Boris Vian 'mrówki'


Boris Vian `mrówki' [przekład marka puszczewicza]

I

Przybyliśmy tego ranka i nie zostaliśmy dobrze przyjęci, gdyż na plaży nie było nikogo, oprócz stosów zabitych facetów lub też stosów szczątków facetów, zniszczonych czołgów i ciężarówek. Kule leciały ze wszystkich mniej więcej stron, a taki bałagan to dla mnie żadna przyjemność. Wskoczyliśmy do wody, ale była głębsza niż się zdawało, a ja pośliznąłem się na puszce konserw. Chłopakowi, który szedł tuż za mną, nadlatująca pestka oderwała trzy czwarte twarzy, zabrałem więc puszkę na pamiątkę. Włożyłem do swojego hełmu kawałki jego twarzy i podałem mu; poszedł do lekarza, ale chyba wybrał złą drogę, gdyż zaraz stracił grunt pod nogami, a nie sądzę, by tam, na dnie widział dostatecznie dobrze, by się nie zgubić.
Wreszcie pobiegłem w dobrą stronę, ale tylko po to, żeby dostać w pysk czyjąś nogą. Próbowałem faceta ochrzanić, ale że mina pozostawiła z niego tylko trudne do ogarnięcia szczątki, więc mu odpuściłem i ruszyłem dalej. Po dziesięciu metrach dołączyłem do trzech chłopaków siedzących za betonowym blokiem i strzelających w załom muru powyżej. Byli spocenie i przemoczeni, a ja musiałem wyglądać tak samo, więc ukląkłem obok i też strzelałem. Powrócił porucznik, trzymał się za głowę obiema rękami, a czerwone płynęło mu z ust. Nie wyglądał na zadowolonego i zaraz rozciągnął się na piachu z otwartymi ustami i wyciągniętymi rękoma. Musiał nieźle zabrudzić piasek. Było to jedno z ostatnich czystych miejsc.
Stąd nasz statek, który utknął na mieliźnie, początkowo wyglądał bardzo idiotycznie, potem nie wyglądał już nawet na statek, gdy trafiły go dwa pociski. Nie spodobało mi się to, bo zostało tam jeszcze dwóch przyjaciół, którzy dostali, gdy podnosili się do skoku. Trąciłem w ramię tych trzech, co strzelali razem ze mną i powiedziałem: "Naprzód, lecimy". Oczywiście, puściłem ich przodem i miałem nosa, gdyż pierwszy i drugi zostali skoszeni przez tych dwóch, co nas ostrzeliwali, i przede mną został już tylko jeden; biedaczysko, nie miał fartu, bo gdy tylko pozbył się tego gorszego, drugi zdążył go zabić, zanim ja się nim zająłem. Tam, w załomie muru ci dwaj łajdacy mieli karabin maszynowy i kupę naboi. Skierowałem go w przeciwną stronę i nacisnąłem spust, ale szybko przestałem, bo uszy mnie bolały, a poza tym karabin zaraz się zaciął. Musiał być chyba tak wyregulowany, że nie chciał strzelać w złym kierunku.
Tu było prawie spokojnie. Z góry ponad plażą można było korzystać z panoramy. Nad całym morzem rozciągał się dym, a woda tryskała wysoko w górę. Widać też było błyski salw potężnych pancerników, a ich pociski przelatywały nad głową z takim dziwnym, głuchym dźwiękiem, coś jakby cylinder niskich tonów wydrążony w powietrzu.
Przyszedł kapitan. Zostało nas tylko jedenastu. Powiedział, że to niewielu, ale i tak damy sobie radę. Później zostaliśmy uzupełnieni. Na razie kazał nam kopać rowy; myślałem, że będziemy w nich spać, ale nie, trzeba było tam wleźć i dalej strzelać.
Na szczęście przejaśniało się. Teraz ze statków wysiadano wielkimi partiami, ale że ryby śmigały między nogami, żeby się zemścić za całe to zamieszanie, więc w większości przewracano się do wody i wstawano wrzeszcząc. Niektórzy już się nie podnosili i odpływali z falą, więc kapitan zaraz kazał nam, posuwając się za czołgiem, zlikwidować gniazdo karabinów maszynowych, które znów zaczęło walić.
Ustawiliśmy się za czołgiem. Ja byłem ostatni, bo nie mam zaufania do hamulców tego rodzaju urządzeń. Mimo wszystko wygodnie jest posuwać się za czymś takim, gdyż człowiek nie ma potrzeby zaplątywać się w zasieki z drutu kolczastego, a paliki same się przewracają. Nie podobał mi się tylko sposób, w jaki rozkwaszą! trupy, z dźwiękiem, który trudno sobie przypomnieć, ale w pierwszym momencie jest on dosyć charakterystyczny. Po trzech minutach czołg wpadł na minę i zaczął płonąć. Dwóch facetów nie mogło wyjść, trzeciemu się udało, ale jedną stopę pozostawił w czołgu i nie wiem, czy zauważył to, zanim zginął. W każdym razie, dwa pociski spadły na gniazdo, wytłukły jaja i facetów przy okazji. Ci, którzy teraz ładowali, zauważyli poprawę, ale zaraz zaczęła walić bateria przeciwpancerna i co najmniej dwudziestu wpadło do wody. Położyłem się na brzuchu. Z mego miejsca, gdy się trochę wychyliłem, widziałem, jak strzelają. Płonący wrak czołgu osłaniał mnie nieco, więc wymierzyłem dokładnie. Celowniczy upadł, zwijając się mocno, musiałem trafić go trochę za nisko, ale nie mogłem dobić - najpierw trzeba było wykończyć trzech pozostałych. Ciężko było, na szczęście hałas płonącego czołgu nie pozwalał mi słyszeć ich ryków - trzeciego też źle trafiłem. Zresztą, wybuchało i dymiło dalej ze wszystkich stron. Przetarłem sobie porządnie oczy, żeby lepiej widzieć, gdyż pot przeszkadzał mi w patrzeniu; powrócił kapitan. Posługiwał się już tylko lewą ręką. "Możesz przywiązać mi prawą rękę mocno do ciała?". Powiedziałem "tak" i zacząłem go owijać bandażem, po czym on oderwał naraz obie nogi od ziemi i wskoczył na mnie, bo mu za plecami wylądował granat. Natychmiast zesztywniał - podobno zdarza się to, gdy umiera ktoś bardzo zmęczony - w każdym razie, w tym stanie łatwiej mi było zdjąć go z siebie. A potem chyba musiałem zasnąć, a kiedy się obudziłem, hałas dochodził z oddali, a jeden z tych facetów z czerwonymi krzyżami na hełmach nalewał mi kawy.


II


Potem ruszyliśmy w głąb i próbowaliśmy wykorzystać w praktyce rady instruktorów i rzeczy, których nauczyliśmy się na manewrach. Przed chwilą wrócił jeep Mike'a. Ale to Fred siedział za kierownicą, a Mikę był w dwóch kawałkach; razem z Mikiem natknęli się na żelazny drut. Właśnie wyposażamy pozostałe wozy w stalowe ostrze z przodu, gdyż jest za ciepło, by jeździć z podniesionymi przednimi szybami. Dookoła nadal walą i wysyła się patrol za patrolem. Myślę, że chyba trochę za szybko poszliśmy do przodu i mamy trudności z utrzymaniem kontaktu z zaopatrzeniem. Tego ranka rozwalili nam co najmniej dziewięć czołgów i przydarzyła się dziwna historia: jednemu facetowi bazooka poleciała razem z pociskiem, ciągnąc go za rzemień. Poczekał, aż będzie na czterdziestu metrach i wylądował na spadochronie. Myślę, że będziemy musieli poprosić o posiłki, gdyż właśnie usłyszałem coś jakby brzęk sekatora; chyba odcięli nas od tyłów...


III


... To mi przypomina, jak sześć miesięcy temu też odcięli nas od tyłów. Teraz znów chyba jesteśmy całkowicie otoczeni, ale to już nie jest lato. Na szczęście zostało nam jedzenie i jest amunicja.
Trzeba zmieniać się co dwie godziny na warcie, staje się to męczące. Tamci biorą mundury facetów od nas, których wzięli do niewoli, i zaczynają ubierać się jak my, więc trzeba być czujnym. Do tego nie mamy już elektryczności i pociski spadają nam na łeb z czterech stron naraz. Na razie próbujemy nawiązać kontakt z tyłami; muszą wysłać samoloty, bo zaczyna brakować nam papierosów. Słychać jakiś hałas na zewnątrz, coś się szykuje, nie ma nawet czasu zdjąć hełmu.


IV


Faktycznie coś się szykowało. Cztery czołgi doszły prawie aż tutaj. Wychodząc zauważyłem pierwszy z nich, zaraz się zatrzymał: granat zniszczył mu gąsienicę. Rozwinęła się z przeraźliwym trzaskiem żelastwa, ale działo wcale się od tego nie zacięło. Wzięliśmy miotacz ognia; ten system ma tę niemiłą cechę, że zanim uruchomi się miotacz ognia, trzeba przeciąć wieżyczkę czołgu, bo w przeciwnym wypadku trzaska (jak kasztany), a faceci w środku są niedopieczeni. We trzech zaczęliśmy piłować wieżyczkę piłką do metalu, ale nadeszły następne czołgi i trzeba było wysadzić go bez przecinania. Drugi także wyleciał na minie, a trzeci zawrócił, ale to była sztuczka, gdyż przyjechał na wstecznym biegu; dlatego tak się dziwiliśmy, że strzela do facetów, którzy idą za nim. W prezencie urodzinowym przysłał nam dwanaście pocisków z osiemdziesiątki ósemki; trzeba będzie odbudować chałupę, jeśli zechcemy dalej z niej korzystać, ale szybciej będzie wziąć jakąś inną. Wreszcie pozbyliśmy się tego trzeciego czołgu, gdy naładowaliśmy do bazooki proszku do kichania i ci w środku tak bili łbami w pancerz, że wyciągnęliśmy same trupy. Tylko kierowca jeszcze oddychał, ale wsadził głowę w kierownicę i nie mógł jej wyciągnąć, więc zamiast uszkodzić czołg, który był cały, ucięliśmy facetowi głowę. Za czołgiem napatoczyli się motocykliści z pistoletami maszynowymi i narobili cholernego rabanu, ale uporaliśmy się z nimi za pomocą starej snopowiązałki. W tym czasie spadło nam na łeb kilka bomb i nawet jeden samolot, który zestrzeliła nasza pelotka, zresztą niechcący, gdyż zazwyczaj strzelała do czołgów. W naszej kompanii straciliśmy Simona, Mortona, Bucka i P.C., a pozostała jeszcze reszta i jedna ręka Slima.


V


Nadal otoczeni. Pada bez przerwy od dwóch dni. Dach ma już tylko co drugą dachówkę, ale krople padają właśnie tam, gdzie trzeba i nie jesteśmy zbyt przemoczeni. Zupełnie nie wiemy, jak długo to jeszcze potrwa. Ciągle patrolujemy, ale ciężko patrzy się przez peryskop bez treningu i męczące jest siedzenie dłużej niż piętnaście minut w błocie zakrywającym człowieka z głową. Wczoraj spotkaliśmy inny patrol. Nie wiedzieliśmy, czy to nasi, czy ci z naprzeciwka, ale w błocie nie ryzykuje się niczym strzelając, gdyż nie można zrobić sobie krzywdy - karabiny eksplodują natychmiast. Próbowaliśmy wszystkiego, by pozbyć się tego błota. Polewaliśmy benzyną: płopąc wysusza je, ale potem parzy w stopy, gdy się nadepnie. Najlepsze rozwiązanie polega na dokopaniu się do twardej ziemi, ale w twardej ziemi jeszcze trudniej się patroluje niż w błocie. W końcu, można się przystosować. Najgorzej, że jest tego tyle, że zaczyna mieć przypływy. Na razie w porządku, jest na wysokości barierki, niestety, wkrótce znów podejdzie do pierwszego piętra, a to już jest niepr
zyjemne.


VI


Zdarzyła mi się dzisiaj niemiła przygoda. Byłem w szopie za barakiem i przygotowywałem dobry zbyt dwóm facetom, których wyraźnie widać przez lornetkę, jak próbuj ą nas wypatrzyć. Miałem mały moździerz kalibru osiemdziesiąt jeden i wpasowałem go w wózek dziecięcy, a Johnny miał się przebrać za chłopkę, żeby pchać go przed sobą, ale najpierw moździerz spadł mi na nogę;
normalka, zawsze coś takiego mi się zdarza w takiej chwili, a potem moździerz wystrzelił, zaś ja leżałem na ziemi, trzymając się za nogę, a to świństwo z lotkami poleciało wybuchnąć na drugim piętrze, dokładnie w fortepianie kapitana, który właśnie grał Jadę. Huk był jak sto diabłów, fortepian zniszczony, ale co gorsza, kapitanowi nic się nie stało, w każdym razie nic takiego, żeby nie mógł mi solidnie dołożyć. Na szczęście za chwilę w ten sam pokój walnęła osiemdziesiątka ósemka. Kapitan nie pomyślał, że tamci kierowali się na dym po pierwszym strzale i dziękował, że uratowałem mu życie, zmuszając go do zejścia na dół; dla mnie było to już bez znaczenia z powodu dwóch wybitych zębów oraz dlatego że wszystkie jego butelki stały właśnie pod fortepianem.
Jesteśmy coraz silniej otoczeni i wali nam się na łeb bez przerwy. Na szczęście pogoda zaczyna nam się poprawiać, pada już tylko przez dziewięć godzin na dwanaście, za miesiąc możemy się spodziewać posiłków z powietrza. Żywności zostało nam na trzy dni.


VII


Samoloty zaczynają nam zrzucać na spadochronach różne rzeczy. Za pierwszym razem naciąłem się na większą ilość lekarstw. Wymieniłem je z doktorem na dwa kawałki czekolady orzechowej (porządnej, a nie z tego świństwa, które daj ą w racjach żywnościowych) i połówkę koniaku, ale zaraz wyszedł na swoje, porządkując mój ą rozgniecioną stopę. Musiałem oddać mu koniak, bez tego miałbym teraz tylko jedną stopę. Znów zaczyna brzęczeć tam, na górze, jest drobne przejaśnienie i znowu zrzucają nam spadochrony, ale tym razem rzec by można, że to jacyś faceci.


VIII


Faktycznie, byli to faceci, zwłaszcza dwóch zbytaików. Wydawać by się mogło, że całą drogę w samolocie zakładali sobie chwyty dżudo, walili po wierzchu i tarzali się pod siedzeniami. Wyskoczyli jednocześnie i zabawiali się w przecinanie sobie nożami linek spadochronów. Niestety, wiatr ich rozdzielił, więc zmuszeni byli kontynuować przy użyciu karabinów. Rzadko widziałem tak dobrych strzelców. Właśnie ich chowamy, gdyż spadli ze sporej wysokości.


IX


Jesteśmy otoczeni. Nasze czołgi wróciły i tamci nie wytrzymali. Nie mogłem bić się na poważnie ze względu na nogę, ale dodawałem kumplom odwagi. Było to bardzo podniecające. Z okna widziałem bardzo dobrze, a spadochroniarze, którzy przybyli wczoraj, szaleli jak wszyscy diabli. Mam teraz chustkę z jedwabiu spadochronowego, żółtozieloną na brązowym tle, i to bardzo pasuje do koloru mojej brody, ale jutro ją zgolę, bo idę na przepustkę, jako rekonwalescent. Byłem tak podniecony, że zrzuciłem cegłę na głowę Johnny'ego, który chybił jednego i teraz mam następne dwa zęby mniej. Ta wojna bardzo szkodzi na zęby.

X


Przyzwyczajenie osłabia wrażenia. Powiedziałem to Huguette - one to mają imiona - tańcząc z nią w Ośrodku Czerwonego Krzyża, a ona odpowiedziała: "Jest pan bohaterem", ale nie zdążyłem znaleźć celnej odpowiedzi, bo Mac klepnął mnie w ramię i musiałem mu ja zostawić. Inne mówiły słabo, a orkiestra grała za szybko. Zdałem się na jedną dziewczynę od nas, ale sukno na mundury jest zbyt grube, też osłabia wrażenia. Jest tu dużo dziewczyn, mimo wszystko rozumieją, co się do nich mówi i dlatego się czerwieniłem, ale nie ma co z nimi robić. Wyszedłem i natychmiast znalazłem wiele innych, nie w tym stylu, łatwiej się z nimi dogadać, ale to minimum pięćset franków i to jeszcze tylko dlatego, że jestem ranny. To zabawne, te mówią z niemieckim akcentem.
Potem zgubiłem Maca i wypiłem dużo koniaku. Od ranka bardzo boli mnie głowa w miejscu, gdzie przyłożył mi jeden M.P. Nie mam już pieniędzy, gdyż na koniec kupiłem od jakiegoś angielskiego oficera francuskie papierosy - poczułem, że je ma. Właśnie je wyrzuciłem, były wstrętne, miał rację, że się ich pozbył.


XI


Gdy wychodzisz ze sklepu Czerwonego Krzyża z kartonem, w którym są papierosy, mydło, słodycze i gazety, wodzą za tobą oczami na ulicy i nie wiem dlaczego, bo przecież sprzedają swój koniak wystarczająco drogo, by móc sobie też to kupić, a ich kobiety też nie są za darmo. Moja noga jest prawie całkiem wyleczona. Nie sądzę, żebym miał tu jeszcze długo zostać. Sprzedałem papierosy, by móc gdzieś pójść i później naciągałem Maca, ale on łatwo się ich nie pozbywa. Zaczynam się nudzić. Wieczorem idę z Jacqueline do kina, spotkałem ją wczoraj wieczorem w klubie, ale myślę, że ona nie jest zbyt inteligentna, bo za każdym razem odpycha moją rękę i nie porusza się wcale w tańcu. Tutejsi żołnierze irytują mnie, są zbyt niechlujni i nie znajdziesz nawet dwóch takich, którzy byliby tak samo umundurowani. W każdym razie, nie ma nic do roboty, jak tylko czekać wieczora.

XII


Znowu tutaj. Mimo wszystko, w mieście mniej można się nudzić. Posuwamy się bardzo wolno. Za każdym razem, gdy kończy się przygotowanie artyleryjskie, wysyła się patrol i za każdym razem jeden z facetów z patrolu wraca uszkodzony przez wyborowego strzelca. Znów więc zaczyna się przygotowanie artyleryjskie, wysyłają samoloty, niszczą wszystko, a dwie minuty później strzelcy wyborowi zaczynają znów strzelać. Samoloty właśnie wracają, naliczyłem ich siedemdziesiąt dwa. To nie są bardzo duże samoloty, ale miasteczko jest małe. Stąd widać, jak bomby spadają spiralnie, z nieco przytłumionym hałasem i pięknymi tumanami kurzu. Mamy iść znowu do ataku, ale najpierw trzeba wysłać patrol. Takie moje szczęście -ja też idę. Jest jakieś półtora kilometra do zrobienia na piechotę, a ja nie lubię dużo chodzić, ale na tej wojnie nie pytają nas o zdanie. Kryjemy się za gruzami pierwszych domów i myślę, że w całym miasteczku nie pozostał ani jeden cały dom. Nie wygląda też na to, by zostało wielu mieszkańców, a ci, których widzimy, mają dziwny wyraz twarzy, jeżeli znajduje się ona jeszcze na swoim miejscu, ale powinni zrozumieć, że nie możemy ryzykować życia naszych ludzi, by oszczędzić ich i ich domy; w trzech czwartych są to bezwartościowe chałupy. I dlatego jest to jedyny sposób, żeby się ich pozbyć. To zresztą na ogół rozumieją, chociaż niektórzy uważają, że to nie jest jedyny sposób. Mniejsza o to, to ich sprawa i może zależało im na tych domach, ale w stanie, w jakim się one znajdują obecnie, na pewno zależy im na nich dużo mniej.
Kontynuuję swój patrol. Znowu jestem ostatni, tak jest bezpieczniej, pierwszy właśnie wpadł do pełnego wody leja po bombie. Wychodzi z niego z całym hełmem pijawek. Przyniósł też dużą rybę, zupełnie ogłuszoną. W drodze powrotnej Mac nauczył ją służyć; ale ona nie lubi gumy do żucia.


XIII


Właśnie dostałem list od Jacqueline, chyba dała go jakiemuś facetowi, żeby go zaniósł na pocztę, bo był w naszej kopercie. Jest to naprawdę dziwna dziewczyna, ale prawdopodobnie wszystkie dziewczyny mają niezwykłe pomysły. Cofnęliśmy się trochę od wczoraj, ale jutro znów pójdziemy do przodu. Ciągle te same, kompletnie zniszczone wioski, aż żal ściska. Znaleźliśmy zupełnie nowe radio. Właśnie je próbują, nie wiem, czy można naprawdę zastąpić lampę kawałkiem świecy. Myślę, że tak: słyszę, jak grają "Chattanooga", tańczyłem to z Jacqueline tuż przed przyjazdem tutaj. Chyba jej odpiszę, jeżeli będę miał jeszcze na to czas. Teraz leci Spike Jones; taką muzykę też lubię i chciałbym, żeby to wszystko już się skończyło, żebym mógł kupić sobie cywilny krawat w niebieskie i żółte paski.


XIV


Niedługo wyruszamy dalej. Znowu jesteśmy blisko frontu i znowu pociski zaczynają przelatywać. Pada, ale nie jest zimno, jeep chodzi dobrze. Niedługo z niego wysiądziemy i dalej na piechotę.
Wydaje się, że koniec wisi w powietrzu. Nie wiem, skąd oni to wiedzą, ale będę się starał z tego wyjść jak najbardziej cało. Są jeszcze miejsca, gdzie można dostać niezły wycisk. Nie da rady przewidzieć, jak to będzie.
Za dwa tygodnie mam nową przepustkę i napisałem do Jacqueline, żeby czekała na mnie. Może źle zrobiłem, nie można tak się dać złapać.

XV


Stoję ciągle na minie. Wyszliśmy rano na patrol i szedłem, jak zawsze, ostatni, wszyscy przeszli obok, a ja poczułem szczęknięcie pod stopą i stanąłem jak wryty. One wybuchaj ą tylko wtedy, gdy się zdejmie stopę. Rzuciłem chłopakom to, co miałem w kieszeniach i kazałem im odejść. Jestem zupełnie sam. Powinienem czekać, aż wrócą, ale powiedziałem im, żeby nie wracali, i mógłbym próbować rzucić się na wznak, ale robi mi się niedobrze na myśl, że miałbym żyć bez nóg... Zostawiłem sobie tylko notes i ołówek. Odrzucę je, zanim zmienię nogę, a muszę to koniecznie zrobić, bo mam już dosyć tej wojny, a poza tym zaczynam czuć mrówki w nodze.

"Klecha w kapieli"
Boris Vian

  Pieski zawód

- A to do czego służy? - zapytał Charlie. - Do regulowania predkosci - powiedział Admirał. -Jak tu nacisniesz, bedziesz krecił z predkoscia siedem­dziesiat dwie kiatki na sekunde. Otrzymasz zwolnienie. - Dziwne - rzekł Charlie. - Wydaje mi sie, że predkosć normalna to dwadziescia cztery klatki na sekunde. Sie­demdziesiat dwa zas to trzy razy tyle. - No, własnie mówie- odrzekł Admirał. - Jesii puscisz te siedemdziesiat dwie klatki z szybkoscia dwadziescia cztery na sekunde, otrzymasz zwolnienie. Tak?... - powiedział Charlie. - Dobra!... Kompletnie nic nie rozumiał. - W każdym razie - ciagnał Charlie - to całkiem ładna kamera. Kiedy krecimy? - Wkrótce - odrzekł Admirał. - Niaue przyniosła mi ekstra scenariusz, zatytułowany „Serce spalone przez me­ksykańskie słońce". Jako kostiumy można bedzie wyko­rzystać wszystkie stare obrusy jej ciotki. - Jaka bedzie obsada? - zapytał Charlie. Zrobił skromna mine, pewien, że otrzyma główna role. - Hmm... myslałem o Nique w roli Conchity, Alfred bedzie Alvarezem, Zozo - Panchem, Artur- hotela­rzem. .. ^ Jaki Artur - przerwał Charlie - Mój służacy... Ja zagram ksiedza... A Lou i Denise dwie służace. - A ja?-zapytał Charlie. - Jestes jedynym - powiedział Admirał - któremu bez obawy moge powierzyć kamere za sto czterdziesci trzy ty­siace siedemset franków. - Zbytek łaski!... - odparł Charlie. Był obrażony. - Mam nadzieje, że nie ubierzecie mnie w baranie skó­ry, bym odgrywał białe niedĽwiedzie - rzekł pies, uprze­dzajac propozycje, której sie już spodziewał. - Ales ty nudny - powiedział Admirał. - Wszystko, co potrafisz, to łapać muchy i obgryzać dekoracje. Zrobisz, co ci każemy. W scenariuszu wystepuje papuga, wiec po­myslałem o tobie w tej roli... - Dobra - odrzekł pies. - Moja taksa to dwa befszty­ki... - Zgoda - powiedział Admirał. - Uparciuch z ciebie. A wy, reszta - ciagnał, zwracajac sie do przyjaciół -idĽcie zrobić makijaż. Charlie, chodĽ ze mna, wyjasnie ci te scene. Alfreda jeszcze nie ma. To denerwujace... Na pocieszenie Charlie włożył uniform w stylu opera­tora na wakacjach: golfowe spodenki, koszulke Lacoste'a i zielony, celuloidowy daszek, który nadawał mu wyglad pingwina. - Alfred wkrótce sie zjawi. Ma przyprowadzić przyja­ciółke, która sie pewnie spóĽnia. - A niech to! - rzekł Admirał. - Na pewno jest strasz­na. .. Jak zwykle... A poza tym nie mamy dla niej żadnej roli. O rany! - szepnał blednac. Własnie wszedł Alfred, prowadzac pod reke nadzwy­czajna brunetke, której oczy i cera wystarczyłyby do roz­palenia nie tylko serc ale całej równiny i okolicznych drzew. Juz zaczeliscie -^zapytał Alfred. - Ja jeszcze nie wy- tłumaczyłem Carmen waszego scenariusza. Oczywiscie jest w nim jakas rola dla niej?... - Naturalnie - rzekł Charlie. - Zagra... - Oczywiscie - wpadł mu w słowo Admirał. - Zagra Conchite, ja Alvareza, a tobie, Alfred, damy role ksiedza, bo to cały ty. - Ależ... to Alfred miał być Alvarezem... - zaprote­stował Charlie. - Skad ci to przyszło do głowy? - odparł Admirał, pio­runujac go spojrzeniem. -- Wszystko wam wyjasnie -ciagnał. -- Na poczatku pokazujemy miłosć Alvarcza i Conchity, ze zbliżeniami upojnych pocałunków... Alfred otarł czoło rekawem sutanny. - To nie do wytrzymania - powiedział. - Jest mi za go­raco... Wymawiał „r" trzy razy dĽwieczniej niż zwykle. W tym samym momencie pies posliznał sie na żerdce i runał w dół. Pióra z jego ogona pozostały przylepione na patyku, zwierze usiłowało protestować ostatkiem sił. - WMeksyku...-powiedziałaCarmen. - A była tam pani? - przerwała jej Nique tonem słod-ko-kwasnym. Została sprowadzona do roli trzeciorzednej służacej i już nie przeszkadzała. Admirał, ubrany w karmazynowe ponczo i ogrodniczy kapelusz przepasany zielona wstażka, uspokoił bohaterów dramatu. - No wreszcie - rzekł Artur. - Czy zechce pan mi wy­jasnić, jak rozumie role tego hotelarza? W końcu to tak odległe od mego codziennego zajecia... - Posłuchajcie - wyjasnia Admirał - jeszcze raz po­wtórzymy cztery poczatkowe zbliżenia, żeby mieć pew­nosć, że wszystko jest w porzadku, a potem zaczniemy krecić... Przynajmniej to bedziemy mieli gotowe. - O, do licha!... - zawołał Charlie. - Już jedenasty raz powtarzasz te swoje ujecia - za­uważyła Denise. - Rozumiemy, że dla ciebie to jest miłe - rzekła Lou cierpko - lecz pozostali sie nudza... - Zgoda - powiedział Admirał. - W takim razie scena slubu... - O... K... a-rzekł Charlie. - Już ja robilismy siedem razy. Teraz scena smierci. Nie chcesz leżeć spokojnie za­sztyletowany; nic z tego nie wyjdzie, kiedy bedziemy kre­cić naprawde. - No dobra! - zawołał Admirał zrezygnowany. Oddalił sie, wrócił, rozłożył rece, skrzyżował je na pier­siach z marsowa mina i ryknał: - Gdzie jest seńor Pancho, mój znienawidzony ry­wal?... Zozo rzucił sie na niego z długim, kuchennym nożem. - Dobra - rzekł Charlie. - Zostało nam pieć minut na krecenie, bo potem nie bedzie swiatła... - Naprzód! - zawołali aktorzy jednym głosem, lecz jakże płaczliwym. Byli smiertelnie zmeczeni. Makijaż spływał z ich twa­rzy. Spalony korek mieszał sie na policzkach Admirała z brazowym podkładem, tworzac paskudna maĽ, na która Carmen patrzyła z obrzydzeniem. Zajeli miejsca i Charlie rzucił owo sławne hasło: „Cisza na planie,! Kamera!"... Zreszta całkiem bez powodu, bo fiłm był niemy, co też sprawiło, że pies prychnał ze smiechu i odpadły mu trzy ostatnie pióra. Został tylko klej. - Koniec!...-zawołał Charlie. Padli zwarta masa, zas Admirał podszedł do kamery. Otworzył ja, zajrzał do s'rodka, popatrzył na Charlie'ego, za­machał rekami i upadł, tym razem na dobre. Charlie rów­nież zajrzał do srodka i zzieleniał ze strachu. - Co jest? - Głos Alfreda dochodził spod sterty nieru­chomych ciał. - Ja... zapomniałem wsadzić tasme... -- powiedział Charlie.

  
Rozrywki kulturalne

Admirał wpadł na Char!ie'ego, gdy ten wychodził z ka­wiarni Polboubal, gdzie można go spotkać prawie co­dziennie miedzy piata po południu a druga nad ranem. Admiraf zdziwił sie, gdyż było dopiero wpół do szóstej. - Nie widziałes moich kumpli? Nie ma ich tani? - Sa - odpowiedział Charlie. - Ops jest? Greco jest? Anne-Marie też? - Tak!.,. - rzekł Charlie. - Nic nie rozumiem - stwierdził Admirał. - Nie jestes zbyt inteligentny - odparł Charlie. - Dzis poniedziałek. - A! - powiedział Admirał. - Idziesz do filmoteki... - ChodĽ ze mna - zaproponował Charlie. - Zawsze od­mawiasz, a to przecież jest bardzo pouczajace. Rozrywka w najlepszym gatunku intelektualnym dobrze by ci zrobiła. - Jestem zbyt młody, by umrzeć uduszony - odparł Admirał. - To nie jest najlepszy przykład. - Gdybys był też troche mniej tłusty - zauważył Char­lie. - No, Ucze na ciebie. To do wieczora, siódma czter­dziesci pieć przed wejsciem. Trzeba być wczesniej. - A teraz gdzie lecisz? - zapytał Admirał, sciskajac mu machinalnie reke i sposobiac sie do wejscia do kawiarni. - Kupić amerykański czołg z demobilu! - odpowie­dział Charlie. - Dzieki temu złapiemy na pewno jakies miejsca!... II - Powinnas pójsć z nami - przekonywał Admirał. -Jest to rozrywka o wysokiej intelektu a! nosci i pouczaja­cym gatunku... Nie mógł przypomnieć sobie dokładnie słów Charlie'ego, wiec zakończył nieartykułowanym i przekonujacym chrzaknieciem. - Tak, to może być interesujace - powiedziała Ops, ale Astruc obiecał, że mnie zabierze na „Przemineło z Dziad­kiem Mrozem" z Edwardem G. Robinsonem w roli Dziadka Mroża i nie chciałabym tego opuscić... - Wasnie zaniedbujac w ten sposób swa kulture umy­słowa - dowodził Admirał - dochodzi sie, wedle znanego powiedzenia... - Jakiego? - zapytała niecierpliwie Ops, potrzasajac blond lokami. Fryzjer poswiecał cztery godziny tygod­niowo na rozprostowywanie jej włosów, a ona odżywiała sie korzeniami lukrecji, by droga mimikry uzyskać odpo­wiednia sztywnosć włoskowata. - Nie pamietam!... - odpowiedział Admirał. - Ale kto to powiedział? - napierała Ops z silnym wło­skim akcentem i wyraĽnym brakiem taktu. - To bez znaczenia - zapewnił ja Admirał. - Przekonałes mnie -- powiedziała Ops. -- Przyjde z Dżina. - Z kim? - zapytał przestraszony Admirał. - Z Jeanette. Wiesz, to moja kuzynka. - Pchaj silniej!... - czknał Charlie. - Nie moge! - sapnał Admirał. - Musze podniesć Ops. Własnie gryza ja po nogach. - Nie było czołgów na wyprzedaży. Dostałem tylko sa­licylowa gume do żucia Beemana. - Spróbuj pożuć i chuchnać troche wokół siebie!... -poradził Admirał. Znajdowali sie pieć metrów od zamknietych drzwi sali. Przed nimi masa kłebiacych sie ciał walczyła prawie po ci­chu. Głuchy ryk rozlegał sie lylko od czasu do czasu, za­głuszony szybko trzaskiem twardo zwinietych gazet, któ­rymi wywijano, żeby dobić mdlejacego nieszczesnika. Potem z rak do rak podawano ciało do tyłu, by zrobić przejscie. - Co graja? - zapytała Dżina, której usta zaczepiły sie szczesliwym trafem o ucho Charlie'ego. - „Niebiesko-Czarnego Anioła" Watermana Apysto-na z Marlicha Dihetrenne, ale lepiej tego nie powta­rzać. I tak jest wystarczajaco dużo ludzi. Byli to zreszta bardzo dziwni ludzie: przeważnie mło­dzieńcy o skupionych twarzach, nad którymi wznosiły sie fryzury najeża; dziewczeta pod zewnetrznymi pozorami safizmu ukrywajace całkowity brak zainteresowania spra­wami seksu. Wiekszosć sciskała pod pacha jakis przeglad literacki Jub, lepiej, magazyn egzystencjalistyczny. Ci, którzy tego nie mieli, zmieszani powoli ustepowali pola. - Słuchaj, Charlie - powiedział Admirał - może by­smy sobie poszli? Jego najbliższa sasiadka, blondynka z włosami splecio­nymi w kok na czubku głowy i wpietymi weń dwiema czarnymi kokardami ze sznurowadeł, nie umalowana i noszaca od niechcenia zielone bolerko na parze zupełnie nieobecnych piersi bez biustonosza, spiorunowała go wzrokiem. Na szczescie metalowy łańcuszek Admirało-wego zegarka sprowadził wyładowanie do ziemi. Nastapiło gwałtowne pchniecie, któremu towarzyszył głosny huk, i nagle drzwi sali ustapiły, gdyż z drugiej stro­ny Fryderyk, wódz janczarów, wyzionał ducha. Przez po­wstały w ten sposób wyłom wpadły do srodka pierwsze szeregi. Admirał podtrzymywał Ops za reke, a ona despe­racko uczepiła sie jego krawata. Wyrzuceni do przodu przez Charlie'ego i Dżine, którzy również odczuli skutki wstrzasu, zakreslili skomplikowana trajektorie i wylado­wali w fotelach. Nie mogac wykonać ruchu, usadowili sie wygodnie w piatke. Film miał sie zaraz zaczać. Ludzie by­li wszedzie: uczepieni kurtyny na scenie, przyklejeni do sciany wysoko jak muchy, zawieszeni niczym kiscie owo­ców na jedynej kolumnie. Tuż nad głowami Admirała, Dżiny i Ops pieć osób uchwyciło sie lampy podsufitowej i próbowało dosiasć klosza. Admirał podniósł głowe, ale nic wiecej nie zobaczył, gdyż w tyrn własnie momencie lampa sie urwała. - Przyniosłem wam kwiaty - powiedział Charlie. Ops, Dżina i Admirał z trudem pokiwali głowami ob­wiazanymi sterylnym bandażem. Wedle mody Saint-Ger-main-des-Pres ułożono ich wszystkich w jednym łóżku szpitalnym. - Film był dobry? - zapytała Dżina. - Nie wiem - odpowiedział Charlie. - W ostatniej chwili puscili ,3urzenad Małmazja" Krakowina-Brikustowa. - O cholera!... - wykrzyknał Admirał. - Nawet nie be­dziesz mógł nam opowiedzieć „Niebiesko-Czarnego Anioła". Człowiek zajmujacy sasiednie łóżko podniósł reke dla zwrócenia na siebie uwagi. Wygladało na to, że ma kłopo­ty z wymowa. - Byłem... obejrzeć... to... wczoraj... w moim... de-kaefie - wymamrotał. - I co? - zapytała zaniepokojona czwórka. ' ¦wiatło... swiatło wysiadło - odpowiedział i skonał bezgłosnie. Nadeszła pielegniarka i przykryła mu twarz przescie­radłem. - Pani oczywiscie nie widziała tego nigdy - rzekł do niej gniewnie Charlie. - Czego znowu? - „Niebiesko-Czarnego Anioła". - Ależ tak! Kiedys byłam bileterka, zanim zostałam pielegniarka. „Niebiesko-Czarnego Anioła" widziałam chyba ze dwiescie piećdziesiat razy. - Ico?-wysapał podniecony Charlie. - Eee!... - powiedziała eks-bifeterka. - Nic już z tego nie pamietam, ale wiem, że była to kompletna bzdura.

  
Wielka gwiazda

- Jak tam pogoda? - zapytał Admirał przeciagajac sie. Pies wyjrzał przez okno. - Pod człowiekiem - odpowiedział. - Jest ładniej niż wczoraj. Nie powinno być zimno. - Dobra-rzekł Admirał. -Wychodziłes już? - Oczywiscie - oburzył sie pies. - Chyba nie wyobraża pan sobie, że wstaje o tej porze co pan. - Byłes na spacerze? - zapytał Admirał. - Kogo spol-kałes? Jakies psy, które znam? - One sa wstretne! - odparł pies znużonym głosem. -Ta ich mania perfumowania sie... Rano znowu spotkałem taka jedna... Powiedziałem „dzień dobry" i przy wszy­stkich musiałem obwachiwać jej nos, bo tak smierdziało goĽdzikami z drugiej strony, Kichnał na samo wspomnienie. Admirał wyraził rnu swoje współczucie i zawołał Artu­ra ze sniadaniem. Artur, z karcaca mina, wniósł tace przybrana różnymi porannymi smakołykami: rostbef w maderze, majonez z langusty, ciasto cebulowe, a wszystko zakropione kawa z koniakiem. Admirał był na diecie. Za Arturem przemknał sie wysoki, niezdarny chłopak, którego wystajace jabłko Adama i nieduży, miekki wezeł krawata swiadczyły o bibopowych ciagotkach. - Cos takiego! - wykrzyknał Admirał. - Toż to Char-lie! - Wszedł, choć nie chciałem go wpuscić - wyjasnił Artur, - Czesć Admirał! - zawołał Charlie. - Jeszcze w wyr­ku? Wiesz, która to godzina? Pies wymamrotał cos o natretach i powlókł sie w strone mniej uczeszczanych miejsc. - Jedenasta czterdziesci pieć — odpowiedział Admirał. - Jak zwykle. Potrzebuje dużo snu, gdyż czesto budze sie po południu. - Przyszedłem wyciagnać cie do kina. To jakis nowy kaprys - sarknał Artur. - Na co? - zapytał Admirał. -1 dlaczego tak wczesnie? Charlie zaczerwienił sie. Miał biała koszule i niebieskie oczy, wiec Admirał zaraz stanał na bacznosć. - Poznałem wspaniała dziewczyne - zaczał Charlie prosto z mostu. - Nazywa sie Louella Bing i gra w fil­mach. Prawdziwa artystka. Gwiazda. - Nie znam-powiedział Artur. - Ja też nie - dorzucił Admirał. - Co prawda nie cho­dze zbyt czesto do kina, już raczej czytam ksiażki kuchar­skie. - Zaraz ci powiem... - uzupełnił Charlie. - Ma spora roiew wielkim filmie „Piekło Calambaru". To cos nowego? - zapytał Admirał. - Tak - odpowiedział Artur. - Z Pcpe Muguetem i Josć Lamouillettem. - Dzis to zaczynaja grać, wyłacznie w trzech kinach: Abbaye, Club des Stars i Cygne-Ecran. Trzeba by tam być, gdzies tak wpół do pierwszej, pierwsza - dodał Char­lie. - Och... - westchnał nieufnie Admirał. - Strasznie wczesnie. - Czeka na mnie w samochodzie - powiedział Charlie. -Pospiesz sie. - To co, mam to wszystko zabrać? - zapytał Artur. - Warto było sie meczyć! Radosna twarz Admirała wykrzywiła sie w bolesnym grymasie na widok Artura znikajacego z taca. Zachował sie jednak grzecznie, odrzucił kołdre i wdział czerwone skarpetki. - A kogo pani gra w tym filmie? - zapytał Admirał. Siedzieli w czwórke w samochodzie Charlie'ego. Pies z przodu, obok Charlie'ego, a z tyłu Admirał i Louella. Admirał dyskretnym i starannie przycietym paznokciem gładził swój cienki, czarny was. To dosć interesujacy utwór... - rzekła Louella. — Chodzi o osadnika, gdzies w tropikach, który mimo róż­nego rodzaju przeszkód znajduje diamentowa żyłe. Nie­stety zakochuje sie nieszczesliwie w pewnej niebezpiecz­nej kobiecie, która zabiera do szałasu i która go zdradza. Wzruszajace. Louella była brunetka, a makijaż podkreslał blask jej oczu. Poza tym raczej niczego sobie. - Piekna rola! - zawołał Admirał. -1 do tego wypróbo­wana. Leży pani jak ulał. - Tak - przyznała Louella. - Ale to Michelle Meringue ja dostała. Wie pan... wystarczy sie ze wszystkimi prze­spać. - A pani? - O -powiedziała Louella-ja przynosze różne rzeczy "a sniadanie. Jestem służaca, Metyska. - To dzieje sie w tropikach? - zainteresował sie Admi­rał i zamyslił sie. - Ale nic było mi zbyt goraco w czasie krecenia... Zasmiała sie nieco wstydliwie. W obawie przed miej­scowym przekrwieniem Admirał zmusił sie do myslenia o czyms innym. Wysiedli z samochodu. Charlie własnie stanał przed Abbaye. * * - Myslicie, że wejdziemy? - zapylał Charlie. - Nie wiem-odpowiedział Admirał. - Wygladacie na niezłych głupków, cała trójka - po­wiedział pies, biegnac w podskokach. Podniósł łape na nieruchomego starszego pana, który wyciagnał reke i otworzył parasol. Czekali już od pieć­dziesieciu minut. Kolejka przed nimi drgneła po raz ostat­ni, a kasjer zatrzasnał im okienko przed nosem z odgło­sem rozgniatanej truskawki. - Brak miejsc! - oznajmił. - Och! - powiedział Admirał. - Może bysmy poszli na obiad? - Szybko!... - rzucił Charlie. - Lećmy do Club des Stars. Może tam jeszcze beda... Samochód Charlie'ego, strzelajac, ruszył dalej. Charlie nosił sliczne, żółte rekawiczki, a płaski kapelusz otaczał go owalna aureola. Louella wygladała na zniecierpliwio­na. Admirał słuchał, jak mu kiszki marsza graja, i próbo­wał zanucić cos do rytmu. Pies schował łeb miedzy łapy i zasnał na siedzeniu. Przed Club des Slars stali w kolejce od drugiej dwa­dziescia do czwartej i też nie udało im sie wejsć. Z kolei w Cygne-Ecran zasuwane okienko opadło ostatecznie o szóstej czterdziesci, przycinajac tyłek jakiejs spieszacej sie damie. Wrócili do Abbaye. O ósmej trzydziesci obiecano im trzy dostawki na seans nocny, pod warunkiem, że beda czekać. O dziesiatej obaj wyczerpani meżczyĽni udali sie chwiejnym krokiem na wyznaczone im miejsce. Coraz bardziej nerwowa Louella wyprzedzała ich o dziesieć me­trów. Pies spał nadal w samochodzie i obudził sie dopiero koło jedenastej, żeby spojrzeć na zegarek i obsmiać sie serdecznie. Pod koniec pierwszej szpuli Admirał przysnał, gładzac siersć płaszcza swojej sasiadki, który zaczał mruczeć. Bo­hater wsiadł dopiero na statek do Ritatitari, Piekła Calam-baru. Z tyłu za nim dyskretne chrapanie Charlie'ego mieszało sie z hałasem maszyn czarnego statku żeglujacego w kie­runku Wysp... Trzy rzedy przed nimi Louella nie straciła z tego nawet centymetra. # * Tak!... - powiedział Admirał do słuchawki. -Tak... Chyba zasnałem zaraz na poczatku. Dlaczego? Obudził mnie pod koniec wybuch w lesie. - Mnie też - powiedział Charlie. - Wiec nie widziałes jej sceny?... - Powiedziałem jej, że była bardzo dobra... - zapewnił Admirał. - Nie wiem, co mi odpowiedziała... Byłem bar­dzo zmeczony. - Ja także - odrzekł Charlie - zasypałem ja tyloma komplementami.,. Mówił z trudem, jakby rniał w ustach goracy kartofel. - Co ci jest?-zapytał Admirał. - Mam złamane dwa zeby - odpowiedział Charlie. -Jej scena została wycieta przy montażu miesiac temu. Wiesz, to była jakas nedzna statystk
a.

  
Klecha w kapieli

Wszystko to przez Pauwelsa. Gdyby nie jego artykuł, nigdy nie poszedłbym do Deligny i nic by sie nie zdarzyło. Chciałem sobie popatrzeć na kobiety i, prawde mówiac, miałem szanse pozostać nie zauważonym: nie jestem uro­dziwy, lecz nawet jako brzydal posiadam brunatna skóre (to z powodu watroby) i wszystkie członki. Na deskach było przyjemnie, nie smiałem isć sie wykapać, bo ten Pau-wels nastraszył mnie chlorowana woda, a poza tym moż­na było popatrzeć na kobiety. Lecz musiałem kiepsko tra­fić: same paskudy. Położyłem sie na plecach, zamknałem oczy i czekałem, aż stane sie całkiem czarny. I nagle, w chwili gdy bytem zmuszony przewrócić sie na brzuch, by nie być podobnym do namiotu plażowego, jakis facet wali sie na mnie. Czytał idac. Czytał brewiarz. No cóż, był ksiedzem. „To oni sie myja?" - mówie do siebie i przypo­minam sobie, że Kodeks Seminarzysty tylko kobietom za­brania szorowania fałdek. Lody zostały przełamane, miałem zamiar go zamordo­wać, lecz zmieniam zdanie. - Prosze ksiedza, mały wywiadzik dla „La Rue" - mó­wie. - Dobrze, synu - odpowiada ksiadz. - Nie moge tego odmówić zagubionej owieczce. Usiłuje dać rnu do zrozumienia, że jestem meżczyzna i w zwiazku z tym raczej trykiem niż owieczka, ale już po wyscigach; nie ma mowy o żadnym namiocie plażowym. Żadnego meżczyzny. Nic. „Dobra - mysle sobie - to przez ksiedza; jak sobie pójdzie, wszystko wróci do nor­my. Trudno, zaczynam wywiad." - Prosze ksiedza, czy jest ksiadz marksista? - Nie, synu - odpowiada ksiadz. - Kim jest Marks? - Biednym grzesznikiem, prosze ksiedza. - Wiec módlmy sie za niego, moje dziecko. Zaczyna sie modlić. Ja, jak ten osioł, już miałem ulec je- go wpływowi, nawet zaczałem składać rece, lecz tuż przed moim nosem peka jakis stanik i czuje, że tamto wra­ca; to mnie sprowadza na własciwa droge. - Proszg ksiedza - ciagne - czy chadza ksiadz do b. ..u? - Nie, synu - mówi. - A co to takiego? - I ksiadz sie nie, . . tego? - Nie, synu - odpowiada. - Ja czytam brewiarz. j j - Ale co z ciałem? - Och! -woła ksiadz. -To sienie liczy. - Czy jest ksiadz egzystencjaiisU}? - kontynuuje. -Czy zdobył ksiadz nagrode Plejady? Czy jest ksiadz ana-rcho-masochista, socjaldemokrata, adwokatem, członkiem Konstytuanty, Izraelita, wielkim włascicielem ziemskim, handlarzem przedmiotów kultu? - Nie, synu - mówi -ja sie modle i czytuje „Pielgrzy­ma"; czasami „Chrzescijańskie swiadectwo", lecz to organ bardzo nieprzyzwoity. Nie poddaje sie. - Czy jest ksiadz doktorem filozofii? Mistrzem sprintu lub baskijskiej pelotki? Czy lubi ksiadz Picassa? Czy pro­wadzi ksiadz wykłady na temat uczuć religijnych Rim-bauda? Czy jest ksiadz jednym z tych, którzy jak Kierke-gaard uważaja, że wszystko zależy od przyjetego punktu widzenia? Czy opublikował ksiadz wydanie krytyczne „Stu dwudziestu dni Sodomy"? - Nie, synu - odpowiada ksiadz. - Chodze do Deligny i żyje w pokoju Pańskim. Co dwa lata odmalowuje kosciół i spowiadam moich parafian. - Przecież ksiadz do niczego nie dojdzie, to idiotyzm! - mówie mu (uniosłem sie nieco). -1 co? Długo tak ksiadz bedzie ciagnał? Ksiadz wiedzie bezsensowny żywot! Żad­nych kontaktów z wielkim swiatem, żadnych skrzypiec z Cremony lub trabki Gericaulta? Żadnych ukrytych zbo­czeń? Czarnych mszy? Satanizmu? - Własnie. - Och! Prosze ksiedza, to już lekka przesada. - Przysiegam przed Bogiem - odpowiada ksiadz. - Ależ prosze ksiedza, skoro ksiadz tego wszystkiego nie robi, to czy zdaje sobie ksiadz sprawe, że nie istnieje jako ksiadz? - Niestety, mój synu - mówi ksiadz. - Czy wierzy ksiadz w Boga? To nie podlega dyskusji. - Nawet to? - (wyciagnałem ku niemu pomocna dłoń). - Wierze w Niego. - Ksiadz nie istnieje, nie istnieje. To niemożliwe. - To prawda, mój synu. Z pewnoscia masz racje. Wygladał na strapionego. Widziałem, jak zbladł, a jego skóra stała sie przezroczysta. - Co siez ksiedzem dzieje? Nie należy sie tak przejmo­wać! Ma ksiadz dosć czasu, by napisać cały tom wierszy! - Za póĽno - szepnał. Jego głos dobiegał do mnie z od­dali. - Co chcesz, synu, ja wierze w Boga i tyle. - Lecz cos takiego nie istnieje, taki ksiadz jak ksiadz -(również szeptałem). Stawał sie coraz bardziej przezroczysty, aż wreszcie wyparował. Do licha, bylern zakłopotany. Ksiadz zniknał. Zabrałem brewiarz na pamiatke. Czytuj? go po kawałku co wieczór. Znalazłem w srodku adres ksiedza. Od czasu do czasu ide do niego, do małego pokoiku, gdzie miesz­kał. Przyzwyczajam sie. Jego gosposia pocieszyła sie szybko, teraz lubi mnie bardzo, a poza tym spowiadam dziewczeta, młode... pije wino mszalne... W gruncie rze­czy, to niegłupia sprawa być ksiedzem. Wielebny Boris V
ian Czlonek N.Z.T.J,*

"Klecha w kapieli"
Boris Vian

  Nie ufaj orkiestrze

Publiko kabaretowa, nie ufaj orkiestrze! Przychodzisz tu bardzo grzeczna, dobrze ubrana, wy-perfumowana, zadowolona, bo zjadłas porzadna kolacje, siadasz przy wygodnym stoliku przed smakowitym ko­ktajlem, zdjęłas swe ciepłe, eleganckie okrycie wierzch­nie, niedbale obnosisz się ze swymi futrami, klejnotami, strojami, usmiechasz się odprężona... Patrzysz na stanik swej sasiadki i myslisz, że w tańcu mogłabys się do niego przybliżyć... zapraszasz ja... i zaczynaja się twoje nie­szczęscia. Oczywiscie zauważyłas na estradzie tych szesciu face­tów w białych marynarkach, którzy wydaja rytmiczne dĽwięki; poczatkowo byłas na to nieczuła, lecz potem, po­mału, muzyka dostaje się do twego wnętrza przez pory, dociera do osiemnastego centrum nerwowego czwartego zwoju mózgowego, na górze po lewej stronic, gdzie, jak wiadomo od czasu prac Broki i kapitana Pamphile'a, umiejscawia się doznanie przyjemnosci powstałej w tra­kcie słuchania harmonijnych dĽwięków. Szesciu facetów w białych marynarkach. Szesciu faga­sów. Kelner, a priori, nie posiada oczu, chyba że pragnie uniknać przewrócenia twojej szklanki przy podawaniu karty, ani uszu, jesli nie liczyć tego selektywnie działaja­cego organu, którym rejestruje Iwoje zamówienie lub dys- kretne stuknięcie paznokciem w kryształ. Pozwalasz so­bie na wyciaganie wniosków na lemat tych facetów z po­wodu ich marynarek. Och! Publiko!... Grubo się mylisz!... (Nie obrażaj się, że czasem cię traktuję jak kumpla, jak mężczyznę, a czasem smiałym piórem podkreslam olsnie­wajaca wypukłosć twojego dekoltu - wiesz dobrze, publi­ko, że jestes hermafrodyta.) Lecz w chwili, gdy zapraszasz swoja sasiadkę... Ach! Nieszczęscie, publiko! Gdyż jeden z tych facetów w białej marynarce, jeden z tych, którzy dmuchaja w rurki, wala w skóry lub w kla­wisze badĽ skubia struny, jeden z nich dostrzegł cię. Co chcesz, choć ma biała marynarkę, jest przecież mężczy­zna! ... A twoja sasiadka, która własnie zaprosiłes, jest ko­bieta!... Pomyłka wykluczona!... Nie zabrała tu ze soba zgrzebnych powłok kostiumu, portek i grubych butów, które, przypadkiem na ulicy du Bois, wspomagane szarów­ka, mogłyby sprawić, że wziałbys ja za nieletnia, jaka nie jest, o, po dwakroć nie!... (Po dwakroć dlatego, że własnie to najbardziej frapuje faceta w białej marynarce, któremu wyniesiona pozycja pozwala na użycie spojrzenia przenikliwego, rozpo­wszechnionego przez niektórych wielkich tego swiata. Za­cytujmy mimochodem: Charles de Gaulle zwany Dwumc-trowcem i Yvon Petra zwana Dwumistrzowcem.) I w tyni momencie, publiko, już nie jestes hermafrodyta. Rozdzielasz się na strasznego mężczyznę - nażartego obrzydliwca, króla obżarstwa, handlarza kokosów, par­szywego politykiera - i zachwycajaca kobietę, której wy­muszony usmiech swiadczy o okrucieństwie czasów, zmuszajacym ja do tańca z takim gburem. Nie jest ważne, straszny mężczyzno, że masz w rzeczy­wistosci dwadziescia pięć lat i kształty Apolla, że w cza­rujacym usmiechu ukazujesz doskonałe zęby, że twoje ubranie o smiałym kroju podkresla istotna szerokosć two­ich pleców. Nadal odgrywasz kiepska rolę. Jestes sknera, prosta­kiem, osiem. Twój ojciec jest handlarzem broni, a matka ma brata narkomana i siostrę histeryczkę. Ona krzyczy... jest zachwycajaca, mówię ci. Jej sukienka!... Ten kwadratowy dekolt lub okragły, lub w szpic, lub na plecach, lub żadnego dekoltu, jesli su­kienka zaczyna się nieco niżej... Ta sylwetka!... Wiesz, wyraĽnie widać, czy ona ma cos pod sukienka, czy cał­kiem nic... Robia się takie małe wypukłosci w górnej czę­sci ud... (Robia się, jesli ona ma cos na sobie. Jesli nie robia się wypukłosci, na ogół facet na trabce myli się, czego ty nie zauważasz, gdyż składasz to wspaniałomyslnie na konto muzyki w stylu jazz hot.) A ten jej usmiech!... Jej czerwone i pięknie zarysowane wargi na pewno pachna malinami... A ty!... Tańczysz jak słoń i z pewnoscia miażdżysz jej delikatne stopki. A potem wracacie na miejsce. Ona wreszcie może ode­tchnać. Siada obok ciebie. Ale co toe Ręka... Jej długie paznokcie, polakierowane na srebr­no... na twoim prostackim ramieniue... A ona usmiecha się do ciebiee... Ach!... Atołajdaczka!... Wszystkie sa takie same;... A potem faceci w białych marynarkach atakuja kolejny kawałek..

  
Frankfurt pod Renia

Bylismy we trójkę, jesli nie liczyć Józefiny, która od­walała cała robotę - żrac przy tym, nie da się ukryć, spore ilosci oleju. Osobiscie czułem się nieco jak szczęsliwy Ja-zon wraz z Jefem i Pralinem w charakterze Argonautów. Ruszalismy na podbój Ameryki, na donaty i coca-colę do Frankfurtu. Jef spał pełen entuzjazmu. To on zajał się przygotowa­niem podróży, dewizami - dla każdego osiemdziesiat do­larów okupacyjnych - i morale ekipy. On i Pralin dołaczyli do mnie w Knokke. Tam, słucha­jac belgijskiego jazzu, zastanawiałem się, dlaczego jeden frank belgijski kosztuje siedem franków francuskich - nie zapominajcie, że to stara historia z sierpnia 48 - skoro, pa­miętajac o cenie czarnorynkowej, Życie było trzykrotnie droższe w Belgii niż we Francji. Miałem takie wrażenie, jakbym robi! Belgom prezenty. Tymczasem oni wcale tego nie potrzebuja. Wszyscy maja wspaniałe cadillaki. Lecz odłóżmy na bok te rozważania własciwe resortowi Brettona Woodsa i powróćmy na drogę. Własnie poczuli­smy zapach wędzonych kiełbasek, które oddały swa na­zwę wielkiemu miastu, do jakiego mielismy nadzieję do­trzeć. Jef wyrwał się z ciężkiego snu i pociagnał nosem. Był nastroszony jak szarżujacy jeżozwierz. - Gdzie jestesmye-zapytał. - Dojeżdżamy do Frankfurtu - odrzekł Pralin, a w jego oczach mignał obraz Niemek dotkniętych steatopygia. - Szybko to poszło - zauważył Jef. Taki już jest Jef. ¦pi przez osiem godzin, stukajac gfo-wa o twoje ramię i wtykajac różne członki pod drażek zmiany biegów, przez co może nas narazić na piękny wy­padek. Znosisz to, znosisz jego błędne spojrzenie, gdy wrzask Pralina próbuje zwrócić wasza uwagę na jakis szczególnie interesujacy zadek, znosisz jego dyskretne chrapanie, przyjmujesz wszystko... a po osmiu godzi­nach, wyczerpany, wyżęty, potrzasasz Jefem, który budzi się swieży jak różyczka i mówi: - Szybko to poszło. Nie ukryłem przed Jefem niego stanowiska, więc za­proponował, że weĽmie kierownicę, podczas gdy ja sobie odpocznę, lecz moja żona rna tę słabosć, iż zależy jej na mnie, toteż odrzuciłem tę ofertę. Pralin wydał stłumiony gulgot: - Dzieciaki!... Co za posladki!... Popatrzcie na te po­sladki!... ujmujace... pięknie zarysowane... szczere... Była to, jadaca na rowerze, osoba o rzeczywiscie roz­winiętej pupci. - Inteligentne... - westchnał raz jeszcze Pralin na kra­wędzi ekstazy. Wyprzedziłem to cos, a Jef parsknał smiechem prosto w nos Pralina. Był to mężczyzna w szortach, zas Pralin, potwornie zawiedziony, zamknał się w swym pełnym ob­rzydzenia milczeniu. Rozpoczęły się przedmiescia Frank­furtu. Jef znów zapanował nad sytuacja. - JedĽ tędy - rzekł do mnie - a dojedziesz prosto na miejsce. Nie był to szczyt cwaniactwa, bo stał tam trzymetrowy drogowskaz. Pojechałem za strzałkami i dwadziescia rni- nut póĽniej bylismy w Press Club. Orgia rzymska miała sję własnie zaczać. Mnie osobiscie takie życie bardzo odpowiadało. Spot­kałem Gilberta, który na rachunek firmy „Podchmielony Dzik" kręcił film krótkometrażowy o Niemczech w czasie wojny. Pilismy oldfashioned (on) i whisky z coca-cola (my, ku jego wielkiemu obrzydzeniu). Mielismy duże pokoje, goraca wodę i różne inne temu podobne amerykańskie swiństwa. Jef chciał zrobić jakis interes. Gdy był tu rok temu, wi­dział, jak ludzie dorabiali się fortun na papierosach i, we­dług niego, wystarczało tylko spróbować. Nie chciałem go sprowadzać na ziemię, lecz już po dro­dze w strefie angielskiej mielismy kłopoty z uzyskaniem dziesięciu marek za dolara i to nasuwało mi pewne podej­rzenia. Stały się one jeszcze większe, gdy stwierdziłem, że po oficjalnej wymianie benzyna kosztowała Fryców na czarnym rynku mniej więcej połowę naszej legalnej ceny. Przyjałem więc następujaca linię postępowania: nie przej­mować się, wydawać dolary, wrócić do domu, gdy się skończa, a tymczasem zrobić poważny reportaż. Drugiego wieczoru Jef wyruszył na nocna wycieczkę, Pralin również, lecz z powodów czysto zwierzęcych, pozafinansowych. Zabrał ze soba mydełko, które miało być prezencikiem. O trzeciej nad ranem zostałem brutalnie obudzony przez rozgoraczkowanego Jefa, który przypominał Woody Woodpeckera. - Cudownie - powiedział. - Znalazłem faceta, który da nam piętnascie marek za dolara. Być może szesnascie. ¦wietnie - odparłem nieco ospale. - Jutro wieczorem - rzekł Jef z prostota - będziemy milionerami. - Dobra - powiedziałem. - Jutro po południu idę do Amerykanów. - Nie wydaj wszystkiego - rzekł Jef. - Trzeba trochę zachować na wymianę. To dużo ciekawszy pomysł. - No - odrzekłem. I zasnałem ponownie. Następnego dnia po południu wymieniłem trochę dewiz na tabliczki czekolady. Jef dał mi pieniadze, które miał za­miar wydać na nasz szesciodniowy pobyt, żebym je scho­wał w pewnym miejscu: było tego czterdziesci dolarów. Z reszty, czyli okoio czterdziestu pięciu dolarów, wziaf jednego na kupno automatycznej, posrebrzanej, metalo­wej zapalniczki produkcji austriackiej lub mołdowoło-skiej, która się popsuła jeszcze tego samego wieczoru, ale nie wyprzedzajmy faktów. Położyłem się wczesnie, a Jef wypuscił się na poszuki­wanie marek. Towarzyszył mu Pralin, nieco podniecony mysla, że będzie mógł dać upust swym niskim instyn­ktom. O pierwszej nad ranem obudziłem się zły i wysłuchiwa­łem złorzeczeń Jefa, bardziej ws'ciekłego niż kiedykol­wiek; - To łajdak - mówił. - A miałem do niego tyle zaufa­nia. Powiedział: proszę mi dać dolary, zaraz wracam. Daję mu, on wchodzi do kawiarni, a ja czekam godzinę i nic. - Starczy - powiedziałem. - Zrozumiałem. Zreszta, mówiac między nami, wygladał na straszna szuje. Miałem okazję widzieć go po południu. Taki nibyprze-wodnik. - To się nie może tak skończyć - rzekł Jef. - Powiado­mimy o tym M.P. - Oni maja to gdzies - stwierdziłem. - A jesli to zro­bisz, będziemy spaleni. Wymiana dolarów na marki nie jest całkiem legalna. Jak przez mgłę słyszałem, że przeklinał jeszcze przez godzinę, po czym Morfeusz objał mnie swymi włochaty­mi ramionami. Następne trzy dni upłynęły na próbach odzyskania czterdziestu dolarów Jefa. Nastapiła zmiana w programie: poczatkowo mielismy jechać do Stuttgartu, więc byłem zachwycony, że z tego zrezygnowalismy. Nie widziałem żadnych przeszkód, by za cenę benzyny Jef prowadził przez cały dzień, co przy okazji dawało Pralinowi o wiele szersze spojrzenie na zadki metropolii. Przygoda ta, nie osmielę się zauważyć, była dobra na­uczka dla Jefa. U Amerykanów, gdzie kupiłem sobie mu­sztardowe skarpetki, dekatyzowana marynarkę w kolorze soku pomarańczowego i pantofelki z mokrej satyny, wi­działem, jak rzuca zazdrosne spojrzenia na wszystkie te dobra, które mógł sobie zafundować, chcac olsnić maszyni­stki w redakcji. Pralin-filozof ocierał się ostrożnie o frankfurterki w krzakach nad rzeka. Stracił na to całe mydło, ale cena za rozpustę nie była wysoka. Wieczorem piatego dnia Jef zrobił rachunki. Nie mogli­smy zostać dłużej, nie będac zmuszeni utrzymywać go -a o tym nie było mowy, to byłoby niemoralne. - W sumie - powiedział - za osiemdziesiat dolarów, czyli mniej więcej dziewiętnascie tysięcy franków, kupi­łem jednodolarowa zapalniczkę. - ¦więte słowa - przyznałem, - To podsumowuje cała sytuację. A poza tym przeżyłes szesć dni i napiszesz jeden z tych reportaży, który ustawi twój budżet przynajmniej na miesiac. - A więc - ciagnał Jef - zapalniczka kosztowała mnie osiemnascie tysięcy franków. - Możesz swobodnie liczyć dwadziescia osiem - za­uważył Pralin. - Bo gdybys miał marki i stosowne towary, z łatwoscia zarobiłbys dziesięć tysięcy. - Czyli trzydziesci tysięcy - westchnał Jef. - Oto za­palniczka za trzydziesci kawałków. - A nie wyglada - powiedziałem mimochodem. - Bo jest uszkodzona - stwierdził Jef. - Ale to dro­biazg... wystarczy tylko dokupić srubkę. Najwyżej parę franków. - Co najmniej szesćdziesiat - podsumował Pralin, na­dal trzeĽwo myslacy. - Za takie pieniadze miałbym my­dełko. -~ I wszelkie uciechy, jakie ono implikuje - powiedzia­łem, by ukrócić wszelkie nowe wywody Pralina na temat fenomenologii germańskich zadków. - Pralin - rzekł Jef - ta zapalniczka warta jest trzydzie­sci tysięcy. - Minus sto franków - powiedziałem. - Zaokraglijmy. - Dwadziescia dziewięć tysięcy dziewięćset franków -rzeki Jef. - Jesli ci ja sprzedani za dwadziescia tysięcy franków, Pralin, zarobisz dziewięć tysięcy dziewięćset, prawie dziesięć tysięcy franków bez kiwnięcia palcem. - Dziesięć tysięcy franków - powiedziałem - to pra­wie sto siedemdziesiat mydełek. - Do licha!... - sapnał Pralin oszołomiony cyframi. -Szesć miesięcy w ekstazie... Spojrzałem na Jefa. Jego twarz, która na ogół przypo­mina Wezuwiusza w dzień wielkiej erupcji, również wy­krzywiła się w ekstazie. - No więc, Praline - rzekł Jef słodziutko. Spojrzałem na zegarek. Być może istniała szansa na wyjazd jeszcze tego samego dnia, gdyby interes został ubity. - Zgoda-powiedział Pralin. - Dobra, dzieciaki - zawołałem. - Obaj zrobiliscie swietny interes. A może bysmy tak wrócili do Paryża, Że­by to uczciće ~ Och! - rzekł Jef. - Nie ma pospiechu. - Owszem - odparł Pralin. - Skończyły mi się mydeł­ka... I głosem stłumionym przez emocję wyznał nam cicho: - Chłopaki, chyba mi spuszcza z ceny, jesli je kupię za dziesięć tysięcy franków... Sprzedadza mi je po pięćdzie­siat franków... - Przecież ci mówiłem... - tłumaczył Jef. Wziałem walizkę i otworzyłem ja, by się spakować. - Przecież ci mówiłem, że wystarczy się schylić...

  
Test

Przychodzac ciagle na basen Deligny, poznalismy się w końcu dobrze, oczywiscie tylko po imieniu, ale nie przejmowalismy się zwrotami grzecznosciowymi: faceci wpychali się nawzajem do wody, między mężczyzna a ko­bieta klepnięcie w tyłek zastępowało wszelkie ceregiele, a między kobietami obgadywało się kostium kapielowy, nogi lub rozstępy (serdecznej przyjaciółki), tej, która jesz­cze nie przyszła. Ogólnie było sympatycznie. Był tam Christian Morswin, Georges, który przynosił ze soba na pomost parę wsuwek luzem, na widok których babcia kojtnęłaby mu ze wzruszenia (nie tylko jego babcia zreszta), Ops (im bardziej była rozebrana, tym wyraĽ-niejszy stawał się jej akcent), Michcl Architekt, Michel Prażkowane Slipy, duża Yvette ze szczęka jak zderzak (tak twierdził Architekt, który miał dar homeryckich porów­nań); był też Claude Luter, który przestaje grać na klarnecie tylko wtedy, gdy trenuje judo lub rozbiera się do opalania. Nicole, Maxime, Roiand, Wasik pokryty piękna warstwa czarnej siersci oraz gruba warstwa tłuszczu... jednym sło­wem, prawdziwa mafia. Jedynym, którego nie widywalismy prawie nigdy, był Christian Castapioche, łamacz serc. Gdyby przychodził częsciej, niechybnie zabralibysmy mu olejek do opalania. Używano go w wielkich ilos'ciach, doszło nawet do tego, że przyprawialismy nim pomidory podwędzone Ops i pięknemu Gillesowi, tutejszemu podrywaczowi (którego nie wymieniłem wyżej, bo byłem zazdrosny). Najlepszym momentem był poranek, gdzies tak dzie­wiata, wpół do dziesiatej, w tygodniu. Niezbyt dużo ludzi, fatwo o miejsce do smażenia się, czysta woda. Tego własnie dnia udało rai się wstać wczesnie. Przy­chodzę i co widzę na pomosciee... Mój przesliczny Casta­pioche w fioletowo-żółtych kapielówkach! - Czesć!... -mówię. - Namysliłes się wreszciee Był białawy. Pogardliwie patrzylismy na niego z Mi-chelem. - Tak - odpowiada Castapioche tajemniczym głosem. - Przyszedłem zbadać teren. - Nigdy lu nie byłese - dziwi się MicheJ. - Nigdy - mówi Castapioche. - Ja w dzień pracuję. Nikt nie miał pojęcia, na czym polega robota Castapio­che^. WedJe jednych był nocnym portierem w hotelu Macropolis; wedle innych pozostawał w bardzo dobrych stosunkach z niejaka MademoiseJle Laurent; wedle najle­piej poinformowanych - obijał gruchy. Ja tam nic o tym nie wiem. - Słuchaj no - powiada w tym momencie MicheJ - po­patrz na to zawieszenie. Patrzę na zawieszenie. Jest to swietna rozrywka tu, w Deligny. Zdarzaja się niezłe zawieszenia. Kiedy trafi się naprawdę dobre, Michel zmienia pozycję i zaczyna opalać sobie plecy, gdyż jest dyskretny. Tyrn razem jednak pozo­stał do góry brzuchem. Było to ładne zawieszenie, ale nic rewelacyjnego. - Niezła sztuka - mówi Mały Bizon. - Poczekajcie, dzieci - mówi Castapioche. - Nie od­wracajcie się z byłe powodu. Jutro, to dopiero cos zoba­czycie. Odpuszczamy sobie, ale on nie ustępuje i odciaga mnie na stronę. - Słuchaj - rnówi mi - wiesz, że nie mam przed toba tajemnic. - Mowa - odpowiadam. - Ja też nie. - Może się ożenię-mówi.- Ale najpierw przyjdęz nia na basen. - Jestes zaręczonye - pytam. - Nim dogłębnie się zaangażujesz, powinienes przedtem zabrać swoja narzeczona na basen - wyjasnia Christian. -Tylko tu możesz dokładnie zobaczyć, jak jest zbudowana. - Więc jestes zaręczonye-pytam. - Hę! Hę! - mówi, - Być może. To rzekłszy, wstaje i odchodzi. - Idę popracować, kochani - mówi. - Do jutra. Odchodzi. Facet jest naprawdę zupełnie biały. Ale to nic, jutro się ubawimy. Łapię Michela i Małego Bizona. - Kochani - mówię - Castapioche przyjdzie jutro ze swoja panienka. Trzeba cos wymyslić. - Gilles!... -wykrzykujajednogłosnie. Ops otwiera oko. Trzeba wam wiedzieć, że zadaje się trochę z Gillesem i smierdzi olejkiem arachidowym, a to już zbrodnia. Łapiemy Gillesa za ucho, a Ops wsadzamy na łeb wywrócona na lewa stronę plastikowa torbę, żeby siedziała cicho. - Czegoe - pyta Gilles. - Potrzebna nam jest twoja pomoc - mówię. Ten cholerny Gilles jest faktycznie zbudowany jak po­sag. Zdarzaja się w Deligny faceci porzadnie napakowani, z mnóstwem potężnych muskułów, którzy zabawiaja się chodzeniem na rękach i podnoszeniem czternastu piszcza-cYCh papużek na małym palcu, ale w gruncie rzeczy lepiej być takim jak Gilles. Szeroki w barach, waski w biodrach i w ogóle wycięty jak z obrazka. A taki opalony, że "howa się przy nim Don Byas, saksofonista z podkręconym \va, sem. - W porzadku - mówi Gilles. Trzeba poderwać towar Castapioche'owi - inforrnu, je go Mały Bizon. - A jaka ona jeste - zaciekawia się Gilles. - Zobaczy się-mówi Michel.-No jak, Gilles, zgoda1 - Dobra-potakuje Gilles. A ponieważ Ops zaczyna protestować, obalaja na plecy i zalewa jej dziurki od nosa księżycowym bursztynem, po czym lecimy się pomoczyć. Nazajutrz przychodzimy wszyscy na czas i zajmujemy pozycje wyjsciowe. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Oto i mój Castapioche, w czarnych okularach, które mu kuzyn przywiózł z Ameryki. A u jego ramienia ciemno­włosa osóbka, zupełnie niczego sobie. Rozdzielaja się przed kabinami. Christian zauważył nas i pozdrawia protekcjonalnym gestem. Michel oddala sie i idzie go zagadać, podczas gdy towar znika za drzwiami. Michel jest nie do pobicia. Dziewczyna przebrała się, nim Christianowi udało się go pozbyć. Z naszego miejsca widzimy, jak Christian go przedstawia i za chwilę Michel holuje ja w naszym kierunku, zas Christian idzie się wre­szcie przebrać. Oto i ona. - Inez - mówi Michel - to kumple. Chłopaki, to jest Inez Barracuda y Alvarez, Jestesmy wszyscy cholernie grzeczni i sadzamy ja mię­dzy Gillesem i Georgesem. Georges maja rozsmieszać, a Giłles bajerować. Idzie jak z płatka. Zanim jeszcze Christian wrócił, Gil­les złapał Inę/, za rękę i pociagnał w kierunku baru. Nadchodzi Christian. - Gdzie Ineze - pyta. Ach! Poszła z powrotem do kabiny po szpilkę- mó­wi jedna z dziewczyn. - Kostium jej spadał. _ Gratuluję - mówi Georges do Christiana. - Wspania­ła dziewczyna, Christian puszy się jak paw. _ Powtarzam wam - mówi. - Trzeba zawsze przypro­wadzić panienkę na basen, zanim się człowiek zaangażuje. W ten sposób wiadomo, co się robi. Opowiadamy mu różne dowcipy i tak jakos czas u-pływa. Castapioche jest troszkę zaniepokojony. - Co ona robie - pyta. - Pójdę jej poszukać. - Nie trzeba - mówi Michel. - Oto i ona. Gilles obejmuje ja w pasie. Oboje ociekaja woda, a ona nie może utrzymać się w prostej linii. Zbliżaja się, lecz za­miast podejsć do nas, przechodza obok basenu. Ona wchodzi do swojej kabiny. - Idę do niej-mówił Castapioche. - Poczekaj - mówi Michel - nie wygłupiaj się. Poszła pewnie po grzebień. Gilles też poszedł się przebrać, ale Castapioche, całko­wicie pochłonięty Inez, nie zauważył go. Za chwilę Gilles wychodzi ubrany, Inez także. Spotykaja się przed jej kabi­na. Chryste! Ale mu przy tarł nosa!... Oddalaja się. - No!... -bełkoce Christian.-No! Cos takiego!... - Nie złosć się-mówię. - Przecież to bez sensu! -woła Christian. -Dziewczy­nae dobrego domu!... Miałem się z nia ożenić!... - Zaraz ci wyjasnię - uspokajam go. - Numer z base­nem jest bardzo dobry. Ale najpierw powinienes strzaskać ^ę na heban i irochę poćwiczyć. - Dlaczegoe - pyta Christian. - Wiesz, co mi powiedziałae - mówi Michel. - Nie. - Powiedziała, że zanim się wyjdzie za maż, trzeba naj­pierw zaprowadzić narzeczonego na basen. Tylko tam mo­żesz się przekonać, jak jest zbudowany.

"Klecha w kapieli"
Boris Vian

   Kwietniowe dziewczyny

Pierwszego kwietnia w piatek Gouzin poczuł, że wkra­cza w szczęsliwy okres. Tego własnie dnia założył piękny garnitur w owalna, brazowa kratę, krawat ze szkockiej wełny i spiczaste buty, ładnie prezentujace się na chodni­ku. Pięćdziesiat metrów od domu pomógł podniesć się za­chwycajacej dziewczynie, która posliznęła się na skórce z ptaszka, podrzuconej przez złosliwego Araba. - Dziękuję - powiedziała dziewczyna z czarujacym usmiechem. - Chwileczkę - rzucił bystro Gouzin - założę ciemne okulary. - Po co? - zapytała niewinnie. - Słońce mi nie przeszkadza - odpowiedział Gouzin -ale pani usmiech mnie olsnił. - Nazywam sięLisette - poinformowała go mile połe­chtana. - Czy mogę zaprosić pania na cos mocniejszego? - za­proponował. t Och! - odpowiedziała i zaczerwieniła się, co rozpali­ło serce Gouzina od koniuszka aż po łuki. Zabrał ja od razu do siebie i swawolili dni kilka. We wtorek piatego powiedziała mu: - Jutro sa moje urodziny. - Najdroższa! - wykrzyknał Gouzin. A nazajutrz ofiarował jej uroczy flakonik perfum za osiemnascie franków. II W piatek ósmego, wychodzac z metra, Gouzin został bolesnie potracony przez spieszacego się osobnika. Złapał go za kołnierz. Osobnik próbował się wyrwać, ale Gouzin zauważył w jego ręku damska torebkę. Powział pewne po­dejrzenia. Na to pojawiła siępiękna i młoda dama i zażadała wyjasnień. Policjant zabrał złodzieja, pogratulował Gou-zinowi, oddał damie torebkę, a ta - • nieprzytomna z wdzięcznosci - rzekła do Gouzina: - Uratował mi pan cos więcej niż życie i pragnęłabym wiedzieć, w jaki sposób mogłabym się panu odwdzię­czyć! - Niech pani pozwoli popatrzeć na siebie przez chwilę - odpowiedział po prostu Gouzin - a będę w pełni usaty­sfakcjonowany... W tym samym momencie dostał po plecach walizka ta­szczona przez gburowatego tragarza na polecenie jakiegos podróżnego z Dworca Lyońskiego, toteż głosno wyraził swoje pragnienie znalezienia się w jakims spokojniejszym miejscu. Dama zgodziła się isć tamże i wypić kieliszek za przyjaĽń. Po jednym kieliszku nastapił drugi oraz jeszcze parę kolejek, po czym dama wyzbyła się wszelkich zaha­mowań. Gouzin przeto zaprowadził ja do siebie i nadzie­wał przy różnych okazjach, gdyż Lisette opusciła go polu­bownie poprzedniego dnia i jego serce oraz członki były 72 wolne. Nowa namiętnosć nazywała się Josiane i była nie­zła w te klocki. We wtorek jedenastego powiedziała do Gouzina: - Jutro sa moje urodziny. - Moja laleczko! - wykrzyknał Gouzin. Nazajutrz ofiarował jej uroczy drobiażdżek, swinkę z macicy perłowej, która kosztowała go dwadziescia dzie­więć franków. III , W piatek piętnastego Gouzin, z żalem rozstajac się z Josiane wzywana na prowincję przez zgryĽliwa ciotkę, która jednak nie żałowała forsy, zatrzymał taksówkę i wsiadał już do niej, gdy czarujaca, ruda dziewczyna, zdyszana po zbyt długim biegu, złapała go za ramię. - Proszę pana... proszę pana. .. - wykrztusiła - dokad pan jedzie? - W stronę Ternes - odpowiedział Gouzin, przyjrza­wszy się jej dokładnie. - Och! Mógłby mnie pan podwieĽć? Jestem taka spóĽniona! - Ależ proszę, niech pani wsiada! - powiedział jak za­wsze szarmancki Gouzin. Wsiadła. Już w taksówce zaniepokojony Gouzin zdecy­dował się zapytać: - Pani urodziny nie sa przypadkiem 19 kwietnia? - Skad pan wie? - zapytała zdziwiona. Gouzin zrobił skromna minę i wsadził jej rękę pod su­kienkę. - Pani pozwoli - powiedział. - Pończocha się pani przesunela Kilka sekund póĽniej taksówka zmieniła kierunek jaz­dy i skończyło się to zajęciem dozwolonym od lat szesna­stu, chociaż młodsi również by się nim chętnie zajęli, byle im tylko pokazać, jak się to robi. . rv Dwudziestego drugiego kwietnia, który okazał się piat­kiem, Gouzin schodził po schodach. Na pierwszym pię­trze minał szczupła sylfidę o ognistych oczach, wyglada­jaca na zgrabna. - Przepraszam pana - rzekła owa syrena - czy pan nie jest doktorem Klupiczkiem? - Nie - odpowiedział Gouzin. - On mieszka na drugim piętrze. - Własnie stamtad idę. Dzwoniłam, ale nikogo nie ma. - Pozwoli pani - zaproponował Gouzin. - Proszę przy­znać, że pani urodziny przypadaja dwudziestego szóstego bieżacego miesiaca. - Jest pan chyba jasnowidzem! - wykrzyknęła będaca pod silnym wrażeniem dziewczyna. - Mam nosa - odrzekł Gouzin, czujac, że szczęsliwy okres jeszcze się dla niego nie skończył. - Mam także -dodał - rozległa wiedzę anatomiczna. Czy mogę ofiaro­wać pani swoje usługi? - Ale - zawahała się slicznotka - nie mogę przecież rozebrać się na schodach... - Mieszkam na trzecim piętrze - poinformował Gouzin. Poprzedniego dnia ruda udała się do swego nięża, wice znowu był wolny. Toteż przez trzy kolejne godziny pre­zentował swoja wiedzę w zakresie sztuki leczenia doty­kiem, która blond pięknosci spodobała się na tyle, że uz- nała za stosowne pozostać u Gouzina parę dni. Niestety, musiała go opuscić w następny czwartek i w piatek dwu­dziestego dziewiatego znalazł się o ósmej rano w swoim łóżku. Nagle zadzwoniono do drzwi. Poszedł otworzyć. W progu stało urocze stworzenie mogace liczyć dwadzie­scia kilka wiosen. - Przyniosłam panu pocztę - powiedziała. Gouzin przypomniał sobie, że siostrzenica dozorczyni miała zastapić przez tydzień swoja krewna. - To pani jest Annette? - zapytał. - Proszę wejsć i wy­pić ze mna kieliszeczek na powitanie. - Chętnie! - powiedziała. - Ach, jest pan o wiele mil­szy niż doktor Klupiczek. - Jak można nie być miłym wobec tak zachwycajacej osoby? - wykrzyknał rozgoraczkowany Gouzin. Wział ja za rękę. Dziesięć minut póĽniej rozebrała się sama, gdyż zbyt mocny alkohol trochę ja rozgrzał. Gouzin, nieprzytomny z namiętnosci, przygladał się lubieżnie różnym aksamit­nym zakatkom, w których mogłyby spoczać jego usta. Czuł się silny jak Herkules. - I oczywiscie - wyszeptał, gdy siadała mu na kola­nach - urodziła się pani w kwietniu? - Dlaczego? - spytała zdziwiona. - Nie... ja jestem z paĽdziernika... z 17 paĽdziernika. Gouzin zbladł. - Z paĽdziernika! - zawołał. I wówczas czyste złoto zamieniło się w nędzny ołów, a Gouzin niezdolny do odniesienia ostatecznego zwycię­stwa bronia, która umykała mu z dłoni, żałosny, pozostał sam na polu walki. Zrozpaczony obrzucił swego niewier­nego sługę pełnym wyrzutu spojrzeniem, podczas gdy ze schodów dobiegał oddalajacy się nerwowy stukot obcasi­ków.

  
Morderca

Było to więzienie jak każde inne; mały barak z gliny, pomalowany na cytrynowożótto, z bezwstydnym komi­nem i dachem w kształcie lisci asparagusa. A działo się to w dawnych czasach; było pełno kamyków i pancerzyków amonitów, trylobitów, stalagpytów i nieżytów, pozosta­łych po okresie lodowcowym. W więzieniu ktos chrapał po jawajsku i nieregularnie. Wszedłem. Jakis mężczyzna leżał na pryczy i spal... Był ubrany w niebieskie kalesony i wełniane nakolanniki. Na lewym ramieniu miał wytatuowany monogram K.I. - Ojojojojo! - wrzasnałem mu prosto do ucha. Powiecie mi, że mogłem krzyknać cos innego, lecz przecież on spał i nic nie słyszał. Niemniej to go obudziło. - Hrrou! - odchrzaknał. - Co za cymbał otworzył drzwi? - Ja - odrzekłem. Oczywiscie nic mu to nie mówiło, lecz wy też nie miej­cie nadziei, że się o mnie czegos więcej dowiecie. - W chwili gdy się pan przyznał - stwierdził poczci­wiec -jest pan winny. - Pan również - odparłem. - W przeciwnym razie nic siedziałby pan w więzieniu. Ciężko jest walczyć z moja diaboliczna logika dialekty­czna. W tym momencie, by zaskoczenie było kompletne, przez mały lufcik wleciała biało-czerwona wrona i sie­dmiokrotnie obleciała pomieszczenie. Wyleciała prawie natychmiast, a ja, po dziesięciu latach, nadal zastanawiam się, czy jej wkroczenie miało jakis sens. Poskromiony mężczyzna spojrzał na mnie i pokiwał głowa. - Nazywani się Kain - powiedział. - Umiem czytać odrzekłem. - Czy ta historia z okiem jest prawdziwa? - Akurat! - zawołał. - To wymysł Yvana Audouarda. - Audouarda? - zdziwiłem się. - To pewnie jego ta hi­storia kłuła w oczy. Parsknał smiechem. - Ha, ha! Dobry dowcip! Zaczerwieniłem się skromnie. - Sadzę, że chce pan wiedzieć, dlaczego załatwiłem Abla? - ciagnał Kain. - Orany...! -zawołałem. - Miedzy nami, wersja pra­sy wydaje mi się podejrzana. - Wszyscy tacy sami - rzekł Kain. - Kłamczuchy i spółka. Człowiek im cos opowiada, oni nie kapuja; ni w zab, a potem nie moga odczytać swoich notatek, bo bazgrza jak kura pazurem. Dorzuć pan do tego redaktora naczelnego i zecerów, a zobaczysz pan, co z tego wyjdzie. - Do rzeczy - powiedziałem. - Jak wyglada prawda? - Abel? - zapytał Kain. - To była parszywa ciota. - Ciota?-zdziwiłem się. - Oczywiscie - powiedział Kain, - Oburza to pana? Pan też będzie udawał Paula Ciaudela i wmawiał mi, że nie ma pojęcia o skłonnosciach pana Gide'a pomimo czterdziestoletniej z nim korespondencji? - Czyżby własnie za to Gide otrzymał nagrodę Bubla? - zapytałem. - Jasne! - zawołał Kain. - Ale opowiem panu moja hi­storię. - Czy nie ma ryzyka, że przeszkodzi nam strażnik? - zapytałem. - E tam - odrzekł Kain. - On dobrze wie, że ja nie mam ochoty stad wyjsć. Cóż bym miał robić na zewnatrz? Wszędzie same pedryle. - Ano tak - powiedziałem. - To prawda. - A więc - ciagnał Kain, usadawiajac się wygodnie na swej twardej leżance - działo się to, pan dobrze wie kiedy, a Abel i ja bylismy raczej kumplami. Ja, jak pan widzi, je­stem raczej z gatunku włochatych... Rzeczywiscie, Kain był pokryty czarna i gęsta sierscia, umięsniony jak niedĽwiedĽ i zbudowany jak zapasnik wa­gi ciężkiej. - ...z gatunku włochatych... - kontynuował Kain -miałem powodzenie u dziewczyn i nie nudziłem się w niedzielę. Z braciakiem było całkiem inaczej... - Z Ablem? - zapytałem. - Z Ablem. Moim zdaniem był takim pół bratem - po­wiedział Kain. - Widziałem zdjęcia węża... kolejny pe-dzio... w każdym razie podobny. Zdziwiłbym się, gdyby matula nie skoczyła w bok z tym łajdackim kurduplem... choćby dla samej odmiany, co? Toteż, być może, to nie wina Abla, że był jaki był, w każdym razie mało bylismy do siebie podobni. On miał krótkie blond włoski, że aż się płakać chciało, był bladziutki, milusi, sympatyczny i cu­chnał, swinia, perfumami, tak że mógłby wykończyć skunksa. Kiedy bylismy młodzi, jakos to szło, bawilismy się w policjantów i złodziei, i koniec kropka. Żadnych po­mysłów, pan rozumie; to dobre w póĽniejszym wieku. Sy­pialismy w jednym wyrku, mieszkalismy w jednej chału-P*e, żarlismy z jednej miski, zawsze trzymalismy się ra­zem. Był dla mnie mała córeczka, pan rozumie? Zawsze go rozpieszczałem, czesałem mu te złote włoski, bylismy dla siebie bardzo mili. Muszę panu wyznać - ciagnał Ka­in, który przerwał, by ciężko westchnać z obrzydzenia -muszę panu wyznać, że ten łajdak obraził się, kiedy za­czałem uganiać się za spódniczkami. Lecz nie smiał nic powiedzieć. Ja myslałem sobie, że ma jeszcze czas, a póĽniej dwa lub trzy razy zaproponowałem mu znalezie­nie jakichs' przyjaciółek, ale dałem sobie spokój, gdy za­uważyłem, że go to nie interesuje... Był słabiej rozwinięty ode mnie... - Oczywiscie - potwierdziłem. - Zreszta wszyscy to wyraĽnie podkreslaja i szczególnie maja panu za złe. Był pan od niego trzykrotnie silniejszy. - Maja mi za złe! - wybuchnał Kain. - Ale ten mały gówniarz był podłym bydlakiem! - Proszę się uspokoić - powiedziałem. - Dobra - rzekł Kain. - No to patrz pan, co on zrobił. Od czasu do czasu mówiłem mu: „Abel, mam taka lalunię, spłyń z chaty, będzie mi potrzebne wyrko". Naturalnie wynosił się i wracał po dwóch godzinach. Wie pan, robi­łem to wieczorem, nie chciałem, żeby gadano po okolicy. Więc znikał w mroku, a gdy panienka widziała, że wycho­dzi z chałupy, przychodziła na jego miejsce. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał... - Było to dla niego trochę nieprzyjemne - zauważy­łem. - Ale - zaprotestował Kain - byłem gotów zrobić dla niego to samo!... Zaczał klać. - Co za gówno z tego bydlaka!... - podsumował. -Więc pewnego wieczoru mówię do niego: „Abel, spłyń, czekam tu na jedna". On się wynosi, a ja czekam. Wcho­dzi panienka. Ja ani drgnę. Podchodzi i zabiera się do mnie... może pan sobie wyobrazić. Jestem mocno zadzi- wiony, bo robiła raczej wrażenie nierozgamiętej. Więc za­palam swiatło... i widzę, że to mój pieprzony braciszek... Och!... Ależ byłem zły!... - Trzeba mu było nakłasć po pysku - powiedziałem. - Tak też zrobiłem - odrzekł Kain. -1 sam pan widzi, co z tego wynikło. Być może nieco przesadziłem... ale co pan chce... ja nie cierpię pedałów.

  
Dziwny sport

Trounaille oparty o bar Klubu Singer-Main pił swoja ostatnia kompozycję, autentycznego Slow-Burna, utworzo­nego, jak każdy wie, z szesciu częsci wódki, jednej coin-treau i jednej kremu kakaowego; była to mieszanka toni-żujaca, istne małżeńskie mleko, które swiadczyło o jego pogardzie anglosaksońskiego ginu, żałosnej i pospolitej podstawy tylu niecnych mikstur, będacych wstydem de­mokracji zachodnich. W rzeczywistosci, od ginu robiło mu się niedobrze i dlatego zastępował go wódka, bliska krewna spirytusu lekarskiego, będaca produktem zdro­wym, którego zalety medyczne zostały własciwie ocenio­ne przez instytucje Opieki Społecznej. Wszedł Folubert Szpak, jego dobry przyjaciel, powra­cajacy z tournee. Folubert, wielce utalentowany sakso-fonista, spędził kilka tygodni na oczarowywaniu melodyj­nymi tonami swego instrumentu populacji teutońskiej po­zbawionej przez lata denazyfikujaccgo działania bibopu. - Dobry wieczór, Trounaille - rzekł Folubert. - Dobry wieczór, Folubert - odpowiedział Trounaille. Po czym usmiechnęli się do siebie szeroko, zadowoleni z ponownego spotkania. - Co pijesz?-zapytał Folubert. - To taka moja mieszanka - odrzekł dosć z tego dumny Trounaille. - A dobra? - zapylał Folubert - Spróbuj! Więc Folubert spróbował, a Louis, barman, któremu ro­sły wasy, musiał przygotować dwie kolejne. Tymczasem Folubert obrzucał towarzystwo badaw­czym spojrzeniem. - Nie ma kobiet! - zawołał oburzony. Rzeczywiscie, poza kilkoma osobami najwyraĽniej pra­cujacymi, nie było wcale przedstawicielek płci pięknej. - A jak myslisz, dlaczego ja piję?-zapytał sarkastycz­nie Trounaille. - Och! Tak nie może być - rzekł Folubert. - Przez tyle czasu zaciskałem pasa i to musi się zmienić. - Napijmy się - powiedział Trounaille - i idĽmy cze­gos poszukać. Napili się i ruszyli na poszukiwania. * * * Na ulicy Saint-Benoit powietrze było czyste i orzeĽ­wiajace. - Miałes swietny pomysł, że przyjechałes - rzekł Trou­naille. - Strasznie się nudziłem! - Dopiero zobaczysz - zapewniał Folubert. - Dzisiej­szy wieczór jest fartowny. ChodĽmy do Vieux-Co. Ruszyli ulica de Rennes i skręcili w prawo w stronę Vieux-Co. Mężczyzna przy drzwiach usmiechnał się do nich, bo byli mu znani, podobnie brunetka z szatni. W pieczarze Lutera było mnóstwo ludzi, ale ani jednej przedstawicielki płci żeńskiej. - Oj niedobrze - powiedział Folubert po chwili. - Wiesz - poinformował go Trounaille - one czekaja, aż orkiestra skoriczy grać, żeby się podzielić muzykami. Z chłopakami Lutera zawsze tak jest. - Och! - zawołał Folubert. - To oburzajace. - Napijmy się - powiedział Trounaille - i idĽmy po­szukać gdzie indziej. Co też uczynili. Od Vieux-Colombier do La Rosę Rouge sa tyiko dwa kroki. Mieli dosć siły, by je zrobić, i zeszli na dół. W sali było całkiem ciemno, a Freres Jacaues spiewali „Nombrils". Folubert natychmiast wyłowił w mroku osóbkę o krótkich blond włosach siedzaca przy barze i za­czał wytężać wzrok, żałujac, że nie jest kotem, którego oczy swieca w ciemnosciach. Jednak po „Nombrils" Frsres Jacaues zaatakowali „Barbarę", dzieło wielce wzruszajace, przy słuchaniu któ­rego jasnowłosa osóbka zdawała się wibrować. Folubert i Trounaille również zaczęli wibrować i przy fragmencie „Barbaro, jakaż bzdura jest wojna" hałasliwie zamanife­stowali swoja aprobatę. Po czym dyskretnie ich usunięto, gdyż widzowie woleli słuchać Freres Jacaues. Zmieniwszy sektor, udali się do Caroll's pieszo, gdyż taksówki sa drogie, a także dlatego, że zaczał ich dręczyć wewnętrzny niepokój, iż nie jest to, być może, ostatni kurs. Weszli do srodka. Trounaille, któremu panienka z szatni zwróciła uwagę na pożałowania godny brak krawata, od­rzekł, iż noszenie węzła pod szyja wydaje mu się niesto­sowne i ta niewinna uwaga ponownie wprowadziła ich w dobry humor. Pierwsza osoba, która zauważyli, była dziewczyna z La Rosę Rouge. Folubert rozpoznał ja.,.zbladł i powiedział do Trounail-le'a: - A to dziwka. Gdyż dziewczyna tańczyła z jakas inna panienka i do­strzegłszy Foluberta, zaczęła się celowo ocierać o partnerkę. - IdĽmy stad - rzekł Trounaille. Udali się do Lido, do Night Clubu, do Boeuf sur de toit, do Club de Paris, wrócili do Saint-Yves, przeszli przez Ta-bou, wdrapali się na Montmartre, weszli do Tabarin, do Florence i do tylu innych miejsc, że oczy zaczęły odma­wiać im posłuszeństwa. Wreszcie, o szóstej nad ranem, dwie czarujace osóbki zaakceptowały ich hołdy. Była jedenasta. Folubert wyszedł ze swego pokoju i za­pukał do drzwi Trounailłe'a. Ten spał jeszcze. - I jak?-rzekł Folubert. - Hmm - mruknał Trounaille, który demonstrował so­czysta sliwkę pod okiem. Folubert miał taka sama. - Hep - czknał - chyba usnałem. - Ja też - rzekł Trounaille. - Nie spodobało jej się to. - Mojej też nie - powiedział Folubert. - Kobiety nie maja o mężczyznach zielonego pojęcia-podsumował Trounaille. T poszli kupić sobie dwa surowe befsztyki. Z koniny.

"Klecha w kapieli"
Boris Vian

   Motyw

Odon du Mouillet, dyplomowany sędzia pokoju, deli­katnie dłubał sobie w uchu końcówka odrzutowego dłu­gopisu, starym, barbarzyńskim zwyczajem, nabytym przed laty, gdy wycierał sobie portki na ławkach w czasie wykładów. - Ile mamy dzisiaj rozwodów? - zapytał swego gryzi­piórka, Leoncia Tiercelina, wysokiego, pięćdziesięcio-czteroletniego młodzieńca. - Z dziewiętnascie-odrzekł Leoncio. - ¦wietnie, swietnie, swietnie, swietnie, swietnie, swiet­nie, swietnie - powiedział sędzia zadowolony. Tym sposobem będzie miał więcej czasu, by dokoń­czyć, wygładzić, okroić i wypiescić ujmujace zdania, na siłę perswazji których liczył, by sprowadzić na małżeńska scieżkę zagubione owieczki, majace stanać przed nim w celu ewentualnego pogodzenia. Toteż dumał przez chwilę, trzymajac nogi na biurku, a twarz w dłoniach, zas Leoncio Tiercelin przygotowywał odpowiednia scenografie, by zrobić wrażenie na przyby­szach. Uruchomił małe podnosniki hydrauliczne umiesz­czone w nogach stołu i fotela sędziowskiego, unoszac ca­łosć w górę na trzydziesci centymetrów. Dla dopełnienia intymnego nastroju ułożył w wazonie sztuczne kwiaty, a na suficie, w miejscu lampy, zawiesił wagę rzymska, symbolizujaca sprawiedliwosć, po czym sam owinał się szczelnie czerwona, aksamitna zasłona, jak rzymska toga. Na ogół ludzie okazywali się wrażliwi na to wszystko i wychodzili pogodzeni badĽ wynoszono ich nieprzyto­mnych. Sędzia Odon du Mouillet miał na swym koncie więcej pogodzeń niż pięciu jego kolegów razem wziętych. Przypisywał to swym balsamicznym słowom, lecz Leoncio był pewien, że jego własne zabiegi też nie były pozbawio­ne znaczenia. Kiedy sędzia już się dostatecznie nagłówkowa!, wirtuo-zyjnie podrapał się w posladek i rzekł do Leoncia: - WoĽny, proszę wprowadzić petentów. Leoncio majestatycznym krokiem poszedł otworzyć. Weszli Jean Biquet i pani Zizine z domu Poivre. - Proszę usiasć! - nakazał Leoncio garażowym głosem (to jest głębokim, dĽwięcznym i oleistym). Jean Biauet usiadł po prawej, a Zizine Poivre po lewej. Jean Biauet był jasnowłosy, miękki, neutralny, blady i godny. Zizine Poivre, ciemnowłosa, krewka, cycata, re­prezentowała wszelkie oznaki natury porywczej. Odon du Mouillet najpierw popatrzył bez zdziwienia na tę tak Ľle dobrana parę, po czym, przypomniawszy sobie szczegóły pozwu, uniósł brwi. To Zizine Poivre domagała się rozwodu, dlatego że, zgodnie z dossier, maż ja zdra­dza. - Drogi panie - rzekł Odon - wyznam panu szczerze, iż jestem zdziwiony, stwierdziwszy, że mógł pan zanie­dbać tę pania, by mieć zamiary względem osoby, której nazwisko figuruje w dokumentach, a która moi agenci opisali jako bardzo pospolita. To pańska sprawa - odrzekł Jean Biquet. - Ten swintuch przyprawiał mi rogi z jakas wywłoka -stwierdziła Zizine niezwykle wzburzona. Odon du Mouillet ciagnał: - Droga pani, oznajmiani pani szczerze, iż jestem go­tów znaleĽć wytłumaczenie dla pani aktywnosci rozwodo­wej. Lecz, być może, nie jest jeszcze za póĽno. Pewien wysiłek w kierunku wyrozumiałosci niewatpliwie przy­bliżyłby was ku sobie... Zizine spojrzała na Jeana z nadzieja i oblizała wargi. - Mój Jasieńku - szepnęła schrypniętym głosem. Jean Biauet zadrżał, sędzia również. - Droga pani - rzekł - pytanie, które muszę teraz za­dać, jest niezwykle osobiste... Czy maż pania zdradzał, gdyż pani... hmm... unikała z nim kontaktów? - Ależ skad! - zaprotestował Jean Biauet. - Wprost przeciwnie... Urwał. - Proszę kontynuować, drogi panie - nalegał Odon. -Bardzo przepraszam, ale pański przypadek wydaje mi się tak szczególny, iż muszę go uznać za niezwykle pouczajacy. - Mówiac krótko, drogi sędzio - właczyła się Zizine -wolę trzy razy niż raz. - Trzy razy! Daj Panie Boże! - westchnał Jean Biauet. Zdumiony Leoncio Tiercelin wydmuchał nos, a wszyscy aż podskoczyli. - Czyli, o ile dobrze pana zrozumiałem - powiedział Odon du Mouillet - ?,dradzał pan tę pania, ponieważ ona... hmm... domagała się większej ilosci uczuć, niż był pan w stanie jej zapewnić. - Dokładnie! - odpowiedzieli jednym głosem małżon­kowie. - I pan nie... hmm... robił nic z ta druga?... -dopyty­wał się sędzia, majac w pogardzie wszelka dyskrecję. - Dosć tego! - wrzasnęła Zizine rozwscieczona. Załamany sędzia spojrzał na Leoncia pytajaco. - Co robić? - rzekł. - Nic nie rozumiem... po cóż więc pan ja zdradza? To proste, panie sędzio - wyjasnił Jean Biauet gło­sem spokojnym i poważnym. - Jesli muszę się rozwiesć, to tylko dlatego, że nie mogę żyć bez kobiety

  
Marta i Jan

Marta i Jan wysiedli z małego samochodu i w czasie gdy Marta szukała w torebce stufrankowego banknotu, by go wręczyć instruktorowi przy pożegnaniu, Jan wypytywał tego ostatniego o szansę powodzenia. Marta nie słyszała, o czym mówili, bo uliczne hałasy zagłuszały rozmowę, lecz dotarł do niej pełen optymizmu smiech mężczyzny oraz nuta ufnosci w jego głosie. Poczuła, że jej serce bije nieco szybciej; była to ostatnia z dziesięciu lekcji, jakie brali wspólnie. Za trzy dni mieli się zgłosić w wyznaczo­nym miejscu, na małej uliczce koło Ogrodu Botaniczne­go, na egzamin na prawo jazdy. Jan odszedł od mężczyzny, krzepkiego czterdziestolat­ka o kwitnacej cerze, który uniósł rękę do kapelusza, dru­ga wyciagajac ku Marcie. - Dziękuję pani - powiedział, czujac banknot w dłoni. - Proszę się niczego nie obawiać. Mato pani jak w banku. Marta i Jan popatrzyli na siebie. - Lepiej odstukać w nie malowane - rzekł Jan ostroż­nie. - No, no - powiedziała Marta - dajmy sobie spokój z tymi zabobonami, mój drogi panie. Idac pod rękę, udali siew stronę najbliższej stacji metra. " Serce mi pęka - rzekł Jan - gdy muszę schodzić do tych paskudnych, cuchnacych podziemi. Szybko samo­chód! - Najpierw prawo jazdy - uscisliła Marta. - Jesl tak, jakbysmy już je mieli - powiedział Jan z nieszczerym optymizmem w głosie. - Najważniejsze nie denerwować się. - To się okaże - stwierdziła Marta. - Posłuchaj - rzekł Jan - to byłoby naprawdę głupie, zaoszczędzić pieniadze na samochód i nie móc nim jeĽdzić! Zreszta, któremus z nas na pewno się uda! - Dlaczego „któremus"? - zapytała Marta złosliwie. -Czemu nie „którejs"? Jednak trzy dni póĽniej Marta czuła się niepewnie, gdy egzaminator, niewzruszony, kazał jej zawrócić w waskiej uliczce. Ruch był niewielki, lecz ulica biegła po pochyło­sci i trzeba było uważać, by nie zgasł silnik: chytre poła­czenie ruszenia pod górę i samego manewru. Zastanowiła się, przypomniała sobie rady instruktora i prawidłowo wykonała wszystkie niezbędne czynnosci. Być może nie było to błyskotliwe, ale mężczyzna wygladał na zadowo­lonego. Kazał jej się zatrzymać, zadał kilka pytań, na które odpowiedziała bez trudu, i przerwał jej. nim skończyła wypowiedĽ. - W porzadku - powiedział. - Dziękuję. Oto pani pra­wo jazdy. - Już po wszystkim? - zapytała zaskoczona Maria, biorac różowy kartonik. - Oczywiscie - odpowiedział. - Dziękuję panu - wybełkotała Marta. Wysiadła nieco oszołomiona. To było takie łatwe! Nastę­pny kandydat zajał jej miejsce i jak przez mgłę usłyszała, że rusza z warkotem silnika. Wzrokiem szukała Jana. In­struktor powiedział, że zdaje egzaminu w drugim samo­chodzie, u innego egzaminatora. Teraz czuła straszny nie­pokój. Oby mu się również udało. To byłoby straszne, gdyby on nie zdał; jak by się miała wtedy zachować? Za­częła żałować, że jej się udało; bała się, że jej szczęscie za­szkodzi szczęsciu Jana, że los nie będzie sprzyjał obojgu. - Hej! Ale masz minę! Jan obejmował ja i całował. - No, no! Nie podchodĽ do tego tak tragicznie, Martu-siu, serce moje! Popatrz! Machał prawem jazdy pewny siebie, rozradowany. - Mówiłem ci, że któremus z nas na pewno się uda. Bę­dziesz zdawać jeszcze raz! To drobiazg! Prosta sprawa! Marta odetchnęła z ulga. Miał je, to było najważniejsze, - Ależ... ja mam je również - powiedziała niesmiało. - To dlaczego robisz taka minę? - zapytał nieco ziryto­wany. - NieĽle mnie nastraszyłas. Czy mogła mu powiedzieć, że drżała o niego? Wymy­sliła cos innego. - To z wrażenia - wybełkotała. - Tak bardzo się bałam. Wiesz, zawaliłam prawie wszystko. Egzaminator dał mi je prawie z łaski. - Jestem pewien, że go oczarowałas - powiedział we­selej. - ChodĽ, oblejemy to. I nie martw się. Powoli się wyrobisz. Samochód zmieniał Jana. Skromny, niesmiały, nieomal bojaĽiiwy chłopak, którego Marta praktycznie siła wy­rwała spod skrzydeł mamusi, ciagle o niego niespokojnej, ustępował powoli wytrawnemu kierowcy, pewnemu sie­bie, zawsze gotowemu do ostrej riposty na docinki ta- ksówkarzy, szybko wslizgujacemu się na najlepsze miej­sca w długim szeregu pojazdów unieruchomionych pod czerwonym swiatłem, nie zawsze przestrzegajacemu prze­pisów ruchu i praw sasiadów, którym zajeżdżał drogę, za­trzymujac ich wsciekłych w pełnym pędzie. Marta czasa­mi wtracała jakas uwagę i domagała się dopuszczenia do kierownicy, lecz komedia, jaka w takich chwilach odgry­wał Jan, zniechęcała ja; kurczył się na fotelu, głosno wzdychał, marszczył brwi przy najmniejszym zgrzytnię­ciu skrzyni biegów, przy pierwszym stuknięciu silnika, nad którym sam pastwił się nieraz częsciej niż okazjonal­nie, i zdawał się odczuwać tak wielka ulgę, znalazłszy się ponownie na miejscu kierowcy, że powoli straciła nawyk prowadzenia, gdy jechali razem. Nadrabiała zaległosci, kiedy on udawał się do biura i, zawsze ostrożna, wyrobiła sobie pozazdroszczenia godna pewnosć ręki, pozwalajac Janowi prowadzić w przypadku jakiejs wycieczki lub po­dróży, pozostawiajac mu satysfakcję z rzadzenia, gdy byli we dwoje. To własnie mogło dać Janowi owa pewnosć i wiarę w siebie, której tak mu brakowało w przeszłosci. Mirno to kiedy Jan prowadził, wcale nie czuła się pewniej niż przy zamianie miejscami, lecz za cenę wysiłku, nieraz olbrzymiego, powstrzymywała się od zamanifestowania najmniejszej obawy u jego boku. Zreszta, gdy wysiadł z samochodu, stawał się innym mężczyzna, całkiem od­miennym od tego, jakim był dawniej, spokojniejszym, sil­niejszym, bardziej uczuciowym. Jego nerwowosć znikała, jak gdyby poczucie możliwosci opanowania brutalnej me­chaniki i podporzadkowania jej swym pragnieniom wy­starczało do wymazania z pamięci minionej słabosci. Szczęsliwa w głębi ducha z tego rezultatu, Marta staran­nie powstrzymywała się od wszelkich działań, które mo­głyby nasunać Janowi mysl, że watpi w jego perfekcję. W biurze zachowywał się inaczej aniżeli w przeszłosci, raniej się przejmował drobiazgami, nie lękał się odpowie­dzialnosci i luĽniej traktował innych urzędników. A po­nieważ zbliżały się ¦więta Wielkanocne, osmielił się na­wet poprosić o cztery dni urlopu: tak zgrabnie się do tego zabrał, że otrzymał go bez kłopotów. Marta, uszczęsliwio­na, zaczęła przygotowywać się do wyjazdu. - Widziałas, jak go wyprzedziłem? - zawołał Jan. Marta, wyrwana z kontemplacji łagodnego pejzażu kwitnacych jabłoni i gęstych, zielonych żywopłotów defi­lujacych po prawej stronie, drgnęła i przytaknęła. - Ten nie był ostatni - przechwalał się jej maż. - I co z tego, że maja lepsze silniki, skoro wloka się jak slimaki. Najważniejsze to umieć się posługiwać tym, co się ma. Marta też była tego zdania, lecz powstrzymywała się przed uwaga. Jej zdaniem, wyprzedzanie na zakręcie dosć waskiej drogi przy ograniczonej widocznosci wcale nie swiadczy o mistrzostwie. - Zreszta, gdy się umie prowadzić, nie ma znaczenia wielkosć samochodu. Silnik mruczał z zadowoleniem, niebo nakrapiane lek­kimi chmurkami lsniło wszystkimi blaskami wesołego, kwietniowego słońca, powietrze pachniało swieża trawa i wiosennymi kwiatami, zas piękna, czarna ziemia, poryta głębokimi bruzdami zaczęła się stroić w lekki, zielony puch, obiecujacy obfite zbiory. Marta chętnie by się po­włóczyła po tych waskich, pozapadanych dróżkach, uka­zujacych się nagle po lewej i prawej, znaczacych żywo­płoty ciemniejszym otworem, za którym można się było domyslać swieżej rosy na młodych listkach i tysiaca cza­rów rozbudzonej natury. Wiedziała jednak, że nie warto było prosić Jana, by się zatrzymał na chwilę. - Samochód - powiadał -jest to jeżdżenia, a nie do stania. „Samochód - myslała Marta - jest również do jeżdże­nia tam, dokad się chce." - Zreszta, gdybysmy się zatrzymali - stwierdzał Jan -diabli wzięliby srednia. ¦rednia! Lecz jak można było mieć to za złe Janowi. Wszak bardzo się zmienił na korzysć. Przecież jeszcze do niedawna nieco ostrzejsza uwaga któregos z szefów wy­prowadzała go z równowagi na całe tygodnie. Był tak nie-s'miaiy, że ledwie odważał się. zaprotestować, gdy maszy­nistka, ignorujac jego uwagi, robiła wciaż po swojemu, powtarzajac te same błędy. Przypominała sobie, jak wahai się sprzeciwić, gdy jakis komiwojażer usiłował sforsować ich drzwi, chcac sprzedać pastę do podłogi czy miotłę, jak wplatywał się w tysiace wymówek, by usprawiedliwić ja­kies niepewne zachowanie... Nie. Była szczęsliwa, że sa­mochód uczynił z Jana nowego mężczyznę, bardziej stałe­go, silniejszego. Polubiła też owo poczucie pewnosci, co do przyszłosci swego męża, które teraz miała, i ten spo­kój, pozwalajacy jej zasypiać wieczorem bez lęku odzień jutrzejszy. Wszystkie te drobne, denerwujace słabostki neofity z pewnoscia mu przejda; czas uczyni z niego Jana, jakiego tylko ona zna. Wyprzedził ich jakis wielki samochód z rykiem swoich osmiu cylindrów. - Bydlak! - wrzasnał wsciekle Jan. - Cwaniak! 'Ma co najmniej z dwiescie koni! Nacisnał na gaz. Tył tamtego samochodu zniknał już w oddali na prostej drodze. - Poczekaj, aż się pojawia zakręty, a zobaczysz, jak go dopadnę. W małym samochodzie zgrzytały wszystkie częsci; wskazówka licznika powoli przechylała się w prawo. 104 - Dopadnę go - wycedził Jan przez zacisnięte zęby. Zaczynał się zakręt. Jan sciał go lewa strona z piskiem opon. I nagle, sto metrów dalej, z małej, niewidocznej scieżki wyjechał na szosę rowerzysta, czternastoletni dzie­ciak, chcac ja przeciać. Jan zmiażdżył przycisk klaksonu i w desperackim wysiłku pociagnał za ręczny hamulec, podczas gdy pedał hamulca nożnego nieomal wbił się w podłogę, lecz było zbyt póĽno. Po ostatnim szarpnięciu kierownica samochód wpadł na pobocze, zahaczywszy o tylne koło roweru. Rozległ się głosny trzask pękajacego żelastwa. Samochód zakończył jazdę, wbijajac się przo­dem w jakas opatrznosciowa kupę kamieni. - Zabiłem go - powiedział Jan bezbarwnym głosem. Ledwie to usłyszała. Już wypadła na zewnatrz, pędziła w stronę dziecka leżacego o kilka metrów od roweru. Był blady i miał zamknięte oczy. Podniosła go i delikatnie przeniosła na trawę. - Janie - zawołała - chodĽ mi pomóc. Wyszedł z samochodu chwiejnym krokiem, jeszcze bledszy niż rowerzysta. - Pomóż mi - powiedziała. Uklękła przy dziecku i zbadała mu puls. - Żyje - powiedziała. - Tylko zemdlał. - Zabiłem go!-powtórzył Jan. - Nie sadzę - odparła Marta bardzo spokojnie. - Nie jechałes już szybko, gdy go zahaczyłes. Uderzenie go ogłuszyło. Jakby chcac przyznać jej rację, mały otworzył oczy. Je­go policzki zaczęły nabierać rumieńców. - Ojej! - westchnał. - Ależ się wystraszyłem. - Nie ruszaj się - powiedziała Marta. - Leż spokojnie. - Mój rower! - zaniepokoił się dzieciak. Chciał wstać, krzyknał i upadł ponownie. - Moja noga! W oddali dał się słyszeć podwójny, regularny warkot. Dwa motory policji drogowej pędziły jak burza. - Zajmij się nim - powiedziała Marta. - Zostań obok niego. Ma złamana nogę. Podłóż mu poduszkę pod głowę. Niech się nie nisza. I nic nie mów. Ani słowa. Motory stanęły z piskiem hamulców i po chwili pode­szli dwaj mężczyĽni ubrani w kaski i skóry. Marta przelotnie spojrzała na Jana. Biedaczysko. Był bla­dy, załamany. Jesli zabiora mu prawo jazdy, straci chłopa­ka pewnego siebie, koło którego budziła się szczęsliwa w wielkim, białym łóżku. Wstała i ruszyła prosto ku poli­cjantom. - Sadzę, że to nic poważnego - powiedziała. - To wy­łacznie moja wina. Jechałam zbyt szybko i nie mogłam się zatrzymać w porę. - Poproszę o pani prawo jazdy - powiedział pierwszy motocyklista. Podała mu różowy kartonik. - Jestem zmuszony je zatrzymać, proszę pani - powie­dział mężczyzna. - Od dawna je pani ma? - Od szesciu miesięcy - odrzekła Marta. Pokiwał głowa. - Nie wiem, czy je pani oddadza. Jego kolega zajmował się dzieckiem, które podniósł ostrożnie i umiescił w samochodzie. Trzeba go zabrać do szpitala - powiedział. - Ma zła­mana nogę. Ty tu zostaniesz, a ja go zawiozę. - Nie - sprzeciwiła się Marta. - To niepotrzebne. Pro­szę wsiasć na motor. Mój maż go-zawiezie. Ma prawo jazdy.

  
Walc

(Nie publikowana nowela Joel.e du Beausset)

Olivier nudził się na tym balu. Była tu Claude, Lise Gisele, lecz bal wydawał mu się zbyt nowoczesny i nie miał ochoty tańczyć w rytm muzyki granej przez orkie­strę. Salony o lsniacych parkietach wychodziły na po­dłużny taras, gdzie poustawiano odziane w korę i swieża słomę skrzynie z pnacymi różami, z niebieskimi i białymi hortensjami, z karłowatymi bambusami o chropowatych listkach. Olivier miał na sobie strój romantyczny. Grana­towe spodnie obszyte jedwabnym sutaszem, nieco jasniej­sza kamizelka, spod której wystawał snieżnobiały pla-stron z piki z małym, koronkowym, nakrochmalonym ża­botem. Dziewczyny były piękne ze swymi letnimi, opalonymi ciałami, jasnymi oczami, krótkimi i bujnymi włosami, waskimi taliami i werwa. Olivier marzył o wal­cu, długim, nie kończacym się walcu, wypełnionym mu­zyka lekkich i czułych skrzypiec. Pragnał go usłyszeć -musiałoby się to zdarzyć w ogromnym zamku pod lasem - (na kominku powinien palić się wielki ogień, na scia­nach gobeliny, obrazy, draperie, a na podłodze ciagnaca się w nieskończonosć mozaika z na przemian ułożonych kawałków drewna różanego i hebanu), Claude podeszła i wzięła go za rękę. Ubrana była w obci­sła suknię z czarnej mory. wykończona fałdami tiulu na wzór wielkiego, odwróconego goĽdzika. Jej piwne oczy płonęły rozkosza tańca. - Olivierze, zaniedbujesz nas. Nudzisz się? Tak - odrzekł OIivier z urocza prostota. - O co chodzi? - Chyba jestem za stary na bale. - ChodĽ zatańczyć ze mna. - Chętnie. Wział ja w ramiona. Orkiestra grała jakas modna melodię pseudojazzowa, ale nieumiejętnie, z fałszywymi impro­wizacjami, przez co wszystko było rozlazłe, brzydkie, po­tłuczone i bez życia. - Nie podoba rni się to - rzekł Olivier. - Jestes przewrażliwiony. Oni nie maja srodków, by sprowadzić prawdziwa amerykańska orkiestrę. - Nie o to chodzi - powiedział OUvier. - Po prostu do tańczenia o wiele lepszy jest walc. - I ty to mówisz? - zapytała CIaude. Zatrzymała się bez tchu. Ty chcesz zatańczyć walca? Ty? OHvier? - Och, daj mi spokój - powiedział. - Nie - odrzekła CIaude. - Wyniesiemy się stad. To ci się nie uda. ChodĽ, wyniesiemy się razem z Gisele, Lise i Markiem. Ty chcesz zatańczyć walca! To bez sensu. - Tak - rzekł Olivier, Samochód stanał przed jednym z tych klubów, które w ciagu kilku lat zrobiły większa krzywdę młodzieży niż dwie wojny swiatowe i dwadziescia dewaluacji. Sekre­tarz, dosć wysoki chłopak o twarzy poznaczonej ospa, wpuscił ich po zwyczajowym szantażu, zmusiwszy do wykupienia kart, których nigdy nie użyja, a które przy ko­lejnej wizycie okaża się nieaktualne. Orkiestra grała wsciekłego fokstrota. Zniechęcony Olivier przystanał na pierwszym stopniu. Dym i smiechy szczelnie wypełniały waska piwnicę. - Nie wchodzę - powiedział. CIaude popatrzyła na niego naprawdę zaniepokojona. - O co chodzi, Olivierze? - powtórzyła. - Wyjasnij wreszcie. - Nie mam ochoty tego słuchać. - Przecież to lubiłes - upierała się CIaude. Pozostali niecierpliwili się. - No więc, wchodzimy czy nie? - zapytał Marek. -Mnie jest wszystko jedno, ale wy się zdecydujcie. - Ja nie wchodzę - powiedział Olivier. - A wy róbcie, co chcecie. Widział wielka salę o bezkresnym parkiecie, lustra od­bijajace łagodne swiatła, skrzydlaty ruch lekkich materii, słyszał walca, czuł na sobie sprężysty i żywy ciężar samo­tnego ciała... i miał otwarte oczy; natomiast wokół niego panował zgiełk i dym, smiechy i brutalny, bezlitosny jazz. Marek, Gisele i Lise stali koło niego, - Wszystko wara psuję- rzekł Olivier. - WejdĽcie beze mnie. Poza tym czuję się smiesznie w tym miejscu w tej kamizelce. - Posłuchaj - powiedziała Gisele - zostajemy z toba. Olivierze, jesli nie masz ochoty wejsć, idĽmy gdzies in­dziej. Myslałam, że tu się rozerwiesz. Wrócili po schodach. Na ulicy było przyjemnie. ¦wiatła sasiedniej kawiarni nadawały drzewom na bulwarze cie­kawy, żółtozielony odcień. W regularnych odstępach cza­su słychać było strzały karabinowe. To król Saint-Germa-in, Flor Polboubal, polował ze swego balkonu na młodych ludzi, którzy przyszli na ulicę Saint-Benoit zaciekawieni amerykańskimi samochodami. Nie życzył sobie młodych ludzi w swojej okolicy. - Chcesz posłuchać Lutera? - zapytała Lise. Lise miała słabosć do Lutera. Wiele jest takich dziewczat. Lecz inne maja do niego mnóstwo cierpliwosci i własnie one podbijaja jego serce. - Nie Lutera - odrzekł Olivier. - Ja chcę walców. - Ale nigdzie nie graja walców -- rzekł Marek. -Chcesz isć do knajpki cygańskiej? - Nie - powiedział Olivier. - Mam ochotę na wytwor­ne, przepiękne walce, takie jak w Anglii, na walce boston-skie z mnóstwem skrzypiec i pięknych, wywołujacych drżenie serc melodii. Zanucił taka melodię i zaczał płakać. - Nie ma takich w Paryżu - powiedział. - Wiec co możemy dla ciebie zrobić? - zapytała Claude. Również miała ochotę zapłakać. Olivier był dziwny te­go wieczoru; nawet nie zauważył jej pięknej sukni. - Pójdziemy się czegos napić - rzekł wreszcie Olivier uspokojony. - ChodĽcie. Claude poczuła się lepiej. Olivier pił mało i na ogól jed­na szklaneczka wystarczała, by mu przywrócić równowa­gę. Wsiedli do samochodu i pojechali do innej dzielnicy. Weszli do baru i napili się. Po wyjsciu Olivier usiadł za kierownica. - Dosyć się już włóczylismy - powiedział. - Zawiozę was gdzie indziej. - Daleko? - zapytała Lise. - Dosć daleko - odparł Ofivier tajemniczo. - To zaczekaj minutkę-rzekł Marek.-Jeszcze nie od­jeżdżaj. Wysiadł ponownie, wszedł do baru, po czym wrócił z butelka wódki i duża paczka. - W porzadku - powiedział. - Z wódka t sandwiczami będzie można jakos wytrzymać. - To daj trochę... - poprosiła Gisele. - Nie - odparł Marek. - Nie od razu. To na drogę. _ ¦wietnie - zawołała Claude. - Podróż z niespodzian­kami, jak na filmie. Wcale nie widziała tego filmu. - Nie jak na filmie - odrzekł Olivier.

  
Macierzyństwo

Kiedy Renę Lantule zakochał się w Claudzie Bedalu, z którym korespondował od kilku tygodni za posrednic­twem kacika pocztowego w „Przegladzie Kinowym", nie wiedział jeszcze, że Claude jest chłopcem. Obaj pisywali do siebie bardzo czułe listy, kochali tych samych aktorów, uprawiali te same sporty, uwielbiali taniec... prawdziwa idylia bez cienia chmurki. Claude mieszkał na prowincji i do Paryża przyjeżdżał niezwykle rzadko; oczywiscie wysłał do Renę swoja fotografię, lecz ponieważ nosił dłu­gie włosy. Renę omamiony przez modę zrozumiał, że cho­dzi o nieco wyemancypowana dziewczynę (jak na pro­wincję), która dała sobie obciać loki w tajemnicy przed rodzicami. Ortografia listów, powiecie, mogła oswiecić Renę... lecz on sam w tym względzie był dostatecznie chwiejny, by mieć dosć smiałosci na zauważenie'czego­kolwiek. Ich epistolarne uczucie trwało długo, po czym niespodziewany niewielki spadek zmusił Claude'a do nie pozbawionego wagi pobytu w stolicy. Oszalały z radosci Renę udał się na dworzec z bukietem kwiatów, ponieważ spodziewał się spotkać dziewczynę. Naturalnie nie rozpo­znał Claude'a, lecz Claude wiedział, czego chce, i tym sposobem, całkiem oczywistym, obaj przyjaciele założyli stadło, co jest rzecza często spotykana w naszej epoce o szerokich horyzontach umysłowych. Poczatkowo Renć odczuwał niejakie skrupuły, lecz Claude zwrócił mu uwagę, zgodnie ze swoja swiadomoscia, że wedle „Samedi-Soir" na Saint-Germain-des-Pres widać jedynie homoseksualistów, podobnie we „Florettc", „U Ciotki Blanki" i „U Pedzia", oraz że moda, za która podażała w tak szerokim zakresie spora częsć młodzieży intelektualnej i artystycznej, nie mogła przecież istnieć bez solidnych podstaw. Pomalutku Renę os­woił się z zagadnieniem i wkrótce wraz z Claude'em stwo­rzyli jedno z tych małych, homoseksualnych małżeństw, któ­re sa sola ziemi francuskich tradycji wiernosci i konformizmu. II Ich życie toczyło się bez niespodzianek. Renę Lantule. otoczony troska Claude'a, spędzał dni na rozkoszach i prowadził dom z niebywałym staraniem. Posiadał wro­dzone zdolnosci kucharskie i każde obowiazki domowe wypełniał z pietyzmem. Claude, jak na inteligentnego chłopca przystało, ulokował swój spadek w godnym za­ufania interesie; rano udawał się do biura i pchał zgrabnie naprzód ten wózek żywota, choć, prawdę mówiac, posłu­giwał się renówka 4. Koło szóstej wieczorem sortował pa­piery, zamykał szuflady i radosnie wracał do „home sweet home'u", gdzie czekał na niego Renę, dziergajac jakies szmatki. Tam przy swietle lampy snuli plany na przyszłosć i Claude czuł nieraz, jak serce mu się kraje na wspomnie­nie „Przegladu Kinowego", którego cotygodniowy numer czytali z uczuciem zbliżonym do wdzięcznosci. Jednak w miarę trwania ich zwiazku, humor Renę ule­gał różnym kaprysom. Kilkakrotnie po powrocie Claude za­uważył smutek swego przyjaciela; z nadasana mina ledwo odpowiadał na życzliwe zainteresowanie Claude'a, który z humorem opowiadał mu historie z tysiaca i jednej co­dziennych przygód. Czasem nawet, odwracajac głowę, Renę podnosił się i opuszczał living room, by odciać się od wszystkiego w swoim pokoju. Poczatkowo Claude milczał, lecz pewnego wieczoru, kiedy Renę wydał mu się bardziej stroskany niż zazwyczaj, odczekał, aż przyjaciel uda się do swojego pokoju, i po kilku minutach poszedł tam do niego. Znalazł go rozciagniętego na łóżku z twarza wtulona w Jasiek. Gdy położył rękę na ramieniu celem po­cieszenia, dostrzegł, że Renę płacze. - Co ci jest, mój skarbie? - zapytał Claude. - Nic - odparł Renę między dwoma szlochnięciami, - No powiedz, moja radosci, moje słoneczko, moje zdróweńko? - Nie powiem ci... - wyszeptał Renę. - Ależ powiedz, koteczku - naciskał Claude. - Nie mam smiałosci - odparł Renę. - ¦miało, mój błękitny aniele, powiedz... - Ale ja się wstydzę - powiedział Renę cichutko. - No, no, mój robaczku, naprzód. - Chciałbym mieć dziecko - rzekł Renę. Po czym znów zaczał łkać w poduszkę. Twarz Claudc' a wyrażała wielkie osłupienie. Nawet można było sadzić, iż się trochę obraził. Nic nie odrzekł, tylko opuscił pomiesz­czenie, by skryć swój żal przed spojrzeniem Renę. Nie da i się ukryć, że od tej chwili życie stało się ciężkie. Cłaude chodził ponury i zawalił kilka spraw. Stosunki po­między nimi były nadal anormalne, jak się należy, lecz ani Renę, ani on sam, nie radowali się już, jak niegdys. Cłaude wahał się, po czyrn pewnego wieczora podjał decyzję. - Posłuchaj, duszko, ponieważ nie możesz mieć dzieci, .zaadoptujemy jedno. - Och! - zawołał Renę, którego twarz zaczęła promie­niować radoscia. - Zrobisz to? Wzruszony szczęsciem przyjaciela Cłaude przytaknaf. - Co bys chciał? - zapytał. - Chłopca czy dziewczynkę? - Maluska dziewczynkę... -odparł zachwycony Renę. - To takie miłe stworzonka! A poza tym bardziej kochaja mamusię. - Dobrze - rzekł Cłaude. - Będziesz miał maluska dziewczynkę. Renę rzucił niu się na szyję i spędzili bardzo miły wie­czór, pierwszy od dosć dawna. Cłaude był szczęsliwy i na­zajutrz udało mu się dokonać niezłej operacji. Po połud­niu, przyznawszy sobie pół dnia wolnego, wyruszył na poszukiwania. Wkrótce zauważył, że bardzo trudno jest znaleĽć dziewczynkę nadajaca się do adopcji. Wszystkie,jakie mu proponowano, były zbyt małe; lękał się, że Renę nie mó­głby ich wykarmić, a dziecko nie karmione przez matkę jest watłe, wszyscy to wiedza. Poza tym dzieci uchodĽców były już porozdzielane, spora ich ilosć wymordowali sa­dysci, krótko mówiac, panowała kompletna posucha. Te­go wieczoru powróci) przegrany i nic nie powiedział Renę na temat swych bezowocnych poszukiwali. Trwało to do­bry tydzień, w czasie którego szlifował bruki w nadziei na jakies odkrycie. Jego ogłoszenia przeszły bez echa. Wre­szcie w komisariacie XIV dzielnicy mieli cos dla niego. Była to młoda dziewczyna, nieco chudawa, o pięknych, niebieskich oczach i czarnych, potarganych włosach. - To wszystko, co mam - powiedział komisarz. - Ile ma lat? - zapytał Cłaude. - Siedemnascie, ale wyglada na czternascie. - Nie o to dokładnie mi chodziło - stwierdził Cłaude -ale trudno. Bioreja. Wiodac ja do domu, poznał jej imię: nazywała się An-drea. Polecił jej, by powiedziała Renę, że ma czternascie lat. Odczuwał wielka, odrazę, znajdujac się tak blisko oso­by tej płci, jednak na mysl o radosci Renę szybko roz­chmurzył się. Zreszta szczupła i żylasta Andrea wygladała na chłopca; lecz mimo wszystko, pod staniczkiem widać było dwie małe piersi. - Schowasz to - rzekł Cłaude, wskazujac na nie. - Jak? - zapytała Andrea. - Załóż sobie bandaż elastyczny - zasugerował Cłaude. - Nie mam tego aż tyle... - zaprotestowała Andrea. To fakt -przyznał Cłaude. - To fakt, że nie masz tego aż tyle. Ale i tak jest to trochę obrzydliwe. To po co mnie pan zaadoptował? - zapytała rozzłosz­czona Andrea. - Jesli jest panu niedobrze, to nikt pana nie zmusza! - No, no, nie złosć się. Nie chciałem powiedzieć nic niemiłego. Zobaczysz, Renę będzie cię rozpieszczał. - To moja mamusia?-zapytała Andrea. Tak - odparł Cłaude. - Jest bardzo słodka. Przechodzac przed wielkim salonem fryzjerskim o roz­swietlonych witrynach, Cłaude zastanawiał się, czy powi­nien zaprowadzić tam Andreę, żeby bardziej nadawała się do pokazania w domu, lecz uznał, że byłoby do odebra- niem Renę przyjemnosci uformowania dziewczyny na własny sposób. Ponieważ już dochodzili do domu, ponownie polecił Andrei, by ukryta swój rzeczywisty wiek. - Renę chciał malutka dziewczynkę - wyjasnił. - To­bie nie sprawi różnicy, jesli powiesz, że masz czternascie lat, zas Renę będzie miał duża przyjemnosć. - Bardzo pan kocha moja mamusię - rzekła Andrea z podziwem. - Mysli pan wyłacznie o niej. Claude otarł słodka łzę radosci na wspomnienie tych, które przelał Renę. Samochodzik zatrzymał się przed bu­dynkiem, gdzie mieszkali. To tu... - powiedział. - Jaki piękny dom! - zawołała Andrea pełna podziwu. Biedne dziecko do tej pory mieszkało jedynie w ubo­gich dzielnicach miasta. - Zobaczysz - rzekł Claude wzruszony wbrew sobie emocja małej. - Będzie ci dobrze z nami, jest nawet winda. - Och! Fajnie! - zawołała Andrea. - Nareszcie działa­jaca! I będę miała sukienki. - Owszem - rzekł Claude - lecz nie zapomnij, mas/ czternascie lat i będziesz się bawiła lalkami. - Dobra - odparł Andrea - będę idiotycznie wyglada­ła. .. ale trudno, czasem trzeba się poswięcić. Miała wrodzony zdrowy rozsadek paryskiego dziecka. Radosć Renę, kiedy Claude i Andrea przekroczyli próg mieszkania, trudna była do opisania. Ucałował Andreę z uczuciem, po czym rzuciwszy się na szyję Claude'a, ca- łowai go w usta z uniesieniem. Andrea przygladała się scenie nieco zdziwiona. „Ani chybi pedały" - pomyslała. I tym razem na głos dodała: - Gdzie jest moja mamusia? - To ja, kochanie - rzekł Renę, który pusciwszy Clau­de' a, schwycił z kolei ja i obsypał pieszczotami. - Aha - powiedziała Andrea niezbyt zaskoczona. -A czy będzie kurczak pieczony w glinie? - Wszystko, czego zechcesz, mój skarbie, moja rado­sci, moje zdróweńko - odparł Renę. Claude, nieco dotknięty pocałunkami, których Renę nie szczędził swej nowej córce, próbował zakpić, by skryć swój żal. - Glina? - zapytał. - Czyżbys nie miała jej dosyć? Była to wesoła aluzja do komisariatu. Andrea usmiała się i wytłumaczyła Renę, który również się usmiał. Clau­de, choć z ciężkim sercem, odczuwał jednak melancholij­na radosć, widzac promienna twarz Renć. VI Ich życie we troje łatwo się ułożyło. Zostało postano­wione, że Andrea będzie spała w pokoju Renę, oddzielo­nym od sypialni Claude'a - tak bardziej wypadało. Clau­de, wracajac z biura, znajdował teraz Renę i jego córkę za­wsze zajętych jakims nowym pomysłem. Andrea uwielbiała swoja adoptowana matkę, która przez niesmia­łosć wybaczalna u dziewczyny w jej wieku, nazywała „Ciocia Renę". Co do Renę, to nie mógł on wyczerpać po­chwał pod adresem Andrei. Zważywszy na dobre trakto­wanie, jakim otaczali ja Claude i Renę, wypada dodać, że dziewczynka stała się zachwycajaca osoba, przy kosci, o bystrym oku i ładnej buzi. Claude nie mógł skrywać zbyt długo prawdziwego wieku ich pupilki, lecz zdało się, że owa rewelacja zamiast Ľle usposobić Renę, raczej wprawiła go w dobry humor. Codziennie były jakies nowe prezenty: lakiery do paznokci, kapelusz, para miękkich bucików, nylonowe pończochy; życie Andrei stało się swiętem bez końca. Kiedy objęta przez Renę szła na zaku­py do eleganckich sklepów na ulicę Royale w dzielnicy Saint-Honore, większosć mijajacych ja osób odwracała się za nia, oczarowana wdziękiem i ogniem jej spojrzeń. Długo zaniedbywane wykształcenie dziewczyny zostało dopełnione w najstosowniejszy sposób, a jej nieco chro­powaty język wygładził się w kontaktach z obu przyja­ciółmi. Co więcej, dziewczyna uwielbiała kino, a to stano­wiło dodatkowy punkt łaczacy cała trójkę serdecznych istot. Teraz, znajac już prawdziwy wiek swojej córki, Renę nie wahał się już zabierać jej do wielkich krawców, szcze­gólnie do takich, jak Pierre Yalkoń, którego poznał w Klu­bie Saint-Gerrnain-des-Pieds. Asystujac przy przymiarkach, Renę odkrył u siebie skłonnosci ku eleganckiemu kra­wiectwu. Wielokrotnie, pod kierunkiem Yalkonia, osobi­scie drapował cenne tkaniny wokół okragłych bioder swej adoptowanej córki, stojacej posród pracownic w małym, koronkowym kostiumiku i odczuwajacej najwyższa przy­jemnosć, gdy widziała siebie sama wystrojona jak jakies bóstwo. Yalkoń zachęcał Renę do krawiectwa ze wszy­stkich sił, ten zas czuł, jak bardzo pociaga go ów czarujacy zawód, do którego predystynowany był przez własna na­turę. Wieczorem w domu dostarczali Claude'owi rozry­wki, opowiadajac mu o seansach u Yalkonia. Renę spro­wadził sobie nieco narzędzi do kroju oraz kilka dobrych podręczników i często, zamiast gdzies wyjsć, rozbierał Andreę w swoim pokoju i próbował na niej nowe modele według własnego pomysłu. Poczatkowo Andrea podeszła do tego bardzo entuzjastycznie, lecz z czasem stała się pra­wie niesmiała. Teraz, kiedy Renę delikatnie zdejmował jej sukienkę i spodnie odzienie i układał na niej ciężka, aksa­mitna lub morowa materię, opuszczała głowę, trzymała piersi ukryte w dłoniach i zaciskała wstydliwie uda. Renę (to fakt) sam z wielka przyjemnoscia wypróbowywał suk­nie, a jego dłonie zatrzymywały się, by wygładzić fałdy tkaniny na kragłych kształtach adoptowanej córki. Pewne­go pięknego dnia, nie mogac dłużej wytrzymać, pocało­wał ja w usta w sposób tak znaczacy, że dziewczyna zmie­szała się i czujac, jak powracaja do pamięci nie wiedzieć jakie wspomnienia z minionego, smutnego żywota, odda­ła mu pocałunek z taka moca i uczuciem, że Renę omal nie zemdlał. Nie mogac się powstrzymać, oboje upajali się coraz smielszymi pieszczotami do tego stopnia, że w pół godziny póĽniej wynurzyli się z rozkoszy osiagniętej wspólnie w swych ramionach (i udach), zas podkrażone oczy Andrei dowodziły przyjemnosci, jaka znalazła w owych czynnosciach. Renę, ze swej strony, pragnał tyl­ko jednego - zaczać wszystko od nowa, czego też jej nieĽle dowiódł w ciagu następnych dwóch godzin. Zdawało się, iż trudno będzie wiesć obecnie taki żywot jak niegdys; wieczorem Renę coraz rzadziej szedł do Claude'a, zachowujac swój cały zapał dla Andrei. Założe­nia przyjęte dla wspólnego życia oraz fakt, że dziewczyna sypiała w tym samym pokoju, ułatwiały owe tak karygod­ne kontakty. Tymczasem Renę pracował nadal z Yalko-niem, który odkrywał przed nim tajniki zawodu oraz sy­stematycznie go wynagradza!. Z kolei Andrea zatrudniła się jako modelka u Diargenty, słynnej krawcowej, a Renę korzystał z informacji, które codziennie gromadziła. Renę nie mógł zbyt długo ukrywać przed Claude'em swej całkowitej ewolucji i głębokiej przemiany, jaka się w nim dokonała. CIaude'owi ta niezrozumiała sytuacja sprawiała ogromne cierpienie, lecz ani jego prosby, ani groĽby nie mogły skłonić Renę do zmiany decyzji życia z własnej pracy, z Andrea, oczywiscie. Rozstali się na wiosnę następnego roku. Rzecz oburzajaca, proces wyto­czony Renę przez Claude'a, dotyczacy porzucenia wspól­noty małżeńskiej, został roztrzygnięty na korzysć Renę, któremu oprócz tego została powierzona opieka na dziec­kiem. Tylko we Francji, w kraju, gdzie wszelka moralnosć obraca się. w ruinę, podobne okropnosci moga się dokony­wać na oczach wszystkich.

  
Impotent

Do wydawnictwa Klubu Saint-Germain-des-Pres przy­chodził każdego dnia elegancki młody człowiek, który na­zywał się Aureliusz Wierchojański i okreslał się mianem egzystencjalisty. Należy przez to rozumieć, iż cierpiał na lekki kompleks niższosci, lecz skrywał go w najlepsze pod swym wyszywanym szkaplerzem i gdy tylko poja­wiała się ładna dziewczyna, nigdy nie omieszkał klepnać ja w tyłek oraz smiać się z nia smiechem o akcencie ostrym i nosowym, cechujacym autentycznego zboczeń­ca. Aureliusz otrzymał od swych rodziców tresciwa pensję miesięczna, dzięki której mógł w nieskończonosć konty­nuować studia, nie zaniedbujac jednak czynienia dobrego wrażenia w Saint-Germain, gdzie ci, co nie pija, sa Ľle wi­dziani (w trosce o prawdę należy dodać, że wystarczy tam pić wodę mineralna lub jakies niegroĽne soczki, by mieć reputację porzadnego człowieka: alkoholizm nie jest już cnota; Uczy się samo picie, choćby nawet mleka). Aure­liusz pijał więc często i zadzierzgnał więzy przyjaĽni z barmanem, Ludwikiem Earuca, jednostka niezwykle uj­mujaca, której niedzielne absencje były jednogłosnie po­tępiane przez bywalców wydawnictwa; w końcu jednak Ludwik też kiedys przecież musiał odpoczywać. Dodajmy jeszcze, że siostra Ludwika, artystka kapilarna, sławna pod imieniem Lizettc, zachodziła nieraz do baru i że Au­reliusz zakochał się był w niej; być może tu bierze pocza­tek historia, która przeczytacie; jednakowoż scisle docho­wywana przez Aureliusza dyskrecja co do motywów jego niewiarygodnego zachowania nie pozwala nam na wy­ciagnięcie wniosków idacych w tę własnie stronę i daja­cych nam owa pożadana pewnosć. Tak więc Aureliusz, siedzac przy barze wydawnictwa na jednym z wysokich, zielonych stołków, które zawsze sa połamane, gawędził z Ludwikiem. Była jedenasta i oporzadziwszy wszystko, Ludwik degustował z Aureliu­szem „spermambule. truskawkowa", która sporzadza się podobnie jak Aleksandrę, zastępujac krem kakaowy podo­bna iloscia „Truskaweczki Najprzedniejszej" firmy Heri-tier-Guyot, czyli: jedna trzecia swieżej smietany, jedna trzecia koniaku, jedna trzecia kremu truskawkowego, wy­trzasć z lodem w shakerze, nalać, popieprzyć, jesli tak wam serce podpowiada. Jako że swieża smietana była zja­wiskiem rzadkim, Ludwik zastępował ja zagęszczonym słodzonym mlekiem, co wcale nie przeszkadzało i dawało taki sam smakowity efekt. Aureliusz własnie skończył swo­ja szósta spermambule i poczał spogladać z uczuciem na sasiadkę, zachwycajaca brunetkę o sarnich oczach, która z pełna swiadomoscia pochłaniała jedenasta czysta, i za­dawał sobie pytanie, jak się to skończy, gdyż dwaj towa­rzyszacy jej przyjaciele byli już pijani w pożałowania godny sposób. Widzac, jak uczucie maci spojrzenie Aure­liusza, Ludwik wkroczył do akcji. - Panno Mirando... - Tak? - zapytała piękna, która nazywała się Miranda Chenillet. - Czy mogę pozwolić sobie na przedstawienie pani jednego z mych najlepszych klientów... - Hola - przerwał Aureliusz - jestem wynalazca sper-mambuli truskawkowej, a ty nie uważasz mnie nawet za przyjaciela? - Och! Błagam o przebaczenie - rzekł Ludwik - lecz panna Miranda z pewnoscia zrozumiała, że nie przedsta­wiałbym jej byle kogo. Aureliusz z rosnacym trudem kontemplował dekolt swojej sasiadki, która wypięła piers i naprężyła stanik bez wyraĽnego wysiłku. - Dobry wieczór - powiedziała Miranda, zwracajac się ku Aureliuszowi. - Czy jest pan pijany? Zaszokowało to nieco Aureliusza. Sadził, iż znosi alko­hol, jak na arystokratę przystało. - Czy to widać? - zapytał urażony do żywego. - Ależ skad - odparła Miranda. - Nie to chciałam po­wiedzieć, lecz tamci maja dosyć, więc dlatego o to pytam. Wskazała na swych przyjaciół. - W gruncie rzeczy - wkroczył jak zwykle sprytny Lu­dwik - panna Miranda pyta, czy mógłbys odprowadzić ja do domu. - Czy ma pani duże łóżko? - zapytał Aureliusz Miran- dę. W Saint-Germain-des-Pres wszyscy chętnie posługuja się swobodnym językiem, więc nikogo to nie szokuje. - Pewnie - odparła Miranda, wchodzac do gry - tylko, wie pan, kiepska sprawa, jestem kompletnie oziębła. - A to się swietnie składa - odpari Aureliusz, którego twarz czyniła wysiłki, by wyrazić zachwyt z dobranej kompanii, - Ja jestem impotentem. I to impotentem total­nym. Ludwik, który przysłuchiwał się im z szerokim usmie­chem, stwierdził, że wszystko idzie jak najlepiej i można się zajać obsługa pozostałych klientów. Aureliusz szczegółowo analizował twarz Mirandy. Miała piękna, matowa cerę, lekko zadarty nos, srednio długie włosy, niezgodne z moda, niezbyt foremne usla, lecz pociagajace być może z tego własnie powodu. Oprócz tego, ujrzawszy ja w ruchu, stwierdził, że jest szczupła i wysoka, zas w danej chwili mógł zauważyć, że jej toczone paluszki nie ujmowały nic z nieregularnego uro­ku całosci. Osmielony przez spermambulę odważył się ujać prawa dłoń Mirandy i uniósł ja do warg. Nie cofnęła ręki. - A wie pani - powiedział - że to przyjemne, tak leżeć razem i nic nie robić? - Oczywiscie, że wiem - odparła Miranda. - Jedno obok drugiego... - rzekf Aureliusz. - Całkiem nadzy...-dodałaMiranda. - Nie dotykajac się... - rzekł Aureliusz. - Owszem... dotykajac się ledwo, ledwo... muskajac się. - Nie całujac się... - rzekł Aureliusz. - Och! Wprost przeciwnie - zaprotestowała Miranda. - Całujac się przez cały czas. Bez tego, po co by było to wszystko? Przecież nie jest powiedziane, że nic można się całować z powodu oziębłosci... - Ale to wszystko, co się robi?... - upewnił się Aure­liusz. - To wszystko-potwierdziłaMiranda. Aureliusz wyciagnał ze szklanki rnaty kawałek lodu, który pozostał na dnie, i przytrzymał go między palcami. Gdy już się dobrze oziębiły, wytarł je w chusteczkę i po­patrzył na Mirandę. Byfo widać kawałek ciała pomiędzy kołnierzykiem jej kostiumu a płatkiem ucha. Przyłożył tam kciuk. Miranda zadrżała gwałtownie i skłoniła głowę ku ramieniu, by uwięzić dłoń Aureliusza, która wygladała tak, jakby chciała już się wycofać. - W(as'nie tego rodzaju rzeczy lubi robić impotent -rzekł Aureliusz. - I niech pani sobie wyobrazi, że mógłby to jej robić absolutnie wszędzie... Miranda, napięta, popatrzyła na niego. Po czym przy­ciagnęła go do siebie i złożyła mu na wargach pocałunek z gatunku niezapomnianych, w tcchnikolorze, trójwymia­rowy, pachnacy, aksamitny, doskonały. Aureliusz musiał wyznać w głębi ducha, że jego intym­ne reakcje nie były bynajmniej odruchami impotenta, lecz pragnac grać uczciwie z tak godna szacunku dziewczyna, poczał na własne życzenie rozmyslać o Paulu Claudelu i uspokoił się prawie natychmiast. W odwodzie trzymał Gide'a na jeszcze cięższe próby. - No cóż - rzekł - w gruncie rzeczy uważam, że my -pani z oziębłoscia, a ja z impotencja - wybralismy pra­wdziwa drogę rozkoszy. Był całkiem zadowolony ze swej wypowiedzi, a zado­wolenie jeszcze wzrosło, gdy zobaczył, że Miranda wstaje. — Niech mnie pan odprowadzi do domu... - rzekła. Podniósł się, pomógł jej wdziać czerwony płaszcz i po­dażył za nia aż do drzwi, które przytrzymał szeroko otwarte. - Do widzenia, Ludwiku! - zawołał Aureliusz. Po czym oszklone drzwi klubu wróciły na swoje miej­sce, a ostatnie spojrzenie Aureliusza padło naTony'ego, sta­rego klienta, który siedzac jak zwykle samotnie przy ma­łym stoliku, usmiechał się szeroko, opowiadajac samemu sobie scisle poufne historie, kiwajac przy tym głowa z peł­nym przekonaniem. - To tu - powiedziała Miranda. Taksówka zatrzymała się. Aureliusz zapłacił, dał spory napiwek i dołaczył do brunetki w chwili, gdy wchodziła na schody. - Mieszkam na trzecim-rzekła. To wspaniale - odparł Aureliusz. - A pan jest chociaż naprawdę impotentem? - Daję słowo-odparł Aureliusz. I naprawdę chciał był szczery. Zreszta Paul Claudel je­szcze nigdy nie zawiódł go w swej misji. Podażył za Miranda do sypialni. Bylo tam miłe ciepeł-ko. Dziewczyna pozbyła się płaszcza i bucików. - Chce się pan czegos napić? Może kawy? - Nie mógłbym zasnać - odparł Aureliusz - a poza tym mógłbym jeszcze stać się po niej nerwowy. - Niech się pan rozbiera i kładzie do łóżka - powie­działa Miranda. - Zaraz do pana przyjdę. Aureliusz rozsznurował buty i ustawił je pod łóżkiem, potem sciagnał marynarkę, krawat, spodnie, które złożył na oparciu krzesła, na nich zas położył marynarkę, krawat, koszulę, skarpetki i superwytrzymałe slipy, po czym po­czuł się bardzo rozebrany. Unikajac mysli o Mjrandzie. udało mu się pozostać przyzwoitym, aczkolwiek w sto­sownych proporcjach. Miranda zawołała do niego z łazienki: - Leży pan już? - Owszem - odparł Aureliusz, wslizgujac się pod przy­krycie, a dokładniej mówiac - między przescieradła. Miranda powróciła. Ubrana była w mała wstażeczkę podtrzymujaca na karku jej lsniace włosy. Aureliusz zano­tował również twardy i płaski brzuch, niesforne piersi i uda elegancko przyozdobione na złaczeniu trójkatem z bardzo dobrze utrzymanych karakułów. Aureliusz, zmartwiony, czujac, że jego kompanion go­tów jest do zabawy z wierzchnim przescieradłem w na­miot plażowy, przywołał „Atłasowy trzewiczek". Urok zadziałał natychmiast i maluszek się rozluĽnił. Miranda wsliznęła się obok Aureliusza. Niestety, było to dla niego jak porażenie pradem. Nigdy nie przypuszczał, że dziewczyna rnoże mieć tak gładka skórę. Zaburczał. - Niech mnie pan pocałuje - powiedziała Miranda. -Całusy niczym nie groża, a ja nie chcę isć spać od razu. Odsuwajac się od niej, jak mógł najdalej, Aureliusz po­całował j a niesmiało w policzek. Ona zas ujęła jego głowę w obie dłonie i przywarła wargami do ust chłopca. Au­reliusz poczuł, jak zwinny demon forsuje ostrokół jego zębów, i zaczał recytować w duchu poczatek „Zwiasto­wania". Była to lodowata, dobroczynna kapiel dla jego rozpalo­nych lędĽwi. Osmielił się odpowiedzieć na pocałunki Mi-randy i wówczas spostrzegł, że po przeanalizowaniu było to jeszcze lepsze. Tyle że teraz korzystał z nich jedynie gło­wa, a całe ciało pozostawało spokojne. Lecz Miranda próbowała przybliżyć się bardziej i Aure­liusz czuł już, jak twarde czubki jej piersi muskaja jego tors. Odczuwszy przy tym kontakcie gwałtowna przyje­mnosć, Aureliusz uczynił sobie kilka gwałtownych wy­mówek J by się skarcić, odszukał w pamięci pierwsze linie „Waskich wrót". Tym razem efekt wydał mu się prawie nazbyt brutalny. W końcu chyba jednak należało przestrzegać pewnego stopniowania. Powrócił do Claudela, przywołał Herve Bazina, pozostawiajac Gide'aw rezerwie. W tej chwili Miranda wsliznęła jedno ze swych długich ud między uda Aureliusza, któremu zdało się, iż umiera. Jego pomocnik, nieubłagany, wynurzył się ze snu. Dawkowanie Gide'o-Claudela stanowiło zdecydowa­nie najtrudniejsza operację, jaka Aureliusz kiedykolwiek przedsięwział. Z wielkim trudem przywołał „Nathanaela" oraz „Pokarmy ziemskie" i udało mu się osiagnać jedynie przelotne odprężenie. Miranda szeptała mu czułe słówka. - To szaleństwo, jak ja lubię spać z impotentem-szep­tała z uczuciem nieszczęsliwcowi prosto do ucha, które gryzła i całowała delikatnie. Aureliusz, oszołomiony przez tyle miłosci, bardzo pra­gnał stanać na wysokosci zadania, stosownie do sytuacji, j pozostać równie aseksualnym jak kłoda, lecz nagły kon­takt czarujacego brzucha Mirandy z jego własnym obrócił w nicosć szkody wyrzadzone przez wspaniały cytat zapo­życzony z „Fałszerzy". W tej chwili jego posłaniec zerwał się z uwięzi i próbował samodzielnie zajać miejsce, do którego, jak sadził, miat pełne prawo. Miranda dostrzegła to i zaprotestowała. - Niech pan posłucha, Aureliuszu, brałam pana za po­ważnego chłopca. - Ależ - bełkotał Aureliusz - Mirando, droga przyja­ciółko, przysięgam pani. że robię, co mogę. - Cóż, mój drogi!... Niech pan zażyje bromu. Po czym wyrwała się i odwróciła plecami do biednego przeniewiercy. Ostatnia nadzieja... Aureliusz przypo­mniał sobie „Pragnienie" pana Bernsteina i gwałtownie zmrożony mógł bronić swej sprawy w sposób mniej wię­cej uczciwy. Przybliżył się do Mirandy; niestety, w tej samej minucie, gdy jego uda musnęły dwie czarujace kule, prze­znaczone do łagodzenia barbarzyństwa pozycji siedzacej, która nie jest naturalna dla człowieka skonstruowanego wzdłużnie, nadajacego się bardziej do życia w pozycji le­żacej, buntownik powstał ponownie. Czujac się smiesznym, Aureliusz wydobył się spod przykrycia i wstał. Miranda dasała się. - Mirando, moja droga - rzekł Aureliusz z najwyższa szczeroscia - wiem, co w mym zachowaniu może być najbardziej bulwersujace. Przysięgam pani, że nie ma w tym premedytacji. Po niedawnych smutkach byłem w prawie sadzić, iż moje ciało, tak jak i mój umysł, będzie mogło bez wysiłku stawić czoła zezwierzęceniu zwykłej miłosci fizycznej: tego wieczoru, po naszym spotkaniu wierzyłem - i nadal wierzę - że najwyższa forma uczucia jest to, które może połaczyć impotenta z kobieta oziębła. Pani jest oziębła, jak się wydaje, kobiece zasługi na tym polu sa mniejsze niż męskie, gdyż mężczyzna musi wal­czyć z pewnymi nerwowymi kaprysami swego organi­zmu, które jest mu trudno dostatecznie skryć. Lecz od tej chwili wszystkie moje wysiłki pójda w kierunku owej inercji, która uczyni mnie godnym pani czułosci. Opusz­czam pania; nie chcę, by ten wieczór rozpoczęty w czysto­sci zakończył się w hańbie i oburzajacym pomieszaniu płci. Żegnaj, Mirando, będę działał w interesie naszej mi­łosci. Ubrał się z godnoscia. Miranda ani drgnęła, jednakże kiedy już był gotów do odejscia, usiadła na łóżku. ¦wiatło nocnej lampki igrało ciepłymi cieniami posród jej gęstych włosów, a piersi, których, jako osoba czysta, nie miała na­wet najmniejszego zamiaru zasłaniać, przyciagały nieubła­ganie pieszczoty ku koniuszkom ich różowych czubków, tak jak to czynia piorunochrony z piorunami. Dwie Izy potoczyły się po jej matowych policzkach i dziewczyna spróbowała się usmiechnać. - Aureliuszu, mój drogi - rzekła - wierzę w ciebie. Rozogniony słowami ukochanej Aureliusz wyskoczył z pokoju i rozbił sobie pysk na mrocznych schodach, jako że była czwarta nad ranem i wyłacznik czasowy już daw­no odciał dopływ pradu. Chirurg drapał się w nos z powatpiewaniem. Według niego operacja wychodziła nieco poza ramy normalno­sci. - Mój drogi panie - rzekł do Aureliusza - wyznam pa­nu, że to, o co pan prosi, wcale nie jest popularne. Jest pan bardzo dobrze zbudowany - dorzucił, ważac w dłoni pod­wójny obiekt sporu. - Z takim sprzętem mógłby mieć pan cała kupę dzieci. - Doktorze - rzekł Aureliusz ze szlochem w głosie - tu idzie o moje szczęscie. - Czy pozwoli mi pan zapytać dlaczego? - powiedział chirurg, puszczajac z żalem to, co odmawiał zoperować. Aureliusz wciagnał slipy i spodenki. Ta, która kocham, pragnie być kochana przez impo­tenta. Doktor poskrobał się w głowę. - Ha! - rzeki. - No cóż, jesli utnę to panu, będzie pan oczywiscie niezdolny do reprodukcji, lecz nie przeszkodzi to panu w przejawianiu wszelkich zewnętrznych cech mę­skosci... jak by to powiedzieć... w tym także powodów do dumy. - Och! - zawołał Aureliusz zmartwiony. - Niech pan posłucha - powiedział doktor - jakis po­rzadny narkotyk... - Nic mnie nie uspokaja, doktorze - odparł Aurelius/.. - Nawet Bernstein. - Och - rzekł doktor - a może gdyby dobrze podwia­zać, wie pan... - Hmm... -powiedział Aureliusz. - Proszę - rzekł doktor. - Znalazłem wyjscie. Przed wizyta u pańskiej miłosci niech pan poderwie jakas nor­malna dziewczynę i poćwiczy z nia godzinkę... Aureliusz zastanowił się. To genialne! -zawołał. - DlaMirandy... zrobię to. IV Miranda przyjęła go w stroju Wenus Botticellego. Bra­kowało tylko muszli, no i włosy miała trochę krótsze, po­za tym złudzenie było całkowite. Aureliusz swieżo przeszedł trzykrotnie przez ciało pew­nej słodkiej przyjaciółki, której zwierzęcy temperament wymagał miłosci całkowicie zwyczajnych. Czuł się, jakby przeszedł przez wyżymaczkę. - Najdroższy! - zawołała Miranda na jego widok. -Nareszcie! Aureliusz szybko wskoczył do łóżka i wtulił się w ra miona Mirandy, która jednym umiejetnym całusem omal nie pozbawiła go zmyslow Obudził się koło jedenastej rano znużony tak, że żaden opis by tego nie oddał. Leżał w łóżku sam. Prawie natychmiast ujrzał ja wychodzaca z łazienki. Cała była w siniakach. Rzuciła się na niego. - Mój kochany - powiedziała... - Odkryłes przede mna szczęscie. ChodĽ, pójdziemy wziać slub, - Ja... tego... - odparł Aureliusz. - Kocham cię - powiedziała Miranda. - Wiesz... Spasowiała. - Wiesz, ile razy kochałes mnie dzisiejszej nocy? - do­kończyła. Aureliusz pokręcił przeczaco głowa, a Miranda wy­ciagnęła obie dłonie z zagiętymi kciukami. - Raz, dwa, trzy... cztery... - policzył Aureliusz. Przy osmiu zemdlał. Tuż przed utrata swiadomosci miał jeszcze czas usłyszeć, jak Miranda woła: - Nareszcie! - spełnia się moje marzenie... poslubić impotenta. Co w sumie wcale nic jest takie trudne. Aż roi się od te­go na Saint-Germain-des-Pres, czego dowodzi niniejsza, prawdziwa historia.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BORIS VIAN Mravenci
Boris Vian Vernona Sullivana Dziela Zebrane
Boris Vian Jesien w Pekinie
BORIS VIAN Pěna Dní
BORIS VIAN Pna Dn
Boris Vian I wykończymy wszystkich obrzydliwców
BORIS VIAN Mravenci
Vian Boris Klecha w kąpieli
Sullivan Vernon[Vian Boris] I wykończymy wszystkich obrzydliwców
Vian Boris OPOWIASTKI DO POCIĄGU
(french) Vian, Boris J Irais Cracher Sur Vos Tombes
Boris Eichenbaum, Teoria literatury i poetyka
Cyrulnik Boris Anatomia uczuć zrobić korektę
mrĂłwki poprawione
Skryinnikov Tsar Boris i Dmitriy Samozvanets 299448
Genet Mrowki
Akunin Boris Fantastyka
Akunin Boris Przygody magistra Skrzynia na zloto
Boris Gasparow Szkola tartuska las szescdziesiatych

więcej podobnych podstron