zwycię
EMILE M.
CIORAN
PRZEŁOŻYŁY
ANASTAZJA DWULIT I MAGDALENA KOWALSKA
WYDAWNICTWO KR
WARSZAWA 2004
Podstawa przekładu:
Emile M. Cioran, Bréviaire des vaincus, w: tegoż, Oeuvres,
Éditions Gallimard, Paris 1995, s. 509 i nast.
Copyright © by Éditions Gallimard, Paris 1993. Copyright © for the Polish édition by Wydawnictwo KR, Warszawa 2004. Copyright © for the Polish translation by Anastazja Dwulit i Magdalena Kowalska, Warszawa 2004.
ISBN 83-89158-00-0
Wydawnictwo KR PI. J. Hallera 9/103, 03-464 Warszawa
Projekt okładki, stron tytułowych Lech Robakiewicz, dOM tCHu
W
Gorzką miłością i próżnym trudem było moje poszukiwanie owoców nieba. Wznosiły się ku jakimś innym wyżynom, gdy moje ręce sięgały łapczywie, by wycisnąć z nich sok.
Sklepienie niebieskie pochylało swoje gałęzie nad naszymi nadziejami; zaspakajając je, niebo straciło swoje ziarno.
Więc nic w nim nie kwitnie, nic nie owocuje. Bóg nie potrzebuje na swoich polach stracha na wróble — by zabić nudę, sieje strach w ogrodach ludzi.
Nie, to nie widok gwiazd mnie oślepił. Dość straciłem światłości błagając o pogardliwą jałmużnę. Wszystkie nieba już mnie zbrzydziły, niech moja dusza zginie pośród błyskotek tego świata.
„Bóg postawił przed ogrodem Eden cherubów i połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do drzewa życia.” (Genesis 3, 24)
Często żebrałem na tej drodze. A inni włóczędzy, nędzniejsi jeszcze ode mnie, wyciągali puste ręce, w które wrzucałem obole nadziei. Tak więc, przechadzając się pośród tego zgnębionego tłumu, widziałem, jak nasza droga ginie gdzieś w bagnach, a cień rajskich gałęzi rozmywa się w bez-końcu świata.
Ani wiedza, ani cierpliwość nie przywrócą nam na własność tego, co utracił nasz nieszczęsny przodek. Potrzebny nam tylko żarliwy umysł
wtedy złe cherubiny, zmęczone pielęgnowaniem broni i szaleństwa, roztopią się w żarze naszych dusz.
Wszechmocny zamknął przed nami swoje drogi? Posadzimy więc inne drzewo tutaj, gdzie nie ma On swoich straży, swych mieczy i swego ognia. Zrodzimy raj w cieniu naszej udręki, a potem, śmiertelne anioły, spokojnie odpoczniemy w ziemskich ogrodzie. Jemu zostanie wieczność, w której nie będzie nikogo. A my będziemy nadal grzeszyć, dalej gryźć gnijące w słońcu jabłka. Kochając się w nauce fałszu, stajemy się podobni do Niego, a nawet — dzięki udrękom Kuszenia — od niego więksi.
Sądził, że przez śmierć uczyni nas swymi poddanymi, zmusi, byśmy mu służyli. Jednak my małymi łyczkami przyzwyczajaliśmy się do życia. Żyć: doskonalić się w błędzie. Kpić z prawd o śmierci, nie brać pod uwagę absolutu, zmieniać śmierć w żart, w przypadek — nieskończoność. Umieć oddychać tylko w najgłębszych otchłaniach iluzji. Istnienie staje się czymś tak poważnym, że Bóg, w porównaniu z nim, jest dziecięcą igraszką.
Zahartowani w zdarzeniach życia, wywrócimy na nice czyhające na nas oczywistości. Obalimy prawdy, porwiemy się na światłość zanim się ona pojawi. Chcę żyć, lecz wciąż powstaje przeciw mnie ten przeklęty umysł, obrońca racji nie-bytu.
...I tak, człowiek, ze swej natury skłonny do kochania, wymachuje mieczem na krucjacie błędów.
Dobrze znam moich bliźnich. Nieraz w ich oczach, nieobecnych i pustych, wyczytałem niedorzeczność mego losu, gdy nie pozwalałem, by moje bunty uciszyły się w uśpieniu ich spojrzeń. Ich cierpienia nie są mi jednak tak obce. Oni chcą, bez przerwy chcą. Nie ma jednak czego chcieć, szedłem więc po ich najeżonych cierniami śladach, moja ścieżka wiła się wśród bagien ich pożądań i tworzyła żałosną poświatę nad otchłaniami ich poszukiwań.
Nie wiedzą, że raj i piekło są wykwitami chwili, jednej sekundy, że nic nie przewyższy siły bezużytecznej ekstazy. Nie dostrzegłem w tym
ich śmiertelnym marszu, pośród drżenia chwil, ani jednego zatrzymania się na wieczność.
Widzę drzewo, uśmiech, jutrzenkę, wspomnienie. Czy każde z nich nie jest bezgraniczne? Czego oczekiwać miałbym więcej poza ostatecznym widokiem, tym niezabliźnionym widokiem przelatującej błyskawicy?
Przyszłość sprawia ludziom cierpienie, miotają się w życiu, uciekają w czas, wciąż szukają. A mnie nic nie sprawia takiego bólu, jak ich błagające oczy, puste, ale jednak pozbawione próżności.
Wiedzą, że wszystko jest ostateczne, że istnieje tylko chwila, każda kolejna chwila, że drzewo życia jest wytryskiem wieczności, który jednak w aktach bycia powraca do swych źródeł.
Niczego więc już nie chcę. Nieraz, gdy zanurzałem się w nocy, w głębokich nocach, które rozpościerają przed umysłem istotę świata, jak mogłem wiedzieć, czy jeszcze jestem, czy już mnie nie ma. Czy w ogóle można jeszcze być lub już nie być? A uwięziony w rozlewności muzyki, zagubiony w niej, wyzwolony od przypadków oddychania, jak miałem wierzyć, że podobny jestem do moich bliźnich?
Mieć tylko jeden cel: być bardziej bezużytecznym niż muzyka. Jej nie dotyczy ani to jest ani tego nie ma. Gdzie się znajdujemy — ofiary powalone jej czarem? Czyż nie jest ona dźwięcznym nigdzie?
Ludzie nie umieją być bezużyteczni. Mają drogi, którymi podążają, cele, które osiągają, potrzeby, które zaspokajają. Nie cieszą się niespełnieniem — tymczasem życie nie ma innego uzasadnienia niż ekstaza zawdzięczana właśnie niespełnieniu. Gdyby można było objawić im prostotę tej tajemnicy, czyż nie zachwyciliby się nią, nie padliby przed nią urzeczeni i upojeni? Przypominam sobie pewne noce i pewne dni...
Ciche noce w ogrodach południa... Nad kim pochylają się palmy? Ich liście są jak idee już zużyte. Niedawno jeszcze, gdy w mej krwi krążyło
o wiele więcej alkoholu, o wiele więcej Hiszpanii, gniew mój prostował je do nieba, moja namiętność mogła z ziemskiego znoju wznieść je do góry, a uderzenia mego serce wyrzucały je aż w sąsiedztwo gwiazd. Dziś szczęśliwy jestem, że zamyślone palmy oddzielają mnie od gwiazd, że mogę w ich szumie smakować słodyczy samotności i zanikać we wspaniałości ziemi uświęconej przez noc.
Gdybyśmy żyli w ogrodach, religia byłaby niemożliwa. Właśnie ich brak pobudza naszą tęsknotę za rajem. Przestrzeń bez kwiatów i drzew każe wznosić oczy do nieba i przypomina śmiertelnym, że ich praojciec przez krótką chwilę mieszkał w wieczności, w cieniu drzew. Historia jest zaprzeczeniem ogrodu.
Moje nadzieje zawdzięczam nocom. Na skrzydłach ciemności, poza przestrzenią, sam jeden między materią i snem, sławiłem woń rozczarowania i opary szczęścia. W nocy — w tym możliwym bez czasu— nic nie wydaje się niemożliwe. Tu można wszystko, nawet za dużo — ale nie ma przyszłości. Idee stają się jak ptaki — by ulecieć dokąd? W drgającą wieczność, w ten eter nękany myśleniem.
...Tak więc i ja zacząłem patrzeć z dziwnym zainteresowaniem na słońce. Co za nieporozumienie doprowadziło do tego, że ludzie spróbowali panować nad jego gwałtownością i zmieniać ją w dobrodziejstwo? Co za brak poezji uczynił z czystej gwiazdy jakieś użyteczne monstrum? Czy nie podeszliśmy wszyscy do promieni słońca zbyt po ludzku, czy — biorąc je za źródło realnego — nie przyznaliśmy mu zbyt dużo rzeczywistości? Dlaczego przenieśliśmy cel aż w niebo?
Nie wiem, do jakiego stopnia słońce jest. Ale wiem aż nazbyt dobrze, do jakiego stopnia mnie już pod nim nie ma. Ten, kto nigdy nie odczuł
leżąc przez długie godziny na brzegu jakiegoś morza, z przymkniętymi w półśnie oczyma, równolegle do czasu, ulotny jak piana morska na
piasku — mieszaniny nicości i szczęścia, którą jest ów moment niezwykłej rozrzutności, ten nie zna żadnego z niebezpieczeństw, jakie piękno przyniosło na świat.
W słońcu myślałem, że jestem młody, a okazało się, że nie mam wieku. I jeśli jeszcze o północy pełen byłem lat, to w południe nie zostało z nich już nic. Wszelki wiek umyka, a my pozostajemy gdzieś między byciem a nie-byciem, w nihilizmie słonecznego światła.
Kiedy opuściłem transylwańskie miasto — sam nie wiem, o której godzinie zmierzchu i w którym roku mej młodości, nieszczęśliwy i pragnący, zbyt zadufany, by myśleć o słońcu — odkrycie jego schyłku nieoczekiwanie podcięło pychę mych kolan. W moje członki wstąpiło zmęczenie wieczoru, a resztki słońca, które jeszcze przetrwały pomiędzy cieniami serca, kładły się u wezgłowia złotej agonii. Moja wdzięczność dla zachodzącej gwiazdy kierowała się również ku Egiptowi mojej duszy.
Od tego czasu — późny potomek jakiegoś rozmarzonego nad brzegami prastarego Nilu próżniaka — zawsze czciłem śmierć i słońce.
Jeśli kochamy książki, które skłoniły nas do płaczu, sonaty, od których brakło nam tchu, wonie, które zapowiadały opuszczenie, kobiety zagubione między ciałem a sercem — to tak samo jest z morzami: zakochujemy się w tych, w których topieli krąży i kołysze się śmierć.
✓
W Morzu Śródziemnym nie szukałem ani poezji, ani przemocy, ani tym bardziej szyderczych uderzeń rozbijających się o brzegi fal. Tym pragnieniom zadość już uczyniły skały Bretanii. Ale jak zapomnieć morze, w którym pozostawiłem moje myśli?
Na zawsze zachowam w pamięci, pełen wdzięczności, obraz nieludzkiego błękitu konającego morza. Nad jego brzegami waliły się imperia
i tyle tronów duszy...
Kiedy cichnie unoszący się w powietrzu niepokój, a w popołudniowym bezruchu fale zanikają na gładkiej powierzchni wody, wtedy
s
wiem, czym jest Morze Śródziemne: czystą realnością, światem bez zawartości — prawdziwą podstawą nierealności. Jedynie piana— rzeczywistość niczego — wciąż upiera się, wysila, by być...
Kimkolwiek jesteś, możesz jedynie wypłynąć na morze. Nie pragniesz się zakotwiczyć. Czy celem nieustabilizowania nie jest wyczerpanie morza? Tak, by żadna fala nie trwała dłużej niż odyseja serca. Ulisses — i te wszystkie książki. Z nich wyczytane pragnienie morskich przestrzeni, erudycyjne błąkanie się. Znać wszystkie fale...
Estetyczna pobożność: oddawać religijną cześć pozorom, deptać ziemię nie czując tęsknoty za niebem, wierzyć, że wszystko zawiera w sobie możliwość kwiatu — a nie absolutu.
Kto nigdy nie żałował, że brak mu skrzydeł, by oszczędzić naturze nieczystości swoich stóp, ten nigdy nie kochał tej ziemi. Za każdym razem, gdy ją odkrywałem, za każdym razem, gdy odczuwałem ją w swoim sercu, a nie pod stopami, gwiazdy jak wosk topiły się w mej krwi, która zapominała wówczas nieba. Ze wzniesionymi oczami nie można doznać owego rzadkiego wzruszenia spotkania z ziemią, którą gardzimy wędrując po niej — tego westchnienia braterskiego współczucia, pełnej goryczy intymności, nietrwałego uścisku. Wy — aniołowie, święci, sklepienia — tylko męczyliście mój wzrok!
Odtąd chcę nauczyć się szanować każdą grudkę ziemi. Czy patrząc w dół doświadczę tego samego namiętnego dreszczu, jakiego doznawałem niegdyś patrząc w niebiosa? Jakież to grzechy, jakie udręki grzechów, pchają nasz wzrok ku nadprzyrodzonemu? Religia odrywa go od jego przeznaczenia: patrzenia. Od czasów chrześcijaństwa oczy już nie widzą.
Kto chodzi na palcach w kościele, w ogrodzie będzie spluwał — tymczasem to właśnie pod koronami drzew radość połączonych ze sobą myśli i zmysłów powinna snuć mitologię wrażeń i wznosić jej świątynię.
Co pocznę z niebem, które nie wie, czym jest więdnięcie, nie zna udręki i ekstazy zakwitania? Chciałbym znaleźć się wśród tych, którzy przeznaczeni są do życia, i z nimi, jednocześnie przeznaczonymi na śmierć, umrzeć. Dlaczego mówiłem wam, gwiazdy wiecznie błyszczące,
o wygasaniu? Zbyt długo szukałem nicości gdzie indziej. Ale teraz wracam do światów, z których tchnie znużenie. Po nich będę wędrował jak pustelnik spragniony grzechu.
'(7. Esencji i intensywności szukajmy, za pomocą naszych zmysłów, w tym, co przemija — a wszystko przemija. Gdzie szukać tego, co realne? Nigdzie, jeśli nie ma go w gamie naszych uczuć. Kto się po niej nie wznosi, ten jakby pełzał w jakimś niebycie. Świat obiektywny jest bardziej nieobecny niż świat zmyślony. Jedynie artysta czyni go obecnym, jedynie ekspresja ocala rzeczy przed ich nierealnością.
Co zachować z tego, co przeżyliśmy? Radość i ból bez imienia, które niegdyś umieliśmy nazywać.
Życie trwa tak długo, jak długo trwają nasze wzruszenia. Bez nich staje się tylko kurzem.
Podnieśmy to, co widzimy, do rangi wizji, to, co słyszymy, uznajmy za muzykę. Gdyż Nic istnieje samo w sobie. Nasze drgania ustanawiają świat, a odpoczynki naszych zmysłów — przerwy w jego istnieniu.
Skoro dzięki modlitwie Nic staje się Bogiem, tak samo pozór staje się naturą dzięki ekspresji. Słowo odbiera bezpośredniej nicości, w której żyjemy, płynność i niestabilność. Jak wyplątać się z gąszczu wrażeń tak, by nie zastygły one w nieruchome formy — w to, czego nie mai W ten właśnie sposób tworzą się byty. Rzeczywistość jest znieruchomiałym pozorem^
Negatywne wzburzenia w ciele, biblijne sprzeciwy krwi, wizja nieuchronnej śmierci i niebezpieczne oczarowanie chorobą bledną wobec rozpaczy, która emanuje ze wspaniałości świata. Gdy przypominam sobie moje najbardziej wyraźne, najbardziej przeszywające cierpienia, najbardziej oczywiste wzburzenia przyporządkowanej „Ja” materii — wszystkie one blakły wobec ekstatycznej udręki, jaką budziły we mnie błyskotki tego świata. Tymczasem w samotności gór czy morza, w ciszy głuchej lub brzmiącej, pod świerkami bądź pod palmami, moje zmysły, a razem z nimi świat, wznosiły się ponad czas; rozdzierało mnie zarówno szczęście nurzania się w pięknie, jak i świadomość nieuniknionej straty; pejzaż zacierał się w dwuznacznej i wzniosłej pełni nieukojonego zachwytu. Tylko brzydota nie sprawia bólu. Wdzięk rzeczy widzialnych, które kpią sobie z wysokości, jest bardziej wstrząsający niż wszystkie piekła wynalezione przez ludzką delikatność. To nie one przegnały mnie ze świata — to moje zmysły, zbyt często spotykając raj na ziemi, roztopiły się w nieszczęściu. Dlaczego, w doskonałości absolutnej chwili, ten szmer ulotności przypomina mi o okrucieństwie czasu?
Widząc, jak łagodny powiew wiatru delikatnie obrywa płatki kwiatów migdałowca, a śródziemnomorskie niebo schodzi w dół po jego gałęziach, tak że już trudno wyobrazić sobie coś ponad tą eksplozją bieli — ja zaczynam obrywać płatki chwil, by zaraz tym gwałtowniej runąć na pustynię czasu.
Strach przed końcem rozkoszy zatruł raj moich zmysłów, bo w nich nic nigdy nie powinno się dokonywać. Głębiej ranią mnie wspaniałości świata niż porywy ciała, broczyłem krwią częściej ze szczęścia niż z rozpaczy.
Mistycznie rozrzedzenie czasu w absolutnej nicości piękna... Tym karmić nadzieje mojej krwi, podsycać je falowaniem i harmonijnym migotaniem wiecznej bezużyteczności. Racją naszego bytu są tylko pozory, dla których chcielibyśmy umrzeć... Czy płatki kwiatów zajmą miejsce idei?
Czas domaga się innych soków, żyły — innego
/
szumu, ciało — innych przynęt... Świata bezpośredniego — i nie służącego niczemu; róż w zasięgu ręki każdego — których tylko boginka umysłu nie ośmielałyby się zerwać...
Dlaczego szukaliśmy zbawienia w innych światach, gdy falowania tego właśnie mogą nam dać wieczność w najłagodniejszym unicestwieniu? Wydobędę upajającą nicość ze wszystkiego, co kwitnie i główki kwiatów na łące staną się łożem mojego snu. Nie będę już uciekał do gwiazd, nie będę krył się w księżycowej samotności.
Zanurzyć świat w estetycznej nirwanie: dosięgnąć najwyższego z najwyższych pozorów. Być wszystkim i niczym w pianie chwili. I w jej bezpośredniości i ulotności wznosić się obok „Ja”.
Doktrynom brak wyrazistości, nauki pełne są głupstwa, przekonania śmieszne, a najwybitniejsze teorie —jałowe. Życie jest tylko w usztywnieniu duszy. Jeśli nie uczynimy z niego bezużytecznej muzyki i nie wyniesiemy w ten sposób brzydoty do godności wyroczni, w jakiej to tajemnicy zagrzebiemy się? Czyż ta tajemnica materii nie łomocze w pulsie naszej krwi, nastrajając nas do muzyki tego, co nieodgadnione?
Przebudzony — nie mam w co wierzyć, tej wiedzy nie przesłaniają mi już muzyczne akordy. Dlaczego jednak, skoro w ten sposób pozbawiony jestem jakiejkolwiek wiary, życie zamienia się w Ja”, dlaczego wobec tego jestem wszędzie?
Finałem wewnętrznej muzyki jest rozpłynięcie się w kosmicznym andante. Cichnie burza, która grzmiała w ideach i spokój rozciąga się po horyzont jak oświetlona słońcem nieobecność.
...Często czułem, że moja dusza jest obok mojego ciała. Często czułem, że jest daleko, że brak jej wiary i miejsca. Jak mógłbym za nią nadążyć, kiedy ona w nagłych wzlotach odrywa się od miękkiego gniazda serca? Czy jej przeznaczeniem nie jest błąkać się w koleinach sensu? Cóż zatem ją popycha ku innym przestrzeniom, tam, gdzie nie zdołam jej towarzyszyć? Ludzie posiadają duszę, rozporządzają nią, ona do nich należy.
Jedynie ja pozostaję gdzieś poniżej samego siebie...
Na chwilkę tylko przestańcie strzec duszy
zaraz wam umyka gdzieś w stronę nieba! Nie, nie potrafi być dobrą matką! Jakie zaklęcia musiałbym znać, by ją utrzymać na ziemi? Gdyby jej burzliwa namiętność mogła się czasem zadowolić przelotnym spełnieniem — uwięziłbym ją w gorsecie ciała... Lecz wystarczy sekunda nieuwagi, by cała w płomieniach ulatywała ku innym światom. Skąd ta nagła pożoga, która wypędzają na krańce niebios, a mnie, ofiarę, zostawia u boku opuszczonego ciała?
Jest w tym jakiś morderczy popęd niszczący ziemskie związki, pragnienie szczęścia poza szczęściem, pożądanie rozpłynięcia się wśród gwiazd, zatracenia się w dreszczach, zatopienia w pianie boskich żalów. Jak to się dzieje, że duszy wyrastają w ukryciu skrzydła, które niosą ją ponad słońce, w życie bezrozumne, w poza- życie? Które sprawiają, że leci, zostawiając gdzieś za sobą wszelkie źródła światła?
Chciałoby się umrzeć tysiąc razy — więc dusza rozdziera się w bezkresnym „nigdzie”.
...Próbowałem ją uspokoić — pejzażami, uśmiechami, ideami. Ale ona, wieczny włóczęga, nie potrafiła przy nich wytrwać, wirowała ku szczytom świata. Kiedyż jej gorączka spadnie do temperatury codziennych nie-bytów? Ach, gdybym miał inną duszę... Duszę bardziej próżną!
Wiem, że mam w sobie demona, który nie może umrzeć. Mego słuchu nie muszą wyostrzać wyrafinowane tortury, nie muszę kosztować kwaśnego smaku krwi. By rozpoznać niebezpieczeństwo—wystarczy mi owa cisza, która zapowiada przeciągłe lamenty. Gdy tylko zwracam się w stronę despotycznego i upokarzającego Zła, wtedy ono — ta boskość nagła, surowa i niszczycielska—zaraz wstępuje w niebo, w moją głowę, wspina się po murach.
A ty czekasz, nieporuszony. Czekasz na siebie samego. Lecz co ze sobą począć? Co sobie powiedzieć, gdyś otoczony morzem nie-powie- dzianego?
Kto przechodzi poprzez tę ciszę? Lub też co? To, co chore w tobie, co cię przenika, co wychodzi poza ciebie, wszechobecność twojej negatywnej tajemnicy.
Myśleć o tym, kim będziesz? Twoje żale nie mają przyszłości. I żadna przyszłość nie jest ci pisana. Nie ma już dla ciebie miejsca w czasie, czas rodzi strach.
Więc odchodzisz. Odchodząc, zapominasz siebie. Idąc, jesteś kimś innym — będąc, już więcej nie jesteś.
Samotność i pycha — dwa atrybuty człowieka, który po to właśnie się błąka po ziemi, by je wydać na świat. Lecz oto pojawia się religia: ten system remediów zatruwających istnienie. Dlaczego została stworzona? Skąd wydziela się tyle trucizny?
Spoglądam na słońce i sam zadaję sobie pytanie: dlaczego, mimo wszystko, miałbym wybrać religię. Zwracam się ku ziemi i czuję się sprzymierzony z jej zielenią i nie rozumiem, z jakiej to przyczyny miałbym ją porzucić.
Za każdym razem, gdy zdarzało mi się uciekać w stronę nieba, jej podksiężycowa gorycz przesyłała mi uśmiech i wracałem w dół z uczuciem wielkiego pragnienia. Gdy wszystkimi swoimi porami wydzielała ideały, opuszczałem ją, gdyż brakowało wśród nich miejsca na moją dumę, na mój smutek. Lecz gdy stawała się ringiem natchnionych udręk — czegóż miałbym szukać gdzie indziej?
Religia próbuje leczyć nas ze zła — tego bólu, który nadaje życiu wartość. Samotność i pycha to zło rzeczywiste. To nieobecność, która przydaje nam wielkości.
Nigdy, w wonnych niepewnościach ziemi, nie byłem pewien, z wyjątkiem tych chwil, gdy porywały mnie ekstazy niewiary. Moje serce otwierało się w ogromie świata i nie oczekiwało żadnej odpowiedzi. Ogarniał mnie dreszcz modlitwy z siebie samego czerpiący swą siłę.
Zbyt długo składałem dłonie modląc się do pustego nieba — czy nie nadeszła chwila, by wrócić do słodko-gorzkiej nieskończoności czasu? Do ekstazy gliny, badającej swą psychikę, do ziemi chorej na narcyzm...
Człowiek nie zdoła wynaleźć cenniejszego błędu, iluzji bardziej substancjalnej niż ,Ja Oddycha i wyobraża sobie, że jest jedyny; jest sobą, więc jego serce bije. Jak mógł żyć w pan- teistycznym świecie? Jak mógł być, mając jakiegokolwiek boga ponad sobą? Każda religia przeszkadzała być płodnym zgodnie z naturą.
Chciałem odnaleźć zbawienie. Lecz wszystkie wierzenia śmiertelnych nakłaniały mnie, bym się zaparł siebie samego. Od Wed po Buddę i Chrystusa — znajdowałem jedynie wrogów mojej konieczności. Oferowały mi odkupienie, jeśli stanę się nieobecny, wszystkie nakazywały mi, bym wyrzekł się samego siebie. Bym był nimi lub ich bogiem, bym anonimowo pływał w niczym
podczas gdy moja duma domagała się imienia nawet w nicości.
Ale to jeszcze nie wszystko. Przykazywały mi, bym zwalczył ból. Lecz bycie nie ma bez niego smaku, on jest solą życia, krwią istnienia: tym, co w nim nie do zniesienia.
Kochać, czuć litość, czekać, spełnić się. Drabina monotonii dla tego, kto nie chciał stać się głupcem na tej ziemi, kto nie chciał żebrać w jałowej przestrzeni jakiegoś absolutu.
Miałbym trwonić moje cieipienie na innych? Zajmować się wciąż, bez ustanku, bliźnimi? Znajdować szczęście w gracowaniu ich głupoty, w uprawianiu ich prostactwa — i w tym jeszcze, że pozwolę uwiędnąć mojej pogardzie dla nich?
„Ja” jest dziełem sztuki, które żywi się cierpieniem. Zaś religia chce to cierpienie ukoić. A przecież jedynym szlachectwem człowieka jest bycie estetą. W bólu wznosi piękno ze swej małości, nadaje piękny kształt substancji, niszcząc przy tym samego siebie.
Człowiek jest sztuką przez swą dumę i samotność. A ziemia daje mu więcej powodów niż niebo, by wychwalał swoje istnienie.
Religie są niewrażliwe na czar wewnętrznej nicości, na przejawianie się samo w sobie. Nie widzą uroku w roztrwanianiu siebie, w bezużytecz- ności. I ziemia też jest im obca. Dlatego odkupienie, jakie nam proponują, ma nas zbawić od naszego „ja” — najdziwniejszego rozkwitu, jaki się zdarzył pod słońcem.
Indywidualne istnienie ma powab tak straszliwy, bo zrodzone jest z nierównowagi, z nierówności w źródłowej głębi życia. Religie chcą znieść różnorodność; usunąć jednostkowość. Sensem odkupienia jest wymazanie zaimka osobowego.
Nie znoszę żadnego absolutu, z wyjątkiem tego jednego przypadku: mnie samego. Tak się zdarzyło, że jestem, więc iluzję mego istnienia czynię mym najwyższym sensem. Traf chciał
i ja tego nie zmienię.
Urodzony już jako rekonwalescent, nigdy nie wykurowany z choroby bycia, pozostaję nieuleczalnie w sobie i przez to właśnie jestem człowiekiem.
W czym się zanurzyć, w czym się roztopić
w naturze, w ludzkości, w Bogu? Tak czy inaczej, najpierw jesteśmy pogrążeni w sobie samych.
Śniło mi się, że umarłem. Szukałem moich szczątków rozrzuconych pośród gwiazd, aż odnalazłem się u stóp mojego „Ja”, łkając nad utraconą tożsamością.
Cień wyraża odrobinę więcej istnienia niż sen. Kiedy już światy zostały wynalezione i wywiedzione na manowce przestrzeni, pojawiło się pragnienie „Ja”: czegoś, co byłoby cieniem bytu w powszechnym niebycie.
Religie wskazały mi wąską ścieżkę szczęścia, drogę na moją miarę. Lecz złudzenie bycia tutaj bardziej mi się podoba niż spokój niebycia nigdzie, bycia w jakichś niebach.
...Tak więc zwróciłem się ku ziemi i odmówiłem zbawienia.
„Prawda nigdy nie śni” —jak rzekł pewien wschodni filozof. Oto dlaczego wcale nas ona nie obchodzi. Cóż uczynilibyśmy z jej nędzną realnością? Istnieje tylko w profesorskich głowach, w szkolnych przesądach, w tym prostactwie, jakim jest nauczanie.
Lecz dla umysłu, któremu nieskończoność dodaje skrzydeł, marzenie bardziej jest realne niż wszelkie prawdy. O świecie nie można powiedzieć, że jest, on tworzy się za każdym razem, gdy dreszcz początku porusza żarem naszej duszy. „Ja” jest przylądkiem na kontynencie niczego, tam śni ono swój teatr realności.
Odwaga wrzuca mnie między byt i nie-byt; snuję się tam pomiędzy światami, które są i zarazem ich nie ma. Gdy jestem tchórzem — wszystko istnieje; lecz gdy zakładam zbroję rycerza umysłu
wyrównuję bruzdy tego, co naturalne, na miazgę zgniatam ziarna iluzji.
Napawaliśmy się bez przeszkód rzeczami, które widzimy. Czy istnienie nie sprowadza się do wygody oddychania? Bycie zdaje nam się lepsze od swego przeciwieństwa, przywykliśmy do niego, z nim czujemy się lepiej. Po cóż byłoby nam wiedzieć, że tylko je sobie wyobrażamy, że nasze życie to ciąg dalszy jakiegoś półsnu?
Skąd zatem płynie światło, to pełne wdzięku unicestwienie? Co rozświetla przestrzeń? Słońce?
Nie, to łuna pożarów krwi odbija się na błękitnym tle. Ta sama pożoga obsypuje noc gwiezdnymi iskierkami.
Wszechświat jest pretekstem dla pulsowania krwi, jest autosugestią serca.
Uśmiech zaprzecza prawu przyczynowości: emanuje fascynującą bezużytecznością. Jego wartość „teoretyczna” czyni z niego symbol świata.
Różnica między przyczyną i skutkiem, idea,
że jakaś rzecz może być źródłem innej rzeczy lub
jej efektem — zadowala poznawczą miernotę.
Lecz kiedy już wiemy, że przedmiotów nie ma,
że tylko unoszą, się w powietrzności, wtedy
rozumiemy, że poznawanie związków między
nimi niczego nam nie odsłoni, że niczego nam
nie powie ani o ich miejscu, ani o ich istocie.
Świat nie jest zrodzony, świat nie jest martwy;
nie zatrzymał się w żadnym punkcie i czas go nie /
zmienił. Świat mości się bez celu w jakimś nieokreślonym „na zawsze”. Tylko „Ja” czasem myli się z pożytkiem, wygrywając na chwilkę ze znikającą wiecznością.
Ono wnosi pośród cienie ciężar swej odrębnej egzystencji, zostawia plamę realnego na otaczającej je białej pustce. Jego zdolność marzenia napełnia żywotnymi sokami formy, które zdają się ożywać, i z nich kształtuje byty. Bo życie jest mrzonką umysłu spragnionego natury, jest więźniem bez prawa łaski nieodmiennej rzeczywistości.
Nasze myśli na chwilę zachwyciły się istnieniem — więc okazujemy się dumni z tego, że jesteśmy. Bezwstydni, depczemy cienie naszymi ciężkimi, stanowczymi krokami. Lecz starczy jedna, jedyna chwila przebudzenia, by prysł czar prostackiej rzeczywistości. Wtedy zrozumiemy, kim jesteśmy: ułudą myśli.
Zdaje mi się, że rozumiem Kaligulę — a może to moja pycha sama sobie schlebia?
Swetoniusz, chcąc go skompromitować i odsłonić jego szaleństwo, nieświadomie złożył mu hołd, pisząc: „Przede wszystkim cierpiał na bezsenność, spał zaledwie trzy godziny na dobę; i te chwile też były przerywane dziwnymi wizjami: raz śniło mu się na przykład, że rozmawiał z duchem morza”.
Swetoniusz odnotował również, że Kaligula całując swoją żonę lub swe kochanki w szyję, zawsze im przypominał przy tym, że mógłby kazać je ściąć.
Ale czyż my wszyscy nie kryjemy w bajorach naszych dusz takich pragnień, jakie tylko budzący grozę władcy ośmielają się wyznać? Mianować swego konia konsulem — czy to nie znaczy trafnie ocenić ludzi?
W tak wielkim imperium wierzyć w bliźnich byłoby pomyłką w złym guście.
Władcy upadającego rzymskiego mocarstwa, te potwory ożywione duchem nudy, tyle miały stylu w swym szaleństwie, że w porównaniu z nimi wszyscy esteci świata są jarmarcznymi błaznami, wszyscy poeci są treserami cieni.
Gdybym żył w Rzymie w czasach narodzin chrześcijaństwa, trzymałbym straż przed posągami umierających bogów lub własną piersią broniłbym nihilizmu Cezarów. Dekadencja potrafi jeszcze rzucać czary: zmęczona historią, ustępuje, lecz próbuje zastąpić pustkę chwały — absurdalnością, a zmierzch wielkości — szaleństwem. Pod każdym niebem przodkowie obłędu nurzali się we krwi.
Okrucieństwo jest niemoralne dla swoich współczesnych; lecz minione, zamienia się w spektakl, jak ból zamknięty w formę sonetu. Nawet trąd staje się motywem estetycznym, jeśli historia tak postanowi.
Jakże mógłbym żałować ofiar Kaliguli? Dzieje są lekcją nie-humanizmu. Żadna kropla krwi z przeszłości nie zakłóci teraźniejszości, w której jestem. Bardziej już wzrusza mnie duch morza nawiedzający sny nieszczęsnego imperatora.
Niesprawiedliwa historia częściej niż chrześcijańskich męczenników przywołuje ich prześladowców. Neron w naszej pamięci jest żywy i pociągający, myślimy o nim nie bez wzruszenia. Przez dwa tysiąclecia wciąż oczerniany, jest mniej banalny niż Jezus.
Piłat jednemu prostemu gestowi zawdzięcza miejsce wśród filozofów — cytują go bez rumieńca wstydu. Tymczasem Jan Ewangelista, który nie znał zwątpienia, padł pod ciężarem uwielbienia, chrześcijanie zniszczyli go swą miłością. Judasz stał się symbolem, zdrada i samobójstwo uczyniły go wiecznie żywym; z Piotra został tylko kamień węgielny Kościoła. Dziś wszyscy wiemy, że Annasz i Kajfasz mieli racją, nie mogli myśleć inaczej, niż myśleli. Widziałem w Oberammergau przedstawienie Męki Pańskiej. Patrzyłem na tę antyczną tragedię oczyma chrześcijanina i niechrześcijanina; obiektywny, bo odarty ze złudzeń, nie stałem bardziej po stronie Zbawiciela niż po stronie jego katów. Annasz i Kajfasz byli ludźmi z charakterem, pozostali sobą, gdyby zrozumieli Jezusa, sami by się unicestwili. Ich pytania były tak racjonalne, że tylko szaleńcy mogli przyjąć podniosłe i mętne wyjaśnienia Baranka.
Tak samo jak wszyscy inni chrześcijanie, współcześni i dawni, nie mogę umrzeć dla Jezusa. Oszaleć na jego punkcie — oto wszystko, na co nas stać. Jego poświęcenie wydało owoce, z których nie ma soku. Wszyscy staliśmy się obojętni. Chrześcijaństwo sięga swego kresu, Jezus schodzi z krzyża. Ziemia na powrót rozpościera się przed uwolnionym od wiary człowiekiem, który teraz, nim stworzy sobie następną iluzję, może korzystać z rozkoszy tego świata nie narażając się na karę w niebie.
Trudno dokładnie powiedzieć, kiedy kościoły staną się zwykłymi zabytkami architektury, kiedy krzyże, oczyszczone z symbolu żydowskiej krwi, staną się wdzięcznymi obiektami estetycznej ciekawości. Póki co musimy jeszcze ścierpieć, w nawrotach duszy, przytłaczające tchnienie wiary.
Zawsze gdy chrześcijaństwo kładzie się cieniem na mych wątpliwościach, w miejsce sceptycznego przepychu i upojnych zapachów pojawia się jakaś bolesna nieodpowiedniość. To ono przeszkadza mi oddychać. Śmierdzi stęchlizną. Osacza mnie. Jego mitologia się zużyła, jego symbole są puste, obietnice nie spełnione. Dwa tysiące lat ponurego obłąkania! I w starej ruderze duszy, w jej makabrycznych pokojach z zatrzaśniętymi oknami, w kurzu życia — wciąż odzywa się jego ciche echo. Nigdy na nic mi się nie zdało, nie pomogło w żadnej z moich trosk, nie wyciągnęło z żadnej ze ślepych uliczek, w które zabłądziła moja trwoga. Odwoływałem się do niego przez nieuwagę, z góry wiedząc, jak jest jałowa przeszłość, która zbyt dawno minęła. Chrześcijaństwu
tak wzruszającemu przez kilka ulotnych chwil
obcy jest wszelki kult dumy, jakiekolwiek
ożywienie namiętności. Nie podejrzewa nawet, jak „ja” może przybrać na sile. Gdybyśmy musieli przestrzegać jego przykazań w tych cierpkich samotnościach, w które unosi nas lot myśli, przepadlibyśmy w anonimowości, pogrążylibyśmy się w bliźnim. Tyle w chrześcijaństwie ziaren rozkładu, a tak mało czystego powietrza — to religia bez gór, religia małych wzniesień.
Gdy zbliża się do mnie, muszę czerpać ze źródeł muzyki — ta powstrzymuje jego trujące wyziewy. Nie potrafimy się porozumieć. Ja i chrześcijaństwo — to związek toksyczny.
W książkach, krajobrazach, melodiach i namiętnościach szukałem lekarstwa na chorobę duszy, bo te, które nam przepisuje chrześcijaństwo, są słodzonymi trutkami. Ludzie, którzy je biorą, umierają nie wiedząc, że ich choroba duszy to właśnie chrystianizm.
Czytając słowa któregokolwiek z proroków Starego Testamentu czujemy, jak nasza krew zaczyna szybciej krążyć, puls szybciej bije, mięśnie stają się bardziej sprężyste — i już jesteśmy gotowi do akcji, do walki. W Starym Testamencie obecny jest człowiek. Nowy Testament osłabia nas swym destrukcyjnym urokiem, podpowiedziami mazistymi jak usypiające święte olejki. Ewangelistów można nazwać mistrzami w sztuce zabijania woli, niszczenia wszelkiej ochoty, unicestwiania swojego „ja”. Gdy czytam świętego, Jana pragnę jednocześnie uskarżać się na ludzkie słabości i figlować w raju pełnym pań lekkich obyczajów. To najbardziej trwałe, nigdy nie wysychające i najbardziej wieloznaczne źródło histerii, jakie znała ludzkość. Przez całe wieki chrześcijańskie omdlenia były dla człowieka pociechą w jego zanikaniu. Ale dzisiaj? Cóż może bardziej nudzić? Chrześcijaństwo: spektakl irytujący, bez niespodzianek, bez emocji; nic w nim nie wibruje, nie budzi głodu życia, głodu bezpośredniego i pokrzepiającego absolutu. Usta, pijąc z jego źródeł, pozostawały suche. Ikony, które wielbiliśmy, nie przeszkodziły naszym oczom, naszej wierze, naszej nadziei z większą wytrwałością płonąć pod innym niebem. Wyczerpała się mamiąca moc Jordanu, już nie tam jest możliwość błękitu. Emanacje ukrzyżowania rozwiały się w chmurach, a spadając na nas deszczem, nie gasząjuż żadnego pragnienia, nie zaspokoją żadnego śmiertelnika. Kogo jeszcze uwiedzie świat Jezusa?
Wschodnie syropy zabalsamowały człowieka na dwa tysiące lat. Katolicyzm — ten łaciński
judaizm — przysypał niezmywalnym popiołem bogactwo świata śródziemnomorskiego. Jak to się stało, że chrześcijaństwo „rozkwitło” na tych brzegach skąpanych w boskich promieniach? Wszak jest ono reakcją przeciw słońcu. Czyż wszystkie religie nie mają tej podejrzanej misji: odciąć człowieka od źródeł życia? Jezus powoli zastępował naiwną Gwiazdę i poprzez wieki wychudłe ciało owego najzręczniejszego pośród wizjonerów zajęło jej miejsce, ku niemu kierował się wzrok tych, którzy wcześniej wielbili nieskończoność i ogień. Człowiek przestał widzieć radosne i zmysłowe nimfy, oczyma pełnymi łez wpatrywał się w przebity gwoździami szkielet, piętnujący słodkie próżności. Katechizm i testamenty skazywały czas na wygnanie, czyniąc z nas kastratów. Jakże smutnym wydałoby się słońcu, że nie każdego zbrzydziła po tych lekturach zgniła nieskończoność chrześcijaństwa. Czy, gdyby o tym wiedziało, zniosłoby choć jednego chrześcijanina pod swymi promieniami?
Dusza Hiszpanii z własnej woli weszła w rytm katolicyzmu. Czy bała się pozostać twarzą w twarz ze słońcem? Bała się ukryć w słońcu?
Włosi zbudowali swe kościoły z lęku, że zbyt wiele światła uczyni ich płytkimi. Czyż chrześcijaństwo nie stało się dla nich grobowcem, w którym można skryć się przed niebem, przed ziemskim niebem, szczęśliwie wolnym od Boga? Bo przecież ono istnieje, jest błękit, który nie zabija, który człowiek może nazbyt ukochać. To przed nim bicz chrześcijański uchronił ludy Południa. W zamian darując im lep iluzji — tyleż pustych, co niebezpiecznych; podniecając ich wyobraźnię wizją wiecznych wiosen, żywiąc ich andronami o niewidzialnych rajach.
Gdyby nie chrześcijaństwo, ludy śródziemnomorskie skazane byłyby na szczęście. Dlaczego nie mogły znieść tego wyroku? Przez dwa tysiące lat ich oczy były bezużyteczne. W samym środku wspaniałego świata żyli jak ślepcy, bo Chrystus ofiarował im to, co niewidzialne. Żadnej róży, tylko kolce, żadnej radości, tylko żale. Cały świat zmysłowy zamienił się w esencję bólu, a błąd
ta wonna bezowocność — w grzech. Uroki zaś przekształciły się w wyrzuty sumienia. Wszystko stało się moralne. Nie zostało nawet odrobiny miejsca na zachwyt bezużytecznością istnienia.
...Nic więc dziwnego, że drewno krzyża spróchniało, a sławetne gwoździe pokryły się rdzą wśród powszechnej obojętności.
Częściej kosztowałem owoców śmierci niż owoców życia. Nie wyciągałem ku nim chciwych dłoni, nie wyciskałem ich soku z gorączkową niecierpliwością. One wzrastały we mnie, rozkoszne było ich dojrzewanie w ogrodach mojej krwi. Śniłem o zapomnieniu w zmiennych królestwach duszy, wyobrażałem sobie spokojne morza nie-bycia i pokoju — i budziłem się w strugach wody, zlany potem ze strachu.
Zapewne ziemia, z której mnie ulepiono, wydaje żałobny plon.
Ledwie chcę się wykluć, a już, w wiośnie mego życia, odkrywam śmierć. Płomienny nieskończonością, pełen nadziei, wychodzę na słońce
a śmierć zasnuwa cieniem łagodność promieni. W nocy zaś wiruje wokół mnie jak muzyka, a ja umieram od jej majestatu.
Ja sam nie jestem nigdzie; poprzez nią—jestem wszędzie. Ona żywi się mną, a ja nią. Nigdy nie chciałem żyć, nie chcąc jednocześnie umrzeć. Zycie czy śmierć — w czym jestem bardziej zapamiętały?
Pragnienie by zniknąć — bo wszystko znika
tak jadowicie zatruło mój głód bycia, że w samym środku iskrzenia czasu gasł mój oddech, a zmierzch natury przysłaniał mnie nieskończonością cieni. A ponieważ widziałem wszystek czas na raz, miałem nadzieję wszystko °d czasu uwolnić.
Ubóstwiać ludzi tak, by ich uczynić wiecznymi, nadmiarem miłości wynieść ich ponad naturalną śmierć — jedynie to wydawało mi się zadaniem godnym wysiłku. Nie potrafiłem kochać niczego, nie nienawidząc tego zarazem, gdyż cały żar mojej duszy nie potrafił tego obronić przed nieuchronnym unicestwieniem. Chciałem jednego: żeby wszystko było. Tak więc wszystko istniało tylko w ulotności mojej gorączki. Świat mi umykał, bo go nie było. Przełknięte łzy nie zastygały w ukryciu dlatego, że ten tu świat jest tak nędzny; umierały we mnie, rozczarowane bezowocnością ekstazy. Dlaczego „bramy raju” są w każdej chwili gdzie indziej? Czyżbym zbyt mało miał w sobie wieczności?
Trzeba okazać światu wielkoduszność: wytracić, roztrwonić się dla niego. Świat nie jest nigdzie. Oddycha tylko dzięki naszej rozrzutności. Nawet kwiaty nie byłyby kwiatami bez naszego uśmiechu. Gdy poskąpimy darów — natura karleje i staje się ideą; gdy przytłumimy nasze zmysły, drzewa przestają pączkować. Dusza podtrzymuje pozory, o które rzeczywistość jest zazdrosna. Bowiem świat jest zewnętrzną modalnością naszego osamotnienia.
Uwielbienie nadało Bogu boskość. Ono sprawia, że krajobrazy stają się cieniami absolutu. Emanacje przeżyć czynią niebo bledszym od ziemi; uroki istnienia poją się melodiami duszy, na dnie wąwozów słychać muzykę sfer.
W swym życiu służyłem wielu panom, każdą chwilę zakląłem w obraz. Gdyby rzeczy, które odeszły, wiedziały, jak je kochałem, znalazłyby jakąś duszę, by mnie pocieszyć. Nic, co należy do tego świata, nie zostawiło mnie obojętnym i niczego nie oczerniałem. Ja także, gorliwy i rozgorączkowany, ześlizgiwałem się w jego pustkę. Pieśń ziemi, jej wołanie przenikały aż do myśli, w których jej już dawno nie ma. Byłem jak apostoł, wraz z Jezusem pochowany w Bogu, lecz wystarczyło znaczące spojrzenie nieznanej kobiety, bym zaciągał się z powrotem na statek czasu. Będąc bliski zaparcia się wiary, zbierałem kwiaty, a moje serce, odłączając się ode mnie, rozkoszowało się już niewidzialnymi miłosnymi uściskami. Mym panem był Ojciec, a może i Syn, był Diabeł i Czas, Wieczność i inne zatracenia. Fanatycznie posłuszny, niewolnik bezużyteczności, poddany bożyszczom padałem na kolana przed różnymi obliczami świata. A ponieważ moje dzieje są odliczaniem świątyń, w których przyklękałem na chwilę, więc zostawiłem swój ślad w ich zgliszczach i zachowałem tylko duszę — ruinę dawnych nasyceń.
Dlaczego serce nie zdoła zbawić świata? Dlaczego nie układa rzeczy w wonnej niezmienności?
Wspominam słowa, jakie rzekł do mnie jeden z przyjaciół — było to gdzieś u stóp Karpat, nie pomnę już w jakim miejscu — „Jesteś nieszczęśliwy, bo życie nie jest wieczne”.
Nagle świat rozpala się w twoich oczach. Ich błyski to światła zorzy. Żar duszy pochłania niebo. Jakim cudem twoje, ja” rozgrzewa się w lodowatej przestrzeni? Jak zdołałeś wlać tyle duszy w czas podobny do każdego innego?
Rozszerzyłeś swoje granice do całości, przystrojony w jej ciężkie insygnia. Nic nie może cię uwięzić w świecie, który nie jest wykuty z jednej bryły.
Byłeś sam i sam pozostaniesz. Na zawsze. Twoje zmysły niczego nie rozumieją, niedostępna im jest radość materii ani łagodne brzegi zdrowia. Twoja miłość zastała zapisana czarnymi literami na tabliczkach losu: żadna śmiertelna kobieta nie sprawi, byś zapomniał o nieskończoności.
Rozkoszuj się więc złośliwością fortuny i przeciwnościami losu; bądź nieprzejednany, gdy pleni się robactwo. Żaden klucz nie otworzy ci wrót raju. Niedola jest westalką, która strzeże wiecznego ognia twojego nieszczęścia. W tych pierwotnych płomieniach szukaj swego grobu, żywcem się w nich pochowaj, bo nawet najgorsze szalbierstwo nie pozwoli ci kroczyć obok swego przeznaczenia. A miłość jeszcze głębiej cię w nim zanurzy, miłość — ta najstraszliwsza spośród rzeczy nieuchronnych.
Nie jest łatwo znaleźć się ponad sobą samym. Gorzej jeszcze: ponad światem. Dlaczego nie jestem portem, do którego mógłby przybić statek mojego „ja”? Lecz jestem czymś więcej niż świat, a świat nie jest niczym!
Przeczytałem pismo człowieka. Włóczyłem się między stronami, kartkowałem idee. Wiem, dokąd doszła ludzkość, jak daleko zawiodła ich pokusa umysłu. Niektórzy cierpieli, by stworzyć formuły, inni — by wydać na świat herosów lub by nudę skrystalizować w postać wiary. Wszyscy roztrwonili swe bogactwa, bo bali się widma pustki. A gdy już przestali w cokolwiek wierzyć, gdy im zabrakło żywotności podtrzymującej iskrę płodnych oszustw, oddali się rozkoszom dekadencji, tęsknotom wyczerpanego umysłu.
Oto czego się nauczyłem, gdy straszliwa ciekawość wciągała mnie w meandry losów: tylko w martwych wodach odbijają się zwłoki myśli. Wszystko, co wiem, zawdzięczam szałom niewiedzy. Gdy znika to, czego się nauczyłem, gdy staję nagi przed nagim światem, wtedy naprawdę zaczynam rozumieć.
Byłem kompanem sceptyków z Aten, rzymskich szaleńców, hiszpańskich świętych, myślicieli północy i angielskich poetów pogrążonych w mglistej żarliwości —ja, rozpustnik pełen bezużytecznych namiętności; występny gorliwiec, któremu odmówiona została łaska natchnień.
...A potem powróciłem i odnalazłem siebie. Na nowo podjąłem drogę, już bez nich, w poszukiwaniu własnej niewiedzy. Po przejściu historii dookoła, człowiek wpada głucho w swoje własne wnętrze. Wypełnił pracę myśli i teraz on, bardziej jeszcze samotny niż przedtem, uśmiecha się niewinnie do wirtualności.
To nie ziemskie dokonania stawiają cię na drodze wiodącej ku spełnieniu. Staw czoło chwili, nie lękaj się zmęczenia — to nie ludzie wprowadzą cię w tajemnice, które spoczywają w twojej niewiedzy. Bowiem to w niej ukrył się świat. Słuchaj jej w milczeniu, a wszystko pojmiesz. Nie istnieje ani prawda ani błąd, nie ma przedmiotu ani przywidzenia. Spróbuj usłyszeć świat, który tli się gdzieś w tobie, i nie pragnie się ukazać. Wszystko przebywa w tobie, nie brak tam miejsca na całe kontynenty myśli.
Nic nas nie poprzedza, nic z nami nie graniczy, nic po nas nie następuje. Osamotnienie jednego stworzenia jest osamotnieniem wszystkich. Byt ludzki to absolutne „nigdy”.
Któż może być na tyle pozbawionym dumy, by ścierpieć, że cokolwiek poza nim istnieje? Czy miałbyś siłę przystać na tę myśl, że kiedy cię jeszcze nie było, już rozbrzmiewały pieśni, że kiedy ciebie nie będzie, trwać będzie poezja nocy?
Skoro w ruinie czasu, w cudzie obecności nie widzę, jak powstaje i rozpada się żywy świat
jak fakt, że byłem, że jestem, mógłby budzić choć cień zdziwienia.
Wczoraj, dziś, jutro — pojęcia dobre dla lokai. Chodziłem po ludzkich ścieżkach i nie spotkałem nikogo. Tylko służących i pomy- waczki.
Posłuchajcie jakimi słowami mówią o swoich przyszłych uściskach i omdleniach — doprawdy budujące!
Miłość ogromnieje w żarze banalności, maleje zaś, gdy budzi się intelekt. Ekstatyczna głupota łatwo się rozplenia, gdy nie natrafia na żadną przeszkodę na gładkiej powierzchni m°zgu. „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się” przykazanie dla świata sługusów, oddających S]Q chętnie horyzontalnym namiętnościom, nie znających rozkoszy bez negliżu.
niedorzecznością. Tak działa urok Paryża: nieuleczalne bóle duszy koi swoim pięknem, próżnię, którą zostawia w nas czas, w jakim żyjemy, zapełnia nieuchwytnym czarodziejstwem. To miasto cię rozumie. Opatruje twoje rany. Myślisz, że jesteś stracony, a w nim się odnajdujesz. Nikogo już nie potrzebujesz —jest przecież Paryż. Zastępuje ci kochankę, chwyta cię za serce. Tak więc, co za dziwna aberracja, ludzie kochają się tu bardziej niż gdziekolwiek. Tak bardzo jestem częścią tego miasta, że opuszczając go, oddzielę się sam od siebie.
Nigdy niebo nie zdało mi się tak dalekie jak wtedy, gdy patrzyłem na nie z głębi paryskich uliczek, w ogarniających mnie ciemnościach. Lecz oglądane z szerokich bulwarów rozpościerało się nagle tuż ponad miastem i w nieskończoność przedłużało nudę drzemiącą na zadumanych dachach.
Tego wspomnienia nic mi nie może odebrać, choćbym musiał przeżyć raz jeszcze wszystkie
# nieba wznoszące się nad Śródziemnymi Morzami, wszystkie ożywcze mżawki, w których skąpały się ziemie Bretonii. A gdy chcę opisać jego czar, wpadam w siebie i sam dla siebie tak je określam: niemożność bycia niebieskim. Prześwity lazuru, pomiędzy delikatnie postrzępionymi chmurami, nigdzie się nie stykają — nie mogą więc złożyć się na całe niebo, poszukują się bez szans na spotkanie. Rozproszone promienie przebijają skłębioną parę, by lec leniwie na szachownicy przestrzeni. Szarobiały Paryż zaciera kontury: niebo jest gdzie indziej. Nad Paryżem go nie ma. Tak długo na nie czekając, znikamy w błyszczącej mżawce, zapominamy o naszym niespełnionym pragnieniu błękitu. Zapodziewamy się w kapryśnej gamie szarości pozornego sklepienia, tylko mgliście myśląc o tym, co jest ponad nim, nie wiedząc już, czy tego ponad pragniemy, czy nie. Holenderskie niebo Paryża...
Zgadzałem się z nim zawsze jak z nikim innym. Obserwowałem, jak jest niestałe — każdy z jego kształtów wyrażał jakiś mój niepokój. Zmienia się z godziny na godzinę, formuje się i rozpada, wznosząc się i opadając —jak pełen zwątpienia demon czarnych chmur i pięknej pogody. A ja, tak często opuszczony, gdy zmierzch ludzi zapadał nad miastem, jakże miałbym wydostać się z tego przygniatającego „nigdzie” miłości, gdyby bliskość paryskiego nieba nie była mi pociechą? Ono jest rozkwitającą jesienią, jest wiosennym schyłkiem. Pod każdym innym niebem nosimy je w sobie.
...A kiedy znużeni tym zmierzchem w środku dnia, odchodzimy na południe w poszukiwaniu wiosny, tamtejszy błękit szybko okazuje się szczęściem zatrutym przez nadmiar. Zrozpaczeni niewolnicy dni podobnych do siebie, nadmiaru lazuru, niepokalanego nasycenia — kontemplujemy źródło swej pociechy z nienawiścią i bólem. Gdzie się ukryć, gdy niebo jest wszędzie, gdy wszędzie dociera bezlitosne słońce i bez ustanku powtarza się przeklęta wspaniałość? Gdy serce topi się w tej niebieskości, a myśl kurczy się wobec naiwności światła — wtedy trucizna nudy koi ból zadany przez bezlitosne pragnienie i drąży łożyska myśli pośród posępnej pustyni.
...A potem wracamy w zgniliznę Bałkanów, gdzie ziemia jest równie podła jak ludzie, którzy ją zamieszkują. Mija tam nasze upojenie woniami, giną gdzieś koronkowe idee, znikają sny zrodzone w cieniu katedr. Napawamy się smrodem gnoju, w którym tarzają się ludzkie wraki, zapominamy
o jasnej lekkości umysłu.
Pod tym niebem nie ma nikogo — ono się zagubiło, a ludzie wraz z nim. Dlaczego stworzenia
o podkrążonych oczach, od urodzenia pokryte zmarszczkami, postarzone nicością, wyczerpane wrodzoną niemocą — zatrzymały się właśnie tu: na brzegach Dunaju, w cieniu Karpat? Suną wszystkie ku niegościnnym Czarnym Morzom, które wyrzucają je na plaże, bezlitośnie odmawiając im łaski utopienia. Mając za sobą tyle podróży po całym świecie, jak można przyzwyczaić się do życia wśród tych nędzników? Tam natura rozkwita na trupach, wiosna uśmiecha się pośród rozpaczy. Czarna ziemia, na której nie ma żadnych śladów chwały, wlewa się w twe żyły. I krew czernieje. I wznosisz oczy ku niebu. I niebo staje się piekłem.
Przeklęty zakątku świata, czas szyderczo wyśmiewa się z twej niesławy, a twoje nieszczęścia nie zmiękczyły nawet wrażliwego serca, spragnionego cmentarnych uroków. Na Bałkanach ma się wrażenie, że świat jest zapyziałym przedmieściem, zamieszkanym przez brudnych straganiarzy i łatwo sięgających po nóż rzezimieszków.
Ich mieszkańcy, przy całym swoim zamiłowaniu do brudu, przy tej radości, jaką znajdują w tarzaniu się w gnoju przy radosnym dźwięku trąb śmierci, nie stworzyli sobie nawet żadnego lubieżnego boga. Cóż za gwiazda chorobliwie spragniona przedmieść mogłaby tu upaść? Między te hałaśliwe robaki tańczące chwiejny taniec trędowatych!
Tutaj żaden prawdziwy bunt nie nabierze niebiańskich rumieńców. Tu nadzieje rdzewieją, a namiętności wietrzeją. Nieszczęście przysłania wszystko swym ogromem.
W bezładzie i w gorączce pełnej goryczy, Przebiegając krańce świata, których nie przewidział żaden plan Stworzenia, o których sam Bóg nic nie wie, a których unikają nawet diabły, myśl spowita w żałobę, na wspomnienie innych przestrzeni, wznosi szafoty nadziei. A to, co w sercach najlepsze, na tych szubienicach wiesza swe marzenia.
Jaki cud sprawia, że właśnie w ciele, które składa się z wszelkich przypadków materii, wciąż kiełkuje coś, co zaprzecza nieodpartym zdarzeniom codzienności? Nagłe olśnienia, przekraczając to, co wyobrażalne, wyrzucają nas poza życie. Ale że można być konsekwentnym, że można pozostać tam, w entym niebie — tak trudno mi to pojąć, że chyba prędzej zrozumiem zatwardziałego pijaka niż nałogowego odkupiciela. Czytanie Buddy lub innego wyzyskiwacza wzniosłości, budzi już tylko jedno pragnienie: jak najszybciej wziąć coś na wzmocnienie.
Czyżby prorocy sami dla siebie nie mieli litości? Nie niepokoi ich ten obłąkańczy pęd ku górze, bez możliwości odwrotu? Wzniosłość jest mdła i pozbawiona smaku, podczas gdy zapachy niedoskonałości zwodzą umysł, sugerując mu upadek. Monotonia nieustającego objawienia czyni z religii nużące zajęcie. Ziema zyskuje na tym, że nie ma systemu. Stąpając po niej, wiemy z pewnością, że nigdzie nie rzucimy kotwicy .— ona jest bowiem jeszcze mniej gościnna niż morze. Filozofowie, mistrzowie myślenia, dobroczyńcy, wszyscy specjaliści od stałości i wiary, wzgardzili nią i odeszli gdzie indziej. Wiedzieli, że ziemia oznacza prawo do zdarzeń; i cóż poczęliby w jej urojonym raju, skoro zrezygnowali z kaprysów przypadku?
Włóczę swoje kości po ziemi i na ziemi już pozostanę. Bo dokąd miałbym iść? Gdzie odważniej i bardziej otwarcie zaspakajać swoje namiętności? Człowiek żyje otoczony radosnymi kretynami, pobłażliwym uśmiechem zbywa ich ułomność i tłumiąc w sobie tęsknotę za dalą, gardząc kobietą, z którą żyje, wytwarza iluzje. Próżne poruszenia jałowego lądu.
Szatan, by zawrócić Buddę z drogi ku doskonałości, wysyła do niego biegłe w miłości tancerki, które odprawiają trzydzieści dwa magiczne rytuały pożądania. Bez skutku. A więc kolejne sześćdziesiąt cztery. Znów na próżno. Błogosławiony pozostaje posągiem bez skazy, podczas gdy zapas zaklęć wyczerpuje się.
Ten, który wiedział tak dużo — przede wszystkim o nicości ciała — odmawiał sobie tego jednego błędu, który mógłby potwierdzić jego doktrynę. Pożądanie może zwyciężyć ziemię na niej samej. Zabić je, to popełnić morderstwo bez ofiary.
Obojętność boskiego księcia szarpiąca się w jego śmiertelnym ciele — jakiż to symbol zespolenia wieczności z nicością! Gdyby Budda uległ swoim kusicielkom, malowniczość tej dwuznaczności w doskonałym obrazie jego egzystencji uczyniłaby z niej jedyny w swoim rodzaju wzór do naśladowania. Nieskuteczność kuszenia ośmiesza wszystkich mistyków, którzy odmawiają zdradzić Nic z Życiem — również niczym, lecz bardziej soczystym.
Muzyka wyparła religię, lecz zachowała wzniosłość abstrakcji i monotonii. Muzycy? Są zmysłowi we wzniosłości.
Niechby niebo rozgorzało, aż jęzory ognia zaczęłyby lizać ludzkie czaszki. Żadnej ciszy sklepień, żadnych łagodnych oczarowań, żadnych wyblakłych uśmiechów w świetle księżyca. Tylko burza oszalałych gwiazd zaszczepiona w tragicznych figurach myślenia!
Czemu nic się nie dzieje, kiedy miotasz po wysokościach swoje pioruny i błyskawice? Widzisz liście nieruchomo drżące w parkowych alejach. A twoje gałęzie trzeszczały w pożarze gwiazd! Ile nieb — czy ile niebios — pogrzebałeś w sobie, aby tylu upadłych bogów, archeologów cmentarnych, błagało o światło i o anioły, których krwawe skrzydła szumią jak echo duszy?
Nie będę rozmyślał nad przeszłością, w której leżą obalone bożki i wybrakowane Jezusy. Po co budzić płaczliwego upiora nocy rozjaśnionych czuwaniem? Brak mi łez, by je wylewać nad krzyżami i wzgórzami, nie interesują mnie przelotne zmartwychwstania. Przeciwnie, chcę pomóc narodzić się muzyce w nawałnicach świata i dodać śpiew mej krwi do szalejącego kataklizmu przestrzeni. Po co powściągać puls gotowy na bicie bębnów, po co wstrzymywać ciało chciwe ogromu i pieśni?
Chcę śnić o ziemi nie nad martwą wodą, lecz na kamieniach, o które rozbijają się morskie bałwany.
Śmiałość naszego umysłu obraca w gruzy istnienie. Lecz jakże delikatnie później stąpamy po jego szczątkach. Jakże rozczulamy się — by ukarać własną zuchwałość i bezwstydne poszukiwanie prawdy — nad okruchami tego istnienia pożartego przez chciwy umysł.
Cóż jest wspanialszego niż unosząca się ponad wszystkim dumna myśl, co jakiś czas zniżająca S1ę w locie pomiędzy rzeczy, w niegodziwym natchnieniu. Każdy odważny umysł jest bezlitosny i cyniczny, zawsze wątpi i zawsze szydzi. Wznosimy się do lotu dzięki wszechobecnej żółci, która zamazuje nam widok, napełnia swą goryczą wygląd świata, by delektować się jego agonią i odzierać go z próżnych urzeczeń. Poznanie okazuje się zamiarem i działaniem, zrodzonym we wściekłości hieny-filozofantki, w szałach przemądrzałego szakala. Nagle zatrzymujesz się w locie i ze złożonymi skrzydłami rzucasz się w dół, by zagłębić swe pazury w realnym, nad którym krążyłeś. Umysł jest orłem i wężem, ma szpony jednego, a jad drugiego. By zbadać jego głębię, trzeba zobaczyć, ile ran zostawia na rzeczach. W akcie poznania ujawniają się instynkty drapieżnika. Chcesz wszystkim rządzić i wszystko posiadać, a to, co do ciebie nie należy, obracasz w pył. Cóż mogłoby ci umknąć, skoro twoje pragnienie nieskończoności przebija sklepienia, a twoja duma kładzie się tęczą na ruinach idei?
Gdy już zrównasz z ziemią istnienie i jego przejawy, twoja zarozumiałość miarkuje się i rozściela żale na pustyniach powstałych pod twoimi stopami. Zaczynasz być wtedy ludzki wobec rzeczy już martwych, a żółć zmienia się w balsam. Poznanie zabarwia rzeczywistość krwią. Pycha rozumu rozciąga się nad nim jak mordercze niebo. Lecz do iluż czułości jesteśmy zdolni, kiedy powróciwszy z naszych awanturniczych wypraw zwracamy się z pokorą ku ogrodowi pozorów, zoranemu przez nasze pragnienie prawdy! Czyż nie przytulamy do serca istnień ugodzonych strzałami umysłu, które zwracamy przeciwko sobie samym? Jednamy się ze światem i broczymy krwią. Ale w naszym cierpieniu jest radość tak szczodra, że pod swymi niewidzialnymi skrzydłami chroni wszystkie ofiary naszych morderczych przebudzeń. Na zakończenie diabelskich eskapad umysłu przeobrażamy się i swą wielkodusznością chcemy odkupić gwałt na nietrwałych wdziękach, bez których nie da się żyć.
Z jaką radością ci, którzy boleją nad ludzką niedoskonałością, których przygnębia bezcelowy upływ godzin, zawierzą rozbłyskom nadającym rzeczom żywą treść. Dla duszy udręczonej pustką świata żądza zemsty będzie zdrową i wzmacniającą pożywką, będzie istotą każdej chwili, uniesieniem, które płodzi sens ponad ogólnym bezsensem. Religie, przez swoją nienawiść do wszystkiego, co szlachetne — do honoru i namiętności — zaszczepiły gnuśność w ludzkich duszach, zakazały im szałów i zrywów. Najmocniej jednak uderzyły w potrzebę człowieka do bycia sobą w akcie zemsty. Co za zboczenie — wybaczać swemu wrogowi, nadstawiać na jego razy i plwocinę kolejne policzki, które wynajduje żałosna obyczajność — podczas gdy instynkt podpowiada, by go raczej zgnieść jak wstrętnego robaka! Człowiek jest człowiekiem właśnie przez nietolerancję. Ktoś wyrządził ci krzywdę? Pielęgnuj w sobie nienawiść, podsycaj cichą urazę, rozgrzewaj żółć w swoich żyłach. A jeśli czasem poczujesz jak ogarnia cię spokój nocy, nie pozwól sobie na łagodne ukojenie w rozmyślaniach
smagaj bezlitośnie swe rozmiękłe ciało, sącz truciznę w ciało wroga. Inaczej po co byłoby przedłużać takie życie — banalne i mdłe?
Wrogów znajdziesz wszędzie. Myśl o zemście podtrzymuje niegasnący zapał i nieograniczone pragnienie, i bardziej niż jakakolwiek rozkosz
dogadzając twemu wiekowi i twym dążeniom
czyni cię obecnym w świecie. Inaczej ku czemu ty, młody, niegodziwy, chciwy bogactw i rebelii, skierowałbyś porywy swej nienawiści i swój powściągany gniew?
Okrucieństwo i zuchwałość wojowniczych plemion nie wynikały z żądzy zdobyczy — to monotonia dni budziła w nich odrazę, brakowało im czegoś do pełni szczęścia. Ich żądza krwi bierze się z tego, co nieskończone w nudzie, z tego, co nie do zniesienia w czasie pokoju. To samo dotyczy jednostki: jak można przyzwyczaić się do obumierania w obojętnym ziewaniu, w śmiechu wartych rozkoszach?
Na nic mi słodycz, na nic mi inne światy, ku którym prowadzi mnie odarta z twórczej rozpaczy religia. Na nic mi spokój, który ona ofiarowuje. Już nie umiem się porozumieć ze sobą ani z innymi ludźmi, ani z rzeczami. Ani z Bogiem — z nim przede wszystkim. Miałbym z tępym uwielbieniem skulić się w jego zimnych ramionach? Nie, nie zamierzam mościć się tam jak jakiś stary bigot. Lepszy wypoczynek dają mi ciernie tego świata, a w chwilach gniewu sam staję się cierniem w ciele Stwórcy i w ciałach jego stworzeń.
Lubię krwawą przeszłość Anglii, lubię piractwo w jej obyczajach i w literaturze, patetyczny liryzm morderstw i gwałtów. Czy istnieje w jakimkolwiek innym narodzie poezja równie przepojona krwią? Poezja, której źródła byłyby tak samo dzikie, równie bosko niemoralne, dumnie przestępcze? Lecz jak żałosny okazał się koniec tego ludu — w ławach parlamentu. Gdzież są niegdysiejsi korsarze, którzy włóczyli po morzach swoją żądzę napadów, grabieży i odkryć?
Epoki chwały narodów to te, które ukształtowały się w przygodach i włóczęgach tęsknych wygnańców, to epoki, w których nienawiść, zemsta i honor otwierają serca na nowe horyzonty, a podboje są nadrzędnym celem ich egzystencji. Anglicy od czasu, gdy przestali być okrutni, a spokój stał im się milszy od ryzyka, zadowolenie od waleczności, funty od upojenia, bezpowrotnie i bezwstydnie pogrążyli się w upadku. Giełda i akcje, demokracja i agonia. Rozsądek zapanował nad ich życiem, ten rozsądek, który podcina skrzydła narodom i jednostkom. Lud ustabilizowany to lud zgubiony — tak samo jak człowiek ustatkowany. Łotry, przestępcy i niedoszli wisielcy budują imperia, a parlamenty, zasady i ideologie nimi rządzą — i rujnują je.
Nieumiarkowanie Napoleona jest dla zdrowego rozsądku szokujące. Pod jego rządami Francja cierpiała na „brak rozumu”. Ale krajjesf tylko dzięki przygodzie. Niegdyś, w epoce gdy Francuzi chętnie umierali dla miłości i sławy, jeden paryski bon mot wart był więcej niż ultimatum. O losach świata decydowały salony, za inteligencją czerwieniły się płomienie, a styl narzucał społeczeństwu coraz silniejsze pragnienie władzy. Wiek oświecenia w ozdobnych tkaninach i przenikliwych myślach wyraził zbędne ograniczenia siły i uczone rozczarowania władzy.
Naród gaśnie, gdy zaczyna zachowywać i kiedy poprzez nudę i spleen przebija już tylko znużenie brawurą i chwałą. Pragnienie wielkości i bezużyteczności jest dla ludzkości najwyższym uzasadnieniem wszelkich działań. Zdrowy rozsądek to śmierć.
Synu nieszczęsnego narodu, jak mógłbyś ukarać ulubieńca przeznaczenia, jak miałbyś go podejść? Świat nie troszczy się o ludy żyjące u stóp Karpat, gdzie słońce nurza się w prostactwie i gnoju. U tych bram Wschodu żadne ideały nie kiełkują w grobowej wesołości niewolników czasu. A raz obudzony — umierasz z nudy. Brutalna pustka twej bolesnej ojczyzny, z trudem łapiąca oddech w duszach swoich dzieci, goni cię od knajpy do burdelu, aż zapominasz w prowincjonalnych upojeniach odwieczną gorycz twego kraju, miejsca zapisane w tradycji i w wielkich dziejach twego serca. Upijasz się więc na umór i wymiotujesz przekleństwami, by nie uklęknąć i nie zacząć się modlić.
Rozczarowany tymi nie-ludźmi, zdradzasz swą rodzimą pustynię z owocowymi gajami i polanami. Wołoszczyzna zagubiona w dalekich głębiach lasów wymknęła się najazdom; ty w dalekich głębiach lasów wymknij się jej.
Tak widocznie miało być, że nam, potomkom ludów Dacji i innych plemion niejasnego pochodzenia, nie uda się pomyślnie posiać żadnej myśli, a krople naszej krwi dołączać będą do łańcucha nieszczęść, który zostawił nam w spadku nasz ród zwyciężonych. Nam, pasterzom wydartym jakiejś gwieździe zachodu, skazanym na poniżenie, pozostają tylko westchnienia i przekleństwa.
Wrodzone poddaństwo u zbyt doświadczonych przez los ludów gasi wszelki płomień chwały. Nie znają dumy. Obca jest im nawet zarozumiałość
tym stróżom stad, lecz nie ideałów.
Nawet gdybym był naiwny jak anioł i ufny jak dziecko, i tak nie byłbym wiernym potomkiem mego rodu. Wyczucie miałem od początku, a w krainach, w których tchnie duch, tylko wyrobiłem sobie smak: moja duma cierpi, gdy muszę patrzeć, jak ten poddańczy lud szydzi ze swego przeznaczenia. Oni nigdy nie dobiją do brzegu. Dolą tego narodu są przeciwności losu.
Dość już mam wymyślać powołań, którym on zaprzecza swoim życiem. Jego istnienie obraża wszystko to, co potrafi się wznieść ponad własne niepowodzenia. Najmniejsza nadzieja byłaby tu szaleństwem. A proroctwa tylko ćwiczeniem cynizmu.
pomyśleć, że przez swą małostkowość pasami skrępował swoje serce, a czas spętał, by uniemożliwić mu skoki w przyszłość.
Jaki więc jest ten lud? — pyta rozgorączkowany umysł — nie słychać go wśród zgiełku dziejów świata...
Słychać go w mojej rozpaczy.
Jego powykręcane przeznaczenie — kto je wyprostuje? Nawet niebo wykrzywia się znie- smaczone gnuśnością Wołoszczyzny. Z pogardą rzuca pomiędzy jej mieszkańców dary, o które błagają. I zwalnia ich z wszelkich obowiązków.
Gdzie zwrócić oczy, z czego być dumnym?
Naród wyrobników, nieogarniony w swoich nieszczęściach, stworzony, by pogłębiać smutek tych, którym smutek pisany jest od urodzenia... W zmęczonej, zmierzchającej świadomości krain gnijących od chwały, które nie potrzebują już przyszłości, ta wołoska bylejakość do nieskończonych ciemności ich dusz dodaje swój głęboki cień. Jeszcze tylko w ten sposób ów lud pasterzy żyje jakoś w myślach, które krążą wokół Niniw minionych i obecnych.
Inaczej czemu służyłyby ich odwieczne pasterskie laski w czarnej magii jesieni umysłu?
...Was, moi przodkowie, którzy wypłakiwaliście życie na swych fujarkach, już we mnie nie ma. Wasze pieśni nie budzą echa tęsknoty w wygnańcu, który pogrążył się w rozkoszach krain lepiej obdarzonych przez los. Choć niedaleki od was — zgasnę sam. A moje kości nie powiedzą wam, gdzie zginął honor mego szpiku i wątłe światełko mego mózgu.
Gdybym dowodził armią, poprowadziłbym jąna śmierć bez żadnych kłamstw: bez ojczyzny, bez ideałów, bez fałszywych obietnic zapłaty, doczesnej czy wiecznej. Powiedziałbym im wszystko, tak o życiu, jak i o śmierci. Uczciwie zagrzewać do walki można tylko w imię nieistnienia — gdy jakaś rzecz istnieje, poświęcenie, choćby najmniejsze, jest nieodwracalnym błędem.
Śmierć, tak jak i życie, jest urojeniem. Umrzeć można, tylko jeśli się wie, że żadne z nich nie zna zysku ani straty.
Byli jednak, mimo wszystko, wielcy dowódcy, którym niewiele brakowało, by się nie mylić...
Trudno lubić Marka Aureliusza; trudno też go nie lubić. W nocy pod namiotem pisać o śmierci
marności, wśród szczęku broni mierzyć zniko- mość świata! Jako człowiek-paradoks nie jest on mniej dziwny od Nerona czy Kaliguli. Ale jakże wielki byłby ten cesarz-filozof, gdyby nie poszedł
do szkoły stoików, gdyby nie przykroił swojej wrażliwości na miarę ich trzeciorzędnych nauk. Wszystko, co jest u niego doktryną, jest mierne. Pojęcie materii i żywiołów, wyrzeczenie jako zasada — nie interesują dziś nikogo. System to śmierć filozofów, afortiori cesarzy.
Tylko to jest nadal żywe i inspirujące w jego rozmyślaniach, co dotyczy jego samotności. Pan największego na świecie mocarstwa nie ma się na kim oprzeć, dzierżyciel największej władzy rządzi tylko pojęciem własnej śmierci. Marek Aureliusz to wcielenie wszelkich dziwactw dekadencji, czaru, jakim emanują zmierzchy kultur.
Cała ziemia do niego należy, a on nie może znaleźć innej przystani niż przeciętność! Gdyby zamiast przymierzać tę niezgrabną doktrynę, podążył po prostu za greckimi tragikami, na jakież wyżyny wspiąłby się ludzki umysł! Przeszkadza nam powściągliwość, którą narzucił mu stoicyzm. Gdyby nie zesztywniał w gorsecie lekcji swoich mistrzów, ileż w jego rozmyślania wmieszałoby się rozpaczy z pola walki! Tymczasem on jej zaprzecza — powodowany źle pojętą dobrą wolą.
Marek Aureliusz nie uświadamiał sobie nicości jako wojownik. Jaką dziwną utraciliśmy poezję! Płaska mądrość uchroniła ją przed sprzecznościami, które nadają życiu tajemny urok. Za dużo akceptacji u tego rzymskiego cesarza, za dużo rezygnacji, za bardzo wstydził się doprowadzać myśli do skrajności. I wreszcie za dużo obowiązku. Trzeba by zobaczyć go na czele legionów, które prowadził ku zwycięstwom, pełnego tyleż pogardy, co żądzy podboju. Żyjemy tak naprawdę dopiero wtedy, gdy wystawiamy nasze namiętności na próbę ich przeciwieństw. Brać lekarstwo, dopiero gdy zażyje się truciznę, i odwrotnie. A wspinając się pod górę, jednocześnie być w analogicznym miejscu schodzenia w dół. W ten sposób nie umknie nam żadna możliwość bycia.
Na wszystkie nasze pytania Nuda odpowiada zawsze tak samo: świat jest już odkryty.
A więc postanawiamy zrobić wszystko przeciwko temu.
Nowe istnieje tylko w nas. Nie w rzeczach, nie w bytach. Realne jest feerią pozorów, które czarują nas tak długo, jak długo nasza pieśń współbrzmi z rytmem ich tańca. Bez naszego współudziału zrywa się kurtyna powiewająca nad spektaklem zwanym życiem, a z mgły iluzji, która przysłaniała nam widok, zostają tylko pierzaste strzępy, będące zaledwie cieniem urojonego realnego.
To właśnie nuda rozrywa tę zasłonę. Czy nasz śpiew będzie wystarczająco głośny, by nadal spowijać w nią fikcyjny świat, istniejący tylko w rozżarzeniu naszej wyobraźni?
Wszystko, co nas otacza, jest ozdobną dekoracją, wytworem naszej wewnętrznej muzyki.
Poza tym światem nie czai się żaden inny świat, a nic nie ukrywa niczego. Możemy wciąż przekopywać ziemię w poszukiwaniu skarbów
ale bezskutecznie: złoto rozproszone jest w umyśle, ale umysł bynajmniej nie jest ze złota. Po cóż trwonić życie w bezużytecznych archeologiach? Nie ma żadnych pozostałości. Kto miałby je zostawić? „Nic” nie zostawia żadnych plam na niczym. Czyje kroki miałyby ukrywać się pod ziemią, skoro nie ma żadnego pódl
Bądź sternikiem na falach pozorów, nie przemieniaj się w posłańca głębin. Na powierzchni morza czy w jego otchłaniach, nie ma miejsca, w którym mógłbyś dowiedzieć się więcej niż tu, gdzie się znajdujesz. A nie znajdujesz się nigdzie, jako że nigdzie jest ogromnym wszędzie.
Marzenie, ta piana snu, nie jest bardziej fałszywe niż uciążliwy znój dnia. Jest we wszystkim. Jak nieuchwytne wizje nocy mogą zazdrościć tym widmom wznieconym przez spory śmiertelników? Wszystkie oblicza świata bałamucą. Podsycać namiętności w widmowym wszech- świecie — oto co czyni człowieka godnym tego miana.
Ty tymczasem podążaj swoją drogą i, jak odarte ze złudzeń słońce, oświecaj ją promieniami twego słusznego gniewu.
Czemu tak usilnie pragniesz spełnienia, skoro żaden naturalny popęd nie skłania cię ku temu? Skąd ta gorączka, która cię pcha do natychmiastowego działania, skoro przecież nie uważasz, by bezczynność była karygodna? Po co wyrzuty sumienia, kiedy marnujesz czas — skoro wiesz, że w nim wszystko jest marnością?
Każda chwila jest stracona dla wieczności. Zaraz nie-bycia grozi ci na każdym skrzyżowaniu świata. To, co odraczasz, jest odroczone na zawsze. Śmierć jest wciąż obecna, nie możesz pozostawać w niej jako możliwość, gdyż jest ona nieodwracalną likwidacją możliwości.
Gdyby nie prześladowało mnie owo nieuniknione zaraz., wystarczyłoby mi to, co rejestrują moje zmysły. Resztę odłożyłbym na starość. Kto nie słyszy wezwań końca, ten dysponuje czasem nieskończonym. I właśnie dlatego nie osiąga nic. Wszelka realizacja, a przede wszystkim osobiste spełnienie każdego człowieka, bierze się z obsesji śmierci, która umacnia wolę, rozpala namiętności, uwalnia instynkty. Gorączka działania jest jej doczesnym echem. Gdybym nie czuł się nieustannie, bez odwołania i bez zawieszenia, zdany na łaskę śmierci, nic bym nie wiedział i nie chciałbym wiedzieć nic, nie byłbym niczym i nie chciałbym być niczym.
Lecz widzę, że ona tu jest. Widzę ją. Uciekam przed nią i szukam jej. Jestem nią i nie jestem. Jej ropienie jest moją boleścią. Zatem cały jestem tylko raną.
Dryfując na melodiach bezsenności, wielokrotnie doczekałem żółtawego światła poranka, tej chwili, gdy rzeczy z wahaniem budzą się ze snu. Bezsensowne świergotanie ptaków zwracało się w stronę natury, ale dzień ostatecznie ją odstręczał. Moje myśli także świergotały, ale w odwrotnym kierunku, ku nocy. Wtedy dostrzegałem fioletowy poblask śmierci i na próżno starałem się rozpłynąć w chwilowości jutrzenki, uwierzyć o poranku.
...Gdy wspominam tych, którzy mnie czegoś nauczyli, mam wrażenie, że tajemnicą ich przyciągania jest sąsiedztwo śmierci. Zawsze byli na marginesie — na tym naturalnym terenie poznania. W ich głosie słychać było pełną mądrości agonię materii, jej kruche i bolesne przeznaczenie. W ich mowie poważnej i niepotrzebnej, nerwowej i gorzkiej — rozbrzmiewał ostateczny rozkwit i ruina pojęć. Tylko w ich duszy mogłem sie ogrzać. Emanował z nich zapach myśli, wyroki o agresy w-
nej woni. Nie znajdowali się w żadnej konkretnej krainie, a jednocześnie byli wszędzie, bo zawsze połączenie choroby i żywotności prowadzi do dziwnego wzburzenia naturalnego porządku. Ból ukryty w pączkowaniu życia — cóż za współistnienie wiosny i jesieni w ideach! Kochałem tylko tych, którzy nie zastygali w jednej porze roku: u ich boku, jak oni otoczony przez śmierć, porzucałem klimat umysłu i stawałem się duchem wraz z nimi.
Ludzie nie wstydzą się, że istnieją, wiem to już od dawna, od bardzo dawna. Zawsze zadziwiała mnie pewność ich kroków, ich pytające
lecz nigdy nie udręczone — spojrzenia, arogancja tych pionowo wyprostowanych dżdżownic. Nie widziałem, by okazywali wdzięczność ziemi, by z tkliwym poszanowaniem chylili czoło przed darami, którymi raczy ich ona o każdej porze roku. Uwielbienie rodzi się w samotności. Najzwyklejszy śmiertelnik, zanurzony w codzienności, stałby się wieczny, gdyby trwonił swe siły na radosne westchnienia, gdyby miał dość złudzeń, by deptać stopami świat z aksamitu. Ale nie! Człowiek zostawia za sobą tylko zrujnowane
zdeformowane pozory. Nie widzę w nim gorączki, dzięki której mógłby wypełniać przestrzeń
poganiać niebo. Dla wielu życie znośne jest tylko w zbiorowej ekstazie — nic więc nie zdarza się tak rzadko jak ekstaza.
Czy słońce świeci po to, by nas ogrzewać? Czy zadaniem nocy jest ukołysanie nas do snu? Czy morze wznosi swoje fale, by nas uwieść? Odkąd na świecie pojawił się pożytek, świat już nie jest. Nie jest już zaczarowany. Tylko uwielbienie pozwala szanować rzeczy dla nich samych; życie nie byłoby życiem, gdyby nie łzy szczęścia wywoływane przez cierpienia, których nam ono przysparza. Razem z nim wspiąłem się na zwodnicze alpejskie pastwiska, przy dźwięku trąbek przygrywających do tańca śmierci... Jak ona może mnie pochłonąć, ta ziemia, którą skąpałem w moich łzach całując ją, w mojej krwi, gardząc nią? Czy będę musiał pod nią gnić — pod nią, w której nie ma nic wiecznego oprócz grobu? Jakie trzęsienie ziemi przeniesie cmentarze na ży- źniejszą glebę?
...Tak więc zaczynasz brnąć z tą samą namiętnością w urodzenie, młodość, śmierć, w nicość
wieczność, obojętny na cele, zniechęcony racjami bytu i dążeniem do spełnienia. Dokądkolwiek pójdziesz — wszędzie jest tak samo. Mówisz wieczność, kiedy twoje namiętności rozrywają czas, mówisz nic, gdy czas je pęta.
Ciepły powiew rozdynna twoje żyły, aż pełen nadziei mówisz tycie, miłodość — z drżeniem myśląc o miłości i przyszłości.... A kiedy krew w twoich żyłach niesie tylko miyśli, powiewy jesieni, bolesne cisze, miówisz śmierć i zarośla czasu kłębią się w twej dluszy.
Rozumiesz więc, jaka jest twoja rola — być miłośnikiem pozorów. Chiory z entuizjazmu, wciąż przywiązujesz się do wszystkiego ii równie szybko zrywasz więzy i, ślepy lub uważmy, zależnie od okoliczności, pochłaniasz chwilową niezmierzo- ność, na której pastwę sam się w;ydałeś.
Gdyby ból nocnych namiętności nie przewiercał na wskroś mego rozedrganego mózgu, przestałbym w ogóle spać i przeciągmąłbym wiosnę na stronę ciemności. Brak mi jedlnak soków, by obudzić do życia pączkowanie nocy...Zbyt często musiałem niepotrzebnie czuwać mad jego spokojem, sam na sam ze sobą, i czułem się zagubiony pośród jeszcze niezarysowanych myśli.
Co mogę wymyślić na pustymi myśli, w niemym uciszeniu zmysłów? By knew zagotowała się i stała się duszą, potrzebne są urojone bestie gryzące zmęczone ciało. Martwa noc, martwy jad namiętności w naszych ranach. Krwawisz? A więc czyhaj na świt, a słońce schroni się w tobie.
Wszystko, co żyje, rodzi się, gdy cierpienie umacnia się w swojej walce ze światłem. Dzień?
s
Świętość naszych grzechów. Dekadent jutrzenki....
Zmęczony już znajomością tylu spraw, a jeszcze bardziej — wyjaśnianiem ich, zazdrościsz Jupiterowi, że mógł zastąpić słowa piorunem. Umieścić głos na papierze, a tajemnice w słowach! Umysł chce wytłumaczyć duszę. To grzech, który charakteryzuje człowieka i znaczy jedno: kulturę.
Choroba interpretacji — zbrodnia przeciw możliwości i przeciw muzyce...
Mówimy, by uwolnić się od naszego brzemienia, dzięki któremu przecież o tyle bardziej jesteśmy. Ci, którzy nie piszą,
Umysł sprawia, że możliwe ulega erozji. To, co nazywamy kulturą, jest zaparciem się naszych źródeł. Nie-byty tego świata stają się bytami przez słowo, na nasz koszt. Ekspresja przychodzi na świat po trupie swego twórcy. Z tego, co powiedziałeś, nic już do ciebie nie należy. I ty sam też już nie należysz do siebie.
Żadna z nocy, które w sobie zawarłem, nie jest już moja. Ani żadna z miłości.
Patrzę na otulającą mnie cielesność. Ciało moje i ciała innych — miękkie, rozczulające zwłoki. To ono uczy umysł, czym jest ciepło i czym jest zimno, ono sprawia, że robak śmierci toczy idee.
Najczystsze refleksje rozwijają przed nami obraz ulotnej nieskończoności, lecz wcale nie jest to owa nieśmiertelność, do której dążyły. W mięsie ludzkiego ciała jest jakiś wzniosły zaczątek rozkładu. Jakaś żywotna tymczasowość, której możemy dotknąć. Umierający absolut dostępny wrażeniom. Przyjemność w płaczu i płacz w przyjemności — oto cały jego sekret i cała jego istota. Czuję moje ciało tutaj, blisko; tak mało wieczne, na łasce kaprysów — a potem widzę je złożone w jego podziemnym gnieździe, fioletowe i zielone, zdechły sen, powłoka dawnego istnienia, lepka drwina z pogrzebanych buntów, utracone schronienie, w którym niegdyś fermentowały miłości.
Być: to gorąco i zimno. I jeszcze kilka nadziei. Podeptać swoje ciało, zgnieść te larwy rojące się i wijące pod myślami, dzięki którym, w ich niewidzialnym gnoju, dojrzewa przeogromny nie-byt. Pójdę do przodu wraz z nimi, po ich ziemi, w ich rodzinne strony.
Będę wiedział, jak pielęgnować „chorobę pożądania”, z którą walczą religie. Nie mam zamiaru kłaść kresu nieuchronnym troskom ciała i jego dumnemu smutkowi. Jako zmartwychwstała ofiara nie porzucę swego tragicznego posłannictwa. Po cóż wiązać mój wzrok z niebem, jeśli tuż obok mnie, we mnie, w tym, co jest moje bardziej niż cokolwiek innego: w ciele — toczy się walka z opuszczeniem.
Niestety/, które stało się materią, wcielony okrzyk — tym właśnie jest ciało ludzkie.
Dlatego z jego stawów wyrywa się jakaś skarga, jakiś rozdzierający głos wkrada się między skrzypienie kości, a potem ginie w swej własnej chorobliwej miękkości. W jego chłodzie czujemy ciężar nagrobnych kamieni i nieobecności; pożądania wymieszały się z tym strzępem, z jego gnijącą krwią—mają tam pod dostatkiem piekielnych promieni. Gdy jest zimne, w lód zamienia najbardziej szalone porywy miłości; gdy jest gorące—przekształca w miłość obrzydzenie i swą nicość. Toteż w końcu tulimy je ze współczuciem
ciało miłosierne dla ciała — i pieścimy jego nietrwałość, mówiąc sobie: jakież ono jest samotne, to ludzkie ciało!
Wołoski los
Nie potrzeba ci chorób, by wprawić twój umysł w drżenie, ani żadnego fatum, by twój mózg otrząsnął się ze snu. Przyjrzyj się tylko dobrze swojemu narodowi skazanemu na brak przeznaczenia — a potem możesz umieszczać swoją duszę w rajskim spisie inwentarza — i tak nic cię już nie pocieszy. Pod powierzchnią twego szczęścia zawsze będzie tkwił ten cierń, ostrzejszy i bardziej okrutny niż szpony wściekłych harpii, cierń, który rozszarpie twój spokój zapomnienia, w twoją krew nie znającą przodków wsączy trąd, wsączy bezustanną zapowiedź choroby. Ramię w ramię z tymi, którzy ośmielają się zwać ludźmi, bok przy boku z widmami ideałów zjedzonymi przez mole, walając się w stercie rozczarowań rzuconych jak brudna bielizna, zobaczysz, jak życie zamienia się w rynsztok rezygnacji, jak staje się żałośnie wyfiokowanym kosmicznym trupem. Dlaczego ten naród bez przeszłości nie ma też przyszłości?
Gdziekolwiek pójdziesz, jego przekleństwo za tobą podąży, zadręczy cię, zatruje w żyłach krew. Na próżno będziesz nienawidził złych wróżek, które przez wieki niszczyły jego los
w całym świecie nie znajdziesz pocieszenia za to, że zrodził cię kraj, w którym nie ma szczęścia. Wołoski pech działa jak otchłań Pascala
wpadasz aż po szyję i stajesz się Hiobem. Nawet trąd nie byłby gorszy od tego, jak cię ukształtował los: jesteś Wołochem i jesteś tego świadomy. Ta podwójna tragedia nie ma rozwiązania; jej koniec nastąpił, zanim się zaczęła!
Gdybyś chociaż mógł gardzić tym nieszczęściem. Lecz ono jest silniejsze od ciebie: stępia ostrze twej ironii, ściera ci z twarzy uśmiech, gasi intelekt. Chciałbyś dać dowód dobrej woli. Ale jak to zrobić? Mówisz sobie: moja ojczyzna jest płytkim cmentarzem! I im bardziej chcesz ująć wagi temu nieodwracalnemu przekleństwu, w tym większy popadasz smutek. Cała Rumunia jest galernikiem czasu.
Dobrze znasz twych braci Wołochów, tych nieokrzesanych koniarzy, ich pełne fałszywej słodyczy szyderstwa na salonach. Tysiąc lat porażek wydało zadowoloną z siebie, obdarzoną bezużytecznym sprytem hołotę i wyczerpanych trudami życia chłopów, których świat ogranicza się do ziemi, bimbru i koślawych krzyży czuwających nad śmiercią bez godności. Wiejskie cmentarze są obrazem całego kraju, bo nie ma innego miejsca na świecie, gdzie pamięć o tych, którzy przeminęli, tak szybko porastałyby chwasty — bujne oznaki zapomnienia. Czy ani kropla rzymskiej krwi nie płynie w tym ludzie? Owszem, zostało kilka słów łacińskich. Lecz ani śladu dumy, szlachectwa, mocy? Czy nadajemy się chociaż na ich niewolników? Nawet motłoch rzymski czułby pogardę dla naszego pobytu na ziemi.
Wracam do mojego kraju wiedziony potrzebą zaznania kolejnej rozpaczy, chęcią pomnożenia mych nieszczęść. Jestem Rumunem w imię tej wewnętrznej konieczności upokorzenia się, która jest częścią kondycji ludzkiej. Nie po to potwierdzam mą przynależność do Rumunii, by się nią chlubić, lecz dlatego, że pragnę sczeznąć w otchłani zła, któremu sam nie jestem winien; pragnę utopić moją pychę w posępnej oczywistości naszego nie-bycia. Inni ludzie są lub ich nie ma. Lecz nikt nie jest tak mało jak my, tak cicho. Tak powolutku! Zdrobnienie jest naszą boskością! I tak aż do śmierci, która jest śmiercią drugiej kategorii w mikroorganizmie naszej „ziemi naddunajsko- -karpackiej”.
Kochamy naszą ojczyznę, o ile nie jest źródłem pocieszenia. Gdyby przynajmniej stała się przyczyną katastrofy! Musimy jej odpuścić winy, przypisać jej swoje klęski, skoro sama jest do nich niezdolna. Kpino! Skręć kark mojej myśli!
Co za zły los naznaczył nasze początki? Jakim dekretem skazano nas na hańbę braku przeznaczenia? Korona wielkości nigdy nie ozdobi czaszki Wołocha. Ze spuszczoną głową, domniemani potomkowie najwspanialszego z ludów, zadawalają się swym służalczym życiem. Niewolnicy rozpusty, nie wiedzą, że ludzie mogą osiągnąć swój cel tylko wtedy, gdy zawstydzą słońce wybuchem swych namiętności i szaleństwem swej pychy. Poddaństwo jest kałużą, w której tapla się bałkańska gnuśność, słodkim błotem tego zakątka Europy, tarzającego się w rozkoszach, których nie usprawiedliwia ani cnota, ani występek.
Dlaczego Opatrzność wyrwała nas ze stanu natury, a teraz z nas szydzi, każąc na próżno zginać kark?
Gdy koronowano naszych hospodarów, rozlegał się głos puszczyka...
...echo tej złej wróżby słyszę nad brzegami Sekwany, w samym sercu tych wszystkich wspaniałości, przez które tym wyraźniej widzę miniony los.
Często żegnałem się z życiem. Powtarzałem sobie w skrytości serca: „Istnienie jest polem walki. Więc co tutaj robisz? Nie ma tu miejsca dla ciebie. Odrzuć wszystko, postaw krzyżyk na tym, kim byłeś, a tym bardziej na tym, czym mógłbyś być; rozszarp ciało na kawałki, rozedrzyj na sobie szaty i swe dawne wierzenia, wyrywaj włosy z głowy — rzeźniczki nadziei — silnym ramieniem łamiąc stawy, usuń wspomnienia tego przypadku, jakim byłeś!”.
...Lecz kiedy miałem przechodzić do czynów, serce odpowiadało mi: „Przecież kochasz swoje stare kości bardziej niż cokolwiek innego. I nawet gdybyś poskromił ostatnie pożądanie, nawet gdybyś, porzucony przez wszystkich i przez siebie samego, nie znalazł ni w czasie, ni w wieczności żadnej chwili, by złapać oddech, wciąż jeszcze będzie we mnie trzepotać to pragnienie, pragnienie sprawiające, że jesteś, choć tak bardzo już nie chcesz być. Twoja krew, którą napoiłeś swoje myśli i inne demony, właśnie wtedy, gdy się oddalasz, zalewa mnie i przemienia z pustyni twej rozpaczy we wiosenny ogród. Ile już razy byłem twoją ostatnią wiosną!”.
Chciałem rozedrzeć moją myśl, ledwie podtrzymywaną przez ciało. Wtedy, gdy zbliżała się chwila fatalnego czynu, gdy już żadne więzy nie hamowały tego grzesznego popędu, z głębi mnie samego wyłaniał się głos żądający istnienia. I ja, który dotąd byłem mordercą własnych iluzji, apostołem nicości, zamieniałem się nagle w miłośnika błąkania się po tym świecie, w sługę swych własnych błędów.
Włóczyłem się po ulicach zbrukanych przez moich bliźnich — tych bliźnich, za którymi się podąża, by tym bardziej od nich uciec — uginałem się pod ciężarem znużenia miast i oszołomienia bulwarów czasu, by wrócić do siebie, do mego samotnego pokoju, do łóżka bardziej jeszcze samotnego, gdzie moje obrócone w pył myśli jęczały: „Już nie mogę, już dłużej nie mogę”. Pościel śmierdząca jak całun śmiertelny, jak bielone widmo. I kiedy wszystko we mnie zdawało się rozpadać, dreszcz czystego istnienia wynosił mnie poza mnie samego, w tak bliskie krainy błędu, krainy życia.
Gdybyś jako młodzieniec nie słuchał w swym miasteczku rozstrojonych pianin, których upiorne gamy kazały ci wzdychać przez niekończące się popołudnia; gdybyś później nie czuwał przez wiele nocy, licząc chwile zgodnie z arytmetyką nieule- czalności; gdybyś, wygnany, nie szukał schronienia w gwiazdach, we łzach, w oczach zapłakanych dziewic, i gdybyś nie opuścił wszystkich kolebek życia — czy wiedziałbyś dzisiaj, czym jest pustka świata, czym jest twoja własna pustka?
Rozrzedzenie substancji życia sprawia, że wszystko staje się nierealne. Dotykasz przedmiotów, a one ci umykają, tak jak ty umykasz samemu sobie; aż do upojenia — najwyższej rzeczywistości — które jest skondensowanym snem.
Tej cudzoziemce — kobiecie, która jest u twego boku — gdy się skarży, że tak trudno dalej iść, gdy domaga się od ciebie leku na pokusę nieistnienia, odpowiadasz:
Spójrz, jak zewsząd otacza nas nierealne, a zapomnisz o rzeczywistych pozorach istnienia.
Na to ona:
Na jak długo?
Aż do szaleństwa.
Im bardziej człowiek jest oddzielnym istnieniem, tym bardziej jest bezbronny. To, czego nie ma, może go zranić, każde „nic” może wzbudzić jego niepokój. Tuż obok żyje zwierzę, które, by być obecne, potrzebuje silnych wzruszeń i skrajnych okoliczności. Czy stałeś się już sobą, nieograniczony w swym nieumiarkowaniu? Kto wyciągnie z twego ciała zatrute strzały, które wypuszcza czas? Wszystko może cię dotknąć, odkąd twoja myśl sięga krain niedostępnych płucom śmiertelników. Refleksja obchodzi się bez tlenu, dlatego wymaga tak surowej pokuty. Człowiek sąsiaduje z wiecznością, więc jego własnością jest podatność na zranienia, więc bezużyteczność jest jego urokiem.
Tego, kto potrafi wygrzewać się w słońcu próżniactwa lub działać po to tylko, by oszukać nudę, nazywamy człowiekiem. Najzaszczytniej- szym z jego stanowisk jest być oraczem na Saharze. Człowiek — zwierzę, które potrafi cierpieć przez to, czego nie ma.
Czy to rozumowi winienem dziękować, że wciąż istnieję, że ciągle wydeptuję swą ścieżkę pośród spraw tego świata? Być może jemu także. Lecz na ostatnim miejscu. Zatem ludziom? Albo pozorom, przejawom tego świata? Lecz ani ci pierwsi, ani te drugie nie stały przy mnie, gdy już nie mogłem więcej, gdy opadałem z sił. Ludzie przychodzili mi z pomocą, ratowały mnie pozory, ale zawsze potem. Gdy Dzielnicę Łacińską nawiedzali wszyscy banici świata, kiedy, wygnany, włóczyłem się pośród tylu innych Ahaswerów, skąd wziąłem siłę, by znieść przeklęte poddaństwa serca i szum samotności na zamglonych od rojeń ulicach? Czyż byłem mniej obcy niż bulwar Saint-Michel, raczący swym smrodem kilka kurew czy kilku nędzarzy?
Podobny do tych hiszpańskich, afrykańskich czy azjatyckich barbarzyńców w upadającym Rzymie, którzy rozkoszowali się schyłkiem kultury, pomieszaniem systemów i religii i radowali się wątpliwościami Wiecznego Miasta, włóczę
✓
się, odarty ze złudzeń, o zmierzchu Miasta Światła. Nikt tutaj nie ma korzeni. W znużonych oczach przechodniów gasną ich rodzinne strony. Nie należą już do żadnego kraju i żadna wiara nie unosi ich ku przyszłości. Wszyscy smakują obecności bez smaku. Tubylcy: mizerni, rozbrojeni, mają już tylko jeden odruch — wątpić. W czasach oświecenia sceptycyzm dodawał ducha, w wymierającej cywilizacji —podtrzymuje wegetację. W życiu bez perspektyw zostaje nam tylko odkrywanie wrażeń i jasność umysłu jako prosta reakcja na bodźce. Instynkty rozpadły się. Potomkowie wyrafinowanych sceptyków sąfizjologicznie niezdolni do wiary w cokolwiek. Wymierającemu narodowi dostępna jest jedynie negatywna ekstaza umysłu w obliczu uniwersalnej nicości.
Na ulicach oddychamy atmosferą agonii. Wymyślamy więc jutrzenki, by nie przyznać, że jesteśmy tak samo przegrani jak miasto. I nagle, samą siłą woli, wznosimy się ponad nie. Chcemy mu uciec. Kto bowiem lub co, może w nim znaleźć jakikolwiek ratunek?
Nic, nic mi nie przyszło z pomocą. Z wyjątkiem — ileż to razy? — tego largo z Koncertu na dwoje skrzypiec Bacha. Jemu zawdzięczam, że wciąż istnieję. W boleśnie bogatej powadze tonów, kołyszących mnie poza światem, poza niebem, poza zmysłami i poza myślami, spływały na mnie wszystkie pocieszenia. I pod wpływem tego czaru wracałem do życia, pijany z wdzięczności. Z wdzięczności za co? Za wszystko i za nic. Bo jest w tym largo czułość nicości wywołująca dreszcz — spotkanie z doskonałością...
W mej studenckiej dzielnicy żadna książka mi nie pomogła, nie podtrzymała mnie żadna wiara, żadne wspomnienie nie dodawało mi ducha. I gdy mieszkania siniały we mgle, gdy w czas odwilży północny, opustoszały Luksemburg pływał w mżawce, gdy moje kości i moje myśli zieleniały z wilgoci, daleko od teraźniejszości, odnajdywałem się nagle, całkiem ogłupiały, w sercu miasta. Wtedy biegłem, nieprzytomny, do źródła mych pocieszeń — i ginąłem, i odradzałem się, unoszony przez fale dźwięcznych nieobecności.
Dla tych, którzy zakosztowali trucizny religii, którzy pamiętają jej gorycz, muzyka staje się antidotum. Jej wibracje nie dotyczą ani rzeczy, ani ludzi; ani tego, co tkwi w głębi, ani tego, co się pojawia. Drżąc, nie zależy się już od nikogo. W rozległych przestrzeniach muzyki niebo i ziemia nie mogą już grać w berka — zbyt skrępowane są ich ruchy, brak im lekkości puchu, by się swobodnie unosić. Dźwięk — kosmiczne oszustwo zastępujące nieskończoność. To dzięki niemu dostępujemy chwały i zdanie „albo Bóg albo się zabiję” jest frazesem muzyki.
Nie dałbym niebu wytchnienia. Nie dbam
o miłe oku obłoki, o ogłupiający lazur ani o tanią poezję ckliwych zachodów słońca. Wysokości ciemne i strome, chmury ogromne, czarne jak atrament, sączące noc w nudę dnia — to wam powierzę moją udrękę pod bezbarwnym słońcem!
Nie chcę błądzić po omacku po monotonnych ziemiach, nie chcę we śnie wyrywać trujących ziół, nie chcę osuszać bagien snów. Niech w czarnej krwi wzrastają rośliny bez światła, ja mam dość odbijania łagodnych gwiazd, przykrywania pod podejrzanym blichtrem nędzy mojego istnienia. Zasieję truciznę i przebudzę do śmierci rozmarzone gwiazdy.
Nie wiem, jakie zbrodnie kiełkują w moim wnętrzu ani jak głęboko dosięgły mnie klątwy, ten bluszcz umysłu. Nie będę go przywoływał do rozsądku, przeciwnie, skropię gorzkimi olejkami, by rozniecić w nim zatruty płomień, płomień, który podtrzymuje istnienie.
A ty, moja duszo, zanadto słaba, nie unikniesz losu, który czeka niebo. Nie zgnijesz w śmiertelnym śnie, na który cię skazali skarlali przodkowie. Wykuję miecz bezlitosny o radosnym ostrzu i wsunę cię w jego skrwawioną pochwę, byś nigdy już nie zaznała pokoju. Będziesz chciała usnąć, zhańbiona córo naszych gnuśnych przodków. Będziesz chciała oddać się snom, jak to czyni ten blady błękit, od którego się pewnie oderwałaś, ty i wszystkie inne dusze pod słońcem, chore z łagodności i posłuszeństwa. Lecz ja będę czuwać między niebem a ziemią, będę na czatach, a gdy twe zmęczenie dotrze do Najwyższego — wychłoszczę twoje skrzydła, wtrącając cię, jak szalonego Ikara, we wzburzone morze mojego „ja”.
Jak długo jeszcze muszę znosić twoją tęsknotę do tych nikczemnych, półprzejrzystych okolic; jak długo będę podlegał prawu, które cię zabiera ku spokojnym gwiazdom? Jak długo zostanę sam tu na dole, kiedy ty, jaszczurka wylegująca się na sklepieniach, kołyszesz się w cichości jasnego błękitu?
Legniesz na łożu z cierni, łożu mojego serca. Zwiążę cię cierpieniem. Bo jak mógłbym pójść sobie przez świat, gdy ty włóczysz się po innych światach, śmiejąc się z mojego utęsknienia? Tutaj właśnie, wśród wzburzenia i trosk, przykuję cię, jak zbiega, jak zdrajcę, łańcuchami do twojej udręki! Mój miecz przetnie twój fanatyzm, duszo zaślepiona obrazem raju! I jeśli mnie opuścisz, uczynisz ze mnie mordercę!
Płomieniu, widzialna możliwości nie-bycia! W twej grze bycia i nie bycia, w twoim wznoszącym się unicestwieniu, odkryłem sens mego istnienia. Sens, którego na próżno szukałem w doktrynach pełnych praw i idei. Zdajesz się wieczny, wznosisz się ożywiony żarem! Płomieniu, śmierci pełna słońca, chodząca w szatach życia! Ku czemu wzbija się twój nagły nie-byt? Ku jakiemu byciu?
Lecz dlaczego ten nienasycony blask nie roznieca żadnego ognika w popiołach mej duszy? Wzrósłbym w tobie, w twym zwodniczym rozbłysku — a potem zgasł wraz z tobą, w trzaskach tworzących iluzję wieczności!
Twoje języki strzelają ku górze, przesłaniając tę prawdę, że każdy lot skazany jest na upadek. Podobnie było ze mną: trzepotałem skrzydłami, próbując uciec od swego grobu — lecz im wyżej się wznosiłem, tym byłem bliżej niego. Absolutna bezużyteczność jest nagrodą za twoje wysiłki. Z niczym, z nikim się nie wiążesz, zdajesz się bezszelestnie wypełniać ciszę przestrzeni, lecz twoje tchnienie jest głosem nie-bycia. Bycia, które chciałoby być, a nie może. Jesteś głosem nie- trwania, pokazujesz nam, że sekret istnienia tworzy się w rozbłysku jednej chwili. A my mówimy
jakiejś rzeczy że jest, gdy siłą naszych wierzeń
złudzeń każemy jej trwać dłużej niż mignięcie ognia, niż promieniujący moment.
...Czegóż więc mam się uchwycić w środku Nieokreśloności żłobionej płomieniami, pośród których jajestem najbardziej nietrwały? A jednak, jeśli świat jest nocą, którą pogłębiają jeszcze mroki światła, to płonąc i tak bardziej będziemy, niż posypując głowę popiołem spokoju i współczucia.
Bóg jest kłamstwem, podobnie jak życie, a może i jak śmierć...
Tylko wy, ognie serca, wonne przejawy błaho- ści, pozostałyście mi w świecie, w którym płomień nauczył mnie, że wszystko jest marnością—prócz marności!
Nagle jakaś czarownica mąci wody twojej duszy. Twój głos grzęźnie, wzrok mętnieje, a do potarganych włosów przyczepiają się niewidzialne drobinki ziemi latające w powietrzu. Mrugają przyćmione światełka. Kto wzniecił pożar zmysłów, kto nadał poblask śmierci temu brutalnemu, zmysłowemu dreszczowi, który rozdziera miękkie ciała, tak jak w starych legendach o krwi w zatrutych pucharach?
Wiosenny, chodzisz pomiędzy ludźmi i oto nagle piorun rozpruwa ci brzuch pod pogodnym niebem: bo ono zawsze takie jest tuż przed zbrodnią. Kąpiesz się w świetlistej truci- źnie, wzdrygasz się dręczony jakimś znikaniem, spokojny w jego goryczy przybranej wstążkami.
Jakiż chwast kwitnący w twoim sercu każe ci, odzianemu w brokaty, w szamerunku grzechów, oprowadzać twoje rozkoszne wygnanie po pogorzeliskach bycia. Skąd to poczucie szczęścia, skoro dźwigasz taki ciężar? Widma wyłaniające się z przyszłości przenikają czas.
Ze strachu przed własnymi lękami zadajesz się z kimkolwiek bądź. Szukasz zabawy, wina i tańców, półświatka dotknięć. Lecz widząc wirujących ludzi, którzy próbują oszukać gestami swoją pustkę, a ruchem swoją nudę, widząc ludzi, którzy udają, że zapomnieli, jak kruche, marne są środki, które przedsięwzięli, by zasypać otchłań rozwierającą się przy każdym ich oddechu, mówisz wbrew sobie samemu: Tylko ci, którzy popełniają samobójstwa, nie kłamią. Bo człowiek śmiertelny tylko umierając nie kłamie. I odchodzisz. A oni dalej tańczą, rozbawieni chłodnym cieniem rzeczywistości, w którym wypoczywali przez krótką chwilę, oddając się swoim umiłowanym kłamstwom. Dlaczego mieliby sią obudzić? Żeby już więcej nie było nic? Kiedy otwieramy oczy, rzeczywistość ulatnia się. Ludzie trzymają więc oczy zamknięte, by ją zachować. Któż nie przyznałby im racji? Czując obrzydzenie dla natury, której nijakość obnaża każde ostre spojrzenie, jak nie pragnąć powiek zamkniętych na zawsze przez pokusy świeżej i chłodnej rzeczywistości?
Nie chcę już więcej być wampirem pijącym cykutę zamiast krwi, nie chcę już z dzikich ziół czerpać nietrwałych sił. W mej duszy gnuśnieją zbrodnie myśli i ścierwo zespalające się z niebem.
Czy ktoś, kto zwymiotował swoje wewnętrzne cmentarze, zniesie swoje wnętrze wystawione na widok wszystkich? Tolerujemy sami siebie, bo już postawiliśmy kamienie nagrobne na naszej zgniliźnie, bo zamknęliśmy na kłódkę bramy serca
niech porośnie chwastami. Wewnętrzne piekło napawa nas wstrętem, który staje się sztyletem wymierzonym w naszą pierś. Archanioł jest sutenerem, na piersiach zwijają się węże, dziewiczy uśmiech ropieje, cień kwiatu jest czysty nie bardziej niż przekleństwo nocnej dziwki.
Niewidzialne sukuby, przestańcie ssać moją krew i wlewać w nią swe trujące soki! Odwróćcie zły urok, który na mnie rzuciłyście, powodujący, że sam dla siebie staję się przezroczysty! Czyż bez was nie znałem samego siebie? Dlaczego pogrążacie mnie w trzęsawiskach tajemnic? Usuńcie ten jad z przestrzeni, nie mogę go wchłaniać w nieskończoność. Czy może właśnie chcecie skąpać się w piekle stworzenia i przekształcić niewinny wszechświat w splunięcie kurwy?
Materia chciałaby zasnąć. Zostaw ją więc w spokoju. Pozwól jej nurzać się i zatapiać w samej sobie. Zbyt głęboko już przeorałeś swoje wnętrze. Żadne ziarno nie wzejdzie już na ugorach wyjałowionych tchnieniem suszy. Śmierć spowiła swe sny w nasączone balsamami tkaniny. Mumio, w której skowyczą namiętności, jak długo zwoje tej materii uwieczniać będą twoją zgrzybiałość? Sen — okrutnie słodki, jak kroki konających
burzy mur wznoszący się wokół „Ja” i leniwie przywraca je do oczarowania pierwotną nieobecnością. A wstrząsy materii pogrążają cię coraz głębiej tam, gdzie już nic nie oddziela bytu od tego, co mu wrogie. I dopada cię śmierć.
Zapalałem świece — ale nie udało mi się rozświetlić mojego życia. Głęboka żałoba umysłu spowijała w całun wyspy nadziei i wzdychałem na katafalku świata.
Oddaliłem się od drogi, którą podążają inni ludzie, są bowiem momenty, gdy jednym ciosem zabiłbym nawet Kleopatrę — mimo jej wdzięków. Spoczywając na piersiach kobiet śniłem o hiszpańskich klasztorach, a ich nieskalane myślą ciała wznosiły się nade mną jak egipskie piramidy, pod którymi ja snułem opowieść o faraonach. Jakie znaczenie dla mnie mogą mieć ich eteryczne i zwierzęce uściski, ich nienasycony szał — skoro żadna nie zostawiła mnie tam, skąd odchodziłem? One umieszczają nas w próżni. Gdyby nie bezgraniczna fałszywość słabej płci, nigdy nie poniżyłbym się do poszukiwania nieba.
Czyhają na mnie podziemne wizje, dopada mnie strach pustych czaszek, a moje serce trzyma się ciała jak pierścień — palca kościotrupa. I biegnę, atleta olimpijskich piekieł, z pochodnią w dłoni w poszukiwaniu własnej śmierci.
Narody nie znające dumy nie żyją ani nie umierają. Ich istnienie jest puste i nijakie, gdyż jedyne, czym dysponują, to nicość ich pokory. Wyrwać je z tej jednostajności losu mogłyby tylko namiętności — lecz ich właśnie im brakuje.
Kiedy zastanawiam się nad zdarzeniami przeszłości, pasjonujące wydają mi się tylko epoki prowokującej, monstrualnej dumy, triumfalnego nieszczęścia, epoki, w których przepełniony mocą umysł przelewał się przez własne granice w poszukiwaniu jeszcze większej mocy.
Czy ktoś mógłby wyobrazić sobie, co działo się w duszy rzymskiego senatora? Z pewnością niepohamowane pragnienie władzy i bogactw szybko wyczerpało siły tego narodu. Ale póki istniał, miał w sobie więcej życia niż wiecznie istniejące narody, których nawet imion nie znamy. Zysk, zbytek i rozpusta — oto czym jest cywilizacja. Naród prosty i uczciwy wiele nie różni się od roślin. A zadając gwałt naturze przekraczamy nasze własne naturalne prawa i istniejemy naprawdę — i upadamy. Wszystko, co rozpętane
przez dumę, trwa niedługo, lecz tę krótkotrwałość wynagradza intensywność.
Dla senatu rzymskiego Rzym był więcej niż całym światem. Dlatego Rzym ten świat zwyciężył, zdominował i upokorzył. Lud — a tym bardziej jednostka — twórczy jest tylko wtedy, kiedy stawia opór wszystkiemu, co nie jest nim, kiedy nie chce rozumieć nic prócz siebie.
Starać się rozumieć innych to zmienić się w letnią i uległą ektoplazmę. Wtedy już jednak nic nie można stworzyć. Zrozumienie wrzuca społeczeństwa i jednostki do grobowca, w którym poruszać się mogą tylko ze związanymi oczyma i zachwianymi zmysłami.
Rzymianie żyli wyłącznie wedle swoich praw. Nie porównywali ich z innymi, bo inne prawa nie były możliwe. Nie mogli również wypracować innej formy człowieczeństwa niż ich własna. Republika i cesarstwo — dwa przejawy tej samej dumy, dwa sposoby rządzenia: w pierwszym podstawiamy się w miejsce wszechświata prawnie, w drugim — subiektywnie. Prawo albo kaprys
w tym samym stopniu — decydowały o losie innych. Rumuńskiego chłopa od rzymskiego senatora dzieli taka sama odległość jak naturę od człowieka.
Schyłek imperium zaczął się, gdy zmęczenie nie pozwoliło już człowiekowi zastępować
wszechświata. Wszechświat stał się rzeczywistością, Rzymianie stali się zewnętrzni wobec samych siebie. Schyłek jest skutkiem zrozumienia, zbyt szerokich perspektyw. Zniknęła szalona namiętność bycia wyłącznie sobą—nieskończenie wąska i nieskończenie twórcza. Odkąd świat istnieje, człowiek już nie jest. Religie wschodu przenikają do Rzymu, bo Rzym już sam sobie nie wystarcza.
Chrześcijaństwo — to najmniej eleganckie ze wszystkich wierzeń — mogło zaistnieć dzięki zniesmaczeniu zbytkiem, światem, wonnymi olejkami, wyrafinowanymi kaprysami. Gdyby Rzym nie żył tak intensywnie, gdyby nie roztrwonił się tak szybko, ruina jego dumnej wielkości nadeszłaby później i prawo chrześcijańskie pozostałoby udziałem jakiejś niezbyt godnej zazdrości sekty. Mielibyśmy wtedy szansę poznać jakąś inną wiarę — bardziej zmysłową, bardziej poetycką, artystyczną w okrucieństwie i pocieszyciel- ską w marności.
Ze Rzym upadł tak nisko, że tak bardzo zaprzeczył sam sobie, przyjmując tego bakcyla ze wschodu, to właśnie — paradoksalnie — dowód jego starożytnej wielkości. Skoro go nie zwalczył
zawalił się. Tylko cywilizacje, które nie mają dość dumy, gasną powoli. Te, którym los daje wyjątkową siłę, są w samej swej istocie chorobami natury i dlatego lecą na oślep ku swemu upadkowi. Chrześcijaństwo dodało skrzydeł rzymskiemu pragnieniu agonii. Estetycznie może ono nas nadal interesować.
Ty, kiedy demon trwogi przytępia twoje instynkty, dzięki Rzymianom z czasów zmierzchu imperium uczysz się, co znaczy być bojownikiem dekadencji. Szarpać się beznadziejnie, posępną miłością wielbić chwałę, być łotrem w swej naiwności. To jedyny rodzaj bohaterstwa, który godzi się z rozumem, jedyny sposób bycia, który nie urąga inteligencji. Niech twoja krew płonie, a twoje oczy patrzą. A ty wiesz, co one widzą...
Wyobrażałem sobie często, jak posępny i zamyślony przechadzam się na forum lub po świątyni, przed popiersiami ironicznych bóstw o nie- widzących oczach. Chrześcijanie jeszcze nie przybyli, ale zachcianki bogów już nie przyprawiały o drżenie opustoszałych serc Rzymian. Absolut schronił się w sztuce. Wolny jak oni, wolny od mej osoby, od mej wiary, rozkwitałem w nudzie, rozpływałem się w bezczynności wydziedziczonych bóstw. Przeznaczenie umieściło mnie poza czasem. Stałem się obywatelem świata, obywatelem nicości. Moje kroki niewierzącego budziły tylko głuche echo wśród kamieni nagrobnych. Przestrzeń stała się zbyt wielka, miasto nie miało już murów, domy chwiały się w posadach.
Po cóż mi tak rozległa przestrzeń, po co tyle imperium w sercu, któremu pozwalają bić ku przyszłości tylko iluzje miasta. Bez korzeni, na pustyni ziemi, wpatrywałem się w ślepe oczodoły bogów i w nich napawałem się innymi pustyniami.
Ziarna trądu wschodzą w twoim wnętrzu. W dręczonym bezsennością ciele kipią smrody, od których kiełkujące pąki wymiotują słodkimi sokami życia, a samo ciało zamienia się w gnijący grymas. Złóż głowę w tej cuchnącej wydzielinie i wzdychaj za rajskimi umieralniami, przeszywające cię obrzydliwe dreszcze ukryj w zgniłych różach, które wyściełają to ostateczne wyniszczenie ciała.
Czujesz, jak śmierć wspaniałomyślnie bierze cię w ramiona, by beznadziejny codzienny znój zmienić w odpoczynek? Życie jest chytrą ucieczką od szaleństwa, a kto da się złapać, wchodzi na ścieżkę zroszoną własną krwią.
Chciałem żyć i żyłem, a jednak miałem przeczucie, że zdecydowanie nie powinienem był być. Jak zamieszkiwać pośród chwil, skoro przez samo urodzenie jestem skazany na to, by być katem czasu?
Kochałem i kochałem siebie. Lecz moje miłości rodziły się martwe — zapleśniałe rozbłyski, uniesienia ropiejących trzewi, odczucie wężowego chłodu.
Zostawiasz, Boże, znaki śmierci u mego wezgłowia. Nie chcę cię zawieść, a tym bardziej siebie. Popatrz na mnie, tak jak tu stoję. Czy miałeś kiedyś syna słodszego w swej niegodziwo- ści? Miałbym się oddać zapomnieniu w ramionach twoich córek? Niech kończące się łata mego życia użyźnią mój koniec! Gdyż chwile, które mi dałeś, są czarnymi gruczołami, których chora wydzielina pogrąża w ciemności świat Stworzony i nadzieje twoich stworzeń. To właśnie ich mroczne oczy pozwalają mi ciebie widzieć. A ty chcesz, bym cię kochał? Rozsypię tylko rany mojej duszy w miejsce gwiazd. Dlaczego nie miałbym rozsiewać w niebie trądu, by zmienić jakoś niewinny wygląd błękitu? Chętnie ujrzałbym spadający z kosmicznych przestrzeni deszcz trucizny, z całego serca pragnę gwiezdnych chorób. Chore śmiertelnie gwiazdy, wznieście się ponad waszą codzienność, pielęgnujcie wasze choroby w leprozoriach mojej duszy, zwymiotujcie wasze niebo w piekle doczesnego bytu! Jakże to! Nigdy nie doświadczyłyście sekretnej potrzeby nieszczęścia?
Głupcy budują świat, a ludzie inteligentni go burzą. Łatać dziury w łachmanach rzeczywistości, wspinać na się wzniesione z byle czego rusztowania, może tylko ten, kto nie zna karygodnej niepewności umysłu, a policzki ma czerwone jak jabłka przed kuszeniem. Od chwili przebudzenia wzbogacamy się kosztem natury. Ona zaś kurczy się, gdyż to, co zostało pocięte na kawałki nożycami myślenia, nie da się już naprawić. Natura zawsze była nędzarką. Możemy jej pomóc tylko nie wiedząc. Niewiedza pozwala załatać jej biedę iluzjami, ukryć pod nimi dziury pojawiające się tu czy tam. Istnienie jest owocem nieskończonych dobrych chęci ignorancji.
Kiedy przenikniemy tajemnicę To jest, jego cierpienie okazuje się nie wysłowione. Budząc je, przywracamy mu jego nicość. Jeśli nasza natura cierpi, to dlatego, że wychodzi z siebie. Pozbawiamy ją naszego wspólnictwa, który jest warunkiem sine qua non oddychania. Głupota? Być na świecie statystą.
...A nam — łajdakom w wielkim Nigdzie
pozostaje tylko schylić się przed ołtarzem wielkiego Nic. Być martwi — nie możemy. Życie zostało przesiane przez sito mózgu. Przeminęło, a nam zostały tylko Namiętności. Wszystko bez żadnego jest. Oto dlaczego żyjemy i wyśmiewamy się z wiary, we wszystkim niezwruszeni i chwiejni, zaciekli i skrajnie wyrozumiali — i wciąż gorejący, choć wszystkie płomienie już zgasły. W bezpośredniej nicości ciała odkrywamy rację bytu tętna naszej krwi. Myśl bowiem pozwala żyć tylko tak długo, jak długo trwa oczarowanie krwawiącym niczym.
Gdybyśmy dali się ozłocić słońcu głupoty! Jakże ciepłą rzeczywistość opromieniałoby w fikcyjnym świecie! Gdyż głupota — miła i słodka
swobodnie tryska z fontann Stwórcy. Świat jest latoroślą ignorancji.
Jak płowa bestia zagubiona pośród słodyczy natury, nie znajdziesz nigdzie spokoju. Między duszą a zmysłami otwiera się otchłań, która los czyni podobnym do kary. Trawią cię wszelkie możliwe pragnienia. Nawet pośród absolutnego nic oko stworzyłoby łąki, ucho — sonaty, nos
zapachy, dłonie — gładkość aksamitu, gdyż pożądania tkają wszechświat, a myśl nieustannie chce go spruć. Dusza wypowiada nicość, gdy zmysły mówią o rozkoszach.
Dręczą cię troski, podczas gdy twoje chęci w upojeniu smakują świat, a jeśli myśl uparcie
podburza jego architekturę, to namiętność ją
/
wciąż umacnia. Źródłem świata jest pożądanie; rozum próżno wysila się, by naciągnąć warstwę
nierzeczywistości na istnienie, które przędą zmysły.
Nieodparcie pogrążasz się w nicości — nie czujesz więc, że ona jest, oddycha, drży i wiruje? Przekleństwo bycia jest nie mniejsze niż przekleństwo nie-bycia. Czy sprzymierzysz się z jednym, czy będziesz zwalczał drugie — gdzie znajdziesz spokój? Równoważne siły zderzają się w twojej duszy i w twoich zmysłach. W żadnym porcie nie znajdziesz wytchnienia w tym błądzeniu. Chcesz umrzeć! Lecz czy było kiedykolwiek więcej nieśmiertelności w pragnieniu śmierci, więcej nieskończoności w idei końca?
Tak, moi towarzysze w swawoli, ja również stanę się padliną, ale żaden kamień nagrobny nie zgniecie serca, które nie zmarło w płomieniach. Ciało bez życia zatrzyma się w wiecznej przystani, ale żaden grób nie uwięzi duszy — tego znaku zapytania, który połączył ziemię i niebo.
'Śmierć jest więzieniem dumy, ale gdy jej okowy spłoną w ogniu, staje się bezsilna. To właśnie namiętności na nowo otwierają przed człowiekiem drzwi prowadzące ku chwilom życia.
A kto nie czuje w sobie sił drążących serca uśpione na cmentarzach czasu, kto nie czuje, że jest drabiną, po której schodzą upadli aniołowie i po której, pośród mąk, wchodzą potępieni, by w pokoju połączyć się z opustoszałym błękitem
ten już zanim opuścił łono matki, ochrzcił się niewolnikiem śmierci.
Bądź kwiatem, w którego łodydze schroniła się zmęczona błyskawica. Marząc słuchaj melancholijnej muzyki i w niewinnych ciemnościach pielęgnuj chorego demona.
Niech muzyka pomoże ci przyćmić chwałę Gwiazdy i wstrząsnąć jej podstawami, by bliższa jej stała się hańba duszy, a jej żar stał się unicestwianiem, a wtedy ona, zwracając swe promienie na samą siebie, odkryje, że jest bardziej fałszywa niż serce.
Kobiety liczą na to, że dwoje ramion wystarczy im, by cię schwytać. Szepczą ci do ucha słowa stworzone dla jakichś małych serduszek. Osaczają cię swymi obojętnymi pieszczotami, aż legniesz
rozpalony i żywy, jak strzęp wydarty duszy świata. One wiedzą lepiej niż my, że miłosne kłamstwa są jedyną warstewką istnienia w ogromie nierzeczywistości. Bez umiaru szantażują nas i zmuszają do życia — natura je do tego dobrze wyposażyła. My zaś, wpadając w ich sidła, brukamy nieskończoność, której nie umieliśmy okazać się godni.
Jesteś rysą na nieskończoności świata, którą świat w tobie opłakuje — kobiety przechodzące przez twoje życie doprowadzają cię do szaleństwa. Jak ukoić to rozdarcie tak bolesne? Nienawidzisz stawania się, a zarazem je kochasz. Zarówno wieczność, jak i czas są na przemian grzechem i kuszeniem. Obok jej ciała śnisz o filarach świata, zaś w ich cieniu marzysz o przelotnych upojeniach.
Nie możesz wyznaczyć swoich granic —jak miałbyś to zrobić, skoro dźwięczna bryza rozciąga cię nawet poza to, co jest źródłem wszelkich granic
poza śmierć?
Dręczony ciosami losu i rozdarciami duszy, szukasz pocieszenia w pieśniach o nieszczęściach. Nie ma ucieczki. Czyhają na ciebie wszystkie możliwości końca, umrzesz wszelką możliwą śmiercią.
Na jakiej drodze nie zostałeś jeszcze zraniony? Twoje serce bije w chorym rytmie. Rozpoznajesz się w chwilach i chwile rozpoznają ciebie. Przyszłość jest nieskończonym ciernistym krzewem.
a
Źródła życia zostały zbrukane i czarna woda gnije w studniach duszy. Jak tu zbudować schronienie dla mózgu? Umysł i czas niosą zarazę. Dla ciebie, osieroconego przez naturę i przez samego siebie, szaleństwo jest schronieniem bardziej pewnym niż śmierć — w świecie, gdzie myśl nie może być ucieczką.
Zaciekłe kochać życie i żebrać u siebie samego
o odrobinę współczucia dla bezkresnej nieobecności, którą zieje twoja pustka — to być żałosnym ogrodnikiem nicości, który sieje fiołki i zgniliznę.
Człowiek jest polem uprawnym tajemnic, na którym chwasty rozrastają się nie mniej bujnie i wspaniale niż szlachetne zboża. A pomiędzy tymi tajemnicami wznosi się największa: zmysłowy święty.
✓
Śmierć spływa cienką strużką na moją czaszkę. Kropla po kropli. Nie mam gdzie się skryć wśród bezbrzeżnych przestrzeni, nie mam dokąd pójść. Sączy się z całego nieba, spowita obłokami nie-bycia i podmywa fundamenty zaufania.
Mam sobie kopać grób w przestworzach? Przecież ona powinna to zrobić. To do niej należy. Nie powinienem jej uprzedzać. Wykopała już grób w mojej duszy i ległem w nim dawno temu. Strzegę go razem z mrowiącym się robactwem.
Materia, po której stąpam, jest całunem. Marszczy się wokół moich stóp i kiedy próbuję dosięgnąć sklepień serafickiej obojętności, potykam się o nią i nie mogę zerwać się do lotu. Dla mnie pozostały już tylko ścieżki prowadzące w dół. Moje nogi zastały się w pyle wieczności, czas, którym oddycham, wieje z cmentarzy, a chwile, z których byłem dumny, wypełniają truchła.
Męczy mnie niebo nade mną. Dusza przetrawia je na miękką papkę. Gdzie spojrzę, widzę siebie.
Strach jest mostem łączącym pożądanie i bycie. Jak znaleźć na nim równowagę? Teraźniejszość oddzieliła się od czasu, a czas wymiotuje chwilami, jak chory wymiotuje flaki i trzewia. Teraz, teraz. Wszystko, co jest teraz, jest cierpieniem, a to, co było, i to, co będzie
domniemanym lekarstwem na nieznośne kalectwo.
Przekleństwo jest twym legowiskiem. Słońce świeci nad nocnym przytułkiem dla zadufanych żebraków. Powierz swą arogancję wiecznemu Nigdy, ugaś pragnienie krwią, dzięki której wciąż jesteś wśród tych, którzy uważają, że są. Niech twoje serce będzie kielichem, z którego wypijesz ostatni łyk, zanim jeszcze uwiodą cię uśmiechy przestrzeni, która zmienia się w sztylet.
Skrusz łańcuchy twej wściekłości, przestań już ujadać na Boga. Chcesz zrobić mu ze swej żółci jeszcze jedną aureolę? Utwierdzić jego dumę swym pełnym udręki zachwytem? Zostaw go w spokoju. On sam z siebie pójdzie na zatracenie, zupełnie jak ty. Jest już bardziej zgniły niż ktokolwiek. Przecież gwiazdy są robaczkami fosforyzującymi od jego rozkładu. A ty jesteś próżniaczym, bezwstydnym robakiem, który swe pragnienie śmierci wyśpiewuje w psalmach na wspak, i wleczesz się ku zamkniętym horyzontom. Sam. Bardziej sam niż plwocina diabła.
Potępiony przez wszystkich, w potępieniu wykop sobie grób. Zbuduj trumnę z łez, a całun utkaj ze swego szaleństwa.
Ach! Gdybyś mógł znaleźć słowa i ułożyć z nich pieśń, która przyprawiłaby o dreszcze gniewu nagie szkielety zmarłych, która kazałaby im klekotać szczękami w rytmie podziemnej wieczności. Ale nie znajdziesz tych słów, nie możesz ich znaleźć. Niemy jad rozchodzi się pośród cierpień głosu. A twoje serce, jak dzwon żałobny, bije na pogrzebie myśli.
Niekończące się dni, jak się was pozbyć? Ten smutek waszego szczęścia — nie mogę go znieść. Tym bardziej nie jestem w stanie odejść ku innym dniom, pod inne nieboskłony. Pod tobą, niebo Paryża, chcę umrzeć! Znam twój schyłek i nie mam więcej pragnień.
Miałem ich aż nadto, a lata mej włóczęgi pod twą tęskną opieką oddzielają mnie od tego, czym miałem być. Moja przyszłość gaśnie w oczach, które kontemplowały cię poza czasem.
Nie uchybiłem ci, marząc o innych ojczyznach, nie zniżyłem się do tego, by szukać wzruszeń w mych korzeniach lub w tęsknotach krwi. Uciszyłem w sobie bełkot pokoleń rolników zgiętych nad czepigami pługa i żadna skarga naddunajskich chłopów nie zakłóci menueta niepewności, którego tańczą twoje chmury. Poskromiłem dumę mej włóczęgi w twoim braku ojczyzny, a moja rozpacz
hymn przeciw czasowi — otacza się krwawą aureolą.
Życie jest nieustającą melancholią. Tak zrozumiałem ostatni szept twoich pouczeń. Miałeś kiedyś ucznia bardziej wiernego niż ja? Los chciałby może, żebym zgasł gdzie indziej, ale ja umrę właśnie tutaj, pod twoim błękitem. Moje ostatnie nieruchome spojrzenie utkwione będzie w tobie. A ty — sztandarze wszystkich zachodów — odpowiesz mi, czyniąc słodszym mój koniec.
Ocalony ze strasznej zarazy, która zabrała twoje kochanki i twoich przyjaciół, mijasz godziny i rozświetlasz je swą epidemiczną elegancją.
Jak organy, które grają same pośród ruin katedry, akordy twego serca rozbrzmiewają w pustce wszechświata.
Nieskończoność nie ma bliźnich, rozciąga się nad ich nieobecnością. W kosmicznym ziewaniu ginie kłamliwa wieczność piersi, na których zarysowują się niewyraźne westchnienia nad niespełnieniami. Gdy świat umiera, miłość też gaśnie, a wraz z nią służebnice świata.
Na umarłych miłościach rozrastają się kwiaty katastrofy, a z ust, które chwytały tchnienie życia, wylewa się miód wymieszany z żółcią.
...Dlaczego nie była mi schronieniem miękkość ciała, słodki pot materii, dlaczego nie pozwoliłem na złudne ukojenie moim myślom? Dlaczego na zawsze nie złożyłem moich snów bez ojczyzny w światowej siedzibie Bycia zaczarowanego przez czas? Dążyłem do wieczności, a tymczasem kobieta była tutaj... Uboga nieskończoność dla dwojga! Pamięć zabija ulotne wdzięki.
Z tych mostów, na których pożądanie oczekuje towarzyszy — najwyższego kłamstwa — widzę tylko brzegi nierzeczywistości. Między nimi wzniosłem swój żałosny namiot, który litościwy nurt rzeki zaraz łaskawie zagarnie, razem z moim próżnym śpiewem.
Bez pożytku roztrwoniłem moją duszę. Bo kto pośród moich bliźnich, kobiet czy mężczyzn, mógłby zasłużyć na jej płomień? Od tej chwili będę już tylko rozsypywał prochy na wiosny kwitnące innym. I pogrzebię się pod tymi popiołami serca i miłości.
Wrażenia i idee — tylko tyle ci pozostaje. Ty sam bowiem jesteś już poza sobą. Niechaj żadne uczucie nie upiększa tej pustyni ludzkich bytów, która cię otacza, niech zginą gwiazdy, które, jak ci się zdawało, widziałeś w oczach bliźnich, niech zgaśnie niebo na dnie namiętności! Niech piekło pochłonie Ideał, a tobie każe jęczeć pod swoim ciężarem, podróżniku śmieszny i smutny, który z krwi ekstrahujesz zgubne napoje miłosne, a nicości wijesz wieńce chwały! Roztrwoniłeś swoje miłosne porywy — nikt na nie odpowiedział, nikt nie otworzył ramion. Powierz więc swoją głowę zapłakanej naturze, zmiażdż jąmateriąłez, zabij swoją przyszłość w bezsenne noce westchnień. Nieobecności świata ślizgają się po łysinie czasu i z ich bladego życia pozostaje tylko głucha skarga, skulona w bruzdach myśli.
Wychodzisz z siebie i schodzisz w dół po stopniach nieszczęsnych przebudzeń aż do Miasta, za plecami słyszysz czyjś oddech, niejasne zapowiedzi końca. I nie rozczulając się nad sobą wcale, myślisz: Gdzie mam się utopić? W Sekwanie czy w Muzyce?
Nuda jest substancją trwania, a rozpacz — istotą walki, jaką trwając toczymy. Ludzie w coś wierzą, by o sobie zapomnieć. Kryją się w ideałach, szukają schronienia w idolach i zabijają czas tysiącami wierzeń. Najbardziej by ich przygnębiło, gdyby na tej kupie przyjemnych oszustw znaleźli się nagle twarzą w twarz z czystym istnieniem.
Rozpacz? To życie na sposób wykrzyknika. Oto dlaczego morze — wykrzyknik płynny i nieskończenie odwracalny —jest dokładnym obrazem życia i serca.
Nie ma ani zdrowia, ani choroby, to dwie nieobecności, w których miejscu pojawia się pustka nudy. Jedyna racja bytu świata: pokazać nam, że jeśli zniknie, możemy zastąpić go muzyką
prawdziwszą nierealnością.
Ślizgając się po zboczach myśli, zbyt często opluwałeś istnienie. A przecież nie popełniło ono żadnego grzechu, prócz, być może, tego jednego: grzechu niebycia.
Spraw, by w goryczy umysłu wyschły źródła oskarżeń. Odbierz moc niewyczerpanemu jadowi i cynizmowi, który tryska z ciała. Z marzycielską impertynencją ukochaj niespójność losu. Bardziej bezużyteczny niż kometa w świecie nie znającym wróżb, bardziej niepotrzebny niż miecz archanioła w świecie bez nieba, prowadź swoje próżniacze przeznaczenie po wnętrzach iluzji, rozsyp tam proszek ludzkich zaślepień. Zaślepień człowieka nieokiełznanego, który wie, że „wszystko” skrywa „nic”.
Pożyw się korzeniami kłamstwa, odurzaj fałszywą wiedzą kryjówki, w których czuwasz.
Szczęście paraliżuje mój umysł. Wygrana ogołaca mnie ze mnie samego, a miłosne powodzenie zaciera we mnie wszelki ślad wielkości. Szczęście nic nie wie o „ja”...
Za to kiedy przegrywasz, wyczerpany, a twoja świadomość pogrąża się w rozkoszy —jak gorączkowo pragniesz oddzielenia! Móc zostać samemu w pokoju, bez kochanki, całkiem samotnie, rozkoszować się nektarem nieszczęścia! Wolny od wszelkich ideałów, ze wzrokiem zmąconym istnieniem, możesz rozciągać zmęczenie swego snu aż ponad niebo!
Osiadamy na mieliźnie świata, lecz nie znajdując tu żadnego pokarmu, żywimy się resztkami wygnania.
Prawdziwe życie nie jest rytmem, lecz zerwaniem. Jeśli cały świat nie wystarczy, by zabliźniła się rana serca, musimy pod gwiazdami upajać się szaleństwem. Bo ani nasze ramiona, ani nasze głowy nie zniosą dłużej ciężaru niezrozumiałości.
W ideach hula jak wiatr przeznaczenie. Nawet Logika, ku której zwraca się pustka myśli, jest nim poruszona. Dusza przygniata swym ciężarem kategorie. I cały kosmos staje się torturą.
Ziemia rozpościera się pod naszymi krokami, byśmy się mogli rozproszyć. Patrzyłem w górę, w dół, rozglądałem się na wszystkie strony wielkiego: „gdziekolwiek” — i wszędzie widziałem klęskę mego życia.
Sądziłem, że wyczerpując zmysły, zabiję to ciągłe czuwanie. Lecz po miłosnych uściskach pozostawała mi tylko straszliwa jasność umysłu.
Pożądałem pieszczot i podsycałem głód wielkości. Ale stawałem się niewolnikiem sensu uparcie powstającego w mojej głowie.
Próbowałem pijaństwem przytępić mój słuch. Ale wtedy wzrok wyostrzał się w szerokich przestrzeniach.
Topiłem moją myśl w kałużach pełnych błota. Lecz ona wynurzała się z nich bezlitośnie, jeszcze jaśniejsza niż przedtem.
Ani chwała, ani kobieta, ani alkohol nie ułatwiły umysłowi drogi zakazów i ujarzmienia. Chwile mojego życia leżą wywrócone do góry nogami. Już nic się w nich z niczym nie łączy. Zerwały się łańcuchy, a ich porozrzucane ogniwa dźwięczą w moich uszach.
...W czyje ręce złożyć moją naturę? Komu przekazać zaszczyt zwątpienia?
Chciałbym uczynić sobie łoże z Idei, zanurzyć się w nim, jego abstrakcyjną poduszką zdusić bełkot mojego serca. Mam go dość, a przede wszystkim mam dość jego oblicza: duszy.
Przyczyną mdłości są uczucia. Na dnie serca jest tylko ropa, są ciepłe fetory. Więc pragnę zwrócić moją odrębność w stronę umysłu nieskalanego pomyjami życia, oczyszczonemu ze zmysłowych osadów, ku myśli białej i chłodnej jak marmur, myśli zerwanej z łańcucha duszy.
Niech żaden ślad emocji nie zakłóci spokoju twych sądów. Długo grałeś pierwsze skrzypce wśród pozorów tego świata. Przyszedł czas, byś znalazł w sobie — wyzbywając się liryzmu
surową moc oddzielenia, która uzbroi umysł w kolce. Spójrz na to, co przydarza się innym i tobie samemu, tak jakbyś nie był nikim, jak gdyby nikt nikim nie był; patrz jak diabeł, którego zbrzydziło zło, jak demon, który przekroczył zakaz. A wtedy Stawanie się — przerażone obiektywnym chłodem umysłu — ostatecznie zawiesi swój krok.
Mamy się za pełnych życia, pysznimy się naszymi wysiłkami i ich efektami. A w gruncie rzeczy chodzimy z pustym workiem dziadowskim, do którego od czasu do czasu wpadają okruchy rzeczywistości. Człowiek jest żebrakiem istnienia, żałosnym tragarzem w nierealności, lataczem natury.
Buduje jakiś dom i wyobraża sobie, że w ten sposób umknie światu. Nie widzi nic wokół siebie. Lecz gdy już sądzi, że jest całkiem sam, zauważa, że jego schronienie nie ma dachu. W jaką stronę ma splunąć? Na słońce czy na noc? Otwiera dłonie w przestrzeń — a jego palce oblepia pustka. Żaden byt się do niego nie przytuli, bo byt parzy. Rzeczywistość odziera cię ze skóry, rzeczywistość sprawia ból. Oddychanie jest aktem męczeństwa. Tchnienie życia zwęgla się w piecach grozy.
Religia, a przede wszystkim jej służka, moralność, ukradły „ja” — a zatem całej kulturze — to, co nadaje odrębności urok: pogardę. Spójrz, oszacuj wzrokiem ten ludzki motłoch, który bierze cię za człowieka. Nie ma tam wielu różnych ja, to tylko los czyni cię odmiennym od podobnych do ciebie. Kultura — w tym, co najściślej określa jej głębię —jest nauką pogardy. Trzeba pomagać innym, doradzać, lecz nie należy im przeszkadzać w ich życiu rojącym się od oczekiwań. A przede wszystkim nie wolno ich budzić; nigdy się nie dowiedzą, jak drogo kosztuje ich jednostkowe powołanie. Zostawcie człowieka, nich śpi. A że śnić można tylko w raju — uciec znaczy uczynić lżejszym swój los. Jednostka, która jest sama dla siebie przejrzysta, ma wszelkie prawa. Może położyć kres swym dniom, gdy tylko tego zapragnie. Przeznaczenie jest niekończącym się odraczaniem samobójstwa. Gdy przeżywasz życie na jawie, swojej dumie odsłaniasz los, w chwili, gdy pożera twoje „ja”. Los, którego jesteś pokonanym panem.
Jako dziecko nie mogłeś usiedzieć na miejscu. Wciąż cię było pełno w całej okolicy. Gnało cię gdzieś, daleko od domu i rodziny. Figlarnie puszczałeś oko w stronę horyzontu i niebu powierzałeś swoje naiwne tęsknoty. Już od dzieciństwa obiema nogami wskakiwałeś w filozofię, a z latami twoja niechęć do osiadłego trybu życia jeszcze się wzmogła. Odtąd twe myśli krążą po różnych krainach, twoje pojęcia cierpią na manię błądzenia. Dusisz się w czterech ścianach. Filozof dróg i ulic — oddychasz na rozdrożach. Dalej, wciąż dalej — żadnego łóżka w całym wszech- świecie!
Pogrążony w nudzie oderwanej od życia odkrywasz, że być — żyjąc — to być pustym; więc śledzisz w zaułkach, jak morderca chwil, zapomnienie myślenia.
Za czcze byś uznał odwijanie nici z motka myśli, by je wiązać do różańca wątłych nadziei. Gdzieś za tobą gnije trup życia. A kto potrafi czytać z twych kroków, wyczyta w nich mordercę.
Nie widzieć w rzeczach więcej, niż w nich jest. Widzieć je takie, jakimi są. Nie utożsamiać się z nimi. To przekleństwo, przekleństwo poznania, nosi imię obiektywności.
Choroba duszy jest duchowym złem. Jest jasnością umysłu, która zstąpiła w serce. Nie mamy już żadnej możliwości wyboru, bo naszym skłonnościom przeciwstawiona jest absolutna konstrukcja umysłu. Gdy skłaniamy się w jakąś stronę, on pokazuje nam, że świat jest przestrzeniąrównoważ- ności. Wszystko jest tożsame; to, co nowe jest podobne. Idea odwracalności—teoretyczny sztylet.
Wtedy pojawia się Namiętność. Rzuca ziarna na rozpościerające się w nas jałowe pola. Drżąca wściekłość błędu pozwala wybierać, dzięki niemu oddychamy. On leczy nas z najgorszej spośród chorób, z bezstronności. Nie moglibyśmy żyć w jasnowidzeniu — bo jak wtedy wziąć czyjąś stronę, jak wziąć w czymkolwiek udział? Będąc stronniczymi — czyli tworząc fałszywe absoluty
wlewamy w naczynia soki żywotne stawania się. Przystosowanie się do sytuacji to akt subiektywności, zniewaga dla poznania. Obiektywność jest mordercą życia, zaś „życie” — mordercą umysłu.
Myśleć — to zdejmować ciężar z serca. Myślenie jest zaworem bezpieczeństwa, bez niego umysł i zmysły udusiłyby się.
Początkiem ekspresji jest chora pełnia. Braki ogarniają nas, jakby rzeczywiście istniały i z upartego trwania niedoboru — rodzi się myśl.
Nie potrzeba nam niczego, a jednak dajemy schronienie żebraczej duszy. Coś rozstroiło się w umyśle. Tak jak łuk jasnej myśli nie może się wesprzeć na ruinach miłosnych uścisków, tak konstrukcje natury nie znajdą wsparcia w naszym zapomnieniu. Nadchodzi jesień dzieła Stworzenia, pierwszy zachód słońca.
Niedorzeczność— to jedyna ucieczka duszy. Tej duszy, która straciła swe wymiary i przyspieszyła swój kres. Niedorzeczność to jedyny ratunek dla myśliciela możliwej nieskończoności, dla tego, który myślał to, co niemożliwe.
My, chorzy, mamy swoich rzeczników w postaci naszych ciał. Fizjologicznie monologujemy. Wewnętrzne glosy nie zdołają wyliczyć wszystkich dolegliwości, które w nas się kryją; zadaniem ciała jest powiadamiać nas bezpośrednio o niezliczonych ranach, których nawet nazwać nie potrafimy. W głębi naszej cielesności cierpimy na niemożność słownej ekspresji. Za dużo w naszej mowie jadu, a nie dość odtrutki. Choroba jest nie wyrażonym brakiem. Więc cielesne tkanki zaczynają mówić. I ich mowa, drążąc umysł, staje się jego materią.
Od urodzenia prześladuje cię to słodkie przekleństwo: życie prywatne. Niezdolny, by pozostać w doczesności, bezustannie stajesz twarzą w twarz ze sobą samym i z nieskończonością. Nic nie pojmujesz ze spraw twoich bliźnich, nikt więc nie zdoła cię zmusić, byś porzucił ten bezkresny egoizm, który w sobie hodujesz. Zawsze marzyłeś o ognisku, w które wniknąłby cały wszechświat. Pod twoimi powiekami gniją kobiety, które zabiła twoja grzeszna skłonność do nieskończoności. To właśnie tutaj rozwija się choroba zmysłów. Ona zabija miłość, która się nierozważnie na nią powołuje. Dwoje oczu patrzy w ciebie — lecz ty spoglądasz w dale; dwoje ramion cię oplata — ty bierzesz w ramiona całą przestrzeń, uśmiech wnika w twoje ciało — ale ty tęsknisz do gwiazd.
Osoba jest cieniem, jaki nieskończoność rzuca w naszym sercu. Jest ostatecznym usprawiedliwieniem życia prywatnego, usprawiedliwieniem miłosnej gry i teatru namiętności. Zdaje ci się, że zwodzisz dziewczęta i resztę śmiertelników
a nic nie jest lepszym obrazem śmiertelnego absolutu niż młoda dziewczyna — lecz oszukujesz tylko sam siebie. Być obłąkanym — z przyczyny nieskończoności...
Przypominam sobie, że kiedyś byłem dzieckiem. To wszystko. Moja pamięć nie przywróci słodyczy tych czasów, gdy życie było snem. Łatwiej mi zobaczyć, jak jęczę pod ruinami ostatniej myśli, niż wyobrazić sobie siebie, zanim powstała pierwsza myśl. Nic nie przetrwało z epoki, gdy dopiero czekaliśmy na nadejście znaczenia.
Wychodząc z dzieciństwa, spotkałem lęk przed śmiercią. W ten sposób zacząłem wiedzieć. A potem ów lęk rozpłynął się w pragnieniu, by umrzeć. Zaś to pragnienie oczyściło się, gdy w proch roztarte zostało szczęście, ukrzyżowane przez bezużyteczne myślenie.
Gdybym pozostał przy tej niewiedzy, nigdy nie włożyłbym korony intelektu na głowę chodzącego trupa i negatywna duma nie zerwałaby więzów łączących mnie z dzieciństwem. Czas nie wstrząsnąłby filarami nadziei, nie wysysałby moich soków. A tak, wyjałowił ferment mego życia, ostudził mój zapał powłoką nudy. Nuda ma swoją tajemnicę: abstrakcyjne serce. Serce, przez które czas już przepłynął, w którym nic już nie ma prócz myśli, które zaczęły gnić, oprócz idei, których dosięgnął niepokalany chłód.
Powiedz zatem, gdzież są jutrzenki życia, analfabeto Dobra, wszechwiedzący dzięki złu?
...I często zastanawiam się: jak miałem śmiałość być dzieckiem?
Od urodzenia prześladuje cię to słodkie przekleństwo: życie prywatne. Niezdolny, by pozostać w doczesności, bezustannie stajesz twarzą w twarz ze sobą samym i z nieskończonością. Nic nie pojmujesz ze spraw twoich bliźnich, nikt więc nie zdoła cię zmusić, byś porzucił ten bezkresny egoizm, który w sobie hodujesz. Zawsze marzyłeś o ognisku, w które wniknąłby cały wszechświat. Pod twoimi powiekami gniją kobiety, które zabiła twoja grzeszna skłonność do nieskończoności. To właśnie tutaj rozwija się choroba zmysłów. Ona zabija miłość, która się nierozważnie na nią powołuje. Dwoje oczu patrzy w ciebie — lecz ty spoglądasz w dale; dwoje ramion cię oplata — ty bierzesz w ramiona całą przestrzeń, uśmiech wnika w twoje ciało — ale ty tęsknisz do gwiazd.
Osoba jest cieniem, jaki nieskończoność rzuca w naszym sercu. Jest ostatecznym usprawiedliwieniem życia prywatnego, usprawiedliwieniem miłosnej gry i teatru namiętności. Zdaje ci się, że zwodzisz dziewczęta i resztę śmiertelników
a nic nie jest lepszym obrazem śmiertelnego absolutu niż młoda dziewczyna — lecz oszukujesz tylko sam siebie. Być obłąkanym — z przyczyny nieskończoności...
Przypominam sobie, że kiedyś byłem dzieckiem. To wszystko. Moja pamięć nie przywróci słodyczy tych czasów, gdy życie było snem. Łatwiej mi zobaczyć, jak jęczę pod ruinami ostatniej myśli, niż wyobrazić sobie siebie, zanim powstała pierwsza myśl. Nic nie przetrwało z epoki, gdy dopiero czekaliśmy na nadejście znaczenia.
Wychodząc z dzieciństwa, spotkałem lęk przed śmiercią. W ten sposób zacząłem wiedzieć. A potem ów lęk rozpłynął się w pragnieniu, by umrzeć. Zaś to pragnienie oczyściło się, gdy w proch roztarte zostało szczęście, ukrzyżowane przez bezużyteczne myślenie.
Gdybym pozostał przy tej niewiedzy, nigdy nie włożyłbym korony intelektu na głowę chodzącego trupa i negatywna duma nie zerwałaby więzów łączących mnie z dzieciństwem. Czas nie wstrząsnąłby filarami nadziei, nie wysysałby moich soków. A tak, wyjałowił ferment mego życia, ostudził mój zapał powłoką nudy. Nuda ma swoją tajemnicę: abstrakcyjne serce. Serce, przez które czas już przepłynął, w którym nic już nie ma prócz myśli, które zaczęły gnić, oprócz idei, których dosięgnął niepokalany chłód.
Powiedz zatem, gdzież są jutrzenki życia, analfabeto Dobra, wszechwiedzący dzięki złu?
...I często zastanawiam się: jak miałem śmiałość być dzieckiem?
Grzeszyć samotnością, krzywdzić bliźnich zrywając z nimi, znać radość tylko w oddaleniu. Być na wskroś samotnym.
Niszczycielska energia wytwarzana przez umysł umacnia twą indywidualność. Aż po wszechświat, który cały staje się indywidualnością/zagar- niacię— o ile wcześniej to ty jego nie zagarniesz....
To właśnie idea osobowości, która dzieli nas na poszczególnych ludzi, a u niektórych przyjmuje wymiar kosmicznego wykrzyknika, jest źródłem problemów. Przez nadmiar ego człowiek traci wszelką miarę, staje się podobny do drzewa, które wierzchołkiem sięga nieba, a zapomina o swoich korzeniach... „Ja” uzurpuje sobie prawo do nieskończoności, przenikliwy
krytyczny ogląd zostaje pochłonięty przez jednoznaczność jednostki.
...Kochając nienawiść, którą podsycam przeciw samemu sobie, z rozkoszą przechadzam się wraz z mym złym losem pośród ruin czasu. Oby już odtąd żadna bryza rzeczywistości nie musnęła mojego czoła! Oby diabeł tchnął w moje zmarszczki swą mądrość i swoje cierpienie, oby tchnienie Zła drążyło mój mózg, oby chwile bezładną masą chroniły się w nadzieję, tak by zapanowała w niej chaotyczna rozpusta, oby szaleństwo nie płaciło już danin umysłowi i rozwijało żagle na wodach myślenia!
Głębokość filozofii mierzę pragnieniem wędrówki, które wyraża i przed którym ucieka. System myślowy, który nie kryje w sobie błędów wszystkich przemierzonych przez niego światów, nie pozwala na szeroki oddech, wyraża domatorskie niepokoje. Kiedy umysł zwraca się ku czemuś innemu, gmach myśli powstrzymuje namiętność włóczęgi i tłumi pragnienie przestrzeni. Rozmyślać to — tak czy inaczej — pozostawać, zwlekać. Mówi się przecież: „Co się odwlecze, to nie uciecze”.
Strach przed odejściem nie wiadomo dokąd, ku nieznanemu gdzie indziej, budzi małostkowe instynkty i każe nam chronić się w teorii przed bezpośrednią nieskończonością serca. Myśli uporządkowane to więzy krępujące serce. To jego śmierć. Jeśli je uwolnimy — dokąd pójdziemy? Nigdzie to jego prawo, tutaj to prawo systemu.
Układając idee w równych rządkach oddalamy niebezpieczeństwo. I odbieramy „ja” lekkość jego lotu. Sztywniejemy. Opary umysłu zestalają się. Nieokiełznane natchnienie przybiera jeden kształt, w którym jęczy wolność. Myśli rodzą się w głębokich westchnieniach serca i dopasowują swój kształt do trupa nieśmiertelności. Zostawimy je własnemu losowi, nieukończone, by ocalić siebie w świecie bez końca? Pokusa jest równie silna jak strach.
Oto moja krew, oto moje prochy. I żałobny umysł szukający po omacku. Jego skamieniałe popioły mają za łoże cały wszechświat.
Słońce pogrążyło się w swoim własnym blasku, w niebiańskich trzęsawiskach.
Ci, którzy przeżyli, patrzą znieruchomiałymi oczyma, zdziwienie nie rozszerza już ich źrenic. Już nic w przestrzeni nie może dziwić.
Nie ma już wiatru, który mógłby wznieść kurz mojego bycia. Powiewy wiatru zamarzły w warstwę lodu na mózgach śmiertelników. A zdrętwiałe serca mamroczą, że pragną poznać rozkoszny strach bycia. Gdzież są dni, które pobudzały do Błędu? Już nic mylnego nie zostało na świecie, nie zostało już nic. Świat zabalsamował się w Prawdzie. To znaczy sprawia, że świat zdycha na anemię. Nie zostało już ani kropli krwi, by ożywić kiełkujące pędy. Krew jest zarażona Informacją.
Człowiek wycofuje się stąd, zniechęcony ostatecznym rozwikłaniem wszystkiego, i wyprawia swoje prochy w inny wszechświat.
Zgięci pod ciężarem naszego, Ja”, niecierpliwi, by oddzielić się od samych siebie, wymykamy się naszej tożsamości — brzemieniu, które nas przygniata.
W naszych płucach zalegają wydechy Boga, ich odór dochodzi do mózgu i zaszczepia w nim zarazki chorej nieskończoności. Idee marnieją w mdląco-słodkim zaduchu boskiego rozkładu.
żadne liryczne głupstwa nie przysłonią bezkresnej agonii.
Jak świadomość może nie zwymiotować „Ja”? Umysł — nie zdławić rozumu? Jasność myślenia
nie zabić nadziei?
Umysł swoją nienawiścią prześladuje nawet tego, w kim zamieszkuje, zatruwa jednostkę, która chce być czymś więcej niż jednostką, pokrywa kurzem materię, która go podtrzymuje. „Ja” jest ofiarą, „ja” jest przeklęte.
Gdyby nie przeczucie miłości i śmierci, cierpielibyśmy nudę już w łonach naszych matek,
jeszcze potem, machinalnie żując ich obwisłe piersi. Skrycie jednak oczekujemy tych dwóch pokus, już od kołyski budujemy rusztowania fikcji istnienia. Miłość się zbliża i wypełnia lata. Tymczasem, poprzez pęknięcia na jej kruchej nieskończoności, wzrok umyka ku Czemuś innemu. Chorobliwa ciekawość zagęszcza czas, przez który wleczemy się ku końcowi. Chwile pęcznieją: to już gęstość czasu umierania.... I w prześwitach miłości odkrywamy ostateczne ciemności, gdyż kryje ona w sobie dwuznaczność, która zmienia namiętność w paroksyzmy gnicia. Nieskończoność, w której bawią się robaki — oto dwuznaczność miłości.
Miłość nie zdoła nas wyleczyć z Czegoś Innego, naszej fatalnej namiętności. Gdy podążamy za nim do końca, odsłania w naszych głębiach jakieś nie wiadomo co, które mogłoby być — oto tragiczna bariera dla naszej ciekawości. Być może nie skłanialibyśmy ku Temu jesieni naszych serc, gdyby nie było źródłową bezpośredniością, gdybyśmy nie musieli znosić przygodnej nudy. Bez ustanku mknąc ku Granicy, rozgoryczeni dowolnością, chciwi pewności, czynimy Śmierć godną dużej litery. Bo ona jest fikcją, której pozwalamy na wszystko, jest nienaprawial- ną banalnością czasu.
Dla umysłu Coś Innego istnieje w równie niewielkim stopniu jak cokolwiek. Ale on przyznaje się do tego, przymuszony przez krew, przez stare prawdy, przez tradycje serca. Ulega. To „Ja” mu to narzuca. I w ten sposób dostosowuje się do fikcji bardziej, niż one na to zasługują. Skoro wszystko tego się domaga, dlaczego Coś Innego nie mogłoby istnieć? Z niesmakiem pyta sceptyczny umysł. Dlaczegóż odbierać człowiekowi najważniejsze spośród jego kłamstw? Potrzebuje go, więc niech je ma. Skoro nie umie wymyślić wygodniejszej fikcji, użyczę mu swojej
s
siły, by bronił tej. Niech umiera za Śmierć!
...Tak sądzi Umysł i oddzielając się od siebie samego, zamiera w milczeniu.
Mój błąd: ograbiłem realne. Przegryzłem się przez wszystkie jabłka ludzkich nadziei. Przypatrywałem się słońcu kątem oka...
Przeżarty grzechem nowości, mógłbym wywrócić na lewą stronę niebo jak rękawiczkę. Zatopiłem zęby w fałdach ciała, mymi ideami ciskałem w udźce abstrakcji, tajemnice umierały w moich ustach i w moim mózgu. Gdzie jest ożywczy sok stawania się, który mógłby pobudzić pulsowanie umysłu i serca? Za mną pozostały tylko martwe kropelki, nimi usiana jest moja przeszłość, jak niepotrzebna Mleczna Droga. Oddychanie jest niedorzecznością. I szukam niepokalanych ciał, by w nich zużyć resztki mego żaru, szukam dziewiczego umysłu, by w nim strwonić płomień mego zmęczenia.
Dlaczego nie mogę dźwięcznego drżenia mojej duszy dorzucić do nicości, która upaja się nieobecnością wszechświata, dlaczego nie mogę rozdzierać grzmiącym głosem jej ciszy, uderzać batem mojej muzyki w jej pustynię? Być duszą pustki i sercem nicości!
Będziesz potrafił zdławić dręczący cię zły los? Nigdy.
Pozbędziesz się choroby, która pali twój oddech? W żaden sposób.
Zdołasz z goryczy zmysłów uczynić samą istotę pytania? Zawsze.
Czy chcesz złagodzić prawo nieodwracalności w słodyczy dogmatów? W żadnym razie.
...W twojej krwi odkłada się osad Nigdy, w twojej krwi rozsypuje się czas — i wykolejona modlitwa nie pozwala ci zatracić się w odkupieniu. Diabeł wślizguje się w oko Boga, a ty — podążasz za jego cieniem i jego śladem....
Księgarnia Internetowa UNUS poleca książki Grupy Wydawniczej Aletheia:
Roland Barthes Mitologie Rudolf Camap Wprowadzenie do filozofii nauki Mircea Eliade Moje życie. Fragmenty dziennika 1941—1985 Michel Foucault Raymond Roussel Sigmund Freud Dwie nerwice dziecięce Erving Goffman Człowiek w teatrze życia codziennego Martin Heidegger Pytanie o rzecz Carl Gustav Jung Mysterium coniunctionis Thomas S. Kuhn Struktura rewolucji naukowych Willard Van Orman Quine Z punktu widzenia logiki Bertrand Russell Dzieje filozofii Zachodu Ludwig Wittgenstein O pewności
Nowości:
Rozmowy z Isaiahem Berlinem Georges Bataille Część przeklęta Joseph Campbell Mityczny obraz Emile Cioran Zmierzch myśli Jacques Derrida Pismo i różnica Mircea Eliade Religie australijskie James Frazer Złota gałąź Hans-Georg Gadamer Język i rozumienie Karl Löwith Od Hegla do Nietzschego Carl Gustav Jung Analiza marzeń sennych Karl Kerényi Mitologia Greków Oswald Spengler Zmierzch Zachodu Lew Szestow Na szalach Hioba
Wkrótce:
Johann J. Bachofgn Matriarchat Emile Cioran Cwiartowanie Sigmund Freud Histeria i lęk Martin Heidegger Rozmowy na polnej drodze Carl Gustav Jung Psychologia medytacji Wschodu i Zachodu Oliver Leaman Wprowadzenie do filozofii islamu Elisabeth Roudinesco Jacques Lacan. Jego życie i dzieło Wasilij W. Rozanow Legenda o Wielkim Inkwizytorze Dostojewskiego Bertrand Russell Wstęp do filozofii matematyki Ludwig Wittgenstein Wykłady z filozofii psychologii
Grupa Wydawnicza Aletheia informuje wszystkich zainteresowanych, że nie może wyegzekwować należności za sprzedane książki od następujących firm i osób:
Księgarnia „Książka dla Ciebie”, Sopot
Agencja Handlowo-Usługowa „Art-Mark”
Artur Pawliczak i Marek Pawliczak sp.j., Zielona Góra
Tomasz W. Brzozowski, były współwłaściciel „Księgarni Artystycznej” w Warszawie
#
I
Brewiarz zwyciężonych 8
Brewiarz zwyciężonych 7
# Em ile M. Cioran
10 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 11
9 Emile M. Ciorcm
Brewiarz zwyciężonych
Brewiarz zwyciężonych
12 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 13
38 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 39
22 Em dc M. Cioran
50 Emile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 51
II
#
66 Emile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 67
86 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 87
90 Etnile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 89
88 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych #
Brewiarz zwyciężonych 87
94 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 93
III
III
98 Emile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 99
# Em ile M. Cioran
108 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 107
IV
#
118 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 119
126 Em ile M. Cioran
Brewiarz zwyciężonych 125