Rozdział 21 Opowieść wilkołaka


Część trzecia

Upadek kusi

„Upadek kusi, tak jak kusiło wchodzenie na szczyt".

- William Carlos Williams - „Upadek”

21

Opowieść wilkołaka

Prawda jest taka, że znałem twoją matkę od dziecka. Dorasta­liśmy w Idrisie. To piękny kraj, a ja zawsze żałowałem, że nigdy go nie widziałaś. Pokochałabyś strzeliste sosny, czarną ziemię i lo­dowate, krystaliczne rzeki. Jest tam sieć małych miasteczek i sto­lica Alicante, gdzie spotyka się Clave. Nazywają ją Szklanym Miastem, bo jego wieże są z tego samego materiału odpycha­jącego demony co nasze stele. W blasku słońca lśnią jak szkło.

Kiedy Jocelyn i ja osiągnęliśmy stosowny wiek, wysłano nas do szkoły w Alicante. Tam poznałem Valentine'a.

Starszy ode mnie o rok, był zdecydowanie najbardziej popu­larnym chłopcem w szkole: przystojny, bystry, bogaty, zaanga­żowany i do tego świetny wojownik. Ja byłem nikim - ani boga­ty, ani błyskotliwy, ze zwyczajnej wiejskiej rodziny. W dodatku nauka kosztowała mnie dużo wysiłku. Jocelyn była urodzonym Nocnym Łowcą, ja nie. Nie tolerowałem najsłabszego Znaku, nie potrafiłem przyswoić najprostszych technik. Czasami myś­lałem, żeby uciec i wrócić do domu, okrywając się wstydem. Albo nawet zostać Przyziemnym. Żałosne.

To Valentine mnie uratował. Przyszedł do mojego pokoju. Nawet nie sądziłem, że zna moje imię. Zaproponował, że mnie wyszkoli. Powiedział, że wie, że mam kłopoty, ale dostrzegł we mnie zadatki na dobrego Nocnego Łowcę. Pod jego okiem poprawiłem się, zdałem egzaminy, dostałem pierwsze Znaki, zabiłem pierwszego demona.

Wielbiłem go. Uważałem, że słońce wstaje i zachodzi dla Valentine'a Morgensterna. Oczywiście nie byłem jedynym nie­udacznikiem, którego uratował. Byli inni. Hodge Starkweather, który radził sobie lepiej z książkami niż z ludźmi; Maryse Trueblood, której brat ożenił się z Przyziemną; Robet Lightwood, którego przerażały Znaki. Valentine wziął ich wszystkich pod swoje skrzydła. Myślałem wtedy, że to z dobroci, teraz nie je­stem taki pewien. Teraz sądzę, że zyskiwał sobie wyznawców, którzy otaczali go kultem.

Valentine miał obsesję na punkcie idei, że w każdym poko­leniu jest coraz mniej Nocnych Łowców, że jesteśmy wymie­rającym gatunkiem. Twierdził, że gdyby tylko Clave mogło swobodniej używać Kielicha Razjela, powiększyłyby się nasze szeregi. Nauczyciele uważali to podejście za świętokradztwo. Nikt nie może wybierać, czy zostanie Nocnym Łowcą, czy nie. Valentine pytał nonszalancko, dlaczego wszystkich ludzi nie uczynić Nocnymi łowcami? Dlaczego nie obdarować ich zdol­nością widzenia Świata Cieni? Dlaczego samolubnie zachowy­wać moc dla siebie?

Kiedy nauczyciele odpowiadali, że większość ludzi nie przeży­łaby transformacji, Valentine zarzucał im, że kłamią, bo próbują zatrzymać moc Nefilim dla nielicznej elity. Tak wtedy mówił-Teraz myślę, że pewnie uważał ofiary za dopuszczalny skutek uboczny. W każdym razie, przekonał naszą małą grupkę, że ma racje - Utworzyliśmy Krąg, a naszym celem było ratowanie rasy Nocnych Łowców, przed wymarciem.

Oczywiście w wieku sie­demnastu lat jeszcze nie wiedzieliśmy, jak to zrobić, ale byliśmy pewni, że w końcu dokonamy czegoś wielkiego.

A potem nadeszła noc, kiedy ojciec Valentine'a został zabity w czasie rutynowego napadu na obóz wilkołaków. Kiedy Valen­tine wrócił do szkoły po pogrzebie, nosił czerwone Znaki żało­by. Zmienił się również pod innymi względami. Coraz częściej zdarzały mu się ataki wściekłości graniczącej z okrucieństwem. Przypisałem to nowe zachowanie smutkowi i jeszcze bardziej starałem się go zadowolić. Nigdy nie reagowałem na jego gniew gniewem. Miałem jedynie chore poczucie, że go rozczarowałem.

Jedyną osobą, która potrafiła łagodzić jego wybuchy, była twoja matka. Zawsze trzymała się trochę z boku naszej grupy, czasami drwiąco nazywała nas fanklubem Valentine'a. To się zmieniło, kiedy umarł jego ojciec. Cierpienie Valentine'a wzbu­dziło w niej współczucie. Zakochali się w sobie.

Ja też go kochałem. Był moim najbliższym przyjacielem, więc cieszyłem się, że jest z Jocelyn. Po ukończeniu szkoły pobrali się i wyjechali do jego rodzinnej posiadłości. Ja też wróciłem do domu, ale Krąg nadal istniał. Powstał jako coś w rodzaju szkol­nej przygody, ale rozrósł się i umocnił, a Valentine wraz z nim. Jego ideały również się zmieniły. Krąg nadal głośno domagał się Kielicha Anioła, ale od śmierci ojca Valentine stał się jaw­nym zwolennikiem wojny przeciwko wszystkim Podziemnym, nie tylko tym, którzy naruszyli Porozumienia. „Ten świat jest dla ludzi", argumentował, „a nie dla półdemonów. Demonom nigdy nie można w pełni zaufać".

Nie podobał mi się nowy kierunek Kręgu, ale trwałem w nim, po części dlatego że nadal nie potrafiłem zawieść Valentine'a, a po części dlatego że prosiła mnie o to Jocelyn. Też miała nadzieję, że zdołam wprowadzić umiarkowanie do Kręgu, ale okazało się to niemożliwe. Nie dało się utemperować Valentine'a, a Robert i Maryse Lightwoodowie, małżeństwo, byli równie zajadli. Tylko Michaela Waylanda dręczyły wątpliwości, tak jak mnie, ale mimo naszej niechęci trzymaliśmy się razem. Jako grupa niestrudzenie polowaliśmy na Podziemnych, szukają tych, którzy popełnili choćby najmniejsze wykroczenie. Valentine nigdy nie zabił istoty, która nie naruszyła Porozumień, ale robił inne rzeczy. Widziałem, jak przymocował srebrne monęty do oczu dziewczynki wilkołaka i oślepił ją, żeby zmusić do wyjawienia, gdzie jest jej brat. Widziałem... ale nie musisz tego wysłuchiwać. Nie. Przepraszam.

Później Jocelyn zaszła w ciążę. W dniu, kiedy mi o tym po-wiedziała, wyznała również, że zaczęła się bać swojego męża. Jego zachowanie stało się dziwne, nieobliczalne. Na całe noce znikał w piwnicach posiadłości. Czasami słyszała krzyki przez ściany...

Poszedłem do niego. Roześmiał się i zbył jej obawy jako ka­prysy i urojenia kobiety spodziewającej się pierwszego dziecka. Zaprosił mnie na nocne polowanie. Wciąż staraliśmy się zlikwi­dować gniazdo wilkołaków, którzy zabili przed laty jego ojca Byliśmy parabatai, doskonałym zespołem myśliwych złożonym z dwóch wojowników, którzy oddaliby za siebie nawzajem życie w razie potrzeby. Tak więc kiedy Valentine powiedział mi, że będzie tej nocy strzegł moich pleców, uwierzyłem mu. Nie zauważyłem wilka, dopóki na mnie nie skoczył. Pamiętam, jak jego zęby wbiły się w moje ramię, i nic więcej. Kiedy się obudziłem, leżałem z obandażowaną ręką w domu Valentine'a. Jocelf też tam była.

Nie wszystkie ugryzienia wilkołaków powodują likantropię. Rana się zagoiła,ale następne tygodnie były udręką czekania na pełnię księżyca. Gdyby Clave wiedziało, zamknęłoby mnie w celi obserwacyjnej. Ale Valentine i Jocelyn milczeli. Trzy tygodnie później księżyc wstał pełny i jasny, a ja zacząłem się zmie­niać. Pierwsza Przemiana zawsze jest najcięższa. Pamiętam oszołomienie, agonię, ciemność i przebudzenie kilka godzin później na łące wiele mil od miasta. Byłem umazany krwią, u moich stóp leżało rozszarpane ciało jakiegoś małego leśnego zwierzęcia.

Wróciłem do rezydencji, a oni powitali mnie w drzwiach. Jocelyn rzuciła się mi na szyję, szlochając, ale Valentine ją od­ciągnął. Stałem w progu zakrwawiony i drżący. Ledwo mogłem myśleć. W ustach miałem jeszcze smak surowego mięsa. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale sądzę, że powinienem był wiedzieć.

Valentine zwlókł mnie ze schodów i zaciągnął do lasu. Oświadczył, że sam powinien mnie zabić, ale nie potrafił się do tego zmusić. Dał mi sztylet, który kiedyś należał do jego ojca. Kazał mi postąpić honorowo i samemu zakończyć życie. Pocałował nóż, a potem mi go wręczył. Wrócił do rezydencji i zaryglował drzwi.

Biegłem przez całą noc, czasami jako człowiek, czasami jako wilk, aż przekroczyłem granicę. Wpadłem w środek obozowiska wilkołaków, wymachując sztyletem, i zażądałem walki z likantropem, który mnie ugryzł i zmienił w jednego z nich. Śmiejąc się wskazali mi przywódcę klanu. Stanął przede mną, z rękami i zębami nadal zakrwawionymi po polowaniu.

Nigdy nie byłem dobry w walce jeden na jednego. Na swoją broń wybrałem łuk. Miałem świetny wzrok i celne oko. Bezpośrednich starć nigdy nie lubiłem. To Valentine wprawił się w walce w wręcz. Ale wtedy chciałem jedynie umrzeć i zabrać ze sobą stworzenie, które mnie zniszczyło. Pewnie myślała że jeśli zdołam pomścić siebie i jednocześnie zabiję wilki, które zamordowały jego ojca, Valentine będzie mnie opłakiwał. Kiedy ze sobą walczyliśmy, czasem jako ludzie, czasem jako wilki zobaczyłem, że przywódca jest zaskoczony moją gwałtownością. Kiedy noc przeszła w dzień, zaczął odczuwać zmęczenie, ale moja wściekłość nie słabła. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodo­wi, wbiłem sztylet w jego szyję. Umarł, obryzgując mnie krwią.

Spodziewałem się, że stado rzuci się na mnie i rozszarpie. Ale oni uklękli u moich stóp i obnażyli gardła w poddańczym geście. Wilki mają takie prawo, że ten, kto zabije przywódcę, zajmuje jego miejsce. Tak więc, zamiast śmierci i zemsty, znala­złem nowe życie.

Zostawiłem za sobą swoje stare ja i prawie zapomniałem, jak to jest być Nocnym Łowcą. Ale nie zapomniałem Jocelyn. Myśl o niej stale mi towarzyszyła. Bałem się o nią, wiedziałem jed­nak, że jeśli zbliżę się do rezydencji, Krąg będzie mnie ścigać do skutku.

W końcu ona przyszła do mnie. Spałem w obozie, kiedy obudził mnie mój drugi i powiedział, że czeka na mnie młoda kobieta, Nocny Łowca. Od razu wiedziałem, kto to jest. Wi­działem dezaprobatę w jego oczach, kiedy pędziłem jej na spot­kanie. Wszyscy oczywiście wiedzieli, że kiedyś byłem Nocnym Łowcą, ale uważano to za wstydliwy sekret, o którym nigdy się nie mówiło. Valentine by się uśmiał.

Czekała na mnie tuż za obozem. Już nie była w ciąży. Twarz miała bladą i wymizerowaną. Powiedziała, że urodziła dziecko, chłopczyka, i dała mu imiona Jonathan Christopher. Rozpłaka­ła się na mój widok. Była zła, że jej nie zawiadomiłem, że żyję­, Valentine powiedział Kręgowi, że odebrałem sobie życie, ale ona mu nie uwierzyła. Wiedziała, że nigdy czegoś takiego bym nie zrobił. Uważałem, że jej wiara we mnie jest nieuzasadniona, ale czułem taką ulgę na jej widok, że nie zaprzeczyłem.

Spytałem, jak mnie znalazła. Powiedziała, że w Alicante krążą lotki o wilkołaku, który kiedyś był Nocnym Łowcą. Valentine też je słyszał, więc przyszła mnie ostrzec. Wkrótce potem on też się zjawił, ale ukryłem się przed nim, jak to potrafią wilkołaki, więc odszedł bez przelewu krwi.

Potem zacząłem w tajemnicy spotykać się z Jocelyn. To był rok Porozumień i w całym Podziemnym Świecie aż huczało od plotek o planach Valentine'a, żeby zerwać negocjacje. Słysza­łem, że zażarcie spierał się z Clave w kwestii Przymierza, ale bez rezultatu. Tak więc Krąg w wielkim sekrecie ułożył nowy plan. Sprzymierzyli się z demonami, największymi wrogami Nocnych Łowców, żeby przemycić broń do Wielkiej Sali Anioła, gdzie miały zostać podpisane Porozumienia. Przy pomocy pewnego demona Valentine ukradł Kielich Anioła, a na jego miejscu zo­stawił kopię. Minęły miesiące, zanim Clave się zorientowało, że Kielich zniknął, ale wtedy było już za późno.

Joceylyn próbowała się dowiedzieć, co Valentine zamierza zrobić z Kielichem, ale bez powodzenia. Wiedziała jedynie, że Krąg planuje napaść na nieuzbrojonych Podziemnych i wymor­dować ich w sali obrad. Po takiej rzezi oczywiście nie doszłoby do zawarcia Przymierza.

Mimo chaosu były to, o dziwo, szczęśliwe dni. Jocelyn i ja w tajemnicy wysyłaliśmy wiadomości do skrzatów, cza­rowników, a nawet do odwiecznych wrogów wilczego rodu, wampirów, żeby ostrzec ich o planach Valentine'a. Działaliśmy razem, wilkołaki i Nefilim. W dniu Porozumień obserwowałem z kryjówki, jak Morgensternowie opuszczają rezydencję. Pamiętam, jak Jocelyn nachyliła się i pocałowała jasną główkę synka. Pamiętam, jak słońce lśniło na jej włosach. Pamiętam jej uśmiech.

Pojechali do Alicante powozem. Podążyłem za nimi na czterech łapach, a stado biegło ze mną. Wielka Sala Anioła była pełna Clave i Podziemnych. Kiedy przyniesiono Porozumienie, do podpisu, Valentine wstał, a Krąg razem z nim. Wyciągnęli broń. W sali zapanował chaos, i wtedy Jocelyn podbiegła do wielkich podwójnych drzwi i otworzyła je szeroko.

Moje stado wpadło do sali pierwsze, wypełniając noc wyciem. Po nas zjawili się rycerze faerie ze szklaną bronią i skręconymi rogami. Po nich przybyły Nocne Dzieci z obnażonymi kłami, czarownicy władający ogniem i żelazem. Kiedy tłum w panice uciekł z ratusza, rzuciliśmy się na członków Kręgu.

Sala Anioła jeszcze nigdy nie widziała takiego rozlewu krwi. Nie atakowaliśmy tych Nocnych Łowców, którzy nie należeli do Kręgu. Jocelyn oznaczyła ich czarem. Ale wielu zginęło, a za kilku ja czuję się odpowiedzialny. Oczywiście później obwinio­no nas o znacznie więcej ofiar. Jeśli chodzi o Krąg, okazał się dużo liczniejszy, niż przypuszczałem. Gdy starli się z Podziem­nymi, zacząłem przedzierać się przez masę walczących w stronę Valentine'a. Myślałem tylko o tym, że to ja go zabiję, że ja będą miał tę zasługę. Znalazłem go w końcu przy wielkim posągu Anioła, jak zakrwawionym sztyletem rozprawiał się z jednym z rycerzy. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się dziko i dra­pieżnie.

-Wilkołak, który walczy mieczem i sztyletem, to równie nienaturalny widok jak pies, które je nożem i widelcem - powiedział.

- Znasz ten miecz, znasz ten sztylet - odparłem. -I wiesz, kim teraz jestem, jeśli musisz się do mnie zwracać, używaj mojego imienia.

- Nie znam imion połowy ludzi - rzekł Valentine. - Kie­dyś miałem przyjaciela, człowieka honoru, który zadałby sobie śmierć zanim jego krew została skażona. Teraz stoi przede mną bezimienne monstrum z jego twarzą. - Uniósł broń i krzyknął. - Powinienem był cię zabić, kiedy miałem okazję!

Rzucił się na mnie, a ja odparowałem cios. Zaczęliśmy wal­czyć na podium, podczas gdy wokół nas szalała bitwa i kolejno padali członkowie Kręgu. Zobaczyłem, że Lightwoodowie rzu­cają broń i uciekają. Hodge czmychnął na samym początku. I wtedy ujrzałem Jocelyn pędzącą do schodów w moją stronę. Na jej twarzy malował się strach.

- Valentine, przestań! - krzyknęła. - To Luke, twój przyja­ciel, prawie twój brat...

Valentine chwycił ją z warknięciem i przyciągnął przed siebie. Przystawił sztylet do jej gardła. Rzuciłem broń. Nie chciałem ryzykować, że zrobi jej krzywdę. Zobaczył to w moich oczach.

- Zawsze jej pragnąłeś - wysyczał. - A teraz we dwoje uknu­liście zdradę. Pożałujecie tego, co zrobiliście.

Po tych słowach zerwał medalionik z szyi Jocelyn i rzucił nim we mnie. Srebrny łańcuszek smagnął mnie jak płonący bat. Krzyknąłem i upadłem do tyłu. W tym momencie Valentine zniknął w ścisku, ciągnąc Jocelyn ze sobą. Pobiegłem za nim, poparzony, krwawiący, ale był dla mnie zbyt szybki. Wycinał sobie ścieżkę w kłębowisku walczących, deptał martwych.

Wytoczyłem się na blask księżyca. Sala płonęła, niebo było rozjarzone od ognia. Widziałem zielone trawniki, które ciągnęły się po ciemną rzekę i biegnącą wzdłuż niej drogę, ludzi uciekających w noc. W końcu Joscelyn nad brzegiem rzeki. Valentine zniknął, a ona bała się o Jonathmana, bardzo chciała wrócić do domu. Znaleźliśmy konia, Jocelyn na niego wsiadła i odjechała. Ja przybrałem wilczą postać i pobiegłem za nią.

Wilki są szybkie, ale wypoczęty koń szybszy. Zostałem daleko w tyle. Jocelyn przybyła do rezydencji przede mną.

Kiedy zbliżyłem się do domu, od razu wiedziałem, że stało się coś strasznego. Tutaj też w powietrzu wisiał ciężki swąd spalenizny i jeszcze jakiś inny zapach, gęsty i słodki, odór demo­nicznych czarów. Stałem się znowu człowiekiem i pokuśtykałem długim podjazdem, w jasnym w świetle księżyca jak rzeka srebra prowadząca do... - ruin. Rezydencja obróciła się w popiół, nocny wiatr rozsiewał go po trawnikach, przez co całe były pokryte białym pyłem. Zasuły tylko fundamenty które wyglądały jak spalone kości, tu okno, tam pochylony komin, ale sam dom, cegły i zaprawa, bezcenne książki i starożytne gobeliny, przeka­zywane kolejnym pokoleniom Nocnych Łowców, wszystko to poszło z dymem, który teraz snuł się na tle tarczy księżyca.

Valentine zniszczył dom demonicznym ogniem. Żaden inny nie płonie takim żarem ani nie pozostawia po sobie tak nie­wiele.

Ruszyłem do tlących się zgliszcz. Znalazłem Jocelyn klęczą­cą na resztkach frontowych schodów, poczerniałych od ognia. Leżały tam kości. Zwęglone i czarne, ale z pewnością ludzkie, ze strzępami ubrań, fragmentami biżuterii, której nie strawił pożar. Do szkieletu matki Jocelyn nadal przywierały czerwone i złote nici, stopiony sztylet przykleił się do szkieletowej ręki jej ojca. Wśród kolejnego stosu prochów błyszczał srebrny amulet Valentine'a z insygniami Kręgu nadal płonącymi białym ża­rem. A wśród tych szczątków leżały rozrzucone drobne kości dziecka.

- Pożałujecie tego, co zrobiliście, zapowiedział Valentine. I kiedy klęczałem obok Jocelyn na spalonych stopniach, zrozumiałem, że miał rację - Żałowałem i żałuję do dzisiaj.

Tamtej nocy wróciliśmy do miasta, gdzie nadal szalały pożary i panował chaos, a potem ruszyliśmy przez ciemny kraj. Minął tydzień zanim Jocelyn się odezwała. Zabrałem ją z Idrisu. Uciek­liśmy do Paryża. - Nie mieliśmy pieniędzy, ale ona odmówiła pójścia do Instytutu z prośbą o pomoc. „Skończyłam z Nocnymi Łowcami", oświadczyła. Skończyła ze Światem Cieni.

Siedziałem w małym tanim pokoju hotelowym, który wyna­jęliśmy i próbowałem przemówić jej do rozsądku, ale na próżno. Była uparta. W końcu wyjaśniła mi powód swojej determinacji. Od paru tygodni wiedziała, że znowu jest w ciąży. Postanowiła rozpocząć nowe życie, tylko ona i dziecko. Nie chciała, żeby choć szept o Clave czy Przymierzu zatruł jej przyszłość. Poka­zała mi amulet, który zabrała ze stosu kości. Sprzedała go na pchlim targu w Clignancourt, a za uzyskane pieniądze kupiła bilet na samolot. Nie chciała mi zdradzić, dokąd się wybiera. „Im dalej od Idrisu, tym lepiej", powiedziała.

Odcięcie się od przeszłości oznaczało, że Jocelyn zostawia również mnie, więc spierałem się z nią, ale bezskutecznie. Wie­działem, że nawet gdyby nie spodziewała się dziecka, i tak za­częłaby zupełnie nowe życie, a ponieważ wybór zwykłego świata był lepszy niż śmierć, w końcu niechętnie zgodziłem się na jej plan. Pożegnałem ją na lotnisku. Ostatnie słowa, które powie­działa Jocelyn w obskurnej hali odlotów, zmroziły mnie do szpi­ku koici: „Valentine nie zginął".

Gdy odleciała, wróciłem do swojego stada, ale nie znalazłem spokoju. Serce ściskał mi ból, zawsze budziłem się z jej imieniem na ustach. Nie byłem już takim przywódcą jak kiedyś. Za dużo wiedziałem. Owszem, uczciwym i sprawiedliwym, ale nieobecnym duchem. Nie mogłem sobie znaleźć przyjaciół, ani towarzyszki życia, wśród wilkołaków. Za bardzo byłem człowiekiem, za bardzo Nocnym Łowcą, żeby czuć się dobrze wśród likantropów. Polowałem, zle polowanie nie dawało mi satysfakcji. A kiedy przyszedł w końcu czas na zawarcie Porozumień, wybrałem się do miasta, żeby je podpisać.

W Sali Anioła, wyszorowanej z krwi, ponownie zasiedli Nocni Łowcy i cztery rasy półludzi, żeby podpisać dokument, który miał zaprowadzić między nimi pokój. Byłem zaskoczony, kiedy zobaczyłem Lightwoodów. Oni wydawali się równie zdziwieni, że nie zginąłem. Powiedzieli tylko, że oni, Hodge, Starkweather i Michael Wayland jako jedyni członkowie dawnego Kręgu uniknęli śmierci w tamtą noc. Michael, pogrążony w żałobie po stracie żony, ukrył się w wiejskiej posiadłości z małym synem. Clave ukarało pozostałą trójkę wygnaniem do Nowego Jorku, gdzie mieli prowadzić Instytut. Lightwoodowie, którzy mieli koneksje w najwyższych sferach Clave, wykpili się dużo lżejszym wyrokiem niż Hodge. Na niego nałożono klątwę. Jechał z nimi, ale pod groźbą śmierci nie mógł opuścić uświęconego terenu Instytutu. Oczekiwali, że poświęci się swoim studiom i będzie doskonałym nauczycielem dla ich dzieci.

Kiedy podpisaliśmy Przymierze, wyszedłem z Sali i udałem się nad rzekę, gdzie w noc Powstania znalazłem Joscelyn. Obserwując ciemną, płynącą wodę, zrozumiałem, że nigdy nie znajdę spokoju w moim rodzinnym kraju. Musiałem być z nią albo nigdzie. Postanowiłem jej poszukać.

Opuściłem stado wyznaczając innego przywódcę. Myślę, że z ulgą przyjęto moje odejście. Podróżowałem jak wilk, bez bagażu, samotnie, w nocy, trzymając się bocznych dróg. Wróciłem do Paryża, ale nie znalazłem tam żadnego śladu. Pojechałem do Londynu. W Londynie wsiadłem na statek do Bostonu.

Przez jakiś czas mieszkałem w miastach, potem w Górach Białych na zimnej północy. Dużo podróżowałem, ale coraz więcej myślałem o Nowym Jorku i wygnanych Nocnych Łowcach. Jocelyn w pewnym sensie też była wygnańcem. W końcu zjawłem się w Nowym Jorku, z jednym workiem marynarskim, nie mając pojęcia, gdzie szukać twojej matki. Łatwo byłoby mi znaleźć wilcze stado i przyłączyć się do niego, ale oparłem się pokusie. Tak jak w innych miastach, rozsyłałem wieści w Pod­ziemnym Świecie, szukając jakiegokolwiek śladu Jocelyn, ale nie znalazłem żadnego, jakby po prostu rozpłynęła się w zwykłym świecie. Powoli wpadałem w rozpacz.

W końcu trafiłem na nią przypadkiem. Kiedy włóczyłem się po ulicach Soho, mój wzrok przyciągnął obraz wiszący w oknie galerii na brukowanej Broome Street.

Był to pejzaż, który od razu rozpoznałem, widok z okna jej rodowej posiadłości: zielone trawniki ciągnące się do linii drzew, za którymi biegła niewidoczna droga. Rozpoznałem jej styl, po­ciągnięcia pędzla, wszystko. Zastukałem do drzwi galerii, ale była zamknięta. Jeszcze raz przyjrzałem się obrazowi i tym razem zoba­czyłem podpis. I tak poznałem jej nowe nazwisko: Jocelyn Fray.

Wieczorem ją odszukałem. Mieszkała na piątym piętrze w domu bez windy w dzielnicy artystów East Village. Wszedłem po brudnych, słabo oświetlonych schodach, z sercem w gardle i zapukałem do jej drzwi. Otworzyła je mała dziewczynka z ciemnorudymi warkoczami i badawczymi oczami. A potem zobaczyłem za nią Jocelyn z rękami poplamionymi farbą i twarzą taką samą jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi... Resztę tej historii znasz

Cassandra Clare - Miasto Kości

197



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozdział 21 Opowieść o trzech braciach
22 Rozdzial 21 KP4Q5YBIEV5DBSVC Nieznany (2)
3 - Pretty Little Liars - Perfect - Rozdział 21, Nieposortowane (2)
rozdział 21
Droga Dziewiątego Rozdział 21
Lista 06 rozdzial 21 PL id 269765
Gladding rozdział1str20 21
Lista 06, rozdzial 21 EN
Bestia zachowuje sie źle Shelly Laurenston Rozdział 21
Rozdział 21, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
22 rozdzial 21 JOMMG3PI6XBHLJOK Nieznany (2)
Kodeks karny Rozdział 21
07 Rozdział 21

Sunrise historia Renesmee Rozdział 21
Rozdział 21

więcej podobnych podstron