Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży

background image

B

B

E

E

T

T

H

H

A

A

N

N

Y

Y

C

C

A

A

M

M

P

P

B

B

E

E

L

L

L

L

P

P

o

o

r

r

w

w

a

a

n

n

i

i

e

e

K

K

s

s

i

i

ę

ę

ż

ż

y

y

c

c

o

o

w

w

e

e

j

j

R

R

ó

ó

ż

ż

y

y

Tytuł oryginału: The Lost Moon Flower

Przełożyła: Hanna Bąkowska

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W ciągu pięciu długich, szarych dni w Chicago hulał wiatr. Co jakiś czas

miasto nawiedzały lutowe zamiecie śnieżne. Prawdopodobnie jedyne stwo-
rzenia w całym mieście wdzięczne za taką pogodę znajdowały się w ZOO.

Należały do nich niedźwiedzie polarne, tybetańskie jaki, arktyczne wilki. A

także bardzo nieszczęśliwa młoda kobieta nazwiskiem Josie Talbott.

Josie wiedziała, że wszystko się dla niej skończyło. Jej życie legło w gru-

zach i to z winy jej własnej siostry. Cieszyła się, że pada śnieg, bo w taką
zadymkę nikt nie odważy się zwiedzać ZOO. Dzisiaj na zawsze opuszczała

swój gabinet, ostatni raz zamykała drzwi. Nie chciała, by ktokolwiek wi-

dział, ile kosztuje ją powstrzymanie się od płaczu. Nie była pewna, czy kie-

dykolwiek chciałaby jeszcze spotkać przedstawiciela rasy ludzkiej.

Drzwi do biura zatrzasnęły się automatycznie. Łagodny szczęk zamka

miał w sobie coś z fatalnej ostateczności. Josie po raz ostatni spojrzała na

pokrytą szronem szklaną szybę. „Josie A. Talbott, asystent zoolog, pawilon

niedźwiedzi panda” głosiła czarnymi literami wywieszka na drzwiach.

Wkrótce jej nazwisko zniknie stąd na zawsze. Wcześniej oddała klucze. Już

po wszystkim. Jej kariera dobiegła końca.

Niezgrabnie poprawiła trzymane w ramionach kartonowe pudełko. Za-

pakowała do niego ostatnie przedmioty ze swojego biurka, w tym małą po-

rcelanową pandę, która zwykle na nim stała. Czuła jej palącą obecność

przez karton, mitenki i grube rękawy palta. Kiedy otworzyła tylne drzwi

pawilonu, uderzył ją w twarz lodowaty powiew wiatru. Zacisnęła szczęki
aż do bólu. Miała teraz dobrą wymówkę dla piekących łez, które napłynęły

do oczu. Wściekłe powiewy wiatru szarpały jej szalik, rozwiewały kaszta-

nowe loki. Jednakże Josie tego nie czuła. Jej serce było tak udręczone, a

umysł tak odrętwiały poczuciem zdrady, że cała kula ziemska mogłaby wy-

lecieć w powietrze, rozpłynąć się w nicość, a ona nie zwróciłaby na to uwa-
gi.

Straciła pracę. Zrujnowała swoją przyszłość. Ale nie to było najgorsze.

Najgorsze było to, że przyniosła hańbę ZOO, swojej profesji, swojemu mia-

background image

stu, nawet swojemu krajowi. Chiny w geście przyjaźni podarowały ZOO
parę najrzadszych ssaków na świecie: dwie pandy wielkie, Nan Wu i Yueh

Hua – Czarnoksiężnika i Księżycową Różę. Przez nią, Josie Talbott, bezcen-

na samica została skradziona. Na domiar złego jej własna siostra, Bettina,

pomogła ją wykraść.

Josie zmagała się z na wpół zamarzniętym zamkiem swojego małego

niebieskiego chevroleta. Zapaliła silnik. Po omacku jechała wśród zasłony

wirującego śniegu.

Dlaczego była na tyle głupia, by uwierzyć, że jej młodsza siostra naresz-

cie się zmieniła? I na tyle łatwowierna, by załatwić jej pracę w ZOO? Jak

mogła przewidzieć ogrom szaleństwa Bettiny? Albowiem Księżycowa Róża
nie tylko należała do najrzadszych zwierząt na świecie, ale kierownictwo

ZOO było prawie pewne, że niedźwiedzica będzie mieć małe. Mogła uro-

dzić albo w ciągu miesiąca, albo już za tydzień. Nadal niewiele wiedziano o

rozmnażaniu pand. Spodziewany poród miał być zwycięstwem w walce o

utrzymanie tego wymierającego gatunku.

Josie automatycznie pokonywała śliskie ulice, kierując się do swojego

mieszkanka. Było ono ładne, ale jak na jej kieszeń o wiele za drogie. Wyna-

jęła je głównie dlatego, że mieściło się w pobliżu ZOO. Teraz nie miało już

znaczenia, gdzie będzie mieszkać. Nikt nigdy nie wezwie jej do pawilonu

pand. Przez dwa lata żyła i oddychała w cieniu pand, myślała i śniła o
pandach. Czarnoksiężnik i Księżycowa Róża były jej obsesją i nie miała

najmniejszych wątpliwości, że była to najcudowniejsza obsesja, jaką można

sobie było wyobrazić.

Wjechała na zaśnieżony parking przed swoim domem. Chłostana wia-

trem w odrętwieniu wypakowywała rzeczy z samochodu. Oboje, wraz z
nadzorującym pawilon pand doktorem Hazardem, traktowali parę niedź-

wiadków niczym święty depozyt. I oboje marzyli o tym samym: rozwiąza-

niu problemu, który zagrażał istnieniu tego gatunku, to jest pokonaniu

trudności rozmnażania wielkiej pandy w warunkach niewoli. Kiedy po

dwóch latach prób najbardziej precyzyjne testy wykazały, że Księżycowa
Róża prawdopodobnie zaszła w ciążę, Josie z doktorem Hazardem za-

mknęli się w jego gabinecie i otworzyli butelkę szampana. To był najszczę-

background image

śliwszy dzień w życiu Josie. Teraz Księżycowa Róża zniknęła. Jej własna
siostra pomogła ją uprowadzić.

Josie nie zadała sobie trudu, by powiesić płaszcz i szalik. Nie zdjęła na-

wet czapki i mitenek. Poruszała się jak we śnie. Wsunęła kartonowe pudło

głęboko do szafy, żeby na nie nie patrzeć. Szczególnie nie chciała patrzyć

na małą porcelanową pandę. To było ponad jej siły. Nie zapalając światła
odsunęła kotary i wyjrzała przez okno. Nad miastem szybko zapadała noc,

spowijając je kurtyną ołowianoszarego zmierzchu.

Josie po raz setny przeklinała siebie za to, że uwierzyła w Bettinę. „Jak

to się mogło stać?” zapytywała siebie, bezradnie kręcąc głową. Zasunęła

kotary i zapaliła lampę. Panujący w pokoju nieład odzwierciedlał stan jej
umysłu. Spojrzała w zawieszone nad ciemnozieloną pluszową kanapą lu-

stro. Zobaczyła wysoką, szczupłą kobietę z kręconymi kasztanowymi wło-

sami i udręką w niebieskozielonych oczach. Piegi, którymi letnie słońce ob-

sypało grzbiet jej szczupłego nosa, wydawały się beztroskie, a przez to jak-

by nie na miejscu. Z niechęcią przyglądała się swojemu odbiciu. Miała wra-
żenie, że z lustra spogląda na nią jej siostra.

Obie były tak bardzo do siebie podobne, a przy tym tak różne. W dzie-

ciństwie dużo podróżowały. Ich ojciec, fotograf dzikich zwierząt, zabierał je

w najodleglejsze zakątki kuli ziemskiej. Dla Josie otaczający ją świat wyda-

wał się pełen najrozmaitszych cudów. Z kolei Bettinie jawił się jako miejsce
zagrożeń i napięć. Obie dziewczynki silnie przeżyły śmierć matki, która

umarła na gorączkę tropikalną w Afryce. Bettina, młodsza i bardziej do

matki przywiązana, nigdy po tym nie przyszła w pełni do siebie. Gdy wy-

rosła, bardzo przypominała Josie, z tym że była niższa, szczuplejsza i miała

jaśniejsze, bardziej intensywnie rude włosy. Miała też te same turkusowe
oczy, lecz było to tylko zewnętrzne podobieństwo. W oczach Josie odbijała

się ciekawość, ufność i radość życia. Oczy Bettiny pełne były ukrytych pra-

gnień, tajemnic i obaw.

Ojciec ich umarł nagle, kiedy Josie miała dwadzieścia trzy lata i zaczy-

nała studia magisterskie na uniwersytecie w Stanford. Bettina miała lat
osiemnaście i właśnie rozpoczęła naukę na bostońskiej uczelni. Josie głębo-

ko przeżyła tę kolejną stratę, ale szybko zebrała siły i rozpoczęła życie, z

którego jej ojciec byłby dumny. Tymczasem Bettina nie potrafiła się już od-

background image

naleźć. Powoli okazało się, jak bardzo śmierć ojca zaważyła na jej życiu.
Oblała egzaminy w pierwszej szkole, potem w drugiej. Zabierała się za ja-

kąś sprawę, by natychmiast porzucić ją dla innej. W jej życiu pojawiali się i

znikali kolejni zwariowani młodzieńcy.

Kiedy Josie przyjechała do Chicago, Bettina na zawsze porzuciła szkołę i

związała się z najdziwniejszym z jej dotychczasowych chłopców, Lucasem
Panpaxisem. Josie spotkała go tylko raz i natychmiast zaczęła obawiać się o

swoją siostrę. Coś w jego oczach mówiło jej, że ten chłopak może być na-

prawdę niebezpieczny. Prawdziwe nazwisko Lucasa brzmiało Wilber

Lumpkin, ale zmienił je na Lucas Panpaxis twierdząc, że po grecku oznacza

to „światło harmonii świata”. Zawsze ubierał się na czarno, czarna była też
chustka, którą wiązał na głowie. Mówił, że to symbol żałoby związany ze

wszystkimi niesprawiedliwościami świata. Był chudym, nerwowym, dłu-

gowłosym chłopcem, który mówił w nieskładny sposób o wszystkim, co

według niego było złe w społeczeństwie. Nie zawracał sobie głowy pracą,

twierdził, że stworzony jest do ważniejszych zadań. Josie uważała go za
szczególnie groźnego, ponieważ jedną z jego pasji było latanie. Samoloty

kupowała mu matka. Na samą myśl o tym, że ktoś tak niezrównoważony

mógłby szybować w przestworzach, Josie dostawała dreszczy.

Kiedy Bettina i Lucas zerwali ze sobą, Josie odetchnęła z ulgą. Pochle-

biało jej, że Bettina zapytała, czy może do niej przyjechać. Wysłała siostrze
pieniądze na podróż do Chicago i znalazła dla niej pracę w ZOO: asystentki

jednego z opiekunów zwierząt. Nie było to zachwycające zajęcie, ale była to

praca bez stresów a to, jak twierdziła Bettina, było wszystko, czego potrze-

bowała. Josie pożyczyła Bettinie pieniądze, pomogła jej znaleźć mieszkanie,

rozmawiała z nią o przeszłości i przyszłości. Wydawało się jej, że wszystko
świetnie się układa, co tylko świadczyło o tym, jak niewiele w ogóle wie-

działa. Albowiem to Lucas i Bettina oraz, jak utrzymują władze, przynaj-

mniej dwie inne osoby, porwali nocą w ubiegłą niedzielę Księżycową Różę.

Nikt nie wie, jak przedostali się przez system zabezpieczeń w ZOO. Nikt

nawet nie był pewny, dlaczego uprowadzili pandę. Trudno było sobie wy-
obrazić, co za szalony pomysł wpadł Lucasowi do głowy. Nikt nie wie-

dział, czy Bettina była z nim w zmowie, kiedy przyjechała do Chicago, czy

też to on ją odszukał i ponownie rzucił na nią swój dawny urok. Tylko jed-

background image

no było pewne: Księżycowa Róża zaginęła. Uprowadzili ją Lucas i Bettina. I
użyli klucza Josie, żeby dostać się do pawilonu.

Pięć dni, które upłynęły od zdrady i kradzieży, były dla Josie piekłem.

Ani kierownictwo Ogrodu Zoologicznego, ani władze nie chciały, żeby ja-

kakolwiek informacja o przestępstwie wydostała się na zewnątrz. Po

pierwsze bali się, że rozgłos zawróci Lucasowi w głowie. Po drugie, nie
chcieli nikomu innemu podsunąć podobnych pomysłów: perspektywa fali

porwań rzadkich zwierząt była zbyt przerażająca. I po trzecie, ten incydent

był upokarzający nie tylko w skali krajowej, ale i międzynarodowej. Przez

pięć niekończących się dni odrętwiała Josie przesłuchiwana była przez

wszystkich: policję, FBI, nawet przedstawiciela Departamentu Stanu. Nie
wiedziała, skąd FBI było tak pewne, że to Lucas zaplanował przestępstwo,

ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że mieli rację. FBI uważało, że

grupa Lucasa wywlokła pandę i wsadziła ją do małego samolotu, którym

prawdopodobnie polecieli do Meksyku. Ale samolot Lucasa nigdy tam nie

wylądował. Nikt nie wiedział, dokąd polecieli, ani gdzie znajdowała się te-
raz uprowadzona panda.

„Bettina, jak mogłaś?” pytała cicho Josie. „Lucas, co ty najlepszego zro-

biłeś?” Ale najbardziej martwiła się o pandę, o to, jak się czuje, czy jeszcze

żyje, czy nie straciła swojego dziecka. Josie kochała Księżycową Różę jak

żadne inne zwierzę, nawet bardziej niż Nan Wu, jej błaznowatego towarzy-
sza i ulubieńca tłumów. Strata niedźwiedzicy pozostawiła w niej ogromną

pustkę, Josie czuła się tak, jakby coś w niej umarło.

Zauważyła, że w mieszkaniu było zimno, ale nie podkręciła ogrzewa-

nia. Siedziała na zielonej pluszowej kanapie i obejmowała się bezradnie

ramionami. Wszystko było zrujnowane. Jej własna siostra była uciekinier-
ką, Księżycowa Róża została wykradziona i znajdowała się w niebezpie-

czeństwie, albo może już nie żyła. O małej pandzie, która się miała urodzić,

Josie nie mogła nawet myśleć. Po raz pierwszy w życiu cieszyła się, że jej

ojciec nie żyje, że nie musi tego oglądać.

Rozległo się gwałtowne pukanie. Josie wzdrygnęła się lekko, próbując

wrócić do rzeczywistości. Z drżeniem otwierała drzwi. Przez ostatnie pięć

dni rozmawiała jedynie z władzami i z kierownictwem ZOO. W drzwiach

stała jej sąsiadka, pani Mollie Spotts, niska kobieta w nieokreślonym wieku.

background image

Jej spiczasta mała twarz zwrócona była w górę. Spoglądała na Josie ze źle
skrywanym niepokojem.

– Josie – zaczęła. W jej czarnych oczach malował się szczery niepokój. –

Dzwoni do ciebie międzymiastowa. Jestem pewna, że to Bettina. Nalega,

byś rozmawiała z nią z mojego aparatu. Czy stało się coś złego?

Josie zamarła.
– Bettina? – powtórzyła tępo.

Mollie skinęła głową obserwując skamieniały wyraz twarzy Josie.

„Bettina”, pomyślała Josie. „Dzwoni do Mollie Spotts, bo wie, że mój te-

lefon może być na podsłuchu”.

– Wielkie nieba – jęknęła, po czym już była za drzwiami.
Nie zdawała sobie sprawy, że biegnie boso przez hol, czy że po prostu

wdziera się do mieszkania Mollie, zostawiając ją za sobą.

Chwyciła słuchawkę telefonu.

– Bettina? – krzyknęła rozpaczliwie. Serce biło jej mocno. – To ty? Gdzie

jesteś? Gdzie jest Księżycowa Róża? Jak się czuje? Zaklinam cię na wszyst-
kie świętości, co ty i Lucas...

– Josie, proszę, nie gniewaj się – błagała Bettina. Była bliska płaczu. –

Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić. Naprawdę!

Nie gniewaj się. Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić, myślała Josie nie

wierząc własnym uszom.

– Bettina, gdzie jest Księżycowa Róża? Czy czuje się dobrze?

– Tak. Ma się dobrze. Czuje się świetnie... jak dotąd – odpowiedziała

Bettina stłumionym głosem. Miały złe połączenie, wydawało się, jakby

Bettina mówiła z drugiej strony kuli ziemskiej. – Słuchaj, Josie. Nie mogę

długo rozmawiać. Zabraliśmy pandę, ponieważ Lucas powiedział, że dzię-
ki temu ludzie zaczną go słuchać. Zatrzymamy ją jako zakładnika, dopóki

nie zostaną spełnione pewne żądania...

– Żądania? Jakie żądania? – pytała Josie, myśląc, że stało się to, czego

wszyscy się spodziewali. Jej siostra powie teraz, czego żąda Lucas w za-

mian za pandę.

– No więc – zaczęła Bettina nieprzekonywująco – myśleliśmy, że... pew-

ne żądania... jak zakaz łapania żywych zwierząt, zakaz używania pestycy-

background image

dów i herbicydów... żeby nie zanieczyszczać środowiska... na całym świe-
cie, ale...

O Boże, myślała Josie, pocierając czoło. Tylko Lucas mógł wymyślić, że

uda mu się zlikwidować cierpienie i rozwiązać problem zanieczyszczania

środowiska na całym świecie wykradając jedną bezbronną ciężarną pandę.

– Ale – ciągnęła Bettina tym samym łamiącym się głosem – teraz, gdy

Lucas już ją ma, on... no więc, on myśli, że może zażądać więcej. Wydaje

mu się, że może zmusić wszystkich, by zrobili to, co chce, bo jak nie...

Bettina umilkła. Było coś złowróżbnego w tej nagłej ciszy. Po chwili Jo-

sie usłyszała nawoływanie ptaka.

– Co zrobi, jeśli nie spełnią jego żądań? – spytała.
– On... zrobi jej coś złego – Bettina pociągnęła nosem.

Chce powiedzieć, że ją zabije, pomyślała Josie z przerażeniem.

– Josie, nie wydaje mi się, żeby doszło do tego. On teraz zastanawia się

nad żądaniami. Chce je ogłosić za tydzień, w piątek trzynastego. Ludzie

zapamiętają ten dzień. Pomyślą...

– Nie pozwól mu jej dotknąć – rozkazała przerażona Josie. Nie umiała

wyobrazić sobie nikogo aż tak złego, by mógł skrzywdzić jej piękną niedź-

wiedzicę, lecz Lucas już posunął się tak daleko. Kto wie, gdzie się zatrzy-

ma?

– Bettina, słyszysz, nie możesz pozwolić mu jej skrzywdzić. Cokolwiek

się stanie, nie możesz pozwolić mu wyrządzić jej krzywdy, rozumiesz?

– Tak – odparła Bettina, teraz już otwarcie szlochając. – Boję się, Josie.

Boję się tego, co zrobiliśmy i boję się Lucasa i...

– Gdzie jesteś? – pytała Josie. – Pomogę ci. Sprowadzę pomoc...

– Zeszliśmy do wioski... po zapasy – odpowiedziała Bettina i znów po-

ciągnęła nosem. – Nie wiem dokładnie, gdzie to jest. Ukrywamy się kawa-

łek stąd, tam gdzie nikt nie może nas znaleźć, ale wydaje mi się, że jeste-

śmy...

Josie usłyszała krzyk Bettiny, jakby ze strachu przed bólem. Zapadła ko-

lejna złowroga cisza, przerywana jedynie nawoływaniem tego samego pta-
ka. Jego świergot brzmiał idiotycznie pogodnie.

W słuchawce zawarczał głos Lucasa.

background image

– Josie? – był spięty i podniecony. – Bettina nie powinna była tego robić.

Jak tylko się odwrócę, traci nerwy. Jak tylko się odwrócę.

– Lucas... – błagała Josie, ale w jej umyśle zaświtała straszliwa pewność:

Lucas zwariował. Zwariował. I ma moją siostrę oraz pandę. – Zrobię, co

chcesz – zapewniła go zrozpaczona.

– Jestem tego pewien – przybrał dramatyzujący ton. – Masz siedzieć ci-

cho. Tego telefonu nigdy nie było, słyszałaś? Jeśli zobaczę, że ktoś kręci się

w pobliżu, będę wiedział, że się wygadałaś. A wtedy, możesz się ze

wszystkim pożegnać, siostrzyczko, ze wszystkim. Panda zniknie na zaw-

sze.

– Nikomu nie powiem – zapewniała go spanikowana Josie. – Tylko nie

skrzywdź nikogo, Lucas, nikogo i niczego. Nie spiesz się. Przemyśl to do-

kładnie.

– Nie spieszę się – odparował Lucas tym samym pełnym napięcia to-

nem. – Ogłoszę swoje żądania za tydzień, w piątek trzynastego. Ale to nie

żarty, Josie, masz nic nie mówić o tym telefonie, i jeśli jest na podsłuchu,
powiedz im, żeby trzymali się z daleka, bo jak nie... Ja nie żartuję.

– Nie jest na podsłuchu – uspokajała go Josie. – Bettina nie jest taka głu-

pia. To nie mój telefon.

– Tylko pamiętaj – ostrzegł ją Lucas. – Nie mów nikomu. Nikomu nie

wolno się tu zbliżyć. W przeciwnym razie koniec z pandą. Nawet twoja
własna siostra może nie być bezpieczna. Wszystko w twoich rękach, Josie.

Ty za nie odpowiadasz. Jeśli coś pójdzie nie tak, będzie to twoja wina.

Moją winą było to, że próbowałam pomóc Bettinie, pomyślała z bezrad-

ną złością, ale nie śmiała tego powiedzieć. Spodziewała się, że Lucas prze-

każe jej więcej poleceń, wygłosi więcej pogróżek, ale on się rozłączył.

Patrzyła w odrętwieniu na telefon. Przycisnęła widełki.

– Halo, halo – w słuchawce buczał ciągły sygnał.

Mollie Spotts stała w drzwiach przypatrując się jej ze zmarszczonym

czołem.

– Josie – odezwała się, zamykając za sobą drzwi – masz kłopoty, praw-

da? Gdzie jest Bettina? Nie widziałam jej od kilku dni, a ty żyjesz jak pu-

stelnik. Co się stało? Możesz mi powiedzieć? Jeśli potrzebujesz przyjaciela,

możesz na mnie liczyć.

background image

Josie odłożyła słuchawkę. Spojrzała na poczciwą twarz Mollie.
– Przepraszam – odparła zagryzając dolną wargę – nie mogę ci powie-

dzieć, Mollie. Po prostu nie mogę. Dziękuję, że mnie zawołałaś.

Oczy zaszły jej łzami. Próbowała wzruszyć ramionami na dowód, że nic

jej nie jest, ale jakoś jej to nie wyszło. Potrząsnęła w milczeniu głową. Minę-

ła Mollie i otworzyła drzwi.

– Przepraszam – powtórzyła. Nienawidziła siebie za to, że zostawiła

Mollie spoglądającą na nią z wyrazem bezradnej troski.

Powoli minęła hol. Weszła do mieszkania, usiadła na sofie i wbiła

wzrok w telefon. Pomyślała, że powinna powiadomić władze, ale bała się.

Znała Lucasa na tyle dobrze, by wiedzieć, że spełni swoje groźby: jeśli do-
wie się, że powiedziała komuś o telefonie, może dopuścić się najgorszego.

Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. A zresztą, myślała czując nie-

znośny ból głowy, właściwie nie wiedziała nic ponadto, że panda jest cała i

zdrowa. Przynajmniej na razie. Gdyby tylko był jakiś sposób, żeby dostać

się do Księżycowej Róży i Bettiny i uciec z nimi, zanim Lucas się zorientuje
lub zrobi im coś złego. Ale to było niemożliwe – nie wiedziała nawet, gdzie

teraz przebywają. W wiosce, powiedziała Bettina. To wszystko, czego się

dowiedziała. W wiosce, w której jest telefon. To może być wszędzie.

Josie nie położyła się spać. Przez pół nocy siedziała w ciemnym pokoju

trzęsąc się z zimna i po prostu patrząc przed siebie. Przez głowę przelaty-
wały jej bezładne myśli. Czasami wręcz nie myślała o niczym, jakby jej

mózg został wyłączony. W innych momentach nachodziły ją nie mające ze

sobą związku wspomnienia, a ona bezwolnie się im poddawała. Miała

wrażenie, że siedzi w sali kinowej, w której na ekranie przesuwają się obra-

zy z jej przeszłości. Większość wspomnień związana była z ojcem i Księży-
cową Różą. Niektóre z Bettiną. A jedno, które ciągle ją prześladowało, nie

miało żadnego racjonalnego uzasadnienia. Dotyczyło jej występu w telewi-

zji, kiedy to zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Bezsensowne wspomnienie

pojawiało się stale przed jej oczyma. Bezradnie poddała się jego władzy.

Pomyślała, że chyba traci zmysły.

Rok wcześniej, jedna z lokalnych stacji telewizyjnych rozpoczęła nada-

wanie programu pt. „Punkty widzenia”. Josie, podobnie jak Bettina, odda-

na była swoim ideałom, ale w przeciwieństwie do siostry, nigdy nie popa-

background image

dała w skrajności. Istniała jednak sprawa, z którą nie mogła się pogodzić.
Josie poświęciła swoje życie zachowaniu zagrożonych gatunków. Uważała,

że zabijanie zwierząt jest złem. Nienawidziła polowań. Telewizja zwróciła

się do niej z prośbą, by stanęła do pojedynku z zawodowym myśliwym,

mężczyzną o nazwisku Aaron Whitewater. Josie z przyjemnością wyraziła

zgodę. Była wszak kapitanem drużyny dyskusyjnej na uczelni i przez trzy
lata nikt ich nie mógł pokonać. Udowodni, że Aaron Whitewater to pozba-

wiony wrażliwości, rozmiłowany w okrucieństwie prymityw. Gospodarz

programu, Rex Bartholomew, powiedział jej, że Whitewater jest nie tylko

wielkim myśliwym, ale również tropicielem i wędkarzem. To spokojny

człowiek, lecz, ostrzegł ją, ostry w dyskusji i cięty w dowcipie. Nie należy
go nie doceniać. Bartholomew miał rację. Josie zrozumiała, że nie pójdzie jej

tak gładko, jak tylko zobaczyła Whitewatera. Spodziewała się spotkać ko-

goś w typie zadufanego w sobie supermana w pełnym stroju safari, ze

strzelbą na słonie u boku. Wyobrażała sobie dyszącego żądzą krwi, rzucają-

cego mordercze spojrzenia potwora o ilorazie inteligencji nieco powyżej
zera.

Przed rozpoczęciem programu weszła do poczekalni obok studia. Pre-

zentowała się od stóp do głów jak Sympatyczny Przedstawiciel Ogrodu

Zoologicznego. Jej niesforne ciemnokasztanowe loki były tym razem

schludnie zaczesane. Ubrana była w turkusowy wełniany kostium, który
podkreślał jasny kolor oczu i dodawał zdrowych rumieńców policzkom.

Robiła wrażenie osoby tak pogodnej, kompetentnej i prostolinijnej, że pra-

wie aseksualnej. Rex Bartholomew przedstawił jej Aarona Whitewatera.

Przeciwnik Josie nie wyglądał pogodnie, ale sprawiał wrażenie człowieka

zatrważająco kompetentnego i na pewno nie pozbawionego seksu.

O Boże – pomyślała obrzucając go chłodnym okiem zoologa, co za nie-

zwykle wspaniały okaz samca z gatunku homo sapiens. Nigdy nie zwraca-

ła specjalnej uwagi na mężczyzn, zawsze za bardzo pochłonięta była swoją

pracą. Jednakże Whitewatera trudno było nie zauważyć. Josie natychmiast

przywołała się do porządku. Uśmiechnęła się, przybierając z powrotem po-
zę Sympatycznego Przedstawiciela Ogrodu Zoologicznego. Whitewater

podniósł się z krzesła i wyciągnął do niej rękę. Miał na sobie uszyty na za-

mówienie ciemnoszary garnitur oraz tradycyjny krawat. Josie przeszył

background image

dreszcz podniecenia, jakie odczuwa się zwykle w obliczu zbliżającego się
niebezpieczeństwa. Miała sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, w

szpilkach prawie metr osiemdziesiąt, ale Aaron Whitewater był o całe pięt-

naście centymetrów wyższy, przytłaczał ją swoimi szerokimi barami i ele-

gancją stroju. Czuła, jak jej ręka ginie w jego dużo większej dłoni. Jego

ciemne włosy wydawały się aż czarne, podobnie jak oczy.

– Miło mi pana poznać, panie Whitewater – mechanicznie wyrecytowa-

ła grzecznościową formułkę, on jednak zdążył już wypuścić jej dłoń.

– Wątpię – odparł lakonicznie, siadając na swoim miejscu.

Wydawał się ogromnie znudzony. Wziął do rąk postrzępione czasopi-

smo i pogrążył się w jego lekturze, jakby zeszłoroczne informacje były nie-
skończenie bardziej interesujące niż Josie. Zdziwienie odebrało jej głos. Rex

Bartholomew uśmiechnął się słabo i zostawił ich samych, żeby sprawdzić

scenografię do swojego programu. Josie usiadła sztywno na krańcu sofy

naprzeciw krzesła Aarona Whitewatera. Wzięła ze stolika jeszcze starsze

czasopismo i udając, że je czyta, obserwowała ukradkiem swego przeciw-
nika znad pogiętych rogów stronic. Whitewater należał do tych potężnych

mężczyzn, którzy byli tak dobrze zbudowani, że sprawiali wrażenie nie ty-

le masywnych, co po prostu pełnych siły i wdzięku. Jego gęste ciemne wło-

sy lekko falowały i Josie wydawało się, że gdyby je zostawić samym sobie,

opadłyby na czoło częściowo zakrywając egzotyczne, czarne oczy. Miał orli
nos, silnie zarysowaną szczękę i nieco wystający podbródek. Był opalony,

mimo że była zima. Twarz zdobiły ciemne proste brwi i dumna linia ładnie

wykrojonych ust. Szczególną uwagę Josie przykuły jednak jego kości po-

liczkowe: wysoko osadzone, silnie wystające, nie pasujące do drogiego gar-

nituru, dobrze ostrzyżonych włosów i złotego zegarka połyskującego na
brązowym przegubie.

A niech to diabli, pomyślała Josie, przecież to Indianin, przynajmniej

częściowo. Ostatni raz takie kości policzkowe widziała u wodza Apaczów.

Zrozumiała, że już na wstępie Whitewater zyskuje nad nią przewagę.

Czym innym była dyskusja z jakimś myśliwym, a czym innym z człowie-
kiem, którego tradycja kulturowa zasadzała się na polowaniu i którego

przodkom jej naród odebrał tereny łowieckie. Nonsens, powiedziała sobie,

nic to nie zmienia. Ale to nie była prawda. Jak tylko stanęli przed kamera-

background image

mi, Whitewater zaczął wykorzystywać fakt, że był w połowie Siuksem, ze
zdumiewającą delikatnością i zręcznością. Właściwie zastosował każdy

chwyt z podręcznika Jak zwyciężyć w dyskusji oraz kilka innych własnego

pomysłu. Był miażdżącym przeciwnikiem. Na jeden jej dowód wytaczał

dwa inne, jej racje w zderzeniu z jego argumentami brzmiały głupio i sen-

tymentalnie. Według Aarona Whitewatera myśliwi byli największymi
obrońcami przyrody w Ameryce. Kto może być bardziej zainteresowany

utrzymaniem gatunków od tych, którzy chcieliby mieć wystarczająco dużo

zwierząt, by na nie polować? Josie ostro z nim polemizowała. Zbyt ostro.

Cięte riposty Aarona Whitewatera i drwiący błysk w jego oku wprawiały ją

w stan podenerwowania, rozgorączkowania i złości. Nigdy przedtem nie
czuła się tak zbita z tropu podczas dyskusji. Co gorsze, ona, która brzydziła

się przemocą, nagle niczego bardziej nie pragnęła, jak zdzielić swego prze-

ciwnika po głowie. Kiedy program dobiegł końca, nie chciała przerwać

walki, chciała zdobyć chociaż jeden punkt. Ale on już z nią skończył.

Uśmiechnął się tylko.

– Całkiem dobrze pani dyskutowała... jak na kobietę – powiedział. Po

czym wyszedł.

Później niektórzy mówili, że Aaron Whitewater pobił Josie jedynie o

włos, a inni, że wspaniale dotrzymała mu pola. Ale ona wiedziała, jaka jest

prawda: zdruzgotał ją. Bardzo ją to bolało. Wściekała się, gdy tylko przy-
chodził jej na myśl. Ostatni raz Siuksowie odnieśli takie zwycięstwo pod

Little Bighorn, myślała w duchu. Choć wcześniej nigdy nie słyszała Aaronie

Whitewaterze, teraz wszędzie widziała jego nazwisko. Słyszała, że poluje

na niedźwiedzie grizzly w północnej Alasce, łowi rekiny u wybrzeży Geor-

gii. Raz doszło do niej, że poleciał do Saskatchewan, żeby wziąć udział w
poszukiwaniach młodego głuchego chłopca, który zaginął w lesie i że od-

nalazł go uratował. Odstawia bohatera, myślała z niechęcią.

Zdziwiło ją, gdy pewnego dnia przysłał jej wiadomość. Prawie sześć

miesięcy po ich spotkaniu dostała list z Afryki. Od niego. „Jak się masz,

Ruda”, napisał zdecydowanym charakterem pisma. „Przyjechałem tu, żeby
sprawdzić, co słychać u hien. Pomyślałem tobie. Jeśli chciałabyś jeszcze raz

się ze mną zmierzyć, daj mi znać. Wystarczy, że powiesz «Potrzebuję cię,

Whitewater»„. W post scriptum dołączył swój rozkład zajęć na następne

background image

sześć miesięcy, kilka adresów numerów telefonów, pod jakimi mogła go
zastać.

Co za tupet! pomyślała Josie. Rozwścieczyło ją, że przyszła mu na myśl

przy okazji hien. Niesłychana arogancja! Zgniotła list w twardą kulkę, żeby

cisnąć nią przez cały pokój. Nie wyrzuciła jednak kartki. Zatrzymała ją z

jakiegoś powodu w szufladzie biurka. Pamiętała nawet plan jego podróży:
Kenia, Floryda, potem zima na Hawajach, znowu łowienie ryb i polowanie

na niedźwiedzie. Hawaje, pomyślała podniecona. Ten przeklęty facet jest

teraz na Hawajach. No i co z tego? Żałowała, że nie był jeszcze dalej. Na

przykład na księżycu. Nie wiedziała, dlaczego myśli teraz o tym wstrętnym

Whitewaterze i o Hawajach. Naprawdę zaczęła tracić zmysły.

Była czwarta rano, a jej świat wydawał się tak samo zimny i pozbawio-

ny życia jak skute lutowym mrozem miasto za oknem. Nagle jej myśli wró-

ciły do telefonu Bettiny. Przypomniała sobie zakłócenia na linii, które

sprawiły, że głos jej siostry dochodził jakby z daleka. I przypomniała sobie

nawoływanie ptaka. Słyszała go wyraźnie, kiedy rozmawiała z Bettiną. Sły-
szała go dwukrotnie. Wydawał dziwny, prawie komiczny dźwięk: tiiti-po-

uit, tiiti-po-uit. Josie była tak oszołomiona, że gwiazdy zaczęły latać jej

przed oczami. Hawaje, pomyślała. Oczywiście. Oto, co w ten okrężny spo-

sób próbowała podpowiedzieć jej podświadomość przywołując wspomnie-

nie Whitewatera. Hawaje. Josie była zoologiem. Wiedziała, co za ptak wy-
daje taki dźwięk: to kiki. A kiki żyje tylko w jednym miejscu: na Kali Yin,

małym paśmie wysp na północny wschód od Hawajów. Bettina powiedzia-

ła jej kiedyś, że Lucas spędził część swego dzieciństwa w Honolulu. Bettina,

Lucas i Księżycowa Róża ukrywali się gdzieś na wyspach Kali Yin. Nieda-

leko Hawajów.

Nie zastanawiała się, która godzina jest w Chicago czy na wyspach Pa-

cyfiku. Nagły i desperacki plan, który zaświtał jej w głowie, uczynił ją obo-

jętną na mniej ważne względy. Wiedziała, gdzie jest panda, i wiedziała, jak

ją odnaleźć. Podpowiedziała jej to podświadomość. Boże, dzięki ci za nie-

skończone możliwości ludzkiego umysłu. Wyjęła kartonowe pudło z szafy
znajdującej się w holu. Gorączkowo przerzucała jego zawartość, aż znalazła

to, czego szukała. Wydawało się jej, że upłynęła cała wieczność, zanim do-

stała połączenie. Kiedy wreszcie usłyszała sygnał, telefon wydawał się

background image

dzwonić bez końca. Proszę, modliła się, proszę cię, proszę, odbierz. W koń-
cu ktoś podniósł słuchawkę. Usłyszała w słuchawce muzykę, była to mu-

zyka hawajska.

– Halo – powiedział głęboki, leniwy głos.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

– Aaron Whitewater? – spytała drżącym głosem. – Tu Josie Talbott... Po-

trzebuję ciebie. Strasznie cię potrzebuję.

– Josie Talbott – powtórzył, jakby nie mógł skojarzyć tego nazwiska. –

Josie Talbott. Dziewczyna z Nowej Zelandii? Posłuchaj, kochanie. Wydaje

mi się, że ci mówiłem...

– Josie Talbott z Chicago – przerwała mu prawie krzycząc. – Mieliśmy

pojedynek w telewizji. W lutym zeszłego roku.

Zapadła cisza, podczas której Whitewater prawdopodobnie próbował ją

sobie przypomnieć.

– Ach tak. I ja wygrałem. Jesteś tą blondynką, prawda? W czym mogę ci

pomóc?

– Wcale nie wygrałeś. – Wygrał, ale nie mogła tego głośno przyznać. –

To był remis. Jeden do jednego. Nie jestem blondynką, jestem ruda. Potrze-

buję twojej pomocy. Sprawa jest poufna. To kwestia życia lub śmierci.

– No tak. Jak zwykle – skomentował Whitewater. Wydawało się jej, że

usłyszała, jak powstrzymuje ziewanie. Zlekceważyła to i ciągnęła dalej.

– Jak dobrze znasz wyspy Kali Yin?
– Mało kto zna je lepiej – odpowiedział przeciągając słowa. – Prawie nie

ma tam zwierzyny. W ogóle niczego tam nie ma. Tylko lasy, góry i wodo-

spady. A o co chodzi? Chcesz, żebym cię wziął na wycieczkę, czy coś w tym

rodzaju?

Usłyszała jego stłumiony śmiech. Poczuła się urażona.
– Nie – odpowiedziała spontanicznie, ale zaraz się poprawiła. – To zna-

czy, tak. Być może. Nie wiem jeszcze. Chodzi mi o to, czy Kali Yin leżą w

zasięgu małego samolotu startującego z Kalifornii?

Cisza w słuchawce zdawała się świadczyć o tym, że zastanawia się nad

odpowiedzią.

– Tak, to jest możliwe. Maszyną z dwoma silnikami i dodatkowym

zbiornikiem paliwa dałoby się to zrobić. Albo jakimś starym demobilem z

drugiej wojny światowej. Są faceci, którzy kolekcjonują takie graty.

background image

– A co z lądowaniem? – pytała dalej Josie. – Czy któraś z wysp ma lą-

dowiska? Na tyle duże, żeby przyjąć większy samolot, taki, który przyle-

ciałby z kontynentu?

– Na większych wyspach są lądowiska – w jego głosie słychać było co-

raz większe zniecierpliwienie. – Albo coś, co je przypomina. Można tam

usiąść sporym dwusilnikowcem. A poza tym taki stary grat jak „Dakota 3”
może wylądować na zwykłym pastwisku. Ale o co ci w końcu chodzi?

Dzwonisz i przeprowadzasz ze mną quiz telewizyjny? Dwadzieścia pytań

o Pacyfiku? Tutaj jest akurat śliczny wieczór, a ja mam coś lepszego do ro-

boty.

– Ale ja muszę to wiedzieć – Josie daremnie próbowała ukryć panikę. –

Proszę. Pomóż mi.

– Naprawdę uwielbiam, kiedy mówisz „proszę”. Założę się, że nie zno-

sisz używać tego słowa w rozmowie ze mną. Powtórz to jeszcze raz.

– Proszę – powiedziała drżąc z upokorzenia. – Proszę, powiedz mi, któ-

rą z wysp wybrałbyś na miejsce lądowania, gdybyś leciał z kontynentu i
gdybyś chciał się ukryć? To znaczy pozostać tam w ukryciu.

– Znowu pytanie? Słuchaj, ja mam tutaj swoje mai tai do picia i brunet-

kę, która czeka w barze na dole.

– Whitewater, proszę cię.

– No dobrze – westchnął zrezygnowany. – Gdybym wiedział to, co

wiem i był na miejscu tego kogoś, wybrałbym Kali Yushan. Inaczej Mount

Jade. Najbardziej niedostępne miejsce. Bardzo dzikie. Bardzo górzyste.

– A gdybyś nie był sobą... To znaczy byłbyś kimś, komu się wydaje, że

jest bardzo sprytny i przebiegły, ale w istocie jest trochę... trochę... no... nie-

zrównoważony, to którą z nich byś wybrał?

– Szanowna pani – Whitewater nie próbował już ukryć złości. – Czy nie

dosyć tych cholernych pytań? Tu jest piękny wieczór. Zaczyna się przy-

pływ. Ogrody toną w orchideach. Niebo pełne księżyca. A ja mam siedzieć

przy telefonie i odpowiadać na pytania, z których każde jest głupsze od

poprzedniego?

– Proszę – powiedziała z rozpaczliwą determinacją. – Proszę cię, Whi-

tewater.

background image

– No dobrze – westchnął. – Gdybym myślał, że jestem cwaniakiem, ale

naprawdę nie byłbym taki cwany, to... to... tak, jestem pewien: lądowałbym

na Kali Chenshan. To większa wyspa, nie tak bardzo dzika. Jest tam nawet

spore miasteczko.

Wioska, o której wspomniała Bettina, pomyślała Josie.

– Ma połączenie telefoniczne z kontynentem? – zapytała.
– Tak. I co jeszcze chcesz wiedzieć? Czy mają świeżą pizzę? Orkiestrę

symfoniczną? Klub miłośników starych win?

– Whitewater, za ile skłonny byłbyś zabrać mnie na Kali Yin? – spytała

Josie.

Ponownie zdała sobie sprawę, że drży jej głos. Nawet z odległości po-

łowy kontynentu i połowy oceanu Aaron Whitewater budził w niej coś w

rodzaju lęku. Pomyślała o pandzie, wyobraziła sobie jeszcze raz jej ciemną

głowę i śliczny pyszczek i to pozwoliło jej wykrzesać z siebie resztkę od-

wagi.

– Chcę, żebyś mnie tam zabrał. Jak najszybciej.
W słuchawce zapadła cisza. Słyszała tylko muzykę, brzęk strun gitary,

wtórujące jej ukulele.

– Halo, Whitewater? – spytała niepewnie. Pomyślała, że po prostu odło-

żył słuchawkę i zajął się swoim mai tai i brunetką w barze.

– Dlaczego chcesz, żebym zabrał cię na wyspę Chenshan? – w jego lek-

ko schrypniętym głosie słychać było niedowierzanie. – Chyba nie zamie-

rzasz polować?

– Nie... niezupełnie. Ale coś w tym rodzaju. Tak jakby. Ale niedokład-

nie. Jest tam coś, co muszę... odszukać. Nie mogę o tym mówić przez tele-

fon. Muszę się tam natychmiast dostać. Gdybym jutro przyleciała do Hono-
lulu, to czy mógłbyś mnie tam zabrać?

W słuchawce znowu zapadła cisza.

– Mam już pełen pakiet zamówień. Umówiłem się z facetem, który pisze

artykuł o zimowym wędkarstwie na wyspach. Taka randka z egzotyczną

rybą. Masz coś lepszego do zaproponowania?

Zdenerwował ją prowokacyjny ton jego głosu.

background image

– Atrakcyjniejszego od łowienia ryb? – spytała z niedowierzaniem. –

Słuchaj, mówiłam już, że jest to sprawa życia i śmierci, coś nadzwyczaj

ważnego. Bardziej ważnego niż sobie wyobrażasz.

– Nie rozumiesz mnie. Po prostu umówiłem się i to mnie zobowiązuje.

A poza tym lubię łowić ryby.

Josie podparła czoło ręką i wplotła palce we włosy.
– Słuchaj, zapłacę ci każdą cenę. Rozumiesz? Każdą. Przepiszę na ciebie

całe moje konto, samochód, telewizor, perły po matce, wszystko, jeśli tylko

zgodzisz się zabrać mnie na Kali Chenshan i pomożesz mi znaleźć to, co

muszę odszukać.

Słyszała, jak nuci melodię razem z grającym w tle ukulele.
– Chcę się upewnić, czy dobrze cię zrozumiałem – usłyszała jego głos i

prawie zobaczyła brązową twarz z grymasem kpiącego uśmiechu. – Po-

wiedziałaś przed chwilą, o ile pamiętam kilka razy, że jeśli ci pomogę, dasz

mi wszystko, o co poproszę. Dobrze cię zrozumiałem?

– Tak – odpowiedziała zagryzając wargi. Nie podobał się jej ton jego

głosu. Za dużo było w nim prowokacji. Gra szła w końcu o los jej siostry i

pandy. Najpewniej też o los małego niedźwiedziątka. – Dostaniesz wszyst-

ko, czego zażądasz.

– Co byś powiedziała o Południowej Dakocie? – spytał z sarkazmem. –

O ile pamiętam twój naród odebrał ją mojemu narodowi. A nasi ludzie byli
raczej do niej przywiązani. Także do Północnej Dakoty, Nebraski i Wyo-

ming.

– Wszystko w granicach rozsądku, Whitewater – odburknęła Josie, na-

gle przypominając sobie, dlaczego ten człowiek wzbudzał w niej tyle złości.

– Dam ci wszystko, co mam. To nie jest temat do żartów.

– Podobnie jak Południowa Dakota – powiedział. – Pamiętasz generała

Custera i Last Stand. A poza tym nie mogę wymyślić niczego takiego, co

chciałbym od ciebie dostać.

Gdyby Josie nie była tak zrozpaczona i przestraszona, powiedziałaby

mu na pewno, w jakim miejscu i towarzystwie powinien spędzić wiecz-
ność. Zamiast tego z trudem przełknęła ślinę. Czuła, jak pod gardło pod-

chodzi, niczym duża gorzka pigułka, jej własna duma.

background image

– Proszę cię, Whitewater – powiedziała i wydało się jej, że powtarza to

po raz setny.

W słuchawce znowu zapadła cisza.

– Dobrze – powiedział wreszcie dyskretnie ziewając. – Może da się to

załatwić. Powtórz tylko jeszcze raz to, co mówiłaś na początku.

Ponownie z trudem przełknęła ślinę. Pomyślała o Bettinie, o ślicznym

niewinnym pyszczku pandy.

– Proszę cię, Whitewater – powtórzyła a słowa parzyły jej usta. – Po-

trzebuję ciebie.

– To lubię – powiedział.

I wreszcie umówił się z nią na następny dzień. Odwiesiła słuchawkę

zmęczona a jednocześnie dziwnie podniecona. Spojrzała na zegarek. Była

czwarta trzydzieści rano. Zadzwoniła na lotnisko O’Hare.

– Jadę po ciebie Księżycowa Różo – powiedziała głośno. – Bettino, bę-

dziesz musiała za to zapłacić.

Wysiadła z samolotu i zaczęła rozglądać się po lotnisku. Ludzie obej-

mowali się, witały się stęsknione rodziny, całowali się kochankowie. Z wy-

jątkiem świeżo przybyłych turystów wszyscy byli opaleni, zrelaksowani i

uśmiechnięci. Wszędzie królował barwny, jaskrawy hawajski styl. Niektó-

rzy, zarówno kobiety jak i mężczyźni, nosili naszyjniki z kwiatów. Josie
rozglądała się wokół z zakłopotaniem. Czuła, jak bardzo do tego nie pasuje:

blada, wymięta, podenerwowana. Zadzwoniła, co prawda, wcześniej do

hotelu i zostawiła wiadomość, kiedy przylatuje, ale nie wynikało z tego, że

Whitewater zechce oczekiwać jej na lotnisku. Wyprostowała się. Odbierze

bagaż, wynajmie samochód, znajdzie niedrogi hotel i potem skontaktuje się
z nim ponownie.

Powędrowała wzdłuż znaków wskazujących kierunek odbioru bagażu.

Minęła kwiaciarza sprzedającego naszyjniki z kwiatów i orchidee, i w tym

momencie poczuła, jak czyjaś mocna dłoń chwyta ją za łokieć i miękko od-

wraca do tyłu. Spojrzała w górę, prosto w ciemnobrązowe oczy Aarona
Whitewatera. Wyglądał tak, jak go zapamiętała. Wystające kości policzko-

we czyniły go egzotycznym i przystojnym a usta wyrażały pewność siebie i

lekceważenie. Pasmo ciemnych włosów spadało na jedną z prostych brwi.

background image

Uśmiechnął się, jakby od niechcenia. Był to uśmiech rozbrajający i niebez-
pieczny zarazem.

– Aloha! – powiedział.

Przełożył jej przez głowę mały naszyjnik z orchidei przetykanych różo-

wymi pączkami i nagle, zanim jeszcze zdążyła otrząsnąć się z wrażenia, ja-

kie na niej wywarł, ujął jej twarz w swoje duże dłonie, przechylił jej głowę
do tyłu, nachylił się i pocałował ją w usta. Poczuła ciepło jego dłoni na

swych bladych policzkach. Z ciała, które znalazło się nagle tak blisko niej,

zdawał się promieniować potężny strumień energii. I choć jeszcze w samo-

locie wydawała się sobie półumarła, to teraz napełniła ją fala ciepłego i eks-

cytującego życia. Jej wargi poddały się w pełni władzy jego ust. Delikatna
pieszczota jego pięknie wykrojonych warg budziła w niej nowe nieznane

doznanie. Dalej, myślała czując lekki zawrót głowy, całuj mnie, Whitewa-

ter. Nie mogę ci tego zabronić, bo to ty masz uratować moją pandę. To ty

masz uratować wszystko. Whitewater przerwał pocałunek dokładnie wte-

dy, gdy zdążyła to pomyśleć.

– Wybacz – powiedział z lekkim wzruszeniem ramion. – To po prostu

miejscowy zwyczaj. Witaj na Wyspach. W twoim przypadku, na pierwszej

z wysp.

Wyciągnął rękę i wziął od niej podniszczoną torbę podróżną.

– Zarezerwowałem dla ciebie miejsce w moim hotelu. Bierzmy bagaż i

ruszajmy. Za gorąco ci w tym grubym kostiumie, a tam czeka cię dżin z lo-

dem i z bąbelkami.

– Świetny pomysł – odpowiedziała uśmiechając się niepewnie.

Kwiaty z jej naszyjnika pachniały mdło, i mimo że byli jeszcze we-

wnątrz portu lotniczego, czuła słoneczny hawajski upał. Aaron Whitewater
ubrany był w wygniecione szorty koloru khaki i hawajską koszulę barwy

kości słoniowej z nadrukowanymi czarnymi kwiatami. Stała obok niego

milcząc w zakłopotaniu i oczekując na pojawienie się bagażu. Jej reakcja na

ich pierwsze spotkanie rok temu nie była przypadkowa. Obecność White-

watera wywierała na nią przedziwne wrażenie. Dotąd w jej życiu niewielu
było mężczyzn, na których tak reagowała. Czuła, że może liczyć na jego

opiekę i ochronę, a jednocześnie, że w jakiś nieznany, pierwotny sposób jej

zagraża. Nie wiedziała, co mu powiedzieć, w jaki sposób zacząć opowieść o

background image

całej tej awanturze z Bettiną, Księżycową Różą i Lucasem. Stała tak coraz
bardziej sztywna, ściskając torebkę i nie wiedząc, co powiedzieć.

Nachylił się i jego usta znalazły się tak blisko jej ucha, że poczuła, jak bi-

jące od nich ciepło parzy jej skórę.

– Kiedy wolisz opowiedzieć o swoich kłopotach? Teraz czy przy drin-

ku?

Zmęczenie i zakłopotanie opuściło ją nagle, ustępując miejsca poczuciu

zagrożenia. Spojrzała na niego podejrzliwie.

– Nic ci nie mówiłam, że mam kłopoty. Skąd ci to przyszło do głowy? –

spytała zduszonym głosem.

Skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na nią chłodno.
– Oczywiście, że jesteś w kłopotach. I to dużych kłopotach. Wasichu, jak

to nazywał mój dziadek. Większych niż można sobie wyobrazić.

Patrzyła mu w oczy z lekko rozchylonymi ustami. Z trudem powstrzy-

mywała drżenie.

– Skąd ta pewność? – spytała.
Nachylił się nad nią ponownie.

– Użyłem wielkiej mocy, jaką posiadam – zaczął tajemniczo. – Ta moc

nazywa się logika i mieszka tu – wskazał palcem czoło. – Wiem, że coś bar-

dzo niepomyślnego musiało się wydarzyć. Coś, co zmusiło cię do wyzna-

nia, że mnie potrzebujesz. Inaczej nie użyłabyś przecież tych słów. Mam
rację?

– Tak – skapitulowała Josie i miała nadzieję, że mówi prawdę.

– No, no – powiedział jakby do siebie. – To zaczyna być interesujące.

Powrócili do tej rozmowy siedząc przy szklanym stoliku w patio w ho-

telu, w którym zatrzymał się Whitewater.

– A więc pozwoliłaś wykraść swoją pandę – powiedział z ironią. – No to

rzeczywiście masz nie lada kłopot.

Josie popatrzyła na niego z niechęcią trzymając krawędź szklanki na

wysokości oczu.

– Nikomu nie pozwoliłam jej wykraść – zaprzeczyła zdecydowanie. –

Przestępstwo popełniono w środku nocy. Gdybym wiedziała, co się dzieje,

poświęciłabym życie, żeby do tego nie dopuścić.

background image

Popatrzył na nią przenikliwie. Jego spojrzenie zdawało się docierać do

najskrytszych zakątków jej duszy.

– To mocne stwierdzenie – zauważył swym niskim głosem. – Tak bar-

dzo ci zależy na tym zwierzęciu?

– Tak – odpowiedziała z pasją Josie. – Tak bardzo. Dobrze, że nie po-

rwali także drugiej pandy.

– Z dwoma zwierzętami nie daliby sobie pewnie rady – zauważył

chłodno. – I naprawdę najbardziej w tej sprawie przejmujesz się tymi... ty-

mi twoimi zwierzakami?

Wytrzymała spojrzenie jego ciemnych oczu.

– To nie są moje zwierzaki. Po pierwsze są własnością ZOO. A poza tym

w jakimś sensie należą do wszystkich. Należą do całego świata. I naprawdę

przejmuję się nie tylko Księżycową Różą, ale również innymi zwierzętami,

które są zagrożone i które trzeba ratować.

Wargi Whitewatera wykrzywił drwiący uśmiech.

– Co za szlachetna obrończyni. Mistrzyni wielkoduszności. Bezintere-

sowna zbawicielka. Polecałbym przywdzianie białej zbroi, gdyby nie to, że

w zbroi ukryłoby się to piękne, długonogie ciało. Co by cię zapewne nie-

specjalnie zmartwiło. Tak wielkoduszne kobiety lubią zapominać, że po-

siadają ciała.

– Mam na głowie ważniejsze sprawy – żachnęła się Josie. – I jak dotąd

nie wiedziałam, że być szlachetnym to coś złego, albo że to źle, gdy się pra-

gnie chronić zwierzęta zamiast na nie polować.

Białą plażę posrebrzył wschodzący księżyc. Z zachodniego tarasu hote-

lu dochodziły dźwięki muzyki. Whitewater sączył swoje mai tai i przyglą-

dał się jej z niepokojącą przenikliwością.

– Ostrożnie – ostrzegł łagodnie, choć w jego głosie pojawiło się stalowe

brzmienie. – Nie zapominaj, że mnie potrzebujesz.

Westchnęła opierając się mocniej o trzcinową poręcz krzesła. Spojrzała

na szafirowo-platynowe niebo i na rysujące się na jego tle sylwetki palm.

– To prawda – przyznała z niechęcią. – Potrzebuję cię.
– Kochanie – odpowiedział z żartobliwą powagą – potrzebujesz mnie i

to także w innym sensie niż myślisz. Tylko jeszcze o tym nie wiesz.

background image

Zakłopotana Josie przymknęła oczy. Jej zmęczone ciało wypełniło nie-

znane uczucie ciepła, które nie miało nic wspólnego z kojącym powiewem

wieczornej bryzy.

– Zamierzasz mi pomóc, czy nie? – spytała.

Nie zdziwiła się, gdy nie odpowiedział od razu. Słuchała odległej mu-

zyki, wiatru w koronach palm i stłumionego pomruku fal.

– Pomogę ci – powiedział wreszcie. – Ze względu na pandę. Myśliwi na-

leżą do tych, którym najbardziej zależy na ochronie dzikich zwierząt. A

także ze względu na twoją siostrę. Chyba zaczynam rozumieć, w jaki spo-

sób została wplątana w tę awanturę. Twarda z ciebie sztuka, święta Józefi-

no. Bo coś mi się zdaje, że bardziej przejmujesz się pandą niż tą dziewczy-
ną.

Oczy Josie rozszerzyły się nagle.

– Po pierwsze – powiedziała skandując słowa – nigdy więcej nie nazy-

waj mnie Józefiną. Nie znoszę tego. I również nigdy nie sugeruj, że nie ob-

chodzi mnie moja siostra. Jestem chora ze zdenerwowania o nią.

– W porządku Josie – odpowiedział ani odrobinę nie speszony – nie de-

nerwuj się. Jeżeli siostra będzie z nami współpracować, a nam uda się od-

zyskać pandę, no i oczywiście jeśli złoży władzom odpowiednie zeznania

obciążające Lucasa, to raczej wyjdzie z tego bez kajdanek na rękach.

Jego słowa przyniosły jej ulgę, choć nie chciała się do tego przyznać.
– Wygląda na to, że masz także dyplom prawa – powiedziała udając

nieprzekonaną.

– Nie – odpowiedział tak samo chłodno. – Mój brat jest prawnikiem, a ja

opieram się tylko na zdrowym rozsądku. Mówi mi on, że musimy wziąć się

szybko do roboty. Nie mamy zbyt wiele czasu. Kali Chenshan to duża wy-
spa. Piękna, ale bardzo dzika. Czas więc położyć cię do łóżka. Zwróć uwa-

gę, że mówię „położyć” a nie „wziąć” cię do łóżka. Możesz się więc rozluź-

nić. Na razie. Potrzebujesz odpoczynku. Także dlatego, że wymyśliłaś sobie

coś bardzo trudnego. Tak trudnego, że w normalnych warunkach byłoby to

raczej niemożliwe.

Josie odstawiła szklankę. Wpatrywała się w niego, przebijając wzrokiem

posrebrzoną księżycem ciemność. Jej sytuacja była na tyle trudna, że nie

background image

powinien jej dodatkowo komplikować seksualnymi aluzjami. Miała nerwy
napięte do ostateczności.

– Niemożliwe? – spytała cierpko. – Dziękuję za dodanie mi odwagi. Te-

go właśnie potrzebowałam.

– Gdzieś w górach jest panda i para pomylonych szczeniaków. Musisz

nie tylko ich odnaleźć, ale również sprowadzić z powrotem do cywilizacji
twoją siostrę i pandę. I to zanim Lucas zrobi coś nieprzemyślanego. A on

wygląda mi na faceta, który od urodzenia robi same nieprzemyślane rze-

czy. On jest jak Kali Chenshan. Wulkaniczna natura. Dobrze, że przynajm-

niej masz jeden mocny punkt.

Spojrzała na niego pytająco. Księżyc skrzył się w jego ciemnych włosach

i oświetlał wystające kości policzkowe na jego pięknej twarzy.

– Mam jakiś mocny punkt? – spytała z niedowierzaniem.

– Tylko jeden jedyny, święta Josie – odpowiedział podnosząc szklankę.

– Jestem nim ja, Whitewater. Nie zapominaj o tym.

Wstała nagle i sięgnęła po torebkę.
– Wątpię – powiedziała cierpko – żeby pan, panie Whitewater, pozwolił

mi choć przez chwilę o tym zapomnieć. Choćby na sekundę. A przy okazji,

ile będzie wynosiła opłata za pomoc tak cudownego eksperta?

Whitewater podniósł się także i nagle wyrosła nad nią jego niepokojąco

duża sylwetka. Wskazującym palcem ujął ją pod brodę unosząc jej twarz ku
górze.

– Nie zdecydowałem jeszcze. Ale uprzedzam cię, Josie. Nie jestem tani.

Powtórnie zdała sobie sprawę z ogromnej siły i energii, które emanowa-

ły z jego potężnego ciała. Promieniowała z niego witalność. Poczuła, że jej

serce zwalnia dostosowując się do hipnotycznego rytmu oceanicznej fali.
Wstrzymała na chwilę oddech, czując, jak jego palce delikatnie przesuwają

się po jej policzku.

– Zdaje mi się, że nie mam innego wyjścia – jej słowa zabrzmiały bar-

dziej beztrosko niż to, co chciała wyrazić.

– Nie – odpowiedział uśmiechając się do niej z satysfakcją. – Nie masz.
Jego twarz ukryta była w przesuwających się cieniach i raczej wyczuwa-

ła, niż widziała jego uśmiech. Stała wyprężona czując na twarzy delikatny

background image

dotyk jego dłoni, który miał w sobie zarówno coś z ostrzeżenia, jak i z
obietnicy. Cofnął rękę i skinął głową w kierunku hotelu.

– Idź do łóżka, Josie – powiedział swoim niskim spokojnym głosem.

Poszedł razem z nią, lecz więcej już jej nie niepokoił. Za nimi, wśród

ciemności i w świetle księżyca, ocean nucił swoją odwieczną pieśń.

– Skąd wiesz – zapytał w drodze do windy – czy ktoś nie podsłuchiwał

naszej wczorajszej telefonicznej rozmowy? Nie martwi cię to przypadkiem?

Nacisnął guzik i drzwi windy otworzyły się niemal natychmiast. Josie

weszła do środka, podczas gdy Whitewater pozostał na miejscu. Spojrzała

na niego.

– Gdyby wiedzieli, to by mnie przecież zatrzymali – powiedziała chłod-

no.

– Podejmujesz duże ryzyko – powiedział lekko wykrzywiając wargi.

– Może nie boję się ryzyka – odparła potrząsając głową.

Stał uśmiechając się, podczas gdy drzwi windy powoli się zamykały.

– Może powinnaś się go bać? – w jego głosie słychać było prawdziwe

ostrzeżenie.

– Może – odpowiedziała lakonicznie. Odetchnęła, gdy za zamkniętymi

drzwiami zniknęła jego kpiąca twarz.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

– Co wiesz o wyspach Kali Yin? – spytał Whitewater.

Jedli śniadanie w hotelowej restauracji na świeżym powietrzu. Więk-

szość gości jeszcze spała.

– Niewiele – przyznała Josie, suto smarując dżemem omlet. – Coś niecoś

o przyrodzie. Jest tam kilka rzadkich gatunków ptaków i jelenie nikinikis.

Z jego spojrzenia odgadła, że najwyraźniej jej wiedza nie wydała mu się

specjalnie przydatna. O ile poprzedniego dnia Whitewater ubrany był tak,
jakby urodził się na Hawajach, teraz jego strój był strojem zawodowca. Na

nogach miał ciężkie buty, a jego polowe spodnie miały chyba ze dwadzie-

ścia kieszeni. Podwinięte rękawy koszuli koloru khaki eksponowały siłę

opalonych i umięśnionych przedramion. Myśliwska kamizelka, również

koloru khaki, miała przynajmniej następny tuzin kieszeni. Bawełniany ka-
pelusz z podwiniętym z jednej strony rondem leżał na stole obok srebrnego

dzbanuszka z kawą. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kamizelki i wycią-

gnął mapę, którą rozłożył na podwójnej lnianej serwecie obok szwajcar-

skiego kryształu i angielskiej srebrnej zastawy.

Josie czuła się skrępowana schodząc na śniadanie w długich butach, be-

żowych dżinsach i turkusowym golfie. Obawiała się, że będzie wyglądać,

jakby ubrała się na wojnę, podczas gdy wszyscy inni będą wystrojeni jak na

przyjęcie na plaży. Teraz, patrząc na Whitewatera, zaczęła zdawać sobie

sprawę, jak trudne będzie to, na co się porwała.

– Popatrz – powiedział wyjmując długopis z jednej ze swoich niezliczo-

nych kieszeni i wskazując nim wyspę w kształcie muszli małży. – To jest

Kali Chenshan. Moim zdaniem tutaj właśnie Lucas trzyma twoją pandę.

Lepszym miejscem byłaby Kali Yushan, ale tam naraziłby się na potworne

niewygody. A mnie się zdaje, że nie należy on do tych, którym by to od-

powiadało. Myślę, że w gruncie rzeczy jest tchórzem.

Josie z powagą pokiwała głową. Sposób, w jaki sam reklamował swą

szaleńczą odwagę zawsze wydawał się jej sztuczny. Ciemne oczy Whitewa-

background image

tera spoczęły na niej przelotnie. Wyraz jego opalonej twarzy wskazywał na
to, że oczekuje od niej, by zapamiętała wszystko, co ma jej do powiedzenia.

– Kali Yin to szczególny archipelag – kontynuował. – Kapitan Cook od-

krył wyspy w osiemnastym wieku, lecz wydały mu się zbyt dzikie i skali-

ste, żeby był z nich jakiś pożytek. Z ich przynależnością państwową też by-

ły różne problemy. Wreszcie w 1945 roku stały się protektoratem Stanów
Zjednoczonych. Znaleźli się pewni bogaci ludzie i korporacje, które próbo-

wały zrobić na nich interes. Nikomu się to nie udało. Na Kali Yin produku-

je się trochę tapy, trochę cukru, trochę ananasów, ale główne bogactwo tych

wysp to krajobraz. Jak dotąd, dzięki Bogu, nie zostały odkryte przez tury-

stów – przerwał na chwilę i bezceremonialnie nalał Josie następną filiżankę
kawy. – W sześćdziesiątych latach – ciągnął dalej – Trans-Pacific-Food Cor-

poration wpadła na wspaniały pomysł, żeby założyć plantacje kawy na wy-

spach. Wybrali do tego celu Kali Chenshan i jeszcze jedną mniejszą wyspę,

Rana Pula. Kawę uprawia się z powodzeniem w Kona, tu na Hawajach.

Wydawało im się, że na Kali Yin warunki będą jeszcze lepsze: drzewka
kawowe mogą doskonale rosnąć na stokach gór.

Josie stawiała filiżankę na stole, gdy jej drobną rękę przykryła duża dłoń

Whitewatera. Jeszcze raz poczuła emanującą z niego siłę i witalność. Przy-

pomniała sobie wielkie, czarno-złote samce tygrysów w ZOO; wokół nich

również, nawet kiedy leżały nieruchomo, unosiła się aura pierwotnej siły.

– Ta kawa – wskazał na delikatną filiżankę w jej ręce – nie pochodzi z

wysp. Jest sprowadzana. Wielki przemysł kawowy nigdy nie powstał na

Kali Yin. W latach siedemdziesiątych pojawił się jakiś pasożyt. Trans-

Pacific o mały włos nie zbankrutował. Żeby zaraza się nie rozprzestrzeniła,

musieli spalić plantacje. I wtedy Kana-Puma, wulkan w centrum wyspy,
obudził się. Trans-Pacific doszedł do wniosku, że prawdziwe były stare

wyspiarskie legendy o wiszącym nad tym miejscem przekleństwie. I wy-

nieśli się stamtąd w diabły.

Puścił jej rękę, a ona nadal czuła mrowienie w miejscu, w którym ją do-

tykał. Próbowała udawać, że tego rodzaju przypadkowy kontakt fizyczny
nie robi na niej wrażenia.

– No i co z tego? Co ma wspólnego kawa ze sprawą pandy?

background image

– Dużo – odburknął, rzuciwszy jej ostre spojrzenie. Wyrysował trzy

kółka na mapie wyspy. – Tutaj położone są budynki zarządów trzech daw-

nych plantacji. Spalono pola, ale budynki ciągle tam stoją, przynajmniej

większość z nich. Do pierwszej z dawnych plantacji nadal można się dostać

szosą. Nie sądzę, żeby to odpowiadało twojemu przyjacielowi, Lucasowi.

Poza tym grunty przejęli lokalni farmerzy. Za dużo tam ludzi – wskazał
następne kółko. – Tutaj są budynki drugiego z zarządów. Ale to jest za bli-

sko Kana-Pumy, a jej kratery odzywają się jeszcze od czasu do czasu. Jest

tam wysoko i bardzo niebezpiecznie. Dlatego myślę, że również tego miej-

sca nie wybrał twój przyjaciel.

Josie spojrzała na niego z szacunkiem. Jak dotąd jego logika była nie-

podważalna. Wskazała trzecie kółko zakreślone wokół nazwy Dolina Mala

Lui.

– Chcesz powiedzieć – wyszeptała – że oni są tutaj. Na trzeciej plantacji?

Z jego oczu nie dało się nic wyczytać.

– Tak – powiedział wreszcie.
Zacisnęła zęby. Rzuciła serwetkę na obrus i zaczęła odsuwać się wraz z

krzesłem od stołu.

– Ruszajmy więc – powiedziała.

Sięgnął przez stół i chwycił jej przegub. Udało mu się użyć dokładnie

tyle siły, by nie pozwolić jej wstać i nie zadać jednocześnie odrobiny bólu.

– Poczekaj – powiedział spokojnie. Jego ręka spoczywała na jej przegu-

bie niezbyt długo. – Jeszcze nie wiesz wszystkiego. Napij się kawy. Zjedz

coś. Ciesz się cywilizacją, póki możesz. Bo naprawdę, święta Josie, czekają

nas niewygody. Wielkie niewygody – puścił jej rękę i odchylił się na krześle

do tyłu. – Trans-Pacific założył swoją trzecią plantację w jednej z krajobra-
zowo najpiękniejszych, lecz niedostępnych części wyspy. To miała być ich

przyszła atrakcja turystyczna. Na mapie jest oznaczona jako dolina, ale na-

prawdę bardziej przypomina wąwóz, ogromny kanion wśród lasów i gór.

Plantacja znajduje się na szczycie Ra-Komy, Góry Chmurnych Bogów. Ani

przedtem ani potem nikt tam nie mieszkał, może z wyjątkiem ludzi, którzy
są na bakier z prawem. Drogę, którą zbudował koncern, zniszczył wybuch

wulkanu, ale nadal można tam się dostać na dwa sposoby. Albo samolo-

tem, korzystając z częściowo tylko zniszczonego lądowiska. I pewien je-

background image

stem, że Lucas tak się tam właśnie dostał. Albo piechotą przez góry. Co my
właśnie będziemy musieli zrobić. Chyba, że chcemy zaanonsować mu się z

powietrza.

Josie patrzyła na wielkiego mężczyznę, pół-Indianina z plemienia Siuk-

sów, siedzącego po drugiej stronie stolika. Ponownie odniosła dziwne wra-

żenie, jakby potrafił on czytać w jej duszy. Niepewnie uniosła ramiona.

– Jestem dobrym piechurem. Wspinałam się w górach. Dużo podróżo-

wałam z ojcem. Nadaję się do wielu rzeczy.

– Zauważyłem to – powiedział i po raz pierwszy tego ranka zobaczyła

na jego pięknie wykrojonych ustach znajomy uśmiech. – Od razu to za-

uważyłem.

Josie nagle zaczęła się śmiać. Odrzuciła w tył głowę i czując, jak poranne

słońce grzeje jej twarz, śmiała się do łez. Whitewater przyglądał się jej z

dezaprobatą.

– Przepraszam – powiedziała wreszcie. Otarła oczy i poprawiła włosy. –

Tydzień temu martwiłam się jedynie o to, czy mój samochód zapali na
mrozie. Byłam w miłym, spokojnym ZOO, w środku miasta, w środku kra-

ju, w środku zimy. A teraz...

Bezradnym gestem wskazała słońce, plażę, orchidee, mewy. I pognie-

cioną mapę leżącą przed nimi na stole.

– Dobrze, że potrafisz zachować poczucie humoru – powiedział cierpko

Whitewater. – Tylko pamiętaj, nie będę mógł pozwolić, żebyś nas opóźnia-

ła. Nie będę mógł również pozostawić cię z tyłu. To ty będziesz musiała za-

jąć się pandą, gdy już ją odnajdziemy. Rozumiesz? Będziesz musiała za

mną nadążyć. Wszystko od tego zależy. Żadnej taryfy ulgowej.

Wesoły nastrój opuścił Josie natychmiast. Wiedziała, że Whitewater nie

próbuje jej straszyć. To, co mówił, było po prostu prawdą. Nagą, surową

prawdą.

– Nadążę za tobą – powiedziała prostując się.

– Zobaczymy – powiedział unosząc z powątpiewaniem brwi. – I na-

stępna rzecz: będziesz musiała robić dokładnie to, co ci powiem. Przez całą
drogę. Gdy otrzymasz jakiś rozkaz, nie zadajesz pytań, po prostu wykonu-

jesz go. Rozumiesz? Co prawda jestem tylko twoim wynajętym przewod-

nikiem, ale moje zadanie polega na tym, żeby zachować przy życiu ciebie,

background image

odnaleźć pandę, twoją siostrę, i wszystkich was żywych sprowadzić z po-
wrotem. Zrozumiałaś?

Josie nie bardzo podobał się rozkazujący ton jego głosu, ale skinęła po-

takująco głową.

– Tak jest, kapitanie. Ty rozkazujesz, ja słucham.

– W porządku – powiedział. W porannym świetle jego czarne oczy za-

lśniły stalowym blaskiem. – O tym się również przekonamy. I ostatnia,

najważniejsza sprawa, od której będzie wszystko zależeć. Musisz mi za-

ufać. Bardziej niż ufasz samej sobie. Powierzyć mi całą siebie. Bez reszty.

Na ich stoliku przysiadł gołąb i bez lęku, chciwie wpatrywał się czar-

nymi oczkami w koszyk z chlebem. Znowu wszystko wydawało się nie
całkiem realne. Realny był tylko Aaron Whitewater. Potężny i nieugięty jak

rysująca się na horyzoncie skała Diamond Head. Patrzyła na jego spaloną

słońcem twarz, tajemnicze czarne oczy i ciemne włosy rozwiewane poran-

ną bryzą.

– Ufam ci – powiedziała miękko.
Nie odpowiedział od razu. Przez długą chwilę patrzył, jak błyszczą w

słońcu jej ciemnorude włosy, badał błękit jej oczu i konstelację piegów na

bladej twarzy.

– W porządku – burknął. – Ruszamy!

Trzy godziny później pilot niewielkiego wynajętego przez nich samolo-

tu ciężko posadził maszynę na wąskim pasie małego lotniska na wybrzeżu

Kali Chenshan. Whitewater wraz z pilotem w milczeniu wyładowywali

ekwipunek. Zdążył już jej pokazać, jak bardzo wymagającym jest nauczy-

cielem. Przez lata podróżowania z ojcem, Josie wydawało się, że potrafi
przygotować sprzęt na taką wyprawę. Whitewater nie podzielał tego zda-

nia. Kazał jej rozpakować wszystko i zamiast śpiwora, nadmuchiwanego

materaca i poduszki dał jej brezentową płachtę i jeden ze swoich dwóch

wojskowych kocy. Burknął coś drwiącego na temat kilku kompletów jej ko-

ronkowej bielizny, ale w końcu je zostawił. Natomiast z reszty rzeczy po-
zwolił jej zabrać tylko dżinsy, koszule, kilka par skarpet i niemodną skó-

rzaną kurteczkę. Musiała dopakować jeszcze lekarstwa i środki medyczne

dla pandy. Uparła się także, żeby wziąć swoje przybory do makijażu. Po

background image

chwili zrzędzenia ostatecznie i na to się zgodził. Uprzedził ją tylko, że w
połowie podejścia na górę liczącą kilka tysięcy, takie pudełeczko zaczyna

ciążyć jak cegła.

– Wtedy je wyrzucę – odpowiedziała – ale nie wcześniej.

Ona z kolei skwitowała dezaprobującym milczeniem jego arsenał, który

składał się z maczety i sztucera w skórzano-płóciennym futerale. Zdener-
wował ją szczególnie sztucer. Nienawidziła przemocy i od początku myśla-

ła o tym, by odzyskać pandę nie uciekając się do gwałtu.

Whitewater dostrzegł jej nerwową reakcję.

– Do diabła, przecież idziemy w lasy – powiedział ponuro. – Co zrobię,

gdy na przykład, zaatakuje nas dzik? Dam mu ciasteczko?

Załadował skąpy ekwipunek do wynajętego jeepa i gestem ręki nakazał,

by wsiadła.

– Dokąd jedziemy? – spytała rozglądając się niepewnie po okolicy.

Wybrzeże wyspy wyglądało posępnie: o czarne, urwiste brzegi z wście-

kłością rozbijały się fale. W głębi lądu wyrastał pierwszy łańcuch gór, a ich
czarno-zielone szczyty groźnie kontrastowały z pogodnym niebem.

– Do farmy Horace’go Coelho. To Hawajczyk. Prócz farmy prowadzi

coś w rodzaju punktu zaopatrzeniowego dla wypraw myśliwskich i węd-

karskich.

– Weźmiemy od niego jakiś dodatkowy sprzęt? – spytała Josie z nadzie-

ją.

– Sprzętu mamy aż za dużo. Gdybym był sam, zabrałbym broń, liny i

apteczkę. Ale cóż, muszę zapewnić ci luksus i komfort – w jego głosie za-

brzmiała ironia.

– Luksus i komfort? – zaprotestowała Josie. – Jeżeli nie mamy zamiaru

zabrać stamtąd namiotu czy czegoś innego, to po co w ogóle jedziemy do

tego Horace’go... Horace’go...

– Horace’go Coelho – podpowiedział. – Po konie. Mam nadzieję, że po-

trafisz także jeździć konno, panno Perfekcjo.

– Oczywiście. To znaczy, że będziemy mogli dojechać konno do samej

plantacji? To byłoby wielkie ułatwienie...

background image

– Konie będą nam potrzebne tylko na pierwsze dwadzieścia kilome-

trów. Potem syn Horace’go odprowadzi je z powrotem i będziemy zdani

tylko na siebie.

Josie przyglądała się górom wznoszącym się wysoko po obu stronach

stromej drogi. Wyglądały tak, jakby jakiś olbrzym nabrawszy wulkanicznej

lawy w swą potężną rękę wycisnął spomiędzy palców ich masywne grzbie-
ty. Postrzępione szczyty wznosiły się nad aksamitem czarnej zieleni.

– Wszystko to... wszystko to robi wielkie wrażenie – powiedziała Josie

niepewnie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób uda im się wspiąć

tak wysoko.

– Wielkie wrażenie? – zaśmiał się drwiąco. – Poczekaj, aż zobaczysz

prawdziwe góry.

Prawdziwe góry, pomyślała ze ściśniętym sercem Josie patrząc na maja-

czące na horyzoncie zielone szczyty. Spojrzała na Whitewatera, który w

skupieniu prowadził wóz po ostrych zakrętach wąskiej serpentyny. Nie

wyglądał na bardziej przejętego niż ktoś, kto pokonuje swoją codzienną
trasę do biura. Tyle tylko, przyszła jej do głowy niepokojąca myśl, że wśród

dojeżdżających do pracy mało jest tak silnych, opalonych i muskularnych

mężczyzn.

Horace Coelho okazał się być łagodnie usposobionym, przystojnym,

brązowoskórym człowiekiem. Taki sam był jego syn, Berke. Przy całej swej
przyjaznej jowialności mieli jeszcze dodatkową zaletę: nie stawiali żadnych

pytań, a jednocześnie chętnie udzielali odpowiedzi na pytania im posta-

wione.

Nie. Nikt w wiosce nie słyszał o wizycie jakichś podejrzanych ludzi. By-

ły co prawda pogłoski o samolocie w okolicy Doliny Mala Lui i Ra-Komy,
Góry Chmurnych Bogów. Ale ludzie zawsze tutaj gadają o jakichś samolo-

tach, które zjawiają się o zmierzchu czy o świcie w podejrzanych misjach,

których charakteru lepiej nie dociekać.

Tak. Wulkan Kana-Puma ostatnio był spokojny, choć od czasu do czasu

odzywa się jeden z jego kraterów. Uczeni stwierdzili, że nie ma żadnego
bezpośredniego zagrożenia. Ale skąd mogą być tego pewni? Czy Kana-

Puma nie jest miejscem, gdzie żyła starożytna bogini wyspy – odpowiednik

Pele, hawajskiej władczyni wulkanów? I wreszcie, spytał Horace Coelho z

background image

niepokojem zabarwionym czcią, skąd zwykli śmiertelnicy mogą przewi-
dzieć, do czego jest zdolna moc Kana-Pumy?

Tak, tak... Mądrość mieszkańców wyspy nakazywała im zawsze trzy-

mać się z dala od Ra-Komy, Góry Chmurnych Bogów. Istnieje powód, dla

którego takie miejsca ludzie powinni pozostawiać w spokoju. Tutaj mówi

się na to pilikia – nieszczęście, jakie sprowadzi na siebie rasa ludzka, jeśli
rzuci wyzwanie Chmurnym Bogom.

– Złe czary – mruknął Whitewater pogrążając się we wspomnieniach o

swym indiańskim dziadku.

Horace nie protestował jednak, gdy dowiedział się, że jego rozmówcy

udają się w kierunku Ra-Komy. Whitewater skłamał gładko, że Josie jest
ornitologiem i zamierza obserwować gołębie tęczowe i gęsi pustelniczki.

– Mądrze wybrała pani swojego przewodnika – powiedział kierując na

Josie swe czarne, połyskliwe oczy. – Ten Whitewater nie tylko zna się na

rzeczy, ale ma w sobie dziwną moc. Takich ludzi nazywa się cahuna. Nie

chcę nikogo urazić, lecz aż trudno uwierzyć, że może nim być hapa haole
pół-biały.

Twarz Whitewatera pozostała początkowo nieporuszona, lecz po chwili

pojawił się na niej wymuszony półuśmiech. Odmówił, gdy stary człowiek

zaprosił ich na posiłek, usprawiedliwiając się, że muszą wyruszyć natych-

miast.

Dosiedli koni, które przyprowadził dla nich Berke Coelho, i wszyscy

troje skierowali się wąskim szlakiem prowadzącym w głąb wyspy. Berke z

polecenia Whitewatera jechał pierwszy i ścinał maczetą najbardziej utrud-

niającą jazdę roślinność. Whitewater nie odzywał się do Josie i tylko od cza-

su do czasu spoglądał na nią przez ramię spod brezentowego ronda kape-
lusza. Wygląda jak Indiana Jones – pomyślała ze złością, rozcierając miejsce

na policzku, w które uderzyła ją gałąź. – Strasznie mu się to wszystko po-

doba. I tylko czeka, kiedy wreszcie się poddam. Była głodna, ssało ją w żo-

łądku, miała obolałe od siodła siedzenie i otarte uda. Nie chciała jednak dać

Whitewaterowi satysfakcji i, tak jak on, twardo milczała.

Chociaż przez gęstwinę roślinności nie prześwitywało niebo, Josie miała

wrażenie, że słońce było już nisko, kiedy wreszcie zsiedli z koni. Szlak, już

przedtem stromy, dalej wznosił się prawie pionowo i był niewiele szerszy

background image

od zwierzęcej ścieżki. Zesztywniała zsunęła się z grzbietu konia i pieszczo-
tliwie poklepała go po szyi. Wbrew sobie pozwoliła, by Whitewater po-

mógł jej przytroczyć koc i płachtę do ramion przy pomocy jakiegoś dziw-

nego, nieznanego jej systemu. Poczuła na łopatkach pewne ruchy jego sil-

nych, zręcznych dłoni i ciało jej przeszedł dreszcz silniejszy niż ten, jaki

wywołać mógł chłód zbliżającego się wieczoru.

Pożegnali Berke’a. Z uśmiechem życzył im powodzenia, lecz w jego

czarnych oczach Josie dostrzegła niepokój i zakłopotanie.

– Co teraz? – spytała.

Spojrzał na nią z niewzruszoną obojętnością. Nagłym ruchem ręki

wskazał zdradliwie wyglądającą ścieżkę.

– Idziemy w górę – oznajmił.

Taka perspektywa przyprawiła Josie o lekki zawrót głowy.

– W górę – powtórzyła starając się, by głos jej brzmiał normalnie. Ruszy-

ła za Whitewaterem.

– Nie ufaj uchwytom – ostrzegł. – W takim terenie, zanim chwycisz za

cokolwiek, sprawdzaj, czy masz pewne stopnie.

– No pewnie – prychnęła gniewnie Josie i w tej samej chwili jakieś pną-

cze, za które próbowała się podciągnąć, zostało jej w ręku. Omal nie runęła

do tyłu. Whitewater błyskawicznym ruchem chwycił jej zaciśniętą dłoń i

bez wysiłku przytrzymał ją, dopóki nie znalazła pewnego oparcia dla stóp.

– Idź po tych samych stopniach co ja – rozkazał krótko i odwróciwszy

się kontynuował wspinaczkę.

Próbowała go naśladować, ale nie bardzo jej to wychodziło. Często mu-

siał odwracać się i po prostu wciągać ją na kolejne pewniejsze miejsce. Za

każdym razem, gdy dotykała jego ręki, czuła, jak jej ciało wypełnia dziwna,
niepokojąca energia.

– Jak daleko jeszcze? – wysapała wreszcie, gdy po raz piąty wciągnął ją

na względnie bezpieczne miejsce.

– Jeszcze pół godziny, może czterdzieści pięć minut – odpowiedział

szorstko – dopóki będzie jasno. Chcę, żebyśmy doszli do wodospadu. Po-
trzebna nam będzie woda.

Potrzebna nam będzie woda, złośliwie przedrzeźniała go w myślach.

Tak jakbym o tym nie wiedziała. Ledwo zdążyła to pomyśleć i znowu o

background image

mały włos nie obsunęłaby się w dół. Ale i tym razem jego ręka czuwała, by
ją pochwycić, podtrzymać i podciągnąć w górę.

– Jak Berke wróci na rancho przed nocą? – zapytała próbując ukryć za-

dyszkę.

– Zanocuje po drodze – odburknął Aaron. Odwrócił się, podniósł ją w

górę i postawił przed sobą. Jego dłonie prawie zetknęły się, kiedy obejmo-
wał jej talię. – Postaw nogę tu, na skale – rozkazał. – I oszczędzaj oddech.

To jest wspinaczka. Dlaczego bez przerwy chcesz coś mówić, kobieto?

Josie zamilkła posłusznie. Serce biło jej jak oszalałe. Brakowało jej tchu.

Starała się skoncentrować na wspinaczce i nie myśleć o mężczyźnie, z któ-

rym się wspina. Gdy gęstniejące cienie prawie całkowicie wypełniły las,
Whitewater zatrzymał się wreszcie. W zmierzchającym świetle Josie zoba-

czyła spadającą z wysoka kryształową kaskadę wodospadu. W pianach i

bryzgach woda wpadała do oczekującego w dole stawu, z którego wypły-

wał spory strumień.

– Tu się zatrzymamy – powiedział Whitewater, badając swym jastrzę-

bim wzrokiem małą polankę.

Josie popatrzyła na niego z wdzięcznością. Rozluźniła się, ale tylko na

chwilę. Znów jego dłonie ze znawstwem przesuwały się po jej ramionach,

rozwiązując przytroczony koc i znów ich dotyk wywołał w niej te same

kłująco-piekące sensacje. Usiadła na kamieniu rozcierając obolałe ramiona.
Whitewater w milczeniu odpiął owinięty w płachtę koc i rozpakował ple-

cak. Bezszelestnie zniknął w zaroślach i powrócił z naręczem paproci, które

rozłożył na zarośniętym mchem skrawku ziemi w pobliżu wodospadu.

Rozciągnął brezent tak, że zakrył połowę liści. Josie zrozumiała, że albo po-

łoży się obok niego, albo będzie spać na skalistym gruncie. Była przyrodni-
kiem, ale nie miała jakoś ochoty zagłębić się w egzotyczną gęstwinę i zbie-

rać w ciemnościach paprociowe liście. Rozłożyła swoją płachtę. Za radą

Whitewatera zrobiła z zapasowych ubrań zawiniątko i dla ochrony przed

rosą powiesiła je na gałęzi pobliskiego drzewa. Włożyła na siebie skórzaną

kurtkę i rozłożyła koc na tyle blisko jego koca, by skorzystać z paproci, i na
tyle daleko, by – jak miała nadzieję – zachować pewne pozory. Drżała lek-

ko. Mimo ciemności Whitewater zdawał się dostrzegać najmniejszy ruch.

background image

– Zaryzykuję i rozpalę ogień – powiedział cicho. – Ale nieduży i nie na

całą noc. Tyle, żeby zagrzać kawę.

Kiwnęła głową, tak zmęczona, że było jej właściwie wszystko jedno.

Wsłuchiwała się w kojący plusk wodospadu zastanawiając się, czy będzie

potrafiła zasnąć. Wielokrotnie biwakowała w towarzystwie ojca, ale to był

luksus w porównaniu z tym, jak obozował Whitewater. Przyglądała się mu,
gdy zbierał suche patyki i gałęzie na ognisko. Z wdzięcznością wypiła ka-

wę, którą dla niej przygotował i zjadła wraz z nim prowiant, jaki wręczył

im na drogę stary Coelho. Była to hawajska suszona wołowina, bananowe

bułeczki, owoce mango i jakiś rodzaj wędzonej ryby z kokosowymi wiór-

kami.

– No – mruknął Whitewater dopijając kawę – to był ostatni kontakt z

luksusem. Od jutra prymityw.

Zgasił ognisko. Zrobił to jakoś tak, że ogień zniknął natychmiast i ciem-

ność ogarnęła obozowisko. Słyszała tylko, jak zawija się w koc, najwyraź-

niej szykując się do snu. Siedziała na posłaniu z dłońmi splecionymi na
podkurczonych kolanach. Cały dzień udało jej się powstrzymać od wypo-

wiedzenia swych obaw, ale teraz nie mogła się już dłużej opanować.

– Aaron – zaczęła ostrożnie używając jego imienia w nadziei, że za-

brzmi to przyjaźniej i pomoże nawiązać z nim kontakt.

– Mów do mnie Whitewater – poprawił ją bez urazy w głosie. – Wolę to.

Brzmi bardziej konwencjonalnie. Nazwisko moich przodków i tak dalej...

– Dobrze – odpowiedziała, choć jej cierpliwość była na wyczerpaniu. –

A więc Whitewater, większą część drogi odbyliśmy konno, a potem wspi-

naliśmy się. Jutro, o ile dobrze rozumiem, czeka nas kolejna wspinaczka,

znacznie dłuższa – przerwała oczekując na jego odpowiedź.

– Tak – odrzekł lakonicznie. – Wspinaczka, potem schodzenie w dół, po-

tem znowu trochę wspinaczki.

– Świetnie – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby. – A gdy wreszcie

wyjdziemy na szczyt tej Ra... Ra, jak ona się tam nazywa...

– Ra-Koma – podpowiedział leniwie – Góra Chmurnych Bogów. To po-

etycki lud, ci mieszkańcy Kali Yin.

background image

– A więc wejdziemy na Ra-Komę – ciągnęła dalej z niepokojem w głosie

– i załóżmy nawet, że znajdziemy tam pandę, tak jak to wymyśliłeś, i jakoś

ją odzyskamy, nawet bez kłopotów... – przerwała oczekując na odpowiedź.

– No to co? – spytał ziewając. – O co ci chodzi?

– No to to – odpowiedziała sarkastycznie Josie – że nie wiem, jak sobie

wyobrażasz sprowadzenie jej w dół. Czy zamierzasz załadować na swe po-
tężne plecy sto kilogramów ciężarnej pandy i schodzić z nią w dół przez

dwa lub trzy dni? Bo jeśli tak, to jest to marny pomysł.

– Śmieszna jesteś – zauważył chłodno. – Zastanów się przez chwilę.

– Już się zastanawiałam – odpowiedziała Josie wpatrując się w ciem-

ność. – Dostatecznie długo. Dlatego pytam.

– Zabierzemy pandę tak samo jak Lucas ja przywiózł. Jego samolotem –

tym razem w głosie Whitewatera słychać było poirytowanie.

– A jeśli jej tam w ogóle nie będzie? – pytała Josie coraz bardziej ner-

wowo. – Przecież nie możemy mieć pewności. Zastanawiałam się nad tym

cały dzień. Jeśli droga na Ra-Komę została zniszczona, to jak Bettina z Lu-
casem mogli telefonować z wioski? Możemy być na fałszywym tropie!

Czuła, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu.

– Do wioski dostali się tak samo jak na górę. Samolotem – odpowiedział

z przesadną wyrozumiałością. – I mówiłem ci już raz: musisz mi zaufać.

Jestem myśliwym. Myśliwy zawsze zastanawia się, co robi zwierzyna. W
tym wypadku moją zwierzyną jest Lucas. Zmuszony więc jestem zastana-

wiać się, co on sobie wymyślił. I to jest komplikacja, która niespecjalnie mi

odpowiada. Ale i tak ciągle jestem myśliwym. To moja praca. Zaczynam ją

jutro wczesnym rankiem, może więc zechciałabyś zamilknąć i pójść spać.

Teraz już wiem, w jaki sposób pokonano plemię Siuksów. Wasi ludzie na-
słali na nas swoje rude kobiety i te zagadały nas na śmierć.

– Bardzo zabawne – powiedziała Josie, ale on nie raczył już jej odpo-

wiedzieć.

Po chwili jego równy oddech upewnił ją, że naprawdę usnął. Owinęła

się szczelnie kocem. Paprocie okazały się wygodniejsze, niż przypuszczała.
Mimo to była nadal niespokojna. Leżała długo wsłuchując się w niski po-

mruk wodospadu. Bez względu na to, jak szczelnie próbowałaby okręcić

się kocem, stale było jej zimno. Gdy tylko udało się jej usnąć na chwilę, na-

background image

tychmiast budziła się drżąc z chłodu. Spowił ich tuman mgły. Wierciła się
niespokojnie dzwoniąc zębami. Brakowało jej poduszki, przydałby się dru-

gi koc. Noc dłużyła się bezlitośnie. Jej ruchy obudziły w końcu Whitewate-

ra. Znieruchomiała, starając się powstrzymać dreszcze. Usłyszała, jak

wzdycha.

– Twoje zęby – odezwał się z wyrzutem w głosie. – Słychać je jak kasta-

niety. Albo marakasy. Chodź tutaj pod mój koc.

– Nie – odpowiedziała niepewnie Josie. – Nie chcę.

– Owszem, chcesz. Chodź tutaj.

Wyciągnął ramię i przyciągnął ją do siebie tak szybko, że na chwilę

przestała oddychać. Ramię było nagie i ciepłe, podobnie jak jego szeroka
pierś, do której ją przycisnął. Sięgnął po jej koc, próbując inaczej ułożyć oba

przykrycia i nagle znieruchomiał. W zimnej, perlistej mgle nie widziała jego

spojrzenia; czuła je raczej na sobie.

– Jesteś w ubraniu – powiedział zniżonym głosem.

– No pewnie – Josie trzęsła się mimo darowanego jej naturalnego ciepła.

– Gdybym nie miała go na sobie, zamarzłabym na śmierć.

– Już prawie zamarzłaś na śmierć dlatego, że go nie zdjęłaś. W ubraniu

się nie śpi. Wszyscy o tym wiedzą. Ubranie chłonie wilgoć. Zdejmuj to

wszystko i chodź tutaj.

– Nie! – zaprotestowała Josie, ale nie próbowała odpełznąć od jego cie-

płego ciała.

– Nic ci nie zrobię – w jego głosie usłyszała wyrzut i lekką drwinę. –

Mówiłem ci już, że masz robić to, co ci każę i nie zadawać pytań. A teraz,

zanim dostaniesz zapalenia płuc, zrzuć z siebie ubranie, bo inaczej sam je z

ciebie ściągnę. Zdejmuj wszystko.

Jego niski głos brzmiał władczo. Nagle poczuła się zadowolona, że

okrywa ich kurtyna mgły.

– Dobrze, już dobrze – zgodziła się i zgrabnie wyślizgnęła z ubrania.

– Daj to tutaj – powiedział. Zabrał jej ubranie i gdzieś je odłożył.

Znowu zaczęła drżeć odkryta i narażona na chłód nocy. Wtedy zjawił

się ponownie obok niej i owinął ich szczelnie kocami. Ku swemu przeraże-

niu zorientowała się, że też jest zupełnie rozebrany. Jego ciało przekazywa-

ło ciepło jej ciału, grzejąc ją jak ukryte w głębi nocy słońce. Miał rację, nago

background image

było o wiele cieplej niż w ubraniu. Whitewater przesunął się przyjmując
bardziej opiekuńczą pozycję. Podłożył swoje umięśnione ramię pod jej

głowę jak poduszkę. Jego ciepły oddech owiewał jej szyję.

– Teraz już śpij – nakazał schrypniętym szeptem. Jego duża dłoń spo-

częła po przyjacielsku na jej nagim biodrze.

Wyczerpana, ale nareszcie rozgrzana Josie, przytuliła się do niego. Po-

wieki opadały jej ze znużenia. Przygarnął ją do siebie bardziej intymnie.

– Ach – szepnął jej do ucha zrezygnowanym głosem – co też mężczyzna

musi znosić w służbie pand swego kraju. Dobranoc, Josie.

– Dobranoc, Whitewater – westchnęła błogo, zbyt zmęczona, aby nadal

czuć skrępowanie intymną bliskością ich nagich ciał.

Nie wiedziała nawet, kiedy usnęła. Whitewater otoczył ją ramieniem i

patrzył w nieprzeniknioną mgłę przesłaniającą gwiazdy. Jego dziadek na-

uczył go wielu rzeczy, zdradził mu wiele sekretów ziemi i natury. Lecz nie

dał mu żadnych wskazówek, nie ostrzegł go, że może się zdarzyć i taka

noc. Jeśli duch starego człowieka wędruje teraz wśród gwiazd i patrzy w
dół na swojego wnuka, to co też on sobie myśli? Pocałował leżącą obok nie-

go kobietę w miejsce, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Poczuł pod war-

gami niewiarygodną gładkość jej skóry: jak ciepły, pachnący jedwab. Potem

westchnął ciężko. I wreszcie usnął.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Tiiti-po-uit – zaśpiewał mały, czarno-biały ptaszek kiki. Josie budziła

się powoli. W półśnie czuła zapach kawy i smażonej ryby. Wreszcie ocknęła
się na dobre.

O Boże, jestem naga! Naciągnęła wyżej koc i przycisnęła go do piersi.

Usiadła, rozglądając się dookoła w oszołomieniu.

– Dzień dobry – uśmiechnął się szeroko na widok jej zakłopotanej miny

Whitewater. Klęczał przy maleńkim ognisku smażąc dwa duże pstrągi. –
Dałem ci pospać trochę dłużej. Ale nie pozwól się rozpieszczać. Przed nami

wspinaczka.

– Gdzie moje ubranie? – spytała cienkim głosem.

– Owinięte w twoją kurtkę – odpowiedział spokojnie, wskazując skó-

rzane zawiniątko wciśnięte w rozwidlenie rosnącej obok karłowatej sosny.
– Wy, rude, naprawdę potraficie się rumienić. Niesłychane. Istny kameleon.

– Czy ty... użyczasz ciepła swego ciała wszystkim swoim klientkom? –

spytała ze złością, rumieniąc się jeszcze bardziej. Próbowała dosięgnąć

ubrania. – Warto, byś wiedział, że absolutnie nic z tego nie wynika.

Postawił patelnię na pobliskim kamieniu, podniósł się i stanął nad nią.

Zdjął zawinięte w kurtkę ubranie i podał jej.

– To specjalna usługa – powiedział oschle. – Zapłacisz za nią ekstra. I

nie martw się, wiem, że nic z tego nie wynika. Ubierz się i wstawaj. Chyba,

że wolisz przez cały dzień obnosić się ze swą nagością.

Josie wydał się on nagle niebezpiecznie wysoki, niebezpiecznie męski i

niebezpiecznie bliski.

– Z niczym się nie obnoszę – powiedziała, wślizgując się pod koce, by

włożyć ubranie. Czuła raczej, niż widziała, że gdzieś się oddalił.

– A może byś tak wzięła prysznic pod wodospadem, zanim się ubie-

rzesz – powiedział znad ogniska. – Poprawia krążenie. Nie będę patrzył.
Nie jestem aż tak ciekawy.

Josie wahała się. Zerknęła spod kocy. Whitewater dotrzymywał słowa i

najwyraźniej ją ignorował. Wstała ostrożnie i z owiniętym dokoła siebie ko-

background image

cem niezgrabnie podreptała na drugą stronę wodospadu. Tam, ukryta za
wielkimi paprociami i bambusami, mogła się wykąpać. Kąpiel była wspa-

niała. Nigdy nie czuła się bardziej czysta, a włożenie na siebie ubrania wy-

dało się jej prawie grzechem. Włożyła je jednak.

– Lepiej się czujesz? – spytał Whitewater z odrobinę złośliwym uśmie-

chem.

Josie energicznie strząsnęła ostatnie kropelki wody ze swoich ciemno-

rudych włosów. Czuła, że w pełni odzyskała chęć do życia. Nie będzie się

już więcej nim zadręczać i irytować.

– Skąd masz te ryby? – spytała nalewając sobie kawy.

– Złowiłem je na oścień.
Przełożył jedną rybę z patelni do menażki i podał jej. Chrupiący pstrąg

smakował wyśmienicie.

– Naprawdę jesteś wielkim, białym myśliwym – zażartowała Josie i na-

tychmiast spostrzegła, że uśmiech zastygł na jego twarzy.

– Zły dobór słów – powiedział po niepokojąco długiej przerwie. – Nale-

żałoby powiedzieć raczej: „wielkim pół-krwi myśliwym”. Albo „mieszań-

cem”.

Josie robiła, co mogła, by znów się nie zarumienić. Spróbowała wybrnąć

z tej niezręczności z właściwą sobie otwartością.

– Przepraszam. Nie wiedziałam, że cię to może dotknąć. Naprawdę, co

to za różnica, że jesteś pół-Siuksem?

– Żadna – powiedział oschle. – Teraz już żadna.

Nalał jej resztkę kawy i w milczeniu wpatrywał się w płomień ogniska.

– To znaczy, że kiedyś miało to znaczenie?

Wzruszył ramionami. Wstał i napełnił wodą garnuszek po kawie. Zalał

ogień, aż węgle stały się mokre i parujące.

– Kiedyś tak. Gdy byłem dzieckiem. Ale teraz już nim nie jestem –

mruknął.

Na pewno nie jesteś dzieckiem – pomyślała. – Jesteś w pełni mężczyzną,

Aaronie Whitewater. Ale jaki jesteś naprawdę?

– Opowiedz mi o swoich rodzicach – poprosiła, śmiało brnąc dalej. – I o

sobie.

background image

– Zakochali się. Potem się odkochali – mówił krótkimi zdaniami, pa-

trząc na nią posępnie. – Chowałem się u dziadków. W rezerwacie Rosebud.

Moja ciotka Cora zaoszczędziła trochę pieniędzy. Chciała wysłać mnie i

brata na uczelnię. Poprosiłem, żeby zamiast tego pożyczyła mi na wyku-

pienie udziału w pewnym przedsiębiorstwie łowieckim. Już przedtem,

przez całą szkołę średnią, pracowałem jako przewodnik. Pożyczyła mi. Ja
jej oddałem. Byłem dobry w tym, co robiłem. A teraz jesteśmy tutaj. Koniec

życiorysu.

Szorstkość jego odpowiedzi powstrzymała Josie od dalszych pytań.

Najwyraźniej nie lubił mówić o swojej przeszłości. Wstała, a on przytroczył

zrolowany koc i płachtę do jej ramion. Poczuła na plecach dotyk jego zwin-
nych palców. Podniosła oczy i spod ronda słomkowego kapelusza spojrzała

na jego kamienną twarz. Serce zabiło jej mocniej.

– Wielka szkoda – powiedziała miękko – że lubisz zabijać zwierzęta.

– Nie lubię zabijać. Lubię polować – powiedział z wymuszonym uśmie-

chem. – To pewna różnica.

– Nie widzę żadnej – zaprotestowała, czując się niepewnie pod chłod-

nym spojrzeniem jego ciemnych oczu.

– Tak. Ty nie widzisz. I to jest twój problem – w jego głosie brzmiała

ironia. – Ruszamy. Nasz szlak prowadzi w górę.

Szlak prowadził w górę i w górę, a Josie wydawało się, że nigdy się nie

skończy. Ten ranek był powtórzeniem poprzedniego wieczoru, tyle że

znacznie gorszym. Whitewaterowi połowę czasu zajmowało podciąganie

lub podsadzanie jej w górę. Na jednym z przeraźliwie trudnych odcinków

związali się liną tak, by w razie upadku mógł wczepić się w skałę i urato-

wać ją. Raz musiał przywiązać ją do siebie i na rozhuśtanej jak wahadło li-
nie oboje przeprawili się na drugą stronę rozpadliny skalnej. Josie półżywa

z przerażenia przywarła do niego rozpaczliwie. Potem znowu szli w górę i

w górę. Dla Josie był to koszmar. Każdy jej oddech podporządkowany był

jednemu wewnętrznemu nakazowi: iść dalej. Pokaleczyła się w wielu miej-

scach, lecz zmęczenie i strach sprawiły, że nie zwracała na to zupełnie
uwagi. W niekończącym się koszmarze tej wspinaczki był tylko jeden ele-

ment rzeczywistości, na którym mogła polegać, taki, który oznaczał bezpie-

background image

czeństwo. Był nim Whitewater. Gdy wreszcie weszli na szczyt, nawet on
ciężko oddychał.

– Tu się zatrzymamy – powiedział przerywanym głosem. – Musisz coś

zjeść.

Zwaliła się ciężko na kłodę drzewa i siedziała z twarzą ukrytą w pora-

nionych dłoniach. Whitewater rozpalił mały ogień, ugotował jakąś zupę z
proszku, zrobił kawę i ukroił dwa kawałki suszonego mięsa.

Zmusił Josie, by coś zjadła. Kiedy z trudem żuła mięso, przyglądał się jej

z niepokojem.

– Nie wykończysz mi się chyba? – spytał unosząc jedną z czarnych

brwi.

– Czuję się świetnie – powiedziała ochrypłym głosem.

Zbliżył się i usiadł przed nią na ziemi.

– Pokaż mi ręce – rozkazał. – Będziemy musieli się nimi zająć.

Odrętwiała ze zmęczenia pokazała mu swe poranione dłonie.

– Troszkę się pokaleczyłaś – powiedział. – Trzeba będzie to opatrzyć.

Musimy przed nocą zejść w dół. Do groty, w której się zatrzymamy.

– Zejść? – spytała niemądrze. – Zejść? – powtórzyła. Po raz pierwszy

spojrzała na otwierający się pod nimi widok. Whitewater w dalszym ciągu

masował jej dłonie, starając się rozprostować je i rozluźnić.

– Oto nasz cel – ruchem głowy wskazał rysującą się na widnokręgu, po

drugiej stronie pokrytej chmurami doliny, górę. – To Ra-Koma. Przy odro-

binie szczęścia dojdziemy tam za półtora dnia.

– Ale – zaczęła zdezorientowana Josie, wpatrując się we wznoszącą się

wysoko, mieniącą się różnymi kolorami, wspaniałą górę – żeby wejść na

nią, trzeba najpierw...

– Zejść z naszego szczytu w dolinę. Mądra dziewczynka. Nareszcie zro-

zumiałaś.

Z jednej ze swych niezliczonych kieszeni wyjął zestaw pierwszej pomo-

cy i opatrywał jej pokaleczone ręce.

– Zejść stąd w dół? – Josie zmartwiała wpatrując się w ogrom leżącej

pod nimi przepastnej doliny. – Teraz musimy tam zejść?

Skinął ponownie głową. Mocno obejmował jej dłonie, jakby chciał prze-

kazać jej swoją siłę.

background image

– Tak, Josie. Teraz będziemy musieli schodzić. Dasz sobie radę. Na

pewno dasz sobie radę. Masz tyle siły, że mogłabyś zejść z dwa razy wyż-

szej góry. Ręce cię już nie bolą. Spójrz, nic im nie jest.

Pocałował jedną z jej pokaleczonych dłoni. Poczuła na skórze ciepły i

wilgotny dotyk jego pięknie wykrojonych warg. Był jak przyjazny, wszyst-

ko leczący płomień. Pocałował fałd skóry między kciukiem a palcem wska-
zującym. Potem to samo miejsce na drugiej dłoni. I znowu wrócił do pierw-

szej.

– Poradzisz sobie, Josie – przekonywał ją ująwszy jej twarz w dłonie. –

Razem sobie z tym poradzimy. Odzyskamy twoją pandę. Wszystko będzie

dobrze. Słyszysz?

– Słyszę – odpowiedziała głosem bez wyrazu. Jakoś udało mu się jednak

przywrócić jej siły. Gdy ponownie wziął ją za ręce i wstał, podniosła się ra-

zem z nim. Zaczęli schodzić w dół. I znowu zejście zdawało się nie mieć

końca. Gdyby Dolina Mala Lui nie była tak piękna ze swoimi mieniącymi

się tęczowo szarymi i czerwonymi wulkanicznymi głazami i płaszczem zie-
leni, Josie mogłaby przysiąc, że schodzą do piekła. Mechanicznie, nie my-

śląc, szła za Whitewaterem. Wierzyła, że sprowadzi ją w dolinę. I tak się

stało.

Wielka, rozwarta szeroko jaskinia, która miała być ich schronieniem,

przypominała słynną grotę Fern na hawajskiej wyspie Kauai. Znajdowały
się w niej trzy źródła, jedno z nich – z wulkanicznie podgrzaną, ciepłą wo-

dą parującą w zimnym powietrzu wieczoru. Whitewater namówił Josie, że-

by rozebrała się i zanurzyła w gorącym małym stawie, podczas gdy sam

rozpalił ogień i przygotował kolację: następne pstrągi złowione na oścień w

strumieniu wypływającym z jaskim w dolinę. Półprzytomna ze zmęczenia
zdjęła z siebie wszystko prócz stanika i majtek. Zanurzyła się w parującej

wodzie. Był to prawdziwy balsam.

Przechyliła w tył głowę i patrzyła sennie na przykucniętego nad ogni-

skiem Whitewatera. Niesamowity człowiek – myślała. – Jeśli trzeba, wpro-

wadzi mnie na górę. Jeśli trzeba, sprowadzi mnie z niej. A teraz wynalazł
dla mnie naturalną, ciepłą wannę, złowił pstrągi i przygotowuje mi posiłek.

Naprawdę, mogłabym wyjść za niego za mąż.

background image

Leżała wygodnie owinięta w koc i jadła kolację: pstrąg, kawa, sucharki i

następny cud – jakiś korzeń znaleziony przez Whitewatera, który w smaku

przypominał pasternak.

– Lepiej się czujesz? – spytał.

– Chyba tak – posłała mu nieśmiały uśmiech. – Albo może umarłam

gdzieś po drodze i teraz jestem w niebie: gorąca kąpiel, ogień, kubek ka-
wy...

– To nie może być niebo, skoro ja tu jestem – zauważył z poważną miną.

Josie najchętniej wyznałaby mu, że jego obecność stanowi ostateczny

dowód na to, że znajduje się w niebie. Ale tego nie mogła mu powiedzieć.

– Dziękuję ci, Whitewater. Dziś prawie mnie niosłeś. I wspaniale się

mną opiekowałeś. Potrafię to docenić.

Zareagował w typowy dla siebie sposób: zapadło irytujące milczenie.

Szemrał strumień, z oddali doszedł krzyk jakiegoś nocnego ptaka. W końcu

odpowiedział:

– To należy do moich obowiązków. Po prostu robię swoją robotę.
Miała nadzieję, że usłyszy coś innego. Skuliła odrobinę ramiona. Po-

winna stale pamiętać o tym, co powiedział: dla niego to po prostu praca.

Podejrzewała, że kobiety często się w nim zakochiwały, co stanowiło specy-

ficzną okoliczność, towarzyszącą jego pracy; miłą lub niemiłą – w zależno-

ści od kobiety. To tylko chwilowe zauroczenie. Wszystko sprawiła egzoty-
ka otoczenia i okropne zmęczenie. Próbować kochać tego człowieka to tak

jak próbować rozpiąć skrzydła i polecieć na szczyt Ra-Komy. Są zupełnie

różni. Przypadek złączył ich na chwilę, a gdy to wszystko się skończy, ro-

zejdą się każde w swoją stronę. I bardzo dobrze.

Skończyła kawę. Wstał i nalał jej ostatni kubek.
– Skąd tak dokładnie znasz tę drogę? – spytała. – Wygląda, jakbyś znał

tu każdy kamień. Na tej górze i w całej okolicy.

– Szedłem już tędy kiedyś – powiedział przegrzebując węgle.

Rozszerzyła ze zdumienia oczy.

– Tą samą drogą? Po co? – spytała z niedowierzaniem.
– Po to, żeby polować – odrzekł krótko i zaczął czyścić patelnię używa-

jąc do tego popiołu i palmowej gałązki.

background image

– Polować? – wykrzyknęła z niedowierzaniem. – Zrobiłeś tę piekielną

drogę po to tylko, żeby polować?

– To mój zawód – odpowiedział lodowato.

Pokręciła głową, jakby nie przyjmując do wiadomości tego, co usłyszała.

– Nie mogę uwierzyć, że chciało ci się przejść całą tę drogę tylko po to,

żeby coś zabić – powiedziała ponuro.

– Mówiłem ci już – odpowiedział – że nie przepadam za zabijaniem.

Lubię polować.

– A ja ci już mówiłam, że nie mogę tego zrozumieć – w jej głosie brzmiał

prawdziwy smutek.

– Słuchaj – zaczął cedząc słowa przez zęby – kobieta pewnie nie potrafi

tego zrozumieć. Szczególnie taka kobieta jak ty. Natura stworzyła nas,

mężczyzn, dokładnie po to, żebyśmy polowali. Jesteśmy agresywną płcią,

również za sprawą natury. W przypadku polowania agresja służy temu,

czemu powinna: przetrwaniu.

– Co zamierzasz zrobić? – spytała z lękiem w głosie.
Nagle perspektywa wejścia pod koce z tym mężczyzną wydała jej się w

najwyższym stopniu niepokojąca.

– Odświeżyć się – wskazał w stronę wulkanicznego stawu. – Bolą mnie

trochę mięśnie od ciągnięcia cię za sobą przez cały dzień. Myślę, że powi-

nienem wrócić do formy, żeby móc jutro robić to samo.

Podniosła się i w blasku zamierającego ognia ruszyła w kierunku pa-

prociowego łóżka.

– Jutro postaram się być lepsza – powiedziała zagryzając wargi. – Posta-

ram się nie być dla ciebie takim... cholernym ciężarem.

Uklękła i zaczęła poprawiać koce.
– Tak – odparł lakonicznie – postaraj się.

Okryła się i leżała odwrócona do niego tyłem. Ściągnęła z siebie mokrą

bieliznę i odrzuciła ją na bok, zakopując się głębiej w koce. Jego słowa pie-

kły jak użądlenia os. Dała dzisiaj z siebie wszystko, a i tego było za mało.

Przygryzła wargi. Łzy napłynęły jej do oczu. Mruganiem próbowała je po-
wstrzymać. Pozwolić im spłynąć – znaczyło to okazać ostateczną słabość.

Nie spała, gdy odchylił koce i położył się obok jej napiętego ciała. Leżał tak

umięśniony i ciepły, pachnący czystością. Nie próbował jej dotykać. Znowu

background image

zagryzła wargi i starała się powstrzymać łzy. Nie chciała pozwolić sobie na
płacz w jego obecności. Wolałaby raczej umrzeć.

– Coś nie tak? – jego szept zabrzmiał nieszczerze. Czuła, że uniósł się na

łokciu i patrzył na nią.

Chciała smagnąć go odpowiedzią, która zraniłaby go tak boleśnie, jak

on przed chwilą ją zranił. Ale nie mogła. Musiała powiedzieć mu prawdę.

– Boję się – wyznała zduszonym głosem.

Czuła, jak nachyla się w ciemności nad jej twarzą.

– Czego się boisz? – spytał cicho.

– Lękam się o pandę – powiedziała tym samym zdławionym szeptem. –

O jej dziecko. I o siostrę.

Nastąpiła chwila ciszy. Słychać było tylko strumień szemrzący u wyjścia

z groty.

– Odnajdziemy je – powiedział.

I znowu strumień w ciemnościach nucił swą sekretną piosenkę. Josie

spojrzała w górę: mężczyzna był jedynie cieniem wśród ciemności. Wy-
czuwała tylko jego obecność.

– Boję się także o siebie – przyznała drżącym głosem. – Czy dam sobie

radę.

Po policzku słynęła jej łza i nienawidziła się za to. Ugryzła się w rękę,

próbując stłumić odgłosy własnej słabości.

– Josie, Josie – wyszeptał biorąc ją w ramiona. – Dasz sobie radę. Zaufaj

mi. Nie chciałem cię zranić. Po prostu powiedziałem coś w złości. Dawałaś

sobie dotąd radę lepiej niż większość mężczyzn. Wierz mi.

Rozpaczliwie zarzuciła mu ręce na szyję.

– Boję się – powtórzyła z przerażającą żarliwością.
– Nie bój się – nakazał. – Przytul się do mnie. Tak mocno jak potrafisz.

Kierowana wewnętrznym impulsem przywarła do niego. Objął ją moc-

niej i przyciągnął bliżej. Poczuła gładki, twardy tors i przepływające w jej

nagie piersi ciepło.

– Whitewater? – głos stłumiła bliskość jego warg.
– Jestem tutaj – powiedział i poczuła na ustach ciepło jego oddechu. –

Jesteś bezpieczna, ponieważ jesteś ze mną. Rozumiesz? Jesteś ze mną.

background image

Zbliżył do niej twarz jeszcze bardziej i jego ciepłe usta objęły władzę

nad jej ustami. Jego ręce przesuwały się wzdłuż jej gładkiego ciała, a jego

długie nogi splotły się z jej nogami. Odkrywał wargami drżącą miękkość jej

warg, kosztując je na tysiąc sposobów i ani na chwilę nie odrywając się od

nich. Radosna zaborczość tego pocałunku nie pozwoliła jej nabrać oddechu;

gdy próbowała to zrobić, jego język wślizgnął się do jej ust pieszcząc ją
jeszcze bardziej intymnie. Przesunął w górę dłonie i dotknął wrażliwych

koniuszków jej piersi. Zaczęła drżeć, a jego dotyk stawał się coraz bardziej

podniecający i zachłanny. Powoli oderwał od niej usta i pozwolił swoim

gorącym wargom badać delikatną wklęsłość jej szyi, satynową skórę wokół

obojczyka i wreszcie zagłębienie pomiędzy drżącymi piersiami. Jego skóra
zdawała się parzyć ją w dłonie. Wplotła palce w jedwabistą czerń wilgot-

nych włosów. Jego usta rozpoczęły swą dręczącą podróż z powrotem,

znowu zatrzymując się na szyi, na łuku brody, po to, by ponownie złączyć

się z jej ustami w pocałunku tak głębokim, jakby chciał wyssać jej duszę.

Bliskość ich nagich ciał była dla niej jak narkotyk, który kazał jej wołać o

więcej. Trzymał ją w objęciach, a ciemność obejmowała ich oboje – i tajem-

nice, których poznania łaknęło jej spragnione ciało. Chciała, aby jej wargi

potrafiły nasycić niespokojny głód jego ust. Czuła pieszczotę jego dłoni

zmysłowo wędrujących po jej ciele, od piersi do ud, od ud do piersi i z po-

wrotem.

– Josie – wyszeptał – czuję, jaka jesteś piękna. Chciałbym cię widzieć, ale

czuję tylko twój dotyk i smak. I jest on tak... wspaniały...

Znowu pocałował ją, drażniąc językiem jej język. Opasał ją ramieniem,

przyciągając jak najbliżej do siebie.

W oddali odezwał się ten sam nocny ptak. Jego ochrypły głos zdawał

się ostrzegać: Nie, nie, och nie, och nie, och nie! Ciemność powtórzyła ten

krzyk dziwnym echem. Oboje znieruchomieli na sekundę, jakby zdając so-

bie sprawę z natarczywości ostrzeżenia.

– To chyba nie powinno się stać? – spytała przerywając pocałunek i

wtulając twarz w jego ciepłą szyję. – A jeśli się stanie, to dla ciebie i tak nie
będzie miało żadnego znaczenia. Czyż nie?

Poczuła, jak tężeją mu mięśnie, a jego wielkie ciało zastyga w bezruchu.

background image

– Czy koniecznie musi to coś znaczyć? – powiedział spokojnie. – Wy-

starczy, że pozwolimy, by to się stało. Jeżeli tego chcemy. Myślałem, że

chcesz.

W ich milczenie wkradło się niespokojne napięcie. Czekał w ciemności,

aż powie to, co chciał usłyszeć: Tak, chcę tego. Niech się stanie, co ma się

stać. I to nie musi cokolwiek znaczyć. Ale byłoby to kłamstwo. Chciała, aby
jej ciało złączyło się z jego ciałem, ale musiałoby to coś znaczyć. Musiałoby

znaczyć wszystko. Odsunął się od niej gwałtownie.

– Myślę, że ty po prostu potrzebujesz być przytulaną, Josie. A naprawdę

kochać się nie chcesz. Może nie jesteś w dostatecznym stopniu kobietą. Ale

nic nie szkodzi. Możesz dalej się do mnie przytulać. I ja cię będę przytulał.
Tak długo, jak długo będziesz tego potrzebowała.

Jego ramiona objęły ją z beznamiętną delikatnością. Położył jej głowę na

swojej aksamitnie gładkiej piersi, a palce wplótł jej we włosy.

– Aaron – zaczęła bezradnie. Jak miała mu wytłumaczyć, że to właśnie

miłość powstrzymała ją od kochania się z nim i że pragnęła go bardziej, niż
potrafiłby zrozumieć?

– Mów do mnie: Whitewater – jego głos znowu miał stalowe brzmienie.

– I śpij, Josie. Powiedziałem ci, że wszystko jest w porządku.

– Whitewater – powiedziała z głową na jego piersiach. – Przepraszam.

– Nie ma za co. To należy do moich obowiązków – poinformował ją z

naciskiem.

Tylko dzięki ogromnemu zmęczeniu udało jej się usnąć w niebezpiecz-

nym schronieniu jego ramion.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

– Dzieje się coś dziwnego – głos Whitewatera zabrzmiał złowieszczo.

Stała obok niego u wyjścia z groty i patrzyła na pokrytą płaszczem deli-

katnej mgły dolinę. Zupełnie nie wiedziała, o co mu chodzi. Musiał coś wi-

dzieć lub wyczuwać. Jego niepokój udzielił się jej.

– Coś mi się tu nie podoba – powtórzył, a jego oczy zwęziły się.

– O co chodzi? – spytała.

Nie miała ochoty podnieść głowy i spojrzeć na niego. Jej myśli obracały

się wokół bolesnych wspomnień minionej nocy.

– Nie słychać ani jednego ptaka – odpowiedział z napięciem w twarzy.

Zaczęła nasłuchiwać. Rzeczywiście, oprócz niepokojącego szmeru

strumienia nie słychać było żadnego dźwięku. Nawet wiatru.

– Jest mgła – powiedziała niepewnie.
– To coś więcej niż mgła – stwierdził ponuro. Jego zachowanie i wyraz

twarzy powstrzymały ją od dalszych pytań. Gdyby nawet wiedział coś

więcej i tak nie powiedziałby jej całej prawdy. Wrócili do przerwanego

śniadania. Siedzieli w milczeniu na ziemi po dwóch stronach małego ogni-

ska. Żadne z nich nie wspomniało o minionej nocy.

– To okoń? – Josie odezwała się wreszcie. – Jak go złowiłeś?

– Nic w tym tajemniczego – wskazał na jedną ze swych kieszeni. – Mam

tu żyłkę i haczyk – mruknął i milczał dalej.

– A swoją drogą, co masz jeszcze w tych wszystkich kieszeniach? – Josie

rozpaczliwie próbowała nawiązać rozmowę. Był bez koszuli i widok jego
szerokiej piersi drażnił ją i niepokoił. Zbyt mocno pamiętała jej dotyk na

swej nagiej skórze.

– Przybory – odpowiedział zdawkowo. – Czy zamierzasz spędzić cały

ranek na zadawaniu mi pytań? Może raczej przygotujesz się do drogi?

Odstawiła kubek i menażkę. Wstała. Niech pozmywa naczynia – pomy-

ślała ze złością. – To też należy do jego obowiązków. Odwróciła się i zaczę-

ła pakować rzeczy. Zwinęła koc i płachtę tak ściśle, że nawet Whitewater

nie zrobiłby tego lepiej. Bez jego pomocy przytroczyła wszystko do pleców.

background image

Ale i tym razem okazał się sprawniejszy od niej. Gdy szamotała się z ostat-
nim węzłem, stał już obok gotów do drogi. Przyglądał się jej z obojętnym

wyrazem twarzy.

– Szybko się uczysz – zauważył lakonicznie.

– Tak – odpowiedziała, po raz pierwszy patrząc mu prosto w oczy. –

Uczę się szybko.

I nauczyłam się już czegoś o tobie – odczytał w jej wyzywającym spoj-

rzeniu. – Drugi raz nie zrobię tego samego błędu. Ona też zrozumiała prze-

słanie zawarte w twardym spojrzeniu jego czarnych oczu: Nie igraj z

ogniem, kobieto. Możesz się poparzyć. Niecierpliwie wzruszyła ramionami.

– W drogę – rzuciła oschle. – Nie płacę ci za to, żebyś stał i patrzył mi w

oczy.

Naciągnął głębiej na czoło rondo kapelusza.

– Słusznie. Ruszaj za mną, Królowo Dżungli! – odpowiedział złośliwo-

ścią na złośliwość.

Mozolny marsz przez dolinę zajął im cały ranek. Josie z radością

stwierdziła, że jej organizm zdawał się coraz lepiej przystosowywać do

trudów podróży.

Nie była już taka obolała, czuła się niezwykle ożywiona i gotowa do

działania. W płaskim terenie potrafiła prawie dotrzymać kroku milczącemu

Whitewaterowi. Na niebie wisiały szare chmury i dwukrotnie spadł nie-
wielki deszcz. Whitewater miał rację. W powietrzu wisiało coś dziwnego.

Było już dawno po wschodzie słońca, a jednak ptaki nie odzywały się

nadal. Jakby gdzieś zniknęły. Niesamowita cisza niepokoiła bardziej niż

wisząca nad doliną szara warstwa nieruchomych chmur.

Musieli przeprawić się przez wartki strumień. Woda sięgała Josie do

pasa. Prąd był tak silny, że w pewnej chwili nieomal zwalił ją z nóg. I wte-

dy, po raz pierwszy tego dnia, poczuła dotyk rąk Whitewatera. Błyska-

wicznym ruchem zdążył uchwycić jej ramię. Przyciągnął ją blisko do swego

boku i szedł dalej stanowiąc dla niej naturalną osłonę przed rwącym prą-

dem. W drugiej, wysoko uniesionej ręce, niósł sztucer. Z wysiłkiem brnęła
przez wodę niezadowolona z tego, że znowu okazało się, jak bardzo

wszystko zależy od jego siły i zdecydowania. Wyszli na kamienisty, pokry-

ty czarnymi otoczakami brzeg. Jego opalone ramię, które było dla niej tak

background image

pewnym oparciem, opadło nagle. Odruchowo sprawdził kieszenie, jakby
ich zawartość była ważniejsza od niej. Poprawiła przemoczone dżinsy i po-

patrzyła na niego z niechęcią.

– Dziękuję – powiedziała nieszczerze.

– Nie ma za co.

Poprawił kapelusz i ruszył pierwszy dalej.
Pewnie, że nie ma za co – myślała ze złością Josie, patrząc na jego szero-

kie plecy. – Wiem, że to tylko twoja praca, ty draniu.

Około południa dotarli do podnóża Ra-Komy. Whitewater nie chciał

odpoczywać. Od razu ruszyli w górę, czy raczej, jak wydawało się Josie,

pionowo w górę. Buntowniczy nastrój opuścił ją nagle. Serce jej zamarło na
widok następnych, piętrzących się na ich drodze skał. Znowu była zmu-

szona polegać na Whitewaterze, co chwilę czuć na sobie jego ręce, gdy po-

magał jej wspinać się na skalne urwiska. Około pierwszej weszli w gęste

chmury. Mgła i deszcz sprawiły, że bazaltowe skały zrobiły się śliskie, co

dodatkowo utrudniało wspinaczkę. W pewnym momencie Whitewater za-
trzymał się, odwrócił do niej i mruknął:

– Zaczyna się kawałek trudnego terenu. Będziemy się przeciskać przez

ucha igielne.

Podał jej rękę i wciągnął ją na półkę utworzoną z zastygłej, brudno-

pomarańczowej lawy. Ciężko oddychając stała tuż obok niego na wąziut-
kim występie skalnym. Spojrzała na jego nieruchomą twarz. Cień dwu-

dniowego zarostu na szczękach uwydatniał bardziej niż zwykle jego wysta-

jące kości policzkowe. Patrzył na nią beznamiętnym, badawczym wzro-

kiem. Oddech miał przyśpieszony.

– Ucha igielne? – wysapała ze strachem Josie. Kręciło się jej w głowie i

próbowała sobie wmówić, że powodem tego jest lęk wysokości, a nie bli-

skość Whitewatera.

Skinął głową i podniósł oczy w górę. Podążyła za jego spojrzeniem. Nad

nimi zwieszał się następny występ skalny. Jakiś geologiczny żart sprawił,

że miał on w sobie otwór, dostatecznie szeroki, by mógł przecisnąć się
przez niego człowiek.

– Mamy przejść przez to? – wymamrotała niepewnie. Krawędź skalnego

okna znajdowała się metr ponad jej głową.

background image

– A widzisz inną drogę? – odburknął.
Spojrzała w dół. Pomyślała, że dzięki chmurom pokrywającym podnóże

góry, wrażenie nie było tak przerażające. Nie miała jednak wątpliwości: do

samego dołu leciałoby się długo.

– Nie dosięgnę do tego uchwytu – powiedziała zdenerwowana.

Z całej siły pragnęła, aby półka zrobiła się troszeczkę szersza. Nie mu-

siałaby wtedy stać tak bardzo blisko niego.

– Dla chcącego nie ma nic trudnego – mruknął, a jego ręce objęły ją w ta-

lii i ścisnęły mocno.

Josie wstrzymała oddech, gdy przyciągnął ją bliżej i stęknąwszy z wy-

siłku podniósł w kierunku skalnego okna.

– Hej! – krzyknął. – Nie wierzgaj nogami, bo spadniemy oboje! Znajdź

chwyt i podciągnij się na rękach.

Przerażona Josie chwyciła za krawędź otworu i próbowała się podcią-

gnąć.

– Nie mam siły – wysapała.
Próbował ją podnieść jeszcze wyżej. Głowę i ramiona miała już na wy-

sokości otworu, ale nie mogła znaleźć na tyle pewnego chwytu, by wcią-

gnąć się dalej.

– Ręce mi puszczają – jęknęła w panicznym strachu. – Jestem za słaba.

– Jak wrócisz do domu – warknął przenosząc jedną rękę na jej biodro –

weź się za ćwiczenie górnej połowy ciała. Podoba mi się twoja budowa, ale

do bicepsów mam pewne zastrzeżenia.

Josie poczuła, jak bezceremonialnie chwycił ją za siedzenie. Przemknęła

jej przez głowę przerażająca myśl: oboje stracą równowagę i spadną w

przepaść.

– Whitewater – zaprotestowała nieśmiało – nie sądzę, żeby to był dobry

pomysł.

– Trzeba było pilnować swojej pandy – wycedził przez zęby.

Teraz już obie jego dłonie znalazły się poniżej jej bioder. Pchał ją z całej

siły w górę. Próbowała zlekceważyć ten intymny kontakt, starając się jak
najwyżej podciągnąć. W końcu przedostała się na drugą stronę skalnego

okna jak pływak, który z trudem wyciąga się z wody na brzeg basenu. Le-

background image

żała na następnej półce skalnej. Dyszała ciężko i czuła mrowienie w po-
śladkach.

– Trzymaj! – odezwał się rozkazująco Whitewater i podał jej sztucer.

Zobaczyła jego dłonie zaciskające się na krawędzi otworu. Patrzyła z lę-

kiem, jak podciąga się w górę. Z zaciśniętymi z wysiłku zębami wciągnął

górną połowę ciała na krawędź. Jego twarz wykrzywił bolesny grymas.
Resztką sił przecisnął się przez otwór i zwalił obok niej na skalnej półce.

– Dobrze się bawiliśmy? – spytał ironicznie.

– Nigdy więcej nie chciałabym tego powtarzać – powiedziała ciężko

oddychając.

– To niedobrze – sapnął. – Spójrz tam.
Popatrzyła w górę i z trudnością przełknęła ślinę.

Nad nimi wisiała następna krawędź, a w niej jeszcze węższe okno skal-

ne.

– Jeszcze jedno? – spytała z bolesnym niedowierzaniem.

– Jeszcze dwa – ton jego głosu brzmiał nieprzyjemnie rzeczowo. – Ale

czym się przejmujesz? W końcu to ja odwalam najcięższą robotę.

Josie usiadła i spojrzała na niego. Oczy miał zamknięte, a czerń jego

długich rzęs ostro kontrastowała z miedzianym kolorem skóry.

– To wątpliwa przyjemność, kiedy twoje ręce tak mnie... wszędzie doty-

kają – powiedziała z wyrzutem.

Otworzył jedną powiekę, rzucił jej dwuznaczne spojrzenie i znowu za-

mknął oczy.

– Masz bardzo jędrne pośladki. Moje gratulacje. Umila to pracę, ale nie

czyni jej lżejszą – podniósł się i pomógł jej wstać.

– Nie życzę sobie... – zaczęła, lecz nie pozwolił jej skończyć.
– Nie mam innego wyjścia – złapał ją mocno dłońmi, od razu za biodra,

i zaczął podsadzać w górę.

– Uważaj z tymi rękami, Whitewater – krzyknęła zirytowana w momen-

cie, gdy jego dotyk wydał jej się jeszcze bardziej intymny. Szukała rozpacz-

liwie uchwytu, ale tym razem była bardziej zawstydzona niż przerażona.

– Kochanie – w dobiegającym z dołu głosie słychać było wysiłek – mu-

sisz się do tego przyzwyczaić. Zanim wciągnę cię na górę, będziesz doty-

background image

kana wszędzie, gdzie tylko można cię dotknąć. Nie ma w tym nic osobiste-
go.

– Wiem – odcięła się Josie wpełzając wreszcie na bezpieczne miejsce – to

tylko twoja praca.

Znowu odpoczywali przez chwilę obok siebie.

– Ale robota – westchnął. – Pomyśleć, że mógłbym w tym czasie wal-

czyć z jakimś sympatycznym rekinem, czy czymś w tym rodzaju. Mam na-

dzieję, że to doceniasz.

Josie rzuciła mu szybkie spojrzenie. Dolna połowa ciała wprost paliła ją

od dotyku jego rąk.

– Bardziej niż ci się wydaje – powiedziała z ironią.
Westchnął ponownie i wstał.

– Chodź, zróbmy to jeszcze raz. Zaczyna nam to coraz lepiej wychodzić.

Objął ją w talii. Przez chwilę patrzył jej w oczy, w kąciku warg pojawił

się uśmiech, znikł, i pojawił się znowu.

– Chciałbym, żeby ktoś tak się o mnie troszczył, jak ty o tę swoją pandę

– mruknął.

Josie walczyła ze sobą, aby nie odkryć przed nim swych prawdziwych

uczuć.

– Może by się ktoś taki znalazł, gdybyś był bardziej dżentelmenem –

wyjąkała.

– No to przepadło – powiedział ze stoickim uśmiechem i podniósł ją w

górę. Po kilku sekundach robił ze swoich rąk użytek, na który żaden dżen-

telmen by sobie nie pozwolił.

– Uważaj, Whitewater – ostrzegła raz jeszcze próbując sforsować ciasny

otwór.

– Uważam... że są diabelnie zgrabne – odpowiedział bezczelnie.

Około szóstej las przerzedził się ponownie, a słońce rzucało miękkie,

długie cienie. Whitewater zatrzymał się na chwilę.

– Przejdziemy jeszcze przez ten grzbiet – wskazał przed siebie – i za-

trzymamy się na noc.

– Zatrzymamy się? – spytała z nadzieją Josie.

background image

– Tak. Zaszliśmy dalej niż myślałem. Jutro rano dotrzemy do plantacji.

A poza tym będziemy mogli popływać i odpocząć.

– Popływać? – spytała z ożywieniem.

– No pewnie – odpowiedział uśmiechając się szeroko. – Zapomniałaś, że

jesteśmy na Południowym Pacyfiku. To prawie raj na ziemi. Baseny kąpie-

lowe wszędzie dokoła. Trzeba tylko umieć poszukać.

Raj – pomyślała, z trudem za nim nadążając. – Dziękuję za taki raj. Raj-

ską perspektywę psuła obecność węża, imieniem Lucas, który czaił się

gdzieś na szczycie góry. Albo innego, który nazywał się Whitewater i wy-

dawał się jej bardziej chytry, przewrotny i nieobliczalny niż jakiekolwiek

stworzenie na tym świecie. A może ten wąż, niebezpieczny i skryty, leżał
zwinięty na dnie jej serca i nazywał się po prostu pożądaniem?

– Rozbierz się wreszcie – powiedział ze zniecierpliwieniem Whitewater.

Zdążył już zrzucić z siebie myśliwską kamizelkę i siedząc na porosłym pa-

prociami brzegu małego stawu zdejmował ciężkie buty. – Co ci szkodzi, że

wreszcie obejrzę to, czego i tak przez cały dzień dotykałem. Poza tym śpi-
my na golasa. Bądź dorosła, Josie.

– To nie to samo – upierała się, choć błękitna głębina stawu wyglądała

niezwykle zachęcająco. – I ty też nie waż się rozebrać do naga.

– A to czemu – spytał głupio się uśmiechając. – Nie wytrzymasz poku-

sy? Jak nie, to ja biorę na siebie zwalczanie pokus za nas dwoje. Uratuję cię
przed samą sobą.

– Jesteś niepoprawny – powiedziała z wyrzutem. – I oświadczam ci, że

nie mam zamiaru dziś z tobą spać. Wolę zamarznąć.

– Bardzo dobrze – powiedział rozsuwając suwak spodni. – Jęczysz i ga-

dasz przez sen całe noce. O siostrze i o tej swojej najukochańszej pandzie.

Zsunął spodnie do kostek, zrobił krok i zgrabnie z nich wyszedł. Josie

odwróciła głowę, ale i tak zdążyła go dokładnie obejrzeć. Miał wspaniałe

ciało. Dzięki Bogu, pozostawił slipki: najbardziej skąpe z możliwych. Na

widok szerokich ramion, twardego, brązowego torsu, płaskiego brzucha i

niewiarygodnie długich umięśnionych ud musiała odetchnąć tak głęboko,
że aż zabolało ją w piersiach. Stanął na wystającym nad wodą kamieniu,

przez chwilę szukał równowagi i skoczył miękko do stawu. Wypłynął na

powierzchnię otrząsając wodę z ciemnych włosów.

background image

– Wspaniała woda! – zawołał. – Właź! Możesz zostać w majtkach. Prze-

praszam, w wytwornej bieliźnie.

– Jeśli tak, to zgoda – odpowiedziała zrzędliwie.

Whitewater uśmiechnął się i zanurkował. Zdjęła długie buty i skarpety.

Zrzuciła koszulę i dżinsy. Stanęła na tym samym kamieniu i przez chwilę

myślała, że jej elegancki, koronkowy stanik i majteczki wyglądają zupełnie
bez sensu w środku lasów na zboczach Ra-Komy. Zgrabnym skokiem za-

nurzyła się w szafirowej głębinie stawu. Gdy wypłynęła na powierzchnię,

Whitewater wynurzył się tuż obok.

– Sprawdźmy, co też na sobie zostawiłaś – przesunął pod wodą ręce

wzdłuż jej ciała od bioder do ramion, musnąwszy koronkę stanika obejmu-
jącego jej pełne piersi.

– Wynoś się, bo cię utopię – próbowała od niego odpłynąć.

– Nie zrobisz tego – drażnił się. – Kto złapie ci rybkę na kolację? Kto ją

usmaży? Kto rozpali ognisko?

– Obejdzie się! – odpowiedziała zuchwale. – Będę miała twój koc i na-

reszcie przestaniesz mnie zadręczać.

– Za taką niewdzięczność należy się kara. Teraz ja cię utopię – powie-

dział groźnie.

Uderzył kilka razy mocniej rękami, zanurkował i Josie poczuła, jak

schwycił ją za kostki nóg. Złapała haust powietrza i poszła pod wodę. Whi-
tewater bez wysiłku utrzymywał ją pod powierzchnią błękitnego stawu,

przesuwając dłonie wzdłuż jej nóg. Wreszcie schwycił ją mocniej, przyci-

snął do siebie i wynurzył się wraz z nią, utrzymując się na wodzie silnymi

ruchami nóg.

– Porzuć wszelką nadzieję! – zawołał. – Zostałaś porwana przez Siuksa.

Czeka cię los gorszy od śmierci.

Śmiejąc się pozwoliła sobie na niebezpieczny luksus: by zachować rów-

nowagę, objęła go rękami za szyję. Znalazł wreszcie dno i stał po piersi w

wodzie nadal trzymając ją mocno.

– Myślę, że po takim dniu powinniśmy wypalić fajkę pokoju – zapropo-

nował. – Zgoda?

Przyglądała się jego ciemnobrązowym oczom i rzęsom, na których

skrzyły się krople wody.

background image

– Zgoda – westchnęła niepewnie.
– Ale mieliśmy dzień, Josie! – jego głos zabrzmiał bardzo po koleżeńsku.

– I prawie jesteśmy na miejscu. Kiedyś będzie z tego opowieść, jak mówili

starzy ludzie w moich stronach.

– Opowieść? – spytała walcząc z pokusą oparcia dłoni o jego umięśnio-

ną pierś.

– Tak mówili dawni śmiałkowie, gdy porywali się na jakieś szaleńcze

czyny. Mówili: hoka hey! Zróbmy z tego opowieść! Zróbmy coś, o czym się

będzie pamiętać.

– Nie jestem pewna, czy o dzisiejszym dniu warto będzie pamiętać –

powiedziała z wahaniem, nagle zaniepokojona jego bliskością.

– Będzie warto – powiedział, a żartobliwy ton nagle gdzieś się ulotnił. –

Bałem się tych okien skalnych, ale pokonaliśmy je. Możemy sobie pogratu-

lować.

Spojrzał na nią z takim wyrazem oczu, że Josie zadrżało serce. Nie miała

siły oderwać od niego wzroku. On zrobił to pierwszy, kierując spojrzenie
na jej miękkie usta.

– Gratulacje – powiedział prawie szeptem.

Ale słowa były już niepotrzebne, spóźnione. Nachylał się nad nią powo-

li, a ona unosiła twarz w górę, gotową na przyjęcie pocałunku. Jego usta

wydawały jej się zrazu chłodne, potem ciepłe, wreszcie gorące, w miarę jak
pocałunek stawał się coraz głębszy. Czuła, że cała drży, a serce biło jej jak

oszalałe. Nie mogła oderwać od niego ust. Całował ją tak, jakby on – i tylko

on – miał do tego prawo. Jakby brał to, co do niego należało. Jego palce pie-

ściły mokre kosmyki jej włosów, a potem zaczęły błądzić po delikatnej skó-

rze wokół ucha. Drżała coraz bardziej, niezdolna do oporu rozchyliła wargi
i pozwoliła mu wsunąć język do środka. Objął dłońmi jej twarz, jeszcze

bardziej przyciągnął ją do siebie, tak by pocałunek stał się głębszy. Josie

czuła, że całkowicie zatraca się w jego objęciach.

Nagle oderwał od niej usta. Pożądanie sprawiło, że oddychała szybko i

płytko. Deszczem pocałunków obsypywał jej skronie, puch jej rzęs, przy-
mknięte powieki, policzek i miejsce na szyi, gdzie wyczuwał jej oszalały

puls. A ona całowała jego nagie pachnące słońcem ramiona. Czuła wilgot-

ny, gorący dotyk jego języka na szyi i niżej, tam, gdzie szyja łączy się z ra-

background image

mieniem. A chwilę potem jego wargi powolnym ruchem wędrowały
wzdłuż jej ramion z miękką, dręczącą dokładnością. Odgiął jej głowę w dół,

ku swym szerokim piersiom, odgarnął włosy i całował znowu, a dotyk ję-

zyka na jej wrażliwym karku wywołał w niej kolejny gorący dreszcz. Trzy-

mała go nadal za szyję i czuła, jak jego ręce powróciły do jej ciała i drażnią-

co powoli, jakby w rozmarzeniu, odkrywały jej nagą talię, dojrzałą krągłość
odzianych w koronkę bioder, płaskość brzucha, miękkość i tajemnicę we-

wnętrznej powierzchni ud. Znowu odnalazł jej wargi, jak poszukiwacz,

który porzucił na chwilę odnaleziony skarb i pełen poczucia swych praw,

wraca do niego z powrotem. Jej usta przyjęły go radośnie.

Prawie nie zauważyła, jak mokra koronka stanika zsunęła się z jej peł-

nych, drżących piersi. Ich nagie, różowe koniuszki nabrzmiały jak pąki pod

dotykiem jego dłoni. Różane sutki czekały spragnione jego dotyku, gdy

schyliwszy się pieścił je wargami, najpierw jeden, potem drugi, potem

znów pierwszy. Tym razem zadrżała tak mocno, że przyciągnął ją do sie-

bie, jakby pragnął ochronić ją przed siłą jej pożądania. Powoli, niespiesznie,
z ogromną cierpliwością i doświadczeniem smakował i pieścił jej wyprężo-

ne sutki. Przykrył je miękko dłońmi i schował twarz w gorące zagłębienie

piersi.

Oderwał się od niej na chwilę i ciężko oddychając przeniósł ją bliżej

brzegu tak, by woda sięgała im do kolan. Nachylił się i znowu pieścił jej
piersi, powtórnie doprowadzając je do stanu drżącej ekstazy. Osunął się na

kolana i całował jej płaski brzuch. Klęcząc trzymał ją rękami za biodra,

przyciskając mocno do siebie. Delikatnie zaczął ściągać z niej przylegające

do ciała koronkowe majteczki.

– Nie! – cofnęła się nagle do tyłu. – Aaron, proszę cię. Obiecałeś.
Nie zwracał uwagi na jej protesty. Przyciągnął ją z powrotem do siebie i

znowu poczuła jego gorące wargi tuż obok mokrej koronki. Niczego nie

pragnęła bardziej niż osunąć się na kolana, jeszcze raz podać mu usta i czuć

jak twardy nacisk jego ciała przyniesie ukojenie jej spragnionym piersiom.

Ale byłoby to szaleństwem. Przecież przez cały dzień powtarzała to sobie.
Wczoraj przysięgała sobie, że nigdy więcej nie pozwoli temu mężczyźnie

na tego rodzaju zbliżenie. A teraz, nie dość, że pozwoliła, ale sama mocno,

aż do bólu tego pragnie.

background image

Płynnym ruchem podniósł się z kolan i stał naprzeciw, górując nad nią

o głowę. Jego czarne oczy żarzyły się niczym węgle. Przeniósł ręce z jej

bioder w górę i ułożył je tak, by kciuki oparły się o żebra, a palce objęły

pewnie i delikatnie kulistość jej piersi.

– Nie próbuj mi wmówić, że mnie nie pragniesz – w jego niskim głosie

brzmiało wyzwanie. – Nawzajem siebie pragniemy. Wiedziałem to od po-
czątku. Już w Chicago.

Spojrzała na niego bezradnie. Jej palce nieporadnie ześlizgiwały się

wzdłuż napiętych mięśni jego ramion, białe jak płatki kwiatów w kontra-

ście z brązową opalenizną jego ciała.

– Obiecałeś – powtórzyła, a głos jej drżał. Czuła, że wypełniają ją zupeł-

nie sprzeczne emocje.

Pragnęła go. Bała się tego, że go pragnie. Bała się samej siebie.

– Czasem należy złamać obietnicę – powiedział schrypniętym szeptem.

– Są rzeczy silniejsze od obietnic. Dlatego nie lubię nic obiecywać. Wolę być

wolny. Na przykład po to, żeby się z tobą kochać.

Odwróciła wzrok od jego oczu. Znowu spojrzała na swe blade dłonie

miejskiej dziewczyny na jego twardej, spalonej słońcem skórze.

– A potem pójść swoją drogą – wyszeptała, jakby zawstydzona tym, że

tak jej na nim zależy.

Jeszcze raz ujął ją rękami pod brodę i zbliżył jej twarz do swojej twarzy.
– Każde z nas będzie mogło pójść swoją drogą – powiedział miękko. –

Te kilka dni, które mamy dla siebie już nigdy nie wrócą. Głupio je stracić.

Nie żądaj ode mnie obietnic. Przecież sama tyle razy mówiłaś, jak bardzo

jesteśmy różni. I miałaś rację. Ale są chwile, kiedy różnice się nie liczą. Na

przykład teraz. Weźmy to, co życie daje nam dzisiaj. Bez pytań o jutro. I bez
obietnic.

W dalszym ciągu starała się nie patrzyć mu w oczy.

Wiedziała, że to, co mówił, było uczciwe. Szkoda, pomyślała z żalem,

gryząc górną wargę. Szkoda, że nie był na tyle cyniczny, by powiedzieć jej

parę słodkich, głupich kłamstw. Nawet gdyby wiedziała, że okłamuje ją, o
ileż łatwej byłoby mu się oddać. Tak, jak tego pragnęła. Zdjęła ręce z jego

ramion i skrzyżowała je przed sobą osłaniając piersi.

background image

– Niestety, Whitewater – jej głos brzmiał nienaturalnie. – Dla niektórych

jutro trwa latami. Zapomnijmy o tym incydencie. I sama zadbam o to, by

więcej się to nie powtórzyło. Nie życzę sobie, abym oglądając się wstecz po

latach, musiała pamiętać, że nie oparłam się pewnemu supermanowi, tylko

dlatego, że wiał upojny wietrzyk, woda była błękitna, a ja byłam zmęczona

do nieprzytomności.

Jego twarz nagle stężała. Nie próbował jej zatrzymać, kiedy zaczęła się

od niego oddalać. Udało się jej w sposób pełen naturalnej godności dojść do

brzegu stawu i wspiąć na wystający kamień. Okryła się koszulą i naciągnę-

ła dżinsy. Spojrzała w dół na staw. Pływał dalej i wydawało się, że jest na

tym całkowicie skupiony. Spojrzał na moment w górę i ich oczy spotkały
się. Uśmiechnął się. Zmierzył ją od stóp do głów znanym jej szyderczym,

taksującym spojrzeniem i powiedział:

– W porządku. Twoja strata.

Jego arogancja dotknęła ją boleśnie.

– Jedyną moją stratą jest Księżycowa Róża. I dlatego tu z tobą jestem. A

ręce proszę trzymać z dala ode mnie – odwróciła się i odeszła.

Pół godziny potem, już ubrany, klęczał na ziemi układając małe ogni-

sko. Josie siedziała naprzeciwko na kamieniu, starając się nie zwracać na

niego uwagi. Raz tylko na nią spojrzał.

– Hej! Zdaje się, że coś zgubiłaś – powiedział uśmiechając się drwiąco.
Wyciągnął z kieszeni mokrą turkusową kuleczkę i rzucił w jej stronę.

Wylądowała na jej bucie. Był to stanik. Podniosła go i ze złością włożyła do

kieszeni. Kolację zjedli w milczeniu. Położyli się spać osobno. Mimo chłodu

górskiej nocy i kłębiących się w niej emocji Josie udało się szybko usnąć.

Nie poczuła nawet, jak Whitewater podszedł do niej cicho jak cień i owinął
własnym kocem jej skuloną sylwetkę.

Siedział potem długo, wsłuchując się w odgłosy nocy. Wreszcie położył

się i leżał tak bez żadnego przykrycia w wilgotnym, górskim chłodzie. My-

ślał o swym dziadku.

Lela Oosni – wycedził przez zęby słowa w języku swojego plemienia. –

Bardzo zimna.

Ale czy myślał wtedy o nocy, czy o kobiecie – sam nie był pewien. Mógł

nawet myśleć o własnej duszy, która dawno temu nauczyła się znosić chłód

background image

samotności. Ta uparta kobieta nie jest mu do niczego potrzebna, myślał
wpatrując się w ciemność. Pragnął jej przez chwilę, i to wszystko. I nawet

nie wiadomo, dlaczego jej pragnął.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Pierwsze promienie brzasku z trudem przedzierały się przez nierucho-

me liście. Klęczący obok Josie Whitewater schwycił ją za ramiona i podniósł
z posłania.

– Obudź się – polecił chrapliwym szeptem. – Szybko. Mamy kłopoty.

Zziębnięta i zaspana z przyjemnością poddała się ciepłu jego masywne-

go ciała. Zacisnęła mocniej powieki i spróbowała ułożyć wygodnie głowę

na jego szerokiej klatce piersiowej. On jednak odsunął ją od siebie i lekko
potrząsnął. Mrużąc oczy spojrzała na niego sennie. Ranne powietrze kładło

się chłodem na jej nagich plecach. Okryła się ściślej kocami. Koce? pomyśla-

ła zmieszana. Jak to się stało, że miała dwa koce? Czyżby Whitewater oddał

jej swój? W pierwszym odruchu chciała wtulić się z uczuciem szczęścia w

jego ramiona, ale rozsądek nakazał jej odsunąć się od niego.

– Nie dotykaj mnie – mruknęła, uwalniając się z jego objęć. – Czego

chcesz? Śniadanie już gotowe?

– Kto chce cię dotykać? – odburknął, puszczając ją bez sprzeciwu. Pod-

niósł się z ziemi. – Ubierz się. Możesz zjeść w drodze. Przecież mówię ci, że

mamy kłopoty.

– Jakie kłopoty?

Wskazał głową na wschód.

– Kana-Puma – powiedział patrząc na nią. – Wulkan.

Jej niebieskozielone oczy rozszerzyły się nagle ostrożne i czujne. Roz-

chyliła usta w niemym pytaniu.

Poza gorzkim grymasem błąkającym się w kąciku ust na twarzy Whi-

tewatera nie widać było śladu emocji.

– Mam przeczucie, że wybuchnie. Chodź. Musimy dostać się jak naj-

szybciej na szczyt tej góry.

Odwrócił się do niej plecami, żeby mogła wygramolić się z koców i za-

łożyć czyste ubranie.

– Skąd wiesz? – zapytała drżącym głosem, próbując zapiąć zieloną try-

kotową koszulę.

background image

Włożyła dżinsy, usiadła na kamieniu, niecierpliwie wciągając skarpetki

i długie buty. Odwrócił się, jakby wyczuł, że nie jest już naga. Pośpiesznie

pakował rzeczy.

– Nie wiem skąd. Po prostu nie wiem. Coś wisi w powietrzu. Czułem to

już wczoraj, ale minęło. Myślałem, że to moja wyobraźnia. Teraz znowu to

czuję. Silniej niż przedtem. Posłuchaj.

Stała, wytężając słuch. Stopniowo dotarło do niej, co miał na myśli. Zni-

kąd nie dochodził żaden dźwięk. Panowała nienaturalna cisza, jakby świat

wstrzymał oddech w nadziei, że ominie go nieszczęście. Góra, las, nawet

powietrze wydawały się na coś czekać. Ogarnęło ją przerażenie. Świt wciąż

był szary, nie rozświetlony promieniami słońca. Podeszła do stawu i spry-
skała twarz wodą, przejechała przez włosy szczotką.

Jakie to dziwne, pomyślała, zatrzymując się wystarczająco długo, by

pomalować usta. Odczuwała irracjonalną potrzebę, by wyglądać jak najle-

piej, nawet w obliczu grożącego wybuchu wulkanu. Jej matka mogłaby być

z niej dumna.

Whitewater gotowy już był do drogi. Josie nie protestowała, kiedy po-

mógł jej przytroczyć koce. Podał jej wodę z manierki i kilka suszonych

owoców.

– Jesteś pewny, że to Kana-Puma? – zapytała studiując jego posępne ry-

sy. – To na pewno wulkan?

Skinął potakująco głową, naciągając na czoło rondo kapelusza.

– Wiem, jak to jest, kiedy nadciąga burza – wyjaśnił. – Tym razem to coś

innego. Przyroda też to czuje. Nie słychać nawet owada. Chodź. Zabierzmy

twoją siostrę i pandę i czym prędzej się stąd wyniesiemy.

Ruszył pod górę, torując drogę przez zarośnięty chaszczami stok. Josie

podążała za nim najszybciej jak umiała. Bez entuzjazmu dziobała skromne

śniadanie. Nie czuła głodu.

– Whitewater? – jej głos zdradzał napięcie. – Grozi nam niebezpieczeń-

stwo? Co nam się może przytrafić?

– Nie wiem – uciął krótko, nie przestając przedzierać się przez chaszcze.

– Kana-Puma jest daleko na wschodzie. Nie obawiam się lawy, chyba że

cała ta wyspa postanowi wylecieć w powietrze. Boję się obłoku wulkanicz-

nego i pary. Mamy wschodni wiatr.

background image

Josie spieszyła za nim. W porannej ciszy lasu każdy krok wydawał się

przeraźliwie głośny i niezdarny, chociaż idący przed nią mężczyzna poru-

szał się prawie bezszelestnie. Próbowała uciszyć walące jak młot serce,

zmusić się, by naśladować go. Wspinaczka stawała się coraz trudniejsza.

Whitewater bez słowa podawał rękę Josie i podciągał ją w górę w bardziej

stromych miejscach. Czasami jego ciemne oczy napotykały jej zaniepokojo-
ny wzrok, ale żadne z nich się nie odzywało. Zbyt cenny był czas, by tracić

go na rozmowę. Dzień ledwo się rozświetlił, niebo pozostało złowieszczo

szare. Po prawie trzech godzinach niestrudzonej wspinaczki, Whitewater

zatrzymał się na niewielkim płaskowyżu, w pobliżu szemrzącego stru-

myczka. Rzucił się na ziemię i poradził Josie, żeby poszła jego śladem. Będą
mogli chwilę odpocząć i zebrać siły do ataku na szczyt Ra-Komy. Napełnił

manierkę i podał Josie dwie proteinowe tabliczki, nalegając by je zjadła.

Ciągle nie czuła głodu, ale wmusiła je w siebie, mimo że smakowały jak

trociny. On sam nic nie jadł. Podejrzewała, że odstąpił jej swoją część ską-

pego pożywienia. Pytania, które prześladowały ją przez cały ranek, wróci-
ły.

– Co najgorszego może nam się przytrafić, jeśli wybuchnie Kana-Puma?

– spytała obserwując, jak napełnia manierkę.

Wzruszył ramionami.

– W najgorszym wypadku ja trafię do Krainy Wiecznych Łowów, a ty

do jakiegoś swojego zaświatu. Ale nie jestem taki głupi, żeby martwić się o

najgorsze. Obawiam się tego, co najbardziej prawdopodobne.

– Że obłok może uwięzić nas w pułapce? Że nie będziemy mogli wy-

startować?

Skinął lakonicznie głową. Josie westchnęła głęboko.
– Załóżmy – powiedziała szczękając zębami – że wejdziemy na szczyt,

zanim cokolwiek się wydarzy. Załóżmy, że znajdziemy Lucasa i uratujemy

pandę i Bettinę. I że, tak jak mówiłeś, będziemy mieć samolot zatankowany

do pełna i gotowy do startu. Czy ty w ogóle potrafisz latać? Nigdy mi o

tym nie wspominałeś?

Odpowiedział jej jeszcze jednym, doprowadzającym ją do szału, wzru-

szeniem swoich szerokich ramion.

– Nigdy mnie nie zapytałaś. Tak, potrafię. Mniej więcej.

background image

– Mniej więcej? – warknęła Josie, jej nerwy napięte były do granic moż-

liwości. – Co to za odpowiedź?

Oparł się o porośnięty mchem kamień i przyglądał się jej z rozbawie-

niem.

– Miałem kiedyś licencję pilota. Przez kilka lat nie latałem. Zaufaj mi,

dam sobie radę.

Josie popatrzyła na niego, siedzącego tuż obok, tak jakby nic nie mogło

wyprowadzić go z równowagi. Potrząsnęła głową, po czym schowała

twarz w dłoniach.

– Zaufałam ci – wymamrotała – i spójrz, gdzie mnie to przywiodło. Na

jakąś zakazaną górę z wulkanem, którego wybuch może zmieść jej wierz-
chołek. I nawet nie wiem, czy moja siostra i Księżycowa Róża są tam na gó-

rze.

– Są – pocieszył ją.

– I jak je stamtąd wydostaniemy, o ile tam są? – spytała rozdrażniona

chowając ciągle twarz w dłoniach. – Po prostu podejdziemy do Lucasa i
powiemy: „Przepraszamy, chyba zaszła pomyłka. Masz kobietę, której szu-

kamy i naszą pandę. Zabierzemy je stąd i już nas nie ma...” Wiesz przecież,

że on jest niebezpieczny.

Zapadła znajoma im już cisza.

– Ja też mogę być niebezpieczny – oznajmił spokojnie Whitewater.
Opuściła ręce i obrzuciła go rozwścieczonym spojrzeniem.

– Poza łóżkiem? – spytała kwaśno.

Prawie nie zmienił wyrazu twarzy, jedynie kącik ładnie wykrojonych

ust drgnął nieznacznie. Wystające kości policzkowe i niezgłębione czarne

oczy czyniły jego wygląd niebezpiecznym. Pożałowała swoich słów.

– Jesteś niesamowita – mruknął. – Ta wyspa może zostać zmieciona z

powierzchni ziemi, a kiedy wyleci w powietrze, ty nadal będziesz zajęta

swoją cholerną cnotą. Nie rozgrzeje cię nawet lawa. Nie ciebie.

Odwróciła wzrok od jego drwiącej twarzy, ale nadal płonęła ze złości.

– To, że potrafię się tobie oprzeć, nie znaczy, że jestem zawsze zimna –

stwierdziła. – Oznacza tylko, że mam zasady. I nie chodzi tu o moją „cno-

tę”. Chodzi o Lucasa. Co zamierzasz z nim zrobić, o ile oczywiście go znaj-

dziesz?

background image

– Skąd mogę wiedzieć, co zrobię? – odparował bez chwili namysłu. –

Muszę zorientować się, jakie mamy szanse. Nie mogę wcześniej planować.

A kiedy się tego dowiem, nie będzie żadnej różnicy między nim a jakąkol-

wiek inną zwierzyną. Zdecyduję, jak go podejść, kiedy go zobaczę.

Ujął ją lekko pod brodę i odwrócił twarz ku sobie. Podniosła wzrok. W

jej oczach malował się strach.

– Kiedy się tam dostaniemy – powiedział już bez uśmiechu – albo bę-

dziemy mieli czas, żeby obmyślić plan, albo nie. W obu przypadkach, mu-

sisz robić to, co ci powiem, żadnych pytań. Spróbuję nie wyrządzić Luca-

sowi krzywdy, o ile nie będę do tego zmuszony, zgoda? Zaufaj mi Josie. Po

prostu mi zaufaj, to już nie potrwa długo.

Próbowała oderwać wzrok od jego ciemnych oczu i zauważyła, że wpa-

truje się w pociągającą linię jego ust. Zaufać mu. Wszystko sprowadzało i

będzie sprowadzać się do tego, dopóki nie odnajdą i nie uratują Bettiny i

Księżycowej Róży. Oddychała płytko, prawie boleśnie. Wystarczył dotyk

jego palców, by jej serce zaczęło łomotać jak szalone.

– Chyba nie mam wyboru – odpowiedziała.

– Dobra dziewczynka – pochwalił ją obdarzając tym razem prawie do-

brotliwym uśmiechem.

Stała nieruchomo jak zahipnotyzowana, kiedy nachylił się i pocałował ją

w usta. Całował ją długo i dziwnie delikatnie, jakby się z nią żegnał. Jego
pocałunek wydawał się tak bardzo na miejscu, że Josie nie wykonała żad-

nego gestu sprzeciwu. Nic, poza szmerem strumienia i biciem jej serca, nie

zakłóciło ciszy otaczającej przyrody. Przez chwilę liczył się tylko pewny i

ciepły pocałunek Whitewatera i złoty ogień, jaki rozpalił w jej żyłach. W

końcu przerwał pocałunek i kciukiem delikatnie pieścił linię jej brody.

– Chodźmy uwolnić naszą pandę – zakomenderował – zanim to miejsce

wystrzeli w powietrze jak raca.

– Dlaczego to zrobiłeś? – spytała miękko szukając wzrokiem jego twa-

rzy. – Dlaczego mnie pocałowałeś?

Wstał i wyciągnął rękę, żeby pomóc jej podnieść się z ziemi.
– Nie wiem – odparł zarzucając na ramiona plecak. – Może dlatego, że

być może była to moja ostatnia okazja.

background image

Dotarli na szczyt Ra-Komy na krótko przed jedenastą rano. Słońce świe-

ciło wysoko na niebie, ale blado i niewyraźnie, jakby nie chciało patrzeć na

to, co miało się zdarzyć w dole. Las trwał w absolutnej ciszy. Whitewater

dał jej znak, żeby zachowała milczenie. Zdjął sztucer i załadował naboje.

Obserwując go poczuła, że zasycha jej w gardle. Każdy jego ruch był za-

trważająco dokładny. Przeczołgał się przez bambusy i sosny tak bezsze-
lestnie, jakby prawa dźwięku zostały chwilowo zawieszone. Ruszyła za

nim, dziwiąc się, jak potrafi być czujna i cicha w chwili niebezpieczeństwa.

Whitewater usłyszał coś i zamarł w bezruchu. Josie wytężyła słuch, ale

nic nie zwróciło jej uwagi. Dwadzieścia metrów dalej zatrzymał się ponow-

nie. Odwrócił się do niej, a wyraz jego twarzy wydawał się mówić: posłu-
chaj uważnie. Wtedy usłyszała ten dźwięk, słaby, ale nie dający się z ni-

czym pomylić. Dziwne, warczące skamlenie i głuchy szczek, które wyda-

wało jedyne zwierzę na świecie: panda. Księżycowa Róża! pomyślała Josie

radośnie: Żyje! Jest tutaj!

Przez chwilę Whitewater obserwował szczęście malujące się na jej twa-

rzy. Uśmiechnął się do siebie i ruszył dalej. Josie szła za nim czując radosny

zawrót głowy. Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. To był po prostu

cud. Księżycowa Róża jest na szczycie góry, dokładnie jak przepowiedział

to Whitewater. Serce biło jej mocno, a myśli szybowały radośnie niczym ko-

lorowe bańki mydlane.

Whitewater podciągnął się kilka centymetrów w górę i schował za kępą

ciemnych sosen. Josie zrównała się z nim. Teraz słyszała wyraźnie charak-

terystyczne przerywane wołania Księżycowej Róży. Pomruki i popiskiwa-

nia pandy wydawały się jej piękniejsze od najcudowniejszej muzyki. Stając

na palcach wyjrzała spomiędzy gałęzi kierując wzrok tam, gdzie patrzył
Whitewater. Las wtargnął na teren plantacji porastając chaszczami opusz-

czone budynki. Byli na skraju nieregularnej przesieki, jakieś czterdzieści

metrów za głównym budynkiem. Zarośnięty chwastami dom zapadł się,

pozostawiając jedynie ściany nadpalone w wyniku przypadkowego lub

rozmyślnego pożaru.

Między dwojgiem obserwatorów a sczerniałym domostwem stało kilka

mniejszych budynków. W klatce na prawo, zaraz za głównym budynkiem,

chodziło tam i z powrotem okrągłogłowe klockowate zwierzę. Jego czarno-

background image

białe umaszczenie kontrastowo odcinało się od zielonego tła lasu. Księży-
cowa Róża, piękna jak zawsze, dreptała w kółko po swoim prowizorycz-

nym więzieniu. W zamyśleniu żuła łodygę ściętego bambusa, patrzyła

smętnie przez pręty klatki oczami w czarnych obwódkach, potrącała zwisa-

jący nad głową pęd winorośli i znowu, pogrążona w melancholijnej zadu-

mie, ruszała w swoją wędrówkę po klatce.

Josie nie protestowała, gdy Whitewater objął ją ramieniem i mocno

przycisnął. Uśmiechnęła się do niego a on odpowiedział jej uśmiechem.

Wskazał głową na lewo. Josie zwróciła wzrok w tamtą stronę i uśmiechnęła

się szerzej. Na zachodniej stronie przesieki widać było rozwalający się nie-

wielki pas startowy, u szczytu którego spoczywał zielono-żółty dwusilni-
kowiec. Stary, porośnięty winem hangar podobnie jak dom zapadł się

dawno temu. Samolot przykryty był daszkiem z gałęzi i liści palmy, co

czyniło go niewidocznym z powietrza.

Whitewater ponownie uścisnął ją lekko. Nie myśląc, prawie pijana ze

szczęścia, objęła go w pasie i odwzajemniła jego uścisk. Czuła się tak, jakby
zamknęła obwód elektryczny. Iskry energii przebiegły między ich ciałami,

przywracając ją do rzeczywistości. Szybko cofnęła ramię. Spojrzała na niego

z pytaniem w oczach: „Co teraz”? Uwolnił ją równie szybko jak ona jego.

Pochylił się trzymając głowę tak, by rondo kapelusza nie zawadziło o jej

nakrycie głowy. Musnął wargami jej ucho.

– Musimy zobaczyć, ile tu jest ludzi. I sprawdzić, czy są uzbrojeni.

Josie skinęła głową i przełknęła ślinę. Niespokojnie zlustrowała rozpo-

ścierającą się przed nimi przestrzeń. Jeden z budynków, prawdopodobnie

kiedyś domek ogrodnika lub przeznaczony dla gości, nie robił wrażenia tak

opuszczonego jak pozostałe. Od jego drzwi prowadziła świeżo wydeptana
ścieżka rozwidlająca się w pewnej chwili w kilku kierunkach: do klatki

pandy, do pasa startowego i do innej, małej chatki, która prawdopodobnie

służyła jako magazyn. Okna rozpadającego się domku były otwarte. Z ko-

mina nie unosił się dym i Josie nie zauważyła wewnątrz żadnego ruchu. Jej

wzrok przyciągnęło jedynie coś poruszającego się w trawie i coś innego
skrzącego się wśród chwastów. Ktoś niedawno upuścił tu papier od cu-

kierka i wyrzucił puszkę po napoju. I porzucił za domem brudną kołdrę.

Leżała na ziemi zbita w kolorową kulę. Koło niej walało się niedawno wy-

background image

rzucone krzesło, które nie zdołały jeszcze zniszczyć nawiedzające wyspę
wiatry i deszcze.

„Och Lucas, jakież to do ciebie podobne”, pomyślała z ironią. „Chcesz

zbawić świat, ale po tygodniu zaczynasz zaśmiecać własne środowisko”.

Klatka pandy też nie była posprzątana, zmartwiła się. I to jej chodzenie w

kółko i te dziwne, przerażające ryki...

– Szsz – Whitewater ostrzegł Josie i w tej samej chwili drzwi małego

domku otworzyły się nagle. Josie zesztywniała odwracając wzrok od pan-

dy. W progu stał Lucas. Jego długie do ramion włosy zwisały w brudnych

strąkach. Brudna też była czarna podkoszulka i dżinsy, które miał na sobie.

Głowę jak zwykle zdobiła czarna opaska.

Za nim wyszedł inny młody mężczyzna, którego Josie nigdy nie widzia-

ła. Był mały i żylasty, o podobnej do Lucasa szczupłej, zwartej budowie cia-

ła. Miał krótko przycięte, ciemne włosy, ubrany był w wypłowiałe dżinsy i

koszulę w kratę. Wyglądał na zdenerwowanego i nieszczęśliwego. Pojawił

się też trzeci, i na jego widok Josie zadrżała ze strachu. Był olbrzymi, pra-
wie tak wysoki jak Whitewater, ale cięższy, choć może mniej umięśniony.

Podobnie jak Lucas zachowywał się z dużą pewnością siebie, ale jego ruchy

były przemyślane i powolne niczym ruchy ociężałego niedźwiedzia grizzly.

Miał ogoloną głowę i małe oczka, które ginęły w rozlanej twarzy. Wszyscy

trzej nosili na paskach pod pachą krótką broń.

Josie ponownie przełknęła ślinę. Spojrzała nerwowo na Księżycową Ró-

żę, która zachowywała się dziwnie, jakby jakiś niewidzialny partner pro-

wadził ją w powolnym walcu na cztery łapy. Nie było to normalne. Może

udzieliła się jej dziwna atmosfera tego ranka, która wpłynęła na inne zwie-

rzęta na wyspie. Oby to było to – pomyślała Josie modląc się w duchu – a
nie...

Jej uwagę ponownie przykuł mały domek. W drzwiach stała Bettina.

– Nie zostawiaj mnie, Lucas – krzyknęła chwytając się framugi drzwi.

Lucas zatrzymał się w drodze do zadaszonego samolotu i odwrócił do

niej.

– Nie zostawiam cię – odpowiedział fałszywie słodkim głosem. – Zosta-

je z tobą Ollie. Muszę sprawdzić, co słychać w wiosce. Coś dziwnego się

tutaj dzieje. Chcę wiedzieć co. Nie mogę złapać żadnej stacji w radiu.

background image

Bettina podbiegła do niego. Lucas złapał ją mocno za łokcie i przytrzy-

mał na odległość wyciągniętych ramion.

– Lucas – błagała Bettina, próbując zbliżyć się do niego – proszę, nie zo-

stawiaj mnie tutaj. Wszystko wydaje się... takie niesamowite. Nawet panda

dziwnie się zachowuje. A jeśli ona...

Lucas potrząsnął głową i przewrócił z irytacją bladymi oczami.
– Zabierz ją Ollie – powiedział zniecierpliwiony.

Mięśnie Josie napięły się w proteście, kiedy zobaczyła jak olbrzym z

ogoloną głową zbliża się do Bettiny i kładzie swoje łapy na jej ramionach.

Bez najmniejszego wysiłku odciągnął ją od Lucasa i odprowadził do kępy

karłowatych palm, w odległości piętnastu metrów od miejsca, z którego ob-
serwowali ich Josie i Whitewater.

– Cholera – wycedził przez zęby Whitewater – nie podoba mi się, że

trzymają ją tak blisko siebie. Mogą jej użyć jako tarczy lub zakładnika.

Lucas udał, że strzepuje pył z czarnej podkoszulki. Poprawił kaburę pi-

stoletu.

– Czy nie mogłabyś raz powstrzymać się od histerii? – warknął nieprzy-

jemnie. – Chociaż raz? Nigdy bym cię nie wziął ze sobą, gdybym wiedział,

że nie można na tobie w ogóle polegać. Zabrałbym tylko pandę a ty zosta-

łabyś w Chicago. Jesteś mięczakiem. Jak możesz zmienić świat, skoro nie

potrafisz nawet zapanować nad swoimi emocjami?

– Lucas – błagała Bettina, próbując uwolnić się z uścisku Ollie’ego.

Rozlaną twarz Ollie’ego rozpromienił uśmiech, kiedy brutalnym szarp-

nięciem osadził ją w miejscu. Na widok bezradności Bettiny Josie zacisnęła

mocno zęby. Jej siostra wyglądała okropnie: chuda, blada, zmęczona, miała

podkrążone oczy i przy zwalistej postaci Ollie’ego wydawała się bezbronna
jak dziecko.

– Lucas! – krzyknęła znowu Bettina, w jej głosie słychać było rozpacz. –

Uciekajmy z tej wyspy. Mam przeczucie, że zdarzy się coś strasznego. Za-

bierzmy się teraz wszyscy. Skończmy z tym szaleństwem. Gdybyśmy od-

dali się dobrowolnie...

Lucas skinął głową i Ollie ścisnął Bettinę swoimi grubymi rękami tak

mocno, że dziewczynie zaparło dech w piersiach.

background image

– Gdyby coś miało się stać – zagroził jej Lucas – wrócę po pandę, ale

ciebie nie zabiorę, jeśli będziesz się źle zachowywać. Możesz mi wierzyć,

Bettina, zostawię cię tutaj bez mrugnięcia okiem. Więc uspokój się i rób to,

co mówię. Nikt się stąd nie ruszy, dopóki nie zdobędę więcej paliwa. Do-

datkowe zbiorniki są puste, a w baku jest tylko resztka benzyny.

Bettina przestała wyrywać się z olbrzymich łap Ollie’ego.
– Dlaczego ostatnim razem nie kupiłeś jej więcej? Dlaczego ryzykujesz,

że nas złapią lub że zostaniemy tu uwięzieni? – spytała przestraszona.

Lucas roześmiał się nieprzyjemnie.

– Żeby ktoś taki jak ty nie próbował stąd czmychnąć zostawiając mnie

na lodzie. Poza tym, nie mogę wzbudzić podejrzeń przyznając się, że mam
dodatkowe zbiorniki. Chyba że znajdziemy się w prawdziwym niebezpie-

czeństwie. Nie jestem taki jak ty, Bettina. Nie wpadam w panikę. Więc

uspokój się. Ja nie żartuję. Jeśli coś będzie nie tak, zostawię cię tutaj. Chodź,

Willis, idziemy.

Lucas ruszył w stronę samolotu. Chudy mężczyzna o imieniu Willis

rzucił Bettinie nieszczęśliwe spojrzenie, jakby chciał jej pomóc, ale nie mógł.

Po czym posłusznie podążył za Lucasem.

– Nie możemy pozwolić im odlecieć – szepnął Whitewater. – Potrzebu-

jemy tego samolotu.

Josie spojrzała na niego pytająco. Lucas i Willie z każdym krokiem od-

dalali się od Bettiny i Ollie’ego. Natychmiast zrozumiała, w czym leży pro-

blem: żeby unieszkodliwić wszystkich trzech mężczyzn, Whitewater będzie

musiał mierzyć do nich jednocześnie. Niezbyt łatwe zadanie, kiedy są tak

rozproszeni a Bettina znajduje się na linii strzału.

– Ile środków usypiających zabrałaś dla pandy? – zapytał zwięźle.
– Wystarczająco dużo. Mnóstwo. Więcej niż trzeba. Można by nimi

uśpić słonia – odpowiedziała zmieszana. – Dlaczego...?

– Wystarczy dla niego? – spytał wskazując ruchem głowy Ollie’ego.

– Aha – westchnęła Josie, kiedy zrozumiała, o co mu chodzi.

– Podkradnij się do niego od tyłu – polecił z kamienną twarzą. – Nie

może cię zobaczyć ani usłyszeć. Jak tylko znajdę się na otwartej przestrzeni,

wbij w niego igłę. Zrozumiałaś? Moje bezpieczeństwo zależy od ciebie.

background image

Zanim zorientowała się, co się dzieje, pocałował ją lekko w usta i znik-

nął, jakby go nigdy przy niej nie było. Została sama. Zszokowana, zdjęła z

pleców koc i rozwinęła go drżącymi rękami. Wyjęła apteczkę, znalazła w

niej igłę i ampułkę ze środkiem usypiającym. Zaciskając zęby próbowała

opanować drżenie rąk przy napełnianiu strzykawki. Zamknęła apteczkę i

odruchowo przymocowała ją do paska u spodni. Zaczęła skradać się w
stronę Ollie’ego i Bettiny modląc się, by wielkolud się nie poruszył.

Ale Ollie poruszył się. Zrobił jeden, a następnie drugi krok w kierunku

pasa startowego. Josie czuła, jak zamiera jej serce. Zrozumiała jednak, spa-

raliżowana ze strachu, że przesunął się jedynie dalej w lewo, by lepiej wi-

dzieć Lucasa i Willisa. Nadal trzymał Bettinę. Kiedy Josie dotarła do kępy
palm za Bettiną i Ollie’em, olbrzym bardziej wysunął się na otwartą prze-

strzeń. Musiałaby wyjść przynajmniej trzy metry na przesiekę, żeby go do-

sięgnąć. Nagle trzy metry wydały się jej niemożliwą do pokonania odległo-

ścią. Zatrzymała się, jej puls bił jak oszalały. Stojąc na palcach zobaczyła, jak

Lucas i Willis zbliżają się do końca pasa startowego. Nie śmiała zrobić ru-
chu, zanim Whitewater nie znajdzie się w jej polu widzenia. Wiedziała, że

może zaskoczyć Ollie’ego tylko wtedy, gdy jego uwagę odwróci obecność

Whitewatera.

Stała w cieniu słuchając bicia własnego serca. Ollie zrobił jeszcze jeden

krok do przodu oddalając się od niej. Zaklęła cicho. Stał zwrócony do niej
profilem. Jeśli zacznie się do niego skradać, natychmiast ją zauważy. Wy-

starczy, że przekręci choć trochę głowę.

Księżycowa Róża wydała z siebie żałobny dźwięk i otarła się niespokoj-

nie o pręty klatki. Josie przełknęła ślinę próbując pozbyć się nieprzyjemne-

go ucisku w gardle. Zdawało się jej, że pod stopami poruszyła się ziemia.
Nie wiedziała, czy faktycznie nastąpił jakiś wstrząs czy też tak bardzo drżą

jej kolana. Raz jeszcze przełknęła ślinę. Patrzyła, jak dwaj mężczyźni posu-

wają się wolno w stronę zamaskowanego samolotu.

I nagle było ich już trzech. Przed Willisem i Lucasem wyrósł Whitewa-

ter mierząc do nich ze sztucera. Pojawił się tam jakby za sprawą czarów, i
nawet stąd, gdzie stała Josie, widać było dziwny, ponury grymas w kąciku

jego ust.

background image

Ollie mówił coś do Bettiny, śmiejąc się nieprzyjemnie. Nie zauważył po-

jawienia się Whitewatera. Josie mogła do niego podejść, ale stała sparali-

żowana, patrząc, czy nic nie grozi Whitewaterowi.

– Dzień dobry – usłyszała jego opanowany głos niosący się echem przez

polanę. – Ręce do góry. Nie ruszać się.

Lucas skamieniał. Mały człowieczek o imieniu Willis cofnął się odru-

chowo do tyłu, po czym stanął jak wbity w ziemię. Podniósł ręce do góry.

– Słuchaj, stary, nigdy nie myślałem, że to posunie się tak daleko – po-

wiedział z rozpaczą w głosie. – Poddaję się. Widzisz, trzymam ręce w gó-

rze. Cieszę się, że cię tu widzę. Ten facet oszalał. Chciał nas wszystkich za-

bić. Razem z pandą.

– W porządku, synku – wymruczał Whitewater spoglądając na sztucer.

– Tylko spokojnie.

Teraz! rozkazał mózg Josie, ale jej ciało odmówiło posłuszeństwa. Wie-

działa, że bezpieczeństwo Whitewatera zależy od niej. Musiała zaatakować,

ale nie wiedziała, czy da radę. Poza tym jej uwagę przykuł Lucas. Bała się
ruszyć, dopóki nie zdobędzie pewności, że Whitewater ma go w ręku. Lu-

cas był bardziej podstępny niż stu mężczyzn pokroju Ollie’ego.

– Kim jesteś? – zapytał rozwścieczony Lucas pół skowycząc pół skam-

ląc. Sięgał po broń.

– Nie zmuszaj mnie, bym zrobił ci krzywdę – ostrzegł go Whitewater.
Josie wstrzymała oddech. Ollie zauważył, co się dzieje. Odsunął Bettinę

tak brutalnie, że upadła na ziemię. Sięgnął po swój rewolwer.

Rusz się! raz jeszcze rozkazała sobie w myślach Josie. Ręka Ollie’ego

chwyciła rękojeść rewolweru. Josie rzuciła się w stronę olbrzyma. Mężczy-

zna odwrócił się i spojrzał na nią. Zamrugał tępo i Josie przez sekundę się
zawahała. Czas jakby się zatrzymał. Po drugiej stronie polany Lucas powoli

sięgał po broń lekceważąc ostrzeżenie Whitewatera. Ollie błyskawicznie

wyciągnął z kabury rewolwer i wymierzył go nagle w stronę klatki z pan-

dą.

– Stać! – wrzasnął trzęsącym się w panice głosem. – Stać, bo ją zabiję!

Przysięgam, że ją zabiję!

Trzymał rewolwer w obu dłoniach i mierzył nim w Księżycową Różę.

Josie stała jak sparaliżowana w połowie drogi między Ollie’em a kępą

background image

palm. Spojrzała najpierw na pandę, która ciągle nieświadoma niebezpie-
czeństwa dreptała po swojej klatce z charakterystycznym dla siebie smut-

nym wyrazem na pięknym pyszczku. Następnie przeniosła wzrok na stoją-

cego bez ruchu ze sztucerem wymierzonym w Ollie’ego Whitewatera.

Ollie zacisnął mocniej trzęsące się ręce na rękojeści rewolweru. Wyce-

lował dokładniej w pandę. Zwierzę stało teraz nieruchomo z nienaturalnie
przechyloną głową. Lucas, korzystając z tego, że Whitewater spuścił go z

oczu, wolnymi ruchami wydobywał broń z kabury.

– Josie! – krzyknął Whitewater. – Teraz! Do diabła. Teraz!

Rozległ się strzał. Ollie wrzasnął, wypuszczając broń, która wyleciała w

powietrze i potoczyła się w czerwony kurz. Josie jak na skrzydłach prze-
biegła dzielący ją od Ollie’ego dystans kilku kroków. Usłyszała, jak wciąż

leżąca na ziemi Bettina woła ją po imieniu. Wskoczyła na plecy Ollie’ego i

wczepiła się w niego niczym atakujący większe zwierzę terrier. Ollie ryknął

i próbował ją z siebie zrzucić. Josie przywarła do niego oplatając ramieniem

jego grubą szyję. Czuła, jak wierzga i ogania się od niej niczym wielki koń
pociągowy. Wbiła w niego igłę i nacisnęła tłoczek. Wydawało się jej, że igła

weszła w ciało, ale niczego już nie była pewna.

Strącił ją i upadła na ziemię koło bezradnie szlochającej Bettiny. Josie

była tak oszołomiona tym, co zaszło, że nie odczuwała bólu. Nie mogła

złapać tchu, ale nie miało to najmniejszego znaczenia.

– Uciekaj, Bettina! – zdążyła wykrztusić.

Ollie zrobił jeden olbrzymi krok i już był przy niej. Na jego otyłej, tępej

twarzy malowała się wciekłość. Bettina rzuciła się do ucieczki. Josie pod-

niosła się na łokciu. Po drugiej stronie przesieki zobaczyła Lucasa kucające-

go z rewolwerem wycelowanym w Whitewatera. Czuła, że Ollie wpatruje
się w nią, ale jedyne, co mogła usłyszeć, to wściekłe wrzaski Lucasa:

– Mogę umrzeć! Mogę zginąć! Ale przysięgam, że zabiorę cię ze sobą.

Obaj umrzemy!

Josie zobaczyła, jak rewolwer drży w jego dłoniach, kiedy próbuje go

odbezpieczyć.

– Synku – usłyszała, jak Whitewater odpowiada Lucasowi chrapliwym,

sarkastycznym tonem – nie jesteś wart tego, by dla ciebie umierać.

background image

Zobaczyła, jak chwyta sztucer niczym pałkę i uderza Lucasa kolbą w

skroń. Lucas kurczy się i pada na ziemię wolno i niezgrabnie, jak postać z

komediowego filmu. Whitewater żyje – pomyślała z rodzajem sennego za-

dowolenia. – Jest bezpieczny. Ale prawie natychmiast wielkie łapy Ol-

lie’ego chwyciły ją brutalnie za przód bluzki i podniosły w górę. Trzymając

ją w powietrzu zaciskał brudną rękę na jej gardle. Czuła jak uchodzi z niej
życie.

Whitewater, proszę, strzelaj. Strzelaj! W ułamku sekundy dotarło do

niej, że desperackie pragnienie, by Whitewater strzelił, kłóciło się ze

wszystkim, w co wierzyła do tej pory. Chciała, by strzelił. Chciała, by od-

powiedział przemocą na przemoc. Chciała, by ją uratował.

Kiedy walczyła, by oderwać od swojego gardła palce Ollie’ego, uświa-

domiła sobie niejasno, dlaczego Whitewater nie mógł strzelić. Na linii strza-

łu stała Bettina bezskutecznie okładając pięściami plecy Ollie’go. Jej siostra,

próbując ją uratować, niechcący pomagała ją zabić. Zrobiło się jej najpierw

szaro, a potem czarno przed oczami. Ciemność rosła coraz bardziej, aż za-
kryła wszystko.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Josie obudziła się w ramionach Whitewatera. U jego stóp leżał Ollie.

Próbowała się odezwać, ale zamiast głosu wydała z siebie tylko słaby
skrzek. Whitewater otworzył manierkę i przyłożył jej do ust.

– Pij, pij, najdroższa – uspokajał ją. – Jestem z tobą. Jesteś bezpieczna.

Już wszystko dobrze. Napij się i obejmij mnie za szyję.

Wzięła do ust łyk wody, ale nie mogła go przełknąć. Bolało ją gardło.

Whitewater jęknął i upuścił manierkę na ziemię. Oplótł plecy Josie ramio-
nami i przytulił ją mocniej do siebie. Czuła się w jego objęciach niczym w

najbezpieczniejszym schronieniu na świecie. Przycisnęła twarz do szorst-

kiego płótna jego kamizelki. Zaplotła ręce na jego karku i przytuliła się do

niego. Był tak mocny, silny, niepokonany. Wiedziała, że potrafi złożyć cały

ten szalony, wirujący świat z powrotem do kupy i uczynić go znowu bez-
piecznym. Łzy wypłynęły spod jej ciasno zamkniętych powiek. Tym razem

nie próbowała ich przed nim ukryć. Przeszli razem przez niebo i piekło, ra-

zem zajrzeli w oczy śmierci. Dlaczego miałaby coś przed nim ukrywać?

– Whitewater – wyszeptała chrapliwie. – Co się stało? Tak mi przykro.

Za wolno się ruszałam. Zawiodłam cię. Przepraszam.

Wtuliła się w niego głębiej. Jedna z wielu kieszeni jego ubrania podra-

pała jej policzek.

– Josie, Josie – zamruczał Whitewater muskając wargami jej rozczochra-

ne kasztanowe włosy. – Któregoś dnia, jeśli będzie na to czas i miejsce,

opowiem ci, jak wspaniale się spisałaś. Załatwiłaś go. Powaliłaś go na zie-
mię. Runął jak ścięta sekwoja. Miałaś coś w rodzaju myśliwskiej tremy, ale

przezwyciężyłaś ją. Wszystko jest w porządku.

– Tremy? – dopytywała się przygnębiona Josie, ciągle wstydząc się

podnieść na niego oczy. – Nawet nie wiem, co się stało.

Postawił ją łagodnie na ziemi. Nadal trzymał ją w objęciach i przytulał

do piersi jej zalaną łzami twarz. Delikatnie gładził ją po włosach.

– Moja mała dziewczynka. Weź się w garść. Nie martw się tym, co mi-

nęło. Zdarza się taki moment wahania, gdy ma się na muszce olbrzymiego

background image

jelenia. To właśnie jest myśliwska trema. Ale ty ją przezwyciężyłaś. Myślę,
że będzie z ciebie jeszcze dobry myśliwy, o ile tylko zechcesz nim kiedyś

zostać. Zechcesz?

Ton jego pytania był lekko żartobliwy, ale Josie wzdrygnęła się.

– Nie! – odparła z naciskiem przytulając się do niego mocniej.

– Josie! – płaczliwy głos Bettiny przywrócił ją do rzeczywistości. – Josie,

jak się tu dostałaś? – spytała i pociągnęła głośno nosem. – I kim jest ten

człowiek?

Josie stężała w ramionach Whitewatera. Podniosła w górę głowę. Powo-

li rozejrzała się wokół. Bettina z twarzą poznaczoną strużkami łez klęczała

obok młodego mężczyzny imieniem Willis, który siedział zawstydzony z
opuszczoną głową oraz związanymi fachowo rękami. Nieopodal w kurzu i

pośród chwastów leżał na brzuchu Ollie oddychając głęboko i spokojnie

niczym człowiek pogrążony w kamiennym śnie. Jego grube ręce związane

były z tyłu.

– Załatwiłam go – odezwała się Josie słabym głosem patrząc na unieru-

chomionego olbrzyma. – A ty... ty załatwiłeś Lucasa – powiedziała ze

zdziwieniem podnosząc w końcu oczy na Whitewatera.

Uśmiechnął się do niej, biel jego zębów odcinała się od opalenizny twa-

rzy. Pod rondem kapelusza błysnęły jego ciemne oczy, w których przez

chwilę paliły się iskierki drwiny.

– I nie wyrządziłem mu żadnej krzywdy, przynajmniej poważnej.

Odwrócił głowę w stronę lądowiska. Oparty o pień drzewa, z rękami

związanymi z przodu, siedział wciąż nieprzytomny Lucas. Jego głowa wy-

dawała się kiwać spokojnie nad złożonymi na brzuchu dłońmi. Czarna

opaska przekrzywiła się na włosach a czarną podkoszulkę pokrywała war-
stwa kurzu. Na jego widok Josie przebiegły zimne dreszcze.

Nagle półświadoma badawczego spojrzenia Bettiny odsunęła się nieco

od Whitewatera. Ugięły się pod nią kolana. Whitewater obejmował ją jedną

ręką, jakby podtrzymując przed upadkiem. Jego dotyk dawał jej coś więcej

niż tylko poczucie bezpieczeństwa. Nie sposób było na długo zapomnieć,
jak bardzo był męski.

– Musiałem związać kilku ludzi, zanim do ciebie przyszedłem – wy-

mruczał przepraszająco. – Twoja siostra się tobą zajęła. Krzyczała, że nic ci

background image

nie jest. W ogóle dość dużo krzyczała, ale udało się jej wydobyć cię spod tej
oto Śpiącej Królewny – spojrzał z obrzydzeniem na zwaliste cielsko Ol-

lie’ego.

– Josie – odezwała się Bettina, a łzy ponownie napłynęły jej do oczu. –

Kim jest ten człowiek? Jak się tu dostaliście?

Josie spojrzała niepewnie na siostrę.
– To Whitewater – odparła trzymając rękę na obolałym gardle, jakby te

słowa miały wszystko wyjaśniać. Jego ramię dotykające jej talii wywoływa-

ło w niej przyjemne mrowienie. – Przeszliśmy przez góry. Jak się czujesz?

– Okropnie – jęknęła Bettina wybuchając płaczem. – Ale zrobiłam to, co

mi kazałaś. Opiekowałam się Księżycową Różą. Nie pozwoliłam Lucasowi
jej skrzywdzić. On by to zrobił, naprawdę. W końcu stałam się takim sa-

mym więźniem jak panda. Podobnie jak Willis. Oboje chcieliśmy się z tego

wyplątać.

Josie wyswobodziła się z ramion Whitewatera i uklękła obok siostry.

Objęła ją ramieniem.

– W porządku, Bettina. Wszystko będzie dobrze. – Głęboko w sercu

miała nadzieję, że naprawdę wszystko się jakoś ułoży.

– Chciałem właśnie powiedzieć – odezwał się Willis – że powinniście

wziąć pod uwagę, iż poddałem się dobrowolnie. Cieszę się, że to się skoń-

czyło. Lucas nas wszystkich zahipnotyzował. Odkąd wzięliśmy pandę, wi-
działem, że jego ego wymknęło się spod kontroli. Myślał, że może rzucić

cały świat na kolana. Bettina naprawdę chciała się z tego wyplątać. A ja co-

raz bardziej skłaniałem się ku jej zdaniu. Bał się zostawić nas razem. Ja na-

prawdę chciałem skończyć z tym szaleństwem.

– Tak, Josie. Willis mówi prawdę – potwierdziła Bettina patrząc błagal-

nie na siostrę. – I Lucas o tym wiedział. Oboje z Willisem przejrzeliśmy go

na wylot. Żałowaliśmy, że kiedykolwiek wdaliśmy się w tę aferę. Myśleli-

śmy tylko, że wykorzystamy pandę po to, żeby świat stał się lepszy.

Josie poklepała Bettinę po plecach. Wstała czując gorycz w ustach.

Bettina i Willis już próbują zminimalizować swój udział w przestępstwie,
pomniejszyć swoją winę.

– Nie powinnaś była nigdy zaczynać tego szaleństwa – rzuciła ostro.

background image

Bettina załkała, a Willis zawstydził się jeszcze bardziej. Josie obrzuciła

ich uważnym spojrzeniem. Nie tworzyli sympatycznej parki.

– Chodźmy – powiedział Whitewater kładąc rękę na szczupłym ramie-

niu Josie. – Uśpijmy pandę i wynośmy się stąd. Nadal nie podoba mi się

atmosfera tego miejsca.

Josie skinęła potakująco. Ruszyła w stronę klatki. Bolała ją głowa i lekko

utykała. Whitewater objął ją w pasie.

– Dobrze się czujesz? – spytał marszcząc brew.

I znowu jego dotknięcie elektryzowało.

Skinęła głową na znak, że czuje się dobrze. Naprawdę jednak martwiła

się o pandę. Rozpoznała jej ruchy i porykiwanie. Widziała filmy, na których
samice pandy zachowywały się podobnie. Patrzyła przez grube pręty tan-

detnie zbudowanej klatki. Dziwne odgłosy niedźwiedzicy, jej dreptanie po

klatce, sposób, w jaki podrzucała tył ciała, wszystko to wskazywało na jed-

no: panda miała za chwilę zostać matką. Kiedy Josie podeszła do klatki,

Księżycowa Róża przesunęła się na drugą stronę. Spojrzała na nią swoimi
dziwnie smutnymi oczami. Następnie odwróciła się i zaczęła wahać i udep-

tywać kupkę bambusów w rogu. Budowała sobie gniazdo. Josie poczuła

ucisk w piersi. Oto chwila, o której marzyła przez lata. Ale nie powinna

zdarzyć się teraz. I tutaj.

Spojrzała na stojącego obok Whitewatera. Bettina przykuśtykała za ni-

mi. Stanęła z drugiej strony Josie.

– Martwię się o nią – powiedziała wycierając oczy. – Od kilku dni dziw-

nie się zachowuje, jakby czuła, że coś się wydarzy. Cała ta góra jest jakaś

dziwna.

Josie spojrzała na egzotycznie piękną pandę, a następnie na Whitewate-

ra.

– To coś zdarzy się zaraz – powiedziała krótko, patrząc w jego ciemne

oczy. – Nie możemy jej teraz ruszać. Myślę, że zacznie rodzić. Świadczy o

tym wszystko, co robi: budowanie gniazda, odgłosy, jakie wydaje, sposób,

w jaki się porusza. Nie możemy ryzykować jej transportu.

– Będzie teraz rodzić? – krzyknęła przestraszona Bettina. – Myślałam, że

mamy tygodnie, może nawet miesiące. Jak to możliwe, że urodzi teraz?

Josie zacisnęła mocno ręce na prętach klatki.

background image

– Natura – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby – rządzi się własnymi

prawami.

– O Boże – jęknęła Bettina wpadając znowu w płacz. – Co teraz zrobi-

my? Ja chcę do domu! Co my teraz zrobimy?

Whitewater przesunął się od Josie do Bettiny. Chwycił młodszą siostrę

za ramię i zmusił ją, by spojrzała w jego groźną twarz.

– Po pierwsze przestaniesz beczeć – rozkazał. – Myślisz, że dużo prze-

szłaś? Twoja siostra trzy dni przedzierała się przez te góry, żeby wydostać

cię z cholernych tarapatów. Musiała odgrywać silną kobietę i świetnie się

spisała, więc przestań się ślimaczyć, dobrze? Chociaż raz w życiu bądź do-

rosła i pomóż jej.

Twarz Bettiny zbladła jak ściana. Patrzyła na Whitewatera jakby był

pierwszą osobą, która tak się do niej odezwała.

– Tak jest – wyjąkała i spróbowała wyswobodzić swoje ramię.

Jednakże Whitewater trzymał ją mocno jedną ręką, drugą zaś sięgnął do

jednej z wielu kieszeni kurtki i wyciągnął kłębek nylonowej linki. Następ-
nie uwolnił Bettinę, by wyłowić z kolejnej kieszeni swój szwajcarski nóż

wojskowy. Odciął kawałek linki i rzucił w jej stronę.

– Trzymaj – warknął. – Chciałem jak najszybciej znaleźć się przy twojej

siostrze. Nie zdążyłem związać nóg Lucasa. Jeśli chcesz pomóc, idź teraz i

zwiąż je mocno.

– Tak jest – wymamrotała płaczliwie Bettina. Wzięła ostrożnie linkę i

pobiegła do miejsca, w którym oparty o pień drzewa, ze spuszczoną głową

i znieruchomiałym ciałem, siedział w zamyśleniu Lucas.

– A kiedy wrócisz – krzyknął na nią Whitewater – pomożesz swojej sio-

strze. Będziesz dokładnie wykonywać jej polecenia. Zrozumiano?

Odwrócił się do Josie.

– Przepraszam – mruknął. – Działa mi na nerwy. A teraz co powinni-

śmy zrobić dla niej? – wskazał ruchem głowy pandę.

Josie przygryzła dolną wargę. Wciąż czuła lekki zawrót głowy. Kiedy

Ling Lang, samica pandy w waszyngtońskim Ogrodzie Zoologicznym,
miała rodzić, cały szpital ZOO wraz ze skomplikowaną aparaturą medycz-

ną, tuzinem weterynarzy i pielęgniarzy postawiony był na nogi. Zwierzę

otoczone było tłumem specjalistów i ich pomocników, ale nawet najlepsza

background image

opieka nic nie pomogła. Poród pandy był szalenie trudny. Jej dzieci urodzi-
ły się martwe.

– Czekać – odparła z trudnością. – Czytałam o tym. Widziałam to na

wideo, ale pierwszy raz w tym uczestniczę. Jestem zoologiem, a nie wete-

rynarzem. Ale wiem, że najlepiej będzie, jak zostawimy tę sprawę naturze.

Nie chcę jej usypiać, dopóki nie będę musiała.

Słońce zaszło za chmurę. W dolinę wtargnął nagły chłód.

– Ej, wy tam – dobiegł ich głos Willisa. – Czy nie czujecie, że dzieje się

coś dziwnego? Że coś niezwykłego dzieje się na tej górze?

Josie była zbyt zajęta myślami, by mu odpowiedzieć, a Whitewater go

zignorował.

– Słuchajcie, poważnie, mam przeczucie, że zdarzy się coś naprawdę

dziwnego – głos Willisa był prawie błagalny. – Nawet Lucas to czuł, a on

jak mało kto potrafił zachować zimną krew. Nie mogliśmy tutaj złapać

żadnej stacji. Wszystko może się zdarzyć. Huragan, trzęsieni ziemi, albo

sam już nie wiem co.

Księżycowa Róża znowu zaczęła kręcić się w kółko po klatce. Podeszła

do Whitewatera i Josie. Zatrzymała się przed nimi, przekręciła swój tragi-

komiczny łepek, jakby rozpoznała swoją opiekunkę. Uniosła okrągłą głowę

i wydała z siebie nieziemski pomruk, wyraz przerażenia i prośby o pomoc.

O, Boże – pomyślała Josie – proszę, niech teraz nie rodzi. Nie teraz. Nie

po tym, co przeszłam. Nie jestem na to gotowa. Czarno-białe zwierzę prze-

stąpiło nerwowo z nogi na nogę. Przekręciło głowę w drugą stronę i raz

jeszcze spojrzało na Josie smutnymi oczami. Ponownie wydało z siebie bła-

galny ryk. Pod Josie ugięły się kolana. Ścisnęła mocniej pręty. Whitewater

znowu ją objął. Raz jeszcze jego bliskość zelektryzowała ją, wlewając w nią
życie.

– Spokojnie – powiedział swoim matowym głosem. – Teraz ty rozkazu-

jesz. Jestem przy tobie. Zrobię wszystko, co każesz. Ale wydaje mi się, że

powinniśmy zabrać stąd tę panienkę.

– Nie możemy – potrząsnęła przecząco głową.
– Tu jest już wystarczająco niebezpiecznie. Nie mogę nawet myśleć o

przeniesieniu jej...

Podbiegła do nich zdyszana Bettina.

background image

– Związałam mu nogi. Bardzo mocno. Ciągle jest nieprzytomny. W ogó-

le się nie rusza. Co mam teraz robić, Josie?

– Myślę, że... mogłabyś zagotować trochę wody – powiedziała po chwi-

li. – I poszukaj jakichś ręczników. – Czy to nie tak zwykle mówi się w fil-

mach? Blefowała, ale mówiła pewnym siebie tonem, żeby uspokoić Bettinę.

– Zagotować wodę? Mamy tylko czajnik i mały kocher... Może powinni-

śmy ją zabrać z powrotem na Hawaje. To nie jest najlepsze miejsce do ro-

dzenia.

– Wiem – wybuchnęła w końcu Josie. – A co ty byś zrobiła, gdyby mnie

tu nie było? Powiedziałam, idź i zagotuj wodę.

Bettina pomknęła jak strzała, by zniknąć po chwili w rozpadającym się

domku. Whitewater patrzył za nią ze zmarszczonym czołem.

– Idę sprawdzić, co z Lucasem – poinformował Josie. – Przepraszam, ale

coś mi mówi, że nie powinienem polegać na twojej siostrze, nawet w spra-

wie głupiego węzła.

– Nie przepraszaj – odparła Josie. – Wciągnęła nas wszystkich w niezłą

kabałę. Och, Księżycowa Różo – dokończyła spoglądając żałośnie na nie-

spokojną pandę.

– Josie – odezwał się Whitewater, kładąc dłonie na jej ramieniu. Spojrzał

jej głęboko w oczy. – Powiedziałem, że ty teraz jesteś ekspertem. I to praw-

da. Ale naprawdę wydaje mi się, że powinniśmy się stąd wynieść, im szyb-
ciej, tym lepiej.

Ciepło jego dłoni dodawało jej otuchy.

– Nie mogę – potrząsnęła głową. – Nie mogę podjąć tego ryzyka. Ona

jest zbyt cenna, zbyt rzadka, żeby przerzucać ją w tą i z powrotem jak...

Potężny wstrząs poruszył ziemię. Powietrze wypełnił niesamowity

ogłuszający ryk. Wydawało się, że ziemia grzmi i lekko, lecz zdecydowanie

faluje pod stopami. Ścięło ją z nóg. Chcąc ją osłonić, Whitewater przykrył

Josie własnym ciałem. Złapał ją w ramiona i trzymał mocno, przytulając

instynktownie do piersi. Josie poczuła kolejny wstrząs. Przerażona panda

stała na tylnych nogach i wyła w czystym zwierzęcym strachu. Stało się,
pomyślała zszokowana Josie. Przyjdzie im tu zginąć. Przynajmniej umrze w

ramionach Whitewatera, a to już było coś.

background image

– Whitewater – wykrztusiła w panice. Następny podziemny wstrząs i

kolejne wycie pandy zagłuszyły jej błagalny szept. W oddali na wschodzie

powietrze przeszył rozdzierający ryk. Whitewater przeturlał się tak, by

pełniej osłonić Josie. Czuła napór jego ciała, dotyk jego obejmujących ją ści-

śle ramion. Pochylił nad nią twarz.

– Nie mamy wyboru, Josie – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Albo

natychmiast się stąd wynosimy albo ryzykujemy, że nie wydostaniemy się

stąd nigdy. Przygotuj pandę.

– Ale... – zaczęła wpatrując się bezradnie w jego nieubłaganą twarz.

– Przygotuj ją – powtórzył, prawie opryskliwie. – Nie mamy wyboru.

I Josie słysząc wycie Księżycowej Róży, krzyki wybiegającej z domku

Bettiny oraz głośne modlitwy Willisa, wiedziała, że Whitewater miał rację.

Horyzont zasnuwała czerwona mgła. Górą Chmurnych Bogów wstrząsały

potężne konwulsje. Na chwilę Josie powodowana strachem przywarła roz-

paczliwie do Whitewatera. W końcu puściła go. Przepraszam cię, Księ-

życowa Różo, pomyślała próbując wstać i przyglądając się przerażonej
pandzie. Przepraszam. I Księżycowa Róża, jakby w odpowiedzi, zawyła

prawie ludzkim głosem.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Upiornie czerwone strzępy chmur wzbijały się coraz wyżej w niebo.

Whitewater sprawdzał samolot. Bettina klęczała szlochając i zasłaniając rę-
kami uszy. Josie nie miała czasu, żeby ją pocieszyć. Wrzaski przerażenia

Willisa dopełniały hałasu. Josie próbowała skupić się tylko na tym, co ko-

nieczne. Wyjęła z apteczki strzykawkę oraz ampułkę najszybciej działające-

go i najbezpieczniejszego środka usypiającego. Napełniła nim strzykawkę

dziwiąc się pewności swoich rąk. Ziemię przebiegł kolejny, długi, przeraża-
jący wstrząs, ale tym razem Josie udało się zachować równowagę. Posta-

nowiła nie zwracać na to uwagi.

Rób co do ciebie należy, powtarzała w myślach, jakby słowa te były ma-

gicznym zaklęciem. Zajmij się pandą. Panda wielka, mimo swojego rozczu-

lającego piękna i prawie dziecinnie niezdarnych ruchów, była dużym i nie-
bezpiecznym zwierzęciem. Josie nie mogła wejść do klatki Księżycowej Ró-

ży, zwłaszcza gdy niedźwiedzica była tak niespokojna i przestraszona jak

teraz. Postanowiła więc zastosować tę samą chińską metodę aplikowania

środka obezwładniającego, jaką stosowano w rezerwacie pandy w

Szechwan. Przywiązała strzykawkę do długiej, owiniętej gazą łodygi bam-
busa, włożyła ją do klatki i bezceremonialnie wbiła igłę w zad samicy. Pan-

da poczuła się zdradzona i wydała z siebie przejmujący pisk.

Josie przyglądała się, jak Księżycowa Róża zaczyna znowu niespokojnie

kręcić się po klatce i żałośnie ujadać. Lecz już po chwili zwierzę zachwiało

się na swoich hebanowoczarnych łapach, a minutę później zamarło z głową
pochyloną ku ziemi. Jak pijane próbowało utrzymać równowagę, po czym

zwaliło się na ziemię i zległo cicho zwinięte w biało-czarny kłębek. Josie

otworzyła drzwi klatki i wpadła do środka. Zmierzyła puls pandy, spraw-

dziła oddech, zajrzała w zamglone, niewidzące oczy.

– Niech ci się tylko nic nie stanie – szeptała błagalnie. – Bardzo cię o to

proszę.

Usłyszała ryk silników samolotu. Upewniwszy się, że na razie nic pan-

dzie nie grozi, pobiegła do domku. Postawiła szlochającą Bettinę na nogi.

background image

– Pomóż mi! – zażądała.
– Nie mogę! – łkała Bettina. – Och, Josie, tak się boję. To tak, jakby

wszystkie moje błędy mnie dopadły! Wszystkie moje grzechy...

– Później będziesz się martwić o swoje grzechy. Potrzebuję twojej po-

mocy! – Josie potrząsnęła siostrą.

Bettina popatrzyła na nią nierozumiejącym wzrokiem, po twarzy spły-

wały jej łzy. Josie zacisnęła zęby, zamachnęła się ręką i z całej siły trzasnęła

siostrę w twarz. Dłoń piekła ją od impetu uderzenia. Bettina krzyknęła, a

następnie spojrzała na siostrę, jakby dopiero teraz ją zobaczyła.

– Co? – spytała, jak ktoś, kto budzi się ze snu.

Kolejny wstrząs poruszył ziemię pod ich stopami i Willis znowu zaczął

swoje lamenty. Ilu histeryków zdołam opanować? – pomyślała Josie bez-

radnie. Dzięki Bogu, że mam Whitewatera.

– Wejdź do domu – rozkazała siostrze. – Napełnij wszystkie manierki

gorącą wodą. Zabierz wszystkie koce i ręczniki, jakie tylko znajdziesz. I po-

spiesz się. Zaraz będziemy startować.

Nagle zerwał się wiatr. W powietrzu zaczął unosić się czerwony pył.

Temperatura podskoczyła o pięć stopni. Przybiegł Whitewater osłaniając

głowę przed wiatrem. Położył ręce na ramionach Josie i ścisnął ją mocno.

Nachylił się nad nią, przykładając usta do jej ucha.

– Co z pandą? – spytał próbując przekrzyczeć silniki samolotu, wiatr,

grzmoty Kana-Pumy i wrzaski Willisa.

– Śpi – odkrzyknęła Josie. Gardło piekło ją z wysiłku. Ścisnęła ramiona

Whitewatera. Tylko na niego mogę liczyć, tylko jemu mogę ufać. – Ale przy

przenoszeniu jej musimy być ostrożni. Boję się tego, naprawdę... Ciągnąć ją

w tym stanie...

Skinął głową.

– Musisz zdać się na pomoc natury – powiedział ponuro.

Podszedł do Willisa i zaczął rozplątywać jego więzy. Willis stłumił

szloch i wytarł nos o rękaw koszuli.

– Chodź, kowboju – rozkazał podnosząc go z ziemi. – Pomożesz mi

dźwigać pandę.

– Wszystko, co chcesz – łkał Willis czepiając się kurtki Whitewatera. –

Tylko, proszę, wydostań mnie stąd!

background image

Whitewater pogardliwie odtrącił jego ręce.
– Chodź – warknął. – Najpierw panda. Potem twój kumpel.

Wskazał głową wyciągnięte na ziemi bezwładne cielsko Ollie’ego.

Chwycił Willisa za kołnierz koszuli i popchnął w kierunku klatki. Josie po-

szła za nimi. W klatce leżał duży brudny kawałek drewnianej płyty. Za-

pewne przeniesiono na nim uśpioną pandę, kiedy przywieziono ją na wy-
spę. Whitewater z pomocą wystraszonego Willisa podniósł ostrożnie Księ-

życową Różę i położył na płycie.

– A teraz – rozkazał – zanieśmy ją do samolotu. Upuścisz swój koniec,

to będziesz szukał własnej głowy na drugim krańcu tych wysp.

Stękając dwaj mężczyźni dźwignęli płytę z leżącą na niej pandą i ruszyli

w stronę samolotu. Josie szła za nimi niosąc naręcze bambusów.

– W środku jest coś w rodzaju klatki – powiedział Whitewater usiłując

wnieść deskę po schodkach. – Byli zbyt leniwi, żeby ją wynieść.

Willis prawie wypuścił swój koniec płyty z rąk.

– Uważaj! – warknął Whitewater.
W końcu obaj mężczyźni wnieśli ciężar do środka. Josie weszła za nimi

po schodkach i rozejrzała się po wnętrzu. Wydawało się potwornie ciasne i

duszne. W klatce zamiast drzwiczek była ruchoma ścianka. Josie odsunęła

ją i rozłożyła na podłodze bambus. Patrzyła gryząc nerwowo wargi, jak

Whitewater zdejmuje pandę z płyty i wkłada ją postękując z wysiłku do
klatki. Zasunęła z powrotem ściankę.

Wszyscy wyszli na zewnątrz. Temperatura powietrza podniosła się o

dalsze kilka stopni. Wiatr był ostrzejszy, a wirujący w powietrzu pył jeszcze

gęściejszy. Spojrzała w górę. Pył był wszędzie, jednak niebo wciąż było wi-

doczne przez pierwsze wirujące warstwy czerwieni i szarości. Pobiegła do
Bettiny i odebrała od niej naręcze koców. Chwyciła siostrę za rękę i pocią-

gnęła ją do samolotu. Whitewater i Willis podnieśli nieprzytomnego Ol-

lie’ego. Whitewater trzymał go za ramiona, Willis za nogi. Razem taszczyli

go niczym wór zboża w kierunku samolotu.

– Wchodź na górę – rozkazała Josie przy schodkach i Bettina posłuchała

jej bez szemrania.

background image

– Wejdź do środka! – krzyknął do Josie Whitewater, ale ona stała upar-

cie na ziemi, czekając aż on, Willis i niesiony przez nich Ollie znajdą się

bezpiecznie w samolocie.

Zaklął, gdy zobaczył, że się nie ruszyła, ale zajęty dźwiganiem Ol-

lie’ego, nie chciał się z nią kłócić. Wciągnął do środka wielkiego, łysego ol-

brzyma, popchnął bezwładne cielsko tak, że całe zniknęło wewnątrz samo-
lotu, następnie odepchnął na bok Willisa i zszedł po Josie. Chwycił ją za

nadgarstek i zaczął ciągnąć po schodach.

– Powiedziałem, wchodź! – rozkazał. Uczynił ruch, jakby chciał wnieść

ją do środka.

– Lucas! – krzyknęła, próbując wyrwać się z władczego uścisku White-

watera. – Nie możemy zostawić Lucasa!

Pociemniał na twarzy.

– Ja po niego pójdę. Ty wejdź do samolotu. Nie chcę, żeby ta dwójka od-

leciała bez nas. Masz. Trzymaj to.

Wcisnął jej w ręce rewolwer Lucasa. Praktycznie wciągnął ją po scho-

dach, tak jak czynił to wielokrotnie na górskich stromiznach. Walczyła bez-

skutecznie oglądając się przez ramię, żeby upewnić się, czy Lucasowi nic

się nie stało. Czuła, jak Whitewater podtrzymuje ją jedną ręką za ramię, a

drugą za biodro usiłując wepchnąć ją przez otwarte drzwi do samolotu.

– Cholera, wejdziesz czy nie!
Nagłe przerażenie w jej zielononiebieskich oczach kazało mu znieru-

chomieć, a następnie odwrócić się i podążyć za jej przestraszonym wzro-

kiem.

– Nie ma go! – krzyknęła przerażona. Wpatrywała się w pień drzewa,

przy którym zostawili Lucasa. Poza gorącym wirującym pyłem nikogo tam
nie było. W gałęziach drzew wył wiatr.

Whitewater puścił ją i pobiegł w kierunku pnia, zdejmując po drodze

sztucer z ramienia. Josie ruszyła za nim. Nylonowa linka, którą Bettina

związała nogi Lucasa powiewała na wietrze zaczepiona o kępę chwastów.

Uciekł. Szlak jego ucieczki znaczyła ścieżka świeżo zdeptanych bambusów.
Schodził z góry drogą, którą przyszli Whitewater i Josie. Whitewater prze-

kręcił głowę, jakby usłyszał gdzieś w oddali Lucasa przedzierającego się

background image

przez poszycie lasu. Podniósł sztucer. Josie uwiesiła się na lufie oboma rę-
kami i ściągnęła ją do ziemi.

– Nie! – krzyknęła zagłuszając wycie wiatru.

Whitewater obrzucił ją pełnym złości spojrzeniem.

– Przez chwilę go widziałem – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Mo-

głem go zranić w rękę lub nogę. Teraz pozostaje mi tylko rzucić się za nim
w pościg. Ale jeśli to zrobię, być może nikt z nas się stąd nie wydostanie.

Josie patrzyła na niego zdając sobie powoli sprawę z dylematu, przed

którym stanęli. Z tyłu dochodził ich ryk i charkot silników samolotu. Niebo

spowijała coraz większa ciemność. W powietrzu unosił się coraz gęstszy

pył.

– Wybieraj – rozkazał Whitewater patrząc jej w oczy. – Co chcesz, że-

bym zrobił? Wywiózł wszystkich z tej wyspy czy próbował uratować Luca-

sa?

Josie położyła rękę na jego ramieniu. Słuchała w odrętwieniu potwor-

nych grzmotów dochodzących od strony Kana-Pumy.

– Nie mogę wybierać – wyszeptała. Wzmagający się wiatr zagłuszył jej

słowa, jednak Whitewater usłyszał ją.

– Ale ja mogę – oznajmił krótko.

Objął ją w pasie i właściwie zaniósł do samolotu.

– Nie możemy go tutaj zostawić! – sprzeciwiła się Josie, spoglądając z

niedowierzaniem na przesiekę, na której zamarło teraz życie.

– Wejdź do samolotu – warknął Whitewater. – Zajmij się pandą. To mo-

ja decyzja.

Bettina i Willis pomogli wciągnąć opierającą się Josie do środka.

– Wchodź Josie – błagała Bettina.
– Stary, masz szczęście, że nie próbowałem odlecieć bez ciebie – powie-

dział Willis kręcąc nerwowo głową, kiedy Whitewater wszedł na pokład.

Willis siedział na fotelu pilota, jakby przygotowywał się do kołowania

po zniszczonym pasie startowym. Whitewater wyrzucił go z siedzenia i

pchnął na podłogę.

– Nie – warknął siadając przy sterze. – To ty miałeś szczęście, że nie

próbowałeś wystartować beze mnie. Rozleciałbyś się na więcej kawałków

niż najbardziej skomplikowana układanka. Zwiąż go Josie.

background image

Sięgnął do kieszeni, wyciągnął linkę oraz szwajcarski nóż wojskowy i

rzucił w jej stronę. Mechanicznie wykonała jego polecenie. Samolot drżał

próbując oderwać się od ziemi przy silnym oporze wiatru. Rzuciło ich do

przodu. Bettina krzyknęła zakrywając twarz. Whitewater robił szybkie i

gwałtowne manewry przy sterze. Samolot zakołysał się, gwałtownie prze-

chylił do przodu i podskoczył w górę. Potoczył się po pasie, znowu pod-
skoczył i w końcu wrócił do równowagi. Oderwali się od wstrząsanej

grzmotami ziemi. Lecieli w kierunku wirujących chmur.

– Chyba się nam uda – powiedziała Bettina z zachwytem kładąc ręce na

ramionach Josie. – Josie, on chyba naprawdę nas stąd wydostanie!

Josie spojrzała z wdzięcznością na szerokie plecy Whitewatera. Był cał-

kowicie skoncentrowany na prowadzeniu samolotu. Spojrzała na Bettinę,

której bladą twarz opromieniła ulga.

– Bettina – powiedziała drętwym głosem z kamienną twarzą. – Czy ty

nie rozumiesz? Nie mamy Lucasa. Lucas uciekł. Został tam w dole.

Daleko pod nimi słychać było potworny ryk. Samolot zapikował gwał-

townie, ale szybko wrócił do równowagi. W dole wyspa znikała pod coraz

gęstszą warstwą pyłu. Nagle pokrywę pyłu rozdarł ognisty błysk, słup

dymu wystrzelił w górę. Kana-Puma wybuchła.

– Powiedziałam, że Lucas został na dole – powtórzyła gorzko Josie. –

Twój przyjaciel jest w pułapce.

Bettina nie wydawała się być poruszona tym faktem. Patrzyła na siostrę

z miną obrażonej niewinności.

– On nie jest moim przyjacielem – odparła dziecinnie. – Nie obchodzi

mnie, co się z nim stanie. Zasługuje na to, co go spotka.

– Bettina! – krzyknęła Josie przerażona słowami siostry.
Willis potakiwał filozoficznie głową, jakby on też nie przejmował się lo-

sem człowieka, którego niedawno nazywał swoim przywódcą. Whitewater

udowodnił już wcześniej, że nie interesuje go, co stanie się z Lucasem. Ni-

kogo to nie obchodziło. Może Josie też nie powinno to obchodzić, ale czuła

na sercu ciężar. Czyżby była jedyną osobą w tym gronie, która przejmowa-
ła się losem innego człowieka?

– Zastanawiam się – powiedziała do siebie – czy może przeżyć.

background image

Jedyną odpowiedzią był ryk silników. W końcu odezwał się Whitewa-

ter.

– To jego problem, Josie. Nie twój.

– Uh – powiedział Willis, drapiąc się w ucho spętanymi rękami. – Prze-

praszam, że się wtrącę... – przerwał na chwilę – ... ale wydaje mi się, że coś

się dzieje z pandą.

Josie spojrzała na niego niewidzącymi oczami. Następnie przeniosła

wzrok na leżącą na podłodze klatki niedźwiedzicę. Czarno-białe futro na jej

boku rytmicznie podnosiło się i opadało.

– Och, nie – jęknęła. Czuła, jak kręci się jej w głowie. – Będzie rodzić.

Tutaj. Za chwilę.

Otworzyła klatkę i położyła jedną rękę na okrągłym boku pandy. Księ-

życowa Róża, zbyt nieprzytomna, by się przestraszyć, mruknęła przyjaźnie.

– Whitewater – zawołała Josie. – Prowadź to coś bardzo równo. Bę-

dziemy mieli poród.

Nawet na nią nie spojrzał. Jego uwaga skupiona była na sterach.
– Będziemy mieć również burzę powietrzną. Trzymajcie się mocno.

Wygląda na to, że wchodzimy w strefę zaburzeń atmosferycznych. Żeby

uniknąć najgorszego, spróbuję oblecieć ją nadkładając drogi. Musimy uwa-

żać, żeby starczyło nam paliwa.

Prawie go nie słyszała. Była zbyt zajęta rejestrowaniem oddechu pandy.

W obawie o uszkodzenie płodu, Josie nie zaaplikowała samicy dużej dawki

środka usypiającego i teraz niedźwiedzica przychodziła do siebie, być mo-

że z powodu skurczy porodowych. Kiedy znowu zaczęło trząść samolotem,

Josie zmusiła się, by nie zwracać na to uwagi, chociaż Bettina wczepiła się

w oparcie fotela i piszczała ze strachu. Księżycowa Róża zaskowyczała, w
jej oczach malowało się zdziwienie.

– Wszystko jest teraz w rękach natury – mruknęła Josie głaszcząc pandę

po głowie.

– Zawsze jest w jej rękach, Ruda – odpowiedział swoim matowym gło-

sem Whitewater. Samolot raz jeszcze wzniósł się i opadł. – Zawsze – po-
wtórzył.

background image

– Uh – wtrącił Willis. Nie wyglądał zbyt dobrze. – Ten samolot strasznie

trzęsie. A ja, uh, nigdy przedtem nie uczestniczyłem w porodzie i jakoś tak

się dziwnie czuję...

– Więc nie patrz – odburknął Whitewater. – Pozwól damie się tym zająć.

Obu damom.

– Whitewater – odezwała się Josie. – Chciałabym, żebyś mógł mi pomóc.
Panda oddychała teraz ciężko, jej półotwarte oczy wyrażały bolesne

zdziwienie.

– Pomagam ci – odpowiedział ponuro. – Utrzymuję ten samolot w po-

wietrzu. Na razie.

Bettina schowała twarz w oparcie siedzenia, a Willis położył się u jej

stóp.

– To znaczy – powiedziała Josie ocierając pot z czoła – chciałabym, że-

byś dał mi moralne wsparcie, czy coś w tym rodzaju.

Samolot zatrząsł się, zanurkował i wrócił do równowagi. Josie robiła, co

mogła, by utrzymać w miejscu Księżycową Różę i nie pozwolić jej na obija-
nie się o ściany samolotu.

– Zaśpiewajmy – zaproponował Whitewater.

Josie zapomniała, że Whitewater zna tylko jedną piosenkę i w dodatku

nie umie dobrze śpiewać. Zapomniała o wszystkim, prócz tego, że był z nią

i wspierał ją duchowo. Jak zwykle polegała na nim.

Żeby ominąć burzę powietrzną spowodowaną wybuchem Kana-Pumy,

musieli polecieć tak daleko na zachód, że dziecko Księżycowej Róży uro-

dziło się poza terytorium Stanów Zjednoczonych, nad wodami międzyna-

rodowymi. Urodziło się, jak się wydawało Josie, w momencie, gdy po raz
trzechsetny śpiewali „Walc z Matyldą”. Małe było samczykiem i przyszło

na świat przy słowach: „Raz wesoły włóczęga usiadł koło strumyka”.

Niedźwiadek urodził się żywy i Josie rozpłakała się ze szczęścia. Natych-

miast ochrzciła go imieniem „Billabong”, co w języku Aborygenów oznacza

strumyk. W skrócie można go będzie wołać Billy.

Ciągle wystraszona Bettina chowała twarz w oparciu fotela, zaś Willis,

nieco pozieleniały na twarzy, jęczał na podłodze. Wydawał się być w dużo

gorszym stanie niż niedźwiedzica, która jeszcze nie zdała sobie sprawy z

background image

tego, że została matką. Mimo to panda była bardziej przytomna niż chra-
piący głośno na samym tyle samolotu Ollie. Whitewater przetoczył go tam

w charakterze balastu.

Tuż przed narodzinami Billy’ego, Whitewater skierował samolot na po-

łudniowy wschód, zawracając na Hawaje. Jeśli nie damy rady dotrzeć do

wyspy Oahu, powiedział, z pewnością powinniśmy dotrzeć do Kauai, naj-
bardziej wysuniętej na północ wyspy archipelagu. Zmienił się kierunek

wiatru. Byli już poza zasięgiem wulkanicznych prądów powietrznych z

Kana-Pumy.

Josie pieszczotliwie wytarła niedźwiadka ręcznikiem rozgrzanym wodą

z manierki. Billy nie był ujmującym noworodkiem: nie większy od nowo
narodzonego kociaka, ważył mniej niż pół kilo. Miał płaską główkę, zakle-

jone powieki, a jego różowe ciałko było prawie nagie, pokryte jedynie

rzadką mgiełką srebrzystego cienkiego puchu. Charakterystyczne dla pand

czarne łaty pojawią się dopiero po tygodniu. Wyglądał jak duży, łysy

szczur z krótko uciętym ogonem. Josie mimo to uważała, że jest śliczny. Bil-
ly miał tylko tyle siły, by wydać z siebie piskliwy, płacz noworodka. Wtedy

Księżycowa Róża, używając łapy i pyszczka, przysunęła niedźwiadka do

siebie i Billy entuzjastycznie zaczął ssać jej pierś. Josie westchnęła z ulgą.

– Zastanawiam się, jakiej jest narodowości? – powiedziała poklepując

pandę po boku i patrząc na Billy’ego, który zaspokoiwszy głód spokojnie
zasnął. – Jego rodzice pochodzą z Chin, ale są mieszkańcami Stanów. Uro-

dził się nad wodami międzynarodowymi przy dźwiękach hymnu australij-

skiego.

– „Walc z Matyldą” nie jest australijskim hymnem – poprawił ją White-

water. – Jest po prostu australijską piosenką.

Wydawał się dziwnie nachmurzony. Prawdopodobnie był tak samo

wyczerpany jak ona. Ale Josie promieniała szczęściem.

– No cóż – ciągnęła – może po prostu jest obywatelem świata. Pandy

faktycznie powinny należeć do wszystkich.

Uśmiechnęła się do brzydkiego, małego ciałka.
Odgarnęła zmęczonym ruchem mokry kosmyk włosów z oczu i rozej-

rzała się po zatłoczonym samolocie.

background image

– Josie? – Bettina oderwała twarz od oparcia. Była blada i miała zapuch-

nięte oczy. – Czy ono naprawdę żyje?

– Tak – uspokoiła ją Josie kiwając głową z zadowoleniem.

– I naprawdę dolecimy do Hawajów? – pytała dalej Bettina.

Ześlizgnęła się z fotela i kucnęła na podłodze obok siostry. Josie

uśmiechnęła się widząc, jak niedźwiedzica wysunęła czarną łapę instynk-
townie chroniąc małego. Zamknęła drzwiczki do klatki, a następnie oparła

się o puste zbiorniki na paliwo. Bettina odwróciła twarz do siostry tak, że

spotkały się ich oczy.

– Josie – wyszeptała drżącymi wargami – co oni ze mną zrobią? Wsadzą

mnie do więzienia?

Josie ogarnęła fala ciepła i litości dla nieszczęśliwej dziewczyny.

– Myślę, że nie – odpowiedziała miękko. – Chciałaś zerwać z Lucasem.

Dzwoniłaś po pomoc. Nie odszukalibyśmy was, gdybyś nie była na tyle

dzielna, by do mnie zadzwonić.

– Chciałam zrobić to, co trzeba. Naprawdę – powiedziała trzęsącym się

głosem Bettina.

Położyła głowę na ramieniu siostry. Josie objęła ją i przytuliła mocno do

siebie.

– Wszystko będzie dobrze – zapewniała cicho płaczącą Bettinę. – Whi-

tewater twierdzi, że jeśli złożysz zeznania przeciwko Lucasowi, władze
mogą nie przedstawić ci żadnego zarzutu. A on wie, co mówi. Jego brat jest

prawnikiem. Prawda, Whitewater?

Trzymała w ramionach płaczącą Bettinę i czekała na potwierdzenie ze

strony Whitewatera. Ale on nic nie powiedział. Rozmawiał niskim głosem

przez radiostację. Josie westchnęła i wygładziła zmierzwione jasnorude
włosy siostry.

– Tak powiedział. Prawdopodobnie nikt ci nic nie zrobi, Bettina. Tylko

postaraj się współpracować z władzami. Rozumiesz?

Bettina skinęła głową. Niezgrabnie wyprostowała się i otarła oczy.

– Wszystko im opowiem. To był pomysł Lucasa. Popełniłam błąd pisząc

do niego. Napisałam mu, że pracuję w ZOO. On już wcześniej wiedział, że

ty zajmujesz się pandami. Wymyślił ten szalony plan, żeby porwać Księży-

cową Różę i trzymać ją dla okupu. Z początku miał to być zwykły protest...

background image

no wiesz, w obronie praw zwierząt, żeby ratować wieloryby i w ogóle. My-
ślałam, że nawet ty nie będziesz miała nic przeciwko temu, tak długo, jak

będziesz wiedziała, że nic nie grozi pandzie.

Josie czuła, jak robi się jej zimno. Bettina wytarła raz jeszcze oczy i mó-

wiła dalej.

– Lucas znał tę górę – pociągnęła nosem – ponieważ jeden z jego ojczy-

mów pracował w biurze Trans-Pacific Foods w Honolulu. Bywał tu często,

kiedy był mały. Pamiętał drogę, lądowiska, wszystko.

Na myśl o Lucasie Josie zrobiło się zimniej. Zastanawiała się, czy jeszcze

żyje. Teraz, gdy byli prawie bezpieczni, czuła w stosunku do niego coś w

rodzaju litości, mimo że miał tak wypaczony charakter i był tak zadufany w
sobie.

– Lucas poznał Ollie’ego w Bostonie – opowiadała Bettina patrząc na

Księżycową Różę i Billy’ego. – Ollie uważał, że Lucas jest cudowny. Speł-

niłby każdy jego rozkaz. Lucas używał go do najcięższej i najgorszej roboty,

jak na przykład zajmowanie się pandą. A Willis, Willis to geniusz elektro-
niczny. To on wymyślił, jak się dostać do ZOO i pawilonu pand. Myślę, że

był to dla niego rodzaj zabawy, wyzwania. Kiedy zabraliśmy Księżycową

Różę, Lucas zaczął się dziwnie zachowywać. Willisowi, tak jak mnie, nie

podobało się to, co się działo.

– Chcę, żeby zostało zaprotokołowane – wymamrotał Willis z podłogi –

że poddałem się dobrowolnie. Nie stawiałem oporu. Współpracowałem z

wami. Zrozumiałem swój błąd i zrobię wszystko, żeby go naprawić.

Jego mowę obrończą przerwał atak choroby morskiej. Josie też było tro-

chę niedobrze. Jeszcze raz przytuliła do siebie Bettinę. Nic ją nie obchodzi-

ło, czy Willis spędzi następne sześć tysięcy lat w najciemniejszym lochu
najciemniejszego więzienia na świecie, a Ollie razem z nim te same sześć

tysięcy lat plus drugie tyle na dokładkę.

– Myślę, że Lucas mógł ją zabić – wyznała stłumionym głosem Bettina. –

Chciał zażądać czegoś niemożliwego, na przykład zakończenia wszystkich

wojen i zniszczenia wszystkich rodzajów broni. Czegoś, czego nie można
spełnić. I wtedy zabiłby pandę, żeby pokazać ludziom, jaki świat jest zły i

szalony. Ale to Lucas był zły, Josie. Chciał, żeby wszyscy padli przed nim

na kolana. Chciał ukarać cały świat.

background image

Josie przebiegły dreszcze.
– Nie myśl o tym – pocieszyła siostrę.

Sama nie chciała o tym myśleć. Ma to, po co tu przyjechała: siostrę,

Księżycową Różę i jej dziecko, a teraz są w drodze do domu. Lub przy-

najmniej do pierwszego przystanku na drodze do domu. Próbowała nie

myśleć o tym, co ich czeka. Doktor Hazard będzie szczęśliwy, kiedy dosta-
nie pandę z powrotem. Będzie głęboko wdzięczny, że mały przyszedł na

świat żywy i zdrowy. Josie nie łudziła się, że przyjmą ją z powrotem do

pracy. Jej przyszłość była tajemnicą zasnutą chmurami gęstszymi niż te,

które okryły ciemnym płaszczem Ra-Komę.

Próbowała nie patrzyć na rozmawiającego ciągle przez radio Whitewa-

tera. Nie może oczekiwać, że on zdecyduje za nią, co ma zrobić ze swoją

przyszłością. Już w zbyt wielu sprawach zdawała się na niego.

Kocham go – pomyślała zmęczona. – To nie jest zwykłe zadurzenie, czy

też wdzięczność zmieszana z podekscytowaniem przygodą. Kocham go te-

raz i będę go kochać za dziesięć lat, a gdybym miała żyć wiecznie, będę go
kochać bez końca. A czy jemu na niej w ogóle zależy? Wydawało się jej, że

tak. Miała taką nadzieję. Powiedział jej co prawda, że nie należy do męż-

czyzn, którzy chcą założyć rodzinę. Nieważne. Jeśli będzie ją chciał mieć

przez następny tydzień, następny miesiąc, jest jego i tyle. Będzie jego tak

długo, jak on będzie tego chciał, a kiedy już mu się znudzi, odejdzie bez
słowa, ale wciąż będzie do niego należeć.

Atmosfera w samolocie zmieniła się. Josie uniosła głowę, żeby wyjrzeć

przez okno. Przeciągnęła się, bolały ją mięśnie. W oddali, jakby za mgłą,

zobaczyła pierwsze punkciki świateł na Hawajach. „Jesteśmy prawie na

miejscu, bezpieczni, pomyślała. – Wszystko będzie dobrze. O Whitewatera
będę się martwić później, kiedy nas tam wszystkich szczęśliwie dowiezie”.

Czuła, jak samolot zniża lot. Dzwoniło jej w uszach. Księżycowa Róża po-

ruszyła się niespokojnie potrząsając we śnie głową.

– Załatwiłeś karetkę i jakichś ludzi z ZOO dla tej dwójki? – spytała Whi-

tewatera podnosząc głos, by przekrzyczeć hałas silników.

Odwróciła się i spojrzała na niego przez ramię. Odpowiedział jej skinie-

niem głowy. Samolot gwałtowniej schodził do lądowania. Josie pogłaskała

pandę i zapytała pełnym napięcia głosem:

background image

– Pewnie zawiadomiłeś też władze?
Odpowiedziała jej cisza.

– Tak – odezwał się w końcu.

Wstrzymała oddech, kiedy samolot przechylił się lekko, wysunął koła i

uderzył o nawierzchnię pasa. Byli w domu. Bezpieczni. Nareszcie. Josie

odwróciła się tak, by widzieć Whitewatera. Jeszcze raz opiekuńczo objęła
szyję Bettiny.

– Whitewater – zaczęła znowu spiętym głosem. – Nie chcę oddać Betti-

ny w ręce obcych ludzi po tym, co przeszła. Po prostu nie mogę tego zrobić.

– Nie będziesz musiała – mruknął roztargnionym, prawie zimnym gło-

sem, nie patrząc wcale na nią.

– To dobrze.

Serce biło jej mocno. Samolot zatrzymał się. Słyszała wycie syren. To

pewnie karetka jadąca po Księżycową Różę i Billy’ego – pomyślała. I poli-

cyjna eskorta. I przedstawiciele władz, żeby zabrać Willisa i ciągle uśpione-

go Ollie’ego. Ale jej siostra, po którą przyjechała tak daleko, zostanie na
wolności, modliła się w duchu.

W samolocie panowała dziwna cisza. Wycie syren samochodowych

stawało się coraz głośniejsze. Na ścianach kabiny widziała odbicie ich

czerwonych i niebieskich mrugających świateł. Tańczyły one po drzemiącej

pandzie i jej synku.

Whitewater wstał, podszedł do wyjścia i otworzył drzwi. Poderwał Wil-

lisa na nogi i właściwie wypchnął go na zewnątrz. Willis zatoczył się. Whi-

tewater warknął coś niewyraźnie i zepchnął go bezceremonialnie w dół po

schodach. Willis wpadł w ręce dwóch czekających tam mężczyzn w garni-

turach. Agentów FBI lub policjantów w cywilu, pomyślała podenerwowana
Josie. Sanitariusze otworzyli tylne drzwi karetki i wyciągnęli z nich nosze i

łóżka na kółkach. Josie wstała, szykując się, by im pomóc. Pomogła wstać

Bettinie. Whitewater stał na ostatnim stopniu schodków, kiedy Josie zaczęła

kierować się na zewnątrz.

– Dokąd się wybierasz? – zapytał ostro.
Miał dziwnie ponury głos. Był bez kapelusza. Pachnący lekko dymem

hawajski wiatr rozwiewał jego ciemne włosy.

background image

– Pomóc sanitariuszom z ZOO – odpowiedziała przyglądając się jego

kamiennym rysom. – I zaopiekować się moją siostrą.

– Przykro mi – powiedział kładąc rękę na przegubie Bettiny. – Nigdzie

nie pójdziecie. Jesteście aresztowane.

Skurcz przebiegł po jego twarzy.

– Obie – dodał.
– Co? – spytała nie wierząc własnym uszom Josie. Wpatrywała się w je-

go pociemniałą twarz, rozwiane czarne włosy. Czy on nie rozumie? Musi

zaopiekować się pandą i jej małym. Oni są bezcenni i musi z nimi zostać. I

jej siostra, która też jest bezcenna, również jej potrzebuje. Przebyła całą tę

drogę ufając, że Bettina nie będzie aresztowana.

– Obie jesteście aresztowane – powtórzył nieubłaganie.

Sięgnął do jednej z niezliczonych kieszeni. Wyjął cienki portfel, otwo-

rzył go i podsunął pod nos zaskoczonej Josie.

– Aaron Whitewater, agent specjalny. Wyznaczony do tej sprawy. Fede-

ralne Biuro Śledcze. Bettina Talbott, jesteś aresztowana pod zarzutem kra-
dzieży mienia wielkiej wartości, przemytu poza granice stanu oraz próby

wymuszenia okupu.

Josie czuła, jak Bettinie uginają się nogi. Podtrzymała ją mocniej..

– Co? – zapytała, kiedy Bettina zawisła bezwładnie u jej ramienia pła-

cząc cicho w jej rękaw.

– Przykro mi – rzucił mechanicznie. – A ty, Josie Allen Talbott, jesteś

aresztowana za zatajenie informacji przed władzami federalnymi.

Wieczorny wiatr przyniósł zapach oceanu i swąd dymu wulkanicznego.

Josie wpatrywała się w Whitewatera z otwartymi ustami.

– Ciągnąłeś mnie całą tę drogę – wyszeptała zaszokowana – żeby mnie

aresztować? – Zacisnęła zęby i przytuliła mocniej siostrę do siebie. – Whi-

tewater, ale z ciebie łajdak. Prawdziwy łajdak.

– Josie – zaczął. – To należy do moich obowiązków.

– Twoich obowiązków? – powtórzyła za nim.

O mało nie zemdlała ze złości. Spojrzała na niego. Chętnie by go zabiła.

Whitewater milczał. I ona nie mogła już nic powiedzieć. Kolejna para męż-

czyzn w garniturach znalazła się na schodach. Rozdzielili siostry. Jeden

background image

skuł kajdankami przegub Bettiny. Drugi zatrzasnął identyczną parę na
nadgarstku Josie.

– Witamy na Hawajach, panienko – odezwał się szyderczo. – Lub jak tu

mówimy, aloha.

Aloha, pomyślała gorzko Josie. Nic dziwnego, że Whitewater z taką

zimną krwią, tak spokojnie zostawił Lucasa na wyspie. Był tylko najemni-
kiem. Może na swój sposób potraktował go nawet lepiej. Zostawił go bo-

wiem na łasce bardziej miłosiernego losu niż ten, który zgotował Josie.

Czuła, jak jej serce zamienia się w kamień. Rzeczywiście, aloha.

– Josie – powiedział Whitewater z ostatniego stopnia schodów. W jego

głosie słychać było wahanie. – Winien ci jestem wyjaśnienie. A ty musisz
mnie wysłuchać. To wszystko...

– Nie odzywaj się do mnie, Whiewater – syknęła. Nie mogła znieść jego

widoku. – Ani teraz ani kiedykolwiek w przyszłości.

Whitewater zszedł za nimi kilka stopni. Agent, który eskortował Josie,

otworzył drzwiczki długiej, czarnej limuzyny.

– Kobiety nie muszą mieć kajdanek – warknął do niego Whitewater. –

Zdejmij je.

– Spokojnie, Whitewater – odpowiedział agent z nieprzyjemnym uśmie-

chem. – Twoje zadanie się skończyło. Teraz my się nimi zajmiemy!

– Josie! – krzyknęła przerażona Bettina.
Agent, który ją aresztował, wepchnął ją na tylne siedzenie innego, nie-

oznakowanego wozu. Blada twarz Bettiny i szeroko otwarte oczy wyrażały

bezbrzeżny strach. Whitewater wycedził ponuro przez zaciśnięte zęby.

– Powiedziałem, że nie muszą być skute. Nie musicie ich też rozdzielać.

Ta kobieta nie jest niebezpieczna... Słuchaj, chcę z nią pojechać. Obiecałem
jej, że nie będzie musiała...

– Nie miałeś żadnego prawa, żeby jej coś obiecywać. Odtąd ja się nią

zajmuję. Ty złożysz raport później.

– Cholera! – zaklął wściekle Whitewater.

Josie nie widziała jego twarzy. Agent usiadł koło niej na tylnym siedze-

niu i zamknął za sobą drzwiczki. Rzucił jej obleśny uśmiech i podniósł rękę

tak, że kajdanki zalśniły w światłach karetki. Była aresztowana. Zdradzona

przez Whitewatera. Mężczyznę, któremu ufała najbardziej na świecie.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Hawaje były wspaniałe. Z małymi wyjątkami. Jednym z nich był nie-

wielki, prawie pusty pokój przesłuchań w siedzibie wydziału policji Hono-
lulu, w którym cztery godziny Josie odpowiadała na pytania. Odmówiła

składania zeznań, dopóki nie skontaktuje się z obrońcą. Natychmiast, jakby

za sprawą czarów, zjawił się adwokat. Był to łysiejący, średniego wzrostu

mężczyzna z niewielkim, zuchwałym wąsikiem i kozią bródką. Nazywał

się pan Suehiro. Wytworny krój garnituru pana Suehiro, błysk inteligencji
w oku oraz fachowość porad kazały Josie podejrzewać, że nie był adwoka-

tem z urzędu. Nie pytała, czemu zawdzięcza to szczęście, że przyszedł jej z

pomocą. Po prostu przyjęła z wdzięcznością jego obecność. Obecność pana

Suehiro była pierwszą dobrą rzeczą, jaka przytrafiła się jej w ciągu ostat-

nich dwóch tygodni.

Przed północą wyprowadził ją z siedziby policji i wsadził do swojego

szybkiego, małego, czerwonego wozu.

– Nie wiem, skąd pan się wziął – powiedziała Josie – ale cieszę się, że się

pan pojawił. Mam nadzieję, że mojej siostrze też się tak poszczęściło.

– Dziękuję. Pani siostrze poszczęściło się dokładnie tak samo – odpo-

wiedział pan Suehiro prowadząc wóz w ruchu ulicznym z brawurą wyści-

gowego kierowcy. – Ja będę ją reprezentował.

– Pan? – spytała zdziwiona Josie. – Więc niech pan lepiej do niej jedzie.

I... – urwała zmieszana rozglądając się wokół rozświetlonego neonami cen-

trum Honolulu. – Nie wiem nawet, dokąd mam pójść – roześmiała się za-
kłopotana. – Nie mam dokąd pójść. Nie mam gdzie spać. Powinien był

mnie pan zostawić w komisariacie.

Spojrzała na wytwornego pana Suehiro ze zdziwieniem. Nie miała na-

wet torebki. Nie miała niczego poza ubraniem na sobie.

– Pani siostra jest w rękach mojego utalentowanego asystenta, Hirama

Rizala, który nie pozwoli jej rozmawiać z władzami, dopóki ja nie będę

mógł się z nią spotkać – poinformował ją pan Suehiro. – Zabieram panią do

jednego z hoteli na Waikiki Beach. Zatroszczono się o pani potrzeby.

background image

Jasne światła tętniącej życiem dzielnicy Waikiki oślepiły Josie i przy-

prawiły o zawrót głowy. Wszystko to wydawało się jej trochę nierealne.

– Nie stać mnie na hotel – mruknęła ponuro.

– Zadbano o to – odpowiedział beztrosko pan Suehiro.

– Zadbano? – spytała Josie patrząc na niego zdziwiona. – Kto zadbał?

Nikogo tu nie znam.

Spojrzał na nią spokojnie.

– Ma pani przyjaciół, panno Talbott. To wszystko, co mi na razie wolno

powiedzieć. Proszę mnie dalej nie wypytywać. Zostanie pani w hotelu

przynajmniej przez tydzień. Władze jeszcze będą chciały z panią rozma-

wiać.

Ludzie w kolorowych ubraniach i naszyjnikach z kwiatów spacerowali

po deptakach Waikiki. Światła neonów migotały i mieniły się wielobarw-

nie. Josie rozglądała się wokół nieco nachmurzona, z poczuciem jakby

oglądała cudzy sen. Jej serce było jak z ołowiu, tak potwornie ciążyła na

nim zdrada Whitewatera. Starała się o nim nie myśleć. Nienawidziła go i
nie chciała pozwolić, by trucizna jego zdrady przeniknęła jej duszę. Wal-

czyła ze wspomnieniami o nim tak, jak walczy się z niebezpiecznym prze-

ciwnikiem.

– Co się stanie z moją siostrą? – spytała miękko, kiedy pan Suehiro pod-

jechał pod ten sam hotel, w którym oboje z Whitewaterem zatrzymali się
przed wyprawą na wyspy Kali Yin.

– Nic jej nie grozi, jestem tego pewien – pocieszył ją adwokat parkując

samochód. Wysiadł, podszedł do drzwi od strony pasażera i otworzył je

oferując Josie swoje ramię.

Zmęczona, wyczerpana, w ubraniu pobrudzonym pyłem wulkanicz-

nym Josie czuła na sobie ciekawy wzrok gości, kiedy nieskazitelny pan Su-

ehiro prowadził ją przez luksusowy hol do recepcji. Wiedziała, że ma po-

targane włosy, a buty wyglądają jakby przeszła w nich przez pół piekła.

Przesiąkła wonią pandy, ale nie przejmowała się tym wszystkim. Pan Su-

ehiro wziął klucz od jej pokoju i odprowadził ją do windy.

– Kiedy uwolnią Bettinę? – spytała go Josie. – Wypuszczą ją, prawda?

Drzwi windy otworzyły się miękko.

background image

– Jestem pewien, że Bettina wkrótce zostanie zwolniona – zapewnił ją

prawnik, kiedy znaleźli się w windzie. – Zatrzymam ją u siebie, jeśli okaże

się to konieczne. Pani oczywiście może wychodzić z hotelu, kiedy pani ze-

chce, ale nie wolno pani na razie opuszczać wyspy. I oczywiście nie wolno

też pani opowiadać o tym, co się zdarzyło.

Drzwi windy otworzyły się z sykiem i pan Suehiro poprowadził Josie

przez korytarz do drzwi, które w jakiś upiorny sposób były jej znajome.

Przekręcił klucz. Josie weszła do środka. Znowu nachmurzyła się i potarła

czoło zaszokowana. To był jej pokój, uświadomiła sobie powoli. Znajdowa-

ły się w nim rzeczy, które przed wyprawą na Kali Yin zostawiła u White-

watera. W szafie wisiał jej turkusowy kostium, a biały szlafrok wyprany i
wyprasowany leżał na łóżku. Koło wazonu z kwiatami na stole leżała jej

torebka.

– Nie rozumiem... – zaczęła, ale pan Suehiro przerwał jej ruchem wy-

manikiurowanej dłoni.

– Są ważniejsze rzeczy, które musi pani przemyśleć. I ważniejsze rzeczy,

które musi pani zrobić, na przykład wypocząć. Proszę nie zawracać sobie

tym głowy. Jutro się z panią skontaktuję.

Josie skinęła głową. Marzyła o tym, by zrzucić z siebie brudne rzeczy i

zażyć luksusu kąpieli. Jednakże zbyt wiele pytań kotłowało się w jej zmę-

czonym umyśle. Pan Suehiro otworzył drzwi barku z drewna tekowego.

– Wygląda pani na kogoś, kto lubi białe wino – powiedział uprzejmie. –

Ale dzisiejszego wieczoru radziłbym brandy. Proszę, droga pani, niech pa-

ni usiądzie.

Josie usiadła na wyłożonym poduszkami trzcinowym krześle stojącym

koło wychodzących na balkon rozsuwanych drzwi.

– Panie Suehiro – zaczęła czując ucisk w gardle. – Muszę zapytać pana o

Whitewatera. Czy on ma z tym wszystkim coś wspólnego?

– Pan Whitewater? Nic mi o tym nie wiadomo.

Podał jej wypełnioną po brzegi lampkę brandy.

– Proszę, to dla pani.
Ociągając się wzięła z jego rąk kieliszek. Palący płyn rozgrzewał ją przy-

jemnie.

background image

– Skąd on wiedział? – spytała gorzko nie patrząc na adwokata. – Skąd

wiedziało FBI? Czy byłam tak głupia, że zatelefonowałam po pomoc do

jednego z ich agentów?

Pan Suehiro usiadł naprzeciwko.

– O ile rozumiem, panno Talbott – odparł ostrożnie – pani telefon był na

podsłuchu. FBI wiedziało, że zadzwoniła pani do pana Whitewatera. Jego
praca już wcześniej zaprowadziła go w niebezpieczne miejsca. FBI w na-

głych wypadkach używało go od czasu do czasu jako agenta operacyjnego.

To był taki nagły wypadek. Poprosili go, by współpracował z panią, kiedy

pani przyjedzie. Zgodził się.

– Zgodził się – powtórzyła bezbarwnym głosem Josie.
Wzięła do ust kolejny łyk palącego płynu, krzywiąc się jakby to było le-

karstwo. Pan Suehiro skinął potwierdzająco głową i podniósł się z krzesła.

– Jeśli pani miała rację i panda faktycznie została uprowadzona na wy-

spy Kali Yin, kto lepiej nadawałby się do tego, by ją odnaleźć niż pan Whi-

tewater? I kto lepiej mógłby o nią zadbać niż pani? Widzi pani, niechcący
zaoferowała pani FBI rozwiązanie bardzo trudnego problemu. Problemu,

który na razie wszyscy chcą utrzymać w tajemnicy. Im mniej rozgłosu w tej

sprawie, tym lepiej. Nikt z nas nie chce, żeby ten pożałowania godny incy-

dent się powtórzył.

Wyciągnął rękę, by się z nią pożegnać.
– Może pani zadzwonić jutro do naszego ZOO i dowiedzieć się o pandę.

Niech pani poprosi doktora Kokua. Z tego, co wiem, oboje, matka i dziecko,

mają się dobrze. Proszę przyjąć moje gratulacje za wspaniałą robotę.

Josie uścisnęła dłoń pana Suehiro. Zaczęła podnosić się, żeby odprowa-

dzić go do drzwi, ale on powstrzymał ją ruchem dłoni.

– Sam znajdę drogę, panno Talbott – powiedział miękko. – Dobranoc i

proszę się nie martwić. Jestem pewny, że władze nie mają zamiaru przed-

stawić pani żadnych zarzutów. Działała pani pod przymusem... obawiała

się pani pogróżek Lucasa Panpaxisa. I bardzo dzielnie współpracowała pa-

ni z ich agentem, panem Whitewaterem. Faktycznie, jeśli o to chodzi, za-
chowała się pani lepiej od niego. Sposób, w jaki pogwałcił zasady zawodo-

we z pewnością musi wprawić FBI w zakłopotanie. Może być pani spokoj-

na. Na pewno nie zechcą z panią zadzierać.

background image

Josie spojrzała zdziwiona na wymuskanego, pełnego godności pana Su-

ehiro.

– Co pan mówi? – spytała zaskoczona. – Pogwałcił zasady zawodowe?

Whitewater był zdrajcą, pomyślała zimno, ale doskonałym zawodow-

cem, ani przez chwilę nie wzbudził jej podejrzeń. Pan Suehiro położył rękę

na klamce. Spuścił taktownie wzrok na podłogę.

– Mam na myśli to – powiedział cicho – że pan Whitewater został... pani

kochankiem. Nie powinien był tego robić. Pani działała, jak już mówiłem,

pod straszliwym przymusem. On nie miał prawa wykorzystywać tej sytu-

acji. Zwłaszcza, że nie miała pani innego wyjścia niż czuć się wobec niego

zobowiązana.

Josie prawie upuściła kieliszek. Patrzyła na pana Suehiro z otwartymi

ustami.

– Moim kochankiem? – spytała przerażona. – Powiedział, że został mo-

im kochankiem? To kłamstwo! Ohydne kłamstwo!

Pan Suehiro skłonił głowę w wyrazie szacunku.
– W porządku panno Talbott – powiedział pocieszająco. – Jestem pani

obrońcą. Nie musi nic pani przede mną ukrywać. Porozmawiamy jutro.

Cicho otworzył drzwi i wymknął się na korytarz. Josie odłożyła kieli-

szek na stolik i patrzyła na niego. Czuła, jak jej twarz i piersi ogarnia pło-

mień. A więc Whitewaterowi nie wystarczyło, że ją okłamał i zdradził. Mu-
siał zaspokoić swoje żałosne męskie ego chełpiąc się tym, że również ją

zdobył. Wstała rozglądając się za czymś, co mogłaby rozbić. Chciała rzucić

kieliszkiem o lustro, wziąć porcelanową popielniczkę ze stolika nocnego i

rozbić ją o drzwi balkonu, chciała wybuchnąć jak Kana-Puma, obrócić w

ruiny cały pokój, dać ujście swojej złości. Ale pokój nie należał do niej. Był
własnością hotelu. Nie miała w nim nic swojego, co mogłaby roztrzaskać.

Odsunęła szklane drzwi i wyszła na mały balkon. Zacisnęła dłonie na

białej, żelaznej balustradzie i wpatrzyła się w ciemność. Wisząca w powie-

trzu mgiełka przepuszczała słabo promienie księżyca i czyniła gwiazdy

niewidocznymi. Ocean wzdychał, a jego fale rozbijały się bez końca o plażę.

Kochankowie, pomyślała z niechęcią. Nie chciał zostawić jej nawet

odrobiny dumy. Przycisnęła ręce do oczu. Chciała płakać, stać w ciepłym

wietrze, słuchać odgłosów morza i szlochać. Ale nie mogła wydobyć łez.

background image

Whitewater zabił w niej nawet zdolność do płaczu. W porządku, powie-
działa sobie. Użył cię, ale i ty go użyłaś. Odzyskałaś Bettinę i Księżycową

Różę, a Billy jest zdrów i cały. Po co ci Whitewater? Na nic. Potrząsnęła

bezradnie głową, odwróciła się i weszła do pokoju. Samolubne kłamstwo

Whitewatera było ostatnim poniżającym dowodem jego dwulicowości. Bę-

dzie go nienawidzić do końca życia.

Znowu ogarnęła ją chęć, żeby coś zniszczyć. Ale nic by to nie pomogło.

Najważniejsza rzecz, jaką posiadała, już została zniszczona. Było nią jej ser-

ce. Złamał je Whitewater i to nieodwracalnie. Na zawsze. Swoimi łatwymi

uśmieszkami i łatwymi kłamstwami.

Po raz pierwszy zauważyła na stole świeże kwiaty. Były to szalenie eg-

zotyczne, niezwykle wielkie i ozdobne białe orchidee. Oparta o nie koperta

zaadresowana była śmiałym charakterem pisma, które natychmiast rozpo-

znała: należało do Whitewatera. Wzięła ją do rąk, ale nie otworzyła listu.

Wyjęła delikatnie z wazonu cały tuzin białych kwiatów i wyszła z nimi na

balkon. Stojąc w matowym świetle księżyca podarła wiadomość od White-
watera na kilkanaście kawałków. Wiatr uniósł je w kierunku ciemnego mo-

rza. Następnie, jeden za drugim odrywała płatki z kwiatów i rzucała je

przed siebie. Kiedy wszystkie zniknęły porwane przez wiatr, pożegnała je,

wiedząc, że rozstaje się również ze swoją naiwnością. Już nigdy nikomu nie

zaufa. Nikomu i nigdy.

Josie spędziła następne dni w dziwnym otępieniu. Jakby jej ciało było w

raju a umysł w otchłani lub w dziwnie ponurym, pozbawionym życia miej-

scu. Bettina wkrótce miała wyjść na wolność i przez nieokreślony czas

przebywać pod opieką pana Suehiro i jego żony. Pan Suehiro, poświęciw-
szy cały swój czas na wyciągnięcie Bettiny z aresztu, przekazał Josie panu

Hongo, jednemu ze swoich wspólników. Młodzieńczo wyglądający Lewis

Hongo, który przypominał bardziej mistrza surfingu niż prawnika, zapew-

nił Josie z uśmiechem, że nie zostaną jej przedstawione żadne zarzuty.

Twierdził również, że w nagrodę za współpracę z władzami Bettina praw-
dopodobnie także zostanie oszczędzona. Jednakże dla dobra śledztwa obie

siostry nie mogą się ze sobą spotykać. Josie przystała na to niechętnie, tylko

background image

dlatego, że nie miała wyboru. Wiedziała, że elegancki pan Suehiro dobrze
się zajmie Bettiną.

Dowiedziała się również z zadowoleniem, że Willis znalazł się za krat-

kami, podobnie jak wielki i przerażający Ollie, który wrócił już do siebie po

środkach usypiających, które mu zaaplikowała. O Lucasie nic nie było wia-

domo. Zaginął na Kali Chenshan. Lewis Hongo powiedział Josie, że jego
zdaniem Lucas nie żyje, choć być może nigdy nie dowiedzą się prawdy.

Wybuch Kana-Pumy nie skończył się jeszcze i spowodowane nim znisz-

czenia ograniczyły się na razie do wschodniej części wyspy. Pierwsza erup-

cja wulkanu była jak dotąd, najgwałtowniejsza, ale nikt nie był pewny, jak

długo wypluwać on będzie z siebie ogień: przez tygodnie czy przez lata.
Silne wiatry okrywały Górę Chmurnych Bogów deszczem pyłu i popiołu

nie pozwalając samolotom na lądowanie w wiosce. Większość ludności wy-

spy została ewakuowana.

W tych dniach jedyną radością Josie było odwiedzanie każdego ranka

specjalnego pomieszczenia w ZOO w Parku Kapiolani. Dostępu do niego
pilnowali strażnicy i żeby wejść do środka Josie musiała okazać specjalne

pozwolenie z FBI. Wewnątrz znajdował się najbardziej strzeżony sekret na

Hawajach: Księżycowa Róża i Billabong. Oboje czuli się świetnie. Josie

wolno było spędzać codziennie dwie godziny z pandami, ale pod koniec

tygodnia opiekę nad zwierzętami przejąć miał doktor Hazard, który zapo-
wiedział swój przylot z Chicago. Josie nie była pewna, jak zareaguje na jej

obecność. Przysłał jej krótki telegram:

Dziękuję. Nie potrafię wyrazić swojej wdzięczności. Chciałbym móc zapropo-

nować powrót do pracy, ale jak wiesz, jest to niemożliwe. Z mieszaniną uznania i

żalu.

T. Wallace Hazard

Z mieszaniną uznania i żalu – pomyślała smutno. Odtąd zawsze już tak

będzie o niej myślał.

Minęło pięć dni, które, jeśli nie była z Lewisem Hongo lub pandami,

spędzała samotnie na plaży, na tarasie hotelu, sącząc sok ananasowy i wpa-
trując się w morze. Próbowała zapomnieć o Whitewaterze. Nie uczynił

żadnego ruchu, żeby się z nią skontaktować. Nie spróbował przeprosić jej

background image

czy choćby się wytłumaczyć. Przypuszczała, że całym zadośćuczynieniem
miał być wazon białych kwiatów.

Wtorkowy ranek spędziła jak zwykle z pandami. Następnie poszła do

hotelu i przebrała się w niebieskozielone bikini. Zabrała ze sobą hotelowy

ciężki aksamitny szlafrok i udała się na plażę na swoje samotne czuwanie.

Nie miała pojęcia, kto opłacał jej pobyt w hotelu. Podejrzewała, że FBI, któ-
re w ten sposób chciało ukryć jej pobyt na Hawajach. Lewis Hongo poin-

struował ją, że jeśli ktoś zapyta o powód jej wizyty na wyspie, powinna od-

powiedzieć, że spędza tu wakacje. No cóż, myślała z ironią spacerując po

białym piasku i słuchając fal oceanu, jeśli FBI chciało trzymać ją w luksu-

sowym hotelu, to ich sprawa. Wydawali pieniądze z jej podatków. Podej-
rzewała, że opłacili również adwokata. Gdyby na koniec okazało się, że to

ona ma pokryć te wszystkie rachunki, musiałaby ogłosić bankructwo.

Prawdopodobnie dokładnie wiedzieli, jaki był stan jej konta.

Po krótkiej kąpieli w oceanie położyła się na słońcu, mając nadzieję, że

jego promienie wypalą wszystkie myśli z jej głowy. Za dużo czasu poświę-
cała rozpamiętywaniu swojej nienawiści do Whitewatera. Pamiętała, czując

jednocześnie dziwnie głęboką tęsknotę, dnie i noce, które spędzili razem.

Tak, myślała markotnie, kochała go. Inaczej nie nienawidziłaby go teraz tak

mocno. Padł na nią cień, zasłaniając słońce i wyrywając ją z zadumy. Unio-

sła się na łokciu i założyła okulary słoneczne, żeby móc przyjrzeć się stoją-
cej nad nią sylwetce.

Był to wysoki, szeroki w barach mężczyzna. Ciepły wiatr rozwiewał je-

go ciemne włosy. Miał na sobie szare spodnie, nieskazitelnie białą koszulę i

niebieski krawat. Whitewater. Przez ostatnie pięć dni powtarzała w my-

ślach zjadliwą tyradę, jaką uraczy go, gdy ośmieli się do niej zbliżyć. Ale
teraz wszystko wyparowało jej z głowy. Patrzyła na niego, a serce waliło jej

jak oszalałe.

– Panna Talbott? – odezwał się mężczyzna. Przez ramię przewieszoną

miał marynarkę. – Nazywam się Whitewater.

Josie zamrugała powiekami. Szalejący puls wrócił do normy. Na twarzy

Josie malowało się rozczarowanie. To nie był jej Whitewater. Był wysoki,

ale nie aż tak zastraszająco wysoki jak Aaron. Nie był też tak bardzo umię-

background image

śniony. Był dobrze zbudowany, ale raczej szczupły. I choć był przystojny,
to w jakiś inny sposób.

– David Whitewater – przedstawił się, widząc jej zdziwienie. – Mój brat

chciał, żebym się z panią skontaktował. Nie mogłem przylecieć wcześniej.

Miałem rozprawę sądową w Nebrasce. Czy nie napiłaby się pani czegoś na

tarasie? Obawiam się, że nie jestem odpowiednio ubrany na plażę.

Nie uśmiechnął się. Wyglądał godniej i poważniej niż jego brat. Josie

skinęła głową. Nie powinna być nieuprzejma dla Davida Whitewatera tyl-

ko dlatego, że jego brat należy do jednych z najprymitywniejszych form ży-

cia na ziemi. Nie było także powodu, żeby była zachwycona tym spotka-

niem.

Zignorowała jego wyciągniętą dłoń i podniosła się z zimnym wyrazem

twarzy. Założyła na siebie szlafrok, zabrała z piasku ręcznik i torbę plażo-

wą i ruszyła w stronę tarasu.

– Jak pan mnie znalazł? – spytała nie oglądając się za siebie.

– Nie było pani w pokoju. Postanowiłem poszukać na plaży. Mój brat

powiedział mi, że ma pani rude włosy i urocze piegi. Faktycznie pani piegi

od razu rzuciły mi się w oczy. Czy ten stolik pani odpowiada?

Josie wyprostowała się dumnie i otuliła szczelniej szlafrokiem. Zaczeka-

ła, aż David Whitewater odsunie dla niej krzesło i z godnością usiadła.

Mężczyzna zajął miejsce naprzeciwko i rozluźnił krawat. Rzuciła mu spoj-
rzenie, które miało być chłodne i taksujące. Nic z tego nie wyszło. Za bar-

dzo przypominał swojego brata. Osaczyły ją znowu wspomnienia.

– Widziałem się z panem Suehiro – zaczął David obserwując uważnie

Josie. – Robi wrażenie świetnego fachowca. Powiedział mi, że jego wspól-

nik, pan Hongo, zajął się pani... że tak to nazwę, problemami. Spotkałem się
z nim również. Zapewnił mnie, że władze już nic więcej od pani nie chcą.

– Mam nadzieję – odparła Josie usiłując ukryć swoją niechęć. – Chciała-

bym tylko wiedzieć, kiedy będę mogła wrócić do Chicago.

Nie miała jednak specjalnie do czego wracać.

– Za kilka dni – powiedział niejasno David. – Rozmawiałem też z wła-

dzami. – Przywołał kelnera.

– Wygląda na to, że miał pan bardzo pracowity ranek – powiedziała Jo-

sie zimno.

background image

Zauważyła, że w odróżnieniu od brata, miał jaskrawo niebieskie oczy.

Wytrzymał bez mrugnięcia jej spojrzenie.

– To prawda – odparł.

Pojawił się kelner i David zamówił wino dla Josie i kawę dla siebie. Na

ich stoliku usiadł gołąb i Josie odgoniła go ruchem ręki.

– Mój brat... – zaczął David.
– Nie mam ochoty – przerwała mu lodowato – rozmawiać o pańskim

bracie. Teraz czy kiedykolwiek indziej. Pański brat może smażyć się w pie-

kle od dziś po Sąd Ostateczny. I niech diabły polewają go wrząca wodą.

– Mój brat – powtórzył nie zwracając uwagi na jej wybuch – pragnął, by

pani i pani siostra miały zapewnioną najlepszą pomoc prawną. Nalegał,
żebym tu przyjechał. Niepokoił się o panią.

– Okazał to już aresztując mnie i moją siostrę. Cieszę się, że się niepo-

koił. Bóg jeden wie, co by nam zrobił, gdyby był do nas źle usposobiony.

David Whitewater zacisnął zęby. Wydawało się, że próbuje się opano-

wać. Po chwili odezwał się spokojnym tonem.

– Rozumiem, że mógł panią zdenerwować...

– To świetnie. Założę się, że jest pan tym mądrzejszym w rodzinie.

– Rozumiem panią – powtórzył spokojnie. – Ja sam zawsze nieufnie

przyjmowałem te ciągotki Aarona do odgrywania roli Jamesa Bonda. Zaw-

sze obawiałem się, że pewnego dnia ściągnie to na niego kłopoty. Nie
przypuszczałem, co prawda, że będą to kłopoty męsko-damskie.

– On nie ma męsko-damskich kłopotów – warknęła Josie nie patrząc na

kelnera, który przyniósł im drinki. – On ma problem z zasadami etycznymi.

Po prostu ich nie posiada.

– Jego jedynym problemem w tym departamencie jest to, że ma zbyt

dużo zasad – odciął się jej David. – Nigdy nie wahał się, by narazić dla nich

życie. Skradziono pewną własność. Na prośbę rządu Aaron ją odzyskał.

– Okłamał mnie – rzuciła oskarżycielsko Josie.

– Nie miał wyboru – odpowiedział David, jego niebieskie oczy płonęły

w ciemnej twarzy jak zimny ogień. – Otrzymał rozkaz. Uważa się pani za
inteligentną osobę. Czy nigdy nie przyszło pani do głowy, że pani telefon

może być na podsłuchu? Nie dziwiło pani, dlaczego nikt nie dogonił was w

drodze na tę górę?

background image

– Oczywiście, że tak – wyznała zawstydzona. – Po prostu myślałam, że

nikt nie wie. I wszystko działo się tak szybko. Nie miałam czasu, żeby się

nad tym zastanawiać.

– A może nie chciała pani o tym myśleć – zasugerował ironicznie. – Mo-

że miała pani nadzieję, że ktoś podsłuchuje, że ktoś zdejmie z pani odpo-

wiedzialność. Może podświadomie liczyła pani na to, że władze się dowie-
dzą... i coś zrobią.

– Niech pan zachowa swoje psychologizowanie dla ławy przysięgłych –

odpowiedziała nieprzyjemnie, ale słowa Davida poruszyły ją do głębi. Sa-

ma myślała podobnie.

– Musiał panią okłamać – ciągnął David z posępnym wyrazem twarzy.

– Poszłaby z nim pani, gdyby powiedział pani prawdę?

– Nie wiem – odpowiedziała szczerze. – Chyba tak. Chciałam... chcia-

łam odzyskać Bettinę i Księżycową Różę.

– Miał rozkaz aresztować panią. Tego nie mógł pani powiedzieć.

Odwróciła od niego twarz. Sposób, w jaki wiatr rozwiewał jego ciemne

włosy, zbyt boleśnie przypominał jej Whitewatera.

– Rozkaz – powiedziała gorzko.

– Wydaje mi się, że nie rozumie pani, jakiego rodzaju człowiekiem jest

mój brat – powiedział z martwym spokojem.

– Doprawdy? – rzuciła z sarkazmem.
– Nasze dzieciństwo nie było najłatwiejsze. Najpierw odeszła od nas

matka. Ojciec był w marynarce. Dużo podróżował. Matka poznała kogoś

innego. Jej nowa miłość nie życzyła sobie pary pół-indiańskich smarkaczy.

Odwróciła do niego głowę. Nigdy nie myślała o Aaronie jako o pół-

Indianinie. Był po prostu Aaronem.

– Nasz ojciec nie mógł się z tym pogodzić – ciągnął David. – Podrzucił

nas dziadkowi i zniknął z naszego życia. Umarł w Japonii. Okoliczności je-

go śmierci są tajemnicze. Myślę, że zginął w bójce. Aaron miał wtedy dwa-

naście lat, ja dziewięć. Sześć lat później umarł dziadek i jedynymi krewny-

mi, którzy mi zostali, była ciotka, która co jakiś czas wysyłała trochę pie-
niędzy, tyle ile mogła... i duży brat, który nie bał się nawet diabła.

background image

Josie wpatrywała się w obrus. Namiętny podziw w głosie Davida przy-

sparzał jej bólu. Nie chciała szanować Aarona Whitewatera. Nie śmiała go

szanować.

– I mój brat osiągnął coś w życiu – opowiadał David. – Zaczął pracować

jako przewodnik. Następnie został wspólnikiem w agencji myśliwskiej, a

po trzech latach sam był jej właścicielem. Po sześciu latach wykupił kolejne
dwie firmy oraz największą agencję konsultingową dla myśliwych w środ-

kowozachodnich stanach. Mógłby osiąść na laurach, ale wykorzystał czas i

pieniądze, żeby zostać najlepszym myśliwym w kraju. Ciotka Cora zaosz-

czędziła trochę dolarów, żeby wysłać mnie na uczelnię, a Aaron zwrócił jej

wszystko, co do centa, w dodatku z procentem. I opłacił moje studia praw-
nicze. Co roku posyła wystarczającą sumę do rezerwatu w Rosebud, żeby

inne dzieciaki mogły też pójść do szkoły. A w wolnych chwilach nadstawia

karku dla swojego kraju. Niech mi pani nie mówi, że Aaron Whitewater nie

ma żadnych zasad, droga damo. Niech mi pani zrobi tę przysługę i nie

mówi takich głupstw.

Josie spojrzała na niego. Rysy jego twarzy były napięte, a oczy błyszcza-

ły z emocji. Miał taki sam grymas ust, jak Whitewater, gdy się z nią spierał.

– W sali sądowej musi pan być jak dynamit – powiedziała z uznaniem.

Pocierała palcem brzeg kieliszka. – Ale pański brat nie tylko, że mnie okła-

mał, on skłamał na mój temat. A to już nie jest moralne.

Roześmiał się gorzko.

– Nie wiem, co zaszło między wami na tej wyspie – powiedział marsz-

cząc brwi. – Nie obchodzi mnie to.

– Nic między nami nie zaszło – upierała się Josie. Ale wiedziała, że gdy-

by zostali tam dłużej, na pewno coś by się zdarzyło.

David wzruszył ramionami.

– Powiedział władzom, że spaliście ze sobą, czy tak? – spytał nie zmie-

niając wyrazu twarzy.

– Tak – odparła zmieszana – ale...

– Czy spaliście ze sobą, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia – po-

wiedział przez zaciśnięte zęby. – Ważne jest to, że Aaron tak powiedział.

Ściągnął tym na siebie niezłą burzę w FBI. Dzięki temu FBI nigdy nie bę-

dzie próbowało wywierać na panią nacisku. Boją się, że oskarży ich pani o

background image

to, że wciągnęli panią w pułapkę i że ich agent wykorzystał panią seksual-
nie. W ten sposób Aaron wyciągnął panią z kłopotów. Albo miał nadzieję,

że to zrobił. Przysłał mnie, żebym się upewnił.

Josie patrzyła na niego nic nie rozumiejąc. W jego szczupłej twarzy

drgnął mięsień. Ich spojrzenia skrzyżowały się i David znowu wytrzymał

jej wzrok.

– To znaczy – spytała miękko Josie – że chciał mnie chronić? Chciał się

upewnić, że mnie nie zatrzymają?

– Żadna ława przysięgłych w Ameryce nie skazałaby pani po tym, co

zrobił – powiedział David z ironią w głosie. – I żaden prawnik nie próbo-

wałby pani oskarżać, gdyby wierzył, że na domiar wszystkiego, uwiódł
panią jeden z agentów rządowych. Aaron miał doprowadzić panią na

szczyt Ra-Komy, a nie dobierać się do pani, przepraszam za szczerość.

Josie patrzyła przez chwilę na mężczyznę po drugiej stronie stolika, po

czym roześmiała się niedowierzająco.

– Pan rzeczywiście jest świetnym prawnikiem – powiedziała szyderczo.

– Prawie panu uwierzyłam. Co za linia obrony! On kłamie na temat pani

cnoty, madam, ale tylko dlatego, by uchronić panią przed czymś gorszym.

Sprytne. Niewiarygodne, ale sprytne.

– Niech pani wierzy lub nie – powiedział David Whitewater rzucając jej

karcące spojrzenie. – Aaron poświęcił dla pani swoją pozycję w FBI, bez
względu na to, czy to się pani podoba.

– Jeśli tak bardzo się o mnie niepokoi, to gdzie teraz jest? Dlaczego sam

nie próbuje sprzedać mi tego nieprawdopodobnego wytłumaczenia? Gdzie

był odkąd... nas aresztowano?

– Jeśli pani nie wie, ja nie mogę pani tego powiedzieć – odparł krótko.
– Co pan ma na myśli?

– Nie mogę, ponieważ on mi tego nie zdradził. Powiedział mi tylko, że

pani jest jedyną osobą, która będzie to wiedzieć. Czy chce pani powiedzieć,

że panią też nie poinformował?

Koperta, pomyślała Josie. Przypomniała sobie kawałki listu unoszone

przez wiatr w kierunku morza.

– Zostawił mi wiadomość, ale... zniszczyłam ją. Bez przeczytania.

David Whitewater obrzucił ją oskarżycielskim spojrzeniem.

background image

– Od tamtej nocy nie miałem od niego wiadomości, panno Talbott –

powiedział w końcu. – Martwię się o niego. Teraz dowiaduję się, że znisz-

czyła pani moją ostatnią nadzieję na odnalezienie go. Dziękuję. Bardzo pani

dziękuję.

Smutek i zmieszanie wkradły się w serce Josie.

– To znaczy... Ale on nie mógł po prostu zniknąć. Musiał współpraco-

wać z władzami.

– Nie ma go na tych wyspach, panno Talbott – oznajmił krótko David. –

I władze nie wiedzą, gdzie dokładnie przebywa.

Josie wpatrywała się w niego wyczekująco, obserwując, jak słońce ślizga

się po jego czarnych włosach.

– Co znaczy dokładnie? – spytała, a strach skuł lodem jej serce.

– Podejrzewamy, że udał się z powrotem na Kali Chenshan – odpowie-

dział David z posępnym wyrazem twarzy. – Wrócił na wyspę.

– Ależ nie mógł tego zrobić! – krzyknęła Josie. – Tam jest zbyt niebez-

piecznie. Prawie wszyscy zostali ewakuowani. Nie lądują tam samoloty.
Nikt nie wie, kiedy nastąpi kolejny wybuch. Tam jest piekło.

– Wiem – odparł David. – Ale to pani chciała, żeby mój brat znalazł się

w piekle, prawda? Może pani życzenie się spełniło.

– Ale dlaczego? – dopytywała się Josie nic nie rozumiejąc. – Dlaczego

miałby robić coś tak niebezpiecznego?

– Z powodu przyjaciela pani siostry – odparł David z niesmakiem. –

Wydaje nam się, że Aaron wrócił na wyspę, żeby go odszukać. O ile tamten

żyje. Nie żeby wart był uratowania...

– Ale... – zaprotestowała Josie otulając się ciaśniej szlafrokiem. Mimo

słońca zrobiło jej się nagle zimno. – Ale dlaczego? Czy FBI go tam wysłało?
Jak mogli?

– Nikt go nie wysłał. Poleciał tam na własną rękę – odpowiedział David

zimno.

– Dlaczego? Dlaczego to zrobił?

David Whitewater zmarszczył brwi. Obrzucił Josie nieprzyjemnym

spojrzeniem.

– Może – powiedział z sarkazmem – z poczucia moralności. Ale zapo-

mniałem. On nie ma zasad, prawda?

background image

Wstał, zabrał rachunek i położył napiwek obok nietkniętej filiżanki ka-

wy.

– Czytała pani dzisiejsze gazety, panno Talbott? Słuchała pani dziennika

w radiu lub telewizji?

Potrząsnęła przecząco głową.

– Kiedy ja rozmawiałem z pani adwokatem – powiedział – a pani bez-

trosko opalała się na plaży, nastąpił kolejny gwałtowny wybuch Kana-

Pumy. Wydawało się, że cały łańcuch górski wyleci w powietrze. Wyspa

może być rozdarta na pół. A jeśli tak, to nikt, kto tam został, nie wyjdzie z

tego żywy.

Wstała tak nagle, że przewróciła kieliszek z winem. Spadł ze stolika i

rozbił się na kafelkach tarasu.

Prawie tego nie zauważyła. Zacisnęła dłonie na kołnierzu szlafroka, aż

pobielały jej kostki palców. Krew odpłynęła jej z twarzy.

– To znaczy – wyszeptała chrapliwie – że Aaron mógł zginąć?

Obrzucił ją zimnym spojrzeniem.
– Dokładnie to miałem na myśli. I wie pani co, czasami myślę, że jeśli

wrócił na tę cholerną wyspę, to zrobił to dla pani... Może chciał udowodnić,

że nie jest takim potworem, jak się pani wydaje. Ale proszę się nie obawiać.

Zatroszczył się o panią. Zapewnił pani najlepszy hotel i najlepszych praw-

ników. Kazał mi obiecać, że wszystkiego dopilnuję. Że zadbam o to, by nic
się pani nie stało. Do widzenia, panno Talbot.

Odszedł, a ona stała w osłupieniu. Patrzyła za nim, jak zmierzał zama-

szystym krokiem w kierunku wejścia do hotelu. Za budynkiem, na wscho-

dzie nieba unosiła się w górę podobna do dymu mgiełka. Wulkaniczny pył

z Kana-Pumy, pomyślała, zabarwił niebo tak bardzo, że widać go było z
tarasu hotelu w Honolulu.

Czy David miał rację? Czy Whitewater wrócił tam z jej powodu? Czy to

właśnie napisał w liście w dniu, w którym przysłał jej kwiaty? Co chciał jej

powiedzieć? Potargała kwiaty i rozsypała je na wietrze. Podarła też list z

jego słowami. Nigdy nie dowie się, co napisał. Stała drżąc z zimna mimo
ciepłego, popołudniowego słońca.

– Whitewater – powiedziała miękko, jakby jego imię było modlitwą,

którą mogłaby go ochronić.

background image

Kelner zaalarmowany odgłosem rozbitego szkła podszedł do stolika.

Dotknął lekko jej łokcia.

– Źle się pani czuje? – zapytał.

Nawet nie zauważyła jego obecności. Wpatrywała się w obłok na

wschodzie.

– Whitewater – wyszeptała ponownie.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W pokoju hotelowym Josie poruszała się jak automat. Zadzwoniła do

Lewisa Hongo, który przyznał niechętnie, że nie ma pojęcia, gdzie znajduje
się Aaron Whitewater. Nagabywany dalej, wyznał, że FBI podejrzewa, iż

ku ich niezadowoleniu, na własną rękę rozpoczął poszukiwania.

– Tak, tak, to prawda – potwierdził w końcu przyciśnięty do muru py-

taniami Josie. To Aaron Whitewater opłacił hotel oraz adwokata dla niej i

Bettiny. Firma zobowiązana została do milczenia w tej sprawie, ale, jak wi-
dać, Josie dowiedziała się skądś prawdy. A teraz, czy mogłaby z łaski swo-

jej zostawić go w spokoju. Musi biec do sądu.

Josie odłożyła słuchawkę. Ogarnął ją nastrój beznadziejności i wyczer-

pania. Włączyła duży kolorowy telewizor i obejrzała specjalne wydanie

wiadomości poświecone ostatniej erupcji Kana-Pumy. W szlafroku, prze-
marznięta do szpiku kości siedziała na łóżku i patrzyła w telewizor.

W filmowanych z helikoptera scenach strzelały w niebo ogniste płomie-

nie. Słup ciemnego dymu i pyłu wzbijał się w powietrze niczym wyciągnię-

ty w oskarżycielskim geście paluch. Deszcz popiołu zmusił helikopter do

odwrotu. Wyspa malała w oddali, jarząc się tańczącymi ognikami i iskrami.
Reporterzy rozmawiali z uchodźcami z zagrożonej Kali Chenshan. Niektó-

rzy mówili o lawinie spadającego z nieba ognia, o potężnych podmuchach

powietrza jak podczas kanonady ciężkiej artylerii. Ściana lawy pełzła na

wschód i istniała obawa, że jeśli dojdzie odpowiednio daleko, zmieni wy-

brzeże wyspy. Część Kali Chenshan przykryta została popiołem.

Josie czuła, że umiera w niej nadzieja. Jej nastrój poprawił się na chwilę,

gdy usłyszała, że reporter rozmawiać będzie z Horace’em i Berke’em Co-

elho. Horace oznajmił ze stoickim spokojem, że ma zamiar wrócić na swoje

rancho, kiedy będzie po wszystkim.

– Tak się składa, że mieszkam w miejscu, które od czasu do czasu trochę

wybucha – wyjaśnił z godnością. – Niemniej jednak to jest mój dom. Odbu-

duję go, jeśli będzie trzeba.

Berke Coehlo nie był tak opanowany.

background image

– Nie wiem – odparł kręcąc niespokojnie ciemną głową, gdy reporter

zwrócił się do niego. – Może to już czas, żeby się stąd wynieść. Człowiek

nie może wiecznie walczyć z wulkanem. Kto wie, ile to potrwa. Może całe

lata.

– Pan był jednym z ostatnich, którzy opuścili Kali Chenshan – powie-

dział reporter do Berke’a.

– Byliśmy ostatnimi, którzy odlecieli samolotem – poprawił go Berke. –

Zanim wystartowaliśmy, musieliśmy najpierw zmyć ze skrzydeł samolotu

popiół. Jest tam takie piekło, że nie wiem, czy komuś uda się wystartować.

– Czy na wyspie są jeszcze jacyś ludzie?

Berke Coehlo przełknął ślinę i spojrzał w kamerę. Skinął potakująco

głową.

– Tak – powiedział i znowu skinął głową, jakby nie mógł mówić. – O

jednym wiem na pewno. To myśliwy, który pięć dni temu wyruszył w głąb

wyspy. Kiedy odlatywaliśmy, jego samolot wciąż stał na lądowisku. Znikał

przysypywany popiołem.

To Whitewater, pomyślała przerażona Josie. Uwięziony w tym sypią-

cym popiołem, plującym ogniem piekle. I dla kogo? Dla Lucasa Panpaxisa,

który spowodował cały ten koszmar.

Wyłączyła telewizor. Siedząc na łóżku przypominała sobie, jak leżała w

ramionach Whitewatera w raju Kali Chenshan. Pamiętała dotyk jego rąk na
swoim ciele, pocałunek w stawie na zboczu Góry Chmurnych Bogów. Te-

raz raj był w płomieniach, a Whitewater zaginął. Może na zawsze.

Schowała twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. Nie płakała tak od

czasów dzieciństwa. Pogrążona w cierpieniu w pierwszej chwili nie usły-

szała pukania do drzwi. Wstała nie zwracając uwagi na to, że łzy płyną jej
po policzkach. Otworzyła drzwi.

– Kto tam? – spytała i już miała powiedzieć, żeby zostawiono ją w spo-

koju, kiedy ujrzała poważne, niebieskie oczy Davida Whitewatera.

– Właśnie obejrzałem wiadomości – powiedział posępnie. – Pomyśla-

łem, że powinna pani wiedzieć. Wydaje się, że....

– Wiem – załkała Josie. – Że nie żyje. To niemożliwe! On nie może

umrzeć! Nie może!

David przez chwilę patrzył na nią z konsternacją.

background image

– Pani... tobie naprawdę na nim zależy?
– Kocham go! – krzyknęła Josie ocierając łzy. – Jak mogłabym być tak

zła na niego, gdybym go nie kochała? Okłamał mnie, oszukał, nawet mnie

aresztował, ale tak, o Boże, pomóż mi, kocham go.

David wyglądał na zasmuconego i zmieszanego. Powoli w jego błękit-

nych oczach zapaliły się iskierki sympatii. Wszedł do pokoju, zamknął za
sobą drzwi i objął ją ramieniem.

– Może powinniśmy czuwać razem – powiedział spiętym głosem. – My-

ślę, że Aaron nie chciałby, żebym zostawił cię samą. Chcesz, żebym z tobą

został?

– Tak – wyszeptała Josie chowając ponownie twarz w dłoniach. – Pro-

szę, zostań.

Josie i David obejrzeli razem dziennik wieczorny i ostatnie wydanie

wiadomości. Czuwali aż do północy, kiedy zerwała się nagła burza i krople

deszczu zaczęły walić o szklane drzwi balkonu.

– Idę do siebie – powiedział w końcu David. – Zobaczymy się rano. Jeśli

nie będzie żadnych wiadomości o Aaronie, wynajmę helikopter i na własną

rękę spróbuję przeszukać Kali Chenshan.

Wstał i Josie też się podniosła.

– Aaron nie chciałby, żebyś to zrobił – zaprotestowała.

– Josie – odparł łagodnie – ktoś to musi zrobić.
– A więc lecę z tobą – oznajmiła nie znoszącym sprzeciwu tonem. – W

odróżnieniu od ciebie przynajmniej znam część wyspy.

– Nie – sprzeciwił się twardo i jego zdecydowanie raz jeszcze przypo-

mniało jej Aarona. – Nie wolno ci opuszczać Hawajów. A jeśli Aaron nie

życzyłby sobie, żebym poleciał na Kali Chenshan, tym bardziej nie chciałby,
żebyś ty tam leciała.

– Przedyskutujemy to jutro – powiedziała zmęczona. Spróbował się do

niej uśmiechnąć, uścisnął jej brodę w nieco niezgrabnym braterskim geście.

– W rezerwacie odwiedzał mojego dziadka stary poeta. Raz, kiedy przy-

szedł, była u nas ciotka Cora. Miała jakieś kłopoty. Nie lubiła ludzi, u któ-
rych pracowała, ale uważała, że z powodu ich dzieci czy wnuków powinna

z nimi zostać. Nie wiedziała, co robić. Więc stary poeta powiedział jej:

background image

„Musisz zaufać odwadze i miłości. Odwadze i miłości, moja pani”. Ty też,
Josie musisz im zaufać.

– Spróbuję – odpowiedziała drżącym głosem.

– Dobranoc – powiedział David.

– Dobranoc – odpowiedziała mu Josie.

Po jego wyjściu otworzyła drzwi na balkon i wyjrzała w ciemność i

deszcz. Ciekawe, czy na Kali Chensham, w Dolinie Mala Lui i na Górze

Chmurnych Bogów też pada? Czy ognie Kana-Pumy palą się na deszczu?

I czy Whitewater żyje jeszcze gdzieś tam na wyspie w środku burzy?

Skrzyżowała ramiona i patrzyła w ciemne niebo. „Odwaga i miłość”, po-

myślała zamykając oczy. Gorąca łza stoczyła się po policzku. „Odwaga i
miłość, moja pani”.

Rano Josie poszła do adwokata, Lewisa Hongo, dowiedzieć się, jak stoją

sprawy Bettiny. Następnie wzięła taksówkę i pojechała do ZOO. Siedząc na

tylnym siedzeniu rozmyślała o losie Whitewatera. Zastanawiała się, czy

kiedykolwiek dowie się, co było w jego liście. Może były w nim tylko zwy-
kłe przeprosiny. Może zaopiekował się nią nie dlatego, że ją kocha, ale po-

nieważ, jak powiedział David, Aaron Whitewater jest człowiekiem z zasa-

dami. Zmuszony był ją okłamać, na pozór nawet zdradzić, i próbował teraz

jej to wynagrodzić. Ale dlaczego wrócił po Lucasa? – zastanawiała się bez-

radnie. Na pewno David się mylił. Nie było powodu, żeby robił to dla niej.
Po prostu nie mógł sobie darować, że zostawił go na wyspie. Miał go aresz-

tować i nie zrobił tego. Wrócił, by porządnie wykonać zadanie. Zawsze

próbował robić to, co uważał za słuszne.

ZOO i park mieściły się niedaleko skały Diamond Head. Josie pospie-

szyła do pomieszczenia, w którym trzymano pandy. Księżycowa Róża leża-
ła na boku. Na widok Josie przekręciła głowę, jakby chciała zapytać: „Dla-

czego taka nieszczęśliwa mina? Spójrz na nasze piękne dziecko”. Billy leżał

w zagięciu jej łapy jak w kołysce. Jego mały łepek wydawał się już nieco

ciemniejszy. Powoli zmieniał się w miniaturowa replikę egzotycznej matki.

Stuknięcie w ramię wyrwało Josie z zadumy.
– Proszę pani, proszę pani – powiedziała młoda kobieta w białym kitlu.

– Jakiś pan chce się z panią widzieć. Pan Whitewater.

background image

Josie odwróciła się, by spojrzeć na kobietę. Serce podskoczyło jej z rado-

ści. Nagle obudzone nadzieje przyprawiły ją o chwilowy zawrót głowy.

– Pan David Whitewater – ciągnęła kobieta. – Mówi, że to pilne.

Puls Josie wrócił do normalnego rytmu. To tylko David. Zjedli razem

śniadanie w posępnej ciszy. Upierał się, by lecieć na Kali Chenshan i zde-

cydowanie odmówił zabrania jej z sobą. Spojrzała na zegarek. Było prawie
południe, powinien był już odlecieć. Chyba, że się czegoś dowiedział.

Coś się stało, zrozumiała nagle i szybko wybiegła z pomieszczenia. Bie-

giem opuściła budynek. Gnana na wpół strachem a na wpół nadzieją do-

słownie wpadła na Davida, kiedy ten wyszedł z cienia palmy. Nad nimi

wiał szary wiatr. Utkwił swoje lodowato niebieskie spojrzenie w jej prze-
straszonych oczach. Milczał, ale ona wiedziała. Wyraz jego twarzy wszyst-

ko jej powiedział. Coś stało się Whitewaterowi. Przerażenie odebrało jej

mowę. Potrząsnęła gwałtownie głową nie przyjmując do wiadomości po-

twornej prawdy.

– Nie, on nie... – zaczęła patrząc na Davida. – On nie...
– Jest ciężko ranny, Josie – powiedział David z napięciem w twarzy. –

Odnalazł Lucasa. I udało im się łódką opuścić wyspę tuż przed wczorajszą

potężną erupcją. Dotarli do jednej z mniejszych wysp. Kiedy dopływali do

brzegu, Lucas stracił przytomność poturbowany przez fale, ale poza tym

nic mu nie jest. Zawieźli go do szpitala. Ale Aaron... Josie, Aaron jest ciężko
ranny. Obaj mają zostać przewiezieni do szpitala w Honolulu. Przysze-

dłem, żeby cię tam zabrać.

Zaprowadził ją na parking, gdzie zostawił wynajęty samochód. Josie

gryzła ze zdenerwowania wargi.

– Jak ciężki jest jego stan, David? – zapytała w końcu zduszonym gło-

sem.

Otworzył drzwi i zatrzymał się spoglądając jej w oczy.

– Ma pięćdziesiąt procent szans na przeżycie – odparł nie spuszczając z

niej wzroku. – Jest poważnie poparzony. Nawet jeśli przeżyje, boją się o je-

go oczy. Może być ślepy.

– Nie! – krzyknęła Josie.

background image

Opadła półprzytomna na siedzenie samochodu. Tylko nie jego oczy.

Tylko nie to, pomyślała. Nie jego bystre oczy myśliwego. On wolałby stra-

cić życie niż wzrok. Nie to, tylko nie to.

– Nie – powiedziała stanowczo żylasta, niska pielęgniarka. Josie i David

z pewnością nie mogą zobaczyć pana Whitewatera. Wejścia do jego pokoju
broni policja i rozkazy są jasne: nikt, poza personelem szpitala i oficerami

śledczymi, nie może wejść do środka. A poza tym pan Whitewater to tracił

to odzyskuje przytomność. Nie należy go niepokoić.

– Droga pani, jesteśmy rodziną – warknął David i po raz pierwszy Josie

uświadomiła sobie, że może być tak samo groźny jak brat. – Albo wpuści
nas pani do środka, albo za chwilę wybiję nowe drzwi w tej ścianie.

Korytarzem zmierzali do nich dwaj mężczyźni. Josie rozpoznała w nich

agentów, którzy zabrali ją i Bettinę na komisariat. Wyższy pokazał Davi-

dowi legitymację.

– Zaraz zobaczy się pan z bratem – uspokoił go. – Mam dla pana kilka

informacji. Mogę pana prosić na chwilę?

– A ja chciałbym, żeby pani poszła ze mną – zwrócił się do Josie niższy.

Był to ten sam agent, który założył jej kajdanki. W małych szarych

oczkach błyszczały mu ogniki, a na ustach błąkał się śliski uśmieszek. Wziął

ją za ramię.

– Co...? – spytała zaszokowana.

Odwróciła się, szukając pomocy u Davida, ale on ze zmarszczonym czo-

łem pogrążony był w rozmowie z drugim z mężczyzn.

– Proszę iść ze mną, panno Talbott – polecił agent prowadząc ją przez

hol. – Jest tu ktoś, kto chciałby z panią porozmawiać.

To nie do uwierzenia, pomyślała Josie zaszokowana. Whitewater jest

ranny, może oślepiony, może umierający, a oni aresztują ją ponownie.

Świat zamienił się w koszmar.

– Tutaj, proszę – powiedział mężczyzna otwierając drzwi, które niczym

nie różniły się od innych. Poza tym, że kiedy je otworzył, w środku stał
Aaron Whitewater dopinając na sobie za ciasną ceglano-czerwoną koszulę.

Josie przyjrzała mu się uważnie. Miał rozciętą brew i siniec na policzku.

Na lewym nadgarstku i na kostce lewej nogi założone były bandaże. Ale

background image

żył, stał o własnych siłach i wyglądało, że jest cały i zdrowy. Czuła, jak ugi-
nają się pod nią kolana.

Whitewater podszedł do niej szybko i chwycił ją w ramiona.

– Dzień dobry – powiedział. Omiótł jej twarz namiętnym spojrzeniem

brązowoczarnych oczu. – Co słychać?

Poczuła siłę jego ramion i uświadomiła sobie, że oto znowu spoczywa

bezpiecznie w jego objęciach. Pachniał mydłem i pastą do golenia. Patrzyła

na niego oszołomiona.

– Myślałam, że jesteś umierający... powiedziano nam... David jest tutaj...

powiedziano mu, że możesz oślepnąć... że masz tylko pięćdziesiąt procent

szans na przeżycie.

– Jestem pewny, że nie będziecie mieć mi za złe, jeśli zostawię was sa-

mych – powiedział oschle niski agent i zamknął za sobą drzwi.

– Jak powiedział Mark Twain, wiadomości o mojej śmierci były lekko

przesadzone – zaczął miękko Whitewater. – Wróciłem, Josie. Wydostałem

dla ciebie Lucasa i wróciłem...

Powoli wracała do siebie, a jej serce wypełniało się radością. Mogła już

stać o własnych siłach, ale nie chciała wyzwolić się z jego objęć. Patrzyła na

niego z zachwytem. I on też nie spuszczał z niej wzroku. Pożerał ją oczami.

– Och, Whitewater – wyszeptała – dlaczego tam wróciłeś? Dlaczego na

Boga?

– Powiedziałem ci – odparł chrapliwie. – Zostawiłem ci list. Tej nocy,

kiedy tam poleciałem.

– Nie przeczytałam go – powiedziała, a łzy napłynęły jej do oczu. – By-

łam taka zła, czułam się taka zdradzona...

Odsunął się nieco od niej.
– Nigdy go nie przeczytałaś?

Zawstydzona potrząsnęła przecząco głową.

– Podarłam go – wyszeptała odwracając od niego twarz.

– Dzięki Bogu – oznajmił. – To dlatego nie zadzwoniłaś do mnie tamtej

nocy.

– Nie zadzwoniłam? – powtórzyła zdziwiona.

background image

Ujął w szczupłe palce jej brodę i dotknął kciukiem dolnej wargi, gestem

jednocześnie czułym i zmysłowym. Josie przeszył dreszcz podniecenia. Pod

jego dotykiem rozpływała się niczym w ekstazie.

– Josie – wymruczał ujmując jej twarz w swoje dłonie. – Miałem rozkaz,

żeby cię aresztować, kiedy odzyskamy pandę. To było najcięższe zadanie w

moim życiu. Wyraz twojej twarzy na zawsze zostanie odciśnięty w moim
sercu. Przysięgam, nigdy więcej nie chciałbym go oglądać. Prosiłem cię w

liście o wybaczenie. Napisałem, że lecę po Lucasa, ponieważ wiem, jak

bardzo martwiło cię to, że go tam zostawiłem. Liczyłem, że kiedy go odnaj-

dę, zrozumiesz, co czuję. Zrozumiesz, że zrobiłbym wszystko, żebyś mi

wybaczyła.

– Och, Whitewater – westchnęła przygryzając dolną wargę – nie chcia-

łam, żebyś to robił... żebyś narażał swoje życie.

– Napisałem ci więcej, Josie – wymruczał, głaszcząc kciukami delikatny

zarys jej brody. – Napisałem w tym liście więcej, niż powiedziałem kiedy-

kolwiek jakiejkolwiek innej kobiecie. Łącznie z wszystkimi argumentami,
jakie mi przyszły do głowy przeciwko temu, żebyśmy byli razem; wszyst-

kimi argumentami, jakie myślałem, że użyjesz... że oszukałem cię, że byłem

aroganckim draniem, że pochodzimy z różnych światów i mamy różne

przekonania. Jednak jeśli wydaje ci się, że jest szansa, choćby cień szansy

dla nas, żebyś do mnie zadzwoniła. I wtedy będę wiedział, że mogę pójść
dla ciebie przez wszystkie pożary Kana-Pumy. Ale ty nie zadzwoniłaś. I nie

mogę cię o to winić.

– Nie wiedziałam – powiedziała uśmiechając się do niego przez łzy.

– A gdybyś wiedziała? – spytał poważnie patrząc jej w oczy. – Co byś

wtedy zrobiła?

Potrząsnęła zmieszana głową. Ponownie przygryzła wargę.

– Nie wiem, Whitewater – odparła szczerze. – Nikt nigdy tak mnie nie

zranił. Nie wiem, co bym odpowiedziała w tamtej chwili.

Zanurzył dłonie w wijących się, ciemnych, kasztanowych włosach.

– Czy mam prawo poprosić cię teraz o odpowiedź? Próbowałem udo-

wodnić ci, Josie, że zależy mi na tobie. Może bardziej niż na czymkolwiek

na świecie.

background image

– Wiem, że mnie okłamałeś, skłamałeś nawet na mój temat – powiedzia-

ła próbując wytłumaczyć sprzeczne uczucia, jakie targały nią przez ostatnie

dni.

– Nienawidziłem siebie za to – odparł namiętnie, zbliżając twarz do jej

twarzy. – Skłamałem, bo chciałem cię chronić. FBI myśli, że cię uwiodłem.

Poza tym poleciałem sam po Lucasa, choć oni nie zamierzali nawet próbo-
wać go uratować. Już nigdy nie będą chcieli, żebym dla nich pracował. I

bardzo dobrze. Ja też już nie chcę. Za dużo mnie to kosztowało. Skończy-

łem z tym. A jeśli nie kochałem się z tobą, to nie dlatego, że nie chciałem.

Nigdy niczego tak bardzo nie pragnąłem w moim życiu.

Nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Bała się poprosić, by to powtó-

rzył, w obawie, że się przesłyszała.

– Kiedy... kiedy David powiedział mi, że wróciłeś na wyspę dla mnie –

mruknęła żałośnie – i kiedy powiedzieli nam, że jesteś tak bardzo ranny, że

możesz stracić wzrok – tłumione emocje wybuchnęły z całą siłą. – Och,

Whitewater – załkała, a łzy popłynęły jej po twarzy – jak mogłeś to zrobić?

– Josie, Josie – pocieszał ją, ocierając łzy ręką. – Musiałem. Wynająłem

samolot i poleciałem z powrotem na wyspę. Opady wulkaniczne nie po-

zwoliły mi lądować na Górze Chmurnych Bogów, więc zostawiłem samolot

w wiosce i poszedłem tą samą drogą, którą szliśmy razem. Potem próbowa-

łem wytropić Lucasa. To było piekielnie trudne. W końcu znalazłem go, co
prawda w nie najlepszym stanie, ale żywego. Wtedy pojawił się problem,

jak go stamtąd wydostać. Udało nam się dotrzeć do wybrzeża i znaleźliśmy

łódkę. Wydawało się, że za chwilę rozpęta się piekło. Próbowałem więc do-

trzeć do jednej z tych małych wysp.

– Jak... dlaczego – zaczęła Josie zduszonym głosem – powiedzieli, że je-

steś ranny?

– Lucas był w kiepskim stanie – odpowiedział wciąż trzymając w dło-

niach jej twarz, jakby chciał ją upewnić, że naprawdę jest obok. – Przez

większość drogi niosłem go na plecach. W łódce dostał dreszczy. Ubrałem

go w moją koszulę i kurtkę. Zapomniałem, że w kieszeni kurtki jest moja
legitymacja. Byliśmy jakieś osiemset metrów od brzegu, kiedy Lucas odzy-

skał przytomność. Zaczął się rzucać, przechylił łódź i obaj znaleźliśmy się

w wodzie. Kiedy go złapałem, łódź uniosły fale. Musiałem płynąć osiemset

background image

metrów do brzegu ciągnąc ze sobą tego małego szczura. Fale poturbowały
mnie porządnie. Ale dopłynąłem do wyspy, wyciągnąłem go na brzeg i

chyba zemdlałem. Znalazł nas farmer. W każdym razie w międzyczasie

Lucas został przez pomyłkę wzięty za mnie i taką wiadomość nadano tutaj

przez radio. Jeszcze nie do końca zostało to odkręcone. Lekarze powiedzieli

mi zresztą, że on też z tego wyjdzie. I będzie widział. Może nie tak dobrze
jak przedtem, ale nie straci wzroku.

– Och, Whitewater – powiedziała bezradnie – naprawdę nic ci nie jest?

Czy może śni mi się to wszystko?

– Nic mi nie jest – powtórzył nie spuszczając z niej oczu. – Wróciłem. Je-

stem tutaj. Josie, czy wybaczysz mi kiedyś?

– Wybaczyć ci? – powtórzyła jak echo. Wybaczyła mu, jak się jej teraz

wydawało, tak dawno jakby wieczność temu.

– Josie, zrobię dla ciebie wszystko – oznajmił żarliwie. – Nawet rzucę

polowania. Kiedyś rozmawiałem z Berke’em Coelho o założeniu firmy

czarterującej łodzie rybackie, tutaj w Honolulu. Jak myślisz, mogłabyś ze
mną zamieszkać na Hawajach?

– Z tobą? – spytała niedowierzając. Zaparło jej dech w piersiach z rado-

ści.

– Ze mną – powtórzył patrząc na nią z ledwo powstrzymywanym po-

żądaniem. – Wyjdź za mnie, Josie. Myślałem, że jestem samotnym wilkiem,
ale myliłem się. Jestem jak każde stworzenie. Potrzebuję towarzyszki. Po-

trzebuję ciebie. Kocham cię. I pragnę cię każdą cząstką mego ciała. Wyj-

dziesz za mnie?

– Tak – wyszeptała i szczęśliwa zamknęła oczy, kiedy pochylił się, by ją

pocałować.

Ich usta spotkały się. Z czułością i pożądaniem. Dreszcz podniecenia

przepłynął przez Josie rozpalając w jej żyłach ogień. Splotła ręce na jego

karku, a on przycisnął ją do siebie tak mocno, iż wydawało się, że ich ciała

zlały się w jedno. Całował ją, aż raz jeszcze bliska była omdlenia. Jęknęła

zdziwiona i zachwycona intensywnością swoich uczuć.

– Myślę – wymruczał ogrzewając oddechem jej ucho – że w tych oko-

licznościach powinnaś nazywać mnie Aaron.

– Aaron – powtórzyła szczęśliwa.

background image

Pocałował ją w ucho, a następnie w policzek i w koniuszek nosa.
– Znam kilku ludzi w tutejszym ZOO – zaczął. – Będą zachwyceni, gdy

dowiedzą się, że mogą przyjąć do pracy nowego, tak pięknego i mądrego,

zoologa. Oczywiście, jeśli będziesz chciała pracować. Może wolisz zostać w

domu i mieć dzieci. Co tylko chcesz, Josie. Zbuduję ci dom z widokiem na

morze. Będę traktował cię jak królową, przysięgam.

Uśmiechnęła się do niego.

– Nie musisz rzucać polowań. Jestem gotowa się poddać. Nie mogę ci

tego odebrać.

– To nieważne, Josie – pochylił się, by znów ją pocałować. – Ty jesteś

ważna.

Całował ją, aż świat zaczął wirować jej przed oczami.

– Chodźmy stąd. Wróćmy do hotelu. Powinienem się zapytać, jak mie-

wają się pandy.

Josie zupełnie o nich zapomniała.

– Dobrze – odpowiedziała z trudem wracając do rzeczywistości. –

Świetnie. Czy nie powinniśmy powiedzieć twojemu bratu...

– Jeden z agentów już mu powiedział – uspokoił ją Aaron. – Poza tym

nie potrzebuję teraz mojego małego braciszka. Tylko by nam przeszkadzał.

Chodźmy teraz do hotelu. Musimy odprawić pewną ceremonię.

Spojrzała na niego zdziwiona.
– Ceremonię?

Jedna z prostych czarnych brwi uniosła się figlarnie.

– Ten wulkan – uśmiechnął się. – Kana-Puma. Ciągle zieje ogniem. Mu-

simy go uspokoić.

– Uspokoić? Jak? – odsunęła z twarzy kosmyk włosów.
Pocałował ją lekko w usta.

– Wszyscy wiedzą, że jest tylko jeden sposób, by uspokoić wulkan.

Trzeba złożyć ofiarę z dziewicy. Czy są jacyś ochotnicy?

Roześmiała się i splotła ciaśniej ręce na jego karku.

– Tak, ja – odparła szczęśliwa.
– A więc ja – wymruczał skubiąc ustami koniuszek jej ucha – zrobię

wszystko, co w mojej mocy, żeby w tym pomóc. Ale ostrzegam cię. To dłu-

ga ceremonia. I bardzo skomplikowana.

background image

– Zatem powinniśmy jak najszybciej ją rozpocząć – wyszeptała.
– Tak jest. I już moja w tym głowa, żeby ci się spodobała. Mam zamiar

cię uszczęśliwić, Josie. Poza wszystkim, to należy do moich obowiązków.

– Twoich obowiązków? – przekomarzała się z nim.

– Przez całą resztę mojego życia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0022 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Porwanie Ksiezycowej Rozy
Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
022 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
22 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
022 Bethany Campbell Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Mezczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Diamentowa pulapka
Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Sekret z Allegro
Campbell Bethany Krance ziemi
011 Campbell Bethany Krance ziemi 2
Campbell Bethany Krańce ziemi(1)
0071 Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
152 Campbell Bethany Tylko Kobieta
105 Campbell Bethany Sekret z Allegro
Campbell Bethany Tylko kobieta
174 Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Ich troje i kot

więcej podobnych podstron