram panu głos — oświadczył Steinsma, zdając sobie nagle sprawę z niebezpieczeństwa, jakie

zawisło nad salą.

—Panie Knox, proszę odłożyć nóż!
Grace nie dawała się jednak zastraszyć.
— Nie wiem jak to zrobiłeś, ale to ty to zrobiłeś!
— Panie Knox, nóż! — krzyknął Steinsma, kiwając na prawnego doradcę szeryfa, by ten przywołał stra-

ż

e.

Mickey zatrzymał się i powąchał nóż.
— Ciągle pachnie kochanym Timmym — orzekł, odkładając go na stół. Wziął za to z powrotem swój

ołówek.

— No i co, Grace? Jak sądzisz, czy istota ludzka byłaby może w stanie uczynić coś podobnego? — spy-

tał Mickey.

— Nie wiem! — wrzasnęła Grace, zaskakując w ten sposób nawet samą siebie.
— Tak... ale ja w to nie wierzę — stwierdził Mickey. Wydawało się, że pilnie wpatruje się w jakiś zaką-

tek jej duszy, który tylko on mógł dostrzec. — I myślę, że masz już konkretną opinię na temat tego, jak ja
byłem w stanie zrobić to, co byłaś łaskawa opisać. Więc pytam cię raz jeszcze. I chcę, żebyś pamiętała, że
zeznajesz pod przysięgą.

Stojący naprzeciw podium dla świadka Mickey Knox użył całej siły swojej osobowości, by skupić ją na

biednej, młodziutkiej Grace. Znów zaczął powoli i rytmicznie stukać gumką swego ołówka, odbijając ją od
mahoniowej barierki tak, by jeszcze bardziej zdenerwować dziewczynę.

—Pani zdaniem, panno Mullberry, jak byłem zdolny zamordować pani brata Tima Mullberry w sposób,

jaki przed chwilą opisano?

Grace, która ponownie zaczęła okręcać wokół palca obrączkę Tima, spojrzała Mickeyowi głęboko w

oczy. W jej sercu zagościło nagle uspokojenie.

— Nie jesteś człowiekiem — jej usta wykrzywiły się nieznacznie, ale Grace pozostawała śmiertelnie

poważna. Przez cały czas trwania rozprawy starała się powstrzymywać, ale teraz rozpłakała się na dobre.

background image

— Bardzo dużo o tym myślałam. I jedyną rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy jest to, że ty nie jesteś

człowiekiem ... Nie wiem, czy jesteś wampirem, diabłem, potworem czy cyborgiem, ale na pewno nie jesteś
człowiekiem!

— Dziękuję ci, Grace — powiedział Mickey, wyraźnie zadowolony z otrzymanej odpowiedzi. Prawdo-

podobnie nie mógłby sobie wymarzyć lepszej. — Mam tylko jedno pytanie.

— Jakie — spytała Grace, szczęśliwa, że cała sprawa zmierza powoli do końca.
— Czy wierzysz w przeznaczenie?
— Co? — zdziwiła się zmieszana Grace.
— Czy uważasz, że istnieje dla ciebie jakiś wybór w momencie, gdy twój czas już nadszedł?
Wanda Bisbing miała już dosyć.
— Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Co to ma wspólnego z Grace Mullberry?
— Chce pani wiedzieć, co to ma wspólnego z Grace Mullberry, pani Sprzeciw? — zagadnął Mickey

odwracając się do pani prokurator. — Powiem pani, co to ma wspólnego. Nadszedł po prostu jej czas!

Szybciej, niż ktokolwiek z obecnych na sali był to w stanie uchwycić, Mickey Knox zatopił ołówek głę-

boko w klatce piersiowej Grace Mullberry. Dłubał tam przez chwilę, a gdy dotarł ostrzem do aorty, szerokim
strumieniem trysnęła krew. Potem były płuca, a potem samo serce.

—Super! — krzyknęła radośnie Mallory zbierając swoje rysunki do kupy.
Jack Scagnetti wkroczył do sali w momencie, gdy wybuchło tam istne pandemonium. Każdy starał się

pośpieszyć z pomocą dziewczynie, o której Scagnetti doskonale wiedział, że nic jej pomóc już nie może.

—Jak się masz, Mallory? — zapytał, wyciągając papierosa.
— No cóż, nie jest to Paryż.
Pomocnik szeryfa i dwaj agenci ochrony rzucili się na Mickeya odciągając go w chwili, gdy odłamał

kawałek ołówka znajdujący się w ciele Grace. A fragment, który pozostał mu w ręku wbił jednemu ze straż-
ników w nogę. Nie doszło jednak do bójki na dużą skalę. Nie było sensu i Mickey o tym wiedział.

Tym razem cała broń znajdowała się w rękach policji.

12

Kochana Mallory,
Po pierwsze, chciałabym, żebyś wiedziała, że to właśnie Ty jesteś moją największą bohaterką. Odkąd po

raz pierwszy usłyszałam o Tobie w telewizji, wiedziałam, że muszę Cię w końcu kiedyś poznać.

Przypuszczam, że list to nie to samo co spotkanie w cztery oczy, ale wydaje mi się, że znam Cię już od

dawna, więc potraktuj to może jako rodzaj mojej własnej prezentacji, jeśli będzie Ci się chciało. Gdybym
była taka super słynna jak Ty, to chyba też nie miałabym ochoty czytać takich rzeczy.

W porównaniu z moimi przyjaciółmi, którzy twierdzą, że ich życie jest do dupy, moje jest jeszcze gorsze.

Wiem, że myślisz, że przesadzam, ale tak nie jest. Musisz mi uwierzyć, zresztą dlaczego miałabym Cię okła-
mywać? Chłopaki mnie nie cierpią, a nauczyciele uważają, że jestem głupia. Nawet mój kot już mnie nie lubi.
Nie śmiej się, to wszystko jest prawdą. Tak, jakby czuł ode mnie zapach psa, ale przecież ja w ogóle nie mam
kontaktu z psami. Stałam się tym strasznym potworem, którego wszyscy nienawidzą, a Ty jesteś jedyną oso-
bą, która, jak sądzę, może mi pomóc.

Potrzebuję Twojej porady jeśli chodzi o zabicie moich rodziców. Wiem, że nie będziesz taka drętwa i nie

wyperswadujesz mi tego (tak jak już mówiłam, wydaje mi się, że jesteśmy siostrami czy coś takiego — to
niesamowite), ale chcę, żebyś wiedziała, że oni są naprawdę okropni i nie wygląda na to, że będą choć tro-
chę lepsi w przyszłości. śadne „poczekamy-zobaczymy", rozumiesz? No to w porządku.

Powinnam ci chyba napisać coś więcej o swojej sytuacji, tak byś mogła przekonać się, dlaczego muszę to

zrobić (pomysłowo!) i nie dać się złapać. Byłoby to głupie, ale z drugiej strony romantyczne — wyobrażam
sobie teraz jak siedzisz w więzieniu z Mickeyem, który bronił Cię zawsze i wszędzie. Nie mam obecnie chło-
paka, więc tak naprawdę, to nie spieszy mi się do pierdla.

I tu pojawia się moje pierwsze pytanie, trochę nie na temat, ale dobra... Czy najpierw powinnam mieć

chłopaka ? Jeśli tak, to jakiego? No jasne. Ty nie wiesz, kto jest „pod ręką", więc napiszę Ci parę słów o
każdym z „kandydatów" (taka jakby prezentacja drużyny!)

RANDY — chodzi ze mną na angielski i jest naprawdę niezły. Nie popisuje się w klasie i ma rację, bo

gdyby spróbował, to wyleciałby z hukiem i kazaliby mu przyjść na lekcje dobrego wychowania, które u nas

background image

są bardzo ciężkie. Ale ja wiem, że on jest niezły, bo zawsze opowiada najfajniejsze rzeczy na korytarzu czy
podczas obiadu. W ogóle by mi to nie przyszło do głowy — śmierć, nieskończoność, te klimaty. Po stronie
plusów: jest niezły, tak jak Mickey, interesuje się śmiercią, co ma znaczenie jeśli mamy zacząć zabijać ludzi.
Minusy: ma raczej więcej w głowie niż w nogach i mój ojciec mógłby zrobić z nim wszystko, na co miałby
ochotę gdyby zaczęli walczyć na pięści (ale i tak użylibyśmy broni palnej).

MANNIE — włączyłam go, bo jest moim najlepszym, najlepszym kumplem na świecie, chociaż nie sta-

nowi raczej materiału na chłopaka. Czyta moje „Cosmopolitany" i ogląda „Power Rangers" tylko po to, by
popatrzeć na tyrannozaury (ale w ogóle jest super).

GARRETT— nie cierpię go, ale odpowiada mi z paru powodów. Po pierwsze, potrafi już prowadzić sa-

mochód, chociaż jest jeszcze za młody (parkuje zawsze kilka przecznic od szkoły — nieźle!), a po drugie, ma
już broń. Nie wiem za bardzo jakiego typu (jaki byś polecała?), ale wiem, że ma do niej dostęp, bo słyszałam
jak inne chłopaki opowiadały jak on kilka tygodni wcześniej strzelał sobie do puszek i wszystkie trafił. Plusy:
samochód, broń, dobry cel, być może będzie miał ochotę zabić moich starych. Minusy: dupek, niedomyty,
słucha „Poison" (tak, ciągle!).

Czy powinnam skumać się z Garrettem, z Randym czy po prostu działać w pojedynkę? Czy według ciebie

jest w porządku, że planowałam też spółkę z jedną z moich koleżanek? W ten sposób mogłybyśmy obie zała-
twić naszych rodziców i odjechać w siną dal niczym Thelma i Louise. Widziałaś ten film? Ja go uwielbiam.
Coś, co na pewno trzeba wypożyczyć. Gdy myślę o tobie i Mickeyu jadących przez pustynię, przypomina mi
się ten film, z tym, że zamiast Susie Sarandon prowadzi Mickey. Wraz z moją przyjaciółką Tisch chcemy coś
takiego zrobić. Tisch zaczęła uczyć się judo po tym, jak w ubiegłym roku jeden facet zaatakował jej matkę,
więc teraz jest twarda jak nie wiem co.

Z góry dziękuję Ci za Twoje rady. Muszę już kończyć, bo piszę ten list na lekcji higieny (moja rada: nie

daj się zastrzelić!) i lekcja już się kończy. A więc trzymaj się, mam nadzieję, że wkrótce wydostaniecie się na
wolność! Pamiętajcie o mnie

Sara Wu, Kalifornia
***
Droga Mallory Knox
Nie znasz mnie. Nie znałaś także mojej siostry. Ale nie powstrzymało Cię to od zabicia jej. Była jedną z

czterech osób, które 15 lipca ubiegłego roku zastrzeliłaś w Dair-E-Freeze w Genoa, Kolorado. Miała trzyna-

ś

cie lat.

Czy Ty w ogóle pamiętasz Genoę? To małe miasteczko, kilka mil od szosy międzystanowej, zaraz po na-

szej stronie granicy z Kansas. Podobnie jak wielu ludzi, podjechałaś by zatankować, założywszy, że na Twej
trasie pojawią się inne miasta, których jednak nie było. Chodzi mi o to, że większość ludzi tankuje benzynę, a
potem odjeżdża. Nie zaczynają przy tym strzelać do innych.

Piszę ten list, by uświadomić Ci, kim konkretnie była osoba, którą zamordowałaś. Przy takiej liczbie

ofiar, jakie pozostawiłaś po sobie tu i tam, ich twarze prawdopodobnie zacierają się w twej pamięci. Posta-
ram się jednak by w tym przypadku stało się inaczej. Jeśli czasami miewasz nocne koszmary, to chciałbym,
by ten obraz pojawiał się w nich jak najczęściej. Chciałbym, żebyś trafiła do piekła i żeby ta scena stale
obecna była w Twojej głowie.

Katie McCaslin była blondynką siedzącą w tylnym narożniku przy oknie, wraz ze swą przyjaciółką Lisą

(brunetką, krępej budowy ciała). Wspólnie jadły frytki z jednego talerza. Według relacji Earla, kasjera, któ-
rego zdecydowałaś się pozostawić przy życiu, by mógł rozgłosić legendę (po co?), zamówiłaś dietetyczną
Coca-colę w barze, w którym sprzedaje się wyłącznie Pepsi. I z tego powodu zginęły cztery osoby. Earl ze-
znał potem, że Katie była ostatnią osobą, którą zastrzeliłaś. Właśnie Ty ją zastrzeliłaś, nie Twój chłopak
(mąż) czy ktokolwiek to u diabła jest. Ty wycelowałaś w nią swój pistolet i Ty ją zabiłaś.

Co działo się w Twojej duszy, gdy pociągnęłaś za spust? Czy Katie przypominała Ci kogoś, coś, jakieś

odległe czasy? Chciałbym dowiedzieć się kto Cię „zaprogramował" na potwora, który uważa, że trzynasto-
letnia dziewczynka może stanowić dobry cel.

Jestem pewien, że pochodzisz z zepsutej rodziny, w której rodzice albo kochali Cię zbyt mocno, albo w

ogóle. A może wtykali Ci palce do dupy, gdy Cię kąpali? Nieważne. Każdy kiedyś przechodzi przez jakieś
okropne chwile, ale nie daje to nikomu prawa do dokonywania seryjnych mordów.

background image

Mallory Knox, dopadnę Cię i zabiję jeśli kiedykolwiek opuścisz to więzienie. Śmierć jako taka prawdo-

podobnie niespecjalnie Cię przeraża, więc postaram się byś zaczęła się o nią modlić. Przysięgam na Boga,

ż

e za to, co zrobiłaś znajdziesz się w samym piekle.

Eugene McCaslin, Genoa, Kolorado
***
Droga MALLORY KNOX
Kara dożywotniego więzienia może sprawić, że człowiek zaczyna się czuć jakby opuścił go Bóg, jakby

Chrystus, Syn Boży umarł na krzyżu za grzechy innych ludzi, a w Jego sercu nie znalazło się miejsce na mi-
łość do morderców, gwałcicieli i pozostałych zbrodniarzy.

Wszelako poprzez cud zbawienia, Ty, MALLORY KNOX, będziesz mogła poznać chwałę światłości i po-

czuć jak Twoja dusza pozbywa się brzemienia Zła i Niewiary, dzięki którym znalazłaś się w obecnym położe-
niu. I nawet jeśli resztę swego życia spędzić masz w więzieniu, pamiętaj, że dany Ci jest dar błagania o łaskę
Pana, tak byś Twój wieczny żywot mogła spędzić ciesząc się wolnością i Jego miłosierdziem.

MALLORY KNOX, jedynym kluczem do Odkupienia jest Pismo Święte, testament Bożego dzieła, jakie

dokonało się na Ziemi. Na tych chwalebnych stronach znajdziesz odpowiedzi na pytania dotyczące planów
Pana w odniesieniu do Ciebie, ludzkości i całego Bożego Królestwa. Moc Jego słowa może sprawić, że zaj-
miesz miejsce pośród anielskich chórów, wyśpiewując Mu wieczne uwielbienie. Gorąco namawiam Cię, byś
zaczęła poszukiwać ukojenia w Jego sercu. A jest ono wystarczająco duże, by zawrzeć w sobie cały świat —

ś

więtych, grzeszników i Ciebie.

Głoszący chwałę Bożą
Jack Alamanenti
Chrześcijańska Służba
Duchowego Wsparcia Morderców i Gwałcicieli
***
Droga Mallory Knox
Piszę ten list w imieniu słynnego dziennikarza, Wayne'a Gale'a, powszechnie znanego i darzonego wiel-

kim szacunkiem animatora czołowego programu telewizyjnego „American Maniacs". Postanowiliśmy popro-
sić Cię o ewentualną zgodę na udzielenie nam przez Ciebie i Twego męża wywiadu do najbliższego odcinka
naszego programu. Jest to już trzeci list, jaki wysłałam zarówno do Ciebie jaki i do Mickeya, przyjmuję za-
tem iż:

a) listy nie są Ci przekazywane (w myśl więziennych! przepisów)
b) otrzymałaś listy, ale nie masz ochoty uczestniczyć w programie.
Jeśli miała miejsce pierwsza z możliwości, możesz być spokojna, że w związku z zaistniałą sytuacją uru-

chomione zostaną nasze kontakty na wysokim szczeblu rządowym, a grupy nacisku w rodzaju Amnesty Inter-
national zgodnie oprotestują tę rażącą niesprawiedliwość.

Jeśli zaistniał przypadek drugi, to chciałabym wyjaśnić w tym miejscu, dlaczego „Amerykańscy Mania-

cy" idealnie nadają się do wyrażenia Waszych opinii i punktów widzenia:

• program nasz jest najwyżej ocenianym spośród nadawanych obecnie w telewizji kronik kryminalnych
• w odróżnieniu od innych, przygotowywanych na zamówienie programów typu „Hard Copy" czy „Insi-

de Edition", „American Maniacs" jest opracowywany przez naszą stację, co umożliwi nam ogólnokrajową
promocję i reklamę tego konkretnego odcinka

• stary wyga, Wayne Gale jest w naszej branży jednym z najlepszych specjalistów od przeprowadzania

wywiadów. Rozmawiał już chyba z każdym, począwszy od Charlesa Mansona, a skończywszy na Davidzie
Berkowitzu. Jest on także gwarancją nieskrępowanej wymiany poglądów na oczach amerykańskiej opinii
publicznej.

Mam więc nadzieję, że otrzymasz ten list i poważnie rozważysz udzielenie nam wspomnianego wywiadu.

Jeśli tak, to w majestacie prawa stanu Illinois, możesz nawiązać z nami kontakt poprzez wyznaczonego przez
sąd prawnika, do którego należeć będzie przekazanie nam Twojego życzenia. Zapobieżenie tego rodzaju
kontaktom stanowi, nawet dla przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, ciężkie przestępstwo.

Szczerze oddana
Julie Gwenkeiler
Producent programu „American Maniacs"

background image

Do rąk: Dwighta McClusky'ego, Naczelnika Więzienia
***
Droga Mallory
Jeśli to możliwe, to chciałbym prosić cię o rozstrzygnięcie naszego sporu, który rozgorzał pewnego wie-

czoru pod wpływem dość sporej dawki określonych substancji, które spożyte, bądź wchłonięte, wywołały
burzliwą dyskusję, obejmującą swym zasięgiem zarówno teleologię jak i telewizję.

Pamiętasz ten program pod tytułem „Fantasy Island" (Wyspa Marzeń)? Myślę, że tak. To ten po „Statku

Miłości". A oto moje pytanie:

Czy Ricardo Montalban (Mr. Roark) miał być Bogiem czy Diabłem?
Pomyśleliśmy sobie, że to właśnie Ty w wyjątkowy sposób upoważniona jesteś do udzielenia nam odpo-

wiedzi.

Ja twierdziłem, że w „Fantasy Island" jest pewien fragment, który niezmiennie jest wycinany— moment,

w którym Tattoo rozdaje porcje kwasu pasażerom wychodzącym z samolotu. Próbowano to ukryć, wstawia-
jąc tam hawajskie dziewczyny, które zakładały każdemu różowe i żółte naszyjniki z kwiatów, ale mały Tattoo
wcisnął się wszędzie i wszyscy i tak otrzymali przepisowe dawki.

I potem, pod koniec ostatniej części, mieliśmy się chyba przekonać, że Roark był wcieleniem zła, a wszy-

scy ludzie, którzy go spotkali, skazali swe dusze na wieczne potępienie poprzez uleganie pokusom tego świa-
ta. Ale wtedy, goście z telewizji pomyśleli sobie — hej, a może zamiast tego damy coś z Las Vegas, z panien-
kami w obcisłych kostiumach z cekinami? (Komu się zresztą coś takiego podoba? Nie sądzę, żebym chciał
poznać kogoś, komu podobają się takie kostiumy. Choć w stosunku do Ciebie, Mallory, zrobiłbym wyjątek).

Ci — którzy — głosili — że — Roark —jest — Bogiem, twierdzili, iż każde ze spotkań było zaplanowane

jako rodzaj osobistej próby i w ten sposób stawało się manifestacją wymyślonego przez Josepha Campbella
epickiego modelu poszukiwania własnego raju.

Jeśli o mnie chodzi, to moim marzeniem byłoby odwiedzić Wyspę Marzeń. Ale nie byłby to dobry po-

mysł— wysiadłbym z samolotu i bach, koniec marzeń. Mr. Roark powiedziałby wtedy „Oto marzenia, w ja-
kich teraz żyjesz". I gdzie bym się znalazł? Pokazaliby mnie przez moment na początku i końcu programu.
Mnie i Jorge Luisa Borgesa (argentyńskiego pisarza surrealistę. Wygląda na to, że jestem jakimś nadętym
dupkiem, co? Przepraszam. Chociaż to trochę dziwne, przepraszać kobietę, która pozbawiła życia ponad 75
osób).

No więc Mallory, jak mogli zareagować przeciętni Amerykanie na formułę tego programu, skoro zawie-

ra on tak oczywiste odniesienia do narkotyków? Chciałbym chociaż raz zobaczyć jak w sekwencji poświęco-
nej marzeniom, kamera podjeżdża bliżej i pokazuje gościa zaciągającego się gigantycznym skrętem.

Nieźle to brzmi, co?
Chad Calley, student II roku w Yale
***
Droga Mallory
Jesteś wredną, okrutną i godną politowania kreaturą. Tu, w Sigma Phi chcielibyśmy trochę possać Two-

ją gorącą cipkę. Jak się wydostaniesz, to może uda Ci się zajrzeć na jedno z naszych przyjęć „tematycznych".
„Noc zabijania świnki morskiej" okazała się dużym sukcesem —przyszło ponad dwieście osób. Dużą, tłustą

ś

winkę powiesiliśmy pośrodku dużego pokoju za tylne nogi i kolejno wbijaliśmy w nią kolce do lodu, a do jej

pyszczka przystawialiśmy zapalniczkę. Wtykaliśmy też ołówki w jej tyłek, a świnka piszczała jak opętana. W
całej zabawie chodziło o to, żeby zwierzątko przetrwało jak najdłużej, co w sumie trwało może sześć i pół
godziny. Dlatego chyba nazywa się je świnkami morskimi. Moja dziewczyna, Tish tak się wczuła w to wszyst-
ko, że próbowała z całej siły przebić świnkę oczywiście musiałem ją powstrzymywać (jesienią zaczyna stu-
diować prawo — jest podobna do Ciebie). Później położyłem się z Tish na tapczanie i pieprzyliśmy się, a ona
stwierdziła, że nigdy się jeszcze tak wspaniale nie kochała, jak przy dźwiękach umierającego futrzaka. Od
tamtej pory urządziliśmy sobie też „Noc zabijania kociaka", „Noc zabijania szczeniaka" a także „Noc zabi-
jania świnki wietnamskiej" — o rany, ta to się wydzierała! Usłyszała to jakaś panienka ze szkoły weteryna-
ryjnej i wleciała do pokoju z wrzaskiem, żeby przerwać nam zabawę, więc Tish musiała usiąść na jej brzu-
chu. Potem przywiązaliśmy ją do barku i wyglądało na to, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli, bo
dwóch piłkarzy zaczęło ją jakby gwałcić, ale — wierz lub nie — jej się to w końcu spodobało. Skończyło się
na tym, że ci dwaj ładowali ją z obu stron niczym jakąś profesjonalistkę. W tym samym czasie Brent, który

background image

kończy medycynę, wydłubywał śwince oczy (Tak! Ona ciągle żyła! Ciekawe, gdzie była jej mamusia — albo
czy coś ją to obchodziło?). Mieliśmy też maty problem, który jednak obrócił się na naszą korzyść. Inez, nasza
dozorczyni, zagroziła, że poskarży się dziekanowi. Ale powiedzieliśmy jej, żeby się zamknęła, bo doniesiemy
na nią do Urzędu Imigracyjnego. Aby dać jej nauczkę, zaimprowizowaliśmy „Party z torturowaną dozorczy-
nią". Nie, nie zabiliśmy jej — ale jak już napędziliśmy jej stracha, to wszyscy po kolei zaczęli na nią sikać (a
następnego dnia zwolniła się).

Później, jak już się pieprzyliśmy, Tish wyznała mi, jak bardzo chciała ją zabić — stwierdziła, że po czymś

takim cudownie byłoby się trochę po-pierdolić. Nie wiem, bo nigdy nikogo nie zabiłem. Czasami wydaje mi
się, że miałbym ochotę, ale byłby z tego za duży kanał gdybym wpadł Mam rok do skończenia studiów, a
potem jeszcze trzy lata szkoły biznesu, więc nie chcę ryzykować żadnych długoterminowych spraw. Słyszałem
o różnych miejscach w Tajlandii, gdzie można kupić sobie kogoś do zabicia (zwykle jest to jakiś małoletni
obdartus płci męskiej lub żeńskiej, który musi wyżywić swoją rodzinę). Byłaby niezła zabawa. Może poje-
dziemy tam podczas naszego miesiąca miodowego? Tish zawsze mówi, że przemoc, to najprawdziwszy duch
Matki Natury. Markiz de Sade twierdził, ze okrucieństwo jest czymś absolutnie naturalnym. Jesteśmy więc
chyba ekologami, co? A Ty i Mickey jesteście naszymi pogańskimi bożkami. Gdybyśmy z Tish nie byli tak
daleko z naszymi studiami, to robilibyśmy to samo, co Wy. Zabijcie tam parę sztuk za nas!

Josh G. Stanford University Palo Alto, Kalifornia
***
Pani Mallory Knox
W imieniu przedsiębiorstwa Interpacific Product Company Ltd., jesteśmy upoważnieni do zaproponowa-

nia Pani 15 tysięcy dolarów za prawo do wykorzystania jej sylwetki i podobizny jako wzoru do produkcji
dziecięcych zabawek, np.

(1) Pluszowa lalka Mallory Knox „do ściskania", 30 centymetrów
(2) Pudełko na lunch i termos „Mallory Knox"
(3) Sprężynowy grzebień „Mallory Knox"
(4) Nalepki na rower „Mallory Knox"
Prosimy o konsultację
Galen Eng (numer faksu załączony)
***
Droga Mallory
W magazynie „Spin"przeczytałam, że nie wolno Ci mieć nawet ołówka, więc chcę Ci powiedzieć, że nic

się nie stało, że nie odpisałaś. Odpisałabyś, gdybyś mogła.

No więc zaczęłam chodzić z Garrettem (ten gość ze spluwą) i okazuje się, że on jest jeszcze bardziej su-

per niż myślałam. W głębi serca, tak naprawdę, to on jest „pluszowym misiem". Zakłada tylko tę „maskę"
dupka, żeby ludzie trzymali się od niego z daleka, ponieważ obawia się, że jeśli ktoś podejdzie zbyt blisko, to
może temu komuś zrobić coś złego. Parę miesięcy temu Sassy ułożył całą teorię, tak że teraz wszystko ma
sens.

I tak, dosyć zabawnie, od ostatniego razu moje życie staje się coraz fajniejsze. Ma w tym z pewnością

swój udział jakaś psychiczna więź pomiędzy nami, Twoje rady docierają do mnie, nawet jeśli nie zdajesz
sobie z tego sprawy. Garrett stanowił niewątpliwie właściwy wybór.

Tak więc dam Ci znać, kiedy zabiję moich rodziców. Ćwiczę teraz, żeby mieć dobre oko, tak że nie po-

trwa to zbyt długo.

Sara Wu Newhall, Kalifornia
***
Mallory
Na razie nie znasz mnie, ale przysłano mnie, abym Ci pomógł.
Początkowo myślałem, że będzie odwrotnie, ponieważ Ty i Mickey pomogliście mi przejrzeć na oczy,

wtedy, w „Wieży Strażniczej". Ale teraz wiem, że była to tylko część jakiegoś większego planu. Trudno wy-
obrazić sobie, jak daleko sięga ta sieć, albo jak mocne są te nici, które trzymają nas razem. Zaufaj mi — gdy
nadejdzie czas, będę we właściwym miejscu.

Owen

background image

Po śmierci naczelnika więzienia, Dwighta McClusky'ego, w jego biurze znaleziono ponad 1100 nie

otwartych i nie przeczytanych listów, zaadresowanych do Mallory Knox. Podczas pobytu w więzieniu Sta-
teville, Mallory oficjalnie otrzymała jedynie cztery przesyłki: dwa czasopisma i dwa rachunki.

13

Zgromadzonym w więzieniu Batongaville i trawiącym tam czas wyrzutkom, odmieńcom i potępieńcom,

nastrój miejsca dyktowały nieodmiennie agresywne odgłosy muzyki gangsta rap. Regularne, niczym uderze-
nia serca, dźwięki docierały do najgłębszych wnętrzności, mieszając jednocześnie swe nikczemne jestestwo
z potem, strachem i prymitywną wściekłością, które trzęsły całym budynkiem więzienia wraz z jego posa-
dami.

To właśnie owa natarczywa muzyka stanowiła ścieżkę dźwiękową do skąpanej w nudzie atmosfery tego

więzienia, do rozciągających się pod ciężarem trudnych do zniesienia godzin, minut i sekund, których nie-
przerwany strumień wyznaczał przemijanie kolejnych dni. Dzięki muzyce, mroczna natura ludzkiej duszy
mogła przemówić własnym głosem — tę mroczną naturę, prawomyślne społeczeństwo zawczasu odgrodziło
od siebie ścianami kolczastego drutu i szeregami uzbrojonych strażników. Tak, jakby chciało zaprzeczyć
istnieniu mocy, jaką wyzwalały jej własne, najbardziej prymitywne zachowania.

Batongavllle nie dawało żadnej szansy ucieczki.
Dwudziestodwuletni strażnik, Shawn Devlin nosił krzyżyk na szyi. Przemierzając więzienne korytarze

doznawał często sprzecznych odczuć jeśli chodzi o wiarę w Boga. Nie miał jednak ochoty brać pod uwagę
swego błędu i skazywać się na nieskończone męki ogni piekielnych (nie przypuszczał zresztą, że owe męki
mogłyby być czymś gorszym niż spędzony w Batongaville dowolny okres czasu). Ale pieniądze, które
otrzymywał były nienajgorsze, godziny pracy rozsądne, a dla faceta o wzroście ponad 190 centymetrów i
wadze prawie 120 kilogramów, który dodatkowo lubił pograć sobie w piłkę, takie zajęcie nie było specjalnie
wymagające. Z drugiej strony, powierzone mu zadanie eskortowania tego słynnego Wayne'a Gale'a z telewi-
zji (który od momentu przybycia do Batongaville, zachowywał się jakby wylądował na swej nowej posiadło-

ś

ci), było chyba najdziwniejsza rzeczą, o jaką kiedykolwiek go poproszono.

O piątej nad ranem pod więzienie zajechał ogromny konwój półciężarówek, ale przeprowadzenie wy-

wiadu odłożono na wieczór, po zakończeniu meczu Superbowl. Shawn postawił na Buffalo, choć wiedział,

ż

e najprawdopodobniej wygra Dallas; do tego stopnia nie znosił drużyny Cowboys. śałował też, że nie bę-

dzie mógł pobiegać trochę z kolesiami za piłką, wypić kilku piw i powydzierać się na drużynę z Buffalo za
to, że okazali się takimi tyłkami I oddali prowadzenie już w pierwszej kwarcie, co zresztą prawdopodobnie
nastąpi. Shawn pomyślał jednak, że oglądanie tego małego natręta rozmawiającego na żywo z Mickeyem
Knoxem da mu na następne kilka lat temat do niezliczonych rozmów z kobietami, które będzie miał okazje
spotykać w barach.

Gdy przyjmował to zadanie, nie miał najmniejszego pojęcia, w jak burzliwą historię się wplątuje.
Eskortując ekipę, podążającą centralnym korytarzem ku sali odwiedzin, czyli tam, gdzie miało odbyć się

„odkrycie kart", jak określał to Wayne, Shawn otrzymał notatkę od producentkł programu Wayne'a, Julie, u
której szybko zdołał rozpoznać wrodzony brak języka. Julie zabrała się do wypisywania liścików swoim
przeraźliwie nieczytelnym charakterem i podsuwała je Shawnowi gdy tylko chciała się czegoś dowiedzieć.

„Czy to miejsce jest niebezpieczne dla kobiet?" — zasięgnęła informacji.
Przez moment Shawn pomyślał o Helen 0'Halloran, którą znał z kościoła Baptystów w Joliet, a która

przywędrowała do Batongavllle w przypływie ekstatycznych wizji. Duch Święty przysłał ją tu z misją odku-
pienia, by mogła uratować te najbardziej zbłąkane, grzeszne duszyczki. Ale to, co pewnej niedzieli ujrzała w
Batongaville, w korytarzu odchodzącym od skrzydła B, przypominało jedną z przepowiedni Apokalipsy.
Gdy przez moment znalazła się sama, momentalnie stała się ofiarą zbiorowego gwałtu, jaki urządzili sobie
na niej ci sami grzesznicy, których przyszła tu nawracać.

W opinii Shawna, Bóg odwróciłby się od Batongaville nawet gdyby znalazły się tam jakieś anioły. Nie

chciał jednak zbytnio przerażać dziewczyny.

— Tak samo niebezpieczne dla kobiet jak dla każdej innej osoby — odparł.
W powietrzu czuć było obrzydliwy smród, było to jednak normalne zjawisko, występujące Ilekroć „ska-

ziki", jak pieszczotliwie nazywał skazanych Devlin (przynajmniej w dobrym towarzystwie), dostawały amo-
ku („skaziki" z kolei nazywały strażników „policjantami" nie czyniąc tym samym żadnego rozróżnienia

background image

wśród umundurowanych gnojków). Ostatnio miał miejsce wypadek pobicia kliku strażników, stąd naczelnik
McCIusky pozamykał wszystkie cele na cztery spusty. Nie było jednak nikogo, kto regularnie opróżniałby
pojemniki na śmieci. W pozbawionym wentylacji więzieniu, powietrze było parne i duszne nawet zimą, a
personel przesiadywał w korytarzach, pokrywając się z wolna pleśnią. Teraz „skaziki" znajdowały się na
zewnątrz, wszelkie śmieci w obawie przed wszystko widzącym okiem kamery wywożono, ale zaduch
utrzymywał się w dalszym ciągu. Później, maszerując już korytarzem, więźniowie albo spoglądali spode łba
na członków ekipy TV, albo podchodzili do nich wdając się w pogawędki o dupie Maryni. Devlin życzyłby
sobie jednak, by cała ta banda jak najszybciej znalazła się pod kluczem — w celach, przestępcy naprawdę
sprawiali o wiele mniej kłopotu. Z czasem Shawn uodpornił się na te wszystkie wyssane z palca historyjki, w
wymyślaniu których „skaziki" wręcz celowały. Chętnie mógł ich wysłuchiwać jedynie jakiś dobroczyńca z
zewnątrz — dowiadywał się wówczas o tym, jak jeden więzień został niesprawiedliwie pozbawiony wolno-

ś

ci, a Innemu odmówiono prawa do należytego procesu. Shawn czasem zastanawiał się, dlaczego znajduje

się tu tak wielu Murzynów strzeżonych przez białych i jak czułby się gdyby role kiedyś się odwróciły. Starał
się nie myśleć jednak o tym zbyt często.

— Powiedz mi jedną rzecz. Możesz mi powiedzieć Shane, prawda? — zagadnął Wayne.
— Devlin. Po prostu Devlin.
— Dobra, powiedz mi Devlin — czy przybycie Mickeya Knoxa miało jakiś wpływ na nastroje tutejszej

zbiorowości? Wiesz, mordowanie strażników, więźniów i w ogóle. Z punktu widzenia kogoś, kto tu pracuje.

Devlin wzruszył ramionami i odparł, że nie, raczej nie. Ale gdyby miał być szczery, gdyby sądził, że

Wayne'owi można zaufać, powiedziałby, że odkąd Mickey zawitał do Batongaville, zaczął obawiać się cze-
goś bliżej nieokreślonego. W więzieniu panowały nastroje rewolucyjne. Można było to wręcz wyczuć w
powietrzu — czasem było ono gorące i przypominało falę niepokoju i zmęczenia, które dosięgają człowieka
jeszcze zanim pojawi się u niego uczucie strachu, a czasem zimne jak lodowe palce dotykające czyjegoś
grzbietu. Wszyscy nagłe przestają rozmawiać, a zaczynają nasłuchiwać, bo TO może nadejść w każdej chwi-
li i z każdej strony. Wszechobecna cisza pogłębiała nastrój niesamowitości. W warunkach więziennej rze-
czywistości cisza jest niebezpiecznym zjawiskiem; to cisza przed burzą.

Przyjazd tego „domu wariatów na kółkach" gwarantował pogorszenie sytuacji. Devlin nie miał pojęcia,

dlaczego McCIusky wpuścił tu tego gościa i jego kompanów — w więzieniu wrzało jak w ulu, a ci rządzili
się tu jak u siebie. Nie miał pojęcia dlaczego naczelnik pozwolił wjechać na teren zakładu karnego furgonet-
ce pełnej sprzętu i ludzi i wyładować jej zawartość, jeszcze bardziej podgrzewając ogólny nastrój podniece-
nia. Ojciec Shawna nie pracował już w Departamencie Więziennictwa, ale jego wuj, Vernon, nadal był pra-
cownikiem Batongaville. Lubił powtarzać, że "nieważne, jak bardzo sytuacja może się pogorszyć; nigdy nie
będzie tak, jak podczas zamieszek w roku 1975". Odradzał Shawnowi wszelką obawę, uspokajał go, mó-
wiąc, że Knoxowie wkrótce znajdą się w innym więzieniu i że z czasem sytuacja wróci do normy. Ale
Shawn nie pytał go o to. A Vernon — niby przypadkowo — wybrał się na półtora tygodnia z wędką do Ko-
lorado.

—Postawmy sprawę jasno — podjął Wayne.
—Chcę wiedzieć wszystko, co tylko możliwe o BatongaviHe.
To ostatnie słówko wyartykułował z niemal lubieżnym zachwytem. Podobało mu się jego brzmienie,

więc powtórzył je kilka razy.

—Batonga, Batonga, Batongaville. Opowiedz mi o tym miejscu. O jego... jego... — odwrócił się w stro-

nę Julie oczekując wsparcia. Pomoc nadeszła natychmiast. — No właśnie, o jego Duchu. Duchu tego wię-
zienia. Muszę wiedzieć, jak to jest—być pozbawionym wolności, z duszą zgruchotaną przez okrutne koła
amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.

Wayne rozpędził się na dobre, błądząc w meandrach swego krasomówstwa. Shawn nie pamiętał jednak

dalszego ciągu, jako że odbierał właśnie rozkazy przesyłane mu za pomocą krótkofalówki —jego przełożony
nakazywał mu pozostanie wraz z ekipą w holu budynku.

—Dlaczego się zatrzymujemy? — zapytał, pełen najróżniejszych przeczuć Wayne. — Czy coś jest nie

tak? Coś ukrywasz przed nami? Coś, czego nie powinniśmy zobaczyć, tak?

Nie, wyjaśniał Shawn, to tylko więźniowie z AO, którzy idą do jadalni i nikomu nie wolno się z nimi po-

rozumiewać.

Julie błyskawicznie wyjęła długopis i z furią zaczęła coś wypisywać, ale Wayne okazał się szybszy.

background image

— AO? Co to jest? Czy to są więźniowie polityczni? Przebywający w odosobnieniu? Czy to administra-

cja zabrania im kontaktów z prasą? — niecierpliwie dopytywał się Wayne. Oczyma duszy wpasowywał ten
motyw do wcześniej zaplanowanego wywiadu.

— Nie — odparł Shawn. — AO oznacza „Areszt z Ochroną". To głównie drobni przestępcy, którzy mo-

gliby paść ofiarą więziennego ogółu, a także starsi goście nie mający ochoty mieszać się z bandziorami, któ-
rzy nieformalnie trzęsą więziennymi blokami.

— To znaczy, że oni są w tej grupie, ponieważ tego chcą, tak? — zawołał z niedowierzaniem Wayne. —

Niesamowite. Musisz mi o tym opowiedzieć więcej — domagał się, nie oczekując jednak odpowiedzi.
Wchodzili właśnie w gigantyczne pięciopiętrowe skrzydło B.

Było to najdłuższe w kraju więzienie typu korytarzowego. Dosyć obrzydliwe miejsce; przebywali tam

głównie starsi i co bardziej zatwardziali osobnicy. Gwałtowne wybuchy niepokoju nie zdarzały się tu tak
często jak w rotundzie, gdzie znajdowała się cała masa młodych i gniewnych łobuzów, ale jeśli dochodziło
już do awantury, to w rezultacie zawsze wywożono kogoś nogami do przodu.

— Za co ten tu siedzi? A ten? A ten? — dopraszał się szczegółów Wayne. — O Boże, podoba mi się tu.

To wszystko jest takie ... takie ... prawdziwe.

Shawn zmienił się więc w więziennego przewodnika.
CELA NR 2543: Raymond Sojack. 56 lat, jeden z bardzo niewielu białych w skrzydle B. Skazany w

styczniu 1993 za zamordowanie nożem swojej żony i dwójki dzieci na przedmieściach Chicago. Księgowy,
którego największym w życiu majątkiem była chyba karta parkingowa. Jego prośba o uznanie go niepoczy-
talnym z powodu nadmiernych obciążeń natury ekonomicznej została odrzucona przez ławę przysięgłych.
Od momentu przybycia do Batongaville, Raymond odnalazł Boga i wyraził żal za swoje grzechy. Poświęcił
dużo czasu pomagając więziennemu kapelanowi, co pozwoliło mu na dodatkowe przywileje, niedostępne dla
innych więźniów. Devlin wyrażał się o nim dosyć sceptycznie, ale w końcu co go to obchodziło.

CELA NR 2544: Big Al Forrester. Drugi w hierarchii członków największego gangu w kraju. Prawie

dwa metry wzrostu, uszkodził wagę w gabinecie lekarskim, która była w stanie ważyć do 140 kilogramów.
Nikt nie dowiedział się, ile waży naprawdę. Gdy w skrzydle B pojawili się nowi goście, którzy dodatkowo
spodobali się Alowi, jego „przyboczny", Dave „Mad Dog" MacMillan zapraszał klienta na spotkanie z Alem
w jego celi — zaraz przed wieczornym zamknięciem. Dlaczego warto iść? Al poczęstuje cię taką ilością
„medykamentów", że prawdopodobnie nie będziesz w stanie niczego odczuwać. Dlaczego nie warto iść?
Skończysz z połamanymi gnatami. Big Al lubował się w bolesnych i rozległych złamaniach — zwykle kości
bioder. Porada „Mad Doga" dla potencjalnych ofiar Big Ala: „powinieneś ładnie pachnieć i mieć na sobie
coś ozdobnego".

CELA NR 2545: „Slim" Acosta. 16 lat, ale nie wygląda na więcej jak 12. Skazany za strzelanie i zamor-

dowanie innego nastolatka w celu zdobycia jego kurtki. Do Batongaville przybył bez żadnych powiązań z
gangami, które uchroniłyby go przed staniem się „pożywką" dla Big Ala lub też kogokolwiek, kto miałby na
niego ochotę. „Takiego gościa możesz znaleźć któregoś dnia zwisającego na prześcieradle pod sufitem",
dopełnił prezentacji Devlin.

CELA NR 2556: Devlin określił tego „pensjonariusza" mianem Chester-Molester. Po raz pierwszy i

ostatni zapytał więźnia co takiego zrobił, że tu wylądował. „Moja praca jest znacznie łatwiejsza, gdy po pro-
stu niczego nie wiem" — wyjaśnił potem.

CELA NR 2558: Owen Traft. Na pewno nie był to typ, jakich zwykle spotyka się w Batongaville. Zbyt

przeciętny. Devlin pamiętał, że gdy Wayne przechodził obok celi, Owen wstał, chwycił za kraty i zawołał—
„Ty jesteś Wayne Gale! To wszystko nie jest chyba tak prawdziwe jak w telewizji, co, panie Gale?" Devlin
pomyślał, że był to żart czy coś w tym rodzaju, ale jeśli rzeczywiście był to żart, to nie wyglądało na to, że
facet się na nim poznał. Skomentował go bez cienia uśmiechu na twarzy. Devlin poczuł nieprzyjemny skurcz

ż

ołądka.

Do beztrosko przemierzającego więzienne korytarze Wayne'a nie dotarło jednak ani jedno słowo —

rozmawiał bowiem przez swój telefon komórkowy, który o mały włos zostałby mu najzwyczajniej w świecie
odebrany przy bramie. Ekipie w zasadzie nie pozwolono na wejście na teren zakładu karnego, ale strażnicy,
do których należało sprawdzenie wnoszonego sprzętu byli akurat czymś bardzo zajęci. Producent filmowy,
Don Murphy, rozkładał więc aparaturę rodem z Hollywood domagając się widzenia z Mickeyem Knoxem
zanim zostaną wypatroszone jego półkule mózgowe i nie będzie w stanie podpisać kontraktu na przeniesie-

background image

nie praw do sfabularyzowania jego życiorysu. Wayne nie przyjmował do wiadomości pozycji Murphy'ego
jako najlepszego fachowca (największego gnoja) w Hollywood. Chętnie przy tym wyzwałby go na pojedy-
nek za to, że ten ośmielił się wkroczyć na jego grunt, postanowił to jednak odłożyć do następnego razu —
kiedy to dorwie Murphy'ego nad półmiskiem jego ulubionych ostryg. Na razie dziękował Bogu i Murphy-
'emu za okazję do przemycenia swojego komórkowca.

Gdy w skrzydle B Wayne mijał celę Owena Trafta, Devlin zauważył, że gwiazda TV była zbyt zajęta

rozmową ze swoją dziewczyną by coś w ogóle zauważyć. Ming nie była specjalnie zachwycona ostatnim
prezentem Wayne'a i chciała go wymienić.

— Wymienić? To jest bransoletka od Tiffany'ego, a nie bilet lotniczy — krzyczał podenerwowany Way-

ne.

Gdyby telefon nie absorbował go aż tak bardzo, Wayne zwróciłby być może uwagę, że więźniem, który

z nieprzytomnym wręcz uporem podążał za nim, był Owen Traft. Ten sam Owen Traft, który swego czasu
przysporzył dodatkowej widowni największej konkurentce Wayne'a, Oprah Winfrey. Incydent sprawił, że
Wayne miał ochotę na miesiąc zanurzyć się po uszy w wielkiej butli Prozaku — z pewnością wylazłby z
wściekłości ze skóry gdyby tylko uświadomił sobie, kim jest ów Owen. Ale nasz bohater nie należał do osób

ś

wiadomych w stu procentach tego, co się wokół nich dzieje; nie zdał sobie też sprawy, że nieprzypadkowo

wszyscy razem znaleźli się jednocześnie tu, w Batongaville.

Tematem dnia były wtedy „kobiety, które kochają zbyt mocno". Był to stary slogan, przyciągający gości

i różnego rodzaju specjalistów, którzy jednak sami nie byli w stanie wypełnić całego programu. Wybrzmie-
wała właśnie muzyczna czołówka, gdy na scenie pojawiła się Oprah Winfrey, a kamera omiatała swym
obiektywem radosne twarze widzów, klaszczących głównie dla samego klaskania — przypominało to odgło-
sy morskich fal przeciskających się przez nadbrzeżne skały. Jak zwykle, oklaski trwały około dwunastu se-
kund, po czym gospodyni programu zadała pierwsze pytanie: „Drogie panie, czy kiedykolwiek zastanawia-
łyście się nad tym, czy nie kochacie swych mężów za bardzo? Dziś porozmawiamy o tym z trzema kobieta-
mi, które wobec swoich mężczyzn zastosowały miłosną dietę, a także dowiemy się od ekspertów, jak powie-
dzieć ukochanemu, że traktujemy go lepiej niż na to zasługuje. Rozumiemy, w czym rzecz, moje panie?"

Kobiety na widowni podniosły radosną wrzawę, kilka domowych gospodyń w bawełnianych bluzach

uniosło ręce do góry niczym jakieś wyleniałe wodzirejki. Wciąż świecił się napis OKLASKI. „Powiem wam
coś — dziś program tylko dla pań! Zgadza się?" Oprah z kamiennym wyrazem twarzy obróciła się ku kame-
rze: „Dziewczyny, przysuńcie teraz wasze fotele bliżej telewizorów, mamy wiele spraw do obgadania."

Po czterech konkursach, którym towarzyszyły nieustanne okrzyki zawodników i publiczności, trzech

łzawych wyznaniach i dwóch przerwach na reklamy, Oprah rozpoczęła część poświęconą pytaniom i odpo-
wiedziom. Owen rozpoznał dwie pierwsze kobiety, które widział już wśród publiczności w dwóch czy trzech
poprzednich programach. „Mają wyjątkowe zaufanie do amatorów", pomyślał.

Przez cały czas Owen trzymał w górze obie ręce, ale Oprah konsekwentnie udzielała głosu tylko kobie-

tom, które stały i jak szalone machały ramionami chcąc wyrazić swą opinię na temat kolejnych wypowiedzi
gościa programu.

I nagle, bardzo niewyraźnie, zaczął docierać do niego odgłos: pulsujące dźwięki, głębokie i trudne do

uchwycenia, niczym kotły w odległej sali koncertowej. W miarę przybliżania się, dudnienie stawało się sły-
szalne, a dźwięk przypominający szelest miotły po podłodze, następujący przed i po kolejnych uderzeniach,
głośniejszy. Słyszał też dźwięk bardzo wysoki. A raczej echo tego dźwięku. Przecierając oczy, Owen spoj-
rzał przed siebie widząc o wiele wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem źródło tych odgłosów.

Pośrodku sceny zwisała świetlista kula, bez przeszkód poruszająca się po przestrzeni studia. Źródłem

pulsowania był oślepiający blask reflektora obracającego się wokół siebie o 360 stopni. Owen rozejrzał się,
ale nikt poza nim nie dostrzegał tego zjawiska. Banda ślepych idiotów — pojawia się Wieża, a oni jej nie
widzą.

Gdy Oprah odwróciła się, Owen uniósł rękę. Dostrzegła go kątem oka i, cofnąwszy się nieco, podeszła

do niego. Gdy wstawał, uniosła rękę każąc mu poczekać aż skończy jego przedmówca. Stojąc w odległości
dosłownie kilkunastu centymetrów, Owen poczuł zapach jej perfum i lakieru do włosów. Gdy widzowie
zaczęli wyrażać swą dezaprobatę w stosunku do tego, co właśnie usłyszeli, Oprah przystawiła mikrofon do
twarzy Owena, kiwnięciem głowy pozwalając mu na zadanie pytania. Do organizmu trafiła nowa dawka
adrenaliny.

background image

— Ehe ... ja mam jedno py-py-pytanie.
— Słucham.
Gdy Owen obserwował wirujące światło, wydało mu się, że czas się wydłuża. Dodatkowe sekundy dały

mu możliwość obejrzenia się w monitorze; studyjne reflektory eksponowały jego rzednącą fryzurę. Miał też
mnóstwo czasu na sięgnięcie do kieszeni marynarki i chwycenie tego, co należało chwycić. Wreszcie zdążył
też wyrazić swą kwestię.

Chciałbym tylko dowiedzieć się — zaczął — czy śmierć jest bolesna.
Z kieszeni wyciągnął niewielki, srebrzysty pistolet, zaopatrzony w niewielkie, srebrzyste naboje. Pod-

niósł go na wysokość ramienia, wycelował w siedzącą najdalej na lewo parę i strzelił.

Przypominało to użycie pilota. Tylko, że było znacznie głośniejsze. Uczestnicy programu, jeden za dru-

gim, pochylali się na swych krzesłach do przodu bądź do tyłu, uderzając się w głowę lub w klatkę piersiową.
Jak na człowieka, który nigdy w życiu nie strzelał z broni palnej, strzał Owena był zaskakująco brzemienny
w skutki. Nieludzki, jak określił go potem jeden z detektywów.

Na widowni uformowało się kółko, podobne do tego, jakie powstaje po wrzuceniu kamyka do wody.

Ludzie chcieli nagłe znaleźć się jak najdalej od Owena — matki i córki, tratując się nawzajem, pchały się ku
przejściom między siedzeniami. Było to jednak zbyteczne — po wystrzeleniu wszystkich czterech naboi,
Owen próbował przekazać wciąż dymiący pistolet Oprze Winfrey, która upadła na podłogę i pośpiesznie
starała się przedostać po schodach w górę widowni.

Gdy tłum szturmował drzwi, Owen spokojnie usiadł na krześle i czekał na policję. Nie stawiał żadnego

oporu, gdy przyciskali mu twarz do podłogi i skuwali na plecach ręce kajdankami tak ciasnymi, że dłonie
szybko pozbawione zostały dopływu krwi. Mogli go bić, kopać, pluć mu w twarz, ale on nie przeciwstawiłby
się w żaden sposób. Starałby się raczej w jak najlepszej formie dotrwać do momentu, w którym przyzna się
do winy.

Sprawiedliwości szybko stało się zadość i w ciągu miesiąca Owen Traft znalazł się tam, gdzie chciał się

znaleźć — w Batongaville. Obecnym domu Mickeya Knoxa. A teraz, co najważniejsze, była tu też Mallory
Knox, przynajmniej na ten wieczór, i aż do następnego dnia, kiedy to oboje zostaną wysłani do Nystrom
Asylum, ośrodka zwanego „Zatoką Lobotomiczną". Gdy Owen obserwował znikającego w głębi korytarza
Wayne'a, był pewien, że wszystkie elementy tej historii skupiają się właśnie tu, w Batongaville. Wraz z
Wayne'em i jego załogą więzienne bramy przekroczyło też coś, co można było wyczuć już wszędzie. Cichy i
trudny do opisania niepokój, elektryczny prąd oczekiwania, który promieniował ze wszystkich korytarzy.
Owen nie wiedział, jaką rolę wyznaczył mu los, gdy po raz pierwszy usłyszał głosy nakazujące mu rzucić
pracę, pojechać do Chicago i kupić tam broń. Na razie nie zawiódł się i słyszał je w swych myślach, choć nie
było jeszcze zbyt jasne, co do niego mówiły.

To, co miało nadejść, nadchodziło bardzo szybko.

14

W tym samym czasie, gdy ekipa Wayne'a Gale'a instalowała się w Batongaville, samolot Katherine Gin-

niss lądował w Albuquerque w Nowym Meksyku.

Podczas ostatnich 12 miesięcy, jakie upłynęły od ujęcia Mickeya i Mallory, Katherine Ginniss przeczy-

tała chyba wszystko, co zostało na ich temat napisane i to z dokładnością, z jaką w Quantico bada się zwykle
zawartość kartotek. Była to zresztą część jej manii „całościowego podejścia do statystyki", twierdził Dan,
chirurg-ortopeda, z którym Katherine widywała się raz po raz. Do pewnego stopnia jego diagnoza była traf-
na. Kathy była kobietą, która ułożywszy puzzle'a przyklejała go do kartonu, po czym zamykała dzieło w
jakimś ustronnym miejscu.

Prawdę powiedziawszy, nie była do końca przekonana, że wszystkie elementy układanki z Mickeyem i

Mallory pasują do siebie jak należy. Nie można było co prawda odrzucić kluczowej kwestii całej sprawy —
ofiarą Knoxów padło co najmniej pięćdziesiąt osób — tu i ówdzie znajdowały się jednak pojedyncze ogni-
wa, które inni w trakcie śledztwa mieli ochotę po prostu pominąć. Wyciągano wówczas wnioski, upychając
je na siłę tam, gdzie zupełnie nie pasowały. Jako doktor psychologii kryminalnej, Katherine nie była skłonna
do tego rodzaju domysłów. Coś jednak w tym wszystkim nie grało.

W Albuquerque wynajęła samochód i pojechała do Gallup, zanim słońce wstało na firmamencie. Była

niedziela, pora nietypowa jak na oficjalne spotkanie z koronerem hrabstwa Gallup, ale Katherine poświęciła

background image

na to swój własny czas. A także swoje własne pieniądze. Na miejsce zajechała po paru godzinach, kiedy to
niebo nabierało jasno-błękitnych barw nowomeksykańskiego południa.

Earl Johnson wzorowo pełnił obowiązki koronera i eksperta medycznego w Gallup, działając głównie w

pojedynkę. Wyjątkiem były wypadki w rodzaju kraksy trzech samochodów, z których jeden lądował na dru-
gim, czy pożar hotelu dla pielęgniarek. Gdy Katherine zadzwoniła do niego z Waszyngtonu, Johnson nie
przejawił zbyt wielkiego entuzjazmu. A dokładniej rzecz biorąc, był wrogiem tego pomysłu.

— Mam nadzieję, że nie będzie panu przeszkadzało, jeśli nagram naszą rozmowę — spytała Kathy, włą-

czając magnetofon. — W naszej firmie to standardowa procedura.

— Nie, w porządku — odparł Earl.
GINNISS: Próba mikrofonu, raz, dwa, trzy. Katherine Ginniss rozmawia z Earlem Johnsonem, eksper-

tem medycznym, w jego domu w Gallup, Nowy Meksyk. Godzina 14.30.

JOHNSON: Też używam czegoś takiego. Sony?
GINNISS: Panasonic. Przy autopsjach, co?
JOHNSON: Też. I piszę książkę.
GINNISS: Chyba nie o Mickeyu i Mallory?
JOHNSON: Proza. O ekspercie medycznym z małego miasta, który rozpracowuje morderstwa, z którymi

nikt inny nie daje sobie rady.

GINNISS: Tak jak w tym programie Quincy.
JOHNSON: Nie bardzo. Proszę, oto coś, co może się pani przydać.
GINNISS: Czy to wszystko, co ma pan na temat Hailey Robbins?
JOHNSON: Tylko to będzie pani potrzebne.
GINNISS: To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
JOHNSON: Przykro mi.
GINNISS: Czy będę mogła zobaczyć inne materiały?
JOHNSON: To, co jest pani potrzebne, znajduje się tutaj.
GINNISS: Powiedzmy, że zadowolę się tą odpowiedzią.
JOHNSON: Jestem pewien, że pomyśli pani również nad następnymi pytaniami.
GINNISS: Panie Johnson — doktorze Johnson — nie chcę, by pomyślał pan, że odbywa się tu śledztwo

przeciw panu, bo tak nie jest. Przyjechałam do pana, ponieważ stwierdziliśmy pewne nieścisłości pomiędzy
morderstwem Hailey Robbins, a innymi, które przypisywano Mickeyowi i Mallory.

JOHNSON: Na przykład?
GINNISS: Na przykład, dlaczego ona jedna została zabita, podczas gdy resztę zakładników puszczono

wolno — jeśli w ogóle była zakładnikiem. śadna z wcześniejszych ofiar Knoxów nie została uduszona. śad-
nej z ofiar nigdy nie ruszano z miejsca wypadku. Nie potrafimy również wpasować tej śmierci w znany nam
ciąg wypadków. Nie oskarżam pana o żadne błędy, oczekiwałam jedynie, że odpowie pan na kilka pytań.

JOHNSON: Może więc za jednym zamachem odpowiem na pani zarzuty, jeśli zadowoli to wysoki sąd.

Po pierwsze, tę młodą kobietę trzymano jako zakładniczkę w podobny sposób jak pozostałe trzy ofiary.
Szczegóły są prawie identyczne.

GINNISS: Poza tym, że trójka zakładników żyje, a Hailey Robbins nie.
JOHNSON: Pani Ginniss, to pani wydział ma zajmować się tym dlaczego została zamordowana. Ja zaj-

muję się konkretnymi faktami —jak została zamordowana. Uduszono ją—dowody na to są niepodważalne.

GINNISS: Nasi znajomi dokonywali tego zwykle za pomocą noża lub broni.
JOHNSON: Korzystali też czasem z ognia, akwarium i Heinekena, jeśli się nie mylę. Uduszenie nie jest

aż takim odstępstwem od zasad, jeśli rozważymy wszystko w tym kontekście.

GINNISS: Uważa pan, że podobnie jak pozostali, Hailey Robbins została przed uduszeniem związana?
JOHNSON: Zgadza się.
GINNISS: A przecież pański raport nie stwierdza w żadnym punkcie, że znaleziono jakieś rany na nad-

garstkach czy kostkach. śadnych śladów włókien, odparzeń — nic. Jeśli ją związano, to chyba starała się
jakoś pokonać opór więzów—choćby do momentu, w którym rany zaczęły krwawić i stało się to zbyt bole-
sne.

JOHNSON: Jeśli sugeruje pani, że mogłem przeoczyć coś tak ważnego, to proszę rzucić okiem na foto-

grafie. Przejrzeć materiały. Znajdzie tam pani zdjęcia całych i zdrowych nadgarstków i kostek. Ale fakt, że

background image

nie ma na nich żadnych odparzeń, nie oznacza, że dziewczyna nie była związana. Mogli ją skrępować na
wiele sposobów — na przykład taśmą klejącą.

GINNISS: Zostałyby jakieś resztki na skórze — a pan tego widocznie nie sprawdził. Taśma wyrwałaby

też włosy na nadgarstkach gdyby ją odklejano. A zresztą po co Mickey i Mallory mieliby ją odklejać? Czas
spędzony na „sprzątaniu po sobie" wskazywałby na pewną niekonsekwencję w postępowaniu, lub na jego
zrytualizowanie. Nie wiem, czy przejrzał pan pozostałe czterdzieści dziewięć raportów — Mickey i Mallory
nie słynęli raczej z tego, że pozostawiali po sobie porządek.

JOHNSON: W porządku, pani Ginniss. Chciałbym teraz dowiedzieć się, dlaczego pani tu przyjechała.

Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego uważa pani za konieczne rozdrapywanie tej tragedii na nowo, ponowne
przysparzanie bólu i cierpień nie tylko moim ludziom, ale również rodzinie Robbinsów, która przez cały
ostatni rok starała się, by ich córka spoczywała w spokoju.

GINNISS: Panie doktorze ...
JOHNSON: Przyjeżdża tu pani ze swą legitymacją i ze swym gównianym nastawieniem i wmawia mi

pani, że niewłaściwie zabrałem się do sporządzania ekspertyz, choć tak naprawdę, to tylko ja mam tu odpo-
wiednie kwalifikacje do wypowiadania się w kwestiach medycyny sądowej. Pani tu nie ma nic do roboty,
nikt tu pani nie zapraszał. Na biurku w moim pokoju leży wizytówka inspektora Clarka, pani przełożonego,
jeśli dobrze pamiętam — i nie zawaham się zadzwonić do niego jeśli natychmiast nie przestanie pani zada-
wać tych wszystkich pytań.

GINNISS: Panie doktorze, oglądam w tej chwili sprawozdanie pochodzące z materiałów, które mi pan

wręczył — stwierdza się tu, że spod trzech paznokci lewej ręki wydobyto fragmenty tkanki skórnej. Prawdo-
podobnie znalazły się tam, gdy ofiara broniła się przed napastnikiem.

JOHNSON: To zdarza się bardzo często.
GINNISS: Ale nie znalazłam tego w raporcie.
JOHNSON: Z pewnością musiała pani to przeoczyć.
GINNISS: Dzięki temu możemy przyjąć, że Hailey nie była związana. Trochę trudno jest drapać kogoś,

mając ręce związane na plecach.

JOHNSON: Zdecydowanie nie nadążam za panią. Przykro mi, ale muszę zadzwonić do Inspektora Clar-

ka.

GINNISS: W sprawozdaniu napisano, że w tkance znajdowała się grupa krwi 0, a wiadomo, że zarówno

Mickey, jak i Mallory mają grupę krwi A, prawda? Kogo więc ta dziewczyna drapała? Swego mordercę?
Jeśli tak, to jedno wiemy na pewno — nie byli to Mickey i Mallory Knox.

JOHNSON: Jest na to jeszcze jedno wytłumaczenie. Jeśli może się pani zamknąć na dwie sekundy, tak

ż

ebym mógł się skupić ...

GINNISS: Pan wiedział, że nastąpiła pomyłka, dlatego nie włączył pan tego do raportu. Świadomie zata-

ił pan jeden z dowodów w sprawie prowadzonej przez władze federalne. Oprócz tego, że jest to przestęp-
stwo, to również znalazł się pan na najlepszej drodze do utracenia licencji eksperta.

JOHNSON: To tylko przeoczenie. Nic więcej. Zauważyłem je miesiąc po ukończeniu całej dokumenta-

cji.

GINNISS: Miał pan możliwość uzupełnienia kartotek. Jest to normalna rzecz przy takich sprawach.
JOHNSON: To nie jest Waszyngton, pani Ginniss. Jesteśmy w Gallup. I proszę mi wierzyć, albo i nie,

takie rzeczy nie zdarzają się tu co dzień. Najczęściej stwierdzam „No cóż, to było samobójstwo", albo „Nie,
kierowca był pijany". To, co zrobili ci ludzie jest najbardziej przerażającą rzeczą, jaką w życiu widziałem.
Ten Azjata, którego Mickey załatwił w aptece Drug Zone ... proszę mi wierzyć, to było naprawdę ciężkie
sprzątanie. Mam na myśli kawałki jego czaszki, które tkwiły w ścianie ...

GINNISS: Wierzę panu.
JOHNSON: I wtedy zauważyłem, że grupy krwi nie zgadzają się. Zapytałem wówczas samego siebie —

kto naprawdę skorzysta na dalszym ryciu w tej całej sprawie? Ta dziewczyna, Hailey Robbins już dawno nie

ż

yje, obojętnie co by tu mówić. A więc, czy naprawdę warto ciągnąć jej rodzinę przez to wszystko jeszcze

raz? Oni wierzą, tak jak i ja, że ich córkę zabili Mickey i Mallory. Nie potrafię umieścić ich na miejscu prze-
stępstwa, ale w głębi serca wiem, że tak wygląda prawda. Przykro ml, ale nie widzę sensu w rozdrapywaniu
starych ran.

GINNISS: Ponieważ prawdziwy zabójca Hailey Robbins uniknął kary.

background image

JOHNSON: Jest pani osobą żądną rozgłosu. Proszę się przyznać.
GINNISS: Panie doktorze, gdzieś na wolności znajduje się morderca.
JOHNSON: Proszę zaufać człowiekowi z dwudziestoletnim stażem, pani Ginniss. Mordercy są wszę-

dzie.

Katherine Ginniss zadzwoniła do swojego sekretarza, przerywając mu przy okazji organizowaną przez

lokalną parafię zabawę na wolnym powietrzu, połączoną z jedzeniem pieczonego na rożnie mięsa. Sekretarz
miał, tak szybko, jak było to możliwe, znaleźć Jacka Scagnettiego. I oto po paru minutach napłynął meldu-
nek — Scagnetti znajdował się już na terenie Batongavllle mając w perspektywie eskortowanie Mickeya i
Mallory podczas jutrzejszego przewożenia ich do ośrodka Nystrom.

Katherine oceniła, że do Albuquerque wróci na godzinę 11.00. Startując o 11.45, powinna stamtąd dole-

cieć do Chicago na 15.00 i, biorąc pod uwagę uliczne korki, około 17.00 znaleźć się w Batongaville. Naka-
zała więc sekretarzowi zarezerwowanie miejsca w samolocie.

Powoli wszystko zaczynało układać się w całość.
Jack Scagnetti wędrował po korytarzach Zakładu Karnego Batongaville, starając się przypomnieć sobie

ilu, na przestrzeni ostatnich lat, wpakował tu morderców. Obliczył, że około tuzina, choć ich twarze nieco
pozacierały mu się w pamięci.

Oprócz twarzy Mallory Knox. Oprócz tej jedynej na świecie twarzy. Pamiętał dobrze, jak legła mu w

ramionach, gdy niósł ją tej pamiętnej nocy — z zewnątrz wyglądał na sumiennego policjanta wykonującego
powierzone mu zadanie, ale tak naprawdę, to ukradkiem troskliwie otoczył Mallory ramieniem niczym Sa-
lome, niosąca głowę Jana Chrzciciela. Teraz, Scagnetti miał ponownie spotkać swą ofiarę.

Mijała właśnie połowa meczu, który, miał okazać się pogromem Buffalo Bills — wynik brzmiał 20 : 3

na ich niekorzyść. Prawie całe więzienie z zapartym tchem obserwowało, jak Bills dostają po dupskach, a nie
niepokojony przez nikogo Scagnetti postanowił odświeżyć znajomość z Mallory.

Oto dlaczego zgodził się tu przyjechać. Nie po to, jak wyobrażał to sobie ten idiota McCIusky, by roz-

trzaskać mózg Mickeyowi w trakcie nierównej walki, podczas której tego biednego sukinsyna przykutoby
kajdanami do krat jakiegoś więziennego autobusu w samym sercu pustyni Mojave. Scagnetti chciał jeszcze
raz ujrzeć Mallory.

Zastanawiał się, jak trudne okaże się zgubienie dwóch "napakowanych" kowboi, których zadaniem było

chronić słynnego detektywa. Tak, jakby ten potrzebował jakiejkolwiek ochrony.

—Czuję jej zapach — oznajmił mając do niej jeszcze dwa piętra. — A wy? To ten sam zapach, który

poczułem na jej pościeli w Las Vegas.

Scagnetti poczuł nagle, że oblewa się potem. Słychać było odgłos jego kroków po linoleum — czy to

dlatego Mallory zaczęła śpiewać? Co to za dźwięk, rodzący się gdzieś w oddali?

—To chyba u pana coś brzęczy, panie Scagnetti — powiedział jeden ze strażników.
W pokoju sierżanta, Jack wystukiwał numer nieświadomie, kolejne kliknięcia i trzaski powiedziały mu

jednak, że prawdopodobnie dodzwonił się do telefonu w samochodzie. Po chwili odezwał się kobiecy głos.

—Detektyw Scagnetti? Tu Katherine Ginniss.
Ten kurczaczek z FBI... Ostatnia osoba, której się spodziewał, lub od której chciał coś usłyszeć.
—Kathy, co jest? Szafa nie gra? — zaciekawiło go, czy Kathy zrozumiała delikatną aluzję do własnego

tyłka. Jeśli zrozumiała, to i tak nie miała ochoty na słowne potyczki.

— Po pierwsze, drogi detektywie, muszę cię poinformować, że ta rozmowa jest nagrywana.
— Cóż to, zostałaś moim agentem ubezpieczeniowym czy może bookmacherem?
— W myśl prawa federalnego, rozmowa musi być jawna.
— Oj, wy federalni, wy zawsze musicie być najważniejsi, nieprawdaż?
— Chciałabym zapytać cię o parę rzeczy związanych z jednym z morderstw popełnionych w Gallup.
— Cholera, znowu Mickey i Mallory? To już historia, pani detektyw — Scagnetti otwarł jedną z szuflad

biurka i znalazł tam stertę starych „Playboyów". — Oh, przepraszam, ty jesteś detektywem? Nie pamiętam,
jak oni do ciebie tam mówią.

— Mówią do mnie „Dr Ginniss", a nie Kathy. Poza tym jestem pracownikiem śledczym FBI.
— No właśnie. Dobrze, czym mogę pani służyć, pani doktor? — na linii narastały szumy. Katherine mu-

siała zbliżać się do granicy zasięgu sieci komórkowej. Jack miał cichą nadzieję, że połączenie zostanie może

background image

w ten sposób przerwane. Dopadła go jednak inna myśl. Gdzie ona się znajdowała, skoro już nie obejmowała
jej sieć komórkowa? Na pewno nie na Wschodnim Wybrzeżu.

— Co możesz powiedzieć mi na temat Hailey Robbins?
— Szczerze mówiąc, nie pamiętam tego nazwiska. Czy to była jedna z ofiar?
— Jej ciało znaleziono w śmietniku kina dla zmotoryzowanych. Niewątpliwie była prostytutką, znaną

szerzej jako Pinky.

Scagnetti wyciągnął rękę i jednym pchnięciem zamknął drzwi.
— I mówisz, że było to w Gallup?
— Tak. I wiemy też, że byłeś na miejscu zbrodni.
— Jak to?
— Podpisałeś policyjny raport, który dokonanie zabójstwa przypisywał Mickeyowi i Mallory Knoxom.
Siadając z powrotem na krześle, Scagnetti wyjął papierosa z pogniecionej paczki znajdującej się w jego

marynarce.

—Taaak, teraz sobie przypominam. To było jedno z ich ostatnich morderstw. To znaczy, jedno z ich

ostatnich morderstw popełnionych na wolności!—ostatnie zdanie próbował obrócić w żart, ale nie był nawet
w stanie wymusić uśmiechu na swej własnej twarzy.

Zanim padło następne pytanie, Jack wtrącił:
— Nie widzę powodu, dla którego miałoby cię jeszcze coś w tej sprawie interesować, skoro Mickey i

Mallory podpisali oświadczenie, w którym przyznawali się do zabicia tej kobiety.

— Podobnie jak czterdziestu dziewięciu innych osób.
— Dokładnie. Dlatego nazywa się to „masowym morderstwem".
— W tym tygodniu rozmawiałam z prokuratorami, którzy przygotowywali te zeznania I dowiedziałam

się, że Mickey i Mallory nie byli wypytywani o każde popełnione przez nich morderstwo. Do podpisania
przedłożono im w zasadzie listę nazwisk — bez żadnych opisów czy lokalizacji. Niemożliwe, żeby zdawali
sobie sprawę, kim były kolejne osoby z tej listy.

Scagnetti zapalił papierosa, kładąc na biurku wciąż palącą się zapałkę, która, na stalowym blacie wypali-

ła ciemną aureolę.

— Pozwoli więc pani, że jej pomogę — obecnie znajduję się w więzieniu i przygotowuję się do roli

przyzwoitki, towarzyszącej naszym mordercom w drodze do szpitala dla czubków, dokąd jedziemy jutro
rano. Z przyjemnością zapytam jedno z nich o to, tak, żeby się upewnić.

— To nie będzie konieczne, drogi detektywie. Ja właśnie tam jadę.
Jackowi zaschło w gardle. Ręka, w której trzymał papierosa nieco zadrżała.
— Nie rozumiem za bardzo, po co.
— Pogadamy o tym, jak już tam będę, detektywie. Po prostu zadzwoniłam, by dać ci znać, że wkrótce

przyjeżdżam i umówić się na spotkanie w pokoju naczelnika.

— Pogadamy o tym teraz, pani doktor, Kathy, czy jak tam kurwa chcesz, żeby cię nazywać — odparł

Scagnetti, a jego głos wyraźnie zmienił barwę. — Czy ty podajesz w wątpliwość moje umiejętności śledcze?

Pani Ginniss na moment zamilkła. Na ogół była uprzejmą, rzeczową osobą, jednak po tym, co usłyszała

od Scagnettiego, po tych wszystkich kąśliwych uwagach i zniewagach jakie musiała znosić, po ciągłym pre-
zentowaniu przez niego typowej dla filmowych „macho" pewności siebie, nie mogła oprzeć się pokusie „od-
gryzienia się".

—Nie, panie detektywie, uważam, że są najwyższej próby—jeśli tylko tego chcesz. Być może są nawet

za wysokie. Zawsze zadziwiała mnie twoja niesamowita umiejętność wczuwania się w rolę mordercy.

Nigdy nie dowiemy się, co działo się wówczas w duszy Jacka Scagnettiego, z ciszy jaka zaległa na linii

wywnioskował jednak, że gra się zaczęła. Instynktownie, wiedział, że Katherine przypuściła atak; a jeśli tak
rzeczywiście było, to detektyw stanowił w tym momencie łatwy obiekt działań zaczepnych. Dopiero później,
gdy opisywane wypadki były już odległą przeszłością i przestały interesować Jacka Scagnettiego i Katherine
Ginniss, wyniki badań laboratoryjnych potwierdziły związek zdartej tkanki, znalezionej pod paznokciami
Hailey Robbins z zadrapaniami na twarzy Scagnettiego widocznymi na taśmie przedstawiającej ujęcie Mic-
keya i Mallory w aptece Drug Zonę.

Kathy miała go w garści. Obsesja Scagnettiego na tle morderców, zrodzona w dniu, w którym Charles

Whitman wdrapawszy się na wieżę obserwatorium Uniwesytetu w Teksasie zaczął wybierać sobie cele

background image

wśród przechodniów, kropla po kropli wypełniała każdą kolejną minutę jego życia. Aż nadszedł moment, w
którym Jack nie mógł już dłużej opierać się pokusie. Ten okropny wypadek, który odebrał życie jego matce,
miał w sobie jakąś nęcącą moc, równie przyciągającą, co odpychającą; i w końcu Jack nie był już w stanie
opanować się. Tęsknił za dreszczykiem emocji, za seksualnym uniesieniem, zarezerowanym dotąd jedynie
dla tych, których tak wytrwale tropił.

To był koniec.

Jedna rzecz nie pozostawiała wątpliwości: dla Scagnettiego nie istniała żadna droga ucieczki. Musiałby

natychmiast opuścić więzienie. Być może ten telefon był ze strony Katherine wskazaniem ewentualngo wyj-

ś

cia? Może chciała go dodatkowo pognębić ścigając go po całym kraju? A może, jako koleżanka po fachu,

pragnęła, by do końca kariery Jack mógł zachować swą godność. Scagnetti nie był niczego pewien. Ale nie-
zależnie od tego, co myślał, oczywistym stało się, że zdecydował się ulec przeznaczeniu.

— Dobra robota, pani doktor. Wiele osób po prostu przeoczyłoby tak drobne szczegóły. Oprócz pani.
— Dziękuję, drogi detektywie. Przyjmuję to jako komplement i dobrą wróżbę na przyszłość.
Cisza.
— A więc — podjęła — spotkamy się na miejscu.
— Na pewno nie, jeśli spotkam cię pierwszy — roześmiał się Scagnetti.
Odłożył słuchawkę i wyszedł z pokoju. Miał przed sobą jeszcze jedno służbowe spotkanie. Z Mallory

Knox.

15

Dwight McCIusky nie był szczęśliwym człowiekiem.
Wyrażając zgodę na wkroczenie Wayne'a Gale'a i jego wędrownej trupy na teren Batongaville w celu

przeprowadzenia wywiadu z Mickeyem Knoxem, nie miał ani przez chwilę zamiaru dotrzymywać swojej
obietnicy. Bawiło go, gdy ten tak zwany „dziennikarz" myślał sobie, że zawsze będzie dostawał to, czego
zażąda. Obecnie, Mickey i Mallory mieli zostać wysłani na trzy tygodnie do Nystrom, a na skutek niewiary-
godnej wręcz biurokracji, jaka towarzyszyła uzyskaniu zezwolenia na zrobienie czegokolwiek za pośrednic-
twem Departamentu Więziennictwa stanu Illinois, niemożliwością wydawała się w miarę szybka realizacja
podania o przydział spinaczy biurowych, nie mówiąc już o zgodzie na zrealizowanie na terenie więzienia
telewizyjnego wywiadu na żywo.

Ale skąd miał wiedzieć, że ten fajfus Gale nosił w swym tornistrze generalską buławę?
Jeszcze w roku 1975, poprzednik McClusky'e-go, Santino Gonzalez, który był przedstawicielem „nowe-

go chowu" funkcjonariuszy więziennych i posiadał wyższe wykształcenie jako pracownik socjalny, w swej
pracy magisterskiej wypowiadał się przeciwko karze śmierci. Pewnego dnia w więziennej jadalni doszło do
zamieszek — odzyskanie kontroli nad rotundą zajęło strażnikom resztę dnia. Śmierć poniosło sześć osób.

Gonzalez podał się po tym do dymisji, a obecnie objeżdżał kraj z serią odczytów popierających najwyż-

szy wymiar kary.

W dniu wybuchu buntu, na dostanie się do więzienia w godzinach szczytu, Gonzalez stracił półtorej go-

dziny, dojeżdżając, jak zwykle z Chicago do Joliet. Zanim dotarł na miejsce, zginęło już dwóch strażników.
Komisja do spraw więziennictwa zadecydowała wówczas, że jego następca będzie rezydował w Joliet, dzięki
czemu praca naczelnika straciła na atrakcyjności; naprawdę niewielu kandydatów miało ochotę na osiedlenie
się wraz z rodzinami w prowincjonalnej, „więziennej" miejscowości.

Jednak Dwight McCIusky toczył otwartą walkę o posadę naczelnika Batongavllle. Nie był może najbar-

dziej błyskotliwym kandydatem, nie odznaczał się też najwyższymi kwalifikacjami, kusiła go jednak myśl o
sprawowaniu żelazną ręką kontroli nad jednym z najostrzejszych zakładów karnych w Stanach. Nie musiał
martwić się o dzieci, odkąd jeden z jego synów, Dwight poległ w Wietnamie w roku 1968, a drugi, Bryon,
podjął pracę w firmie Alpo w CIncinnati, Ohio. Jego czterdziestoczteroletnia żona Maxine prowadziła sklep
1001 drobiazgów w centrum Joliet. Nie przeszkadzało jej życie w takim mieście — do momentu, kiedy po
powrocie do domu, Dwight raczył ją wieczorną porcją opowieści o nowym miejscu pracy.

Napięty do granic możliwości McCIusky obserwował, jak ta banda pismaków i gryzipiórków (jak lubił

ich określać) próbuje przejąć kontrolę nad jego więzieniem. Tacy ludzie potrafili miesiącami błagać władze
sądowe o pozwolenie na uczestniczenie w egzekucjach wykonywanych przez władze federalne, a potem, już

background image

w trakcie „widowiska" rzygać na siebie nawzajem. Zbudowali sobie już specjalne pomieszczenie w Baton-
gaville, tak by po ewentualnym „przedstawieniu" mogli doprowadzić się do porządku.

Z niesmakiem przyglądał się temu cyrkowi. Shawn Devlin, którego postawiono przy bramie z bronią go-

tową do strzału na wypadek gdyby sprawy naprawdę wymknęły się spod kontroli, nigdy jeszcze nie widział
McCIusky'ego tak podenerwowanego. Naczelnikowi, jak zwykle, towarzyszyła para wiernych goryli, Kava-
naugh i Wurlitzer, dwójka nienasyconych sadystów, chłonąca z oddaniem każde słowo swego pana. Shawn
wspominał później, że McCIusky nerwowo obracał w palcach przypięte łańcuszkiem do pasa szczypce, któ-
rymi osobiście miażdżył nosy więźniom, obserwując jak inżynierowie dźwięku, kamerzyści, asystenci pro-
ducenta, charakteryzatorki i inni „niezbędni pracownicy" (jak określono ich w podaniu o wejście ekipy na
teren więzienia), urządzają sobie w ponurym budynku więzienia jarmarczne widowisko. Rośliny w donicz-
kach, dywaniki ze skóry zebry i skórzane fotele stanowiły jedynie początek tego, co w głębi swej duszy
Dwight widział jako jedną wielką, idiotyczną klapę. W tle toczył się mecz SuperbowI, a McCIusky, niemal
płonąc z nienawiści, przyglądał się Gale'owl.

Zbliżał się koniec czwartej kwarty. Wynik meczu, który okazać się miał dla Buffalo „przesławnym la-

niem", brzmiał 20 : 17 na korzyść Dallas. Spanikowani goście, odpowiedzialni za program stacji wydzwa-
niali od jakiegoś czasu do Wayne'a, ostrzegając go, że w wypadku dogrywki, wywiad zostanie opóźniony.

Ś

widrujący w uszach, przeraźliwy skrzek, jaki wydawał z siebie wówczas Wayne, był w zasadzie niemożli-

wy do odszyfrowania, Devlin zwrócił jednak uwagę, że padła tam groźba poskarżenia się teściowi.

I jeśli Wayne Gale sprawiał ogromne kłopoty, to Mickey Knox okazywał spokój ducha, właściwy jedy-

nie pogrążonym w kontemplacji mistrzom Zen. Z okazji wywiadu zgolił sobie włosy na głowie, a jego spoj-
rzenia rodem z amerykańskich seriali komediowych, kontrastowały z własnoręcznie wykonanymi tatuażami,
co w sumie sprawiało, że wyglądał bardziej niepokojąco niż kiedykolwiek. McCIusky i Gale wydawali się
nie dostrzegać jego obecności w pokoju, ale Devlin był pewien, że mimo tego pozornego oderwania się od
rzeczywistości, nawet najdrobniejsze szczegóły pozostawały w zasięgu uwagi Mickeya.

Gdy wprowadzono go tu przed dziesięcioma minutami, cała ekipa wstrzymała w napięciu oddech pa-

trząc na jego łysą głowę, białą jak śnieg skórę rozciągniętą na ogromnej czaszce, a także na większe i ciem-
niejsze niż zwykle oczy. Jako pierwszy z szoku otrząsnął się Scotty, szybko poprawiając ustawienie świateł,
tak aby wyeliminowany został efekt „blikowania", jaki na telewizyjnym ekranie wywołać mogła łysina.

— Miło cię znów widzieć, Mickey — odezwał się Wayne wyciągając na powitanie rękę. Mickey był

jednak ciągle skrępowany łańcuchami, a ręce przymocowane miał kajdankami do pasa. Nie odezwał się też
ani słowem, obserwując spode łba, niczym tygrys w klatce całe pomieszczenie.

— Czy moglibyśmy ucharakteryzować ci trochę twoją głowę? — spytał Wayne, starając się wypaść jak

najbardziej przyjacielsko. Julie cofnęła się nieświadomie, podobnie, jak uczyniła to reszta ekipy. Ale Mickey
jedynie uśmiechnął się i potrząsnął głową.

Gdy strażnicy sadzali Mickeya na krześle, Wayne oczyma duszy ujrzał strzępy jego dotychczasowej ka-

riery. Obojętnie, ofiarą jakich zabiegów padł tutaj Mickey, musiały one odcisnąć swoje piętno na jednym z
ośrodków jego mózgu. Do przeszłości należało jego poczucie humoru, błyskotliwość, indywidualizm —
słowem, wszystko to, dzięki czemu stał się „Mansonem lat 90-tych". Zamiast tego, przed Wayne'em siedział
kolejny Gacy, nudny jak flaki z olejem.

Nagle, Gale rozejrzał się po pokoju, tak jakby zobaczył go po raz pierwszy.
„Było nas dwunastu, uzbrojonych w karabiny Mossberga i rozstawionych naokoło", wspominał Devlin.

„Trudno sobie to wyobrazić, że Wayne po prostu nas wcześniej nie zauważył." Ale Wayne podskoczył ni-
czym dekorator wnętrz, który w pewnym momencie odkrył na ścianach domu Franka Lloyda Wrighta obraz
z jeleniem na rykowisku.

—O Boże!!! — wrzasnął, popychając jednocześnie McClusky'ego w bardziej ustronne miejsce. — Dwi-

ght — nie masz chyba nic przeciwko mówieniu do ciebie po imieniu, co? Dwight, możemy chwilę pogadać?

McCIusky przeczuwał coś niedobrego, ale nerwowym kiwnięciem głowy wyraził swą zgodę. Wayne ob-

jął naczelnika ramieniem i przeszedł się z nim po sali.

— Widziałeś tych kolesiów, którzy dla mnie pracują? — spytał Wayne.
— Tak, widziałem.
— Fajna paczka, co?
— Wygląda na to, że tak ...

background image

Wayne nie czekał na dokończenie zdania.
— Scott to genialny kamerzysta. Roger jest magikiem od dźwięku. Ten tam, Josh, to świetny operator

playbacku, jakiego nigdzie nie znajdziesz. Herb i Frank to moi ludzie od świateł, daleko bym bez nich nie
zajechał. Marla, moja asystentka, absolutnie nieodzowna. I Julie, producent — bez tej „Julii-Ciotuli" to jak
bez ręki.

— Ona się tak nazywa?
— To tylko taka ksywka — odparł Wayne. — No więc to są moi ludzie i tylko oni mi są potrzebni. Po

paru latach przepracowanych razem, stanowimy coś w rodzaju dobrze naoliwionej maszyny. Albo nie, może
raczej samochód wyścigowy. Nie, to się nie nadaje. A tak naprawdę, to jesteśmy jak szwajcarski zegarek.
Mały, złożony i zwarty ... niby nie powinien działać tak dobrze, a jednak działa. A wszystko dzięki znakomi-
temu rzemiosłu, fachowości i czułej ręce artysty.

Wayne przerwał na moment, tak aby McCIusky mógł to wszystko strawić. Nie szło za dobrze.
— Dwight, nie wiem, czy kiedykolwiek występowałeś przed kamerą...
— No wiesz, zdarzyło się — z dumą potwierdził McCIusky.
— Naprawdę? — zawołał z udanym entuzjazmem Wayne.
Devlin obserwował rozbawienie, jakie malowało się na twarzach członków ekipy, którzy z pewnością

podobne sceny musieli oglądać wcześniej. McCIusky cierpiał jednak na największą chyba w stanie Illinois
manię wielkości, a pochlebstwa Wayne'a tylko ją podsycały.

— Wystąpiłem jakieś osiem lat temu w programie Książęta Hazardu.
— No taaak, świat jest mały — westchnął Wayne. — No więc na własne oczy miałeś okazję przekonać

się, jak takie rzeczy robi się w Hollywood. Wszędzie światła, generatory, stu pięćdziesięciu członków eki-
py...


— Tamten program przygotowywało chyba dziewięćdziesiąt pięć osób, może trochę więcej. Nie mówiąc

już o Generale Lee — tym od Dodge'ów — mieli tam chyba ze trzy czy cztery auta. Wydaje mi się, że na co
dzień nie idzie im tak dobrze w wypadkach, jak w telewizji.

— Dobra — Wayne zdecydowanie przerwał początek opowieści o wiekopomnym spotkaniu McC-

lusky'ego z Tomem Wopatem — tak czy inaczej, wiesz już, o co mi chodzi. Jest to na pewno niezła zabawa,
prawda?

— Pewnie.
— No i teraz zobacz — tu siedzi jakiś dupek — Wayne pokazał palcem na lewo. — Następny siedzi so-

bie tam i czyta gazetę. Jeszcze jeden dupek usadowił się gdzie indziej. Wszędzie same dupki. Może gdyby-

ś

my robili coś w rodzaju „Bach-bach-buzi-buzi", to byśmy ich tu potrzebowali. Ale nam chodzi o nastrój

intymności. Dwóch ludzi rozmawia ze sobą. Powiedzmy, że przeprowadzam z tobą wywiad. Jedyną rzeczą,
o jaką masz się w tym momencie martwić jest to, o co cię będę pytał. Między nami musi pojawić się zaufa-
nie. Jeśli myślisz o tym wszystkim — tu Wayne ręką odsłonił niewidzialną kurtynę — nie zrelaksujesz się
nigdy, nie wytworzy się żadne zaufanie. Będziemy mówić jakby obok siebie zamiast do siebie. Nie będzie
szans na jakąkolwiek intymność.

Wayne dał McClusky'emu czas na wchłonięcie tego potoku słów. Devlin musiał oddać mu sprawiedli-

wość — Wayne był dobry w swoim fachu. Znalazł słaby punkt Dwighta i wykorzystywał ten fakt bez skru-
pułów.

— I to doprowadza nas do kwestii, o której chciałem z tobą pomówić. — Wayne zaprowadził McClus-

ky'ego w przeciwległy kąt sali, tak by Mic-key nie był w stanie usłyszeć na jaki temat toczy się rozmowa i
szeptem kontynuował:

— Muszę mieć Mickeya Knoxa odprężonego ... Mickeya Knoxa, który będzie mówił... Mickeya Knoxa,

który powie wszystko, co do tej pory nie zostało opowiedziane. Mickeya Knoxa, który otworzy przed nami
zamknięte po dziś dzień drzwi. A jak można tego od niego oczekiwać skoro nad głową stoją mu więzienni
strażnicy?

McCIusky zorientował się nagle do czego zmierzał Wayne i podskoczył jak oparzony.
— To znaczy, co chcesz żebym u diabła zrobił?
— Zwolnił ich.
— Panie Gale, czy ma pan choćby najmniejsze pojęcie, jak niebezpieczny jest Mickey Knox?

background image

— Naczelniku McCIusky, zapewniam pana, że przebieg kariery Mickeya Knoxa jest mi bardzo dobrze

znany.

Rękawice zostały rzucone. Powietrze wypełniła wzajemna wrogość.
— Odkąd on i jego kobieta znaleźli się tu, zdążyli zamordować...
— Proszę nie przypominać mi faktów, panie naczelniku, znam je na pewno lepiej niż pan.
— A więc powiem panu o czymś, o czym pan jeszcze nie wie. Jeśli zabiorę stąd moich ludzi, Mickey

Knox ukręci panu łeb jak kurczakowi.

Wayne zrezygnował na chwilę ze swego australijskiego akcentu.
— Po pierwsze, potrafię dać sobie radę sam. Wychowałem się w takiej okolicy, że miałem swego czasu

okazję zmierzyć się z kilkoma takimi klientami. Nie obawiam się Mickeya Knoxa. Po drugie, jestem dzien-
nikarzem I przygotowany jestem na wszelkie ryzyko. Po trzecie, nic takiego się nie zdarzy. Stary, uwierz mi,
w najlepiej pojętym interesie Mickeya Knoxa leży to, aby rozegrać tę grę zgodnie z przepisami.
Wayne uświadomił sobie w tym momencie to, o czym reszta osób zgromadzonych w pokoju przekonała się
już wcześniej; Dwight McCIusky nie był osobą, którą można było do czegoś zmusić. W tej chwili również
trzymał w ręku wszystkie karty. Wayne zmienił taktykę.

— Chwileczkę — powiedział. — Zrobiło się trochę nieprzyjemnie, a tego chciałbym uniknąć. Mówiąc

poważnie, Dwight, popatrzmy na to inaczej. — Wayne rzucił okiem na salę i policzył strażników. — Jeden
... dwóch ... trzech ... czterech ... siedmiu ... dwunastu ... facetów. Chryste Panie, Dwight, to za dużo. Zwol-
nijmy kilku z nich.

— Wayne, gdyby to był ktoś inny...
— Dwight, ja po prostu się obawiam, że on się zamknie przede mną mając na karku tych wszystkich

„szeryfów", którzy z wycelowanymi w niego spluwami zaczną strzelać, zanim jeszcze zdąży podrapać się w
nos. Prawdopodobnie mi też się wtedy dostanie. Oni go nienawidzą. On nienawidzi ich. Jaką to intymność
mam tu stworzyć? Przy takiej nienawiści, jaka wisi w w powietrzu? Nawet my ją czujemy!

— Konkrety? — spytał McCIusky.
— Dwóch gości?
— Dobra, dwóch mogę zabrać.
— Nie, nie, nie, nie, nie, nie. Chodziło ml o to, żeby dwóch zostało.
— Nie mogę tego zrobić. Siedmiu.
— Trzech.
— No to połowa. Sześciu facetów i dosyć tego.
Wayne uśmiechnął się radośnie po odniesionym zwycięstwie. Rozległ się sygnał kończący mecz i jedno-

cześnie obwieszczający przegranie przez Devlina trzydziestu dolarów — Buffalo Bills dostali w skórę od
Dallas Cowboys 17 : 20. W tym momencie pieniądze zbytnio go nie interesowały; bardziej martwiło go to,

ż

e nie znalazł się pośród sześciu kumpli, których McCIusky właśnie odkomenderowywał z pokoju. Ale nic

nie mógł na to poradzić.

I tak oto Mickey Knox pozostał pod pieczą szóstki strażników — kamery rozpoczęły pracę.
Devlin usłyszał jeszcze jak Wayne, prawie nie-dosłyszalym szeptem, wypowiedział, chyba do siebie sa-

mego, trzy słowa:

— Przedstawienie się zaczęło ...

16

Najdroższa Mallory,
Powiedziałaś mi kiedyś, że jestem pozbawiony uczuć. Miałaś rację i byłaś w błędzie zarazem. Obecnie,

jest we mnie więcej uczuć niż kiedykolwiek przedtem. Nigdy nie tęskniłem za kimś tak, jak tęsknię teraz za
tobą. Moja cela jest taka zimna, nocami drżę z chłodu. Wyobrażam sobie, że leżysz obok mnie trzymając
mnie od tyłu, jedna z Twoich nóg leży na mojej, a Twe ramiona obejmują mnie z całej siły. Leżę w tej mojej
celi i wyobrażam sobie że Cię całuję. Nawet nie kocham się z tobą, tylko godzinami całuję cię. Pamiętam
każdą chwilę, którą spędziliśmy razem. Pamiętam każdy dowcip, który opowiedziałaś. Każdą tajemnicę, któ-
rą się ze mną podzieliłaś. „Podzieliłaś" czy „odkryłaś przede mną"? Chyba „podzieliłaś" pasuje tu lepiej.

Pamiętam twój każdy wybuch śmiechu. Pamiętam każdy posiłek, jaki wspólnie spożyliśmy. Pamiętam,

jak gotowałaś. Pamiętam, jak oglądałaś „Davida Lettermana". Pamiętam szybką jazdę naszym Dodge 'em

background image

Challengerem i Ciebie, kochanie, obok mnie. Twoje bose nogi spoczywały na desce rozdzielczej, a Ty śpie-
wałaś razem z Twoim ulubionym Patsy Kline'em. I tańczyłaś — Boże, tańczyłaś na masce samochodu. Lecia-
ło wtedy „Sweet Jane", a wokół Ciebie unosiły się anioły. Nigdy Ci wcześniej tego nie mówiłem, ponieważ
nie chciałem zakłócać ich spokoju kierując ku nim Twą uwagę. Bałem się, że odlecą od Ciebie. Gdy jednak
ujrzałem Cię po raz pierwszy, zauważyłem, że otaczała Cię świetlista aura. Widziałem też jak one tańczyły i
wirowały wokół Ciebie i wiedziałem, że to Ty jesteś moim zbawieniem.

Czasami ciężko jest mi mówić o tym wszystkim, co znajduje się wewnątrz mnie. Dlatego tak bardzo wku-

rzają mnie ci wszyscy tępi psychiatrzy i ta cała banda, która chce poddać mnie psychoanalizie i porąbać
moją osobowość w kawałki, tak by można potem położyć je na stole i powiedzieć "Proszę bardzo, ta oto
część jest odpowiedzialna za zabijanie, ta za kochanie, ta za to, że jego tatuś ciągnął go za kutasa, a ta za to,

ż

e nie dali mu na szóste urodziny nowego, błyszczącego rowerka, na punkcie którego oszalał". Ten gość,

doktor Reingold, on już nie zajmuje się psychoanalizą, prawda? Chyba zdążyłaś pokazać mu, co potrafisz,
co? No właśnie, taka jest moja dziewucha. Wiesz, za każdym razem, gdy oddawałem strzał i kula trafiała do
celu, za każdym razem, gdy rzucałem nożem, który lądował tam, gdzie chciałem, odkrywało się przede mną
prawdziwe oblicze tego świata. Nadchodził ten moment krystalicznej jasności i wiedziałem — po prostu wie-
działem, że w tym wszystkim chodzi o to samo. Nie ma żadnych części. To tylko złudzenie. To ja jestem każdą
osobą i rzeczą, jaka kiedykolwiek istniała. To właśnie ludzie nazywają Bogiem, a ty kochanie jesteś zwier-
ciadłem, które mi to wszystko pokazało. Ty i Twoje anioły. Uczysz mnie rzeczy, o jakich wcześniej nie miałem
pojęcia. Uczysz mnie kochać.

Wszystkie Boże stworzenia wiedzą, jak ciężko jest rozwijać się. Ale ja naprawdę się rozwijam. Wiem, że

miałaś mnie już dosyć zaraz przed tym, jak nas złapano. Na sumieniu miałem wtedy zabicie tego Indianina,
acha i było też coś z tą zakładniczką, ale może pogadamy o tym później. Tak czy inaczej, zamordowanie In-
dianina było przypadkowe. Czasami jednak musisz za takie „przypadki" płacić długi — bo w pierwszym rzę-
dzie, popełniasz je dzięki własnej karmie. Nie ma ludzi niewinnych, kochanie, w żadnym wypadku. Nawet ty
nie jesteś niewinna. Ale czas naszego ocalenia zbliża się, czuję to. Ta cząstka mojej osoby po prostu wie o
takich rzeczach, o których inni ludzie nie wiedzą — no tak, chyba przed chwilą wspominałem o tym, że nie
ma żadnych cząstek i tak dalej, ale przypuszczam, że istnienie jakiejś całości zawiera w sobie też pieirwiastek
odrębności — zatem ta właśnie cząstka mówi mi, że nasz czas jest już blisko. Czas, który zmieni nasze życie i
wydobędzie nas z tego nędznego świata złudzeń i cierpienia. Rozszerzy się wtedy nasza świadomość i prze-
niesie nas na zupełnie inne poziomy istnienia. Czuję to. Mal. A ból jest wciąż tak ostry. Moja skóra jest czuła
nawet na dotyk słonecznego światła, a zapach kropel deszczu na wietrze sprawia, że oddychanie staje się dla
mnie męką. Przypomina to nieustający ból narodzin, ale ja przychodzę właśnie na świat, którego zwykli lu-
dzie nie są w stanie sobie wyobrazić. A ty, kochanie, znajdziesz się w tym świecie obok mnie. Dlatego, w tym
okresie transformacji, tak bardzo inspiruje mnie wspominanie wspólnie spędzonego przez nas czasu, które-
mu poświęcam całe godziny. Nie wyrywam się naprzód. Przyjmuję to na spokojnie i przeżywam kolejny
dzień. Tak, jak robiliśmy to w dniu naszego pierwszego pocałunku ...

(Ten nie dokończony list, policja stanu Illinois znalazła 30 stycznia w celi Mickeya Knoxa po zamiesz-

kach w więzieniu Batongaville. List zniknął w tajemniczy sposób, by w lipcu tego roku znaleźć się na aukcji
w Domu Aukcyjnym Christie. Cena sprzedaży wyniosła 25 tysięcy dolarów.)

17

W chwili, gdy powstaje ta książka, w całej Ameryce nie ma chyba nikogo, kto nie oglądałby nadawane-

go na żywo z Batongaville, bezpośrednio po meczu SuperbowI, głośnego wywiadu z Mickeyem Knoxem,
przeprowadzonego przez Wayne'a Gale'a. Był to rodzaj kuracji wstrząsowej, która uświadomiła Ameryka-
nom, do jakiego stopnia posunęło się zwyrodnienie mediów w ich własnej fascynacji procesem ciągłego
szokowania widzów. I podobnie jak wypadek drogowy na autostradzie — wywiad przyciągał przed odbior-
niki nawet tych, którzy usiłowali nie zwracać na niego uwagi.

Punktualnie o godzinie 19.42 czasu centralnego, bezpośrednio po zwycięstwie Dallas Cowboys nad

Buffalo Bills, na ekranie telewizora w świetlicy więziennego skrzydła B, pojawiła się zapowiedź wywiadu,
której towarzyszyła podobizna Mickeya Knoxa.

background image

— A teraz proszę państwa, Wayne Gale oko w oko z Mickeyem Knoxem — prosto z zakładu karnego w

Batongaville i w przeddzień badania mózgu Mickeya. Winien czy nie? Niech sędzią w tej sprawie będzie
cała Ameryka ...

„To tak, jakby w tym momencie jakaś brzytwa pocięła powietrze w plasterki", wspominał później „Mad

Dog" MacMillan, który program oglądał właśnie w więziennej świetlicy, w skrzydle B. „Pocięła nas wszyst-
kich. Nikt nie wstawał i nie odchodził do swoich zajęć — na ekranie pojawiła się twarz Mickeya. Faceta,
który odkąd zjawił się tu rok temu, bez przerwy robi jakieś zadymy. A teraz cały kraj może sobie oglądać
tego skurwiela. Który opowiada, że wilk nie wie, o tym, że jest wilkiem, a jeleń, że jest jeleniem, bo to Bóg
tak wszystko urządził.

Nie pamiętam dokładnie kiedy to się stało, ale chyba wtedy, gdy on zaczął pieprzyć o tych demonach —

tak, to było to — on coś mówił o jakimś demonie, który żyje wewnątrz każdego z nas, że każdy w sobie go
ma. I ten demon karmi się twoją nienawiścią. Rani, gwałci, morduje, wykorzystuje twoje słabości, twój
strach. I mówił, że przetrwać mogą tylko ludzie źli.

Wiesz, gdybyś miał kiedyś ochotę na własne oczy ujrzeć nienawiść i strach i przyszedłbyś do Baton-

gaville, to na pewno trafiłbyś we właściwe miejsce. Mickey wypowiedział te słowa, a po chwili wszystkim
nam wydawało się, że coś nagle wybuchło. Ale tak się złożyło, że wówczas nikt nie potrzebował pretekstu.
Spoglądam i widzę tego młodego Slima, który zresztą zawsze miał coś dzikiego w oczach — patrzy na ekran
i widzi wszystko, obojętnie, o czym w tej chwili mówi Mickey Knox.

I potem, z tego, co sobie przypominam, przez salę przeleciał blaszany kosz na śmieci. Rąbnął prosto w

telewizor, który eksplodował niczym sztuczne ognie na Święto Niepodległości. Gdy dzieje się coś podobne-
go, to uzbrojeni policjanci — tak czy inaczej, zawsze są trochę nerwowi — pojawiają się na pomostach,
zaczynają krążyć po blokach z celami, oddają ostrzegawcze strzały w powietrze.Nie mam pojęcia, o czym
ten pojebany sukinsyn opowiadał, ale faktem jest, że wszystkich «wzięło» jednocześnie.

Dalej, pamiętam, że wszyscy robią jeszcze większe zamieszanie. Policjantów w świetlicy zatłuczono na

ś

mierć krzesłami i nogami od stołów. Policjanci na pomostach strzelają jak opętani i biegają w górę i w dół

po ostrych jak brzytwa siatkach. Strzelają, strzelają i strzelają. I jest ich coraz więcej.

Ktoś zaczął wyciągać materace z cel i podpalać je. Nie wiem co sobie wówczas pomyślał, bo chociaż

więzienny budynek jest duży, to materace, które wykonane są z gumowej pianki, a nie wypychane pierzem,
zaczęły dymić, powietrze wypełnił smród palonego plastiku i nie można było oddychać. Do tego czasu poli-
cjanci odłączyli dopływ wody, tak że nie można było tego ugasić, więc zaczęliśmy wyłamywać rury ze ścian
i spod sufitów, żebyśmy nie zadusili się na śmierć.

Jeśli jakieś miejsce kiedykolwiek wyglądało jak piekło, to mówię ci stary, było to właśnie nasze więzie-

nie. Elektryczność trafił szlag, więc jedyne światło dawały płonące materace. Z sufitów spływa woda, a para
wypełnia cały blok. Spoglądam pod nogi, a tam woda na trzy cale. I zabarwia się na czerwono, naprawdę,
nie okłamuję cię. Te sukinsyny przez poręcze schodów wyrzucają sterty papierów, policjantów i cokolwiek
wpadnie im w łapy. Unoszę oczy i mówię sam do siebie: David, stary kumplu, wygnij ty się lepiej do tyłu i
pocałuj na do widzenia swoją dupę, bo tu się dopiero zaczyna..."

Dobiegła właśnie końca druga przerwa na reklamy, która nastąpiła zaraz po tym, jak Mickey Knox wy-

znał Wayne'owi, że uważał się za „urodzonego mordercę". Shawn Devlin dostrzegł wówczas przy telefonie
Dwighta McClusky'ego. „Cokolwiek docierało do niego z drugiego końca linii, McCIusky wyglądał jakby
zakorkował się własnym hemoroidem."

— Gdzie? O cholera! ... Dobra ... W porządku...Zmobilizuj ludzi. Ja już idę — McCIusky odłożył słu-

chawkę i zaczerpnął swój ostatni łyk świeżego powietrza. — Wyłączyć kamery!!! — wrzasnął.

— Ty chyba żartujesz — zawołał Wayne nie wierząc własnym uszom. — Mamy kończyć!? Na miłość

boską, przecież to idzie na żywo! Mamy jeszcze dziesięć minut! Dwieście milionów obywateli tego kraju ...

— W świetlicy skrzydła B wybuchł bunt. Mają broń, zakładników, materiały wybuchowe. Kończyć to

natychmiast!— powiedział McCIusky tonem, któremu w ciągu ostatnich dziewiętnastu lat, nikt w Ba-
tongaville nie miał odwagi się przeciwstawić.

Ale Wayne Gale nie dawał sobie dmuchać w kaszę.
— No to może pójdziemy z tobą i sfilmujemy to, co? Dwight, na litość boską, to jest na żywo!
— Zostaniesz tu i morda w kubeł! — rozkazał mu McCIusky, który w tym momencie był o krok od de-

finitywnego zakończenia dylematów i rozterek Wayne'a. — Muszę do jasnej cholery sam zobaczyć, co się

background image

tam dzieje zanim pozwolę ci cokolwiek filmować. To wszystko w pierwszym rzędzie zaczęło się od tego
twojego pieprzonego wywiadu.

Wayne wybiegł za nim z pokoju. W desperackim geście próbował rzucić się na naczelnika. — Dwight,

przecież to ogląda cały świat! To już się nigdy nie powtórzy! Będziesz sławny. Przejdziesz do historii! Dwi-
ght!

Gwałtowny atak, przypuszczony przez Wayne'a sprawił, że wściekłość McClusky'ego przerodziła się w

nieufność. Dwight zwrócił się do Kavanaugha.

—Ten dupek chce mówić mi co ja mam robićw moim własnym więzieniu. Niech idzie do diabła! Ten

neandertalczyk nie ma pojęcia w co się tu wpakował, ale my wiemy doskonale. To nie on będzie za to
wszystko odpowiadał, tylko my, więc sprawdźcie spluwy, palce na spuście i przygotujcie się na oddanie
strzału w każdej chwili!

Opowiada Shawn Devlin: „Wtedy jakoś tak uświadomiłem sobie, że nie mam najmniejszej ochoty iść

razem z naczelnikiem w samo serce tej zadymy, i że zostanie w pomieszczeniu, w którym przeprowadzano
wywiad byłoby chyba bezpieczniejsze. Ale muszę powiedzieć, że byłem zadowolony, gdy McCIusky kazał
mi iść ze sobą. Pamiętam, że wychodząc, spojrzałem na Duncana Homolkę, który jadł już chyba dziesiątego
pączka tego dnia, i podziękowałem Bogu za wyciągnięcie mnie z tego cholernego pokoju. Mogłem znajdo-
wać się wszędzie, byle nie obok tego szaleńca, Mickeya Knoxa."

Gdy zamykały się drzwi, Devlin po raz ostatni rzucił okiem na czterech strażników i Kavanaugha, któ-

rych pozostawiono z Mickeyem. Jego przyjaciele i kumple od kielicha.

Za godzinę wszyscy będą leżeć martwi.
***
Zbliżając się wraz z dwójką więziennych strażników do celi Mallory, Jack Scagnetti nie miał pojęcia, co

działo się w skrzydle B. Gdyby nawet ktoś mu o tym powiedział, niewiele by z tego dotarło do świadomości
słynnego detektywa. Wchodził właśnie do tunelu, z którego nie było ucieczki, nie pozostawało mu więc nic
innego jak podążać w jego głąb, do samego końca. Znajdowała się tam Mallory Knox. Swym śpiewem przy-
ciągała go coraz bliżej, niczym syreny, wzywające Eneasza do rzucenia się w morskie fale, prosto w objęcia

ś

mierci.

„Mówiłem mu, że nie powinien wchodzić tam w pojedynkę", opowiadał później Frank Lesh, strażnik,

który towarzyszył Scagnettiemu w jego spotkaniu z przeznaczeniem. „On chyba myślał, że da jej radę. Wie-
lu facetów popełniało wcześniej ten błąd i nie dożywało momentu, w którym mogliby tego pożałować. Ale
nic na to nie poradzisz. Ten facet był jakimś federalnym supergliniarzem czy coś w tym rodzaju. Naczelnik
powiedział, żeby robić to, co każe. Myślę sobie, cholera, może gość jest silniejszy ode mnie, ale ja za żadne
skarby nie chciałbym znaleźć się w tym pokoju oko w oko z tą dziewczyną."

— Wstawaj, moje słoneczko — powiedział Scagnetti stukając do drzwi. Otworzył mu je Lesh. Scagnetti

wszedł do środka i nakazał obu strażnikom opuszczenie celi. „Popatrzyłem na Austina, drugiego strażnika,
zastanowiliśmy się chwilę, ale w końcu żaden z nas nie miał zamiaru mu się sprzeciwiać, więc wyszliśmy.

Poszliśmy w głąb korytarza i żaden z nas nie próbował nasłuchiwać, ale dochodziły nas ich pomruki i

ś

miech tej Mallory. Miała taki przeraźliwy śmiech, jak jakaś psychopatyczna dziwka.

Taki śmiech może ci się przyśnić w nocy, w jakimś koszmarnym śnie. Nieczysty, lubieżny rechot. I my-

ś

lę sobie, że może coś tam się dzieje pomiędzy supermordercą a supergliniarzem. Może on ma zamiar do-

brać się do niej? Ja w każdym razie wolałbym wsadzić swego kutasa w tłuczone szkło. Austin i ja docho-
dzimy do wniosku, że za to, o czym nie wiemy nie będziemy odpowiadać — jeśli będzie z tego jakiś gnój —
więc idziemy sobie w stronę holu na papierosa.

I potem, pamiętam, że nagle Scagnetti zawył jak szlachtowana świnia. Biegnę pod drzwi celi, ale klucze

ma Austin. Stoimy jak wryci, widząc dziewczynę o wadze pięćdziesięciu kilo, która temu wielkiemu faceto-
wi łamie kręgosłup. Z trudem otwieramy drzwi, odciągamy ją na bok, a Scagnetti, wściekły jak nie wiem co,
wyjmuje swój pistolet. Przysięgam, że zastrzeliłby ją wtedy gdybyśmy nie zaczęli wrzeszczeć, żeby przestał.
Wyglądało na to, że ona powiedziała Scagnettiemu, że on ma najmniejszego na świecie czy coś w tym ro-
dzaju, bo przez chwilę on po prostu nie mógł znieść jej obecności na tym świecie. Potem wziął głęboki od-
dech, potem jeszcze jeden, a potem odetchnąłem ja, bo wiedziałem, że Scagnetti nie ma już zamiaru jej za-
strzelić.

background image

I nagle Scagnetti łapie gaz Austina i zaczyna polewać nim Mallory. Początkowo czułem ulgę, bo jej nie

zastrzelił, ale zaczął ją oblewać gazem, a dziewczyna darła się wniebogłosy, i może faktycznie jest morder-
czynią, ale jest też kobietą, więc trochę ciężko było na to patrzeć. Zacząłem myśleć o powstrzymaniu go, ale
w tym momencie otwarły się piekielne wrota i do celi wkroczył uzbrojony w karabin Mickey Knox. Zanim
cokolwiek przyszło mi do głowy. Austin wylądował na ziemi. Wszystko zaczyna się dziać w zwolnionym
tempie, czuję gorąco płynące od karabinowego wystrzału, który rzuca mnie pod ścianę. Dostałem.

I to była ostatnia rzecz, jaką pamiętam."
Gdy Dwight McCIusky opuścił „studio", Mickey Knox postanowił odegrać małą komedię.
Strażnicy, którzy pełnili służbę w bloku z izolatkami pamiętają, że Mickey cały czas wystawał przed lu-

strem czytając sobie w kółko na głos dowcipy z książeczki wydanej przez „Playboya". Nigdy go to nie znu-
dziło i zawsze stanowił dla siebie najlepszą widownię. Niektóre z tych dowcipów były nawet zabawne.

Mickey był zatem w dobrej formie, gdy zabrał się do opowiadania kawału o małym Jasiu, który razem

ze swą starszą siostrą i jej chłopakiem Bobbym pojechał do kina dla zmotoryzowanych.

„Krążył po pokoju tak, jakby chciał, żeby każdy z obecnych poznał się na jego dowcipie", wspomina

Herb Gaines, członek ekipy American Maniacs. „Pomyślałem wtedy, o rany, ten gość naprawdę pragnie
znajdować się w centrum zainteresowania. Ale potem, pamiętam, że zauważyłem, jak Mickey uważnie przy-
patruje się każdemu z nas. Bada, który ze strażników okazuje czujność, a który pochłonięty jest słuchaniem,
dzięki czemu nie byłby w stanie oddać natychmiastowego strzału. Coś niesamowitego, naprawdę. I nadal nie
wiem, jak on to robił. I nie wiem też, kto opiekował się mną podczas tej strzelaniny, z której wyszedłem
cało, a która rozegrała się w pokoju nie większym niż pięć na pięć, ale korzystając z okazji, chciałbym tej
osobie podziękować, kimkolwiek by była."

A dowcip z „Playboya" brzmi mniej więcej tak:
„Mamusia mówi do córki:
—Dobrze, możesz jechać do kina z Bobbym, ale pod warunkiem, że weźmiesz ze sobą Jasia.
Córka się zgadza, wszyscy jadą razem do kina i po paru godzinach wracają. Mamusia bierze Jasia na bok

i pyta:

—No i co się działo? Gdzie pojechaliście?
A mały Jasio, który nie potrafi mówić, udaje, że kogoś całuje.
—Całowali się — domyśla się mama. — I co jeszcze?
Mały Jasio ściska niewidzialne piersi.
— Dobierał się do niej! I co jeszcze? Mały Jasio zaczyna się rozbierać.
— Rozebrali się! No i co dalej? Jasio symuluje stosunek płciowy.
— Zrobili to?! A ty?
Jasio zaczyna się onanizować."
„W tym momencie wszyscy obecni w pokoju wybuchają śmiechem", wspomina Gaines, „włącznie z

Mickeyem, który trzyma w ręku pączek, który wziął sobie z pudełka, podchodząc do Kavanaugha. Gdy rzu-
cał go Homolce, który na pewno by go złapał, Mickey kończył swój dowcip wrzeszcząc: Jasiu, nie!"

„Myślę, że Mickey szybko uświadomił sobie, że najbardziej czujny z nas wszystkich był Kavanaugh,

który miał też najlepsze oko", opowiadał później Devlin, „Być może doszedł do wniosku, że jako pupil na-
czelnika, Kavanaugh miał najwięcej do stracenia."

Homolka w mgnieniu oka złapał rzuconego mu przez Mickeya pączka. W tym momencie Mickey rzucił

się na karabin Kavanaugha i strzelił przed siebie, jako pierwszego trafiając strażnika Zendela, a zaraz potem
Powella. Prowadzący śledztwo opisali to później jako szczęście w nieszczęściu— gdy Powell upadał na pod-
łogę, jego strzelba wypaliła, śmiertelnie trafiając Kurtha, wielkiego, ale sympatycznego kolesia, który znany
był głównie ze swej powolności.

— Ty chyba śnisz Knox, nigdy się stąd nie wydostaniesz — odezwał się leżący w stanie szoku na pod-

łodze Kavanaugh. Strzelanina już przycichła i dla wszystkich w pokoju było już jasne, że bohaterem dnia
jest rzeczywiście Mickey Knox. Aby przypieczętować odniesione zwycięstwo, pochylił się i zgruchotał
Kavanaughowi wskazujący palec prawej ręki.

— Jestem najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na świecie, Kavanaugh. — Mickey zabierał się teraz

za wskazujący palec lewej ręki. Kavanaugh wydał przeraźliwy okrzyk. — A jeśli najbardziej niebezpieczny
człowiek każe ci coś wykonać, to powinieneś dobrze się zastanowić zanim mu odmówisz.

background image

Było jasne, że Kavanaugh nie zamierzał przysparzać Mickeyowi żadnych dodatkowych kłopotów. Po-

dobnie, jak reszta znajdujących się w pokoju osób. Niedobitkom ekipy Wayne'a — kamerzyście Rogerowi
Brinksowi, operatorowi dźwięku Herbowi Gainesowi, zajmującemu się playbackiem Joshowi Richmondowi
i producentowi, Julie Gwenheiler — Mickey kazał iść za sobą. Należy tu dodać, że trzęsącego się ze strachu
Wayne'a Gale'a znaleziono pod biurkiem.

Wydając Rogerowi polecenie (pod karą śmierci) uzyskania jakiegoś obrazu na przenośnej kamerze beta-

cam, Mickey dał zakładnikom sygnał do wyjścia. Za członkami ekipy podążali, trzymając ręce w górze,
Homolka i Kavanaugh. Pozostali wypadli z rejestru żywych.

— Kavanaugh, prowadź do celi Mallory — rozkazał Mickey. — I módl się, żeby była cała i zdrowa.
Gdy otwierały się drzwi, Wayne, w chwilowym przypływie geniuszu, chwycił ze stołu swój komórkowy

telefon. W rezultacie, Ameryka stała się świadkiem najbardziej zuchwałej i skandalicznej w dziejach ludzko-

ś

ci ucieczki z więzienia.

Swoje miejsce w historii światowego dziennikarstwa, Antonia Chavez zapewniła sobie dzięki znalezie-

niu się we właściwym miejscu o właściwej porze.

Zaczynając jako reporter od spraw lżejszego gatunku, przekazując obszerne relacje z różnego rodzaju

uroczystości i spotkań śmietanki towarzyskiej, trafiła później do jakiejś trzeciorzędnej stacji telewizyjnej w
Chicago, gdzie znalazła miejsce jako drugi prezenter nadawanych o godzinie dziesiątej wiadomości. Dwa
miesiące później kierownictwo zadecydowało, że konieczna jest pewna modyfikacja formuły programu,
który stopniowo zaczął podupadać. Na szczęście Antonia ze swą tendencją do ubierania się w przeźroczyste
bluzeczki wydatnie pomogła w powiększeniu, w okresie ostatnich kilku tygodni, widowni programu.

Styliści i charakteryzatorzy przygotowywali właśnie Antonię do pojawienia się na ekranie z zapowiedzią

programu, kiedy nadeszła informacja, że stacja uzyskała połączenie z nadającym na żywo z Batongaville,
prosto z epicentrum więziennych zamieszek, Wayne'em Gale'em. Producent, Scott Mabutt spojrzał na Anto-
nię i pomyślał „ona nie jest gotowa na coś takiego". Ale wiadomość przekazał nie kto inny jak teść Wayne'a
Gale'a, szef całej sieci, nakazując stacji natychmiastowe rozpoczęcie przekazu na żywo.

Faceci odpowiedzialni za techniczną i merytoryczną zawartość programu oszaleli. Transmisja na żywo

jest niemożliwa — mówili. Niemożliwe było bowiem kontrolowanie tego zalewu informacji trafiającego
poprzez fale radiowe do tysięcy domów w całej Ameryce. Całe pokolenie dzieci mogłoby doznać psychicz-
nego uszczerbku oglądając tę szatańską paradę. Z drugiej strony, sieć Wayne'a dojrzała wyjątkową okazję do
zajęcia pozycji bezdyskusyjnego lidera wśród stacji telewizyjnych w tym sezonie. Przy okazji, zaowocowa-
łoby to w przyszłości rekordowymi dochodami z reklam. Postanowiono więc, że transmisja rozpocznie się z
sześćdziesięciosekundowym opóźnieniem, co stworzyło wygodną dla sieci sytuację; cokolwiek pojawiało się
na ekranie, było, z punktu widzenia dziennikarskiej autentyczności, całkowicie uzasadnione. W rezultacie,
osoba odpowiedzialna za ewentualne cięcia w programie, nie miała tej nocy zbyt wiele do roboty.

Po chwili, telewidzowie w całej Ameryce ujrzeli na swych odbiornikach napis:
WIADOMOŚCI — WYDANIE SPECJALNE
Po grzbiecie amerykańskiej widowni przeszły ciarki, które wywołał metaliczny głos spikera:
—Przerywamy w tym momencie nadawanie naszego programu by połączyć sie z naszym specjalnym

wysłannikiem.

Antonia Chavez, wypchnięta przed oblicze telewizyjnej kamery, zmagała się z krnąbrną słuchawką, któ-

ra za nic w świecie nie chciała wpasować się w jej ucho.

—Dobry wieczór państwu, mówi Antonia Cha-vez. Rozpoczynamy nadawanie specjalnego programu

stacji WDN.

Na monitorach kontrolnych pojawił się obraz. Scott Mabutt gwizdnął cicho, widząc spektakl, jaki roz-

grywał się przed jego oczyma. Nigdy wcześniej, w całej historii telewizyjnych wiadomości, nie widział cze-
goś podobnego. Przemówił cichym, spokojnym szeptem, prosto w ucho Antonii:

— Przenosimy się teraz do zakładu karnego Batongaville...
— Dowiaduję się właśnie, że przenosimy się do zakładu karnego Batongaville — powtórzyła bezbłęd-

nie, — gdzie Wayne Gale, znajdujący się w samym sercu więziennego buntu na dużą skalę, kontynuuje swój
przerwany wcześniej wywiad.

background image

Na ekranie pojawiła się nieruchoma postać Wayne'a. Na pierwszy rzut oka, trudno było dokładnie doj-

rzeć, co właściwie się dzieje, ale chociaż ostrość obrazu zmieniała się co chwila, Amerykanie, jak zamuro-
wani, siedzieli w swych fotelach, obserwując ze zdumieniem burzliwy przebieg wypadków.

— Z Batongaville mówi do państwa Wayne Gale — krew i ludzkie zwłoki, których wokół mnie jest cała

masa, mówią nam, że ostatni rozdział księgi zatytułowanej „Mickey i Mallory" wciąż czeka na napisanie —
oznajmił Wayne drżącym głosem. Kamera, kołysząc się jak szalona na ramieniu Rogera, przekazywała obraz
chaosu, który panował już w całym więzieniu. Korytarze wypełnione były dymem i odgłosami strzelaniny.
Więźniowie skakali po wewnętrznych rusztowaniach atakując i tak już okrutnie zdziesiątkowanych strażni-
ków, a także tłukąc się z wściekłością między sobą. Wayne stał nieco skulony, cofając się gdy Roger celował
w niego swą kamerą.

— Tu, w Batongaville wybuchła niesamowita wojna. Czegoś takiego wcześniej nie widziałem. Grenada.

Zatoka Perska...Batongaville — nazwy tych miejsc będą wkrótce wymieniane jednym tchem ...

Roger gwałtownie zakołysał kamerą, tak by złapać Mickeya, który pojawił się w korzytarzu i, prowa-

dząc za sobą posklejanych taśmą zakładników, jednym strzałem unieszkodliwiał właśnie jednego z więź-
niów. Pozostali pensjonariusze zakładu karnego przebiegali z dzikim wrzaskiem tam i z powrotem, zatrzy-
mując się czasami przed obiektywem by popatrzeć lub strzelić głupią minę.

„To trochę dziwne, ale spojrzałem na Mickeya i jego spluwę z uczuciem bezpieczeństwa", wspominał

później Herb Gaines. „To było jak spełnienie najgorszych obaw. Gdziekolwiek spojrzałeś, tam wieszano,
gwałcono, przebijano na wylot. Zanim ujrzałem więźniów niosących na kiju niczym totem głowę jednego ze
strażników, uświadomiłem sobie, że dzieje się tu coś, co zobaczyć mogłem jedynie w najokropniejszych
nocnych koszmarach."

Kavanaugh gorliwie wypełniał rozkazy Mickeya, czyli prowadził go do celi Mallory. Było to możliwe

dzięki temu, że grupa buntowników, zabijając przy okazji trzech strażników, wdarła się do więziennego cen-
trum operacyjnego, uzyskując tym samym dostęp do wszystkich bram, które natychmiast otwarto na oścież,
jak również do tajnych kartotek, w których — na nieszczęście zainteresowanych — znajdowały się nazwiska
więziennych konfidentów.

ś

adna z tych rzeczy nie interesowała jednak Mickeya Knoxa, który przez korytarze podążał na spotkanie

ze swym przeznaczeniem.

—To tu — oznajmił Kavanaugh wskazując przed kamerą rozpostartymi palcami zamknięte drzwi do ce-

li.

Przy oślepiającym blasku reflektorów, Mickey, trzymając broń w pogotowiu, kopniakiem utorował sobie

drogę do środka.

—Kochanie, już jestem.
Oczom jego i całej amerykańskiej widowni ukazał się obraz leżącej na podłodze, sponiewieranej Mallo-

ry. Mickey, jak to Mickey — najpierw strzela, potem myśli, jako pierwszy rozstał się więc z tym światem
strażnik Austin. Drugi strażnik, Lesh, chwycił swój pistolet strzelając na prawo i lewo, ale i on, trafiony
przez Mickeya, przeleciał na drugi koniec celi.

Prawdopodobnie zanim zorientował się do kogo strzela, Scagnetti otworzył ogień. Pierwsze strzały zabi-

ły technika American Maniacs Josha Richmonda, który nie zdążył schować się za martwym Austinem.
Również Mickey padł na ziemię, kryjąc się za wciąż ciepłym ciałem Richmonda. Broń wycelował prosto w
Scagnettlego.

Przedstawienie toczyło się dalej. Jeden z nich musiał dzisiaj zginąć.
Przypominało to pojedynek w „O.K. Corral". Po jednej stronie Mickey Knox, nadzwyczajny okaz ma-

sowego mordercy, facet, który wie czego chce, posiadający charyzmę, zdolną ująć za sobą amerykańskie
społeczeństwo. Po drugiej stronie Jack Scagnetti, osławiony stróż prawa, obrońca milczącej większości, któ-
rego krucjata na rzecz sprawiedliwości sprawiła, że miliony ludzi mogły spokojnie chodzić spać.

— Wygląda na to, że mamy pata — te słowa Mickeya utkwiły w świadomości telewidzów mocniej niż

Schwarzeneggerowskie „Jeszcze tu wrócę" czy „Tak naprawdę, kochanie, to mam to wszystko gdzieś" Rhet-
ta Butlera.

Po raz pierwszy w swojej trzydziestodwuletniej karierze Scottowi Mabbuttowi zabrakło słów. Stan taki

zawdzięczał przytomności umysłu Antonii Chavez, która dzielnie domagała się od Wayne'a jakiegoś komen-
tarza.

background image

— Wayne? Wayne? Słyszysz mnie? Co tam się u was dzieje ...?
Wydawało się, że słowa Antonii przywracają Wayne'owi kontakt z rzeczywistością. Być może sprawiła

to również wzrastająca w błyskawicznym tempie liczba widzów przed telewizorami. Wayne zdjął kamerę z
ramienia Rogera i wycelował ją prosto w oblicze Scagnettiego, niepomny faktu, że gdyby detektyw zaczął
strzelać, Wayne niechybnie wylądowałby na stercie martwych ciał tuż obok Mickeya.

Scagnetti nie miał zamiaru wycofywać się. Zbyt wiele siedziało w nim profesjonalnego gliniarza, by

mógł pozwolić temu cwelowi na ucieczkę.

— Rzuć karabin, gnojku, ręce na kark i twarzą do ziemi!
— Bo co? Chcesz mnie zranić, czy co? — spytał niebezpiecznie opanowany Mickey.
— Ja nigdy nikogo nie zraniłem. Moja spluwa jest wycelowana prosto między twoje oczy, Knox. Jeśli

nie rzucisz tej zabawki, to rozwalę cię w trzy dupy, a jeśli masz mnie na muszce, to lepiej strzelaj. Raz...

Scagnetti był zdecydowany na wszystko.
— Wayne, co tam się dzieje? — dopytywała się Antonia Chavez.
— Dwa ... — odezwał się Mickey.
Scagnetti był o włos od pociągnięcia za spust, gdy nagle i zupełnie niespodziewanie Mickey postanowił

się poddać.

— Dobra Jack, udało ci się — powiedział, unosząc z rezygnacją lufę karabinu.
Większość spośród członków rekordowej, studwudziestomilionowej publiczności (na taki wynik wska-

zywały też zwykle konserwatywne sondaże firmy Nielsen), uważało, że Jack Scagnetti był tak zaprzątnięty
swym zwycięstwem, że na parę chwil zapomniał o pozostającej w stanie szoku po oblaniu gazem, i leżącej
tuż za nim Mallory. Potem jednak przyszło olśnienie — spekulowano, że być może detektyw po prostu cze-
kał na to aż Mallory podniesie się i własnoręcznie go wykończy, co wydawało sie lepszym wyjściem niż
spędzona po tej stronie krat reszta życia.

Grupy feministyczne były jednak mniej wyrozumiałe; co bardziej bojowe niewiasty twierdziły, że boha-

terski zryw Mallory z widelcem w dłoni był zasłużoną karą dla Scagnettiego za to, co wcześniej zrobił z
Hailey Robbins. Sto dwadzieścia milionów widzów wiedziało o tym, o czym Jack nie miał zielonego pojęcia
— jego zwycięstwo było iluzoryczne, a czas spędzony na tym padole dobiegał końca.

Z dziką wściekłością, Mallory chwyciła Scagnettiego za włosy, odsłaniając przy tym jego gardło i wbija-

jąc w nie zwykły kuchenny widelec. Dławiąc się, detektyw bezradnie upadł na podłogę.

Wayne przeżywał euforię widząc, jak Mallory potykając się o martwe ciała ląduje w bezpiecznych ra-

mionach Mickeya. Jego wrodzony instynkt bulwarowego reportera dał znać o sobie, przyćmiewając jedno-
cześnie wszelkie odruchy samoobrony i ochrony. Wayne bezceremonialnie „najechał" kamerą na szatańską
parę.

— Ten pocałunek nadchodził przez cały rok. Aż wreszcie nadszedł — oznajmił triumfalnie, wtykając

swą głowę przed obiektyw, upewniwszy się wcześniej, że kamera pokazuje go z właściwej strony. — Dzieje
się właśnie coś, co, jak wszyscy byli święcie przekonani, miało nigdy nie nastąpić. W tym momencie, Mic-
key i Mallory są jedynymi ludźmi na tej planecie!

Cała Ameryka z zachwytem obserwowała, jak Roger okrąża wraz ze swą kamerą szczęśliwą parę —

jednak to, przed czym widzowie z niedowierzaniem przecierali oczy, było też niestety łabędzim śpiewem
kamerzysty American Maniacs.

Dla Mickeya Knoxa było to spełnienie przepowiedni, w którą wierzył tak mocno, że gotów był dla jej

spełnienia, bez cienia wątpliwości czy strachu, przewędrować bez szwanku przez piekielną otchłań.

Dla Mallory Knox było to niewiarygodne ukoronowanie jej życia i miłości, niepodważalny dowód na to,

ż

e anioły naprawdę się nią opiekują.

Dla Wayne'a Gale'a było to osiągnięcie nirwany, wywołanej przez mówiące same za siebie wyniki son-

daży firmy Nielsen.

Dla Ameryki było to odrodzenie idei prawdziwej miłości.
Dla Jacka Scagnettlego był to koniec drogi.
Mickey Knox spojrzał na niego, trzymając w dłoni pistolet. Wymierzył... i strzelił.
I nic.
— Spaprałeś sprawę, Jack. Miałeś mnie w garści. Ja wtedy nie miałem już naboi.

background image

Była jeszcze jedna nadzieja, jeszcze jedna szansa. Choć widelec cały czas przebijał na wylot gardło Sca-

gnettiego, detektyw, plując krwią i desperacko walcząc o każdy łyk powietrza, wychodził ze skóry, by do-
sięgnąć leżący na podłodze pistolet.


Mallory była jednak szybsza. Jeśli przemówił wówczas do niej jakiś anioł, gdy schylała się by podnieść

broń, to być może był to anioł Hailey „Pinky" Robbins.

— No i jaka seksowna jestem teraz, co? — spytała Mallory wysyłając Scagnettiego przed oblicze Stwór-

cy.

Jak Ameryka długa I szeroka, tabuny nastolatków wyległy na ulice i place, zapełniając również bary i

kluby, by przy świetle świec oczekiwać ponownego nadejścia Knoxów. Historia Stanów Zjednoczonych nie
znała dotąd wypadku, który w podobny sposób jednoczyłby amerykańską młodzież w chorej fascynacji i, co
pozostaje niewytłumaczalne i przerażające zarazem, moralnym poparciu, udzielanym parze morderców.

Powskakiwali do swych samochodów i wyruszyli przed siebie z dziką beztroską, w głębokiej pogardzie

mając wszelkie znaki drogowe, prawo i porządek na drogach. Szaleństwo, które znalazło swe ujście w Ba-
tongaville, udzieliło się poprzez fale eteru niemal całemu społeczeństwu. Policja zrezygnowała z zatrzymy-
wania choćby najbardziej zuchwałych chuliganów, koncentrując swe wysiłki na próbach zapanowania nad
przewalającą się przez ulice tłuszczą. Sytuację pogarszała dodatkowo obecność wracających do domów pija-
nych kibiców futbolu amerykańskiego, nie mogących się nadziwić, skąd nagle wzięło się tu tak wielu mło-
docianych wielbicieli drużyny z Dallas. Cała Ameryka z zapartym tchem zastanawiała się czy miłość Mic-
keya i Mallory okaże się dostatecznie mocna, by bezpiecznie wyprowadzić ich z Batongaville.

18

Gdy Dwight McCIusky wkraczał do posterunku strażników na zewnątrz głównego wejścia, wiedział, że

przegrał z kretesem.

Wychodził właśnie ze swego pokoju, gdzie przed chwilą zbierał solidne cięgi od wysokiego urzędnika

policyjnego — w pierwszej kolejności za dopuszczenie do przeprowadzenia telewizyjnego wywiadu na tere-
nie więzienia — gdy dotarła do niego wiadomość, że więźniowie przejęli kontrolę nad posterunkiem dowód-
cy warty, znajdującym się wewnątrz głównego budynku. Ponieważ bramy były już pootwierane na oścież,
należało za wszelką cenę nie pozwolić buntownikom na wydostanie się na zewnątrz.

Shawn Devlin podążał niczym cień za McCIuskym. Obaj weszli do pomieszczenia strażników, gdzie

ostatecznie Devlin zdał sobie sprawę ze skali obecnych rozruchów. „Strażnik Towery wpatrywał się w rząd
monitorów i odchodził od zmysłów", wspominał Devlin. „Gdy sam spojrzałem na ekran, nie musiałem się
dłużej zastanawiać, dlaczego Towery oszalał."

I nawet obecnie, po upływie sześciu miesięcy, głos Devlina załamuje się wraz z przypływem okropnych

wspomnień. Ręce zaczynają drżeć, a Shawn, dla uspokojenia skołatanych nerwów sięga po kolejnego papie-
rosa, rozpoczynając jednocześnie opisywanie grozy i chaosu, jakie jawiły się wówczas jego oczom:

„W więziennym zakładzie fryzjerskim ujrzałem siedzącego na fotelu Baltina. Trzymało go dwóch ło-

trów, podczas gdy trzeci przykładał mu do gardła brzytwę. Z kolei Surran tkwił jakoś tak do góry nogami w
płonącym kontenerze na śmieci. Jakiś biedny gnojek, nawet nie byłem w stanie go rozpoznać, wisiał pod
dachem rotundy, cały we krwi, gardło roztrzaskane. I Zoumas...", Devlin na chwilę zamilkł starając się zna-
leźć odpowiednie słowa. „Zoumas, gość, z którym chodziłem na ryby i który pomagał mi w przeglądzie sil-
nika mojego Camaro 396 R/S, rocznik 68 ... nie, naprawdę, nie mam ochoty opowiadać o tym, co oni z nim
robili w jadalni. Byłem prawie szczęśliwy, gdy usłyszałem, że go zaraz potem zabili, bo nigdy później nie
chciałbym spojrzeć mu prosto w twarz. Wiedziałem, że gdybym to był ja, to wolałbym natychmiast umrzeć."

Devlin, patrząc na krwawą jatkę, w której ginęli jego przyjaciele, znalazł się na skraju psychicznego wy-

czerpania. McCIusky aż trząsł się z wściekłości. Dla Sparky Nimitza, fana muzyki bluesowej, który dwa lata
temu przeniósł się do Chicago aż z Brooklynu, nadeszły ciężkie chwile. Przekazywał właśnie naczelnikowi
najnowsze wiadomości:

— Wydostali się na wolność, panie naczelniku— oznajmił podekscytowany.
Początkowo jednak do McCIuskyego nie docierało to, o czym mówił Sparky.
— Co takiego? — spytał.
— Oni ... oni są na wolności, szefie. Mickey i Mallory są na wolności.

background image

Do McClusky'ego w końcu coś trafiło.
— Co to znaczy, „są na wolności"?
— Są uzbrojeni — ciągnął Sparky. Słowa i zdania zaczęły zlewać się w jeden potok. — Wzięli ze sobą

ekipę Wayne'a Gale'a, Kavanaugha i Homolkę. Scagnetti nie żyje. Mają ze sobą kamerę i to wszystko jest
teraz w telewizji!

McCIusky popatrzył nieruchomym wzrokiem tak, jakby jakaś wewnętrzna eksplozja zablokowała jego

władze umysłowe. Po chwili jednak odzyskał zdolność mówienia.

—O nie! — wrzasnął. — Te dwa zdeprawowane dupki, te pierdolone skurwysyny zrobiły coś takiego w

moim więzieniu. Już ich widzę, jak wiszą! Dosyć tego, Sparky, albo ja, albo oni!

„Sparky nie był geniuszem", opowiadał później Devlin, ale wiedział, podobnie jak my wszyscy, że nie

był to dobry omen. Słyszeliśmy wcześniej opowieści o zamieszkach w więzieniu w Santa Fe w roku 1982
znanych powszechnie jako „Diabelska Rzeźnia". Najpoważniejszy bunt w historii amerykańskiego więzien-
nictwa. Ale te opowieści nijak miały się do tego, czego właśnie byliśmy świadkami. A obecność faceta, któ-
ry wykazywał wręcz psychiczne skrzywienie na tle brania odwetu, czym był zainteresowany bardziej niż
odzyskaniem kontroli nad sytuacją w więzieniu, stanowiła dla nas niezłą gwarancję tego, że możemy nie
doczekać jutra.

Byliśmy wstrząśnięci jego reakcją, ale tylko Sparky miał odwagę odezwać się w takiej sytuacji.
— O czym pan mówi, szefie? — zdziwił się. — Całe więzienie stoi w płomieniach, a pan tu nawija o

tych dwóch wypierdkach.

McClusky'ego jednak pożerała wściekłość.
— Będę śledził te dwa szczurze bękarty, będę ich gonił jak jakieś dwa zasyfione kundle, którymi
zresztą są! — wypluwał z siebie. A potem rozkazał przysłać „zieloną bandę", specjalną jednostkę tak-

tyczną, która pozostawała w ciągłej gotowości bojowej na wypadek, jaki właśnie miał miejsce w Batongavil-
le. Nazwa wzięła się od fluoryzujących, cytrynowozielonych kombinezonów, jakie nosili członkowie jed-
nostki.

Devlin w równym stopniu emanował wściekłością i niedowierzaniem; mógł od ręki zaproponować inne,

znacznie bardziej sensowne sposoby wykorzystania „zielonej bandy", jak na przykład ratowanie życia straż-
ników. Ale to McCIusky, a nie on, decydował o takich rzeczach. Naczelnik zaś wydawał się być opętany
tylko jedną myślą.

— Ta dwójka dziś jeszcze będzie gryźć ziemię.
Mickey i Malłory mogliby zostać najsłynniejszą parą kochanków na świecie, ale wrodzony instynkt

mówił im, że teraz należy walczyć o przetrwanie, miłość zaś nakazywał odłożyć na później. Amerykańskich
telewidzów zdumiewał fakt, iż oboje poruszali się niczym jedna całość, porozumiewając się bez słów, intu-
icyjnie wskazując sobie nawzajem drogę i ustalając, kto w danym momencie ma iść pierwszy, i z której stro-
ny.

Mickey pociągnął Wayne'a za kołnierz jego koszuli.
— Hej, przyjacielu, jak ty się tu dostałeś?
— Przyjechaliśmy dobrze wyposażonym wozem transmisyjnym — odparł poufale Wayne.
— Gdzie go zaparkowaliście?
— Na zewnątrz, przed główną bramą.
— No to idziemy tam. Pozwól, że zaopiekuję się kluczami.
Wayne bez szemrania wypełnił polecenie.
—Mamy wóz, hurrraaa! — zawołał Mickey.
Nagle, gdzieś pomiędzy więzienną kafeterią a zakładem fryzjerskim, odezwał się komórkowy telefon

Wayne'a. Jak okiem sięgnąć, trwały zamieszki. Więźniowie, uodpornieni na przetaczające się raz po raz
obłoki gazu łzawiącego, podpalali co się dało i rzucali własnoręcznie wykonanymi granatami. Najpopular-
niejsza „dyscyplina sportu", zabijanie strażników, zaczęła ustępować innej konkurencji, a mianowicie tortu-
rowaniu kapusiów. Zasoby żywych strażników kończyły się, a szturmowano już pomieszczenia dla więź-
niów z ochroną — AO. Tajne kartoteki więzienne znalazły się w rękach buntowników, nie istniały już żadne
tajemnice. Kto doniósł kiedyś na swego kumpla, od tej chwili pozostawał na jego łasce i niełasce. Demon zła
zwyciężał.

—Kochanie, nic się nie stało! Przysięgam! Jestem ci cały czas wierny! — krzyczał Wayne.

background image

W tym momencie wleciał na niego jakiś umierający więzień. Był dokładnie oskalpowany, a na jego ple-

cach widniał napis DONOSICIELSKA ŚWINIA. — Pogadamy o tym, jak wrócę ... Oczywiście, że nie ... To
jest gorsze niż jakiś zasrany Bagdad! Dolores, słuchaj, ja cię kocham!

Wayne wyłączył telefon. — Pieprzona krowa!
— Dalej! — zawołał Mickey, gdy całą grupą przebijali się przez hol. Kolumna zakładników składała się

teraz z Wayne'a, Julie, Rogera, Franka, Kavanaugha i Homolki. Herb Gaines skorzystał z okazji i rzucił się
do szaleńczej ucieczki w momencie, gdy jeden z więźniów zaatakował Wayne'a i Mickey zmuszony był go
bronić.

„Od początku było jasne, kto był najcenniejszym zakładnikiem Mickeya", opowiadał Gaines. „Przy-

puszczam, że wówczas jego własne bezpieczeństwo zależało bardziej od utrzymania Wayne'a przy życiu niż
od zabicia mnie." Gainesowi udało się opuścić budynek i schować się pod stertą śmieci, którą jakimś niezba-
danym wyrokiem opatrzności pozostawiono nie sprzątniętą. Ukrywał się tam do następnego dnia, dopóki
teren więzienia nie został oficjalnie zabezpieczony.

Znajdujące się w górze reflektory, omiatały przestrzeń tam i z powrotem. Z południowego korzytarza

wybiegła grupa zielono ubranych, uzbrojonych komandosów i skierowała się ku skrzydłu G.

Mickey Knox nie miał wyboru i musiał skierować swój „zastęp" w drugą stronę korytarza. Ale na jego

końcu czekało już pięciu strażników, którzy wybrali na swój „okop" właśnie to miejsce.

Wydawało się, że nie ma już żadnej ucieczki.
Strażnicy otworzyli ogień i po chwili Ich strzały trafiały kolejnych zakładników. Najpierw Roger, a ra-

zem z nim na podłodze wylądowała kamera betacam. Potem Julie, która rozpaczliwie próbowała rozerwać
taśmę klejącą wokół nadgarstka, usiłując w ten sposób oddzielić się od martwego Rogera. Zupełnie niepo-
trzebnie. Potem przyszła kolej na Franka, którego klatka piersiowa eksplodowała na cały korytarz niczym
jakiś gigantyczny pomidor.

Wayne Gale oszalał. W ułamku sekundy jego mózg zaczął pracować na zwiększonych obrotach, grad

pocisków zatarł wszelkie różnice pomiędzy tym, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. W desperackim odru-
chu ratowania skóry za wszelką cenę, Wayne rozerwał taśmę, łączącą go z Kavanaughem, wyciągnął półau-
tomat Glocka ze swego wysokiego buta i rzuciwszy się na podłogę zaczął strzelać do strażników, znajdują-
cych się na drugim końcu korytarza.

Szczęście powoli zaczynało opuszczać Mickeya i Mallory, choć nie przestawali strzelać na prawo i lewo.

Zarówno „zielona banda" z jednej strony, jak i oddział strażników z drugiej nie zmniejszały siły ognia. Mic-
key krzyknął na Mallory, która natychmiast i bez słowa rzuciła mu nowy magazynek.

Gdy Mickey zajęty był ładowaniem broni, strzelanina nagle ucichła. Spojrzał w głąb korytarza, gdzie

przed chwilą stała czwórka strażników. Wszyscy zginęli.

Chwilę później zza martwych ciał wyłoniła się jakaś postać. Szczupła, mająca około lat czterdziestu i

nieco wyłysiała — osobnik ów wyglądał raczej na państwowego urzędnika niż na mordercę.

— Kim ty, kurwa jesteś? — spytał Mickey spoglądając na osobnika trzymającego dymiący jeszcze kara-

bin, dzięki któremu strażnicy rozstali się z tym światem.

— Jestem Owen — padła odpowiedź.
— Czego od nas chcesz? — spytał Mickey.
—Chcę, żebyście poszli ze mną — odparł Owen.
Batongaville było ostatnim miejscem, w którym Mickey spodziewał się spotkać członka swego własne-

go fan klubu.

—Teraz nigdzie nie idziemy — oświadczył Mickey.
Owen uśmiechnął się zagadkowo.
—Chodźcie — powiedział.
Zresztą nieważne, kim był ten facet — nosił więzienną bluzę i nie strzelał do nich, czego nie można było

powiedzieć o zbliżających się w ich stronę zielonych komandosach.

—Dalej, kochanie. Chodź, Wayne — powiedział Mickey. — I weź kamerę.
— Dzień dobry, mówi Antonia Chavez. Jeśli dopiero teraz zaczęli nas państwo oglądać, to spieszę do-

nieść, że nadajemy na żywo z więzienia Batongaville, gdzie Wayne Gale jest zakładnikiem Mickeya i Mallo-
ry uciekających w tym momencie na wolność pod osłoną ogromnego buntu, jaki tam wybuchł. Wayne, czy
nas słyszysz?

background image

Technicy stawali na głowie by ze zniszczonej kamery betacam wydobyć jako taki obraz. Wayne znaj-

dował się w jakimś ciemnym i wąskim korytarzu; bez dodatkowego oświetlenia, trudno było odgadnąć, kto
spośród członków ekipy pozostaje przy życiu. Wayne'a nieustannie paraliżował strach — maszerował pochy-
lony,, starając się uniknąć spotkania z jakąś zdradliwą kulą, rozmawiając jednocześnie przez telefon komór-
kowy ze swą żoną Dolores, której imię z czasem stało się w amerykańskiej świadomości synonimem słowa
„suka".

— Nie wiem za bardzo, dokąd w tej chwili idziemy — meldował Wayne. Zdążył już zdjąć z szyi swój

krawat i niczym stary komandos przewiązać go wokół głowy, przy okazji prowizorycznie opatrując zranione
od karabinowego wystrzału ucho, które krwawiło coraz intensywniej.

— Jesteśmy w korytarzu łączącym część zachodnią i wschodnią skrzydła B — oznajmił beznamiętnie

Owen. — Te dziury, które widzicie, odchodzą do każdej z cel. To, co spływa tymi rurami, to ścieki. Ale to
nasza jedyna droga ...

— Zamknij się — ostrzegł go Mickey. — Ten sprzęt — tu wskazał na kamerę, — wciąż pracuje.
I rzeczywiście, kamera wciąż działała. Na zewnątrz więzienia Katherine Ginniss w towarzystwie bata-

lionu policji stanu Illinois, siedziała przed ekranem maleńkiego telewizora firmy Sony i obserwowała drama-
tyczny przebieg wypadków.

Przybyła do Batongaville przed godziną, oczekując ostatecznego rendez-vous z Jackiem Scag-nettim w

biurze naczelnika więzienia. Teraz nie miała tu nic do roboty. Ale i jej, podobnie jak reszcie kraju, udzieliła
się fascynacja przerażającym spektaklem (a może było to nieznośne uczucie niedokończonej roboty) — dość
powiedzieć, że Katherine Ginniss z zapartym tchem obserwowała, jak Mickey Knox i jego świta wychodzą z
więziennych ciemności na światło dnia.

I wyszli — wydostając się otworem kanalizacyjnym na drugim piętrze wschodniej części skrzydła B.
Wayne prowadził okrojoną do osób Kavanaugha i Homolki karawanę zakładników. Na zewnątrz czekał

już strażnik z karabinem wycelowanym w Wayne'a.

— Nie strzelaj! Jestem Wayne Gale! Nie strzelaj!!! — wrzasnął Wayne. Pechowy strażnik zawahał się

przez moment, co wystarczyło, by Wayne władował w niego całą zawartość magazynka swojego Glocka.

Dmuchnął potem, niczym Brudny Harry, w dymiącą lufę pistoletu, a krążąca w żyłach adrenalina wywo-

łała w nim uczucie własnej potęgi. Jedno zabójstwo sprawiło, że osiągnął to, czego nie były w stanie wywo-
łać u niego całe lata jungowskiej psychoanalizy.

—Jestem żywy! Po raz pierwszy w moim życiu! Ja żyję! Dziękuję ci, Mickey!
Mickey Knox od samego początku buntu zachowywał jednak przytomność umysłu i uświadomiwszy so-

bie, że zabić może cię każdy idiota z bronią w ręku, skwapliwie skorzystał z okazji i rozbroił Wayne'a i na
powrót obarczył go kamerą.

—Musisz wziąć się w garść, stary — zwrócił uwagę rozczarowanemu dziennikarzowi.
Za najbliższym narożnikiem, mieli zamiar zejść na pierwsze piętro. Ale na podeście między kondygna-

cjami, blokując uciekinierom drogę na główny korytarz, a co za tym idzie na wolność, stał Dwight McCIu-
sky, osłaniany z obu stron przez swych komandosów, którzy zresztą przed chwilą odzyskali parter we
wschodniej części skrzydła B.

—Koniec zabawy, Knox. Zostaw ich!
Mickey chwycił Kavanaugha i wypchnął go na schody.
— Nie strzelaj, albo go rozwalę — ostrzegł naczelnika.
McCIusky zauważył to, co zdołało umknąć uwadze Mickeya,
— On już jest martwy, ty śmieciu! Gówno będziesz miał z tego wszystkiego! Ognia!
Shawn Devlin wiedział, że przekroczył w tym momencie jakąś nienaruszalną do tej pory granicę, gdy

wraz z członkami oddziału specjalnego faszerował Kavanaugha seriami karabinowych pocisków. Ciało nie-
szczęśnika wykonywało jakiś niesamowity taniec, a pochylony Mickey złapał już Homolkę.

Ale Mallory była szybsza, chwytając Wayne'a za szyję, przyciskając mu do skroni pistolet i, wyprze-

dziwszy Mickeya, zaczęła przeciskać się przez wąską klatkę schodową.

—Cofnąć się śmierdziele, albo go rozpieprzę! Cofnąć się albo go rozpieprzę!

ś

aden z policjantów nie opuszczał broni. „Ten facet specjalnie nas nie obchodził", wyznał później Dev-

lin. Wayne zaczął pochlipywać.

— Nie strzelajcie! Błagam was, nie strzelajcie! Proszę, proszę, proszę...

background image

— Gale, zamknij paszczę, ty fiucie! — wrzasnął McCIusky, zdziwiony, że jeszcze w takiej sytuacji ta

dwójka potrafi wzbudzić w nim jakiś żal.

— Mickey i Mallory, słuchajcie no tylko...
— Sam zamknij paszczę! Nic nie chcę słyszeć! — zawołał Mickey.
— Mallory, jestem pewien, że to rozumiesz — jeśli zabijesz tego fiuta ...
Mallory popchnęła Wayne'a od tyłu.
—Łapa do góry!
Wayne posłusznie uniósł rękę. Mallory przestrzeliła na wylot jego dłoń.
Telewizyjni cenzorzy byli do tego stopnia zaszokowani tym , co widzieli na ekranie, że zapomnieli wy-

ciszyć Wayne'a, wrzeszczącego „cholerni bandyci!!!"

Policjanci odskoczyli do tyłu.
Po północnej stronie schodów pojawiła się sylwetka Owena Trafta.
—Mickey, chodźcie tu. Znalazłem wyjście!
Kamera na ramieniu Wayne'a powędrowała w stronę łaźni na drugim piętrze, kiedyś lśniącej bielą
kafelków, dziś zbryzganej krwią, co przypominało sklep rzeźnika z ludzkim mięsem. Spod sufitu zwisali

zarówno więźniowie, jak i strażnicy. Z ich rozprutych ciał bezładnie zwisały wszelkie wnętrzności.

Wołanie stojącego na schodach McClusky'ego było wyraźnie słyszalne.
— Sześćdziesiąt sekund i zjawiam się tam u was!
Któż z nas nie pamięta tego nieznośnego napięcia, towarzyszącego ostatnim, jak wówczas sądziliśmy,

chwilom spędzonych na Ziemi przez Mickeya i Mallory Knoxów?

Antonia Chavez, ze spokojem obsługiwała pośpiesznie organizowane telefoniczne rozmowy z gośćmi z

różnych stron kraju. Była pośród nich ciotka Mickeya, Ofelia, był też Darryl Gates z uni-versytetu Harvarda,
specjalista od psychologii kryminalnej, czy w końcu przekonany o własnej wyższości, obrażony na wszyst-
kich, wysoki urzędnik policyjny stanu Illinois. Antonia zdołała zapełnić luki w transmisji komentarzami i
rzeczowymi pytaniami. Obserwowała ją cała Ameryka, a Antonia, niczym wycieczkowy pilot prowadziła
wszystkich poprzez tę jedyną w swym rodzaju orgię nadawanej na żywo przemocy i sensacji.

Nikt też nie musiał dawać jej znać. gdy trzeba było przerwać reminiscencje ciotki Ofelii dotyczące

pierwszej szkolnej zabawy Mickeya — nadchodziło ostateczne rozstrzygnięcie, McCIusky miał ich już w
garści i nie wyglądało na to, że naczelnik, wraz z oddziałem osłaniających go wściekłych strażników pozwo-
li wyjść uciekinierom cało.

Oddająca się uroczystemu czuwaniu młodzież zamarła. Nastoletnie dziewczęta zaczęły płakać, przera-

ż

one perspektywą bezpośredniej transmisji masakrowania demona miłości, który był obiektem ich mło-

dzieńczych marzeń i fantazji.

Widzieliśmy to wszyscy, a oczekiwanie zapierało nam dech, gdy nagle odezwał się komórkowy telefon

Wayne'a. Była to Dolores. Ale Wayne odnalazł w końcu swą prawdziwą tożsamość, w co zresztą wierzyła
cała widownia. W ostatnich, jak się wówczas wydawało, chwilach swego życia, Wayne zwrócił się do żony
z uczuciem nowej mocy, jaka w niego wstąpiła, wydzierając się nad tracącymi swą moc bateriami telefonu.

—Zapomnij o wszystkim ty suko! Słyszysz? ... Nie wracam do domu! Uwolniłem się od ciebie. I żyję!

Po raz pierwszy mogę powiedzieć, że śYJĘ! No więc — odpierdol się ode mnie!

Wayne rozłączył się. A każdy, kto w tym momencie miał jeszcze nadzieję, że ucieczka się powiedzie,

musiał srogo się zawieść, widząc, jak Mickey pochyla się by pomóc Mallory w bandażowaniu krawawiącej
rany.

— Cokolwiek się stanie, pamiętaj, że cię kocham ... — powiedział cicho, okazując jej, po raz pierwszy

od tego dramatycznego momentu ponownego spotkania, odrobinę prawdziwej czułości. Dla Mickeya waż-
nym wydawało się uczynienie tego właśnie teraz; mogła to być przecież ostatnia ku temu okazja.

— Kochałem cię bardziej, niż samego siebie ...
Mallory spojrzała mu prosto w oczy z miłością i przebaczeniem. Ta scena wzruszyła wszystkich.
—Wiem już. Nie wydostaniemy się stąd, co?— powiedziała. — Do diabła więc z wracaniem do naszych

cel. Zbiegnijmy tymi schodami strzelając przed siebie, wyjdźmy na zewnątrz i rozwalmy tych skurwysynów
— tylu, ilu będziemy w stanie.

Oczyma duszy Mickey ujrzał to, o czym mówiła Mallory. Lecz była to perspektywa, której, ze względu

na swą ukochaną, nie mógł zaakceptować.

background image

— To romantyczna fikcja — stwierdził. — Ale postąpimy tak, jeśli zawiodą wszystkie inne sposoby.
Wyczerpanie powoli ustępowało, a w umyśle Mickeya zaczął rodzić się nowy plan. Wstał, przyglądając

się rozhisteryzowanemu Duncanowi Homolce.

—Masz żonę?
—Ja nie chcę umierać — zaszlochał Homolka.
Uderzeniem otwartej dłoni Mickey przywrócił go do zmysłów.
—Pytałem, czy masz żonę?
Tymaczsem Wayne ponownie starał się nawiązać łączność telefoniczną. Tym razem ze swą dziewczyną

Ming.

—Będę dziś wieczorem z nową dawką podniecających rozkoszy. Nasypię trochę ostrego pieprzu na two-

ją...

Ale Ming nie wydawała się być zachwycona nowym wcieleniem Wayne'a, co zasygnalizował krótki sy-

gnał przerywanego połączenia.

—Ming! Ming! — krzyknął Wayne, rzucając w końcu komórkowcenn o ścianę, zresztą ku uldze

wszystkich, którzy mieli już dość wysłuchiwania opowieści o domowych problemach Wayne'a.

— Powszechnie szanowany dziennikarzu —zawołał Mickey, zajęty obecnie czynnością przymocowy-

wania lufy swego karabinu do szyi Duncana Homolki. — Chciałbym, abyś poznał Duncana Homolkę —
powiedział zabierając się dopodobnych zabiegów na Wayne'ie.

Gdy Mickey okręcał taśmę klejącą wokół jego szyi, Wayne grzecznie przywitał się z Duncanem.
—Jedyny sposób, w jaki możemy przedostać się do bramy frontowej polega na tym, żeby oni bardziej

nie chcieli zabić was niż chcą zabić nas— oznajmił Mickey. — Na kolana, Wayne.

Mickey chwycił kamerę i umieścił ją na ramieniu Wayne'a.
—Zdaje się, że pragnąłeś kontaktu z rzeczywistością, co?
—Nazywam się Wayne Gale! Jestem gwiazdą programu American Maniacs!
Wayne dostał się w zasięg wzroku McCIusky-'ego i jego goryli. Trzymał kamerę w ręku i filmował sie-

bie samego.

„Zauważyłem, że prawa ręka Mickeya przytwierdzona jest do spustu, a kolba jego spluwy dokładnie

przywiązana do szyi Wayne'a," opowiadał Devlin.

—Każdego tygodnia ogląda mnie czterdzieści milionów ludzi! — ciągnął Wayne, a jego głos przepeł-

niony był histerią. — Jestem cenionym dziennikarzem, zdobywcą nagrody Edwarda R. Murrowa i wielu
Innych!

McCIusky zastygł w bezruchu, nie bardzo wiedząc, co czynić. Pragnął tylko jednej rzeczy — zadusić

własnoręcznie Mickeya Knoxa, co na pewno próbowałby zrobić, gdyby nie powstrzymywał go przed tym
Sparky Nimitz.

„Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że jeżeli załatwimy Mickeya albo Mallory, zginą również Wayne i Ho-

molka. Moglibyśmy próbować, gdyby nie było tam kamery, ale żaden z nas nie miał ochoty odgrywać po-
wtórki ze sprawy Rodneya Kinga — sądziliby nas ludzie, którzy całe zajście znaliby jedynie z taśm wideo,
nie byli tam obecni i nie mogli wiedzieć, co wówczas czuliśmy", wspominał Devlin.

I właśnie na to liczył Mickey Knox.
— Jesteście na wizji! — krzyczał Wayne. — To wszystko idzie na żywo! Jeśli któryś z was zrobi mi co-

kolwiek, moja sieć poda do sądu Dwighta McClusky'ego, cały urząd szeryfa i samego gubernatora. Moi lu-
dzie podadzą do sądu każdego, kto otworzy ogień ...

Mickey wiedział co robi. Na policjantach zrobiło to duże wrażenie.
— Przejście! — wrzasnęła Mallory. śywa ściana stróżów prawa i porządku zaczęła się cofać.
Kamera śledziła cudowny pochód całego konwoju pod swego rodzaju namiotem. Przed nimi, z jedno-

stajnym odgłosem rozwierała się gęsta gromada karabinów i policjantów, tworząc dwa, równoległe rzędy,
wychodzące z klatki schodowej i poprzez ostatni korytarz osiągające więzienny plac apelowy.

Wolność. Po drugiej stronie wrót.
Wayne wył, Duncan bełkotał. Policjanci trzymali broń w pogotowiu, ale konsekwentnie ustępowali

uciekinierom z drogi, rozstępując się niczym Morze Czerwone.

Gdy było już widać więzienne wrota, naczelnik McCIusky ustawił się na ich tle.
— Jak daleko wydaje się wam, że zajdziecie?

background image

— Poza główną bramę — oznajmił z olimpijskim spokojem Mickey.
— Nigdy wam się to nie uda—odparł McCIusky.
Ale na razie wszystko się udawało. Karawana maszerowała naprzód, Wayne i Duncan żałośnie „Man-

trowali" i nikt nie odważył się wykonać jakiegokolwiek ruchu w ich stronę.

„Byliśmy totalnie sfrustrowani i poniżeni", wyznał Devlin.
Gdy uciekinierzy wraz z zakładnikami przebili się do przodu, Mickey i McCIusky stanęli oko w oko.
— Osobiście będę cię tropił, odstrzelę głowę twojej pierdolonej, kurewskiej kobiecie, a twoją ofajdaną

dupę sam zakopię w ziemi — wycedziłMcCIusky.

Nic już jednak nie mogło zmącić spokoju Mickeya Knoxa.
—Innym razem. Nie dzisiaj, drogi naczelniku.
McCIusky wyglądał, jakby jego kora mózgowa miała za chwilę rozprysnąć się na kawałki. I rzeczywi-

ś

cie — po dokładnym obejrzeniu taśmy wideo, eksperci medyczni stwierdzili, że właśnie w tym momencie u

Dwighta McClusky'ego rozpoczął się atak serca.

„Strażnik po drugiej stronie bramy, Pruce, widział jak przechodzimy przez korytarz, widział też kamerę,

ale nie chciał być tym, który odpowiedzialny byłby za strzelaninę. Gdyby McCIusky odwrócił się i zabronił
otwierania drzwi, Pruce prawdopodobnie pozostawiłby je zamknięte. Ale McCIusky zaczynał już zmagać się
z bólem, więc strażnik otwarł bramę, a Mickey i Mallory wyszli na zewnątrz."

Mickey zamknął drzwi za sobą. Kamera podążała za nim po schodach i dalej, ku wolności. Drzewa. Pta-

ki. I żadnych krat.

Kamera nie zdołała już zarejestrować tego, jak setki rozwścieczonych więźniów, przebiwszy się przez

blokadę strażników biegły ku McClusky'emu, uzbrojone w broń palną, kije, nunczaki, brzytwy i połamane
krzesła.

„Zanim wyszedł zamykając za sobą drzwi, Mickey wepchnął Pruce'a w głąb korytarza, tak że nie było

dla nas żadnej ucieczki. Zaczęliśmy strzelać w tłum, tuziny padły trupem, ale za nimi pojawiali się następni.
Ciągle skądś nadchodzili," wspominał Devlin.

McCIusky wspiął się na kraty i mając do obrony jedynie pojemnik z gazem, którym polewał nieprzy-

tomnych z szaleństwa buntowników, desperacko próbował ratować swoje życie. Został jednak ściągnięty na
dół, a jego serce ostatecznie odmówiło posłuszeństwa. Więźniowie podawali go sobie nad głowami, niczym
muzyka rockowego uprawiającego skoki ze sceny w trakcie koncertu.

„Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam zanim straciłem przytomność, była głowa McClusky'ego nadziana na

jakiś kij, którą przekazywano sobie z rąk do rąk."

Shawna Devlina pozostawiono przywalonego ciałami swych martwych kolegów.

19

Wbrew wszelkiej logice, Mickey i Mallory po prostu wyszli z najlepiej strzeżonego więzienia Ameryki

trzymając jedynie przytknięte do podbródków swych zakładników lufy pistoletów.

Kamera pracowała przez cały czas i żaden z obserwujących więzienie z zewnątrz policjantów stano-

wych, członków Gwardii Narodowej, czy policji drogowej, nie ośmielił się sprzeciwić poleceniom Mickeya
Knoxa odnośnie nieposyłania w ślad za firmową furgonetką American Maniacs jakichkolwiek oficjalnych
czy służbowych samochodów.

W ten sposób ucieczkę Mickeya i Mallory mogły na terenie Joliet śledzić jedynie cywilne, nie-

oznakowane wozy.

Jeden z nich pochodził z wypożyczalni, a za jego kierownicą siedziała Katherine Ginniss.
Gigantyczny korek, jaki powstał po zakończeniu meczu SuperbowI i towarzysząca mu ogólna anarchia

wywołana przez szalejących w swych ryczących autach nastolatków, stanowiły dla uciekających niezwykle
sprzyjającą okoliczność — furgonetka zdążyła już zgubić większość spośród śledzących ją samochodów. Ci,
którym udało się przedrzeć przez ten kocioł, kontynuowali pościg aż do momentu, w którym Mickey gwał-
townie skręcił w jakąś wiejską drogę, a Mallory przez tylne drzwi wyrzuciła na drogę Duncana Homolkę.
Pisk opon, zapach palonej gumy i piramida czterech nieoznakowanych samochodów to wynik rozpaczliwych
prób ominięcia toczącego się po szosie ciała.

Ale dziwnym zrządzeniem losu, uchowała się jeszcze jedna drogowa blokada.

background image

Kierując się na południe, Katherine Ginniss wybrała drogę nr 5 — jakby kierował nią instynkt. Mickey

Knox podążał tą samą drogą, tyle, że na północ. Oba samochody minęły się z prędkością 75 mil na godzinę,
co zmusiło panią Ginniss do natychmiastowego zatrzymania się, a potem zawrócenia o 180 stopni i wyru-
szenia w pościg za furgonetką. Obyło się przy tym bez piszczących opon — jeśli cztery lata spędzone w
waszyngtońskich korkach nauczyły ją czegoś, to oczywiście tego, że „mniej" oznaczało czasami „więcej".

Prędkościomierz jej Forda Taurusa wskazywał maksymalną szybkość 90 mil na godzinę. Gdyby spró-

bowała użyć swego telefonu komórkowego by namierzyć położenie Knoxów, a spróbowałaby prawie na
pewno, nie znalazłaby wolnego pasma — eter po brzegi wypełniony był gorączkowymi rozmowami funk-
cjonariuszy policji.

Katherine musiała zdawać sobie sprawę, że nie istniał na razie żaden sposób zatrzymania uciekającego

samochodu. Sama nie miała przy sobie broni, podczas gdy Mickey i Mallory najprawdopodobniej uzbrojeni
byli po zęby. Najbezpieczniejszym planem wydawało się więc oddalenie się nieco od furgonetki, śledzenie
jej z pewnej odległości i znalezienie w końcu wolnego pasma tak, by można było skontaktować się z policją,
która przygotowałaby blokadę dróg. Na zdrowy rozum, była to normalna procedura operacyjna.

Katherine Ginniss spędziła jednak w FBI stanowczo zbyt dużo czasu za biurkiem, pozwalając innym

cieszyć się słodyczą zwycięstw, a sama przekopując się przez kolejne ryzy dokumentów, co z drugiej strony
pozwalało na odnoszenie wspomnianych zwycięstw.

Silnik był już u kresu swych możliwości.
I nagle Taurus władował się prosto w tylny zderzak furgonetki z siłą, która zmiażdżyła atrapę chłodnicy,

roztrzaskując także oba reflektory.

Uderzenie było dużym zaskoczeniem dla pasażerów furgonetki. Mallory załadowała oba magazynki i

przygotowywała się do wypełnienia swej ostatniej groźby.

— Czy oni się w końcu nie uspokoją? — zawołał Mickey, starając się przekrzyczeć hałas silnika.
Odpowiedział mu Wayne:
— Wilk nie wie dlaczego jest wilkiem, a jeleń nie wie dlaczego jest jeleniem. Tak to już Pan Bóg urzą-

dził, prawda Mickey? — Ta wypowiedź skłoniła później psychologów do przypuszczeń, iż biedny Wayne
cierpiał wówczas na syndrom Patty Hearst, polegający na tym, że strach przed sytuacją, w jakiej się znalazł
wywołał u niego uczucie sympatii w stosunku do swych oprawców.

Inni badacze doszli do wniosku, że Wayne po prostu zwariował.
Mickey uśmiechnął się i gwałtownie skręcił, próbując zepchnąć Taurusa z drogi.
— Mal, zbliża się do ciebie z lewej strony! —krzyknął.
Gdy Mallory przygotowywała się do oddania strzału, Owen Traft z twarzą przyciśniętą do szyby wyglą-

dał przez tylne okno furgonetki. Obserwując Katherine zdecydowaną wyprzedzić samochód albo umrzeć,
poczuł nagle, że czas zaczyna płynąć coraz wolniej.

Wpatrując się bez przerwy w Taurusa, Owen zaczął ściągać buty, skarpetki a także rozpinać koszulę.
— Co ty kurwa robisz? — zawołał Wayne widząc jak gość rozbiera się do naga.
— Dobra, zostaw go — odpowiedziała mu Mallory. — Wygląda na to, że on ma tu do spełnienia jakąś

misję. Może jest aniołem, którego przysłano, żeby nam pomógł? Zbawił nas ode złego ...

Anioł albo i nie — w każdym razie Owen Traft rozebrał się już do naga i skulony stał przy tylnych

drzwiach. Jak przez mgłę Wayne patrzył jak Owen je otwiera, doprowadzając do nagłego podmuchu powie-
trza, który uniósł do góry znajdujące się w samochodzie papiery. Mickey nie spuszczał nogi z gazu ani na
chwilę.

Katherine przyhamowała nieco, spodziewając się gradu pocisków.
Zamiast tego ujrzała nagiego faceta kulącego się z tyłu furgonetki niczynn jakiś Golem. Jego oczy wbite

były w jej samochód. I zanim Katherine zdążyła zareagować w jakikolwiek sposób, ten człowiek skoczył
prosto na nią.

Będąc już w powietrzu, Owen Traft ułożył się w pozycji ludzkiego płodu — tę technikę skoku wyćwi-

czył jeszcze w dzieciństwie podczas letnich zabaw na miejskim basenie. Jako pierwsza wylądowała podsta-
wa kręgosłupa pozostawiając na szybie samochodu pęknięcie w postaci tysiąca maleńkich pajęczyn. W
ułamku sekundy cała reszta ciała znalazła się wewnątrz Taurusa. Katherine Ginniss poniosła śmierć w wyni-
ku złamania — na skutek uderzenia—trzech kręgów szyjnych. Poduszka powietrzna otwarła się, gdy samo-
chód staczał się z szosy prosto do rowu melioracyjnego.

background image

Mallory Knox wspięła się na bocznym siedzeniu.
— Widziałeś to, Mickey? On leciał. Przysięgam, on leciał. Czy można, cholera, w coś takiego uwierzyć?
— To już tajemnica, kochanie — odparł ujmując ją delikatnie za podbródek. — Kto wie, jak to jest na-

prawdę? Kto to wie? ...

Przygotowując się do ostatniego w swojej burzliwej karierze wywiadu, Wayne Gale wykazywał rozsąd-

ne w takiej sytuacji skupienie i spokój. Krajobraz stanu Illinois rozkwitał bujną zielenią. Pomimo licznych
ran i obtarć, a także, rzecz jasna, przestrzelonej na wylot dłoni, Wayne przedstawiał całkiem przekonywują-
cy obraz dzielnego korespondenta wojennego. Nie odgrywał bohatera jak Arthur Kent, ale Wolf Blitzer był-
by z niego dumny. W przekazie, który dotarł wówczas do amerykańskich domów, dało się zauważyć pewne
kłopoty z synchronizacją, co związane było z uszkodzeniami, jakie odniosła kamera w trakcie więziennych
zamieszek, ale i bez tego wiadomo było, co dzieje się na ekranie.

—Mówi Wayne Gale — niestety, nie wszyscy jesteśmy już „cali i zdrowi". Ja odniosłem rany, a człon-

kowie mojej ekipy zginęli.

Kamerę obsługiwała Mallory, bawiąc się regulatorami ostrości i odległości — szczęśliwa, że policja nie

depcze im już po piętach.

—Rzuciłem mą żonę, mnie rzuciła moja dziewczyna—ciągnął Wayne, przerywając na chwilę, by do

końca móc nasycić się swym własnym melodramatem. — Plan Mickeya Knoxa powiódł się. Wyszliśmy-
przez główne drzwi, wsiedliśmy do telewizyjnej furgonetki I rozpoczęliśmy ucieczkę. W jej trakcie,Mallory
Knox zabiła zastępcę szeryfa, Duncana Homolkę, wyrzucając jego ciało przez tylne drzwi.

Tak naprawdę, gdy Mallory pozbywała się Homolki, ten jeszcze żył i, jak się później okazało, przeżył,

ale wersja Wayne'a bardziej pasowała do okoliczności.

—Mickey, wykorzystując policyjną częstotliwość radiową, zagroził, że ja będę być może następny, jeśli

władze nie zaniechają pościgu. Dlaczego nie użyto śmigłowców? Nie wiem. Podejrzewam, że wszystko zda-
rzyło się zbyt szybko, by mogły zostać poczynione odpowiednie ustalenia. Właśnie zjechaliśmy z drogi, tak
by przeprowadzić ten wywiad. Proszę państwa, napięcie rośnie...

Dalej, nie będziemy tu stać cały dzień! — wrzasnął Mickey zza kamery.
Wayne zdjął kamerę z ramienia Mallory i odwrócił się ku uciekinierom.
— I już bez dalszego gadania — Mickey i Mallory ...
Przed kamerą, Mallory w ciągu minuty doprowadziła siebie i swoje więzienne szaty do porządku; Way-

ne rozpoczął zadawanie pytań.

— Mallory, co sądzisz o waszej niesamowitej ucieczce? — Wayne zaczynał powoli dochodzić do siebie.

Dotarło do niego, że okazja, jaką miał przed sobą mogła okazać się największym osiągnięciem jego dzienni-
karskiej kariery.

— Zastanawiałam się jak długo potrwa, zanim znów będziemy mogli być razem — powiedziała Mallo-

ry. — I zastanawiałam się, czy wytrzymam tak długo.

Wyobrażając sobie nieodległe już miłosne uniesienia, Mickey i Mallory zaczęli pieścić się nawzajem ni-

czym dwa gołąbki. Ale Wayne chciał usłyszeć jeszcze odpowiedzi na kilka następnych pytań.

—Czy mieliście coś wspólnego z buntem w więzieniu?
—Nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Ten bunt to było ... nie wiem jak to nazwać ...
—Przeznaczenie — pośpieszył z pomocą Mickey.
— Przeznaczenie — powtórzyła Mallory. — Nie mieliśmy zielonego pojęcia o żadnym buncie. Jak mo-

gliśmy coś takiego zorganizować skoro przez cały rok trzymano nas w odosobnieniu co, Wayne? To znaczy,
to nas raczej nie obchodzi... Jeśli ludzie mówią, że to my staliśmy za tym wszystkim, to niech sobie mówią.
To nie są rzeczy, przez które nie będziemy mogli spać w nocy. Ale prawda jest taka — tu Mallory uśmiech-
nęła się do ukochanego, a na jej twarzy odmalowała się odzyskana wiara w potęgę wszechświata — że było
to przeznaczenie.

— I było to rzeczywiście przeznaczenie! — dokończył Wayne. — Oglądacie państwo program Ameri-

can Maniacs.

Mickey pstryknął palcami.
—Dalej, dalej, pośpieszmy się trochę.
Ale Wayne odzyskał już poczucie bezpieczeństwa, powracała też powoli jego wścibska natura.
—Jeszcze jedno pytanie, jeszcze jedno pytanie. Co dalej?

background image

Mallory objęła Mickeya.
—No cóż, Mickey I ja podejdziemy do tego spokojnie. Może poleżymy sobie w jakimś królewskim łożu

przez następne kilka dni. Ciesząc się sobą nawzajem. Myślałam też o macierzyństwie. Myślę, że już niedłu-
go zaczniemy coś wokół tego robić.

Mallory zachichotała kładąc głowę na ramieniu swego męża. Mickey pogłaskał ją czule, ale świadomość

upływającego czasu I niebezpieczeństwa jakie pociągało za sobą zbyt długie przebywanie pary uciekinierów
w jednym miejscu zaczęła mu trochę ciążyć. Mickey miał bowiem jeszcze jedną sprawę do załatwienia.

— Musimy już kończyć ... — powiedział.
— Zaraz! — wrzasnął Wayne nie mając ochoty na to, by jego plany „dożywotniej" sławy i kariery wzię-

ły w łeb. — W jaki sposób macie zamiar się ulotnić? W tej chwili jesteście chyba najsłynniejszą parą w całej
Ameryce.

No cóż, w epoce niewolnictwa było coś takiego jak kolej podziemna...
—Dobra, koniec wywiadu — uciął Mickey, obawiając się, że wyjawienie przez Mallory dalszych szcze-

gółów mogłoby stanowić zagrożenie dla ich ciężko wywalczonej wolności.

Obraz gwałtownie pogorszył się, gdy Wayne opuścił kamerę.
—OK', to może zamienimy się rolami i ja będę filmował samego siebie w trakcie zadawania pytań. Po-

tem trochę się ogarnę i możemy się pożegnać.

ś

aden z widzów nie był przygotowany na to, co miało nastąpić za chwilę.

—Tak, tak — ogarniemy się trochę, w porządku, Wayne. Ale to nie ty swym tępym wzrokiem będziesz

gapił się w kamerę i wygłupiał się przednią— oznajmił Mickey biorąc do ręki swój pistolet.

— Będziesz natomiast spoglądał w głąb luf naszych spluw, a my będziemy strzelać.
Na twarzy Wayne'a pojawił się wymuszony uśmiech niedowierzania.
—To jakiś żart, prawda?
W odpowiedzi Mickey załadował broń.
—Poczekaj jeszcze jedną minutę — błagał go Wayne. — Poczekaj! Wydawało mi się, podczas tej ...

ucieczki, że coś jakby więź zrodziła się między nami. Razem w tym wszystkim siedzimy, nie?

— No, nie bardzo — odparł Mickey. — Wayne, ty jesteś po prostu kanalia. Zależało ci tylko na popu-

larności. Miałeś w nosie nas i całą resztę —oprócz siebie samego. I dlatego nikt się tobą nie interesuje. Dla-
tego nikt nie wysłał za nami helikopterów.

W oczach Wayne'a pojawiła się trwoga.
— Zaraz! A co z tym Indianinem?
— Co z nim? — spytał Mickey.
— Przecież mówiliście, że to już koniec zabijania, że „miłość zwycięża demony"...
— Zgadza się — w tym momencie Wayne zaczynał już trochę wkurzać Mickeya. — Chodzi o to, że ty

jesteś ostatni w kolejce, Wayne.

Wayne załamał się nerwowo i rozpłakał się.
—Nie, kurwa, nie zabijajcie mnie!
Wyglądało na to, że uderzył w czułe miejsce —Mickey podszedł do Wayne'a kładąc mu dłoń na ramie-

niu.

—Tu nie chodzi o ciebie, ty stary egomaniaku. Ja nawet trochę cię lubię. Po prostu zabijając ciebie i to,

co sobą reprezentujesz, składamy coś w rodzaju ... oświadczenia — wyjaśnił mu Mickey.

A pochylając się, wyszeptał mu prosto do ucha: Sam nie jestem na sto procent pewien, co w tym

oświadczeniu jest napisane ...

Wayne pomyślał, że w tej nieco intymnej sytuacji, Mickey trochę jakby zmiękł. Zerwał się na równe no-

gi I rzucił się do ucieczki, przedzierając się daremnie przez leśny gąszcz.

Dobiegło go wołanie Mickeya.
—Wayne! Wayne!
Dziennikarz zatrzymał się i załamany skapitulował.
—Miejże trochę godności — upomniał go Mickey.
Wayne przygotował się już na odejście z tego padołu, ale nie mógł podarować sobie kilku słów na poże-

gnanie.

background image

— No dobrze, jestem pasożytem — całkowicie już pogodzony ze swoim losem Wayne powrócił przed

oblicze uzbrojonej pary. — Świat jest okrutny. Byliście w błędzie. Nic nowego. Odkąd zaczęliście zabijać
ludzi, my musieliśmy włazić wam w dupy. Wy robiliście, co do was należało i ja robiłem, co do mnie nale-

ż

ało. W ten sposób wzięliśmy ze sobą ślub.

Mallory roześmiała się — nie wiadomo, czy z pojawienia się u Wayne'a nowych poziomów samoświa-

domości, czy na myśl o wysłaniu go do krainy wiecznych łowów.

Trybiki w móżdżku Wayne'a pracowały jednak nadal. Zdecydował się spróbować po raz ostatni.
—Pomyślcie tylko. Moglibyśmy zrobić coś w rodzaju Salmana Rushdiego — książki, programy telewi-

zyjne, a wszystko w ukryciu. Przenosilibyśmy się z jednego miejsca w drugie, i w pewnym momencie poja-
wilibyśmy się na ekranie. Donahue, Oprah Winfrey ... wyobrażacie sobie jacy bylibyśmy wtedysławni?

Mickey Knox nie miał jednak zamiaru kupować niczego, co Wayne chciał mu wcisnąć.
Niech nam teraz zagra jakaś muzyka — zarządził.
— Nie, zaraz! — wrzasnął Wayne. — Przecież Mickey i Mallory zawsze pozostawiali jedną żywą oso-

bę, która ma opowiedzieć, co się stało.

— No i pozostawiamy — odpowiedzieli chórem. — Twoją kamerę.
Wayne Montclaire Galenovitch rozprostował swe ramiona tak, jakby chciał ogarnąć cały wszechświat, a

gdy Knoxowie pakowali w niego siedemnaście kul, zdążył wydać jedynie krótki okrzyk.

Amerykańska opinia publiczna w przerażeniu oglądała martwe ciało Wayne'a osuwające się bezwładnie

na stojące za nim drzewo. Słychać było śpiew ptaków, szum poruszanych wiatrem liści drzew. Na ostanim
ujęciu przekazanym przez stację telewizyjną widać było Mickeya kładącego rękę na ramieniu swej ukocha-
nej. Po chwili kochankowie oddalili się, oświetlani przez promienie zachodzącego słońca.

— Wayne? Wayne? — zawołała Antonia Chavez. Jej wysiłki w celu utrzymania jako takiej spójności

całego przekazu legły ostatecznie w gruzach. — O Boże!

Scott Mabutt nie miał ochoty prezentować jej rozpaczy na ekranie ogólnokrajowej telewizji, zwłaszcza

po tym, jak Antonia dzielnie przetrwała na swym posterunku przez cały czas trwania transmisji. Nie pytając
nikogo o zgodę, włączył nagraną wcześniej taśmę z zaplanowanymi na godzinę osiemnastą wiadomościami.
Ta decyzja miała go jednak kosztować w przyszłości utratę pracy. Dziwnym zbiegiem okoliczności, dziennik
zaczął się od reportażu z masakry na weselu, które odbyło się poprzedniego dnia. Scott zszedł później do
studia, objął Antonię ramieniem i w milczeniu pogratulował jej dobrej roboty. Wcześniej, nigdy nie trakto-
wał jej jako poważnej dziennikarki, uznając ją jedynie za gadającą głowę wyposażoną w ładną fryzurę I po-
zazdroszczenia godne uzębienie. Opadła ciężko na jego ramię, popłakując cicho jeszcze przez parę sekund
— ładunek emocji gromadzący się w trakcie trwania przekazu dał w końcu znać o sobie. Ale po chwili An-
tonia poczuła w sobie jakąś wcześniej nieznaną, wewnętrzną moc, która kazała jej wziąć się w garść.

—Dlaczego nikt dotąd nie odkrył, że z ciebie jest taka twarda sztuka? — spytał Mabbutt.
Spojrzała na niego tak, jakby odpowiedź na to pytanie była czymś oczywistym.
—Nikogo to po prostu nie interesowało.

20
Kochana Noro,
Być może już mnie nie pamiętasz, ale spotkałyśmy się w Las Vegas, na organizowanej przez ciebie konfe-

rencji, poświęconej „aniołom". Wtedy prawdopodobnie nic o mnie nie wiedziałaś, ale od tamtej pory zdąży-
łaś chyba już coś o mnie usłyszeć —jeśli tylko posiadasz telewizor.

Piszę ten list, by dać Ci znać, jak bardzo poruszyła mnie ta konferencja i że Ty zmieniłaś moje życie. Nie

cłiciałabym, byś w związku z tym listem popadła w jakiekolwiek kłopoty, a jeśli masz wątpliwości co do tego,
czy powinnaś go pokazać policji czy nie, to proszę bardzo, możesz go im pokazać, bo i tak wysłałam go naj-
pierw znajomemu, który wysłał go innemu znajomemu, który z kolei wysłał go jeszcze komuś innemu (to po-
mysł Mickeya). Nie ma więc możliwości, by mogli wyśledzić skąd naprawdę został wysłany. On jest napraw-
dę sprytny, to znaczy Mickey. Myślę, że ma jakieś specjalne zdolności do wyprowadzania policji w pole.

W każdym razie, ponieważ nie mam żadnej rodziny ani przyjaciół z czasów, kiedy byłam młodsza (zdzi-

wiłabyś się, gdybyś zobaczyła jak ludzie reagują na informację, że jesteś mordercą własnych rodziców),
chciałabym komuś przekazać, co nastąpiło po naszej ucieczce i poinformować, że mamy się nie najgorzej.

background image

Mam nadzieję, że opublikujesz to w klubowej gazetce, tak żeby ludzie, którzy do tej pory uważali, że ma-

my szczęście, dowiedzieli się, że to szczęście zawdzięczamy aniołom. Jeden z nich siedzi na moim ramieniu, a
zajmuje się pewnym chłopcem. Ani na chwilę nie spuszcza oka z Mic-keya i jego demonów—jeśli odwrócisz
się choćby na minutę, to one od razu — bach — wydostają się spod kontroli.

Gdy zastrzeliliśmy tego dziennikarza, Mickey obiecał mi, że będzie to jego ostatnie morderstwo. Ciągle

byłam zła na niego za to, że zabił wtedy tego Indianina i w ogóle, ale cieszyłam się, że po roku znów mogę go
zobaczyć, więc nie było sensu robić z tego problemu. Nie miałam dotąd pojęcia, że jedna osoba może kochać
drugą tak mocno, że los po prostu musi ich na nowo połączyć, bez względu na wszelkie przeszkody. Gdy jed-
nak ujrzałam Mickeya, jak ze spluwą wchodzi do mojej celi, uświadomiłam sobie, że nic nie jest w stanie nas
rozdzielić, nawet śmierć — dlatego nigdy nie bałam się umrzeć razem z nim (gdyby było to konieczne).

Na szczęście, do tego akurat nie doszło, wyruszyliśmy więc, a Mickey obiecywał otworzyć nową kartę

naszego życia. śadnych morderstw, idziemy prostą drogą. Nie minęła jednak godzina i przyszedł czas próby.

W naszej furgonetce kończyło się paliwo, musieliśmy więc podjechać na stację by napełnić bak. To chy-

ba była stacja Shella. Musieliśmy przetrząsnąć samochód w poszukiwaniu jakichś drobnych, bo sami nie
mieliśmy ani centa. Musieliśmy zapłacić za paliwo, a nie chcieliśmy nikogo zabijać.

No więc Mickey podchodzi do faceta w budce i kładzie pieniądze. Ale ten rozmawiał przez telefon ze swą

dziewczyną czy coś takiego. I Mickey stoi tam, patrzy na mnie, siedzącą w furgonetce a ja już wiem, o czym
on myśli — zabiłbym tego gościa, ale zobacz, jak grzecznie się zachowuję, nie mam nawet odbezpieczonej
broni, dumna jesteś ze mnie, prawda? Uśmiechnęłam się, bo rzeczywiście, byłam dumna. Myślałam o tym
jaki był przystojny i jak dzielnie starał się być dobrym człowiekiem.

Ale ten gnojek zdecydował się chyba przetestować cierpliwość Mickey a czy coś w tym rodzaju, bo ciągle

gadał i gadał, nie zwracając na nic żadnej uwagi. Widziałam, jak w Mickeyu wszystko zaczyna się gotować.
Zastukał więc w szybę.

— Przepraszam cię amigo, ale ja trochę się śpieszę. — mówi. Gość ciągle gada, więc Mickey znów ude-

rza w szybę, tym razem trochę mocniej. Facet w końcu się odwraca i pyta się czy Mickey nie widzi, że on jest
zajęty. Mickey mówi, że jego pracą jest chyba kasowanie pieniędzy od klientów, tak żeby mogli zatankować.
A ten ma go w nosie.

I Mickey przybiegł do samochodu po swoją strzelbę. To chyba jest tak, że jak w przeszłości wypracowa-

łeś sobie metodę pokonywania kłopotów, która cię nie zawiodła, to później trudno jest zerwać ze starymi
przyzwyczajeniami. I, prawdę mówiąc, ten mały dzięcioł też mnie wkurzył. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak
się odnosił do mojego najdroższego.

Ale wiedziałam, że jeśli zabijemy tego jednego, to potem moglibyśmy zabijać znów wszystkich naokoło.

Usłyszałam wówczas mojego anioła: „MalIory, już czas, byście razem z Mickeyem wkroczyli na nową dro-
gę".

Położyłam więc ręce na ramionach Mickeya i nawet nie musiałam nic mówić, bo i tak oboje zawsze

wiemy, co każde z nas rria zamiar pomyśleć, jeszcze zanim o tym sobie powiemy. Spojrzał mi w oczy, a ja
przez chwilę widziałam w nim tego demona — on chyba jednak zobaczył mojego anioła i po chwili odłożył
spluwę. Szturchnął tylko obojętnego na wszystko gościa, a po chwili zmierzaliśmy już ku innej stacji.

Gdy wyjeżdżaliśmy, zdążyłam jeszcze za nim zawołać: „To najszczęśliwszy dzień w twoim życiu, skurwie-

lu!"

A teraz napiszę ci o największej radości i dumie mojego życia, o moim maleństwie Farrah.
Jest po prostu ziemskim aniołem. Ma jasne włosy, tak jak Mickey i ma ich całe mnóstwo. Mickey i ja nie

mieliśmy pojęcia, że ktoś może być tak piękny i tak doskonały jak Farrah. Gdy pojawiła się wśród nas, oba-
wiałam się trochę, że Mickey będzie kochał ją jeszcze bardziej niż mnie. Ale ja też jestem teraz do niej przy-
wiązana. Farrah zawsze znajduje się w centrum tego, co robię i tego, o czym myślę. Przysięgam Ci Noro,
Farrah jest aniołem zrodzonym na Ziemi.

Powinnaś zobaczyć, jak Mickey się z nią bawi. To cudowny obraz szczęśliwej rodziny. Nie wiem, jak coś

takiego jest możliwe po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, no ale okazuje się, że jest możliwe (nie mogę Ci
powiedzieć, gdzie to dokładnie jest, ale wierz mi, jest wspaniale). Można by pomyśleć, że będąc tak sławnymi
osobami nie mogliśmy nigdzie się ruszyć nie będąc rozpoznanymi. Ktoś mógłby też nas wsypać. Ale ci wszy-
scy dziennikarze szybko przerzucają się na nowe rzeczy, a przecież minął już ponad rok. Czasami żal mi, że

background image

zostaliśmy zastąpieni przez kogoś innego. Chyba jednak było warto, skoro możemy znów być razem i wycho-
wywać Farrah.

Jedyny problem, z jakim musimy się jeszcze codziennie borykać, to kobieciarstwo Mickeya. Pod tym

względem jestem nieomylna. Po tej całej historii Mickey powinien niby nabrać jakiegoś szacunku dla mnie i
dla moich uczuć. Nabrał, to fakt, ale tylko zrozumienia, a to trochę za mało. Jest jednak wystarczająco roz-
garnięty, by wiedzieć, że pewnego pięknego poranka może obudzić się z jajami w gardle i że ja jestem w
stanie mu to zrobić, więc na razie trzyma hormony na wodzy. Czy nie jest to zabawne, że czasami w życiu
trzeba nieźle kombinować, by dostać to, co ci się należy?

Mogłabym tak bez końca, ale tak naprawdę, to nie pozostało już zbyt wiele interesujących rzeczy do

opowiedzenia. Odkąd przestaliśmy mordować ludzi, nasze życie nie jest już tak burzliwe, jak kiedyś. Pozosta-
ły same drobiazgi — zmienianie pieluszek, zabawa z dziećmi i spotkania z przyjaciółmi. Których zresztą ma-
my zaskakująco wielu. Bardzo pomogli nam w rozpoczęciu nowego życia, za co jesteśmy im naprawdę
wdzięczni. Bardzo fajnie, że znalazł nas ten producent filmowy i wypłacił nam ogromną ilość pieniędzy.
Opowiedzieliśmy mu nasze życiorysy i odtąd nie musimy już liczyć na hojność naszych przyjaciół, ale chyba
nie powinnam tyle o tym mówić, Mickey się wścieknie i nazwie mnie gadułą.

Chciałabym jeszcze raz podziękować Ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś i za wszystko, co robisz w

imieniu aniołów. Myślę, że ty też jesteś aniołem, Noro. I powiedz wszystkim, żeby się o nas nie martwili.

Jest nam tu dobrze.
Pozdrawiam Cię
Mallory Knox

POSTSCRIPTUM
REUTER — Newhall, Kalifornia — Policja aresztowała dziś piętnastoletnią Sarę Wu i jej szesnastolet-

niego chłopaka Garretta Reynoldsa w związku z zamordowaniem rodziców dziewczyny, Fredericka i Mai-
Ling Wu, małżeństwa z Newhall, zabitych we własnym łóżku strzałami z broni palnej w ostatni piątek, wie-
czorem.

Para nastolatków aresztowana została po tym, jak ich znajomy ze szkoły, którego danych policja nie po-

daje, złożył zeznanie, w którym przyznał, że podsłuchał jak oboje chwalili się jakimś zabójstwem w lodziar-
ni Ben & Jerry's, dokąd przyszli na deser, zaraz po popełnieniu morderstwa.

Choć policja nie doszukała się oczywistego motywu zbrodni, rzecznik przyznał, że ślady prochu na dłu-

giej peruce blond i zamszowych spodniach, znalezionych w szafie Sary, wskazują, że mogła to być kolejna z
serii nieudolnych imitacji morderstw popełnianych przez Mickeya i Mallory. Eksperci oceniają ich liczbę na
120-150.

Rodziny podejrzanych odmawiają komentarzy poza stwierdzeniem, że interesy obu stron w negocjacjach

z czterema stacjami telewizyjnymi odnośnie praw do ekranizacji całej historii reprezentować będzie Justin P.
Stanley, prawnik z Beverly Hills.


EPILOG
MICKEY i MALLORY KNOX
znajdują się wciąż na wolności, mimo prowadzonego przez FBI śledztwa

w sprawie ustalenia ich miejsca pobytu. Ich oficjalny fan klub, Towarzystwo im. Owena Trafta, liczy ponad
15 tysięcy członków, którzy płacąc roczną składkę w wysokości 35 dolarów, w zamian otrzymują fanklubo-
wy magazyn i serię pamiątek.

NORA HAFFERTY — jej emitowany przez telewizję kablową program Anielskie rozmowy jest jed-

nym z pięciu najpopularniejszych programów jej stacji. Nora pracuje również nad książką, która ma zostać
wydana przez wydawnictwo Pen-guin wiosną, tego roku.

ANTONIA CHAVEZ podpisała, opiewający na sumę 8 milionów dolarów, trzyletni kontrakt z telewizją

NBC, która, przeciągając ją na swoją stronę, wygrała przetargową wojnę z dwoma pozostałymi głównymi
stacjami TV. „Wiecznie trzecia" NBC planuje w przyszłości stworzenie autorskiego programu Antonii, który
konkurować mógłby z nadawanym przez ABC 20/20 czy ostatnim przebojem CBS 60 Minut. Nowy program
nieprzypadkowo prezentowany będzie w czasie zajmowanym do tej pory przez Amerykańskich Maniaków
Wayne'a Gale'a.

background image

SIMON i NORMAN HUN — ich próby uzyskania atestu na autorski program ćwiczeń gimnastycznych

MUSCLE 2000 zakończyły się niepowodzeniem i obaj bracia złożyli w ubiegłym roku wniosek o uznanie
bankructwa ich firmy.

SHAWN DEVLIN po stłumieniu zamieszek zrezygnował z posady strażnika w zakładzie karnym Ba-

tongaville. Jego filmowa aparycja została jednak w porę dostrzeżona przez filmowców — to jego twarz wi-
doczna była obok Dwighta McCIu-sky'ego w trakcie buntu w skrzydle B. Zdążył podpisać już dwa kontrakty
z producentem Moshe Diamantem, zapewniające mu udział w filmach akcji. Pierwszy, zatytułowany Kulo-
odporny, w którym Shawn wystąpi jako goryl Dolfa Lundgrena, pojawi się na ekranach już w maju.

DUNCAN HOMOLKA wyszedł cało z ucieczki, podczas której wyrzucony został z furgonetki American

Maniacs. Po powrocie do zdrowia otrzymał 100 tysięcy dolarów za wyłączność na udzielenie wywiadu ja-
kiemuś brukowemu programowi telewizyjnemu. Rozpoczął też serię występów, podczas której dzieli się z
publicznością swymi przeżyciami. Za jednorazowe spotkanie bierze w granicach 25 tysięcy dolarów.

RANDALL KREVNITZ studiuje obecnie na pierwszym roku uniwersytetu stanu Illinois. Jeździ Dodge-

'em Challengerem 383 Magnum RT, kabriolet, rocznik 1970 i odmawia wsiadania do Fordów.

DON MURPHY jest przesłuchiwany obecnie przez FBI jako jedyna jak na razie osoba, która dzięki swej

wytrwałości dotarła do Mickeya i Mallory po ich ucieczce, zapewniając sobie przy okazji prawa do wyko-
rzystania ich życiorysów. Razem ze swą partnerką, Jane Hamsher, pracuje nad filmem dla wytwórni New
Regency Entertainment/Warner Brothers Pictures, opowiadającym historię Mickeya i Małlory. Reżyserem
ma być Oliver Stone.

SPARKY NIMITZ przeniósł się z powrotem na Brooklyn, zatrudnił się w porannym programie Howarda

Sterna i założył swój własny klub bluesowy.

WANDA BISBING zrezygnowała z urzędu prokuratora rejonowego, zmieniła nazwisko i od tej pory

słuch o niej zaginął.


KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
August John, Hamsher Jane Urodzeni mordercy
August John, Hamsher Jane Urodzeni mordercy
August John Urodzeni mordercy
Urodzeni mordercy1066/9207
2 Seryjni Mordercy John Gacy(1)
Carre John Le Perfekcyjne morderstwo
2013 02 15 Morderczo piękna Hanoi Jane Fonda blog Pandorra
Biografie seryjnych morderców List John
POWIAT AUGUSTOWSKI wskaźniki
PROBLEMY ZWIAZANE Z URODZENIEM SIĘ NIEPEŁNOSPRAWMNGO DZIECKA
Rozwój twarzy i narządu żucia przed urodzeniem
007 Telefonował morderca
Moje dziecko rysuje Rozwój twórczości plastycznej dziecka od urodzenia do końca 6 roku życia

więcej podobnych podstron