Zenon Tyburc
Nie wrócą
Gosi
Urzekającej mnie każdego dnia
Osiedlowe blokowisko gdzieś na obrzeżach miasta. Z dala od miejskiego gwaru. Blok taki jak wszystkie inne. Typowy dla uspołecznionego budownictwa. Takie same mieszkanie. Rodzina też taka sama jak… Ojciec rodziny w kuchni przy laptopie. Laptop jest jego biurem. Miejscem jego pracy. Ma swoją działalność gospodarczą. Je śniadanie, jednocześnie patrząc w ekran. Matka rodziny w pokoju obok. Też z laptopem. Ma swoją działalność. W następnym pokoju dwaj kilkuletni chłopcy spierają się, pokrzykując na siebie jeden drugiemu stara się coś wyrwać. Matka stara się uspokajać ich podniesionym głosem, patrząc jednocześnie w ekran. W końcu ma dość uspokajania. Wpada do pokoju chłopców. Teraz krzyczą wszyscy. Obaj chłopcy starają się dostęp do jeszcze jednego laptopa. Za chwilę w pokoju jeszcze jeden laptop. - Wujku pomóż mu włączyć bajkę. Pochylam się nad laptopem. Klikam w obrazek wybranej przez malca bajki. Nastaje cisza. Starszy naprzeciwko gra w grę komputerową. Przez chwilę podziwiam fantazję dziecka. Buduje wirtualne konstrukcje. Ja czegoś takiego chyba bym nie potrafił. Wracam na stary fotel w kącie. Pozostał mnie jeszcze telewizor. Gra, choć nikt na niego nie patrzy. Nie mam chęci na telewizję. Zapadam w pół drzemkę.
Niewielkie podwórko pomiędzy niskim, skromnym domkiem a stodółką i obórką. Obok lepianka kurnika. Przy stodółce przy budzie czarny kudłaty kundel na łańcuchu. Zagroda stała przy drodze przelotowej przez wieś. Za drogą jeziorko z wiecznie zieloną od planktonu wodą. Za stodołą sad, dalej pola aż po horyzont. Tak wyglądał świat mojego dzieciństwa.
Ojca z dzieciństwa nie pamiętam. Pracował gdzieś daleko. Widywałem go raz, może dwa razy w miesiącu. Jeśli akurat był trzeźwy. Szczęśliwy byłem tylko wtedy gdy go nie było. Bałem się go i uciekałem przed nim. Dla mnie głową rodziny był dziadek. Pamiętam go już jako starca. Wysoki, z wąsem. W młodości, jeszcze przed wojną był w wojsku ułanem. Według opowiadań babci był na pięciu wojnach. Nie wiedziałem że było aż tyle wojen. A w ogóle co to są wojny? Nie miałem pojęcia. Swój dzień dziadek zaczynał o czwartej rano, bez względu na porę roku. Krzątał się po obejściu, mrucząc pacierze lub podśpiewując pieśni religijne. Był bardzo pobożny. Zimą zaczynał od rozpalania ognia w piecu. Był opiekunem dla nas. To znaczy dla babci, mamy i mnie.
Któregoś dnia utopiłem korytko babci. Karmiła w nim drób. Było za ciężkie. Zirytowany dziadek znalazł je blisko brzegu. Ale już wanna obciążona kamieniami pływała. Poczułem się żeglarzem. Jednakże kudłaty pies, wabił się Morus nie chciał ciągnąć wózka. Pomimo, że wabiłem go kiełbasą, znalezioną na strychu domu. Zwykle na świniobicie dziadek zapraszał masarza. Jeden z nich jednak nie popisał się zdolnościami. Spora ilość kiełbasy leżała na strychu. Nikt nie chciał jej jeść. Nawet pies. Kury jednak umieją latać. Sprawdzałem to kilka razy. Aż mama zdecydowanie zakazała mnie tych zabaw. Same kury też nie były zadowolone ze swych umiejętności i uciekały przede mną jak tylko mogły.
Po wydojeniu krowy i odstawieniu mleka do zlewni, dziadek wyprowadzał swoją trzódkę na pastwisko. Trzódka składała się z krowy i kilku owiec. Pastwisko znajdowało się daleko od wsi. Szedłem za dziadkiem z dumną miną przez całą wieś. Mijaliśmy wieś, wychodziliśmy w pole. Tam dziadek palował krowę i owce. Po czym wracaliśmy do domu. Oczywiście wiosną i latem aż do jesieni.
Czasami dziadek zaprzęgał konia do furmanki i wyjeżdżaliśmy w daleki świat. Ten daleki świat to zwykle sąsiednie wsie. Dziadek odwoził ziemniaki do gorzelni, przywożąc z powrotem wywar na paszę dla świnek. Po żniwach wyjeżdżaliśmy do młyna. Wywoziliśmy ziarno, najczęściej żyta. Wspinałem się z trudem po stromych schodkach, zadziwiony ogromnymi maszynami, które dudniły, stukały mieląc ziarno na mąkę i otręby. Czasami jechaliśmy do następnej wsi wioząc rzepak. Przed wsią skręcaliśmy w bok. Już z daleka miejsce wskazywał przyjemny zapach. W drewnianej budzie, po środku stała drewniana rura. Nad nią wystawała drewniana belka. Do niej przymocowane były grube drągi. Popychało je kilku mężczyzn. Z korytka wypływał ciemny pachnący płyn. Olej. Świeży olej z odrobiną soli i świeżym chlebem, pieczonym przez babcię były wprost niebiańskimi przysmakami.
W tej samej wsi w której znajdowała się olejarnia, mieszkała siostra ojca. Odwiedzaliśmy ją od czasu do czasu. Latem w pobliski jeziorze łowiliśmy raki. Brodziłem w płytkiej wodzie usiłując pomiędzy kamieniami dostrzec jakiegoś skorupiaka. Udawało się mnie coraz częściej i miałem siebie za znakomitego łowcę raków. Gotowane raki zmieniały swój kolor na czerwony. Ich mięso to znakomity przysmak. Przyznaję że tętnię za ich smakiem.
Hałas w sąsiednim pokoju narasta. Teraz już obydwaj chłopcy płaczą i krzyczą na przemian. Ich mama stara się ich uspokoić. Jest jeszcze głośniejsza niż oni. Okropne bachory. Porzucili już zabawę przy laptopach i sami nie wiedzą czego chcą. - Wujku zabierzesz ich na spacer? Tu niedaleko, na plac zabaw. - Oczywiście że tak. Mam już dość bezczynnego siedzenia. Chłopcy w jednej chwili są już ubrani i gotowi do wyjścia. Chociaż wiem, gdzie jest plac zabaw, pozwalam, aby mnie tam zaprowadzili. Idą raz po jednej to po drugiej stronie uliczki. Oglądają wszystko po drodze. Coś tam opowiadają. Coś tłumaczą. Dziwna przemiana nastąpiła na klatce schodowej. Są po prostu grzeczni. Wiem że mnie lubią. Pozwalam im niemal na wszystko. Na wszystko co im nie zagraża. Plac zabaw nie różni się od innych takich placów. Huśtawki, karuzele, jakieś konstrukcje. Chłopcy biegają po placu próbując swych sił na każdym z urządzeń. Pokręciłem razem z nimi karuzelą. Sam próbuję swych sił na czymś co przypomina imitację Atlasa. Co chwila przychodzą tu jacyś ludzie z dziećmi. Moi bawią się sami. Teren ogrodzony. Nie muszę zbytnio dbać o ich bezpieczeństwo. Przysiadam na chwilę na boku.
Dziadek był wyjątkowy. Pewnie każdy dziadek był wyjątkowy. Ale mój był wyjątkiem wśród wyjątków. Gdy wrócił z ostatniej wojny był we wsi jedynym który umiał pisać i czytać. A wieś była duża. Ludzie po wojnie szukali swych bliskich otrzymywali i wysyłali dużo listów. Prywatnych i urzędowych. Przychodzili więc do dziadka, aby im napisał lub przeczytał. Przynosili za to co mieli. Coś do jedzenia, jakieś drobne pieniądze. We wsi była duża kolonia kolejarzy. Kolejarze dostawali deputaty w śledziach za swą pracę. Więc w domu co dzień były śledzie. W ten sposób dziadek dorabiał sobie na życie. W powojennej nędzy mieć co jeść było bardzo ważne. Oczywiście nie pamiętam tego. Urodziłem się już wiele lat po wojnie. Znam to z opowiadań babci. Z czasów które pamiętam, nikt już nie przychodził do dziadka z listami. Ludzie już umieli pisać i czytać. Z dawniejszych czasów dziadkowi pozostał prestiż i poważanie. Wychodził więc dziadek na pogaduchy z innymi mieszkańcami wsi. Zabierając mnie z sobą. Szedłem tuż za dziadkiem przysłuchując się rozmowom starszych. Starsi zwykle odpędzali dzieci. Nie lubili aby im kręciły się pod nogami podczas poważnych rozmów. Nikt jednak nie odważył się odpędzić mnie. Ze względu na dziadka. Stałem zresztą w pobliżu w milczeniu przysłuchując się rozmowom. Byłem pojętnym słuchaczem i o dorosłych i ich sprawach wiedziałem więcej niż oni sami.
Kuźnia znajdowała się po przeciwnej stronie jeziora. Mała, podupadła buda chyląca się ze starości. Pod ścianą stało palenisko z koksem. Po środku wielkie kowadło. Pod ścianami stosy różnego żelastwa. Kowal ze swym pomocnikiem podkuwali konie, bądź wykuwali potrzebne rzeczy, najczęściej części do furmanek i maszyn. Gdy koń gubił podkowę, dziadek prowadził go do kuźni a ja jechałem na oklep. W swej wyobraźni czułem się potomkiem ułana. Uwielbiałem wprost konie. Gdy tylko było to możliwe przebywałem między nimi. Szybko nauczyłem się zaprzęgać i powozić. Pomimo że nakładając uprząż wozacką trzeba było podskakiwać, aby narzucić ciężką i skomplikowaną plątaninę rzemieni na grzbiet konia. Może to dziwne ale dorośli pozwalali mnie na pracę z końmi, choć z pewnością byłem na to zbyt mały. Same konie też nie miały nic przeciwko powożeniu nimi. Szły potulnie tak jak nimi kierowałem.
Wieczorami babcia zabierała mnie do sąsiadów. Zbierali się tam starsi ludzie, przeważnie kobiety. Przynosiły z sobą wełnę i druty. Nazywało się to dzianiem. Kobiety więc działy robiąc swetry, skarpety i rozmawiały. Często o duchach i różnych tajemniczych zdarzeniach. Późnym wieczorem wracałem z niepokojem i ciekawością rozglądając się wokół siebie. Niestety, żadnego ducha czy też innego stwora nie zobaczyłem. Byłem tym nawet zawiedziony.
Czas wracać. Chłopcy są już zmęczeni bieganiem. Wracamy tą samą drogą. Po drodze wchodzimy do sklepu. Naciągają mnie na zakup słodyczy co wywołuje oburzenie ich mamy. Przecież mają słodycze w domu. Ale wujkowe jest lepsze. Pora obiadu. Paweł niechętnie wstaje od laptopa.
Wąska uliczka wydaje się być taką samą. Taka sama polna droga, jak przed laty. Rzędy zagród po obydwu stronach. Kto w nich teraz mieszka? Nazwiska dawno uleciały z pamięci. Jest coś nowego. Wysiadłem na przystanku kolejowym, którego kiedyś nie było. Dwa betonowe perony, w miejsce rowów, na których pasły się kozy. Gdyby ich nie było, wszedłbym do wsi z innej strony. Albo i nie. Zwykle chodziłem wzdłuż toru kolejowego. Krótsza droga. Takie same obrośnięte bagienko. Skręcam w prawo w taką samą polną drogę, która tu jest ulicą. Ale. Ta droga przez przejazd kolejowy prowadziła w daleki, nieznany świat. Teraz skręca w lewo. Wzdłuż toru kolejowego. Przejazdu nie ma. Po drugiej stronie pola. Droga w daleki świat przestała istnieć.
Powoli zbierają się żałobnicy. Ostatnia posługa ostatniemu z moich krewnych. Zwykłe, konwencjonalne powitania. Pomiędzy ruinami zagrody. Dach nad domem zapadł się. Jedna jako tako cała i sucha izdebka. Ostatnie lokum zmarłego. Naprzeciw ruina stodółki. Obok resztki chlewika. Stryj długo chorował przed śmiercią. Jego żona całe życie.
Do rozpoczęcia obrzędów jeszcze dużo czasu pozostało. Nudzi mnie jałowa gadanina. Większości obecnych nawet nie znam. Oprowadzam się po pozostałej części wsi. I tym razem skręcam w prawo. W przeciwną stronę od tej z której przyszedłem. Przelotowa droga przez wieś. Szosa. Po lewej zapadła chałupka. Pozostałość po zagrodzie. Mieszkała tu siostra ojca. Z rodziną. Z mężem i trójką dzieci. Nie pozostał nikt z żyjących. Czy ktoś tu mieszka, gospodaruje? Może dzieci jednego z kuzynów? Nie znam żadnego z nich. Ile on miał dzieci? Dwoje, troje? W obejściu pusto. Żadnego ruchu. Sklepik też taki sam, obok bar. Naprzeciw dawne przedszkole. Jest jeszcze? Jestem na miejscu. Wiedziałem co zastanę. Po co więc przyszedłem? Sentymentalna podróż w przeszłość? Nie podejrzewałem się o sentymentalizm. W jeziorku nadal wiecznie zielona woda. Naprzeciw przez drogę, stał kiedyś dom. Mały, skromny domek. Najlepiej znany w moim życiu. Wiedziałem, że już go nie zobaczę. Teraz jest tu ogródek. Obok typowy jednorodzinny dom. W miejscu warzywniaka z jednym drzewem. Śliwą. Drzewa też nie ma. Cała zagroda już dawno została sprzedana. Kupił ją lokator starego domku. Urządził po swojemu. Ale i jego także nie ma między żyjącymi. Kto tu mieszka? Jedno z jego dwójki dzieci. Które? Znałem oboje. Po lewej niezmieniona od lat zagroda. Dawnych sąsiadów też już nie ma. Nie ma dziadka, który mojej mamie powiedział: będzie mądry, bo ma wysokie czoło. Nie ma jego córki. W jej szkolnych podręcznikach oglądałem nowy świat. Czytać jeszcze nie umiałem. Z obrazków. Z wnuków młodszy był szkolnym kolegą. Czasami bawiłem się z nim gdzieś za opłotkami. Najmłodsza wnuczka, obiekt chłopięcych zachwytów. Oczywiście że była inna niż wszystkie. Najpiękniejsza. Także już dawno odeszła. Na zawsze. Sąsiada z lewej nie lubiłem. Nawet nie pamiętam dlaczego. Był nieprzyjemny. Jego żona też. Rzadko tam bywałem. Ile oni mieli dzieci? Dwoje, troje? Kto teraz tam mieszka? Wracam inną drogą. Skręcam wzdłuż jeziorka. Też w prawo. Tą drogą chodziłem do szkoły. Za jeziorkiem dla odmiany w lewo. Pierwsza z prawej zagroda. Tu mieszkała kuzynka mamy. Teraz gospodaruje najmłodszy z jej synów. Troje starszych znam. Tego nie widziałem nawet na oczy. Gospodaruje!? Słyszałem jak najgorsze opinie o jego gospodarowaniu. Jego ojciec harował dzień i noc aby podnieść z ruin gospodarkę. Za to tuż przed swą śmiercią miał możliwość zobaczyć jak jego najmłodszy synek obraca to wszystko nad czym pracował, z powrotem w ruinę. Obejście, żałosny widok. Obok następne miejsce z którym łączą mnie sentymentalne wspomnienia. I tam, i tam, i tam też. W pamięci nie zostało nic.
Wracam. Zaczyna się. Wszyscy już się zebrali. Z tego domku nie wyprowadzi się Dostojnego Zmarłego. Tak zwykle bywało. Z rodzinnego domu. Tak wyprowadzano mojego dziadka w jego ostatnią drogę. Trumna czeka w kaplicy przedpogrzebowej gdzieś dalej. Na drodze czeka autobus, który nas tam dowiezie. Odjeżdżam stąd już na zawsze. Nie wrócę. Bo i po co?
Wszystko już zostało załatwione. Paweł już od kilku miesięcy mieszka w Anglii. Jego niegdyś dobrze prosperująca firma upadła. Wszystko to, co miało być zabrane, odjechało samochodem. Bożena z dziećmi odlatuje samolotem. Jej firma także upadła. Mieszkanie sprzedane. Samochód także. Dołączą do pozostałych krewnych. Dwu siostrzeńców i trzech bratanków już tam mieszka. Z rodzinami. Już tam rodzą im się dzieci. Nie ma co słuchać ich opowiadań i zapewnień. Oni też odjeżdżają na zawsze. Wszystko przemija.
2