335 Campbell Bethany Diamentowa pułapka


BETHANY CAMPBELL

Diamentowa pułapka

(The diamond trap)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Niepotrzebnie zgodziłam się tu przyjść, myślała Dinah, spoglądając ze wzgórza na miasteczko, w którym spędziła minione dziesięć miesięcy i które miała wkrótce opuścić na zawsze. Nie powinna... A jednak stała tutaj, na schodach niewielkiego kościoła, w towarzystwie starszego mężczyzny, zasłuchana w szum drzew kołysanych wiosennym wiatrem. „Do widzenia, do widzenia, do widzenia” - zaszeptały jaworowe liście i nagle ogarnęła ją złość i uczucie beznadziejności. Wzruszyła szczupłymi ramionami i mocno wepchnęła ręce do kieszeni szerokiej spódnicy. Jej towarzysz odgadywał zapewne jej uczucia i liczył się z nimi, a mimo to wolała nie patrzeć mu w oczy. Stała bez ruchu ze wzrokiem utkwionym w dolinę.

Widać stąd było jak na dłoni odrapane zabudowania Kakexii i przytłaczającą wszystko kopalnię - okryte węglowym pyłem zbocze z przepastną gardzielą, gotową połknąć wszystko, czym mogła się radować ta biedna ziemia.

Było niedzielne popołudnie. Dopiero co skończył się rok szkolny i niewielka społeczność górniczej osady zebrała się pod budynkiem szkoły. Dinah powinna być właśnie tam, gdyż skromny festyn, który odbywał się na obskurnym dziedzińcu, zorganizowano w dużej mierze na pożegnanie jej i Willarda Wakefielda.

Ona sama wracała po roku nauczycielskiej pracy do Connecticut, a Wakefield odchodził na emeryturę. Poświęcił szkole w Kakexii długie lata życia, ale teraz, zamiast bawić się na festynie, poprosił ją o spacer na kościelne wzgórze. Zdaje się, że wiem, o co zamierza mnie spytać, myślała z lękiem. Naprawdę nie powinnam była tu z nim przychodzić. Trzeba się było jakoś wykręcić.

Zebrani na dziedzińcu zachowywali się hałaśliwie. Mężczyźni, kobiety i dzieci klaskali w dłonie i wybijali rytm butami. Na szkolnych schodach, które zamieniły się w prowizoryczną scenę, muzykowało trzech nastolatków. Dinah podziwiała tutejszych ludzi. Wbrew wszystkim przeciwnościom losu umieli się cieszyć życiem, a w ich domach często rozbrzmiewała muzyka.

Przemagając nagły ucisk w gardle, obserwowała kapelę, a zwłaszcza szczupłego chłopca w centrum. Był to Roscoe Hockenberry, gitarzysta i wokalista w jednej osobie. Miał dziś na sobie swoje najlepsze dżinsy - wyblakłe wszakże i połatane - znoszone kowbojskie buty i za duży, dobrze już podniszczony kowbojski kapelusz, który spadał mu na odstające uszy. Sterczały śmiesznie na boki niczym uchwyty odwróconego do góry dnem garnka.

Dinah westchnęła bezwiednie. Roscoe... Bardzo lubiła tego chłopca, który był jednocześnie żywym dowodem jej pedagogicznej niemocy. Nie potrafiła zmusić go do nauki - miał dwóje ze wszystkich przedmiotów prócz muzyki. Nie radził sobie z matematyką, dukał, a nie czytał, nie cierpiał lektur, był nie do ujarzmienia. O jego perspektywach wolała nie myśleć. Czekała go praca w kopalni, w której zginął już jego ojciec i starszy brat. Chyba żeby... Znowu ścisnęło ją w gardle. Bzdura, pomyślała. Nie, to niemożliwe. Roscoe jest bez szans.

Nagle poczuła na sobie wzrok Willarda. Przez cały czas stał obok, nie przerywając jej upartego milczenia. Był dyrektorem tutejszej szkoły, a zarazem nauczycielem matematyki i absolutnym idealistą. Gdyby go nie poznała, nie uwierzyłaby, że tacy ludzie w ogóle jeszcze istnieją.

- Cieszysz się, że wyjeżdżasz, czy może ci żal? - zapytał, pochylając lekko głowę.

- I jedno, i drugie - przyznała, po raz pierwszy unosząc ku niemu twarz. - Mamy zapewne podobne odczucia, tyle że ty przeżywasz to jeszcze mocniej.

Oddała Kakexii jeden krótki rok, Willard zaś poświęcił jej sprawom niemal całe życie. Była jego domem w najgłębszym tego słowa rozumieniu. Dziesięć miesięcy temu Dinah przybyła tutaj jako wolontariuszka w bardzo podniosłym nastroju. Miała wypełnić swoje szlachetne zadanie i zniknąć. Teraz jednak widziała jasno, jak wiele pozostało do zrobienia, i czuła się wyjątkowo paskudnie. Wyjeżdżała nie dlatego, że zrobiła, co do niej należało, a dlatego, że po prostu skończył się przepisowy rok.

- No, no, głowa do góry. - Wakefield uśmiechnął się serdecznie. - Zostawiasz za sobą kawał dobrej roboty. Kiedy tu przyjechałaś, takie eleganckie chucherko ze śmiesznie uczesanymi myślami w śmiesznie uczesanej główce, nigdy bym nie przypuścił, że na tyle będzie cię stać. A jednak wszystko to zrobiłaś. I to w jakim stylu!

Dinah podziękowała uśmiechem, lecz nie potrafiła zdobyć się na odpowiedź. Nie uważała wcale, że zrobiła coś nadzwyczajnego. Miała wrażenie, że dopiero teraz, po tych wszystkich miesiącach, zaczyna dostrzegać podstawowe problemy Kakexii i jej mieszkańców. Do wielu, do nazbyt wielu uczniów nie potrafiła w ogóle dotrzeć. A Roscoe, ten tam w dolinie, wyśpiewujący wszystko, co mu w duszy grało, był jej absolutną klęską. Wkrótce ich drogi miały się rozejść na zawsze - jego pochłonie kopalnia, a ona wróci do Connecticut i do dobrobytu. Znajomi z jachtklubu będą ją wynosić pod niebiosa, chwalić za odwagę i dzielność, rozwodzić się nad tym, ile to dobrego zrobiła dla „tych biedaków”. I tylko ona jedna będzie wiedziała, że nic albo prawie nic...

Błyskawicznie odwróciła twarz do Willarda i na moment sczepili się wzrokiem. Rozpaczliwej niepewności pociemniałych niebieskich oczu odpowiedziało spokojne spojrzenie zza okularów.

Wiatr nasilał się i w pewnej chwili przeniesiona mocniejszym podmuchem melodia ze szkolnego podwórka zabrzmiała tuż przy jej uszach. Czysty, nie szkolony głos Hockenberry'ego zawisł w powietrzu, uderzył w kościelny mur i wzbił się w niebo.

- Pewnie pilno ci już do domu - odezwał się Wakefield, jakby ją wypróbowując. - Zaczniesz wreszcie wyższe studia, wyjdziesz za mąż... - Popatrzył znacząco na połyskujący na palcu jej lewej ręki ogromny zaręczynowy diament. Tutaj, w Kakexii, wydawał się niestosowny. Nie pasował do niczego ani do nikogo. Nawet do niej samej.

Powiedz mu, nakazała sobie stanowczo, że o niczym bardziej nie marzysz. Powiedz, że nie możesz się już doczekać wyjazdu, ślubu z Dennisem, studiów w Yale. Że tak, oczywiście, cieszysz się, że za parę dni będziesz już w domu i zaczniesz od nowa żyć tak, jak się wszyscy spodziewają i jak dawno to już za ciebie zaplanowano.

- Nie - odrzekła, wbijając wzrok w ziemię. Wobec Willarda musiała być uczciwa. A co ważniejsze: nie potrafiła dłużej oszukiwać siebie. - Wcale mi się nie śpieszy. Będę bardzo tęsknić. Za ludźmi, szkołą, moimi uczniami...

Rodzina Dinah cieszyła się wielkim prestiżem. MacNeilowie byli bardzo zamożni i od dziesiątków lat piastowali ważne stanowiska w kraju. Protoplasta rodu był założycielem kilku fundacji charytatywnych i kulturalnych, ustanowił też utrzymującą się w rodzinie po dziś dzień tradycję filantropii. Zapisem testamentowym zobowiązywał przyszłych młodych dziedziców rodowej fortuny do ukończenia Ivy College oraz do rocznej ochotniczej pracy w instytucjach publicznych. Dopiero wtedy wolno im było objąć stanowisko państwowe, ewentualnie rozpocząć pracę w którejś z firm należących do MacNeilów lub fundacji. Udział w zarządzaniu rodzinnym majątkiem, a nawet dostęp do niego, był zatem nagrodą za cnotę i posłuszeństwo wobec woli protoplasty rodu. Był to mądry, szczwany Szkot, który wiedział, co robi, pragnąc, żeby wypracowana przez niego fortuna nie doznała uszczerbku, a dziedzicom żyło się wygodnie i bez kłopotów.

Do tej pory Dinah zachowywała się bez zarzutu, podporządkowując swoje życie wymogom rodzinnej tradycji. Rok nauczycielskiej pracy w górniczej Kakexii był krótką, acz pouczającą przygodą; pozwolił jej się zetknąć z ogromem autentycznych ludzkich problemów i twardą rzeczywistością, a także rozwiać mrzonki co do możliwości szybkiej naprawy tego najlepszego ze światów. Ofiarowała zatem rok ze swego życia i tym samym wypełniła zobowiązania. Nikt nie mógłby jej zarzucić, że sprzeniewierzyła się woli dziadka, i nikt nawet by nie zapytał, czy opuszczała tę górniczą osadę z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Obecnie powinna jedynie wrócić do domu i poślubić Dennisa, którego rodzina była jeszcze bogatsza niż jej własna. Mieli być, oczywiście, znakomitym małżeństwem, ponieważ od lat mówiło się, że stanowią idealnie dobraną parę. Zgodnie z ustaleniami powinna również ukończyć studia na wydziale historii i zaraz potem, niemal automatycznie, objąć stanowisko dyrektora muzeum w New Haven. Muzeum było, ma się rozumieć, własnością MacNeilów. Dennis tymczasem miał poświęcić się swojej ukochanej muzyce i dbać o majątek rodziny.

W tym tak precyzyjnie zaprogramowanym, pracowitym i dość wygodnym życiu nie było miejsca na chaos czy rozterki. Mogła czuć się bezpiecznie i pewnie. A jednak wcale jej to teraz nie cieszyło. Zamiast radości odczuwała pustkę.

- Zamyśliłaś się... - Willard ostrożnie przerwał przedłużające się milczenie. - Ten młody człowiek, który na ciebie czeka, ma na imię Dennis, prawda? Pewnie się już za nim stęskniłaś?

Bardzo by chciała móc powiedzieć, że tak właśnie jest. Ale nie było. Sama nie rozumiała dlaczego. Jak zresztą można było nie cieszyć się na myśl o powrocie do kogoś takiego jak Dennis? Miał artystyczną duszę, był znakomicie wykształcony i świetnie wychowany. Znali się od dziecka. Ostatnio jednak, ilekroć pomyślała o małżeństwie z nim, coś krzyczało w niej ostrzegawczo: „Nie! Jeszcze nie! Nie teraz!”.

- Nie potrafię na to szczerze odpowiedzieć - powiedziała bez ogródek. - Coś się ze mną porobiło. Kakexia bardzo mnie zmieniła. Potrzebuję czasu, żeby gruntownie przemyśleć parę spraw.

Wakefield westchnął i popatrzył znowu w dolinę.

- Jesteś w tej szczęśliwej sytuacji - rzekł z żalem - że nic cię tu nie trzyma. Ja wrosłem w to wszystko korzeniami. Usiłowałem zmienić sytuację tych dzieci na lepszą, ale wierz mi - smutno pokręcił głową - w niewielu wypadkach mi się to udało. Pomogłem może kilkorgu, a i tego nie byłbym taki pewien.

- Chyba się nie doceniasz - sprzeciwiła się Dinah.

- Wiem, co mówię - powtórzył z uporem. - Większości nie udało mi się ukazać żadnych perspektyw, dać jakiejkolwiek szansy... Zostaną tutaj i będą pracować w górnictwie. A to jest wredne miejsce, warunki pracy koszmarne. Nienawidzę tej kopalni!

Dinah podzielała uczucia Willarda. W tutejszej kopalni straciło życie w wypadkach nazbyt wielu mężczyzn, wśród nich ojciec i brat Roscoe, podobnie jak jego wujek i brat dziadka. Pylica i choroby dróg oddechowych odbierały górnikom zdrowie.

- Słuchaj, Dinah... - Na pooranej zmarszczkami twarzy Wakefielda pojawiło się zakłopotanie. - Chciałbym cię prosić o przysługę. Skoro, jak mówisz, nieszczególnie ci się spieszy do Connecticut i tego młodego człowieka, te...

- Tak? - przerwała z napięciem. Wiem, co mi zaraz powie, pomyślała. Dokładnie.

Wakefield odchrząknął.

- Chcę, żebyś pojechała z Roscoe do Nashville - powiedział. - Na trzy tygodnie, a może i na dłużej. Chodzi o ten ewentualny kontrakt. Sam nie da sobie rady. Trzeba się temu przyjrzeć.

Dinah znieruchomiała. Nie powiedziała jednak ani tak, ani nie.

- Trochę cię nie rozumiem - odrzekła spokojnie. - Sam chyba nie wierzysz w ten angaż. To jakiś humbug.

- Wierzę, nie wierzę... - Willard wzruszył ramionami z wyraźnym zniecierpliwieniem. - Wiem, że takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach. Piękny królewicz znajduje Kopciuszka, a przedstawiciel wytwórni płytowej zjawia się w biednym miasteczku i nieznanemu, niewykształconemu chłopcu obiecuje kontrakt i złote góry.

- No właśnie... A mimo to chcesz, żebym go zabrała do Nashville. Mam wierzyć w bajki? - Dinah mocno biło serce.

- To może być prawda - upierał się Willard. - Telefonowałem tu i tam. Wytwórnia o nazwie „Diamentowa podkowa” rzeczywiście istnieje w Naslwille. Jej właściciel Mitch Carey też. Ten człowiek naprawdę chce, żeby nasz Roscoe przyjechał do niego na próbne nagrania. To jest szansa, Dinah. Nie wolno jej zlekceważyć.

Dinah nerwowym ruchem przyłożyła obie dłonie do głowy, targając palcami gładko uczesane włosy. O kontrakcie Roscoe mówiło się w Kakexii bezustannie, od chwili gdy podczas wiosennych ferii zjawił się w miasteczku człowiek, który przedstawił się jako Lucky Bucky Williston. Spędzała ferie w Connecticut, ale słyszała o tej dziwnej wizycie wielokrotnie. Całe miasteczko było nią ogromnie podniecone.

Niejaki Lucky Bucky był, jak jej opowiadano, mężczyzną potężnej postury i tuszy. Ubierał się nader ekscentrycznie. Chodził w niebieskim kowbojskim stroju i czarnym kapeluszu z paradnym rondem z wężowej skóry. Największe jednak wrażenie zrobił w Kakexii jego srebrzysto-niebieski cadillac z klaksonem, który potrafił wygrywać rozmaite melodyjki, między innymi popularną „Dixie” i „Hotelik złamanych serc”. Williston twierdził, że reprezentuje „Diamentową podkowę”, wytwórnię płytową z siedzibą w Naslwille, a do przyjazdu do K. akexii skłoniło go to, co słyszał o niezwykłym ponoć talencie wokalnym młodego Hockenberry'ego. Opowiadano, że przywiózł ze sobą sprzęt do nagrywania wielkości małej lodówki i pewnego wieczoru rozstawił się z nim w gospodzie, dokąd wezwał chłopca. Spocony ze zdenerwowania Roscoe zaśpiewał wtedy tylko cztery piosenki, lecz Lucky Bucky był bardzo zadowolony. Oświadczył wszem i wobec, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, i że wspólnie z Mitchem Careyem zrobią z Roscoe gwiazdę. Miał być sławny i bogaty.

Dinah nie interesowała się nigdy specjalnie muzyką country, wiedziała wszakże, że Nashville jest muzyczną stolicą Południa i że gra się tam właśnie to, co było naturalnym żywiołem Roscoe. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że w show-biznesie wszędzie, nie wyłączając Nashville, kręci się mnóstwo zwykłych naciągaczy i, szczerze mówiąc, wątpiła w uczciwość Willistona, jak i jego tajemniczego szefa, Mitcha Careya. Nikt porządny nie zajeżdża ot tak, nagle, cadillakiem do biednej górniczej osady i nie obiecuje złotych gór prostemu chłopcu. Zresztą nie tylko ona miała poważne wątpliwości. Nikt rozsądny nie ufał obietnicom na wyrost. Szczególnie ostrożna była owdowiała matka Roscoe. „Zwykłe brednie! - powtarzała z uporem. - Roscoe nigdzie nie pojedzie. Za nic w świecie nie puszczę go do tego miasta rozpusty”.

Chłopiec tymczasem był tak rozstrojony sprzecznymi radami i rozbudzonymi nadziejami, że kompletnie opuścił się w nauce i nie zaliczył semestru. Dinah przeklinała za to w duchu nie znanego Mitcha Careya, który - niezależnie od tego, kim rzeczywiście był - nie zamierzał ustąpić. Nie przejąwszy się zbytnio kategoryczną odpowiedzią Vesty Hockenberry, bombardował ją telegramami, które wprawiały nieszczęsną kobiecinę w śmiertelne przerażenie. W Kakexii nikt nigdy nie dostawał telegramów - chyba że podczas wojny, a wtedy zwiastowały nieszczęście. Z Nashville przychodziły jednak wciąż nowe propozycje - jedna atrakcyjniejsza od drugiej. W niedużym miasteczku nic nie dało się ukryć, toteż Dinah wiedziała o wszystkim ze szczegółami. Carey obiecywał tysiąc dolarów i pokrycie kosztów trzytygodniowego pobytu Roscoe w Nashville. W tym okresie miałyby się odbywać próbne nagrania. Wytwórnia deklarowała chęć wyprodukowania albumu. Finansowe warunki kontraktu miały być uzgodnione w późniejszych negocjacjach. Carey wyrażał zrozumienie dla obaw matki lękającej się o syna i zapewniał, że na czas pobytu w Nashville ulokuje go we własnej rezydencji. Skłonny był również polecić agentów gotowych bronić interesów Roscoe, a także - gdyby pani Hockenberry uznała to za stosowne - gościć ją lub wybranego przez nią opiekuna chłopca. Usilne zachody i ustępstwa szefa podejrzanej „Diamentowej podkowy” budziły w Dinah coraz większą złość i nieufność.

Początkowo Vesta pozostawała nieubłagana. Roscoe nigdzie nie pojedzie sam, mówiła, a ojej wyjeździe w ogóle nie ma mowy. Na myśl o podróży, życiu w wielkim mieście i załatwianiu urzędowych spraw cierpła ze strachu. Poza tym, upierała się, ktoś musi się zajmować młodszą córką. Starsza siostra Roscoe była zamężna i miała dzieci, w związku z czym również ona nie mogła nigdzie jechać.

Mitch Carey jednak, uczciwy czy nieuczciwy, nie ustawał w staraniach, powoli krusząc nieustępliwe stanowisko pani Hockenberry. Dinah natomiast myślała o nim z coraz większą niechęcią. Budził w niej taką złość, że aż czasem ją samą to dziwiło. Nikt go tu nie znał, a przez niego trzęsło się całe miasteczko. Vesta tonęła we łzach i nerwach, a Roscoe był zupełnie rozbity.

Carey domyślił się zapewne, iż jego działania wywołały zamierzony efekt, gdyż przypuścił prawdziwy szturm. Zaczął teraz pisać i telefonować do osób należących do elity Kakexii, w tym również do Willarda.

Oferta Careya wydawała się Dinah pod każdym względem niepewna i niebezpieczna. Była zbyt atrakcyjna, żeby mogła się okazać prawdziwa. Tymczasem opór innych osób wyraźnie słabł. W końcu doszło do tego, co stało się dzisiaj i co musiało się stać: Willard prosił, żeby osobiście zajęła się tą sprawą. Żeby pojechała do Nashville. Nie miała pojęcia o muzyce country. Przed przyjazdem do Kakexii nigdy jej nawet nie słuchała. Nie ufała bufonowi o nazwisku czy przezwisku Lucky Bucky, a jego mocodawca budził w niej jedynie niechęć i podejrzenia.

- Dlaczego ja? - zapytała i nie dopuszczając Willarda do głosu, usiłowała rozpaczliwie argumentować: - Nigdy nie byłam w Nasłwille. Nie znam się na przemyśle fonograficznym. Nie mam w tej dziedzinie najmniejszych kwalifikacji... a przede wszystkim... powtórzę raz jeszcze to, co już wszystkim mówiłam: nie wierzę tym ludziom.

Wakefield wzruszył ramionami.

- I o to chodzi - burknął. - Nikt nie potrafi zająć się tym lepiej niż ty. Jesteś inteligentna i bystra. Uczysz się szybko. Nie onieśmiela cię miasto, urzędy ani ludzie, którzy mają w rękach jakąś tam władzę. Twoja rodzina jest zbyt znana, żeby Mitch Carey próbował bez obaw wywieść cię w pole. Będzie się musiał z tobą liczyć. A poza tym sądzę - chciałbym w to wierzyć, Dinah - że ten facet może się okazać uczciwy. Dzwonił do mnie kilka razy. Nie wyczułem żadnego fałszu. Obiecał, że zaopiekuje się Roscoe i osobą, którą Vesta zdecyduje się z nim przysłać. Pani Hockenberry już wyraziła zgodę na ten wyjazd, ale pod warunkiem, że pojedziesz i ty. Miałam wracać do Connecticut, myślała oszołomiona. Powinnam się zająć przygotowaniami do wesela, a nie niańczeniem Roscoe w Nashville...

- Vesta ci ufa. - Willard przypuścił szturm. - Jesteś jedną z nielicznych nauczycielek, z którymi Roscoe w ogóle choć trochę się liczył. On cię bardzo lubi, będzie cię słuchał i uszanuje twoje zdanie. Ja jestem już za stary na takie wojaże i za mało obyty w wielkim świecie, a ponadto mam wrzody i mogłoby się to źle skończyć...

Dinah wiedziała o dokuczliwej chorobie swego przełożonego. Ogarnęły ją nagle wyrzuty sumienia i z poczuciem winy spojrzała znowu w stronę szkoły. Kapela zrobiła sobie przerwę. Młodzi muzycy stroili instrumenty. Roscoe pochylał się nad swoją gitarą z uwagą, której nigdy nie poświęciłby żadnej książce.

- Roscoe... - mruknął Willard, podążając za jej spojrzeniem. - Ten chłopak ma autentyczny talent, Dinah. Nigdy nie trafił mi się tak uzdolniony muzycznie uczeń. Wiem, że nie rozumiesz jego muzyki, i podejrzewam, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakie są jego możliwości w tej dziedzinie. - Przygarbił się i nagle jakby postarzał. - Chcę, żebyś go stąd wyciągnęła. Tylko ty możesz to zrobić. Daj mu tę szansę. Być może nigdy już taka szansa się przed nim nie otworzy. Zabierz go do Naslwille, proszę. Zrób to... jeśli nie dla niego, to dla mnie. To chłopiec, któremu bardzo chciałem pomóc, i nie udało mi się. Absolutnie. Może tobie się to uda. Inaczej zeżre go kopalnia.

Opanowało ją nagle uczucie słabości i niemożności. Była pewna, że w Nashville nie czekało Roscoe nic prócz zawodu i upokorzeń, a mimo to miała świadomość, że powinna go tam zawieźć. Willard miał rację. To była dla tego chłopca jedyna szansa. Nie chciała, żeby poszedł do pracy w kopalni. Miała obowiązek pomóc mu znaleźć wyjście z pułapki, jaką zastawiło na niego życie. Jeśli takie wyjście w ogóle istniało...

- Metodami szkolnymi nic nie wskóraliśmy - upierał się Wakefield. - To nie dla niego. Może jednak da się go uratować w inny sposób. Nie mam żadnej pewności, ale wiem jedno: Roscoe jest utalentowany. Bardzo utalentowany. Pojedziesz z nim, Dinah? Dasz mu tę szansę, choćby nawet wydawała się nikła, choćby wcale jej nie było widać?

Znowu spojrzała w dolinę. Tym razem nie widziała nikogo i niczego prócz szczupłej sylwetki Roscoe.

- Tak - powiedziała po dłuższej chwili. - Zawiozę go do Naslwille.

Mówiła spokojnie, lecz czuła się tak, jakby ziemia uciekała jej spod nóg. Matka, myślała, nigdy nie pojmie tej decyzji, a co gorsza - Dennis będzie udawał, że rozumie wszystko.

Willard objął ją ramieniem i uścisnął po ojcowsku.

- Byłem pewien, że mnie nie zawiedziesz - powiedział. - Lubię cię, mała!

Spróbowała się uśmiechnąć, ale nie zdołała. Po co ja się w to pakuję? - myślała bezradnie. Roscoe był przemiłym chłopcem, ale nie miał pojęcia o niczym poza swoją muzyką. Jego wyobrażenie o świecie ograniczało się do kilku ulic górniczej osady, a zgodziła się służyć mu za przewodnika w dżungli show-biznesu, którego praw nawet nie zaczęła rozumieć. Podobnie jak cała Kakexia, uległa szczególnemu umysłowemu zaczadzeniu - chciała uwierzyć w Mitcha Careya. Rozum mówił, że to niemądre, lecz serce wbrew wszystkiemu pragnęło zaufać. Wiedziała, że nie wolno jej dać się zwieść mrzonkom. Powinna zachować dystans i rozsądek, a przede wszystkim nie dopuścić do tego, by zapanowały nad nią emocje. Rozumiała to wszystko, lecz czuła się niemal pijana z podniecenia. Po raz pierwszy w życiu podejmowała samodzielną decyzję, która wiązała się z moralnym wyborem. Po raz pierwszy - i być może jedyny - jej życie wymykało się z ustalonego przez rodzinę harmonogramu. Nie miała pojęcia, czy to, co ją czeka, będzie dobre czy złe. Ale wreszcie to coś miało być autentycznie własne. Choćby miało trwać tylko trzy tygodnie.

- Coś panu powiem - wybuchnęła z udawaną pewnością siebie. - Jeśli ten Carey spróbuje wykorzystać albo oszukać Roscoe, osobiście dopilnuję, żeby wyleciał z hukiem z przemysłu muzycznego. Moja w tym głowa!

- Domyślam się. - Willard roześmiał się. - Mitch Carey nie wie jeszcze, że będzie miał do czynienia z małą tygrysicą.

- Nie jestem tygrysicą - zaprotestowała zmieszana.

- Jesteś, jesteś... - Objął ją mocniej za ramiona. - Boisz się myszy, ale jesteś bardzo silna, chociaż jeszcze o tym nie wiesz. Chodźmy... Zejdźmy tam do nich. Powiemy najpierw Veście, a potem porozmawiamy z Roscoe.

Dinah zarumieniła się. Willard znał jej słabość. Wiedział, że śmiertelnie bała się myszy. To było okropne i upokarzające. Nie miała żadnych innych fobii i obsesji, lecz tej ogromnie się wstydziła. Czy ktoś, kto boi się myszy, może się czuć tygrysicą? Bynajmniej...

Była pewna tylko jednego. Dała słowo Willardowi, a zatem będzie patrzyła Mitchowi Careyowi na ręce, jakby był samym diabłem. Jeżeli zamierzał wydrzeć Roscoe niewinną duszę, postanowiła, że będzie walczyć z nim do upadłego. Nie zdążyła zrobić dla K. akexii tyle, ile by mogła i chciała, lecz przynajmniej w tej jednej sprawie pragnęła mieć absolutnie czyste sumienie. Musiała ocalić choćby tego jednego bezbronnego chłopca.

Mitch Carey siedział przy zawalonym papierami biurku. Był średniego wzrostu, lecz z powodu spadzistych ramion i szczupłej budowy ciała wydawał się wysoki. W całej jego postaci było coś władczego i niepokojącego zarazem. Przymknięte powieki nadawały śniadej twarzy, której zasadniczym rysem były ciemne, wygięte wysoko, mocne brwi, zmysłowy i jakby nieco znudzony wyraz. Wyglądał teraz tak, jakby spokojnie obmyślał coś, co było zarazem przyjemne i przewrotne. Zielone oczy zdarzają się nieczęsto, ale Carey właśnie takie miał. Przypominały zmrużone ślepia pantery.

Ta twarz potrafiła być autentycznie groźna. Tym razem jednak w spojrzeniu spod leniwie przymkniętych powiek widoczna była jedynie słabo maskowana niechęć. Carey patrzył na rozpartego przed nim w fotelu Bucky'ego Willistona, na jego ciężkie, skrzyżowane uda i buty z krokodylowej skóry, oparte na blacie biurka.

- No to jak? - odezwał się Bucky z fałszywym uśmiechem na nalanej twarzy. - Masz już tego swojego chłoptasia?

- Będę miał. Załatwione - potwierdził Carey. - Lepiej, żeby okazał się taki dobry, jak mówisz. Kosztowało mnie to sporo zachodu.

Lucky Bucky żachnął się lekko, jakby poczuł się dotknięty.

- Posłuchaj - rzekł z ważną miną. - Przekonasz się, że było warto. Szczeniak co prawda jest trochę cofnięty i głupi jak but, co zresztą jest dla nas wyłącznie korzystne, ale jak zaśpiewa, to ci skarpetki spadną.

Carey skrzywił się i nieznacznie przymknął powieki.

- Nie noszę skarpet - powiedział wyniosłym tonem.

1 rzeczywiście - nie nosił. O ile Lucky Bucky chodził wystrojony jak jakiś przerośnięty superkowboj, jego szef ubierał się po europejsku. Miał dziś na sobie dopasowane spodnie, ciemnoniebieską koszulkę polo i mokasyny z przedniej skóry.

- A poza tym... - ziewnął, żeby jeszcze bardziej zagrać na nerwach Willistonowi - weź te nogi.

Lucky Bucky natychmiast zastosował się do polecenia, choć dla grubasa o jego tuszy nie było to wcale takie proste. Sapiąc i pochrząkując, poprawił na sobie odblaskową kamizelkę.

- Kto przyjedzie z tym dzieciakiem? - zapytał, próbując odbudować atmosferę rzeczowej rozmowy o interesach. - Matka?

- Jego matka nie przeżyłaby w Nashville jednego dnia - odparł sardonicznie Carey. - Umarłaby ze strachu na widok dwupoziomowego autobusu. Próbują namówić jakąś kobietę... podobno nauczycielkę...

- Nauczycielkę? - powtórzył z niesmakiem Bucky. - Na diabła nam nauczycielka? Będzie próbowała wtrącać się we wszystko.

Carey ziewnął znowu, prostując powoli ramiona.

- Nie przejmuj się - mruknął z rozbrajającą pewnością.

- Nauczycielką zajmę się ja. Osobiście. W niczym mi nie przeszkadza.

Lucky Bucky rzucił na swego szefa podejrzliwe spojrzenie. Nie wątpił ani przez moment w to, że Carey poradziłby sobie z każdym, nie tylko z jakąś tam nauczycielką. Ten pozornie beztroski, żyjący na luzie człowiek po prostu go przerażał. Niczym nie przypominał swego brata, Bobby'ego. Bobby Carey to był chodzący entuzjazm i gorąca głowa. Przyjechał do Nashville zaszaleć i postawił wszystko na jedną kartę: kupił pakiet kontrolny akcji „Diamentowej podkowy”, a jego - Bucky'ego Willistona - uczynił swoim powiernikiem i główną osobą w firmie. Może nie był szczególnie mądry, ale miał do niego absolutne zaufanie i dawał dobrze zarobić. No a potem ten szalony, kochający rozrywkę człowiek zginął w katastrofie lotniczej i na scenę wkroczył Mitch.

Mitch Carey budził w Willistonie respekt i niepokój. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie przestawał myśleć. Coś się bezustannie paliło w tych jego zdumiewająco zielonych oczach. Ale co - . tego Lucky Bucky nie potrafił się domyślić. Nie był nawet pewien, czy ma do czynienia z kimś uczciwym, czuł jedynie, że ten człowiek planuje coś niezwykłego, a jeśli na dobre zacznie działać, Nasłwille nie będzie już takie jak dawniej. Młody Hockenberry, pochwycony w sieć jego zamiarów, miał, oczywiście, również zmienić się nie do poznania. A ta skromna nauczycielka... Lucky Bucky wzruszył ramionami. Kobieta w szponach Mitcha Careya nie miała żadnych szans. Najmniejszych.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kilka następnych dni upłynęło Dinah nie wiedzieć kiedy. Musiała zadzwonić do rodziców i wyjaśnić im sytuację. Ojciec, sędzia Sądu Najwyższego, odniósł się do jej rewelacji bez zbytnich emocji. Jak zwykle zresztą. Sprawy rodzinne działy się zawsze jakby trochę obok niego. Przyjmował je z charakterystycznym roztargnieniem, pochłonięty głównie problemami prawniczymi. Skoro Dinah miała ochotę rozszerzyć zakres swojej „służby”, to proszę bardzo, czemu nie. Nie miał nic przeciw temu.

- Bądź ostrożna - ostrzegł jednak. - W show-biznesie jest pełno szakali. Jeśli cokolwiek wzbudzi twoje podejrzenia, zwróć się do dobrego prawnika. Postaram się dać ci najlepsze namiary.

- Zastanawiam się, jak to przyjmie Dennis - zmartwiła się matka. - Powinniśmy się już zająć przygotowaniami do waszego ślubu, córeczko. Tylko mi nie mów, że chcesz przełożyć termin. Dennis to święty chłopiec, ale nie powinnaś nadużywać jego cierpliwości.

Dinah bardzo się starała zachować spokój.

- Mam zobowiązania wobec tego ucznia, mamo. To jakoś nie fair uczyć dzieci przez rok i wiedzieć, że potem aż do końca i tak będzie się żyło z pieniędzy rodziny. Nie sądzę, żeby nasz pradziad tak to sobie wyobrażał...

- Nasz pradziad znał granice dobroczynności - powiedziała zdenerwowana pani MacNeil. - Byłoby daleko lepiej, gdybyś zaczęła jak najszybciej przygotowywać się do pracy w muzeum, zamiast trwonić czas na jakiegoś dzieciaka, który w dodatku okazał się absolutnym zerem. Powinnaś wrócić do domu i żyć wreszcie jak należy. Trzeba wydać kilka przyjęć, zorganizować jakieś herbatki, towarzyskie spotkania... Na jak długo zamierzasz jechać?

- Na trzy tygodnie. - Dinah zamilkła, wiedząc, że Roscoe może dostać angaż, który zatrzyma go w Nashville na czas nieokreślony. - No, może na nieco dłużej.

- Dennis będzie tym nadzwyczaj uszczęśliwiony - powiedziała z ironią matka. - Ale jego mama zaczyna się już niecierpliwić. Ja również. Czekamy na ten wasz ślub od lat. A ty sobie tak po prostu uciekasz, bawiąc się w piastunkę jakiegoś wiejskiego głuptasa.

- Nie denerwuj się, Kociu - wtrącił się ze swego aparatu w gabinecie sędzia MacNeil. - Dinah może czuć się moralnie zobowiązana do poświęcenia któremuś ze swoich uczniów większej ilości czasu. Z prawnego punktu widzenia... Zgodnie z wolą naszego pradziada praca w instytucji państwowej winna trwać rok. Byłoby oczywiście nierozsądne wymagać okrągłych dwunastu miesięcy od tych osób, które zdecydowały się na szkolnictwo, ale z prawnego punktu widzenia...

- Z prawnego punktu widzenia! - prychnęła matka i od razu się poddała. Nikt nie był w stanie wygrać z prawnikiem zakochanym w swoim prawniczym widzeniu świata. - Jeśli Dennis się na to zgodzi - krzyknęła ze złością do słuchawki - to i jemu nie daruję! Dlaczego on nigdy nie myśli o sobie? Jest taki dobry, że aż trudno w to uwierzyć!

Kiedy Dinah odłożyła słuchawkę, czuła się winna. Mama mogła się złościć na nią, ale za nic w świecie nie pogniewałaby się na Dennisa. Uważała go za chodzącą doskonałość. Podczas rozmowy telefonicznej okazał się rzeczywiście wzorem dżentelmena. Rozmawiał z nią grzecznie i nad wyraz rozsądnie.

- Musisz robić to, co uważasz za słuszne, Dinah - powiedział, dodając jej otuchy. - Nie krępuj się żadnymi terminami.

- Naprawdę tak uważasz? - Niekiedy wydawał się jej aż nadto wyrozumiały. Jakby to było miło, pomyślała, gdyby choć raz się oburzył, gdyby, na przykład, nakrzyczał na nią, że za długo każe mu czekać. Niestety, Dennis nie był mężczyzną, który wrzeszczy, wścieka się, gorąco pragnie...

- Mamy przed sobą całą wieczność - zażartował wesoło. - Cóż znaczy parę tygodni czy nawet miesięcy?

- Nic, oczywiście, że nic - przyznała niechętnie. Nie wiadomo dlaczego nie potrafiła traktować tego tak lekko i filozoficznie jak Dennis.

- Główka do góry, Didi - powiedział pieszczotliwie jak do dziecka. - Zdążymy z tym ślubem.

- Oczywiście.

Stanęła jej przed oczyma twarz Dennisa i nagle poczuła się jeszcze paskudniej. Był sympatyczny i miły, a że nie znajdowała w nim nic porywającego... no cóż, to już naprawdę nie była jego wina. Oboje byli niewysocy i drobni. Matka utrzymywała, że jego cechy fizyczne znamionują prawdziwego dżentelmena. Miał smukłe, drobne ręce z długimi palcami, pociągłą bladą twarz i jasne oczy; nosił jedwabisty wąsik typowego blondyna. Studiował w Yale na wydziale instrumentów strunowych w klasie harfy. Zdobywanie wykształcenia muzycznego służyło jednak wyłącznie pogłębianiu hobby, gdyż Dennis nie potrzebował martwić się o pieniądze. Był spadkobiercą kupieckiej fortuny i matka Dinah nie potrafiła się nadziwić, jakim cudem ktoś tak majętny mógł być równocześnie tak dobrze wychowany, sympatyczny i w dodatku utalentowany.

Odczuł zapewne jej niepewność i jakiś wewnętrzny opór, gdyż taktownie zmienił temat.

- Miałem bardzo pracowity tydzień - roześmiał się lekko.

- Aż mnie palce bolą. Orkiestra ćwiczy co wieczór... - Zaczął z ożywieniem opowiadać o przygotowaniach do koncertu, dowcipkował i dopiero pod sam koniec wrócił do zasadniczej dla Dinah sprawy. - Jesteś pewna, że potrafisz pokierować nastolatkiem? Dasz sobie radę? - zapytał, poważniejąc po raz pierwszy od początku rozmowy. - Pytam, bo szczeniaki w tym wieku potrafią dać w kość. Wysłali mnie kiedyś na obóz skautowski. Był tam taki byczek, który z uporem maniaka wpuszczał mi ropuchy do śpiwora, wpychał mnie do niego i zapinał. Do tej pory śnią mi się po nocach oślizłe, skaczące żabie łapki. Pamiętam, że jeden jedyny raz w życiu miałem wtedy ochotę piszczeć.

- Poradzę sobie - powiedziała głucho.

- Skoro tak twierdzisz, to na pewno tak będzie - zgodził się pogodnie. - Spróbuj tylko zmienić jego muzyczne gusta, dobrze? To znaczy... niech sobie da spokój z muzyką country. Ale nie martw się, nikomu nie powiem o jego brzdąkaniu. Będę opowiadał, że opiekujesz się młodym wiolonczelistą albo kimś takim.

- Przemawia przez ciebie snobizm - obruszyła się, niemal widząc, jak z niesmakiem wzruszył ramionami. - Nie musisz lubić ani cenić muzyki country, ale wiele osób za nią przepada... - Zorientowała się, że bezwiednie podniosła głos i zamilkła, przygryzając wargę. Dennis był taki wyrozumiały... Wprost wychodził ze skóry, żeby rozwiać jej obawy, dając do zrozumienia, że absolutnie jej ufa. Irytowała się niepotrzebnie, była niesprawiedliwa... - Przepraszam - powiedziała skruszonym tonem.

- Nie, nie... Masz rację. To ja przepraszam. Ten chłopiec nie jest nic winien, że jest tym, kim jest. A ty jesteś nadzwyczajna, że chcesz mu pomóc zrealizować jego marzenia. Nie przejmuj się mną ani terminami. Ważne, żebyś ty była szczęśliwa. Jakoś przeżyjemy tę rozłąkę, nieważne: krótszą czy dłuższą. A teraz wyobraź sobie, że całuję twoje małe usteczka, i powiedz, że mnie uwielbiasz...

Chciała powiedzieć, że go kocha, lecz słowa uwięzły jej w gardle.

- Powiedz to, skarbie - ponaglił ją żartobliwie. - Pomyśl tylko, jaka czysta jest nasza miłość. Pamiętaj, że fizyczna bliskość to nie wszystko. To prawie nic.

- Nie... nie mogę - wykrztusiła. - Ktoś idzie, tu wszystko słychać. Do zobaczenia, mój drogi. Zadzwonię z Nashville.

Odłożyła słuchawkę do cna wyczerpana. Czuła się wstrętnie. Od dzieciństwa Dennis był jej najlepszym przyjacielem i kompanem. Matka powtarzała wielokrotnie, że powinna być szczęśliwa, iż jest jej taki wierny. Dlaczego zatem nie potrafiła wyzwolić się od myśli, że wyjazd do Nashville jest ucieczką? Dlaczego w ogóle pragnęła uciekać?

Ktoś mocniej zapukał do drzwi. Wdzięczna losowi za to, że wybawia ją od dalszego zastanawiania się nad sobą, podeszła szybko, żeby otworzyć.

- Och, to ty, Roscoe - powitała go serdecznie. Przychodził do niej co wieczór, żeby chwilę porozmawiać i sprawdzić pułapki na myszy. Był naprawdę dobrym chłopcem, jedynym, któremu mogła powierzyć to zajęcie bez obawy, że naplotkuje na nią w klasie. Jeśli znajdował martwą mysz, wynosił ją niepostrzeżenie, tak, żeby Dinah nie zdążyła na nią nawet zerknąć.

Z gitarą i w swoim za obszernym kapeluszu stał teraz skromnie na ganku domku, który wynajmowała. Na przodzie spranego białego podkoszulka widniało wypisane nierównymi literami imię i nazwisko jego idola, Hanka Williamsa.

- Hej - powiedział wesoło. - Zaraz sprawdzę pułapki, ale najpierw coś pani zagram. Napisałem nową piosenkę. Będzie się pani podobała.

Dinah posłała mu zmęczony uśmiech, ale wyszła na próg i usiadła na drewnianych schodkach. Jego piosenki były często zupełnie nie w jej guście, lecz lubiła słuchać, jak śpiewał - naturalnie, czysto, żywiołowo. Jak zdrowa jabłoń rodzi dorodny owoc, tak Roscoe i jego muzyka były najpiękniejszym i najzdrowszym owocem tej ziemi.

Kowbojski kapelusz zsunął mu się na oczy, podciągnął go więc wyżej i uśmiechnął się krzywo. Zauważyła, że w dolnym rzędzie zębów brakowało mu jedynki. Trzeba ją będzie wstawić, pomyślała, planując pierwsze posunięcia w Nashville. Dentysta, a zaraz potem okulista, tak... Trzeba mu wreszcie zbadać wzrok. Była pewna, że miał kłopoty z oczami, co mogło pogłębiać problemy z nauką.

- No więc... jaka jest ta piosenka? - zapytała, zmuszając się do uwagi i uśmiechu. - Mam nadzieję, że nie taka smutna, jak ostatnia.

Chłopiec przekornie pokręcił głową i zerknął na swoją nauczycielkę.

- Nie. Ta jest naprawdę wesoła - powiedział i nagle przez jego kościstą twarz przebiegł cień. - Sama pani wygląda jak smutna piosenka - zawyrokował z żalem. - Coś nie tak? Stało się co?

- Nie, skądże znowu - odparła pospiesznie.

Roscoe uczył się gorzej niż kiepsko, ale bywał czasami aż za bardzo spostrzegawczy. Odwróciła wzrok w stronę wzgórz, nieświadomie pokręcając dużym pierścionkiem na palcu.

- Za ciasny, prawda?

- Słucham? - W pierwszej sekundzie nie zrozumiała, o co pytał, i dopiero po chwili zorientowała się, że nerwowo bawi się swoim diamentem. - Ach, to... Nie. Pasuje świetnie - zapewniła z udawaną wesołością.

- Nie chodzi o to, czy pasuje na palec. - Roscoe ze szczerością dziecka precyzował swoje domysły. - Chciałem powiedzieć, że pani z nim za ciasno, że... no, że panią ogranicza.

- Mam wyjść za mąż. Trochę się denerwuję... - Dinah nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. - To naturalne. Sam zrozumiesz, jak dorośniesz.

- Co tu jest do rozumienia... - wymruczał i zaczął stroić gitarę. - Wie pani co? Wydaje mi się, że ten wyjazd do Nashville jest pani potrzebny nie mniej niż mnie.

Dinah popatrzyła na swego ucznia z pewną ironią.

- A to niby dlaczego? - spytała. - Czego ja miałabym tam szukać?

Roscoe jednak uśmiechnął się tylko po swojemu i zaczął śpiewać piosenkę o miłości. Dinah oparła się plecami o balustradę i słuchała, patrząc na zachodzące słońce. Wypełniał ją dziwny niepokój. Nie potrzeba mi nic prócz czasu, myślała. Czasu.

I oto czas zniknął, skurczył się do zera. Dinah miała wrażenie, że od chwili, gdy tak sobie siedzieli na schodkach, upłynęła zaledwie sekunda, w której z odrapanego ganku przeniesiono ją prosto na gigantyczne łoże w kształcie serca. Stało ono w ogromnej sypialni na piętrze rezydencji Mitcha Careya w Nashville. Nie, nie w sypialni, myślała, rozglądając się niespokojnie. To przypomina raczej buduar. Nakryte czerwoną atłasową narzutą łoże miało błyszczący czerwony baldachim, również w kształcie serca, i sute koronkowe zasłonki. Podłogę zaścielał biały dywan, uszyty z wielkich, puszystych serc. Kapiące od złotych ozdóbek białe meble miały zapewne udawać styl francuskiej prowincji, lecz Dinah zorientowała się od razu, że są imitacją, i to bardzo toporną.

W ogromnych oknach wisiały atłasowe, krwistoczerwone zasłony, fantazyjnie zebrane u dołu złotymi wstęgami. Wśród malowideł na ścianach aż pięć przedstawiało nimfy dokazujące z satyrami. Zmysłowość tych ujęć mogła przyprawić o zawrót głowy. Dinah wstała i podeszła do okna, ale to, co z niego zobaczyła, było jeszcze bardziej szokujące.

W dole rozciągał się ogród z basenem - i nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że obramowany złotymi płytkami basen wyglądał jak gitara, a otaczające go klomby z pięknymi kwiatami miały kształt instrumentów i muzycznych znaków - nut, pauz i wiolinowych kluczy. Dinah czym prędzej zaciągnęła żaluzje i ze wzruszeniem ramion odwróciła się od okna. Przez chwilę myślała, co by tu zrobić? Poszła do łazienki, sądząc, że może chociaż tam nie będzie żadnych obsesyjnych ekscentryczności. Bardzo się jednak myliła. Tu również panował aż nieprzyzwoity przepych. Różowa wanna i takaż muszla klozetowa miały kształt serc, a złote krany i klamki inkrustowane były sztucznymi rubinami. Dinah miała absolutnie dość. Wyciągnęła się na łóżku i przymknęła oczy, próbując zebrać myśli. Wszystko, co do tej pory zobaczyła, a zdążyła przecież zobaczyć niewiele, przerastało jej wyobraźnię. Zmęczona nużącym lotem, zszokowana dziwaczną rezydencją i dwuznacznym wystrojem pokoju, który jej przydzielono, myślała z trwogą o czekającym ją spotkaniu z Mitchem Careyem. Poznała już jego szofera, gospodynię i dwie rozchichotane pokojówki z jakimiś niesamowitymi fryzurami przypominającymi ule. Wszyscy oni odnieśli się do niej niesłychanie bezpośrednio. „Rozgość się i czuj jak u siebie w domu” - usłyszała od jednej z chichotek, po czym zostawiono ją samą z informacją, że Carey zechce ją widzieć około ósmej. W Connecticut takie zachowanie służby byłoby w ogóle nie do pomyślenia.

Podniosła się i bezwładnie opuściła nogi na dywan. Nie chciało się jej przebierać. Miała świadomość, że w swojej zapiętej pod szyję, prostej szarobłękitnej sukience z długimi rękawami i ciemnoniebieskim paskiem, podkreślającym talię, wygląda jak wiktoriańska misjonarka, którą zamknięto w buduarze. Z roztargnieniem wzięła do ręki stojącą na stoliczku pozytywkę, cacko z inkrustacjami ze złota i kości słoniowej, i podniosła ozdobną pokrywkę. Rozległ się dźwięk muzyczki w stylu country. Dobry Boże, pomyślała, tylko kompletny bałwan, jakiś ostatni barbarzyńca mógł nagrać taki muzyczny kicz na takim pięknym, zapewne zabytkowym instrumencie.

Znaleźliśmy się wśród szaleńców, myślała ze strachem i z niesmakiem. Rodzina MacNeilów zajmowała również duży dom, lecz urządzono go elegancko. Ojciec uważał, że nie należy wstydzić się dostatku, lecz wszystko powinno się mieścić w granicach dobrego smaku. Nienawidził nadmiaru i kiczu.

Obawiała się, że Roscoe może całkowicie pogubić się w natłoku wrażeń i błyskotek. Chwilowo jednak nie groziło mu to, ponieważ zapewne usnął, wyczerpany podnieceniem i mdłościami, które męczyły go podczas lotu. Był po prostu chory ze zdenerwowania. Ona zresztą też.

Przeklęty Carey, myślała. Żeby szlag trafił wszystkie jego obiecanki i cały ten burdelowaty pałac. Ze złością uderzyła pięścią w poduszkę w kształcie serca, gdy na nocnym stoliku delikatnie zadzwonił telefon-cacko. Podniosła złotą słuchawkę tak ostrożnie, jakby spodziewała się usłyszeć zaraz głos samego diabła, który tylko czekał, by wreszcie przypieczętowała własną krwią cyrograf. Bardzo się starała, żeby jej „halo” zabrzmiało dystyngowanie, ale serce tłukło się w niej jak oszalałe.

- Witam, panno MacNeil. Mówi Mitch Carey. Mam nadzieję, że miała pani miłą podróż.

Dinah wyprężyła się jak struna, przytrzymując ręką serce. W miękkim, głębokim głosie usłyszała pomruk sytego dzikiego kota.

- Tak, dziękuję. Lot był długi, ale przebiegł pomyślnie - wybąkała, czując, że drętwieją jej wargi.

- Przykro mi, że Roscoe nie jest obecnie w najlepszej formie - kontynuował tym samym aksamitnym tonem. - Nakazałem, żeby nikt go teraz nie niepokoił.

- Źle zniósł podróż samolotem, ale nie w tym rzecz - przyznała. - Jego matka zwierzyła mi się, że nie spał dwie ostatnie noce. I prawie nie jadł. To nerwy. Za dużo tego dobrego naraz.

- I ja tak sądzę. Mam tylko nadzieję, że pani zniosła tę wyprawę lepiej. Zastanawiałem się, czy nie zechciałaby pani spotkać się ze mną jeszcze dziś. Zjedlibyśmy razem kolację na patio. Musimy porozmawiać, no i poznać się bliżej.

Święty Boże, pomyślała w panice. Najzwyklejsze stwierdzenie tego człowieka odbieram jak prowokację, doszukując się jakichś podtekstów... Co mi się stało?

- Byłam trochę zmęczona, ale już odpoczęłam - powiedziała szybko, chociaż nie miała najmniejszej ochoty na jedzenie. - Mała kolacja na pewno mi nie zaszkodzi. A poza tym, rzeczywiście, powinniśmy jak najprędzej się spotkać i porozmawiać. Musimy być ze sobą absolutnie szczerzy, panie Carey. Przyjechałam tutaj wyłącznie po to, żeby bronić interesów Roscoe.

Zaskoczyła go chyba swoją bezpośredniością, bo nie odpowiedział od razu.

- Cenię sobie szczerość u kobiety - wycedził wolno, z namysłem. - Szczerość i inteligencję. A propos. Czy znajdzie pani sama drogę na dziedziniec, czy też mam kogoś przysłać?

Wolałaby odpowiedzieć, że dziękuje, da sobie radę, lecz rezydencja była olbrzymia i urządzona tak niezwykle, że łatwo się w niej było pogubić.

- Chyba lepiej będzie, jeśli przyśle pan po mnie - przyznała.

Odpowiedział jej znajomy pomruk zadowolonej bestii.

- Znakomicie. A zatem za dziesięć minut. Czy nie będzie to za wcześnie?

- Nie, nie. Dziesięć minut całkowicie mi wystarczy - odparła sztywno.

- No to świetnie. Bardzo mi będzie miło panią poznać. - Odłożył słuchawkę, nim zdążyła się pożegnać.

Siedziała przez chwilę na swoim niewydarzonym łóżku, czekając, aż serce przestanie jej walić jak szalony perkusista. Dokładnie dziesięć minut później rozległo się lekkie, szybkie pukanie. Spodziewała się zobaczyć jedną z tych rozchichotanych pokojówek, lecz w progu stał wysoki mężczyzna w białych eleganckich spodniach i białym, wyciętym pod szyją pulowerze z krótkim rękawem. Miał ciemną karnację, ciemne włosy, dołeczek w brodzie i zabójczy uśmiech. Dawała mu jakieś trzydzieści trzy lata. Sportowa sylwetka, luz i uśmiech nadawały mu bezpretensjonalny i nieco nonszalancki wygląd.

Hejże, pomyślała zaskoczona. A to kto znowu? Nie pasował do jej wyobrażeń o osobach związanych z show-biznesem. No, ostatecznie mógł być sekretarzem Careya. Nagle spostrzegła błysk w oczach o nadzwyczajnym, czysto zielonym kolorze i jej uwagę zwróciły mocne, wygięte w ostry łuk brwi. Och, nie! - pomyślała niemal ze zgrozą. Kiedy jednak się odezwał, powolny, aksamitny ton jego głosu odebrał jej resztki nadziei.

- Dobry wieczór, panno MacNeil. Pomyślałem sobie, że ładniej będzie, jeśli sam przyjdę po panią. Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani mój mało wieczorowy strój. Proszę wybaczyć, nie lubię przesady.

Był to bez wątpienia Mitch Carey, nieodwołalnie on. Wyprostował się, uśmiechnął olśniewająco i zaproponował jej ramię.

- Idziemy?

- Tak, oczywiście - wyjąkała, posłusznie biorąc go pod rękę, i nagle poczuła się tak dziwnie, że aż się przestraszyła. Wiedziała, że Carey domyśla się, jak bardzo ją zaskoczył. Gdy prowadził ją korytarzem do krętych schodów, gorączkowo szukała jakiegoś tematu do rozmowy, lecz miała w głowie absolutną pustkę.

- Wciąż pani milczy - zauważył, przyjaźnie poklepując jej rękę. - Podróż dała się jednak we znaki... Mam nadzieję, że nie byłem zbyt natarczywy, prosząc o spotkanie jeszcze dziś.

Dotyk jego ręki parzył. Poczuła się jeszcze bardziej zdenerwowana.

- Nie tak sobie pana wyobrażałam - powiedziała bez namysłu. Uczciwość to najlepsza broń, pomyślała z rozpaczą.

- A jak?

Dinah wykonała bezradny gest, pokazując wolną ręką przeładowaną ozdobami przestrzeń.

- Nie pasuje pan do tego wszystkiego - mruknęła i zaraz pomyślała, że może go uraziła.

Carey skrzywił się i spojrzał na świecące się kandelabry i schody wyłożone sztucznym marmurem.

- Rozumiem. - Spokojnie pokiwał głową. - O to chodzi. Tak tu wytwornie, że aż okropnie, prawda?

Dinah zabrakło słów. Przełknęła ślinę.

- Tak, tak, kiczowato. Ktoś taki jak pani - powiedział z naciskiem - musi to szczególnie ostro widzieć i odczuwać. Na szczęście to nie należy do mnie. Właśnie dobiega końca roczna umowa wynajmu. Rezydencja jest własnością pewnej gwiazdy, która wyjechała na tournee. Gdzieś po prostu musiałem mieszkać.

- Oczywiście - bąknęła Dinah i momentalnie uświadomiła sobie, jak beznadziejnie głupia i nie na miejscu była jej odpowiedź. Z całych sił próbowała wziąć się w garść. Przyjazd do Naslwille wytrącił ją z równowagi, nie mogła jednak pozwolić sobie na to, żeby towarzystwo jakiegoś przystojnego przyjemniaczka odbierało jej resztki rozumu.

- Można było wynająć inny dom. Czy chodziło o to, żeby robił wrażenie na klientach?

Carey skrzywił się ponownie.

- Na jednych robi wrażenie, na innych nie. Nie wynajmowałem tego sam. Odziedziczyłem tę umowę po kimś.

Zeszli już z krętych schodów i szli ogromnym holem z pluskającą głośno fontanną. Czysty strumień wody tryskał w górę z pyska marmurowej ryby, która przypominała karpia, tyle że wyjątkowo obrzydliwego.

- Jakim sposobem? - zapytała. Nie było to zbyt grzeczne pytanie, ale teraz, gdy początkowy szok ustąpił, zaczęło się w niej budzić bardzo mocne przeświadczenie, że musi być bezwzględnie czujna. Instynkt podpowiadał jej, iż ma do czynienia z przeciwnikiem silniejszym, niżby się mogła spodziewać.

- Jakim sposobem? - powtórzył niefrasobliwym tonem i wprowadził ją do wielkiej cieplarni, pełnej egzotycznych roślin. - Zwyczajnie. Ktoś umarł. Pomówmy jednak o przyjemniejszych sprawach. Albo przynajmniej o neutralnych. Lubi pani homary?

Wyczuła w jego słowach drwinę i zmieszała się.

- Owszem - odparła, marząc, żeby wreszcie zabrał swoje ramię.

Otworzył drzwi cieplarni i przepuścił ją przed sobą. Znaleźli się na dziedzińcu. Stał tam stylowy, okrągły stół nakryty do kolacji. Fałdami długiej koronkowej serwety poruszał delikatnie wiatr, na którym tańczyły również płomienie świec umieszczonych w srebrnym lichtarzu. Środek stołu zdobiła prosta kompozycja z białych róż.

Dziedziniec był ogromny. Ze wszystkich stron otaczały go kwitnące róże i byłoby tu naprawdę pięknie, gdyby nie jeszcze jeden marmurowy karp, szpecący lewą stronę. Gdy Carey odsunął krzesło, Dinah usiadła z ulgą, czując, że kręci się jej w głowie, i natychmiast pojawił się kelner - postawny, ubrany na biało mężczyzna z krzaczastą brodą.

- Pozwoliłem sobie zaordynować szampana - powiedział Carey, gdy kelner zbliżył się do stołu, by odkorkować butelkę przedniego Dom Perignon. - Myślę, że przybycie pani... i jej protegowanego... jak najbardziej na to zasługuje.

- Roscoe nie jest moim protegowanym - odparła chłodno. - To pan go sobie upatrzył. A przynajmniej tak by się mogło wydawać.

Kelner nalewał pieniący się trunek.

- Pani, zdaje się, ma mnóstwo wątpliwości - powiedział Carey i podniósł swój kieliszek. - Wypijmy więc za zaufanie. - Niech - zachichotał - rośnie i rozkwita między nami.

- Oby tak było - odpowiedziała bez entuzjazmu. Zadźwięczało cieniutkie szkło.

Carey ledwie umoczył usta, Dinah natomiast pociągnęła duży łyk. Potrzebowała jak najszybciej ukoić roztrzęsione nerwy. Obserwował ją w milczeniu. Przymknął powieki i mogło się wydawać, że jest rozluźniony, lecz przez cały czas czuła na sobie skupione spojrzenie, które budziło w niej popłoch.

- Mam wrażenie - odezwał się spokojnie - że mi pani nie ufa. Nie mylę się, prawda?

Dinah wstrzymała oddech i nagle popatrzyła na niego tak samo przenikliwie, jak on na nią.

- Prawda - przyznała. - Mówiłam już, że nie tak sobie pana wyobrażałam. Nie wiem też, jakie są pana zamiary względem Roscoe. Czy zechciałby mi pan wyjaśnić to bliżej?

Uśmiechnął się lekko.

- Czasami lepiej jest nie tworzyć sobie zawczasu pewnych wyobrażeń. Uprzedzanie faktów bywa groźne, szczególnie gdy dotyczy to takich miejsc jak Nashville. A co do Hockenberry'ego... Czego mianowicie od niego oczekuję... To proste. Talentu. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Upiła jeszcze jeden łyk.

- Tak się to zazwyczaj mówi i w zasadzie niczego innego nie spodziewałam się usłyszeć - powiedziała nieufnie. - Przecież jednak nic pan o nim nie wie.

- Znam opinię Bucky'ego Willistona. Słyszałem nagrania. Mam też przyjaciela, który słyszał Roscoe na żywo. Wyrażał się o jego umiejętnościach jeszcze pochlebniej niż Bucky.

- Któż to taki? - zapytała sceptycznie. Nie słyszała, by poza Willistonem kontaktował się z Roscoe ktoś z Nashville.

Carey wciąż nie spuszczał z niej oczu. Nie miała pewności, czy celowo nie prowadził wojny nerwów.

- Nazwisko nic by pani prawdopodobnie nie powiedziało - odparł, podrzucając lekko głową. - Lucky Bucky potrafi zwietrzyć talent niczym szakal krew. Ale osoba, o której mówię, jest praktycznie nieomylna, gdy chodzi o rozpoznanie nie tyle już samego talentu muzycznego, co geniuszu. Co zatem więcej potrzeba mi wiedzieć o Roscoe?

Dinah czuła, że ma napięte mięśnie karku. Trochę niesamowity w blasku świec uśmiech tego mężczyzny i jego perfekcyjne opanowanie budziły w niej czujność i podniecenie.

- Sam pan wie - powiedziała niechętnie - że pojęciem „geniusz” szafuje się dziś do obrzydliwości. Roscoe po prostu lubi śpiewać. Nie jest świadom własnych zdolności, a w każdym razie nie potrafi o nich mówić ani ich ocenić. Nie ma pańskiej inteligencji, wiedzy i sprytu, a to stawia go w szalenie niekorzystnej sytuacji.

Carey pochylił się, unosząc kieliszek w jej stronę.

- Panno MacNeil... - Uśmiechnął się cierpko. - Być może jest tak, że pani inteligencja, wiedza i spryt starczą za was dwoje. Ja też miałem o pani inne wyobrażenie. Ot, jakaś nauczycielka z Kentucky, myślałem.

- Czasami lepiej nie tworzyć sobie zawczasu pewnych wyobrażeń - powtórzyła z przekąsem jego własne słowa. - Zwłaszcza na temat takich miejsc, jak na przykład Kakexia. A również o nauczycielach.

Jeśli nawet uznał jej odpowiedź za złośliwą, nie okazał zniecierpliwienia, a tylko pewne rozbawienie, które wyraziło się charakterystycznym uniesieniem brwi.

- Kiedy nauczycielka z Kentucky nazywa się Dinah Windsor MacNeil, jej inteligencja nie powinna może aż tak bardzo dziwić - powiedział. - Jest pani córką sędziego Stuarta MacNeila, prawda? Siostrzenicą byłego gubernatora Kirka MacNeila i oczywiście wnuczką znanego potentata stali i filantropa Andrew Gilmore'a MacNeila.

Dinah zakrztusiła się szampanem. Szczęśliwym trafem do stołu podszedł w tym momencie kelner i postawił srebrny półmisek z krewetkami. Szybko odzyskała refleks.

- Jako nauczycielka muszę panu pogratulować - odezwała się z przekąsem. - Odrobił pan lekcje na szóstkę.

- To wszystko powiedział mi o pani Willard Wakefield - odparował Carey. - Nie musiałem się napracować przy zbieraniu informacji. A w ogóle - w kąciku ust wciąż drgał mu uśmiech - miałem niezłą zabawę. Oto dumna wnuczka MacNeilów przyjeżdża do Nashville w charakterze eskorty i opiekunki wioskowego muzykanta. - Spojrzał na ciemniejące niebo i teatralnie się zamyślił. - Znakomite! - mruknął pod nosem. - Co za wspaniały zbieg okoliczności. To daje niesamowite możliwości reklamowe!

Ostrożnie odłożyła krewetkę i spojrzała na niego groźnie, lecz udał, że tego nie zauważa.

- Proszę nie mieszać w to mojej rodziny - sprzeciwiła się kategorycznie. - Przyjechałam tutaj, żeby się upewnić, czy Roscoe nie został oszukany, i zapewniam pana, że nie pozwolę się wykorzystać. Niech się to panu nawet nie marzy!

- Na ogół robię zawsze to, co uważam za stosowne, panno MacNeil - odpowiedział z kamienną twarzą.

- A zatem - pochyliła się w jego stronę nad stołem - proszę mi wreszcie wyjaśnić, jakie są pańskie zamiary względem Roscoe. Czego pan chce od tego chłopca?

Westchnął, jakby ta rozmowa zaczynała go już nużyć.

- Już pani powiedziałem. Potrzebuję jego talentu... o ile rzeczywiście jest to talent, a tak wynika z moich informacji o nim. Zostanie solidnie wynagrodzony. Przyzwoicie i uczciwie. Gwarantuję.

- Bardzo ładnie, jeśli to prawda. - Dinah wojowniczo podniosła głowę.

- To jest prawda. Roscoe ma niespotykany głos. Jest jak szlachetny kamień, który trzeba jedynie oszlifować. Gotów jestem w niego zainwestować.

- A co w zamian? Domyślam się, że sama satysfakcja panu nie wystarczy. A zatem, co? Poważny udział w zyskach?

- Satysfakcja to ważna rzecz. Zysk również, ale na przyzwoitych zasadach.

Dinah z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Gotów jest pan zainwestować w Roscoe swój czas, pracę i pieniądze w zamian za skromny zysk? I naprawdę niczego więcej pan od niego nie chce?

Zaśmiał się krótko.

- Prawie niczego.

Uśmiechnął się i coś w tym uśmiechu przeraziło ją do głębi.

- Prawie?

Spojrzał na nią z ironią.

- To proste - przyznał w końcu. - Chcę jego duszy. Była pewna, że nie żartował.

- W takim razie - powiedziała impulsywnie - niech się pan dowie od razu, bo potem może być za późno: Przysłano mnie tu między innymi po to, żeby nikt mu duszy nie odebrał ani nie ukradł.

Mitch Carey uśmiechnął się rozbrajająco, a następnie sięgnął po jej dłoń i złożył na niej długi, gorący pocałunek.

- Nie pozostaje mi zatem nic innego - rzekł tonem gładkim jak jedwab - jak zdobyć najpierw pani duszę.

- Pan chyba oszalał! - Była naprawdę wystraszona. Spróbowała zabrać rękę, lecz przytrzymał ją mocniej, patrząc na zaręczynowy diament, w którym odbijał się blask świecy.

- Nie - odparł lekko. - Ja jestem absolutnie normalny. Zdrowo kopnięty jest natomiast facet, który ofiarował pani ten pierścionek i pozwolił wyjechać.

- Nie znoszę ludzi bezczelnych! - Chciała, żeby wreszcie puścił jej rękę. Czuła ten dotyk wszystkimi nerwami.

- Taki się już urodziłem, droga panno MacNeil. Każdy jest jakiś; pani na przykład ma w sobie wrodzoną dumę, a Roscoe talent, Ale proszę się nie przejmować. Taki układ to zapowiedź fascynującej współpracy.

ROZDZIAŁ TRZECI

Powtórnie pocałował jej dłoń i dopiero wtedy zwolnił uścisk. Cofnęła rękę jak oparzona. Przez moment zastanawiała się, czy nie powinna po prostu wstać i wyjść, zostawiając Mitcha Careya przy świecach migoczących w gęstniejącym zmierzchu.

- Uspokój się. Już będę grzeczny - powiedział poufale, zmieniając ton tak nagle, że znowu oniemiała. - Wróćmy do Roscoe, bo to on jest tu istotny. Mamy omówić parę spraw. Przestań więc patrzeć na mnie jak urażona księżniczka i jedz.

Brodaty kelner, poruszający się bezszelestnie jak cień, postawił przed nimi kryształowe talerze z sałatką. Dinah nerwowo dopiła szampana i ledwie odstawiła kieliszek, Mitch znowu go napełnił.

- Opowiedz mi o Roscoe - poprosił, zabierając się do jedzenia.

Nieświadomie potarła rękę w miejscu, którego dotykały jego wargi, jakby zdziwiona, że nie odcisnęły tam świecącego w ciemności znaku.

- Nie znam nikogo bardziej naturalnego i bezpretensjonalnego niż on - powiedziała, wzruszając ramionami. - Ale potrzebuje opieki.

- To oczywiste. Inaczej by cię tu nie było.

- Mężczyźni w jego rodzinie to od pokoleń górnicy, chociaż jeden z jego wujków wyjechał do pracy w fabryce kartonu w Pensylwanii. Kiedy Roscoe miał jedenaście lat, ojciec postanowił pójść w ślady brata. Spakował rodzinę i zabrał ich wszystkich do Filadelfii. Wszystkich, to znaczy żonę i siedmioro dzieci.

- I oczywiście nie powiodło mu się - skomentował lakonicznie Mitch.

Dinah skinęła głową.

- Z tego, co mówi Vesta, wynika, że to była makabra. Nienawidziła miasta i nie potrafiła się w nim zadomowić ani sobie radzić. Nadzieje na dobrze płatną pracę okazały się płonne, a opowieści o ulicach brukowanych złotem wyssanymi z palca bajeczkami dla naiwnych. Po dwóch latach wrócili do Kakexii z niczym.

- A co przez ten czas robił nasz Roscoe na filadelfijskim złotym bruku?

Zadał pytanie, miała jednak wrażenie, że mało go to wszystko obchodzi, a jego uwaga skupia się raczej na jej złotych, rozwiewanych przez ciepły wiatr włosach. Usiłowała nie poddać się uczuciu paniki.

- Głównie, jak to mówią w Kakexii, usychał z tęsknoty za domem. Właśnie wtedy zaczęły się jego poważne kłopoty z nauką. Vesta twierdzi, że dzieci w szkole wyśmiewały jego południową wymowę, a nauczyciel bezustannie go zawstydzał. Braków z tamtego okresu nie zdołał już nigdy nadrobić. Pobyt w Filadelfii zakłócił jego normalny rozwój i całkowicie go zdemobilizował...

- Zadziałał szok kulturowy - dopowiedział Mitch. Z brodą opartą na pięści przez cały czas przypatrywał się igraszkom wiatru w jej włosach.

- Jedynym jego przyjacielem i wybawieniem była gitara. Mówił mi, że teraz go to już tylko śmieszy, ale wtedy doszedł do takiego stanu, że najchętniej zamykał się w łazience, grał i sprawdzał, na ile sposobów jego głos potrafi się odbijać od glazury.

- Krótko mówiąc - uśmiechnął się Mitch - Roscoe wynalazł komorę pogłosową.

Dinah przytrzymała dłonią pasemko włosów.

- Pewnie tak - ucięła z irytacją. - W każdym razie, kiedy wrócili do Kakexii, miał trzynaście lat. Rok później w kopalni nastąpił zawał. Zginęło dziewięciu górników, wśród nich trzech Hockenberrych - ojciec i brat Roscoe oraz jego wuj.

Oderwał nagle wzrok od włosów i popatrzył jej prosto w oczy.

- Parszywa robota - powiedział jakimś martwym tonem.

- Co? - Intensywność jego spojrzenia i dziwny ton kompletnie ją zdezorientowały.

- Praca w górnictwie. To najgroźniejsze zajęcie na świecie. A wiesz, jakie jest prawie tak samo niebezpieczne?

- Czasem wydaje mi się, że uczenie dzieci - odparła, sądząc, że wywoła tym wzgardliwy uśmiech.

Nie uśmiechnął się jednak.

- Błąd - powiedział. - Z niebezpieczeństwami, na jakie narażony jest górnik, da się porównać tylko jedno: pracę w show-biznesie.

Służący sprzątnął talerze po sałatce i za moment wniósł srebrną paterę z homarami. Nim zdążył ponownie nakryć i zniknąć gdzieś w głębi domu, Dinah odzyskała werwę.

- Zdaję sobie sprawę, że to grząski teren - zapewniła go chłodno. - Właśnie dlatego pańska chęć zdobycia duszy Roscoe wydała mi się mało zabawna. Ten chłopiec pozostanie sobą... przynajmniej dopóki ja będę tu miała coś do powiedzenia. Nikt mu niczego nie odbierze.

Carey zerknął złośliwie znad talerza.

- W takim razie będzie pani musiała pozostać w Nashville długo. Pokusy, panno MacNeil, nie mają końca.

- Nie ma się z czego śmiać! - parsknęła gniewnie.

- Ależ ja się wcale nie śmieję.

- A w takim razie, co pan robi?

- Nic - wymruczał kpiąco. - Zajmuję się głównie obserwowaniem twoich reakcji.

Dinah odłożyła widelec. Czuła, że pali ją twarz.

- Jejku, jejku... - powiedział z zabójczym uśmieszkiem i spokojnie zajął się swoim homarem.

- Może pan sobie obserwować, co pan chce! - wybuchnęła. - Proszę mi tylko odpowiedzieć na parę prostych pytań. Po pierwsze, jakie dokładnie ma pan kwalifikacje, żeby kierować wytwórnią płytową? Po drugie, jaką opinię ma „Diamentowa podkowa”? I po trzecie, co konkretnie chce pan zaproponować Roscoe i za ile?

- Czy zechciałabyś mi podać sól?

Sięgnęła po srebrną solniczkę, którą mógłby bez trudu przysunąć sobie sam, i energicznie postawiła ją przed Mitchem. Uśmiechnął się. Gwałtownym ruchem odsunęła swój talerz i skrzyżowała ręce na piersiach.

- Słucham.

Milczał przez chwilę, obierając homara. Ciemne brwi uniosły się i opadły, zanim odpowiedział.

- Jakie zatem mam kwalifikacje, żeby produkować nagrania? Otóż... żadne. Jeszcze się tym nie zajmowałem.

- Nie rozumiem - powiedziała bardzo spokojnie.

- Powtarzam: Nie mam żadnych kwalifikacji. Od razu odpowiem też na drugie pytanie: „Diamentowa podkowa” cieszy się jak najgorszą opinią.

- Pozwoli pan... - Oczy Dinah zwęziły się niebezpiecznie. - Pańska wytwórnia ma zatem złą opinię, a pan nie ma kwalifikacji, żeby nią kierować. Czy tak?

Carey podrapał się w brodę i zapatrzył w ciemność.

- I tak, i nie - odpowiedział. - Jestem w Nashville od zaledwie dwóch miesięcy. Mówi się tu, że nie mam kwalifikacji, ponieważ nikt mnie nie zna. Ludzie patrzą na „Diamentową podkowę” krzywym okiem, aleja nie zdążyłem jeszcze jej zmienić.

- Odważne zamiary - powiedziała z sarkazmem. - Tylko dlaczego wszedł pan w taki interes? Po co kupować upadającą , firmę? Nie lepiej, skoro jest pan taki zdolny, kupić dobrą albo zainwestować i stworzyć własną?

- Niczego nie kupowałem. - Odwrócił twarz w stronę domu. - Z wytwórnią było tak samo, jak z tym domem. Odziedziczyłem ją.

- Ach, tak. Można wiedzieć po kim?

- Oczywiście, że można. Po moim bracie. Miał wyobraźnię i rozmach, ale był birbantem. Zdawało mu się, że... Nieważne. Myślał, że show-biznes robi się z kolesiami.

Popatrzyła na niego zaskoczona.

- Pański brat... - zaczęła z wahaniem. - Wpadł w złe towarzystwo? Nie radził sobie ze sobą?

Odpowiedziało jej spojrzenie człowieka, który dziwi się, jak w ogóle można zadawać takie naiwne pytania.

- To był kawał idioty. - Uśmiechnął się tak dziwnie, że nie mogła już tego znieść.

- Panie Carey! - krzyknęła. Zmięła serwetkę i cisnęła nią w kamiennego karpia.

Popatrzył na nią, jakby nie rozumiał.

- No co?

- Pański brat umarł... rozumiem, że stało się to niedawno... a pan go nazywa idiotą?! Jak tak można?

- Cóż... - Rozłożył ręce. - Wiem, że nie mówi się źle o umarłych. Ale taka jest prawda. Bobby potrafił zachowywać się jak ostatni kretyn. Nigdy niczego nie przemyślał do końca. Był impulsywny, nieodpowiedzialny, a przede wszystkim niszczył samego siebie. Możesz zapytać, kogo chcesz. To smutne, ale prawdziwe.

- A jednak nieładnie tak mówić.

- Chciałaś, żebym był uczciwy. Więc jestem. Powiedz sama, czy rozsądny człowiek wynająłby taki dom? - Popatrzył znacząco na ohydną fontannę. Kamienny karp wypluwał wodę, która skrzyła się w świetle gwiazd.

Dinah przełknęła ślinę, przypominając sobie swój pokój. z czerwonym łóżkiem w kształcie serca i galerię obrazów z satyrami.

- Celowo dałem ci tamten pokój - dodał, jakby odczytywał jej myśli. - Żebyś mogła zrozumieć. Jestem pewien, że i w twojej nieskalanej rodzinie dałoby się znaleźć kogoś, o kim nie masz najlepszego mniemania.

Kuzyn Douglas, pomyślała natychmiast. Ten podlec. Uśmiechnęła się do Mitcha z zawstydzeniem. Jego niezwykła otwartość zupełnie ją rozbroiła. Odpowiedział uśmiechem i nagle pomyślała, że to ich chwilowe porozumienie jest czymś najprzyjemniejszym, najbardziej naturalnym w świecie. W pewnej chwili poczuła jego wzrok na swoich wargach i noc wypełniła się żarem, oczekiwaniem i poczuciem, że coś się w tej ciemności rodzi.

Westchnął lekko. Wiedziała, że uśmiechnął sienie dlatego, że przyłapał ją na myśleniu o Douglasie, lecz że domyślił się jej oczarowania.

- Tak czy owak - powiedziała, potrząsając głową, jakby chciała w ten sposób przywrócić myślom jasność - nie musi pan być aż tak brutalnie szczery. Nie żal panu, że brat odszedł?

Przymrużył powieki.

- Tęsknię za nim. Tak bym chciał, żeby istniał ktoś, kto potrafiłby go uratować od zguby. Żebym to był ja. Bobby chciał koniecznie pokazać całemu światu, że umie zrobić coś wielkiego sam. Gdyby to potrwało dłużej, może umiałbym go zawrócić, ale nie starczyło czasu. Jedno, co mogę, to ocalić jedyny przyzwoity i sensowny pomysł, jaki miał w życiu... tę jego „Diamentową podkowę”. Myślę, że tego ode mnie chciał. W przeciwnym razie nie zostawiłby mi jej w spadku... Rozruszam ten szmelc. Stać mnie na to, ponieważ potrafię narzucić sobie dyscyplinę. Musi się udać między innymi dlatego, że mam Roscoe... oczywiście pod warunkiem, że się nie pomyliłem.

- To znaczy, że chce pan budować swoje księstwo na jego talencie? To tylko szesnastoletni chłopiec. Może się pan przeliczyć.

- Mylisz się. - Pokręcił głową, widząc, że patrzy na niego ironicznie, jakby zaszufladkowała już te pomysły razem z mrzonkami jego zmarłego, niezrównoważonego brata. - Ja nie myślę o księstewku. To będzie prawdziwe królestwo muzyki. I nie tylko Roscoeje zbuduje. Ściągnę do „Diamentowej podkowy” największe talenty.

- A co on będzie z tego miał? Pomoże panu zostać królem Nashville i co?

Oparł brodę na pięści i po raz kolejny zaczął irytującą obserwację jej włosów.

- Przede wszystkim otrzyma coś, na co nie ma ceny w show-biznesie... podpiszę z nim kontrakt.

- Papier - prychnęła drwiąco. - Matka i siostry się tym nie najedzą. Pańska wspaniałomyślność doprawdy zbija z nóg.

Zielone oczy Careya błysnęły jak szmaragd.

- Jeszcze nie zawarłem z nim umowy, panno MacNeil. Dam wam parę dni, bardzo proszę, niech pani spróbuje zainteresować osobą swego ucznia kogokolwiek w Nashville. Wszyscy nic, tylko czekają na niego z otwartymi ramionami, prawda? Po tygodniu przybiegnie pani do mnie z wywieszonym językiem, gotowa całować mnie po rękach za jakikolwiek angaż.

- Wolałabym raczej umrzeć. A swoją drogą chętnie się rozejrzę. Jeśli Roscoe rzeczywiście jest taki utalentowany, jak pan powiada, to być może nie powinnam mu pozwolić brać pierwszej z brzegu oferty, zwłaszcza gdy wychodzi z nią szef zrujnowanej wytwórni, który sam o sobie mówi, że jest człowiekiem bez kwalifikacji.

- No, no... - Carey bacznie obserwował bąbelki w kieliszku. - Twardo powiedziane. Proponuję Roscoe coś więcej niż kontrakt, ale pani, panno MacNeil, chyba tego jeszcze nie rozumie. Będę wobec niego lojalny i uczciwy. Spróbuję znaleźć najwłaściwszych ludzi, którym bez obawy mógłbym powierzyć dalszy rozwój jego talentu.

- Obietnice nic nie kosztują - odparła chłodno. - Być może ma pan dobre intencje, ale jak na razie pańską firmę budują głównie marzenia i mrzonki. Proponował mi pan tydzień na zastanowienie. Chętnie z niego skorzystam.

Na twarzy Careya pojawił się wyraz drwiny a zarazem podziwu.

- Odnajduję w pani odwagę i determinację wielkiego MacNeila, który ponoć zszedł niegdyś ze statku bez grosza przy duszy, a został jednym z najbogatszych ludzi w tym kraju, uosobieniem amerykańskiego snu o potędze. Ma pani w sobie również jego legendarną butę. Krew się odezwała. Czasami tak bywa...

- Nie wiem - odpowiedziała zaskoczona.

- Zostaniecie jednak... i pani, i Roscoe... tutaj, tak jak to było uzgodnione. Sfinansuję wasz pobyt. Chciałbym też, niezależnie od rezultatu pani poszukiwań, mieć możność pracy z Roscoe. Muszę go trochę poznać. - Skinął na kelnera, który pojawił się natychmiast z grubym plikiem dokumentów. - Jeśli do końca tygodnia nie znajdzie pani niczego atrakcyjniejszego, proszę się z tym zapoznać. To kontrakt, który proponuję. Niech pani to przejrzy i przemyśli.

- Przeczytam wszystko z uwagą, kiedy tylko znajdę czas. Kąciki ust Careya zadrgały w uśmiechu.

- W tej ślicznej torebce - wymruczał - ma pani zapewne karteczkę z nazwiskiem adwokata z Nashville. Lepiej mnie sprawdzić.

Dinah zamrugała powiekami. Ten człowiek czasami zachowywał się jak prawdziwy jasnowidz.

- Założyłbym się - mówił dalej, wpatrując się w musujący szampan - i to o grube pieniądze, że znam nazwisko tego adwokata.

Spojrzała mu prosto w oczy. Ojciec rzeczywiście doradził jej, z kim powinna się skontaktować. Zapisała skrupulatnie wszystkie nazwiska, a karteczkę z adresami wsunęła do portfela, który teraz leżał na dnie torebki.

Kelner przypomniał znowu o swej obecności. Sprzątnął zastawę i na stole pojawiły się pucharki z apetycznym czekoladowym kremem.

- Nazwisko, o którym mówimy, brzmi... - Carey wzniósł oczy do góry, udając, że głęboko się zastanawia - Roman Hornsby. Zgadłem, prawda? A ponieważ każdy MacNeil musi mieć zawsze coś w zapasie, ot tak, na wszelki wypadek ma pani jeszcze jeden kontakt. Ten drugi prawnik, to Richard Ortison. Czy tak?

Niebieskie oczy Dinah wyrażały najwyższe zdumienie. Carey odgadł wszystko bezbłędnie. Ojciec polecił jej właśnie tych dwóch prawników.

- Proszę pójść z dokumentami do obu. Żaden nie zaprzeczy, że kontrakt jest uczciwy, więcej niż uczciwy.

Dinah bawiła się łyżeczką. Czekoladowy deser nagle przestał jej smakować. Być może, myślała niespokojnie, Carey nadal blefuje, a udając, że nie boi się prawników, chce doprowadzić do tego, by zrezygnowała z zasięgania ich opinii. Tymczasem on sięgnął do kieszeni i wyjął z niej jakiś arkusik.

- Mówiłem już - przypomniał - że dopilnuję, żeby chłopcem zajęli się najlepsi specjaliści. A zatem, proszę, to jest lista osób, które chciałbym zaangażować. Są to ludzie młodzi, lecz bardzo utalentowani; być może zgodzą się pracować z Roscoe. A co do mnie... proszę, niech mnie pani sprawdza. Na każdym kroku, we wszystkim i dowolnymi metodami.

- O to już może się pan nie martwić - powiedziała ponuro. Wrzuciła arkusik do teczki z dokumentami i z niechęcią spojrzała na krem. Jeśli Mitch Carey był szarlatanem, to zaiste znał się na swoim fachu.

Zauważył zapewne jej brak apetytu, bo odstawił swój nie dokończony deser.

- Kawy? - zaproponował. - A może kieliszek likieru?

W odpowiedzi mruknęła tylko i przecząco pokręciła głową. Miała wszystkiego dosyć. Przenikał ją strach i po raz pierwszy pomyślała, że być może wzięła na siebie więcej, niż zdoła unieść.

- Wygląda pani na zmęczoną - zauważył łagodnie. - Odprowadzę panią na górę.

- Nie ma potrzeby...

- Ten dom - nie dał się przekonać - to ogromny labirynt. Jeszcze dziś przyda się pani przewodnik.

Chciał podać jej ramię, lecz odsunęła się, być może zbyt gwałtownie. Wiatr ucichł i płomienie świec stały nieruchomo. Jasno świeciły gwiazdy, a na niebo wpłynął księżyc. Dinah poczuła na sobie nie znoszący sprzeciwu wzrok. Carey wyciągnął ręce i mocno przytrzymał ją za ramiona.

- Spokojnie - powiedział zduszonym szeptem. - Ze mną nie trzeba walczyć. Nie odrzuca się pomocnej dłoni, tak nie wolno. Powiedziałem, że odprowadzę cię do pokoju i tak będzie. Pomogę ci się odnaleźć. Tutaj, w domu, i w ogóle, w Nashville.

W mroku nie widziała dokładnie jego twarzy, czuła natomiast wyraźnie pulsowanie własnej krwi. Nigdy jeszcze nie burzyła się w niej tak gorąco. Na moment zabrakło jej powietrza. Wiedziała, że nie ma to nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, lecz ów człowiek o zupełnie nieprzewidywalnych zamiarach i reakcjach całkowicie ją sobą oszałamiał. Była rozpalona, rozgorączkowana, w najwyższym stopniu rozstrojona. Dlaczego pozwalała, by czasami mówił do niej na ty?

- A w zamian za pańską cudowną pomoc - syknęła ze złością - i ja, i Roscoe mamy być wobec pana absolutnie ulegli.

Opuścił ręce i cofnął się, lecz kiedy ponownie podał jej ramię, nie ośmieliła się zrobić mu afrontu.

- Przesadzasz - powiedział. - Niczego takiego nie oczekuję. Proszę jedynie o lojalność. O lojalność - powtórzył, chociaż nie odezwała się ani słowem. - Traktuję swoich ludzi przyzwoicie i w zamian żądam lojalności. Bez niej nie da się niczego zbudować, a ja mam spore zamiary.

Krętymi schodami na piętro wchodzili w absolutnej ciszy. Odprowadził ją pod same drzwi i dopiero tam puścił jej rękę.

- Spróbuj się dobrze wyspać - doradził, patrząc na nią w niepokojący sposób. - Masz tydzień na znalezienie lepszej oferty. To będzie męczące i... no cóż, bardzo się rozczarujesz.

Dinah czuła, jak z sekundy na sekundę narasta napięcie. Powinna była natychmiast odejść, lecz coś ją powstrzymywało.

- Nie powiedział mi pan jeszcze, skąd w panu tyle wiary w sukces? Skąd pan właściwie pochodzi? I co pan robił przedtem?

Uśmiechnął się po swojemu i atmosfera zagęściła się jeszcze bardziej.

- Niejeden upierałby się, że w całym swoim życiu nie przepracowałem nawet godziny, ale ja mam w tej sprawie odrębny punkt widzenia.

- To znaczy?... - Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, gdyż nagle znalazła się w jego ramionach.

- A pani, panno MacNeil, nie powiedziała mi jeszcze, co to za bałwan związał panią ze sobą tym pierścionkiem, a potem pozwolił od siebie uciec. I to dokąd?! Do Nashville, do domu nieznanego mężczyzny!

Wiedziała, że powinna jak najszybciej się odsunąć, ale nie była zdolna wyrwać się ze stanu upojenia, w jakie wprawiała ją jego bliskość.

- Proszę już iść - powiedziała słabym głosem i spojrzała mu prosto w oczy. Były hipnotyzujące i drwiące. - Dlaczego... - szepnęła - dlaczego miałby mnie nie puszczać do Nashville?

Przytulił ją mocniej i pogładził po włosach.

- Bo, widzisz... widzisz - odchylił lekko jej głowę, ustami niemal dotykając jej warg - tutaj żyje się namiętnościami, pasją...

Krew uderzyła jej do głowy. Ogarnęło ją cudowne uniesienie i jakiś słodki lęk.

- Pasją - powtórzył miękko, delikatnie obejmując wargami jej małe, rozchylone usta.

Dinah znieruchomiała, czując, że zamiera w niej serce. Instynktownie zamknęła oczy, oszołomiona przez rozkosz. Chciała, żeby ją całował, chociaż pragnienie to bezgranicznie ją przerażało. Kiedy wtulił ją w siebie mocno, aż zabrakło jej tchu, oderwała usta, walcząc o oddech, lecz zamknął je pocałunkiem tak gorącym, że przestała panować nad sobą. W jej piersiach, ramionach, udach budziło się coś, czego nie znała. Żaru ciała nie studził już lodowaty strach, który hamował wszystkie jej reakcje.

Nagle Carey cofnął się i powoli wypuścił ją z objęć. Sięgnął do wysokiego kołnierzyka jej sukienki i rozprostował go. W jego oczach dostrzegła błysk satysfakcji.

- Widzisz? - powiedział drwiąco. - Uczysz się. Musisz się wiele nauczyć. Jest pani dzieckiem, panno MacNeil. Mimo całej swojej błyskotliwej inteligencji, całujesz się jak dziewczynka, którą nauczono, że nie wolno okazywać uczuć ani nawet przyznawać się do nich. Jaka szkoda! Dobrzy ludzie z Kakexii przysłali mi dziecko, które ma strzec drugiego dziecka. Chociaż, jak na dzieci, jesteście wyjątkowo dorośli. Ale nic się nie martw. Zaopiekuję się wami. Dam wam niezłą szkołę życia.

Mówił to wszystko, nie ukrywając satysfakcji i przez cały czas bawiąc się jej kołnierzykiem.

- Nie bierz sobie do serca tego, co się stało - wymruczał. - W ogóle o tym zapomnij. Chciałem ci tylko coś pokazać. Nie warto o tym pamiętać, naprawdę.

Opuścił ręce, odwrócił się i podszedł do schodów.

- Powinnam dać ci w twarz! - zawołała za nim upokorzona i wściekła na siebie.

Nie zatrzymał się, lecz tylko rzucił jej poważne spojrzenie przez ramię.

- Z całą pewnością - odpowiedział z cierpkim uśmiechem, lecz po chwili błysnął zębami. - Ale tego nie zrobiłaś. I być może w tym cała moja nadzieja.

Zbiegł po schodach.

Dinah usłyszała jeszcze ciche pogwizdywanie, po czym pomaszerowała do swojego pokoju i z największym trudem powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami, wyładowała złość na czerwonych poduszeczkach w kształcie serca. Porozrzucała je po podłodze, a potem rzuciła się na łóżko z atłasową narzutą i zaczęła je okładać pięściami.

Ze ścian, z objęć rozochoconych satyrów, patrzyły na nią błędnym wzrokiem rozognione, bezwstydne nimfy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Mógłbyś chociaż raz zdjąć z głowy ten kapelusz - sarknęła, hamując złość.

- Nie. - Roscoe był wyraźnie zdziwiony jej tonem. - To mój kapelusz szczęścia.

- Rozumiem. - Po minionej, upiornej nocy nie miała siły na perswazję ani ochoty na dyskusję.

Oboje wstali wcześnie i jedli śniadanie na dziedzińcu. Roscoe wyspał się i przezwyciężywszy szok, chłonął wszystkimi porami ciała ekscentryczną atmosferę rezydencji. Odzyskał też apetyt. Nigdy w życiu nie jadł croissantów, toteż teraz wcinał, aż mu się uszy trzęsły. Do sześciu sadzonych jaj na bekonie nie wystarczyło sześć rogalików. Właśnie pałaszował siódmy!

Dinah natomiast nie miała apetytu. Panicznie bała się ponownego spotkania z Careyem i żałowała, że zdecydowała się szukać dla Roscoe innych propozycji angażu. Tej nocy uświadomiła sobie jednoznacznie, że chociaż odebrała staranne wykształcenie, nic nie przygotowało jej do tego rodzaju działań ani kontaktów z ludźmi pokroju Mitcha Careya.

Roscoe nie zdążył jeszcze zjeść całego śniadania, gdy jak na złość pojawił się Carey. Szedł ścieżką między azaliami. Był w białych obcisłych dżinsach, które leżały na nim idealnie, i w wełnianym swetrze w odcieniu morskiej zieleni, podkreślającej barwę jego oczu. Dinah sięgnęła po filiżankę, udając brak zainteresowania, lecz musiała ją szybko odstawić, gdyż widać było, że trzęsie się jej ręka. Zażenowana reakcją, na którą nie miała wpływu, schowała ręce pod stół, kryjąc je w fałdach spódnicy. Carey jednak niemal nie zwrócił na nią uwagi. Jego szeroki, przyjazny uśmiech skierowany był wyłącznie do Roscoe. Chłopiec zmieszał się, ale już po chwili wpatrywał się w niego jak w tęczę. Dopiero wtedy Mitch raczył zauważyć obecność Dinah. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, gotowa była jednak przysiąc, że w jego powitaniu czaił się diabelski chichot.

- Dzień dobry, panno MacNeil - przywitał ją radośnie. - Pani wygląd potwierdza prawdę, że nie tylko kwiaty, ale i kobiety rozkwitają najpiękniej o poranku. Składam ukłon prawdziwej damie.

- Dziękuję - powiedziała kwaśno. Gdyby mogła, rzuciłaby w niego filiżanką. Najwyraźniej sobie z niej dworował. Ze wszystkiego: z jej charakteru, ze stroju. To prawda, ubierała się tradycyjnie, co jednak wcale nie oznaczało, że miał prawo mówić do niej jak do jakiejś beznadziejnej gęsi.

- O ile wiem - zwrócił się do chłopca - panna MacNeil zabiera cię dzisiaj do miasta. Macie przeprowadzić pewne rozmowy. Chciałbym jednak, żebyś o czwartej przyszedł do studia.

- Oczywiście - zgodził się Roscoe, lecz wyglądał na odrobinę zaniepokojonego.

Chciała mu wyjaśnić, że przed podjęciem zobowiązań wobec „Diamentowej podkowy” warto podpytać parę osób, ale Mitch był szybszy.

- Panna MacNeil - powiedział bardzo spokojnie - jest tu po to, żeby strzec twoich interesów. Chce się upewnić, czy jestem osobą godną zaufania i sądzi, że znajdzie dla ciebie lepszą propozycję. Ale nie przejmuj się. Moja oferta jest najkorzystniejsza. Sama się o tym przekona.

Roscoe spojrzał na niego, po czym przeniósł wzrok na Dinah.

- My... - zająknął się zdenerwowany. - Myślałem, że wszystko jest już załatwione.

Dinah ponownie usiłowała coś powiedzieć, lecz Carey znowu był szybszy.

- Wiesz, jakie są kobiety - powiedział, braterskim gestem kładąc dłoń na ramieniu chłopca. - Trzeba im dać pomyszkować, inaczej nigdy nie będą szczęśliwe. Dajmy jej więc tę satysfakcję. Niech ma, czego chce. Bądźmy tylko cierpliwi, a dojdzie do właściwych wniosków.

Roscoe jednak nie wydawał się przekonany. Nerwowo poruszył grdyką.

A to gadzina, pomyślała o Mitchu Dinah.

- Nic się nie martw - zapewnił chłopca. - Panna MacNeil jest inteligentna. Wkrótce wszystko zrozumie... Myślę, że możesz jej ufać, synu. Weźmie co prawda małe cięgi od życia, ale nic nie szkodzi. No, a teraz - uśmiechnął się szeroko - znikam. Mam trochę pracy.

Odprowadziła go wzrokiem, kompletnie zszokowana jego bezczelnością. Jak śmiał zapewniać Roscoe o jej oddaniu, mówić, że może jej ufać? To tak, jakby wilk perswadował jagnięciu, że pasterze ostatecznie na coś się przydają. Chłopiec przyglądał się jej bacznie spod ronda wciśniętego na oczy kapelusza.

- Nie lubi go pani - powiedział cicho. - Skąd to wiem? Ano wiem. Też myślałem, że będzie stary i wstrętny. Ale nie jest.

- Nie nabiera się do kogoś zaufania po kwadransie... Teraz, kiedy zostali sami, mogła już wyciągnąć spod stołu ręce. Sięgnęła po filiżankę i duszkiem dopiła kawę.

- Widzę, że podchodzi pani do tego bardzo uczuciowo. - Roscoe wzruszył ramionami.

- Uczuciowo! - powtórzyła niemal ze zgrozą. Najlepiej, żeby w ogóle nie miała uczuć. Byłaby wtedy w Connecticut i szła do ołtarza pod rękę z Dennisem.

- Jeśli ktoś nie potrafi zaufać swoim uczuciom, to czemu właściwie ma ufać? - zapytał wprost.

Nie potrafiła na to odpowiedzieć.

- Musimy się spotkać z paroma osobami - powiedziała po dłuższej chwili. - Dla twojego dobra.

- Znowu to pani robi - zauważył lakonicznie. Sięgnął po nadgryziony rogalik, który zostawiła na talerzyku, i wepchnął go sobie do ust.

Zrezygnowała z wykładu na temat manier.

- Co mianowicie?

- Kręci pani tym swoim pierścionkiem, jakby chciała wyrwać sobie palec.

Zmieszana opuściła wzrok. Rzeczywiście! Robiła to przez cały czas.

- Musimy się zobaczyć z pewnymi ludźmi - powtórzyła. - Zbieraj się, Roscoe.

Cały ten dzień okazał się długą lekcją pokory. Nazwisko MacNeil otworzyło przed nimi parę drzwi, w większości jednak pozostały zamknięte. Żadna wytwórnia, żaden producent, właściwie nikt związany z show-biznesem nie miał dla nich czasu. Na spotkanie, i to dopiero za kilka dni, zgodził się tylko jeden agent, Stephen Fleetwood. Jak na ironię, był to człowiek, którego Carey szczególnie jej polecał. Nie wiedziała, czy powinna mu ufać, lecz nie miała innego wyboru. Wszędzie spotykała się z grzeczną, ale stanowczą odmową. O wejście do królestwa muzyki żebrało w Naslwille tysiące ludzi i zarówno ona sama, jak i Roscoe, byli tu zaledwie cząstką tej anonimowej masy. Z godziny na godzinę Dinah uświadamiała sobie coraz dobitniej, że oferta Mitcha Careya jest nie tylko jedyną propozycją dla Roscoe, ale być może w ogóle najlepszą. Bowiem jedynymi osobami, z którymi udało im się zobaczyć jeszcze tego dnia, byli poleceni jej przez ojca prawnicy i obaj potwierdzili, że warunki kontraktu są nie tylko uczciwe, ale i wyjątkowo korzystne.

- A widzi pani - emocjonował się Roscoe, kiedy opuścili biuro Ortisona. - Mówiłem, że pan Carey jest w porządku. Trzeba tylko zaufać swoim odczuciom.

Zebrała w sobie całą cierpliwość, na jaką ją było stać.

- Słuchaj - powiedziała. - Twoje, jak ty to nazywasz, odczucia są takie, że należy mu ufać, a moje, że wręcz przeciwnie. Twoja teoria jest więc niedoskonała i dlatego musieliśmy go sprawdzić.

Roscoe przystanął na moment i poprawił kapelusz.

- Nie zgadzam się. Myślę, że myli pani dwie rzeczy. Intuicję w interesach z odczuciami kobiety i dlatego jest pani taka skołowana.

Poczuła się tak, jakby strzelił w nią piorun.

- Co ty mówisz? - podniosła głos. - Co to w ogóle ma znaczyć? Ile ty właściwie masz lat, żeby sugerować mi takie rzeczy?!

Chłopiec zaczerwienił się i zaczął przepraszać, lecz jego słowa wróciły później do niej jak echo. Miał rację. Była skołowana. Kompletnie i wszechstronnie. Chyba nie było drugiej takiej odmóżdżonej kobiety.

Aż do końca dnia wędrowali od jednych zamkniętych drzwi do drugich i od odmowy do odmowy.

Z obolałymi nogami i całkowicie wykończona Dinah siedziała w barze u Bootsiego, gapiąc się bezmyślnie na fotografie piosenkarzy i muzyków. Roscoe z entuzjazmem zajadał hamburgera i popijał dużą colę. Czuła, że powinna również coś zjeść, lecz nie miała apetytu. Wypiła tylko kawę, która jeszcze bardziej rozstroiła jej nerwy; na jedzenie nie mogła nawet patrzeć. Siedziała, smakując gorycz porażki. Jakąż naiwnością z jej strony była pewność, że wystarczy przejść się po Nashville, żeby przed Roscoe otworzyły się perspektywy o niebo lepsze niż kontrakt z „Diamentową podkową” Careya.

- Zjadłbym jeszcze jednego takiego hamburgera.

Wyrwana z rozmyślań, spojrzała na Roscoe nieprzytomnym wzrokiem i nagle uświadomiła sobie z całą mocą prawdę o swoim położeniu. Mrzonki na bok, pomyślała twardo. Oto siedziała w barze w centrum Nashville, a naprzeciwko niej obżerał się hamburgerami nieokrzesany chłopak, który ponoć był geniuszem i za którego wzięła odpowiedzialność. Za parę chwil będzie zmuszona przyznać rację Mitchowi Careyowi. Żeby się przekonać o tym, iż miał słuszność, nie potrzebowała tygodnia. Wystarczył dzień, a nawet mniej niż dzień.

Westchnęła i zerknęła na zegarek.

- Dochodzi czwarta - powiedziała. - Mamy się spotkać z panem Careyem. Zostaw sobie trochę miejsca na kolację.

Pragnęłaby teraz być w domu i mieć przy sobie Dennisa - miłego, łatwego w obcowaniu... Przez niego nigdy me trzęsły się jej ręce. Nie była „skołowana”. A teraz wszystko się jej mieszało - odczucia, intuicje, cele.

Odrapany, podłużny budynek z cegły, w którym mieściła się wytwórnia, nie robił wrażenia, dopóki nie weszło się do środka. Panował tu nieopisany zgiełk i wszędzie kręcili się robotnicy. Zamiast muzyki, słychać było kakofonię dźwięków - walenie, stukanie, wiercenie, rytmiczne obroty gruszki z cementem. Carey przeprowadzał remont. Remont na wielką skalę.

Przy biurku, zachowując stoicki spokój, siedziała jego sekretarka. Na głowie miała zakurzony czepek kąpielowy, który chronił jej włosy przed pyłem, gruzem i brudem. Była wysoką, energiczną kobietą po pięćdziesiątce, a nie żadnym tam eleganckim czupiradełkiem w szpilkach, o co Dinah skłonna była podejrzewać sekretarkę Careya.

- Buttress, miło mi - przedstawiła się, przekrzykując hałas. - Proszę wybaczyć chwilowy bałagan. - Nie wiadomo jakim cudem udawało się tej kobiecie zachować absolutny spokój i wojskową niemal dyscyplinę. Wstała z miejsca, zerwała z głowy czepek i otworzyła drzwi gabinetu swego szefa. - Bardzo proszę.

Dinah przeszła przez głowę absurdalna myśl, że odeskortowawszy ich gdzie trzeba, energiczna niewiasta zasalutuje na pożegnanie.

Cały budynek trząsł się w posadach, lecz szef „Diamentowej podkowy” nie wydawał się ani trochę zmęczony czy zirytowany. Jego gabinet był dźwiękoszczelny i stanowił oazę ciszy w piekle remontu. Ignorując Dinah, Carey zdjął nogi z biurka, wstał i serdecznie wyciągnął rękę do Roscoe.

- Miałeś już okazję poznać Bucky'ego Willistona - powiedział. - To mój chodzący dział promocji, przynajmniej na razie.

- Witaj, synu - mruknął Lucky Bucky, usiłując wstać z fotela. - Trzeba będzie nad tobą sporo popracować - dodał, potrząsając dłonią chłopca z przesadnym zapałem. - Stworzyć ci jakiś image.

- Stworzyć mi, co?

- Najlepiej zdaj się z tym na mnie, synu - doradził Lucky Bucky. - Mam już pomysł za milion dolarów.

Carey zdecydował się wreszcie zauważyć Dinah.

- Bucky, mój drogi... To jest panna MacNeil, anioł stróż Roscoe. Poznajcie się, proszę. Panno MacNeil, to jest Lucky Bucky Williston.

- Czarująca, palce lizać - mruknął Bucky z przyklejonym uśmiechem. Zamaszystym ruchem ściągnął z głowy pomarańczowego stetsona i ukłonił się teatralnie.

Dinah poczuła, że cała krew odpłynęła jej z twarzy. Bucky ledwie mieścił się w swoim płomiennie pomarańczowym kowbojskim stroju, obszytym z przodu czarnymi cekinami.

- Sprytna z pani jałóweczka - powiedział, prostując plecy i patrząc na nią tak, że aż się jej zrobiło gorąco z gniewu i zażenowania. - Mitch mówił, że przyjechało jakieś chucherko w żabocie i kołnierzyku pod szyję. Klasyczna nauczycielka. Zgadza się. Tyle że cholernie sprytna.

Zarechotał obleśnie, wyobrażając sobie zapewne, że jego uśmiech jest oszałamiająco uwodzicielski, po czym przymknął oczy. Dinah mogłaby przysiąc, że słyszała klapnięcie jego tłustych powiek. Obmierzła dynia, pomyślała, a jej twarz aż się ściągnęła z obrzydzenia.

- Dziękuję - odparła lodowato, ale do Bucky'ego najwyraźniej nie docierały subtelności takie jak ton. Mitch natomiast, który rozumiał je doskonale, nie próbował nawet kryć rozbawienia.

- Jak minął dzień, panno MacNeil? - zapytał drwiąco. - Chyba nie przychodzi pani do mnie z pięcioletnim kontraktem z RCA czy Radiem „Columbia”? Mam też nadzieję, że nie wpadnie tu zaraz policja i nie zgarnie mnie z powodu jakichś straszliwych matactw, które jakoby zamierzałem popełnić.

To był morderczy dzień. Straciła wszelkie złudzenia. Nie mogła jednak przyznać się do tego Careyowi. Już samo jego spojrzenie, przenikliwe i drwiące, wywoływało w niej popłoch.

- To był naprawdę wspaniały dzień - powiedziała obojętnie.

- Siadajcie. - Błysnął w uśmiechu zębami. Wiedział, że skłamała.

Roscoe natychmiast zagłębił się w mocno podniszczonym fotelu i poprawił kapelusz, który jak zwykle zsunął mu się na oczy. Dinah zaś, napięta do granic możliwości, usiadła, prostując plecy. Carey wziął z biurka ołówek, podrzucił go do góry i złapał w locie.

- Musimy przedyskutować parę zasadniczych spraw - powiedział. - Od podjętych tu ustaleń, oczywiście jeśli zdecydujemy, że podejmujemy współpracę, zależy los kariery Roscoe.

Chłopiec znieruchomiał. Widać było, że jest bardzo podekscytowany. Lucky Bucky rozsiadł się ciężko i stary fotel zachwiał się i zaskrzypiał niebezpiecznie, jakby się miał zaraz rozpaść. Mitch znowu podrzucił ołówek.

- Chwileczkę - powstrzymała go Dinah, wyprowadzona z równowagi. - Zanim zacznie pan mówić o konkretnych decyzjach, które wpłyną na kształt kariery Roscoe... albo i na całe jego życie, może powinien znaleźć się tu ktoś doświadczony, kto umiejętnie dopilnowałby jego praw...

- Wynajęła już pani kogoś takiego? - zgasił ją ironicznie Carey.

- Nie. Oczywiście, że nie. Nie zdążyłam.

- Cóż... - rozłożył ręce. - W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak uznać panią za jedyną osobę reprezentującą interesy Roscoe... No, to cieszę się - skonstatował spokojnie, uznając jej przedłużające się milczenie za zgodę.

- Jestem bardzo rad, że w końcu okazała się pani rozsądna. No, a teraz... - bez uśmiechu spojrzał na rozpartego grubasa - kolej na ciebie. Bucky, proszę, słuchamy.

- Jak wszystkim wiadomo - zaczął, mrużąc oczy w samouwielbieniu - pomysły to moja specjalność. Lęgną mi się w głowie jak za przeproszeniem pchły na psie. A więc posłuchajcie. Mówi się ostatnio coraz częściej, że Nashville stało się zbyt ugłaskane, że powinno wrócić do swoich korzeni.

Popatrzcie no tylko na Roscoe. Przykleił się do fotela jak jakiś krowi placek. Więc myślę sobie tak: Zróbmy z niego chłopka w dawnym stylu. Ubierzmy go w połatane gacie, niech mu z butów wyłazi słoma. I jeszcze efekt specjalny - na scenie będzie mu towarzyszyło żywe prosię. Powiemy, że je sobie wytresował i nigdy się nie rozstają. No jak, dobre?

Roscoe wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć, natomiast z twarzy Mitcha Careya nie dało się odczytać nic prócz znudzenia. W powietrzu śmignął znowu ołówek. Dinah siedziała jak na rozżarzonych węglach, aż nagle wyrzuciła z siebie jedno jedyne słowo:

- Nie!

- O co chodzi? - Wyglądało na to, że Bucky nie pojmuje jej reakcji. - Dlaczego nie?

- Bo nie - powtórzyła cicho. - Bo to jest kompletne bezguście. W życiu nie słyszałam czegoś tak niedorzecznego! I jeszcze ta świnia! Nie! Absolutnie się nie zgadzam.

- Okay, prosiaka możemy sobie odpuścić. Ale idea, żeby go zrobić na wiejskiego prostaczka, jest genialna.

Dinah wyprostowała się w zjedzonym przez mole fotelu niczym królowa na tronie.

- Panie Williston - wycedziła przez zęby. - Wyrażam kategoryczny sprzeciw. Nie zrobicie z niego pośmiewiska. Roscoe jest piosenkarzem, a nie klaunem. Pan daruje, ale...

- Okay, okay... - Bucky podniósł tłuste łapska w niby to obronnym geście. - Nic się nie stało. Pani popatrzy: przecież to urodzony wieśniak... szczerbaty, zezowaty, skóra i kości.

Roscoe wcisnął się w fotel, jakby chciał zniknąć. Mitch patrzył na Dinah z prawdziwym zainteresowaniem. Żenowało ją to i tym bardziej starała się nie poddawać ogarniającemu ją zmęczeniu.

- W najbliższym czasie - powiedziała lodowatym tonem - wybierzemy się do dentysty i okulisty. Nikt nie będzie się natrząsał z Roscoe. Pozwolicie mu się normalnie ubrać albo nie wystąpi wcale.

- Pani niczego nie rozumie... - zaczął Bucky, ale Carey przerwał mu w pół słowa.

- Pannie MacNeil - rzekł, nie odrywając oczu od Dinah - nie odpowiada twój pomysł. A, jak widzisz, jest to uparta osóbka. Wymyśl może coś innego. A poza tym nasz przyjaciel Roscoe wygląda tak jak my, kiedy mieliśmy szesnaście lat. Kiedyś też byłeś chudy, zapomniałeś? Nabierze ciała, zmężnieje i będzie całkiem przystojnym mężczyzną.

Williston patrzył na swego szefa jak na dzikie zwierzę, które trzeba właściwie podejść.

- Okay, okay - powtórzył. - Wstawić mu tylko zęby, poprawić wzrok, dodać z dziesięć kilogramów i... tak, masz rację. Całkiem przystojny chłopak. Kto powiedział, że wsiok nie może być przystojny? Trzeba go podtuczyć, wsadzić w jakieś stylowe ciuchy, zapłacić paru panienkom, żeby zemdlały na jego widok. No i niech koniecznie zmieni nazwisko. Może być Ross Hocken albo, lepiej, Ray Heartbreaker* [Heartbreaker - łamiący serca]. Jak już nie chce być prostaczkiem, to niech przynajmniej pozbędzie się prostackiego nazwiska.

Mitch milczał. Popatrzył na Dinah i niemal niedostrzegalnie się skrzywił. Odgadła jego intencje - kolejny ruch należał do niej. Roscoe był biały jak kreda, w twarzy drgał mu mięsień. Wiedziała, że jest do głębi urażony.

- Roscoe - odezwała się cicho. - Ja wiem, co o tym myśleć. A jakie jest twoje zdanie? No, mów.

Twarz chłopca ściągnęła się jeszcze widoczniej.

- Nazywam się Roscoe Hockenberry, tak jak mój tato - powiedział, patrząc na Bucky'ego. - Jestem dumny ze swego nazwiska. Niczego nie będę zmieniał.

Carey uśmiechnął się otwarcie, jakby rzucał jej kolejne wyzwanie. Gdyby nie wstyd i duma, przytrzymałaby ręką walące serce.

- Bardzo słusznie - poparła Roscoe. - Nie zrobicie z niego komedianta ani idola rozhisteryzowanych dziewczyn. On jest piosenkarzem. Nie potrzebuje idiotycznego image'u ani mdlejących panienek. Przykro mi, że muszę to powiedzieć, panie Williston, ale sądzę, że obejdzie się również bez pana. Chyba że zacznie go pan traktować z szacunkiem.

Przerwała zaskoczona własną śmiałością. Od nadmiaru emocji kręciło się jej w głowie. Czuła się tak, jakby była na rauszu. Lucky Bucky tymczasem śmiertelnie się obraził.

- Ta damulka - powiedział wyniośle - nie ma pojęcia o show-biznesie. Jestem tu ekspertem. Pani ma do czynienia z wytwórnią, a to znaczy, że musi się pani liczyć również ze mną.

- A pan - odparła z ironią, czując, że Mitch Carey jej nie pomoże - ma do czynienia z Roscoe Hockenberrym, a to oznacza, że również ze mną. Roscoe przyjechał do Nashville, żeby śpiewać, a nie występować w cyrku. Traktuje swoje zajęcie poważnie. Dobrze by było, żeby i pan tak traktował swoją pracę. Jestem oburzona pańską postawą!

Lucky Bucky spurpurowiał ze złości.

- Coś takiego! Nikt nigdy nie zarzucił mi bezmyślności. To bezczelność! I kto to wszystko mówi? Jakaś nauczycielka, jakaś kompletna ignorantka! Jankeska jedna!

No to koniec, pomyślała Dinah, dławiąc się z gniewu i strachu. Wszystko przepadnie. Roscoe patrzył tępo przed siebie, jakby widział ruinę wymarzonej kariery, która nie zdążyła się nawet zacząć.

Carey poruszył się i skrzywił.

- Spokojnie, Bucky - powiedział. - Ze zdaniem tej Jankeski, chciał nie chciał, będziemy się musieli liczyć. Poszukaj jakiegoś innego rozwiązania.

Uff, nie wszystko stracone. Dinah poczuła, że spada jej kamień z serca, a zarazem miała wrażenie, że zaraz straci przytomność. Od rana prawie nic nie jadła, a przyszło jej walczyć z ludźmi, przeciwko którym miała tylko jedną broń - własną odwagę. Łupało ją w skroniach, czuła ssanie w żołądku i drżenie mięśni. Carey obserwował jej prawie przezroczystą z wyczerpania twarz.

- No, dosyć już tych dyskusji na dzisiaj - powiedział.

- Wiemy, na czym stoimy, a resztę omówimy jutro. Musisz, Bucky, przemyśleć jeszcze raz sprawę image'u Roscoe. Twój zawód, mój drogi, wymaga elastyczności.

- Rozumiem, szefie - mruknął niechętnie grubas i wstał.

- Ja potrafię być elastyczny. Pytanie tylko, czy ta kobieta będzie w ogóle w stanie rozpoznać dobry pomysł.

- Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko mieć nadzieję.

- Mitch uśmiechnął się kwaśno i pożegnał swojego stylistę, który jak góra lodowa przesunął się w stronę drzwi i opuścił gabinet. - Hej, chłopcze... - Carey zwrócił się do przerażonego Roscoe. - Głowa do góry. Nic się nie stało i wszystko będzie okay. Wieczorem przyjdzie do nas pani Buttress. Chcę, żeby przepisała twoje piosenki, te, które uznasz za najlepsze. Popracujecie trochę razem po kolacji.

- Dobrze. - Roscoe rozluźnił się widocznie, bo uśmiechnął się w swój charakterystyczny bezradny sposób.

Dinah podniosła się niepewnie. Chłopiec wstał również, patrząc na nią tak, jakby chciał powiedzieć, że jest z niej bardzo dumny. Muszę koniecznie zadbać o jego zęby, myślała jak w gorączce. Umówić go na wizytę u okulisty, pójść do fryzjera... Trzeba mu kupić nowe dżinsy i, aha, jeszcze dziś zatelefonować do Vesty. Należałoby też pomówić z Willardem... wpaść do biblioteki i wypożyczyć to i owo o muzyce country i show-biznesie...

Gdyby w tym stanie ducha dane było Dinah wyjść na dwór, ochłonęłaby jakoś i wróciła do równowagi. Los zrządził jednak inaczej. Naciskała już klamkę, gdy zza regału wyskoczyło coś ciemnego i wbiegło na dywan. Była to duża brunatna mysz. Zatrzymała się na moment, po czym ruszyła w stronę drzwi. Dinah zamarła, zrobiło się jej ciemno przed oczyma i nagle coś się musiało stać, bo już po chwili usłyszała dochodzący jakby z oddali głos Careya:

- Panno MacNeil, panno MacNeil! Czy pani źle się czuje?

- Nie, nie, skądże. - Nie wiadomo dlaczego siedziała z głową odchyloną na oparcie fotela, choć przecież już wychodziła z gabinetu, a Mitch pochylał się nad nią.

Roscoe zdjął kapelusz i płoszył nim stworzenie, które pomknęło jak strzała i zniknęło pod szafką.

- Już po wszystkim, proszę pani - powiedział, nasadzając kapelusz na głowę. - Uciekła.

Opaloną twarz Mitcha rozjaśnił uśmiech. Nie była w stanie znieść jego drwiny i raptownie zerwała się z fotela. Nogi jednak odmówiły jej posłuszeństwa i nagle uświadomiła sobie, że znajduje się w ramionach Mitcha. Oszołomiona i straszliwie zażenowana spojrzała mu w oczy, ale znalazła w nich nie kpinę, której tak się bała, lecz wezwanie, żeby się opanowała. Nieświadomie położyła mu rękę na piersi, a wtedy nakrył jej drobną dłoń i przycisnął mocniej do siebie.

- Masz palce zimne jak lód - powiedział miękko i delikatnie pogładził jej policzek. - I jesteś blada jak opłatek. Co się z tobą dzieje? Tylko mi nie mów, że po prostu boisz się myszy...

Dinah spróbowała stanąć o własnych siłach, lecz ramiona Mitcha okazały się nieubłaganą pułapką.

- Ja... - wyjąkała niepewnie. - To wszystko chyba dlatego, że mało dziś jadłam, a ten dzień... Tyle nowych spraw, nerwów... - Czuła się zbyt wyczerpana, żeby nawet próbować kłamać. - Tak - przyznała upokorzona. - Panicznie boję się myszy.

- O do licha! - W zielonych oczach błysnęło zdumienie. - Roscoe! - nakazał, nie odrywając oczu od Dinah. - Biegnij do knajpy, jest po drugiej stronie ulicy, i przynieś jakiś sok pomarańczowy. Jeśli nie masz forsy, poproś panią Buttress.

- Tak jest, szefie.

Dinah usłyszała szybkie kroki Roscoe, a kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, Mitch porwał ją na ręce. Poczuła się nagle jak lalka.

- Dobry Boże - mruknął. - Piórko, po prostu piórko. Ile ty właściwie ważysz? Pięćdziesiąt kilogramów?

- Czterdzieści osiem. - Bezwiednym ruchem splotła mu ręce na szyi i ogarnęło ją wrażenie, że karmi się jego siłą i ciepłem, choć cały świat wirował niebezpiecznie. Mitch dokądś ją niósł. Otworzył drzwi nogą, przeszedł kilkanaście metrów, skręcił i nagle opuścił ją na coś, co było miękkie i bardzo wygodne. - Gdzie my jesteśmy? - zapytała zażenowana.

- W studiu dla uprzywilejowanych - powiedział bez uśmiechu.

Od drzwi dał się słyszeć energiczny głos pani Buttress:

- Szefie, szefie! Pan Hockenberry twierdzi, że panna MacNeil zemdlała. Czy powinnam wezwać lekarza?

Służbisty ton sekretarki podziałał na Dinah dyscyplinujące Natychmiast, jakby pozwoliła sobie na coś zdrożnego, zdjęła ręce z szyi Mitcha i wcisnęła się w miękką kanapę.

- Przeżyje i bez niego - odpowiedział ironicznie. - Proszę tylko zamknąć drzwi. Strasznie tam głośno.

Pani Buttress bezzwłocznie wykonała polecenie.

- Nareszcie sami - wymruczał i uśmiechnął się kpiąco. - Tętno - poszukał jej pulsu na szyi - poprawiło się. Jeszcze trochę, a będziesz zupełnie zdrowiuteńka.

Dinah odwróciła głowę.

- Zostaw mnie - sprzeciwiła się z gniewem. - Czuję się już dobrze. Naprawdę.

Usiłowała się podnieść, lecz za swój upór zapłaciła kolejnym zawrotem głowy.

- Och! - Ciężko usiadła na łóżku. Carey zaklął i podtrzymał ją mocno.

- Opuść głowę, nisko.

- Nie - jęknęła, lecz bezceremonialnie nacisnął jej kark.

- Przestań się, do cholery, wygłupiać! - krzyknął. - Jeśli nie chcesz mi tu znowu zemdleć, rób, co mówię. Opuść głowę między kolana!

- Za nic! Co ty sobie wyobrażasz?! Co?! Kupiłeś sobie pajaca? Jak chcesz mieć przedstawienie, to idź do teatru.

Mitch odsunął się.

- Kobiety! - Powiedział to z taką wzgardą, że kryjąc twarz w fałdach sukienki, Dinah cieszyła się, że nie musi na niego patrzeć. - Czemu nie przysłali mi tu zamiast ciebie jakiegoś faceta, z którym mógłbym rozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Rozłożyłaś na obie łopatki Willistona, który jest trzy razy większy od ciebie, a histeryzujesz na widok myszy. I co ja mam z tobą zrobić?

W biurze przylegającym do studia szczęknęły drzwi i zaraz potem usłyszeli niepewny głos Roscoe.

- Jest tu kto?

- Jesteśmy, jesteśmy! - odkrzyknął niecierpliwie Mitch, obejmując Dinah ramieniem i pomagając jej siedzieć prosto.

- Co z nią? - Roscoe był bardzo zdenerwowany. - Czy już lepiej?

- Nie tylko lepiej, ale w ogóle nie ma o czym mówić.

- Machnęła ręką, lecz zabrzmiało to mało przekonywająco. Mitch nie dał się jej odsunąć.

- Niestety, jest o czym mówić - wycedził i zwrócił się do Roscoe: - Posłuchaj, chłopie, masz jej od jutra pilnować. Zwłaszcza tego, żeby jadła. Drobiazg taki... Nie powinna chodzić na głodniaka.

- Nie jadła dziś za dużo - przyznał bezradnie chłopiec.

- To fakt. Myszy też specjalnie nie kocha. Tylko że... No, nie wiem dokładnie, ale wydaje mi się, że dręczy ją jeszcze coś innego...

Zapadła cisza. Dinah dzwoniło w uszach. Co ten chłopak znowu sobie ubzdurał? Był na swój sposób inteligentny, lecz miewał niekiedy dość dziwaczne pomysły.

- To znaczy, co? - Mitch przytrzymał ją mocniej. - Ma kłopoty ze zdrowiem? Wyrażaj się jaśniej, bo nie rozumiem.

- Myślę, że uwiera ją pierścionek.

Znowu zrobiło się cicho. Dinah spiekła raka. Miała ochotę zamordować to młode cielę, które patrzyło na nią mokrymi, niewinnymi oczami. Śmiech Mitcha przerwało napięte milczenie.

- Roscoe, mój miły! - zawołał z zachwytem. - Z ciebie jest poeta i filozof w jednej osobie. Masz słuszność: Pannę MacNeil uwiera pierścionek! Ot co! No, Dinah, pij swój sok.

Nie miała ochoty na nic, ale przypilnował, żeby wypiła całą szklankę.

- Roscoe - zwrócił się z ożywieniem do chłopca - idź i powiedz pani Buttress, żeby zamówiła ekipę do deratyzacji. Jedna mała myszka zupełnie pomieszała nam szyki i więcej się to nie może powtórzyć. Niech jeszcze dziś zrobią tu porządek.

Nie wypuszczając Dinah z objęć, wyjął pustą szklaneczkę z jej ręki i postawił na stoliku przy łóżku.

- Czuję się już dobrze. Puść mnie, proszę - powiedziała zażenowana, ale udał, że tego nie słyszy.

- Pewien stary, mądry człowiek radził mi kiedyś, żebym poszukał sobie staroświeckiej dziewczyny. Powiedział mi mniej więcej tak: „Jeśli znajdziesz gdzieś taką, która mdleje na widok myszy, to się z nią, synu, ożeń”. No i znalazłem kogoś takiego... ciebie, ale ty - podniósł jej dłoń z pierścionkiem - jesteś już zajęta. No i co my mamy z tym zrobić?

Dinah wyrwała rękę, oswobodziła się gwałtownym ruchem i wstała z kanapy.

- Nic - powiedziała, nie patrząc na Mitcha i czując, że dziko bijące serce rozsadza jej klatkę piersiową. - Tu nie ma nic do zrobienia.

- A to się jeszcze okaże - powiedział i zabójczo się uśmiechnął.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Dinah poprosiła o kolację do pokoju i siedziała teraz na łóżku, wygładzając bezwiednie czerwoną narzutę. Przez otwarte okno dobiegał z dziedzińca dźwięczny głos Roscoe. Śpiewał chwytającą za serce piosenkę o miłości. W pewnym momencie podniosła się i, jakby chcąc odciąć dostęp nastrojom, które nie dawały jej normalnie żyć, starannie zamknęła okno. Próbowała nie myśleć o człowieku, na którego spadała cała odpowiedzialność za to, że w ogóle znalazła się w Nashville. W najwyższym stopniu rozdrażniona dziwiła się sobie, dlaczego prościutka piosenka Roscoe aż tak ją porusza. Co taki chłopiec mógł w ogóle wiedzieć o kochaniu? Nic. To wszystko było wtórne, zasłyszane. Jakieś tam echa przebojów i wątków z bajeczek o miłości. Była zawsze zbyt inteligentna, zbyt dojrzała, żeby wierzyć, że coś takiego może zdarzyć się naprawdę.

Pokręciła się nerwowo po pokoju i przysiadła znowu na łożu w kształcie serca, nie wiedząc, co robić. Miała dosyć bezczynności i myślenia o bzdurach. Bardzo chętnie zajęłaby się czymś konkretnym. Po raz pierwszy w życiu nie potrafiła zapełnić samotności czytaniem, choć na nocnym stoliku leżała arcyciekawa biografia Marii Stuart. Dawniej natychmiast sięgnęłaby po książkę - dziś nawet jej nie otworzyła. Spojrzała na telefon, ale odwróciła wzrok. Dzwoniła już, gdzie miała zadzwonić: do matki Roscoe i do Willarda. Pokój wydał się jej nagle ogromną złotą klatką. Jakże chętnie zeszłaby teraz na dół pooddychać świeżym powietrzem wieczoru, ale tam był Mitch. Byłaby blisko niego...

Och, przestań, zganiła się w myśli. Nie daj się ponosić wyobraźni tylko dlatego, że jakiś człowiek, jakiś mężczyzna, obudził w tobie coś, czego istnienia nawet nie podejrzewałaś. To tylko drzemiący w każdym z nas instynkt, wstydliwa i w gruncie rzeczy mało ważna cząstka każdego z nas. Uświadomiłaś to sobie, w porządku, a teraz po prostu zignoruj. A poza tym, pamiętaj, masz do czynienia z kimś, kto jest twoim przeciwnikiem i bez przerwy - chyba dla jakiejś perwersyjnej przyjemności - kontruje cię i sprawdza.

Nagle zatęskniła za Dennisem. Jak mogła choćby na moment zwątpić w to, że są sobie przeznaczeni? Przecież razem dorastali, mieli podobne zainteresowania i osobowość. Kochali książki, spokój, nie znosili ostentacji. Byli dumni z tego, że wybrali taki właśnie styl i sposób życia.

Chociaż rozmawiała z nim krótko poprzedniego dnia, zapragnęła usłyszeć znowu jego wesoły, krzepiący głos. Podniosła słuchawkę kiczowatego telefonu i wybrała numer. Wczorajsza rozmowa jakoś im się nie kleiła - trwała zaledwie parę minut, mówili ze sobą jak obcy. Być może zadecydowało o tym zmęczenie po podróży, ale dziś odezwała się w Dinah prawdziwa tęsknota.

Niestety, zamiast samego Dennisa, usłyszała jedynie jego wesoły głos nagrany na automatyczną sekretarkę: „Halo. Mówi Dennis Lingle. Dziś wieczór dajemy dodatkowy koncert, więc będę jak aniołeczek grający na harfie! Po zakończeniu sygnału proszę podać nazwisko i numer telefonu. Postaram się oddzwonić jutro”.

Dinah zacisnęła dłoń na ozdobnej słuchawce. Usłyszała sygnał.

- Dennis - powiedziała rozpaczliwie. - To ja, Di. To wszystko tutaj jest bardziej skomplikowane, niż mogłam sobie wyobrazić. Potrzebuję z kimś porozmawiać. Czy możesz do mnie zadzwonić? Ja... Tęsknię za tobą.

Odłożyła słuchawkę z uczuciem takiego samego rozedrgania, jakie ogarnęło ją tuż przed omdleniem. Wiedziała, że dzisiaj Dennis już nie zadzwoni. Nigdy nie telefonował po dziesiątej. O tej porze nie przesłuchiwał nawet automatycznej sekretarki w obawie przed wiadomościami, które ewentualnie mogłyby zakłócić jego spokój przed snem. Tolerancyjny w większości spraw, w tej jednej kwestii był zasadniczy aż do przesady.

Siedząc na łóżku, Dinah przyłapała się w pewnym momencie na tym, że kręci pierścionkiem na palcu, i aż się wzdrygnęła. Spontanicznie sięgnęła znowu po aparat i zrobiła coś, co od czasu wyjazdu do college'u zdarzało się jej bardzo rzadko - zatelefonowała do domu, tak po prostu, żeby porozmawiać.

Dzieci w rodzinie MacNeilów wychowywano na ludzi zdyscyplinowanych. Dinah, najmłodsza z całego klanu, uważała się zresztą za najbardziej zdyscyplinowaną osobę w rodzinie. W dzieciństwie dużo chorowała i była wątła, co sprawiało, że podporządkowanie się surowym rygorom kosztowało ją ogromnie dużo wysiłku. Powinna być opanowana i trzymająca nerwy na wodzy, lecz w tej chwili czuła się bardzo młodo i niepewnie. Zapragnęła porozmawiać z matką, chciała usłyszeć z jej ust zapewnienie, że Dennis jest wspaniały i - ależ oczywiście - stanowią idealną parę. Telefon jednak odebrała Svetla, kucharka. Oznajmiła, że rodziców nie ma - pan sędzia wyjechał do Bostonu, a pani MacNeil spędza weekend w Bar Harbour, dokąd wybrała się z matką Dennisa. Czy panienka życzy sobie przekazać jakąś wiadomość0

- Nie. - Zmuszając się do uprzejmości, Dinah czym prędzej zakończyła rozmowę i tępo popatrzyła na słuchawkę. Przez moment miała wrażenie, że sztuczne rubiny, którymi słuchawka była inkrustowana, mrugają do niej ironicznie. Z melancholii wyrwało ją delikatne pukanie. Podskoczyła jak oparzona i nie wkładając nawet pantofli, podbiegła do drzwi.

W progu stał Mitch. Był jak zwykle na luzie, choć od razu zauważyła, że się przebrał. Z lekko potarganymi przez wiatr włosami, w oliwkowej koszuli i w ciemnych spodniach wyglądał pięknie.

- Masz jakiś nowy żabocik - stwierdził z charakterystycznym uśmieszkiem. - To znaczy, że czujesz się jako tako. Tylko jakieś obuwie by ci się przydało. Nie uważasz?

Bezwiednie dotknęła przodu sukienki i schowała palec bosych stóp w puszystym dywanie.

- Myślałam, że to Roscoe.

Kiwnął głową i nie czekając na zaproszenie, wszedł do pokoju.

- Roscoe jest za młody, żeby kręcić się o tej porze wokół sypialni swojej nauczycielki. Siedzi w studiu z panią Buttress. Opracowują nowe piosenki, świetnie im idzie. Pani Buttress jest zresztą w siódmym niebie, bo Roscoe przypomina jej średniego syna... Słyszałaś, jak śpiewał?

- Tak... - Mitch tymczasem podszedł do wielkiego łoża, popatrzył na nie, wzruszył ramionami i usiadł, a potem oparł się na łokciach. - Czego chcesz? - zapytała nerwowo, z trudem znosząc jego spojrzenie. - Wszedłeś jak do siebie. Nie przypominam sobie, żebym cię zapraszała.

- Bo nie zapraszałaś. - Nadal nie spuszczał jej z oczu. - Chciałem jedynie sprawdzić, jak się masz. Nie zgasiłaś światła. Pomyślałem, że może szukasz pułapki na myszy albo że... że czujesz się samotna.

Kiedy indziej parsknęłaby pewnie śmiechem, ale dziś... Utrafił w samo sedno. Była samotna, straszliwie samotna.

- Proszę cię, zapomnijmy o tej myszy - powiedziała markotnie. - Przestań się już nade mną pastwić. Czytałam sobie, było mi jak w niebie.

- A to ciekawe. - Wziął do ręki gruby tom, przejrzał go i odłożył z powrotem. - Wygląda, jakby nikt tego nie otwierał. Musisz być genialna, skoro potrafisz czytać, nie otwierając książki, ale nieważne. Pomyślałem sobie, że jeśli ci się na przykład nudzi, to może byś się gdzieś ruszyła...

- Jeszcze czego... - Spróbowała się roześmiać. - Naslwille przy świetle księżyca? Wielkie dzięki. Naoglądałam się już dzisiaj wystarczająco.

Mitch jednak, jakby niespecjalnie zważając na to, co mówiła, usiadł prosto, a następnie schylił się i wyciągnął spod łóżka jej pantofelki. Przytrzymał je za paseczki i zakołysał na palcu. Była w tym geście taka intymność, że Dinah poczuła, jak robi się jej gorąco.

- Wątpię, żebyś zobaczyła wiele - wymruczał. - A poza tym jestem pewien, że chciałabyś opuścić na jakiś czas ten miły pokoik. No, chodź tutaj i włóż bury. Chcę ci pokazać, gdzie będziesz kiedyś mieszkać.

Dinah podeszła do drzwi i otworzyła je na całą szerokość.

- Gdzie co? - zapytała. - Co ty powiedziałeś? Mitch prowokacyjnie zakołysał pantofelkami.

- Powiedziałem, żebyś tu przyszła, Kopciuszku. Muszę się przekonać, czy te zabaweczki naprawdę na ciebie pasują. - Widząc, że Dinah stoi bez ruchu, uśmiechnął się jeszcze szerzej. - No chodź, bo inaczej sam po ciebie pójdę.

Podniósł się, odstawił pantofle na stolik i nie wiadomo kiedy znalazła się w jego ramionach. Takim samym płynnym i łagodnym ruchem wziął ją na ręce i przeniósł na łóżko, po czym usiadł obok, kładąc sobie na kolanach jej bose stopy.

- Co ty...

Nie pozwolił jej dokończyć.

- Prosiłem cię dwa razy, żebyś włożyła buty. Nie mam zwyczaju prosić nikogo o nic trzykrotnie. Taki już jestem. Przejmuję inicjatywę sam.

Przytrzymując lewą kostkę, sięgnął po pantofel i wsunął jej go na stopę. Dinah miała niesamowitą wprost świadomość zmysłowości tego prostego gestu. Była porażona ciepłem mocnego ciała mężczyzny, który, pochylony nad nią, metodycznie i jakby drocząc się z nią, zapinał misterne paseczki. Kiedy zrobił już wszystko, co było do zrobienia, przytrzymał prawą kostkę i w ten sam sposób wsunął drugi sandałek i zaczął zapinać paski.

- Przestań - syknęła zażenowana. - Umiem włożyć sobie buty. Nie widzisz, że drzwi są otwarte. Co będzie, jeśli Roscoe zobaczy?

- Co mianowicie miałby zobaczyć?

Dopiął ostatni paseczek i podnosząc się, bez wysiłku dźwignął ją z łóżka i postawił na ziemi.

- Czy to?

Uśmiechnął się z wystudiowaną nonszalancją, odsunął się odrobinę, po czym, nim zdążyła jakkolwiek zareagować, podniósł do ust jej dłoń. Poczuła mocne wargi, które po chwili dotknęły pocałunkiem wszystkich palców prócz jednego - tego, na którym znajdował się zaręczynowy pierścionek.

- Czy można mnie oskarżyć o brak szacunku? - zadrwił.

- O nic cię nie oskarżam! - Wyrwała rękę i odsunęła się jak najdalej.

- Boże, co za mała, tchórzliwa istota - powiedział, gdy stanęła w otwartych drzwiach.

- Słuchaj, Mitch. - Dinah oddychała ciężko. - Mam tego dość! Nie lubię być niegrzeczna i nie jestem żadnym tchórzem, ale nie przywykłam do tego, żeby jakiś facet wdzierał mi się do pokoju, rzucał mnie na łóżko, ubierał i udawał, że... - Pokazała Mitchowi wyjście.

- Mhm - chrząknął, nie ruszając się z miejsca. - Powinienem pewnie rzucić cię na łóżko i rozebrać. Tak byłoby ciekawiej, prawda?

- Jasne - warknęła. - A teraz, proszę cię, wyjdź. Nie zamierzam tolerować tego, jak mnie traktujesz.

- Postępuję jak każdy normalny, zdrowy mężczyzna. Tyle że ty o tym nie wiesz, bo nie masz pojęcia, co to jest normalny, zdrowy facet.

- Raczej normalny, zdrowy kogut! - parsknęła. - Wynoś się. Idź piać gdzie indziej.

Uśmiechnął się nieprzyjemnie.

- Masz ostry języczek, moja ty arystokratko. Konto w banku to jak widać jeszcze nie kultura.

- Ty za to jesteś bardzo kulturalny!

- Daj spokój. - Wyciągnął rękę. - Po co mamy się kłócić? Chodź, pojedziemy zobaczyć nasz dom. - Objął ją ramieniem i poddała mu się bez najmniejszego oporu.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi...

- Cicho bądź. Sama zobaczysz. Jedźmy. Noc jest jeszcze młoda. Prawie taka młoda i nieświadoma niczego jak ty. Odłóż więc na bok gorzkie słowa i chodź. Przecież bardzo tego chcesz. Życie, Dinah, jest za krótkie, żeby udawać.

Zawahała się przez moment, ale zaraz wyszła za nim z pokoju. Było zresztą tak, jakby przez całe życie czekała właśnie na to, żeby tak iść obok tego mężczyzny, obejmującego ją delikatnie... Dokąd on mnie zabiera? - pytała samą siebie, lecz coś w niej odpowiadało: Nieważne dokąd. Absolutnie nieważne.

Noc była aksamitna, jasna od księżyca i gwiazd. Samochód Mitcha, czarny excalibur, mknął ulicami Naslwille. Dinah nie wiedziała, dokąd dokładnie jadą; Mitch nie chciał jej tego zdradzić. Powiedział jedynie, że czeka ich dość długa droga. Spojrzała na zegarek.

- Jest już po dziesiątej. Ile będziemy jechać?

- Na zakąskę - uśmiechnął się - chciałbym ci pokazać Partenon.

- Partenon? - Dinah przygładziła rozwiane włosy. - Co ty wygadujesz? Tak się składa, że Partenon jest w Grecji.

- Zgadza się. Jeden. Tyle że jesteśmy w Naslwille, mieście niespodzianek.

Jeśli próbował ją zaintrygować, to trzeba przyznać, że mu się udało. Nie miała pojęcia, co chciał powiedzieć, dając do zrozumienia, że Partenonow może być kilka. Wkrótce zresztą przestała się nad tym zastanawiać, oczarowana widokami spowitego w ciszę miasta. Skręcili w West End Avenue i kiedy dojechali do ogromnego parku, Mitch zwolnił.

- Popatrz - powiedział z satysfakcją. - Nie wierzyłaś mi, prawda?

Dinah głośno wciągnęła powietrze. Z księżycowej poświaty, spoza ciemnych kształtów drzew, wyłaniały się kolumny i fronton Partenonu. Było w tym coś wspaniałego, a zarazem upiornego.

- Jesteśmy w Centennial Park - wyjaśnił, spostrzegając, jak bardzo jest zaskoczona. - Widzisz replikę Partenonu. Drugiej takiej nie ma nigdzie na świecie.

- Niesłychane - mruknęła. - Tak to musiało wyglądać naprawdę... kiedyś, przed wiekami.

- Tak... I nigdy już tak wyglądać nie będzie. Ludzie, którzy znają Partenon wyłącznie z pocztówek, nie potrafią sobie wyobrazić, jaki jest ogromny... jaki był, nim zniszczyły go dwadzieścia cztery wieki historii i nim nie wywieziono wszystkiego do muzeów... Mam nadzieję, że aprobujesz to, co tu zostało zrobione. A może - dodał ironicznie - należysz do ludzi, którzy pogardzają replikami niezależnie od celu, dla których powstały?

- Nie, nie - przyznała - to jest piękne... ale jednego nie rozumiem. Dlaczego coś takiego postawiono w Nashville?

Mitch włączył silnik.

- Nashville nie zawsze było światowym centrum muzyki country - powiedział. - Tak naprawdę przemysł muzyczny rozwija się tu od nie tak dawna. Muszę cię powiadomić, mój ty ptaszku z Północy, że to miasto bywa również nazywane Atenami Południa i jest ośrodkiem kultury i nauki.

Uśmiechnęła się z niedowierzaniem.

- Ateny Południa?... Ładna nazwa, ale kłóci się z powszechnymi wyobrażeniami o Nashville.

- Powszechne wyobrażenia bywają zazwyczaj stereotypowe albo zgoła mylne - powiedział, wyprowadzając samochód z uroczystej ciszy parku i kierując się znowu na wschód. - Cały świat może sobie twierdzić, że jest to tylko miasto szalonej i często tandetnej muzyki, ale my wiemy swoje. Nashville to prawdziwa południowa piękność... dojrzała, wyrafinowana i bardzo mądra dama z przeszłością i urodą, dzięki którym jest wiecznie atrakcyjna.

- Mówisz jak zakochany...

- Może... Cokolwiek czuję i myślę, bezpieczniej jest kochać miasto niż kobietę. Ono nigdy nie udaje wierności.

Czyżby sądził, że jedynie udawała wierność wobec Dennisa? Czy uważał, że wiążą ją wyłącznie formalne zobowiązania?

- Dlaczego Nashville jest ci takie drogie? - zapytała, próbując zachować swobodny ton. - Nie masz południowego akcentu. Mówisz raczej jak ktoś z Kalifornii albo ze Środkowego Zachodu...

- Z Kalifornii - potwierdził. - Wychowałem się w Los Angeles. Chodziłem do szkoły w Chicago i w Londynie, a potem znowu przeniosłem się do Los Angeles. Jestem południowcem z wyboru. A co do Nashville, to kocham atmosferę tego miasta, jego paradoksy, muzykę oraz niezwykłą witalność.

- A przedtem, co robiłeś?

- I to, i owo. - Zignorował jej pytanie. - Ale tutaj od początku czuję się jak w domu.

Przednie światła excalibura przebijały ciemność. Carey skręcił w boczną ulicę, a następnie w obrośniętą mimozami aleję, którą zamykała potężna, kuta w żelazie brama prywatnej posiadłości. Zatrzymał samochód i wychylił się do bramofonu.

- W porządku, Troutman - powiedział. - To ja. Chcę pokazać komuś dom.

Brama rozsunęła się posłusznie. Wjechali. Mitch machnął strażnikowi na powitanie, a ten pozdrowił go gestem.

- Gdzie my jesteśmy? - Dinah była bardzo zaintrygowana.

- U siebie - odpowiedział z uśmiechem. - Zaraz wszystko zobaczysz.

Skręcił i po chwili oczom zdumionej Dinah ukazał się budynek stojący na niewielkim wzniesieniu pokrytym trawą. Tak pięknej bryły nigdy jeszcze nie widziała. Oktagon o wysmakowanych proporcjach zbudowany był z bladoróżowej cegły. Zdobiły go białe ganki i koronkowe gzymsy. Na tle nocnego nieba wyglądał jak domek z bajki.

- Czy to jest prawdziwe? - szepnęła zachwycona. - Oryginalne?

- I tak, i nie. Zależy, o co pytasz. Tak się kiedyś budowało na Południu. Masz więc w pewnym sensie do czynienia z repliką. Tego wieczoru to już druga - dodał kpiąco.

Dinah czuła się przyjemnie oszołomiona. Miała wrażenie, iż od paru kwadransów znajduje się w wielkim gabinecie luster, w których wciąż zmieniają się widoki. Naslwille stawało się miejscem, w którym iluzja i rzeczywistość mieszały się ze sobą tak dokładnie, że powoli traciła umiejętność ich rozróżniania.

- Budujesz się?

Wysiadł z samochodu i otworzył drzwi.

- I tak, i nie - roześmiał się tajemniczo. - Kupiłem tę willę w stanie surowym. Poprzedniemu właścicielowi nie starczyło pieniędzy. Mam nadzieję, że zdążę ją wykończyć, zanim wygaśnie umowa wynajmu na tamto szkaradzieństwo... Chciałabyś obejrzeć dom?

- Bardzo - odpowiedziała szczerze, zachwycona architektoniczną lekkością willi, która zdawała się żeglować przez noc jak jakiś napowietrzny cud.

- Wiesz, jak mówiono na taki dom? - Weszli na szerokie schody werandy. - Nie domyślisz się. „Biały słoń”. Śmieszna nazwa, co, ale jakoś przekornie pasuje. Oryginalna willa w tym stylu, która stała w Missisipi, nie została dokończona z powodu wojny secesyjnej. Musiałem zajrzeć do planów, żeby się zorientować, jak taki „słoń” miał ostatecznie wyglądać...

- Będzie wspaniały - przerwała z entuzjazmem. - W życiu nie widziałam czegoś tak fantastycznego!

Mitch otworzył kluczem wielkie frontowe drzwi. Namacał ręką kontakt w holu i znaleźli się nagle w powodzi światła. Posadzka ułożona była z przydymionego, jasnego marmuru. Z prawej strony na piętro prowadziły rzeźbione w orzechu schody.

- Raczy pani wstąpić na moje salony? - zapytał z przekorą, dotykając lekko jej ramienia. - Na górze, niestety, nie ma światła, muszą nam wystarczyć gwiazdy, no i może weźmiemy jeszcze to.

Sięgnął po mosiężny lichtarz i ogniem z zapalniczki zapalił trzy wysokie świece. Otoczył ich krąg ciepłego, złotego światła, w którym przeszli przez nie wykończony salon i znaleźli się w pokoju z wysokimi, łukowymi oknami. Światło świec odbiło się w kryształowym kandelabrze, zapalając w nim delikatne, kolorowe błyski.

- Kandelabr jest podłączony. Chcesz, żebym włączył światło?

- Nie, tak jest dobrze.

Skinął głową i przygarniając ją do siebie, podprowadził do rzędu okien w północnej części pokoju.

- Wychodzą na jezioro, ale lepszy widok jest z werandy. Pójdziemy popatrzeć? - Postawił świecznik na podłodze i otworzył drzwi.

W ciemnej toni jeziora odbijały się gwiazdy. Bzyczały roje owadów. Przez moment stali nieruchomo.

- O czym myślisz? - zapytał, opasując ją ramionami i opierając brodę na jej włosach.

- Tak mi dobrze - szepnęła upojona nocą i jego bliskością, od której jej krew burzyła się. Zapragnęła nagle chłonąć całą sobą słodycz tej chwili. Zamknęła oczy i oparła głowę na piersi Mitcha.

- No i jak - spytał tonem, w którym odezwała się znajoma, nie znosząca sprzeciwu nuta. - Będziemy tutaj szczęśliwi czy nie będziemy? Jak pani myśli, panno uparta? Ty i ja i, ma się rozumieć, tamten dzieciak. Będziemy go traktować jak syna, aż dorośnie na tyle, żeby, dzięki Bogu, mógł się wynieść.

O czym on myślał? O jakim wspólnym życiu? Dinah wymknęła się z rozkosznego objęcia i odwróciła do Mitcha rozpaloną twarz.

- Co ty sobie roisz?

- Za dwa miesiące wprowadzam się tutaj - powiedział bez emocji. - Jeśli Roscoe zostanie w Naslwille na dłużej, a po dzisiejszych przesłuchaniach wiem już, że tak będzie, to zostaniesz i ty. Jesteś mu potrzebna. Jeżeli zabraknie kogoś, kto potrafi go chronić, a zarazem narzucić mu pewne rygory, może się załamać. Musisz zostać...

Spróbował pieszczotliwie pogładzić ją po włosach, ale uchyliła głowę. Prowadził jakąś grę, której nie rozumiała, lecz doprawdy trzeba było nie mieć rozumu, żeby dać się w nią aż tak mocno wciągnąć.

- Za dwa miesiące będziemy już wiedzieli wszystko. Niezależnie od tego, czy podpiszesz kontrakt z Roscoe, czy też nie, ja mam swoje życie.

- Nikt nie zadba o niego lepiej niż ty. Widziałem twoje starcie z Buckym. Zaatakowałaś go i pokonałaś wyłącznie siłą charakteru. Nigdy nikogo nie słuchał, ale z tobą musi się liczyć. Zrobiłaś na nim wrażenie.

- Na tobie też, kiedy później prawie zemdlałam? - zapytała z goryczą i wstydem. - Zrobiłam z siebie przedstawienie...

- Daj spokój - burknął i odwrócił wzrok. - Nieźle się wystraszyłem.

- Wątpię. - Zaśmiała się nieprzyjemnie. - Raczej setnie się ubawiłeś, prawda?

Patrzyła na iskrzące się w świetle gwiazd jezioro.

- Wiem, że jest ci ciężko... że... - Urwał, jakby nie od razu potrafił znaleźć odpowiednie słowa. - Jesteś taka drobna. .. Tyle w tobie siły charakteru, a boisz się głupiej myszy. Co za paradoks! Składasz się z samych sprzeczności: z odwagi i lęków, z uległości i buntu. Ale wobec pewnych spraw jesteś bezbronna, nie radzisz sobie z nimi. Mam rację?

- Nie. To są sprawy chwilowe. Jestem zdumiewająco odporna i silna. Naprawdę.

- A ten twój narzeczony... Czy on w ogóle wie, jak ci trudno i ciężko? Czy o ciebie dba?

- Oczywiście, że dba. Wie, że w dzieciństwie byłam chorowita. Zresztą, czym się tu przejmować?

Mitch skrzywił się ironicznie.

- Tak, tak, rzeczywiście. Wszystko gra, póki się nie przemęczysz. Jak na przykład dzisiaj.

Światło księżyca i jego bliskość wprawiały ją w stan niemal euforycznego napięcia.

- Zgadza się - przyznała. - A pan, panie Carey, jest dosyć męczący...

- Pani, panno MacNeil, również. Myślę jednak, że udręczam panią nie tylko ja i nie tylko Roscoe. Chłopak ma absolutną rację. To ten pierścionek wysysa z ciebie wszystkie siły. Jest za ciasny. Jesteś silna, niech będzie, ale nie na tyle, żeby rozwiązać swój podstawowy problem. I właśnie to cię wykańcza.

Wyczuła, że ponownie staje tuż za jej plecami. Wiedziała, że gdyby się do niego odwróciła, natychmiast znalazłaby się w jego ramionach, a wtedy...

- Tak się składa, że naprawdę kocham mojego narzeczonego - oznajmiła zimno.

- Dlaczego zatem jesteś tutaj ze mną? I dlaczego, skoro i on tak bardzo cię rzekomo kocha, pozwolił ci wyjechać?

- Bo... - Podeszła do balustrady i zacisnęła na niej ręce. - Bo taki był mój obowiązek. To ja tak postanowiłam. Dennis i ja jesteśmy dojrzałymi ludźmi. Wiemy, że czasami odpowiedzialność jest ważniejsza od przyjemności. Miłość to nie to samo co romans. Zawsze tak uważaliśmy. Więź między nami przetrwa każdą rozłąkę...

Przerwał jej ironicznym śmiechem.

- Jesteś przerażającą hipokrytką, Dinah. A ten twój Dennis potwornym głupcem. Ja, gdybym cię kochał, nie pozwoliłbym ci nigdy wyjechać na długo. Strzegłbym cię jak skarbu.

- W takim razie - przygarbiła się i jeszcze mocniej przytrzymała balustrady - dobrze, że mnie nie kochasz. Nie jestem lalką, którą można mieć na własność. I nigdy nie będę.

- Oj, Dinah, Dinah - powiedział łagodnie. - O czym ty mówisz? Przecież ty, dziewczyno, nie należysz nawet do samej siebie. Nie wiesz jeszcze, kim jesteś, ani czego chcesz. Przyjechałaś do Nashville właśnie po to, żeby to zrozumieć, i przestraszyłaś się. Boisz się tego, co w sobie odkrywasz.

- Zmieńmy temat, dobrze? - Mocno przygryzła wargę. - Nie jestem znowu aż tak interesująca, żeby ciągle o mnie mówić.

- W porządku. Pomówmy zatem o mnie. Czego się dzisiaj dowiedziałaś na mój temat? Odkryłaś jakiś szwindel, jakąś brudną tajemnicę?

- Wiem już, że grasz z Roscoe czysto. A o tobie samym nikt nie potrafił mi wiele powiedzieć... ani dobrego, ani złego. Zrozumiałam, że twoja propozycja jest jedyną, na jaką może liczyć Roscoe, a ponieważ jesteś jego jedyną szansą, nie pozostaje mi nic innego, jak z tobą współpracować, zachowując ostrożność.

- Ostrożność, czujność, dystans. - W głosie Mitcha zabrzmiała nuta sarkazmu. - Jesteś dobra w te klocki. Zrobiłaś z tego sztukę.

Oczywista prawda tych słów zabolała ją tak mocno, że musiała odwrócić wzrok.

- Być może - powiedziała, przemagając wewnętrzną rozpacz. - Ale chyba już rozumiesz, że jeśli mówię, że za dwa miesiące mnie tu nie będzie, to tak naprawdę myślę. Dopilnuję spraw Roscoe i wracam do domu. Tam jest moje miejsce.

- Naprawdę? Naprawdę tak uważasz? Znowu przygryzła wargę.

- Ja to wiem. Carey zastanowił się.

- Możliwe - mruknął. - Może i tak jest, że potrafisz być szczęśliwa jedynie wśród ludzi, w których płynie błękitna krew. Ja do nich nie należę. Moje pieniądze śmierdzą. Jestem nuworyszem.

- A ludzie odpowiedzialni wydają ci się nudni, prawda? Tam, skąd pochodzę, liczą się zasady.

- Zasady! - parsknął. - Ja też mam swoje zasady, Dinah. Gdybym ich nie miał, trzymałbym cię teraz w ramionach i całował, aż błagałabyś o litość i o... jeszcze. Ale ty umierasz ze strachu na samą myśl, że ktoś mógłby w tobie rozgrzać tę zimną błękitną krew. A zwłaszcza - dodał z błyskiem w oczach - że tym kimś mógłby być ktoś taki jak ja. Cham i prostak.

Odsunął się i zrozumiała, że dystans, jaki się między nimi wytworzył, oznaczał więcej niż zwykłe fizyczne oddalenie.

- Nie jestem snobką - powiedziała z godnością.

- Chodźmy już - przerwał. - Robi się późno i niepotrzebnie cię tu przywiozłem. Musisz się porządnie wyspać. Nie chciałbym, żebyś znowu zemdlała.

- To się już nie powtórzy. Nie wiem, co mi się stało. Takich zawrotów głowy nie miałam od lat.

- Nosisz za ciasny pierścionek. - W jego głosie usłyszała gorycz. - Ale wiesz co? Może jest tak, że bez niego nie byłabyś dla mnie aż taka atrakcyjna. Człowiek lubi sięgać po zakazany owoc. Chodźmy!

Przez całą drogę powrotną milczał, jakby w ogóle nie było jej obok. Pozwoliło to Dinah uspokoić się, ale i budziło sprzeciw. Czegóż jednak się właściwie spodziewała? Sama przecież wzniosła ten mur. Musiała to zrobić. Tkwiła korzeniami w Connecticut i w rodzinie. Należała do nich i, oczywiście, do Dennisa. Była mu przeznaczona. Od zawsze i na zawsze. Wszyscy tak twierdzili.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Rano obudził ją telefon. Rozespana wyciągnęła rękę po słuchawkę i wtulając policzek w czerwoną poduszkę, przyłożyła ją do ucha.

- Tak, słucham.

- Dinah? To ja, Dennis. Przesłuchałem to, co mi wczoraj nagrałaś. Słuchaj, co ty opowiadasz? To jakiś nonsens. Jestem pewien, absolutnie pewien, że dasz sobie radę.

Usiadła zdezorientowana.

- Dennis...

- Ani mi się waż mówić, że nie robisz tam genialnej roboty - powiedział, udając surowość. - Nie wolno ci się roztkliwiać nad sobą. Nie pozwalam. Nie pozwalam i koniec.

Przeczesała palcami potargane włosy.

- Dennis... - szepnęła bezradnie.

- Powtarzam ci jeszcze raz: Możesz tam zostać, jak długo będzie trzeba. Nie przejmuj się niczym i nie myśl o powrocie, aż ustawisz tego swojego Rufusa...

- Masz na myśli Roscoe?

- Niech będzie Roscoe, co za różnica. Jestem taki dumny, że wzięłaś tego biednego, pogardzanego chłopca pod swoją opiekę.

- Roscoe jest biedny, ale zapewniam cię, że nikt tu nim nie gardzi - powiedziała oschle. - Wątpię raczej w moje umiejętności.

- O, to źle, to bardzo niewłaściwie. Nie wolno ci tak myśleć. Natychmiast wyrzuć te myśli. Jesteś mądra, potrafisz wszystko. Pamiętasz? Wszyscy mówili, że nie powinnaś jechać do Kakexii, aleja powtarzałem: „Bzdura! Poradzi sobie i to fantastycznie”. I co? Miałem słuszność.

- Kto mówił, że nie powinnam jechać do Kakexii? - zapytała nieufnie. Nikt nigdy jej tego nie powiedział wprost.

- Och, nieważne... - Dennis zawahał się. - Mama, na przykład. „Żeń się już teraz - gderała. - Są pieniądze, wystarczy dla was obojga. Po co jej ten rok ogłupiającej, ciężkiej pracy. Jest zbyt delikatna”.

- Nie jestem delikatna! Może kiedyś byłam, ale już nie jestem.

- No właśnie tak jej odpowiedziałem. Powtarzałem, że w naszych czasach kobieta ma prawo do samorealizacji, do indywidualnych wyborów, do rozwoju swojej indywidualności...

Dinah poczuła nagle, że ta rozmowa prowadzi donikąd.

- Słuchaj - ucięła. - Ten facet, u którego mieszkamy... Okropnie mnie irytuje. Sugeruje, że...

- No to nie pozwól, żeby cię irytował. Po prostu go zbywaj, bądź ponad...

- Wiesz... - przerwała bliska rozpaczy. - On jest przystojny... To znaczy... No, podoba mi się.

- To chyba normalne. - Dennis roześmiał się. - Zawsze miałaś dobry gust i byłbym ostatnim osłem, gdybym tego nie doceniał. Lubisz dobre malarstwo i rzeźbę, więc dlaczego miałby ci się nie podobać przystojny mężczyzna. Na Boga, rozumiem.

- Ale ja nie rozumiem! - krzyknęła do słuchawki. - Jak ty ze mną rozmawiasz? Dennis!

- Po prostu próbuję cię wesprzeć. Chcę wesprzeć twoją wspaniałą wolę bycia kimś, poczucie własnej wartości.

- Ale ja mam właśnie szalone problemy z wolą!

- Niesłuszna myśl! Niesłuszna! Natychmiast odrzuć wszelkie negatywne myślenie. Kiedy mnie coś takiego dopada, włączam sobie Mozarta.

- Słuchaj! Ty niczego nie rozumiesz! Próbuję ci powiedzieć, że ten człowiek zachowuje się tak, jakby chciał mnie... uwieść.

Dennis zachichotał.

- Oj, Dinah, chyba za dużo sobie wyobrażasz. Uwieść? Ciebie?

- Tak, mnie. A co? Uważasz, że to niemożliwe?

- Nie jesteś taką kobietą...

- Nie rozumiem...

- Nie należysz do kobiet, które się uwodzi - powtórzył zmieszany. - Ten gość ma pewnie apetyt na twoje pieniądze.

- Pudło, mój drogi. To ktoś bardzo zamożny.

- Mhm... - Dennis zamyślił się. - W takim razie na pewno nie ma wobec ciebie żadnych niecnych zamiarów. Nie masz w tym względzie doświadczenia, zadziałała wyobraźnia. Ale, oczywiście, jeśli on ci się podoba, to, jak najbardziej, powinnaś przeanalizować swoje uczucia.

Dinah była bliska płaczu.

- Dennis! - jęknęła. - Co ty mówisz?

- Nic takiego. Radzę ci jedynie, żebyś spróbowała zrozumieć własne uczucia. Trzeba znać siebie. Inaczej nie można wyrobić sobie żadnej postawy wobec życia.

- Chcesz powiedzieć, że to w porządku, że podoba mi się inny mężczyzna?

- Oczywiście. Musiałbym się czuć bardzo niepewnie, żeby sądzić inaczej.

- Aha - wycedziła powoli. - Rozumiem, że powinnam ci podziękować za to, iż nie czujesz się zagrożony. A więc dziękuję. Bardzo dziękuję.

- Bardzo proszę. - W głosie Dennisa zabrzmiała wielkoduszność.

Pożegnawszy się szybko, Dinah odłożyła słuchawkę i objęła ramionami lamowaną koronką poduszkę. Nagle zrozumiała wszystko z przeraźliwą jasnością. Nie kochała Dennisa. Ani teraz, ani przedtem. Co więcej, on również jej nie kochał. Rad był jej wyjazdowi do Kakexii, cieszył się, że pojechała do Nashville. Jeśli był człowiekiem uczciwym, a za takiego go uważała, to ich narzeczeństwo więziło go tak samo jak ją. Miała ochotę ściągnąć pierścionek i cisnąć nim przez pokój, ale pohamowała się. Byłoby to dziecinne, a poza tym, gdyby go zdjęła, Mitch Carey uznałby, że zrobiła to z jego powodu. Należało to uczynić, ale nie tutaj, a dopiero w domu, w obecności Dennisa, po szczerej rozmowie w cztery oczy.

Stali przed złotym cadillakiem Elvisa Presleya w muzeum muzyki country przy Musie Square East. Roscoe był w siódmym niebie.

- Ale cacko - mruknął zachwycony. - Jak będę bogaty, to kupię mojej mamie taki sam wózek.

Dinah chciała już powiedzieć, że Vesta zapewne wolałaby mieć inny, mniej ekstrawagancki samochód, ale w porę ugryzła się w język. Niech sobie marzy, pomyślała z nagłym uczuciem osamotnienia i zagubienia. Roscoe rozumiał atmosferę tego muzeum znacznie lepiej od niej. Znał wszystkie nazwiska, rozpoznawał postacie na fotogramach, wiedział, o jakich koncertach i wydarzeniach muzycznych mówią plansze. Była w jego świecie kompletnym ignorantem. A zatem w pewnym momencie mogło się okazać, że w ogóle nie potrafi mu pomóc.

- Roscoe - powiedziała nagle, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Nie wiem nic o twojej muzyce. Czy mógłbyś mnie trochę poduczyć?

Spojrzał na nią, jakby nie rozumiał.

- Ja?

- Tak - odpowiedziała żarliwie, patrząc mu prosto w oczy. - Proszę.

Chłopiec zdjął kapelusz. Rudawe włosy opadły mu na czoło.

- Będę zaszczycony - powiedział uroczyście. Nakrył głowę i odchrząknął.

- O ile mi wiadomo - zaczął - ojcem tej muzyki był Hank Williams. Bez niego nie znalazłaby swego wyrazu, a Nashville nie byłoby tym, czym jest. Oddał temu miastu całego siebie, ale umarł młodo. Mimo to zmienił tę muzykę na zawsze. Wydobył z niej wielkość.

Dinah uśmiechnęła się. Jeszcze nigdy Roscoe nie starał się być taki elokwentny. Zawsze miała słabość do tego trudnego ucznia, lecz teraz po prostu ją zachwycał. Był kimś niepospolitym, rzadkim przykładem urodzonego dżentelmena. Miał osobowość, której nie wolno mu było zatracić, i być może na tym przede wszystkim polegało jej zadanie.

Wyglądało na to, że i on, pochłonięty nowymi wrażeniami, nie zapominał o swoich obowiązkach. Kiedy zorientował się, że dochodzi dwunasta, przypomniał Dinah, że powinna coś zjeść. Żeby uniknąć tłoku, weszli do małej knajpki przy bocznej ulicy. Czekając na hamburgery, Roscoe studiował plan miasta, pokazując, co jeszcze i gdzie powinni zobaczyć, a Dinah myślała z satysfakcją o tym, że mimo mizernego samopoczucia po rozmowie z Dennisem udało się jej umówić chłopca na wizytę u dentysty i na badanie wzroku.

Nagle z rozmowy w sąsiednim boksie wyłowiła męski głos:

- Jeśli Carey chce ją mieć, to będzie miał. Dinah znieruchomiała.

- Skąd wiesz? - zapytała kobieta, która najwyraźniej nie miała takiej pewności.

- Bo przynajmniej do tej pory wszystko mu się udaje.

Obserwuję go od samego początku. To ktoś zupełnie inny niż jego brat, jakby byli od innej matki. Jest diabelnie konsekwentny i wie, co robi. Jak się uprze, to Vonda będzie jego.

- Vonda jest gwiazdą - sprzeciwiła się kobieta. - Niby dlaczego miałaby zrywać świetny kontrakt i angażować się u kogoś, kto nie wypuścił jeszcze nawet singla?

- Bo ten ktoś pozwoli jej być znowu sobą. A to, być może, liczy się dla niej najbardziej.

- Czyste szaleństwo - upierała się kobieta. - Skąd te grymasy?

- A stąd, moja droga, że prawdopodobnie chciałaby być artystką, a nie produktem show-biznesu.

- Artystką! - Kobieta parsknęła śmiechem. - Oj, bo skonam. Jest ładna, ma figurę i fantastyczne włosy. Ale co to ma wspólnego ze sztuką? Artystka z koziego teatru! No wiesz...

- Pamiętasz jej wczesne nagrania? - zapytał spokojnie mężczyzna. - Pamiętasz, jaka była, zanim się skomercjalizowała?

- Owszem, było w niej coś. Ale publiczność chce innej Vondy, takiej, jaka jest teraz. Nie mogę sobie jakoś wyobrazić, że zechce zmienić swój image za cenę „artystycznej wolności”. Jeśli wybierze Careya, zrobi to z innych powodów.

- To znaczy?

- Ze względu na niego samego. Są do siebie podobni. Oboje wiedzą, czego chcą. Jeżeli znajdą wspólny cel, to go razem osiągną. A poza tym są ze sobą.

- Skąd wiesz?

- Wiem. Mieszkała u niego, to znaczy w chałupie Bobby'ego, aż do przyjazdu tego chłopaczka, z którym Carey podpisuje kontrakt.

- Kto to jest?

- Nazwiska nie pamiętam, ale to podobno kompletny naturszczyk. Problem w tym, że przyjechał do Nashville z jakąś kobietą, która pilnuje jego interesów. Lucky Bucky twierdzi, że baba jest nie do zniesienia i że Carey zamierza przytrzeć jej nosa...

Dinah miała dosyć. Podniosła się gwałtownie i podeszła do grającej szafy. Wrzuciła do niej wszystkie drobne i wcisnęła guziki. Jak ktoś podsłuchuje, to nie powinien potem mieć żalu, pomyślała ze złością. A więc to tak. Carey chciał ją poniżyć. Powinna się była domyślić. Człowiek jego pokroju mógł widzieć w kimś takim jak ona jedynie przeciwnika, którego należało omamić i zgnoić. To by tłumaczyło jego pozorne zainteresowanie jej osobą. Tak, wszystko się zgadzało, tylko kim, do licha, była ta jakaś piękna Vonda.

Z grającej szafy buchnęła melodia. Ktoś śpiewał rozpaczliwie o złamanym sercu i utraconej miłości.

Około czwartej Dinah miała wrażenie, jakby przeszła przez pół miasta. Próbując nie myśleć o swoich sprawach, wypytywała Roscoe. Kręciło się jej już w głowie od nazwisk, trendów, stylów, faktów związanych z muzyką country, lecz zdołała jeszcze zagonić Roscoe do sklepu, gdzie ubrała go w nowe dżinsy, brzoskwiniowego koloru koszulę i wysokie kowbojskie buty. Głuchy na jej prośby, nie chciał się jednak rozstać z kapeluszem, twierdząc, że to jego talizman.

Wracali więc obładowani pakunkami, a kapelusz szczęścia jak zwykle spadał mu na oczy.

Dochodząc do budynku wytwórni, Dinah zauważyła robotnika umocowującego na ścianie jakąś tablicę, a potem odczytała napis: „Diamentowa podkowa. Studio nagrań. Wybudowane zgodnie z planami Bobby'ego Careya”. Stała przez chwilę, zastanawiając się nad zagadkowością tego wszystkie1 go. Jakimże skomplikowanym człowiekiem musiał być Mitch, skoro postanowił upamiętnić krótkie i dość beznadziejne życie swego brata, przyznając publicznie, że to, co robi, jest kontynuacją pomysłu Bobby'ego.

Pani Buttress, uosobienie spokoju w ogólnym chaosie, powitała ich jak zwykle w ochronnym czepku na głowie i niczym sierżant sprężystym krokiem poprowadziła do gabinetu Mitcha. Przy oknie naprzeciw drzwi siedział Lucky Bucky. Na widok Dinah nie raczył nawet wstać, a tylko zerknął na nią spode łba.

- O, Roscoe - ucieszył się Carey. - Aleś ty elegancki. Panna MacNeil pięknie o ciebie zadbała. Gratuluję, panno MacNeil. Proszę mi przypomnieć, żebym zwrócił pieniądze.

- Uśmiechnął się złośliwie.

- Nie ma potrzeby - zaoponowała kategorycznie. - Roscoe sam je sobie zwróci, kiedy mu pan zapłaci za te trzy tygodnie.

- Poproszę zatem panią Buttress, żeby wystawiła czek od razu. Siadajcie.

- Powinien się pożegnać z tym rozciapanym kapeluszem.

- Bucky zmierzył Roscoe krytycznym spojrzeniem. - Wygląda jak kapeć.

- To jest jego kapelusz - warknęła Dinah. - Ma prawo nosić, co mu się podoba.

- Koszmar! - Lucky strzepnął niewidoczny pyłek z obcisłych, niebieskich spodni, w których jego uda przypominały serdelki.

- Czy możemy przejść do interesów? - zapytał zniecierpliwiony Mitch. - Czy też będziemy tu siedzieć i dyskutować na temat kowbojskiego kapelusza?

- Rozmawiajmy o interesach - . zgodziła się Dinah.

- Świetnie. Mam już kapelę dla Roscoe. Chciałbym cały następny tydzień przeznaczyć na próby. Jeżeli zespół się dotrze, zostaniemy w tym składzie na stałe.

- Jakich muzyków proponujesz? To znaczy... jakie instrumenty? - zapytała.

Nauki Roscoe nie poszły w las. Potrafiła przynajmniej zadać sensowne pytanie, czym pewnie bardzo zaskoczyła Careya, bo spojrzał na nią z uwagą.

- Będzie gitara elektryczna, perkusja, skrzypce i basy. Chcę, żeby tło było bardzo klarowne.

Dinah zerknęła w stronę Roscoe. W widoczny sposób aprobował tę decyzję. Skinęła głową.

- Tak, zgadzamy się.

Mitch posłał jej znowu przeciągłe spojrzenie.

- Nagrywamy cztery piosenki. Trzy autorstwa Roscoe, o których rozmawialiśmy wczoraj wieczorem, i jedną - spojrzał na chłopca, a potem znowu na Dinah - jedną Hanka Williamsa. Roscoe ma w sobie tę samą naturalność, co on. Podobieństwo narzuca się samo, więc wydobądźmy je, nie ma czego kryć.

Dinah popatrzyła na Roscoe i zrozumiała od razu, że jest bardzo zdenerwowany. Porównanie z Hankiem Williamsem było dla niego najwyższym komplementem.

- Nie wiem, czy powinienem śpiewać jego piosenkę - powiedział z wahaniem. - Nie wiem, czy dam radę, czy mam w ogóle prawo, no... czy jestem godzien.

Uspokajająco dotknęła jego ramienia.

- Jesteś - zapewniła go serdecznie i spojrzała Mitchowi w oczy. - Roscoe spróbuje - powiedziała. - Jeśli się nie uda, zmienimy koncepcję.

- Dobrze. - Zawstydzony opuścił głowę.

- No to teraz ty. - Mitch westchnął, odwracając się do grubasa. - Mów, co nowego wymyśliłeś.

- Ha, wielcy ludzie myślą podobnie - oznajmił buńczucznie. - Nieraz już przychodziło mi do głowy, że Roscoe ma w sobie coś z Hanka. Podobieństwo jest uderzające, a przede wszystkim Nashville od czterdziestu lat czeka na nowego Williamsa. Ale powiadam: nie wystarczy porównywać. Trzeba to podobieństwo wydobyć i wykorzystać.

Mitch przestał się bawić ołówkiem i z uwagą patrzył na Bucky'ego. Dinah i Roscoe zamarli w nerwowym oczekiwaniu.

- Mówię wam - kontynuował tonem rutynowego handlarza - to się opłaci. Ubierzmy go tak, jak nosił się Williams, odtwórzmy dokładnie tamtą kapelę. Zróbmy kampanię reklamową pod hasłem: „Hank zmartwychwstał”. Ogłośmy nawet, że Hockenberry wierzy, że jest nowym wcieleniem Williamsa.

Cisza, która zapanowała, gdy Lucky Bucky skończył swoją przemowę, była wprost ogłuszająca. Na twarzy Mitcha malowała się rezerwa i czujność, Roscoe natomiast był czerwony jak rak, oddychał głośno i zaciskał pięści. Dinah nie widziała go jeszcze w takim stanie.

- No i co powiecie? - Bucky rozparł się, czekając zapewne na pochwały.

- Nie mam słów - powiedział Mitch tonem, który nie pozwalał domyślić się intencji.

Roscoe chrząkał przez chwilę, jakby zaraz miał się udusić.

- Nie! - wybuchnął rozpaczliwie. Bucky spojrzał na niego z pogardą.

- Co to ma znaczyć?! - krzyknął. - Ty ignorancie! Ja tu jestem od myślenia, rozumiesz? Co ty w ogóle wiesz, prostaku jeden?! Trzeba cię jakoś sprzedać, a to jest pomysł za milion dolarów. Jeżeli ci nie odpowiada, to jesteś głupszy od świni.

Poderwał się z miejsca i w tej samej chwili Roscoe skoczył w jego stronę. Dinah błyskawicznie stanęła między nimi.

Ten gówniarz nie ma o niczym pojęcia - wysapał ze złością Bucky. - Jakim prawem mi się sprzeciwia? Powinien się nauczyć słuchać mądrzejszych od siebie!

- Ciszej, proszę - syknęła Dinah. - Chciałby się pan może wypowiedzieć? - rzuciła gniewnie, odwracając twarz do Mitcha.

- Nie będę pani przeszkadzał. - Podparł brodę i obserwował rozwój sytuacji z uwagą godną naukowca.

Ciężki i ogromny Bucky stał naprzeciwko Dinah, a jego nalana twarz aż się trzęsła z wściekłości. Za jej plecami dyszał Roscoe, gotów pięściami udowodnić bezczelnemu tłuściochowi, że i on ma tu coś do powiedzenia.

- Odsuń się - nakazała chłopcu. - A teraz pan - powiedziała, mierząc palcem w twarz Bucky'ego. - Siadaj pan i nie próbuj poniżać Roscoe. Jeśli musi się pan na kimś wyżyć, to proszę, jestem.

- Gdybym nie był dżentelmenem, rozgniótłbym cię jak pluskwę - warknął Williston, lecz cofnął się o krok. - Nie walczę z kobietami - dodał lekceważąco i usiadł, jakby całe to zdarzenie w ogóle go nie obeszło.

Dinah jednak nie dała za wygraną.

- Myli się pan, panie Williston - syknęła zjadliwie. - Będzie pan musiał walczyć z kobietą, boja nią jestem. Pański „pomysł” nie tylko nie zadowala mojego klienta, ale po prostu go obraża. Nie będzie pan dla pieniędzy wykorzystywał pamięci o zmarłym, który był legendą muzyki country. To byłoby niewybaczalne, niesmaczne i żenujące. My w każdym razie nie weźmiemy w tym udziału.

- Cholera jasna! - Bucky zerwał z głowy kapelusz i cisnął nim o podłogę. - To ja się męczę, sypię pomysłami, a ty i ten smarkacz rzucacie mi je w twarz?! Mam już tego dość! Ignoranci!

Roscoe ze wstrętem patrzył na Bucky'ego, najwyraźniej wciąż gotów do bójki.

- Siedź! - powiedziała cicho, lecz dobitnie. - Proszę.

Zerknęła szybko na Mitcha. Z najwyższym zainteresowaniem oglądał czubek swojego ołówka. Zrozumiała od razu. Nie zamierzał jej pomóc. Na wsparcie Careya liczył również Bucky.

- Tak nie może być - rzucił ostro w jego stronę. - Każ, żeby się zachowywała po ludzku.

Odpowiedziało mu krótkie, chłodne spojrzenie.

- Nie mogę jej niczego narzucać, Bucky.

- Ale ty... Słuchaj, tobie chyba podoba się mój pomysł, co? - Bucky skręcał się z niepewności. - Dostrzegasz jego wartość promocyjną? To chyba najlepszy chwyt reklamowy, jaki kiedykolwiek wymyśliłem.

- Powiedziałbym raczej, obserwując twoje kolejne poczynania, że jeden z oryginalniejszych. Cóż, kiedy nie znalazł uznania naszego artysty i jego pięknej przedstawicielki. Będziesz się musiał pogłowić jeszcze raz. A skoro taki to dla ciebie twardy orzech do zgryzienia, może powinieneś zapytać, jak sami to widzą.

Lucky Bucky popatrzył na Dinah spod przymrużonych powiek.

- Nie ma tu nic do rozgryzania - wymruczał roztrzęsiony. - Głupia, rozpaskudzona snobka. Uparła się, żeby przerobić tego smarkacza na swoje kopyto. Jestem artystą i nie pozwolę się lekceważyć. Odmawiam dalszej współpracy. - Uchylił kapelusza i ponownie nasadził go sobie na głowę. - Bardzo mi przykro, panie Carey - pożegnał się pompatycznie. - Proszę mnie wezwać, kiedy znajdzie pan ludzi skłonnych docenić mój talent.

Blady jak ściana Roscoe odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, po czym spojrzał na Dinah.

- Mam to gdzieś - powiedział. - Mogę wracać do domu. Nie będę niczego ani nikogo udawał. Jestem sobą. Wystarczy.

- I bardzo dobrze - odezwał się milczący do tej pory Mitch. Wstał, podszedł do chłopca i położył mu dłoń na ramieniu. - Masz rację. Nie gniewam się. Cieszę się, że Bucky się wyniósł... A ty - zwrócił się do stojącej nieruchomo Dinah - siadaj. Cała się trzęsiesz.

Było jej wszystko jedno.

- Mogłeś mnie wesprzeć - powiedziała z żalem, zapadając się w fotel.

- Mogłem. Ale lepiej, że stało się to właśnie w taki naturalny sposób. Gdybym go odsunął od promocji Roscoe, nazwałby to złamaniem kontraktu i próbował mnie ciągać po sądach. To znany pieniacz. Tym razem jednak zrezygnował sam. Krótko mówiąc, spalił za sobą mosty.

Dinah zakręciło się w głowie. Narastało w niej podejrzenie, że oto Mitch posłużył się nią do własnych celów i to nad wyraz zręcznie.

- No to załatwione - powiedział z satysfakcją i nagle spojrzał na nią tak, jakby poruszył go widok jej drobnej sylwetki w wielkim fotelu. - A ty, jak sobie wyobrażasz sceniczny image Roscoe? Myślałaś już o tym?

- A czy jemu czegoś brakuje? - zapytała spontanicznie, spoglądając na roztrzęsionego chłopca, który w milczeniu przeżuwał swoje upokorzenie, i z radością zauważyła, że od razu się odprężył. - Dlaczego miałby udawać kogoś innego, niż jest? Czy to naprawdę konieczne? Najlepiej, jeśli zostanie sobą. Widzisz w tym coś niewłaściwego?

- Nie. Przez cały czas miałem nadzieję, że to wreszcie powiesz. Uff... No, to teraz idźcie już sobie... Aha, byłbym zapomniał. Wieczorem będziemy mieli gościa. Urządzam kolację, ale to nic oficjalnego.

Podnieśli się, ale już w progu Mitch zatrzymał Dinah.

- Pozwól na moment... Chciałbym z tobą porozmawiać. Kiedy tylko Roscoe wyszedł, przyciągnął ją do siebie delikatnie, lecz stanowczo.

- Chcę ci powiedzieć - szepnął - że byłaś wspaniała... Wspaniała - powtórzył i szybko pocałował ją.

Całował ją, a ona dawała się unosić namiętności, wiedząc, że te ciemne, gorące fale, które raz po raz ogarniały całe jej ciało, to pożądanie. Nigdy w życiu żaden mężczyzna nie wywołał w niej czegoś podobnego. Odpowiadała pocałunkami, błagając każdym dotknięciem i poruszeniem, żeby nauczył ją rozpoznawać nieznane siły, które trawiły ją teraz jak ogień.

- Jeśli się zaraz nie opanuję - szepnął, pieszcząc ją coraz namiętniej - to zaniosę cię na tę kanapkę, gdzie razem wkładaliśmy sandałki. Ale jak to wytłumaczymy twojemu drogiemu narzeczonemu, którego tak bardzo kochasz?

Boleśnie przywołał ją do porządku, lecz jeszcze przez moment trwała w jego objęciach, czując, że nie ma siły na nic. Cofnął się jednak, podtrzymując ją lekko.

- Biedna, biedna Dinah - powiedział ze współczuciem, patrząc na jej bezbronne usta i oczy, w których czaiła się skarga. - Taka mądra i taka skromna. Wykształcona, uczona i kompletnie naiwna. Twarda, zasadnicza, a jednocześnie nieświadoma siebie i swoich pragnień.

- Wiem, kim jestem i czego chcę - skłamała z uporem.

- No, to czemu tak bardzo boisz się uczucia? - zapytał miękko. - I mnie?

Pokręciła głową, nie patrząc mu w oczy. Bała się go dokładnie z tego samego powodu, dla którego przerażały ją emocje, które w niej od początku budził. Nie potrafiła przezwyciężyć w sobie nieufności.

- Muszę... muszę już iść - wybąkała. - Roscoe czeka. Wypuścił ją z łatwością, która graniczyła z pozą.

- Dokończymy tę rozmowę kiedy indziej. Leć... Zobaczymy się wieczorem. Pamiętaj, będziemy mieli gościa, poproś więc Roscoe, żeby poskromił swoje jedzeniowe nawyki i nie zjadł nam przypadkiem obrusa.

Dinah wzdrygnęła się. Przygładziła włosy i niechętnie potrząsnęła głową, chwytając na ułamek chwili swoje odbicie w wiszącym na ścianie lustrze. Zobaczyła pałające policzki, obrzmiałe od pocałunków wargi. Na pomoc przyszły jej teraz długie lata twardej dyscypliny i umiejętność błyskawicznego opanowania się. Podeszła bliżej do lustra i szybko, bardzo sprawnie, umalowała usta.

- Roscoe ma apetyt - stwierdziła chłodno. - To naturalne u chłopca w jego wieku.

- Ja też mam apetyt - odciął się znaczącym tonem. - To naturalne u mężczyzny w moim wieku.

Dinah zadrżała.

- Kto ma być z nami na kolacji, jeśli wolno mi wiedzieć?

- zapytała, odważnie patrząc mu w oczy.

Obojętnie wzruszył ramionami.

- Nikt, kogo byś znała. - Zachłannie patrzył na jej usta.

- Vonda Rainy, znana piosenkarka. Już niedługo będzie nagrywać u nas.

Jeśli można w jednej chwili odczuć, że świat wali się nam na głowę, to coś takiego przydarzyło się Dinah.

- Ach, tak - powiedziała bardzo spokojnie. - To znakomicie. A zatem do zobaczenia we troje.

W drodze do domu udzieliła Roscoe stosownego wykładu na temat zachowania się przy stole, lecz poza energicznej nauczycielki służyła jedynie ukryciu zdenerwowania. Cały ten dzień bardzo ją zmęczył i nie miała najmniejszej ochoty na kolację w towarzystwie kobiety, o którą Mitch naprawdę zabiegał. Myślała gorzko o tym, jak to może być, że mężczyzna, który próbował ją w sobie rozkochać, potrafi posadzić obok niej - no, kogo? - rywalkę, kobietę, swoją miłość? Dlaczego tak czynił? Bo jest bezwzględny i niemoralny i przyrzekł sobie ją poniżyć.

Jej nastrój pogorszył się jeszcze bardziej, kiedy powiedziała swojemu uczniowi, że tajemniczym gościem na kolacji będzie Vonda Rainy. Wywrócił oczy i teatralnie chwycił się za serce.

- Czy mógłbyś mi łaskawie wytłumaczyć swój entuzjazm? Nic o niej nie wiem.

- To najpiękniejsza kobieta w Naslwille! - zawołał z niekłamanym zachwytem. - A może i na całym świecie. W całym Kosmosie!

Dinah westchnęła. Było jeszcze gorzej, niż myślała.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jak się wkrótce miało okazać, piękność Vondy Rainy była już trochę nadszarpnięta przez czas. Artystka przybyła limuzyną, z której wyłoniła się w obcisłych dżinsach i butach z białej skóry. Wetknięta w spodnie różowa koronkowa bluzka miała szerokie, bufiaste rękawy. Wąską talię, szerokie biodra i pełny biust podkreślał szeroki, nabijany ozdobnymi guzami pas. Uwagę zwracały też ogromne, diamentowe kolczyki; Dinah w życiu nie widziała niczego paradniejszego.

Pani Rainy nie tyle weszła do domu, co po prostu wpadła do niego jak bomba. Miała nieprawdopodobnie gęste, długie włosy, które truskawkowo-złotą kaskadą opadały na plecy, bardzo mocny makijaż i niesamowicie długie rzęsy. Była sporo wyższa od Dinah, która na jej widok poczuła się od razu nudna, mała, mizerna i nikomu niepotrzebna. Serdecznie ucałowała Mitcha w policzek, a następnie cmoknęła zaczerwienionego Roscoe, mówiąc, że czeka go wielka kariera. Uścisnęła też mocno rękę Dinah.

Po kolacji przeszli do salonu. Vonda poprosiła Mitcha o gitarę, gdyż chciała pośpiewać z Roscoe. Poszedł po instrument sam, jakby dokładnie wiedział, o którą gitarę chodzi, i nie ufał, że służący przyniesie tę właściwą. Roscoe pędem pobiegł na górę po swoją.

- Miły chłopak. - Vonda odprowadziła go wzrokiem. Siedziała na podłodze po turecku i sączyła szampana.

Dinah przysiadła sztywno na brzeżku krzesła, elegancko krzyżując kostki. Czuła się jak stara ciotka i zazdrościła Vondzie dżinsów i luzu.

- Owszem. A jak śpiewa!

- Już go słyszałam. - Piosenkarka zerknęła na nią znad kieliszka. - Mitch pani nie mówił? To ja znalazłam Roscoe.

- Myślałam, że Lucky Bucky. - Dinah odstawiła swój kieliszek.

- Nic podobnego. Mitch posłał Bucky'ego, żeby wszystko sprawdził, ale odkrycie należy do mnie. Po raz pierwszy zobaczyłam go na targu w Kentucky. Był tam z przyjaciółmi. Usłyszałam, jak śpiewa i pomyślałam sobie: „To jest to”. Po powrocie opowiedziałam o nim Mitchowi. Naprawdę nic nie mówił?

Dinah pokręciła głową. Nie wspomniał jej ani słowem o istnieniu Vondy.

Piosenkarka potrząsnęła błyszczącymi lokami.

- No tak. Prosiłam, żeby nie mówił o mnie chłopcu. Nie chciałam, żeby Roscoe czuł się zobowiązany. Sądziłam jednak, że pani wie... Mówmy sobie po imieniu, dobrze? - zaproponowała i nie czekając na odpowiedź, dodała: - Jesteś przecież jego opiekunką.

- Ale... - Dinah próbowała uporządkować fakty w logiczną całość. - Jak to się stało, że byłaś w Kentucky i Roscoe cię nie widział? Uważa, że jesteś wspaniała.

- To proste, kotku - zaśmiała się Vonda. - Zrobiłam sobie wtedy wakacje od samej siebie. Rozumiesz mnie, prawda? Zmyłam makijaż, ubrałam się zwyczajnie i wybrałam się na wakacje jak normalni ludzie. Mam w Kentucky krewnych i bardzo chciałam ich odwiedzić. Mój kuzyn wyhodował świnię, która dostała nagrodę na targach, i oczywiście musiałam to zobaczyć. Tak się więc składa, że odkryłam twojego Roscoe dzięki świni. I niech mi nikt nie mówi, że życie nie jest zabawne. - Zaniosła się znowu gardłowym, serdecznym śmiechem.

Dinah, chcąc nie chcąc, musiała się również uśmiechnąć.

- Ach, ten Mitch - powiedziała po chwili nieco skrępowana. - Jest taki dyskretny. Mógł ci nie wspomnieć, że mieszkałam tutaj przez pewien czas. To jest miasto, w którym plotki rozchodzą się bardzo szybko, i prędzej czy później i tak byś się dowiedziała. Chcę po prostu, żebyś znała prawdę: Między mną a Mitchem nic nie było. Jesteśmy przyjaciółmi, to wszystko. I nie ma w tym żadnych podtekstów.

- Ależ naturalnie - odpowiedziała uprzejmie Dinah, chociaż nie udało się jej ukryć zdenerwowania. - Naturalnie.

- W porządku - mruknęła Vonda. - Pamiętaj, nie łączy nas nic prócz przyjaźni. Nie powinno to zresztą nikogo interesować, ale wiesz, jak to jest... ludzie lubią sobie poplotkować, a teraz plotkują o nas. Nie zwracaj na to uwagi. - Twarz piosenkarki ściągnęła się nagle, piękna maska opadła na moment, odsłaniając cień czegoś głęboko ukrywanego, lecz już za moment Dinah miała znowu obok siebie czarującą, tryskającą energią, błyskotliwą kobietę.

Przez resztę wieczoru obserwowała ją dyskretnie. Nie mogły więc ujść jej uwagi ani spojrzenia, które wymieniała z Mitchem, ani ich nie ukrywana wzajemna sympatia, ani też wreszcie to, że jej własna osoba zeszła na daleki plan. Roscoe tymczasem, jedyny z ich czwórki, wydawał się całkowicie uodporniony na wszystko, co działo się wokół. Pochłonęła go muzyka. Początkowo trochę zdenerwowany, rozśpiewał się później na całego.

- Ho, ho, ho! - wykrzyknęła Vonda, gdy zakończył wyjątkowo poruszającą balladę. - Toś ty taki dobry, Szczupaczku? Znasz „Słodką szesnasteczkę”? Jak to będzie? No, pomóż... „Kocham cię jak nigdy nikogo... „ Pamiętasz słowa?

Roscoe kiwnął głową. Vonda podała ton i nagle ich głosy stopiły się ze sobą, nad podziw zgrane i czyste. Dinah była autentycznie olśniona. Słuchała z zapartym tchem.

Kocham cię jak nigdy nikogo,

Jak wtedy, gdy cię zobaczyłem na zielonej łące.

Przybądź do mnie we śnie o wielkiej miłości.

Kocham cię, jak kochałem,

Kiedy byłaś słodką,

Słodką szesnasteczką.

Nieskomplikowana opowieść o miłości wyrażała dokładnie to, co ona sama czuła wobec Mitcha. Dinah uświadomiła to sobie nagle i odkrycie tej elementarnej prawdy było dla niej tak szokujące, że próbowała ze wszystkich sił się przed tym bronić. Głupstwo, myślała. Ani ja, ani Mitch nie jesteśmy już naiwnymi nastolatkami. To Dennisa, a nie jego, znałam, kiedy byłam taka młoda, a przecież kompletnie już do siebie nie pasujemy. A Mitch... Mitch należał do kobiety, która siedziała na dywanie u jego stóp.

Vonda i Roscoe kończyli swoją balladę, gdy poczuła na sobie jego wzrok. Obserwował ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nawet oczy nie zdradzały tego, o czym myślał, a jednak nie była w stanie się od nich oderwać. Kiedy nieświadomie rozchyliła wargi, spojrzenie Mitcha uchwyciło natychmiast ten ruch i zachłannie skupił wzrok na jej ustach. Ucichły ostatnie takty melodii i pokój wypełniła cisza. Mitch zerknął ironicznie na diament błyszczący na palcu Dinah, uśmiechnął się zimno i przeniósł uwagę na Vondę i chłopca. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że jej serce kurczy się z bólu i tęsknoty.

Vonda również była bardzo poruszona. Uśmiechnęła się i otarła łzę.

- Ja płaczę - powiedziała do Roscoe. - Widzisz, co narobiłeś? Jesteś fenomenalny, a razem nie wypadło nam najgorzej, prawda?

- Skoro pani tak mówi... - Patrzył na nią z pełnym respektu uwielbieniem.

Vonda spojrzała na Mitcha.

- Musisz mi go pożyczyć - powiedziała ze szczerym zapałem. - W pierwszym albumie, który nagram u ciebie, chcę mieć przynajmniej jedną piosenkę w duecie z nim. Albo i dwie. Jeśli się zgodzisz, zaśpiewam z Roscoe piosenkę na jego debiutanckiej płycie. Co o tym sądzisz?

Bez emocji wzruszył ramionami.

- Jeśli to ma pomóc w sprzedaży płyt, jestem za. Spróbujcie jakiś szybszy kawałek. Chcę usłyszeć, co potraficie.

Piosenkarka mrugnęła do Roscoe.

- Chce nas sprawdzić, Szczupaczku - powiedziała wesoło. - No to dawaj, pokażemy mu.

Pokój znowu wypełnił się żywymi dźwiękami i po raz pierwszy w życiu, uniesiona niezwykłą atmosferą, Dinah doceniła tę muzykę apelującą do serca, nie do intelektu. Było już dobrze po północy, gdy Vonda oddała gitarę Mitchowi. Stłumiła ziewnięcie, zasłaniając usta upierścienioną dłonią, i roześmiała się.

- To było cudowne. Dokładnie coś takiego zalecał mi lekarz - powiedziała i umilkła, napotykając spojrzenie zielonych oczu Mitcha. - Cudownie się pobawiliśmy - dopowiedziała miękko. - Dziękuję.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł lekko, lecz patrzył na nią uważnie, jakby szukał czegoś, co tylko on mógł dostrzec. - Dobrze się czujesz? - zapytał troskliwie. - Zrobiło się późno, a pewnie jesteś zmęczona. Może chcesz zostać na noc? Miejsce jest, nie musisz nigdzie jechać. Zostań.

- Nie dzisiaj. - Vonda popatrzyła znacząco na struchlałą Dinah i upojonego ze szczęścia Roscoe. - Masz gości. Zobaczymy się kiedy indziej. Kiedy?

- Wkrótce - obiecał z uśmiechem. - Nie będziemy sobie żałować czasu.

Vonda odwróciła się i ucałowała Roscoe na dobranoc.

- Będziesz gwiazdą, Szczupaczku - zapewniła go serdecznie. - Możesz mi ufać. Potrafię przewidywać przyszłość.

Roscoe spąsowiał i przestąpił z nogi na nogę. Pani Rainy spontanicznie uściskała go jeszcze raz, po czym wyciągnęła rękę do Dinah.

- Pilnuj dobrze tego chłopca - powiedziała z dziwnym wyrazem oczu. - Ten biznes rzuca się na mózg. Bądź jego aniołem stróżem.

- Spróbuję.

- Pamiętaj, musisz go upilnować - powtórzyła piosenkarka. W tonie jej głosu było coś niemal wróżebnego. Dinah spojrzała na nią poruszona do głębi.

Kiedy Mitch, po odprowadzeniu Vondy do samochodu, wszedł do pokoju, zauważyła na jego policzku ślad różowej szminki. Rozstroiło ją to jeszcze bardziej.

- Śpiewałeś nadzwyczajnie - pochwalił chłopca. - Pani Rainy pomogła ci się wspiąć na wyżyny. - Nalał sobie bourbona i nie zwracając uwagi na Dinah, dodał: - Ale niech cię jej osoba nie onieśmiela, bez przesady. Ona nie cierpi hołdów. Zachowuj się naturalnie. Będziecie pewnie ze sobą współpracować, przywykniesz do niej.

- Powinieneś już pójść spać - odezwała się Dinah. Roscoe wyglądał jak zahipnotyzowany. Rozumiała, że ten wieczór miał dla niego ogromne, być może przełomowe, znaczenie, ale musieli wstać rano. - O siódmej masz wizytę u dentysty.

Skrzywił się, lecz nawet perspektywa borowania zębów nie wyrwała go ze szczęśliwego transu. Bez sprzeciwu poszedł na górę, by - najprawdopodobniej - śnić tam o jakiejś Vondzie Rainy, tyle że w jego wieku.

- Mam nadzieję, że się przez nią wewnętrznie nie rozbije - powiedział cicho Mitch. - Vonda niekiedy przytłacza sobą ludzi. Bezwiednie. Wystarczy, ż^by weszła, i wszyscy faceci natychmiast dostają bzika. Również ci tak zwani rozsądni, a na pewno bardziej doświadczeni niż Roscoe.

Jak na przykład ty? - pomyślała smętnie Dinah, ale tylko wzruszyła ramionami.

- Roscoe uważa nas wszystkich za staruszków. Pani Rainy pociągałaby go jako słodka szesnasteczka, ale teraz... Pewnie się zastanawiał, jaka była wtedy.

- Chyba prawie taka sama jak teraz. - Mitch obserwował grę światła w kosteczkach lodu. - Wspaniała. Utalentowana. Pełna emocji i entuzjazmu. Bez nich nie mogłaby śpiewać tak, jak śpiewa. Widziałem, jaka byłaś poruszona. A skoro Vonda i Roscoe potrafili wzruszyć nawet ciebie, to sprzedam miliony płyt. Co tam miliony! Tryliony! - dokończył z jakąś niespodziewaną agresją w głosie i dopił alkohol.

- Pójdę się położyć. - Starając się nie dać po sobie poznać, że jest wystraszona, ruszyła w stronę schodów, lecz zatarasował jej sobą przejście.

- Zaczekaj, słodka szesnasteczko. Powiedz, jaka ty wtedy byłaś. Czy go kochałaś? Czy kochałaś już wtedy tego swojego wspaniałego narzeczonego? Czy to wspomnienia tak bardzo cię poruszyły?

Odstawił szklaneczkę na stół i usiłował wziąć Dinah za rękę, ale wymknęła mu się niechętnie.

- Byłam bardzo przeciętną dziewczyną. Może tylko jeszcze nudniejszą niż teraz, jeśli to w ogóle możliwe.

- Nie jesteś nudna.

Spojrzała mu w oczy, szukając w nich kpiny. Serce biło mocno, oddech wiązł w piersi. Ślad różowej szminki na policzku Mitcha przypominał, że nie dalej jak dziesięć minut temu, z takim samym niemal zainteresowaniem patrzył na Vondę.

- Tak... - powiedziała z wewnętrznym buntem. - Rzeczywiście myślałam wtedy o Dennisie. Kiedy mieliśmy po szesnaście lat, byliśmy parą. Zawsze byliśmy parą...

Nagle miarka się przebrała. Po raz drugi tego wieczoru zaszkliły się jej oczy. Nie potrafiła sobie poradzić. Prawda, myślała wtedy o Dennisie, a raczej o tym wszystkim, czego z nim nie zaznała. O miłości. Byli przez te wszystkie lata parą, ponieważ inni uznali, że tak powinno być. Z naiwności, a być może i z tchórzostwa nie potrafili się przeciwstawić woli rodzin.

- Co ci jest? - Mitch z kamienną twarzą obserwował jej błyszczące, mokre oczy.

- Nic. - Otarła łzy, lecz zaraz pokazały się nowe.

- Mój Boże - powiedział powoli, nachylając się, jakby chciał sprawdzić, czy są prawdziwe. - To ty go aż tak bardzo kochasz, tak bardzo tęsknisz?

- Tak - skłamała ze ściśniętym gardłem. - Ja i on jesteśmy z tej samej gliny. Marzę, żeby już tam być.

Mitch wyciągnął rękę na wysokość jej policzka, tak jakby chciał przytrzymać ją za twarz, ale się opanował.

- Jesteście z tej samej gliny, mówisz... - Zauważyła pulsującą żyłkę na jego skroni. - Stare rody, stare pieniądze. Amerykańska arystokracja. Powinienem się chyba siebie wstydzić. Ale się nie wstydzę. Być może na tym polega mój problem.

- Być może - odburknęła cierpko i natychmiast tego pożałowała.

Tym razem już się nie zawahał. Uchwycił mocno drobną, zaciętą w uporze twarz Dinah i nie pozwolił jej odwrócić wzroku.

- Ja też marzę o tym, żeby być gdzie indziej - powiedział z lodowatym uśmiechem. - I z kim innym. Z kobietą, w której żyłach płynie prawdziwa krew, niekoniecznie błękitna, i która nie ma jakichś przedziwnych skłonności do tego, by swoje życie zamienić w koszmar.

- Koszmar? - powtórzyła słabym głosem.

- A tak, tak, koszmar. Myślisz, że co cię czeka w tym twoim Connecticut? I po co ci to małżeństwo? Żeby pieścić w sobie wspomnienie czułej przyjaźni z dzieciństwa? Na jak długo wystarczy wam ta infantylna zażyłość? I czy w ogóle da się tak żyć? Jedynie słusznie, zgodnie ze sztywnym kodeksem, w zaplanowany z góry sposób? Boże, co za potworność!

Dinah stała bez ruchu, przerażona i niema. Miała świadomość, że gdyby Mitch ją teraz pocałował, oddałaby mu siebie i jej życie odmieniłoby się raz na zawsze. Tymczasem pokręcił tylko głową, puścił ją i podszedł do barku.

- Co będziesz robić, kiedy wrócisz do Connecticut? - zapytał ironicznie, nalewając sobie bourbona. - To znaczy potem, jak już wyjdziesz za to swoje cudo? Zdasz się na waszych czcigodnych przodków i ich równie czcigodne pieniądze? Umeblują wam rozkoszną przyszłość?

- Jadę do Yale - wybuchnęła ze złością, nie przywiązując większej wagi do tego, co powiedział o Dennisie. - Po dyplomie obejmę stanowisko dyrektora muzeum MacNeilów w New Haven.

- Muzeum MacNeilów - powtórzył z sarkazmem. - Jest się czym podniecać, doprawdy! Byłem tam kiedyś. Przyczynkarstwo do dziejów stali. Bardzo rozwijające wyobraźnię. Muszę przyznać, że to rzeczywiście idealne miejsce dla ciebie. Żelazna dama w muzeum stali... Wiesz, to mi się nawet podoba.

- Masz mi jeszcze coś do powiedzenia? Bo jeśli nie, to chętnie poszłabym już spać.

- Ja też - stwierdził lakonicznie. - Tyle że, będąc zaledwie człowiekiem, nie chciałbym być sam.

- W takim razie - rzuciła, wchodząc na schody - wielka szkoda, że panna Rainy nie została na noc.

W jednej sekundzie znalazł się przy niej.

- Nie lubisz, zdaje się, tanich chwytów - powiedział niskim, ochrypłym głosem. - To podobno nie w twoim stylu. Ale to... to ci się naprawdę nie udało.

Dinah cofnęła się.

- Źle mnie zrozumiałeś - wycedziła z fałszywą słodyczą. - Nic mnie nie obchodzicie... ani ty, ani Vonda, ani plotki. Pragnę jedynie wypełnić do końca swoje zadanie. Po tych trzech tygodniach natychmiast się zwijam.

- A jeśli miałoby się okazać, że Roscoe potrzebuje więcej czasu? Nie uszczkniesz ze swego płaskiego, arystokratycznego życia ani godziny dłużej? Obudź się, moja damo, i pomyśl. Czy nie rozumiesz, że to jest show-biznes? Nie rozumiesz, jakie zagrożenia niesie? Wiem coś o tym, naprawdę, a jeśli mi nie wierzysz, porozmawiaj z Vondą. Oboje doświadczyliśmy tego na własnej skórze. Wiemy, co scena i sława potrafią zrobić z człowiekiem. Nie pojmujesz, że twojemu uczniowi może być potrzebna pomoc?

- Ale dlaczego moja? Dlaczego? - powtórzyła z taką rozpaczą, że aż spojrzał na nią zaniepokojony. - Wiążesz z nim własne nadzieje, to sam się nim zajmij. Albo poproś o to Vondę. Odkryła talent Roscoe, więc jest za to wszystko odpowiedzialna.

- Jak ty to sobie wyobrażasz? Ani ona, ani ja nie mamy czasu. Taki jest nasz zawód. Jesteśmy potwornie zajęci.

- Ja również!

Zirytowana ruszyła w górę schodów, ogarniając fałdy spódnicy, lecz w pewnym momencie, nie potrafiąc utrzymać na wodzy nerwów i emocji, obejrzała się do tyłu. Mitch przyglądał się jej z jawną kpiną.

- Niby dlaczego wszyscy uważają, że to właśnie ja powinnam się zajmować Hockenberrym?! - krzyknęła z ogniem w oczach. - Dlaczego ciągle powtarzasz, że to mój obowiązek? - Przytrzymała się balustrady, marząc o tym, żeby na jej ręce nie błyszczał wielki diament. - No, dlaczego? Dlaczego mam być rzekomo jego jedyną szansą?

Mitch oparł się o ścianę, nie ukrywając ziewnięcia.

- Może tak ci było pisane - powiedział łagodnie i uśmiechnął się. - A może jest odwrotnie? Może to on jest twoją jedyną szansą, nim staniesz się kawałkiem żelaza w muzeum w New Haven. Muzea zawsze kojarzyły mi się z kurzem, starością i zamknięciem. A swoją drogą, czy w tym twoim nie ma myszy?

Dinah wzdrygnęła się i pędem pobiegła na górę, zapominając o swojej szerokiej spódnicy i o tym, że powinna ją przyzwoicie przytrzymać. Błysnęły białe kolana i smukłe udo. Odprowadził ją tęsknym wzrokiem, a kiedy zniknęła, usłyszał mocne trzaśniecie drzwiami.

- Dobranoc, droga panno MacNeil - powiedział miękko. - Słodkich, arystokratycznych snów! Niech w nich nie grasują myszy.

Dopił alkohol i zaklął pod nosem.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Po wyjściu od dentysty Roscoe przestał lubić Nashville. Naszpikowany środkami przeciwbólowymi i sztywny ze strachu dał się jak manekin zaprowadzić do domu. Kiedy poszedł się położyć, Dinah wróciła do swojego pokoju, żeby zadzwonić do Dennisa. W całym tym uczuciowym zamęcie jedno bowiem było dla niej absolutnie oczywiste. Nie mogła dłużej nosić zaręczynowego pierścionka i to ona musiała głośno wyartykułować to, o czym oboje od dawna wiedzieli.

Kiedy jednak uzyskała połączenie, odpowiedziało jej znów tylko nagranie, które już raz słyszała, próbując się dodzwonić w nocy: „Halo, halo. Kłania się Dennis Lingle. Jestem na przyjęciu u pani profesor Twissle”. Dinah ściągnęła brwi. Dziwne. Dennis zazwyczaj przesłuchiwał taśmę i zmieniał ją po śniadaniu. Odłożyła słuchawkę, nie zostawiając żadnej wiadomości, i upewniwszy się, że Roscoe zasnął, wzięła samochód i pojechała do miasta na umówione spotkanie z agentem Stephenem Fleetwoodem.

Popołudnie, po skromnym lunchu, spędziła w czytelni, ślęcząc nad książkami o Nashville i przemyśle muzycznym. Kiedy wróciła do rezydencji, Mitcha jeszcze nie było, a Roscoe siedział w studiu, przykładając sobie zimny okład. Na jej widok poderwał się i oświadczył kategorycznie, że w życiu nie pójdzie już do dentysty, lecz ofuknęła go, przypominając o dwóch naznaczonych wizytach. Jęknął tylko i bez słowa wrócił na kanapę.

Prosto od drzwi swego pokoju Dinah rzuciła się do telefonu i wykręciła numer Dennisa. Odezwał się znowu automat, tyle że nagranie było świeże: „Dzień dobry - usłyszała. - Tu mówi Dennis Lingle. Wychodzę na kolację z kumplami z wydziału. Później jadę na recital. Spieszę się, przepraszam. Proszę zostawić numer telefonu. Oddzwonię jutro. Miłego wieczoru! Pa!”. Odczekała, aż przebrzmi sygnał, i bez słowa przerwała połączenie. Dopiero godzinę później, doprowadzona niemal do histerii, zatelefonowała jeszcze raz i rzuciła do słuchawki tylko parę słów: „Zadzwoń. Chcę zerwać zaręczyny”.

Parę minut po ósmej zapukał Mitch. Powiedział, że kolację na dziedzińcu przyjdzie im dzisiaj jeść tylko we dwoje, ponieważ Roscoe w dalszym ciągu nie czuje się najlepiej. Wieczór był ciepły i miły.

- Jak minął dzień? - zapytała, gdy usiedli przy stole i kelner nalał do kieliszków wino.

Mitch przyjrzał się jej z sarkazmem.

- Zdaje mi się, że słyszę papugę - powiedział drwiąco. - Ale nic, w porządku, jakoś minął. A ty, co robiłaś? Byłaś u Fleetwooda, jadłaś lunch... Muszę niestety stwierdzić, że nie powinnaś się ograniczać do byle sałatki. A jak ci się siedziało w bibliotece?

Dinah odstawiła kieliszek i spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Skąd ty to wszystko wiesz? Wynająłeś detektywa, żeby mnie szpiegował?

Mitch włożył do ust oliwkę i żuł ją z namysłem.

- Zaraz tam szpiegował - powiedział z pewnym wahaniem. - Coś przecież muszę o tobie wiedzieć. Jesteś tu nowa. Po Nashville poruszasz się jak dziecko w ciemnym lesie.

- Nie jestem żadnym dzieckiem - podniosła głos. - Lasu też tu nie ma. Raczej dżungla.

- Mów ciszej. - Sięgnął po następną oliwkę. - I proszę cię, nie wygłaszaj banałów. Jesteś na to za inteligentna.

- Całe popołudnie czytałam o tym, czym zajmujesz się na co dzień - powiedziała niechętnie. - Wydaje mi się, że wielu gwiazdorom przychodzi płacić zbyt wysoką cenę za sukces.

- Nieudacznikom zaś za to, że im się nie udało. Wierz mi, znam to na pamięć. Mówiłem ci już i powtórzę raz jeszcze, że ten biznes jest groźny, szczególnie dla ludzi młodych i podatnych na wpływy, takich jak na przykład Roscoe. Będzie mu potrzebna mocna ręka, ktoś, kto nim pokieruje i w razie czego weźmie w karby. Lekceważyłaś moje słowa, dopóki nie naczytałaś się o tym, o czym mówiłem. Bo ty tak się wszystkiego uczysz, prawda? Z książek, nie z życia.

- Nie masz zielonego pojęcia, jak i czego się uczę! - parsknęła gniewnie.

- Mylisz się. Fakt, że poszłaś do biblioteki, świadczy o tym, że mam rację. Nashville pulsuje wokół ciebie... żywe i prawdziwe, otaczają cię ludzie, a ty dokąd idziesz po naukę? Do biblioteki. To typowe, Dinah. Ufasz drukowanemu słowu bardziej niż życiu, choćby podchodziło pod same drzwi. Skoro jednak tak już musi być, to i ja dam ci książkę. O Hanku Williamsie.

- Nie, dziękuję - powiedziała wojowniczo. - Jestem pewna, że był genialny, że przydarzyły mu się same okropności i umarł młodo. Błysnął jak meteor i zgasł.

- Miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat - potwierdził cicho Mitch. - Ugiął się pod brzemieniem swojej sławy i nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Wielkie talenty nie rodzą się na kamieniu. Trzeba pokoleń, żeby coś takiego mogło się powtórzyć... Chciałbym wierzyć, że istnieje szansa...

- Naprawdę wierzysz, że Roscoe jest aż taki zdolny? - zapytała prawie ze strachem.

- Ja to wiem. Paru ludzi w tym mieście też zaczyna już coś przewąchiwać. Mają dobrego nosa.

- Fleetwood na przykład.

- Na przykład. To cynik i plotkarz, ale potrafiłby pilnować kontraktów Roscoe. Jedynie nad duszą tego chłopca nie będzie komu czuwać. Od tego jesteś ty i tylko ty.

- Dlaczego ja? Przecież to wszystko jest dla mnie tak samo nowe, jak dla niego.

- Tak, ale ty jesteś nieprzekupna.

- Jaka? - W oczach Dinah pojawiło się absolutne niezrozumienie. - Co chcesz przez to powiedzieć?

- Dokładnie to, co słyszysz. Ciebie nie można kupić. Co więcej, masz w sobie coś, czego nie da się kupić za żadne pieniądze, a co potrafisz przekazać komuś, kto, jak na przykład Roscoe, bardzo tego potrzebuje.

- To znaczy, co? - zapytała podejrzliwie.

- Klasę. - Uśmiechnął się. - Mocno zakodowane wartości. W źrenicach Mitcha zatańczyły płomienie świec. Czuła się jak ktoś poddany władzy hipnotyzera, kto jednak nie chce ulec.

- Jeśli jestem takim skarbem - powiedziała - to powinnam też umieć odróżnić pochwałę od pochlebstwa. No i umiem. - Podniosła w górę kieliszek. - To było ładne, Mitch - uśmiechnęła się z ironią. - Tyle że nie do końca przemyślane. Już raz się mną posłużyłeś, kiedy trzeba było pozbyć się Bucky'ego. Nie mam zamiaru zostać w Nasłwille tylko po to, żeby mnie tak czy inaczej wykorzystywano.

- W miłości, na wojnie i po to, żeby uziemić Bucky'ego każdy chwyt jest dobry. A poza tym nie mam zamiaru ci pochlebiać. Chodzi mi wyłącznie o to, że jesteś potrzebna tutaj, a uparłaś się, żeby wyjść za mąż za tę zimną rybę w Connecticut i stać się eksponatem w muzeum.

- Jesteś wobec mnie ogromnie krytyczny. - Dinah nie umiała się bronić. - Zauważyłam natomiast, że nigdy nie mówisz o sobie. Zdążyłam się nasłuchać tylu plotek... Chciałabym znać prawdę.

- To znaczy, że moje życie w ogóle cię obchodzi?

- Ze względu na Roscoe. - Czuła, że palą ją policzki. - Osobiście mogłabym nic nie wiedzieć.

- No i świetnie. - Przez twarz Mitcha jakby przebiegł cień. Mam swoje powody, by zostawić przeszłość w spokoju. To są sprawy ściśle związane z losem „Diamentowej podkowy”.

- Masz też powody, żeby ukrywać, co naprawdę łączy cię z panną Rainy?

Przez moment patrzył na nią w skupieniu.

- Tak cię to interesuje?

- Nic a nic. - Odwróciła wzrok. - To tylko trochę dziwaczne.

- Mam wobec Vondy pewne zobowiązania. Są powody, dla których nie należy mówić o jej osobistym życiu. Dama taka jak ty powinna to rozumieć.

- Naturalnie. - Dinah postarała się o najbardziej wyważony ton, na jaki ją było stać.

- Tak czy owak to wszystko jest nieważne - podsumował, jakby nagle znudziła go rozmowa. - Pomyślmy o czymś istotniejszym, na przykład o dzisiejszym wieczorze. Może wybralibyśmy się gdzieś potańczyć?

Dinah odstawiła kieliszek kompletnie zdezorientowana.

- Jak to potańczyć?

- Normalnie.

- Nie myślisz chyba o jakichś podskakiwaniach w rytm muzyki country? Nie mam o tym pojęcia.

- To bardzo łatwe. - Sięgnął przez stół, dolewając jej wina. - Teksaski „Twostep” to klasyczny taniec Zachodu. Śmiesznie łatwy. Po prostu obejmuję cię wpół i tobą kręcę.

Uśmiechnęła się niepewnie.

- Myślę - powiedziała z przejęciem - że robiłeś to już zbyt wiele razy.

- To znaczy, co? Obejmowałem cię? Za często? Tego nigdy dosyć...

- Nie o to chodzi... Chodzi o kręcenie mną. Na więcej nie mam ochoty.

Mitch wzruszył ramionami.

- Nieładnie to nazywasz. Prowadzę cię, nakierowuję, zgoda, ale na pewno nie kręcę. Jeszcze to polubisz, zobaczysz. Obiecuję, że tak będzie.

- Nie. - Zmusiła się do jedzenia. - Jeśli chcesz potańczyć, zaproś kogoś innego. Ja zostaję. Czekam na telefon.

- Ach, tak. - Z twarzy Mitcha zniknęło rozbawienie. - To jednak ten twój pewny siebie i ciebie narzeczony czasami sprawdza, co robisz. A mówiłaś, że jest taki dojrzały... Nie miałby chyba nic przeciwko temu, żebym cię zabrał na tańce. Trzeba poznawać folklor.

Dinah z irytacją odłożyła widelec. Mitch kpił sobie z niej w żywe oczy. Być może nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak okrutnie bolały ją te żarty. Poszłaby z nim przecież tańczyć wszędzie, wszystko jedno przy jakiej muzyce, byleby tylko znaleźć się w jego ramionach. Ale nie mogła.

- Folklor dobra rzecz - powiedziała. - Dennis nie miałby nic przeciw temu, żebyś mi go pokazał. Ale ja mam pewną sprawę. Muszę z nim porozmawiać.

- No cóż... W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przygruchać sobie kogoś, kto nie pogardzi naszym swojskim kręceniem się w kółeczko. W przeciwieństwie do twojego narzeczonego wolę obejmować ciepłą kobietę niż zimną słuchawkę. Mam więc nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli już teraz cię przeproszę.

- Naturalnie. - Dumnie podniosła głowę. Niespodziewanie przystanął na moment za jej krzesłem, nachylił się i pocałował ją w szyję.

- Pyszne - powiedział, prostując się. - Smakuje jak każdy zakazany owoc. No to na razie. Nie zapomnij skończyć kolacji. Nawet księżniczki nie żyją powietrzem.

Kiedy odszedł, zaczęła posłusznie dziobać widelcem w talerzu. Taka już była - posłuszna, obowiązkowa, lojalna... Nie potrafiłaby określić, ile czasu upłynęło do chwili, gdy w zapadających ciemnościach do stolika podszedł brodaty kelner i powiadomił ją, że ktoś dzwoni. Bez pośpiechu przeszła do swego pokoju. Miała zaraz powiedzieć: „Żegnaj!” nie tylko Dennisowi, ale również sobie, tej dziewczynie, którą jak jej się wydawało - znała i rozumiała.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Dinah? To ty? - Ton Dennisa wskazywał na to, że młody Lingle był autentycznie wstrząśnięty. - Chcesz zerwać zaręczyny? Nic nie rozumiem. I kto to mówi? Ty? Zawsze taka opanowana, logiczna... Co ci się stało? Gdzie się podziała moja dawna Dinah?

Dobre pytanie, pomyślała z wisielczym humorem. Gdzie się podziała tamta młoda kobieta? Już w Kakexii zauważyła u siebie poważne zmiany, ale tutaj, w Nashville, po rozsądnej, chłodnej i posłusznej Di pozostała już tylko niewyraźna pamięć.

- To wszystko razem jest nieroztropne, nieprzemyślane i bez sensu - stwierdził autorytatywnie. - Czy nie przyszło ci do głowy, jak to przeżyją nasze rodziny? Jak zmartwisz swoją mamę, nie mówiąc już o mojej? Zastanów się jeszcze...

- Nie ma się nad czym zastanawiać - przerwała kategorycznie. - Przemyślałam wszystko dokładnie, a prawdę mówiąc pierwsze wątpliwości pojawiły się we mnie dawno temu. Powiedz mi na przykład, czy bardzo się zmartwiłeś, kiedy ci powiedziałam, że jadę do Kakexii? Pozwoliłeś mi wyjechać bez żalu i ani razu nawet mnie tam nie odwiedziłeś. Mój wyjazd był ci po prostu na rękę...

- No wiesz... - Dennis sapnął niecierpliwie. - Jesteś niesprawiedliwa. Nie ja wymyśliłem roczną służbę publiczną w Kakexii czy w jakimś innym okropnym miejscu. Tak każe tradycja waszej rodziny.

- Kakexia nie jest żadnym okropnym miejscem! Mieszka tam wielu wspaniałych ludzi. Odważnych, twórczych...

- Tylko że orkiestry z prawdziwego zdarzenia w całym rejonie trzeba by szukać ze świecą. To kompletna pustynia, chyba że za muzykę uznamy te trywialne melodyjki w stylu country... Ale nie. Miałaś swoje obowiązki i ja miałem swoje. Doprawdy, Dinah, zadziwiasz mnie. Mówisz, jakbyś była zazdrosna. Pozwoliłem ci wyjechać do pracy, ponieważ szanuję twoje prawo wyboru.

- I z tego też wielkiego szacunku zgodziłeś się na mój wyjazd do Nashville?

- Naturalnie. Już ci mówiłem, że nie pozwoliłbym sobie na łamanie twojej indywidualności...

- Słuchaj! - wtrąciła niemal groźnie. - Czy mógłbyś łaskawie nie używać tego okropnego słowa?

- To znaczy, którego?

- Indywidualność. Brzmi tak drętwo, a zarazem tak jakoś naukowo. Ilekroć próbuję ci opowiedzieć o trudnościach, jakie tutaj przeżywam, pleciesz o wyborach moralnych, indywidualności itd. Tak nie mówi mężczyzna, który kocha. Tak mówi człowiek zadowolony z tego, że chwilowo ma święty spokój.

Na moment zapadła cisza.

- Dinah - odezwał się w końcu. - Uznałem, że chcesz pomóc temu małemu Rufusowi. Myślałem, że uważasz to za swoją powinność. Wybacz, jeśli cię uraziłem...

- On ma na imię Roscoe, nie Rufus! - krzyknęła do słuchawki. - Tak, chcę mu pomóc, ale nie zamierzam czekać w Nashville, aż stanie się pełnoletni. Na miły Bóg! Nie wiem nawet, czy w ogóle potrafię zająć się wszystkim właściwie.

- W takim razie musisz tam siedzieć, aż znajdziesz mu kogoś odpowiedniego. To oczywiste, prawda? - zapytał spokojnie. - Znam cię, Di. Zagryzłyby cię wyrzuty sumienia, gdybyś opuściła tego dzieciaka. Nie ma się nad czym zastanawiać i dramatyzować. Jesteś podenerwowana.

- Nie o to chodzi - żachnęła się niecierpliwie. - Jestem dosłownie przygnieciona ciężarem tego wszystkiego. Tutaj nic nie jest proste. Nie ma łatwych wyborów. A ty... ty wcale mi ich nie ułatwiasz. Nie kochasz mnie.

Nastąpiła znowu chwila napiętej ciszy, którą przerwał Dennis.

- Proszę cię... - powiedział. - Czy stało się coś, co sprawiło, że myślisz, że mnie nie kochasz? Przecież to trwa od czasu, kiedy mieliśmy po jedenaście lat. Nie pamiętasz? Chorowałaś na zatoki i mama posłała mnie do was, żebym ci poczytał „Alicję w krainie czarów” i zagrał na pianinie. Bez przerwy pociągałaś nosem i kaszlałaś, ale było nam jak w bajce. Powiedziałaś mi później, że nigdy tak dobrze się nie czułaś.

- Pamiętam, pamiętam. Uwielbiałam twoje towarzystwo, ale być może pomyliliśmy potem sympatię z miłością. Jesteśmy dla siebie bardziej jak brat i siostra niż jak... kochankowie.

- Kochankowie? Dinah! Proszę! - Dennis wydawał się przestraszony. - Co się z tobą dzieje? Czy to... czy to ten człowiek, o którym mi nadmieniłaś? Ten poznany w Nashville?

- Tak - odpowiedziała wprost i w tym samym momencie uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od lat jest wobec Dennisa absolutnie szczera. Było to dziwne uczucie, niemal upajające.

- A czy on... czy on również jest w tobie zakochany? Wyznał ci to?

- Nie. Nie ma mowy o żadnym uczuciu z jego strony. Jestem dla niego nikim. Jakąś tam kobietą. Jedną z wielu.

Wyobraziła sobie minę swojego narzeczonego.

- Dinah! Ty chyba nie wiesz, co robisz - powiedział zdenerwowany. - Popełniasz wielki błąd. Nie możesz zrywać zaręczyn z powodu jakiegoś faceta, którego w ogóle nie obchodzisz. Zawsze byłaś taka naiwna, nie rozumiesz, jakie jest życie...

- Posłuchaj, Dennisie - przerwała stanowczo. - Nie jestem twoim wrogiem i nie chcę nim być, ale nasze narzeczeństwo jest farsą, a małżeństwo byłoby tragedią. Nie chcę już nosić twojego pierścionka. Proszę cię, zrozum...

- Staram się, ale... Dinah! - Tak surowego tonu jeszcze u niego nie słyszała. - Jeśli jest tak, jak mówisz, stanie się zgodnie z twoim życzeniem. Pod jednym wszakże warunkiem. Przemyślisz to jeszcze raz i porozmawiamy za miesiąc. Jeśli nic się nie zmieni w twoich uczuciach, zerwiemy zaręczyny. Do tego jednak czasu, przez wzgląd na naszą zażyłość i rodziny, noś, proszę, ten pierścionek. I nie mów nikomu o tej rozmowie. Niech to na razie zostanie między nami. Bo widzisz, ja... Nie spodziewałem się czegoś takiego i... Nie potrafię wyrazić, jak głupio się czuję. Potrzebuję czasu, żeby się z tym uporać.

Słysząc tak nietypowy dla Dennisa, prawie płaczliwy ton, Dinah poczuła ucisk w gardle. Cztery tygodnie, pomyślała. Dobrze, wytrzymam, jestem mu je dłużna. Wcześniej i tak nie znajdę nikogo, kto zająłby się Roscoe. To potrwa. A poza tym przyzwoiciej by było wrócić do Connecticut i zerwać zaręczyny we właściwy sposób. Odchrząknęła głośno.

- Dinah... - przynaglił ją. - Bardzo cię proszę, daj mi ten miesiąc. Inaczej nie wiem, jak to wszystko wytłumaczę mamie... zresztą obu naszym matkom... Twoja zdenerwuje się chyba jeszcze bardziej... Wiesz przecież, jak bardzo twoja mama i ja się lubimy...

- Nie przejmuj się tak - powiedziała z rezygnacją. - Masz być może rację. To wygląda na coś nieprzemyślanego, ale takie nie jest i sądzę, że wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja. Potrzebujesz miesiąca? Bardzo proszę. Gwarantuję absolutną dyskrecję.

- Dziękuję ci, Dinah, bardzo dziękuję. No to cóż? Późno się zrobiło i... ojej, recital chyba się już zaczął. Muszę iść. Mam nadzieję, że muzyka mnie uspokoi. Tak się zdenerwowałem...

Odłożyła słuchawkę z poczuciem winy. Dennis nie zachowywał się wprawdzie jak człowiek, który kocha, ale być może potrzebował jej na swój sposób i wiązał z nią jakieś nadzieje. Tyle że ona już go nie potrzebowała. Obchodził ją wyłącznie ciemnowłosy mężczyzna o kpiącym spojrzeniu zielonych oczu. Spojrzała na swój ogromny zaręczynowy pierścionek. Nie miał dla niej żadnego znaczenia, a przecież jedynie on - martwy, niepotrzebny przedmiot - chronił ją przed zaborczością Mitcha Careya i jej własnym niemądrym pragnieniem, by na zawsze zająć miejsce u jego boku.

Pokój wydał się jej nagle więzieniem. Nie cierpiała go, lecz teraz poczuła się w nim jak w klatce i czym prędzej zeszła na dół. Miała nadzieję, że znajdzie tam Roscoe, ale pokojówka poinformowała ją, że poszedł już spać. Pewnie śni mu się borowanie, pomyślała ze współczuciem Dinah i wyszła do oranżerii. Tylu rzeczy trzeba go było nauczyć! Musiała znaleźć jakiś sposób, żeby go przekonać, że powinien się uczyć dla własnego dobra. Czy było to w ogóle możliwe w Nashville, mieście stwarzającym okazję do tylu pokus? Bez wykształcenia byłby jednak zawsze skazany na łaskę i niełaskę ludzi sprytnych. Należało przede wszystkim wyrobić w nim tę świadomość i wewnętrzną dyscyplinę. Nauczyć go, żeby dbał o siebie. Nie miała pojęcia, jak to zrobić - jakimi metodami i to w tak krótkim czasie.

Z rozmyślań wyrwała ją pokojówka, która oznajmiła, że przyszedł pan Williston i chciałby się z nią zobaczyć.

- Ze mną? - zdziwiła się Dinah. - Pan Williston ma zapewne jakąś sprawę do pana Careya, ale go nie ma.

Dziewczyna poprawiła lok w rozwichrzonej fryzurze.

- Powiedział wyraźnie, że chce się widzieć z panią. Czy mam go wpuścić?

Właściwie czemu nie, pomyślała Dinah, nie panując nad sytuacją. Co jeszcze mogło się zdarzyć tego upiornego dnia? Było jej wszystko jedno.

- Naturalnie. Poproś go tutaj - powiedziała z roztargnieniem.

Sala pełna tropikalnych pnączy przypominała dżunglę i być może była to najwłaściwsza sceneria do spotkania z kimś takim jak Bucky.

- Nie wiem, co pana do mnie sprowadza - powiedziała wyniośle, gdy wszedł, trzymając w ręku kapelusz z rondem z białoszarej skóry pytona. Ubrany od stóp do głów na biało przypominał jakąś groteskową postać z komiksu. - Pan Carey wyszedł.

- Wiem, że go nie ma. - Bucky nerwowo miął swojego stetsona. - Bawi się w klubie z Vondą Rainy. Domyśliłem się więc, że pani musi być tutaj.

Dinah odwróciła się na moment ze struchlałym sercem, udając zainteresowanie piękną orchideą.

- Czym zatem mogę panu służyć? - zapytała drewnianym głosem.

Przez parę chwil mierzyli się wzrokiem w nieprzyjemnej ciszy.

- Przyszedłem prosić o wybaczenie, madame - powiedział wreszcie.

Spojrzała na niego zaskoczona. Miał purpurową twarz. Oczy wbił w ziemię. Czubkiem buta popchnął leżący na podłodze płatek.

- Zachowałem się jak gbur. Wiem, że nie będę się już zajmował promocją pani ucznia, ale stało się! Wpadłem w chytrze zastawioną pułapkę. Carey wyprowadził mnie w pole. Mało kto dorównuje mu sprytem... Nieważne zresztą. .. Chcę po prostu panią przeprosić.

Dinah przyglądała mu się podejrzliwie. Ten olbrzymi, zwalisty mężczyzna w scenerii tropikalnych pnączy i odurzająco pachnących kwiatów przedstawiał sobą widok tyleż niezwykły, co nie budzący zaufania.

- Mówi pan, że wpadł pan w pułapkę. To znaczy? Niechętnie wzruszył ramionami jak ktoś, kto przyznaje się do własnej głupoty.

- Carey lubi napuszczać na siebie ludzi, żeby cudzymi rękami załatwiać swoje brudne sprawy. Zawarłem kontrakt z „Diamentową podkową”, kiedy jeszcze kierował nią jego brat. Ale Mitch nie chce tego honorować. Próbuje więc mnie zmusić, żebym sam poderżnął sobie gardło. No i udaje mu się to.

- Nie rozumiem - powiedziała ostrożnie, chociaż pamiętała doskonale słowa Mitcha. Cieszył się, iż to ona doprowadziła Bucky'ego do rezygnacji ze współpracy. Przyznał, że było mu to na rękę. Fleetwood powtórzył mniej więcej to samo.

Bucky zaczerwienił się jeszcze mocniej, lecz podniósł głowę. W małych, rybich oczach szkliła się nienawiść.

- Straszył mnie panią, jeszcze zanim się tu zjawiliście - przyznał niechętnie. - Dawał mi do zrozumienia, że nie poradzę sobie z wymaganiami, które może mi postawić osoba z tak wysokich sfer. Mówił też jednak, że... nieważne... no, w każdym razie, że nie powinienem dać się łatwo zbić z tropu. Do diabła! Jestem w takim stanie, że mówię o pewnych sprawach niepotrzebnie... Ale nic... Nie miałem wtedy pojęcia, że celowo nas antagonizuje.

- Ale po co miałby to robić? Co by mu z tego przyszło?

- A to, że nie chce honorować kontraktu ze mną, lecz nie jest na tyle uczciwy, żeby to powiedzieć otwarcie. Więc posłużył się panią.

- Czy zechciałby pan wyjaśnić bliżej swoje ostatnie stwierdzenie?

- Nic prostszego. - Bucky po raz kolejny wzruszył ramionami. - Ustawił wszystko tak, żebym zrezygnował sam. Napuścił też na mnie Vondę. Zantagonizował was obie. Potem przyjdzie kolej na Vondę i Roscoe. Sama pani zobaczy. Wszystkich pozbawi jakiejkolwiek pewności. To taka jego gra. Jest w tym dobry.

Dinah skubała w palcach listek bluszczu.

- Ja i Vonda, Vonda i Roscoe. Po co miałby nas skłócać?

- Żeby wami rządzić. Vonda i Roscoe znienawidzą się nawzajem w przekonaniu, że jedno odbiera drugiemu sławę i prestiż. A pani i Vonda... To jasne.

- Wybaczy pan, ale znowu nie rozumiem. Pani Rainy i ja nie jesteśmy sobie wrogie i nikt nas tak nie ustawiał. Nie widzę też najmniejszego powodu, dla którego panu Careyowi miałoby na czymś takim zależeć.

Oczy Bucky'ego zajarzyły się złośliwie.

- Czyżby, panno MacNeil? Przecież on postawił na tego małego, a chłopak bez pani pomocy nie da sobie rady. Będzie więc was tu trzymał, jak długo zechce, a Vonda zacznie się dusić z zazdrości. Już się dusi, kiedy tylko Carey spojrzy na panią. A pani, nie da się ukryć, jest nim zafascynowana. Proszę mi wybaczyć, ja jedynie ostrzegam. Niech się pani ma na baczności. W przeciwnym razie wykorzysta panią pod każdym względem.

- Nie ośmieliłby się!

- Ośmieliłby się, ośmielił. - Bucky roześmiał się bezwzględnie. - Dla niego nie istnieje nic świętego i właśnie to mnie w nim przeraża. Nigdy w życiu nikogo się nie bałem, a jego się boję. Nic go nie obchodzi czyjś ból. Ma teraz szansę rozwinąć wytwórnię i zrobi to za każdą cenę. Ożeni się z Vondą, która koniecznie chce wyjść ponownie za mąż, żeby urodzić dzieci, nim będzie na to za późno. Dla niej to nie jest jeszcze jeden angaż, lecz życiowa szansa. Czy sądzi pani, że gdyby nie zaproponował jej małżeństwa, zainteresowałaby się w ogóle jakąś zakichaną „Diamentową podkową”? Carey jednak nie chce, żeby poczuła się zbyt pewnie. Obecność młodej kobiety, czyli pani, przyda mu się do trzymania jej w szachu. Bucky ponownie wbił wzrok w podłogę, jakby uświadomił sobie, że powiedział nazbyt wiele. Końcem buta zgniótł odsunięty płatek. Dinah była absolutnie porażona.

- Skąd mam wiedzieć, że to wszystko nie są wierutne kłamstwa? - zapytała ze ściśniętym gardłem. - Może opowiada mi je pan tylko dlatego, że mnie pan nie cierpi.

- Nic by mi z tego nie przyszło - powiedział, wyjmując z wewnętrznej kieszeni kopertę. - Proszę, oto moja rezygnacja. Nashville to nie sielanka. Przyzwyczaiłem się do ostrej gry, ale nie potrafię świnić tak jak Carey. Niech więc ma, czego chce. Uwalniam go od siebie i nie zgłaszam żadnych pretensji finansowych. Chciałem jedynie przeprosić panią i ostrzec. Jego obchodzi wyłącznie władza, ale mną nie będzie już rządził. Zechce mu pani to przekazać i bardzo proszę, niech pani nie powtarza, o czym tu mówiliśmy.

Kiedy wreszcie wyszedł, Dinah miała wrażenie, że zaraz się udusi. Stała przez chwilę nieruchomo z kopertą w ręce, aż wreszcie postanowiła zanieść ją do gabinetu Mitcha. Nigdy jeszcze nie była tam sama. Popchnęła ciężkie drzwi, podeszła do ogromnego biurka i położyła rezygnację Bucky'ego na samym środku. Trudno było nie zauważyć pięknej czarnobiałej fotografii, stojącej w srebrnych ramkach. Patrzyły z niej ogromne oczy Vondy. W dolnym rogu zdjęcia, równiutkim pismem napisano: „Drogiemu Mitchowi - mojemu rycerzowi i kawalerowi. Nikt nie mógł zrobić tego lepiej. Z wdzięcznością. Vonda R. „

Dinah wybiegła z gabinetu i popędziła krętymi schodami na górę. Wiedziała, że musi jak najszybciej opuścić ten dom. Nie mogła jednak pozostawić Roscoe samego, zwłaszcza teraz, gdy wszystko wydawało się takie niepewne i groźne.

Spała źle i obudziła się o świcie. Służba jeszcze nie wstała, toteż starając się nikogo nie obudzić, Dinah zaparzyła sobie herbatę i narzuciwszy szal, wyszła z tacą na dziedziniec. Usiadła, myśląc smętnie o swojej przyszłości. Z zadumy wyrwało ją coś, co dałoby się porównać jedynie z porażeniem prądem. Poczuła na karku ciepłe wargi, a chwilę później otoczyły ją ramiona Mitcha.

- Dzień dobry. - Uśmiechnął się prowokacyjnie. - Nie musiałaś na mnie czekać.

Błyskawicznie odsunęła się z krzesłem i odwróciła głowę. Stał tuż za nią, w tym samym ubraniu, które miał na sobie w nocy przed wyjazdem do klubu. Był nie ogolony. Na policzku i odpiętym kołnierzyku zauważyła ślady szminki. Pachniał whisky i dobrymi perfumami. Wraca prosto od Vondy, pomyślała z goryczą. Przespał się z nią, a teraz wraca do domu.

- Nienawidzę, jak mnie ktoś całuje w szyję - syknęła, pochylając się nad stołem.

- Trudno. Ciesz się, że nie jestem wampirem.

- Nie byłabym tego taka pewna...

- No to pomyśl dobrze... Wschodzi słońce, a gdy wstaje dzień, wampiry się chowają.

- Szczerze mówiąc, trudno by mi było uwierzyć, że spędziłeś noc w trumnie, i to sam. Drakula się znalazł - mruknęła pod nosem i od razu pożałowała swoich słów. Mitch bowiem uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Coś ci się znowu pomyliło - powiedział, uśmiechając się drwiąco. - Wampiry spędzają w trumnie dnie, a nie noce. A poza tym nie sądziłem, że obchodzi cię, co robię nocami.

- Nic mnie to nie obchodzi! - prychnęła ze złością. Wyglądał tak, jakby spędził noc na hulance. Miał podkrążone oczy, lecz uśmiechał się jak zwykle - trochę lekceważąco i bardzo, bardzo zwodniczo.

- A jak ci się udała rozmowa z narzeczonym? Dzwonił? Dinah zignorowała te pytania.

- Był tutaj Bucky - powiedziała, nalewając sobie herbaty. - Zostawił ci list. Położyłam go na biurku w twoim gabinecie.

Ziewnął, jakby go to w ogóle nie zainteresowało.

- Powiedział, że to ważne.

- Jeśli mam szczęście, to złożył rezygnację. Słyszałem, że zatrudnia go jakiś frajer z Kalifornii, ale wierzyć mi się nie chce, że to naprawdę koniec. Ciekawe, jaki numer mi jeszcze wytnie. Nieważne zresztą. Powiedz mi lepiej, czemu tak wcześnie wstałaś. - W kącikach jego ust pojawił się znowu drwiący uśmiech. - Czyżby z jakiegoś powodu gryzło cię sumienie? Ale nie, to przecież niemożliwe. Jakie wyrzuty sumienia może mieć chodząca doskonałość?! „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Tak to się chyba mówi w waszych dobrych, normalnych domach? Czy twój dzielny narzeczony również wstaje skoro świt i dlatego jest taki bogaty? - Zaśmiał się ironicznie. - A skoro jesteśmy już przy nim, to czym on się właściwie zajmuje?

- Kończy wyższą szkołę muzyczną i zarządza finansami rodziny. W przyszłości chce być nauczycielem akademickim, ale to tak... raczej... w wolnym czasie.

Przez moment wydawało się jej, że zrobiło to na Mitchu wrażenie. Nie mogła się widać bardziej pomylić, gdyż wybuchnął gromkim śmiechem.

- W wolnym czasie? To mi dopiero profesor-hobbysta.

Rodowy szmal w sejfie plus tytuły naukowe, koncerty i śmietanka towarzyska na deser. A dla ciebie jakie miejsce przewidział? W sejfie czy na talerzyku? Daj spokój, co za potworna nuda! Jak ktoś taki może ci się w ogóle podobać?

- Mógłbyś być trochę mniej grubiański? - zapytała z niesmakiem.

- Nie mógłbym. Wystarczy, że ty jesteś nieskazitelnie taktowna i uprzejma. A przy okazji... Jakie milutkie tortury zaplanowałaś dzisiaj dla Roscoe? Dasz mi go chociaż na chwilę, czy znowu będzie przez cały dzień nieosiągalny?

Dinah odstawiła kubek tak gwałtownie, że aż zadźwięczały spodki.

Jest zapisany do dentysty i do okulisty. Jedną wizytę mamy rano, drugą po południu. Przecież wiesz, że muszę zadbać o jego zdrowie. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście się spotkali wieczorem.

- Co ty powiesz? - zaśmiał się ironicznie. - Doprawdy nie wiem, jak ci dziękować.

- Zrozum. - Dinah nie wiedziała już, jak bronić się przed jego złośliwościami. - Ja naprawdę muszę dopilnować tych spraw. Roscoe ma słaby wzrok. Myślę, że radziłby sobie w szkole znacznie lepiej, gdyby nosił okulary. Trzeba się tym natychmiast zająć. Przez cały następny tydzień będzie miał przecież próby. Tak ustaliłeś...

- A ty z żelazną konsekwencją zaciągniesz go przedtem do wszystkich lekarzy. Robisz to dlatego, że tak postanowiłaś, czy z prawdziwej przyjaźni?

- Oczywiście, że z przy... z przyjaźni - zająknęła się zażenowana.

- Dobry Boże! - Mitch z niedowierzaniem pokręcił głową. - Jak ty to powiedziałaś? Skoro nawet wypowiedzenie słowa przyjaźń jest dla ciebie problemem, to wyobrażam sobie, jak trudno ci coś takiego odczuwać. Czy ciebie naprawdę nie obchodzi, co stanie się z tym chłopcem, kiedy wyjedziesz?

- Obchodzi! - krzyknęła z rozpaczą. - I to bardzo! Zapadła cisza. W pewnej chwili Dinah uświadomiła sobie, że oddycha nierówno i że palą ją policzki. Przez cały czas patrzyli na siebie przez stół. Nie ogoloną twarz Mitcha ściągnął nieprzyjemny grymas i dopiero wtedy zdołała oderwać od niej wzrok.

- Zamierzasz zatrzymać go w Naslwille - powiedziała nieswoim głosem, patrząc na róże. - Zaproponujesz mu angaż. Próbne nagrania to czysta formalność. Ma tutaj zostać na dłużej...

- Tak - przyznał nie od razu. - Roscoe zostanie w Nashville. A ty?

W jednej sekundzie poszukała znowu jego oczu. Spojrzenie, które napotkała, nie było uprzejme, czułe ani nawet badawcze. Było kamienne. Zewnętrzny kącik lewego oka drgnął lekko, po czym cała twarz znieruchomiała, zamieniając się w zastygłą maskę z kreską zamiast ust.

I oto siedział przed nią nie ogolony i rozchełstany, po nocy przehulanej z Vondą Rainy. Powinna go była nienawidzić, a przecież pragnęła go aż do bólu. Przeżywała coś, co z całą pewnością nie powinno się zdarzyć MacNeilównie. MacNeilowie myśleli racjonalnie i krytycznie. Silne uczucia i pragnienia rzeczy zakazanych stanowczo nie wchodziły w grę.

- Nie mogę tu zostać - powiedziała z trudem. - Już ci to mówiłam.

- Czyli że wracasz do niego. Do człowieka, który będzie przez całe życie liczył pieniądze. Do tego zarządcy.

Nie odpowiedziała wprost. Spojrzała na swój pierścionek i pokręciła nim.

- Uważasz, że gospodarowanie rodzinnym majątkiem to coś złego? - zapytała zaczepnie, nie podnosząc oczu.

- Nie. - Wstał i patrzył na nią z góry. - Nie potrafię tylko zrozumieć, że takiego kogoś sobie wybrałaś. Kogoś, komu wystarczą liczydła, prestiż i spokój.

Odszedł i nie ośmieliła się nawet odprowadzić go wzrokiem. Uznał, że wybrała nudne bezpieczeństwo, że nie stać ją było na ryzyko i uczucia. Jakże się mylił.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Tymczasem wypadki zaczęły się toczyć z oszałamiającą prędkością, zmuszając Dinah do uczestnictwa w coraz liczniejszych sprawach. W czwartek wieczorem Mitch wyjechał do Nowego Jorku i był nieobecny przez cały weekend. Jego nieobecność była dla niej takim samym koszmarem, jak ostatnie dni, kiedy prawie się do siebie nie odzywali. Nie raczył nawet powiedzieć, dokąd wyjeżdża i po co, i dopiero pani Buttress, która zaszła do rezydencji, by zostawić jakieś taśmy, wyjaśniła w czym rzecz. Okazało się, że Mitch i Vonda polecieli na Manhattan negocjować z wytwórnią, z którą piosenkarkę wiązał kontrakt. Zabrali ze sobą prawników.

Dinah uznała, że sprawy rozstrzygnęły się w sposób ostateczny, i próbowała zdusić swój ból w drobiazgowych staraniach o Roscoe. Zabrała go do specjalistów, zamówiła okulary i szkła kontaktowe, zaprowadziła do fryzjera, zadbała o ubrania. Przyciśnięta przez panią Buttress kupiła mu też nową gitarę na koszt Mitcha. Przesłuchała nagrania muzyków, z którymi miał pracować, i pomogła mu sformułować opinie na ich temat. Sprawdziła też po trzykroć reputację osób rekomendowanych przez Mitcha.

W poniedziałek rano miały się zacząć próby. W studiu czekała już na nich pani Buttress, producent, liczne grono muzyków i ekipa techniczna. Roscoe był początkowo spłoszony i nie potrafił ukryć zdenerwowania. Przeszkadzały mu szkła kontaktowe, sztywne od nowości buty i jakby nie swoje, wyreperowane zęby. Rozluźnił się dopiero wtedy, gdy zaczęło się muzykowanie. Widząc to, Dinah odetchnęła z ulgą. Pani Buttress była również wyraźnie przejęta.

- To jest niezwykłe - szepnęła Dinah na ucho. - Przy próbnych nagraniach nigdy nie ma takiego zespołu. To chyba coś poważniejszego, inaczej pan Carey aż tak by się nie angażował. Roscoe ma genialny głos. Trzeba tylko - mówiła podniecona - dopilnować, żeby woda sodowa nie uderzyła mu do głowy, ale przy pani to niemożliwe. Jest w pani tyle umiaru i rozsądku...

Dinah przestała się uśmiechać. O własnym rozsądku wolała nie myśleć, wiedziała natomiast, że czas się kurczy, a nie zaczęła nawet szukać opiekuna dla tego niezmiernie uzdolnionego chłopca, któremu naprawdę mogło się przewrócić w głowie. Śpiewał teraz do mikrofonu, przejęty i skupiony. Czuła, jak jej serce zalewa duma. Był nadzwyczajny, wspaniały w tym, co robił. Rozkwitał na jej oczach... Pomogła mu w tym... przynajmniej trochę... Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo będzie za nim tęsknić.

O piątej producent ogłosił koniec pracy. Obie pobiegły natychmiast pogratulować. Pani Buttress ściskała właśnie rękę Roscoe, gdy do studia wszedł Mitch. Na jego widok Dinah omal nie zemdlała z radości, lecz kategorycznie nakazała sobie spokój. Czuła, że cała krew odpłynęła jej z twarzy.

- Gratuluję. - Uśmiechnął się mile, podając chłopcu rękę. - Producent mówi, że to rewelacyjny początek.

Roscoe poruszył grdyką, zaczerwienił się, podziękował i ukrywając zmieszanie, z przesadną troskliwością odstawił swoją nową gitarę.

- A panu, jak się powiodło? - zapytała szybko pani Buttress. - Mam nadzieję, że pani Rainy pomyślnie rozwiązała swoje problemy...

Mitch kiwnął głową.

- Jest teraz moja - wymruczał nonszalancko. - Wyłącznie moja.

Dinah spostrzegła w jego oczach błysk satysfakcji.

- Wspaniale - ucieszyła się pani Buttress. - Jutro z samego rana przygotuję wszystkie dokumenty do zawarcia kontraktu z panią Rainy. Znajdzie je pan na biurku.

- Nie ma pośpiechu. - Zerknął na Dinah, lecz szybko odwrócił wzrok, jakby zupełnie go nie interesowała. - Vonda i jej agent wrócą tu nie wcześniej niż za tydzień. Muszą załatwić pewną nie dokończoną sprawę.

Pani Buttress pokiwała siwiejącą głową.

- No cóż - powiedziała. - Muszę przyznać, że mieliśmy wszyscy dość wyczerpujący dzień. Strasznie się denerwowałam o Roscoe. Przydałoby się trochę odpocząć i wyjść wreszcie z hałasu. Ten remont...

- A właśnie... Czy wszystko w porządku? Mam nadzieję, że myszy się wyniosły...

- Bezwarunkowo! - zapewniła gorąco i chyba nikt nie zauważył wypieków na twarzy Dinah. - Życzył pan sobie, żebym zajęła się problemem myszy, więc problem został rozwiązany. Ostatecznie! Niech się nie nazywam Adelle Cappington Buttress, jeśli miałoby być inaczej.

Carey uśmiechnął się.

- Proszę mi wybaczyć, droga pani Buttress. Naturalnie! Jak mogłoby być inaczej?! Zapomnijmy o tym pytaniu.

Pani Buttress miała jednak kwaśną minę.

- No, to idę coś przegryźć. Chyba że będę jeszcze potrzebna.

- Prawdę mówiąc, chciałbym, żeby zawiozła pani Roscoe na jakąś dobrą kolację. - Wyjął portfel i wręczył sekretarce kilka banknotów. - To dla pani i chłopca. Proszę go zabrać do jakiejś ładnej restauracji.

Pani Buttress przeliczyła pieniądze i oddała część swemu szefowi.

- Nie trzeba nas psuć - powiedziała. - Rozrzutność demoralizuje. Zjemy smacznie, ale skromnie. Dziękuję. Resztę zwrócimy. Chodź, chłopcze.

Starsza pani wyprowadziła Roscoe ze studia jak sierżant pilnujący zbiega.

- Mhm, mhm - mruknął Mitch, odprowadzając ich wzrokiem. - Widzę, że pani Buttress zaprowadziła tutaj ostrą dyscyplinę. Zawsze była twarda, ale teraz to już prawie wojsko. Masz na nią wpływ.

Odwrócił się, po raz pierwszy pozwalając sobie spojrzeć dłużej na Dinah. Poczuła, że traci panowanie nad sobą.

- Nie mam wpływu na nikogo. - Starała się, by zabrzmiało to obojętnie.

- A jednak - zaoponował z leciutkim uśmiechem. - Masz oczywisty wpływ na Roscoe. Wygląda rewelacyjnie. Co ty z nim takiego zrobiłaś?

- Nic. Jedynie to, co było konieczne - odpowiedziała, zmierzając do wyjścia.

- Zaczekaj! - Nie poruszył się nawet, żeby ją zatrzymać, a mimo to znieruchomiała, jakby stanęła przed niewidoczną przeszkodą. - Zabieram cię na kolację.

- Nie, dziękuję bardzo - powiedziała, nie odwracając głowy. - Nie chce mi się nigdzie jechać. Potrzebuję trochę czasu dla siebie.

- Do diabła! - Jednym skokiem znalazł się przy niej. Chwycił ją za ramiona i wydawało się, że potrząśnie nią z całej siły. Opanował się jednak i tylko żyłka na skroni pulsowała niebezpiecznie. - O co ci chodzi? Nie cieszysz się, że mnie widzisz?

Dinah bezradnie rozejrzała się po studiu, marząc, żeby ktoś tu jeszcze był.

- A niby dlaczego miałabym się cieszyć? Z jakiego powodu mielibyśmy się cieszyć na swój widok? Co w tym radosnego?

Drwiący uśmiech zamarł na wargach Mitcha. Ręce leżące na jej ramionach usztywniły się.

- Faktycznie. Nie ma się z czego cieszyć. Oboje mamy nadzwyczajną umiejętność doprowadzania się wzajemnie do szału. Ale nie o to teraz chodzi. Mam do ciebie parę pytań. Zasadniczych.

- Słucham. - Podniosła wyżej głowę.

Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym zdjął ręce z jej ramion i przeczesał palcami włosy.

- Po pierwsze: wydatki. Dentysta, okulista, ubranie Roscoe. Wszystko bardzo pięknie, ale kto za to płacił?

- Ja. Powiedziałam mu jednak, że to z twoich pieniędzy, że tak zostało postanowione w kontrakcie. Skłamałam, bo nie przyjąłby prezentu.

- Nie do wiary! Skłamałaś! Dobry Boże, czy ty naprawdę myślisz, że możesz zrobić dla tego chłopca tylko tyle? Załatwić mu lekarzy i fryzjera? Czy nie rozumiesz, że jesteś dla niego kimś znacznie ważniejszym niż pierwszy lepszy opiekun? Chcę ci zwrócić pieniądze za wszystkie te wydatki. Nalegam.

- Nie. To moja sprawa.

- Jesteś niemożliwa... Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Obronnym gestem skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na niego niepewnie.

- Za gitarę płacisz, oczywiście, ty. Przepraszam, że Roscoe jeszcze ci za nią nie podziękował, ale na pewno zrobi to jutro. Był zmęczony...

- Nie potrzebuję żadnych podziękowań. Nie obchodzą mnie - powiedział ze złością i podszedł do stojącego z tyłu bębna. Przez moment wyglądał tak, jakby się zastanawiał, czy w niego nie kopnąć.

- Ale mnie obchodzą. Człowiek powinien umieć okazać wdzięczność i Roscoe musi o tym pamiętać.

Mitch spojrzał na bęben i westchnął ciężko, po czym przeszedł parę kroków, odsuwając od siebie pokusę wyładowania na nim swoich emocji.

- Ciekawe, kto mu będzie o tym przypominać, kiedy wyjedziesz - parsknął, stając znowu przed nią. - Bo wyjeżdżasz, prawda? Nie zmieniłaś decyzji?

- Wyjeżdżam.

- A kto zajmie się Roscoe? - Mitchowi płonęły oczy.

- Jeszcze nie wiem. Znajdę kogoś.

- Na mnie nie licz, pamiętaj. Kieruję wytwórnią, pracuję na pełnych obrotach. Nie mogę być niańką nastolatka.

- Nawet by mi to nie przyszło do głowy. Nie oczekuję też, że będziesz go stale u siebie gościł. Na dłuższą metę by ci to z pewnością przeszkadzało, a dla Roscoe też nie byłoby to najlepsze. Twój sposób życia nie jest żadnym wzorem dla młodego chłopca. Kiedy podpisze angaż i będzie już miał własne pieniądze, znajdę mu jakieś odpowiedniejsze miejsce.

- Przestań...

- Musi się przecież kiedyś nauczyć płacić własne rachunki. Wszyscy je płacimy przez całe życie...

- Do diabła! - Twarz Mitcha wykrzywiła się w złości. - Długo tak jeszcze będziesz stać i ględzić o pieniądzach? Ani Roscoe, ani ty nie musicie się nigdzie wyprowadzać. Są sprawy ważniejsze niż forsa. Nie przyszło ci to do głowy, jasny gwint?

- Nie przeklinaj - upomniała go, co sprawiło, że zaklął ponownie. - Wiem dobrze, o co mi chodzi. O odpowiedzialność. Roscoe musi się nauczyć odpowiedzialności. Wiesz, czego bym najbardziej chciała? Zabrać go z powrotem do Kakexii, żeby skończył szkołę.

- Roscoe będzie bogaty. Bogaty i sławny. Po co miałby wracać do szkoły?

- Dla własnego dobra. Nie mów mi, że tego nie rozumiesz. A może wolisz, żeby pozostał niewykształconym prostakiem? Łatwiej by ci było nim manipulować...

- Nigdy nim nie manipulowałem! - oburzył się Mitch. - Nigdy. I wiesz co? - dodał z jeszcze większą złością. - W życiu nie spotkałem kobiety, która irytowałaby mnie bardziej niż ty. Masz jakiś specjalny talent, czy co?

- Mogłabym odwrócić twoje słowa. Coś w tym rzeczywiście jest. Nie potrafimy ze sobą rozmawiać, pertraktować, nie rozumiemy się. Mamy prawdopodobnie krańcowo odmienne zasady i dlatego tak to wygląda.

- A to znakomicie - przyznał z ponurą satysfakcją. - Po prostu wybornie.

- No właśnie - powtórzyła jak echo. - Przewybornie. Czuła, że ma miękkie kolana, lecz wyprostowała się dumnie jak księżniczka i ruszyła w stronę drzwi.

- Hej! - powiedział ostro i natychmiast się odwróciła. Mitch sięgnął do kieszeni i wyjął z niej paczuszkę. - Przywiozłem ci coś z Nowego Jorku, więc zabierz to sobie. Mnie to niepotrzebne.

- Ja nie... - zaczęła, lecz uciął ze złością:

- Powiedziałem, żebyś to wzięła - powtórzył i bezceremonialnie wcisnął jej pudełeczko do ręki.

Nie była w stanie kłócić się z nim dłużej. Wrzuciła prezent do torebki i wybiegła ze studia. Ośmieliła się go odwinąć dopiero późno w nocy. Zdarła delikatny biały papier i zobaczyła znak firmowy Tiffany'ego. Podniosła wieczko. Wewnątrz znajdowała się maleńka pułapka na myszy - istne cacko ze złota, diamencików i szafirków.

Ze łzami w oczach Dinah zapakowała pudełeczko najstaranniej jak umiała i dołączyła krótki list.

Szanowny Panie!

Nie mogą przyjąć tak kosztownego podarunku. Byłoby to z mojej strony wysoce niewłaściwe. Nie wracajmy, proszą, nigdy do tej sprawy.

Dinah MacNeil.

Następnie zeszła na dół i poprosiła pokojówkę o zaniesienie koperty i paczuszki do gabinetu pana Careya.

Sesje nagraniowe trwały przez całe następne trzy dni. Mitch pojawiał się w studiu często, ale Dinah niemal nie zauważał. Kiedy chciała go o coś zapytać, zbył ją i odesłał do pani Buttress, po czym szybko odszedł.

Gdzie spędzał noce, nie wiedziała. Tak czy owak rzadko był w domu przed czwartą nad ranem. Tymczasem ona sama przesiadywała w wytwórni. Muzykom i Roscoe podawano lunch do studia i Dinah, czując się trochę niepotrzebna w ich towarzystwie, przeniosła się z kanapką i kawą do sekretariatu. Pani Buttress również jadła swój lunch na miejscu.

- Proszę, proszę - powiedziała, ścierając kurz z krzesła i zapraszając Dinah, żeby usiadła. - Jutro będzie wielki dzień... - Zauważyła jej zdziwioną minę i zapytała: - To pani nie wie? Jutro Roscoe podpisuje kontrakt. Pan Carey nic pani nie mówił?

- Nie.

- Prawdę mówiąc, sama już nie wiem, co się z tym człowiekiem ostatnio dzieje. Zachowuje się, jakby go coś ugryzło.

Dinah zdjęła pokrywkę ze swego kubeczka z kawą.

- Znika na całe noce.

Pani Buttress przyjrzała się jej z uwagą.

- No właśnie, właśnie - podchwyciła podejrzliwie. - Ale z kim? Pani Rainy nie wchodzi w rachubę, bo jest w Nowym Jorku... A tak między nami mówiąc, to nigdy nie wierzyłam w te plotki na temat ich związku.

- Tworzą ładną parę - odezwała się Dinah, próbując ukryć smutek. - Nie powinien jednak łazić nie wiadomo gdzie, kiedy jej nie ma.

- To się i tak zaraz skończy. W przyszłym tygodniu przyjeżdża jakaś utalentowana dziewczyna z Kanady i pan Carey będzie się musiał nią zająć. Na pewno wspomniał pani, że zamieszka w rezydencji.

- Pierwsze słyszę. - Dinah straciła resztki humoru. A zatem jeszcze jedna, pomyślała z niechęcią i czując, że za moment zupełnie się rozklei, dodała: - Muszę poszukać jakiegoś mieszkania dla Roscoe. Nie będzie przecież wiecznie gościem pana Careya.

- Słusznie - zgodziła się pani Buttress. - Mogłoby powstać wrażenie, że szef go faworyzuje.

- To też. A poza tym ja wkrótce wyjeżdżam...

- Tak właśnie utrzymuje pan Carey. Powtarza mi to co dzień z zadziwiającą regularnością. Chociaż, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, kto mógłby panią zastąpić.

- Ja również - mruknęła Dinah. - Najpierw jednak muszę znaleźć dla Roscoe... dla nas obojga... jakieś lokum i nie wiem...

Pani Buttress dokończyła kanapkę i starannie wytarła usta.

- Dziwię się - powiedziała z namysłem - dlaczego pan Carey nie wspomniał, że ja mam pokoje do wynajęcia.

- Pani?

- Tak. - Sekretarka pokiwała smutno głową. - Od kiedy mój najmłodszy syn wyniósł się na swoje, dom świeci pustkami. To dlatego wróciłam na pełny etat. Tęsknię za chłopcami. Roscoe przypomina mi mojego średniego syna. Słodki chłopak, ale trudny do upilnowania i wpływowy. Jest teraz w internacie.

Ręka niosąca kanapkę do ust znieruchomiała w pół drogi, po czym opadła na biurko.

- Pani Buttress - powiedziała Dinah, czując, że odzywa się w niej przedsiębiorczy duch MacNeilow, i natychmiast podjęła decyzję. - Pomówmy o interesach. Mam dla pani bardzo korzy stną propozycję.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Osiem dni później Dinah patrzyła na Atlantyk z okna samolotu zbliżającego się do lądowania na międzynarodowym lotnisku w Bostonie. Zamiast radości z powrotu do domu, czuła jedynie pustkę. Jakby chcąc sobie pomóc, zerknęła na to, czego przez całą podróż nie wypuszczała z rąk, narażając się na zdziwione spojrzenia stewardes i współpasażerów. Był to ftary kapelusz Roscoe, kapelusz szczęścia. Na lotnisku w Nashville uparł się, żeby go zabrała. Przy pożegnaniu była bliska płaczu.

- Jeśli pani zostanie - wymruczał zduszonym głosem, nie chcąc jej puścić - wrócę do szkoły. Przysięgam.

Odsunęła go jednak od siebie i z uśmiechem przez łzy powiedziała:

- To szantaż, Roscoe. Powinieneś wrócić bez względu na wszystko. Prawda, pani Buttress?

- Tak. - Sekretarka Careya była również bardzo wzruszona. - Dołożę wszelkich starań, żeby tak się stało. - Objęła Dinah z niezwykłą u niej serdecznością. - Proszę się o nic nie martwić. Dwa razy w tygodniu będę dzwonić do matki, a na wszystkie święta wyekspediuję go do domu.

Kiedy rozległo się powtórne wezwanie do wyjścia na płytę lotniska, pożegnała się szybko, czując, że zaraz się rozpłacze.

- Dziękuję! - zawołał za nią Roscoe. - Panno MacNeil! Dziękuję!

- Nie ma za co! - odkrzyknęła, nie odwracając głowy.

- To ja ci dziękuję, Roscoe. Dziękuję za wszystko! - Głos się jej załamał.

A teraz obojętnie patrzyła przez okno, nie czując nic prócz wielkiej, przenikającej na wskroś tęsknoty za Nashville, za Roscoe i panią Buttress, a przede wszystkim za Mitchem Careyem.

Ten fragment jej życia dobiegał już jednak kresu. Wypełniła swój obowiązek. Roscoe podpisał kontrakt. Był zdaniem wielu na najlepszej drodze do wielkiej kariery. I nie zostawiła go bez opieki. U sekretarki Careya miał własny pokój, lecz porządna i jak zwykle niezawodna pani Buttress potraktowała go jak jednego ze swych wytęsknionych synów i udostępniła mu właściwie cały dom.

Jedynym cieniem, który kładł się na całą tę tak dobrze kończącą się historię, było pożegnanie z Mitchem. W przeddzień przeprowadzki zaczepił ją w oranżerii.

- A więc to tak - powiedział, chwytając ją za rękę. - Nie tylko zabierasz stąd Roscoe, ale jeszcze podkupujesz mi sekretarkę. Jesteś takim samym piratem, jak ten wasz pierwszy MacNeil!

- A niby gdzie miałam szukać opieki dla niego? Pani Buttress zna ten biznes, zna również ciebie i twoje sztuczki.

- Moje sztuczki? - parsknął. - Chyba twoje. A swoją drogą, ile jej zaproponowałaś?

- Pięćdziesiąt dolarów za tydzień. Plus pół procenta od zarobków Roscoe. To bardzo dobre warunki, wierz mi.

- Dobry Boże! - Mitch aż się zaczerwienił z wściekłości.

- Płacisz gosposi procent! Gdzie ty się tego nauczyłaś?

- W Nashville. Tutaj wszystko jest biznesem. - Zaśmiała się cierpko. - Nie próbuj przypadkiem odebrać tego pani Buttress. To dla niej znakomita sposobność zarobienia większych pieniędzy. Tyrałeś nią bez litości...

- Nie mam nic przeciw pani Buttress - powiedział, jakby nagle ochrypł. - Za to ciebie mam dosyć. Jesteś kuta na cztery nogi i absolutnie bezwzględna. Czy to właśnie dlatego, że płynie w tobie ta błękitna krew?

Nie odpowiedziała ani słowem. Mitch odszedł. Musiał załatwić jakieś sprawy z dziewczyną z Kanady. Była ładna, miała dołeczki i wielką ochotę, żeby się podobać.

Koła samolotu uderzyły o pas. Dinah umalowała się szybko i przejrzała w lusterku, szykując się do spotkania z Dennisem, który miał na nią czekać na lotnisku. Przez cały miesiąc utrzymywali regularny kontakt telefoniczny, lecz ich rozmowy stawały się coraz bardziej jałowe. Decyzja o rozstaniu była ostateczna.

Oblepiona reklamami hala terminalu nigdy jeszcze nie wydawała się jej taka anonimowa i nieprzyjazna. Kiedy w tłumie oczekujących spostrzegła bladą twarz Dennisa, nie potrafiła zmusić się do uśmiechu.

- Witaj, Didi - powiedział, automatycznie cmokając ją w policzek, i zerknął podejrzliwie na wygnieciony kapelusz. - A to co?

- Kapelusz - odparła ze ściśniętym gardłem. - Nie ma już Didi, Dennisie. To imię małej dziewczynki.

- Zmieniłaś się...

- Ty też.

- Tak. Chodźmy. - Wziął od niej torbę. Był nieprzytomnie skrępowany. - Wejdźmy gdzieś na drinka. Muszę się napić.

Usiedli w małym barku i przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie milcząc. Dinah smutno wzruszyła ramionami, ściągnęła z palca pierścionek i podała Dennisowi. Nic nie mówiąc, włożył go do pudełeczka, schował je do kieszeni i pociągnął duży łyk martini.

- Przepraszam - wybąkała.

- Nie przepraszaj. - Rozejrzał się nerwowo i pochylił w jej stronę. - Tak będzie lepiej, Dinah. Nie sądzone nam było zostać mężem i żoną. Nie pasujemy do siebie. Uświadomiłem to sobie już dawno, myślałem jednak, że to się jakoś ułoży. Pewnie uszczęśliwilibyśmy nasze rodziny, ale dla nas byłaby to katastrofa.

Dinah z ulgą oparła głowę na skórzanej kanapie.

- Cieszę się, że to rozumiesz... - zaczęła, ale od razu jej przerwał.

- Dinah, ja się ożeniłem.

- Co?!

Pociągła twarz Dennisa była purpurowa.

- Ożeniłem się. Ona ma na imię Bella. Jest tancerką w klubie. Ty tego nie wiesz, ale ja od lat spotykam się z dziewczynami tego typu. To dlatego prawie nigdy nie można mnie było wieczorem zastać w domu. Moja mama tyle czasu się nie domyśliła, myślałem więc, że i przed tobą po naszym ślubie uda mi się to ukryć. Wielu mężczyzn prowadzi takie podwójne życie, a ty... Wydawało mi się, że nigdy nie interesowała cię ta strona życia... To znaczy... że ja nie interesowałem cię fizycznie... jako mężczyzna...

- Ożeniłeś się?! - Prawie go nie słuchała. - Ty się ożeniłeś?

- Ciszej! - Nachylił się jeszcze bliżej. - Myślałem, że i ty masz zamiar wyjść za mąż... za tego tam z Nashville. Nie chciałem, żeby to wyglądało tak, że ja... No więc dobrze, zgoda, nie jestem ciebie godzien. Wiem, że to ci się może wydawać głupią dumą, ale wolę, żebyś mnie miała za drania niż za głupca. Przyjrzałem się sobie. Wiem, kim jestem. Nie radzę sobie ze swoją pożądliwością. Matka zaczyna powoli rozumieć to, że podobają mi się kobiety takie jak Bella, ale jeszcze nie powiedziałem jej o ślubie. Chcę, żebyś poszła do niej ze mną i wytłumaczyła, że trudno, stało się i tak będzie najlepiej. Proszę cię...

Dinah trzęsła się cała.

- Dennis, ja... Ja mam ci pomóc wytłumaczyć się przed matką? Przecież ty mnie oszukałeś!

Poczerwieniał jeszcze mocniej i znowu sięgnął po martini.

- Potrzebowałem czasu, żeby wszystko przemyśleć. Kiedy zobaczysz Bellę, zrozumiesz, że podjąłem słuszną decyzję. To rasowa kobieta. W czarnych siatkowych pończochach i na wysokich obcasach wygląda fantastycznie, a w skórzanych spodniach... nie ma słów, którymi dałoby się to opisać.

- Ja też nie znajduję słów... - powiedziała, patrząc na niego.

- Nie wyobrażasz sobie, jak mi było ciężko. Jak ja nienawidziłem gry na tej przeklętej harfie, byle tylko zadowolić mamę. Ale dzięki temu miałem przynajmniej alibi... spędzałem czas tak, jak chciałem... z długonogimi dziewczynami, takimi jak Bella. Nigdy nie pociągaliśmy się fizycznie... ani ja ciebie, ani ty mnie, Dinah. Całe lata byłaś wiecznie zaziębionym chucherkiem. Wątpię, czy w ogóle pociągał cię fizycznie jakikolwiek mężczyzna. Ale teraz oboje znaleźliśmy sobie odpowiednich partnerów. Możesz więc powiedzieć mojej mamie, że...

Dinah wstała i podniosła z kanapy kapelusz Roscoe.

- Sam jej to powiedz - przerwała. - Chociaż raz zachowaj się jak mężczyzna. I nie odwoź mnie teraz do domu. Wezmę taksówkę.

Odwróciła się na pięcie i wyszła z baru, zasłaniając usta ręką, żeby nie wybuchnąć płaczem, ale i tak prawie nic nie widziała przez łzy. Nigdy nie znała Dennisa, nie miała pojęcia, jaki jest naprawdę. Nie przyszłoby jej do głowy, iż nie dość, że przez wiele lat był wobec niej nielojalny, to potrafiłby się z nią ożenić i dalej wieść podwójne życie. Była absolutną idiotką. Jakżeby Mitch śmiał się z niej, gdyby wiedział.

Mitch, pomyślała z trwogą. Mitch. Prawie widziała, jak się uśmiecha.

Nie wiadomo dlaczego matka uważała, że to jej wina, iż Dennis ożenił się z Bella.

- Gdyby nie ten twój wyjazd do Naslwille! - gderała. - Pobyt tam bardzo cię zmienił. Dennis uprzedzał mnie, że stałaś się wobec niego chłodna. Nic dziwnego, że dał nogę i zrobił to, co zrobił.

Nie podejmowała dyskusji na temat Dennisa. Nie wspominała też Naslwille. Powiedziała natomiast rodzinie, że nie chce studiować w Yale i pracować w muzeum, ponieważ interesuje ją wyłącznie uczenie dzieci i taką właśnie pracę zamierza sobie znaleźć. Atmosfera w domu stała się nie do zniesienia.

- Nic nie robisz, tylko sprzątasz i słuchasz tej głupiej muzyki - zrzędziła matka. - Zakochałaś się, czy co? Dennis utrzymuje, że tak. Nie wiem, czy to prawda, ale jesteś taka dziwna. Powiedz mi... Przeżyłaś w Nashville romans?

- Nie. - Odwróciła wzrok. - Nie było żadnego romansu. W końcu pani MacNeil i matka Dennisa postanowiły sobie wynagrodzić zmarnowane nadzieje i wybrały się razem na dłuższe zakupy do Nowego Jorku. Sędzia MacNeil w towarzystwie dwóch innych prawników wyruszył do Hampshire, by złowić szczupaka i przy ognisku podyskutować nad prawniczymi niuansami. Dinah bez celu snuła się po opustoszałym domu. Od rana do wieczora puszczała muzykę country nadawaną przez rozgłośnię bostońską. Myślała bezustannie o Roscoe, o kiczowatej rezydencji Bobby'ego Careya i pięknym „białym słoniu” rekonstruowanym przez Mitcha, a zwłaszcza o nim samym.

Pewnego chłodnego, ale słonecznego ranka przyszedł list od Roscoe. Uszczęśliwiona wyszła do ogrodu i drżącymi palcami otworzyła kopertę, marząc o tym, by znaleźć choćby wzmiankę o Mitchu.

Droga Panno MacNeil!

- pisał Roscoe starannie wypracowanymi kulfonami. - U nas wszystko w porządku. Byłem w domu zobaczyć się z mamą i siostrami. Czują się dobrze. Pan Carey jest okay. Nashville też jest okay. Mam już swój krążek. Wszyscy mówią, że jest w porządku. Vonda Rainy wyszła za mąż. Czuje się dobrze. Niech Pani przyjedzie, proszę. Tęsknię za Panią. Mam nadzieją, że u Pani wszystko w porządku. Pani przyjaciel na wieki - Roscoe Ralph Hockenberry, jr.

PS. W okularach lepiej mi się czyta. Przeczytałem książkę o Hanku Williamsie. Była w porządku. Tęsknię za Panią. Mam nadzieję, że u Pani wszystko w porządku.

Wiadomość o tym, że Vonda wyszła za mąż, była absolutną rewelacją. Ciekawe za kogo, myślała Dinah. Z całą pewnością nie za Mitcha, bo Roscoe chyba by to napisał. Gorączkowo, trzykrotnie przebiegła wzrokiem list. Cały Roscoe! Swoim śpiewem potrafił wyrazić wszystkie subtelności, ale na piśmie nic, kompletnie nic. „Pan Carey jest okay”. Co to właściwie znaczyło?

- Bardzo przepraszam... - Z zadumy wyrwał ją głos Svetli, która niepostrzeżenie podeszła do leżaka. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale jakiś człowiek chce się z panią widzieć. Nie wiem, kto to jest. Chyba ktoś z napraw, ale nie wiem...

Dinah pospiesznie złożyła list i wsunęła go do kieszeni spódnicy.

- O co mu chodzi? - zapytała bez zainteresowania.

- Nie wiem. - Svetla pokręciła głową. - Cudacznie się jakoś przedstawił.

- To znaczy? Kucharka skrzywiła się.

- Powiedział, że przychodzi w sprawie pułapki na myszy. Poproszę go, dobrze? Niech się z nim pani sama rozmówi.

Serce Dinah zatrzepotało tak nerwowo, że przez moment nie mogła oddychać.

- Proś - powiedziała. - Proś.

Chwilę później zobaczyła Mitcha. Stał w otwartych na ogród drzwiach jadalni, w jasnym ubraniu i rozpiętej pod szyją koszuli. Wydawało się jej, że ma ciemniejszą karnację, niż zapamiętała, i jeszcze ciemniejsze włosy. Ale oczy... zielone, elektryzujące ją oczy, były na pewno te same. To one patrzyły na nią co noc z głębi niespokojnych snów.

Nie padło między nimi nawet jedno słowo powitania. Dinah stała bez ruchu, przykładając rękę do żabotu bluzki. Patrzyli na siebie, aż wreszcie Mitch postąpił do przodu, ale zaraz się zatrzymał i podniósł głowę, jakby rzucał jej wyzwanie. Poczuła szybkie pulsowanie krwi.

- A więc - odezwał się swoim charakterystycznym drwiącym tonem - nie wyszłaś za niego. Dopiero co się dowiedziałem. Wieści z Connecticut do Naslwille nie przenoszą się z prędkością światła, ale w końcu jednak dochodzą.

- Ożenił się z kimś innym - powiedziała cicho, umykając wzrokiem.

- Zawsze mówiłem, że to frajer.

- Nieważne. Nie pasowaliśmy do siebie. Przez moment panowała cisza.

- Szkoda, że w Nashville jeszcze o tym nie wiedziałaś.

- Wiedziałam. - Dinah z trudem opanowała drżenie głosu.

- Ale po prostu nie interesował cię pewien zdolny człowiek.

- Nie rozumiem... - Czuła, że ogarnia ją bezrozumne uniesienie i słabość, która tak często opanowywała ją w obecności Mitcha.

- Zdolny człowiek. To znaczy ja - dopowiedział z wymuszonym uśmiechem. - Ja cię nie zainteresowałem. Nie winię cię za to i przepraszam. Pomyliłem się. Myślałem, że czujesz to samo, co ja i chciałem być za szybki.

- Nie masz za co przepraszać - odpowiedziała zmieszana.

- Usiądź, proszę. Zrobić ci drinka? Opowiedz mi, co słychać. Właśnie przyszedł list od Roscoe. Pisze, że przeczytał książkę. To coś nadzwyczajnego. I że Vonda wyszła za mąż. Zapomniał dodać, za kogo... Za ciebie?

Mitch nawet się nie poruszył.

- Vonda i ja? - powiedział, nie spuszczając z niej oczu.

- Chyba żartujesz, Dinah. Nie bzdurz. Proszę cię jedynie o odpowiedź. No więc, co będzie?

- Z czym?

Podszedł i położył jej ręce na ramionach.

- Nie z czym, a z kim. Z nami. Nie nosisz już tego przeklętego pierścionka.

Odwróciła twarz, lecz nie znalazła w sobie siły, żeby się i odsunąć.

- Nosiłam go tylko przez grzeczność - przyznała. - Obiecałam Dennisowi, że z zerwaniem zaręczyn poczekam aż do spotkania w cztery oczy. Byłam lojalna, a on mnie oszukał.

- Nie o to cię pytałem. - Delikatnie ujął jej twarz, zmuszając, żeby popatrzyła mu w oczy. - Pytam o nas. Wyłącznie o nas dwoje.

- Wydawało mi się zawsze, że... - głos jej zadrżał - że nie ma żadnych „nas dwojga”. Że, owszem, kobiety są ci potrzebne, aleja akurat najmniej.

- Mylisz się - powiedział poważnie. - Pragnę tylko ciebie, Dinah. Nie byłem przygotowany na miłość, ale stało się. Zrozumiałem, że nigdy i nikogo nie potrzebowałem tak jak ciebie. Dlatego tu jestem.

Spojrzała na niego przez łzy.

- Tylu się nasłuchałam plotek... O tobie i Vondzie... Przyciągnął ją bliżej.

- Vondę i mnie łączą interesy. To prawda, jesteśmy również przyjaciółmi. Szukała we mnie wsparcia po swoim ostatnim załamaniu nerwowym i teraz, przed zawarciem drugiego małżeństwa. Pomogłem jej trochę i to wszystko.

- Nie miałam o niczym pojęcia. Słyszałam jedynie, że szykuje się do ślubu z tobą, bo chce mieć dzieci.

- Bzdura. Widzisz, w Nashville trzeba czasami umieć manipulować plotką, żeby osłonić prawdę. Vonda potrzebowała spokoju i dlatego, kiedy zamieszkała u mnie, umówiliśmy się, że będę występował w charakterze starającego się o jej względy. Pozwoliliśmy krążyć tej plotce. Nie odsłoniłem przed tobą prawdy, ponieważ miałem wrażenie, że cię nie obchodzę.

- Myślałam, że spotykasz się jeszcze z kimś innym. Kiedy Vonda została w Nowym Jorku, wychodziłeś z domu na całe noce...

- Tylko mi nie mów, że byłaś o mnie zazdrosna. - Uśmiechnął się, burząc jej włosy. - To by znaczyło, że mogę mieć nadzieję. Pocałuj mnie, Dinah, pocałuj mnie, bo inaczej... zapożądam się na śmierć.

Jego wargi były czułe, a zarazem niecierpliwe. Przygarnął ją mocno.

- Kocham cię - szepnął między pocałunkami. - Kocham w tobie wszystko. Musisz i ty nauczyć się mnie kochać. Nawet jeśli na to nie zasługuję.

- Nie muszę się tego uczyć. - Przytuliła się do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. - Umiem to! Umiałam zawsze, nawet wtedy, kiedy nie wiedziałam jeszcze, kim i czym jesteś. Jesteś moją miłością.

Mitch delikatnie odsunął ją od siebie.

- Niewiele o mnie wiesz. Nie wszystko będzie ci się podobało, a twojej rodzinie tym bardziej. Nie powiedziałem ci jeszcze o tylu sprawach... Pochodzimy z zupełnie różnych środowisk, Dinah. Twoja rodzina cieszy się od pokoleń dużym prestiżem. Moja wciąż walczy o zwykły ludzki szacunek.

- Nie sądzę, by to, co czuję, miało jakikolwiek związek z naszymi rodzinami czy nawet z szacunkiem - powiedziała, wtulając policzek w jego szyję.

Pogładził ją po włosach.

- Usiądźmy lepiej. To, co chcę ci powiedzieć, nie jest ani proste, ani przyjemne... Słyszałaś kiedyś o wytwórni płytowej, która nazywała się „Gemstone”?

- Nie. Chyba nie.

- No właśnie. - Uśmiechnął się smutno. - Założył ją mój ojciec, czterdzieści lat temu. A dwadzieścia lat później ją zniszczył. Korupcja, długi, nie zapłacone podatki. Był to jeden z największych skandali w przemyśle fonograficznym. Ojciec zrujnował nie tylko siebie, ale i parę setek innych ludzi. Został aresztowany i zmarł w więzieniu... Moja matka, dużo od niego młodsza, była obiecującą śpiewaczką. Wyrosła w nędzy i chociaż małżeństwo ze starszym mężczyzną nie było szczęśliwe, sądziła, że da jej przynajmniej jakąś pozycję. Myliła się, niestety. Nagle wszystko runęło. Miałem wtedy jedenaście lat, Bobby dziewięć. Kiedy ojciec znalazł się w więzieniu, mama wystąpiła o rozwód i ponownie wyszła za mąż za bardzo zamożnego człowieka. Ten ktoś nazywał się Alvin Carey i zgodził się zaadoptować nas obu. Nigdy w życiu, ani na minutę, nie dał nam zapomnieć, jaką łaskę nam wyświadczył i jakim utracjuszem i oszustem był nasz rodzony ojciec. Po tych straszliwych przeżyciach matka, oczywiście, nie życzyła sobie, żebyśmy mieli cokolwiek wspólnego z nagraniami. Zdarzyło się jednak coś niespodziewanego. Ojciec mój, nim jeszcze się to wszystko stało, zainwestował w małą, nikomu nie znaną wytwórnię i kupił ją na nazwisko matki. Chciała ją sprzedać, ale ojczym, człowiek niegłupi, nie pozwolił jej na to. Miał rację. Wytwórnia stała się początkiem naszej późniejszej „Mekki”, która przyniosła zyski, o których matka nawet nie marzyła. Kiedy ojczym zmarł na zawał, okazało się, że potrzebny jest ktoś, kto potrafi zarządzać przedsiębiorstwem. A ja studiowałem właśnie zarządzanie w Berkeley. - Mitch roześmiał się ironicznie. - Pokpiwałem sobie z twojego narzeczonego, bo byłem kiedyś dokładnie kimś takim jak on, tyle że liczenie zysków bardzo szybko przestało mi wystarczać. Chciałem zbudować coś własnego. Właśnie wtedy umarł Bobby... Jego „Diamentowa podkowa” w Nashville była ruiną, ale czekała... Całe lata udawałem przykładnego syna. To Bobby wierzgał i marzył. Nienawidził ojczyma... z wzajemnością. I koniecznie chciał się usamodzielnić. Matka robiła wszystko, co w jej mocy, żeby go zniechęcić do własnych inicjatyw. Groziła mu nawet wydziedziczeniem. Mimo to rzucił dom, nie chcąc zawdzięczać niczego Careyowi, zadłużył się i kupił „Diamentową podkowę”. Resztę już znasz. Przejąłem wytwórnię i postanowiłem, że musi mi się udać. Bo przecież obaj - Bobby i ja - tak jak nasz ojciec, mieliśmy muzykę we krwi. Chciałem pokazać światu, że syn bankruta i skandalisty może sobie poradzić w tym biznesie, grając czysto.

- Twój ojciec byłby z ciebie dumny - powiedziała ze wzruszeniem. - Jesteś wspaniałym człowiekiem.

- Nie wiem. Wiem tylko, że muzykę mam we krwi chyba po nim.... Ale miłość po tym wszystkim, co pamiętam z przeżyć własnej rodziny i na co patrzyłem od dziecka, jest dla mnie czymś nowym. Zakochałem się w tobie, księżniczko. Nie jestem księciem. Bywam okropny, ale chcę się z tobą ożenić, rozumiesz? Powiedz, że się zgadzasz. Przynajmniej raz mi się nie sprzeciwiaj.

- Nie sprzeciwiam się - powiedziała cicho, a wtedy wstał i przyciągnął ją do siebie.

Całowali się zapamiętale. Wargi Mitcha powędrowały w dół jej szyi, przeniosły się na pierś i po dłuższej, zachwycającej dla Dinah chwili wróciły znowu na usta.

- Jak ja ciebie wyłuskam z tych wszystkich zakładek i żabotów? - szepnął chrapliwie. - I co ważniejsze: kiedy? Wyjedźmy już, natychmiast. Nie przywiozłem ze sobą pierścionka, ale może to go zastąpi?

Wsunął jej do ręki pudełeczko ze spinką w kształcie diamentowej pułapki.

- Jedźmy już - powtórzył, całując ją w ucho. - Teraz.

- Tak - powiedziała. - Zabierz mnie do domu.

- Niczego nie pakuj. Wystarczy to, co masz na sobie. Zapewnię ci wszystko, pozwól...

- Jedną rzecz muszę zabrać - uśmiechnęła się, oddając pocałunek. - Kapelusz Roscoe.

- Przez całe życie ma mnie straszyć ten niesamowity kapeć? Nie dała sobie jednak tego wyperswadować.

- Mów, co chcesz - powiedziała z uporem. - To nie jest żaden kapeć. To kapelusz szczęścia. Przyniósł nam wszystkim tyle dobra i miłości, że nie wolno go zostawić ani wyrzucić. Nie rozstanę się z nim za nic w świecie.

Mitch pocałował ją i filozoficznie podniósł palec.

- No tak - powiedział. - Kowbojski kapelusz i diamentowa pułapka. Oto rzeczy, bez których nie może się obyć moja przyszła żona.

- Właśnie. - Uśmiechnęła się szczęśliwa. - Teraz możesz już mnie zabrać do domu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Campbell Bethany Diamentowa pulapka
Bethany Campbell Diamentowa pułapka
Campbell Bethany Mezczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Sekret z Allegro
0022 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Krance ziemi
011 Campbell Bethany Krance ziemi 2
Campbell Bethany Krańce ziemi(1)
0071 Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
152 Campbell Bethany Tylko Kobieta
105 Campbell Bethany Sekret z Allegro
Campbell Bethany Tylko kobieta
Campbell Bethany Porwanie Ksiezycowej Rozy
174 Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach

więcej podobnych podstron