Serathe - Trudny Wybór
Harry wręczył Ronowi otwartą butelkę kremowego piwa i wygodnie rozsiadł się w fotelu naprzeciw.
Byli sami w pokoju numer cztery przytulnie urządzonego hoteliku gdzieś na wybrzeżu Wielkiej Brytanii. Hotelik był w pełni mugolski, na co wskazywały stojący przy ścianie telewizor i absolutny oraz zadowalający brak kominka. Wrażenie zaś podtrzymywała spora kolekcja sztuki nowoczesnej, zawierającej metalowo-szklane rzeźny oraz obrazy sprawiające wrażenie malowanych przez artystę z nieco przedszkolnym stylem tworzenia. Harry Potter przebywał w tym miejscu już ponad tydzień. Akurat tyle czasu potrzebował, by wysnuć wniosek, że cała ta pokojowa martwa natura jest wyjątkowo psychodeliczna. I obwinić za ten stan rzeczy wszechobecne, bajecznie kolorowe motylki z drutu i szkiełek.
Zapewne nieco magicznie poprawiłby ich wygląd, gdyby nie to, że całkowicie zerwał z magią, by Ministerstwo nie mogło go odnaleźć. Było to posunięciem wyjątkowo trafnym, bo gdy tylko zniknął, rozpoczęło się prawdziwe polowanie na Wybrańca. Wybuchły panika i czarna rozpacz, że teraz Czarny Pan zawładnie światem.
Gazety, uporczywie tytułujące swego idola "Chłopcem, Który Przeżył", wbrew temu niedorosłemu mianu prześcigały się w wymyślaniu jak najbardziej skomplikowanych teorii spiskowych na jego temat.
Z ostatniego kupionego Proroka dowiedział się między innymi, że był prawdziwym Don Juanem szkolnych korytarzy oraz wybitnym uczniem i mistrzem gry we wszystko, od Quidditcha poczynając, a na gargulkach kończąc. Same superlatywy.
Wyglądało na to, że czekali tylko, by wydrukować jego nekrolog.
On zaś chciał tylko dopilnować, by obok nie było nekrologów jego przyjaciół. Zwłaszcza, jeśli niektórzy z nich byli mu nieobojętni również w innych aspektach.
Ten zamiar skutecznie utrudniał mu zaś fakt, że jeden z nich właśnie odnalazł pozornie tak doskonałą kryjówkę. I to w sposób idealnie parodiujący Złotowłosą z bajki o trzech niedźwiadkach. To znaczy spacyfikował telewizor, opróżnił lodówkę i zasnął na kanapie z resztką hamburgera w zwisającej ku ziemi ręce. Jedyne, czym nie udało mu się zawładnąć, to ukryta pod łóżkiem reklamówka z kremowym piwem, którym właśnie się raczyli, bo rudowłosy Śpiący Królewicz był uprzejmy się obudzić. Chociaż to akurat nie było całkiem pewne, bo wydawał się majaczyć.
- No i powiedziałem Ginny, że cię kocham i odszukam, że razem pokonamy Sam-Wiesz-Kogo i będziemy żyć długo i szczęśliwie - wychrypiał sugestywnym sznapsbarytonem i duszkiem wypił pozostałe pół butelki napoju.
- Ron, ty jesteś pijany - zaczął ostrożnie Harry, przypatrując się mu z lekkim przerażeniem.
- Nie jestem! Od jednej Ognistej przed wyfiukaniem z Dziurawego Kotła nic nie piłem!
Harry odetchnął głęboko i ścisnął palcami nasadę nosa. W wyobraźni zamajaczyła mu się postaci Ginny i Rona trzymające w dłoniach duże czerwone serca i przekrzykujące się w miłosnych wyznaniach na jego temat, więc szybko zbył je trzeźwym stwierdzeniem, że Ron jest w stanie wskazującym na spożycie i niekoniecznie pamięta swoje płomienne słowa i jedno mniej czy więcej nie sprawia mu zbytniej różnicy.
Mógł jej powiedzieć któreś z setki podobnych zdań ze słowem „kochać” gdzieś po drodze. Nie ma powodów do zmartwień. Czymże są szczenięca miłość i seksualne preferencje dla przyszłego wybawcy czarodziejskiego świata? No, czym?
- A wiesz, że Hermiona była u nas? To znaczy w Norze? I jej też powiedziałem, że cię kocham i chcę być razem z tobą. A potem uciekłem kominkiem.
Jedyne, czego Harry był w tym momencie pewien, to że za chwilę kogoś zabije, rozwiązując tym samym swój nietypowy problem. Jedno rude mniej i kłopot z wyborem płci docelowej od razu by zniknął.
Jeden ze sztucznych motylków zamachał skrzydełkami, wzbił się w powietrze i wybuchnął.
Zanim Harry zorientował się, co właściwie robi, celował już w Rona swoim jedenastocalowym narzędziem zbrodni.
Ron patrzył na niego wzrokiem sugerującym chwilowe spowolnienie reakcji. Następnie jakby zreflektował się i drżącymi rękami zaczął szukać w kieszeniach własnej różdżki. Wreszcie znalazł ją, wstał i podjął marną próbę wycelowania w przeciwnika.
Przez cały ten czas Harry sterczał jak kołek na samym środku dywanu, zastygłszy w pozycji szermierza, obserwując jak długopalczaste dłonie jego przyjaciela powoli wędrują po kasztanowym swetrze, następnie schodzą niżej i podciągają jego dół, by dostać się do paska…
Zamknął oczy i zaczął liczyć. Wystarczyło wyobrazić sobie coś obrzydliwego. To zwykle pomagało mu zwalczać różne… nieprzewidziane skutki nagłego podniecenia.
Doliczył do osiemdziesiątej szóstej sklątki tylnowybuchowej, kiedy czerwony promień Rictusempry minął go o dobre pół metra i malowniczo roztrzaskał szklaną gablotkę z porcelaną.
Chciałbym-Być-Aurorem Potter szybko zanurkował pod stół.
- Przestań! - wrzasnął, kiedy jego przeciwnik opadł na czworaki i też spróbował się tam wcisnąć. Zwłaszcza, że rozkawałkowaniu uległa porzucona w okolicy butelka po piwie, a Harry w chaotycznej szamotaninie właśnie trafił na nią kolanem. Niby pomogło mu to w opanowaniu jednego niekontrolowanego uczucia, ale spowodowało, że miejsce po nim zajęło drugie.
Rozwścieczony Harry wypchnął Rona spod blatu. Kiedy próbował wyczołgać się za nim, jego plecy skutecznie weszły w kolizję z ostro zakończonym kątownikiem i z miejsca boleśnie (oraz krwiście) się poskarżyły. W międzyczasie jednak Harry zdążył przygwoździć Rona do ziemi i wycelować różdżkę w sam środek piegowatego nosa, patrząc przez chwilę, jak jego przyjaciel próbuje dostać zeza.
To koniec, przeleciało mu przez myśl. Trudny wybór między Ronem a Ginny. Ale jej tu nie ma i może już nigdy nie będzie w pobliżu. Za to Ron jest. Pode mną. To tyle. Albo go zabiję, albo się z nim prześpię. Albo i jedno i drugie. W dowolnej kolejności.
Rozmyślania przerwał mu wybuch kolejnego motylka, który równocześnie metafizycznie zdetonował z setkę swoich pobratymców, zamieszkujących żołądek Harry'ego. Co skutecznie zachwiało morderczą częścią jego postanowienia.
Litościwie odsunął więc nieco narzędzie zbrodni i z bezpiecznej dla oczu odległości rzucił Petrificusa.
Chwilę potem zlazł z unieszkodliwionego w ten sposób napastnika i chwiejnie poraczkował w stronę łóżka, obok którego stała jeszcze całkiem zimna butelka tego samego trunku, którym w Dziurawym Kotle uraczył się Ron.
Po kilku łykach świat od razu wydał się przystępniejszy. Przetransportowanie przyjaciela na miękki fotel było wyjątkowo łatwe.
- Wybacz, Ron. Robię to wyłącznie dla twojego bezpieczeństwa. - Harry taktownie przemilczał fakt, że także dla ochrony oraz wygody własnego zdrowia i życia.
Ron mrugnął w nieco niejasnej odpowiedzi. Właściwie to Harry bardziej skupił się na niesamowitej długości rudych rzęsach i bezwstydnym rozmyślaniu o kolorze całej reszty owłosienia. I powoli uświadamiał sobie fakt, że potwierdzenie swoich dociekań musi odłożyć na później. Dużo później.
Teraz skupił się na temacie bieżącym, którym było kontynuowanie arcyważnej misji. Samotnie.
Druga próba zrozumienia desperackiego trzepotu powieki poszła o wiele lepiej.
- Uważasz, że zostawianie przyjaciela na pastwę mugoli jest niebezpieczne? Zgadzam się. Ale za chwilę będzie tu chyba cała twoja rodzina, więc nie ma problemu.
- Yyy?
- Widzisz, to proste. Ginny potrzebuje bardzo niewielkiej ilości czasu, żeby rzucić w gumochłony zasadą, że wszystko zostaje w rodzinie. Hermiona z kolei, kiedy już przestanie się wściekać, wymyśli sposób znalezienia nas i wprowadzi go w czyn w ciągu kilku godzin. Następnie wszyscy zainteresowani będą musieli z najbliższego zaułka czarodziejów pieszo dostać się tutaj, bo żadne z nich nigdy nie było w tej okolicy i teleportacja jest wykluczona. Więc będą tu najwcześniej za kilka godzin. Do tego czasu ja muszę zniknąć. A szkoda, bo nie zdążyłem pożegnać się z Ginny - ciągnął Harry, przechadzając się wokół fotela. - Nie widziałem jej od czerwca. Wiesz, że jesteście bardzo podobni? - Zatrzymał się nagle i wpatrzył w oczy swojego spetryfikowanego przyjaciela, jakby przekonując się o powyższym fakcie. Pozytywnie.
Ron wydał z siebie niezidentyfikowany pomruk.
- Uważasz, że nie? Macie taki sam odcień włosów i identyczny kolor oczu. - Harry dotknął jego twarzy wskazującym palcem i powoli przesuwał nim po nakrapianej skórze. - I piegi, mnóstwo piegów. Jeden większy nad górną wargą. Jasnoróżową...
Pochylił się i wpił ustami w usta Rona, tak łapczywie, że po chwili obu im zaczęło brakować powietrza. Ich dotychczasowe doświadczenia w zakresie "pożerania twarzy" były przy tym doprawdy niczym.
Niczym przyjacielskie cmoknięcie w policzek.
Zielone oczy pozostały zmrużone jak u kota, niebieskie wraz ze zmarszczonym nosem imitowały wyraz pyszczka zszokowanego królika. Obie pary rąk sztywno oparte były o podłokietniki fotela.
Po chwili Harry oderwał się od swego jakże pochłaniającego zajęcia i wyprostował się, by ostatni raz spojrzeć na swojego przyjaciela z góry. Czas odejść.
- Ja też cię kocham, Ron - powiedział czule. - A kiedy Ginny i Hermiona wreszcie tu dotrą, przekonaj je, żeby mnie nie szukały. Jeśli przeżyję, wrócę sam. I powtórz im, że...
Ron otworzył szerzej zamglone oczy i desperacko starał się skupić wzrok na ustach, które właśnie wymawiały te słowa, jednocześnie próbując nie myśleć o tym, co robiły wcześniej. W końcu zrezygnował i przeniósł wzrok wyżej, na obszary bardziej zielone.
W oczach Harry'ego pobłyskiwało wyjątkowo pewne siebie szaleństwo.
- Powtórz im, że z Voldemortem sprawa jest prosta: Albo go zabiję, albo się z nim prześpię. - Uśmiechnął się beztrosko i jakby… dwuznacznie?
A po chwili, której każda sekunda akcentowana była przez Rona rozpaczliwym odgłosem krztuszenia, dodał jeszcze:
- Snem wiecznym.
I deportował się z cichym trzaskiem.
KONIEC