Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży






BETHANY CAMPBELL


Porwanie Księżycowej Róży





Tytuł oryginału: The Lost Moon Flower


Przełożyła: Hanna Bąkowska



ROZDZIAŁ PIERWSZY


W ciągu pięciu długich, szarych dni w Chicago hulał wiatr. Co jakiś czas miasto nawiedzały lutowe zamiecie śnieżne. Prawdopodobnie jedyne stworzenia w całym mieście wdzięczne za taką pogodę znajdowały się w ZOO. Należały do nich niedźwiedzie polarne, tybetańskie jaki, arktyczne wilki. A także bardzo nieszczęśliwa młoda kobieta nazwiskiem Josie Talbott.

Josie wiedziała, że wszystko się dla niej skończyło. Jej życie legło w gruzach i to z winy jej własnej siostry. Cieszyła się, że pada śnieg, bo w taką zadymkę nikt nie odważy się zwiedzać ZOO. Dzisiaj na zawsze opuszczała swój gabinet, ostatni raz zamykała drzwi. Nie chciała, by ktokolwiek widział, ile kosztuje ją powstrzymanie się od płaczu. Nie była pewna, czy kiedykolwiek chciałaby jeszcze spotkać przedstawiciela rasy ludzkiej.

Drzwi do biura zatrzasnęły się automatycznie. Łagodny szczęk zamka miał w sobie coś z fatalnej ostateczności. Josie po raz ostatni spojrzała na pokrytą szronem szklaną szybę. „Josie A. Talbott, asystent zoolog, pawilon niedźwiedzi panda” głosiła czarnymi literami wywieszka na drzwiach. Wkrótce jej nazwisko zniknie stąd na zawsze. Wcześniej oddała klucze. Już po wszystkim. Jej kariera dobiegła końca.

Niezgrabnie poprawiła trzymane w ramionach kartonowe pudełko. Zapakowała do niego ostatnie przedmioty ze swojego biurka, w tym małą po­rcelanową pandę, która zwykle na nim stała. Czuła jej palącą obecność przez karton, mitenki i grube rękawy palta. Kiedy otworzyła tylne drzwi pawilonu, uderzył ją w twarz lodowaty powiew wiatru. Zacisnęła szczęki aż do bólu. Miała teraz dobrą wymówkę dla piekących łez, które napłynęły do oczu. Wściekłe powiewy wiatru szarpały jej szalik, rozwiewały kasztanowe loki. Jednakże Josie tego nie czuła. Jej serce było tak udręczone, a umysł tak odrętwiały poczuciem zdrady, że cała kula ziemska mogłaby wylecieć w powietrze, rozpłynąć się w nicość, a ona nie zwróciłaby na to uwagi.

Straciła pracę. Zrujnowała swoją przyszłość. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że przyniosła hańbę ZOO, swojej profesji, swojemu miastu, nawet swojemu krajowi. Chiny w geście przyjaźni podarowały ZOO parę najrzadszych ssaków na świecie: dwie pandy wielkie, Nan Wu i Yueh Hua – Czarnoksiężnika i Księżycową Różę. Przez nią, Josie Talbott, bezcenna samica została skradziona. Na domiar złego jej własna siostra, Bettina, pomogła ją wykraść.

Josie zmagała się z na wpół zamarzniętym zamkiem swojego małego niebieskiego chevroleta. Zapaliła silnik. Po omacku jechała wśród zasłony wirującego śniegu.

Dlaczego była na tyle głupia, by uwierzyć, że jej młodsza siostra nareszcie się zmieniła? I na tyle łatwowierna, by załatwić jej pracę w ZOO? Jak mogła przewidzieć ogrom szaleństwa Bettiny? Albowiem Księżycowa Róża nie tylko należała do najrzadszych zwierząt na świecie, ale kierownictwo ZOO było prawie pewne, że niedźwiedzica będzie mieć małe. Mogła urodzić albo w ciągu miesiąca, albo już za tydzień. Nadal niewiele wiedziano o rozmnażaniu pand. Spodziewany poród miał być zwycięstwem w walce o utrzymanie tego wymierającego gatunku.

Josie automatycznie pokonywała śliskie ulice, kierując się do swojego mieszkanka. Było ono ładne, ale jak na jej kieszeń o wiele za drogie. Wynajęła je głównie dlatego, że mieściło się w pobliżu ZOO. Teraz nie miało już znaczenia, gdzie będzie mieszkać. Nikt nigdy nie wezwie jej do pawilonu pand. Przez dwa lata żyła i oddychała w cieniu pand, myślała i śniła o pandach. Czarnoksiężnik i Księżycowa Róża były jej obsesją i nie miała najmniejszych wątpliwości, że była to najcudowniejsza obsesja, jaką można sobie było wyobrazić.

Wjechała na zaśnieżony parking przed swoim domem. Chłostana wiatrem w odrętwieniu wypako­wywała rzeczy z samochodu. Oboje, wraz z nad­zorującym pawilon pand doktorem Hazardem, trak­towali parę niedźwiadków niczym święty depozyt. I oboje marzyli o tym samym: rozwiązaniu problemu, który zagrażał istnieniu tego gatunku, to jest pokonaniu trudności rozmnażania wielkiej pandy w warunkach niewoli. Kiedy po dwóch latach prób najbardziej precyzyjne testy wykazały, że Księżycowa Róża prawdopodobnie zaszła w ciążę, Josie z doktorem Hazardem zamknęli się w jego gabinecie i otworzyli butelkę szampana. To był najszczęśliwszy dzień w życiu Josie. Teraz Księżycowa Róża zniknęła. Jej własna siostra pomogła ją uprowadzić.

Josie nie zadała sobie trudu, by powiesić płaszcz i szalik. Nie zdjęła nawet czapki i mitenek. Poruszała się jak we śnie. Wsunęła kartonowe pudło głęboko do szafy, żeby na nie nie patrzeć. Szczególnie nie chciała patrzyć na małą porcelanową pandę. To było ponad jej siły. Nie zapalając światła odsunęła kotary i wyjrzała przez okno. Nad miastem szybko zapadała noc, spowijając je kurtyną ołowianoszarego zmierzchu.

Josie po raz setny przeklinała siebie za to, że uwierzyła w Bettinę. „Jak to się mogło stać?” zapytywała siebie, bezradnie kręcąc głową. Zasunęła kotary i zapaliła lampę. Panujący w pokoju nieład odzwier­ciedlał stan jej umysłu. Spojrzała w zawieszone nad ciemnozieloną pluszową kanapą lustro. Zobaczyła wysoką, szczupłą kobietę z kręconymi kasztanowymi włosami i udręką w niebieskozielonych oczach. Piegi, którymi letnie słońce obsypało grzbiet jej szczupłego nosa, wydawały się beztroskie, a przez to jakby nie na miejscu. Z niechęcią przyglądała się swojemu odbiciu. Miała wrażenie, że z lustra spogląda na nią jej siostra.

Obie były tak bardzo do siebie podobne, a przy tym tak różne. W dzieciństwie dużo podróżowały. Ich ojciec, fotograf dzikich zwierząt, zabierał je w najodleglejsze zakątki kuli ziemskiej. Dla Josie otaczający ją świat wydawał się pełen najrozmaitszych cudów. Z kolei Bettinie jawił się jako miejsce zagrożeń i napięć. Obie dziewczynki silnie przeżyły śmierć matki, która umarła na gorączkę tropikalną w Afryce. Bettina, młodsza i bardziej do matki przywiązana, nigdy po tym nie przyszła w pełni do siebie. Gdy wyrosła, bardzo przypominała Josie, z tym że była niższa, szczuplejsza i miała jaśniejsze, bardziej inten­sywnie rude włosy. Miała też te same turkusowe oczy, lecz było to tylko zewnętrzne podobieństwo. W oczach Josie odbijała się ciekawość, ufność i radość życia. Oczy Bettiny pełne były ukrytych pragnień, tajemnic i obaw.

Ojciec ich umarł nagle, kiedy Josie miała dwadzieścia trzy lata i zaczynała studia magisterskie na uniwer­sytecie w Stanford. Bettina miała lat osiemnaście i właśnie rozpoczęła naukę na bostońskiej uczelni. Josie głęboko przeżyła tę kolejną stratę, ale szybko zebrała siły i rozpoczęła życie, z którego jej ojciec byłby dumny. Tymczasem Bettina nie potrafiła się już odnaleźć. Powoli okazało się, jak bardzo śmierć ojca zaważyła na jej życiu. Oblała egzaminy w pierwszej szkole, potem w drugiej. Zabierała się za jakąś sprawę, by natychmiast porzucić ją dla innej. W jej życiu pojawiali się i znikali kolejni zwariowani młodzieńcy.

Kiedy Josie przyjechała do Chicago, Bettina na zawsze porzuciła szkołę i związała się z najdziwniejszym z jej dotychczasowych chłopców, Lucasem Panpaxisem. Josie spotkała go tylko raz i natychmiast zaczęła obawiać się o swoją siostrę. Coś w jego oczach mówiło jej, że ten chłopak może być naprawdę niebezpieczny. Prawdziwe nazwisko Lucasa brzmiało Wilber Lumpkin, ale zmienił je na Lucas Panpaxis twierdząc, że po grecku oznacza to „światło harmonii świata”. Zawsze ubierał się na czarno, czarna była też chustka, którą wiązał na głowie. Mówił, że to symbol żałoby związany ze wszystkimi niesprawiedliwościami świata. Był chudym, nerwowym, długowłosym chłop­cem, który mówił w nieskładny sposób o wszystkim, co według niego było złe w społeczeństwie. Nie zawracał sobie głowy pracą, twierdził, że stworzony jest do ważniejszych zadań. Josie uważała go za szczególnie groźnego, ponieważ jedną z jego pasji było latanie. Samoloty kupowała mu matka. Na samą myśl o tym, że ktoś tak niezrównoważony mógłby szybować w przestworzach, Josie dostawała dreszczy.

Kiedy Bettina i Lucas zerwali ze sobą, Josie odetchnęła z ulgą. Pochlebiało jej, że Bettina zapytała, czy może do niej przyjechać. Wysłała siostrze pieniądze na podróż do Chicago i znalazła dla niej pracę w ZOO: asystentki jednego z opiekunów zwierząt. Nie było to zachwycające zajęcie, ale była to praca bez stresów a to, jak twierdziła Bettina, było wszystko, czego potrzebowała. Josie pożyczyła Bettinie pieniądze, pomogła jej znaleźć mieszkanie, rozmawiała z nią o przeszłości i przyszłości. Wydawało się jej, że wszystko świetnie się układa, co tylko świadczyło o tym, jak niewiele w ogóle wiedziała. Albowiem to Lucas i Bettina oraz, jak utrzymują władze, przynaj­mniej dwie inne osoby, porwali nocą w ubiegłą niedzielę Księżycową Różę. Nikt nie wie, jak przedostali się przez system zabezpieczeń w ZOO. Nikt nawet nie był pewny, dlaczego uprowadzili pandę. Trudno było sobie wyobrazić, co za szalony pomysł wpadł Lucasowi do głowy. Nikt nie wiedział, czy Bettina była z nim w zmowie, kiedy przyjechała do Chicago, czy też to on ją odszukał i ponownie rzucił na nią swój dawny urok. Tylko jedno było pewne: Księżycowa Róża zaginęła. Uprowadzili ją Lucas i Bettina. I użyli klucza Josie, żeby dostać się do pawilonu.

Pięć dni, które upłynęły od zdrady i kradzieży, były dla Josie piekłem. Ani kierownictwo Ogrodu Zo­ologicznego, ani władze nie chciały, żeby jakakolwiek informacja o przestępstwie wydostała się na zewnątrz. Po pierwsze bali się, że rozgłos zawróci Lucasowi w głowie. Po drugie, nie chcieli nikomu innemu podsunąć podobnych pomysłów: perspektywa fali porwań rzadkich zwierząt była zbyt przerażająca. I po trzecie, ten incydent był upokarzający nie tylko w skali krajowej, ale i międzynarodowej. Przez pięć niekończących się dni odrętwiała Josie przesłuchiwana była przez wszystkich: policję, FBI, nawet przed­stawiciela Departamentu Stanu. Nie wiedziała, skąd FBI było tak pewne, że to Lucas zaplanował prze­stępstwo, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że mieli rację. FBI uważało, że grupa Lucasa wywlokła pandę i wsadziła ją do małego samolotu, którym prawdopodobnie polecieli do Meksyku. Ale samolot Lucasa nigdy tam nie wylądował. Nikt nie wiedział, dokąd polecieli, ani gdzie znajdowała się teraz uprowadzona panda.

Bettina, jak mogłaś?” pytała cicho Josie. „Lucas, co ty najlepszego zrobiłeś?” Ale najbardziej martwiła się o pandę, o to, jak się czuje, czy jeszcze żyje, czy nie straciła swojego dziecka. Josie kochała Księżycową Różę jak żadne inne zwierzę, nawet bardziej niż Nan Wu, jej błaznowatego towarzysza i ulubieńca tłumów. Strata niedźwiedzicy pozostawiła w niej ogromną pustkę, Josie czuła się tak, jakby coś w niej umarło.

Zauważyła, że w mieszkaniu było zimno, ale nie podkręciła ogrzewania. Siedziała na zielonej pluszowej kanapie i obejmowała się bezradnie ramionami. Wszys­tko było zrujnowane. Jej własna siostra była uciekinier­ką, Księżycowa Róża została wykradziona i znajdowała się w niebezpieczeństwie, albo może już nie żyła. O małej pandzie, która się miała urodzić, Josie nie mogła nawet myśleć. Po raz pierwszy w życiu cieszyła się, że jej ojciec nie żyje, że nie musi tego oglądać.

Rozległo się gwałtowne pukanie. Josie wzdrygnęła się lekko, próbując wrócić do rzeczywistości. Z drże­niem otwierała drzwi. Przez ostatnie pięć dni roz­mawiała jedynie z władzami i z kierownictwem ZOO. W drzwiach stała jej sąsiadka, pani Mollie Spotts, niska kobieta w nieokreślonym wieku. Jej spiczasta mała twarz zwrócona była w górę. Spoglądała na Josie ze źle skrywanym niepokojem.

Josie – zaczęła. W jej czarnych oczach malował się szczery niepokój. – Dzwoni do ciebie międzymias­towa. Jestem pewna, że to Bettina. Nalega, byś rozmawiała z nią z mojego aparatu. Czy stało się coś złego?

Josie zamarła.

Bettina? – powtórzyła tępo.

Mollie skinęła głową obserwując skamieniały wyraz twarzy Josie.

Bettina”, pomyślała Josie. „Dzwoni do Mollie Spotts, bo wie, że mój telefon może być na podsłuchu”.

Wielkie nieba – jęknęła, po czym już była za drzwiami.

Nie zdawała sobie sprawy, że biegnie boso przez hol, czy że po prostu wdziera się do mieszkania Mollie, zostawiając ją za sobą.

Chwyciła słuchawkę telefonu.

Bettina? – krzyknęła rozpaczliwie. Serce biło jej mocno. – To ty? Gdzie jesteś? Gdzie jest Księżycowa Róża? Jak się czuje? Zaklinam cię na wszystkie świętości, co ty i Lucas...

Josie, proszę, nie gniewaj się – błagała Bettina. Była bliska płaczu. – Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić. Naprawdę!

Nie gniewaj się. Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić, myślała Josie nie wierząc własnym uszom.

Bettina, gdzie jest Księżycowa Róża? Czy czuje się dobrze?

Tak. Ma się dobrze. Czuje się świetnie... jak dotąd – odpowiedziała Bettina stłumionym głosem. Miały złe połączenie, wydawało się, jakby Bettina mówiła z drugiej strony kuli ziemskiej. – Słuchaj, Josie. Nie mogę długo rozmawiać. Zabraliśmy pandę, ponieważ Lucas powiedział, że dzięki temu ludzie zaczną go słuchać. Zatrzymamy ją jako zakładnika, dopóki nie zostaną spełnione pewne żądania...

Żądania? Jakie żądania? – pytała Josie, myśląc, że stało się to, czego wszyscy się spodziewali. Jej siostra powie teraz, czego żąda Lucas w zamian za pandę.

No więc – zaczęła Bettina nieprzekonywująco – myśleliśmy, że... pewne żądania... jak zakaz łapania żywych zwierząt, zakaz używania pestycydów i her­bicydów... żeby nie zanieczyszczać środowiska... na całym świecie, ale...

O Boże, myślała Josie, pocierając czoło. Tylko Lucas mógł wymyślić, że uda mu się zlikwidować cierpienie i rozwiązać problem zanieczyszczania śro­dowiska na całym świecie wykradając jedną bezbronną ciężarną pandę.

Ale – ciągnęła Bettina tym samym łamiącym się głosem – teraz, gdy Lucas już ją ma, on... no więc, on myśli, że może zażądać więcej. Wydaje mu się, że może zmusić wszystkich, by zrobili to, co chce, bo jak nie...

Bettina umilkła. Było coś złowróżbnego w tej nagłej ciszy. Po chwili Josie usłyszała nawoływanie ptaka.

Co zrobi, jeśli nie spełnią jego żądań? – spytała.

On... zrobi jej coś złego – Bettina pociągnęła nosem.

Chce powiedzieć, że ją zabije, pomyślała Josie z przerażeniem.

Josie, nie wydaje mi się, żeby doszło do tego. On teraz zastanawia się nad żądaniami. Chce je ogłosić za tydzień, w piątek trzynastego. Ludzie zapamiętają ten dzień. Pomyślą...

Nie pozwól mu jej dotknąć – rozkazała przerażona Josie. Nie umiała wyobrazić sobie nikogo aż tak złego, by mógł skrzywdzić jej piękną niedźwiedzicę, lecz Lucas już posunął się tak daleko. Kto wie, gdzie się zatrzyma?

Bettina, słyszysz, nie możesz pozwolić mu jej skrzywdzić. Cokolwiek się stanie, nie możesz pozwolić mu wyrządzić jej krzywdy, rozumiesz?

Tak – odparła Bettina, teraz już otwarcie szlo­chając. – Boję się, Josie. Boję się tego, co zrobiliśmy i boję się Lucasa i...

Gdzie jesteś? – pytała Josie. – Pomogę ci. Sprowadzę pomoc...

Zeszliśmy do wioski... po zapasy – odpowiedziała Bettina i znów pociągnęła nosem. – Nie wiem dokładnie, gdzie to jest. Ukrywamy się kawałek stąd, tam gdzie nikt nie może nas znaleźć, ale wydaje mi się, że jesteśmy...

Josie usłyszała krzyk Bettiny, jakby ze strachu przed bólem. Zapadła kolejna złowroga cisza, przery­wana jedynie nawoływaniem tego samego ptaka. Jego świergot brzmiał idiotycznie pogodnie.

W słuchawce zawarczał głos Lucasa.

Josie? – był spięty i podniecony. – Bettina nie powinna była tego robić. Jak tylko się odwrócę, traci nerwy. Jak tylko się odwrócę.

Lucas... – błagała Josie, ale w jej umyśle zaświtała straszliwa pewność: Lucas zwariował. Zwariował. I ma moją siostrę oraz pandę. – Zrobię, co chcesz – zapew­niła go zrozpaczona.

Jestem tego pewien – przybrał dramatyzujący ton. – Masz siedzieć cicho. Tego telefonu nigdy nie było, słyszałaś? Jeśli zobaczę, że ktoś kręci się w pobliżu, będę wiedział, że się wygadałaś. A wtedy, możesz się ze wszystkim pożegnać, siostrzyczko, ze wszystkim. Panda zniknie na zawsze.

Nikomu nie powiem – zapewniała go spanikowana Josie. – Tylko nie skrzywdź nikogo, Lucas, nikogo i niczego. Nie spiesz się. Przemyśl to dokładnie.

Nie spieszę się – odparował Lucas tym samym pełnym napięcia tonem. – Ogłoszę swoje żądania za tydzień, w piątek trzynastego. Ale to nie żarty, Josie, masz nic nie mówić o tym telefonie, i jeśli jest na podsłuchu, powiedz im, żeby trzymali się z daleka, bo jak nie... Ja nie żartuję.

Nie jest na podsłuchu – uspokajała go Josie. – Bettina nie jest taka głupia. To nie mój telefon.

Tylko pamiętaj – ostrzegł ją Lucas. – Nie mów nikomu. Nikomu nie wolno się tu zbliżyć. W przeciw­nym razie koniec z pandą. Nawet twoja własna siostra może nie być bezpieczna. Wszystko w twoich rękach, Josie. Ty za nie odpowiadasz. Jeśli coś pójdzie nie tak, będzie to twoja wina.

Moją winą było to, że próbowałam pomóc Bettinie, pomyślała z bezradną złością, ale nie śmiała tego powiedzieć. Spodziewała się, że Lucas przekaże jej więcej poleceń, wygłosi więcej pogróżek, ale on się rozłączył.

Patrzyła w odrętwieniu na telefon. Przycisnęła widełki.

Halo, halo – w słuchawce buczał ciągły sygnał.

Mollie Spotts stała w drzwiach przypatrując się jej ze zmarszczonym czołem.

Josie – odezwała się, zamykając za sobą drzwi – masz kłopoty, prawda? Gdzie jest Bettina? Nie widziałam jej od kilku dni, a ty żyjesz jak pustelnik. Co się stało? Możesz mi powiedzieć? Jeśli potrzebujesz przyjaciela, możesz na mnie liczyć.

Josie odłożyła słuchawkę. Spojrzała na poczciwą twarz Mollie.

Przepraszam – odparła zagryzając dolną wargę – nie mogę ci powiedzieć, Mollie. Po prostu nie mogę. Dziękuję, że mnie zawołałaś.

Oczy zaszły jej łzami. Próbowała wzruszyć ramio­nami na dowód, że nic jej nie jest, ale jakoś jej to nie wyszło. Potrząsnęła w milczeniu głową. Minęła Mollie i otworzyła drzwi.

Przepraszam – powtórzyła. Nienawidziła siebie za to, że zostawiła Mollie spoglądającą na nią z wyrazem bezradnej troski.

Powoli minęła hol. Weszła do mieszkania, usiadła na sofie i wbiła wzrok w telefon. Pomyślała, że powinna powiadomić władze, ale bała się. Znała Lucasa na tyle dobrze, by wiedzieć, że spełni swoje groźby: jeśli dowie się, że powiedziała komuś o tele­fonie, może dopuścić się najgorszego. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. A zresztą, myślała czując nieznośny ból głowy, właściwie nie wiedziała nic ponadto, że panda jest cała i zdrowa. Przynajmniej na razie. Gdyby tylko był jakiś sposób, żeby dostać się do Księżycowej Róży i Bettiny i uciec z nimi, zanim Lucas się zorientuje lub zrobi im coś złego. Ale to było niemożliwe – nie wiedziała nawet, gdzie teraz przebywają. W wiosce, powiedziała Bettina. To wszystko, czego się dowiedziała. W wiosce, w której jest telefon. To może być wszędzie.

Josie nie położyła się spać. Przez pół nocy siedziała w ciemnym pokoju trzęsąc się z zimna i po prostu patrząc przed siebie. Przez głowę przelatywały jej bezładne myśli. Czasami wręcz nie myślała o niczym, jakby jej mózg został wyłączony. W innych momentach nachodziły ją nie mające ze sobą związku wspomnienia, a ona bezwolnie się im poddawała. Miała wrażenie, że siedzi w sali kinowej, w której na ekranie przesuwają się obrazy z jej przeszłości. Większość wspomnień związana była z ojcem i Księżycową Różą. Niektóre z Bettiną. A jedno, które ciągle ją prześladowało, nie miało żadnego racjonalnego uzasadnienia. Dotyczyło jej występu w telewizji, kiedy to zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Bezsensowne wspomnienie poja­wiało się stale przed jej oczyma. Bezradnie poddała się jego władzy. Pomyślała, że chyba traci zmysły.

Rok wcześniej, jedna z lokalnych stacji telewizyjnych rozpoczęła nadawanie programu pt. „Punkty widze­nia”. Josie, podobnie jak Bettina, oddana była swoim ideałom, ale w przeciwieństwie do siostry, nigdy nie popadała w skrajności. Istniała jednak sprawa, z którą nie mogła się pogodzić. Josie poświęciła swoje życie zachowaniu zagrożonych gatunków. Uważała, że zabijanie zwierząt jest złem. Nienawidziła polowań. Telewizja zwróciła się do niej z prośbą, by stanęła do pojedynku z zawodowym myśliwym, mężczyzną o nazwisku Aaron Whitewater. Josie z przyjemnością wyraziła zgodę. Była wszak kapitanem drużyny dyskusyjnej na uczelni i przez trzy lata nikt ich nie mógł pokonać. Udowodni, że Aaron Whitewater to pozbawiony wrażliwości, rozmiłowany w okrucieństwie prymityw. Gospodarz programu, Rex Bartholomew, powiedział jej, że Whitewater jest nie tylko wielkim myśliwym, ale również tropicielem i wędkarzem. To spokojny człowiek, lecz, ostrzegł ją, ostry w dyskusji i cięty w dowcipie. Nie należy go nie doceniać. Bartholomew miał rację. Josie zrozumiała, że nie pójdzie jej tak gładko, jak tylko zobaczyła Whitewatera. Spodziewała się spotkać kogoś w typie zadufanego w sobie supermana w pełnym stroju safari, ze strzelbą na słonie u boku. Wyobrażała sobie dyszącego żądzą krwi, rzucającego mordercze spojrzenia potwora o ilorazie inteligencji nieco powyżej zera.

Przed rozpoczęciem programu weszła do poczekalni obok studia. Prezentowała się od stóp do głów jak Sympatyczny Przedstawiciel Ogrodu Zoologicznego. Jej niesforne ciemnokasztanowe loki były tym razem schludnie zaczesane. Ubrana była w turkusowy wełniany kostium, który podkreślał jasny kolor oczu i dodawał zdrowych rumieńców policzkom. Robiła wrażenie osoby tak pogodnej, kompetentnej i prosto­linijnej, że prawie aseksualnej. Rex Bartholomew przedstawił jej Aarona Whitewatera. Przeciwnik Josie nie wyglądał pogodnie, ale sprawiał wrażenie człowieka zatrważająco kompetentnego i na pewno nie po­zbawionego seksu.

O Boże – pomyślała obrzucając go chłodnym okiem zoologa, co za niezwykle wspaniały okaz samca z gatunku homo sapiens. Nigdy nie zwracała specjalnej uwagi na mężczyzn, zawsze za bardzo pochłonięta była swoją pracą. Jednakże Whitewatera trudno było nie zauważyć. Josie natychmiast przywołała się do porządku. Uśmiechnęła się, przybierając z powrotem pozę Sympatycznego Przedstawiciela Ogrodu Zoo­logicznego. Whitewater podniósł się z krzesła i wyciąg­nął do niej rękę. Miał na sobie uszyty na zamówienie ciemnoszary garnitur oraz tradycyjny krawat. Josie przeszył dreszcz podniecenia, jakie odczuwa się zwykle w obliczu zbliżającego się niebezpieczeństwa. Miała sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, w szpilkach prawie metr osiemdziesiąt, ale Aaron Whitewater był o całe piętnaście centymetrów wyższy, przytłaczał ją swoimi szerokimi barami i elegancją stroju. Czuła, jak jej ręka ginie w jego dużo większej dłoni. Jego ciemne włosy wydawały się aż czarne, podobnie jak oczy.

Miło mi pana poznać, panie Whitewater – me­chanicznie wyrecytowała grzecznościową formułkę, on jednak zdążył już wypuścić jej dłoń.

Wątpię – odparł lakonicznie, siadając na swoim miejscu.

Wydawał się ogromnie znudzony. Wziął do rąk postrzępione czasopismo i pogrążył się w jego lekturze, jakby zeszłoroczne informacje były nieskończenie bardziej interesujące niż Josie. Zdziwienie odebrało jej głos. Rex Bartholomew uśmiechnął się słabo i zostawił ich samych, żeby sprawdzić scenografię do swojego programu. Josie usiadła sztywno na krańcu sofy naprzeciw krzesła Aarona Whitewatera. Wzięła ze stolika jeszcze starsze czasopismo i udając, że je czyta, obserwowała ukradkiem swego przeciwnika znad pogiętych rogów stronic. Whitewater należał do tych potężnych mężczyzn, którzy byli tak dobrze zbudowani, że sprawiali wrażenie nie tyle masywnych, co po prostu pełnych siły i wdzięku. Jego gęste ciemne włosy lekko falowały i Josie wydawało się, że gdyby je zostawić samym sobie, opadłyby na czoło częściowo zakrywając egzotyczne, czarne oczy. Miał orli nos, silnie zarysowaną szczękę i nieco wystający podbródek. Był opalony, mimo że była zima. Twarz zdobiły ciemne proste brwi i dumna linia ładnie wykrojonych ust. Szczególną uwagę Josie przykuły jednak jego kości policzkowe: wysoko osadzone, silnie wystające, nie pasujące do drogiego garnituru, dobrze ostrzyżonych włosów i złotego zegarka połyskującego na brązowym przegubie.

A niech to diabli, pomyślała Josie, przecież to Indianin, przynajmniej częściowo. Ostatni raz takie kości policzkowe widziała u wodza Apaczów. Zro­zumiała, że już na wstępie Whitewater zyskuje nad nią przewagę. Czym innym była dyskusja z jakimś myśliwym, a czym innym z człowiekiem, którego tradycja kulturowa zasadzała się na polowaniu i którego przodkom jej naród odebrał tereny łowieckie. Nonsens, powiedziała sobie, nic to nie zmienia. Ale to nie była prawda. Jak tylko stanęli przed kamerami, Whitewater zaczął wykorzystywać fakt, że był w po­łowie Siuksem, ze zdumiewającą delikatnością i zręcz­nością. Właściwie zastosował każdy chwyt z podręcz­nika Jak zwyciężyć w dyskusji oraz kilka innych własnego pomysłu. Był miażdżącym przeciwnikiem. Na jeden jej dowód wytaczał dwa inne, jej racje w zderzeniu z jego argumentami brzmiały głupio i sentymentalnie. Według Aarona Whitewatera myśliwi byli największymi obrońcami przyrody w Ameryce. Kto może być bardziej zainteresowany utrzymaniem gatunków od tych, którzy chcieliby mieć wystarczająco dużo zwierząt, by na nie polować? Josie ostro z nim polemizowała. Zbyt ostro. Cięte riposty Aarona Whitewatera i drwiący błysk w jego oku wprawiały ją w stan podenerwowania, rozgorączkowania i złości. Nigdy przedtem nie czuła się tak zbita z tropu podczas dyskusji. Co gorsze, ona, która brzydziła się przemocą, nagle niczego bardziej nie pragnęła, jak zdzielić swego przeciwnika po głowie. Kiedy program dobiegł końca, nie chciała przerwać walki, chciała zdobyć chociaż jeden punkt. Ale on już z nią skończył. Uśmiechnął się tylko.

Całkiem dobrze pani dyskutowała... jak na kobietę – powiedział. Po czym wyszedł.

Później niektórzy mówili, że Aaron Whitewater pobił Josie jedynie o włos, a inni, że wspaniale dotrzymała mu pola. Ale ona wiedziała, jaka jest prawda: zdruzgotał ją. Bardzo ją to bolało. Wściekała się, gdy tylko przychodził jej na myśl. Ostatni raz Siuksowie odnieśli takie zwycięstwo pod Little Bighorn, myślała w duchu. Choć wcześniej nigdy nie słyszała Aaronie Whitewaterze, teraz wszędzie widziała jego nazwisko. Słyszała, że poluje na niedźwiedzie grizzly w północnej Alasce, łowi rekiny u wybrzeży Georgii. Raz doszło do niej, że poleciał do Saskatchewan, żeby wziąć udział w poszukiwaniach młodego głuchego chłopca, który zaginął w lesie i że odnalazł go uratował. Odstawia bohatera, myślała z niechęcią.

Zdziwiło ją, gdy pewnego dnia przysłał jej wiado­mość. Prawie sześć miesięcy po ich spotkaniu dostała list z Afryki. Od niego. „Jak się masz, Ruda”, napisał zdecydowanym charakterem pisma. „Przyjechałem tu, żeby sprawdzić, co słychać u hien. Pomyślałem tobie. Jeśli chciałabyś jeszcze raz się ze mną zmierzyć, daj mi znać. Wystarczy, że powiesz «Potrzebuję cię, Whitewater»„. W post scriptum dołączył swój rozkład zajęć na następne sześć miesięcy, kilka adresów numerów telefonów, pod jakimi mogła go zastać.

Co za tupet! pomyślała Josie. Rozwścieczyło ją, że przyszła mu na myśl przy okazji hien. Niesłychana arogancja! Zgniotła list w twardą kulkę, żeby cisnąć nią przez cały pokój. Nie wyrzuciła jednak kartki. Zatrzymała ją z jakiegoś powodu w szufladzie biurka. Pamiętała nawet plan jego podróży: Kenia, Floryda, potem zima na Hawajach, znowu łowienie ryb i polowanie na niedźwiedzie. Hawaje, pomyślała podniecona. Ten przeklęty facet jest teraz na Hawajach. No i co z tego? Żałowała, że nie był jeszcze dalej. Na przykład na księżycu. Nie wiedziała, dlaczego myśli teraz o tym wstrętnym Whitewaterze i o Hawajach. Naprawdę zaczęła tracić zmysły.

Była czwarta rano, a jej świat wydawał się tak samo zimny i pozbawiony życia jak skute lutowym mrozem miasto za oknem. Nagle jej myśli wróciły do telefonu Bettiny. Przypomniała sobie zakłócenia na linii, które sprawiły, że głos jej siostry dochodził jakby z daleka. I przypomniała sobie nawoływanie ptaka. Słyszała go wyraźnie, kiedy rozmawiała z Bettiną. Słyszała go dwukrotnie. Wydawał dziwny, prawie komiczny dźwięk: tiiti-po-uit, tiiti-po-uit. Josie była tak oszołomiona, że gwiazdy zaczęły latać jej przed oczami. Hawaje, pomyślała. Oczywiście. Oto, co w ten okrężny sposób próbowała podpowiedzieć jej pod­świadomość przywołując wspomnienie Whitewatera. Hawaje. Josie była zoologiem. Wiedziała, co za ptak wydaje taki dźwięk: to kiki. A kiki żyje tylko w jednym miejscu: na Kali Yin, małym paśmie wysp na północny wschód od Hawajów. Bettina powiedziała jej kiedyś, że Lucas spędził część swego dzieciństwa w Honolulu. Bettina, Lucas i Księżycowa Róża ukrywali się gdzieś na wyspach Kali Yin. Niedaleko Hawajów.

Nie zastanawiała się, która godzina jest w Chicago czy na wyspach Pacyfiku. Nagły i desperacki plan, który zaświtał jej w głowie, uczynił ją obojętną na mniej ważne względy. Wiedziała, gdzie jest panda, i wiedziała, jak ją odnaleźć. Podpowiedziała jej to podświadomość. Boże, dzięki ci za nieskończone możliwości ludzkiego umysłu. Wyjęła kartonowe pudło z szafy znajdującej się w holu. Gorączkowo przerzucała jego zawartość, aż znalazła to, czego szukała. Wyda­wało się jej, że upłynęła cała wieczność, zanim dostała połączenie. Kiedy wreszcie usłyszała sygnał, telefon wydawał się dzwonić bez końca. Proszę, modliła się, proszę cię, proszę, odbierz. W końcu ktoś podniósł słuchawkę. Usłyszała w słuchawce muzykę, była to muzyka hawajska.

Halo – powiedział głęboki, leniwy głos.



ROZDZIAŁ DRUGI


Aaron Whitewater? – spytała drżącym głosem. – Tu Josie Talbott... Potrzebuję ciebie. Strasznie cię potrzebuję.

Josie Talbott – powtórzył, jakby nie mógł skojarzyć tego nazwiska. – Josie Talbott. Dziewczyna z Nowej Zelandii? Posłuchaj, kochanie. Wydaje mi się, że ci mówiłem...

Josie Talbott z Chicago – przerwała mu prawie krzycząc. – Mieliśmy pojedynek w telewizji. W lutym zeszłego roku.

Zapadła cisza, podczas której Whitewater praw­dopodobnie próbował ją sobie przypomnieć.

Ach tak. I ja wygrałem. Jesteś tą blondynką, prawda? W czym mogę ci pomóc?

Wcale nie wygrałeś. – Wygrał, ale nie mogła tego głośno przyznać. – To był remis. Jeden do jednego. Nie jestem blondynką, jestem ruda. Potrzebuję twojej pomocy. Sprawa jest poufna. To kwestia życia lub śmierci.

No tak. Jak zwykle – skomentował Whitewater. Wydawało się jej, że usłyszała, jak powstrzymuje ziewanie. Zlekceważyła to i ciągnęła dalej.

Jak dobrze znasz wyspy Kali Yin?

Mało kto zna je lepiej – odpowiedział przeciągając słowa. – Prawie nie ma tam zwierzyny. W ogóle niczego tam nie ma. Tylko lasy, góry i wodospady. A o co chodzi? Chcesz, żebym cię wziął na wycieczkę, czy coś w tym rodzaju?

Usłyszała jego stłumiony śmiech. Poczuła się urażona.

Nie – odpowiedziała spontanicznie, ale zaraz się poprawiła. – To znaczy, tak. Być może. Nie wiem jeszcze. Chodzi mi o to, czy Kali Yin leżą w zasięgu małego samolotu startującego z Kalifornii?

Cisza w słuchawce zdawała się świadczyć o tym, że zastanawia się nad odpowiedzią.

Tak, to jest możliwe. Maszyną z dwoma silnikami i dodatkowym zbiornikiem paliwa dałoby się to zrobić. Albo jakimś starym demobilem z drugiej wojny światowej. Są faceci, którzy kolekcjonują takie graty.

A co z lądowaniem? – pytała dalej Josie. – Czy któraś z wysp ma lądowiska? Na tyle duże, żeby przyjąć większy samolot, taki, który przyleciałby z kontynentu?

Na większych wyspach są lądowiska – w jego głosie słychać było coraz większe zniecierpliwienie. – Albo coś, co je przypomina. Można tam usiąść sporym dwusilnikowcem. A poza tym taki stary grat jak „Dakota 3” może wylądować na zwykłym past­wisku. Ale o co ci w końcu chodzi? Dzwonisz i przeprowadzasz ze mną quiz telewizyjny? Dwadzieścia pytań o Pacyfiku? Tutaj jest akurat śliczny wieczór, a ja mam coś lepszego do roboty.

Ale ja muszę to wiedzieć – Josie daremnie próbowała ukryć panikę. – Proszę. Pomóż mi.

Naprawdę uwielbiam, kiedy mówisz „proszę”. Założę się, że nie znosisz używać tego słowa w roz­mowie ze mną. Powtórz to jeszcze raz.

Proszę – powiedziała drżąc z upokorzenia. – Proszę, powiedz mi, którą z wysp wybrałbyś na miejsce lądowania, gdybyś leciał z kontynentu i gdybyś chciał się ukryć? To znaczy pozostać tam w ukryciu.

Znowu pytanie? Słuchaj, ja mam tutaj swoje mai tai do picia i brunetkę, która czeka w barze na dole.

Whitewater, proszę cię.

No dobrze – westchnął zrezygnowany. – Gdybym wiedział to, co wiem i był na miejscu tego kogoś, wybrałbym Kali Yushan. Inaczej Mount Jade. Naj­bardziej niedostępne miejsce. Bardzo dzikie. Bardzo górzyste.

A gdybyś nie był sobą... To znaczy byłbyś kimś, komu się wydaje, że jest bardzo sprytny i przebiegły, ale w istocie jest trochę... trochę... no... niezrów­noważony, to którą z nich byś wybrał?

Szanowna pani – Whitewater nie próbował już ukryć złości. – Czy nie dosyć tych cholernych pytań? Tu jest piękny wieczór. Zaczyna się przypływ. Ogrody toną w orchideach. Niebo pełne księżyca. A ja mam siedzieć przy telefonie i odpowiadać na pytania, z których każde jest głupsze od poprzedniego?

Proszę – powiedziała z rozpaczliwą determinacją. – Proszę cię, Whitewater.

No dobrze – westchnął. – Gdybym myślał, że jestem cwaniakiem, ale naprawdę nie byłbym taki cwany, to... to... tak, jestem pewien: lądowałbym na Kali Chenshan. To większa wyspa, nie tak bardzo dzika. Jest tam nawet spore miasteczko.

Wioska, o której wspomniała Bettina, pomyślała Josie.

Ma połączenie telefoniczne z kontynentem? – zapytała.

Tak. I co jeszcze chcesz wiedzieć? Czy mają świeżą pizzę? Orkiestrę symfoniczną? Klub miłośników starych win?

Whitewater, za ile skłonny byłbyś zabrać mnie na Kali Yin? – spytała Josie.

Ponownie zdała sobie sprawę, że drży jej głos. Nawet z odległości połowy kontynentu i połowy oceanu Aaron Whitewater budził w niej coś w rodzaju lęku. Pomyślała o pandzie, wyobraziła sobie jeszcze raz jej ciemną głowę i śliczny pyszczek i to pozwoliło jej wykrzesać z siebie resztkę odwagi.

Chcę, żebyś mnie tam zabrał. Jak najszybciej.

W słuchawce zapadła cisza. Słyszała tylko muzykę, brzęk strun gitary, wtórujące jej ukulele.

Halo, Whitewater? – spytała niepewnie. Pomyślała, że po prostu odłożył słuchawkę i zajął się swoim mai tai i brunetką w barze.

Dlaczego chcesz, żebym zabrał cię na wyspę Chenshan? – w jego lekko schrypniętym głosie słychać było niedowierzanie. – Chyba nie zamierzasz polować?

Nie... niezupełnie. Ale coś w tym rodzaju. Tak jakby. Ale niedokładnie. Jest tam coś, co muszę... odszukać. Nie mogę o tym mówić przez telefon. Muszę się tam natychmiast dostać. Gdybym jutro przyleciała do Honolulu, to czy mógłbyś mnie tam zabrać?

W słuchawce znowu zapadła cisza.

Mam już pełen pakiet zamówień. Umówiłem się z facetem, który pisze artykuł o zimowym wędkarstwie na wyspach. Taka randka z egzotyczną rybą. Masz coś lepszego do zaproponowania?

Zdenerwował ją prowokacyjny ton jego głosu.

Atrakcyjniejszego od łowienia ryb? – spytała z niedowierzaniem. – Słuchaj, mówiłam już, że jest to sprawa życia i śmierci, coś nadzwyczaj ważnego. Bardziej ważnego niż sobie wyobrażasz.

Nie rozumiesz mnie. Po prostu umówiłem się i to mnie zobowiązuje. A poza tym lubię łowić ryby.

Josie podparła czoło ręką i wplotła palce we włosy.

Słuchaj, zapłacę ci każdą cenę. Rozumiesz? Każdą. Przepiszę na ciebie całe moje konto, samochód, telewizor, perły po matce, wszystko, jeśli tylko zgodzisz się zabrać mnie na Kali Chenshan i pomożesz mi znaleźć to, co muszę odszukać.

Słyszała, jak nuci melodię razem z grającym w tle ukulele.

Chcę się upewnić, czy dobrze cię zrozumiałem – usłyszała jego głos i prawie zobaczyła brązową twarz z grymasem kpiącego uśmiechu. – Powiedziałaś przed chwilą, o ile pamiętam kilka razy, że jeśli ci pomogę, dasz mi wszystko, o co poproszę. Dobrze cię zrozumiałem?

Tak – odpowiedziała zagryzając wargi. Nie podobał się jej ton jego głosu. Za dużo było w nim prowokacji. Gra szła w końcu o los jej siostry i pandy. Najpewniej też o los małego niedźwiedziątka. – Do­staniesz wszystko, czego zażądasz.

Co byś powiedziała o Południowej Dakocie? – spytał z sarkazmem. – O ile pamiętam twój naród odebrał ją mojemu narodowi. A nasi ludzie byli raczej do niej przywiązani. Także do Północnej Dakoty, Nebraski i Wyoming.

Wszystko w granicach rozsądku, Whitewater – odburknęła Josie, nagle przypominając sobie, dlacze­go ten człowiek wzbudzał w niej tyle złości. – Dam ci wszystko, co mam. To nie jest temat do żartów.

Podobnie jak Południowa Dakota – powiedział. – Pamiętasz generała Custera i Last Stand. A poza tym nie mogę wymyślić niczego takiego, co chciałbym od ciebie dostać.

Gdyby Josie nie była tak zrozpaczona i prze­straszona, powiedziałaby mu na pewno, w jakim miejscu i towarzystwie powinien spędzić wieczność. Zamiast tego z trudem przełknęła ślinę. Czuła, jak pod gardło podchodzi, niczym duża gorzka pigułka, jej własna duma.

Proszę cię, Whitewater – powiedziała i wydało się jej, że powtarza to po raz setny.

W słuchawce znowu zapadła cisza.

Dobrze – powiedział wreszcie dyskretnie ziewając. – Może da się to załatwić. Powtórz tylko jeszcze raz to, co mówiłaś na początku.

Ponownie z trudem przełknęła ślinę. Pomyślała o Bettinie, o ślicznym niewinnym pyszczku pandy.

Proszę cię, Whitewater – powtórzyła a słowa parzyły jej usta. – Potrzebuję ciebie.

To lubię – powiedział.

I wreszcie umówił się z nią na następny dzień. Odwiesiła słuchawkę zmęczona a jednocześnie dziwnie podniecona. Spojrzała na zegarek. Była czwarta trzydzieści rano. Zadzwoniła na lotnisko O’Hare.

Jadę po ciebie Księżycowa Różo – powiedziała głośno. – Bettino, będziesz musiała za to zapłacić.


Wysiadła z samolotu i zaczęła rozglądać się po lotnisku. Ludzie obejmowali się, witały się stęsknione rodziny, całowali się kochankowie. Z wyjątkiem świeżo przybyłych turystów wszyscy byli opaleni, zrelaksowani i uśmiechnięci. Wszędzie królował barwny, jaskrawy hawajski styl. Niektórzy, zarówno kobiety jak i mężczy­źni, nosili naszyjniki z kwiatów. Josie rozglądała się wokół z zakłopotaniem. Czuła, jak bardzo do tego nie pasuje: blada, wymięta, podenerwowana. Zadzwoniła, co prawda, wcześniej do hotelu i zostawiła wiadomość, kiedy przylatuje, ale nie wynikało z tego, że Whitewater zechce oczekiwać jej na lotnisku. Wyprostowała się. Odbierze bagaż, wynajmie samochód, znajdzie niedrogi hotel i potem skontaktuje się z nim ponownie.

Powędrowała wzdłuż znaków wskazujących kierunek odbioru bagażu. Minęła kwiaciarza sprzedającego naszyjniki z kwiatów i orchidee, i w tym momencie poczuła, jak czyjaś mocna dłoń chwyta ją za łokieć i miękko odwraca do tyłu. Spojrzała w górę, prosto w ciemnobrązowe oczy Aarona Whitewatera. Wyglądał tak, jak go zapamiętała. Wystające kości policzkowe czyniły go egzotycznym i przystojnym a usta wyrażały pewność siebie i lekceważenie. Pasmo ciemnych włosów spadało na jedną z prostych brwi. Uśmiechnął się, jakby od niechcenia. Był to uśmiech rozbrajający i niebezpieczny zarazem.

Aloha! – powiedział.

Przełożył jej przez głowę mały naszyjnik z orchidei przetykanych różowymi pączkami i nagle, zanim jeszcze zdążyła otrząsnąć się z wrażenia, jakie na niej wywarł, ujął jej twarz w swoje duże dłonie, przechylił jej głowę do tyłu, nachylił się i pocałował ją w usta. Poczuła ciepło jego dłoni na swych bladych policzkach. Z ciała, które znalazło się nagle tak blisko niej, zdawał się promieniować potężny strumień energii. I choć jeszcze w samolocie wydawała się sobie półumarła, to teraz napełniła ją fala ciepłego i ekscytującego życia. Jej wargi poddały się w pełni władzy jego ust. Delikatna pieszczota jego pięknie wykrojonych warg budziła w niej nowe nieznane doznanie. Dalej, myślała czując lekki zawrót głowy, całuj mnie, Whitewater. Nie mogę ci tego zabronić, bo to ty masz uratować moją pandę. To ty masz uratować wszystko. Whitewater przerwał pocałunek dokładnie wtedy, gdy zdążyła to pomyśleć.

Wybacz – powiedział z lekkim wzruszeniem ramion. – To po prostu miejscowy zwyczaj. Witaj na Wyspach. W twoim przypadku, na pierwszej z wysp.

Wyciągnął rękę i wziął od niej podniszczoną torbę podróżną.

Zarezerwowałem dla ciebie miejsce w moim hotelu. Bierzmy bagaż i ruszajmy. Za gorąco ci w tym grubym kostiumie, a tam czeka cię dżin z lodem i z bąbelkami.

Świetny pomysł – odpowiedziała uśmiechając się niepewnie.

Kwiaty z jej naszyjnika pachniały mdło, i mimo że byli jeszcze wewnątrz portu lotniczego, czuła słoneczny hawajski upał. Aaron Whitewater ubrany był w wy­gniecione szorty koloru khaki i hawajską koszulę barwy kości słoniowej z nadrukowanymi czarnymi kwiatami. Stała obok niego milcząc w zakłopotaniu i oczekując na pojawienie się bagażu. Jej reakcja na ich pierwsze spotkanie rok temu nie była przypadkowa. Obecność Whitewatera wywierała na nią przedziwne wrażenie. Dotąd w jej życiu niewielu było mężczyzn, na których tak reagowała. Czuła, że może liczyć na jego opiekę i ochronę, a jednocześnie, że w jakiś nieznany, pierwotny sposób jej zagraża. Nie wiedziała, co mu powiedzieć, w jaki sposób zacząć opowieść o całej tej awanturze z Bettiną, Księżycową Różą i Lucasem. Stała tak coraz bardziej sztywna, ściskając torebkę i nie wiedząc, co powiedzieć.

Nachylił się i jego usta znalazły się tak blisko jej ucha, że poczuła, jak bijące od nich ciepło parzy jej skórę.

Kiedy wolisz opowiedzieć o swoich kłopotach? Teraz czy przy drinku?

Zmęczenie i zakłopotanie opuściło ją nagle, ustępując miejsca poczuciu zagrożenia. Spojrzała na niego podejrzliwie.

Nic ci nie mówiłam, że mam kłopoty. Skąd ci to przyszło do głowy? – spytała zduszonym głosem.

Skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na nią chłodno.

Oczywiście, że jesteś w kłopotach. I to dużych kłopotach. Wasichu, jak to nazywał mój dziadek. Większych niż można sobie wyobrazić.

Patrzyła mu w oczy z lekko rozchylonymi ustami. Z trudem powstrzymywała drżenie.

Skąd ta pewność? – spytała.

Nachylił się nad nią ponownie.

Użyłem wielkiej mocy, jaką posiadam – zaczął tajemniczo. – Ta moc nazywa się logika i mieszka tu – wskazał palcem czoło. – Wiem, że coś bardzo niepomyślnego musiało się wydarzyć. Coś, co zmusiło cię do wyznania, że mnie potrzebujesz. Inaczej nie użyłabyś przecież tych słów. Mam rację?

Tak – skapitulowała Josie i miała nadzieję, że mówi prawdę.

No, no – powiedział jakby do siebie. – To zaczyna być interesujące.

Powrócili do tej rozmowy siedząc przy szklanym stoliku w patio w hotelu, w którym zatrzymał się Whitewater.

A więc pozwoliłaś wykraść swoją pandę – powie­dział z ironią. – No to rzeczywiście masz nie lada kłopot.

Josie popatrzyła na niego z niechęcią trzymając krawędź szklanki na wysokości oczu.

Nikomu nie pozwoliłam jej wykraść – zaprzeczyła zdecydowanie. – Przestępstwo popełniono w środku nocy. Gdybym wiedziała, co się dzieje, poświęciłabym życie, żeby do tego nie dopuścić.

Popatrzył na nią przenikliwie. Jego spojrzenie zdawało się docierać do najskrytszych zakątków jej duszy.

To mocne stwierdzenie – zauważył swym niskim głosem. – Tak bardzo ci zależy na tym zwierzęciu?

Tak – odpowiedziała z pasją Josie. – Tak bardzo. Dobrze, że nie porwali także drugiej pandy.

Z dwoma zwierzętami nie daliby sobie pewnie rady – zauważył chłodno. – I naprawdę najbardziej w tej sprawie przejmujesz się tymi... tymi twoimi zwierzakami?

Wytrzymała spojrzenie jego ciemnych oczu.

To nie są moje zwierzaki. Po pierwsze są włas­nością ZOO. A poza tym w jakimś sensie należą do wszystkich. Należą do całego świata. I naprawdę przejmuję się nie tylko Księżycową Różą, ale również innymi zwierzętami, które są zagrożone i które trzeba ratować.

Wargi Whitewatera wykrzywił drwiący uśmiech.

Co za szlachetna obrończyni. Mistrzyni wielko­duszności. Bezinteresowna zbawicielka. Polecałbym przywdzianie białej zbroi, gdyby nie to, że w zbroi ukryłoby się to piękne, długonogie ciało. Co by cię zapewne niespecjalnie zmartwiło. Tak wielkoduszne kobiety lubią zapominać, że posiadają ciała.

Mam na głowie ważniejsze sprawy – żachnęła się Josie. – I jak dotąd nie wiedziałam, że być szlachetnym to coś złego, albo że to źle, gdy się pragnie chronić zwierzęta zamiast na nie polować.

Białą plażę posrebrzył wschodzący księżyc. Z za­chodniego tarasu hotelu dochodziły dźwięki muzyki. Whitewater sączył swoje mai tai i przyglądał się jej z niepokojącą przenikliwością.

Ostrożnie – ostrzegł łagodnie, choć w jego głosie pojawiło się stalowe brzmienie. – Nie zapominaj, że mnie potrzebujesz.

Westchnęła opierając się mocniej o trzcinową poręcz krzesła. Spojrzała na szafirowo-platynowe niebo i na rysujące się na jego tle sylwetki palm.

To prawda – przyznała z niechęcią. – Potrzebuję cię.

Kochanie – odpowiedział z żartobliwą powagą – potrzebujesz mnie i to także w innym sensie niż myślisz. Tylko jeszcze o tym nie wiesz.

Zakłopotana Josie przymknęła oczy. Jej zmęczone ciało wypełniło nieznane uczucie ciepła, które nie miało nic wspólnego z kojącym powiewem wieczornej bryzy.

Zamierzasz mi pomóc, czy nie? – spytała.

Nie zdziwiła się, gdy nie odpowiedział od razu. Słuchała odległej muzyki, wiatru w koronach palm i stłumionego pomruku fal.

Pomogę ci – powiedział wreszcie. – Ze względu na pandę. Myśliwi należą do tych, którym najbardziej zależy na ochronie dzikich zwierząt. A także ze względu na twoją siostrę. Chyba zaczynam rozumieć, w jaki sposób została wplątana w tę awanturę. Twarda z ciebie sztuka, święta Józefino. Bo coś mi się zdaje, że bardziej przejmujesz się pandą niż tą dziewczyną.

Oczy Josie rozszerzyły się nagle.

Po pierwsze – powiedziała skandując słowa – nigdy więcej nie nazywaj mnie Józefiną. Nie znoszę tego. I również nigdy nie sugeruj, że nie obchodzi mnie moja siostra. Jestem chora ze zdenerwowania o nią.

W porządku Josie – odpowiedział ani odrobinę nie speszony – nie denerwuj się. Jeżeli siostra będzie z nami współpracować, a nam uda się odzyskać pandę, no i oczywiście jeśli złoży władzom odpowiednie zeznania obciążające Lucasa, to raczej wyjdzie z tego bez kajdanek na rękach.

Jego słowa przyniosły jej ulgę, choć nie chciała się do tego przyznać.

Wygląda na to, że masz także dyplom prawa – powiedziała udając nieprzekonaną.

Nie – odpowiedział tak samo chłodno. – Mój brat jest prawnikiem, a ja opieram się tylko na zdrowym rozsądku. Mówi mi on, że musimy wziąć się szybko do roboty. Nie mamy zbyt wiele czasu. Kali Chenshan to duża wyspa. Piękna, ale bardzo dzika. Czas więc położyć cię do łóżka. Zwróć uwagę, że mówię „położyć” a nie „wziąć” cię do łóżka. Możesz się więc rozluźnić. Na razie. Potrzebujesz odpoczynku. Także dlatego, że wymyśliłaś sobie coś bardzo trudnego. Tak trudnego, że w normalnych warunkach byłoby to raczej niemożliwe.

Josie odstawiła szklankę. Wpatrywała się w niego, przebijając wzrokiem posrebrzoną księżycem ciemność. Jej sytuacja była na tyle trudna, że nie powinien jej dodatkowo komplikować seksualnymi aluzjami. Miała nerwy napięte do ostateczności.

Niemożliwe? – spytała cierpko. – Dziękuję za dodanie mi odwagi. Tego właśnie potrzebowałam.

Gdzieś w górach jest panda i para pomylonych szczeniaków. Musisz nie tylko ich odnaleźć, ale również sprowadzić z powrotem do cywilizacji twoją siostrę i pandę. I to zanim Lucas zrobi coś nieprzemyślanego. A on wygląda mi na faceta, który od urodzenia robi same nieprzemyślane rzeczy. On jest jak Kali Chenshan. Wulkaniczna natura. Dobrze, że przynajmniej masz jeden mocny punkt.

Spojrzała na niego pytająco. Księżyc skrzył się w jego ciemnych włosach i oświetlał wystające kości policzkowe na jego pięknej twarzy.

Mam jakiś mocny punkt? – spytała z niedowie­rzaniem.

Tylko jeden jedyny, święta Josie – odpowiedział podnosząc szklankę. – Jestem nim ja, Whitewater. Nie zapominaj o tym.

Wstała nagle i sięgnęła po torebkę.

Wątpię – powiedziała cierpko – żeby pan, panie Whitewater, pozwolił mi choć przez chwilę o tym zapomnieć. Choćby na sekundę. A przy okazji, ile będzie wynosiła opłata za pomoc tak cudownego eksperta?

Whitewater podniósł się także i nagle wyrosła nad nią jego niepokojąco duża sylwetka. Wskazującym palcem ujął ją pod brodę unosząc jej twarz ku górze.

Nie zdecydowałem jeszcze. Ale uprzedzam cię, Josie. Nie jestem tani.

Powtórnie zdała sobie sprawę z ogromnej siły i energii, które emanowały z jego potężnego ciała. Promieniowała z niego witalność. Poczuła, że jej serce zwalnia dostosowując się do hipnotycznego rytmu oceanicznej fali. Wstrzymała na chwilę oddech, czując, jak jego palce delikatnie przesuwają się po jej policzku.

Zdaje mi się, że nie mam innego wyjścia – jej słowa zabrzmiały bardziej beztrosko niż to, co chciała wyrazić.

Nie – odpowiedział uśmiechając się do niej z satysfakcją. – Nie masz.

Jego twarz ukryta była w przesuwających się cieniach i raczej wyczuwała, niż widziała jego uśmiech. Stała wyprężona czując na twarzy delikatny dotyk jego dłoni, który miał w sobie zarówno coś z ostrzeżenia, jak i z obietnicy. Cofnął rękę i skinął głową w kierunku hotelu.

Idź do łóżka, Josie – powiedział swoim niskim spokojnym głosem.

Poszedł razem z nią, lecz więcej już jej nie niepokoił. Za nimi, wśród ciemności i w świetle księżyca, ocean nucił swoją odwieczną pieśń.

Skąd wiesz – zapytał w drodze do windy – czy ktoś nie podsłuchiwał naszej wczorajszej telefonicznej rozmowy? Nie martwi cię to przypadkiem?

Nacisnął guzik i drzwi windy otworzyły się niemal natychmiast. Josie weszła do środka, podczas gdy Whitewater pozostał na miejscu. Spojrzała na niego.

Gdyby wiedzieli, to by mnie przecież zatrzymali – powiedziała chłodno.

Podejmujesz duże ryzyko – powiedział lekko wykrzywiając wargi.

Może nie boję się ryzyka – odparła potrząsając głową.

Stał uśmiechając się, podczas gdy drzwi windy powoli się zamykały.

Może powinnaś się go bać? – w jego głosie słychać było prawdziwe ostrzeżenie.

Może – odpowiedziała lakonicznie. Odetchnęła, gdy za zamkniętymi drzwiami zniknęła jego kpiąca twarz.




ROZDZIAŁ TRZECI


Co wiesz o wyspach Kali Yin? – spytał White­water.

Jedli śniadanie w hotelowej restauracji na świeżym powietrzu. Większość gości jeszcze spała.

Niewiele – przyznała Josie, suto smarując dżemem omlet. – Coś niecoś o przyrodzie. Jest tam kilka rzadkich gatunków ptaków i jelenie nikinikis.

Z jego spojrzenia odgadła, że najwyraźniej jej wiedza nie wydała mu się specjalnie przydatna. O ile poprze­dniego dnia Whitewater ubrany był tak, jakby urodził się na Hawajach, teraz jego strój był strojem zawodow­ca. Na nogach miał ciężkie buty, a jego polowe spodnie miały chyba ze dwadzieścia kieszeni. Pod­winięte rękawy koszuli koloru khaki eksponowały siłę opalonych i umięśnionych przedramion. Myśliwska kamizelka, również koloru khaki, miała przynajmniej następny tuzin kieszeni. Bawełniany kapelusz z pod­winiętym z jednej strony rondem leżał na stole obok srebrnego dzbanuszka z kawą. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kamizelki i wyciągnął mapę, którą rozłożył na podwójnej lnianej serwecie obok szwajcarskiego kryształu i angielskiej srebrnej zastawy.

Josie czuła się skrępowana schodząc na śniadanie w długich butach, beżowych dżinsach i turkusowym golfie. Obawiała się, że będzie wyglądać, jakby ubrała się na wojnę, podczas gdy wszyscy inni będą wystrojeni jak na przyjęcie na plaży. Teraz, patrząc na Whitewatera, zaczęła zdawać sobie sprawę, jak trudne będzie to, na co się porwała.

Popatrz – powiedział wyjmując długopis z jednej ze swoich niezliczonych kieszeni i wskazując nim wyspę w kształcie muszli małży. – To jest Kali Chenshan. Moim zdaniem tutaj właśnie Lucas trzyma twoją pandę. Lepszym miejscem byłaby Kali Yushan, ale tam naraziłby się na potworne niewygody. A mnie się zdaje, że nie należy on do tych, którym by to odpowiadało. Myślę, że w gruncie rzeczy jest tchórzem.

Josie z powagą pokiwała głową. Sposób, w jaki sam reklamował swą szaleńczą odwagę zawsze wyda­wał się jej sztuczny. Ciemne oczy Whitewatera spoczęły na niej przelotnie. Wyraz jego opalonej twarzy wskazywał na to, że oczekuje od niej, by zapamiętała wszystko, co ma jej do powiedzenia.

Kali Yin to szczególny archipelag – kontynuował. – Kapitan Cook odkrył wyspy w osiemnastym wieku, lecz wydały mu się zbyt dzikie i skaliste, żeby był z nich jakiś pożytek. Z ich przynależnością państwową też były różne problemy. Wreszcie w 1945 roku stały się protektoratem Stanów Zjednoczonych. Znaleźli się pewni bogaci ludzie i korporacje, które próbowały zrobić na nich interes. Nikomu się to nie udało. Na Kali Yin produkuje się trochę tapy, trochę cukru, trochę ananasów, ale główne bogactwo tych wysp to krajobraz. Jak dotąd, dzięki Bogu, nie zostały odkryte przez turystów – przerwał na chwilę i bezceremonialnie nalał Josie następną filiżankę kawy. – W sześć­dziesiątych latach – ciągnął dalej – Trans-Pacific-Food Corporation wpadła na wspaniały pomysł, żeby założyć plantacje kawy na wyspach. Wybrali do tego celu Kali Chenshan i jeszcze jedną mniejszą wyspę, Rana Pula. Kawę uprawia się z powodzeniem w Kona, tu na Hawajach. Wydawało im się, że na Kali Yin warunki będą jeszcze lepsze: drzewka kawowe mogą doskonale rosnąć na stokach gór.

Josie stawiała filiżankę na stole, gdy jej drobną rękę przykryła duża dłoń Whitewatera. Jeszcze raz poczuła emanującą z niego siłę i witalność. Przypom­niała sobie wielkie, czarno-złote samce tygrysów w ZOO; wokół nich również, nawet kiedy leżały nieruchomo, unosiła się aura pierwotnej siły.

Ta kawa – wskazał na delikatną filiżankę w jej ręce – nie pochodzi z wysp. Jest sprowadzana. Wielki przemysł kawowy nigdy nie powstał na Kali Yin. W latach siedemdziesiątych pojawił się jakiś pasożyt. Trans-Pacific o mały włos nie zbankrutował. Żeby zaraza się nie rozprzestrzeniła, musieli spalić plantacje. I wtedy Kana-Puma, wulkan w centrum wyspy, obudził się. Trans-Pacific doszedł do wniosku, że prawdziwe były stare wyspiarskie legendy o wiszącym nad tym miejscem przekleństwie. I wynieśli się stamtąd w diabły.

Puścił jej rękę, a ona nadal czuła mrowienie w miejscu, w którym ją dotykał. Próbowała udawać, że tego rodzaju przypadkowy kontakt fizyczny nie robi na niej wrażenia.

No i co z tego? Co ma wspólnego kawa ze sprawą pandy?

Dużo – odburknął, rzuciwszy jej ostre spojrzenie. Wyrysował trzy kółka na mapie wyspy. – Tutaj położone są budynki zarządów trzech dawnych plantacji. Spalono pola, ale budynki ciągle tam stoją, przynajmniej większość z nich. Do pierwszej z dawnych plantacji nadal można się dostać szosą. Nie sądzę, żeby to odpowiadało twojemu przyjacielowi, Lucasowi. Poza tym grunty przejęli lokalni farmerzy. Za dużo tam ludzi – wskazał następne kółko. – Tutaj są budynki drugiego z zarządów. Ale to jest za blisko Kana-Pumy, a jej kratery odzywają się jeszcze od czasu do czasu. Jest tam wysoko i bardzo niebez­piecznie. Dlatego myślę, że również tego miejsca nie wybrał twój przyjaciel.

Josie spojrzała na niego z szacunkiem. Jak dotąd jego logika była niepodważalna. Wskazała trzecie kółko zakreślone wokół nazwy Dolina Mala Lui.

Chcesz powiedzieć – wyszeptała – że oni są tutaj. Na trzeciej plantacji?

Z jego oczu nie dało się nic wyczytać.

Tak – powiedział wreszcie.

Zacisnęła zęby. Rzuciła serwetkę na obrus i zaczęła odsuwać się wraz z krzesłem od stołu.

Ruszajmy więc – powiedziała.

Sięgnął przez stół i chwycił jej przegub. Udało mu się użyć dokładnie tyle siły, by nie pozwolić jej wstać i nie zadać jednocześnie odrobiny bólu.

Poczekaj – powiedział spokojnie. Jego ręka spoczywała na jej przegubie niezbyt długo. – Jeszcze nie wiesz wszystkiego. Napij się kawy. Zjedz coś. Ciesz się cywilizacją, póki możesz. Bo naprawdę, święta Josie, czekają nas niewygody. Wielkie niewygody – puścił jej rękę i odchylił się na krześle do tyłu. – Trans-Pacific założył swoją trzecią plantację w jednej z krajobrazowo najpiękniejszych, lecz niedostępnych części wyspy. To miała być ich przyszła atrakcja turystyczna. Na mapie jest oznaczona jako dolina, ale naprawdę bardziej przypomina wąwóz, ogromny kanion wśród lasów i gór. Plantacja znajduje się na szczycie Ra-Komy, Góry Chmurnych Bogów. Ani przedtem ani potem nikt tam nie mieszkał, może z wyjątkiem ludzi, którzy są na bakier z prawem. Drogę, którą zbudował koncern, zniszczył wybuch wulkanu, ale nadal można tam się dostać na dwa sposoby. Albo samolotem, korzystając z częściowo tylko zniszczonego lądowiska. I pewien jestem, że Lucas tak się tam właśnie dostał. Albo piechotą przez góry. Co my właśnie będziemy musieli zrobić. Chyba, że chcemy zaanonsować mu się z powietrza.

Josie patrzyła na wielkiego mężczyznę, pół-Indianina z plemienia Siuksów, siedzącego po drugiej stronie stolika. Ponownie odniosła dziwne wrażenie, jakby potrafił on czytać w jej duszy. Niepewnie uniosła ramiona.

Jestem dobrym piechurem. Wspinałam się w gó­rach. Dużo podróżowałam z ojcem. Nadaję się do wielu rzeczy.

Zauważyłem to – powiedział i po raz pierwszy tego ranka zobaczyła na jego pięknie wykrojonych ustach znajomy uśmiech. – Od razu to zauważyłem.

Josie nagle zaczęła się śmiać. Odrzuciła w tył głowę i czując, jak poranne słońce grzeje jej twarz, śmiała się do łez. Whitewater przyglądał się jej z dezaprobatą.

Przepraszam – powiedziała wreszcie. Otarła oczy i poprawiła włosy. – Tydzień temu martwiłam się jedynie o to, czy mój samochód zapali na mrozie. Byłam w miłym, spokojnym ZOO, w środku miasta, w środku kraju, w środku zimy. A teraz...

Bezradnym gestem wskazała słońce, plażę, orchidee, mewy. I pogniecioną mapę leżącą przed nimi na stole.

Dobrze, że potrafisz zachować poczucie humoru – powiedział cierpko Whitewater. – Tylko pamiętaj, nie będę mógł pozwolić, żebyś nas opóźniała. Nie będę mógł również pozostawić cię z tyłu. To ty będziesz musiała zająć się pandą, gdy już ją odnaj­dziemy. Rozumiesz? Będziesz musiała za mną nadążyć. Wszystko od tego zależy. Żadnej taryfy ulgowej.

Wesoły nastrój opuścił Josie natychmiast. Wiedziała, że Whitewater nie próbuje jej straszyć. To, co mówił, było po prostu prawdą. Nagą, surową prawdą.

Nadążę za tobą – powiedziała prostując się.

Zobaczymy – powiedział unosząc z powątpiewa­niem brwi. – I następna rzecz: będziesz musiała robić dokładnie to, co ci powiem. Przez całą drogę. Gdy otrzymasz jakiś rozkaz, nie zadajesz pytań, po prostu wykonujesz go. Rozumiesz? Co prawda jestem tylko twoim wynajętym przewodnikiem, ale moje zadanie polega na tym, żeby zachować przy życiu ciebie, odnaleźć pandę, twoją siostrę, i wszystkich was żywych sprowadzić z powrotem. Zrozumiałaś?

Josie nie bardzo podobał się rozkazujący ton jego głosu, ale skinęła potakująco głową.

Tak jest, kapitanie. Ty rozkazujesz, ja słucham.

W porządku – powiedział. W porannym świetle jego czarne oczy zalśniły stalowym blaskiem. – O tym się również przekonamy. I ostatnia, najważniejsza sprawa, od której będzie wszystko zależeć. Musisz mi zaufać. Bardziej niż ufasz samej sobie. Powierzyć mi całą siebie. Bez reszty.

Na ich stoliku przysiadł gołąb i bez lęku, chciwie wpatrywał się czarnymi oczkami w koszyk z chlebem. Znowu wszystko wydawało się nie całkiem realne. Realny był tylko Aaron Whitewater. Potężny i nieu­gięty jak rysująca się na horyzoncie skała Diamond Head. Patrzyła na jego spaloną słońcem twarz, tajemnicze czarne oczy i ciemne włosy rozwiewane poranną bryzą.

Ufam ci – powiedziała miękko.

Nie odpowiedział od razu. Przez długą chwilę patrzył, jak błyszczą w słońcu jej ciemnorude włosy, badał błękit jej oczu i konstelację piegów na bladej twarzy.

W porządku – burknął. – Ruszamy!


Trzy godziny później pilot niewielkiego wynajętego przez nich samolotu ciężko posadził maszynę na wąskim pasie małego lotniska na wybrzeżu Kali Chenshan. Whitewater wraz z pilotem w milczeniu wyładowywali ekwipunek. Zdążył już jej pokazać, jak bardzo wymagającym jest nauczycielem. Przez lata podróżowania z ojcem, Josie wydawało się, że potrafi przygotować sprzęt na taką wyprawę. Whitewater nie podzielał tego zdania. Kazał jej rozpakować wszystko i zamiast śpiwora, nadmuchiwanego materaca i poduszki dał jej brezentową płachtę i jeden ze swoich dwóch wojskowych kocy. Burknął coś drwiącego na temat kilku kompletów jej koronkowej bielizny, ale w końcu je zostawił. Natomiast z reszty rzeczy pozwolił jej zabrać tylko dżinsy, koszule, kilka par skarpet i niemod­ną skórzaną kurteczkę. Musiała dopakować jeszcze lekarstwa i środki medyczne dla pandy. Uparła się także, żeby wziąć swoje przybory do makijażu. Po chwili zrzędzenia ostatecznie i na to się zgodził. Uprzedził ją tylko, że w połowie podejścia na górę liczącą kilka tysięcy, takie pudełeczko zaczyna ciążyć jak cegła.

Wtedy je wyrzucę – odpowiedziała – ale nie wcześniej.

Ona z kolei skwitowała dezaprobującym milczeniem jego arsenał, który składał się z maczety i sztucera w skórzano-płóciennym futerale. Zdenerwował ją szczególnie sztucer. Nienawidziła przemocy i od początku myślała o tym, by odzyskać pandę nie uciekając się do gwałtu.

Whitewater dostrzegł jej nerwową reakcję.

Do diabła, przecież idziemy w lasy – powiedział ponuro. – Co zrobię, gdy na przykład, zaatakuje nas dzik? Dam mu ciasteczko?

Załadował skąpy ekwipunek do wynajętego jeepa i gestem ręki nakazał, by wsiadła.

Dokąd jedziemy? – spytała rozglądając się niepewnie po okolicy.

Wybrzeże wyspy wyglądało posępnie: o czarne, urwiste brzegi z wściekłością rozbijały się fale. W głębi lądu wyrastał pierwszy łańcuch gór, a ich czarno-zielone szczyty groźnie kontrastowały z pogodnym niebem.

Do farmy Horace’go Coelho. To Hawajczyk. Prócz farmy prowadzi coś w rodzaju punktu zaopat­rzeniowego dla wypraw myśliwskich i wędkarskich.

Weźmiemy od niego jakiś dodatkowy sprzęt? – spytała Josie z nadzieją.

Sprzętu mamy aż za dużo. Gdybym był sam, zabrałbym broń, liny i apteczkę. Ale cóż, muszę zapewnić ci luksus i komfort – w jego głosie zabrzmiała ironia.

Luksus i komfort? – zaprotestowała Josie. – Jeżeli nie mamy zamiaru zabrać stamtąd namiotu czy czegoś innego, to po co w ogóle jedziemy do tego Horace’go... Horace’go...

Horace’go Coelho – podpowiedział. – Po konie. Mam nadzieję, że potrafisz także jeździć konno, panno Perfekcjo.

Oczywiście. To znaczy, że będziemy mogli doje­chać konno do samej plantacji? To byłoby wielkie ułatwienie...

Konie będą nam potrzebne tylko na pierwsze dwadzieścia kilometrów. Potem syn Horace’go od­prowadzi je z powrotem i będziemy zdani tylko na siebie.

Josie przyglądała się górom wznoszącym się wysoko po obu stronach stromej drogi. Wyglądały tak, jakby jakiś olbrzym nabrawszy wulkanicznej lawy w swą potężną rękę wycisnął spomiędzy palców ich masywne grzbiety. Postrzępione szczyty wznosiły się nad aksamitem czarnej zieleni.

Wszystko to... wszystko to robi wielkie wrażenie – powiedziała Josie niepewnie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób uda im się wspiąć tak wysoko.

Wielkie wrażenie? – zaśmiał się drwiąco. – Po­czekaj, aż zobaczysz prawdziwe góry.

Prawdziwe góry, pomyślała ze ściśniętym sercem Josie patrząc na majaczące na horyzoncie zielone szczyty. Spojrzała na Whitewatera, który w skupieniu prowadził wóz po ostrych zakrętach wąskiej serpen­tyny. Nie wyglądał na bardziej przejętego niż ktoś, kto pokonuje swoją codzienną trasę do biura. Tyle tylko, przyszła jej do głowy niepokojąca myśl, że wśród dojeżdżających do pracy mało jest tak silnych, opalonych i muskularnych mężczyzn.

Horace Coelho okazał się być łagodnie usposobio­nym, przystojnym, brązowoskórym człowiekiem. Taki sam był jego syn, Berke. Przy całej swej przyjaznej jowialności mieli jeszcze dodatkową zaletę: nie stawiali żadnych pytań, a jednocześnie chętnie udzielali odpowiedzi na pytania im postawione.

Nie. Nikt w wiosce nie słyszał o wizycie jakichś podejrzanych ludzi. Były co prawda pogłoski o samo­locie w okolicy Doliny Mala Lui i Ra-Komy, Góry Chmurnych Bogów. Ale ludzie zawsze tutaj gadają o jakichś samolotach, które zjawiają się o zmierzchu czy o świcie w podejrzanych misjach, których charak­teru lepiej nie dociekać.

Tak. Wulkan Kana-Puma ostatnio był spokojny, choć od czasu do czasu odzywa się jeden z jego kraterów. Uczeni stwierdzili, że nie ma żadnego bezpo­średniego zagrożenia. Ale skąd mogą być tego pewni? Czy Kana-Puma nie jest miejscem, gdzie żyła starożytna bogini wyspy – odpowiednik Pele, hawajskiej władczyni wulkanów? I wreszcie, spytał Horace Coelho z niepoko­jem zabarwionym czcią, skąd zwykli śmiertelnicy mogą przewidzieć, do czego jest zdolna moc Kana-Pumy?

Tak, tak... Mądrość mieszkańców wyspy nakazywała im zawsze trzymać się z dala od Ra-Komy, Góry Chmurnych Bogów. Istnieje powód, dla którego takie miejsca ludzie powinni pozostawiać w spokoju. Tutaj mówi się na to pilikia – nieszczęście, jakie sprowadzi na siebie rasa ludzka, jeśli rzuci wyzwanie Chmurnym Bogom.

Złe czary – mruknął Whitewater pogrążając się we wspomnieniach o swym indiańskim dziadku.

Horace nie protestował jednak, gdy dowiedział się, że jego rozmówcy udają się w kierunku Ra-Komy. Whitewater skłamał gładko, że Josie jest ornitologiem i zamierza obserwować gołębie tęczowe i gęsi pustelniczki.

Mądrze wybrała pani swojego przewodnika – powiedział kierując na Josie swe czarne, połyskliwe oczy. – Ten Whitewater nie tylko zna się na rzeczy, ale ma w sobie dziwną moc. Takich ludzi nazywa się cahuna. Nie chcę nikogo urazić, lecz aż trudno uwierzyć, że może nim być hapa haole – pół-biały.

Twarz Whitewatera pozostała początkowo nieporuszona, lecz po chwili pojawił się na niej wymuszony półuśmiech. Odmówił, gdy stary człowiek zaprosił ich na posiłek, usprawiedliwiając się, że muszą wyruszyć natychmiast.

Dosiedli koni, które przyprowadził dla nich Berke Coelho, i wszyscy troje skierowali się wąskim szlakiem prowadzącym w głąb wyspy. Berke z polecenia Whitewatera jechał pierwszy i ścinał maczetą najbar­dziej utrudniającą jazdę roślinność. Whitewater nie odzywał się do Josie i tylko od czasu do czasu spoglądał na nią przez ramię spod brezentowego ronda kapelusza. Wygląda jak Indiana Jones – pomyś­lała ze złością, rozcierając miejsce na policzku, w które uderzyła ją gałąź. – Strasznie mu się to wszystko podoba. I tylko czeka, kiedy wreszcie się poddam. Była głodna, ssało ją w żołądku, miała obolałe od siodła siedzenie i otarte uda. Nie chciała jednak dać Whitewaterowi satysfakcji i, tak jak on, twardo milczała.

Chociaż przez gęstwinę roślinności nie prześwitywało niebo, Josie miała wrażenie, że słońce było już nisko, kiedy wreszcie zsiedli z koni. Szlak, już przedtem stromy, dalej wznosił się prawie pionowo i był niewiele szerszy od zwierzęcej ścieżki. Zesztywniała zsunęła się z grzbietu konia i pieszczotliwie poklepała go po szyi. Wbrew sobie pozwoliła, by Whitewater pomógł jej przytroczyć koc i płachtę do ramion przy pomocy jakiegoś dziwnego, nieznanego jej systemu. Poczuła na łopatkach pewne ruchy jego silnych, zręcznych dłoni i ciało jej przeszedł dreszcz silniejszy niż ten, jaki wywołać mógł chłód zbliżającego się wieczoru.

Pożegnali Berke’a. Z uśmiechem życzył im powodze­nia, lecz w jego czarnych oczach Josie dostrzegła niepokój i zakłopotanie.

Co teraz? – spytała.

Spojrzał na nią z niewzruszoną obojętnością. Nagłym ruchem ręki wskazał zdradliwie wyglądającą ścieżkę.

Idziemy w górę – oznajmił.

Taka perspektywa przyprawiła Josie o lekki zawrót głowy.

W górę – powtórzyła starając się, by głos jej brzmiał normalnie. Ruszyła za Whitewaterem.

Nie ufaj uchwytom – ostrzegł. – W takim terenie, zanim chwycisz za cokolwiek, sprawdzaj, czy masz pewne stopnie.

No pewnie – prychnęła gniewnie Josie i w tej samej chwili jakieś pnącze, za które próbowała się podciągnąć, zostało jej w ręku. Omal nie runęła do tyłu. Whitewater błyskawicznym ruchem chwycił jej zaciśniętą dłoń i bez wysiłku przytrzymał ją, dopóki nie znalazła pewnego oparcia dla stóp.

Idź po tych samych stopniach co ja – rozkazał krótko i odwróciwszy się kontynuował wspinaczkę.

Próbowała go naśladować, ale nie bardzo jej to wychodziło. Często musiał odwracać się i po prostu wciągać ją na kolejne pewniejsze miejsce. Za każdym razem, gdy dotykała jego ręki, czuła, jak jej ciało wypełnia dziwna, niepokojąca energia.

Jak daleko jeszcze? – wysapała wreszcie, gdy po raz piąty wciągnął ją na względnie bezpieczne miejsce.

Jeszcze pół godziny, może czterdzieści pięć minut – odpowiedział szorstko – dopóki będzie jasno. Chcę, żebyśmy doszli do wodospadu. Potrzebna nam będzie woda.

Potrzebna nam będzie woda, złośliwie przedrzeźniała go w myślach. Tak jakbym o tym nie wiedziała. Ledwo zdążyła to pomyśleć i znowu o mały włos nie obsunęła­by się w dół. Ale i tym razem jego ręka czuwała, by ją pochwycić, podtrzymać i podciągnąć w górę.

Jak Berke wróci na rancho przed nocą? – zapytała próbując ukryć zadyszkę.

Zanocuje po drodze – odburknął Aaron. Odwrócił się, podniósł ją w górę i postawił przed sobą. Jego dłonie prawie zetknęły się, kiedy obejmował jej talię. – Postaw nogę tu, na skale – rozkazał. – I oszczędzaj oddech. To jest wspinaczka. Dlaczego bez przerwy chcesz coś mówić, kobieto?

Josie zamilkła posłusznie. Serce biło jej jak oszalałe. Brakowało jej tchu. Starała się skoncentrować na wspinaczce i nie myśleć o mężczyźnie, z którym się wspina. Gdy gęstniejące cienie prawie całkowicie wypełniły las, Whitewater zatrzymał się wreszcie. W zmierzchającym świetle Josie zobaczyła spadającą z wysoka kryształową kaskadę wodospadu. W pianach i bryzgach woda wpadała do oczekującego w dole stawu, z którego wypływał spory strumień.

Tu się zatrzymamy – powiedział Whitewater, badając swym jastrzębim wzrokiem małą polankę.

Josie popatrzyła na niego z wdzięcznością. Rozluź­niła się, ale tylko na chwilę. Znów jego dłonie ze znawstwem przesuwały się po jej ramionach, roz­wiązując przytroczony koc i znów ich dotyk wywołał w niej te same kłująco-piekące sensacje. Usiadła na kamieniu rozcierając obolałe ramiona. Whitewater w milczeniu odpiął owinięty w płachtę koc i rozpakował plecak. Bezszelestnie zniknął w zaroślach i powrócił z naręczem paproci, które rozłożył na zarośniętym mchem skrawku ziemi w pobliżu wodospadu. Roz­ciągnął brezent tak, że zakrył połowę liści. Josie zrozumiała, że albo położy się obok niego, albo będzie spać na skalistym gruncie. Była przyrodnikiem, ale nie miała jakoś ochoty zagłębić się w egzotyczną gęstwinę i zbierać w ciemnościach paprociowe liście. Rozłożyła swoją płachtę. Za radą Whitewatera zrobiła z zapasowych ubrań zawiniątko i dla ochrony przed rosą powiesiła je na gałęzi pobliskiego drzewa. Włożyła na siebie skórzaną kurtkę i rozłożyła koc na tyle blisko jego koca, by skorzystać z paproci, i na tyle daleko, by – jak miała nadzieję – zachować pewne pozory. Drżała lekko. Mimo ciemności Whitewater zdawał się dostrzegać najmniejszy ruch.

Zaryzykuję i rozpalę ogień – powiedział cicho. – Ale nieduży i nie na całą noc. Tyle, żeby zagrzać kawę.

Kiwnęła głową, tak zmęczona, że było jej właściwie wszystko jedno. Wsłuchiwała się w kojący plusk wodospadu zastanawiając się, czy będzie potrafiła zasnąć. Wielokrotnie biwakowała w towarzystwie ojca, ale to był luksus w porównaniu z tym, jak obozował Whitewater. Przyglądała się mu, gdy zbierał suche patyki i gałęzie na ognisko. Z wdzięcznością wypiła kawę, którą dla niej przygotował i zjadła wraz z nim prowiant, jaki wręczył im na drogę stary Coelho. Była to hawajska suszona wołowina, bananowe bułeczki, owoce mango i jakiś rodzaj wędzonej ryby z kokosowy­mi wiórkami.

No – mruknął Whitewater dopijając kawę – to był ostatni kontakt z luksusem. Od jutra prymityw.

Zgasił ognisko. Zrobił to jakoś tak, że ogień zniknął natychmiast i ciemność ogarnęła obozowisko. Słyszała tylko, jak zawija się w koc, najwyraźniej szykując się do snu. Siedziała na posłaniu z dłońmi splecionymi na podkurczonych kolanach. Cały dzień udało jej się powstrzymać od wypowiedzenia swych obaw, ale teraz nie mogła się już dłużej opanować.

Aaron – zaczęła ostrożnie używając jego imienia w nadziei, że zabrzmi to przyjaźniej i pomoże nawiązać z nim kontakt.

Mów do mnie Whitewater – poprawił ją bez urazy w głosie. – Wolę to. Brzmi bardziej konwenc­jonalnie. Nazwisko moich przodków i tak dalej...

Dobrze – odpowiedziała, choć jej cierpliwość była na wyczerpaniu. – A więc Whitewater, większą część drogi odbyliśmy konno, a potem wspinaliśmy się. Jutro, o ile dobrze rozumiem, czeka nas kolejna wspinaczka, znacznie dłuższa – przerwała oczekując na jego odpowiedź.

Tak – odrzekł lakonicznie. – Wspinaczka, potem schodzenie w dół, potem znowu trochę wspinaczki.

Świetnie – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby. – A gdy wreszcie wyjdziemy na szczyt tej Ra... Ra, jak ona się tam nazywa...

Ra-Koma – podpowiedział leniwie – Góra Chmur­nych Bogów. To poetycki lud, ci mieszkańcy Kali Yin.

A więc wejdziemy na Ra-Komę – ciągnęła dalej z niepokojem w głosie – i załóżmy nawet, że znajdziemy tam pandę, tak jak to wymyśliłeś, i jakoś ją odzyskamy, nawet bez kłopotów... – przerwała oczekując na odpowiedź.

No to co? – spytał ziewając. – O co ci chodzi?

No to to – odpowiedziała sarkastycznie Josie – że nie wiem, jak sobie wyobrażasz sprowadzenie jej w dół. Czy zamierzasz załadować na swe potężne plecy sto kilogramów ciężarnej pandy i schodzić z nią w dół przez dwa lub trzy dni? Bo jeśli tak, to jest to marny pomysł.

Śmieszna jesteś – zauważył chłodno. – Zastanów się przez chwilę.

Już się zastanawiałam – odpowiedziała Josie wpatrując się w ciemność. – Dostatecznie długo. Dlatego pytam.

Zabierzemy pandę tak samo jak Lucas ja przy­wiózł. Jego samolotem – tym razem w głosie Whitewatera słychać było poirytowanie.

A jeśli jej tam w ogóle nie będzie? – pytała Josie coraz bardziej nerwowo. – Przecież nie możemy mieć pewności. Zastanawiałam się nad tym cały dzień. Jeśli droga na Ra-Komę została zniszczona, to jak Bettina z Lucasem mogli telefonować z wioski? Możemy być na fałszywym tropie!

Czuła, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu.

Do wioski dostali się tak samo jak na górę. Samolotem – odpowiedział z przesadną wyrozumiałoś­cią. – I mówiłem ci już raz: musisz mi zaufać. Jestem myśliwym. Myśliwy zawsze zastanawia się, co robi zwierzyna. W tym wypadku moją zwierzyną jest Lucas. Zmuszony więc jestem zastanawiać się, co on sobie wymyślił. I to jest komplikacja, która niespecjalnie mi odpowiada. Ale i tak ciągle jestem myśliwym. To moja praca. Zaczynam ją jutro wczes­nym rankiem, może więc zechciałabyś zamilknąć i pójść spać. Teraz już wiem, w jaki sposób pokonano plemię Siuksów. Wasi ludzie nasłali na nas swoje rude kobiety i te zagadały nas na śmierć.

Bardzo zabawne – powiedziała Josie, ale on nie raczył już jej odpowiedzieć.

Po chwili jego równy oddech upewnił ją, że naprawdę usnął. Owinęła się szczelnie kocem. Paprocie okazały się wygodniejsze, niż przypuszczała. Mimo to była nadal niespokojna. Leżała długo wsłuchując się w niski pomruk wodospadu. Bez względu na to, jak szczelnie próbowałaby okręcić się kocem, stale było jej zimno. Gdy tylko udało się jej usnąć na chwilę, natychmiast budziła się drżąc z chłodu. Spowił ich tuman mgły. Wierciła się niespokojnie dzwoniąc zębami. Brakowało jej poduszki, przydałby się drugi koc. Noc dłużyła się bezlitośnie. Jej ruchy obudziły w końcu Whitewatera. Znieruchomiała, starając się powstrzymać dreszcze. Usłyszała, jak wzdycha.

Twoje zęby – odezwał się z wyrzutem w głosie. – Słychać je jak kastaniety. Albo marakasy. Chodź tutaj pod mój koc.

Nie – odpowiedziała niepewnie Josie. – Nie chcę.

Owszem, chcesz. Chodź tutaj.

Wyciągnął ramię i przyciągnął ją do siebie tak szybko, że na chwilę przestała oddychać. Ramię było nagie i ciepłe, podobnie jak jego szeroka pierś, do której ją przycisnął. Sięgnął po jej koc, próbując inaczej ułożyć oba przykrycia i nagle znieruchomiał. W zimnej, perlistej mgle nie widziała jego spojrzenia; czuła je raczej na sobie.

Jesteś w ubraniu – powiedział zniżonym głosem.

No pewnie – Josie trzęsła się mimo darowanego jej naturalnego ciepła. – Gdybym nie miała go na sobie, zamarzłabym na śmierć.

Już prawie zamarzłaś na śmierć dlatego, że go nie zdjęłaś. W ubraniu się nie śpi. Wszyscy o tym wiedzą. Ubranie chłonie wilgoć. Zdejmuj to wszystko i chodź tutaj.

Nie! – zaprotestowała Josie, ale nie próbowała odpełznąć od jego ciepłego ciała.

Nic ci nie zrobię – w jego głosie usłyszała wyrzut i lekką drwinę. – Mówiłem ci już, że masz robić to, co ci każę i nie zadawać pytań. A teraz, zanim dostaniesz zapalenia płuc, zrzuć z siebie ubranie, bo inaczej sam je z ciebie ściągnę. Zdejmuj wszystko.

Jego niski głos brzmiał władczo. Nagle poczuła się zadowolona, że okrywa ich kurtyna mgły.

Dobrze, już dobrze – zgodziła się i zgrabnie wyślizgnęła z ubrania.

Daj to tutaj – powiedział. Zabrał jej ubranie i gdzieś je odłożył.

Znowu zaczęła drżeć odkryta i narażona na chłód nocy. Wtedy zjawił się ponownie obok niej i owinął ich szczelnie kocami. Ku swemu przerażeniu zorien­towała się, że też jest zupełnie rozebrany. Jego ciało przekazywało ciepło jej ciału, grzejąc ją jak ukryte w głębi nocy słońce. Miał rację, nago było o wiele cieplej niż w ubraniu. Whitewater przesunął się przyjmując bardziej opiekuńczą pozycję. Podłożył swoje umięśnione ramię pod jej głowę jak poduszkę. Jego ciepły oddech owiewał jej szyję.

Teraz już śpij – nakazał schrypniętym szeptem. Jego duża dłoń spoczęła po przyjacielsku na jej nagim biodrze.

Wyczerpana, ale nareszcie rozgrzana Josie, przytuliła się do niego. Powieki opadały jej ze znużenia. Przygarnął ją do siebie bardziej intymnie.

Ach – szepnął jej do ucha zrezygnowanym głosem – co też mężczyzna musi znosić w służbie pand swego kraju. Dobranoc, Josie.

Dobranoc, Whitewater – westchnęła błogo, zbyt zmęczona, aby nadal czuć skrępowanie intymną bliskością ich nagich ciał.

Nie wiedziała nawet, kiedy usnęła. Whitewater otoczył ją ramieniem i patrzył w nieprzeniknioną mgłę przesłaniającą gwiazdy. Jego dziadek nauczył go wielu rzeczy, zdradził mu wiele sekretów ziemi i natury. Lecz nie dał mu żadnych wskazówek, nie ostrzegł go, że może się zdarzyć i taka noc. Jeśli duch starego człowieka wędruje teraz wśród gwiazd i patrzy w dół na swojego wnuka, to co też on sobie myśli? Pocałował leżącą obok niego kobietę w miejsce, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Poczuł pod wargami niewiarygodną gładkość jej skóry: jak ciepły, pachnący jedwab. Potem westchnął ciężko. I wreszcie usnął.



ROZDZIAŁ CZWARTY


Tiiti-po-uit – zaśpiewał mały, czarno-biały ptaszek kiki. Josie budziła się powoli. W półśnie czuła zapach kawy i smażonej ryby. Wreszcie ocknęła się na dobre.

O Boże, jestem naga! Naciągnęła wyżej koc i przycis­nęła go do piersi. Usiadła, rozglądając się dookoła w oszołomieniu.

Dzień dobry – uśmiechnął się szeroko na widok jej zakłopotanej miny Whitewater. Klęczał przy maleńkim ognisku smażąc dwa duże pstrągi. – Dałem ci pospać trochę dłużej. Ale nie pozwól się rozpieszczać. Przed nami wspinaczka.

Gdzie moje ubranie? – spytała cienkim głosem.

Owinięte w twoją kurtkę – odpowiedział spokojnie, wskazując skórzane zawiniątko wciśnięte w rozwidlenie rosnącej obok karłowatej sosny. – Wy, rude, naprawdę potraficie się rumienić. Niesłychane. Istny kameleon.

Czy ty... użyczasz ciepła swego ciała wszystkim swoim klientkom? – spytała ze złością, rumieniąc się jeszcze bardziej. Próbowała dosięgnąć ubrania. – Warto, byś wiedział, że absolutnie nic z tego nie wynika.

Postawił patelnię na pobliskim kamieniu, podniósł się i stanął nad nią. Zdjął zawinięte w kurtkę ubranie i podał jej.

To specjalna usługa – powiedział oschle. – Za­płacisz za nią ekstra. I nie martw się, wiem, że nic z tego nie wynika. Ubierz się i wstawaj. Chyba, że wolisz przez cały dzień obnosić się ze swą nagością.

Josie wydał się on nagle niebezpiecznie wysoki, niebezpiecznie męski i niebezpiecznie bliski.

Z niczym się nie obnoszę – powiedziała, wślizgując się pod koce, by włożyć ubranie. Czuła raczej, niż widziała, że gdzieś się oddalił.

A może byś tak wzięła prysznic pod wodospadem, zanim się ubierzesz – powiedział znad ogniska. – Poprawia krążenie. Nie będę patrzył. Nie jestem aż tak ciekawy.

Josie wahała się. Zerknęła spod kocy. Whitewater dotrzymywał słowa i najwyraźniej ją ignorował. Wstała ostrożnie i z owiniętym dokoła siebie kocem nie­zgrabnie podreptała na drugą stronę wodospadu. Tam, ukryta za wielkimi paprociami i bambusami, mogła się wykąpać. Kąpiel była wspaniała. Nigdy nie czuła się bardziej czysta, a włożenie na siebie ubrania wydało się jej prawie grzechem. Włożyła je jednak.

Lepiej się czujesz? – spytał Whitewater z odrobinę złośliwym uśmiechem.

Josie energicznie strząsnęła ostatnie kropelki wody ze swoich ciemnorudych włosów. Czuła, że w pełni odzyskała chęć do życia. Nie będzie się już więcej nim zadręczać i irytować.

Skąd masz te ryby? – spytała nalewając sobie kawy.

Złowiłem je na oścień.

Przełożył jedną rybę z patelni do menażki i podał jej. Chrupiący pstrąg smakował wyśmienicie.

Naprawdę jesteś wielkim, białym myśliwym – zażartowała Josie i natychmiast spostrzegła, że uśmiech zastygł na jego twarzy.

Zły dobór słów – powiedział po niepokojąco długiej przerwie. – Należałoby powiedzieć raczej: „wielkim pół-krwi myśliwym”. Albo „mieszańcem”.

Josie robiła, co mogła, by znów się nie zarumienić. Spróbowała wybrnąć z tej niezręczności z właściwą sobie otwartością.

Przepraszam. Nie wiedziałam, że cię to może dotknąć. Naprawdę, co to za różnica, że jesteś pół-Siuksem?

Żadna – powiedział oschle. – Teraz już żadna.

Nalał jej resztkę kawy i w milczeniu wpatrywał się w płomień ogniska.

To znaczy, że kiedyś miało to znaczenie?

Wzruszył ramionami. Wstał i napełnił wodą gar­nuszek po kawie. Zalał ogień, aż węgle stały się mokre i parujące.

Kiedyś tak. Gdy byłem dzieckiem. Ale teraz już nim nie jestem – mruknął.

Na pewno nie jesteś dzieckiem – pomyślała. – Jesteś w pełni mężczyzną, Aaronie Whitewater. Ale jaki jesteś naprawdę?

Opowiedz mi o swoich rodzicach – poprosiła, śmiało brnąc dalej. – I o sobie.

Zakochali się. Potem się odkochali – mówił krótkimi zdaniami, patrząc na nią posępnie. – Cho­wałem się u dziadków. W rezerwacie Rosebud. Moja ciotka Cora zaoszczędziła trochę pieniędzy. Chciała wysłać mnie i brata na uczelnię. Poprosiłem, żeby zamiast tego pożyczyła mi na wykupienie udziału w pewnym przedsiębiorstwie łowieckim. Już przedtem, przez całą szkołę średnią, pracowałem jako przewod­nik. Pożyczyła mi. Ja jej oddałem. Byłem dobry w tym, co robiłem. A teraz jesteśmy tutaj. Koniec życiorysu.

Szorstkość jego odpowiedzi powstrzymała Josie od dalszych pytań. Najwyraźniej nie lubił mówić o swojej przeszłości. Wstała, a on przytroczył zrolowany koc i płachtę do jej ramion. Poczuła na plecach dotyk jego zwinnych palców. Podniosła oczy i spod ronda słomkowego kapelusza spojrzała na jego kamienną twarz. Serce zabiło jej mocniej.

Wielka szkoda – powiedziała miękko – że lubisz zabijać zwierzęta.

Nie lubię zabijać. Lubię polować – powiedział z wymuszonym uśmiechem. – To pewna różnica.

Nie widzę żadnej – zaprotestowała, czując się niepewnie pod chłodnym spojrzeniem jego ciemnych oczu.

Tak. Ty nie widzisz. I to jest twój problem – w jego głosie brzmiała ironia. – Ruszamy. Nasz szlak prowadzi w górę.

Szlak prowadził w górę i w górę, a Josie wydawało się, że nigdy się nie skończy. Ten ranek był po­wtórzeniem poprzedniego wieczoru, tyle że znacznie gorszym. Whitewaterowi połowę czasu zajmowało podciąganie lub podsadzanie jej w górę. Na jednym z przeraźliwie trudnych odcinków związali się liną tak, by w razie upadku mógł wczepić się w skałę i uratować ją. Raz musiał przywiązać ją do siebie i na rozhuśtanej jak wahadło linie oboje przeprawili się na drugą stronę rozpadliny skalnej. Josie półżywa z przerażenia przywarła do niego rozpaczliwie. Potem znowu szli w górę i w górę. Dla Josie był to koszmar. Każdy jej oddech podporządkowany był jednemu wewnętrznemu nakazowi: iść dalej. Pokaleczyła się w wielu miejscach, lecz zmęczenie i strach sprawiły, że nie zwracała na to zupełnie uwagi. W niekończącym się koszmarze tej wspinaczki był tylko jeden element rzeczywistości, na którym mogła polegać, taki, który oznaczał bezpieczeństwo. Był nim Whitewater. Gdy wreszcie weszli na szczyt, nawet on ciężko oddychał.

Tu się zatrzymamy – powiedział przerywanym głosem. – Musisz coś zjeść.

Zwaliła się ciężko na kłodę drzewa i siedziała z twarzą ukrytą w poranionych dłoniach. Whitewater rozpalił mały ogień, ugotował jakąś zupę z proszku, zrobił kawę i ukroił dwa kawałki suszonego mięsa.

Zmusił Josie, by coś zjadła. Kiedy z trudem żuła mięso, przyglądał się jej z niepokojem.

Nie wykończysz mi się chyba? – spytał unosząc jedną z czarnych brwi.

Czuję się świetnie – powiedziała ochrypłym głosem.

Zbliżył się i usiadł przed nią na ziemi.

Pokaż mi ręce – rozkazał. – Będziemy musieli się nimi zająć.

Odrętwiała ze zmęczenia pokazała mu swe poranione dłonie.

Troszkę się pokaleczyłaś – powiedział. – Trzeba będzie to opatrzyć. Musimy przed nocą zejść w dół. Do groty, w której się zatrzymamy.

Zejść? – spytała niemądrze. – Zejść? – powtórzyła. Po raz pierwszy spojrzała na otwierający się pod nimi widok. Whitewater w dalszym ciągu masował jej dłonie, starając się rozprostować je i rozluźnić.

Oto nasz cel – ruchem głowy wskazał rysującą się na widnokręgu, po drugiej stronie pokrytej chmurami doliny, górę. – To Ra-Koma. Przy odrobinie szczęścia dojdziemy tam za półtora dnia.

Ale – zaczęła zdezorientowana Josie, wpatrując się we wznoszącą się wysoko, mieniącą się różnymi kolorami, wspaniałą górę – żeby wejść na nią, trzeba najpierw...

Zejść z naszego szczytu w dolinę. Mądra dziew­czynka. Nareszcie zrozumiałaś.

Z jednej ze swych niezliczonych kieszeni wyjął zestaw pierwszej pomocy i opatrywał jej pokaleczone ręce.

Zejść stąd w dół? – Josie zmartwiała wpatrując się w ogrom leżącej pod nimi przepastnej doliny. – Teraz musimy tam zejść?

Skinął ponownie głową. Mocno obejmował jej dłonie, jakby chciał przekazać jej swoją siłę.

Tak, Josie. Teraz będziemy musieli schodzić. Dasz sobie radę. Na pewno dasz sobie radę. Masz tyle siły, że mogłabyś zejść z dwa razy wyższej góry. Ręce cię już nie bolą. Spójrz, nic im nie jest.

Pocałował jedną z jej pokaleczonych dłoni. Poczuła na skórze ciepły i wilgotny dotyk jego pięknie wykrojonych warg. Był jak przyjazny, wszystko leczący płomień. Pocałował fałd skóry między kciukiem a palcem wskazującym. Potem to samo miejsce na drugiej dłoni. I znowu wrócił do pierwszej.

Poradzisz sobie, Josie – przekonywał ją ująwszy jej twarz w dłonie. – Razem sobie z tym poradzimy. Odzyskamy twoją pandę. Wszystko będzie dobrze. Słyszysz?

Słyszę – odpowiedziała głosem bez wyrazu. Jakoś udało mu się jednak przywrócić jej siły. Gdy ponownie wziął ją za ręce i wstał, podniosła się razem z nim. Zaczęli schodzić w dół. I znowu zejście zdawało się nie mieć końca. Gdyby Dolina Mala Lui nie była tak piękna ze swoimi mieniącymi się tęczowo szarymi i czerwonymi wulkanicznymi głazami i płaszczem zieleni, Josie mogłaby przysiąc, że schodzą do piekła. Mechanicznie, nie myśląc, szła za Whitewaterem. Wierzyła, że sprowadzi ją w dolinę. I tak się stało.

Wielka, rozwarta szeroko jaskinia, która miała być ich schronieniem, przypominała słynną grotę Fern na hawajskiej wyspie Kauai. Znajdowały się w niej trzy źródła, jedno z nich – z wulkanicznie podgrzaną, ciepłą wodą parującą w zimnym powietrzu wieczoru. Whitewater namówił Josie, żeby rozebrała się i zanu­rzyła w gorącym małym stawie, podczas gdy sam rozpalił ogień i przygotował kolację: następne pstrągi złowione na oścień w strumieniu wypływającym z jaskim w dolinę. Półprzytomna ze zmęczenia zdjęła z siebie wszystko prócz stanika i majtek. Zanurzyła się w parującej wodzie. Był to prawdziwy balsam.

Przechyliła w tył głowę i patrzyła sennie na przykuc­niętego nad ogniskiem Whitewatera. Niesamowity człowiek – myślała. – Jeśli trzeba, wprowadzi mnie na górę. Jeśli trzeba, sprowadzi mnie z niej. A teraz wynalazł dla mnie naturalną, ciepłą wannę, złowił pstrągi i przygotowuje mi posiłek. Naprawdę, mog­łabym wyjść za niego za mąż.

Leżała wygodnie owinięta w koc i jadła kolację: pstrąg, kawa, sucharki i następny cud – jakiś korzeń znaleziony przez Whitewatera, który w smaku przy­pominał pasternak.

Lepiej się czujesz? – spytał.

Chyba tak – posłała mu nieśmiały uśmiech. – Albo może umarłam gdzieś po drodze i teraz jestem w niebie: gorąca kąpiel, ogień, kubek kawy...

To nie może być niebo, skoro ja tu jestem – zauważył z poważną miną.

Josie najchętniej wyznałaby mu, że jego obecność stanowi ostateczny dowód na to, że znajduje się w niebie. Ale tego nie mogła mu powiedzieć.

Dziękuję ci, Whitewater. Dziś prawie mnie niosłeś. I wspaniale się mną opiekowałeś. Potrafię to docenić.

Zareagował w typowy dla siebie sposób: zapadło irytujące milczenie. Szemrał strumień, z oddali doszedł krzyk jakiegoś nocnego ptaka. W końcu odpowiedział:

To należy do moich obowiązków. Po prostu robię swoją robotę.

Miała nadzieję, że usłyszy coś innego. Skuliła odrobinę ramiona. Powinna stale pamiętać o tym, co powiedział: dla niego to po prostu praca. Podejrzewała, że kobiety często się w nim zakochiwały, co stanowiło specyficzną okoliczność, towarzyszącą jego pracy; miłą lub niemiłą – w zależności od kobiety. To tylko chwilowe zauroczenie. Wszystko sprawiła egzotyka otoczenia i okropne zmęczenie. Próbować kochać tego człowieka to tak jak próbować rozpiąć skrzydła i polecieć na szczyt Ra-Komy. Są zupełnie różni. Przypadek złączył ich na chwilę, a gdy to wszystko się skończy, rozejdą się każde w swoją stronę. I bardzo dobrze.

Skończyła kawę. Wstał i nalał jej ostatni kubek.

Skąd tak dokładnie znasz tę drogę? – spytała. – Wygląda, jakbyś znał tu każdy kamień. Na tej górze i w całej okolicy.

Szedłem już tędy kiedyś – powiedział przegrzebując węgle.

Rozszerzyła ze zdumienia oczy.

Tą samą drogą? Po co? – spytała z niedowierza­niem.

Po to, żeby polować – odrzekł krótko i zaczął czyścić patelnię używając do tego popiołu i palmowej gałązki.

Polować? – wykrzyknęła z niedowierzaniem. – Zrobiłeś tę piekielną drogę po to tylko, żeby polować?

To mój zawód – odpowiedział lodowato.

Pokręciła głową, jakby nie przyjmując do wiadomo­ści tego, co usłyszała.

Nie mogę uwierzyć, że chciało ci się przejść całą tę drogę tylko po to, żeby coś zabić – powiedziała ponuro.

Mówiłem ci już – odpowiedział – że nie przepadam za zabijaniem. Lubię polować.

A ja ci już mówiłam, że nie mogę tego zrozumieć – w jej głosie brzmiał prawdziwy smutek.

Słuchaj – zaczął cedząc słowa przez zęby – kobieta pewnie nie potrafi tego zrozumieć. Szczególnie taka kobieta jak ty. Natura stworzyła nas, mężczyzn, dokładnie po to, żebyśmy polowali. Jesteśmy agresyw­ną płcią, również za sprawą natury. W przypadku polowania agresja służy temu, czemu powinna: przetrwaniu.

Co zamierzasz zrobić? – spytała z lękiem w głosie.

Nagle perspektywa wejścia pod koce z tym mę­żczyzną wydała jej się w najwyższym stopniu nie­pokojąca.

Odświeżyć się – wskazał w stronę wulkanicznego stawu. – Bolą mnie trochę mięśnie od ciągnięcia cię za sobą przez cały dzień. Myślę, że powinienem wrócić do formy, żeby móc jutro robić to samo.

Podniosła się i w blasku zamierającego ognia ruszyła w kierunku paprociowego łóżka.

Jutro postaram się być lepsza – powiedziała zagryzając wargi. – Postaram się nie być dla ciebie takim... cholernym ciężarem.

Uklękła i zaczęła poprawiać koce.

Tak – odparł lakonicznie – postaraj się.

Okryła się i leżała odwrócona do niego tyłem. Ściągnęła z siebie mokrą bieliznę i odrzuciła ją na bok, zakopując się głębiej w koce. Jego słowa piekły jak użądlenia os. Dała dzisiaj z siebie wszystko, a i tego było za mało. Przygryzła wargi. Łzy napłynęły jej do oczu. Mruganiem próbowała je powstrzymać. Pozwolić im spłynąć – zna­czyło to okazać ostateczną słabość. Nie spała, gdy odchylił koce i położył się obok jej napiętego ciała. Leżał tak umięśniony i ciepły, pachnący czystością. Nie próbował jej dotykać. Znowu zagryzła wargi i starała się powstrzymać łzy. Nie chciała pozwolić sobie na płacz w jego obecności. Wolałaby raczej umrzeć.

Coś nie tak? – jego szept zabrzmiał nieszczerze. Czuła, że uniósł się na łokciu i patrzył na nią.

Chciała smagnąć go odpowiedzią, która zraniłaby go tak boleśnie, jak on przed chwilą ją zranił. Ale nie mogła. Musiała powiedzieć mu prawdę.

Boję się – wyznała zduszonym głosem.

Czuła, jak nachyla się w ciemności nad jej twarzą.

Czego się boisz? – spytał cicho.

Lękam się o pandę – powiedziała tym samym zdławionym szeptem. – O jej dziecko. I o siostrę.

Nastąpiła chwila ciszy. Słychać było tylko strumień szemrzący u wyjścia z groty.

Odnajdziemy je – powiedział.

I znowu strumień w ciemnościach nucił swą sekretną piosenkę. Josie spojrzała w górę: mężczyzna był jedynie cieniem wśród ciemności. Wyczuwała tylko jego obecność.

Boję się także o siebie – przyznała drżącym głosem. – Czy dam sobie radę.

Po policzku słynęła jej łza i nienawidziła się za to. Ugryzła się w rękę, próbując stłumić odgłosy własnej słabości.

Josie, Josie – wyszeptał biorąc ją w ramiona. – Dasz sobie radę. Zaufaj mi. Nie chciałem cię zranić. Po prostu powiedziałem coś w złości. Dawałaś sobie dotąd radę lepiej niż większość mężczyzn. Wierz mi.

Rozpaczliwie zarzuciła mu ręce na szyję.

Boję się – powtórzyła z przerażającą żarliwością.

Nie bój się – nakazał. – Przytul się do mnie. Tak mocno jak potrafisz.

Kierowana wewnętrznym impulsem przywarła do niego. Objął ją mocniej i przyciągnął bliżej. Poczuła gładki, twardy tors i przepływające w jej nagie piersi ciepło.

Whitewater? – głos stłumiła bliskość jego warg.

Jestem tutaj – powiedział i poczuła na ustach ciepło jego oddechu. – Jesteś bezpieczna, ponieważ jesteś ze mną. Rozumiesz? Jesteś ze mną.

Zbliżył do niej twarz jeszcze bardziej i jego ciepłe usta objęły władzę nad jej ustami. Jego ręce przesuwały się wzdłuż jej gładkiego ciała, a jego długie nogi splotły się z jej nogami. Odkrywał wargami drżącą miękkość jej warg, kosztując je na tysiąc sposobów i ani na chwilę nie odrywając się od nich. Radosna zaborczość tego pocałunku nie pozwoliła jej nabrać oddechu; gdy próbowała to zrobić, jego język wślizgnął się do jej ust pieszcząc ją jeszcze bardziej intymnie. Przesunął w górę dłonie i dotknął wrażliwych koniusz­ków jej piersi. Zaczęła drżeć, a jego dotyk stawał się coraz bardziej podniecający i zachłanny. Powoli oderwał od niej usta i pozwolił swoim gorącym wargom badać delikatną wklęsłość jej szyi, satynową skórę wokół obojczyka i wreszcie zagłębienie pomiędzy drżącymi piersiami. Jego skóra zdawała się parzyć ją w dłonie. Wplotła palce w jedwabistą czerń wilgotnych włosów. Jego usta rozpoczęły swą dręczącą podróż z powrotem, znowu zatrzymując się na szyi, na łuku brody, po to, by ponownie złączyć się z jej ustami w pocałunku tak głębokim, jakby chciał wyssać jej duszę.

Bliskość ich nagich ciał była dla niej jak narkotyk, który kazał jej wołać o więcej. Trzymał ją w objęciach, a ciemność obejmowała ich oboje – i tajemnice, których poznania łaknęło jej spragnione ciało. Chciała, aby jej wargi potrafiły nasycić niespokojny głód jego ust. Czuła pieszczotę jego dłoni zmysłowo wędrujących po jej ciele, od piersi do ud, od ud do piersi i z powrotem.

Josie – wyszeptał – czuję, jaka jesteś piękna. Chciałbym cię widzieć, ale czuję tylko twój dotyk i smak. I jest on tak... wspaniały...

Znowu pocałował ją, drażniąc językiem jej język. Opasał ją ramieniem, przyciągając jak najbliżej do siebie.

W oddali odezwał się ten sam nocny ptak. Jego ochrypły głos zdawał się ostrzegać: Nie, nie, och nie, och nie, och nie! Ciemność powtórzyła ten krzyk dziwnym echem. Oboje znieruchomieli na sekundę, jakby zdając sobie sprawę z natarczywości ostrzeżenia.

To chyba nie powinno się stać? – spytała przerywając pocałunek i wtulając twarz w jego ciepłą szyję. – A jeśli się stanie, to dla ciebie i tak nie będzie miało żadnego znaczenia. Czyż nie?

Poczuła, jak tężeją mu mięśnie, a jego wielkie ciało zastyga w bezruchu.

Czy koniecznie musi to coś znaczyć? – powiedział spokojnie. – Wystarczy, że pozwolimy, by to się stało. Jeżeli tego chcemy. Myślałem, że chcesz.

W ich milczenie wkradło się niespokojne napięcie. Czekał w ciemności, aż powie to, co chciał usłyszeć: Tak, chcę tego. Niech się stanie, co ma się stać. I to nie musi cokolwiek znaczyć. Ale byłoby to kłamstwo. Chciała, aby jej ciało złączyło się z jego ciałem, ale musiałoby to coś znaczyć. Musiałoby znaczyć wszystko. Odsunął się od niej gwałtownie.

Myślę, że ty po prostu potrzebujesz być przytu­laną, Josie. A naprawdę kochać się nie chcesz. Może nie jesteś w dostatecznym stopniu kobietą. Ale nic nie szkodzi. Możesz dalej się do mnie przytulać. I ja cię będę przytulał. Tak długo, jak długo będziesz tego potrzebowała.

Jego ramiona objęły ją z beznamiętną delikatnością. Położył jej głowę na swojej aksamitnie gładkiej piersi, a palce wplótł jej we włosy.

Aaron – zaczęła bezradnie. Jak miała mu wy­tłumaczyć, że to właśnie miłość powstrzymała ją od kochania się z nim i że pragnęła go bardziej, niż potrafiłby zrozumieć?

Mów do mnie: Whitewater – jego głos znowu miał stalowe brzmienie. – I śpij, Josie. Powiedziałem ci, że wszystko jest w porządku.

Whitewater – powiedziała z głową na jego piersiach. – Przepraszam.

Nie ma za co. To należy do moich obowiązków – poinformował ją z naciskiem.

Tylko dzięki ogromnemu zmęczeniu udało jej się usnąć w niebezpiecznym schronieniu jego ramion.



ROZDZIAŁ PIĄTY


Dzieje się coś dziwnego – głos Whitewatera zabrzmiał złowieszczo.

Stała obok niego u wyjścia z groty i patrzyła na pokrytą płaszczem delikatnej mgły dolinę. Zupełnie nie wiedziała, o co mu chodzi. Musiał coś widzieć lub wyczuwać. Jego niepokój udzielił się jej.

Coś mi się tu nie podoba – powtórzył, a jego oczy zwęziły się.

O co chodzi? – spytała.

Nie miała ochoty podnieść głowy i spojrzeć na niego. Jej myśli obracały się wokół bolesnych wspo­mnień minionej nocy.

Nie słychać ani jednego ptaka – odpowiedział z napięciem w twarzy.

Zaczęła nasłuchiwać. Rzeczywiście, oprócz niepo­kojącego szmeru strumienia nie słychać było żadnego dźwięku. Nawet wiatru.

Jest mgła – powiedziała niepewnie.

To coś więcej niż mgła – stwierdził ponuro. Jego zachowanie i wyraz twarzy powstrzymały ją od dalszych pytań. Gdyby nawet wiedział coś więcej i tak nie powiedziałby jej całej prawdy. Wrócili do przerwanego śniadania. Siedzieli w milczeniu na ziemi po dwóch stronach małego ogniska. Żadne z nich nie wspomniało o minionej nocy.

To okoń? – Josie odezwała się wreszcie. – Jak go złowiłeś?

Nic w tym tajemniczego – wskazał na jedną ze swych kieszeni. – Mam tu żyłkę i haczyk – mruknął i milczał dalej.

A swoją drogą, co masz jeszcze w tych wszystkich kieszeniach? – Josie rozpaczliwie próbowała nawiązać rozmowę. Był bez koszuli i widok jego szerokiej piersi drażnił ją i niepokoił. Zbyt mocno pamiętała jej dotyk na swej nagiej skórze.

Przybory – odpowiedział zdawkowo. – Czy zamierzasz spędzić cały ranek na zadawaniu mi pytań? Może raczej przygotujesz się do drogi?

Odstawiła kubek i menażkę. Wstała. Niech pozmywa naczynia – pomyślała ze złością. – To też należy do jego obowiązków. Odwróciła się i zaczęła pakować rzeczy. Zwinęła koc i płachtę tak ściśle, że nawet Whitewater nie zrobiłby tego lepiej. Bez jego pomocy przytroczyła wszystko do pleców. Ale i tym razem okazał się sprawniejszy od niej. Gdy szamotała się z ostatnim węzłem, stał już obok gotów do drogi. Przyglądał się jej z obojętnym wyrazem twarzy.

Szybko się uczysz – zauważył lakonicznie.

Tak – odpowiedziała, po raz pierwszy patrząc mu prosto w oczy. – Uczę się szybko.

I nauczyłam się już czegoś o tobie – odczytał w jej wyzywającym spojrzeniu. – Drugi raz nie zrobię tego samego błędu. Ona też zrozumiała przesłanie zawarte w twardym spojrzeniu jego czarnych oczu: Nie igraj z ogniem, kobieto. Możesz się poparzyć. Niecierpliwie wzruszyła ramionami.

W drogę – rzuciła oschle. – Nie płacę ci za to, żebyś stał i patrzył mi w oczy.

Naciągnął głębiej na czoło rondo kapelusza.

Słusznie. Ruszaj za mną, Królowo Dżungli! – odpowiedział złośliwością na złośliwość.

Mozolny marsz przez dolinę zajął im cały ranek. Josie z radością stwierdziła, że jej organizm zdawał się coraz lepiej przystosowywać do trudów podróży.

Nie była już taka obolała, czuła się niezwykle ożywiona i gotowa do działania. W płaskim terenie potrafiła prawie dotrzymać kroku milczącemu Whitewaterowi. Na niebie wisiały szare chmury i dwukrotnie spadł niewielki deszcz. Whitewater miał rację. W powietrzu wisiało coś dziwnego. Było już dawno po wschodzie słońca, a jednak ptaki nie odzywały się nadal. Jakby gdzieś zniknęły. Niesamowita cisza niepokoiła bardziej niż wisząca nad doliną szara warstwa nieruchomych chmur.

Musieli przeprawić się przez wartki strumień. Woda sięgała Josie do pasa. Prąd był tak silny, że w pewnej chwili nieomal zwalił ją z nóg. I wtedy, po raz pierwszy tego dnia, poczuła dotyk rąk Whitewatera. Błyskawicznym ruchem zdążył uchwycić jej ramię. Przyciągnął ją blisko do swego boku i szedł dalej stanowiąc dla niej naturalną osłonę przed rwącym prądem. W drugiej, wysoko uniesionej ręce, niósł sztucer. Z wysiłkiem brnęła przez wodę niezadowolona z tego, że znowu okazało się, jak bardzo wszystko zależy od jego siły i zdecydowania. Wyszli na kamienis­ty, pokryty czarnymi otoczakami brzeg. Jego opalone ramię, które było dla niej tak pewnym oparciem, opadło nagle. Odruchowo sprawdził kieszenie, jakby ich zawartość była ważniejsza od niej. Poprawiła przemoczone dżinsy i popatrzyła na niego z niechęcią.

Dziękuję – powiedziała nieszczerze.

Nie ma za co.

Poprawił kapelusz i ruszył pierwszy dalej.

Pewnie, że nie ma za co – myślała ze złością Josie, patrząc na jego szerokie plecy. – Wiem, że to tylko twoja praca, ty draniu.

Około południa dotarli do podnóża Ra-Komy. Whitewater nie chciał odpoczywać. Od razu ruszyli w górę, czy raczej, jak wydawało się Josie, pionowo w górę. Buntowniczy nastrój opuścił ją nagle. Serce jej zamarło na widok następnych, piętrzących się na ich drodze skał. Znowu była zmuszona polegać na Whitewaterze, co chwilę czuć na sobie jego ręce, gdy pomagał jej wspinać się na skalne urwiska. Około pierwszej weszli w gęste chmury. Mgła i deszcz sprawiły, że bazaltowe skały zrobiły się śliskie, co dodatkowo utrudniało wspinaczkę. W pewnym momencie White­water zatrzymał się, odwrócił do niej i mruknął:

Zaczyna się kawałek trudnego terenu. Będziemy się przeciskać przez ucha igielne.

Podał jej rękę i wciągnął ją na półkę utworzoną z zastygłej, brudno-pomarańczowej lawy. Ciężko oddychając stała tuż obok niego na wąziutkim występie skalnym. Spojrzała na jego nieruchomą twarz. Cień dwudniowego zarostu na szczękach uwydatniał bardziej niż zwykle jego wystające kości policzkowe. Patrzył na nią beznamiętnym, badawczym wzrokiem. Oddech miał przyśpieszony.

Ucha igielne? – wysapała ze strachem Josie. Kręciło się jej w głowie i próbowała sobie wmówić, że powodem tego jest lęk wysokości, a nie bliskość Whitewatera.

Skinął głową i podniósł oczy w górę. Podążyła za jego spojrzeniem. Nad nimi zwieszał się następny występ skalny. Jakiś geologiczny żart sprawił, że miał on w sobie otwór, dostatecznie szeroki, by mógł przecisnąć się przez niego człowiek.

Mamy przejść przez to? – wymamrotała niepewnie. Krawędź skalnego okna znajdowała się metr ponad jej głową.

A widzisz inną drogę? – odburknął.

Spojrzała w dół. Pomyślała, że dzięki chmurom pokrywającym podnóże góry, wrażenie nie było tak przerażające. Nie miała jednak wątpliwości: do samego dołu leciałoby się długo.

Nie dosięgnę do tego uchwytu – powiedziała zdenerwowana.

Z całej siły pragnęła, aby półka zrobiła się troszeczkę szersza. Nie musiałaby wtedy stać tak bardzo blisko niego.

Dla chcącego nie ma nic trudnego – mruknął, a jego ręce objęły ją w talii i ścisnęły mocno.

Josie wstrzymała oddech, gdy przyciągnął ją bliżej i stęknąwszy z wysiłku podniósł w kierunku skalnego okna.

Hej! – krzyknął. – Nie wierzgaj nogami, bo spadniemy oboje! Znajdź chwyt i podciągnij się na rękach.

Przerażona Josie chwyciła za krawędź otworu i próbowała się podciągnąć.

Nie mam siły – wysapała.

Próbował ją podnieść jeszcze wyżej. Głowę i ramiona miała już na wysokości otworu, ale nie mogła znaleźć na tyle pewnego chwytu, by wciągnąć się dalej.

Ręce mi puszczają – jęknęła w panicznym strachu. – Jestem za słaba.

Jak wrócisz do domu – warknął przenosząc jedną rękę na jej biodro – weź się za ćwiczenie górnej połowy ciała. Podoba mi się twoja budowa, ale do bicepsów mam pewne zastrzeżenia.

Josie poczuła, jak bezceremonialnie chwycił ją za siedzenie. Przemknęła jej przez głowę przerażająca myśl: oboje stracą równowagę i spadną w przepaść.

Whitewater – zaprotestowała nieśmiało – nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

Trzeba było pilnować swojej pandy – wycedził przez zęby.

Teraz już obie jego dłonie znalazły się poniżej jej bioder. Pchał ją z całej siły w górę. Próbowała zlekceważyć ten intymny kontakt, starając się jak najwyżej podciągnąć. W końcu przedostała się na drugą stronę skalnego okna jak pływak, który z trudem wyciąga się z wody na brzeg basenu. Leżała na następnej półce skalnej. Dyszała ciężko i czuła mrowienie w pośladkach.

Trzymaj! – odezwał się rozkazująco Whitewater i podał jej sztucer.

Zobaczyła jego dłonie zaciskające się na krawędzi otworu. Patrzyła z lękiem, jak podciąga się w górę. Z zaciśniętymi z wysiłku zębami wciągnął górną połowę ciała na krawędź. Jego twarz wykrzywił bolesny grymas. Resztką sił przecisnął się przez otwór i zwalił obok niej na skalnej półce.

Dobrze się bawiliśmy? – spytał ironicznie.

Nigdy więcej nie chciałabym tego powtarzać – powiedziała ciężko oddychając.

To niedobrze – sapnął. – Spójrz tam.

Popatrzyła w górę i z trudnością przełknęła ślinę.

Nad nimi wisiała następna krawędź, a w niej jeszcze węższe okno skalne.

Jeszcze jedno? – spytała z bolesnym niedowierza­niem.

Jeszcze dwa – ton jego głosu brzmiał nieprzyjemnie rzeczowo. – Ale czym się przejmujesz? W końcu to ja odwalam najcięższą robotę.

Josie usiadła i spojrzała na niego. Oczy miał zamknięte, a czerń jego długich rzęs ostro kontra­stowała z miedzianym kolorem skóry.

To wątpliwa przyjemność, kiedy twoje ręce tak mnie... wszędzie dotykają – powiedziała z wyrzutem.

Otworzył jedną powiekę, rzucił jej dwuznaczne spojrzenie i znowu zamknął oczy.

Masz bardzo jędrne pośladki. Moje gratulacje. Umila to pracę, ale nie czyni jej lżejszą – podniósł się i pomógł jej wstać.

Nie życzę sobie... – zaczęła, lecz nie pozwolił jej skończyć.

Nie mam innego wyjścia – złapał ją mocno dłońmi, od razu za biodra, i zaczął podsadzać w górę.

Uważaj z tymi rękami, Whitewater – krzyknęła zirytowana w momencie, gdy jego dotyk wydał jej się jeszcze bardziej intymny. Szukała rozpaczliwie uchwy­tu, ale tym razem była bardziej zawstydzona niż przerażona.

Kochanie – w dobiegającym z dołu głosie słychać było wysiłek – musisz się do tego przyzwyczaić. Zanim wciągnę cię na górę, będziesz dotykana wszędzie, gdzie tylko można cię dotknąć. Nie ma w tym nic osobistego.

Wiem – odcięła się Josie wpełzając wreszcie na bezpieczne miejsce – to tylko twoja praca.

Znowu odpoczywali przez chwilę obok siebie.

Ale robota – westchnął. – Pomyśleć, że mógłbym w tym czasie walczyć z jakimś sympatycznym rekinem, czy czymś w tym rodzaju. Mam nadzieję, że to doceniasz.

Josie rzuciła mu szybkie spojrzenie. Dolna połowa ciała wprost paliła ją od dotyku jego rąk.

Bardziej niż ci się wydaje – powiedziała z ironią.

Westchnął ponownie i wstał.

Chodź, zróbmy to jeszcze raz. Zaczyna nam to coraz lepiej wychodzić.

Objął ją w talii. Przez chwilę patrzył jej w oczy, w kąciku warg pojawił się uśmiech, znikł, i pojawił się znowu.

Chciałbym, żeby ktoś tak się o mnie troszczył, jak ty o tę swoją pandę – mruknął.

Josie walczyła ze sobą, aby nie odkryć przed nim swych prawdziwych uczuć.

Może by się ktoś taki znalazł, gdybyś był bardziej dżentelmenem – wyjąkała.

No to przepadło – powiedział ze stoickim uśmie­chem i podniósł ją w górę. Po kilku sekundach robił ze swoich rąk użytek, na który żaden dżentelmen by sobie nie pozwolił.

Uważaj, Whitewater – ostrzegła raz jeszcze próbując sforsować ciasny otwór.

Uważam... że są diabelnie zgrabne – odpowiedział bezczelnie.


Około szóstej las przerzedził się ponownie, a słońce rzucało miękkie, długie cienie. Whitewater zatrzymał się na chwilę.

Przejdziemy jeszcze przez ten grzbiet – wskazał przed siebie – i zatrzymamy się na noc.

Zatrzymamy się? – spytała z nadzieją Josie.

Tak. Zaszliśmy dalej niż myślałem. Jutro rano dotrzemy do plantacji. A poza tym będziemy mogli popływać i odpocząć.

Popływać? – spytała z ożywieniem.

No pewnie – odpowiedział uśmiechając się szeroko. – Zapomniałaś, że jesteśmy na Południowym Pacyfiku. To prawie raj na ziemi. Baseny kąpielowe wszędzie dokoła. Trzeba tylko umieć poszukać.

Raj – pomyślała, z trudem za nim nadążając. – Dziękuję za taki raj. Rajską perspektywę psuła obecność węża, imieniem Lucas, który czaił się gdzieś na szczycie góry. Albo innego, który nazywał się Whitewater i wydawał się jej bardziej chytry, prze­wrotny i nieobliczalny niż jakiekolwiek stworzenie na tym świecie. A może ten wąż, niebezpieczny i skryty, leżał zwinięty na dnie jej serca i nazywał się po prostu pożądaniem?

Rozbierz się wreszcie – powiedział ze zniecierp­liwieniem Whitewater. Zdążył już zrzucić z siebie myśliwską kamizelkę i siedząc na porosłym paprociami brzegu małego stawu zdejmował ciężkie buty. – Co ci szkodzi, że wreszcie obejrzę to, czego i tak przez cały dzień dotykałem. Poza tym śpimy na golasa. Bądź dorosła, Josie.

To nie to samo – upierała się, choć błękitna głębina stawu wyglądała niezwykle zachęcająco. – I ty też nie waż się rozebrać do naga.

A to czemu – spytał głupio się uśmiechając. – Nie wytrzymasz pokusy? Jak nie, to ja biorę na siebie zwalczanie pokus za nas dwoje. Uratuję cię przed samą sobą.

Jesteś niepoprawny – powiedziała z wyrzutem. – I oświadczam ci, że nie mam zamiaru dziś z tobą spać. Wolę zamarznąć.

Bardzo dobrze – powiedział rozsuwając suwak spodni. – Jęczysz i gadasz przez sen całe noce. O siostrze i o tej swojej najukochańszej pandzie.

Zsunął spodnie do kostek, zrobił krok i zgrabnie z nich wyszedł. Josie odwróciła głowę, ale i tak zdążyła go dokładnie obejrzeć. Miał wspaniałe ciało. Dzięki Bogu, pozostawił slipki: najbardziej skąpe z możliwych. Na widok szerokich ramion, twardego, brązowego torsu, płaskiego brzucha i niewiarygodnie długich umięśnionych ud musiała odetchnąć tak głęboko, że aż zabolało ją w piersiach. Stanął na wystającym nad wodą kamieniu, przez chwilę szukał równowagi i skoczył miękko do stawu. Wypłynął na powierzchnię otrząsając wodę z ciemnych włosów.

Wspaniała woda! – zawołał. – Właź! Możesz zostać w majtkach. Przepraszam, w wytwornej bieliźnie.

Jeśli tak, to zgoda – odpowiedziała zrzędliwie.

Whitewater uśmiechnął się i zanurkował. Zdjęła długie buty i skarpety. Zrzuciła koszulę i dżinsy. Stanęła na tym samym kamieniu i przez chwilę myślała, że jej elegancki, koronkowy stanik i majteczki wy­glądają zupełnie bez sensu w środku lasów na zboczach Ra-Komy. Zgrabnym skokiem zanurzyła się w szafi­rowej głębinie stawu. Gdy wypłynęła na powierzchnię, Whitewater wynurzył się tuż obok.

Sprawdźmy, co też na sobie zostawiłaś – przesunął pod wodą ręce wzdłuż jej ciała od bioder do ramion, musnąwszy koronkę stanika obejmującego jej pełne piersi.

Wynoś się, bo cię utopię – próbowała od niego odpłynąć.

Nie zrobisz tego – drażnił się. – Kto złapie ci rybkę na kolację? Kto ją usmaży? Kto rozpali ognisko?

Obejdzie się! – odpowiedziała zuchwale. – Będę miała twój koc i nareszcie przestaniesz mnie zadręczać.

Za taką niewdzięczność należy się kara. Teraz ja cię utopię – powiedział groźnie.

Uderzył kilka razy mocniej rękami, zanurkował i Josie poczuła, jak schwycił ją za kostki nóg. Złapała haust powietrza i poszła pod wodę. Whitewater bez wysiłku utrzymywał ją pod powierzchnią błękitnego stawu, przesuwając dłonie wzdłuż jej nóg. Wreszcie schwycił ją mocniej, przycisnął do siebie i wynurzył się wraz z nią, utrzymując się na wodzie silnymi ruchami nóg.

Porzuć wszelką nadzieję! – zawołał. – Zostałaś porwana przez Siuksa. Czeka cię los gorszy od śmierci.

Śmiejąc się pozwoliła sobie na niebezpieczny luksus: by zachować równowagę, objęła go rękami za szyję. Znalazł wreszcie dno i stał po piersi w wodzie nadal trzymając ją mocno.

Myślę, że po takim dniu powinniśmy wypalić fajkę pokoju – zaproponował. – Zgoda?

Przyglądała się jego ciemnobrązowym oczom i rzę­som, na których skrzyły się krople wody.

Zgoda – westchnęła niepewnie.

Ale mieliśmy dzień, Josie! – jego głos zabrzmiał bardzo po koleżeńsku. – I prawie jesteśmy na miejscu. Kiedyś będzie z tego opowieść, jak mówili starzy ludzie w moich stronach.

Opowieść? – spytała walcząc z pokusą oparcia dłoni o jego umięśnioną pierś.

Tak mówili dawni śmiałkowie, gdy porywali się na jakieś szaleńcze czyny. Mówili: hoka hey! Zróbmy z tego opowieść! Zróbmy coś, o czym się będzie pamiętać.

Nie jestem pewna, czy o dzisiejszym dniu warto będzie pamiętać – powiedziała z wahaniem, nagle zaniepokojona jego bliskością.

Będzie warto – powiedział, a żartobliwy ton nagle gdzieś się ulotnił. – Bałem się tych okien skalnych, ale pokonaliśmy je. Możemy sobie pogratulować.

Spojrzał na nią z takim wyrazem oczu, że Josie zadrżało serce. Nie miała siły oderwać od niego wzroku. On zrobił to pierwszy, kierując spojrzenie na jej miękkie usta.

Gratulacje – powiedział prawie szeptem.

Ale słowa były już niepotrzebne, spóźnione. Nachylał się nad nią powoli, a ona unosiła twarz w górę, gotową na przyjęcie pocałunku. Jego usta wydawały jej się zrazu chłodne, potem ciepłe, wreszcie gorące, w miarę jak pocałunek stawał się coraz głębszy. Czuła, że cała drży, a serce biło jej jak oszalałe. Nie mogła oderwać od niego ust. Całował ją tak, jakby on – i tylko on – miał do tego prawo. Jakby brał to, co do niego należało. Jego palce pieściły mokre kosmyki jej włosów, a potem zaczęły błądzić po delikatnej skórze wokół ucha. Drżała coraz bardziej, niezdolna do oporu rozchyliła wargi i pozwoliła mu wsunąć język do środka. Objął dłońmi jej twarz, jeszcze bardziej przyciągnął ją do siebie, tak by pocałunek stał się głębszy. Josie czuła, że całkowicie zatraca się w jego objęciach.

Nagle oderwał od niej usta. Pożądanie sprawiło, że oddychała szybko i płytko. Deszczem pocałunków obsypywał jej skronie, puch jej rzęs, przymknięte powieki, policzek i miejsce na szyi, gdzie wyczuwał jej oszalały puls. A ona całowała jego nagie pachnące słońcem ramiona. Czuła wilgotny, gorący dotyk jego języka na szyi i niżej, tam, gdzie szyja łączy się z ramieniem. A chwilę potem jego wargi po­wolnym ruchem wędrowały wzdłuż jej ramion z miękką, dręczącą dokładnością. Odgiął jej głowę w dół, ku swym szerokim piersiom, odgarnął włosy i całował znowu, a dotyk języka na jej wrażliwym karku wywołał w niej kolejny gorący dreszcz. Trzy­mała go nadal za szyję i czuła, jak jego ręce powróciły do jej ciała i drażniąco powoli, jakby w rozmarzeniu, odkrywały jej nagą talię, dojrzałą krągłość odzianych w koronkę bioder, płaskość brzucha, miękkość i tajemnicę wewnętrznej powierzchni ud. Znowu odnalazł jej wargi, jak poszukiwacz, który porzucił na chwilę odnaleziony skarb i pełen poczucia swych praw, wraca do niego z powrotem. Jej usta przyjęły go radośnie.

Prawie nie zauważyła, jak mokra ko­ronka stanika zsunęła się z jej pełnych, drżących piersi. Ich nagie, różowe koniuszki nabrzmiały jak pąki pod dotykiem jego dłoni. Różane sutki czekały spragnione jego dotyku, gdy schyliwszy się pieścił je wargami, najpierw jeden, potem drugi, potem znów pierwszy. Tym razem zadrżała tak mocno, że przyciągnął ją do siebie, jakby pragnął ochronić ją przed siłą jej pożądania. Powoli, niespiesznie, z ogromną cierpliwością i doświadczeniem smakował i pieścił jej wyprężone sutki. Przykrył je miękko dłońmi i schował twarz w gorące zagłębienie piersi.

Oderwał się od niej na chwilę i ciężko oddychając przeniósł ją bliżej brzegu tak, by woda sięgała im do kolan. Nachylił się i znowu pieścił jej piersi, powtórnie doprowadzając je do stanu drżącej ekstazy. Osunął się na kolana i całował jej płaski brzuch. Klęcząc trzymał ją rękami za biodra, przyciskając mocno do siebie. Delikatnie zaczął ściągać z niej przylegające do ciała koronkowe majteczki.

Nie! – cofnęła się nagle do tyłu. – Aaron, proszę cię. Obiecałeś.

Nie zwracał uwagi na jej protesty. Przyciągnął ją z powrotem do siebie i znowu poczuła jego gorące wargi tuż obok mokrej koronki. Niczego nie pragnęła bardziej niż osunąć się na kolana, jeszcze raz podać mu usta i czuć jak twardy nacisk jego ciała przyniesie ukojenie jej spragnionym piersiom. Ale byłoby to szaleństwem. Przecież przez cały dzień powtarzała to sobie. Wczoraj przysięgała sobie, że nigdy więcej nie pozwoli temu mężczyźnie na tego rodzaju zbliżenie. A teraz, nie dość, że pozwoliła, ale sama mocno, aż do bólu tego pragnie.

Płynnym ruchem podniósł się z kolan i stał na­przeciw, górując nad nią o głowę. Jego czarne oczy żarzyły się niczym węgle. Przeniósł ręce z jej bioder w górę i ułożył je tak, by kciuki oparły się o żebra, a palce objęły pewnie i delikatnie kulistość jej piersi.

Nie próbuj mi wmówić, że mnie nie pragniesz – w jego niskim głosie brzmiało wyzwanie. – Nawzajem siebie pragniemy. Wiedziałem to od początku. Już w Chicago.

Spojrzała na niego bezradnie. Jej palce nieporadnie ześlizgiwały się wzdłuż napiętych mięśni jego ramion, białe jak płatki kwiatów w kontraście z brązową opalenizną jego ciała.

Obiecałeś – powtórzyła, a głos jej drżał. Czuła, że wypełniają ją zupełnie sprzeczne emocje.

Pragnęła go. Bała się tego, że go pragnie. Bała się samej siebie.

Czasem należy złamać obietnicę – powiedział schrypniętym szeptem. – Są rzeczy silniejsze od obietnic. Dlatego nie lubię nic obiecywać. Wolę być wolny. Na przykład po to, żeby się z tobą kochać.

Odwróciła wzrok od jego oczu. Znowu spojrzała na swe blade dłonie miejskiej dziewczyny na jego twardej, spalonej słońcem skórze.

A potem pójść swoją drogą – wyszeptała, jakby zawstydzona tym, że tak jej na nim zależy.

Jeszcze raz ujął ją rękami pod brodę i zbliżył jej twarz do swojej twarzy.

Każde z nas będzie mogło pójść swoją drogą – powiedział miękko. – Te kilka dni, które mamy dla siebie już nigdy nie wrócą. Głupio je stracić. Nie żądaj ode mnie obietnic. Przecież sama tyle razy mówiłaś, jak bardzo jesteśmy różni. I miałaś rację. Ale są chwile, kiedy różnice się nie liczą. Na przykład teraz. Weźmy to, co życie daje nam dzisiaj. Bez pytań o jutro. I bez obietnic.

W dalszym ciągu starała się nie patrzyć mu w oczy.

Wiedziała, że to, co mówił, było uczciwe. Szkoda, pomyślała z żalem, gryząc górną wargę. Szkoda, że nie był na tyle cyniczny, by powiedzieć jej parę słodkich, głupich kłamstw. Nawet gdyby wiedziała, że okłamuje ją, o ileż łatwej byłoby mu się oddać. Tak, jak tego pragnęła. Zdjęła ręce z jego ramion i skrzyżowała je przed sobą osłaniając piersi.

Niestety, Whitewater – jej głos brzmiał nienatural­nie. – Dla niektórych jutro trwa latami. Zapomnijmy o tym incydencie. I sama zadbam o to, by więcej się to nie powtórzyło. Nie życzę sobie, abym oglądając się wstecz po latach, musiała pamiętać, że nie oparłam się pewnemu supermanowi, tylko dlatego, że wiał upojny wietrzyk, woda była błękitna, a ja byłam zmęczona do nieprzytomności.

Jego twarz nagle stężała. Nie próbował jej zatrzymać, kiedy zaczęła się od niego oddalać. Udało się jej w sposób pełen naturalnej godności dojść do brzegu stawu i wspiąć na wystający kamień. Okryła się koszulą i naciągnęła dżinsy. Spojrzała w dół na staw. Pływał dalej i wydawało się, że jest na tym całkowicie skupiony. Spojrzał na moment w górę i ich oczy spotkały się. Uśmiechnął się. Zmierzył ją od stóp do głów znanym jej szyderczym, taksującym spojrzeniem i powiedział:

W porządku. Twoja strata.

Jego arogancja dotknęła ją boleśnie.

Jedyną moją stratą jest Księżycowa Róża. I dla­tego tu z tobą jestem. A ręce proszę trzymać z dala ode mnie – odwróciła się i odeszła.

Pół godziny potem, już ubrany, klęczał na ziemi układając małe ognisko. Josie siedziała naprzeciwko na kamieniu, starając się nie zwracać na niego uwagi. Raz tylko na nią spojrzał.

Hej! Zdaje się, że coś zgubiłaś – powiedział uśmiechając się drwiąco.

Wyciągnął z kieszeni mokrą turkusową kuleczkę i rzucił w jej stronę. Wylądowała na jej bucie. Był to stanik. Podniosła go i ze złością włożyła do kieszeni. Kolację zjedli w milczeniu. Położyli się spać osobno. Mimo chłodu górskiej nocy i kłębiących się w niej emocji Josie udało się szybko usnąć. Nie poczuła nawet, jak Whitewater podszedł do niej cicho jak cień i owinął własnym kocem jej skuloną sylwetkę.

Siedział potem długo, wsłuchując się w odgłosy nocy. Wreszcie położył się i leżał tak bez żadnego przykrycia w wilgotnym, górskim chłodzie. Myślał o swym dziadku.

Lela Oosni – wycedził przez zęby słowa w języku swojego plemienia. – Bardzo zimna.

Ale czy myślał wtedy o nocy, czy o kobiecie – sam nie był pewien. Mógł nawet myśleć o własnej duszy, która dawno temu nauczyła się znosić chłód samotności. Ta uparta kobieta nie jest mu do niczego potrzebna, myślał wpatrując się w ciemność. Pragnął jej przez chwilę, i to wszystko. I nawet nie wiadomo, dlaczego jej pragnął.




ROZDZIAŁ SZÓSTY


Pierwsze promienie brzasku z trudem przedzierały się przez nieruchome liście. Klęczący obok Josie Whitewater schwycił ją za ramiona i podniósł z po­słania.

Obudź się – polecił chrapliwym szeptem. – Szybko. Mamy kłopoty.

Zziębnięta i zaspana z przyjemnością poddała się ciepłu jego masywnego ciała. Zacisnęła mocniej powieki i spróbowała ułożyć wygodnie głowę na jego szerokiej klatce piersiowej. On jednak odsunął ją od siebie i lekko potrząsnął. Mrużąc oczy spojrzała na niego sennie. Ranne powietrze kładło się chłodem na jej nagich plecach. Okryła się ściślej kocami. Koce? pomyślała zmieszana. Jak to się stało, że miała dwa koce? Czyżby Whitewater oddał jej swój? W pierwszym odruchu chciała wtulić się z uczuciem szczęścia w jego ramiona, ale rozsądek nakazał jej odsunąć się od niego.

Nie dotykaj mnie – mruknęła, uwalniając się z jego objęć. – Czego chcesz? Śniadanie już gotowe?

Kto chce cię dotykać? – odburknął, puszczając ją bez sprzeciwu. Podniósł się z ziemi. – Ubierz się. Możesz zjeść w drodze. Przecież mówię ci, że mamy kłopoty.

Jakie kłopoty?

Wskazał głową na wschód.

Kana-Puma – powiedział patrząc na nią. – Wul­kan.

Jej niebieskozielone oczy rozszerzyły się nagle ostrożne i czujne. Rozchyliła usta w niemym pytaniu.

Poza gorzkim grymasem błąkającym się w kąciku ust na twarzy Whitewatera nie widać było śladu emocji.

Mam przeczucie, że wybuchnie. Chodź. Musimy dostać się jak najszybciej na szczyt tej góry.

Odwrócił się do niej plecami, żeby mogła wygramolić się z koców i założyć czyste ubranie.

Skąd wiesz? – zapytała drżącym głosem, próbując zapiąć zieloną trykotową koszulę.

Włożyła dżinsy, usiadła na kamieniu, niecierpliwie wciągając skarpetki i długie buty. Odwrócił się, jakby wyczuł, że nie jest już naga. Pośpiesznie pakował rzeczy.

Nie wiem skąd. Po prostu nie wiem. Coś wisi w powietrzu. Czułem to już wczoraj, ale minęło. Myślałem, że to moja wyobraźnia. Teraz znowu to czuję. Silniej niż przedtem. Posłuchaj.

Stała, wytężając słuch. Stopniowo dotarło do niej, co miał na myśli. Znikąd nie dochodził żaden dźwięk. Panowała nienaturalna cisza, jakby świat wstrzymał oddech w nadziei, że ominie go nieszczęście. Góra, las, nawet powietrze wydawały się na coś czekać. Ogarnęło ją przerażenie. Świt wciąż był szary, nie rozświetlony promieniami słońca. Podeszła do stawu i spryskała twarz wodą, przejechała przez włosy szczotką.

Jakie to dziwne, pomyślała, zatrzymując się wystarczająco długo, by pomalować usta. Odczuwała irracjonalną potrzebę, by wyglądać jak najlepiej, nawet w obliczu grożącego wybuchu wulkanu. Jej matka mogłaby być z niej dumna.

Whitewater gotowy już był do drogi. Josie nie protestowała, kiedy pomógł jej przytroczyć koce. Podał jej wodę z manierki i kilka suszonych owoców.

Jesteś pewny, że to Kana-Puma? – zapytała studiując jego posępne rysy. – To na pewno wulkan?

Skinął potakująco głową, naciągając na czoło rondo kapelusza.

Wiem, jak to jest, kiedy nadciąga burza – wyjaś­nił. – Tym razem to coś innego. Przyroda też to czuje. Nie słychać nawet owada. Chodź. Zabierzmy twoją siostrę i pandę i czym prędzej się stąd wyniesiemy.

Ruszył pod górę, torując drogę przez zarośnięty chaszczami stok. Josie podążała za nim najszybciej jak umiała. Bez entuzjazmu dziobała skromne śnia­danie. Nie czuła głodu.

Whitewater? – jej głos zdradzał napięcie. – Grozi nam niebezpieczeństwo? Co nam się może przytrafić?

Nie wiem – uciął krótko, nie przestając przedzierać się przez chaszcze. – Kana-Puma jest daleko na wschodzie. Nie obawiam się lawy, chyba że cała ta wyspa postanowi wylecieć w powietrze. Boję się obłoku wulkanicznego i pary. Mamy wschodni wiatr.

Josie spieszyła za nim. W porannej ciszy lasu każdy krok wydawał się przeraźliwie głośny i niezdarny, chociaż idący przed nią mężczyzna poruszał się prawie bezszelestnie. Próbowała uciszyć walące jak młot serce, zmusić się, by naśladować go. Wspinaczka stawała się coraz trudniejsza. Whitewater bez słowa podawał rękę Josie i podciągał ją w górę w bardziej stromych miejscach. Czasami jego ciemne oczy napotykały jej zaniepokojony wzrok, ale żadne z nich się nie odzywa­ło. Zbyt cenny był czas, by tracić go na rozmowę. Dzień ledwo się rozświetlił, niebo pozostało złowieszczo szare. Po prawie trzech godzinach niestrudzonej wspinaczki, Whitewater zatrzymał się na niewielkim płaskowyżu, w pobliżu szemrzącego strumyczka. Rzucił się na ziemię i poradził Josie, żeby poszła jego śladem. Będą mogli chwilę odpocząć i zebrać siły do ataku na szczyt Ra-Komy. Napełnił manierkę i podał Josie dwie proteinowe tabliczki, nalegając by je zjadła. Ciągle nie czuła głodu, ale wmusiła je w siebie, mimo że smakowa­ły jak trociny. On sam nic nie jadł. Podejrzewała, że odstąpił jej swoją część skąpego pożywienia. Pytania, które prześladowały ją przez cały ranek, wróciły.

Co najgorszego może nam się przytrafić, jeśli wybuchnie Kana-Puma? – spytała obserwując, jak napełnia manierkę.

Wzruszył ramionami.

W najgorszym wypadku ja trafię do Krainy Wiecznych Łowów, a ty do jakiegoś swojego za­światu. Ale nie jestem taki głupi, żeby martwić się o najgorsze. Obawiam się tego, co najbardziej prawdopodobne.

Że obłok może uwięzić nas w pułapce? Że nie będziemy mogli wystartować?

Skinął lakonicznie głową. Josie westchnęła głęboko.

Załóżmy – powiedziała szczękając zębami – że wejdziemy na szczyt, zanim cokolwiek się wydarzy. Załóżmy, że znajdziemy Lucasa i uratujemy pandę i Bettinę. I że, tak jak mówiłeś, będziemy mieć samolot zatankowany do pełna i gotowy do startu. Czy ty w ogóle potrafisz latać? Nigdy mi o tym nie wspominałeś?

Odpowiedział jej jeszcze jednym, doprowadzającym ją do szału, wzruszeniem swoich szerokich ramion.

Nigdy mnie nie zapytałaś. Tak, potrafię. Mniej więcej.

Mniej więcej? – warknęła Josie, jej nerwy napięte były do granic możliwości. – Co to za odpowiedź?

Oparł się o porośnięty mchem kamień i przyglądał się jej z rozbawieniem.

Miałem kiedyś licencję pilota. Przez kilka lat nie latałem. Zaufaj mi, dam sobie radę.

Josie popatrzyła na niego, siedzącego tuż obok, tak jakby nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi. Potrząsnęła głową, po czym schowała twarz w dło­niach.

Zaufałam ci – wymamrotała – i spójrz, gdzie mnie to przywiodło. Na jakąś zakazaną górę z wul­kanem, którego wybuch może zmieść jej wierzchołek. I nawet nie wiem, czy moja siostra i Księżycowa Róża są tam na górze.

Są – pocieszył ją.

I jak je stamtąd wydostaniemy, o ile tam są? – spytała rozdrażniona chowając ciągle twarz w dło­niach. – Po prostu podejdziemy do Lucasa i powiemy: „Przepraszamy, chyba zaszła pomyłka. Masz kobietę, której szukamy i naszą pandę. Zabierzemy je stąd i już nas nie ma...” Wiesz przecież, że on jest niebezpieczny.

Zapadła znajoma im już cisza.

Ja też mogę być niebezpieczny – oznajmił spokoj­nie Whitewater.

Opuściła ręce i obrzuciła go rozwścieczonym spoj­rzeniem.

Poza łóżkiem? – spytała kwaśno.

Prawie nie zmienił wyrazu twarzy, jedynie kącik ładnie wykrojonych ust drgnął nieznacznie. Wystające kości policzkowe i niezgłębione czarne oczy czyniły jego wygląd niebezpiecznym. Pożałowała swoich słów.

Jesteś niesamowita – mruknął. – Ta wyspa może zostać zmieciona z powierzchni ziemi, a kiedy wyleci w powietrze, ty nadal będziesz zajęta swoją cholerną cnotą. Nie rozgrzeje cię nawet lawa. Nie ciebie.

Odwróciła wzrok od jego drwiącej twarzy, ale nadal płonęła ze złości.

To, że potrafię się tobie oprzeć, nie znaczy, że jestem zawsze zimna – stwierdziła. – Oznacza tylko, że mam zasady. I nie chodzi tu o moją „cnotę”. Chodzi o Lucasa. Co zamierzasz z nim zrobić, o ile oczywiście go znajdziesz?

Skąd mogę wiedzieć, co zrobię? – odparował bez chwili namysłu. – Muszę zorientować się, jakie mamy szanse. Nie mogę wcześniej planować. A kiedy się tego dowiem, nie będzie żadnej różnicy między nim a jakąkolwiek inną zwierzyną. Zdecyduję, jak go podejść, kiedy go zobaczę.

Ujął ją lekko pod brodę i odwrócił twarz ku sobie. Podniosła wzrok. W jej oczach malował się strach.

Kiedy się tam dostaniemy – powiedział już bez uśmiechu – albo będziemy mieli czas, żeby obmyślić plan, albo nie. W obu przypadkach, musisz robić to, co ci powiem, żadnych pytań. Spróbuję nie wyrządzić Lucasowi krzywdy, o ile nie będę do tego zmuszony, zgoda? Zaufaj mi Josie. Po prostu mi zaufaj, to już nie potrwa długo.

Próbowała oderwać wzrok od jego ciemnych oczu i zauważyła, że wpatruje się w pociągającą linię jego ust. Zaufać mu. Wszystko sprowadzało i będzie sprowadzać się do tego, dopóki nie odnajdą i nie uratują Bettiny i Księżycowej Róży. Oddychała płytko, prawie boleśnie. Wystarczył dotyk jego palców, by jej serce zaczęło łomotać jak szalone.

Chyba nie mam wyboru – odpowiedziała.

Dobra dziewczynka – pochwalił ją obdarzając tym razem prawie dobrotliwym uśmiechem.

Stała nieruchomo jak zahipnotyzowana, kiedy nachylił się i pocałował ją w usta. Całował ją długo i dziwnie delikatnie, jakby się z nią żegnał. Jego pocałunek wydawał się tak bardzo na miejscu, że Josie nie wykonała żadnego gestu sprzeciwu. Nic, poza szmerem strumienia i biciem jej serca, nie zakłóciło ciszy otaczającej przyrody. Przez chwilę liczył się tylko pewny i ciepły pocałunek Whitewatera i złoty ogień, jaki rozpalił w jej żyłach. W końcu przerwał pocałunek i kciukiem delikatnie pieścił linię jej brody.

Chodźmy uwolnić naszą pandę – zakomenderował – zanim to miejsce wystrzeli w powietrze jak raca.

Dlaczego to zrobiłeś? – spytała miękko szukając wzrokiem jego twarzy. – Dlaczego mnie pocałowałeś?

Wstał i wyciągnął rękę, żeby pomóc jej podnieść się z ziemi.

Nie wiem – odparł zarzucając na ramiona plecak. – Może dlatego, że być może była to moja ostatnia okazja.


Dotarli na szczyt Ra-Komy na krótko przed jedenastą rano. Słońce świeciło wysoko na niebie, ale blado i niewyraźnie, jakby nie chciało patrzeć na to, co miało się zdarzyć w dole. Las trwał w absolutnej ciszy. Whitewater dał jej znak, żeby zachowała milczenie. Zdjął sztucer i załadował naboje. Obserwując go poczuła, że zasycha jej w gardle. Każdy jego ruch był zatrważająco dokładny. Przeczołgał się przez bambusy i sosny tak bezszelestnie, jakby prawa dźwięku zostały chwilowo zawieszone. Ruszyła za nim, dziwiąc się, jak potrafi być czujna i cicha w chwili niebezpieczeństwa.

Whitewater usłyszał coś i zamarł w bezruchu. Josie wytężyła słuch, ale nic nie zwróciło jej uwagi. Dwadzieścia metrów dalej zatrzymał się ponownie. Odwrócił się do niej, a wyraz jego twarzy wydawał się mówić: posłuchaj uważnie. Wtedy usłyszała ten dźwięk, słaby, ale nie dający się z niczym pomylić. Dziwne, warczące skamlenie i głuchy szczek, które wydawało jedyne zwierzę na świecie: panda. Księżycowa Róża! pomyślała Josie radośnie: Żyje! Jest tutaj!

Przez chwilę Whitewater obserwował szczęście malujące się na jej twarzy. Uśmiechnął się do siebie i ruszył dalej. Josie szła za nim czując radosny zawrót głowy. Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. To był po prostu cud. Księżycowa Róża jest na szczycie góry, dokładnie jak przepowiedział to Whitewater. Serce biło jej mocno, a myśli szybowały radośnie niczym kolorowe bańki mydlane.

Whitewater podciągnął się kilka centymetrów w górę i schował za kępą ciemnych sosen. Josie zrównała się z nim. Teraz słyszała wyraźnie charakterystyczne przerywane wołania Księżycowej Róży. Pomruki i popiskiwania pandy wydawały się jej piękniejsze od najcudowniejszej muzyki. Stając na palcach wyjrzała spomiędzy gałęzi kierując wzrok tam, gdzie patrzył Whitewater. Las wtargnął na teren plantacji porastając chaszczami opuszczone budynki. Byli na skraju nieregularnej przesieki, jakieś czterdzieści metrów za głównym budynkiem. Zarośnięty chwastami dom zapadł się, pozostawiając jedynie ściany nadpalone w wyniku przypadkowego lub rozmyślnego pożaru.

Między dwojgiem obserwatorów a sczerniałym domo­stwem stało kilka mniejszych budynków. W klatce na prawo, zaraz za głównym budynkiem, chodziło tam i z powrotem okrągłogłowe klockowate zwierzę. Jego czarno-białe umaszczenie kontrastowo odcinało się od zielonego tła lasu. Księżycowa Róża, piękna jak zawsze, dreptała w kółko po swoim prowizorycznym więzieniu. W zamyśleniu żuła łodygę ściętego bambusa, patrzyła smętnie przez pręty klatki oczami w czarnych obwódkach, potrącała zwisający nad głową pęd winorośli i znowu, pogrążona w melancholijnej zadumie, ruszała w swoją wędrówkę po klatce.

Josie nie protestowała, gdy Whitewater objął ją ramieniem i mocno przycisnął. Uśmiechnęła się do niego a on odpowiedział jej uśmiechem. Wskazał głową na lewo. Josie zwróciła wzrok w tamtą stronę i uśmiechnęła się szerzej. Na zachodniej stronie przesieki widać było rozwalający się niewielki pas startowy, u szczytu którego spoczywał zielono-żółty dwusilnikowiec. Stary, porośnięty winem hangar podobnie jak dom zapadł się dawno temu. Samolot przykryty był daszkiem z gałęzi i liści palmy, co czyniło go niewidocznym z powietrza.

Whitewater ponownie uścisnął ją lekko. Nie myśląc, prawie pijana ze szczęścia, objęła go w pasie i odwzajemniła jego uścisk. Czuła się tak, jakby zamknęła obwód elekt­ryczny. Iskry energii przebiegły między ich ciałami, przywracając ją do rzeczywistości. Szybko cofnęła ramię. Spojrzała na niego z pytaniem w oczach: „Co teraz”? Uwolnił ją równie szybko jak ona jego. Pochylił się trzymając głowę tak, by rondo kapelusza nie zawadziło o jej nakrycie głowy. Musnął wargami jej ucho.

Musimy zobaczyć, ile tu jest ludzi. I sprawdzić, czy są uzbrojeni.

Josie skinęła głową i przełknęła ślinę. Niespokojnie zlustrowała rozpościerającą się przed nimi przestrzeń. Jeden z budynków, prawdopodobnie kiedyś domek ogrodnika lub przeznaczony dla gości, nie robił wrażenia tak opuszczonego jak pozostałe. Od jego drzwi prowadziła świeżo wydeptana ścieżka rozwid­lająca się w pewnej chwili w kilku kierunkach: do klatki pandy, do pasa startowego i do innej, małej chatki, która prawdopodobnie służyła jako magazyn. Okna rozpadającego się domku były otwarte. Z komina nie unosił się dym i Josie nie zauważyła wewnątrz żadnego ruchu. Jej wzrok przyciągnęło jedynie coś poruszającego się w trawie i coś innego skrzącego się wśród chwastów. Ktoś niedawno upuścił tu papier od cukierka i wyrzucił puszkę po napoju. I porzucił za domem brudną kołdrę. Leżała na ziemi zbita w kolo­rową kulę. Koło niej walało się niedawno wyrzucone krzesło, które nie zdołały jeszcze zniszczyć nawiedzające wyspę wiatry i deszcze.

Och Lucas, jakież to do ciebie podobne”, pomyślała z ironią. „Chcesz zbawić świat, ale po tygodniu zaczynasz zaśmiecać własne środowisko”. Klatka pandy też nie była posprzątana, zmartwiła się. I to jej chodzenie w kółko i te dziwne, przerażające ryki...

Szsz – Whitewater ostrzegł Josie i w tej samej chwili drzwi małego domku otworzyły się nagle. Josie zesztywniała odwracając wzrok od pandy. W progu stał Lucas. Jego długie do ramion włosy zwisały w brudnych strąkach. Brudna też była czarna podko­szulka i dżinsy, które miał na sobie. Głowę jak zwykle zdobiła czarna opaska.

Za nim wyszedł inny młody mężczyzna, którego Josie nigdy nie widziała. Był mały i żylasty, o podobnej do Lucasa szczupłej, zwartej budowie ciała. Miał krótko przycięte, ciemne włosy, ubrany był w wypłowiałe dżinsy i koszulę w kratę. Wyglądał na zdenerwowanego i nieszczęśliwego. Poja­wił się też trzeci, i na jego widok Josie zadrżała ze strachu. Był olbrzymi, prawie tak wysoki jak Whitewa­ter, ale cięższy, choć może mniej umięśniony. Podobnie jak Lucas zachowywał się z dużą pewnością siebie, ale jego ruchy były przemyślane i powolne niczym ruchy ociężałego niedźwiedzia grizzly. Miał ogoloną głowę i małe oczka, które ginęły w rozlanej twarzy. Wszyscy trzej nosili na paskach pod pachą krótką broń.

Josie ponownie przełknęła ślinę. Spojrzała nerwowo na Księżycową Różę, która zachowywała się dziwnie, jakby jakiś niewidzialny partner prowadził ją w powol­nym walcu na cztery łapy. Nie było to normalne. Może udzieliła się jej dziwna atmosfera tego ranka, która wpłynęła na inne zwierzęta na wyspie. Oby to było to – pomyślała Josie modląc się w duchu – a nie...

Jej uwagę ponownie przykuł mały domek. W drzwiach stała Bettina.

Nie zostawiaj mnie, Lucas – krzyknęła chwytając się framugi drzwi.

Lucas zatrzymał się w drodze do zadaszonego samolotu i odwrócił do niej.

Nie zostawiam cię – odpowiedział fałszywie słodkim głosem. – Zostaje z tobą Ollie. Muszę sprawdzić, co słychać w wiosce. Coś dziwnego się tutaj dzieje. Chcę wiedzieć co. Nie mogę złapać żadnej stacji w radiu.

Bettina podbiegła do niego. Lucas złapał ją mocno za łokcie i przytrzymał na odległość wyciągniętych ramion.

Lucas – błagała Bettina, próbując zbliżyć się do niego – proszę, nie zostawiaj mnie tutaj. Wszystko wydaje się... takie niesamowite. Nawet panda dziwnie się zachowuje. A jeśli ona...

Lucas potrząsnął głową i przewrócił z irytacją bladymi oczami.

Zabierz ją Ollie – powiedział zniecierpliwiony.

Mięśnie Josie napięły się w proteście, kiedy zobaczyła jak olbrzym z ogoloną głową zbliża się do Bettiny i kładzie swoje łapy na jej ramionach. Bez najmniej­szego wysiłku odciągnął ją od Lucasa i odprowadził do kępy karłowatych palm, w odległości piętnastu metrów od miejsca, z którego obserwowali ich Josie i Whitewater.

Cholera – wycedził przez zęby Whitewater – nie podoba mi się, że trzymają ją tak blisko siebie. Mogą jej użyć jako tarczy lub zakładnika.

Lucas udał, że strzepuje pył z czarnej podkoszulki. Poprawił kaburę pistoletu.

Czy nie mogłabyś raz powstrzymać się od histerii? – warknął nieprzyjemnie. – Chociaż raz? Nigdy bym cię nie wziął ze sobą, gdybym wiedział, że nie można na tobie w ogóle polegać. Zabrałbym tylko pandę a ty zostałabyś w Chicago. Jesteś mięczakiem. Jak możesz zmienić świat, skoro nie potrafisz nawet zapanować nad swoimi emocjami?

Lucas – błagała Bettina, próbując uwolnić się z uścisku Ollie’ego.

Rozlaną twarz Ollie’ego rozpromienił uśmiech, kiedy brutalnym szarpnięciem osadził ją w miejscu. Na widok bezradności Bettiny Josie zacisnęła mocno zęby. Jej siostra wyglądała okropnie: chuda, blada, zmęczona, miała podkrążone oczy i przy zwalistej postaci Ollie’ego wydawała się bezbronna jak dziecko.

Lucas! – krzyknęła znowu Bettina, w jej głosie słychać było rozpacz. – Uciekajmy z tej wyspy. Mam przeczucie, że zdarzy się coś strasznego. Zabierzmy się teraz wszyscy. Skończmy z tym szaleństwem. Gdybyśmy oddali się dobrowolnie...

Lucas skinął głową i Ollie ścisnął Bettinę swoimi grubymi rękami tak mocno, że dziewczynie zaparło dech w piersiach.

Gdyby coś miało się stać – zagroził jej Lucas – wrócę po pandę, ale ciebie nie zabiorę, jeśli będziesz się źle zachowywać. Możesz mi wierzyć, Bettina, zostawię cię tutaj bez mrugnięcia okiem. Więc uspokój się i rób to, co mówię. Nikt się stąd nie ruszy, dopóki nie zdobędę więcej paliwa. Dodatkowe zbiorniki są puste, a w baku jest tylko resztka benzyny.

Bettina przestała wyrywać się z olbrzymich łap Ollie’ego.

Dlaczego ostatnim razem nie kupiłeś jej więcej? Dlaczego ryzykujesz, że nas złapią lub że zostaniemy tu uwięzieni? – spytała przestraszona.

Lucas roześmiał się nieprzyjemnie.

Żeby ktoś taki jak ty nie próbował stąd czmychnąć zostawiając mnie na lodzie. Poza tym, nie mogę wzbudzić podejrzeń przyznając się, że mam dodatkowe zbiorniki. Chyba że znajdziemy się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Nie jestem taki jak ty, Bettina. Nie wpadam w panikę. Więc uspokój się. Ja nie żartuję. Jeśli coś będzie nie tak, zostawię cię tutaj. Chodź, Willis, idziemy.

Lucas ruszył w stronę samolotu. Chudy mężczyzna o imieniu Willis rzucił Bettinie nieszczęśliwe spojrzenie, jakby chciał jej pomóc, ale nie mógł. Po czym posłusznie podążył za Lucasem.

Nie możemy pozwolić im odlecieć – szepnął Whitewater. – Potrzebujemy tego samolotu.

Josie spojrzała na niego pytająco. Lucas i Willie z każdym krokiem oddalali się od Bettiny i Ollie’ego. Natychmiast zrozumiała, w czym leży problem: żeby unieszkodliwić wszystkich trzech mężczyzn, Whitewater będzie musiał mierzyć do nich jednocześnie. Niezbyt łatwe zadanie, kiedy są tak rozproszeni a Bettina znajduje się na linii strzału.

Ile środków usypiających zabrałaś dla pandy? – zapytał zwięźle.

Wystarczająco dużo. Mnóstwo. Więcej niż trzeba. Można by nimi uśpić słonia – odpowiedziała zmiesza­na. – Dlaczego...?

Wystarczy dla niego? – spytał wskazując ruchem głowy Ollie’ego.

Aha – westchnęła Josie, kiedy zrozumiała, o co mu chodzi.

Podkradnij się do niego od tyłu – polecił z kamien­ną twarzą. – Nie może cię zobaczyć ani usłyszeć. Jak tylko znajdę się na otwartej przestrzeni, wbij w niego igłę. Zrozumiałaś? Moje bezpieczeństwo zależy od ciebie.

Zanim zorientowała się, co się dzieje, pocałował ją lekko w usta i zniknął, jakby go nigdy przy niej nie było. Została sama. Zszokowana, zdjęła z pleców koc i rozwinęła go drżącymi rękami. Wyjęła apteczkę, znalazła w niej igłę i ampułkę ze środkiem usypiającym. Zaciskając zęby próbowała opanować drżenie rąk przy napełnianiu strzykawki. Zamknęła apteczkę i odruchowo przymocowała ją do paska u spodni. Zaczęła skradać się w stronę Ollie’ego i Bettiny modląc się, by wielkolud się nie poruszył.

Ale Ollie poruszył się. Zrobił jeden, a następnie drugi krok w kierunku pasa startowego. Josie czuła, jak zamiera jej serce. Zrozumiała jednak, sparaliżowana ze strachu, że przesunął się jedynie dalej w lewo, by lepiej widzieć Lucasa i Willisa. Nadal trzymał Bettinę. Kiedy Josie dotarła do kępy palm za Bettiną i Ollie’em, olbrzym bardziej wysunął się na otwartą przestrzeń. Musiałaby wyjść przynajmniej trzy metry na przesiekę, żeby go dosięgnąć. Nagle trzy metry wydały się jej niemożliwą do pokonania odległością. Zatrzymała się, jej puls bił jak oszalały. Stojąc na palcach zobaczyła, jak Lucas i Willis zbliżają się do końca pasa startowego. Nie śmiała zrobić ruchu, zanim Whitewater nie znajdzie się w jej polu widzenia. Wiedziała, że może zaskoczyć Ollie’ego tylko wtedy, gdy jego uwagę odwróci obecność Whitewatera.

Stała w cieniu słuchając bicia własnego serca. Ollie zrobił jeszcze jeden krok do przodu oddalając się od niej. Zaklęła cicho. Stał zwrócony do niej profilem. Jeśli zacznie się do niego skradać, natychmiast ją zauważy. Wystarczy, że przekręci choć trochę głowę.

Księżycowa Róża wydała z siebie żałobny dźwięk i otarła się niespokojnie o pręty klatki. Josie przełknęła ślinę próbując pozbyć się nieprzyjemnego ucisku w gardle. Zdawało się jej, że pod stopami poruszyła się ziemia. Nie wiedziała, czy faktycznie nastąpił jakiś wstrząs czy też tak bardzo drżą jej kolana. Raz jeszcze przełknęła ślinę. Patrzyła, jak dwaj mężczyźni posuwają się wolno w stronę zamaskowanego samo­lotu.

I nagle było ich już trzech. Przed Willisem i Lucasem wyrósł Whitewater mierząc do nich ze sztucera. Pojawił się tam jakby za sprawą czarów, i nawet stąd, gdzie stała Josie, widać było dziwny, ponury grymas w kąciku jego ust.

Ollie mówił coś do Bettiny, śmiejąc się nieprzyjemnie. Nie zauważył pojawienia się Whitewatera. Josie mogła do niego podejść, ale stała sparaliżowana, patrząc, czy nic nie grozi Whitewaterowi.

Dzień dobry – usłyszała jego opanowany głos niosący się echem przez polanę. – Ręce do góry. Nie ruszać się.

Lucas skamieniał. Mały człowieczek o imieniu Willis cofnął się odruchowo do tyłu, po czym stanął jak wbity w ziemię. Podniósł ręce do góry.

Słuchaj, stary, nigdy nie myślałem, że to posunie się tak daleko – powiedział z rozpaczą w głosie. – Poddaję się. Widzisz, trzymam ręce w górze. Cieszę się, że cię tu widzę. Ten facet oszalał. Chciał nas wszystkich zabić. Razem z pandą.

W porządku, synku – wymruczał Whitewater spoglądając na sztucer. – Tylko spokojnie.

Teraz! rozkazał mózg Josie, ale jej ciało odmówiło posłuszeństwa. Wiedziała, że bezpieczeństwo Whitewatera zależy od niej. Musiała zaatakować, ale nie wiedziała, czy da radę. Poza tym jej uwagę przykuł Lucas. Bała się ruszyć, dopóki nie zdobędzie pewności, że Whitewater ma go w ręku. Lucas był bardziej podstępny niż stu mężczyzn pokroju Ollie’ego.

Kim jesteś? – zapytał rozwścieczony Lucas pół skowycząc pół skamląc. Sięgał po broń.

Nie zmuszaj mnie, bym zrobił ci krzywdę – ostrzegł go Whitewater.

Josie wstrzymała oddech. Ollie zauważył, co się dzieje. Odsunął Bettinę tak brutalnie, że upadła na ziemię. Sięgnął po swój rewolwer.

Rusz się! raz jeszcze rozkazała sobie w myślach Josie. Ręka Ollie’ego chwyciła rękojeść rewolweru. Josie rzuciła się w stronę olbrzyma. Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nią. Zamrugał tępo i Josie przez sekundę się zawahała. Czas jakby się zatrzymał. Po drugiej stronie polany Lucas powoli sięgał po broń lekceważąc ostrzeżenie Whitewatera. Ollie błys­kawicznie wyciągnął z kabury rewolwer i wymierzył go nagle w stronę klatki z pandą.

Stać! – wrzasnął trzęsącym się w panice głosem. – Stać, bo ją zabiję! Przysięgam, że ją zabiję!

Trzymał rewolwer w obu dłoniach i mierzył nim w Księżycową Różę. Josie stała jak sparaliżowana w połowie drogi między Ollie’em a kępą palm. Spojrzała najpierw na pandę, która ciągle nieświadoma niebezpieczeństwa dreptała po swojej klatce z charak­terystycznym dla siebie smutnym wyrazem na pięknym pyszczku. Następnie przeniosła wzrok na stojącego bez ruchu ze sztucerem wymierzonym w Ollie’ego Whitewatera.

Ollie zacisnął mocniej trzęsące się ręce na rękojeści rewolweru. Wycelował dokładniej w pandę. Zwierzę stało teraz nieruchomo z nienaturalnie przechyloną głową. Lucas, korzystając z tego, że Whitewater spuścił go z oczu, wolnymi ruchami wydobywał broń z kabury.

Josie! – krzyknął Whitewater. – Teraz! Do diabła. Teraz!

Rozległ się strzał. Ollie wrzasnął, wypuszczając broń, która wyleciała w powietrze i potoczyła się w czerwony kurz. Josie jak na skrzydłach przebiegła dzielący ją od Ollie’ego dystans kilku kroków. Usłyszała, jak wciąż leżąca na ziemi Bettina woła ją po imieniu. Wskoczyła na plecy Ollie’ego i wczepiła się w niego niczym atakujący większe zwierzę terrier. Ollie ryknął i próbował ją z siebie zrzucić. Josie przywarła do niego oplatając ramieniem jego grubą szyję. Czuła, jak wierzga i ogania się od niej niczym wielki koń pociągowy. Wbiła w niego igłę i nacisnęła tłoczek. Wydawało się jej, że igła weszła w ciało, ale niczego już nie była pewna.

Strącił ją i upadła na ziemię koło bezradnie szlochającej Bettiny. Josie była tak oszołomiona tym, co zaszło, że nie odczuwała bólu. Nie mogła złapać tchu, ale nie miało to najmniejszego znaczenia.

Uciekaj, Bettina! – zdążyła wykrztusić.

Ollie zrobił jeden olbrzymi krok i już był przy niej. Na jego otyłej, tępej twarzy malowała się wciekłość. Bettina rzuciła się do ucieczki. Josie podniosła się na łokciu. Po drugiej stronie przesieki zobaczyła Lucasa kucającego z rewolwerem wycelowanym w Whitewatera. Czuła, że Ollie wpatruje się w nią, ale jedyne, co mogła usłyszeć, to wściekłe wrzaski Lucasa:

Mogę umrzeć! Mogę zginąć! Ale przysięgam, że zabiorę cię ze sobą. Obaj umrzemy!

Josie zobaczyła, jak rewolwer drży w jego dłoniach, kiedy próbuje go odbezpieczyć.

Synku – usłyszała, jak Whitewater odpowiada Lucasowi chrapliwym, sarkastycznym tonem – nie jesteś wart tego, by dla ciebie umierać.

Zobaczyła, jak chwyta sztucer niczym pałkę i uderza Lucasa kolbą w skroń. Lucas kurczy się i pada na ziemię wolno i niezgrabnie, jak postać z komediowego filmu. Whitewater żyje – pomyślała z rodzajem sennego zadowolenia. – Jest bezpieczny. Ale prawie natychmiast wielkie łapy Ollie’ego chwyciły ją brutalnie za przód bluzki i podniosły w górę. Trzymając ją w powietrzu zaciskał brudną rękę na jej gardle. Czuła jak uchodzi z niej życie.

Whitewater, proszę, strzelaj. Strzelaj! W ułamku sekundy dotarło do niej, że desperackie pragnienie, by Whitewater strzelił, kłóciło się ze wszystkim, w co wierzyła do tej pory. Chciała, by strzelił. Chciała, by odpowiedział przemocą na prze­moc. Chciała, by ją uratował.

Kiedy walczyła, by oderwać od swojego gardła palce Ollie’ego, uświadomiła sobie niejasno, dlaczego Whitewater nie mógł strzelić. Na linii strzału stała Bettina bezskutecznie okładając pięściami plecy Ollie’go. Jej siostra, próbując ją uratować, niechcący pomagała ją zabić. Zrobiło się jej najpierw szaro, a potem czarno przed oczami. Ciemność rosła coraz bardziej, aż zakryła wszystko.




ROZDZIAŁ SIÓDMY


Josie obudziła się w ramionach Whitewatera. U jego stóp leżał Ollie. Próbowała się odezwać, ale zamiast głosu wydała z siebie tylko słaby skrzek. Whitewater otworzył manierkę i przyłożył jej do ust.

Pij, pij, najdroższa – uspokajał ją. – Jestem z tobą. Jesteś bezpieczna. Już wszystko dobrze. Napij się i obejmij mnie za szyję.

Wzięła do ust łyk wody, ale nie mogła go przełknąć. Bolało ją gardło. Whitewater jęknął i upuścił manierkę na ziemię. Oplótł plecy Josie ramionami i przytulił ją mocniej do siebie. Czuła się w jego objęciach niczym w najbezpieczniejszym schronieniu na świecie. Przycis­nęła twarz do szorstkiego płótna jego kamizelki. Zaplotła ręce na jego karku i przytuliła się do niego. Był tak mocny, silny, niepokonany. Wiedziała, że potrafi złożyć cały ten szalony, wirujący świat z po­wrotem do kupy i uczynić go znowu bezpiecznym. Łzy wypłynęły spod jej ciasno zamkniętych powiek. Tym razem nie próbowała ich przed nim ukryć. Przeszli razem przez niebo i piekło, razem zajrzeli w oczy śmierci. Dlaczego miałaby coś przed nim ukrywać?

Whitewater – wyszeptała chrapliwie. – Co się stało? Tak mi przykro. Za wolno się ruszałam. Zawiodłam cię. Przepraszam.

Wtuliła się w niego głębiej. Jedna z wielu kieszeni jego ubrania podrapała jej policzek.

Josie, Josie – zamruczał Whitewater muskając wargami jej rozczochrane kasztanowe włosy. – Któ­regoś dnia, jeśli będzie na to czas i miejsce, opowiem ci, jak wspaniale się spisałaś. Załatwiłaś go. Powaliłaś go na ziemię. Runął jak ścięta sekwoja. Miałaś coś w rodzaju myśliwskiej tremy, ale przezwyciężyłaś ją. Wszystko jest w porządku.

Tremy? – dopytywała się przygnębiona Josie, ciągle wstydząc się podnieść na niego oczy. – Nawet nie wiem, co się stało.

Postawił ją łagodnie na ziemi. Nadal trzymał ją w objęciach i przytulał do piersi jej zalaną łzami twarz. Delikatnie gładził ją po włosach.

Moja mała dziewczynka. Weź się w garść. Nie martw się tym, co minęło. Zdarza się taki moment wahania, gdy ma się na muszce olbrzymiego jelenia. To właśnie jest myśliwska trema. Ale ty ją przezwyciężyłaś. Myślę, że będzie z ciebie jeszcze dobry myśliwy, o ile tylko zechcesz nim kiedyś zostać. Zechcesz?

Ton jego pytania był lekko żartobliwy, ale Josie wzdrygnęła się.

Nie! – odparła z naciskiem przytulając się do niego mocniej.

Josie! – płaczliwy głos Bettiny przywrócił ją do rzeczywistości. – Josie, jak się tu dostałaś? – spytała i pociągnęła głośno nosem. – I kim jest ten człowiek?

Josie stężała w ramionach Whitewatera. Podniosła w górę głowę. Powoli rozejrzała się wokół. Bettina z twarzą poznaczoną strużkami łez klęczała obok młodego mężczyzny imieniem Willis, który siedział zawstydzony z opuszczoną głową oraz związanymi fachowo rękami. Nieopodal w kurzu i pośród chwas­tów leżał na brzuchu Ollie oddychając głęboko i spokojnie niczym człowiek pogrążony w kamiennym śnie. Jego grube ręce związane były z tyłu.

Załatwiłam go – odezwała się Josie słabym głosem patrząc na unieruchomionego olbrzyma. – A ty... ty załatwiłeś Lucasa – powiedziała ze zdziwieniem podnosząc w końcu oczy na Whitewatera.

Uśmiechnął się do niej, biel jego zębów odcinała się od opalenizny twarzy. Pod rondem kapelusza błysnęły jego ciemne oczy, w których przez chwilę paliły się iskierki drwiny.

I nie wyrządziłem mu żadnej krzywdy, przynaj­mniej poważnej.

Odwrócił głowę w stronę lądowiska. Oparty o pień drzewa, z rękami związanymi z przodu, siedział wciąż nieprzytomny Lucas. Jego głowa wydawała się kiwać spokojnie nad złożonymi na brzuchu dłońmi. Czarna opaska przekrzywiła się na włosach a czarną pod­koszulkę pokrywała warstwa kurzu. Na jego widok Josie przebiegły zimne dreszcze.

Nagle półświadoma badawczego spojrzenia Bettiny odsunęła się nieco od Whitewatera. Ugięły się pod nią kolana. Whitewater obejmował ją jedną ręką, jakby podtrzymując przed upadkiem. Jego dotyk dawał jej coś więcej niż tylko poczucie bezpieczeństwa. Nie sposób było na długo zapomnieć, jak bardzo był męski.

Musiałem związać kilku ludzi, zanim do ciebie przyszedłem – wymruczał przepraszająco. – Twoja siostra się tobą zajęła. Krzyczała, że nic ci nie jest. W ogóle dość dużo krzyczała, ale udało się jej wydobyć cię spod tej oto Śpiącej Królewny – spojrzał z obrzy­dzeniem na zwaliste cielsko Ollie’ego.

Josie – odezwała się Bettina, a łzy ponownie napłynęły jej do oczu. – Kim jest ten człowiek? Jak się tu dostaliście?

Josie spojrzała niepewnie na siostrę.

To Whitewater – odparła trzymając rękę na obolałym gardle, jakby te słowa miały wszystko wyjaśniać. Jego ramię dotykające jej talii wywoływało w niej przyjemne mrowienie. – Przeszliśmy przez góry. Jak się czujesz?

Okropnie – jęknęła Bettina wybuchając płaczem. – Ale zrobiłam to, co mi kazałaś. Opiekowałam się Księżycową Różą. Nie pozwoliłam Lucasowi jej skrzywdzić. On by to zrobił, naprawdę. W końcu stałam się takim samym więźniem jak panda. Podobnie jak Willis. Oboje chcieliśmy się z tego wyplątać.

Josie wyswobodziła się z ramion Whitewatera i uklękła obok siostry. Objęła ją ramieniem.

W porządku, Bettina. Wszystko będzie dobrze. – Głęboko w sercu miała nadzieję, że naprawdę wszystko się jakoś ułoży.

Chciałem właśnie powiedzieć – odezwał się Willis – że powinniście wziąć pod uwagę, iż poddałem się dobrowolnie. Cieszę się, że to się skończyło. Lucas nas wszystkich zahipnotyzował. Odkąd wzięliśmy pandę, widziałem, że jego ego wymknęło się spod kontroli. Myślał, że może rzucić cały świat na kolana. Bettina naprawdę chciała się z tego wyplątać. A ja coraz bardziej skłaniałem się ku jej zdaniu. Bał się zostawić nas razem. Ja naprawdę chciałem skończyć z tym szaleństwem.

Tak, Josie. Willis mówi prawdę – potwierdziła Bettina patrząc błagalnie na siostrę. – I Lucas o tym wiedział. Oboje z Willisem przejrzeliśmy go na wylot. Żałowaliśmy, że kiedykolwiek wdaliśmy się w tę aferę. Myśleliśmy tylko, że wykorzystamy pandę po to, żeby świat stał się lepszy.

Josie poklepała Bettinę po plecach. Wstała czując gorycz w ustach. Bettina i Willis już próbują zmini­malizować swój udział w przestępstwie, pomniejszyć swoją winę.

Nie powinnaś była nigdy zaczynać tego szaleństwa – rzuciła ostro.

Bettina załkała, a Willis zawstydził się jeszcze bardziej. Josie obrzuciła ich uważnym spojrzeniem. Nie tworzyli sympatycznej parki.

Chodźmy – powiedział Whitewater kładąc rękę na szczupłym ramieniu Josie. – Uśpijmy pandę i wynoś­my się stąd. Nadal nie podoba mi się atmosfera tego miejsca.

Josie skinęła potakująco. Ruszyła w stronę klatki. Bolała ją głowa i lekko utykała. Whitewater objął ją w pasie.

Dobrze się czujesz? – spytał marszcząc brew.

I znowu jego dotknięcie elektryzowało.

Skinęła głową na znak, że czuje się dobrze. Na­prawdę jednak martwiła się o pandę. Rozpoznała jej ruchy i porykiwanie. Widziała filmy, na których samice pandy zachowywały się podobnie. Patrzyła przez grube pręty tandetnie zbudowanej klatki. Dziwne odgłosy niedźwiedzicy, jej dreptanie po klatce, sposób, w jaki podrzucała tył ciała, wszystko to wskazywało na jedno: panda miała za chwilę zostać matką. Kiedy Josie podeszła do klatki, Księ­życowa Róża przesunęła się na drugą stronę. Spoj­rzała na nią swoimi dziwnie smutnymi oczami. Następnie odwróciła się i zaczęła wahać i udeptywać kupkę bambusów w rogu. Budowała sobie gniazdo. Josie poczuła ucisk w piersi. Oto chwila, o której marzyła przez lata. Ale nie powinna zdarzyć się teraz. I tutaj.

Spojrzała na stojącego obok Whitewatera. Bettina przykuśtykała za nimi. Stanęła z drugiej strony Josie.

Martwię się o nią – powiedziała wycierając oczy. – Od kilku dni dziwnie się zachowuje, jakby czuła, że coś się wydarzy. Cała ta góra jest jakaś dziwna.

Josie spojrzała na egzotycznie piękną pandę, a na­stępnie na Whitewatera.

To coś zdarzy się zaraz – powiedziała krótko, patrząc w jego ciemne oczy. – Nie możemy jej teraz ruszać. Myślę, że zacznie rodzić. Świadczy o tym wszystko, co robi: budowanie gniazda, odgłosy, jakie wydaje, sposób, w jaki się porusza. Nie możemy ryzykować jej transportu.

Będzie teraz rodzić? – krzyknęła przestraszona Bettina. – Myślałam, że mamy tygodnie, może nawet miesiące. Jak to możliwe, że urodzi teraz?

Josie zacisnęła mocno ręce na prętach klatki.

Natura – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby – rządzi się własnymi prawami.

O Boże – jęknęła Bettina wpadając znowu w płacz. – Co teraz zrobimy? Ja chcę do domu! Co my teraz zrobimy?

Whitewater przesunął się od Josie do Bettiny. Chwycił młodszą siostrę za ramię i zmusił ją, by spojrzała w jego groźną twarz.

Po pierwsze przestaniesz beczeć – rozkazał. – Myślisz, że dużo przeszłaś? Twoja siostra trzy dni przedzierała się przez te góry, żeby wydostać cię z cholernych tarapatów. Musiała odgrywać silną kobietę i świetnie się spisała, więc przestań się ślimaczyć, dobrze? Chociaż raz w życiu bądź dorosła i pomóż jej.

Twarz Bettiny zbladła jak ściana. Patrzyła na Whitewatera jakby był pierwszą osobą, która tak się do niej odezwała.

Tak jest – wyjąkała i spróbowała wyswobodzić swoje ramię.

Jednakże Whitewater trzymał ją mocno jedną ręką, drugą zaś sięgnął do jednej z wielu kieszeni kurtki i wyciągnął kłębek nylonowej linki. Następnie uwolnił Bettinę, by wyłowić z kolejnej kieszeni swój szwajcarski nóż wojskowy. Odciął kawałek linki i rzucił w jej stronę.

Trzymaj – warknął. – Chciałem jak najszybciej znaleźć się przy twojej siostrze. Nie zdążyłem związać nóg Lucasa. Jeśli chcesz pomóc, idź teraz i zwiąż je mocno.

Tak jest – wymamrotała płaczliwie Bettina. Wzięła ostrożnie linkę i pobiegła do miejsca, w którym oparty o pień drzewa, ze spuszczoną głową i znieruchomiałym ciałem, siedział w zamyśleniu Lucas.

A kiedy wrócisz – krzyknął na nią Whitewater – pomożesz swojej siostrze. Będziesz dokładnie wykonywać jej polecenia. Zrozumiano?

Odwrócił się do Josie.

Przepraszam – mruknął. – Działa mi na nerwy. A teraz co powinniśmy zrobić dla niej? – wskazał ruchem głowy pandę.

Josie przygryzła dolną wargę. Wciąż czuła lekki zawrót głowy. Kiedy Ling Lang, samica pandy w waszyngtońskim Ogrodzie Zoologicznym, miała rodzić, cały szpital ZOO wraz ze skomplikowaną aparaturą medyczną, tuzinem weterynarzy i pielęg­niarzy postawiony był na nogi. Zwierzę otoczone było tłumem specjalistów i ich pomocników, ale nawet najlepsza opieka nic nie pomogła. Poród pandy był szalenie trudny. Jej dzieci urodziły się martwe.

Czekać – odparła z trudnością. – Czytałam o tym. Widziałam to na wideo, ale pierwszy raz w tym uczestniczę. Jestem zoologiem, a nie weterynarzem. Ale wiem, że najlepiej będzie, jak zostawimy tę sprawę naturze. Nie chcę jej usypiać, dopóki nie będę musiała.

Słońce zaszło za chmurę. W dolinę wtargnął nagły chłód.

Ej, wy tam – dobiegł ich głos Willisa. – Czy nie czujecie, że dzieje się coś dziwnego? Że coś niezwykłego dzieje się na tej górze?

Josie była zbyt zajęta myślami, by mu odpowiedzieć, a Whitewater go zignorował.

Słuchajcie, poważnie, mam przeczucie, że zdarzy się coś naprawdę dziwnego – głos Willisa był prawie błagalny. – Nawet Lucas to czuł, a on jak mało kto potrafił zachować zimną krew. Nie mogliśmy tutaj złapać żadnej stacji. Wszystko może się zdarzyć. Huragan, trzęsieni ziemi, albo sam już nie wiem co.

Księżycowa Róża znowu zaczęła kręcić się w kółko po klatce. Podeszła do Whitewatera i Josie. Zatrzymała się przed nimi, przekręciła swój tragikomiczny łepek, jakby rozpoznała swoją opiekunkę. Uniosła okrągłą głowę i wydała z siebie nieziemski pomruk, wyraz przerażenia i prośby o pomoc.

O, Boże – pomyślała Josie – proszę, niech teraz nie rodzi. Nie teraz. Nie po tym, co przeszłam. Nie jestem na to gotowa. Czarno-białe zwierzę przestąpiło nerwowo z nogi na nogę. Przekręciło głowę w drugą stronę i raz jeszcze spojrzało na Josie smutnymi oczami. Ponownie wydało z siebie błagalny ryk. Pod Josie ugięły się kolana. Ścisnęła mocniej pręty. Whitewater znowu ją objął. Raz jeszcze jego bliskość zelektryzowała ją, wlewając w nią życie.

Spokojnie – powiedział swoim matowym głosem. – Teraz ty rozkazujesz. Jestem przy tobie. Zrobię wszystko, co każesz. Ale wydaje mi się, że powinniśmy zabrać stąd tę panienkę.

Nie możemy – potrząsnęła przecząco głową.

Tu jest już wystarczająco niebezpiecznie. Nie mogę nawet myśleć o przeniesieniu jej...

Podbiegła do nich zdyszana Bettina.

Związałam mu nogi. Bardzo mocno. Ciągle jest nieprzytomny. W ogóle się nie rusza. Co mam teraz robić, Josie?

Myślę, że... mogłabyś zagotować trochę wody – powiedziała po chwili. – I poszukaj jakichś ręczników. – Czy to nie tak zwykle mówi się w filmach? Blefowała, ale mówiła pewnym siebie tonem, żeby uspokoić Bettinę.

Zagotować wodę? Mamy tylko czajnik i mały kocher... Może powinniśmy ją zabrać z powrotem na Hawaje. To nie jest najlepsze miejsce do rodzenia.

Wiem – wybuchnęła w końcu Josie. – A co ty byś zrobiła, gdyby mnie tu nie było? Powiedziałam, idź i zagotuj wodę.

Bettina pomknęła jak strzała, by zniknąć po chwili w rozpadającym się domku. Whitewater patrzył za nią ze zmarszczonym czołem.

Idę sprawdzić, co z Lucasem – poinformował Josie. – Przepraszam, ale coś mi mówi, że nie powinienem polegać na twojej siostrze, nawet w sprawie głupiego węzła.

Nie przepraszaj – odparła Josie. – Wciągnęła nas wszystkich w niezłą kabałę. Och, Księżycowa Różo – dokończyła spoglądając żałośnie na niespokojną pandę.

Josie – odezwał się Whitewater, kładąc dłonie na jej ramieniu. Spojrzał jej głęboko w oczy. – Powie­działem, że ty teraz jesteś ekspertem. I to prawda. Ale naprawdę wydaje mi się, że powinniśmy się stąd wynieść, im szybciej, tym lepiej.

Ciepło jego dłoni dodawało jej otuchy.

Nie mogę – potrząsnęła głową. – Nie mogę podjąć tego ryzyka. Ona jest zbyt cenna, zbyt rzadka, żeby przerzucać ją w tą i z powrotem jak...

Potężny wstrząs poruszył ziemię. Powietrze wypełnił niesamowity ogłuszający ryk. Wydawało się, że ziemia grzmi i lekko, lecz zdecydowanie faluje pod stopami. Ścięło ją z nóg. Chcąc ją osłonić, Whitewater przykrył Josie własnym ciałem. Złapał ją w ramiona i trzymał mocno, przytulając instynktownie do piersi. Josie poczuła kolejny wstrząs. Przerażona panda stała na tylnych nogach i wyła w czystym zwierzęcym strachu. Stało się, pomyślała zszokowana Josie. Przyjdzie im tu zginąć. Przynajmniej umrze w ramionach Whitewatera, a to już było coś.

Whitewater – wykrztusiła w panice. Następny podziemny wstrząs i kolejne wycie pandy zagłuszyły jej błagalny szept. W oddali na wschodzie powietrze przeszył rozdzierający ryk. Whitewater przeturlał się tak, by pełniej osłonić Josie. Czuła napór jego ciała, dotyk jego obejmujących ją ściśle ramion. Pochylił nad nią twarz.

Nie mamy wyboru, Josie – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Albo natychmiast się stąd wynosimy albo ryzykujemy, że nie wydostaniemy się stąd nigdy. Przygotuj pandę.

Ale... – zaczęła wpatrując się bezradnie w jego nieubłaganą twarz.

Przygotuj ją – powtórzył, prawie opryskliwie. – Nie mamy wyboru.

I Josie słysząc wycie Księżycowej Róży, krzyki wybiegającej z domku Bettiny oraz głośne modlitwy Willisa, wiedziała, że Whitewater miał rację. Horyzont zasnuwała czerwona mgła. Górą Chmurnych Bogów wstrząsały potężne konwulsje. Na chwilę Josie powo­dowana strachem przywarła rozpaczliwie do Whitewatera. W końcu puściła go. Przepraszam cię, Księ­życowa Różo, pomyślała próbując wstać i przyglądając się przerażonej pandzie. Przepraszam. I Księżycowa Róża, jakby w odpowiedzi, zawyła prawie ludzkim głosem.




ROZDZIAŁ ÓSMY


Upiornie czerwone strzępy chmur wzbijały się coraz wyżej w niebo. Whitewater sprawdzał samolot. Bettina klęczała szlochając i zasłaniając rękami uszy. Josie nie miała czasu, żeby ją pocieszyć. Wrzaski przerażenia Willisa dopełniały hałasu. Josie próbowała skupić się tylko na tym, co konieczne. Wyjęła z apteczki strzykawkę oraz ampułkę najszybciej działającego i najbezpieczniejszego środka usypiającego. Napełniła nim strzykawkę dziwiąc się pewności swoich rąk. Ziemię przebiegł kolejny, długi, przerażający wstrząs, ale tym razem Josie udało się zachować równowagę. Postanowiła nie zwracać na to uwagi.

Rób co do ciebie należy, powtarzała w myślach, jakby słowa te były magicznym zaklęciem. Zajmij się pandą. Panda wielka, mimo swojego rozczulającego piękna i prawie dziecinnie niezdarnych ruchów, była dużym i niebezpiecznym zwierzęciem. Josie nie mogła wejść do klatki Księżycowej Róży, zwłaszcza gdy niedźwiedzica była tak niespokojna i przestraszona jak teraz. Postanowiła więc zastosować tę samą chińską metodę aplikowania środka obezwładniającego, jaką stosowano w rezerwacie pandy w Szechwan. Przywią­zała strzykawkę do długiej, owiniętej gazą łodygi bambusa, włożyła ją do klatki i bezceremonialnie wbiła igłę w zad samicy. Panda poczuła się zdradzona i wydała z siebie przejmujący pisk.

Josie przyglądała się, jak Księżycowa Róża zaczyna znowu niespokojnie kręcić się po klatce i żałośnie ujadać. Lecz już po chwili zwierzę zachwiało się na swoich hebanowoczar­nych łapach, a minutę później zamarło z głową pochyloną ku ziemi. Jak pijane próbowało utrzymać równowagę, po czym zwaliło się na ziemię i zległo cicho zwinięte w biało-czarny kłębek. Josie otworzyła drzwi klatki i wpadła do środka. Zmierzyła puls pandy, sprawdziła oddech, zajrzała w zamglone, niewidzące oczy.

Niech ci się tylko nic nie stanie – szeptała błagalnie. – Bardzo cię o to proszę.

Usłyszała ryk silników samolotu. Upewniwszy się, że na razie nic pandzie nie grozi, pobiegła do domku. Postawiła szlochającą Bettinę na nogi.

Pomóż mi! – zażądała.

Nie mogę! – łkała Bettina. – Och, Josie, tak się boję. To tak, jakby wszystkie moje błędy mnie dopadły! Wszystkie moje grzechy...

Później będziesz się martwić o swoje grzechy. Potrzebuję twojej pomocy! – Josie potrząsnęła siostrą.

Bettina popatrzyła na nią nierozumiejącym wzro­kiem, po twarzy spływały jej łzy. Josie zacisnęła zęby, zamachnęła się ręką i z całej siły trzasnęła siostrę w twarz. Dłoń piekła ją od impetu uderzenia. Bettina krzyknęła, a następnie spojrzała na siostrę, jakby dopiero teraz ją zobaczyła.

Co? – spytała, jak ktoś, kto budzi się ze snu.

Kolejny wstrząs poruszył ziemię pod ich stopami i Willis znowu zaczął swoje lamenty. Ilu histeryków zdołam opanować? – pomyślała Josie bezradnie. Dzięki Bogu, że mam Whitewatera.

Wejdź do domu – rozkazała siostrze. – Napełnij wszystkie manierki gorącą wodą. Zabierz wszystkie koce i ręczniki, jakie tylko znajdziesz. I pospiesz się. Zaraz będziemy startować.

Nagle zerwał się wiatr. W powietrzu zaczął unosić się czerwony pył. Temperatura podskoczyła o pięć stopni. Przybiegł Whitewater osłaniając głowę przed wiatrem. Położył ręce na ramionach Josie i ścisnął ją mocno. Nachylił się nad nią, przykładając usta do jej ucha.

Co z pandą? – spytał próbując przekrzyczeć silniki samolotu, wiatr, grzmoty Kana-Pumy i wrzaski Willisa.

Śpi – odkrzyknęła Josie. Gardło piekło ją z wysił­ku. Ścisnęła ramiona Whitewatera. Tylko na niego mogę liczyć, tylko jemu mogę ufać. – Ale przy przenoszeniu jej musimy być ostrożni. Boję się tego, naprawdę... Ciągnąć ją w tym stanie...

Skinął głową.

Musisz zdać się na pomoc natury – powiedział ponuro.

Podszedł do Willisa i zaczął rozplątywać jego więzy. Willis stłumił szloch i wytarł nos o rękaw koszuli.

Chodź, kowboju – rozkazał podnosząc go z ziemi. – Pomożesz mi dźwigać pandę.

Wszystko, co chcesz – łkał Willis czepiając się kurtki Whitewatera. – Tylko, proszę, wydostań mnie stąd!

Whitewater pogardliwie odtrącił jego ręce.

Chodź – warknął. – Najpierw panda. Potem twój kumpel.

Wskazał głową wyciągnięte na ziemi bezwładne cielsko Ollie’ego. Chwycił Willisa za kołnierz koszuli i popchnął w kierunku klatki. Josie poszła za nimi. W klatce leżał duży brudny kawałek drewnianej płyty. Zapewne przeniesiono na nim uśpioną pandę, kiedy przywieziono ją na wyspę. Whitewater z pomocą wystraszonego Willisa podniósł ostrożnie Księżycową Różę i położył na płycie.

A teraz – rozkazał – zanieśmy ją do samolotu. Upuścisz swój koniec, to będziesz szukał własnej głowy na drugim krańcu tych wysp.

Stękając dwaj mężczyźni dźwignęli płytę z leżącą na niej pandą i ruszyli w stronę samolotu. Josie szła za nimi niosąc naręcze bambusów.

W środku jest coś w rodzaju klatki – powiedział Whitewater usiłując wnieść deskę po schodkach. – Byli zbyt leniwi, żeby ją wynieść.

Willis prawie wypuścił swój koniec płyty z rąk.

Uważaj! – warknął Whitewater.

W końcu obaj mężczyźni wnieśli ciężar do środka. Josie weszła za nimi po schodkach i rozejrzała się po wnętrzu. Wydawało się potwornie ciasne i duszne. W klatce zamiast drzwiczek była ruchoma ścianka. Josie odsunęła ją i rozłożyła na podłodze bambus. Patrzyła gryząc nerwowo wargi, jak Whitewater zdejmuje pandę z płyty i wkłada ją postękując z wysiłku do klatki. Zasunęła z powrotem ściankę.

Wszyscy wyszli na zewnątrz. Temperatura powietrza podniosła się o dalsze kilka stopni. Wiatr był ostrzejszy, a wirujący w powietrzu pył jeszcze gęściejszy. Spojrzała w górę. Pył był wszędzie, jednak niebo wciąż było widoczne przez pierwsze wirujące warstwy czerwieni i szarości. Pobiegła do Bettiny i odebrała od niej naręcze koców. Chwyciła siostrę za rękę i pociągnęła ją do samolotu. Whitewater i Willis podnieśli nie­przytomnego Ollie’ego. Whitewater trzymał go za ramiona, Willis za nogi. Razem taszczyli go niczym wór zboża w kierunku samolotu.

Wchodź na górę – rozkazała Josie przy schodkach i Bettina posłuchała jej bez szemrania.

Wejdź do środka! – krzyknął do Josie Whitewater, ale ona stała uparcie na ziemi, czekając aż on, Willis i niesiony przez nich Ollie znajdą się bezpiecznie w samolocie.

Zaklął, gdy zobaczył, że się nie ruszyła, ale zajęty dźwiganiem Ollie’ego, nie chciał się z nią kłócić. Wciągnął do środka wielkiego, łysego olbrzyma, popchnął bezwładne cielsko tak, że całe zniknęło wewnątrz samolotu, następnie odepchnął na bok Willisa i zszedł po Josie. Chwycił ją za nadgarstek i zaczął ciągnąć po schodach.

Powiedziałem, wchodź! – rozkazał. Uczynił ruch, jakby chciał wnieść ją do środka.

Lucas! – krzyknęła, próbując wyrwać się z wład­czego uścisku Whitewatera. – Nie możemy zostawić Lucasa!

Pociemniał na twarzy.

Ja po niego pójdę. Ty wejdź do samolotu. Nie chcę, żeby ta dwójka odleciała bez nas. Masz. Trzymaj to.

Wcisnął jej w ręce rewolwer Lucasa. Praktycznie wciągnął ją po schodach, tak jak czynił to wielokrotnie na górskich stromiznach. Walczyła bezskutecznie oglądając się przez ramię, żeby upewnić się, czy Lucasowi nic się nie stało. Czuła, jak Whitewater podtrzymuje ją jedną ręką za ramię, a drugą za biodro usiłując wepchnąć ją przez otwarte drzwi do samolotu.

Cholera, wejdziesz czy nie!

Nagłe przerażenie w jej zielononiebieskich oczach kazało mu znieruchomieć, a następnie odwrócić się i podążyć za jej przestraszonym wzrokiem.

Nie ma go! – krzyknęła przerażona. Wpatrywała się w pień drzewa, przy którym zostawili Lucasa. Poza gorącym wirującym pyłem nikogo tam nie było. W gałęziach drzew wył wiatr.

Whitewater puścił ją i pobiegł w kierunku pnia, zdejmując po drodze sztucer z ramienia. Josie ruszyła za nim. Nylonowa linka, którą Bettina związała nogi Lucasa powiewała na wietrze zaczepiona o kępę chwastów. Uciekł. Szlak jego ucieczki znaczyła ścieżka świeżo zdeptanych bambusów. Schodził z góry drogą, którą przyszli Whitewater i Josie. Whitewater przekręcił głowę, jakby usłyszał gdzieś w oddali Lucasa przedzierającego się przez poszycie lasu. Podniósł sztucer. Josie uwiesiła się na lufie oboma rękami i ściągnęła ją do ziemi.

Nie! – krzyknęła zagłuszając wycie wiatru.

Whitewater obrzucił ją pełnym złości spojrzeniem.

Przez chwilę go widziałem – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Mogłem go zranić w rękę lub nogę. Teraz pozostaje mi tylko rzucić się za nim w pościg. Ale jeśli to zrobię, być może nikt z nas się stąd nie wydostanie.

Josie patrzyła na niego zdając sobie powoli sprawę z dylematu, przed którym stanęli. Z tyłu dochodził ich ryk i charkot silników samolotu. Niebo spowijała coraz większa ciemność. W powietrzu unosił się coraz gęstszy pył.

Wybieraj – rozkazał Whitewater patrząc jej w oczy. – Co chcesz, żebym zrobił? Wywiózł wszystkich z tej wyspy czy próbował uratować Lucasa?

Josie położyła rękę na jego ramieniu. Słuchała w odrętwieniu potwornych grzmotów dochodzących od strony Kana-Pumy.

Nie mogę wybierać – wyszeptała. Wzmagający się wiatr zagłuszył jej słowa, jednak Whitewater usłyszał ją.

Ale ja mogę – oznajmił krótko.

Objął ją w pasie i właściwie zaniósł do samolotu.

Nie możemy go tutaj zostawić! – sprzeciwiła się Josie, spoglądając z niedowierzaniem na przesiekę, na której zamarło teraz życie.

Wejdź do samolotu – warknął Whitewater. – Zajmij się pandą. To moja decyzja.

Bettina i Willis pomogli wciągnąć opierającą się Josie do środka.

Wchodź Josie – błagała Bettina.

Stary, masz szczęście, że nie próbowałem odlecieć bez ciebie – powiedział Willis kręcąc nerwowo głową, kiedy Whitewater wszedł na pokład.

Willis siedział na fotelu pilota, jakby przygotowywał się do kołowania po zniszczonym pasie startowym. Whitewater wyrzucił go z siedzenia i pchnął na podłogę.

Nie – warknął siadając przy sterze. – To ty miałeś szczęście, że nie próbowałeś wystartować beze mnie. Rozleciałbyś się na więcej kawałków niż najbardziej skomplikowana układanka. Zwiąż go Josie.

Sięgnął do kieszeni, wyciągnął linkę oraz szwajcarski nóż wojskowy i rzucił w jej stronę. Mechanicznie wykonała jego polecenie. Samolot drżał próbując oderwać się od ziemi przy silnym oporze wiatru. Rzuciło ich do przodu. Bettina krzyknęła zakrywając twarz. Whitewater robił szybkie i gwałtowne manewry przy sterze. Samolot zakołysał się, gwałtownie przechylił do przodu i podskoczył w górę. Potoczył się po pasie, znowu podskoczył i w końcu wrócił do równowagi. Oderwali się od wstrząsanej grzmotami ziemi. Lecieli w kierunku wirujących chmur.

Chyba się nam uda – powiedziała Bettina z za­chwytem kładąc ręce na ramionach Josie. – Josie, on chyba naprawdę nas stąd wydostanie!

Josie spojrzała z wdzięcznością na szerokie plecy Whitewatera. Był całkowicie skoncentrowany na prowadzeniu samolotu. Spojrzała na Bettinę, której bladą twarz opromieniła ulga.

Bettina – powiedziała drętwym głosem z kamienną twarzą. – Czy ty nie rozumiesz? Nie mamy Lucasa. Lucas uciekł. Został tam w dole.

Daleko pod nimi słychać było potworny ryk. Samolot zapikował gwałtownie, ale szybko wrócił do równowagi. W dole wyspa znikała pod coraz gęstszą warstwą pyłu. Nagle pokrywę pyłu rozdarł ognisty błysk, słup dymu wystrzelił w górę. Kana-Puma wybuchła.

Powiedziałam, że Lucas został na dole – po­wtórzyła gorzko Josie. – Twój przyjaciel jest w pułapce.

Bettina nie wydawała się być poruszona tym faktem. Patrzyła na siostrę z miną obrażonej nie­winności.

On nie jest moim przyjacielem – odparła dziecin­nie. – Nie obchodzi mnie, co się z nim stanie. Zasługuje na to, co go spotka.

Bettina! – krzyknęła Josie przerażona słowami siostry.

Willis potakiwał filozoficznie głową, jakby on też nie przejmował się losem człowieka, którego niedawno nazywał swoim przywódcą. Whitewater udowodnił już wcześniej, że nie interesuje go, co stanie się z Lucasem. Nikogo to nie obchodziło. Może Josie też nie powinno to obchodzić, ale czuła na sercu ciężar. Czyżby była jedyną osobą w tym gronie, która przejmowała się losem innego człowieka?

Zastanawiam się – powiedziała do siebie – czy może przeżyć.

Jedyną odpowiedzią był ryk silników. W końcu odezwał się Whitewater.

To jego problem, Josie. Nie twój.

Uh – powiedział Willis, drapiąc się w ucho spętanymi rękami. – Przepraszam, że się wtrącę... – przerwał na chwilę – ... ale wydaje mi się, że coś się dzieje z pandą.

Josie spojrzała na niego niewidzącymi oczami. Następnie przeniosła wzrok na leżącą na podłodze klatki niedźwiedzicę. Czarno-białe futro na jej boku rytmicznie podnosiło się i opadało.

Och, nie – jęknęła. Czuła, jak kręci się jej w głowie. – Będzie rodzić. Tutaj. Za chwilę.

Otworzyła klatkę i położyła jedną rękę na okrągłym boku pandy. Księżycowa Róża, zbyt nieprzytomna, by się przestraszyć, mruknęła przyjaźnie.

Whitewater – zawołała Josie. – Prowadź to coś bardzo równo. Będziemy mieli poród.

Nawet na nią nie spojrzał. Jego uwaga skupiona była na sterach.

Będziemy mieć również burzę powietrzną. Trzy­majcie się mocno. Wygląda na to, że wchodzimy w strefę zaburzeń atmosferycznych. Żeby uniknąć najgorszego, spróbuję oblecieć ją nadkładając drogi. Musimy uważać, żeby starczyło nam paliwa.

Prawie go nie słyszała. Była zbyt zajęta rejest­rowaniem oddechu pandy. W obawie o uszkodzenie płodu, Josie nie zaaplikowała samicy dużej dawki środka usypiającego i teraz niedźwiedzica przychodziła do siebie, być może z powodu skurczy porodowych. Kiedy znowu zaczęło trząść samolotem, Josie zmusiła się, by nie zwracać na to uwagi, chociaż Bettina wczepiła się w oparcie fotela i piszczała ze strachu. Księżycowa Róża zaskowyczała, w jej oczach malowało się zdziwienie.

Wszystko jest teraz w rękach natury – mruknęła Josie głaszcząc pandę po głowie.

Zawsze jest w jej rękach, Ruda – odpowiedział swoim matowym głosem Whitewater. Samolot raz jeszcze wzniósł się i opadł. – Zawsze – powtórzył.

Uh – wtrącił Willis. Nie wyglądał zbyt dobrze. – Ten samolot strasznie trzęsie. A ja, uh, nigdy przedtem nie uczestniczyłem w porodzie i jakoś tak się dziwnie czuję...

Więc nie patrz – odburknął Whitewater. – Pozwól damie się tym zająć. Obu damom.

Whitewater – odezwała się Josie. – Chciałabym, żebyś mógł mi pomóc.

Panda oddychała teraz ciężko, jej półotwarte oczy wyrażały bolesne zdziwienie.

Pomagam ci – odpowiedział ponuro. – Utrzymuję ten samolot w powietrzu. Na razie.

Bettina schowała twarz w oparcie siedzenia, a Willis położył się u jej stóp.

To znaczy – powiedziała Josie ocierając pot z czoła – chciałabym, żebyś dał mi moralne wsparcie, czy coś w tym rodzaju.

Samolot zatrząsł się, zanurkował i wrócił do równowagi. Josie robiła, co mogła, by utrzymać w miejscu Księżycową Różę i nie pozwolić jej na obijanie się o ściany samolotu.

Zaśpiewajmy – zaproponował Whitewater.

Josie zapomniała, że Whitewater zna tylko jedną piosenkę i w dodatku nie umie dobrze śpiewać. Zapomniała o wszystkim, prócz tego, że był z nią i wspierał ją duchowo. Jak zwykle polegała na nim.


Żeby ominąć burzę powietrzną spowodowaną wybuchem Kana-Pumy, musieli polecieć tak daleko na zachód, że dziecko Księżycowej Róży urodziło się poza terytorium Stanów Zjednoczonych, nad wodami międzynarodowymi. Urodziło się, jak się wydawało Josie, w momencie, gdy po raz trzechsetny śpiewali „Walc z Matyldą”. Małe było samczykiem i przyszło na świat przy słowach: „Raz wesoły włóczęga usiadł koło strumyka”. Niedźwiadek urodził się żywy i Josie rozpłakała się ze szczęścia. Natychmiast ochrzciła go imieniem „Billabong”, co w języku Aborygenów oznacza strumyk. W skrócie można go będzie wołać Billy.

Ciągle wystraszona Bettina chowała twarz w oparciu fotela, zaś Willis, nieco pozieleniały na twarzy, jęczał na podłodze. Wydawał się być w dużo gorszym stanie niż niedźwiedzica, która jeszcze nie zdała sobie sprawy z tego, że została matką. Mimo to panda była bardziej przytomna niż chrapiący głośno na samym tyle samolotu Ollie. Whitewater przetoczył go tam w cha­rakterze balastu.

Tuż przed narodzinami Billy’ego, Whitewater skierował samolot na południowy wschód, zawracając na Hawaje. Jeśli nie damy rady dotrzeć do wyspy Oahu, powiedział, z pewnością powinniśmy dotrzeć do Kauai, najbardziej wysuniętej na północ wyspy archipelagu. Zmienił się kierunek wiatru. Byli już poza zasięgiem wulkanicznych prądów powietrz­nych z Kana-Pumy.

Josie pieszczotliwie wytarła niedźwiadka ręczni­kiem rozgrzanym wodą z manierki. Billy nie był ujmującym noworodkiem: nie większy od nowo narodzonego kociaka, ważył mniej niż pół kilo. Miał płaską główkę, zaklejone powieki, a jego różowe ciałko było prawie nagie, pokryte jedynie rzadką mgiełką srebrzystego cienkiego puchu. Cha­rakterystyczne dla pand czarne łaty pojawią się dopiero po tygodniu. Wyglądał jak duży, łysy szczur z krótko uciętym ogonem. Josie mimo to uważała, że jest śliczny. Billy miał tylko tyle siły, by wydać z siebie piskliwy, płacz noworodka. Wtedy Księ­życowa Róża, używając łapy i pyszczka, przysunęła niedźwiadka do siebie i Billy entuzjastycznie zaczął ssać jej pierś. Josie westchnęła z ulgą.

Zastanawiam się, jakiej jest narodowości? – po­wiedziała poklepując pandę po boku i patrząc na Billy’ego, który zaspokoiwszy głód spokojnie zasnął. – Jego rodzice pochodzą z Chin, ale są mieszkańcami Stanów. Urodził się nad wodami międzynarodowymi przy dźwiękach hymnu australijskiego.

– „Walc z Matyldą” nie jest australijskim hymnem – poprawił ją Whitewater. – Jest po prostu australijską piosenką.

Wydawał się dziwnie nachmurzony. Prawdopodobnie był tak samo wyczerpany jak ona. Ale Josie promie­niała szczęściem.

No cóż – ciągnęła – może po prostu jest obywatelem świata. Pandy faktycznie powinny należeć do wszystkich.

Uśmiechnęła się do brzydkiego, małego ciałka.

Odgarnęła zmęczonym ruchem mokry kosmyk włosów z oczu i rozejrzała się po zatłoczonym samolocie.

Josie? – Bettina oderwała twarz od oparcia. Była blada i miała zapuchnięte oczy. – Czy ono naprawdę żyje?

Tak – uspokoiła ją Josie kiwając głową z zado­woleniem.

I naprawdę dolecimy do Hawajów? – pytała dalej Bettina.

Ześlizgnęła się z fotela i kucnęła na podłodze obok siostry. Josie uśmiechnęła się widząc, jak niedźwiedzica wysunęła czarną łapę instynktownie chroniąc małego. Zamknęła drzwiczki do klatki, a następnie oparła się o puste zbiorniki na paliwo. Bettina odwróciła twarz do siostry tak, że spotkały się ich oczy.

Josie – wyszeptała drżącymi wargami – co oni ze mną zrobią? Wsadzą mnie do więzienia?

Josie ogarnęła fala ciepła i litości dla nieszczęśliwej dziewczyny.

Myślę, że nie – odpowiedziała miękko. – Chciałaś zerwać z Lucasem. Dzwoniłaś po pomoc. Nie od­szukalibyśmy was, gdybyś nie była na tyle dzielna, by do mnie zadzwonić.

Chciałam zrobić to, co trzeba. Naprawdę – po­wiedziała trzęsącym się głosem Bettina.

Położyła głowę na ramieniu siostry. Josie objęła ją i przytuliła mocno do siebie.

Wszystko będzie dobrze – zapewniała cicho płaczącą Bettinę. – Whitewater twierdzi, że jeśli złożysz zeznania przeciwko Lucasowi, władze mogą nie przedstawić ci żadnego zarzutu. A on wie, co mówi. Jego brat jest prawnikiem. Prawda, Whitewater?

Trzymała w ramionach płaczącą Bettinę i czekała na potwierdzenie ze strony Whitewatera. Ale on nic nie powiedział. Rozmawiał niskim głosem przez radiostację. Josie westchnęła i wygładziła zmierzwione jasnorude włosy siostry.

Tak powiedział. Prawdopodobnie nikt ci nic nie zrobi, Bettina. Tylko postaraj się współpracować z władzami. Rozumiesz?

Bettina skinęła głową. Niezgrabnie wyprostowała się i otarła oczy.

Wszystko im opowiem. To był pomysł Lucasa. Popełniłam błąd pisząc do niego. Napisałam mu, że pracuję w ZOO. On już wcześniej wiedział, że ty zajmujesz się pandami. Wymyślił ten szalony plan, żeby porwać Księżycową Różę i trzymać ją dla okupu. Z początku miał to być zwykły protest... no wiesz, w obronie praw zwierząt, żeby ratować wieloryby i w ogóle. Myślałam, że nawet ty nie będziesz miała nic przeciwko temu, tak długo, jak będziesz wiedziała, że nic nie grozi pandzie.

Josie czuła, jak robi się jej zimno. Bettina wytarła raz jeszcze oczy i mówiła dalej.

Lucas znał tę górę – pociągnęła nosem – ponieważ jeden z jego ojczymów pracował w biurze Trans-Pacific Foods w Honolulu. Bywał tu często, kiedy był mały. Pamiętał drogę, lądowiska, wszystko.

Na myśl o Lucasie Josie zrobiło się zimniej. Zastanawiała się, czy jeszcze żyje. Teraz, gdy byli prawie bezpieczni, czuła w stosunku do niego coś w rodzaju litości, mimo że miał tak wypaczony charakter i był tak zadufany w sobie.

Lucas poznał Ollie’ego w Bostonie – opowiadała Bettina patrząc na Księżycową Różę i Billy’ego. – Ollie uważał, że Lucas jest cudowny. Spełniłby każdy jego rozkaz. Lucas używał go do najcięższej i najgorszej roboty, jak na przykład zajmowanie się pandą. A Willis, Willis to geniusz elektroniczny. To on wymyślił, jak się dostać do ZOO i pawilonu pand. Myślę, że był to dla niego rodzaj zabawy, wyzwania. Kiedy zabraliśmy Księżycową Różę, Lucas zaczął się dziwnie zachowywać. Willisowi, tak jak mnie, nie podobało się to, co się działo.

Chcę, żeby zostało zaprotokołowane – wymamrotał Willis z podłogi – że poddałem się dobrowolnie. Nie stawiałem oporu. Współpracowałem z wami. Zro­zumiałem swój błąd i zrobię wszystko, żeby go naprawić.

Jego mowę obrończą przerwał atak choroby mors­kiej. Josie też było trochę niedobrze. Jeszcze raz przytuliła do siebie Bettinę. Nic ją nie obchodziło, czy Willis spędzi następne sześć tysięcy lat w najciemniej­szym lochu najciemniejszego więzienia na świecie, a Ollie razem z nim te same sześć tysięcy lat plus drugie tyle na dokładkę.

Myślę, że Lucas mógł ją zabić – wyznała stłu­mionym głosem Bettina. – Chciał zażądać czegoś niemożliwego, na przykład zakończenia wszystkich wojen i zniszczenia wszystkich rodzajów broni. Czegoś, czego nie można spełnić. I wtedy zabiłby pandę, żeby pokazać ludziom, jaki świat jest zły i szalony. Ale to Lucas był zły, Josie. Chciał, żeby wszyscy padli przed nim na kolana. Chciał ukarać cały świat.

Josie przebiegły dreszcze.

Nie myśl o tym – pocieszyła siostrę.

Sama nie chciała o tym myśleć. Ma to, po co tu przyjechała: siostrę, Księżycową Różę i jej dziecko, a teraz są w drodze do domu. Lub przynajmniej do pierwszego przystanku na drodze do domu. Próbowała nie myśleć o tym, co ich czeka. Doktor Hazard będzie szczęśliwy, kiedy dostanie pandę z powrotem. Będzie głęboko wdzięczny, że mały przyszedł na świat żywy i zdrowy. Josie nie łudziła się, że przyjmą ją z powrotem do pracy. Jej przyszłość była tajemnicą zasnutą chmurami gęstszymi niż te, które okryły ciemnym płaszczem Ra-Komę.

Próbowała nie patrzyć na rozmawiającego ciągle przez radio Whitewatera. Nie może oczekiwać, że on zdecyduje za nią, co ma zrobić ze swoją przyszłością. Już w zbyt wielu sprawach zdawała się na niego.

Kocham go – pomyślała zmęczona. – To nie jest zwykłe zadurzenie, czy też wdzięczność zmieszana z podekscytowaniem przygodą. Kocham go teraz i będę go kochać za dziesięć lat, a gdybym miała żyć wiecznie, będę go kochać bez końca. A czy jemu na niej w ogóle zależy? Wydawało się jej, że tak. Miała taką nadzieję. Powiedział jej co prawda, że nie należy do mężczyzn, którzy chcą założyć rodzinę. Nieważne. Jeśli będzie ją chciał mieć przez następny tydzień, następny miesiąc, jest jego i tyle. Będzie jego tak długo, jak on będzie tego chciał, a kiedy już mu się znudzi, odejdzie bez słowa, ale wciąż będzie do niego należeć.

Atmosfera w samolocie zmieniła się. Josie uniosła głowę, żeby wyjrzeć przez okno. Przeciągnęła się, bolały ją mięśnie. W oddali, jakby za mgłą, zobaczyła pierwsze punkciki świateł na Hawajach. „Jesteśmy prawie na miejscu, bezpieczni, pomyślała. – Wszystko będzie dobrze. O Whitewatera będę się martwić później, kiedy nas tam wszystkich szczęśliwie dowiezie”. Czuła, jak samolot zniża lot. Dzwoniło jej w uszach. Księżycowa Róża poruszyła się niespokojnie po­trząsając we śnie głową.

Załatwiłeś karetkę i jakichś ludzi z ZOO dla tej dwójki? – spytała Whitewatera podnosząc głos, by przekrzyczeć hałas silników.

Odwróciła się i spojrzała na niego przez ramię. Odpowiedział jej skinieniem głowy. Samolot gwał­towniej schodził do lądowania. Josie pogłaskała pandę i zapytała pełnym napięcia głosem:

Pewnie zawiadomiłeś też władze?

Odpowiedziała jej cisza.

Tak – odezwał się w końcu.

Wstrzymała oddech, kiedy samolot przechylił się lekko, wysunął koła i uderzył o nawierzchnię pasa. Byli w domu. Bezpieczni. Nareszcie. Josie odwróciła się tak, by widzieć Whitewatera. Jeszcze raz opiekuńczo objęła szyję Bettiny.

Whitewater – zaczęła znowu spiętym głosem. – Nie chcę oddać Bettiny w ręce obcych ludzi po tym, co przeszła. Po prostu nie mogę tego zrobić.

Nie będziesz musiała – mruknął roztargnionym, prawie zimnym głosem, nie patrząc wcale na nią.

To dobrze.

Serce biło jej mocno. Samolot zatrzymał się. Słyszała wycie syren. To pewnie karetka jadąca po Księżycową Różę i Billy’ego – pomyślała. I policyjna eskorta. I przedstawiciele władz, żeby zabrać Willisa i ciągle uśpionego Ollie’ego. Ale jej siostra, po którą przyje­chała tak daleko, zostanie na wolności, modliła się w duchu.

W samolocie panowała dziwna cisza. Wycie syren samochodowych stawało się coraz głośniejsze. Na ścianach kabiny widziała odbicie ich czerwonych i niebieskich mrugających świateł. Tańczyły one po drzemiącej pandzie i jej synku.

Whitewater wstał, podszedł do wyjścia i otworzył drzwi. Poderwał Willisa na nogi i właściwie wypchnął go na zewnątrz. Willis zatoczył się. Whitewater warknął coś niewyraźnie i zepchnął go bezceremonialnie w dół po schodach. Willis wpadł w ręce dwóch czekających tam mężczyzn w garniturach. Agentów FBI lub policjantów w cywilu, pomyślała podenerwowana Josie. Sanitariusze ot­worzyli tylne drzwi karetki i wyciągnęli z nich nosze i łóżka na kółkach. Josie wstała, szykując się, by im pomóc. Pomogła wstać Bettinie. Whitewater stał na ostatnim stopniu schodków, kiedy Josie zaczęła kierować się na zewnątrz.

Dokąd się wybierasz? – zapytał ostro.

Miał dziwnie ponury głos. Był bez kapelusza. Pachnący lekko dymem hawajski wiatr rozwiewał jego ciemne włosy.

Pomóc sanitariuszom z ZOO – odpowiedziała przyglądając się jego kamiennym rysom. – I zaopie­kować się moją siostrą.

Przykro mi – powiedział kładąc rękę na prze­gubie Bettiny. – Nigdzie nie pójdziecie. Jesteście aresztowane.

Skurcz przebiegł po jego twarzy.

Obie – dodał.

Co? – spytała nie wierząc własnym uszom Josie. Wpatrywała się w jego pociemniałą twarz, rozwiane czarne włosy. Czy on nie rozumie? Musi zaopiekować się pandą i jej małym. Oni są bezcenni i musi z nimi zostać. I jej siostra, która też jest bezcenna, również jej potrzebuje. Przebyła całą tę drogę ufając, że Bettina nie będzie aresztowana.

Obie jesteście aresztowane – powtórzył nieub­łaganie.

Sięgnął do jednej z niezliczonych kieszeni. Wyjął cienki portfel, otworzył go i podsunął pod nos zaskoczonej Josie.

Aaron Whitewater, agent specjalny. Wyznaczony do tej sprawy. Federalne Biuro Śledcze. Bettina Talbott, jesteś aresztowana pod zarzutem kradzieży mienia wielkiej wartości, przemytu poza granice stanu oraz próby wymuszenia okupu.

Josie czuła, jak Bettinie uginają się nogi. Podtrzymała ją mocniej..

Co? – zapytała, kiedy Bettina zawisła bezwładnie u jej ramienia płacząc cicho w jej rękaw.

Przykro mi – rzucił mechanicznie. – A ty, Josie Allen Talbott, jesteś aresztowana za zatajenie infor­macji przed władzami federalnymi.

Wieczorny wiatr przyniósł zapach oceanu i swąd dymu wulkanicznego. Josie wpatrywała się w Whitewatera z otwartymi ustami.

Ciągnąłeś mnie całą tę drogę – wyszeptała zaszokowana – żeby mnie aresztować? – Zacisnęła zęby i przytuliła mocniej siostrę do siebie. – Whitewater, ale z ciebie łajdak. Prawdziwy łajdak.

Josie – zaczął. – To należy do moich obowiązków.

Twoich obowiązków? – powtórzyła za nim.

O mało nie zemdlała ze złości. Spojrzała na niego. Chętnie by go zabiła. Whitewater milczał. I ona nie mogła już nic powiedzieć. Kolejna para mężczyzn w garniturach znalazła się na schodach. Rozdzielili siostry. Jeden skuł kajdankami przegub Bettiny. Drugi zatrzasnął identyczną parę na nadgarstku Josie.

Witamy na Hawajach, panienko – odezwał się szyderczo. – Lub jak tu mówimy, aloha.

Aloha, pomyślała gorzko Josie. Nic dziwnego, że Whitewater z taką zimną krwią, tak spokojnie zostawił Lucasa na wyspie. Był tylko najemnikiem. Może na swój sposób potraktował go nawet lepiej. Zostawił go bowiem na łasce bardziej miłosiernego losu niż ten, który zgotował Josie. Czuła, jak jej serce zamienia się w kamień. Rzeczywiście, aloha.

Josie – powiedział Whitewater z ostatniego stopnia schodów. W jego głosie słychać było wahanie. – Winien ci jestem wyjaśnienie. A ty musisz mnie wysłuchać. To wszystko...

Nie odzywaj się do mnie, Whiewater – syknęła. Nie mogła znieść jego widoku. – Ani teraz ani kiedykolwiek w przyszłości.

Whitewater zszedł za nimi kilka stopni. Agent, który eskortował Josie, otworzył drzwiczki długiej, czarnej limuzyny.

Kobiety nie muszą mieć kajdanek – warknął do niego Whitewater. – Zdejmij je.

Spokojnie, Whitewater – odpowiedział agent z nieprzyjemnym uśmiechem. – Twoje zadanie się skończyło. Teraz my się nimi zajmiemy!

Josie! – krzyknęła przerażona Bettina.

Agent, który ją aresztował, wepchnął ją na tylne siedzenie innego, nieoznakowanego wozu. Blada twarz Bettiny i szeroko otwarte oczy wyrażały bezbrzeżny strach. Whitewater wycedził ponuro przez zaciśnięte zęby.

Powiedziałem, że nie muszą być skute. Nie musicie ich też rozdzielać. Ta kobieta nie jest niebezpieczna... Słuchaj, chcę z nią pojechać. Obiecałem jej, że nie będzie musiała...

Nie miałeś żadnego prawa, żeby jej coś obiecywać. Odtąd ja się nią zajmuję. Ty złożysz raport później.

Cholera! – zaklął wściekle Whitewater.

Josie nie widziała jego twarzy. Agent usiadł koło niej na tylnym siedzeniu i zamknął za sobą drzwiczki. Rzucił jej obleśny uśmiech i podniósł rękę tak, że kajdanki zalśniły w światłach karetki. Była aresztowana. Zdradzona przez Whitewatera. Mężczyznę, któremu ufała najbardziej na świecie.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Hawaje były wspaniałe. Z małymi wyjątkami. Jednym z nich był niewielki, prawie pusty pokój przesłuchań w siedzibie wydziału policji Honolulu, w którym cztery godziny Josie odpowiadała na pytania. Odmówiła składania zeznań, dopóki nie skontaktuje się z obrońcą. Natychmiast, jakby za sprawą czarów, zjawił się adwokat. Był to łysiejący, średniego wzrostu mężczyzna z niewielkim, zuchwałym wąsikiem i kozią bródką. Nazywał się pan Suehiro. Wytworny krój garnituru pana Suehiro, błysk inteligencji w oku oraz fachowość porad kazały Josie podejrzewać, że nie był adwokatem z urzędu. Nie pytała, czemu zawdzięcza to szczęście, że przyszedł jej z pomocą. Po prostu przyjęła z wdzięcznością jego obecność. Obecność pana Suehiro była pierwszą dobrą rzeczą, jaka przytrafiła się jej w ciągu ostatnich dwóch tygodni.

Przed północą wyprowadził ją z siedziby policji i wsadził do swojego szybkiego, małego, czerwonego wozu.

Nie wiem, skąd pan się wziął – powiedziała Josie – ale cieszę się, że się pan pojawił. Mam nadzieję, że mojej siostrze też się tak poszczęściło.

Dziękuję. Pani siostrze poszczęściło się dokładnie tak samo – odpowiedział pan Suehiro prowadząc wóz w ruchu ulicznym z brawurą wyścigowego kierowcy. – Ja będę ją reprezentował.

Pan? – spytała zdziwiona Josie. – Więc niech pan lepiej do niej jedzie. I... – urwała zmieszana rozglądając się wokół rozświetlonego neonami centrum Honolulu. – Nie wiem nawet, dokąd mam pójść – roześmiała się zakłopotana. – Nie mam dokąd pójść. Nie mam gdzie spać. Powinien był mnie pan zostawić w komisariacie.

Spojrzała na wytwornego pana Suehiro ze zdziwie­niem. Nie miała nawet torebki. Nie miała niczego poza ubraniem na sobie.

Pani siostra jest w rękach mojego utalentowanego asystenta, Hirama Rizala, który nie pozwoli jej rozmawiać z władzami, dopóki ja nie będę mógł się z nią spotkać – poinformował ją pan Suehiro. – Zabieram panią do jednego z hoteli na Waikiki Beach. Zatroszczono się o pani potrzeby.

Jasne światła tętniącej życiem dzielnicy Waikiki oślepiły Josie i przyprawiły o zawrót głowy. Wszystko to wydawało się jej trochę nierealne.

Nie stać mnie na hotel – mruknęła ponuro.

Zadbano o to – odpowiedział beztrosko pan Suehiro.

Zadbano? – spytała Josie patrząc na niego zdziwiona. – Kto zadbał? Nikogo tu nie znam.

Spojrzał na nią spokojnie.

Ma pani przyjaciół, panno Talbott. To wszystko, co mi na razie wolno powiedzieć. Proszę mnie dalej nie wypytywać. Zostanie pani w hotelu przynajmniej przez tydzień. Władze jeszcze będą chciały z panią rozmawiać.

Ludzie w kolorowych ubraniach i naszyjnikach z kwiatów spacerowali po deptakach Waikiki. Światła neonów migotały i mieniły się wielobarwnie. Josie rozglądała się wokół nieco nachmurzona, z poczuciem jakby oglądała cudzy sen. Jej serce było jak z ołowiu, tak potwornie ciążyła na nim zdrada Whitewatera. Starała się o nim nie myśleć. Nienawidziła go i nie chciała pozwolić, by trucizna jego zdrady przeniknęła jej duszę. Walczyła ze wspomnieniami o nim tak, jak walczy się z niebezpiecznym przeciwnikiem.

Co się stanie z moją siostrą? – spytała miękko, kiedy pan Suehiro podjechał pod ten sam hotel, w którym oboje z Whitewaterem zatrzymali się przed wyprawą na wyspy Kali Yin.

Nic jej nie grozi, jestem tego pewien – pocieszył ją adwokat parkując samochód. Wysiadł, podszedł do drzwi od strony pasażera i otworzył je oferując Josie swoje ramię.

Zmęczona, wyczerpana, w ubraniu pobrudzonym pyłem wulkanicznym Josie czuła na sobie ciekawy wzrok gości, kiedy nieskazitelny pan Suehiro pro­wadził ją przez luksusowy hol do recepcji. Wiedziała, że ma potargane włosy, a buty wyglądają jakby przeszła w nich przez pół piekła. Przesiąkła wonią pandy, ale nie przejmowała się tym wszystkim. Pan Suehiro wziął klucz od jej pokoju i odprowadził ją do windy.

Kiedy uwolnią Bettinę? – spytała go Josie. – Wypuszczą ją, prawda?

Drzwi windy otworzyły się miękko.

Jestem pewien, że Bettina wkrótce zostanie zwolniona – zapewnił ją prawnik, kiedy znaleźli się w windzie. – Zatrzymam ją u siebie, jeśli okaże się to konieczne. Pani oczywiście może wychodzić z hotelu, kiedy pani zechce, ale nie wolno pani na razie opuszczać wyspy. I oczywiście nie wolno też pani opowiadać o tym, co się zdarzyło.

Drzwi windy otworzyły się z sykiem i pan Suehiro poprowadził Josie przez korytarz do drzwi, które w jakiś upiorny sposób były jej znajome. Przekręcił klucz. Josie weszła do środka. Znowu nachmurzyła się i potarła czoło zaszokowana. To był jej pokój, uświadomiła sobie powoli. Znajdowały się w nim rzeczy, które przed wyprawą na Kali Yin zostawiła u Whitewatera. W szafie wisiał jej turkusowy kostium, a biały szlafrok wyprany i wyprasowany leżał na łóżku. Koło wazonu z kwiatami na stole leżała jej torebka.

Nie rozumiem... – zaczęła, ale pan Suehiro przerwał jej ruchem wymanikiurowanej dłoni.

Są ważniejsze rzeczy, które musi pani przemyśleć. I ważniejsze rzeczy, które musi pani zrobić, na przykład wypocząć. Proszę nie zawracać sobie tym głowy. Jutro się z panią skontaktuję.

Josie skinęła głową. Marzyła o tym, by zrzucić z siebie brudne rzeczy i zażyć luksusu kąpieli. Jednakże zbyt wiele pytań kotłowało się w jej zmęczonym umyśle. Pan Suehiro otworzył drzwi barku z drewna tekowego.

Wygląda pani na kogoś, kto lubi białe wino – powiedział uprzejmie. – Ale dzisiejszego wieczoru radziłbym brandy. Proszę, droga pani, niech pani usiądzie.

Josie usiadła na wyłożonym poduszkami trzcinowym krześle stojącym koło wychodzących na balkon rozsuwanych drzwi.

Panie Suehiro – zaczęła czując ucisk w gardle. – Muszę zapytać pana o Whitewatera. Czy on ma z tym wszystkim coś wspólnego?

Pan Whitewater? Nic mi o tym nie wiadomo.

Podał jej wypełnioną po brzegi lampkę brandy.

Proszę, to dla pani.

Ociągając się wzięła z jego rąk kieliszek. Palący płyn rozgrzewał ją przyjemnie.

Skąd on wiedział? – spytała gorzko nie patrząc na adwokata. – Skąd wiedziało FBI? Czy byłam tak głupia, że zatelefonowałam po pomoc do jednego z ich agentów?

Pan Suehiro usiadł naprzeciwko.

O ile rozumiem, panno Talbott – odparł ostrożnie – pani telefon był na podsłuchu. FBI wiedziało, że zadzwoniła pani do pana Whitewatera. Jego praca już wcześniej zaprowadziła go w niebezpieczne miejsca. FBI w nagłych wypadkach używało go od czasu do czasu jako agenta operacyjnego. To był taki nagły wypadek. Poprosili go, by współpracował z panią, kiedy pani przyjedzie. Zgodził się.

Zgodził się – powtórzyła bezbarwnym głosem Josie.

Wzięła do ust kolejny łyk palącego płynu, krzywiąc się jakby to było lekarstwo. Pan Suehiro skinął potwierdzająco głową i podniósł się z krzesła.

Jeśli pani miała rację i panda faktycznie została uprowadzona na wyspy Kali Yin, kto lepiej nadawałby się do tego, by ją odnaleźć niż pan Whitewater? I kto lepiej mógłby o nią zadbać niż pani? Widzi pani, niechcący zaoferowała pani FBI rozwiązanie bardzo trudnego problemu. Problemu, który na razie wszyscy chcą utrzymać w tajemnicy. Im mniej rozgłosu w tej sprawie, tym lepiej. Nikt z nas nie chce, żeby ten pożałowania godny incydent się powtórzył.

Wyciągnął rękę, by się z nią pożegnać.

Może pani zadzwonić jutro do naszego ZOO i dowiedzieć się o pandę. Niech pani poprosi doktora Kokua. Z tego, co wiem, oboje, matka i dziecko, mają się dobrze. Proszę przyjąć moje gratulacje za wspaniałą robotę.

Josie uścisnęła dłoń pana Suehiro. Zaczęła podnosić się, żeby odprowadzić go do drzwi, ale on powstrzymał ją ruchem dłoni.

Sam znajdę drogę, panno Talbott – powiedział miękko. – Dobranoc i proszę się nie martwić. Jestem pewny, że władze nie mają zamiaru przedstawić pani żadnych zarzutów. Działała pani pod przymusem... obawiała się pani pogróżek Lucasa Panpaxisa. I bardzo dzielnie współpracowała pani z ich agentem, panem Whitewaterem. Faktycznie, jeśli o to chodzi, zachowała się pani lepiej od niego. Sposób, w jaki pogwałcił zasady zawodowe z pewnością musi wprawić FBI w zakłopotanie. Może być pani spokojna. Na pewno nie zechcą z panią zadzierać.

Josie spojrzała zdziwiona na wymuskanego, pełnego godności pana Suehiro.

Co pan mówi? – spytała zaskoczona. – Pogwałcił zasady zawodowe?

Whitewater był zdrajcą, pomyślała zimno, ale doskonałym zawodowcem, ani przez chwilę nie wzbudził jej podejrzeń. Pan Suehiro położył rękę na klamce. Spuścił taktownie wzrok na podłogę.

Mam na myśli to – powiedział cicho – że pan Whitewater został... pani kochankiem. Nie powinien był tego robić. Pani działała, jak już mówiłem, pod straszliwym przymusem. On nie miał prawa wykorzys­tywać tej sytuacji. Zwłaszcza, że nie miała pani innego wyjścia niż czuć się wobec niego zobowiązana.

Josie prawie upuściła kieliszek. Patrzyła na pana Suehiro z otwartymi ustami.

Moim kochankiem? – spytała przerażona. – Po­wiedział, że został moim kochankiem? To kłamstwo! Ohydne kłamstwo!

Pan Suehiro skłonił głowę w wyrazie szacunku.

W porządku panno Talbott – powiedział pocie­szająco. – Jestem pani obrońcą. Nie musi nic pani przede mną ukrywać. Porozmawiamy jutro.

Cicho otworzył drzwi i wymknął się na korytarz. Josie odłożyła kieliszek na stolik i patrzyła na niego. Czuła, jak jej twarz i piersi ogarnia płomień. A więc Whitewaterowi nie wystarczyło, że ją okłamał i zdra­dził. Musiał zaspokoić swoje żałosne męskie ego chełpiąc się tym, że również ją zdobył. Wstała rozglądając się za czymś, co mogłaby rozbić. Chciała rzucić kieliszkiem o lustro, wziąć porcelanową popiel­niczkę ze stolika nocnego i rozbić ją o drzwi balkonu, chciała wybuchnąć jak Kana-Puma, obrócić w ruiny cały pokój, dać ujście swojej złości. Ale pokój nie należał do niej. Był własnością hotelu. Nie miała w nim nic swojego, co mogłaby roztrzaskać.

Odsunęła szklane drzwi i wyszła na mały balkon. Zacisnęła dłonie na białej, żelaznej balustradzie i wpatrzyła się w ciemność. Wisząca w powietrzu mgiełka przepusz­czała słabo promienie księżyca i czyniła gwiazdy niewidocznymi. Ocean wzdychał, a jego fale rozbijały się bez końca o plażę.

Kochankowie, pomyślała z niechęcią. Nie chciał zostawić jej nawet odrobiny dumy. Przycisnęła ręce do oczu. Chciała płakać, stać w ciepłym wietrze, słuchać odgłosów morza i szlochać. Ale nie mogła wydobyć łez. Whitewater zabił w niej nawet zdolność do płaczu. W porządku, powiedziała sobie. Użył cię, ale i ty go użyłaś. Odzyskałaś Bettinę i Księżycową Różę, a Billy jest zdrów i cały. Po co ci Whitewater? Na nic. Potrząsnęła bezradnie głową, odwróciła się i weszła do pokoju. Samolubne kłamstwo Whitewatera było ostatnim poniżającym dowodem jego dwulicowo­ści. Będzie go nienawidzić do końca życia.

Znowu ogarnęła ją chęć, żeby coś zniszczyć. Ale nic by to nie pomogło. Najważniejsza rzecz, jaką posiadała, już została zniszczona. Było nią jej serce. Złamał je Whitewater i to nieodwracalnie. Na zawsze. Swoimi łatwymi uśmieszkami i łatwymi kłamstwami.

Po raz pierwszy zauważyła na stole świeże kwiaty. Były to szalenie egzotyczne, niezwykle wielkie i ozdobne białe orchidee. Oparta o nie koperta zaadresowana była śmiałym charakterem pisma, które natychmiast rozpoznała: należało do Whitewatera. Wzięła ją do rąk, ale nie otworzyła listu. Wyjęła delikatnie z wazonu cały tuzin białych kwiatów i wyszła z nimi na balkon. Stojąc w matowym świetle księżyca podarła wiadomość od Whitewatera na kilkanaście kawałków. Wiatr uniósł je w kierunku ciemnego morza. Następnie, jeden za drugim odrywała płatki z kwiatów i rzucała je przed siebie. Kiedy wszystkie zniknęły porwane przez wiatr, pożegnała je, wiedząc, że rozstaje się również ze swoją naiwnością. Już nigdy nikomu nie zaufa. Nikomu i nigdy.


Josie spędziła następne dni w dziwnym otępieniu. Jakby jej ciało było w raju a umysł w otchłani lub w dziwnie ponurym, pozbawionym życia miejscu. Bettina wkrótce miała wyjść na wolność i przez nieokreślony czas przebywać pod opieką pana Suehiro i jego żony. Pan Suehiro, poświęciwszy cały swój czas na wyciągnięcie Bettiny z aresztu, przekazał Josie panu Hongo, jednemu ze swoich wspólników. Mło­dzieńczo wyglądający Lewis Hongo, który przypominał bardziej mistrza surfingu niż prawnika, zapewnił Josie z uśmiechem, że nie zostaną jej przedstawione żadne zarzuty. Twierdził również, że w nagrodę za współpracę z władzami Bettina prawdopodobnie także zostanie oszczędzona. Jednakże dla dobra śledztwa obie siostry nie mogą się ze sobą spotykać. Josie przystała na to niechętnie, tylko dlatego, że nie miała wyboru. Wiedziała, że elegancki pan Suehiro dobrze się zajmie Bettiną.

Dowiedziała się również z zadowoleniem, że Willis znalazł się za kratkami, podobnie jak wielki i przera­żający Ollie, który wrócił już do siebie po środkach usypiających, które mu zaaplikowała. O Lucasie nic nie było wiadomo. Zaginął na Kali Chenshan. Lewis Hongo powiedział Josie, że jego zdaniem Lucas nie żyje, choć być może nigdy nie dowiedzą się prawdy.

Wybuch Kana-Pumy nie skończył się jeszcze i spowo­dowane nim zniszczenia ograniczyły się na razie do wschodniej części wyspy. Pierwsza erupcja wulkanu była jak dotąd, najgwałtowniejsza, ale nikt nie był pewny, jak długo wypluwać on będzie z siebie ogień: przez tygodnie czy przez lata. Silne wiatry okrywały Górę Chmurnych Bogów deszczem pyłu i popiołu nie pozwalając samolotom na lądowanie w wiosce. Większość ludności wyspy została ewakuowana.

W tych dniach jedyną radością Josie było od­wiedzanie każdego ranka specjalnego pomieszczenia w ZOO w Parku Kapiolani. Dostępu do niego pilnowali strażnicy i żeby wejść do środka Josie musiała okazać specjalne pozwolenie z FBI. Wewnątrz znajdował się najbardziej strzeżony sekret na Hawa­jach: Księżycowa Róża i Billabong. Oboje czuli się świetnie. Josie wolno było spędzać codziennie dwie godziny z pandami, ale pod koniec tygodnia opiekę nad zwierzętami przejąć miał doktor Hazard, który zapowiedział swój przylot z Chicago. Josie nie była pewna, jak zareaguje na jej obecność. Przysłał jej krótki telegram:

Dziękuję. Nie potrafię wyrazić swojej wdzięczno­ści. Chciałbym móc zaproponować powrót do pracy, ale jak wiesz, jest to niemożliwe. Z mieszaniną uznania i żalu.

T. Wallace Hazard

Z mieszaniną uznania i żalu – pomyślała smutno. Odtąd zawsze już tak będzie o niej myślał.

Minęło pięć dni, które, jeśli nie była z Lewisem Hongo lub pandami, spędzała samotnie na plaży, na tarasie hotelu, sącząc sok ananasowy i wpatrując się w morze. Próbowała zapomnieć o Whitewaterze. Nie uczynił żadnego ruchu, żeby się z nią skontaktować. Nie spróbował przeprosić jej czy choćby się wy­tłumaczyć. Przypuszczała, że całym zadośćuczynieniem miał być wazon białych kwiatów.

Wtorkowy ranek spędziła jak zwykle z pandami. Następnie poszła do hotelu i przebrała się w niebieskozielone bikini. Zabrała ze sobą hotelowy ciężki aksamitny szlafrok i udała się na plażę na swoje samotne czuwanie. Nie miała pojęcia, kto opłacał jej pobyt w hotelu. Podejrzewała, że FBI, które w ten sposób chciało ukryć jej pobyt na Hawajach. Lewis Hongo poinstruował ją, że jeśli ktoś zapyta o powód jej wizyty na wyspie, powinna odpowiedzieć, że spędza tu wakacje. No cóż, myślała z ironią spacerując po białym piasku i słuchając fal oceanu, jeśli FBI chciało trzymać ją w luksusowym hotelu, to ich sprawa. Wydawali pieniądze z jej podatków. Podejrzewała, że opłacili również adwokata. Gdyby na koniec okazało się, że to ona ma pokryć te wszystkie rachunki, musiałaby ogłosić bankructwo. Prawdopodobnie dokładnie wiedzieli, jaki był stan jej konta.

Po krótkiej kąpieli w oceanie położyła się na słońcu, mając nadzieję, że jego promienie wypalą wszystkie myśli z jej głowy. Za dużo czasu poświęcała roz­pamiętywaniu swojej nienawiści do Whitewatera. Pamiętała, czując jednocześnie dziwnie głęboką tęsk­notę, dnie i noce, które spędzili razem. Tak, myślała markotnie, kochała go. Inaczej nie nienawidziłaby go teraz tak mocno. Padł na nią cień, zasłaniając słońce i wyrywając ją z zadumy. Uniosła się na łokciu i założyła okulary słoneczne, żeby móc przyjrzeć się stojącej nad nią sylwetce.

Był to wysoki, szeroki w barach mężczyzna. Ciepły wiatr rozwiewał jego ciemne włosy. Miał na sobie szare spodnie, nieskazitelnie białą koszulę i niebieski krawat. Whitewater. Przez ostatnie pięć dni powtarzała w myślach zjadliwą tyradę, jaką uraczy go, gdy ośmieli się do niej zbliżyć. Ale teraz wszystko wyparowało jej z głowy. Patrzyła na niego, a serce waliło jej jak oszalałe.

Panna Talbott? – odezwał się mężczyzna. Przez ramię przewieszoną miał marynarkę. – Nazywam się Whitewater.

Josie zamrugała powiekami. Szalejący puls wrócił do normy. Na twarzy Josie malowało się rozczarowa­nie. To nie był jej Whitewater. Był wysoki, ale nie aż tak zastraszająco wysoki jak Aaron. Nie był też tak bardzo umięśniony. Był dobrze zbudowany, ale raczej szczupły. I choć był przystojny, to w jakiś inny sposób.

David Whitewater – przedstawił się, widząc jej zdziwienie. – Mój brat chciał, żebym się z panią skontaktował. Nie mogłem przylecieć wcześniej. Miałem rozprawę sądową w Nebrasce. Czy nie napiłaby się pani czegoś na tarasie? Obawiam się, że nie jestem odpowiednio ubrany na plażę.

Nie uśmiechnął się. Wyglądał godniej i poważniej niż jego brat. Josie skinęła głową. Nie powinna być nieuprzejma dla Davida Whitewatera tylko dlatego, że jego brat należy do jednych z najprymitywniejszych form życia na ziemi. Nie było także powodu, żeby była zachwycona tym spotkaniem.

Zignorowała jego wyciągniętą dłoń i podniosła się z zimnym wyrazem twarzy. Założyła na siebie szlafrok, zabrała z piasku ręcznik i torbę plażową i ruszyła w stronę tarasu.

Jak pan mnie znalazł? – spytała nie oglądając się za siebie.

Nie było pani w pokoju. Postanowiłem poszukać na plaży. Mój brat powiedział mi, że ma pani rude włosy i urocze piegi. Faktycznie pani piegi od razu rzuciły mi się w oczy. Czy ten stolik pani odpowiada?

Josie wyprostowała się dumnie i otuliła szczelniej szlafrokiem. Zaczekała, aż David Whitewater odsunie dla niej krzesło i z godnością usiadła. Mężczyzna zajął miejsce naprzeciwko i rozluźnił krawat. Rzuciła mu spojrzenie, które miało być chłodne i taksujące. Nic z tego nie wyszło. Za bardzo przypominał swojego brata. Osaczyły ją znowu wspomnienia.

Widziałem się z panem Suehiro – zaczął David obserwując uważnie Josie. – Robi wrażenie świetnego fachowca. Powiedział mi, że jego wspólnik, pan Hongo, zajął się pani... że tak to nazwę, problemami. Spotkałem się z nim również. Zapewnił mnie, że władze już nic więcej od pani nie chcą.

Mam nadzieję – odparła Josie usiłując ukryć swoją niechęć. – Chciałabym tylko wiedzieć, kiedy będę mogła wrócić do Chicago.

Nie miała jednak specjalnie do czego wracać.

Za kilka dni – powiedział niejasno David. – Rozmawiałem też z władzami. – Przywołał kelnera.

Wygląda na to, że miał pan bardzo pracowity ranek – powiedziała Josie zimno.

Zauważyła, że w odróżnieniu od brata, miał jaskrawo niebieskie oczy. Wytrzymał bez mrugnięcia jej spoj­rzenie.

To prawda – odparł.

Pojawił się kelner i David zamówił wino dla Josie i kawę dla siebie. Na ich stoliku usiadł gołąb i Josie odgoniła go ruchem ręki.

Mój brat... – zaczął David.

Nie mam ochoty – przerwała mu lodowato – rozmawiać o pańskim bracie. Teraz czy kiedykolwiek indziej. Pański brat może smażyć się w piekle od dziś po Sąd Ostateczny. I niech diabły polewają go wrząca wodą.

Mój brat – powtórzył nie zwracając uwagi na jej wybuch – pragnął, by pani i pani siostra miały zapewnioną najlepszą pomoc prawną. Nalegał, żebym tu przyjechał. Niepokoił się o panią.

Okazał to już aresztując mnie i moją siostrę. Cieszę się, że się niepokoił. Bóg jeden wie, co by nam zrobił, gdyby był do nas źle usposobiony.

David Whitewater zacisnął zęby. Wydawało się, że próbuje się opanować. Po chwili odezwał się spokoj­nym tonem.

Rozumiem, że mógł panią zdenerwować...

To świetnie. Założę się, że jest pan tym mądrzej­szym w rodzinie.

Rozumiem panią – powtórzył spokojnie. – Ja sam zawsze nieufnie przyjmowałem te ciągotki Aarona do odgrywania roli Jamesa Bonda. Zawsze obawiałem się, że pewnego dnia ściągnie to na niego kłopoty. Nie przypuszczałem, co prawda, że będą to kłopoty męsko-damskie.

On nie ma męsko-damskich kłopotów – warknęła Josie nie patrząc na kelnera, który przyniósł im drinki. – On ma problem z zasadami etycznymi. Po prostu ich nie posiada.

Jego jedynym problemem w tym departamencie jest to, że ma zbyt dużo zasad – odciął się jej David. – Nigdy nie wahał się, by narazić dla nich życie. Skradziono pewną własność. Na prośbę rządu Aaron ją odzyskał.

Okłamał mnie – rzuciła oskarżycielsko Josie.

Nie miał wyboru – odpowiedział David, jego niebieskie oczy płonęły w ciemnej twarzy jak zimny ogień. – Otrzymał rozkaz. Uważa się pani za in­teligentną osobę. Czy nigdy nie przyszło pani do głowy, że pani telefon może być na podsłuchu? Nie dziwiło pani, dlaczego nikt nie dogonił was w drodze na tę górę?

Oczywiście, że tak – wyznała zawstydzona. – Po prostu myślałam, że nikt nie wie. I wszystko działo się tak szybko. Nie miałam czasu, żeby się nad tym zastanawiać.

A może nie chciała pani o tym myśleć – zasuge­rował ironicznie. – Może miała pani nadzieję, że ktoś podsłuchuje, że ktoś zdejmie z pani odpowiedzialność. Może podświadomie liczyła pani na to, że władze się dowiedzą... i coś zrobią.

Niech pan zachowa swoje psychologizowanie dla ławy przysięgłych – odpowiedziała nieprzyjemnie, ale słowa Davida poruszyły ją do głębi. Sama myślała podobnie.

Musiał panią okłamać – ciągnął David z posęp­nym wyrazem twarzy. – Poszłaby z nim pani, gdyby powiedział pani prawdę?

Nie wiem – odpowiedziała szczerze. – Chyba tak. Chciałam... chciałam odzyskać Bettinę i Księży­cową Różę.

Miał rozkaz aresztować panią. Tego nie mógł pani powiedzieć.

Odwróciła od niego twarz. Sposób, w jaki wiatr rozwiewał jego ciemne włosy, zbyt boleśnie przypo­minał jej Whitewatera.

Rozkaz – powiedziała gorzko.

Wydaje mi się, że nie rozumie pani, jakiego rodzaju człowiekiem jest mój brat – powiedział z martwym spokojem.

Doprawdy? – rzuciła z sarkazmem.

Nasze dzieciństwo nie było najłatwiejsze. Najpierw odeszła od nas matka. Ojciec był w marynarce. Dużo podróżował. Matka poznała kogoś innego. Jej nowa miłość nie życzyła sobie pary pół-indiańskich smar­kaczy.

Odwróciła do niego głowę. Nigdy nie myślała o Aaronie jako o pół-Indianinie. Był po prostu Aaronem.

Nasz ojciec nie mógł się z tym pogodzić – ciągnął David. – Podrzucił nas dziadkowi i zniknął z naszego życia. Umarł w Japonii. Okoliczności jego śmierci są tajemnicze. Myślę, że zginął w bójce. Aaron miał wtedy dwanaście lat, ja dziewięć. Sześć lat później umarł dziadek i jedynymi krewnymi, którzy mi zostali, była ciotka, która co jakiś czas wysyłała trochę pieniędzy, tyle ile mogła... i duży brat, który nie bał się nawet diabła.

Josie wpatrywała się w obrus. Namiętny podziw w głosie Davida przysparzał jej bólu. Nie chciała szanować Aarona Whitewatera. Nie śmiała go szanować.

I mój brat osiągnął coś w życiu – opowiadał David. – Zaczął pracować jako przewodnik. Następnie został wspólnikiem w agencji myśliwskiej, a po trzech latach sam był jej właścicielem. Po sześciu latach wykupił kolejne dwie firmy oraz największą agencję konsultingową dla myśliwych w środkowozachodnich stanach. Mógłby osiąść na laurach, ale wykorzystał czas i pieniądze, żeby zostać najlepszym myśliwym w kraju. Ciotka Cora zaoszczędziła trochę dolarów, żeby wysłać mnie na uczelnię, a Aaron zwrócił jej wszystko, co do centa, w dodatku z procentem. I opłacił moje studia prawnicze. Co roku posyła wystarczającą sumę do rezerwatu w Rosebud, żeby inne dzieciaki mogły też pójść do szkoły. A w wolnych chwilach nadstawia karku dla swojego kraju. Niech mi pani nie mówi, że Aaron Whitewater nie ma żadnych zasad, droga damo. Niech mi pani zrobi tę przysługę i nie mówi takich głupstw.

Josie spojrzała na niego. Rysy jego twarzy były napięte, a oczy błyszczały z emocji. Miał taki sam grymas ust, jak Whitewater, gdy się z nią spierał.

W sali sądowej musi pan być jak dynamit – powiedziała z uznaniem. Pocierała palcem brzeg kieliszka. – Ale pański brat nie tylko, że mnie okłamał, on skłamał na mój temat. A to już nie jest moralne.

Roześmiał się gorzko.

Nie wiem, co zaszło między wami na tej wyspie – powiedział marszcząc brwi. – Nie obchodzi mnie to.

Nic między nami nie zaszło – upierała się Josie. Ale wiedziała, że gdyby zostali tam dłużej, na pewno coś by się zdarzyło.

David wzruszył ramionami.

Powiedział władzom, że spaliście ze sobą, czy tak? – spytał nie zmieniając wyrazu twarzy.

Tak – odparła zmieszana – ale...

Czy spaliście ze sobą, czy nie, nie ma najmniej­szego znaczenia – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Ważne jest to, że Aaron tak powiedział. Ściągnął tym na siebie niezłą burzę w FBI. Dzięki temu FBI nigdy nie będzie próbowało wywierać na panią nacisku. Boją się, że oskarży ich pani o to, że wciągnęli panią w pułapkę i że ich agent wykorzystał panią seksualnie. W ten sposób Aaron wyciągnął panią z kłopotów. Albo miał nadzieję, że to zrobił. Przysłał mnie, żebym się upewnił.

Josie patrzyła na niego nic nie rozumiejąc. W jego szczupłej twarzy drgnął mięsień. Ich spojrzenia skrzy­żowały się i David znowu wytrzymał jej wzrok.

To znaczy – spytała miękko Josie – że chciał mnie chronić? Chciał się upewnić, że mnie nie zatrzymają?

Żadna ława przysięgłych w Ameryce nie skazałaby pani po tym, co zrobił – powiedział David z ironią w głosie. – I żaden prawnik nie próbowałby pani oskarżać, gdyby wierzył, że na domiar wszystkiego, uwiódł panią jeden z agentów rządowych. Aaron miał doprowadzić panią na szczyt Ra-Komy, a nie dobierać się do pani, przepraszam za szczerość.

Josie patrzyła przez chwilę na mężczyznę po drugiej stronie stolika, po czym roześmiała się niedowierzająco.

Pan rzeczywiście jest świetnym prawnikiem – po­wiedziała szyderczo. – Prawie panu uwierzyłam. Co za linia obrony! On kłamie na temat pani cnoty, madam, ale tylko dlatego, by uchronić panią przed czymś gorszym. Sprytne. Niewiarygodne, ale sprytne.

Niech pani wierzy lub nie – powiedział David Whitewater rzucając jej karcące spojrzenie. – Aaron poświęcił dla pani swoją pozycję w FBI, bez względu na to, czy to się pani podoba.

Jeśli tak bardzo się o mnie niepokoi, to gdzie teraz jest? Dlaczego sam nie próbuje sprzedać mi tego nieprawdopodobnego wytłumaczenia? Gdzie był od­kąd... nas aresztowano?

Jeśli pani nie wie, ja nie mogę pani tego powiedzieć – odparł krótko.

Co pan ma na myśli?

Nie mogę, ponieważ on mi tego nie zdradził. Powiedział mi tylko, że pani jest jedyną osobą, która będzie to wiedzieć. Czy chce pani powiedzieć, że panią też nie poinformował?

Koperta, pomyślała Josie. Przypomniała sobie kawałki listu unoszone przez wiatr w kierunku morza.

Zostawił mi wiadomość, ale... zniszczyłam ją. Bez przeczytania.

David Whitewater obrzucił ją oskarżycielskim spojrzeniem.

Od tamtej nocy nie miałem od niego wiadomości, panno Talbott – powiedział w końcu. – Martwię się o niego. Teraz dowiaduję się, że zniszczyła pani moją ostatnią nadzieję na odnalezienie go. Dziękuję. Bardzo pani dziękuję.

Smutek i zmieszanie wkradły się w serce Josie.

To znaczy... Ale on nie mógł po prostu zniknąć. Musiał współpracować z władzami.

Nie ma go na tych wyspach, panno Talbott – oznajmił krótko David. – I władze nie wiedzą, gdzie dokładnie przebywa.

Josie wpatrywała się w niego wyczekująco, obser­wując, jak słońce ślizga się po jego czarnych włosach.

Co znaczy dokładnie? – spytała, a strach skuł lodem jej serce.

Podejrzewamy, że udał się z powrotem na Kali Chenshan – odpowiedział David z posępnym wyrazem twarzy. – Wrócił na wyspę.

Ależ nie mógł tego zrobić! – krzyknęła Josie. – Tam jest zbyt niebezpiecznie. Prawie wszyscy zostali ewakuowani. Nie lądują tam samoloty. Nikt nie wie, kiedy nastąpi kolejny wybuch. Tam jest piekło.

Wiem – odparł David. – Ale to pani chciała, żeby mój brat znalazł się w piekle, prawda? Może pani życzenie się spełniło.

Ale dlaczego? – dopytywała się Josie nic nie rozumiejąc. – Dlaczego miałby robić coś tak niebez­piecznego?

Z powodu przyjaciela pani siostry – odparł David z niesmakiem. – Wydaje nam się, że Aaron wrócił na wyspę, żeby go odszukać. O ile tamten żyje. Nie żeby wart był uratowania...

Ale... – zaprotestowała Josie otulając się ciaśniej szlafrokiem. Mimo słońca zrobiło jej się nagle zimno. – Ale dlaczego? Czy FBI go tam wysłało? Jak mogli?

Nikt go nie wysłał. Poleciał tam na własną rękę – odpowiedział David zimno.

Dlaczego? Dlaczego to zrobił?

David Whitewater zmarszczył brwi. Obrzucił Josie nieprzyjemnym spojrzeniem.

Może – powiedział z sarkazmem – z poczucia moralności. Ale zapomniałem. On nie ma zasad, prawda?

Wstał, zabrał rachunek i położył napiwek obok nietkniętej filiżanki kawy.

Czytała pani dzisiejsze gazety, panno Talbott? Słuchała pani dziennika w radiu lub telewizji?

Potrząsnęła przecząco głową.

Kiedy ja rozmawiałem z pani adwokatem – po­wiedział – a pani beztrosko opalała się na plaży, nastąpił kolejny gwałtowny wybuch Kana-Pumy. Wydawało się, że cały łańcuch górski wyleci w powiet­rze. Wyspa może być rozdarta na pół. A jeśli tak, to nikt, kto tam został, nie wyjdzie z tego żywy.

Wstała tak nagle, że przewróciła kieliszek z winem. Spadł ze stolika i rozbił się na kafelkach tarasu.

Prawie tego nie zauważyła. Zacisnęła dłonie na kołnierzu szlafroka, aż pobielały jej kostki palców. Krew odpłynęła jej z twarzy.

To znaczy – wyszeptała chrapliwie – że Aaron mógł zginąć?

Obrzucił ją zimnym spojrzeniem.

Dokładnie to miałem na myśli. I wie pani co, czasami myślę, że jeśli wrócił na tę cholerną wyspę, to zrobił to dla pani... Może chciał udowodnić, że nie jest takim potworem, jak się pani wydaje. Ale proszę się nie obawiać. Zatroszczył się o panią. Zapewnił pani najlepszy hotel i najlepszych prawników. Kazał mi obiecać, że wszystkiego dopilnuję. Że zadbam o to, by nic się pani nie stało. Do widzenia, panno Talbot.

Odszedł, a ona stała w osłupieniu. Patrzyła za nim, jak zmierzał zamaszystym krokiem w kierunku wejścia do hotelu. Za budynkiem, na wschodzie nieba unosiła się w górę podobna do dymu mgiełka. Wulkaniczny pył z Kana-Pumy, pomyślała, zabarwił niebo tak bardzo, że widać go było z tarasu hotelu w Honolulu.

Czy David miał rację? Czy Whitewater wrócił tam z jej powodu? Czy to właśnie napisał w liście w dniu, w którym przysłał jej kwiaty? Co chciał jej powiedzieć? Potargała kwiaty i rozsypała je na wietrze. Podarła też list z jego słowami. Nigdy nie dowie się, co napisał. Stała drżąc z zimna mimo ciepłego, popołud­niowego słońca.

Whitewater – powiedziała miękko, jakby jego imię było modlitwą, którą mogłaby go ochronić.

Kelner zaalarmowany odgłosem rozbitego szkła podszedł do stolika. Dotknął lekko jej łokcia.

Źle się pani czuje? – zapytał.

Nawet nie zauważyła jego obecności. Wpatrywała się w obłok na wschodzie.

Whitewater – wyszeptała ponownie.



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


W pokoju hotelowym Josie poruszała się jak automat. Zadzwoniła do Lewisa Hongo, który przyznał niechętnie, że nie ma pojęcia, gdzie znajduje się Aaron Whitewater. Nagabywany dalej, wyznał, że FBI podejrzewa, iż ku ich niezadowoleniu, na własną rękę rozpoczął poszukiwania.

Tak, tak, to prawda – potwierdził w końcu przyciśnięty do muru pytaniami Josie. To Aaron Whitewater opłacił hotel oraz adwokata dla niej i Bettiny. Firma zobowiązana została do milczenia w tej sprawie, ale, jak widać, Josie dowiedziała się skądś prawdy. A teraz, czy mogłaby z łaski swojej zostawić go w spokoju. Musi biec do sądu.

Josie odłożyła słuchawkę. Ogarnął ją nastrój bez­nadziejności i wyczerpania. Włączyła duży kolorowy telewizor i obejrzała specjalne wydanie wiadomości poświecone ostatniej erupcji Kana-Pumy. W szlafroku, przemarznięta do szpiku kości siedziała na łóżku i patrzyła w telewizor.

W filmowanych z helikoptera scenach strzelały w niebo ogniste płomienie. Słup ciemnego dymu i pyłu wzbijał się w powietrze niczym wyciągnięty w oskarżycielskim geście paluch. Deszcz popiołu zmusił helikopter do odwrotu. Wyspa malała w oddali, jarząc się tańczącymi ognikami i iskrami. Reporterzy rozmawiali z uchodźcami z zagrożonej Kali Chenshan. Niektórzy mówili o lawinie spadają­cego z nieba ognia, o potężnych podmuchach powietrza jak podczas kanonady ciężkiej artylerii. Ściana lawy pełzła na wschód i istniała obawa, że jeśli dojdzie odpowiednio daleko, zmieni wybrzeże wyspy. Część Kali Chenshan przykryta została popiołem.

Josie czuła, że umiera w niej nadzieja. Jej nastrój poprawił się na chwilę, gdy usłyszała, że reporter rozmawiać będzie z Horace’em i Berke’em Coelho. Horace oznajmił ze stoickim spokojem, że ma zamiar wrócić na swoje rancho, kiedy będzie po wszystkim.

Tak się składa, że mieszkam w miejscu, które od czasu do czasu trochę wybucha – wyjaśnił z godnością. – Niemniej jednak to jest mój dom. Odbuduję go, jeśli będzie trzeba.

Berke Coehlo nie był tak opanowany.

Nie wiem – odparł kręcąc niespokojnie ciemną głową, gdy reporter zwrócił się do niego. – Może to już czas, żeby się stąd wynieść. Człowiek nie może wiecznie walczyć z wulkanem. Kto wie, ile to potrwa. Może całe lata.

Pan był jednym z ostatnich, którzy opuścili Kali Chenshan – powiedział reporter do Berke’a.

Byliśmy ostatnimi, którzy odlecieli samolotem – poprawił go Berke. – Zanim wystartowaliśmy, musieliśmy najpierw zmyć ze skrzydeł samolotu popiół. Jest tam takie piekło, że nie wiem, czy komuś uda się wystartować.

Czy na wyspie są jeszcze jacyś ludzie?

Berke Coehlo przełknął ślinę i spojrzał w kamerę. Skinął potakująco głową.

Tak – powiedział i znowu skinął głową, jakby nie mógł mówić. – O jednym wiem na pewno. To myśliwy, który pięć dni temu wyruszył w głąb wyspy. Kiedy odlatywaliśmy, jego samolot wciąż stał na lądowisku. Znikał przysypywany popiołem.

To Whitewater, pomyślała przerażona Josie. Uwię­ziony w tym sypiącym popiołem, plującym ogniem piekle. I dla kogo? Dla Lucasa Panpaxisa, który spowodował cały ten koszmar.

Wyłączyła telewizor. Siedząc na łóżku przypominała sobie, jak leżała w ramionach Whitewatera w raju Kali Chenshan. Pamiętała dotyk jego rąk na swoim ciele, pocałunek w stawie na zboczu Góry Chmurnych Bogów. Teraz raj był w płomieniach, a Whitewater zaginął. Może na zawsze.

Schowała twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. Nie płakała tak od czasów dzieciństwa. Pogrążona w cierpieniu w pierwszej chwili nie usłyszała pukania do drzwi. Wstała nie zwracając uwagi na to, że łzy płyną jej po policzkach. Otworzyła drzwi.

Kto tam? – spytała i już miała powiedzieć, żeby zostawiono ją w spokoju, kiedy ujrzała poważne, niebieskie oczy Davida Whitewatera.

Właśnie obejrzałem wiadomości – powiedział posępnie. – Pomyślałem, że powinna pani wiedzieć. Wydaje się, że....

Wiem – załkała Josie. – Że nie żyje. To niemoż­liwe! On nie może umrzeć! Nie może!

David przez chwilę patrzył na nią z konsternacją.

Pani... tobie naprawdę na nim zależy?

Kocham go! – krzyknęła Josie ocierając łzy. – Jak mogłabym być tak zła na niego, gdybym go nie kochała? Okłamał mnie, oszukał, nawet mnie aresz­tował, ale tak, o Boże, pomóż mi, kocham go.

David wyglądał na zasmuconego i zmieszanego. Powoli w jego błękitnych oczach zapaliły się iskierki sympatii. Wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi i objął ją ramieniem.

Może powinniśmy czuwać razem – powiedział spiętym głosem. – Myślę, że Aaron nie chciałby, żebym zostawił cię samą. Chcesz, żebym z tobą został?

Tak – wyszeptała Josie chowając ponownie twarz w dłoniach. – Proszę, zostań.

Josie i David obejrzeli razem dziennik wieczorny i ostatnie wydanie wiadomości. Czuwali aż do północy, kiedy zerwała się nagła burza i krople deszczu zaczęły walić o szklane drzwi balkonu.

Idę do siebie – powiedział w końcu David. – Zobaczymy się rano. Jeśli nie będzie żadnych wiadomości o Aaronie, wynajmę helikopter i na własną rękę spróbuję przeszukać Kali Chenshan.

Wstał i Josie też się podniosła.

Aaron nie chciałby, żebyś to zrobił – zaprotes­towała.

Josie – odparł łagodnie – ktoś to musi zrobić.

A więc lecę z tobą – oznajmiła nie znoszącym sprzeciwu tonem. – W odróżnieniu od ciebie przynaj­mniej znam część wyspy.

Nie – sprzeciwił się twardo i jego zdecydowanie raz jeszcze przypomniało jej Aarona. – Nie wolno ci opuszczać Hawajów. A jeśli Aaron nie życzyłby sobie, żebym poleciał na Kali Chenshan, tym bardziej nie chciałby, żebyś ty tam leciała.

Przedyskutujemy to jutro – powiedziała zmęczona. Spróbował się do niej uśmiechnąć, uścisnął jej brodę w nieco niezgrabnym braterskim geście.

W rezerwacie odwiedzał mojego dziadka stary poeta. Raz, kiedy przyszedł, była u nas ciotka Cora. Miała jakieś kłopoty. Nie lubiła ludzi, u których pracowała, ale uważała, że z powodu ich dzieci czy wnuków powinna z nimi zostać. Nie wiedziała, co robić. Więc stary poeta powiedział jej: „Musisz zaufać odwadze i miłości. Odwadze i miłości, moja pani”. Ty też, Josie musisz im zaufać.

Spróbuję – odpowiedziała drżącym głosem.

Dobranoc – powiedział David.

Dobranoc – odpowiedziała mu Josie.

Po jego wyjściu otworzyła drzwi na balkon i wyjrzała w ciemność i deszcz. Ciekawe, czy na Kali Chensham, w Dolinie Mala Lui i na Górze Chmurnych Bogów też pada? Czy ognie Kana-Pumy palą się na deszczu?

I czy Whitewater żyje jeszcze gdzieś tam na wyspie w środku burzy? Skrzyżowała ramiona i patrzyła w ciemne niebo. „Odwaga i miłość”, pomyślała zamykając oczy. Gorąca łza stoczyła się po policzku. „Odwaga i miłość, moja pani”.

Rano Josie poszła do adwokata, Lewisa Hongo, dowiedzieć się, jak stoją sprawy Bettiny. Następnie wzięła taksówkę i pojechała do ZOO. Siedząc na tylnym siedzeniu rozmyślała o losie Whitewatera. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek dowie się, co było w jego liście. Może były w nim tylko zwykłe przep­rosiny. Może zaopiekował się nią nie dlatego, że ją kocha, ale ponieważ, jak powiedział David, Aaron Whitewater jest człowiekiem z zasadami. Zmuszony był ją okłamać, na pozór nawet zdradzić, i próbował teraz jej to wynagrodzić. Ale dlaczego wrócił po Lucasa? – zastanawiała się bezradnie. Na pewno David się mylił. Nie było powodu, żeby robił to dla niej. Po prostu nie mógł sobie darować, że zostawił go na wyspie. Miał go aresztować i nie zrobił tego. Wrócił, by porządnie wykonać zadanie. Zawsze próbował robić to, co uważał za słuszne.

ZOO i park mieściły się niedaleko skały Diamond Head. Josie pospieszyła do pomieszczenia, w którym trzymano pandy. Księżycowa Róża leżała na boku. Na widok Josie przekręciła głowę, jakby chciała zapytać: „Dlaczego taka nieszczęśliwa mina? Spójrz na nasze piękne dziecko”. Billy leżał w zagięciu jej łapy jak w kołysce. Jego mały łepek wydawał się już nieco ciemniejszy. Powoli zmieniał się w miniaturowa replikę egzotycznej matki.

Stuknięcie w ramię wyrwało Josie z zadumy.

Proszę pani, proszę pani – powiedziała młoda kobieta w białym kitlu. – Jakiś pan chce się z panią widzieć. Pan Whitewater.

Josie odwróciła się, by spojrzeć na kobietę. Serce podskoczyło jej z radości. Nagle obudzone nadzieje przyprawiły ją o chwilowy zawrót głowy.

Pan David Whitewater – ciągnęła kobieta. – Mó­wi, że to pilne.

Puls Josie wrócił do normalnego rytmu. To tylko David. Zjedli razem śniadanie w posępnej ciszy. Upierał się, by lecieć na Kali Chenshan i zdecydowanie odmówił zabrania jej z sobą. Spojrzała na zegarek. Było prawie południe, powinien był już odlecieć. Chyba, że się czegoś dowiedział.

Coś się stało, zrozumiała nagle i szybko wybiegła z pomieszczenia. Biegiem opuściła budynek. Gnana na wpół strachem a na wpół nadzieją dosłownie wpadła na Davida, kiedy ten wyszedł z cienia palmy. Nad nimi wiał szary wiatr. Utkwił swoje lodowato niebieskie spojrzenie w jej przestraszonych oczach. Milczał, ale ona wiedziała. Wyraz jego twarzy wszystko jej powiedział. Coś stało się Whitewaterowi. Przerażenie odebrało jej mowę. Potrząsnęła gwałtownie głową nie przyjmując do wiadomości potwornej prawdy.

Nie, on nie... – zaczęła patrząc na Davida. – On nie...

Jest ciężko ranny, Josie – powiedział David z napięciem w twarzy. – Odnalazł Lucasa. I udało im się łódką opuścić wyspę tuż przed wczorajszą potężną erupcją. Dotarli do jednej z mniejszych wysp. Kiedy dopływali do brzegu, Lucas stracił przytomność poturbowany przez fale, ale poza tym nic mu nie jest. Zawieźli go do szpitala. Ale Aaron... Josie, Aaron jest ciężko ranny. Obaj mają zostać przewiezieni do szpitala w Honolulu. Przyszedłem, żeby cię tam zabrać.

Zaprowadził ją na parking, gdzie zostawił wynajęty samochód. Josie gryzła ze zdenerwowania wargi.

Jak ciężki jest jego stan, David? – zapytała w końcu zduszonym głosem.

Otworzył drzwi i zatrzymał się spoglądając jej w oczy.

Ma pięćdziesiąt procent szans na przeżycie – odparł nie spuszczając z niej wzroku. – Jest poważnie poparzony. Nawet jeśli przeżyje, boją się o jego oczy. Może być ślepy.

Nie! – krzyknęła Josie.

Opadła półprzytomna na siedzenie samochodu. Tylko nie jego oczy. Tylko nie to, pomyślała. Nie jego bystre oczy myśliwego. On wolałby stracić życie niż wzrok. Nie to, tylko nie to.


Nie – powiedziała stanowczo żylasta, niska pielęgniarka. Josie i David z pewnością nie mogą zobaczyć pana Whitewatera. Wejścia do jego pokoju broni policja i rozkazy są jasne: nikt, poza personelem szpitala i oficerami śledczymi, nie może wejść do środka. A poza tym pan Whitewater to tracił to odzyskuje przytomność. Nie należy go niepokoić.

Droga pani, jesteśmy rodziną – warknął David i po raz pierwszy Josie uświadomiła sobie, że może być tak samo groźny jak brat. – Albo wpuści nas pani do środka, albo za chwilę wybiję nowe drzwi w tej ścianie.

Korytarzem zmierzali do nich dwaj mężczyźni. Josie rozpoznała w nich agentów, którzy zabrali ją i Bettinę na komisariat. Wyższy pokazał Davidowi legitymację.

Zaraz zobaczy się pan z bratem – uspokoił go. – Mam dla pana kilka informacji. Mogę pana prosić na chwilę?

A ja chciałbym, żeby pani poszła ze mną – zwrócił się do Josie niższy.

Był to ten sam agent, który założył jej kajdanki. W małych szarych oczkach błyszczały mu ogniki, a na ustach błąkał się śliski uśmieszek. Wziął ją za ramię.

Co...? – spytała zaszokowana.

Odwróciła się, szukając pomocy u Davida, ale on ze zmarszczonym czołem pogrążony był w rozmowie z drugim z mężczyzn.

Proszę iść ze mną, panno Talbott – polecił agent prowadząc ją przez hol. – Jest tu ktoś, kto chciałby z panią porozmawiać.

To nie do uwierzenia, pomyślała Josie zaszokowana. Whitewater jest ranny, może oślepiony, może umie­rający, a oni aresztują ją ponownie. Świat zamienił się w koszmar.

Tutaj, proszę – powiedział mężczyzna otwierając drzwi, które niczym nie różniły się od innych. Poza tym, że kiedy je otworzył, w środku stał Aaron Whitewater dopinając na sobie za ciasną ceglano-czerwoną koszulę.

Josie przyjrzała mu się uważnie. Miał rozciętą brew i siniec na policzku. Na lewym nadgarstku i na kostce lewej nogi założone były bandaże. Ale żył, stał o własnych siłach i wyglądało, że jest cały i zdrowy. Czuła, jak uginają się pod nią kolana.

Whitewater podszedł do niej szybko i chwycił ją w ramiona.

Dzień dobry – powiedział. Omiótł jej twarz namiętnym spojrzeniem brązowoczarnych oczu. – Co słychać?

Poczuła siłę jego ramion i uświadomiła sobie, że oto znowu spoczywa bezpiecznie w jego objęciach. Pachniał mydłem i pastą do golenia. Patrzyła na niego oszołomiona.

Myślałam, że jesteś umierający... powiedziano nam... David jest tutaj... powiedziano mu, że możesz oślepnąć... że masz tylko pięćdziesiąt procent szans na przeżycie.

Jestem pewny, że nie będziecie mieć mi za złe, jeśli zostawię was samych – powiedział oschle niski agent i zamknął za sobą drzwi.

Jak powiedział Mark Twain, wiadomości o mojej śmierci były lekko przesadzone – zaczął miękko Whitewater. – Wróciłem, Josie. Wydostałem dla ciebie Lucasa i wróciłem...

Powoli wracała do siebie, a jej serce wypełniało się radością. Mogła już stać o własnych siłach, ale nie chciała wyzwolić się z jego objęć. Patrzyła na niego z zachwytem. I on też nie spuszczał z niej wzroku. Pożerał ją oczami.

Och, Whitewater – wyszeptała – dlaczego tam wróciłeś? Dlaczego na Boga?

Powiedziałem ci – odparł chrapliwie. – Zostawiłem ci list. Tej nocy, kiedy tam poleciałem.

Nie przeczytałam go – powiedziała, a łzy napłynęły jej do oczu. – Byłam taka zła, czułam się taka zdradzona...

Odsunął się nieco od niej.

Nigdy go nie przeczytałaś?

Zawstydzona potrząsnęła przecząco głową.

Podarłam go – wyszeptała odwracając od niego twarz.

Dzięki Bogu – oznajmił. – To dlatego nie zadzwoniłaś do mnie tamtej nocy.

Nie zadzwoniłam? – powtórzyła zdziwiona.

Ujął w szczupłe palce jej brodę i dotknął kciukiem dolnej wargi, gestem jednocześnie czułym i zmysłowym. Josie przeszył dreszcz podniecenia. Pod jego dotykiem rozpływała się niczym w ekstazie.

Josie – wymruczał ujmując jej twarz w swoje dłonie. – Miałem rozkaz, żeby cię aresztować, kiedy odzyskamy pandę. To było najcięższe zadanie w moim życiu. Wyraz twojej twarzy na zawsze zostanie odciśnięty w moim sercu. Przysięgam, nigdy więcej nie chciałbym go oglądać. Prosiłem cię w liście o wybaczenie. Napisałem, że lecę po Lucasa, ponieważ wiem, jak bardzo martwiło cię to, że go tam zostawiłem. Liczyłem, że kiedy go odnajdę, zrozumiesz, co czuję. Zrozumiesz, że zrobiłbym wszystko, żebyś mi wybaczyła.

Och, Whitewater – westchnęła przygryzając dolną wargę – nie chciałam, żebyś to robił... żebyś narażał swoje życie.

Napisałem ci więcej, Josie – wymruczał, głaszcząc kciukami delikatny zarys jej brody. – Napisałem w tym liście więcej, niż powiedziałem kiedykolwiek jakiejkol­wiek innej kobiecie. Łącznie z wszystkimi argumentami, jakie mi przyszły do głowy przeciwko temu, żebyśmy byli razem; wszystkimi argumentami, jakie myślałem, że użyjesz... że oszukałem cię, że byłem aroganckim draniem, że pochodzimy z różnych światów i mamy różne przekonania. Jednak jeśli wydaje ci się, że jest szansa, choćby cień szansy dla nas, żebyś do mnie zadzwoniła. I wtedy będę wiedział, że mogę pójść dla ciebie przez wszystkie pożary Kana-Pumy. Ale ty nie zadzwoniłaś. I nie mogę cię o to winić.

Nie wiedziałam – powiedziała uśmiechając się do niego przez łzy.

A gdybyś wiedziała? – spytał poważnie patrząc jej w oczy. – Co byś wtedy zrobiła?

Potrząsnęła zmieszana głową. Ponownie przygryzła wargę.

Nie wiem, Whitewater – odparła szczerze. – Nikt nigdy tak mnie nie zranił. Nie wiem, co bym od­powiedziała w tamtej chwili.

Zanurzył dłonie w wijących się, ciemnych, kasz­tanowych włosach.

Czy mam prawo poprosić cię teraz o odpowiedź? Próbowałem udowodnić ci, Josie, że zależy mi na tobie. Może bardziej niż na czymkolwiek na świecie.

Wiem, że mnie okłamałeś, skłamałeś nawet na mój temat – powiedziała próbując wytłumaczyć sprzeczne uczucia, jakie targały nią przez ostatnie dni.

Nienawidziłem siebie za to – odparł namiętnie, zbliżając twarz do jej twarzy. – Skłamałem, bo chciałem cię chronić. FBI myśli, że cię uwiodłem. Poza tym poleciałem sam po Lucasa, choć oni nie zamierzali nawet próbować go uratować. Już nigdy nie będą chcieli, żebym dla nich pracował. I bardzo dobrze. Ja też już nie chcę. Za dużo mnie to kosztowało. Skończyłem z tym. A jeśli nie kochałem się z tobą, to nie dlatego, że nie chciałem. Nigdy niczego tak bardzo nie pragnąłem w moim życiu.

Nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Bała się poprosić, by to powtórzył, w obawie, że się przesłyszała.

Kiedy... kiedy David powiedział mi, że wróciłeś na wyspę dla mnie – mruknęła żałośnie – i kiedy powiedzieli nam, że jesteś tak bardzo ranny, że możesz stracić wzrok – tłumione emocje wybuchnęły z całą siłą. – Och, Whitewater – załkała, a łzy popłynęły jej po twarzy – jak mogłeś to zrobić?

Josie, Josie – pocieszał ją, ocierając łzy ręką. – Musiałem. Wynająłem samolot i poleciałem z po­wrotem na wyspę. Opady wulkaniczne nie pozwoliły mi lądować na Górze Chmurnych Bogów, więc zostawiłem samolot w wiosce i poszedłem tą samą drogą, którą szliśmy razem. Potem próbowałem wytropić Lucasa. To było piekielnie trudne. W końcu znalazłem go, co prawda w nie najlepszym stanie, ale żywego. Wtedy pojawił się problem, jak go stamtąd wydostać. Udało nam się dotrzeć do wybrzeża i znaleźliśmy łódkę. Wydawało się, że za chwilę rozpęta się piekło. Próbowałem więc dotrzeć do jednej z tych małych wysp.

Jak... dlaczego – zaczęła Josie zduszonym głosem – powiedzieli, że jesteś ranny?

Lucas był w kiepskim stanie – odpowiedział wciąż trzymając w dłoniach jej twarz, jakby chciał ją upewnić, że naprawdę jest obok. – Przez większość drogi niosłem go na plecach. W łódce dostał dreszczy. Ubrałem go w moją koszulę i kurtkę. Zapomniałem, że w kieszeni kurtki jest moja legitymacja. Byliśmy jakieś osiemset metrów od brzegu, kiedy Lucas odzyskał przytomność. Zaczął się rzucać, przechylił łódź i obaj znaleźliśmy się w wodzie. Kiedy go złapałem, łódź uniosły fale. Musiałem płynąć osiemset metrów do brzegu ciągnąc ze sobą tego małego szczura. Fale poturbowały mnie porządnie. Ale dopłynąłem do wyspy, wyciągnąłem go na brzeg i chyba zemdlałem. Znalazł nas farmer. W każdym razie w międzyczasie Lucas został przez pomyłkę wzięty za mnie i taką wiadomość nadano tutaj przez radio. Jeszcze nie do końca zostało to odkręcone. Lekarze powiedzieli mi zresztą, że on też z tego wyjdzie. I będzie widział. Może nie tak dobrze jak przedtem, ale nie straci wzroku.

Och, Whitewater – powiedziała bezradnie – na­prawdę nic ci nie jest? Czy może śni mi się to wszystko?

Nic mi nie jest – powtórzył nie spuszczając z niej oczu. – Wróciłem. Jestem tutaj. Josie, czy wybaczysz mi kiedyś?

Wybaczyć ci? – powtórzyła jak echo. Wybaczyła mu, jak się jej teraz wydawało, tak dawno jakby wieczność temu.

Josie, zrobię dla ciebie wszystko – oznajmił żarliwie. – Nawet rzucę polowania. Kiedyś roz­mawiałem z Berke’em Coelho o założeniu firmy czarterującej łodzie rybackie, tutaj w Honolulu. Jak myślisz, mogłabyś ze mną zamieszkać na Hawajach?

Z tobą? – spytała niedowierzając. Zaparło jej dech w piersiach z radości.

Ze mną – powtórzył patrząc na nią z ledwo powstrzymywanym pożądaniem. – Wyjdź za mnie, Josie. Myślałem, że jestem samotnym wilkiem, ale myliłem się. Jestem jak każde stworzenie. Potrzebuję towarzyszki. Potrzebuję ciebie. Kocham cię. I pragnę cię każdą cząstką mego ciała. Wyjdziesz za mnie?

Tak – wyszeptała i szczęśliwa zamknęła oczy, kiedy pochylił się, by ją pocałować.

Ich usta spotkały się. Z czułością i pożądaniem. Dreszcz podniecenia przepłynął przez Josie roz­palając w jej żyłach ogień. Splotła ręce na jego karku, a on przycisnął ją do siebie tak mocno, iż wydawało się, że ich ciała zlały się w jedno. Całował ją, aż raz jeszcze bliska była omdlenia. Jęknęła zdziwiona i zachwycona intensywnością swoich uczuć.

Myślę – wymruczał ogrzewając oddechem jej ucho – że w tych okolicznościach powinnaś nazywać mnie Aaron.

Aaron – powtórzyła szczęśliwa.

Pocałował ją w ucho, a następnie w policzek i w koniuszek nosa.

Znam kilku ludzi w tutejszym ZOO – zaczął. – Będą zachwyceni, gdy dowiedzą się, że mogą przyjąć do pracy nowego, tak pięknego i mądrego, zoologa. Oczywiście, jeśli będziesz chciała pracować. Może wolisz zostać w domu i mieć dzieci. Co tylko chcesz, Josie. Zbuduję ci dom z widokiem na morze. Będę traktował cię jak królową, przysięgam.

Uśmiechnęła się do niego.

Nie musisz rzucać polowań. Jestem gotowa się poddać. Nie mogę ci tego odebrać.

To nieważne, Josie – pochylił się, by znów ją pocałować. – Ty jesteś ważna.

Całował ją, aż świat zaczął wirować jej przed oczami.

Chodźmy stąd. Wróćmy do hotelu. Powinienem się zapytać, jak miewają się pandy.

Josie zupełnie o nich zapomniała.

Dobrze – odpowiedziała z trudem wracając do rzeczywistości. – Świetnie. Czy nie powinniśmy powiedzieć twojemu bratu...

Jeden z agentów już mu powiedział – uspokoił ją Aaron. – Poza tym nie potrzebuję teraz mojego małego braciszka. Tylko by nam przeszkadzał. Chodź­my teraz do hotelu. Musimy odprawić pewną cere­monię.

Spojrzała na niego zdziwiona.

Ceremonię?

Jedna z prostych czarnych brwi uniosła się figlarnie.

Ten wulkan – uśmiechnął się. – Kana-Puma. Ciągle zieje ogniem. Musimy go uspokoić.

Uspokoić? Jak? – odsunęła z twarzy kosmyk włosów.

Pocałował ją lekko w usta.

Wszyscy wiedzą, że jest tylko jeden sposób, by uspokoić wulkan. Trzeba złożyć ofiarę z dziewicy. Czy są jacyś ochotnicy?

Roześmiała się i splotła ciaśniej ręce na jego karku.

Tak, ja – odparła szczęśliwa.

A więc ja – wymruczał skubiąc ustami koniuszek jej ucha – zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby w tym pomóc. Ale ostrzegam cię. To długa ceremonia. I bardzo skomplikowana.

Zatem powinniśmy jak najszybciej ją rozpocząć – wyszeptała.

Tak jest. I już moja w tym głowa, żeby ci się spodobała. Mam zamiar cię uszczęśliwić, Josie. Poza wszystkim, to należy do moich obowiązków.

Twoich obowiązków? – przekomarzała się z nim.

Przez całą resztę mojego życia.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0022 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Porwanie Ksiezycowej Rozy
022 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
22 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
022 Bethany Campbell Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Mezczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Diamentowa pulapka
Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Sekret z Allegro
Campbell Bethany Krance ziemi
011 Campbell Bethany Krance ziemi 2
Campbell Bethany Krańce ziemi(1)
0071 Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
152 Campbell Bethany Tylko Kobieta
105 Campbell Bethany Sekret z Allegro
Campbell Bethany Tylko kobieta
174 Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Ich troje i kot

więcej podobnych podstron