Emil Cioran Cwiartowanie


Cwiarto. warne


0x01 graphic


EMILE M.

CIORAN

PRZEŁOŻYŁ MACIE] FALSKI

WYDAWNICTWO KR

WARSZAWA 2004.


Podstawa przekładu:

Émile M. Cioran, Écariètement, w: tegoż, Oeuvres,

Éditions Gallimard, Paris 1995, s. 1409 i nast.

0x08 graphic
Copyright © by Éditions Gallimard, Paris 1979. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo KR, Warszawa 2004. Copyright © for the Polish translation by Maciej Falski, Warszawa 2004.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
ISBN 83-89158-01-9

DWIE PRAWDY

Godzina zamknięcia wybiła w ogrodach Zachodu.

Cyril Connolly

Według pewnej legendy o inspiracji gnostyckiej, w niebie między aniołami wywiązała się walka, w której zwolennicy Michała zwyciężyli zwolen­ników Smoka. Aniołowie, którzy — niezdecydo­wani — ograniczyli się do przyglądania, zostali zesłani na ten świat, aby tu zdecydować się na wybór, którego nie potrafili dokonać tam w górze; wybór tym trudniejszy, że nie zachowali żadnego wspomnienia o walce ani o swej dwuznacznej postawie. Tak oto przyczyną wprawienia historii w ruch miałoby być niezdecydowanie, a człowiek wywodziłby się z owej pierwotnej chwiejności, niemożności opowiedzenia się, charakteryzującej go przed wygnaniem. Rzucony na ziemię, aby nauczyć się dokonywania wyboru, będzie skazany


na czyn, na przygodę, i będzie się tam czuł źle, jeśli nie zdusi w sobie widza. Jedynie niebo w jakiejś mierze pozwalało na neutralność; his­toria — przeciwnie, pojawi się jako kara dla tych, którzy przed wcieleniem nie znajdowali żadnego powodu, aby przyłączyć się raczej do jednego obozu niż do drugiego. Można zatem zrozumieć, dlaczego ludzie tak chętnie przyjmują jakąś sprawę za swoją, skupiają się, gromadzą wokół jakiejś prawdy. Wokół jakiego rodzaju prawdy?

W późnym buddyzmie, zwłaszcza w szkole madhjamika, kładziono nacisk na radykalne prze­ciwieństwo między prawdą absolutną, czyli pa- ramartha, przywilejem wyzwolonego, a prawdą względną, czyli samwriti, prawdą „zasłoniętą”, mówiąc ściślej — „prawdą błędu”, przywilejem czy też przekleństwem tego, kto się nie wy­zwolił.

Prawda absolutna, która zgadza się na wszelkie ryzyko, w tym na negację jakiejkolwiek prawdy, a nawet idei prawdy, to przywilej niedziałającego: tego, kto z premedytacją sytuuje się poza sferą czynów i dla kogo liczy się tylko (nagłe lub metodyczne, obojętnie jakie) uchwycenie niesub- stancjalności — uchwycenie, któremu nie towa­rzyszy żadne poczucie niezadowolenia, przeciw-

nie, albowiem otwarcie na nie-rzeczywistość pociąga za sobą tajemnicze wzbogacenie. Dla niego historia będzie złym snem, na który się zgodzi, skoro nikt nie potrafi śnić koszmarów, jakich by sobie życzył.

Aby pojąć istotę procesu historycznego, a raczej właściwy mu brak istoty, trzeba dobrze sobie uzmysłowić, że wszystkie przenoszone przezeń prawdy to prawdy błędu, a to z tej przyczyny, że przypisują one jakąś własną naturę temu, co jej nie posiada, substancję przypisują temu, co nie mogłoby jej mieć. Teoria podwójnej \J prawdy pozwala na wyodrębnienie miejsca, zajmowanego w skali nierzeczywistości przez historię, raj lunatyków, omamienie w akcie. Prawdę mówiąc, jej brak istoty nie jest ab­solutny, skoro jest ona istotą oszustwa, kluczem do wszystkiego, co zaślepia, co pomaga żyć w czasie.

Sarwakarmaphalatjaga... Napisawszy wiel­kimi literami na kartce papieru to urzekające słowo, przed wielu laty przyczepiłem je na ścianie mojego pokoju, tak abym mógł je kontemplować przez cały dzień. Wisiało tam przez całe miesiące, aż wreszcie je zdjąłem, zobaczywszy, że coraz bardziej przywiązywałem się do jego magii, a coraz mniej — do treści. A jednak to, co oznacza

Kiedy ktoś dotknie tej prawdy granicznej, zaczyna grać mamą rolę w historii, która plącze się ze wszystkimi prawdami błędu, prawdami dynamicznymi, których zasadą jest — co zro­zumiałe — złudzenie. Przebudzeni, ci, którzy odkryli oszustwo, nieodwołalnie ograniczeni, nie mogą być ośrodkiem zdarzeń, ponieważ dostrzegli ich daremność. Wzajemny wpływ obu prawd jest V korzystny dla przebudzenia, lecz zgubny dla czynu. Wyznacza on początek pęknięcia, zarówno dla człowieka, jak i cywilizacji, a nawet dla rasy.

Przed przebudzeniem przemierza się godziny euforii, nieodpowiedzialności, upojenia. Ale po nadmiarze złudzenia przychodzi nasycenie. Prze­budzony zniechęca się do wszystkiego, to par excellence były fanatyk, który nie może już znieść ciężaru zmyśleń, nieważne — ponętnych czy groteskowych. Tak się od nich oddalił, że nie rozumie, jak mógł oszaleć na ich punkcie. To dzięki nim zabłysnął i się ustanowił. Teraz jego przeszłość, podobnie jak przyszłość, wydaje mu się trudna do zniesienia. Roztrwonił swą sub­stancję, tak jak ludy, które — owładnięte przez demona ruchliwości — zbyt szybko ewoluują, a wskutek unicestwienia swych idoli kończą tym, że nie mają już żadnych innych w rezerwie. Charron zanotował, że we Florencji w ciągu dziesięciu lat wrzenie i zamieszanie były dużo bardziej nasilone niż w ciągu pięciuset lat w Gry- zonii, z czego wysnuł wniosek, iż dana wspólnota może przetrwać tylko wtedy, gdy uda się uśpić ducha.

Społeczeństwa archaiczne trwały tak długo, ponieważ nie znały pokusy innowacji i kłaniania się coraz to nowym bożyszczom. Kiedy z każdym pokoleniem się je zmienia, nie należy oczekiwać historycznej długowieczności. Antyczna Grecja i nowożytna Europa to typy cywilizacji dotknię­


tych przedwczesną śmiercią, powodowaną przez głód przemiany i nadmierną konsumpcję bogów oraz substytutów bogów. Chiny i dawny Egipt na tysiąclecia zanurzyły się we wspaniałej mar­twicy. Podobnie jak społeczności afrykańskie przed kontaktami z Zachodem. Również i one są zagrożone, ponieważ przyjęły odmienny rytm. Utraciwszy monopol stagnacji, spieszą się coraz bardziej i nieuchronnie zmierzają do schyłku, tak jak naśladowane przez nie wzory, tak jak te rozgorączkowane cywilizacje, niezdolne do trwa­nia dłużej niż jakieś dziesięć stuleci. W przy­szłości ludy, które obejmą panowanie, jeszcze krócej będą się nim cieszyły: spowolnioną his­torię nieodwracalnie zastąpiła historia zadyszana. Jakże tu nie żałować faraonów i ich chińskich kolegówl

Instytucje, społeczeństwa, cywilizacje różnią się czasem trwania i znaczeniem, podporząd­kowując się jednocześnie prawu, które wymaga, aby nieokiełznany impuls, wynoszący je czynnik, słabł i uspokajał się po pewnym czasie; schyłek odpowiada załamaniu się tego generatora siły, jakim jest szał. Obok okresów ekspansji, a właś­ciwie szaleństwa, okresy upadku wydają się pełne sensu i są takie, są takie nawet za bardzo — co sprawia, że są równie szkodliwe jak pozostałe.

Lud, który doznał spełnienia, który wykorzys­tał swe talenty i wyczerpał do cna zapasy swego geniuszu, płaci cenę tego sukcesu, nie dając później już nic. Spełnił swój obowiązek, chce tylko wegetować, jednak na swe nieszczęście nie będzie miał takiej szansy. Kiedy Rzymianie — lub to, co z nich zostało — chcieli odpocząć, przebu­dzili się barbarzyńcy. W podręczniku na temat najazdów czytamy, że Germanie, służący w armii i administracji Imperium, aż do połowy V wieku przyjmowali imiona łacińskie. Od tamtego czasu normą stały się imiona germańskie. Nie bano się ani nie darzono szacunkiem władców, którzy, wyczerpani, wycofywali się na wszystkich polach. Po cóż nazywać się tak jak oni? „Wszędzie panowała zgubna ospałość” — pisał Salvianus, najsurowszy cenzor ostatniej fazy antycznej de­generacji.

Pewnego wieczoru w metrze rozejrzałem się wokoło: wszyscy byliśmy przybyszami skądś... Jednak były wśród nas dwie czy trzy postacie stąd, zmieszane sylwetki, które wyglądały tak, jakby chciały przepraszać za to, że się tu znalazły. Podobny widok w Londynie.

Dzisiaj migracje nie odbywają się w postaci zwartych przemieszczeń, lecz poprzez kolejne infiltracje: pomału przenika się pomiędzy „tubyl­

ców”, zbyt wycieńczonych i zbyt dystyngowanych, by wciąż się zniżać do idei „terytorium”. Po tysiącu latach czujności otwiera się drzwi... Gdy pomyś­limy o wieloletniej rywalizacji między Francuzami i Anglikami, potem między Francuzami i Niem­cami, można by rzec, że jedynym ich zadaniem we wzajemnym osłabianiu się było przyspieszenie godziny wspólnej porażki, aby inne odmiany ludzkości mogły przybyć i wziąć górę. Nowa Völkerwanderung, podobnie jak dawna, wywoła etniczne zamieszanie, którego faz nie można jasno przewidzieć. Wobec tych tak różnych gęb nawet najmniejsza jednorodność jest nie do pomyślenia. Sama dopuszczalność tak zróżnicowanej wielości pozwala wysnuć wniosek, że na zajmowanej przez nią przestrzeni nie występuje już u autochtonów pragnienie zachowania choćby cienia tożsamości. W Rzymie w III wieku naszej ery na milion mieszkańców jedynie sześćdziesiąt tysięcy było Latynami z pochodzenia. Kiedy jakiś lud wypełnił historyczną ideę, której ucieleśnienie było jego misją, nie ma już żadnej racji, aby zachowywać swą odmienność, aby pielęgnować swą wyjąt­kowość, ocalić swe rysy pośród chaosu twarzy. Po panowaniu na obu półkulach ludzie Zachodu powoli stają się ich pośmiewiskiem: subtelne zjawy, niedobitki rasy w ścisłym sensie tego słowa,

skazani na pozycję pariasów, słabych i bezwolnych niewolników; tego położenia unikną być może Rosjanie, ci ostatni biali. Wciąż bowiem mają dumę, ów motor, nie, tę przyczyną historii. Kiedy jakiś naród ją utraci i kiedy przestaje uważać się za przyczynę czy wytłumaczenie wszechświata, sam zamyka sobie drogę stawania się. On zro­zumiał — na swe szczęście czy nieszczęście, zależnie od punktu widzenia. Jeśli doprowadza do rozpaczy ambitnego, w zamian za to fascynuje nieco zdeprawowanego myśliciela. Jedynie narody niebezpiecznie zaawansowane cywilizacyjnie zasługują na uwagę, zwłaszcza gdy utrzymuje się burzliwe stosunki z Czasem i kiedy krąży się wokół Klio z potrzeby samoukarania, samobi- czowania. Skądinąd to właśnie owa potrzeba skłania do przedsięwzięć, zarówno tych wielkich, jak i tych nic nieznaczących. Każdy z nas pracuje wbrew swym interesom: nie jesteśmy tego świa­domi, kiedy działamy, wszakże gdy zbadać któ­rąkolwiek epokę, można zobaczyć, że prawie zawsze się działa i dokonuje poświęceń dla przypuszczalnego czy zdeklarowanego wroga: rewolucjoniści dla Bonapartego, Bonaparte dla Burbonów, Burboni dla Domu Orleańskiego... Czy historia miałaby wywoływać jedynie śmiech i nie miałaby żadnego celu? Nie, ma ona więcej


niż jeden cel, a nawet ma ich wiele, ale dochodzi do nich na odwrót. Zjawisko to sprawdza się powszechnie. Spełnia się przeciwieństwo tego, do czego się dążyło, idzie się naprzód wbrew pięknemu kłamstwu, które sobie przedstawiano; stąd zainteresowanie biografiami, najmniej nu­dnym z wątpliwych gatunków. Wola nigdy ni­komu nie posłużyła: najbardziej dyskusyjne rezultaty są tym, na czym najbardziej zależało, w imię czego narzucono sobie najwięcej wy­rzeczeń. Jest to prawdą tak w odniesieniu do pisarza, jak i zdobywcy, w istocie do pierwszego lepszego człowieka. Kres kogokolwiek skłania do takich samych refleksji jak kres imperium czy kres samego człowieka, tak dumnego z osią­gnięcia postawy pionowej i tak zatroskanego, by jej nie stracić, by nie powrócić do pierwotnej postaci, aby nie skończyć swej kariery tak, jak ją właściwie był zaczął: pochylony i owło­siony. Nad każdą istotą wisi groźba cofnięcia się do punktu wyjścia (jakby po to, by zilu­strować bezużyteczność jej drogi, tak jak i każdej drogi), a ten, komu udaje się tego uniknąć, sprawia wrażenie, jakby uchylał się od obo­wiązku, odmawiał respektowania zasad gry, wymyślając sobie nazbyt paradoksalną odmianę upadku.

Rolą okresów schyłkowych jest obnażanie cywilizacji, demaskowanie jej, odzieranie z pre­stiżu i arogancji, związanych z jej osiągnięciami. Może ona w ten sposób pojąć, ile była i ile jest warta, co było złudzeniem w jej wysiłkach i po­drygach. W stopniu, w jakim oderwie się od fikcji, które zapewniły jej sławę, uczyni znaczny krok w stronę wiedzy, wyprowadzenia z błędu, w stronę ogólnego przebudzenia, fatalnego wywyższenia, które wyrzuci ją poza historię, o ile nie obudziła się po prostu dlatego, że przestała być w historii obecna i przestała grać w niej pierwsze skrzypce. Uniwersalizacja przebudzenia, owoc przenikliwo­ści, która sama jest owocem erozji odruchów, to znak emancypacji w porządku ducha i kapitulacji w porządku czynów, a dokładniej — w porządku historii, która sprowadza się do stwierdzenia upadku: gdy tylko skierujemy na nią spojrzenie, wchodzimy w położenie skonsternowanego widza. Instynktowna korelacja, którą ustanawia się mię­dzy historią a sensem, to doskonały typ prawdy błędnej. Historia zawiera, jeśli ktoś chce, pewien sens, ale ów sens kwestionuje, neguje ją w każdej chwili, czyniąc ją tym samym ciekawą i przy­gnębiającą, godną litości i wspaniałą, krótko mówiąc — nieodparcie demoralizującą. Kto by ją wziął na poważnie, gdyby nie była właśnie drogą ku degradacji? Sam fakt zajmowania się nią wiele mówi o tym, czym ona jest, świadomość jej, będąca — według Erwina Reisnera — sym­ptomem końca czasów (Geschichtsbewufitsein ist Symptom der Endzeit). W istocie nie można mieć obsesji historii, nie wpadając w obsesję jej kresu. Teolog zastanawia się nad wydarzeniami w ocze­kiwaniu Sądu Ostatecznego; zalękniony (albo prorok) — w oczekiwaniu czegoś mniej dekoracyj­nego, lecz równie istotnego. Jeden i drugi liczą na katastrofę podobną do tej, którą Indianie Delaware projektowali w przeszłość, kiedy, we­dług ich tradycji, nie tylko ludzie zanosili modły z przerażenia, ale i zwierzęta. A co z okresami spokoju? — ktoś wniesie sprzeciw. One nieza­przeczalnie istnieją, aczkolwiek spokój jest tylko błyskotliwym koszmarem, kalwarią udaną.

Nie można przyjąć, tak jak chcą niektórzy, że tragizm miałby być losem człowieka, lecz w żad­nym wypadku nie historii. Historia nie tylko mu nie umyka, jest mu podporządkowana, a jeszcze bardziej niż sam bohater tragiczny jest nim na­znaczony sposób, w jaki historia się obraca, znajdując się w centrum wzbudzanej przez nią samą ciekawości. Pasjonujemy się nią, ponieważ instynktownie wiemy, jakie niespodzianki na nią czyhają i jak wspaniałe widoki otwiera przed rozumieniem... Jednakże dla wytrawnego umysłu nie dodaje ona nic wielkiego do tego, co nieroz­wiązywalne, do pierwotnej bezwyjściowości. Podobnie jak tragedia, niczego ona nie rozwią­zuje, bo nie ma nic do rozwiązania. Przyszłość zawsze można wyśledzić poprzez rozregulowanie. Szkoda, że nie można oddychać tak, jakby wy­darzenia, w ich totalności, zostały zawieszone! Za każdym razem, gdy trochę za bardzo się manifestują, ogarnia nas nadmiar determinizmu, fatalistyczna wściekłość. Za sprawą wolnej woli wyjaśniamy jedynie powierzchnią historii, przy­bierane przez nią postacie, jej zewnętrzne losy, ale nie głębie, prawdziwy przebieg, który mimo wszystko zachowuje cechy zbijające z tropu, a nawet tajemnicze. Wciąż nas zadziwia, że Hannibal po zwycięstwie pod Kannami nie ruszył na Rzym. Gdyby był to uczynił, dzisiaj chwali­libyśmy się pochodzeniem od Kartagińczyków. Utrzymywanie, że kaprys, przypadek, a więc jednostka, nie odgrywają żadnej roli, to niedo­rzeczność. Wszakże za każdym razem, kiedy rozpatrujemy stawanie się jako całość, niewzru­szenie powraca na myśl twierdzenie z Mahab- haraty: „Węzeł Przeznaczenia nie może zostać rozwiązany; nic na tym świecie nie jest rezul­tatem naszych czynów”.

Ofiary podwójnego oczarowania, rozdarci między dwie prawdy, skazani na niemożność wybrania jednej, aby zaraz potem nie żałować drugiej, jesteśmy nazbyt przewidujący, aby nie stchórzyć, obznajomieni i ze złudzeniem, i z bra­kiem złudzenia, co zbliża nas do Rancego, który

Mamy wybór tylko między niemożliwymi do przyjęcia prawdami a zbawczymi oszustwami. Tylko te prawdy, które nie pozwalają żyć, za­sługują na miano prawd. Wyższe ponad wyma­gania żyjącego, nie zgadzają się na to, by być naszymi wspólnikami. Są to prawdy „nieludz­kie”, prawdy oszałamiające, takie, które się odrzuca, ponieważ nikt nie może się obejść bez punktów oparcia, uformowanych w slogany bądź w bogów. Godne pożałowania jest to, że w każdej epoce to właśnie obrazoburcy lub uchodzący za takowych najczęściej uciekają się do fikcji i kłamstw. Świat antyczny musiał zostać głęboko dotknięty chorobą, aby potrze­bować tak ordynarnego lekarstwa, jakie zaapli­kowało mu chrześcijaństwo. Świat nowożytny jest równie chory, jak można sądzić na pod­stawie leków, po których spodziewa się cudów. Epikur, najmniej fanatyczny z mędrców, był przegrany wtedy, tak jak jest przegrany dzisiaj. Ogarnia nas zdziwienie, a nawet strach, kiedy słyszymy ludzi mówiących o wyzwoleniu się z Człowieka. Jak niewolnicy mieliby się uwolnić od niewolnika? I jak wierzyć w to, że historia

szereg pomyłek — mogłaby się ciągnąć jeszcze dłużej? Niedługo wybije godzina zamknięcia we wszystkich ogrodach.


MIŁOŚNIK PAMIĘTNIKÓW

Mistycy, czyniąc rozróżnienie między człowie­kiem wewnętrznym i człowiekiem zewnętrznym, bezdyskusyjnie opowiadali się za pierwszym z nich, bytem realnym par excellence-, ten drugi, śmieszny czy żałosny pajac, zgodnie z prawem należał do moralistów, jego oskarżycieli, ale i wspólników, odstręczanych, lecz i przyciąganych przez jego nijakość, niezdolnych do przezwycię­żenia dwuznaczności, chyba że poprzez gorycz, ów zdegradowany smutek, któremu stawia opór jedynie Pascal, ponieważ zawsze wznosi się ponad swą niechęć. I właśnie ze względu na ową wyż­szość nie było mu pisane wywarcie wpływu na pamiętnikarzy, podczas gdy zaraźliwa zjadliwość La Rochefoucauld znajduje się w tle wszystkich portretów i wszystkich opowieści ich autorstwa.

Jako że nigdy nie podnosi głosu ani nie zaostrza tonu, moralista jest z natury rzeczy dobrze

wychowany i daje tego dowody, brzydząc się podobnych do siebie z elegancją oraz — szczegół ważniejszy — niewiele pisząc... Czyż istnieje lepszy znak „cywilizacji” niż lakoniczność? Roz- j wodzić się nad czymś, tłumaczyć się, udowadniać

któremu narzuca niezapomniane, wspaniałe męki. Jakże źle wychowany jest Saint-Simon!... Nie bardziej niż Życie, którego jest, jeśli można tak rzec, literackim odwzorowaniem. Żadnej słabości dla abstrakcji, żadnego klasycznego stygmatu; sam na sam z bezpośredniością, jest istotą z krwi i kości, i często jest niesprawiedliwy, chociaż nigdy nie fałszywy. Przy jego portretach wszystkie inne sprawiają wrażenie schematów, wystylizowanych kompozycji, którym brakuje energii i prawdomów­ności. Jego wielki atut: nie wiedział o swym geniuszu, nie znał tego granicznego przypadku poddaństwa. Nic go nie wprawia w zmieszanie, nic go nie onieśmiela; rzuca się, pozwala się ponieść frenezji, nie wymyślając skrupułów ani przeszkód. Równikowa wrażliwość, pustoszona przez swe wybuchy, niezdolna do narzucenia sobie tych więzów, które idą za przemyśleniem czy skupieniem się w sobie. Żadnego planu, żadnych konkretnych zarysów. Kiedy zdaje nam się, że czytamy pochwałę, szybko zostajemy wyprowa­dzeni z błędu; znienacka wyłania się jakiś nie­przewidziany rys, przymiotnik odpowiedni dla pamfletu; po prawdzie nie jest to ani apologia, ani skazanie, to indywiduum takie, jakim jest, elementarne i zawiłe, wyplute przez Chaos w sa­mym środku Wersalu.

Pani du Deffand, która czytała Pamiętniki w rękopisie, uznała ich styl za „szkaradny”. Zapewne taką samą opinię miał Duclos, który także z nich korzystał, aby czerpać szczegółowe informacje na temat Regencji, pisząc historię tego okresu bezprzykładnie płaskim językiem: to przesłodzony Saint-Simon, to wdzięk, który niszczy wigor. Ze względu na oschłą klarow­ność, na odrzucenie niezwykłości i niepopraw- ności, bujności i arbitralności, styl XVIII wieku przypomina staczanie się w doskonałość, w nie­życie. Produkt szklarniowy, sztuczny, bezkrwisty, który — odrzucając wszelkie rozpasanie

„Nie mam tyle wolnego czasu, aby pozwolić sobie na styl”. Słowa te — przypisywane nie wiem komu — wykraczają poza zwykły dowcip. Rzeczywiście, smak to przywilej bezczynnych i dyletantek, tych, którzy — mając zbyt wiele czasu — wykorzystują go na subtelne drobiazgi i wyrozumowane błahostki; tych zwłaszcza, którzy wykorzystują go przeciwko sobie samym.

Pewnego ranka (była to niedziela) czekaliśmy na księcia de Conti, aby udać się na mszę; byłyśmy w salonie, siedziałyśmy przy stole, na którym trzymałyśmy wszystkie nasze godzinki; Marszałkowa (marszałkowa de Luxembourg) zabawiała się kartkowaniem ich. Nagle zatrzy­mała się na dwóch czy trzech szczególnych modlitwach, które miały jej zdaniem jak naj­gorszy smak i których sformułowania istotnie były dziwaczne.

Madame de Genlis, Mémoires

Nic bardziej bezmyślnego niż żądanie, aby po­święcić modlitwę na rzecz języka, aby została ona spisana. Rzecz raczej w tym, aby pozostała niezręczna, nieco prostacka, a więc prawdziwa. Tej właściwości nie ceniły sobie zbytnio umysły wyćwiczone w piruetach, idące na mszę z takim samym nastawieniem jak na kolację czy polowa­nie. Powagi koniecznej do pobożności — tego im brakowało; lubili i kultywowali tylko to, co wykwintne. Słowa Marszałkowej upodabniają ją do owego renesansowego kardynała, który uważał się za tak wielkiego miłośnika łaciny Wergiliusza i Sallustiusa, że nie mógł znieść nieociosanej łaciny

Ewangelii. Pewne wydelikacenia nie przystają do wiary: smak i absolut się wykluczają... Żaden bóg nie przeżyje uśmiechu umysłu, łagodnego zwątpienia; przeciwnie, świdrujące zwątpienie czeka tylko na to, by zanegować samo siebie, by przemienić się w żarliwość. Na próżno szukalibyś­my tego rodzaju metamorfozy w świecie, w którym wyrafinowanie miało naturę akrobacji.

Poprzez sam mechanizm genezy, poprzez samą naturę, każdy język zawiera możliwości metafizyczne; francuski, zwłaszcza ten z XVIII wieku, nie zawiera ich wcale: jego prowokująca, nieludzka jasność, odrzucenie tego, co nieokreś­lone, podstawowej, męczącej niejasności, czynią zeń narzędzie wyrażania, które może porwać się na tajemnicę, do której jednak nigdy nie będzie miało dostępu. Poza tym we francuskim tajemnica, podobnie jak zawrót głowy, jeśli nie jest założona, jeśli nie jest zaplanowana, najczęściej wynika z ułomności umysłu albo z chaotyczności składni.

Język martwy, jak zauważa pewien lingwista, to taki język, w którym nie wolno robić błędów. Oznacza to, że nie dopuszcza się w nim żadnych innowacji. W epoce Oświecenia język francuski doszedł do owej ostatecznej granicy sztywności i skończoności. Po Rewolucji staje się mniej rygorystyczny i mniej czysty; wszelako zyskuje


na naturalności to, co traci na perfekcji. Aby przetrwać, aby się odnawiać, musiał się zepsuć, wzbogacić o niezliczone nowe zanieczyszczenia, wyjść z salonu na ulicę. Nagle jego wpływ i pro­mieniowanie się zmniejszyły. Mógł on być języ­kiem wykształconej Europy jedynie wówczas, gcjy — niezwykle zubożony — osiągnął najwyższy punkt przejrzystości. Dany idiom zbliża się do powszechności, kiedy wyzwala się od źródeł, oddala się od nich i się ich wypiera; doszedłszy do tego miejsca, jeśli chce odżyć, uniknąć niereal­ności czy martwicy, musi zrezygnować ze swych wymagań, złamać swoje ramy i wzory, musi przyzwolić na zły smak.

Przez cały XVIII wiek rozciąga się urzekający widok społeczeństwa przegniłego, prefiguracja ludzkości, która doszła do kresu, na zawsze wyleczona ze wszystkich przyszłych dni. Brak przyszłości, przestając wówczas być monopolem jednej klasy, miałby się rozszerzyć na wszystkie klasy za sprawą wspaniałej demokratyzacji po­przez pustkę. Nie trzeba wysilać wyobraźni, aby wyobrazić sobie ową fazę ostateczną: mówi o niej więcej niż jedno zdarzenie. Samo pojęcie postępu nierozerwalnie związało się z pojęciem rozwią­zania. Ludy z wszystkich krańców świata chcą się nauczyć sztuki tego, jak skończyć, i popycha je do tego taka łapczywość, że — aby ją zaspokoić

Każde społeczeństwo, któremu sprawia radość wizja własnego końca, upadnie pod pierwszym ciosem; wyzbyte wszelkich zasad życia, bez niczego, co pozwoliłoby mu stawić opór nacierają­cym nań siłom, podda się urokowi bankructwa. Jeśli Rewolucja odniosła tryumf, to dlatego, że władza była zmyśleniem, a „tyran” — był fanto­mem: dosłownie mówiąc, walczyła ona z widma­mi. Zresztą jakakolwiek rewolucja zdobywa prze­wagę tylko wtedy, gdy zmaga się z porządkiem nierealnym. Podobnie z każdym nastąpieniem przyszłości, z każdą wielką historyczną zmianą. Goci pokonali nie Rzym, lecz trupa. Jedyną zasługą Barbarzyńców było to, że mieli nosa.

Na początku wieku symbolem największego zepsucia był Regent. Tym, co zrazu uderza w jego postaci, jest całkowity brak „charakteru”. Z podob­ną dezynwolturą traktował zarówno sprawy pań­stwa, jak i sprawy prywatne: jedne i drugie interesowały go jedynie o tyle, o ile dawały okazję do jakichś celnych powiedzonek. Był równie niestały w swych pasjach i żądzach, oddawał się im przez nonszalancję i jak gdyby przez brak ciekawości. Niezdolny do miłości, niezdolny do nienawiści, nie wykorzystywał swych rozlicznych talentów; miał ich wiele, jednakże gardził ich pielęgnowaniem. „W każdej kwestii niekonsek­wentny do tego stopnia, że nie mógł nawet zrozu­mieć, iż można by jakąś konsekwencję wykazać”, charakteryzowała go —jak dodaje Saint-Simon

„niewrażliwość, która nie pozwalała mu czuć

goryczy w obliczu najbardziej śmiertelnych i nie­bezpiecznych zniewag; a ponieważ energia oraz zasada nienawiści i przyjaźni, wdzięczności i ze­msty to jedno, i jako że miał braki w tej dziedzinie, miało to wielorakie i zgubne następstwa”.

Zdegenerowany i nieskuteczny, o niebywałej słabości charakteru, doprowadził frywolność do szczytu, rozpoczynając tym samym epokę hiper- cywilizowanych wyrodków, oczarowanych kata­strofą i godnych, aby w niej zginąć. Miał z tego wyniknąć wielki bałagan. Współczesnych nie zadowoliło obarczenie go winą za ten stan rzeczy, ośmielili się nawet porównywać go z Neronem; wszelako powinni byli okazać mu więcej wyro­zumiałości i uważać się za szczęśliwych, dlatego że znosili absolutyzm łagodzony przez niedbalstwo i farsę. Nie sposób zaprzeczyć, że pozostawał pod przemożnym wpływem łajdaków, z opatem

Dubois na czele; czyż jednak pobłażliwość hołoty nie jest lepsza niż czujność nieskazitelnych? Brakowało mu „energii”, to prawda; ale z drugiej strony ów niedostatek to cnota, albowiem pozwala zaistnieć wolności czy przynajmniej jej złudzeniu.

Abbé Galliani (którym tak bardzo zainteresuje się Nietzsche) był jednym z niewielu, którzy zrozumieli, że w chwili, gdy występowano przeciw uciskowi, rzeczywistością była jednak łagodność obyczajów. Ograniczonemu i nieustępliwemu Ludwikowi XIV nie zawahał się przeciwstawić Ludwika XV, chwiejnego i sceptycznego. „Kiedy porówna się okrucieństwo jezuickich prześlado­wań skierowanych przeciw Port-Royal z łagod­nością prześladowań encyklopedystów, można dostrzec odmienność rządów, obyczajów i charak­teru obu królów. Ten pierwszy poszukiwał roz­głosu, a hałas brał za chwałę; drugi zaś był przyzwoitym człowiekiem, który wykonywał najpodlejszy zawód, zawód króla, z największą niechęcią, na jaką mógł się zdobyć. Długo nigdzie nie spotka się podobnych rządów”.

Wydaje się jednak, że abbé nie zrozumiał, iż jeśli nawet tolerancja jest pożądana i jeśli ona sama tłumaczy trud, podejmowany trud życia, to jednak jest postrzegana jako symptom słabości i rozkładu. Tej tragicznej oczywistości nie mógł dostrzec ktoś, kto przestawał z encyklopedystami, goniącymi za złudzeniami; miano ją zauważyć dopiero w wieku bardziej pozbawionym złudzeń, w wieku późniejszym... Ówczesne społeczeństwo, dziś to wiemy, było tolerancyjne, ponieważ bra­kowało mu wigoru koniecznego do tego, by prześladować, a więc trwać. O Ludwiku XV Michelet powiadał, że „w jego duszy nie było nic”• Z jeszcze większą dozą słuszności mógłby to samo stwierdzić o Ludwiku XVI. Oto wyjaś­nienie epoki wspaniałej i skazanej. Tajemnica łagodności obyczajów to tajemnica śmiertelna.

Rewolucję wywołały nadużycia klasy zobojęt- niałej na wszystko, nawet na swe przywileje; trzymała się ich tak kurczowo tylko machinalnie, beznamiętnie i bez przywiązania, ponieważ miała widoczną słabość do idei tych, którzy mieli ją unicestwić. Współczucie dla przeciwnika to cha­rakterystyczny znak demencji, to znaczy tolerancji, która jest w ostatecznym rozrachunku niczym więcej jak kokieterią będących w agonii.

„Zaznała Pani wiele” — pisał markiz du Deffand do księżnej de Choiseul — „ale brak Pani jednego doświadczenia, którego, mam na­dzieję, nigdy Pani nie pozna: chodzi o pozbawienie uczucia, czemu towarzyszy cierpienie, wywołane przez niemożność obycia się bez niego”.

Epoka w apogeum sztuczności odczuwała tęsknotę za naiwnością, za stanem, którego bra­kowało jej najbardziej. Jednocześnie uczucia naiwne, uczucia prawdziwe, rezerwowała dla dzikusa, dla prostaczka lub dla głupca — wzorów nieosiągalnych dla umysłów źle wyposażonych do tego, by stoczyć się w „głupotę”, w prostotę bez reszty. Kiedy już raz zdobędzie władzę, inteligencja powstaje przeciw wszelkim wartoś­ciom niewchodzącym w jej zakres i nie daje żadnych pozorów realności czemukolwiek, czego można by się uchwycić. Ten, kto się z nią zwiąże poprzez kult czy manię, niechybnie dochodzi do „pozbawienia uczucia” i żalu, że poświęcił siebie idolowi, który nie obdarowuje niczym więcej jak tylko pustką, o czym świadczą listy pani du Deffand, niezrównany dokument na temat plagi bystrości, rozjątrzenie świadomości, rozpusta pytań i rozterek, w której kończy człowiek odcięty od wszystkiego; człowiek, który przestał być naturą. Nieszczęście w tym, że jeśli ktoś już raz stał się przenikliwy, staje się przenikliwy coraz bardziej: nie da się oszukać czy wycofać. A ów postęp dokonuje się na niekorzyść witalności, instynktu. „Ni z pierza, ni z mięsa” — mówiła

o sobie samej markiza. Można zrozumieć, dla­czego jej związek z Regentem nie trwał dłużej niż dwa miesiące. Byli do siebie podobni, stali niebezpiecznie na zewnątrz swoich uczuć. Czyż nuda, ich wspólny kłopot, nie rozwija się w tej przepaści ziejącej między umysłem a zmysłami? Nie ma już spontanicznego ruchu, nie ma nie­świadomości. „Miłość” pierwsza cierpi z tego powodu. Jej definicja, podana przez Chamforta, pasowała do epoki „fantazji” i „naskórka”, w której taki Rivarol chwalił się, że w szczytowym momen­cie podrygów może rozstrzygnąć problem geomet­ryczny. Wszystko było wyrozumowane, nawet spazm. Zjawisko jeszcze poważniejsze, takie oto wykrzywienie zmysłów, nie tylko że dotknęło kilku izolowanych jednostek, lecz stało się nie­dorozwojem, plagą klasy wycieńczonej przez ciągłe stosowanie ironii.

Każda słabostka, podobnie jak każdy przejaw wyzwolenia się, ma aspekt negatywny: w chwili, gdy nie będziemy nosili już żadnego... niewidzial­nego łańcucha, gdy nic już nie będzie nas ograni­czało od wewnątrz, niezdolni, ze względu na brak życiodajnych soków i niewinności, do ukucia sobie jakichś zakazów, utworzymy jakąś masę sła­beuszy, specjalistów bardziej od wyjaśniania niż od praktykowania seksualności. Nie można bez ryzyka dostąpić wyższego stopnia świadomości, podobnie jak nie można bezkarnie pozbyć się

BUŚ


pewnych zbawczych ograniczeń. Jeśli wszakże nadmiar świadomości zwiększa świadomość, to nadmiar wolności — zjawisko równie fatalne, lecz w przeciwnym sensie — nieodwracalnie zabija wolność. Dlatego właśnie ruch emancypa­cyjny, w jakiejkolwiek bądź dziedzinie, przed­stawia równocześnie krok naprzód i zarazem zaczątek upadku.

Tak jak naród, w którym nikt nie chce być służącym, jest zgubiony, podobnie można po­strzegać ludzkość, w której indywiduum — upo­jone swoją jednostkowością — odmówi pracy podrzędnej, jakkolwiek by była „zaszczytna”. (Już Montesquieu w swoich Cahiers stwierdzał: „Nie można już ścierpieć żadnej sprawy, która ma określony przedmiot: ludzie wojny nie mogą znieść wojny, ludzie biura — biura; to samo tyczy się innych spraw”). Mimo wszystko czło­wiek trwa i będzie trwał dopóty, dopóki nie rozbije w proch ostatniego przesądu i ostatniego wierzenia; stanie nagi wobec otchłani, która następuje po zniesieniu wszelkich dogmatów i wszelkich tabu.

Ten, kto chce się umieścić w jakiejś rzeczywis­tości lub opowiedzieć się za jakimś credo, tyle że bezskutecznie, z zemsty zaczyna ośmieszać tych, którym się to udaje spontanicznie. Ironia wynika z rozczarowanego, niezaspokojonego pragnienia naiwności, które wskutek porażek napełnia się goryczą i jadem. Nieuchronnie przybiera uniwer­salny zakres; jeśli najchętniej atakuje religię i podważa ją, to dlatego, że skrycie odczuwa gorycz, gdyż nie potrafi wierzyć. Jeszcze niebez­pieczniejsza jest cierpka, gwałtowna złośliwość, wykoślawiona w system i granicząca z samo­zniszczeniem. Kiedy w 1726 roku markiza de Prie została zesłana do Normandii, pani du Deffand udała się z nią, aby dotrzymywać jej towarzystwa. W swojej Histoire de la Régence Lemontey opowiada, że „te dwie przyjaciółki każdego ranka wysyłały sobie satyryczne kuplety, które układały na siebie nawzajem”.

W środowisku, w którym oszczerstwo było na porządku dziennym, a czuwano ze strachu przed samotnością („Wszystko wolała bardziej od smutku, jaki budziło udanie się na spoczynek”

Jedynie wojownicze, zazdrosne, kłótliwe, niedyskretne ludy mają ciekawą historię: historia Francji jest ciekawa w najwyższym stopniu. Obfitująca w wydarzenia, a jeszcze bardziej w pisarzy, gotowych je opisywać, jest ona opat­rznością dla miłośnika Pamiętników.

Francuz jest chimeryczny lub fanatyczny, wydaje sąd na podstawie kaprysu albo systemu; wszelako sam system przybiera u niego cechy kaprysu. Właściwa mu cecha to niestałość, przy­czyna owej defilady rządów, której towarzyszy jako rozbawiony czy rozgorączkowany widz, starający się pokazać przede wszystkim to, iż nawet w swych uniesieniach nigdy nie pozwala się oszukać; raz za razem jest beneficjentem i ofiarą owej „mentalności literackiej”, która

granej sztuki, na kierowaniu się raczej wrażeniami niż rozumowymi racjami”. ITocqueville dodaje: wzięty w swej masie francuski lud sądzi bardzo często o materiach politycznych jak literat”.

Literat mniej niż ktokolwiek inny jest w stanie zrozumieć funkcjonowanie państwa; wykazuje pewną kompetencję w tym względzie jedynie podczas rewolucji, ponieważ oto autorytet zostaje zniesiony i przy wakacie władzy ma on zdolność wyobrażania sobie, że wszystko można rozwiązać przez przyjęcie postawy lub wyrobienie sobie opinii. Interesują go nie tyle wolne instytucje, ile podrabianie i kabotyństwo wolności. Nic dziw­nego, że ludzi 1789 roku inspirował jakiś lunatyk, taki jak Rousseau, a nie Montesquieu, umysł solidny, który nie lubi dywagacji i nie mógł być wzorem dla idyllicznych lub krwawych retorów. W krajach anglosaskich sekty pozwalają obywa­telowi dawać upust swemu szaleństwu, potrzebie sporu i skandalu; stąd różnorodność religijna

nie mogą się zrealizować inaczej niż przez anarchię partii i frakcji; to tutaj zaspokaja ono swój apetyt na herezję. Aż do dzisiaj żaden naród nie odkrył sekretu bycia mądrym zarazem i w polityce, i w religii. Jeśli ów sekret zostanie w końcu odkryty, Francuzi będą ostatnimi, którzy zeń skorzystają; oni, którzy —jeśli wierzyć Talleyran­dowi — zrobili Rewolucję z próżności, to wada tak zakorzeniona w ich naturze, że staje się zaletą, a w każdym razie motorem, który ich pobudza do wytwarzania i działania, przede wszystkim do popisywania się, stąd esprit, parada inteligencji, troska o zwycięstwo nad przeciwnikiem bez względu na koszty, o ostatnie słowo za wszelką cenę. Jeśli jednak próżność wyostrza zdolności, odwodzi od banału i zwalcza gnuśność, to — nie­stety — obnaża każdego, kto jej ulega; również z powodu wyrzeczeń, jakich od nich wymaga, Francuzi drogo zapłacili za wszelkie okazje, którymi się tak obficie cieszyli. Przez tysiąc lat historia kręciła się wokół nich: za taką szansę trzeba odpokutować; karą dla nich było i wciąż jest podrażnienie miłości własnej, nadal niezado­wolonej, nadal niezaspokojonej. W okresie potęgi skarżyli się, że to za mało; skarżą się teraz, że w ogóle nie są potężni. Oto dramat narodu równie urażonego w powodzeniu jak i w niedoli, niena­


syconego i zmiennego, nazbyt rozpieszczonego przez los, aby poznać skromność lub rezygnację, niezdolnego do zachowania miary zarówno przed tym, co nieuniknione, jak i przed tym, co nie­oczekiwane.


0x08 graphic


Kres historii wpisany jest w jej początki — historia, człowiek w sidłach czasu, naznaczony stygmatami, które określają zarówno czas, jak i człowieka.

Czas — nieprzerwany brak równowagi, byt, który nie przestaje się przemieszczać — czas w sobie jest dramatem, a historia reprezentuje jego najbardziej znaczący epizod. Czymże jest ona w istocie, jeśli nie brakiem równowagi, szybkim i intensywnym przesunięciem samego czasu, pośpiechem ku stawaniu się, gdzie już nie staje się nic?

Tak jak całkiem słusznie teolodzy określają naszą epokę jako post-chrześcijańską, podobnie pewnego dnia będzie się mówiło o szczęściu lub nieszczęściu życia w pełnej post-historii. Chciało­by się mimo wszystko poznać to schyłkowe powodzenie, kiedy uda się uciec przed następst­wem pokoleń i napieraniem kolejnych dni i gdzie


Rozumie się samo przez się, że taki krzyk można sobie wyobrazić tylko dzięki katastrofie niedoskonałej. Pełen sukces pociągnąłby za sobą radykalne uproszczenie, właściwie zniesienie przyszłości. Rzadkie są katastrofy bez niedociąg­nięć: powinno to uspokoić niecierpliwych, roze­drganych, amatorów wielkich okazji, chociaż w tych okolicznościach rezygnacja zdarza się najczęściej. Nie każdemu dane było obserwować Potop. Można sobie wyobrazić nastrój tych, którzy przeczuwszy go, nie żyli wystarczająco długo, aby być przy tym.

Aby zatrzymać ekspansję zwierzęcia ułom­nego, coraz bardziej daje się odczuć i w różnym stopniu wszystkich urzeka nagła potrzeba sztucz­nych plag, które korzystnie zastąpiłyby plagi naturalne. Kres zdobywa pole. Nie można wy­chodzić na ulicę, patrzeć na gęby, wymieniać zdań, słuchać jakichś tam pomruków, nie mówiąc sobie przy tym, że ten czas już się zbliża, nawet jeśli nadejdzie za jedno stulecie czy za kilkaset lat. Wrażenie rozstrzygnięcia dominuje nad naj­mniejszym gestem, najbanalniejszym widowis­kiem, najgłupszym zdarzeniem, i trzeba stawić opór Nieuniknionemu, aby tego nie dostrzec.

Kiedy bieg historii jest w miarę normalny, każde wydarzenie wydaje się kaprysem, niedys­krecją stawania się; jeśli zmienia się jej kadencja, najmniejszy pozór przybiera rozmiary znaku. Wszystko, co się wówczas wydarza, ma wartość symptomu, ostrzeżenia, nieuchronności wniosku. W epokach obojętnych (czyli właściwie w ode­rwaniu) wydarzenie, ekspresja powtarzającej się, powielającej teraźniejszości, zawiera znaczenie w sobie i wydaje się, iż nie dokonuje się ono w czasie; i przeciwnie, w okresach, gdy stawanie się to synonim złowróżbnej odnowy, nie ma niczego, co nie przywoływałoby marszu ku temu, co niesłychane — wizji podobnej do wizji z Sa- mjuttanikaja: „Cały świat stoi w płomieniach, cały świat jest spowity chmurami dymu, cały świat jest pożerany przez ogień, cały świat drży”. Mara, szyderczy potwór, w zębach i szponach dzierży koło narodzin i śmierci, a jego spojrzenie

My, pozostali, paktujemy zaś z tym, co nam zagraża, pielęgnujemy nasze przekleństwa, łak­niemy tego, co nas niszczy, za nic nie zrezyg­


nowalibyśmy z naszego koszmaru, któremu przy­daliśmy tyle wielkich liter, ile doznaliśmy złudzeń. Złudzenia te się skompromitowały, podobnie jak wielkie litery, lecz koszmar pozostał, bezgłowy i nagi, i ciągle go hołubimy, ponieważ należy on właśnie do nas, a także dlatego, że nie widzimy, czym go zastąpić. To tak, jakby ktoś dążący do nirwany, zmęczony próżną pogonią za nią, od­wrócił się od niej, aby wniknąć w samsarę, aby się pogrążyć w samsarze jako wspólnik swojego upodlenia, trochę tak, jak my jesteśmy wspól­nikami naszego.

Człowiek tworzy historię; historia niszczy człowieka. Jest on jej twórcą i przedmiotem, sprawcą i ofiarą. Aż dotąd wierzył, że nad nią panuje, teraz wie, że ona mu się wymyka, że rozwija się w tym, co nierozstrzygalne i nieznośne: obłąkana epopeja, której kres nie zakłada żadnej idei finalności. Jakże przypisać jej jakiś cel? Gdyby miała jakiś cel, osiągnęłaby go tylko raz, doszedł­szy do kresu. Korzyść z tego osiągnęliby jedynie ostatni potomkowie, resztki, tylko oni byliby zadowoleni, czerpiąc korzyści z niezliczonych wysiłków i udręk, które miałyby być udziałem przeszłości. Wizja nazbyt groteskowa i niespra­wiedliwa. Jeśli za wszelką cenę chcemy, by historia miała jakiś sens, szukajmy go wyłącznie w przekleństwie, które ciąży na niej, i nigdzie indziej. Pojedyncze indywiduum mogłoby mieć jakiś sens tylko na tyle, na ile ma udział w owym przekleństwie. Złośliwy geniusz dominuje nad losami historii. Najwyraźniej nie ma ona celu, wszelako jest dotknięta pewnym fatalizmem, który uchodzi za cel i nadaje stawaniu się pozory konieczności. Fatalizm ów — i tylko on — po­zwala na to, by bez śmieszności mówić o pewnej logice historii — a nawet o opatrzności, o opatrz­ności specjalnej, to prawda, szalenie podejrzanej, której zamiary są mniej nieprzeniknione niż zamiary tej drugiej, uważanej za dobroczynną, albowiem działa ona w ten sposób, że cywilizacje, których biegiem rządzi, zawsze oddalają się od swego pierwotnego kierunku, aby osiągnąć prze­ciwieństwo swoich dążeń, aby stoczyć się z upo­rem i metodą, wyraźnie zdradzającymi machinacje mrocznej i ironicznej potęgi.

Historia znajduje się dopiero u początków, myślą niektórzy, zapominając, że jest ona zjawis­kiem wyjątkowym, w nieunikniony sposób efe­merycznym, luksusem, intermedium, zbłąka­niem... Tworząc ją, wkładając w nią swą sub­stancję, człowiek się zużył, zmalał, osłabł. Kiedy

kiedy odwrócił się od nich i zaczął uciekać, wkroczył na drogę nieuchronnie krótkiej kariery: ledwo kilka tysiącleci... Historia, jego dzieło, uniezależniwszy się odeń, wykańcza go i pożera, i niechybnie go zniszczy. A on przepadnie wraz z nią, ostateczna katastrofa, słuszna kara za tyle roszczeń i szaleństw zrodzonych z pokusy tytaniz- mu. Przedsięwzięcie Prometeusza na zawsze zostało skompromitowane. Pogwałciwszy wszel­kie niepisane prawa — jedyne, które się liczą

preferencji. W każdym razie widać, że człowiek dał z siebie to, co najlepsze, i że jeśli nawet miało się być świadkiem wyłaniania się kolejnych cywilizacji, z pewnością nie będą one warte tych starożytnych, ani nawet nowożytnych, nie mówiąc już o tym, że nie będą mogły się ustrzec przed zaraźliwością kresu, która stała się dla wszystkich swego rodzaju obowiązkiem i programem. Od prehistorii aż do naszych czasów i od naszych czasów do post-historii — oto droga wiodąca do gigantycznego fiaska, przygotowywanego i za­powiadanego przez wszystkie epoki, nawet przez epoki apogeum. Wszyscy, aż po utopistów, utoż­samiają stawanie się z porażką, skoro wymyślają oni królestwo, które byłoby zdolne uciec właśnie przed stawaniem się: ich wizja to wizja innego czasu w czasie... czegoś na kształt niewyczerpanej porażki, niedotkniętej czasowością i wyższej od niej. Jednakże historia, której patronem jest Ary- man, depcze owe rozważania i odrzuca możliwość raju, nawet nieudanego — co odbiera utopiom ich przedmiot i rację bytu. Znamienne, że na owo pojęcie raju natrafia się wtedy, kiedy chce się ująć historię w jej własnej naturze. To dlatego, że nie można uchwycić jej oryginalności, nie od­nosząc się do jej przeciwieństwa; historia jawi się jako stopniowa negacja, jako postępujące


oddalanie się od stanu pierwotnego, od początko­wego cudu, zarazem konwencjonalnego i urzekają­cego: od kiczu na bazie tęsknoty... Kiedy dokona się to postępowanie w kierunku kresu, historia osiągnie swój „cel”: nie zachowa w sobie już nic, co mogłoby przypominać punkt wyjścia, który równie dobrze może być bajką. Raj można sobie wyobra­zić w przeszłości, ale w żadnym razie nie w przy­szłości: jednakże fakt, że miałby być umieszczony przed historią, rzuca na nią niszczycielskie światło, które rodzi pytanie, czy nie lepiej by było, aby pozostała ona zagrożeniem, czystą możliwością.

Mniej pilne jest badanie „przyszłości”, przed­miotu przerażenia i niczego więcej, aniżeli kresu, tego, co nadejdzie potem... kiedy ustanie czas historyczny, współrozciągły do ludzkiej działal­ności; ustanie tym samym korowód narodów i imperiów. Uwolniony od ciężaru historii, czło­wiek — u szczytu wyczerpania — gdy tylko porzuci swą jednostkowość, będzie miał do dys­pozycji jedynie pustą świadomość, której nic nie będzie mogło wypełnić: pozbawiony złudzeń troglodyta, troglodyta wyzbyty ze wszystkiego. Czy nawiąże do swych odległych przodków, czy post-historia przedstawi się jako zaostrzona wersja prehistorii? I jak utrwalić fizjonomię tego ocala­łego, którego kataklizm zbliży do jaskiń? Co uczyni w obliczu tych dwóch skrajności, w obliczu owego dzielącego je przedziału, w którym zostało wypracowane odrzucane przezeń dziedzictwo? Wyzbyty wszelkich wartości, wszelkich fikcji, które znalazły miejsce w tym przeciągu czasu, pogrążony w przenikliwym uwiądzie, nie będzie mógł ani nie będzie chciał wymyślać nowych. W ten sposób gra, która aż dotąd regulowała następstwo cywilizacji, zostanie zakończona.

Po tylu zdobyczach i rozmaitych dokonaniach człowiek zaczyna wychodzić z mody. Zasługuje na uwagę tylko o tyle, o ile jest zaszczuty i przypar­ty do muru, o ile się coraz bardziej pogrąża. Jeżeli trwa, to tylko dlatego, że nie ma siły skapitulować, zawiesić ucieczki naprzód (historia jest tym właśnie i niczym więcej), ponieważ w schyłku osiągnął pewien automatyzm. Nigdy nie będzie wiadomo dokładnie, co w nim pękło, wszelako pęknięcie jest tutaj. Było tu od początku, można by stwierdzić. Bez wątpienia, lecz ledwo zaryso­wane, a on, wciąż pełen wigoru, dobrze się do niego przystosował. Nie było ono jeszcze ową ziejącą szczeliną, będącą rezultatem długiej pracy samozniszczenia, specjalnością wywrotowego zwierzęcia, które — przez tak długi czas pod­ważając wszystko — musiało skończyć podwa­żając samo siebie. Naruszając swe fundamenty (do czego prowadzi każda analiza, psychologiczna czy inna), swe „ja”, swój stan podmiotu, zdoby­wając się na bunty kamuflujące ciosy, które kierował przeciwko sobie samemu. Pewne jest to, że został trafiony w najgłębszych zakątkach duszy, że jest przegniły aż do korzeni. Poza tym

o człowieku pamięta się tak naprawdę tylko wtedy, kiedy uświadamia się sobie tę fundamentalną zgniliznę, częściowo zakrytą aż do teraz, coraz bardziej wszakże widoczną, od kiedy człowiek przeniknął i wydobył na jaw swoje własne sekrety. Wskutek tego, że stał się przejrzysty dla samego siebie, nie będzie mógł nic przedsięwziąć, nic więcej „stworzyć”, i będzie to wyczerpanie po­przez brak zaślepienia, poprzez zniszczenie naiw­ności. Gdzież znajdzie energię wystarczającą do przetrwania w pracy, która wymaga minimum świeżości i oszołomienia? Jeśli czasem zdarza mu się oszukiwać co do siebie samego, nie myli się już wcale w stosunku do przygody człowieka. Cóż za niedorzeczność w utrzymywaniu, iż on dopiero zaczyna! W rzeczywistości to niemalże nadprzyrodzony rozbitek, kroczy ku kondycji granicznej: mędrca stoczonego przez mądrość... Jest zgniły, tak, jest zarażony martwicą — wszys­cyśmy tacy. Gromadnie posuwamy się naprzód ku bezprzykładnemu zamieszaniu, powstaniemy jedni przeciw drugim niby miotani konwulsjami kretyni, niby fantastyczne kukiełki, ponieważ

Tym, co mierzi w historii, jest myśl, że

Saint-Simon, znał rozkosz oburzenia, przyjemność wściekłości. Hume uznawał go za najgłębszy umysł Starożytności — przyjmijmy, że najżywszy, najbliższy nam także za sprawą jakości swego masochizmu, defektu czy daru niezbędnego każ­demu, kto się pochyla nad sprawami człowieka

obojętnie, czy chodzi o drobiazgi, czy o Sąd

Ostateczny.

Niech ktoś pieczołowicie zbada najmniejsze zdarzenie: w najlepszym razie elementy pozytyw­ne i negatywne osiągają równowagę; z reguły negatywne przeważają. Wystarczy, aby powie­dzieć, że najlepiej by było, gdyby się w ogóle nie wydarzyło. W ten sposób nie musielibyśmy brać w nim udziału i go doświadczać. Po co dodawać cokolwiek do tego, co jest lub wydaje się, że jest? Historia, bezużyteczna odyseja, nie ma wytłumaczenia, a czasem chce się oskarżyć samą sztukę, nie zważając na emanującą z niej nie­odpartą konieczność. Wytwarzanie jest przygodne; tym, co się liczy, jest czerpanie ze swej własnej głębi, bycie sobą samym w sposób totalny, bez zniżania się do jakiejkolwiek formy ekspresji. Budowanie katedr wypływa z tego samego błędu co wydawanie bitew. Lepiej byłoby podjąć próbę życia na głębinach aniżeli przemierzać wieki w poszukiwaniu upadku. Bez wątpienia, nie ma zbawienia poprzez historię. W żadnym razie nie jest ona fundamentalnym wymiarem, jest co najwyżej apoteozą powierzchowności. Czy gdyby kiedyś historia została zniesiona, moglibyśmy odnaleźć właściwą nam naturę? Człowiek post- historyczny, istota całkowicie nieobecna, czy będzie zdolny do połączenia się w sobie samym z tym, co bezczasowe, czyli z tym wszystkim, co zostało w nas stłumione przez historię? Liczą się jedynie te nasze chwile, których ona nie skaziła. Jedyne istoty, które są w stanie się porozumieć, rzeczywiście połączyć się duchowo, to ci, którzy otwierają się na ten rodzaj chwil. Epoki drążone przez pytanie metafizyczne pozostają momentami kulminacyjnymi, prawdziwymi szczytami prze­szłości. Do tego, czego nie można uchwycić, zbliżają jedynie wysiłki wewnętrzne, tylko one do tego prowadzą, nawet jeśli tylko na sekundę, która waży więcej niż cała reszta, niż sam czas.

To było w Rzymie, 15 października 1764 roku, kiedy siedziałem i marzyłem pośród ruin Kapi­tolu, a bosi mnisi śpiewali nieszpory w świątyni Jowisza, po raz pierwszy uderzyła mnie myśl o napisaniu historii zmierzchu i upadku tego miasta.

Imperia dobiegają kresu albo przez rozpad, albo przez katastrofę, albo przez połączenie ich obu. Podobny wybór stoi przed ludzkością jako taką. Przedstawmy sobie jakiegoś przyszłego Gibbona, medytującego o tym, czym ona była — przypuś­ćmy, że będzie jeszcze jakiś historyk u kresu, ale nie jakiegoś cyklu, lecz u kresu wszystkiego. Jak by się zabrał do opisywania naszych ekscesów, naszych demonicznych zdolności, źródła naszego dynamizmu, on, który będzie otoczony jedynie istotami oddanymi świętemu bezwładowi, będą­cymi u kresu procesu nienazwanej zgrzybiałości, na zawsze wyzwolonymi z manii afirmowania siebie, pozostawiania śladów, znakowania swego przejścia przez ten świat? Czy zrozumiałby naszą niezdolność do wypracowania statycznej wizji świata i przystosowania się do niej, niezdolność do wyzwolenia się z idei i obsesji czynu? Tym, co nas gubi, nie — tym, co nas zgubiło, jest pragnienie losu, nieważne jakiego losu; i owa ułomność, klucz do historycznego stawania się, jeśli nawet to ona nas zrujnowała, jeśli sprowadziła nas do nicości, jednocześnie będzie źródłem naszego ocalenia, dając nam zamiłowanie do upadku, pragnienie zdarzenia, które przewyższyło­by wszelkie zdarzenia, strachu, który przewyż­szyłby wszelki strach. Jeśli katastrofa to jedyne


rozwiązanie, a post-historia — jedyna szansa, z pełnym prawem można się zastanawiać, czy w interesie ludzkości — takiej, jaką jest — nie byłoby raczej usunięcie się teraz aniżeli osłabianie się i gnuśnienie w oczekiwaniu, wystawienie się na epokę agonii, kiedy by ryzykowała utratą wszelkiej ambicji, nawet ambicji zniknięcia.


NAJGORSZE PILNIE WYCZEKIWANE

Wszystko pozwala przypuszczać, że historia minie, a wraz z nią minie ów byt, ze szkodą dla którego wyrosła; byt ten spoczywał w sobie, historia go wydobyła poza niego samego i utożsamiła ze swymi konwulsjami; reprezentuje ona także tę sferę, w której nie przestawał się on rozpadać, degradować. Ów dramat, który miał spaść na historię już na samym początku, jakże mógłby nie znamionować jej teraz, kiedy zbliża się do swego końca? I jakże nie miałby znamionować nas samych, świadków gorączki ostatniego aktu, który — wyznajmy to — wcale nam się podoba? W czym przypominamy pierwszych chrześcijan, żądnych tego, co najgorsze? Ku ich żywemu rozczarowaniu najgorsze nie nastąpiło, mimo przepowiedni, od których kipiały pisma tamtej epoki. Im bardziej się mnożyły, jakby chciały ponaglić Boga i przymusić go, tym bardziej ów ostatni — chwiejny, niezdecydowany — plątał się w skrupułach. Całkowicie rozstrojeni, wierni musieli sobie zdać sprawę z oczywistości: nowe przyjście nie będzie miało miejsca, paruzja została odroczona; na horyzoncie ani zbawienia, ani potępienia. Cóż im w tych warunkach pozostało poza czekaniem, między rezygnacją i nadzieją, czekaniem na lepsze czasy, czasy kresu? My mamy więcej szczęścia niż oni, trzymamy go, nasz kres, leży on w naszym zasięgu i by przy­spieszyć jego nadejście niepotrzebna nam żadna pomoc z góry. Taka szansa dla partaczy, którymi jesteśmy; a jednak wątpliwe, byśmy nie wyciągnęli z niej żadnej korzyści. Jak do tego doszliśmy? Za sprawą jakiegoż to procesu po wiekach uspoko­jenia znaleźliśmy się na progu pewnej rzeczywis­tości, którą jedynie sarkazm pozwala znieść? Od czasu Renesansu ludzkość jedynie skrywała osta­teczny sens swej drogi, objawiającą się w niej niezdrową zasadę. Szczególnie wiek Oświecenia miał wnieść znaczący wkład w owo przedsię­wzięcie zaciemniania. W następnym wieku bał­wochwalstwo Przyszłości potwierdziło złudzenia wieku poprzedniego. W epoce tak wyprowadzonej z błędu jak nasza z uporem rozwija ono swoje obietnice, chociaż rzadko trafiają się ci, którzy jeszcze w nie wierzą. Nie dlatego, iżby owo bałwochwalstwo miało stracić siły; jesteśmy jednak zmuszeni je minimalizować, gardzić nim .— przez ostrożność, przez strach. Tyle tylko, że teraz już wiemy, iż da się ono pogodzić z tym, co okrutne, a nawet, że do tego prowadzi lub co najmniej z równą łatwością wywołuje zarówno pomyślność, jak i przerażenie. Tak jak z każdą teorią i każdym odkryciem coraz bardziej się pogrążamy, cóż mamy jeszcze wspólnego z „o- świeconym” zaangażowaniem, z maniakami Moż­liwego? Współcześni Newtona dziwili się, że umysł tego pokroju zniżał się do komentowania wizji Apostoła. Całkiem na odwrót, dla nas byłoby niezrozumiałe, gdyby tego nie zrobił, a uczony, który by się przed tym wzdragał, budziłby naszą pogardę. Poza tym nie musi on nawet zwracać tyle uwagi na potępiane objawienia; przeżywa je na swój sposób i przygotowuje ich nową wersję, bardziej przekonującą i skuteczniejszą niż dawna, pozbawioną bowiem pompy i poezji. Dzięki pracy nad nimi i doskonaleniu ich tak jasno wyodrębnił ich zarysy, że mówiąc o tym, odczuwa pewne zakłopotanie. Zamknięcie czasów wydawało mu się miejscem stałym, w jego oczach dziwne jest nie to, że można je sobie wyobrazić, ale że się odwleka. Robi, co może, żeby je dopracować, przyspieszyć jego wybuch: w czym jego wina, jeśli to ono się waha? Równie niecierpliwi, my także chcielibyśmy, żeby nadeszło, aby uwolnić nas od dręczącej ciekawości. Podług nastroju przybliżamy lub oddalamy jego datę, podczas gdy — oddychając w zależności od tego, co niemożliwe do zniesienia, rozpuszczając się w tym, co nas dusi — za sprawą wszystkich naszych myśli, jakkolwiek by były przejrzyste, partycypujemy już w nocy, w której się pogrążą.

Być może bliski jest dzień, kiedy nie będąc już w stanie znosić tej masy strachu, którą nagromadzi­liśmy, upadniemy pod przytłaczającym nas cięża­rem. Ogień z nieba będzie tym razem naszym ogniem — żeby przed nim uciec, pospieszymy w głębiny ziemi, jak najdalej od świata zniekształ­conego i obrabowanego przez nas. I będziemy przebywali pod zmarłymi, i będziemy im zazdroś­cili spoczynku i szczęśliwości, tych niefrasobli­wych czaszek, wolnych na zawsze, tych uspokojo­nych i skromnych szkieletów, wyzwolonych wreszcie z niecierpliwości krwi i żądań ciała. Kłębiąc się w czerni, poznamy przynajmniej satysfakcję niepatrzenia wprost na siebie nawza­jem, szczęście utraty twarzy. Wystawieni na takie same nieprzyjemności i na takie same zagrożenia, będziemy wszyscy tacy sami, a jednak bardziej obcy sobie nawzajem niż byliśmy kiedykolwiek.

Uchylić się przed naszym losem, po cóż się za to zabierać? Nie chodzi o to, by tracić nadzieję na jakiś zapasowy kres. A jeszcze powinien być on prawdopodobny i mieć jakąś szansę realizacji. Skoro człowiek jest, jaki jest, to czy można założyć, iż będzie mu dane zgasnąć w spokoju wyniszczenia, pośród dobrodziejstw zgrzybiało­ści? Bez wątpienia ugina się już pod ciężarem tysiącleci, lecz wydaje się wątpliwe, by przyszło mu nieść ich brzemię aż do końca, aż do wyczer­pania sił. Wręcz przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że luksus starczego niedołęstwa nie będzie mu dany, choćby tylko z powodu rytmu, w jakim żyje, i skłonności do przesady. Zadowolony ze swych darów, drwi sobie z natury, zaburza jej bezruch, tworzy w niej nieład raz za razem plugawy i tragiczny, który staje się dla niej wprost nie do wytrzymania. Niech zniknie jak najszybciej, takie jest jej życzenie, a człowiek, jeśliby chciał, mógłby go z miejsca wysłuchać. Tym samym natura zostałaby uwolniona od tego wichrzyciela, którego sam uśmiech jest przewrotny, tego od­mieńca, któremu pod przymusem daje schronienie, tego uzurpatora, który wydarł jej wszystkie tajem­nice, żeby ją podporządkować, żeby ją okryć hańbą. Lecz on sam za sprawą swych podstępów musiał popaść w zniewolenie i niesławę. Prze­kroczywszy granice przypisane stworzeniu, zarów­no dzięki wiedzy, jak i czynom, targnął się na same źródła swego bytu, na swój pierwotny fundament. Jego zdobycze to dokonania zdrajcy życia i samego siebie. Stąd jego wygląd wino­wajcy, podejrzana postawa, stąd wyrzut sumienia, który próbuje zamaskować zaaferowaniem i bez­czelnością. Jeżeli zatruwa się hałasem, to po to, by uciec od siebie, żeby uniknąć oskarżeń, które na pewno by się dały słyszeć przy najmniejszym skupieniu się na sobie. Stworzenie spoczywało w świętym osłupieniu, we wspaniałym i niesłyszal­nym jęku; wstrząsając nim swą frenezją, rykami osaczonego potwora, zmienił je nie do poznania i na zawsze zniszczył jego spokój. Zniknięcie ciszy trzeba zaliczyć do oznak zapowiadających kres. Dzisiaj Wielki Babilon powinien upaść nie za sprawą swego wszeteczeństwa czy rozpusty, ale z powodu hałasu i wrzawy, szczęku żelaza i szaleńców, którzy nie są w stanie się tym nasycić. Zawzięty na samotników, tych ostatnich w epoce męczenników, ściga ich, torturuje, co chwila przerywa im rozważania, jak dźwiękowy wirus przenika ich myśli, aby je zaminować, aby do­prowadzić je do rozpadu. Doprowadzeni do kresu wytrzymałości, jakże by mieli nie życzyć sobie jego natychmiastowego upadku? Zatruwa on przestrzeń, plugawi byty i pejzaże, nowa jawno­grzesznica, zewsząd wygania czystość i skupienie. Dokąd iść, gdzie się schronić? I czegóż jeszcze szukać pośród gwaru zbabilonizowanej planety? Zanim rozpadnie się na kawałki, w końcu wybije godzina tych, którzy najwięcej tu cierpieli, tych, których najbardziej udręczył: tylko oni będą błogosławili rozwiązanie, tylko oni będą smako­wali zawieszenie zgiełku, tę krótką i decydującą ciszę, poprzedzającą wielkie katastrofy.

Im więcej mocy człowiek zdobywa, tym bardziej staje się wrażliwy. To, czego winien się najbardziej obawiać, to chwila, gdy stłamsiwszy całą naturę, będzie świętował swój tryumf, fatalną apoteozę, zwycięstwo, którego nie przeżyje. Najbardziej prawdopodobne jest to, że zniknie, nie zdążywszy zrealizować wszystkich swych ambicji. Już jest tak potężny, że pojawia się pytanie, dlaczego chce być jeszcze potężniejszy. Tyle nienasycenia zdradza ubóstwo bez ratunku, zasadniczy upadek. Rośliny i zwierzęta noszą znamię zbawienia, człowiek—potępienia. Odnosi się do każdego z nas, do całego gatunku, za­ślepionego i powalonego przez rozbłysk tego, co Nieuleczalne. Powiela się on poprzez narody wybrane, jak on, do służebności, za sprawą pros­tego automatyzmu stawania się. Wszystkie one stanowią jedynie pewną liczbę wybiegów, stoso­wanych przez historię, aby zaprowadzić tyranię na wielką skalę, imperium, które obejmie kon­tynenty. Żadnych granic, żadnego gdzie indziej... a więc ani wolności, ani złudzeń. Znaczące jest to, że Księga Końca została wymyślona wtedy, gdy ludzie — a nawet bogowie — musieli się ukorzyć przed wolą Rzymu. Samowola wyrodzona w terror, ofiarom nie pozostawało nic prócz nadziei na wyzwolenie, które nadejdzie pewnego dnia za sprawą zdarzenia o wymiarach kosmicznych, a jego ogólne zarysy, a nawet szczegóły, zaczęli wymyślać. W imperium, które ma nadejść, wy­dziedziczeni postąpią podobnie; rodzaj proroczy, z wyboru złowieszczy, wyprze na swoją korzyść wszystkie inne rodzaje; wszakże, inaczej niż pierwotni chrześcijanie, nie będą nienawidzili nowego Nerona, czy raczej będą nienawidzili w nim siebie, uczynią zeń nienawistny ideał, pierwszego z potępionych, gdyż żaden z nich nie będzie miał śmiałości, aby ogłosić się wybranym.

Żadnego nowego nieba ani nowej ziemi, ani anioła, któryby otworzył „studnię otchłani”. A zre­sztą czyż sami nie dzierżymy do niej klucza? Otchłań jest w nas i poza nami, jest ona prze­czuciem z wczoraj, zapytywaniem z dzisiaj, pewnością jutra. Założenie, podobnie jak rozpad przyszłego imperium, dokona się pośród wstrzą­sów, które nie mają sobie równych w przeszłości. W tym stadium, do którego doszliśmy, nawet gdybyśmy tego chcieli, nie będziemy mogli zmie­nić się na lepsze i w jakimś przypływie mądrości wrócić po swych śladach. Choć nasza perwersyj- ność jest tak gwałtowna, zamiast ją złagodzić, nasze przemyślenia o niej i nasze próby prze­kroczenia jej tylko ją umacniają i zaogniają. Skazani na zagładę, w dramacie stworzenia przed­stawiamy epizod najbardziej widowiskowy i naj­bardziej godny pożałowania. Tak jakby obudziło się w nas zło, które tkwiło uśpione w pozostałych istotach żywych, naszym zadaniem było dopro­wadzić do swej zguby, aby one mogły zostać uratowane. Zawarte w nich możliwości rozdarcia i konfliktu zaktualizowały się i skoncentrowały w nas, i na własną niekorzyść uwolniliśmy rośliny i zwierzęta od szkodliwych pierwiastków, które były w nich uśpione. Akt wspaniałomyślności, ofiara, na którą zgodziliśmy się tylko po to, by tego potem żałować i pogrążać się w goryczy. Zazdrośni o ich nieświadomość — podstawę ich zbawienia — chcielibyśmy być tacy jak one, a z wściekłości, że nam się to nie udaje, planujemy doprowadzenie ich do upadku, staramy się je zainteresować naszymi nieszczęściami, aby zrzu-


cić na nie ciężar. Szczególnie mamy za złe zwierzętom: czego byśmy nie dali, aby wyrwać je z niemoty, aby nawrócić je na słowo, aby narzucić im upodlenie mowy! Ponieważ został nam wzbroniony urok istnienia bezrefleksyjnego, istnienia jako takiego, nie potrafimy znieść tego, by inni mogli się nim cieszyć. Dezerterzy niewin­ności, rzucamy się na każdego, kto jeszcze w niej pozostaje; na wszystkie te byty, które — obojętne na nasze przygody — tkwią w błogosławionym odrętwieniu. A bogowie, czyż nie zwróciliśmy się przeciwko nim z wściekłości, bo widzieliśmy, że byli świadomi nie cierpiąc przy tym, podczas gdy dla nas świadomość i katastrofa się mieszają? Jeśli nawet przeniknęliśmy tajemnicę ich mocy, nie mogliśmy za to przejrzeć sekretu ich błogo­stanu. Zemsta była nieunikniona: jak im wybaczyć, że posiadają wiedzę, nie ściągając na siebie nieodłącznie wpisanego w to przekleństwa? Cho­ciaż znikli, nie zrezygnowaliśmy mimo to z pogoni za szczęściem: szukaliśmy go i wciąż szukamy w tym, co właśnie nas odeń oddala, w połączeniu poznania i arogancji. Im bardziej te dwa człony skrajne zbliżają się do siebie, tym bardziej zacie­rają się zachowane przez nas pozostałości naszych początków. Gdy tylko utraciliśmy bierność, w któ­rej spoczywaliśmy, w której byliśmy u siebie, popadliśmy w czyn, bez możliwości wyrwania się zeń ani odzyskania naszej prawdziwej ojczyz­ny. O ile czyn nas zdeprawował, o tyle ze swej strony my zdeprawowaliśmy czyn: rezultatem tej wzajemnej degradacji musiało być owo wyzwanie rzucone kontemplacji, jakim jest historia, wy­zwanie współrozciągłe do zdarzeń i równie żałosne jak one. To, co na Patmos widziano oczyma duszy, pewnego dnia my zobaczymy naprawdę, wyraźnie dostrzeżemy owo słońce „pociemniałe jak czarny wór” [Ap VI, 12]1, tę krwawą łunę, gwiazdy spadające jak figi, owo słońce znikające ,jak zwój, który się zwija” [Ap VI, 14]. Nasz niepokój to oddźwięk niepokoju Proroka, któremu jesteśmy bliżsi aniżeli kiedykolwiek nasi poprzednicy, wśród nich i ci, którzy o nim pisali, szczególnie autor Origines du christanisme, który stwierdził lekkomyślnie: „Wiemy, że koniec świata nie jest tak bliski, jak w to wierzyli oświeceni z pierwszego wieku, i że ów koniec nie będzie natychmiastową


katastrofą. Dokona się z powodu zimna, będzie trwał setki tysięcy lat...”. Półpiśmienny Ewan­gelista spoglądał dalej niż jego uczony komentator, ulegający nowoczesnym przesądom. Wcale nie powinno to dziwić: w miarę jak sięgamy w naj­dawniejszą Starożytność, napotykamy lęki podob­ne do naszych. Filozofia w swych początkach miała więcej niż przeczucie, dokładne wrażenie końca, upływu terminu stawania się. Heraklit, doskonale nam współczesny, wiedział już, że ogień „osądzi” wszystko; zakładał nawet powszechną pożogę u kresu każdej epoki kosmicznej, po­wtarzalny kataklizm, nieodłączny od wszelkiej cyklicznej koncepcji czasu. Mniej zuchwali i mniej wymagający, zadowalamy się, my pozostali, jednym kresem, zabrakło nam bowiem żywotności, która pozwoliłaby nam dostrzec i znieść kilka kresów. Zakładamy, to prawda, wielość cywili­zacji, równie wiele rodzących się i umierających światów; któż z nas wszakże zgodziłby się na nieskończone odnawianie się historii jako całości? Z każdym zdarzeniem, które ma w niej miejsce i które w konieczny sposób jawi się jako nie­odwracalne, posuwamy się krok dalej ku ostatecz­nemu rozwiązaniu, podług rytmu postępu, którego schemat przyjmujemy i którego niedorzeczności, rzecz jasna, odrzucamy. Dokonujemy postępu, tak, a nawet galopujemy ku dokładnie określonej katastrofie, a nie ku jakiejś zadziwiającej dosko­nałości. Im bardziej odrzucamy bajki naszych bezpośrednich poprzedników, tym bliżej nam do orfików, którzy umieszczali Noc na początku wszechrzeczy, lub do Empedoklesa, który przy­znawał Nienawiści własności kosmogoniczne. Wciąż jednak najlepiej się zgadzamy z filozofem z Efezu, kiedy zapewnia nas, że wszechświatem rządzi grom. Rozum już więcej nas nie zaślepia, odkrywamy w końcu inne oblicze świata, mroki, które w nim spoczywają, a jeśli za wszelką cenę jakieś światło ma nas od niego odciągnąć, będzie to, nie miejmy co do tego wątpliwości, jakieś światło błyskawicy. Inną cechą, zbliżającą nas do presokratyków, jest umiłowanie tego, co nie­odwołalne, co zostało przez nich dostrzeżone u zarania naszej cywilizacji, przy pierwszym kontakcie z żywiołami i z bytami, których widok musiał ich pogrążyć w zachwyconym przestrachu. Na końcu wieków postrzegamy je, owo umiło­wanie, jako jedyny sposób na to, abyśmy mogli pogodzić się z człowiekiem, ze wstrętem, jaki w nas wzbudza. Zrezygnowani albo oczarowani, patrzymy, jak biegnie ku temu, co go neguje, jak drży upojony własnym unicestwieniem. Panika

Bez wątpienia denerwujące jest to, że mamy stawić czoło finalnej fazie procesu historycznego w chwili, gdy — ponieważ wyzbyliśmy się daw­nych wierzeń — brakuje nam metafizycznych zdolności, substancjalnych rezerw absolutu. Za­skoczeni przez agonię, wyzuci ze wszystkiego, ocieramy się o ów pochlebny koszmar, odczuwany przez tych wszystkich, którzy dostąpili przywileju znalezienia się w sercu sławnej katastrofy. Jeśli prócz odwagi patrzenia na sprawy jasno mielibyś­my odwagę zawieszenia naszego biegu, choćby i na moment, ta zwłoka, ta przerwa na skalę globu wystarczyłaby, aby objawić nam ogrom przepaści, która na nas czyha, a trwoga, która by z tego wynikła, szybko przemieniłaby się w modlitwę albo lament, w zbawczy skurcz. Jednak nie mo­żemy się zatrzymać. A jeśli idea tego, co nie­ubłagane, urzeka nas i podtrzymuje, dzieje się tak dlatego, że mimo wszystko zawiera w sobie metafizyczny osad i stanowi jedyne, jakim wciąż dysponujemy, otwarcie na coś w rodzaju absolutu, bez czego nikt nie potrafiłby istnieć. Pewnego dnia, kto wie? — zabraknie nam nawet tej deski ratunku. W apogeum pustki będziemy skazani na hańbę całkowitego wyczerpania, gorszego od katastrofy nagłej i w gruncie rzeczy honorowej, a nawet zaszczytnej. Bądźmy ufni, postawmy na katastrofę, bardziej odpowiadającą naszemu ge­niuszowi i naszemu smakowi. Zróbmy jeszcze jeden krok, załóżmy, że już nadeszła, traktujmy ją jak fakt dokonany. Według wszelkiego praw­dopodobieństwa ktoś ją przetrwa, kilku wybrań­ców, którzy będą mieli szczęście oglądać jej przebieg i wyciągną z niej wnioski. Pierwszym ich staraniem będzie z pewnością zakaz wspomi­nania dawnej ludzkości i wszelkich przedsięwzięć, które ją zdyskredytowały i zgubiły. Zabierając się za państwa, będą chcieli dokończyć dzieło ich upadku, zatrzeć ich ślady. Rachityczne drzew­ko będzie więcej znaczyło w ich oczach aniżeli jakieś muzeum czy świątynia. Żadnych więcej szkół; a za to kursy zapominania i oduczania, na których będzie się celebrowało cnoty nieuwagi i rozkosze amnezji. Odraza wywołana widokiem jakiejkolwiek książki, frywolnej czy poważnej, rozciągnie się na całość Wiedzy, o której będzie się mówiło z zakłopotaniem lub trwogą, jakby chodziło o coś obscenicznego czy o zarazę. Mieszanie się do filozofii, wypracowywanie systemu, przywiązywanie się do niego i wiara weń będą traktowane jak bluźnierstwo, prowokacja i zdrada, jak kryminalna współpraca z przeszłością. Nikomu nie przyjdzie do głowy posługiwać się narzędziami znienawidzonymi przez wszystkich, chyba że po to, aby posprzątać pozostałości świata, który zginął. Każdy będzie się starał ukształtować podług modelu roślin na niekorzyść zwierząt, którym będzie się zarzucało, że ich niektóre aspekty przywołują postać i wyczyny człowieka; z tego samego powodu bogowie nie zostaną wskrzeszeni, a tym bardziej idole. Odrzucenie historii będzie tak radykalne, że zostanie ona skazana w całości, bez litości, bez różnicowania. Podobnie stanie się z czasem, utożsamionym z pomyłką lub nieporządkiem.

Wyleczeni z szaleństwa czynu, ci, którzy przeżyją, zwróceni ku monotonii, będą się starali znaleźć w tym upodobanie, zanurzyć się, aby uciec przed pokusą tego, co nowe. Każdego ranka

Przerwijmy te dywagacje, albowiem niczemu nie służy wymyślanie „pocieszającego interme­dium”, nudne praktykowanie eschatologii. Wcale nie dlatego, byśmy nie mieli prawa wyobrażać sobie owej nowej ludzkości, przemienionej przy wychodzeniu z koszmaru; któż nam jednak powie, że po osiągnięciu celu nie popadnie ona ponownie w dawną biedę? Że nie znuży się szczęściem albo że nie podda się — także ona — sile przy­ciągania wywieranej przez degrengoladę, pokusie grania jakiejś roli? Nuda w samym sercu raju w naszym przodku zrodziła łaknienie otchłani; zawdzięczamy temu ów pochód stuleci, którego zbliżający się koniec właśnie zaczynamy do­strzegać. Owo łaknienie, owa prawdziwa tęsknota za piekłem, na pewno wycieńczyłoby rasę, która by po nas nastąpiła, czyniąc z niej godną dziedzicz­kę naszych skłonności. Porzućmy zatem proroc­twa, frenetyczne hipotezy, nie wpadajmy już w pułapkę obrazu odległej i nieprawdopodobnej przyszłości, trzymajmy się tego, co dla nas pewne, naszych oczywistych otchłani.


ZARYSY ZAWROTU GŁOWY

I

Gdyby można było nauczyć gołąbią pocztowego geografii, natychmiast jego nieświadomy lot, który prowadzi prosto do celu, stałby się czymś niemoż­liwym.

Carl Gustav Carus

Pisarz, który zmienia język, znajduje się w sytuacji tego uczonego i zbitego z tropu gołębia.

Błędem jest chęć ułatwienia zadania czytel­nikowi. Nie będzie wam za to wdzięczny. On nie lubi rozumieć, lubi dreptać, zagłębiać się, lubi być karany. Stąd prestiż autorów niejasnych, stąd długowieczność zagmatwania.

Bloy mówi o utajonej przeciętności Pascala. Formuła ta wydaje mi się bluźnierstwem i jest

nim w istocie, chociaż nie w sposób absolutny, ponieważ Pascal, który we wszystkim przesa­dzał, przesadzał także w kwestii zdrowego roz­sądku.

Filozofowie piszą dla profesorów; myśliciele

The Anatomy of Melancholy. Najpiękniejszy tytuł, jaki kiedykolwiek został wymyślony. Cóż z tego, jeśli nawet książka jest mniej lub bardziej niestrawna!

Być może powinno się publikować jedynie pierwszy szkic, a więc póki samemu się jeszcze nie wie, dokąd chce się dojść.

Tylko dzieła niedokończone, ponieważ nie­możliwe do dokończenia, skłaniają nas do roz­ważań o istocie sztuki.

W czym wiara dawałaby mi przewagę, skoro pojmuję Mistrza Eckharta równie dobrze jak wtedy, gdybym ją posiadał?

To, czego nie można przełożyć na pojęcia mistyki, nie zasługuje, aby to przeżywać.

Związać się z owym pierwotnym Jednym,

o którym Rigweda powiada, że „bez tchu od­dychało”.

Rozmowa z pod-człowiekiem. Trzy godziny, które mogły stać się męką, gdybym nieustannie sobie nie powtarzał, że nie traciłem czasu, że mimo wszystko miałem szansę obserwować okaz tego, czym stanie się ludzkość za kilka pokoleń...

Nie znałem nikogo, kto kochałby upadek tak jak ona. A jednak zabiła się, aby go uniknąć.

L. chce się dowiedzieć, czy mam linię samo­bójstwa, ale ja chowam dłonie i zamiast mu je pokazywać, raczej zawsze będę nosił rękawiczki w jego obecności.

Książka musi rozdrapywać rany, a nawet je zadawać. Książka musi być zagrożeniem.

Na targu dwie staruszki poważnie rozmawiają. Kiedy nadszedł moment pożegnania, jedna z nich, bardziej zniszczona, powiada: „Żeby zachować spokój, w życiu należy trzymać się normy”.

To właśnie, pomijając język, głosił Epiktet.

  1. opowiada mi o pobycie w Londynie, gdzie w jakimś pokoju hotelowym cały miesiąc prze­siedział nieruchomo twarzą do ściany. Było to dla niego rzadkie szczęście i życzyłby sobie, aby trwało bez końca. Przytaczam mu podobne do­świadczenie buddyjskiego misjonarza Bodhidhar- my, które trwało dziewięć lat...

Zazdroszczę mu tego wyczynu, który w ogóle nie wbija go w dumę, mówię mu, że nawet gdyby to pozostało jego jedynym osiągnięciem, i tak powinno go to wywyższać we własnych oczach i pomóc mu w przezwyciężeniu stanu załamania, z którego nie wie, jak wyjść.

Paryż się budzi. W ten listopadowy ranek jest jeszcze ciemno: Avenue de l'Observatoire, ptak —jeden jedyny — stroi się do śpiewu. Zatrzymuję się i słucham. Wtem jakieś pomruki w pobliżu. Nie można się dowiedzieć, skąd dochodzą. Do­strzegam nagle dwóch kloszardów, śpiących pod małą ciężarówką: jeden z nich musi mieć jakiś zły sen. Czar prysł. Uciekam. Plac Saint-Sulpice, w pisuarze publicznym wpadam na półnagą sta­ruszkę... Wydaję okrzyk zgrozy i biegnę do kościoła, gdzie garbaty ksiądz o złośliwym spoj­rzeniu tłumaczy kilkunastu nędzarzom w różnym wieku, że koniec świata jest nieunikniony, a kara

Szczęśliwi, którzy — narodzeni wcześniej niż Nauka — dostąpili przywileju śmierci już przy swej pierwszej chorobie!

Wprowadzić westchnienie w ekonomię in­telektu.

Moje zmęczenia, moje kłopoty, moje wymu­szone zainteresowanie fizjologią bardzo wcześnie doprowadziły mnie do gardzenia wszelką spekula­cją jako taką. A jeśli nawet przez tyle lat w niczym nie uczyniłem żadnego postępu, przynajmniej nauczyłem się w całej pełni, czym jest coś takiego jak ciało.

Pewien stary przyjaciel, kloszard, czy, jak kto woli, wędrowny muzyk, powróciwszy na jakiś czas do swych rodziców mieszkających w Ar- denach, pewnego ranka, w niedzielę, z powodu jakiejś drobnostki ostro się pokłócił ze swą matką, emerytowaną nauczycielką, gdy ta szykowała się do wyjścia na mszę. Wytrącona z równowagi, nagle pobladła i milcząc, zrzuciła na ziemię kapelusz, płaszcz, bluzkę, spódnicę, majtki i bieliz­nę, i całkiem naga wykonała wyuzdany taniec przed mężem i synem, którzy, przyparci do ściany, przerażeni i sparaliżowani, niezdolni byli po­wstrzymać jej ani słowem, ani gestem. Kiedy występ się skończył, zwaliła się na fotel i zaczęła szlochać.

Na ścianie rycina przedstawiająca wieszanie partyzantów z Armagnac, w ich spojrzeniu jest drwina, wesołość i ekstaza. Można by rzec, że niczego nie boją się tak bardzo, jak końca swych tortur...

Nie udaje mi się nasycić widokiem tego niewypowiedzianego i prowokującego szczęścia.

Skoro przyjaźń nie da się pogodzić z prawdą, liczy się jedynie niemy dialog z naszymi wrogami.

Nasi bliscy powinni się postarać, aby umrzeć w takiej chwili, w której nie przechodzimy okresu niemocy. W przeciwnym wypadku jakiż wysiłek jest potrzebny, żeby się zainteresować ich nie­przyjemnościami !

„I ostatni staną się pierwszymi”. To w College de France, 30 stycznia 1958 roku, podczas wykładu Puecha o Ewangelii Tomasza, ów frazes, który padł w trakcie erudycyjnego komentarza, wprawił mnie w dziwny stan. Nawet gdybym usłyszał go u szczytu agonii, nie poruszyłby mnie tak bardzo.

Pewien hiszpański poeta przysłał mi kartkę z życzeniami, przedstawiającą szczura, symbol, jak napisał, wszystkiego, czego możemy „esperar” w tym roku. Każdego roku, powinien był dodać.

Ktokolwiek jest tak nierozsądny, aby wplątać się w dzieło, obojętnie jakiej natury, w głębi serca nie toleruje żadnych uwag na temat tego, co robi. Zwątpienie w samego siebie za bardzo wprawia go w zdenerwowanie, aby mógł jeszcze stawić czoło wątpliwościom innych.

Pewien Starożytny powiadał, że w doktrynie Epikura była „słodycz syren”.

Szukanie nowożytnego systemu, który za­sługiwałby na taką pochwałę, byłoby stratą czasu.

Kiedy czytam Herodota, wydaje mi się, że słyszę, jak wieśniak ze Wschodu opowiada i „fi­lozofuje”. Nie na darmo podróżował on do Scytów.

Wizyta młodego mężczyzny, którego poleciła mi pewna dama, dodając, że chodzi o „geniusza”. Zapoznawszy mnie ze szczegółami swej niedawnej podróży po Afryce, opowiadał mi o swoich zaję­ciach, lekturach, projektach. We wszystkim, co mówił, było coś, co szwankowało, jakieś puste rozgorączkowanie; sprawiało to, że czułem się nieswojo. Nie dało się dowiedzieć, kim był i czego był wart. Po upływie godziny wstał, ja również wstałem, wbił we mnie wzrok i, zarazem skupiony i nieobecny, zbliżał się powoli w moim kierunku, bardzo powoli, jak obłąkany ślimak. Pamiętam, że pomyślałem: „Ten geniusz chce mnie zabić”,

To moja wada wymowy, moje jąkanie się, mój urywany sposób mówienia, moja sztuka bełkotania, to mój głos, moje r z drugiego końca Europy na zasadzie reakcji popchnęły mnie do pewnej dbałości o to, co piszę, żebym się stał mniej lub bardziej godzien tego idiomu, nad którym się znęcam za każdym razem, gdy ot­wieram usta.

Wśród cierpień (starość, choroba itd.), które uzasadniają dążenie do wyzwolenia, Budda wy­mienia „tremę aktorską”! W rzeczywistości, jeśli chodzi o tremę, należałoby zacząć od tremy żyjącego jako żyjącego i na niej zakończyć.

Ów osiemdziesięciolatek wyznaje mi pod przysięgą tajemnicy, że po raz pierwszy w życiu poczuł pokusę samobójstwa. Po co tyle sekretów? Wstyd, że czekało się tak długo, aby poznać tak uzasadnione pragnienie, czy przeciwnie, przera­żenie w obliczu tego, co musi on uważać za potworność?

Pascal; naprawdę szkoda, że nie uważał za stosowne pochylić się nad samobójstwem. Wsze­lako jest to temat dla niego. Z pewnością byłby przeciw, ale przy jak wiele mówiących zastrze­żeniach.

„Upodobanie do niezwykłości znamionuje przeciętność” (Diderot).

...I jeszcze się dziwią, że wiek Oświecenia nic nie zrozumiał z Szekspira.

Pisze się nie dlatego, że ma się coś do powie­dzenia, lecz z ochoty, aby coś powiedzieć.

Jeśli jest taki moment, w którym powinno się wybuchnąć śmiechem, to wtedy, gdy pod wpły­wem nieznośnej nocnej udręki wstaje się i nie wiadomo, czy po to, by spisać swoją ostatnią wolę, czy ograniczyć się do jakiegoś żałosnego aforyzmu.

Czym jest ból? — Uczuciem, które nie chce się wycofać, uczuciem ambitnym.

Istnienie to plagiat.

Podług Kabały, kiedy istota jest poczęta, w łonie swej matki nosi świetlisty znak, który gaśnie w momencie narodzin...

Nie chciałbym żyć w świecie pozbawionym wszelkich uczuć religijnych. Nie myślę przy tym

o wierze, ale o wewnętrznym drżeniu, które

„Nikt nigdy nie mógł się wyzwolić z Czasu”.

Wiedziałem o tym. Kiedy jednak czyta się to w Mahabhciracie, pamięta się o tym na zawsze.

Jeśli opowieść o Upadku jest tak porywająca, to dlatego, że autor nie opisuje w niej substancji ani symboli: widzi Boga, który faktycznie prze­chadza się po ogrodzie, Boga wiejskiego, jak to słusznie określił pewien egzegeta.

„Za każdym razem, gdy myślę o ukrzyżowaniu Chrystusa, popełniam grzech zazdrości”.

Jeśli tak lubię Simone Weil, to za jej wypo­wiedzi, w których w pysze idzie o lepsze z naj­większymi świętymi.

Utrzymywanie, że człowiek nie może żyć bez bogów, to fałsz. Najpierw tworzy ich podobizny; potem znosi wszystko i przyzwyczaja się do wszystkiego. Nie dość szlachetny, aby umrzeć z powodu rozczarowania.

W tym śnie kadziłem komuś, kim gardzę. Po przebudzeniu obrzydzenie do siebie samego większe, niż gdybym rzeczywiście popełnił taką podłość.

Tylko wtedy, kiedy wyciągam się, aby oddać się rozmyślaniom bez końca i bez przedmiotu, odnoszę wrażenie, że jestem produktywny, że wiem o co chodzi, że robię coś pozytywnego.

Sterylność czyni przenikliwym i nieubłaga­nym. Kiedy przestaje się wytwarzać, wówczas to, co robią inni, traktuje się jak coś pozbawionego natchnienia i substancji. Osąd bez wątpienia prawdziwy. Ale trzeba go było wydać wcześniej, kiedy się jeszcze wytwarzało, właśnie wtedy, gdy robiło się to, co inni.

Prawdziwa elegancja moralna polega na uka­zywaniu swych zwycięstw jako porażek.

Te niewydarzone koszmary; koszmary, które się ciągną, które trwają z braku nowych katastrof. Zerwać się ze snu z braku zainteresowania!

Śmierć to stan doskonałości, jedyny w za­sięgu śmiertelnika.

W czasach, kiedy paliłem, papieros po nie­przespanej nocy miał żałobny smak, który przy­nosił mi ulgę we wszystkim.

W tym podmiejskim pociągu jakaś dziew­czynka (pięcioletnia?) ogląda książkę z obrazkami. Trafia na słowo „przejście” i pyta matkę, co to znaczy; matka spełnia prośbę: „Przejście to droga, którą przechodzisz, to człowiek, który przechodzi ulicą, to burza, która przechodzi...”. Mała, która wygląda na dość bystrą, nie wydaje się zadowolona z takiej odpowiedzi. Bez wątpienia uważa przy­kłady za nazbyt konkretne.

Tamtego dnia rozmawialiśmy przy stole

o „teologii”. Służąca, niepiśmienna wieśniaczka, słuchała stojąc. „Wierzę w Boga tylko wtedy, gdy mnie bolą zęby” — powiedziała. U kresu życia jej uwaga jest jedyną, którą pamiętam.

W pewnym angielskim tygodniku diatryba przeciwko Markowi Aureliuszowi, którego autor oskarża o hipokryzję, filistynizm i pozerstwo. Wściekły, gotowałem się do odpowiedzi, kiedy, pomyślawszy o cesarzu, szybko się uspokoiłem. Nie powinienem się denerwować w imieniu kogoś, kto mnie nauczył, żeby się nigdy nie denerwować.

Każdemu dokonanemu ustępstwu towarzyszy wewnętrzne umniejszenie, którego nie jest się świadomym od razu.

Owemu przyjacielowi, który powiada, że się nudzi, ponieważ nie może pracować, odpowiadam, że nuda to stan wyższy i umniejszaniem go jest wiązanie go z ideą pracy.

Istnienie to zjawisko kolosalne — które nie ma żadnego sensu. W ten właśnie sposób zdefi­niowałbym osłupienie, w którym żyję z dnia na dzień.

Daliście mi do zrozumienia, że nie byłem nic wart, przyznając, iż osiągałem swój szczyt tylko wtedy, kiedy wątpiłem.

Ale nie jestem niedowiarkiem, jestem czci­cielem zwątpienia, wątpiącym w stanie wzburze­nia, wątpiącym w transie, fanatykiem bez kredo, bohaterem chwiejności.

Śledztwo Edypa, bezwzględne dochodzenie do prawdy, bez żadnych skrupułów, zapamiętanie w rujnowaniu samego siebie przywodzi na myśl sposób działania i mechanizm Poznania, aktyw­ność w najwyższym stopniu nieprzystającą do instynktu przetrwania.

Być przekonanym o czymkolwiek to niesły­chany wyczyn, niemalże cud.

Jedynie się liczą, zaraźliwe są jedynie te słowa, których źródłem jest objawienie albo szał, dwa stany, w których jest się zmienionym nie do poznania.

Chrystus, jak podkreślano, nie był mądrcem, świadczą o tym słowa, które wypowiedział pod­czas Ostatniej Wieczerzy: „to czyńcie na pamiątkę moją” [Ł£XXII, 19]. Tymczasem mędrzec nigdy nie mówi w swoim imieniu: mędrzec jest nieoso- bisty.

Załóżmy. Tylko że Chrystus nie twierdził, że nim jest. Uważał się za boga i wymagało to języka mniej skromnego, języka właśnie osobistego.

Nawet gdy nic się nie dzieje, wszystko wydaje mi się nadmierne. Cóż zatem powiedzieć w obliczu jakiegoś zdarzenia, wszelkiego zdarzenia?

Największym z szaleństw jest wiara w to, że stąpamy po stałym gruncie. Kiedy tylko historia daje znać o sobie, przekonujemy się o czymś przeciwnym. Zdaje się, że nasze kroki przylegają do ziemi, a nagle odkrywamy, że nie ma nic, co przypominałoby ziemię i że nie ma też nic, co przypominałoby kroki.

W zoo. —Wszystkie te zwierzęta zachowują się przyzwoicie, oprócz małp. Czuć, że człowiek jest blisko.

W Dzienniku de Dangeau można przeczytać: „Księżna d'Harcourt żąda i dostaje spadek po kimś zwanym Foucault, kto zadał sobie śmierć z własnej ręki”. „Dzisiaj król dał delfinie czło­wieka, który popełnił samobójstwo. Delfina spo­dziewa się, że wyciągnie z tego sporą sumę”.

Przypomnieć sobie to, kiedy jest się skłonnym uniewinnić elegantów w perukach i kiedy się staje w zdumieniu przed gilotyną.

Nie można dotrzeć do prawdy poprzez opinie, ponieważ każda opinia to tylko szalony punkt widzenia rzeczywistości.

Legenda hinduska mówi, że w pewnej chwili

a

Siwa zaczął tańczyć, najpierw powoli, potem coraz szybciej i nie zatrzymał się, dopóki nie nadał światu nieokiełznanego tempa, w każdym punkcie przeciwnego tempu Stworzenia.

Legendzie tej nie towarzyszy żaden komen­tarz, do historii należy, aby udowodnić jej słuszność.

W chwili, gdy przygotowywano cykutę, Sok­rates właśnie uczył się jakiejś melodii na flecie. „Do czego ci się to przyda?” — pytano go. „Żebym potrafił zagrać tę melodię, zanim umrę”.

Jeśli ośmielam się przypomnieć tę strywiali- zowaną przez podręczniki odpowiedź, to dlatego, że dla mnie jest jedynym poważnym usprawied­liwieniem wszelkiej woli poznania, że przejawia się zarówno na progu śmierci, jak i w każdym innym momencie.

Według Orygenesa tylko dusze skłonne do zła, „mając złamane skrzydła”, oblekają się w ciała.

Innymi słowy, bez fatalnego łaknienia nie ma ani wcielenia, ani historii. Tkwi w tym przeraża­jąca oczywistość, którą można wytrzymać, jeśli tylko otoczy się ją choćby najmniejszym aparatem teologicznym.

Powiada się, że prawdziwy Mesjasz objawi się albo w świecie „w pełni sprawiedliwym”, albo „całkowicie winnym”. Tylko ostatnia możliwość warta jest rozpatrzenia, skoro niemalże można ją dostrzec i tak dobrze zgadza się ona z tym, co wiadomo na temat przyszłości; istnieją duże szanse na to, że Mesjasz w końcu się objawi i odpowie w ten sposób nie tyle na bardzo dawne oczekiwa­nie, ile na bardzo dawną obawę.

Wielokrotnie stwierdzałem, że łatwiej ponow­nie zasnąć po śnie, w którym zostało się zamor­dowanym niż po śnie, w którym samemu jest się mordercą.

Punkt dla mordercy.

W kościele Saint-Severin włoski chór śpiewa Lamenty Jeremiasza Cavalieriego. U szczytu wzruszenia mówię sobie, że wyrównam rachunki z... W chwilach bardziej „eterycznych” niezmien­nie ogarnia mnie pragnienie natychmiastowej zemsty za zniewagę i to w żadnym razie nie niedawną, lecz odległą o dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat.

Nie ma takiej osoby, której w tej czy innej chwili nie życzyłbym śmierci.

  1. , dobry psycholog mimo swego starczego niedołęstwa przywiązywał wagę do swych od­kryć. Za każdym razem, gdy go spotykałem, mówił mi, że moje ataki wściekłości przypo­minają mu króla Leara, i natychmiast dekla­mował mi jego groźbę: „Coś takiego zrobię, że... Jeszcze nie wiem, co, lecz wiem, że ziemia zadrży ze zgrozy”.

Po czym staruszek śmiał się jak dziecko.

Podług pewnego tekstu chasydzkiego temu, kto nie znajduje prawdziwej drogi albo rozmyślnie z niej zbacza, udaje się żyć tylko ze względu na „diabelską pychę”.

Sposób na to, by nie brać tego do siebie!

Wieczność, zastanawiam się, nie tracąc głowy z tego powodu, jak mogłem tyle razy wypowiadać to słowo.

„I widziałem umarłych, wielkich i małych, stojących przed tronem” [Ap XX, 12].

Wielkich i małych\ Mimowolna nutka humoru. Nawet w Apokalipsie bezwartościowi się liczą, cóż mam rzec? — to oni stanowią o jej sile przyciągania.

Śmierć, cóż za dyshonor! Stać się wkrótce przedmiotem...

Nienawidzić kogoś to chcieć, żeby był nieważ­ne czym, byle nie tym, czym jest. T. pisze mi, że jestem człowiekiem, którego kocha najbardziej na świecie... jednak równocześnie zaklina mnie, abym porzucił swe obsesje, zmienił kierunek, stał się kimś innym, zerwał z tym, kim jestem. Trzeba powiedzieć, że odrzuca mój byt.

Odpoczynek, błogość — słowa niejasne i pra­wie puste, z wyjątkiem tych chwil, kiedy od­powiedzielibyśmy uśmiechem, jeśli ktoś by nam zapowiedział, iż mamy je jeszcze tylko na kilka minut.

Ze wszystkiego, co ponoć należy do „psychi­ki”, nic nie ma aż tak silnego związku z fizjologią jak chandra, obecna w tkankach, we krwi, w koś­ciach, w każdym narządzie z osobna. Gdyby pozwolić jej działać, ruina ogarnęłaby nawet paznokcie.

Aby osiągnąć skutek terapeutyczny, umieścił w swych książkach to wszystko, co w nim nie­czyste, osad swej myśli, męty swego umysłu.

Ofiara muzyczna, Sztuka fugi, Wariacje Gol- clbergowskie: w muzyce, tak jak w filozofii i we wszystkim, lubię to, co sprawia ból przez uporczywość, nawracanie, przez nieskończony powrót, który dotyka najdalszych głębi bytu i wywołuje ledwo możliwą do zniesienia przy­jemność.

Jaka szkoda, że „nicość” spospoliciała w wy­niku nadużyć, jakich dopuścili się niegodni jej filozofowie!

Kiedy ktoś przywłaszczył sobie monopol na rozczarowanie, musi bardzo się przemóc, aby komuś innemu przyznać prawo do bycia roz­czarowanym.

Nic nie wzbudza uczucia skromności, nawet widok trupa.

Każdy akt odwagi to czyn niezrównoważo­nego. Zwierzęta, z definicji normalne, zawsze są tchórzliwe, chyba że wiedzą, iż są silniejsze, na czym właśnie polega tchórzostwo.

Gdyby wszystko zmierzało ku lepszemu, wszyscy starcy — wściekli, że nie mogą z tego korzystać — umieraliby z gniewu. Na szczęście dla nich bieg, jaki historia przybrała od samego początku, uspokaja ich i tym samym pozwala im umrzeć bez najmniejszej krzty zazdrości.

Każdy, ktokolwiek przemawia językiem utopii, jest mi bardziej obcy niż gad z jakiejś odległej epoki.

Tylko wtedy można być z siebie zadowolo­nym, kiedy przypomina się sobie te momenty, gdy — według japońskiego powiedzenia — usły­szało się ach! rzeczy.

Złudzenie rodzi i utrzymuje świat; nie niszczy się pierwszego, nie niszcząc przy tym i drugiego z nich. To właśnie robię każdego dnia. Czynność, jak się wydaje, nieskuteczna, skoro muszę za­czynać na nowo następnego dnia.

Czas psuje się od wewnątrz, dokładnie tak jak organizm, tak jak wszystko, co dotknięte jest życiem. Kto mówi czas, ten mówi uszkodzenie, i to jakie uszkodzenie!

Pojąłem, że się zestarzałem, kiedy zacząłem odczuwać, iż słowo Zniszczenie straciło na mocy,


która nie wzbudzała we mnie już tego dreszczu tryumfu i pełni, bliskiego modlitwy, agresywnej modlitwy...

Ledwie skończyłem serię raczej posępnych refleksji, kiedy ogarnęło mnie owo niezdrowe umiłowanie życia, kara lub nagroda tylko dla tych, którzy są skazani na negowanie.

II

Zdarzyło mi się utrzymywać, iż mógłbym po­dziwiać jedynie człowieka okrytego hańbą i szczę­śliwego. Spostrzegłem się właśnie, że Epiktet poszedł dalej: w agonii i szczęśliwy, jak powiadał. A jednak łatwiej być może radować się w agonii niż w poniżeniu.

Idea Wiecznego Powrotu może być w pełni uchwycona tylko przez tego, kto jest obdarzony wieloma wadami chronicznymi, a więc powracają­cymi, i kto ma tym samym wyższość przechodzenia od upadku do upadku, ze wszystkim, co to pociąga za sobą w rozumieniu refleksji filozoficznej.

Człowiek, który się szanuje, nie ma ojczyzny. Ojczyzna to lep.

Księgarnia medyczna. Na wystawie, na pier­wszym planie, szkielet. Splunąłem z obrzydzenia.


Później powiedziałem sobie, że powinienem był wykazać więcej wyrozumiałości, jako że tyle razy wielbiłem te szydercze kości, których idea —jeśli nawet nie obraz — wspaniałomyślnie dodawała mi sił w rozmaitych okolicznościach.

Kiedy tylko wyjdzie się na ulicę i zobaczy się ludzi, eksterminacja to pierwsze słowo, które przychodzi na myśl.

Wysłać komuś książkę to dopuścić się wła­mania, to naruszyć prywatność. To wdarcie się w czyjąś samotność, w coś, co jest dla człowieka najświętsze, to zmuszenie go, żeby wyrzekł się samego siebie, aby zająć się waszymi myślami.

Podczas pogrzebu C. myślałem sobie: „Oto wreszcie ktoś, kto nie miał ani jednego wroga”. Nie dlatego, by był przeciętny, wszakże w nie­słychanym stopniu nie znał upojenia, jakie daje zadawanie ran.

X. nie wie już, co ma ze sobą zrobić. Wydarze­nia bulwersują go ponad miarę. Jego panika jest dla mnie zbawienna: zmusza mnie, bym go uspokajał, a ów wysiłek przekonywania, poszukiwanie koją­cych argumentów, uspokaja z kolei mnie. Żeby pozostać poniżej poziomu zaniepokojenia, trzeba bywać u kogoś bardziej niespokojnego.

Te wszystkie kamienne, złe oczy. Lepiej sobie nie wyobrażać ich wyrazu w przypadku rozruchów.


0x01 graphic

Słowo „bliźni” nie ma żadnego sensu w wiel­kim mieście. To wyraz, który był prawomocny cywilizacjach wiejskich, gdzie ludzie znali się z bliska i w spokoju mogli kochać się i nie­nawidzić.

Rytuał tantryczny: podczas seansu inicjacyj­nego pokazują wam lustro, które odbija wasz obraz. Kontemplując go, pojmujecie, iż jesteście tylko tym, czyli niczym.

Po co te komedie, kiedy tak łatwo się przeko­nać o swej niewielkiej wartości?

Plotyn wiedział tylko o czterech ekstazach; Ramana Maharshi o jednej. Cóż za znaczenie mają liczby!

Jeśli trzeba kogoś żałować, to tego, kto nigdy nie przeczuwał żadnej z nich i znał je jedynie ze słyszenia.

Ten mały ślepy człowieczek, kilkudniowy, który kręci głową na wszystkie strony, szukając nie wiedzieć czego, ta naga czaszka, pierwotna łysina, ta bezradna małpa, która spędziła miesiące w kloace i szybko, zapominając o swym po­chodzeniu, będzie lżyć galaktyki...

U prawie wszystkich myślicieli można za­uważyć potrzebę wiary w przedmioty, którymi się zajmują, a nawet do pewnego stopnia się z nimi utożsamiają. Potrzeba ta, godna potępienia w teo-

0x01 graphic

rii, okazuje się wszakże błogosławieństwem, skoro to dzięki niej nie zniechęcają się do myślenia...

Gdyby istniała jakaś powszechna, a nawet oficjalna forma zadawania sobie śmierci, samobój­stwo byłoby łatwiejsze i o wiele częstsze. Skoro jednak trzeba szukać własnej drogi, aby skończyć ze sobą, traci się czas, rozmyślając Q drobiazgach, i zapomina się o najważniejszym.

Przez kilka minut koncentrowałem się na mijaniu czasu, cała moja uwaga nastawiona na wyłanianie się i ulatnianie każdej chwili. Prawdę mówiąc, mój umysł nie zatrzymywał się na jednostkowej chwili (która nie istnieje), ale na samym fakcie mijania, na nieskończonym roz­padzie teraźniejszości. Gdyby przeprowadzać to doświadczenie bez przerwy cały dzień, rozpadłby się z kolei mózg.

Być to być przypartym do muru.

W pękających rodzinach nagle pojawia się potomek, który poświęca się prawdzie i gubi się, szukając jej.

Tym, co najbardziej mnie dziwiło u filozofów, których miałem okazję spotkać, był brak zdania. Zawsze z boku. Niezwykła niezdolność do wydania sądu. Przyzwyczajenie do abstrakcji niszczy umysł.

Od, powiedzmy, czterdziestu lat nie było dnia, bym nie miał czegoś w rodzaju nieujawnionego


ataku epilepsji. To właśnie pozwoliło mi zachować formę i uratować pozory.

... Jakie pozory?

Natury zdolne do obiektywizmu w każdych okolicznościach sprawiają wrażenie, jakby wyszły poza normalność. Co się w nich złamało czy zniekształciło? Nie można się tego dowiedzieć, ale można odgadnąć jakieś poważne zaburzenie, jakąś anomalię. Bezstronność nie da się pogodzić z wolą autoafirmacji czy też po prostu istnienia. Uznanie zasług innego to symptom ostrzegawczy, akt przeciwny naturze.

„Ani ten, ani tamten świat, ani szczęście nie należy do tego, kto wątpi”.

To miejsce z Gity to mój wyrok śmierci.

Próbuję zwalczyć zainteresowanie, jakie żywię dla niej, wyobrażam sobie jej oczy, jej policzki, jej nos, jej usta, w stanie całkowitego rozkładu. To nic nie daje: coś nieokreślonego, co z niej emanuje, pozostaje. W podobnych chwilach wia­domo, dlaczego życiu udało się przetrwać wbrew Poznaniu.

Kiedy raz się zrozumiało, najlepiej byłoby umrzeć na miejscu. Co oznacza zrozumieć? To, co się naprawdę pojęło, nie da się wyrazić w żaden sposób i nie można tego przekazać nikomu, nawet samemu sobie, tak że umiera się, nie znając właściwej natury własnej tajemnicy.

Dostrzegać już tylko te sprawy, które chciałoby się roztrząsać w grobie.

Zawsze się pasjonowałem sprawami prze­granymi i osobami bez przyszłości, których szaleń­stwa przyjmowałem za swoje do tego stopnia, że cierpiałem z ich powodu prawie tak jak oni. Kiedy jest się skazanym na to, by przeżywać męki, wówczas własne udręki, jakkolwiek by były wielkie, nie wystarczają; człowiek rzuca się na udręki innych, przywłaszcza je sobie, staje się podwójnie, potrójnie, co mówię? — poczwórnie nieszczęśliwy.

Mieć poczucie ciągłości tylko w sensie nega­tywnym, w tym, co sprawia ból, co sprzeciwia się bytowi. Ciągłość zagrożenia, niedokończenia, pożądanej i nieudanej ekstazy, przeczuwanego absolutu, z rzadka osiąganego; czasem jednak przekroczonego, przeskoczonego, przy oddalaniu się od Boga...

Na brzegu lasu ranny gołąb. Musiała go trafić jakaś zbłąkana kula. Mógł iść tylko podskakując. Jego komiczne ruchy, które wyglądały tak, jakby się bawił, nadawały jego agonii charakter lekkości.

Chciałem go zabrać, bo było zimno i zbliżała się noc. Ale nie wiedziałem, komu go powie­rzyć: nikt by go nie chciał w tym ponurym i zamkniętym w sobie regionie Beauce. Nie mogłem też liczyć na wzbudzenie litości w za­wiadowcy stacyjki, gdzie miałem złapać pociąg. I tak oto pozostawiłem gołębia jego radości umierania.

Być od zawsze dręczonym przez niesłychanie wierne cierpienia i nie móc nikogo przekonać

o ich realności. A jednak, jeśli się dobrze za­stanowić, jest to słuszne: nie można bezkarnie rozwijać swych talentów gawędziarza i wesołka w towarzystwie. Jak poza tym przyjąć istnienie wesołego męczennika?

Być znużonym nie tylko tym, czego się prag­nęło, lecz i tym, czego można było pragnąć! W istocie — każdym możliwym pragnieniem.

Świętym wysokiej próby nie zależało na czynieniu cudów; oddawali się temu wbrew sobie, jak gdyby ktoś ich zmuszał. Tak żywa odraza do cudotwórstwa wynikała zapewne z lęku przed popadnięciem w grzech pychy i ulegnięciem pokusie tytaniczności, pragnieniem dorównania Bogu i ukradzenia mu jego władzy.

Czasem w paroksyzmie woli spostrzega się, że można zapanować nad prawami natury. Chwile te są tak wyczerpujące, że jesteście po nich zdyszani, pozbawieni wewnętrznej energii, która mogłaby złamać i podeptać te prawa. Jeśli już intencja cudu wycieńcza, to jak by to było z samym cudem?

Za każdym razem, kiedy trafia się na coś istniejącego, realnego, pełnego, chciałoby się bić we wszystkie dzwony, jak przy okazji wielkich zwycięstw albo wielkich klęsk.

Doświadczyć, pośrodku rynku, doznań, któ­rych pozazdrościliby Ojcowie Pustyni.

Chciałbym obwieścić prawdę, która na zawsze pozbawiłaby mnie miejsca pośród żywych istot. Znam tylko stany, ale nie słowa, które pozwoliłyby mi je sformułować.

Ośmieliliście się nazwać Czas waszym „bra­tem”, wziąć za sojusznika najgorszego z opraw­ców. W tej kwestii wybuchają różnice między nami: idziecie z nim ręka w rękę, podczas gdy ja wyprzedzam go albo wlokę się z tyłu, nigdy nie przybiera jego form, i mogę o nim myśleć tylko wtedy, gdy odczuwam względem niego coś w ro­dzaju spekulatywnego smutku.

Podług gnostyckiego autora Objawienia s'w. Jana, nazwać Najwyższego nieskończonym to w ogóle go nie dosięgnąć, ponieważ — jak powiada tekst —jest on „o wiele lepszy niż to”.

Chciałoby się poznać imię tego autora, który tak doskonale dostrzegł, na czym polega dziwacz­na wyjątkowość Boga.

Szkoda, że dzięki skromności nie można czynić postępów! Oddałem się jej z dość dużą gorliwością, ale udawało mi się to tylko w chwi­lach wielkiego wyczerpania. Wyczerpanie mi­jało, a moje wysiłki okazywały się płonne. Skro­mność musi być stanem w istocie mało natural­nym, skoro doznaje się go tylko wskutek wy­czerpania.

Ow rozbitek, trafiając na pewną wyspę i zaraz potem dostrzegając na niej szubienicę, miast przerażenia, przeciwnie, poczuł uspokojenie. Znajdował się pośród dzikich, to jasne, jednakże w miejscu, w którym panował ład.

Bardziej niż to stosowne myślę o tym, co czuł poganin po zwrocie, jakiego dokonał Kon­stantyn. Moje życie: nieustanny strach przed dogmatami, przed rodzącymi się dogmatami.

W zamian za to chwiejące się dogmaty mnie urzekają, ponieważ utraciły swą agresywność. Wiedząc jednak, że są zagrożone, nie mogę zapomnieć, iż to właśnie ich upadek przygotowuje nadejście świata, którego się obawiam. W ten sposób sympatia, którą do nich odczuwam, wzma­ga moje przerażenie...

Sukces, zaszczyty i cały ten kram można wybaczyć tylko wtedy, gdy ten, kto ich doświad­cza, czuje, że źle skończy. Przyjmie je więc po to jedynie, aby — gdy nadejdzie ta chwila — w pełni rozkoszować sią swoim upadkiem.

„Nie widziałem podobnego braku uczuć w chłodnym marmurze posągów” — napisał Barras o Robespierze. Zastanawiam się, czy niewzruszoność tej doskonałej kanalii, jaką był Talleyrand, nie była tylko skrajnie wysubtelnioną kopią manier i stylu Nieprzekupnego.

Założyć rodzinę. Myślę, że łatwiej by mi przyszło założyć imperium.

Prawdziwy pisarz pisze o istotach, rzeczach i wydarzeniach, nie pisze o pisaniu, posługuje się słowami, ale nie zatrzymuje się nad słowami, nie czyni ich przedmiotem swych rozważań. Będzie wszystkim, ale nie anatomem Słowa. Rozczłon- kowywanie języka to nawyk tych, którzy wycofują się, nie mówiąc o tym.

Po przejściu poważnej choroby w niektórych krajach Azji, na przykład w Laosie, zdarza się zmieniać imię. Cóż za wizja u źródeł takiego zwyczaju! Po prawdzie, powinno się zmieniać imię po każdym ważnym doświadczeniu.

Jedynie ten kwiat, który opada, to kwiat w całej pełni — powiedział pewien Japończyk.


Chciałoby się powiedzieć to samo o cywili­zacji.

Podstawą społeczeństwa, każdego społeczeń­stwa, jest swego rodzaju duma z posłuszeństwa. Kiedy dumy tej zabraknie, społeczeństwo upada.

Moje zamiłowanie do historii wypływa z wy­czucia tego, co zagrożone przemijaniem i z łak­nienia tego, co zepsute.

Czyżby pan był reakcjonistą? — Bardzo proszę, ale w tym sensie, w jakim jest nim Bóg.

Jest się niewolnikiem i pozostaje nim tak długo, dopóki nie nadejdzie wyleczenie z obłędu nadziei.

Pokrzepiające, kiedy można sobie powiedzieć: Moje życie, każda jego cecha, odpowiada temu rodzajowi pogrążenia, którego sobie życzyłem.

W ciągu trzydziestu lat mój ojciec setki i ty­siące razy udzielał ostatniego namaszczenia. Nie bardziej niż grabarz, jego „towarzysz”, nie miał poczucia śmierci — poczucia, które nie ma nic wspólnego z trupem, poczucia intymnego, najin­tymniejszego ze wszystkich, którego by się do­świadczało, jeżeli jest się wybranym, nawet w świecie, gdzie nikt nie ma okazji umrzeć.

Te chwile, zachowywanie się, jak gdyby nic się nigdy nie stało, kiedy cała uwaga jest zawieszona z braku momentów i kiedy w naj­większej głębi siebie na próżno szukałoby się najmniejszej cząstki bycia wciąż naznaczonym Tym, co możliwe.

Ta dziewięćdziesięciolatka gaśnie nie z po­wodu choroby, nic jej nie jest, umiera wyłącznie dlatego, że już dłużej nie może trwać... Wchodząc do niej, znalazłem ją w letargu. Miała siłę, aby wyszeptać: „To kres życia, to kres życia”. „Wielkie rzeczy! Nie trzeba się tym przejmować” — od­powiedziałem. Niepewnie próbowała się uśmiech­nąć, być może z pogardą. Musiałem wydać się jej albo zbyt naiwny, albo zbyt cyniczny, albo i taki, i taki.

Kiedy widzę, jak ktoś walczy za jakąś sprawę, obojętnie o co, staram się dowiedzieć, co się dzieje w jego umyśle i skąd może się brać ów tak oczywisty brak dojrzałości. Odmowa poddania się może być oznaką „życia”, lecz w żadnym razie nie przenikliwości czy po prostu zastano­wienia. Człowiek rozsądny nie zniża się do protes­tu. Ledwie pozwala sobie na oburzenie. Branie spraw ludzkich serio świadczy o jakimś ukrytym defekcie.

Pewien antropolog, który wyprawił się, aby obserwować Pigmejów, z zadziwieniem stwierdził, że żyjące w pobliżu plemiona gardziły nim i trzy­mały go na dystans, ponieważ zadawał się z ludem niższym, Pigmeje byli bowiem w ich oczach ludźmi bez żadnej wartości, „psami”, niegodnymi najmniejszego zainteresowania.

Nie ma nic bardziej wykluczającego niż żywo­tny, niepohamowany instynkt. Dana wspólnota umacnia się stosownie do tego, jak jest nieludzka, jak potrafi wykluczać... Celują w tym „pierwotni”. To nie oni, to „cywilizowani” wymyślili tolerancję i z jej przyczyny zginą. Dlaczego ją wymyślili? Dlatego że znajdowali się w stanie upadku... To nie tolerancja ich osłabiła, to ich słabość, brak żywotności sprawiły, że stali się tolerancyjni.

Dwie kobiety, z którymi najczęściej obcowa­łem: Teresa z Avila i de Brinvilliers.

Opętani tym, co najgorsze; ma się im za złe nawet wtedy, gdy uznaje się słuszność ich prze­widywań i ostrzeżeń. Dużo większa wyrozumia­łość spotyka tego, kto się pomylił, ponieważ jego zaślepienie było owocem entuzjazmu i wspaniało­myślności, gdy tymczasem tamten, zakładnik swej przenikliwości, miałby być nikim więcej jak tchórzem, niezdolnym do podjęcia ryzyka, jakim jest złudzenie.

W ostatecznym rozrachunku czas jaskiń nie był idealny. Epoka bezpośrednio po nim — tak; epoka, kiedy po tak długim zamknięciu można było myśleć na zewnątrz-

Nie walczę ze światem, walczę z siłą większą, z moim zmęczeniem światem.

Ta stara seksualność to jednak coś. Od kiedy życie jest życiem, była w tym racja, trzeba to powiedzieć, że przywiązywano do niej tak wielką wagę. Jak wytłumaczyć, że można się znudzić wszystkim, ale nie tym? Nie mogliśmy zostać pozbawieni najstarszej czynności żywej istoty i to jasne, że ten, kto się jej nie poświęca, jest jakimś postronnym bytem, wyrzutkiem albo świętym.

Im więcej niesprawiedliwości się doznało, tym większe ryzyko popadnięcia w samozadowolenie lub wprost w pychę. Każda ofiara chełpi się tym, że jest wybrańcem a rebours i reaguje w od­powiedni sposób, nie przypuszczając, iż tym samym osiąga status samego Diabła.

Kiedy powraca się do Zwątpienia (jak gdyby kiedykolwiek się od niego odeszło), przedsiębranie czegokolwiek wydaje się nie tyle bezużyteczne,

s

ile dziwaczne. Śmiech nie pojawia się wraz z nim. Drąży was ono w samej głębi jak choroba czy, jeszcze skuteczniej, jak wiara.

Tacyt każe powiedzieć Othonowi, zdecydo­wanemu na samobójstwo, lecz odwiedzionemu od tego czynu przez swych żołnierzy: „No dobrze, dorzućmy jeszcze jedną noc do swego życia”.

...Życzmy mu, żeby jego noc nie przypominała tej, którą ja przebyłem.

Podług Talmudu zły impuls jest wrodzony; dobry pojawia się dopiero w wieku trzynastu lat... Precyzji tej, mimo jej zabawnego charakteru, nie brak wiarygodności, i odsłania ona przed nami nieuleczalną lękliwość Dobra w obliczu Zła, usadowionego wygodnie w naszej substancji i cieszącego się przywilejami, które zapewnia mu zaleta pierwszeństwa.

Dla Żydów Mesjasz mógł być tylko królem tryumfującym; w żadnym wypadku ofiarą. Zbyt ambitni, aby zadowolić się ukrzyżowanym, ocze­kiwali kogoś silnego. Na szczęście dla siebie nie spostrzegli, że Chrystus był silny na swój sposób. Inaczej stopiliby się z chrześcijańskimi hordami

' Nasze wady nie pozwalają nam uciec od siebie samych, stać się kim innym, zmienić skórę, być zdolnymi do przemiany. Po każdym kroku naprzód


zmuszają nas do kroku wstecz, toteż nie możemy w niczym osiągnąć postępu, chyba że w po­znawaniu naszej bezużytecznej tożsamości.?

Moja misja to zabić czas, jego z kolei — zabić mnie. Całkiem dobrze można się poczuć między mordercami.

Obsesja ostatniego w stosunku do wszystkiego, ostatni jako kategoria, jako konstytutywna forma umysłu, jako pierwotne zniekształcenie, a nawet objawienie...

Na moim stole, od miesięcy, wielki młot: symbol czego? Nie wiem, lecz jego obecność jest dla mnie błogosławieństwem i czasami daje mi odwagę, jaką muszą znać wszyscy ci, którzy chronią się za jakąkolwiek pewnością.

Nagle — potrzeba okazania wdzięczności nie tylko istotom, ale i przedmiotom, kamieniowi, dlatego, że jest kamieniem... Jakże wszystko ożywa! Rzec by można, że na wieczność. Zarazem nieistnienie wydaje się nie do pomyślenia. To, że zdarzają się podobne dreszcze, że mogą się zda­rzyć, pokazuje, iż być może ostatnie słowo nie należy do Negacji.

Wizyta pewnego malarza, który opowiada mi, jak będąc na Południu, udał się z wizytą do pewnego ślepca i zastał go samego, pośród ciem­ności; nie mógł się powstrzymać od wyrażenia litości i zapytania go, czy można znieść istnienie, kiedy się nie widzi światła. „Nie wie pan, co pan traci” — brzmiała odpowiedź ślepca.

Ten atak furii, ta potrzeba wybuchu, ude­rzenia w twarz każdego, spoliczkowania świata

Ani jednego dnia, ani jednej godziny, a nawet minuty, abym nie popadał w to, co Candrakirti, buddyjski dialektyk, nazywa „otchłanią herezji «ja»".

U Irokezów kiedy starzec nie mógł już dłużej polować, jego bliscy dawali mu do wyboru: albo zostawią go na odludziu i pozwolą umrzeć z głodu, albo rozbiją mu głowę tomahawkiem. Zaintere­sowany pawie zawsze opowiadał się za drugą metodą. Ważny szczegół: zanim postawiła go przed wyborem, zebrana w komplecie rodzina śpiewała Pieśń wielkiego Leku.

Jakież „rozwinięte” społeczeństwo dało kie­dykolwiek dowody takiego zdrowego rozsądku czy też takiego humoru?

Dawno już zużyłem wszystkie rezerwy religij­ności. Wyschnięcie czy oczyszczenie? Nie po­trafiłbym powiedzieć. W mojej krwi nie krąży już żaden bóg...

Nigdy nie zapominać, że plebs żałował Nero­na. Powinno się o tym pamiętać za każdym razem, kiedy kusi jakakolwiek chimera.

Stwierdzić, że od tak dawna wszystko, co robię, to zajmowanie się swoim trupem, staram się go podreperować, zamiast rzucić go w kąt, co byłoby najlepsze dla nas obu!

Ze wszystkich nieszczęśników jedynie ci zasługują na współczucie, którzy — pośród nocy, nie mogąc zmrużyć oka — chcieliby poruszyć przestrzeń, wrzeszczeć czy choćby wydać krzyk, którzy jednak mają ledwie tyle siły, by wyszeptać klątwy.

Coraz mniej rozróżniam to, co jest dobre,

Jakże słuszna wydaje się ta myśl Kabały, że mózg, oczy, uszy, ręce, a nawet stopy, mają odrębną duszę, która tylko im przypada! Owe dusze miałyby być „iskrami” Adama... Co wydaje się mniej oczywiste.

Schodząc po schodach, słyszę z niższego piętra tego osiemdziesięciolatka o krzepkim wyglądzie, śpiewającego gromkim głosem: Miserere nobis. Wracam pół godziny później, znowu słyszę to samo „miserere”, równie uporczywe jak poprzed­nio. Za pierwszym razem się uśmiechnąłem; za drugim przeszedł mnie dreszcz.

Ten pozagrobowy spokój, jaki się odczuwa, odrywając się od świata. Nagle zdawało mi się, że widzę uśmiech, który właśnie ogarniał prze­strzeń. Kto się uśmiechał? Skąd emanowało to wielkie szczęście, które ogrania twarze mumii? W jednej chwili dotarłem do drugiego brzegu, w jednej chwili musiałem stamtąd powrócić, tak

niegodny, aby dłużej dzielić tajemnice zmarłych.

/

Ściśle rzecz biorąc, nie zaznałem ubóstwa. Poznałem za to jeśli nie chorobę, to przynajmniej brak zdrowia, co uwalnia mnie od wyrzutów sumienia, że nie żyłem w biedzie.

Jak się dowiedzieć, że się ma rację? Kryterium jest proste: jeśli inni się od was odsuwają, bez wątpienia jesteście bliżej istoty rzeczy niż oni.

Opanuj się, odzyskaj wiarę, nie zapominaj, że nie każdemu było dane czcić zniechęcenie

Targ ptaków. Cóż za siła, cóż za determinacja w tych maluśkich frenetycznych ciałach! Życie tkwi w takim nic... zbijające z tropu, ożywiające drobinkę materii; życie, które jednak pochodzi właśnie z tej materii i gaśnie wraz z nią. Ale niepewność pozostaje: nie można wytłumaczyć tego rozgorączkowania, tego ustawicznego-tańca, tego wyobrażenia, tego widowiska, jakie życie ofiaruje samemu sobie. Jakimże teatrem jest oddech!

Wszyscy ci przechodnie przypominają goryle, zmęczone i bezwolne, które mają już dość na­śladowania człowieka.

Jeśliby istniał choć ślad opatrznościowego ładu, każdy musiałby dokładnie wiedzieć, kiedy wypełni swój czas, i zniknąć, pozostawiając wszystkie sprawy. Ponieważ w podobnej kwestii zawsze są jakieś za i przeciw, zwleka się, prowadzi się z sobą dialog, a godziny i dni upływają na zastanawianiu i w hańbie.

W łonie społeczeństwa doskonałego każdemu kazano by się wynosić, gdyby zaczynał żyć zbyt długo. Wiek nie zawsze stanowiłby kryterium, przecież tylu młodych nie można odróżnić od zjaw. Cały problem w tym, jak wybrać tych, do których należałoby wydawanie opinii o godzinie zgonu tej czy innej osoby.

Gdyby można było stać się świadomym na­rządów, wszystkich narządów, skutkiem byłoby doznanie i absolutna wizja własnego ciała, które stałoby się tak obecne w świadomości, że nie mogłoby dłużej spełniać wszystkich obowiązków, jakie zostały mu przypisane: ono samo stałoby


się świadomością i tym samym przestałoby pełnić funkcję ciała...

Nie przestawałem obwiniać swego losu, lecz gdybym tego nie czynił, jakże mógłbym stawić mu czoło? Postawienie go w stan oskarżenia było dla mnie jedyną szansą, aby się do niego przy­zwyczaić i znosić go. Powinienem więc dalej go oskarżać — ze względu na instynkt przetrwania

Młody mężczyzna i młoda dziewczyna, oboje niemi, mówili do siebie gestami. Jakże wyglądali na szczęśliwych!

To oczywiste, mowa nie jest, nie może być przekaźnikiem szczęścia.

Im człowiek bardziej posunięty w latach, tym bardziej goni za zaszczytami. Być może nawet próżność nigdy nie jest tak żywa jak w bliskości grobu. Człowiek chwyta się drobnostek, starając się nie dostrzegać, co się pod nimi skrywa, oszukuje nicość czymś jeszcze bardziej nijakim.

Bycie zdrowym to stan nie-odczuwania, a na­wet nie-realności. Kiedy przestaje się cierpieć, przestaje się istnieć.

Szaleństwo nie tłumi żądzy. Świadkiem X., który wychodzi z separatki, bardziej zjadliwy niż kiedykolwiek. Skoro kaftan bezpieczeństwa nie potrafi zmienić esencji jakiejś istoty, czegóż się spodziewać po kuracji, czy nawet po wieku? Poza tym obłąkanie to wstrząs radykalniejszy niż starość. Jak widać, wydaje się, że ono samo niczego nie załatwia.

Wiedząc to, co ja wiem, nie powinienem już narażać się na najmniejszą niespodziankę. A jed­nak niebezpieczeństwo istnieje, co mówię? —jest codziennością. Oto moja słabość. Co za wstyd, prawdę mówiąc, móc jeszcze odczuwać satys­fakcję albo rozczarowanie.

Umieranie to przewaga mało poszukiwana. To właśnie sobie mówiłem, słuchając tego starca, który boi się śmierci, który myśli o niej bezustan­nie. Czegóż by nie dał, aby jej uniknąć! Ze śmieszną zawziętością usiłuje mnie przekonać, że jest ona nieuchronna... Taka, jak ją sobie przedstawia, zdaje się jeszcze bardziej oczywista, niż jest w istocie. Mimo wieku uwolniony od kłopotów ze zdrowiem, bez trosk materialnych, bez jakichkolwiek zobowiązań, nieskończenie przeżuwa tę samą trwogę, podczas gdy mógłby bez strachu spędzić czas, który mu pozostał. Ale nie, „natura” narzuciła mu tę udrękę, aby ukarać go za to, że uniknął innych.

Pełnia jako szczyt szczęścia jest możliwa tylko w tych chwilach, gdy w głębi uświadamia się sobie nierealność i życia, i śmierci. Takich chwil doświadcza się rzadko, chociaż mogą zdarzać się często w porządku refleksji. W tej dziedzinie istnieje tylko to, co odczuwane. Tymczasem nierzeczywistość odczuwana, a jednak przenie­siona wewnątrz tego samego czynu, to działanie, które rywalizuje z ekstazą i czasem ją przyćmiewa.

III

Hezjod: „Bogowie zakryli przed ludźmi źródła życia”. Uczynili dobrze czy źle? Jedno jest pewne: po takim objawieniu śmiertelnicy nie potrafiliby trwać dalej.

Kiedy się wie, ile warte są słowa, zadziwia to, że usiłuje się cokolwiek wypowiedzieć i że się to udaje. Do tego trzeba, zaprawdę, nad­przyrodzonego tupetu.

X. mnie powiadamia, że chciałby mnie spot­kać. Natychmiast się zgadzam. Im bardziej godzina spotkania się zbliża, tym mocniej budzą się we mnie dawne mordercze instynkty. Wniosek: nigdy się na nic nie zgadzać, jeśli się chce zachować dobrą opinię na swój temat.

Spędzam czas na doradzaniu samobójstwa, gdy piszę, na odradzaniu go, gdy mówię. Dlatego, że w pierwszym wypadku chodzi o zagadhienie filozoficzne; w drugim zaś — o jakąś istotę, jakiś głos, jakąś skargę...

W kazaniu w Benaresie Budda pośród przy­czyn cierpienia wymienia pragnienie stawania się i pragnienie nie-stawania się. Pierwsze prag­nienie — wiadomo, lecz skąd drugie? Czyż pogoń za nie-stawaniem się nie oznacza wyzwolenia? Tym, o czym tu mowa, nie jest cel, ale sama pogoń jako taka, poszukiwanie i przywiązanie do poszukiwania. Niestety, w drodze do wybawie­nia interesująca jest jedynie droga. Wybawie­nie? Nie osiąga się go, wpada się w nie i dusi. Sama nirwana — to uduszenie! Wszelako naj­słodsze ze wszystkich.

Kto nie ma szczęścia być potworem w jakiej­kolwiek dziedzinie, włącznie ze świętością, wzbu­dza pogardę i zazdrość.

Tego, kto od dawna znosi jakieś kalectwo, nigdy nie można będzie wziąć za człowieka bez charakteru. W jakiś sposób się zrealizował. Każda choroba to jakiś walor.

Nieodwołalnie pospolite jest wszystko to, co pozbawione szczypty żałobności.

Strindberg pod koniec swego życia doszedł do tego, że brał Ogród Luksemburski za swoje Getsemani.

...Ja także dostrzegłem w nim swego rodzaju Kalwarię — rozciągniętą, to prawda, na czter­dzieści lat!

Kiedy idzie się do specjalisty, odnosi się wrażenie, że jest się ostatnim z ostatnich, wy­rzutkiem Stworzenia, śmieciem. Nie powinno się wiedzieć, na co się cierpi, a jeszcze mniej — na co się umiera. Każde uściślenie w tej kwestii jest niegodziwe, ponieważ jednym słowem pozbawia owego minimum tajemniczości, które śmierć, a nawet życie, powinny w sobie zawierać.

Być Barbarzyńcą i móc żyć tylko w cieplarni!

Cierpienie, niszcząc nas, zarazem zwiększa naszą pychę. Nasz wróg bierze na siebie naszą obronę.

Modlitwa niezahamowana, modlitwa destruk­cyjna, unicestwiająca, modlitwa promieniująca Kresem!

W przypływie optymizmu powiadam sobie, że moje życie było piekłem, moim piekłem, piekłem w moim guście.

Nie, nie brak mi powietrza, ale nie wiem, co z nim robić, nie wiem, dlaczego miałbym od­dychać...

Skoro śmierć to równowaga, tycie i brak równowagi są nieodróżnialne: niepowtarzalny przykład doskonałych synonimów.

Wszystko, co stworzyłem, sprowadza'się do cierpień zdegradowanych do poziomu ogólników.

Gorączka ożywia dzieło — na jak długo? Często pasja jest przyczyną, dla której dane utwory się starzeją, podczas gdy inne, stworzone przez zmęczenie, stawiają czoło kolejnym epokom. Bezczasowe znużenie, wiecznotrwałość zimnej odrazy!

Na granicy hiszpańskiej kilkudziesięciu turys­tów, przeważnie skandynawskich, czekało przez urzędem celnym. Pewnej zażywnej damie, wyraź­nie iberyjskiej, przyniesiono telegram. Otwierając go, dowiaduje się o śmierci swej matki i zaraz zaczyna krzyczeć. Cóż za szansa — mówiłem sobie — móc od razu rozładować swój smutek, zamiast go ukrywać, magazynować, tak jak by to zrobił każdy z tych blondasów, którzy patrzyli w osłupieniu, którzy — ofiary swej dyskrecji i zachowania — pewnego dnia zrujnują się na psychoanalityka.

Najlepszy sposób na pocieszenie nieszczęś­liwego to zapewnić go, że ciąży na nim jakieś przekleństwo. Ten rodzaj pochlebstwa pozwala mu lepiej znosić doświadczenia, idea przekleństwa zakłada bowiem wybranie, niedolę wyboru. Nawet w agonii komplement się liczy: pycha znika dopiero wraz ze świadomością, czasem nawet trwa dłużej, jak to się zdarza w naszych snach, gdzie pochlebstwo może działać z taką siłą, że nagle nas budzi, pozostawia nas w stanie pobu­dzenia i wstydu.

Dowód na to, że człowiek brzydzi się czło­wiekiem? Wystarczy znaleźć się w tłumie, aby zaraz poczuć solidarność ze wszystkimi martwymi planetami.

Samobójstwo, jedyny czyn naprawdę normal­ny, za sprawą jakiegoż to skrzywienia stał się przywilejem ułomnych?

...Better be with the dead

...Than on the torturę of the mind to lie

In restless ecstasy.

Makbet — mój brat, mój rzecznik, mój posłaniec, moje alter ego.

W najdalszej głębi siebie odnaleźć złą zasadę, która nie jest tak silna, aby objawić się w pełnym świetle, nie jest jednak tak słaba, by spoczywać w spokoju, coś niby bezsenny demon, nawiedzany przez całe zło, o którym śnił, przez wszystkie okropności, których nie popełnił.

Nie ma nikogo, kto by go nie obmawiał. Bronię go przed wszystkimi, nie chcę osądzać moralnie kogoś, komu —jako nastolatkowi — wezwanemu


do zidentyfikowania w kostnicy trupa ojca^udało się zmylić czujność strażnika, zostać tam i spędzić noc. Taki wyczyn daje wam prawo do wszystkiego i to naturalne, że pojął on to w ten sposób.

„Pozwalamy sobie modlić się za was”.

Nigdy nie będzie wiadomo, czy w tym, co pisze o Cierpieniu, ów filozof traktuje o składni czy o najpierwszym z doznań, o królowej doznań?

Korzyść przynosi jedynie rozmowa z zauro­czonymi, którzy przestali nimi być, z eks-naiw- nymi... W końcu uspokojeni, z własnej woli lub zmuszeni do tego zrobili decydujący krok w stronę Poznania — owej bezosobowej odmiany roz­czarowania.

• Uprzeć się przy wyleczeniu kogoś z „nałogu”, z czegoś, co tkwi w nim najgłębiej, to dokonać zamachu na jego byt i rozumie on to właśnie w ten sposób, ponieważ nigdy wam nie wybaczy, że chcieliście, aby unicestwił się na wasz sposób, a nie na swój.

To nie instynkt zachowawczy sprawia, że trwamy, to jedynie właściwa nam niemożność widzenia przyszłości. Widzenia jej? Wyobrażania sobie jedynie. Gdybyśmy znali wszystko, co nas czeka, nikt by się nie zniżył do tego, by przetrwać. Ponieważ każda przyszła katastrofa pozostaje


abstrakcją, nie możemy jej brać do siebie. Skąd­inąd nie bierzemy jej do siebie nawet'wtedy, gdy spada na nas i zajmuje nasze miejsce.

Zwracać uwagę na historię, cóż za obłęd! Co jednak czynić, gdy jest się przenikniętym przez Czas?

Interesuję się każdym, z wyjątkiem innych. Mógłbym być wszystkim, byle nie ustawodawcą.

Z doświadczaniem niezrozumienia lub pogardy wiąże się niezaprzeczalna przyjemność, znająjąci wszyscy, którzy działali bez echa. Ten rodzaj satysfakcji, zabarwiony arogancją, stopniowo zanika, albowiem w miarę upływu czasu wszystko staje się zagrożone, także nieumiarkowane mnie­manie na swój temat, pobudka wszelkiej ambicji jak i wszelkiego utworu, trwałego lub przemijającego.

Ten, kto bywając wśród ludzi, czyni sobie jakiekolwiek złudzenia na ich temat, powinien zostać skazany na powtórne wcielenie, aby nau­czyć się obserwować, widzieć, aby być trochę na bieżąco.

Pojawienie się życia? Przelotne szaleństwo, wybryk, kaprys pierwiastków, zachcianka materii. Jedyni, którzy mają jakieś powody do narzekania, to byty jednostkowe, żałosne ofiary fantazji.

W pewnej książce zainspirowanej Wschodem autor daje do zrozumienia, że jest wypełniony, że jest „nasycony błogością”. Nie mówi nam jasno, jegomość, jak się do tego zabrał — łatwo zro­zumieć, dlaczego.

Żywi — potępieni, wszyscy, lecz tego nie wiedzą. Ja, który to wiem, czy mam jakąś prze­wagę? Tak, mam, uważam, że cierpię bardziej niż oni.

„Wybaw mnie od tej godziny” — głosi Na­śladowanie. „Wybaw mnie od wszystkich godzin” byłoby słuszniejsze.

X. to człowiek, którego wady badałem przez całe lata z zamiarem doskonalenia się... Przywią­zywał wagę do wszystkiego. Zrozumiałem, że to jedyna rzecz, której nie należy robić. Jego przy­kład, zawsze obecny w moim umyśle, od jakże wielu uniesień mnie uwolnił!

Cóż za dojmujące wrażenie, kiedy trafiam na ów fragment, w którym Jacqueline Pascal chwali postępy, jakie jej brat osiągał w „pragnieniu unicestwienia w szacunku i pamięci ludzi”!

To droga, którą chciałem kroczyć, którą nawet szedłem kilkakrotnie, na której jednak miałem ugrzęznąć...

Podczas niespokojnych nocy nadchodzi taka chwila, kiedy nie można się już poruszać, kiedy składa się broń: następuje spokój, niewidzialny tryumf, najwyższa nagroda po lękach, które go poprzedzały. Akceptacja to sekret ograniczeń. Nic nie dorównuje wojownikowi, który rezygnuje, nic nie jest warte ekstazy kapitulacji...

Według Nagardźuny — umysłu subtelnego, który wykroczył nawet poza nihilizm — tym, co Budda podarował światu, jest „nektar pustki”. Czyż na granicy najbardziej abstrakcyjnej i de­strukcyjnej analizy odwoływanie się do napoju, niechby nawet napoju bogów, nie jest słabością, ustępstwem? — Obojętnie, jak daleko by się zaszło, wszędzie wlecze się za sobą hańbę bycia

Podczas tego hałaśliwego obiadu gawędziliś­my o tym i owym. Wtem uśmiechnięty portret X. przykuł moją uwagę. Jakże zdawał się zadowolony i jakiż blask emanował z jego postaci! Zawsze szczęśliwy, nawet na obrazie! I tak zacząłem mu zazdrościć i mieć mu to za złe, jak gdyby mi skradł moją szansę. A potem — ulga, nagła błogość, kiedy przypomniałem sobie, że nie żyje.

Coraz bardziej zgadzam się z Epikurem, kiedy drwi z tych, którzy z uwagi na interesy swej ojczyzny nie wahają się poświęcić tego, co nazywa koroną ataraksji.

Nad morzem, przeżuwałem dawniejsze i nie­dawne upokorzenia. Nie umknęła mi śmieszność zajmowania się sobą, kiedy ma się przed oczami najrozleglejszy z widoków. I szybko zmieniłem temat.

W środku nocy, zaczytany w książce naj- fry wolniejszej z możliwych, nagle myślę o dawno zmarłym przyjacielu, którego zdanie było dla mnie ważne. Co by powiedział, gdyby zobaczył, jak spędzam późne godziny. Powinien się liczyć jedynie punkt widzenia zmarłych, gdyż tylko on jest prawdziwy, o ile w ogóle można mówić

Kiedy przychodzi się na świat z ciężkim sumieniem, jakby w poprzednim życiu dopuściło się nie wiadomo jak ciężkich zbrodni, darmo popełnia się kolejne w aktualnym istnieniu, wlecze się za sobą wyrzuty sumienia z ich powodu

Zrobiwszy jakieś draństwo, prawie zawsze jest się zakłopotanym. Niegodne zakłopotanie: ledwie się je poczuje, a już zaraz wbija to w dumę, w zadowolenie, że odczuwało się tak szlachetną pogardę, niechby nawet w stosunku do samego siebie.

To, co się pisze, daje jedynie niepełny obraz tego, kim się jest, dlatego że słowa wyłaniają się

Rozmyślając przed chwilą o nieskończoności czasu, nie byłem dość przyzwoity, nędzna istota, żeby zemdleć. Nie powinno się stać, kiedy do­strzegło się całą przeraźliwość tego, co kryje się za podobnym powiedzonkiem.

Kiedy ogląda się zdjęcia jakiejś osoby z róż­nych okresów jej życia, łatwo zrozumieć, dlaczego Czas bywa określany mianem magika. Działania, jakich dokonuje, są nieprawdopodobne, zadzi- wiające, cuda, wszakże cuda a rebours. Ow magik to raczej burzyciel, sadystyczny anioł o mag­netycznej twarzy.

Podczas gdy X. dzwoni do mnie ze szpitala psychiatrycznego, powiadam sobie, że nic nie można zrobić dla mózgu, że nie można go przy­wrócić do użytku, że nie wiadomo, jak się zabrać do miliardów uszkodzonych i buntujących się komórek, krótko mówiąc, nie naprawia się Chaosu.

Skupiony lub konwulsyjny wyraz, mimika ambitnego wywołują we mnie wstręt. To dlatego, że w młodości sam byłem ofiarą nieokiełznanych ambicji i budzi moją odrazę odnajdywanie w kimś innym stygmatów moich początków.

Część głęboka i część powierzchowna w każ­dym niejasnym sformułowaniu, jak je rozwikłać? Jasna myśl zatrzymuje się na samej sobie, ofiara własnej prawości; ta druga, mglista, rozciąga się daleko i ratuje się dzięki swej tajemniczości, podejrzanej, a jednak nienaruszalnej.

Podczas godzin czuwania każda chwila jest tak pełna i tak wolna, że staje się rywalką Czasu.

Głęboko myślą jedynie ci, których nie dotyka nieszczęście przejmowania się poczuciem śmiesz­ności.

Pośród cierpień życia zdolność do samobójs­twa jest, podług Pliniusza, „największym dobrem, jakie otrzymał człowiek”. I lituje się nad Bóstwem, że nie zna takiej pokusy i takiej szansy.

Litować się nad Istotą Najwyższą, ponieważ nie ma możliwości zadania sobie śmierci! Myśl niezrównana, myśl nadzwyczajna, ona sama wy­starczyłaby, aby uprawomocnić wyższość pogan nad szaleńcami, którzy wkrótce mieli zająć ich miejsce.

Kto mówi: mądrość, nigdy nie mówi: mądrość chrześcijańska, z tej przyczyny, iż coś takiego nie istniało ani nie będzie istniało. Dwa tysiące straconych lat. Cała religia skazana, zanim jeszcze się narodziła.

Głębokie wzruszenie z dzieciństwa, kiedy słyszałem, jak mój ojciec, wróciwszy z cmentarza, opowiadał o młodej matce, która straciła córeczkę i wybuchła śmiechem w chwili, gdy spuszczano trumnę do grobu. Atak obłędu? Tak i nie. Bo kiedy bierze się udział w pogrzebie, w obliczu absolutnego oszustwa nagle zdemaskowanego czyż nie ma się ochoty zareagować tak, jak ta kobieta? To zbyt mocne, to prawie prowokacja, natura przesadza. Dostrzega się, że można po­grążyć się w wybuchu wesołości.

Stany, których przyczyna da się rozpoznać, nie są częste; wzbogacają nas tylko te, które przychodzą, chociaż nie wiemy, dlaczego. Szcze­gólnie odnosi się to do stanów skrajnych, do upadków i radości, które zagrażają integralności naszego umysłu.

Uwidocznić skargi, strzępy, znaki zapytania... to się wszystkim podoba. W ten sposób autor przyjmuje pozycję niższości w stosunku do czytel­nika, a czytelnik jest mu za to wdzięczny.

Każdy ma prawo przypisać sobie takie po­chodzenie, jakie mu odpowiada i które tłumaczy go we własnych oczach. Ileż to razy zmieniałem przodków!

Gnuśność ratuje nas przed rozwlekłością, a tym samym przed nieprzyzwoitością, która nieodłącz­nie wiąże się z wydajnością.

Ów stary filozof, chcąc kogoś odprawić, określał go jako „pesymistę”. Tak jakby nazwał go „łajdakiem”. Pesymistą był dla niego każdy,


kto odrzucał utopię. To dlatego odsądzał od czci każdego przeciwnika głupstw.

Przyczynić się — obojętnie w jakiej formie

Czas drąży nie tylko wszystko, co żyje, drąży on sam siebie, jak gdyby, zmęczony trwaniem i wytrącony z równowagi przez Możliwe, lepszą część siebie, dążył do usunięcia jej.

Nie ma innego świata. Nie ma nawet tego świata. Cóż zatem jest? Wewnętrzny uśmiech, wywoływany w nas przez oczywiste nieistnienie jednego i drugiego.

Nigdy dość wystrzegania się euforii. Im dłużej ona trwa, tym bardziej powinno się na nią uważać. Z rzadka uzasadniona, pojawia się, tryumfująca, i to nie tylko bez żadnego szczególnego powodu, ale nawet bez najmniejszego pretekstu. Zamiast się nią cieszyć, lepiej byłoby widzieć w niej przepowiednię, ostrzeżenie...

Zamieszanie trwa dopóty, dopóki stoi się przed wyborem; kiedy tylko wykluczy się samą perspek­tywę wyboru i kiedy utożsami się możliwość z błędem, zmierza się ku szczęśliwości istoty do niczego nieprzypisanej. Skoro w ten sposób każdy konflikt wydaje się nieuzasadniony, bezsensowny, dla kogo i po co walczyć, cierpieć, wykosztowy- wać się? Ale człowiek to zwierzę błądzące, a kiedy pada ofiarą wątpliwości, jeśli dochodzi do tego, że wojna z innym nie sprawia mu już przyjemności, zwraca się przeciw sobie, aby torturować siebie bez miłosierdzia. Przekształca wątpliwość w otchłań i, wprowadzając mroczną nutę w pirronizm, za przykładem Pascala przemienia zawieszenie sądu w beznadziejne zapytywanie.

Przyjaźń to pakt, to konwencja. Dwie istoty milcząco zobowiązują się do tego, by nigdy nie mówić na głos, co w istocie jedna myśli o drugiej. Swego rodzaju sojusz oparty na ostrożności. Kiedy jedna z nich publicznie odsłania wady drugiej, pakt zostaje wypowiedziany, sojusz złamany. Żadna przyjaźń nie przetrwa, kiedy jeden z part­nerów przestaje się trzymać reguł gry. Innymi słowy, żadna przyjaźń nie wytrzyma przesadnej dawki szczerości.

Miałem trochę ponad dwadzieścia lat, filozof, z którym rozmawiałem, nieco ponad sześćdziesiąt. Nie wiem, w jaki sposób doszliśmy do tematu tak niewdzięcznego jak choroba. „Ostatni raz, kiedy byłem chory” — wyznał mi — „miałem chyba jedenaście lat. Od tamtej pory — nic”.

Pięćdziesiąt lat zdrowia! Nie darzyłem mojego filozofa nadmiernym podziwem, ale to wyznanie sprawiło, że natychmiast zacząłem nim gardzić.

Wszyscy jesteśmy w błędzie, z wyjątkiem humorystów. Tylko oni, jakby w zabawie, do­strzegli mamość wszystkiego, co poważne, a nawet tego, co błahe.

Pojednam się z sobą samym dopiero wtedy, gdy zgodzę się na śmierć tak, jak człowiek zgadza się na obiad na mieście: z rozbawioną niechęcią.

Nie można komuś przeszkadzać, chyba że po to, by mu obwieścić jakiś kataklizm lub obdarzyć go komplementem, który przyprawi go o zawrót głowy.

Trzeba być wariatem, żeby rozpaczać nad zniknięciem człowieka, zamiast wykrzyknąć: „Co za ulga!”.

Bezużyteczny wyjątek, model, o który nikt się nie troszczy — do takiego szczebla trzeba dążyć, jeśli ktoś chce się wywyższyć we własnych oczach.

Jeśli sceptyk w ostateczności założy, że prawda istnieje, niewinnym pozostawi złudzenie wiary w fo, że pewnego dnia ją posiądą. Jeśli chodzi

o mnie, deklaruje, trzymam się pozorów, stwier­dzam je i uznaję tylko w takiej mierze, w jakiej nie mógłbym zrobić inaczej jako żywa istota.

Działam jak inni, wykonuję podobne czyny jak oni, ale nie mieszam się z moimi gestami ani słowami, pochylam się przed zwyczajami i pra­wami, udaję, że dzielę przekonania — to znaczy szaleństwa — moich współobywateli, cały czas wiedząc, że w ostatecznej analizie jestem równie mało realny jak oni.

Czym jest zatem sceptyk? — Fantomem... konformistycznym.

Trzeba żyć, mówił pan, tak jakby nigdy nie trzeba było umrzeć. — A więc nie wiedział pan, że wszyscy żyją w ten sposób, także ci, którzy są opętani Śmiercią?

Towarzyszyć pomniejszaniu siebie, kontem­plować rozumną kopię wizjonera, którym się kiedyś było!

Ogólnie człowiek bez ceregieli zgadza się, że dożył swoich dni, ale nigdy nie przyznaje się do tego, że znajduje pewną przyjemność w przeżyciu samego siebie. I ową ukrytą, odrażającą satysfakcję odczuwa dobra ćwierć ludzkości...

Negowanie grzechu pierworodnego byłoby dowodem na to, że nigdy nie wychowywało się dzieci.

...Ja ich nie wychowałem, to prawda, ale wystarczy, gdy sobie przypomnę moje reakcje, kiedy sam byłem dzieckiem, abym nie miał najmniejszej wątpliwości co do pierwszego z na­szych potknięć.

Ów człowiek tak wrażliwy, ten z nerwami na wierzchu, dziwi się — niezrozumiałe zaśle­pienie — że jego potomstwo daje niepokojące oznaki. Delikatni nie powinni się rozmnażać lub też, jeśli to robią, powinni przynajmniej wiedzieć, ku jakim wyrzutom sumienia zmie­rzają.

Życie to coś mniej i więcej niż przykrość, chociaż to właśnie w przykrości i poprzez przykrość poznaje się, ile życie jest warte. Kiedy raz przeniknie was i znajdziecie się pod jej niezauważalną dominacją, wszystko z boku wyda się błahe. To samo można by powiedzieć o cierpieniu. Zapewne. Wszakże cierpienie jest umiejscowione, podczas gdy przykrość przywołuje ból bez ogniska, bez podłoża, bez niczego oprócz tego niczego, nie- definiowalny ból, który was przeżera. Czysta erozja, której efektu nie da się uchwycić i która powoli przemienia was w ruinę niedostrzeganą przez innych, i prawie niedostrzeganą przez was samych.

Makabryczne obsesje nie przeszkadzają sek­sualności. Przeciwnie. Doskonale można patrzeć na rzeczy jak mnich buddyjski i dawać dowody pewnego wigoru. Ta dziwna zgodność sprawia, że spełnienie się na drodze ascezy staje się złudne.

To właśnie nasze bóle, na szczęście, chroniąnas przed abstrakcyjnymi, konwencjonalnymi, „literac­kimi” zawrotami głowy. W zamian odpłacająnam zawrotami we właściwym sensie tego słowa.

Wyrzucić z siebie więcej bluźnierstw niż wszystkie demony razem wzięte i widzieć, jak się jest znieważanym przez narządy, przez kaprysy ciała, tego produktu ubocznego!

Ten, kto nie cierpiał, nie jest bytem: co naj­wyżej jest pewnym indywiduum.

W chwilach, w których gardzi się śmiercią, ma się bardzo wielkie mniemanie o sobie; za to kiedy patrzy się na nią z uniżonością trwogi, jest się prawdziwszym, głębszym, tak jak to się dzieje za każdym razem, gdy odrzuca się filozofię, pozę, kłamstwo.

Ponieważ owa przyjaciółka, spotkana przypad­kiem podczas przechadzki, upierała się, by mnie przekonać, iż „Bóstwo” jest obecne w każdej istocie bez wyjątku, odparłem: „I w tej także?”

Wszystkie zalążki, dobre i złe, są w nas, oprócz zalążku rezygnacji. Cóż więc dziwnego, że spon­tanicznie chwytamy się rzeczy i trzeba nam heroizmu, żeby wykonać ruch przeciwny? Jeśli zdolność rezygnacji byłaby nam dana, nie mu­sielibyśmy wykonywać żadnego innego wysiłku, jak tylko przystać na istnienie.

Opowiedzieć się po którejś stronie lub od­mówić, przyjąć jakąś doktrynę albo odrzucić je wszystkie — równa pycha w obu przypadkach, z tą różnicą, że ryzyko czerwienienia się ze wstydu za siebie jest dużo większe w pierwszym przypad­ku aniżeli w drugim, gdyż przekonanie to źródło mniej więcej wszystkich zbłądzeń, podobnie jak wszystkich upokorzeń.

| „Pańska książka jest do niczego”. „Niewątp­liwie, ale zapomina pan, że chciałem, aby taka była i że właściwie mogła być udana tylko w ten sposób”. I

Trudniej umrzeć w wieku lat sześćdziesięciu lub osiemdziesięciu niż dziesięciu albo trzydziestu. Nieuzależnienie od życia, w tym sedno! Bo życie to nałóg. Największy z możliwych. To tłumaczy, dlaczego tak trudno się go pozbyć.

Kiedy zdarza mi się być zadowolonym ze wszystkiego, nawet z Boga i z siebie, wkrótce zachowuję się jak ktoś, kto w słoneczny dzień martwiłby się, że za kilka miliardów lat słońce niechybnie eksploduje.

„Czym jest prawda?” — to pytanie fundamen­talne. Czymże jest ono wszakże obok: „Jak wy­trzymać życie?”. A nawet to blednie przy kolej­nym: „Jak wytrzymać siebie?'. Oto pytanie zasad­nicze, na które nikt nie jest w stanie udzielić nam odpowiedzi.

Z powodu jakiegoż to zapomnienia zacząłem przy tym tak ciężko chorym opowiadać o prze­chadzce na cmentarz w Passy i o rozmowie z pracującym tam grabarzem? Zatrzymałem się w środku żartu, co jedynie podkreśliło nieodpo- wiedniość mojej paplaniny. Ten rodzaj tematów można poruszać tylko przy stole, kiedy się bie­siaduje, a potrzeba kilku aluzji do pogrzebu pojawia się tylko po to, by zaostrzyć apetyt.

Jedyne momenty, które godne by były prze­trwania ruiny naszej pamięci, to te, w których nie mogliśmy sobie wybaczyć, że nie jesteśmy Pier­wszymi albo Ostatnimi.

Ci, którzy zarzucali owemu filozofowi, że poparł swoim nazwiskiem sprzeczne ze sobą deklaracje, że jednocześnie lub kolejno opowiadał się za wojującymi ze sobą partiami, armiami lub tezami, nie bacząc na własne zapatrywania, za­pomnieli, że filozofia powinna polegać właśnie na tym. Bo po co ją praktykować, jeśli nie wchodzi się w racje innych? Wątpliwe, żeby z dwóch walczących wrogów tylko jeden miał rację. Kiedy wysłuchuje się ich kolejno, ulega się, jeśli się słucha w dobrej wierze, oczywistym racjom każdego z nich, ryzykując tym, że będzie się niczym chorągiewka na wietrze, a w rezultacie

Co myśleć o innych? Stawiam sobie to pytanie za każdym razem, gdy kogoś poznaję, nieważne kogo. Tak bardzo wydaje mi się dziwne, że się istnieje i że się akceptuje istnienie.

W Jardin des Plantes długo kontemplowałem oczy aligatora, jego niezapomniane spojrzenie. Tym, co mnie urzeka u gadów, jest ich nieprzenik­nione otępienie, które zbliża je do kamieni: można by rzec, że pochodzą sprzed życia, że poprzedzały je, nie zapowiadając go, a nawet, że przed nim uciekały...

„Czym jest zło? Tym, co jest czynione z my­ślą o szczęściu tego świata” (Abhidharmako- śawjakhja').

Potrzebny był taki tytuł, żeby przeszła taka odpowiedź.

W Piekle najmniej zamieszkany, lecz naj­cięższy powinien być ten krąg, gdzie nie można zapomnieć Czasu nawet na jedną chwilę.

„Nie ma znaczenia wiedza o tym, kim jestem, skoro pewnego dnia mnie nie będzie” — oto, co każdy z nas powinien odpowiedzieć tym, którzy troszczą się o naszą tożsamość i za wszelką cenę chcą nas przypisać do jakiejś kategorii lub za­mknąć w definicji.

Wszystko jest niczym, w tym i świadomość niczego.

Ów tajemniczy, głęboki, złożony, nieuchwy­tny lud, który górował i góruje we wszystkim, nawet w upadku, będzie miał koniec godny siebie i pozna nieszczęścia, których nie będzie musiał się wstydzić.

Miano Homerowi za złe (sam Heraklit uważał, że zasłużył on na baty), że niczego nie owijał w bawełnę, że jego bogowie, tak jak śmiertelnicy, zachowywali się jak zwykli złoczyńcy. Filozofia jeszcze nie nadeszła, aby sprawić, że staną się przyzwoitsi, bardziej anemiczni, łagodniejsi. Młodzi, żyjący i dobrze żyjący, łączyło ich z ludźmi zamiłowanie do tego, co zgubne. Jutrzenka mito­logii, o czym świadczy historia, jest tym, czego najbardziej trzeba się obawiać. Ideałem mieliby być bogowie zmęczeni i wieczni. Niestety, do­szedłszy do stanu, w którym po gwałtowności następuje znużenie, nie przetrwają długo. Zastąpią ich inni, żywotniejsi, niespokojni. I tak oto wpada się z błogości w okropność, ze spoczynku w epic­kość.

*

Szkaradna Klio!

W żadnym razie nie jest przygnębiająca myśl, że nikt nie będzie pamiętał o przypadku, jakim się było, że nie pozostanie najmniejszy ślad jakiegoś ja, poszukującego tortur, o jakich żaden oprawca nie śmiałby marzyć.

Niezdolny, aby żyć w chwili, lecz jedynie w przyszłości albo w przeszłości, w niepokoju i żalu! Tymczasem teologowie są formalistami i to właśnie jest warunkiem, a nawet definicją grzesznika. Człowiek bez teraźniejszości.

Wszystko, co się przydarza, jest zarazem naturalne i niewyobrażalne.

Taki wniosek się narzuca, kiedy roztrząsa się wielkie czy małe zdarzenia.

Każdego ranka budzić się w nastroju repub­likanina z dnia po bitwie pod Farsalos.

Obrzydzenie, obrzydzenie — aż do utraty słów, a nawet rozumu.

Największym wyczynem mojego życia jest to, że jeszcze jestem przy życiu.

Gdyby fale zaczęły myśleć, uważałyby, że dokonują postępu, że mają jakiś cel, że się roz­wijają, że działają dla dobra Morza, i niechybnie wypracowałyby filozofię równie płaską jak ich gorliwość.

Gdyby nieomylnie dostrzegało się, kim się jest, miałoby się jeszcze odwagę, by się położyć, ale na pewno nie do tego, by wstać.

Od zawsze zmagałem się z jedynym zamiarem, aby przestać się zmagać. Wynik: zero.

Szczęśliwi, którzy nie wiedzą, że dojrzewanie to asystowanie przy zaostrzaniu się własnych niespójności i że właśnie to jest jedynym postępem, którym wolno by się chwalić.

Nic, czym się zajmowałem, o czym mówiłem przez całe życie, nie da się oddzielić od tego, co przeżyłem. Niczego nie zmyśliłem, byłem jedynie sekretarzem własnych doznań.

IV

Epiktet: „Szczęście nie polega na tym, by zdoby­wać i korzystać, ale na tym, by nie odczuwać pragnienia”. Jeśli mądrość jest definiowana jako przeciwieństwo Pragnienia, to dlatego, że jej celem jest to, byśmy byli ponad codzienne rozczarowa­nia, jak też ponad rozczarowania dramatyczne, nieodłączne — tak jedne, jak i drugie — od faktu pragnienia, oczekiwania, nadziei. A szczególnie chce uciec przed rozczarowaniami kapitalnymi, mądrość bowiem specjalizuje się w sztufce sta­wiania czoła czy też poddawania się „ciosom zadawanym przez los”. Ze wszystkich starożyt­nych to właśnie stoicy najlepiej rozwinęli tę sztukę. Jeśli dać im wiarę, mędrzec cieszy się wyjątkowym statusem we wszechświecie: bogowie są chronieni przed wszelkim złem; on jest ponad, dano mu siłę, która pozwala zwalczyć wszystkie pragnienia. Bogowie wciąż są podporządkowani swym prag­nieniom, żyją w poddaństwie; tylko on mu się wymyka. Jak wznosi się on na poziom niezwyk­łości, jak mu się udało przewyższyć wszystkie istoty? Wydaje się, że na samym początku nie pojmuje znaczenia swego statusu: to prawda, że jest ponad ludźmi i bogami, ale musi odczekać jakiś czas, zanim się o tym przekona. Nietrudno zgodzić się z tym, że niełatwo mu zrozumieć swoje położenie i to tym bardziej, że trzeba się zastanowić, kiedy przejawił się podobny wybryk, podobny okaz cnoty i dumy. Mędrzec, twierdzi Seneka, ma tę wyższość nad Jowiszem, że może gardzić przywilejami tego świata i odmawiać korzystania z nich, podczas gdy Jowisz, nie potrzebując ich i odsuwając je od razu, nie ma ani okazji, by nad nimi zatryumfować, ani też żadnej w tym zasługi.

Nigdy człowiek nie został umieszczony tak wysoko. Wizja niezwykle przesadzona, gdzie należy szukać jej źródeł? — Urodzony na Cyprze, Zenon, ojciec stoicyzmu, był zhellenizowanym Fenicjaninem, który do końca życia zachował pozycję metojka. Antystenes, założyciel szkoły cyników (której ulepszoną czy też, jak chcą niektórzy, skażoną wersją jest stoicyzm), urodził się w Atenach z matki pochodzenia trackiego. W tych doktrynach jest coś wyraźnie niegreckiego, styl myślenia i styl życia wyłaniające się pod innym niebem. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko, co w rozwiniętych cywilizacjach za­dziwia i brzmi odmiennie, to wytwór nowo przy­byłych, imigrantów, ludzi z marginesu, którzy chcą zabłysnąć... wyrafinowanego półświatka.

Wraz z nadejściem chrześcijaństwa mędrzec przestał być przykładem; w jego miejsce zaczęto czcić świętego — spazmatyczną, a przez to szerzej dostępną dla mas odmianę mędrca. Pomimo rozprzestrzenienia i prestiżu stoicyzm pozostał udziałem środowisk subtelnych, etykąpatrycjuszy.

Gdy ich zabrakło, musiał pójść w ich ślady. Kult mądrość miał zniknąć na długo, można by niemal rzec — na zawsze. W każdym razie nie da się go odnaleźć w systemach nowożytnych, z których każdy został stworzony nie tyle przez anty-mędrca, ile przez nie-mąclrca.

Czy Apostacie, gdyby nie umarł w wieku lat trzydziestu, lecz dożył wieku dojrzałego, udałoby się stłumić rodzący się przesąd? Można w to wątpić i on sam musiał w to wątpić, bo gdyby w to wierzył, nie poszedłby na wojnę z Partami i tak głupio nie ryzykowałby życiem, jeśli spo­dziewał się ważniejszego starcia. Z całą pewnością czuł, że jego przedsięwzięcie było skazane na klęskę. Równie dobrze można zginąć gdzieś na peryferiach Imperium.

Przeczytałem właśnie w pewnej biografii Czechowa, że autorem książki, w której pozostawił najwięcej notatek, był Marek Aureliusz.

Oto szczegół, który napełnia mnie taką samą radością jak jakieś objawienie.

Sprawy, które zależą od nas i takie, które od nas nie zależą. — Jak je rozdzielić? Nie wiem.

Czasem czuję się odpowiedzialny za wszystko, co robię, gdy tymczasem, jeśli dobrze się za­stanowić, kierowałem się impulsem, nad którym nie panowałem; innym razem wydaje mi się, że


jestem uwarunkowany i podporządkowany, a po prostu działałem zgodnie z rozumowaniem pod­jętym z dala od jakiegokolwiek przymusu, i to nawet... racjonalnego.

Nie można wiedzieć, kiedy i jak jest się wolnym, kiedy i jak jest się manipulowanym. Gdyby za każdym razem chciało się dokonywać analizy, aby odkryć właściwą naturę danego czynu, rezultatem byłby raczej zawrót głowy aniżeli jakaś konkluzja. Stąd wniosek, że gdyby istniało jakieś rozwiązanie problemu wolnej woli, filozofia nie miałaby racji bytu.

Wieczność możemy sobie wyobrazić tylko wtedy, gdy usuniemy z niej wszystko, co podlega ginięciu, wszystko, co liczy sią dla nas. Jest ona nieobecnością, jest bytem, który nie spełnia funkcji bytu, jest wyrzeczeniem podniesionym do rangi nie wiedzieć czego, a zatem jest niczym lub, co najwyżej, pewną szacowną fikcją.

Nie bardziej niż prawdziwa ekstaza, euforia

Niezaprzeczalny znak niedoskonałości du­chowej : wszelka żywiołowa reakcja na potępienie i owo ukłucie w sercu w tej właśnie chwili, w której mierzy się do nas w taki czy inny sposób. To krzyk starego Adama w każdym z nas, co udowadnia, że wciąż nie przezwyciężyliś­my naszego pochodzenia. Dopóki nie dąży się do tego, by być pogardzanym, dopóty jest się takim samym jak inni, jak ci właśnie, którymi się gardzi.

X., który miast patrzeć na wszystko wprost, całe życie żonglował pojęciami i nadużywał terminów bez konkretnego odniesienia — teraz, gdy przyszło mu czekać na własną śmierć, znalazł się w potrzasku. Na szczęście dla siebie, zgodnie ze swym zwyczajem zapuszcza się w abstrakcje, w komunały, którym żargon nadaje połysku. Krętactwo otoczone szacunkiem, oto czym jest filozofia. Koniec końców jednakże wszystko to krętactwo, oprócz tego właśnie orzeczenia, nale­żącego do innego rzędu wypowiedzeń, których nie śmie się podać w wątpliwość, ponieważ ich źródłem jest niemożliwa do skontrolowania pew­ność, jak gdyby poprzedzająca karierę mózgu.

Było to zimą w Ogrodzie Luksemburskim, chwilę po otwarciu. Nikogo prócz jednej pary: on, chudy i dziarski staruszek; ona, młoda, wy­glądająca na dziewczynę ze wsi. Mgła była tak gęsta, że nawet z bliska wyglądali na cienie. Co każde dziesięć kroków zatrzymywali się, by się pocałować, rzucając się na siebie z takim zapa­miętaniem, jakiego jeszcze nie widziałem. Czy to radość, czy to rozpacz była w tym szale o tak rannej godzinie i w miejscu tak mało sposobnym na wylewność? A jeśli na zewnątrz też się tak zachowywali, jakże ich sobie wyobrazić w sytuacji intymnej? Podążając za nimi, mówiłem sobie, że wszelka akrobacja we dwoje to pomyłka, oszust­wo, ale oszustwo dla każdego z osobna, wyjątkowa pomyłka.

Szamotać się w środku nocy, robić rozmaite ćwiczenia, połykać tabletki — po co? Aby mieć nadzieję na zaćmienie tego zjawiska, tego fatal­nego widziadła, jakim jest świadomość. Tylko istota świadoma, tylko niepełnosprawny mógł wymyślić takie wyrażenie, jak zagłębić się we śnie; głębia, w istocie — to wszakże głębia rzadka, niedostępna, głębia zakazana, zapieczętowana, w której tak bardzo chciałoby się pogrążyć!

W młodości marzyłem, żeby wszystko po­przestawiać do góry nogami. Dotarłem do wieku, w którym już się nie obala, samemu jest się obalanym. Cóż się wydarzyło między dwiema skrajnościami? Coś, co jest niczym i jest wszyst­kim: ta niewypowiadalna oczywistość, że nie jest się już takim samym, że nigdy już się nie będzie takim samym.

Każde indywiduum, które znika, pociąga za sobą cały wszechświat: za jednym zamachem wszystko zostaje zatarte, wszystko. Najwyższa sprawiedliwość, która legitymizuje i rehabilituje śmierć. Odejdźmy zatem bez żalu, skoro nic nie będzie trwało dłużej od nas, gdyż nasza świado­mość to jedna jedyna realność: gdy ona zostaje usunięta, wszystko zostaje usunięte, nawet jeśli wiemy, że obiektywnie to nieprawda i że w istocie nic nie zgadza się, by podążyć za nami, że nic nie zechce przepaść wraz z nami.

W ogrodzie publicznym taka oto tabliczka: „Z powodu stanu drzew (wiek i choroby) doko­nywana jest ich wymiana”.

Konflikt pokoleń, nawet tutaj! Zwykły fakt życia, niechby nawet u roślin, jest obciążony niepomyślnym współczynnikiem. Podobnie, za­dowolenie z oddychania czerpie się tylko wtedy, gdy się zapomni, że jest się żywą istotą.

Nic tak nie pobudza jak opowiadanie o na­wróceniu. Zamiast środków pobudzających po win­no się przepisywać wyznania oświeconych, od­rodzonych: cóż za żywotność, cóż za pragnienie złudzenia, jakiż blask w każdym nowym kłamst­wie, a nawet i w starym! Za to przy zetknięciu z prawdą wszystko gaśnie i wszystko staje się dla was nie do zniesienia, jakby jej rolą było po­zbawienie was wszystkich środków.

Wydaje się, że w Chinach, dla delikatnych, uważne słuchanie tykania zegara jest (a raczej było, bo wszystko to trąci myszką) najsubtelniejszą rozkoszą. Takie na pozór materialne skupienie na Czasie w rzeczywistości jest wysoce filozoficz­nym ćwiczeniem, które, jeśli mu się oddać, przy­nosi wspaniałe rezultaty w danej chwili, tylko w danej chwili.

Nuda, destrukcyjny wytwór opętania Czasem, miałaby niewzruszoną rację, a od takich nieudacz­ników, jak ja, żąda się, żeby stawili jej czoło!

Dziś z trudem mogę sobie wyobrazić całą epokę mojego życia, tak stała się dla mnie obca. Jakże mogłem być tym, kim byłem? Moje nie­gdysiejsze uniesienia wydają mi się śmiechu warte. Rozgorączkowanie zużyte na próżno.

Gdybym rozciągnął ten sposób widzenia na całość mojego życia, czy nie skończyłbym na uznawaniu wszystkiego, co przeżyłem, za oszus­two albo bzdury lub nawet za coś niemożliwego?

A gdyby mieć taki pogląd na przykład w chwili śmierci? Nie trzeba wszakże czekać na ów mo­ment: dzięki niektórym przebudzeniom dostrzega się, że fundamenty istnienia są równie kruche jak pozory, które je okrywają i że wręcz nie ma sposobu, aby uznać je za przegniłe, skoro one całkiem zwyczajnie nie istnieją.

Po prawdzie dzielni ludzie mają rację, nie chcąc kontemplować Kresu, zwłaszcza kiedy widzi się, w jakim stanie są ci, którzy się temu oddają.

Zapominamy o ciele, lecz ciało nie zapomina

o nas. Przeklęta pamięć narządów!

Zawsze żałowałem i mojej zgody, i moich fobii.

Że też nie rzuciłem się w orgię powstrzy­mania się!

Temu, co da się powiedzieć, brakuje realności. Istnieje i liczy się tylko to, co nie przechodzi w słowo.

Biada książce, którą można czytać, nie za­stanawiając się cały czas nad autorem!

Nietzsche, dumny ze swego „instynktu”, ze swego „nosa”, wyczuł doniosłość takiego Do­stojewskiego, lecz za to ileż pomyłek i jakież uwielbienie dla pisarzy drugiej i trzeciej klasy! Wprawia w zakłopotanie fakt, że on także uważał, iż za Szekspirem krył się Bacon, najmniej poetycki z filozofów.

Gdyby sporządzić listę wszystkich gaf, które popełnił, wnet by się okazało, że liczbą i wagą dorównują tym, których dopuścił się Voltaire, wszakże dla Nietzschego zachodzi okoliczność łagodząca: często mylił się z powodu woli bycia lub wydawania się frywolnym, podczas gdy tamten nie musiał się tym kłopotać.

Myśleć to gonić za niepewnością, martwić się wspaniałymi błahostkami, zamykać się w abs­trakcjach z chciwością męczennika, dążyć do komplikacji, tak jak inni dążą do upadku albo zysku. Myśliciel jest z definicji chciwy cierpienia.

Gdyby śmierć nie była jakimś rodzajem roz­wiązania, żywi z pewnością znaleźliby jakiś sposób, aby jej uniknąć.

Dla Alkmeona z Krotonu, współczesnego Pitagorasowi, choroba rodziła się z zachwiania równowagi między ciepłem a zimnem, wilgocią a suchością, przeciwstawnymi pierwiastkami, które nas konstytuują. Kiedy jeden z nich bierze górę i dyktuje prawa, pojawia się choroba. A za­tem byłaby ona, jak powiadał, czymś w rodzaju „monarchii” jednego z tych pierwiastków, gdy tymczasem zdrowie wynikałoby z równości mię­dzy nimi.

W tej wizji jest trochę prawdy: nie ma żadnego zaburzenia równowagi, które nie brałoby się z nadmiernego wywyższenia takiego czy innego narządu na niekorzyść innych, z ambicji narzu­cenia siebie, ogłoszenia, wykrzyczenia swojej obecności: z powodu nadmiernej aktywności, dążenia do pokazania swej obecności, zakłóca on cały organizm i zagraża jego przyszłości. Chory narząd to taki narząd, który wyzwala się od ciała i je tyranizuje, gubi je oraz sam się gubi, i to tylko po to, by się popisać, żeby stać się gwiazdą.

To nie ma żadnego sensu: powiedzieć, że śmierć to początek życia. Cóż jednak innego można powiedzieć?

Próbuję sobie wyobrazić chwilę, w której miałbym rację ostatniego pragnienia.

Szkoda, że Bóg nie zachował monopolu „ja” i że dał nam prawo mówienia w naszym wła­snym imieniu. Byłoby tak łatwo oszczędzić nam plagi „ja”!

„Iść za swymi skłonnościami zamiast szukać swej drogi.”

To powiedzenie Talleyranda mnie prześladuje. Od lat, powstrzymując swoje „skłonności”, zwra­cam się ku formułom mądrości obcym mej naturze, staram się zneutralizować swoje popędy miast dać sobie spokój, miast poświęcić się... sobie

samemu. Kusił mnie uwodziciel, geniusz zba­wienia, i ulegając mu—niechby nawet na chwilę

Jest się sobą jedynie pobudzając wszystkie swoje dziwactwa, solidaryzując się ze swymi słabościami, podążając za swymi „skłonnościami”. Kiedy szuka się swojej „drogi” i kiedy narzuca się sobie jakiś szlachetny wzór, jest to sabotowanie samego siebie, to zbłądzenie...

Oryginalność jakiegoś bytu myli się z właś­ciwym mu sposobem utraty gruntu pod nogami. Prymat nieingerowania: niech każdy żyje i umiera tak, jak uważa, jakby miał to szczęście i nie był podobny do nikogo, i jakby był błogosławionym potworem. Zostawcie więc innych takimi, jakimi są, a będą wam za to wdzięczni. Chcecie ich dobra za wszelką cenę? Zemszczą się.

Jest się prawdziwym tylko w takim stopniu, w jakim nie jest się obciążonym żadnym talentem.

Żal, że się nie podjęło takiej czy innej decyzji; żal jeszcze większy, kiedy się jakąś podjęło, nieważne jaką. Lepszy brak czynu aniżeli kon­sekwencje czynu.

Słowa Izaaka z Syrii: „Jeśli chodzi o tych, którzy osiągnęli doskonałość, po tym ich poznacie: gdyby każdego dnia dziesięć razy musieli iść w ogień dla dobra ludzkości, uważaliby, że to jeszcze nie dosyć”. Ci tak gotowi na ofiarę eremici, modlący się za wszystkich i za wszystko, nawet za gady — cóż za wspaniałomyślność i cóż za perwersja! I cóż za próżniactwo! Trzeba mieć czasu w nadmiarze i ciekawość człowieka nie­zrównoważonego, żeby litować się nad wszystkim, co się rusza. Asceza — wzniosła deprawacja...

Pierwszy lepszy chory myśli więcej niż myś­liciel. Choroba to rozdzielenie, a więc refleksja. Zawsze od czegoś nas odcina, a czasem — od wszystkiego. Nawet idiota, który doznaje gwał­townego odczucia bólu, wykracza tym samym poza idiotyzm; jest świadom swojego doznania i stawia się na zewnątrz niego od chwili, gdy czuje, że to on cierpi. Podobnie wśród zwierząt muszą być stopnie świadomości w zależności od natężenia uczucia, które sprawia im cierpienie.

Nic bardziej tajemniczego niż los ciała.

Czas ma znaczenie absolutne tylko dla nie­uleczalnie chorych.

Niczego nie definiować to jeden z obowiązków sceptyka. Ale jak oprzeć się pysze, nieodłącznej od najmniejszej definicji, którą uda nam się znaleźć? Definiowanie to jedna z najbardziej uporczywych manii, a musiała narodzić się wraz z pierwszym słowem.

Koniec końców filozofia nie jest aż tak godna pogardy: chować się za mniej lub bardziej obiekty­wne prawdy, rozpowiadać o smutkach, które na pozór was nie dotyczą, pielęgnować bezpostaciowe niepokoje, alarmujące wezwania kamuflować przepychem słowa. Filozofia? Anonimowy krzyk...

Owocna jest tylko ta rozmowa, która odbywa się między umysłami dążącymi do utwierdzenia swoich wątpliwości.

„Powinniście wrócić do domu, bo moglibyśmy umrzeć, nie zobaczywszy się”. „Skoro i tak musimy umrzeć, zobaczyć się... i po co?”.

Zawsze zasypia się z zadowoleniem, którego nie da się opisać, zapada się w sen, to szczęście, że można się w nim schronić. Jeśli przebudzenie przychodzi z takim trudem, to dlatego, że z bólem serca opuszcza się prawdziwy i jedyny raj, nie­świadomość. Trzeba przyznać, że człowiek jest zadowolony tylko wtedy, gdy przestaje być czło- wiekiemT

„Oszczerstwo” — głosi Talmud — „to grzech

równie ciężki jak bałwochwalstwo, kazirodztwo

/

i zabójstwo”. Świetnie. Wszelako można żyć nie zabijając, nie sypiając z własną matką i nie składając ofiar złotemu cielcowi, ale jaki wybieg pozwoli na przebycie całego dnia bez nienawiści do bliźniego swego i siebie samego w nim?

Jeśli trzeba wybrać między policzkiem a nie- uprzejmością, zawsze lepiej znieść policzek.

Kiedy po przebudzeniu ma się zły humor, nieuchronnie dochodzi się do jakichś okropnych odkryć, choćby nawet przy obserwacji samego siebie.

Wielka wystawa owadów. Wchodząc tam, odwróciłem się. Nie byłem w nastroju do po­dziwiania.

To straszne, lecz możliwe do zniesienia upo­korzenie, urodzić się wśród ludu, który nigdy nie pozwoli mówić o sobie.

Wszyscy się mylą, wszyscy żyją w złudzeniu. W najlepszym razie można przyjąć jakąś skalę fikcji, hierarchię nierzeczywistości, preferować raczej tę, a nie inną, ale opowiedzieć sią, nie, zdecydowanie nie.

Tylko dostrzeganie pustki pozwala zatryum­fować nad śmiercią. Bo skoro wszystkiemu brak realności, dlaczegóż ona miałaby być nią ob­darzona?

W aforyzmie, jeszcze bardziej niż w wierszu, słowo jest bogiem.

Jak następnego dnia można rozwodzić się nad myślą, którą zajmowało się dnia poprzedniego?

Każdy się spodziewa, że wypadnie z gry z powodu chorób lub wieku, podczas gdy tak łatwo byłoby położyć kres temu wszystkiemu. Indywidua, podobnie jak imperia, lubują się w długim i niegodnym końcu.

Jak wytłumaczyć, że wszystko, co chcemy zrobić, a jeszcze bardziej wszystko to, co robimy, wydaje nam się tak ważne? Zaślepienie, które wyrwało Boga z jego pierwotnego lenistwa, odnajduje się w najmniejszym z naszych gestów

Przez cały ranek powtarzałem tylko: „Czło­wiek to otchłań, człowiek to otchłań”. Niestety! Nie mogłem trafić lepiej.

Starość to ostatecznie tylko kara za to, że się żyło.

Nuda, która sprawia wrażenie, jakby nadawała wszystkiemu głębię, w istocie nie pogłębia ni­czego, z tej racji, że schodzi tylko w głąb siebie i bada wyłącznie własną pustkę.

Nadzieja to normalna postać obłędu.

Mój niedobór bycia. Nie można trwać, nie mając podstaw, chociaż się o to staram.

Darmo się trudzę, nie widzę tego, co mogłoby istnieć.

Najtrudniejszą rzeczą nie jest zabieranie się za jedną z owych wielkich nierozwiązywalnych kwestii, lecz skierowanie do kogoś kilku delikat­nych słów, w których powiedziane zostało wszys­tko i nic.

Dziwny sen, nad którym wolę się nie za­trzymywać. Ten czy ów by się za niego zabrał. Pozwólmy nocom grzebać noce.

Kiedy kocha się język zarówno za jego wido­czne, jak i ukryte zalety, świętokradczy sposób, w jaki obchodzą się z nim lingwiści, sprawia, że stają się wstrętni, i chciałoby się przyłączyć do pierwszego lepszego rządu, który wieszałby ich z urzędu.

Pascala można cytować tylko po francusku. To jedyny prozaik, który — nawet doskonale przełożony — traci swój akcent, substancję, spójność, a to dlatego, że Myśli, skoro zostały wygłoszone, przemieniły się w banały, w klisze. Niesłychane banały, olśniewające klisze. Otóż nie można tykać klisz, obojętnie, czy błyskot­liwych czy beznadziejnych, trzeba podawać je w stanie nienaruszonym, w ich pierwotnej i okle­panej postaci, jak powtarzane do znudzenia prze­błyski.

Twierdzono, że „akceptacja samego siebie” jesfkonieczna, jeśli chce się produkować, „two­rzyć”. Prawda jest inna. To z braku akceptacji zaczyna się działać, zajmować innymi i, przede wszystkim, sobą, aby odkryć, kim jest ten spoty­kany na każdym kroku nieznajomy, który nie chce odrzucić swej tożsamości i którego można się pozbyć dopiero wtedy, gdy weźmie się za jego tajemnice, łamiąc je i profanując.;

Książka lekka i przytłaczająca, która docho­dziłaby do granicy wszystkiego, nie byłaby skie­rowana do nikogo.

Zbierać myśli, polerować odsłonięte prawdy, w ostateczności byle kto może się tym zająć; ale pointa, bez której skrót jest zwykłym wypowie­dzeniem, jedną więcej maksymą, wymaga odro­biny wirtuozerii, a nawet szarlatanerii. Umysły poukładane nie powinny się za to zabierać.

Autorem niedobrym z całą pewnością jest ten, kto pisze dla potomności. Nie powinno się wiedzieć, dla kogo się pisze.

Zastanawiać się to stwierdzać coś o nie­możliwości. Medytować to nadawać temu stwie­rdzeniu godność szlachecką.

Co jest więcej warte: spełnić się w sferze literatury czy w sferze ducha, mieć talent czy siłę wewnętrzną?

To drugie sformułowanie wydaje się lepsze, jest bowiem rzadsze i bardziej rozwijające. Talent w nieunikniony sposób wysycha, za to siła we­wnętrzna wzrasta wraz z upływem lat, może nawet osiągnąć punkt szczytowy w chwili, gdy się umiera.

Marek Aureliusz — według Juliusza Capito- linusa, jego biografa — miałby wynieść „do najwyższych godności” kochanków swojej żony.

Z mądrością łączy się dziwaczność, a poza tym mędrzec zasługuje na to miano tylko w takim stopniu, w jakim jest oryginałem, numerantem.

Jeśli równowaga w każdej postaci tłumi ducha, zdrowie, jeśli o nie chodzi, po prostu go gasi.

Być, nigdy nie mogłem się dowiedzieć, co znaczy, może jedynie oprócz momentów w naj­wyższym stopniu niefilozoficznych.

Jest się zadowolonym tylko wtedy, gdy nie dąży się do niczego i gdy owo nic przepaja tak, że jest się nim pijanym.

Gdybym oślepł, nic by mi bardziej nie do­skwierało niż niemożność patrzenia na przepły­wające chmury, aż do zidiocenia.

Być przy życiu to nie jest normalne, bo żywa istota jako taka istnieje, jest naprawdę realna tylko wówczas, gdy jest zagrożona. W sumie śmierć byłaby jedynie ustaniem pewnej anomalii.

Dziecko, które w wieku dwu i pół lat się nie uśmiecha, musi, jak się wydaje, budzić niepokój.

Uśmiech miałby być oznaką zdrowia, zrówno­ważenia. To prawda, wariat raczej się śmieje aniżeli uśmiecha.

Żyje się w błędzie dopóty, dopóki się nie cierpi. Ale kiedy zaczyna się cierpieć, wkracza się w prawdę tylko po to, by żałować błędu.

W obliczu tego zatrzęsienia nagrobków można by rzec, że ludzie nie mają innych zmartwień niż umieranie.

Pewien nieznajomy chciałby wiedzieć, czy wciąż się spotykam z X. Odpowiadam, że nie, wyłuszczam mu przyczyny mego oddalenia z taką precyzją, że, po przebudzeniu, pytam się, jak we śnie można przedstawić daną sytuację tak ściśle, podczas gdy cała reszta pogrąża się w bezładzie, w grotesce i anarchii snu. To logika urazy, coś, co pokona wszystko, nawet Chaos.

Czy można posiadać moc, nie popadając w fanatyzm? Na nieszczęście siła ducha zawsze się do tego przyczynia. Sam „bohater” zawsze jest przebranym fanatykiem.

Przez cały ranek — dziwaczne doznania: potrzeba przejawienia się, robienia projektów, wydawania zarządzeń, pracowania. Szał, unie­sienie, zamroczenie, nieposkromione zadowolenie. Na szczęście zmęczenie nadeszło, aby mnie okiełznać, przywołać do porządku, do nicości każdej minuty.

Najgorsze to nie chandra ani rozpacz, ale ich spotkanie, zderzenie. Być wykończonym przez jedno i drugie!

Czy jestem sceptykiem? Czy jestem biczowni­kiem? — Nigdy się tego nie dowiem, i tym lepiej.

Ten, kto nie miał szczęścia umrzeć młodo, pozostawi jedynie karykaturalny obraz swojej pychy.

Rozpacz tak bardzo wiąże się z tym, co czuję, że uzyskuję w ten sposób łatwość odruchu.

„Targnąć się na swoje dni” — cóż za słuszne wyrażenie! Tym, co posiadamy, są w istocie dni; dni, to wszystko, na co możemy dokonać zamachu.

W zwyczajnym przygnębieniu nie ma się ochoty na nic, nie ma nawet zainteresowania płaczem; w nadmiarze przygnębienia — przeciw­nie, bo ów nadmiar pobudza do działania, a tym właśnie jest płacz.

W owym normandzkim porcie złapano wielką rybę, która nosiła miano „Ryby księżycowej” i którą miał tu przygnać ciepły prąd, ponieważ nie żyje ona w tych okolicach. Położona na molo, rzuca się i skręca, potem uspokaja i już więcej się nie porusza. Agonia pozbawiona cierpień, agonia wzorcowa.


Gdyby nie owo godne wzgardy otępienie w obliczu śmierci, tylko jacyś niespełna rozumu oparliby się urokowi, jaki z pewnością wywie­rałaby na każde normalnie ukonstytuowane in­dywiduum.

Teologia odróżnia chwałę substancjalną od chwały akcydentalnej. Znamy i rozumiemy jedy­nie tę ostatnią. Tylko ta pierwsza się liczy.

Każdy projekt to zakamuflowana postać znie­wolenia.

Pogodzić się albo palnąć sobie w łeb, przed takim oto wyborem staje się w niektórych punktach zwrotnych. W każdym razie, jedyna prawdziwa godność to zostać wykluczonym.

Zacząłem się opuszczać od chwili, w której ekstaza przestała mnie nawiedzać, gdy niezwyk­łość odeszła z mego życia. Jej miejsce miało zająć jałowe i lękowe zdziwienie, któremu na dłuższą metę grozi dewaluacja, zgnuśnienie, utrata wszystkiego, nawet lęku.

To nie tak, że idea śmierci uwalnia nas od wszelkiej nikczemnej myśli. Nie sprawia nawet, abyśmy się czerwienili, że mieliśmy takie myśli.

Nic w niczym nas nie poprawia. Ambitny pozostanie ambitnym do ostatniego tchu i będzie gonił za fortuną i sławą, nawet jeśli kula ziemska znajdzie się na krawędzi rozpadu.

W tej chwili jestem sam. Czegóż mógłbym chcieć jeszcze? Bardziej intensywne szczęście nie istnieje. A jeśli, to słuchanie, jak — dzięki

rosnącej ciszy — moja samotność rośnie.

Podług mitologii sumeryjskiej potop był karą, którą bogowie wymierzyli człowiekowi za hałas, jaki czynił. Czegóż by się nie dało, żeby się dowiedzieć, jak mu się odwdzięczą za obecną wrzawę!

0x01 graphic

krążyłem wokół idei śmierci, że skła­

małbym, gdybym powiedział, jakie jest moje obecne stanowisko wobec niej. Pewne jest to, że nie mogę się bez niej obejść, myśleć o czymś innym...

Nieśmiałość, niewyczerpane źródło przykrości w życiu praktycznym, to bezpośrednia, a nawet jedyna przyczyna wszelkiego bogactwa wewnęt­rznego.

Człowiek, niegdysiejsze zwierzę, ale wciąż zwierzę, jest i lepszy, i gorszy niż zwierzę. Nadczłowiek, gdyby był możliwy, byłby lepszy i gorszy niż człowiek. Niepożądany, jeden z naj­bardziej niepokojących, a jego nadejścia nie można wyczekiwać bez poczucia lekkości.

Spore szaleństwo — przywiązywać się do rzeczy i do istot; jeszcze większe — wierzyć, że można się od nich uwolnić. Chęć rezygnacji za wszelką cenę i bycie wciąż tylko kandydatem do rezygnacji!

Jedynie słowny sztafaż metafizyki — o ile się zgadzamy, aby go użyć —jest w stanie trochę wywyższyć istnienie.

Gdy tylko ująć je bez żadnej pompy i ozdóbek, sprowadza się do dość wątpliwego cudu.

Śmierć jest tym, co najtrwalszego wymyśliło życie.

Kulminacyjny moment dramatu historycznego jest poza naszym zasięgiem. My jedynie go zapowiadamy, jesteśmy trapami Sądu bez Sę­dziego.

Czas, wspólnik siejących zagładę, doprowadza moralność do upadku. Któż miałby dziś coś do zarzucenia Nabuchodonozorowi?

Aby jakiś naród się liczył, średnia w nim musi być dobra. To, co nazywa się cywilizacją albo społeczeństwem, nie jest niczym innym jak tylko doskonałą jakością przeciętnych, z których się składa.

Torquemada był szczery, a więc niezłomny, nieludzki. Papieże, skorumpowani, byli miłosierni, jak wszyscy, których można kupić.

Starożytne prawa zabraniały Żydom przepo­wiadania przyszłości. Słuszny zakaz. Bo gdyby przewidzieli, co ich czekało, czy mieliby dość siły, aby przetrwać, być sobą, stawić czoło nie­spodziankom, które zgotował im taki los?

„Siły nie działają z dołu do góry, lecz z góry na dół” — rzekł pewien autor her- meneutyczny.

Być może to prawda, ale w żadnym razie nie stosuje się do historycznego rozwoju zdarzeń, gdzie zasadą jest przepełnianie.

Żaden system, żadna doktryna działania nie może powoływać się na Epikura, przeciwnika wszelkich przemian, wszelkiej obietnicy, ostentacji związanej z najmniejszym krokiem naprzód. Nikt nigdy nie przywoływał go na barykadach. Jego stanowisko to stanowisko skupienia się, a jeśli chciał zreformować ludzi, to po to, by sprowadzić ich poniżej tego, do czego dążyli. Najbardziej nieustępliwy przeciwnik zapału, wzorcowy nie­przyjaciel Najlepszego i Najgorszego.

Przysłowie chińskie: „Kiedy jeden pies za­czyna szczekać na ducha, sto tysięcy psów uczyni go realnym”.

Umieścić to jako epigram w każdym komen­tarzu na temat ideologii.

Możność obserwowania kresu pewnej religii to zaszczytny przywilej. Czymże jest przy tym upadek narodu, a nawet cywilizacji? Co więcej, bycie przy zniknięciu boga i tysiącletnich po-


twomości, które się z nim wiążą, sprawia radość, jaką na przestrzeni dziejów niewiele pokoleń miało zaszczyt poznać lub choćby tylko przeczuwać.

Jesteśmy zdeterminowani, lecz nie jesteśmy automatami. Jesteśmy mniej lub bardziej wolni w obrębie fatalności... niedoskonałej. Nasze kon­flikty z innymi i z nami samymi otwierają wyłom w naszym więzieniu i to wielka prawda, że istnieją stopnie wolności, podobnie jak istnieją stopnie zepsucia.

Przywiązywać do życia wagę większą niż ma ono w rzeczywistości to błąd, popełniany w chy­lących się do upadku ustrojach; w rezultacie nikt już nie jest gotów, by poświęcić się w ich obronie,

Wolność to wydatek, wolność wyczerpuje, podczas gdy uciemiężenie powoduje kumulację sił, powstrzymuje roztrwonienie energii, będące wynikiem zdolności człowieka wolnego do uze­wnętrzniania, do projektowania na zewnątrz tego, co w nim dobre. Widać, dlaczego w końcu niewol­nicy zawsze biorą górę. Panowie, na swe nie­szczęście, odsłaniają się, pozbawiają się swej substancji, wyrażają się: niczym nieskrępowane praktykowanie talentów, wszelkiego rodzaju zalet, sprowadza ich do stanu cieni. Wolność ich pożre.

Zniewolony, ów lud wznosił katedry; wy­zwolony, buduje same okropności.

Człowiek jest nie do przyjęcia.

Uciec oszustom, nigdy nie wymawiać jakie­gokolwiek tak.

Każda utopia, która się urzeczywistnia, przy­pomina cyniczny sen.

Znieść można religię — albo ideologię —je­dynie powierzchowną. Niestety nie było ich wiele w historii.

Aby ukształtować człowieka, Prometeusz zmieszał glinę nie z wodą, lecz ze łzami.

...A wciąż mówi się, w odniesieniu do Staro­żytnych, o spokoju ducha, wyrażeniu, które w żad­nej epoce nie miało choćby najmniejszej treści.

Jeśli ma się słabość do spraw przegranych, dochodzi się do wniosku, że wszystkie są takie,

,^Życie głupca jest nieprzyjemne, niespokojne, całe pędzi ku przyszłości”. Tymi słowami Seneki, przytoczonymi przez Montaigne'a, można po­służyć się do pokazania, że obsesja sensu historii to źródło zaburzeń i że w istocie nim jest: iść z prądem albo mu się przeciwstawiać, sprowadza się to do tego samego, skoro w obu przypadkach wciąż patrzymy w stronę przyszłości jako po­słuszne lub posępne ofiary.

Od najdawniejszych czasów człowiek chwytał się nadziei na ostateczną pożogę, pragnąc raz na zawsze pozbyć się historii. Uderzające jest, że sformułował owo marzenie tak wcześnie, w istocie u samych początków, kiedy zdarzenia jeszcze nie mogły go przytłoczyć ponad miarę. Trzeba wierzyć, że strach przed tym, co go czekało, co zgotowały mu stulecia, był tak żywy, tak oczywis­ty, że szybko przemienił się w pewność, w wizję, w nadzieję...

„Był we mnie instynkt fatalnego rozwiązania”

wypowiedziane na Wyspie Świętej Heleny: w ogó­le dobrze oddają wybryki człowieka, tłumaczą ich podejrzany charakter, niejasności, mglistość

Novalis: „Od nas zależy, aby świat poddał się naszej woli”.

To dokładne przeciwieństwo tego, co można sobie pomyśleć u kresu życia, a tym bardziej u kresu historii...


SPIS RZECZY

Dwie prawdy 5

Miłośnik pamiętników 21

Po historii 41

Najgorsze pilnie wyczekiwane 57

Zarysy zawrotu głowy 75

BUŚ


1 Wszystkie cytaty z Biblii wg wydania: Biblia to jest Pismo Świąte Starego i Nowego Testamentu, nowy przekład z języków hebrajskiego i greckiego opraco­wany przez Komisję Przekładu Pisma Świętego, Brytyj­skie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, wydanie

III, Warszawa 1979. [Przyp. tłum.]

Bhagawadgita czyli Pieśń Pana, przekład z sansk- rytu i przypisy Joanna Sachse, Wrocław-Warsza- wa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1988, s. 165. [Przyp. tłum.]

Alexis de Tocqueville, Wspomnienia, przełożył i opracował Aleksander Wit Labuda, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1987, s. 80. [Przyp. tłum.]

Hymny Rigwedy, 129.10.129, przełożył z sanskrytu, wstępem i komentarzem opatrzył Franciszek Michalski,

Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk- -Łódź 1971, s. 126. [Przyp. tłum.]

William Shakespeare, Król Lear, przełożył Stanisław Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1997, s. 92. [Przyp. tłum.]

Bhagawadgita czyli Pieśń Pana IV, 40, dz. cyt., s. 59. [Przyp. tłum.]

Marie-Madeleine d'Aubray, markiza de Brinvilliers (1630-1676) — słynna zbrodniarka, która w 1666 roku otruła ojca (motywem była zemsta za odkrycie jej romansu i spowodowanie uwięzienia kochanka), a po­tem dwóch braci, aby odziedziczyć całość spadku. Kiedy sprawa wyszła na jaw, najpierw zbiegła do Anglii, potem ukrywała się w Paryżu. Po zatrzymaniu została skazana na ścięcie, a jej ciało spalono. [Przyp. tłum.]

W 48 roku p.n.e. Cezar pokonał tam wojska Pom- pejusza. [Przyp. tłum.]

Seneka cytowany w: Michel de Montaigne, Próby, przełożył Tadeusz Żeleński (Boy), PIW, Warszawa 1957, t. III, s. 436. [Przyp. tłum.]

Wydawnictwo KR

325322

PI. J. Hallera 9/103, 03-464 Warszawa

Projekt okładki, stron tytułowych Lech Robakiewicz, dOM tCHu

I

I

Ćwiartowanie

Dwie prawdy 9

7 Ćwiartowanie

14 Ćwiartowanie

Dwie prawdy

20 Ćwiartowanie

Dwie prawdy 19

24 Ćwiartowanie

Miłośnik pamiętników 25

30 Ćwiartowanie

Miłośnik pamiętników 31

36 Ćwiartowanie

Miłośnik pamiętników 35

32 Ćwiartowanie

Miłośnik pamiętników #

37 Ćwiartowanie

42 Ćwiartowanie

Po historii 41

PO HISTORII

46 Ćwiartowanie

Po historii 45

52 Ćwiartowanie

Po historii 53

62 Ćwiartowanie

Najgorsze pilnie wyczekiwane 61

74 Ćwiartowanie

Najgorsze pilnie wyczekiwane 73

66 Ćwiartowanie Najgorsze pilnie wyczekiwane 67

92 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 91

94 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 95

Zarysy zawrotu głowy 93

98 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 99

96 Ćwiartowanie

106 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 105

100 Ćwiartowanie

110 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 111

Zarysy zawrotu głowy 120

Zarysy zawrotu głowy #

126 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 125

152 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 153

Zarysy zawrotu głowy * 127

156 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 157

154 Ćwiartowanie

160 Ćwiartowanie

Zarysy zawrotu głowy 159

158 Ćwiartowanie



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Emil Cioran Święci i łzy
Emil Cioran Brewiarz zwyciężonych
Emil Cioran Wybrane aforyzmy
Wyznania i anatemy Emil Cioran
Emil Cioran Na szczytach rozpaczy
Emil Cioran
Cioran Emilé Wybór aforyzmów
Cioran Emilé - Myśleć przeciw sobie, Filozofia, Filozofia(1)
Cioran Emilé Wybór aforyzmów
Cioran Emilé Wybór aforyzmów
opis cwiartki
cwiczenie11-emil, Studia, Politechnika
WybĂłr aforyzmĂłw-Emile Cioran, Filozofia
Emile M CIORAN Brewiarz Zwycieżonych 0001
Cioran Syllogisme? l'amertume
Cioran, E M La tentacion? existir

więcej podobnych podstron