Błok Aleksander PIEŚŃ LOSU


Aleksander Błok

PIEŚŃ LOSU

Poemat dramatyczny

W bojaźni nie masz miłości, ale miłość doskonała

precz wyrzuca bojaźń, bo bojaźń ma utrapienia...

Pierwszy list św. Jana Apostola, IV, .

Ruś! Ruś! — Otwarta przestrzeni pustynna, wszystko w tobie jest równiną; nie olśni nic i nie oczaruje wzroku. Lecz jakaż to niepojęta moc tajemnicza ku tobie pociąga? Dlaczego słychać, jak nieucichle rozbrzmiewa w uszach twoja tęskna pieśń, niosąca się po całej tobie wszerz i wzdłuż od morza do morza? Co kryje się w tej pieśni? Co woła i łka, i chwyta za serce? — Rusi! Czego pragniesz ode mnie? Jaka niepojęta więź tai się między nami? — Co wróży ta nieobjęta przestrzeń? Zali tutaj, w tobie, nie ma się rodzić myśl bez granic, skoro tyś sama bez kresu? Zali nie tutaj być bohaterowi, skoro nie brak miejsca, by rozwinąć się i wybić?

Gogol

OSOBY:

HERMAN

HELENA, żona Hermana

MATKA Hermana

PRZYJACIEL Hermana

MNICH

FAINA

NIEODSTĘPNY Famy

DOMOKRĄŻCA

TŁUM (Gazeciarze, Staruszek, Kokota, Dziewczyna, Klown, Orator, Wariat, Dama, Szarmancki lekarz, Literat, Znamienity pisarz, Młodzian, Reporter, Drugi literat, Człowiek w okularach, Trzeci literat, Malarz, Lokaj, Poeta, Staruszka, Zjawa)

OBRAZ PIERWSZY

Chłodny kwiecień — sobota przed Niedzielą Palmową. Na wzgórzu — biały dom Hermana, otoczony młodym sadem, lśni w wiosennym zachodzie słońca, który ogarnia całe niebo. Wielkie okno w pokoju Heleny otwarte na ogród. Kapią krople wody. Ścieżka prowadzi do furtki i wije się pod wzgórzem wśród krzewów i młodych brzózek. Inne wzgórza pokryte są płatami szybko topniejącego śniegu. Ich łańcuch niknie w dali, gubiąc się w łysej i rdzawej przestrzeni błot. Tam ziemia stapia się z zimnym, rześkim i jasnym niebem. W dali zapalają się światełka, słychać ujadanie psa i wczesny samotny ptasi gwizd.

Na schodach ganku, przed wielkim klombem, nad otwartą księgą z ilustracjami drzemie Herman. Helena, cała w bieli, ukazuje się w drzwiach, jakiś czas patrzy na Hermana, potem delikatnie ujmuje go za rękę.

HELENA

Zbudź się, Hermanie! Kiedy spałeś, przynieśli do nas chorego.

HERMAN (w półśnie)

Znowu zasnąłem. We śnie wszystko jest białe. Widziałem wielkiego białego łabędzia; płynął ku temu brzegowi jeziora, piersią prosto na zachód...

HELENA

Zachodzi słońce i razi cię w oczy, a ty ciągle śpisz i majaczą ci się sny.

HERMAN

Wszystko jest białe, Heleno. I ty cała w bieli... A jak jaśniały pióra na piersi i skrzydłach...

HELENA

Obudź się, kochany, lękam się, smutno mi. Przynieśli do nas chorego...

HERMAN

(rozbudzony)

Mówisz —chorego? Dziwne, dlaczego do nas? Przecież tutaj nikt nie zagląda, droga urywa się przy

HELENA

Jest bardzo chory, śmiertelnie blady, nic nie mówi... Tylko spojrzał na mnie wielkimi smutnymi oczyma. Zrobiło mi się nieswojo i zbudziłam cię.

HERMAN

Tylko dlaczego przynieśli go tutaj, skoro do nas nie ma drogi...

HELENA

Kochany, czuję się dziwnie, niepewnie, jakby coś miało się stać... Zajrzyj do niego, Hermanie: leży w moim pokoju na małej sofce. Zupełnie jak anioł z przełamanym skrzydłem.

HERMAN

Jego gen się przedłuża.

HELENA

Nie sen, Hermanie, lecz jawa. To straszniejsze od snu. Oby tylko nie przemówił. Wyraźnie przyszedł, żeby wezwać mnie z tego świata.

HERMAN

Nie trzeba tak myśleć, Heleno, nie lękaj się. Jeszcze i ja jestem gotów się przerazić. Odkąd przebywasz na odludziu, najmniejsze wydarzenia nabierają wielkości... Przecież nic się nie stało, kochanie. Bo i cóż mogłoby się zdarzyć!

HELENA

Pójdźdo niego, Hermanie. Obejrzyj —i wróćdo mnie. A jeżeli zacznie mówić—nie słuchaj.

HERMAN

Ale przecież powiedziałaś, że jest chory? I milczy? A gdyby nawet przemówił... Co może nowego powiedzieć?

Herman wchodzi do domu. Helena krąży wokół klombu. Wchodzi Przyjaciel.

PRZYJACIEL

Dobry wieczór. Dzisiaj wasz dom wydaje się szczególnie jasny. Jeszcze z tego wzgórka ujrzałem twoją białą suknię i jakby wielkie białe skrzydła u ramion.

HELENA

Dziśprzyniesiono do naszego domu chorego. Bardzo

jest podobny do anioła, mnie samej się zdawało, że ma wielkie białe skrzydła.

PRZYJACIEL

Jak ty lubisz bajki, dziwna kobieto. Z najmniejszego zdarzenia tworzysz uroczystość. I zawsze z tak poważnym wyrazem. No cóż, wierzę ci: to zabawne.

HELENA

Dla ciebie wszystko zawsze zabawne.

PRZYJACIEL

Wszystko zabawne. Przecież istnieję w czasie i przestrzeni, a nie na błogich wyspach, jak ty. Ludzie są tak tępi, że lepiej śmiać się, bo w przeciwnym wypadku trzeba płakać. Tylko jedno nie jest zabawne.

HELENA

Co? PRZYJACIEL

Ty wiesz... Kocham ciebie, Heleno.

HELENA

Milcz, milcz. Mówisz to już nie po raz pierwszy, ale to nieprawda. W przeciwnym wypadku — jakże byś mógł być przyjacielem Hermana.

PRZYJACIEL

Przecież u was wszystko możliwe. Oboje jesteście całkiem nie z tego świata. Jacyś niezwykli...

HELENA

Śmieszni?

PRZYJACIEL

Powiedziałem: niezwykli. Lubię Hermana. Ale ty, Heleno, stanowisz całą tajemnicę tego domu. Bez ciebie Herman nie istnieje. To jest człowiek bezgranicznie słaby. Herman świeci odbiciem twego światła. Jeśli stąd odejdzie — zostanie w nim tylko ciemność...

HELENA

Zamilcz.

PRZYJACIEL

Milczę... zdumiewająca, niezwykła... Więc to prawda, że Herman wyjeżdża?

Wychodzi na ganek Matka Hermana. Jest wysoka, w podeszłym wieku, w czarnej sukni.

MATKA

Heleno, trzeba zapalić lampką w pokoju Hermana. Widziałam dzisiaj we śnie...

HELENA

(nie słucha)

Herman? Kto di to powiedział?

PRZYJACIEL

Sam tak myślę...

HELENA

Otóż to... Gdzież się. podział Herman, czemu talk długo nie przychodzi? Mamo, mamo, gdzie jest Herman?

MATKA

Herman jest w domu. Przy chorym.

HELENA

Rozmawia?...

MATKA

Herman milczy i słucha. Zaś chory mówi słabym i przerywanym głosem, trudno go zrozumieć.

W tej chwili Herman wyprowadza z domu chorego Mnicha i troskliwie sadowi go na stopniach schodów wiodących na ganek.

MNICH

(mówi słabym głosem i cicho się uśmiecha)

Pokój wam i waszemu domowi. Nie bez powodu poczułem się lepiej. Prosiłem, żeby mnie tu przyniesiono, bo z daleka zobaczyłem, że w waszym domu jasno; jaśniej niż we wszystkich innych na wzgórzach. Czy w tym domu nie ma nikogo więcej?

HELENA

Jest nas tylko troje: Herman, ja i matka.

MNICH

Wspaniały Herman, który mieszka w cichym domu z żoną i matką, albowiem jego dom jaśnieje. A z dalekiego wzgórza dostrzegłem nad nim wielkie białe skrzydła...

PRZYJACIEL

(do Heleny)

Więc i on dojrzał twoje białe skrzydła.

MNICH

...i pomyślałem, że tutaj znajduje się — Faina.

MATKA

Nawet nie znani takiego imienia.

HELENA

To imię zapewne mniszki?

MNICH

Czyżbyście nigdy nie słyszeli o przepięknej Fainie?

HELENA

(tu zamyśleniu)

Nigdy.

MNICH

(do wszystkich z uśmiechem)

Niewiele więc wiecie. Widaćprowadzicie życie samotne. Wszyscy znają Fainę.

HELENA

Osobliwe imię: Faina. Kryje się w nim jakaś tajemnica. Mroczne imię.

MNICH

(z uśmiechem)

I tyś, młodzieńcze, nie słyszał nic o Fainie?

HERMAN

Nile słyszałem.

MNICH

Pokój z tobą, Hermanie. Wkrótce posłyszysz. Słońce zachodzi, wiatr sięwzmaga. Dajcie mi odpocząć w waszym domu.

(Do Przyjaciela — chytrze.)

Pomoże mi pan, zdumiewający człowieku?

Matka i Przyjaciel wprowadzają Mnicha do domu. — Mrocznieje.

HERMAN

Cóż za dzień, jak w baśni... Przedłużenie cudownego snu...

HELENA

O czym rozmyślasz, Hermanie?

HERMAN

Prawdę rzekłaś: coś powinno się zdarzyć. Topnieje śnieg. Powiał ciepły wiatr. Nocą utworzą się kałuże. Czarne niebo i niewiarygodnie ogromne gwiazdy: wiesz, jak wiosną...

HELENA

(z niepokojem)

Hermanie, czy z nim rozmawiałeś?

HERMAN

On mówił. Ja tylko słuchałem. Obudził się i objął mnie miękko. I wskazał okno...

HELENA

I cóż tam?... w oknie?

HERMAN

Zobaczyłem, że śnieg spływa ze wzgórz. Posłyszałem

jak matka w sąsiednim pokoju cicho odmawia: „W bojaźni nie masz miłości, ale miłość doskonała precz wyrzuca bojaźń".

HELENA

Kochamy! O czym rozmyślasz?

HERMAN

Ujrzałem ogromny świat, Heleno: niebieski, nieznany, pociągający. Wiatr wtargnął przez okno — zapachniało ziemią i topniejącym śniegiem. I jeszcze jakby kwiatami, choć przecie jeszcze nie ma kwiatów. Zachodziło słońce i zarumieniły się wzgórza; a za wzgórzami — błękitna, mglista, przestrzeń, jakby w dali rozpostarło się wielkie jezioro... Tam płynął wielki biały łabędź z lśniącymi piórami... piersią prosto na zachód...

HELENA (radośnie)

Kochany! Widziałeś więc to we śnie!

HERMAN

Na jawie, Heleno. Zrozumiałem, że jesteśmy sami na błogosławionej wyspie, oddzieleni od całego świata. Czyż można żyć w takim odosobnieniu i szczęściu? Opowiadał mi o cudach świata. A tam — zaczęła się już wiosna...

HELENA (niemal płacze)

Słyszę ciebie, Hermanie... Ale to bolesne...

HERMAN

Sama powiedziałaś: zbudź się. I oto się zbudziłem. Muszę iść do ludzi. On mi kazał. Ale wkrótce wrócę, Heleno.

HELENA

Wierzę ci. Słyszę ciebie. Pozwól mi popłakać w samotności.

Wchodzi do domu.

HERMAN (klęka)

O Boże! Nie mogętek dalej. Za dobrze mi w moim cichym białym domu. Daj mi siłę pożegnać się z nim i przyjrzeć się, jak żyją ludzie na świecie. Zachowaj mi tylko płomień młodego ducha i niewygasłe sumienie, Panie mój. O nic więcej nie proszę w ten jasny wiosenny wieczór, kiedy myśli są tak spokojne i jasne. Wierzę, że mnie dosłyszałeś. Zaraz poczułem się spokojny.

Podnosi się z kolan. Z domu wychodzi Przyjaciel.

PRZYJACIEL

Więc wyjeżdżasz?

HERMAN

Skąd o tym wiesz?

PRZYJACIEL

To dobrze, Hermanie.

HERMAN

Dlaczego zawsze umie pouczasz? Sam wiem.

PRZYJACIEL

Nile, ty imało wiesz. Kiedy spotkamy się z tobą tato (wskazuje na widownię) — zobaczysz, że wiara więcej niż ty. Bardzo mi się tan mnich nie podoba.

HERMAN

Dlaczego?

PRZYJACIEL

Chytry i sentymentalny, jak wszyscy mnisi. Było mi wstyd słuchać, jak z ciebie szydził.

HERMAN

Szydził?

PRZYJACIEL

Wiesz, co to za Faina, którą ci zawracał głowę? Najzwyczajniej śpiewaczka operetkowa o bardzo wątpliwej opinii.

HERMAN

(ostro)

Nie wiem dlaczego, ale sprzeciwiasz mi sięczasem, przyjacielu. Kiedy mam sięna cokolwiek ważnego zdecydować. Lepiej, żeby przyjaciele nic nie doradzali i nie wtrącali się.

PRZYJACIEL

Jaki jesteś nniedobry. Nie wiedziałem. To mnie też odpowiada.

HERMAN

Co cimoże odpowiadać? Zdaje się, że to nie jest szczególnie przyjemne.

PRZYJACIEL

No, widzę że jestem tutaj zbędny. Trzeba wam zostawić trochę czasu — na czułe pożegnanie. Do widzenia

(wychodzi).

Herman zamyślony wałęsa się po ogrodzie. Z domu wychodzi Helena, cała w bieli, młoda, lekkim krokiew.

HELENA

Poszedł sobie?

HERMAN

Poszedł. Prawda, że to jednak człowiek interesujący?

Helena milczy.

HELENA

Więc zdecydowane, Hermanie?

HERMAN

Zdecydowane.

HELENA

Ostatnie słowo, kochany. Zostań ze mną, jeżeli możesz i chcesz. (Nagle z jakimś rozpaczliwym przeczuciem w głosie.) Bez ciebie wkrótce się zestarzeję. Matka umrze. (Załamuje ręce.) Lilia nigdy się nie rozwinie.

HERMAN

Co się z tobą dzieje, kochana? Przecież wrócę bardzo szybko.

HELENA

Spójrz: w moim oknie lampka się świeci. W pokoju matki lód na szybie a w moim już za oknem kapie. W twoim — książki. W szafce na święte obrazy — kwiaty pomarańczy...

HERMAN

Muszę, Heleno. Widzisz, że robi się wiosna.

HELENA

Wiem, Hermanie. Ale to boli.

HERMAN

Przyniosę ci nowe wieści ze świata.

HELENA

Pamiętasz, zeszłej wiosny sam zasadziłeś lilię. Nanosiliśmy nawozu i ziemi i całkiem zapaćkaliśmy się. Potem zakopałeś grubą cebulkę w czarnej ziemi i wokół ułożyłaś darń. Radośni, silni, szczęśliwi... Lilia bez ciebie nie wyrośnie.

HERMAN

Lilię cenisz bardziej od mojej duszy. Spójrz wyżej. Czyżbyś nie rozumiała, co się tam dzieje?

HELENA

Kiedy mówisz, wszystko rozumiem. Baz ciebie nic nie rozumiem.

HERMAN

Słyszysz, jak śpiewa wiatr? Oto pieśń losu... radosna pieśń. Czy słyszysz? Boże, jak dziwnie i wesoło! A w domu nie ma wichru i nie odzywa się pieśń losu. Słyszałaś, co było powiedziane: „Miłość doskonała usuwa lęk"?

HELENA

Tak powiadasz, matka czytała te słowa.

HERMAN

Matka zna serce syna.

HELENA

(nagle, wyraźnie przebudzona)

Nie! Nie! Ja znam serce mojego ukochanego! I co więcej — nie lękam się! Jeżeli tak sądzone, idź, mój kochamy, idź, mój królewiczu! Idź tam, gdzie brzmi pieśń losu!

Całkiem mrocznieje. Matka wychodzi i zatrzymuje się na ciemnym, progu.

MATKA

Boże! Boże! Czemu odchodzisz, moje dziecko? Czy ciebie jeszcze zobaczę? Dlaczego odchodzisz?

Siada na progu. Nie widać jej twarzy.

HELENA

Oto — latarnia. Jasna jak twoje serce, Hermanie. Kochany, idź. Wrócisz.

HERMAN

Żegnaj, Heleno. Żegnaj, mamo. To nie jest straszne. Wkrótce powrócę. Najtrudniej — przekroczyć granicę.

Żegnajcie. W waszym domu jest zakonnik. Szybko podchodzi do furtki. Helena idzie za nim. Matka zostaje na progu w strasznym smutku.

HELENA

Będę czekała.

I nagle — niby burzliwa wiosenna ulewa: Helena szlochając zarzuca ręce na ramiona Hermana.

HERMAN

(wzruszony)

Wkrótce, wkrótce.

Ona śmieje się przez łzy. On delikatnie uwalnia się z jej uścisku. Podnosi latarnię i, potrząsnąwszy głową, szybko zbiega w dół po ścieżce. Blada twarz Mnicha przylgnęła do szerokiej szyby i patrzy w noc, jakby nie znalazły przytułku jego chore i przygasłe oczy. Wiosenny wiatr

się wzmaga, w wyrwach czarnego nieba świecą jaskrawe duże gwiazdy. Helena cicho wraca do domu. Chwieje się. Bieleje jej suknia.

OBRAZ DRUGI

W tym samym miejscu — koło domu Hermana. Zapadła głęboka noc i panuje cisza. Nie słychać szczekania psów i ptasich gwizdów. Stromy dach domu tonie w czerni nieba. Tam gonią chmury przepłoszone wiatrem, to zasnuwając, to znów odsłaniając wielkie gwiazdy. Wszystko pogrąża się w pełnym mroku, tylko wielkie okno Heleny jest otwarte. Helena pochyliła głowę nad pracą przy lampie, a przed nią siedzi chory Mnich i patrzy na nią smutnymi wielkimi oczyma. Cały obraz jest przesłonięty delikatnie niebieskim przezroczystym muślinem, jakby i dom, i Helena, i Mnich odeszli w przeszłość.

HELENA

Opowiadaj dalej, bracie. Teraz mój Herman jużw drodze.

MNICH

Niełatwo mi opowiadać dalej — talk rozmarzyła mnie wiosna. Ale posłuchaj. Była czarna wiosenna noc. Nad zalesioną skarpą szerokiej rzekli powstała łuna od ognisk i brzmiały pieśni Słuchaj, Heleno... Wysoko na skarpie stała kształtna dziewczyna i patrzyła daleko za rzekę. Jak mniszka, była w czarnym stroju i tylko oczy jej świeciły spod chusty. Stała talk całą noc aż do świtu i patrzyła na daleką Ruś, jakby kogoś oczekiwała. Ale nikogo tam nie było, tylko zalana łąka, cherlawe zarośla i wiosenny wiatr. Kiedy zaś patrzyła w górę, widać było tylko załamane gniewnie czarne brwi i proszące o coś blade, półotwarte usta... Okryj mnie, Heleno.

HELENA (okrywa go chustą)

Bredzisz, bracie.

MNICH

Słuchaj, słuchaj dalej. —Klasztor stałnad rzeką.

I każdej nocy oczekiwała na tym brzegu. I każdej nocy podpełzali mnisi do białego ogrodzenia — podpatrywać czy nie machnie rękawem, czy nie zaśpiewa, czy nie zejdzie ku rzece Faina...

HELENA

(odkłada robótką)

Faina? Opowiadasz o Fainie! Nie trzeba mówić, nie trzeba...

MNICH

Nie przerywaj mi, słuchaj. Na wsi wieczorem Fainę ogarniało upojenie i wszystkie dziady na przypieckach wiedziały, że ona rusza do tańca... Wszyscy chłopcy z sąsiednich wsi gromadzili się, żeby popatrzeć, jak, biorąc się pod boki, tańczy Faina... Ale smutek ją ogarniał wśród tańca i, opuszczając korowód, odchodziła znów i znów ku czarnej skarpie, długo tam stała i czekała na kogoś. I tylko oczy świeciły spod chusty — coraz jaśniej, coraz jaśniej...

HELENA

Dziwnie mi... Nieswojo...

MNICH

I objął mnie talki smutek, Heleno. I taka udręka, tak zapragnąłem zostać człowiekiem... Czarną nocą ujrzałem nad rzeką purpurową łunę. To palili się staroobrzędowcy: dawna wiara łuną rosła nad ziemią. I zrobiło się we wsi Fainy jasno jak w dzień. Wiatr giął drzewa i daleko roznosił iskry, i płomienie wzbijały się na porębach. Z lamentu psalmów, z czerwonego płomienia — zbiegła Faina w sarny cień nadbrzeżny i widziałem, jak ścieżyna sinego cienia pomknęła za łódką, jak Faina wyszła z łódki pod klasztorem, obejrzała się za siebie i pognała od rodzinnej wioski w ciemnie pole. Otworzywszy furtkę w białym ogrodzeniu, także i ja wyszedłem na pole. Pokłoniłem się do ziemi złotym kopułom klasztoru i powlokłem się w ciemnią noc. Lecz rade spotkałem Fainy i nigdzie mnie nie przyjęli. Długo szukałem i zacząłem marnieć...

HELENA

Nie opowiadaj więcej. To strasznie...

Podczas ostatnich słów zaczyna błądzić u podnóża góry jakieś rozproszone światło, nie rozjaśniając okolicy. He

lena uparcie patrzy w okno. Za jej ramionami — czujny i smutny wzrok Mnicha. W dole zamigotała latarka.

HERMAN (po omacku szuka drogi)

Nigdzie nie pójdę. Tam dziwnie i strasznie. Zgubiłem drogę. Tutaj gdzieś były trzy brzozy... Wskaż mi kierunek, moja blada latarko!

Nagle zatrzymuje się, doszedłszy do snopa rozproszonego światła. Czy mu się majaczy? Tylko słabo migoce ledwie dostrzegalna postać oparta o stromy stok wzgórza: zarys kobiety wspaniale ubranej w ciężki czarny strój, osypany srebrnymi gwiazdami — drobniejszymi i bardziej skupionymi na ramionach i piersi, większymi w dole; na długim trenie leży wielka diamentowa gwiazda. Nie widać twarzy, tylko patrzą przed siebie ogromne smutne oczy. Czy to wiatr powiał, czy drgnęły ręce — zgasła latarnia Hermana.

HERMAN

Kim jesteś? Żywa czy umarła?

ZJAWA (niewyraźnie, jak powiew)

Nie.

HERMAN

Czekasz na kogoś?

ZJAWA

Tak.

HERMAN

Pójdę własną drogą.

ZJAWA

Idź.

Herman robi krok naprzód, lecz zatrzymuje go niewidzialna przeszkoda.

HERMAN

Zabłądziłem we własnym ogrodzie. Latarnia zgasła. (Patrzy w górę.) Zdaje się że wyruszyłem stąd. (Wskazuje dal.) Mój dom jest tam. Tak. Idę własną drogą.

Zjawa powoli odprowadza go od wzgórza. Herman kroczy po omacku.

ZJAWA

(ledwie dosłyszalnie)

Za mną.

Światło gaśnie. Zjawa znika.

GŁOS HERMANA

(w mroku)

Tu jest droga. Chwała Bogu. To był tylko sen.

Słychać jego oddalające się kroki.

HELENA (w oknie)

Tak jakby przed chwilą śpiewano pieśni żałobne. Czy może to tylko mi sięśniło? Czy to wiatr, bracie?

Czy to —wiosna? Straszno mi. Może stało się coś mojemu kochanemu? Czemu milczysz?

Mnich nie odpowiada. Siedzi przed nią jak przedtem, smutno patrzy w okno.

OBRAZ TRZECI

Miasto. Siedemdziesiąty siódmy dzień po otwarciu Wszechświatowej Wystawy Przemysłu.

Główny gmach wystawy — ogromna sala. Okrągłe szyby w górze są jak oczy dnia, lecz w samym gmachu panuje wieczna noc. Światło elektryczne z matowych szklanych kul płynie oślepiającymi potokami na wysokie pomosty załadowane maszynami; stalowe cielska maszyn przypominają kształtem jakieś dziwaczne zwierzęta. Nagromadzono tutaj: lokomotywy najnowszych typów z wielkimi wiodącymi kołami, ściśle przytwierdzone do krótkich szyn; samochody na grubych oponach, czule na najlżejszy wstrząs; łodzie motorowe, wysuwające daleko do przodu drapieżne dzioby na kształt morskich ptaków wyciągających szyje; narzędzia rolnicze ze sterczącymi w górę hartowanymi ostrzami; wreszcie w głębi sali, ponad matnią pierścieniowatej i wyprostowanej stali, za gęstwą poprzecznych belek i sterczących dźwigni — ogromna latająca maszyna lśni jakimś nieznanym i lekkim metalem swych skrzydeł rozpostartych ku sklepieniom sali. Pod osłoną tych skrzydeł wznosi się wysoka estrada. Nad nią, wysoko pod kopułą, wśród girland z żywych kwiatów i zieleni, jaśnieje różnokolorowy napis: Pałac Kultury. Jeszcze wyżej miarowo porusza się wahadło zegara, zajmującego połowę kopuły i uważnie pochylonego nad salą. W kącie naprzeciwko — zamknięte rzeźbione drzwi, prowadzące na ulicę; po obu stronach lokaje w czerwieni obszytej złotem. Z boku biletowa kasa i drzwi obrotowe. Przy samym wejściu ogłoszenie rządowe: wśród

złotych godeł można dopatrzyć się słów: Nietykalny teren Wystawy Wszechświatowej. Na wszystkich ścianach, filarach i eksponatach barwią się różnokolorowe afisze z ogromnym napisem: Faina. Pieśń Losu. Tłum gęstą falą przelewa się przez drzwi obrotowe. Vśród innych przechodzą Herman z Przyjacielem.

ROZNOSICIELE GAZET

(gama muzyczna)

Tryumf ludzkiego geniuszu! Najnowsze odkrycie naukowe! Klaunowie, akrobaci, rozmaite divertismenta! Nietykalność terytorialna Wszechświatowego Pałacu Kultury gwarantowana przez państwo! Siedemdziesiąty siódmy występ znakomitej Fainy! Znamienita Faina wykonuje Pieśń Losu! Znana na całym świecie Faina! Faina, najpiękniejsza primadonna świata!

HERMAN

(rozgląda się dokoła; nozdrza mu się wzdymają)

Jak się dowiedziałeś, że jestem tutaj?

PRZYJACIEL

Jakbym mógł nie odnaleźć najlepszego przyjaciela?

HERMAN

Co za zgiełk! Co za muzyka! Co za wiatr w tym mieście! Od chwili, gdy opuściłem dom, zgubiłem drogę i poszedłem oczarowany tą dziwną i smutną zjawą, nie cichnie wiatr. Czy to tak zawsze?

PRZYJACIEL

Wszędzie wiatr.

HERMAN

Boże, jak to dobrze! Wszędzie — wiatr! I wszędzie taka muzyka! Gdybym oślepł, słyszałbym tylko ten nie milknący zgiełk! Gdybym ogłuchł — widziałbym tylko ten nieprzerwany, wielobarwny ruch! Zaciska pięści i wyciąga ręce jak człowiek nie wiedzący, w jaki sposób dać ujście nagromadzonej mocy.

PRZYJACIEL

Zazdroszczę ci. Zabawnie wygląda dorosły młodzieniaszek, dla którego wszystko jest nowiną.

HERMAN

...I ja przyszedłem tu, na miejski plac... Jaki zamglony wokół był poranek!

A w mgle porannej — słaby żeński głos Opiewał wolność. Me mogłem odgadnąć, Skąd głos dochodzi do mnie i skąd pieśń. Więc rozejrzałem się wokół, podnosząc Spojrzenie w górę. Wtedy zobaczyłem Zaopatrzone gęstą kratą okno — Okno więzienne. Smutno z tego olana Spojrzały na mnie jej spokojne oczy... Tak rozświetlane! I z tak wielkim smutkiem! Było tam dziewczę...

PRZYJACIEL

A jednak sądziłem,

Że bardziej drwiąco, mądrzej i subtelniej

Zechcesz się tutaj popisać ironią,

Że obserwować pragniesz, nie ulegać

Jakiemuś tam błogiemu liryzmowi.

Opanuj się i wyzbądź się współczucia.

HERMAN

Pragnąłem tylko tobie wieść przekazać O utajonych zjawiskach w tym życiu: Opowieść o tym krwawiącym nędzarzu, Który wyciąga żebrząc o jałmużnę Obrzydły kikut zamiast całej ręki;

O małym chłopcu, który wpadł pod koła Krytej dorożki; o beznosej dziewce, Która patrzyła ma mnie ołowianym Wzrokiem spod powiek o czerwonej barwie.

I tak już — wszędzie. I to — nieodstępne. Ale litości nie odczuwam żadnej...

A może trzeba mi współczucia zaznać?

PRZYJACIEL

Lepiej obserwuj ten świat, śmiej się z niego, Ciesz się, że jesteś przypadkowym gościem; Odpędzaj litość batem śmiechu! Gdybyś Ty zaczął współczuć ludziom, że konają — Wtedy nad tobą sam wybuchnę śmiechem!

HERMAN

O! Nienawidzę przecież sam litości, Lecz także tego śmiechu nienawidzę! Jedno i drugie — życia jest niegodne: Wciąż litość mieć — i życie przejdzie obok,

Zawsze się śmiać — a wycieknie jak woda Przez palce! Śmiech i łzy miotają życiem, Jak zwiędłym liściem, zwiewnym bladym snem! Są niby szara kurtyna przed sceną, Są zamroczeniem pijanych, co przesłania Bogactwo barw i kształtów tego świata! Chcę trzeźwy być! Ty md obiecywałeś Pokazać ucztę wspaniałą kultury!

PRZYJACIEL

Jesteśmy właśnie w Pałacu Kultury. Wymyślny napis, jak napis nad bramą Tajemniczego Dantejskiego Piekła, To nam ogłasza. Zanurzmy się w tłum, By podpatrywać ludzką niapojętność.

Nikną w tłumie.

TŁUM

Ciszej! Ciszej! Przemawia profesor!

Czerstwy Staruszek w okularach na długim nosie wchodzi na estradęchwiejnym, krokiem.

STARUSZEK

Szanowne panie!

TŁUM

Nie słychać! Głośniej!

KOKOTA

(szczypie przyjaciółkę)

Nazywa mnie szanowną panią! — Hohoho!

DZIEWCZYNA

(do Cudzoziemca)

Jak pan będzie tak się dalej zachowywał, wezwę policję... albo pana spoliczkuję.

CUDZOZIEMIEC

(beztrosko gładzi ogolone policzki)

Teren Wszechświatowej Wystawy jest nietykalny...

DZIEWCZYNA

Bezczelność!

STARUSZEK

(głośniej)

Szanowni panowie! W tym głównym gmachu Wszechświatowej Wystawy są zgromadzone Wszystkie osiągnięcia najnowszej techniki przemysłowej. Naocznie się przekonacie, jak niewyczerpana jest moc ludzkiego umysłu...

TŁUM

Umysłu! Umysłu!

STARUSZEK

I jak wielka siła ludzkiego talentu...

TŁUM

Talentu! Talentu! Ohoho!

STARUSZEK

Wygłaszam dzisiaj po raz siedemdziesiąty siódmy mowę o tryumfie ludzkiego postępu. My, uczeni, możemy śmiało twierdzić, że nauka jest jedyną drogą, na której ludzkość przezwycięża wszystkie przeszkody, jakie stewia jej przyroda. W niedalekiej przyszłości, szanowni państwo, przestanie ludziom ciążyć przestrzeń, albowiem oto przed wami automobil modelu Lownce'a rozwijający szybkość stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę!

Przedstawiciel firmy wysuwa się naprzód i Mania się głęboko.

TŁUM

O! O! Na godzinę!

STARUSZEK

Państwo widzą, że wiedza prześcignęła wiarę w cuda. Nie ma już cudów, szanowni panowie. I czegóż możecie więcej żądać, skoro zapoznam was z ostatnim wielkim wynalazkiem....

TŁUM

Ohoho! I czegoż więcej żądać!

STARUSZEK

Macie przed sobą — latającą maszynę, wyposażoną w niezwykłą siłę. To najnowszy wielki wynalazek, rokujący nam w przyszłości możność komunikacji z planetami...

TŁUM

O! O! Z planetami!

STARUSZEK

Maszyna ta, posiadająca minimalną wagę, sporządzona jest z najlżejszego materiału. Ale, szanowni państwo, moc jej lotnych mięśni taka jest, że swoimi gigantycznymi skrzydłami może łatwo zdławić i pochłonąć człowieka.

TŁUM

O! O! Pochłonąć człowieka.! Ohoho!

STARUSZEK

Za chwilę, panowie, zademonstrujemy ruch skrzydeł.

Robotnik naciska niewidzialny guzik i powoli ruszają

skrzydła latającej maszyny. Ogłuszające oklaski. Staruszek poprawiając okulary schodzi w dół. Nie zwlekając zastępują go na estradzie akrobaci i klowni.

KLOWN

Pozwalam sobie zapoznać zabranych z najnowszym odkryciem nauki. Nie ma już cudów, szanowni państwo. Moc mojego siedemdziesiątego siódmego lotnego policzka jest taka, że ten osobnik wzleci wysoko i zniknie wam z oczu!

Wymierza smutnemu człowiekowi w czarnym fraku głośny policzek. Człowiek z niewzruszoną twarzą koziołkuje kilka razy w powietrzu i wylatuje z estrady. Oklaski. Śmiech.

HERMAN

Tępi, bezmyślni ludzie, jak kukiełki! Wszystko com ujrzał, nie śmieszy, lecz smuci.. Gdzież tu wspaniałość, złoto, gdzież tu blask?

PRZYJACIEL

Widzisz świecące jasno te litery: Faina — oto czemu przyszły tłumy.

HERMAN

Faina? Gdzież jest cudowna Faina?

Ileż to razy mi o niej mówiono,

A nie potrafię sobie wyobrazić

Jqj twarzy, jakby cieniem przesłoniętej

Przed moim wzrokiem... I nie wiem, kto ona.

PRZYJACIEL

To szansonistka jakaś z kabaretów, Zdolna przyciągnąć tłumy publiczności...

Herman porusza się niecierpliwie. Na estradę wchodzi Orator.

ORATOR

Obywatele! Teren Wszechświatowej Wystawy jest wolny i nietykalny! Tutaj, w królestwie postępu i ludzkiego geniuszu, zwracam się do was jako do braci w sprawie ginącego brata! Godzinę temu ujawniono spisek o największym znaczeniu dla państwa. Na przywódcę już wydano wyrok śmierci. Ale, zgodnie z prawami naszego wolnego kraju, obywatele, każdy z was ma prawo wyrazić swoją gotowość do poddania się egzekucji zamiast przestępcy. Apeluję, bracia, do wa

szej wielkoduszności! Kto z was odda życie za skazanego brata?

Milczenie.

Bracia obywatele! Tu nie idzie o życie i śmierć. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, rząd wolnego kraju ułaskawi tego, kto zechce w szlachetnym porywie ofiarować życie! Okaże łaskę także przestępcy, dla którego dostateczną karą będzie poświęcenie się brata..

Zgiełk. Pojedyncze okrzyki.

Nie ukrywam, obywatele, że kryje się w tym niebezpieczeństwo! Albowiem brat nasz targnął się na ład państwowy...

Milczenie. Przeczekawszy trochę, Orator schodzi z trybuny. Wszyscy odwracają się doń plecami, gdy toruje

sobie drogę.

GŁOS KOKOTY

Dlaczego sam się nie poświęcisz?

HERMAN

(blady)

Wykonają na nim wyrok... Co mnie powstrzymało?

PRZYJACIEL

(śmieje mu się w twarz)

Ciekawość.

HERMAN

Nie! Przysięgam, że nie!

PRZYJACIEL

Co się z tobą dzieje? Gzy to nie śmieszne?

HERMAN

(w skupieniu)

Boże! Cóż to? Zdrada? Sumienie, sumienie...

(podnosi głowę)

Nie! Sumienie czyste...

(opanowuje się)

Musisz pokazać mi Fainę. Gdzie ona jest? Więcej niczego mi tutaj nie trzeba...

PRZYJACIEL

Uspokój się, wkrótce zjawi się na estradzie. Interesujesz się nią w sposób podejrzany.

WARIAT

(wdziera się)

Faina! Faina! Jest Faina! Przeszła tutaj!

TŁUM

Faina! Tutaj? Faina? Nie widziałem! Tutaj?

W tym kącie sali, gdzie poruszają się bezgłośnie skrzydła maszyny, rozlega się krótki skowyt.

Co to? Co się stało? Rozgnietli człowieka? Maszyna rozdusiła człowieka?

Przez tłum przedziera się personel medyczny.

DAMA

(wzdryga się)

Jak to musi boleć...

SZARMANCKI LEKARZ

O nie, szanowna pani, nic a nic: bez śladu...

Herman, powstrzymywany przez Przyjaciela, rzuca się ku wyjściu. Ale już z ulicy dochodzi zrazu niewyraźny, potem rosnący, zgiełk i ryk. Okrzyki: „Faina! Faina!" Tłum napiera na Hermana, który ochłonąwszy toruje sobie przejście środkiem.

Teraz ukazuje się w tłumie ociężały człowiek w szerokim kapeluszu. To — smętny Nieodstępny śpiewaczki, o całą głowę wyższy od innych; idzie ciężkim krokiem, wpatrzony tylko w Fainę.

Czerwoni lokaje otwierają na oścież wrota Pałacu Kultury. W nich ukazuje się ogromny czarny samochód przybrany w róże. Powoli i bezgłośnie posuwa się ku estradzie. Przy nie milknącej wrzawie tłumu w murach i za murami Pałacu, wśród falowania zachwyconych męskich spojrzeń i zawistnych kobiecych szeptów — wychodzi z samochodu i cicho wstępuje na estradę — Faina.

Jest w prostej czarnej sukni, opinającej jej smukłą postać jak wężowa łuska. W ciemnych włosach tkwi drogocenny kamień, jeszcze bardziej podkreślając blask pałających ogromnych oczu. W ręku ma długi bat. Nie kłaniając się i bez uśmiechu Faina obrzuca tłum spojrzeniem i daje lekki znak batem. Tłumowi odebrało mowę.

Faina śpiewa Pieśń Losu — przystępne kuplety — zwężając oczy, doniosłym głosem, wysokim i dźwięcznym. Po każdym kuplecie ledwie zauważalnie porusza ramionami, od czego wstrząsa się grożąca bat.

Pieśń Losu

Gdy w oczach twych zatopię wzrok,

Zwężę źrenice, w których mrok,

I ścisnę twoją dłoń,

Strzeż się! Bo jestem żmija zła!

Upojna chwila krótko trwa,

Daremnie za mną goń!

Znudziłeś mnie! Precz odejść chciej!

Z kim innym będę nocy tej!

Do żony wróć nierad!

Ona przebaczy tobie grzech,

Niech pieści cię, całuje niech,

Idź precz — bo świśnie bat!

Do mych ogrodów, śmiałku, wstąp,

Zajrzyj w przepastnych oczu głąb,

Spłoniesz w ogrodzie mym jak ćma!

Jam wiosna! Jam płomienne skry!

Nie podchodź do mnie także ty,

Którego czeka miłość ma!

Kto stary czy kto w kwiecie lat,

Bylebyś monet więcej kładł,

Przybywaj na kuszący zew!

Nad pięknem czy siwizną głów,

Ponad głupotą waszych łbów —

Zaświszcze bata ostry śpiew!

Kiedy F a in a kończy pieśń, następuje kilka chwil ciszy. Potem — burza oklasków. Herman zbliża się do estrady i, w uniesieniu, przemawia coraz głośniej.

HERMAN

Nie mogę z tym się pogodzić i nie chcę!

Więc oto jaka jest uczta Kultury!

Tam giną ludzie — tu się bawią w zgubę!

Tutaj kupują pieśnią pozłocistą

Godność i rozum, honor i powinność...

Oto do czego nas doprowadziły

Stulecia wzniosłych marzeń? Dziś maszyna

Dociekliwego ducha zastępuje!

Górne marzenie — stało się Cyganką!

Pałały pasje! I myśl królująca

Jak igła baszty dosięgała nieba,

Dusza nurzała się w nieogarnionym...

Więc chór stuleci tak szlachetnie dźwięczał

Jedynie po to, by jakaś Cyganka,

Dorwawszy się do chóru, swym namiętnym

Śpiewem ogłuszyła surowy głos ładu!

Wskakuje na dolny stopień.

Tyś to zataiła słodkim jadem serce,

Ty podeptałaś delikatny kwiat,

Ty popełniłaś największe bluźnierstwo:

Tyś duszę czarnym trenem omotała!

Przeklęta! Dosyć tego urągania!

Zrzuć maskę! Jawi się przed tobą człowiek!

Faina wyprostowuje się, szczupła i wysoka jak bat, który zaciska w palcach.

FAINA

Nie podchodź.

Herman wskakuje na estradę. Wzniesiony bat suchym chlaśnięciem uderza go w twarz, zostawiając na niej krwawy ślad.

W jakimś mimowolnym odruchu, Herman pada na kolana i wpatruje się w Fainę.

Na sali zapada cisza. Wyzywający uśmiech znika z twarzy Fainy. Ręka z batem opada. Wzrok staje się daleki i niezmiernie smutny.

FAINA

Biedak.

I, nie zapominając o uniesieniu czarnego trenu, Faina odchodzi za kulisy krokiem ulubienicy publiczności. W tejże chwili znika w tłumie smętny jej Nieodstępny, bacznie śledzący zdarzenie.

PRZYJACIEL

(w tłumie, z właściwą sobie powagą).

Oto człowiek.

Uwagę tłumu już zaprząta wieść o egzekucji.

OBRAZ CZWARTY

Olbrzymia garderoba Fainy, jaskrawo oświetlona, umeblowana wystawnie i. bezładnie, załadowana meblami, ogromnymi wieńcami i barwnymi bukietami. W różnych miejscach siedzą w oczekiwaniu na Fainę Literaci, Artyści, Malarze i Poeci. Podwajają ich lustra, podkreślając wzajemne podobieństwa.

PISARZ

Panowie! W oczekiwaniu na piękną gospodynię pro

ponuję zawiązać dyskusję o jej walorach jawnych i ukrytych!

WSZYSCY

(chichocą jeden od drugiego obleśniej)

Z chęcią! Broszę bardzo! Doskonale!

PISARZ

(na środku garderoby, przybierając pozę)

Uwaga! Zaczynam! Wzorem dawnego piewcy, sławiącego, zgodnie z obyczajem, piękno i chwałę tego świata... Dacz, panowie, dawnemu piewcy godziło się przede wszystkim oddać hałd swojemu władcy, w którego obecności miał zaszczyt sławić piękność. W naszym oświeconym wieku, panowie, już nie istnieją władcy... (uśmiecha się wieloznacznie; ogólna aprobata; jasnowłosy młodzieniec klaszcze, krzyczy i pryska śliną) Niemniej widzę wśród nas sędziwego Iwana Iwanowicza... Proponuję, panowie, uczcić wielce szanownego Iwana Iwanowicza przez milczące powstanie, ponieważ oklaski w tym przypadku są nie na miejscu.

Wszyscy powstają i kłaniają się. Jasnowłosy młodzieniec kłania się w pas.

ZNAKOMITY PISARZ

Jestem wzruszony. Doprawdy, to nie na miejscu, panowie. Tutaj, w świątyni piękna i postępu, wszyscy jesteśmy równi. Zaskoczyliście mnie. Przepraszam za niezręczny wstęp. Tam, za ścianami tej garderoby, huczna biesiada kultury. Jeżeli tam, gdzie huczy radosny tłum, witając zdobycze ludzkiego ducha, nie ma już rang, jak słusznie zauważył mój młodszy kolega — to tym bardziej tutaj, w garderobie wcielonej piękności, wszyscy Jesteśmy równi... A więc, panowie, niech żyje piękno!

WSZYSCY

Niech żyje piękno! Niech żyje Iwan Iwanowicz!

Pijaniutki dziennikarz próbuje zaintonować Wieczny odpoczynek, lecz inni go upominają. Jasny blondyn szybko

notuje w brulionie.

MŁODZIAN

Jutro — do „Promienia Prawdy"! Pojutrze wszyscy przedrukują!

PISARZ

Oddawszy należne geniuszowi naszego sędziwego Iwana Iwanowicza, zaczynam pochwałę piękności... Nie

mając liry, biorę to krzesło! Z braku koturnów staję na taborecie...

REPORTER

Zawsze odznaczał się bystrością...

DRUGI PISARZ

No i załgał się ptaszek! Koturnów wtedy nie używano!

PISARZ

No tam, czy nie wszystko jedno... Zakłócił... świnia... zepsuł nastrój...

(warcząc schodzi z taboretu)

WSZYSCY

Nie przerywać! Nie przerywać! Właśnie zaczęło się robić wesoło.

ZNAKOMITY PISARZ

Powtarzam, panowie: wszyscy jesteśmy równi. Na bok porachunki osobiste. Tutaj do niczego nie prowadzą historyczne wywody, to mogłoby stawić przedmiot oddzielnej rozprawy. Kto chce zamącić naszą radość, nich się stąd wynosi...

CZŁOWIEK W OKULARACH

Panowie, mówiliśmy tataj o Fainie. A czy ktokolwiek z was powie serio, kim jest Faina?

PISARZ

Tylko już, ma Boga, nie serio. Pan wszystkich zamęczy. Ma pan zwyczaj mówić co najmniej dwie godziny bez przerwy...

DRUGI PISARZ

Jak ci się nie podoba — nie słuchaj...

ZNAKOMITY PISARZ

Pozwólcie mu. Tutaj wszyscy mówią bez różnicy poglądów. Więc i symboliści wypowiedzą się na interesujący nas temat.

CZŁOWIEK W OKULARACH

Kiedy patrzę na Fainę, często mi przychodzi do głowy: czemuż to tutaj dopuszcza się tylko pisarzy, malarzy, artystów, a nie dopuszcza się nawykłych śmiertelników...

PISARZ

Oto do czego zmierza! To znaczy, że ma być przemówienie demaskatorskie!

DRUGI PISARZ

Dajcie mu spokój. Przecież on, koniec końców, sam siebie wykończy...

CZŁOWIEK W OKULARACH

Być może moje słowa nie będą dla wszystkich przyjemnie. Słusznie, panowie, my wszyscy mamy obraz życia bardzo jednostronny i nie dostrzegamy istoty. Zbyt wiele piszemy, mówimy, spieramy się.

PISARZ

Lepiej żeby pan także nie spietrał się...

DRUGI PISARZ

I nie pisał...

TRZECI PISARZ

Mówiłem, że sam siebie wykończy!

CZŁOWIEK W OKULARACH

Chciałbym jednak się wypowiedzieć. Dla was Faina jest niepojęta...

PISARZ

Jak to dla nas?

CZŁOWIEK W OKULARACH

Ona wniosła tu cząstkę duszy ludowej. Za to powinniśmy pokłonić się jej do stóp, a nie śmiać się. My, pisarze, prowadzimy życie inteligenckie, zaś Rosja, niezmienna w swojej istocie, śmieje się nam w oczy. Te miliony spowite nocą; jeszcze milczy ich uśpiona siła, ale oni już i gardzą nami, i nienawidzą nas. Dojrzeją i, wiem, wniosą nie znane nam twórcze pierwiastki. Zali wtedy zostanie po nas jakikolwiek ślad? Nie wiem. W mojej duszy rozwiera się przepaść, kiedy słyszę pieśni Fainy. Te pieśni, jak zarzewie, do granitu trzebią pustynną, zwiotczałą inteligencką duszę. Gdy słyszę jej głos, czuję jak wątły i znikomy jest mój głos. Być może już zjawili się ludzie obdarzeni nowym duchem i kryją się niedostrzegalnie gdzieś wśród nas. Czekają tylko ma znak, wpatrują się w twarz Fainy, kiedy ona śpiewa Pieśń Losu. Nie słuchajcie słów tej pieśni. Słuchajcie tylko jej głosu. Ona śpiewa o naszym znużeniu i o nowych ludziach, którzy nas zastąpią. To jest wolna rosyjska pieśń, panowie. To dal przyzywająca, nam nie znana. To błękitne mgły, czerwone zorze, bezkresne stepy.

I czym są słowa jej pieśni? Być może śpiewa inne słowa, a tylko my to słyszymy...

PISARZ

Patrzcie, z jakim symbolem wyjechał!

DRUGI PISARZ

A w ogóle to nie symbol, lecz kiepska alegoria. Nasz ceniony kolegia nie należy do zdecydowanych przedstawicieli symbolizmu.

ZNAKOMITY PISARZ

Nieźle ujęte. Ciekawie. Choć trochę rozwlekle i mgliście. Zresztą. skierowałbym ten zarzut ku całej nowej szkole. Przydałoby się więcej barw, soczystości, życia...

CZŁOWIEK W OKULARACH

Przecież mówiłem o niedowładzie życia...

PISARZ

Dosyć, dosyć!

CZŁOWIEK W OKULARACH

(skromnie sadowi się w kącie)

Skończyłem. Przepraszam, że tak długo zajmowałem uwagę.

DRUGI PISARZ

Nieznośny pajac. A jednak zrobi karierę.

MALARZ

Panowie, zajmuję miejsce mówcy, który zszedł z trybuny. Na co mi lira i koturny, symbole i nastrój?

Jestem tylko artystą. Więc będę miał przyjemność opowiedzieć, jak i w jakich okolicznościach zdarzyło mi się...

LOKAJ (w drzwiach)

Pani Faina czuje się dzisiaj niezbyt dobrze i prosi, by jej dzisiaj nie niepokoić.

OGÓLNA WRZAWA

Jeszcze co! Nie pierwszy raz! Nie odejdę! Nie dam się wypędzić!

ZNAKOMITY PISARZ

Smutno, panowie, ach jak smutno! Wszyscy kłócicie się na próżno... Odchodzę.

(Wkłada kalosze i kapelusz wychodzi; wszyscy milczą jakiś czas.)

PISARZ

On już wie, kiedy wyjść.

DRUGI PISARZ

Nie omyli się. Czy nie należałoby wyjść także nam?

Mówią, że wielcy pisarze władzą długo naprzód wszystko, co ma nastąpić.

PISARZ

Tak. No to siedź. To — wielcy, a myśmy niewielcy.

Wyrzuci — to i dobrze, a jak nie wyrzuci, to sama znajdzie się w głupiej sytuacji.

Jednakże wszyscy są podnieceni. Jakiś milczący wielbiciel, który cały czas obracałw ręku pudełko pudru z toaletki Fainy, wypuszcza je. Puder wznosi sięchmurą. Wszyscy śmieją się, starając się ukryć przestrach.

POETA

Ona i tak jest w złym nastroju. Co teraz robić? Czy posprzątać, panowie?

PISARZ

Sprzątaj pan sam.

Poeta znajduje szczotkę i zaczyna zamiatać.

DRUGI PISARZ

Wymiata śmiecie ze świątyni...

Malarz gorliwie szkicuje w albumie zamiatającego Poetę. Muzycy coś nucą objąwszy się. Wszyscy starają się przyjąć niewymuszoną postawę. Otwierają się drzwi i raptem wchodzi Faina. Między brwiami ma gniewną brudzę. Staje pośrodku pokoju, odrzucając bat do kąta. Wszyscy się podrywają.

FAINA

Co za ludzie? Powiedziałam, że nie przyjmuję.

PISARZ (pojednawczo)

Pisarze, malarze, poeci ośmielają się niepokoić...

FAINA

Pisarze? Malarze? Poeci? Precz!

PISARZ

Ależ, świetlana...

FAINA

(tupie nogą)

Precz!

Całe towarzystwo, zginając karki, rozłazi się nieporadnie.

FAINA (ku drzwiom)

Stara! Gaśświatła. Siada na krześle przed wielkim lustrem. Z boku, przez

małe drzwiczki, wchodzi Staruszka i gasi światło, zostawiając tylko jedno — nad lustrem.

STARUSZKA

Wezmą cię na języki, dziecino, wezmą na języki...

FAINA

A niech tam! Niech biorą. Bardzo dobrze — och, zmęczyłam się, staruszko... Tak, zmęczyłam się... Nie chcą już patrzeć zmęczone oczy... Rozczesz mi włosy. Opowiadaj bajki.

STARUSZKA

(rozczesując ciemne włosy Fainy, opowiada jak zwykle monotonną bajką)

„Z dalekiego błękitnego morza przypływała biała łabędzica o dziewiczym obliczu. Wypływała z tereniu wieczorną zorzą, ma czarnych kędziorach miała sznury pereł, skrzydła białe jak pożar pałają"...

FAINA.

Dalej. O łabędzicy wiem.

STARUSZKA

„Wtedy z dalekiej przystani wpływały okręty, trzydzieści trzy ostrodziobe okręty. A na pierwszym okręcie — dzielny młodzian stoi pod żaglem w szachownicę"...

FAINA

Pod żaglem w szachownicę? To lubię.

STARUSZKA

„Na czarnych kędziorach — obca marynarska czapka, a na kształtnych ramionach — barwny kaftan. Policzki rumiane, a wargi — jak malina!..."

FAINA

No, kończ prędzej.

STARUSZKA

„Gdy zobaczył dzielny młodzian białą łabędzicę, cały zapłonął. Mówi do białej łabędzicy: «A czybyś nie została, biała łabędzico, młodą żoną dzielnego młodziana?» Jak się rzekło, tak się i stało"...

FAINA

(rozczarowana)

Tak się i stało?

STARUSZKA

„...Tak się i stało. Przemieniła się biała łabędzica w piękną dziewicę — najpiękniejszą jaka może być, nic

dodać, nic ująć — przepiękna Faino. I ujął on jej białe dłonie"...

FAINA

Ach...

STARUSZKA

„...I powiózł ją za morza, i zbudował jej teren otoczony wiśniowym sadem, i zaścielił jej pościel puchową"...

FAINA

Milcz, stara. Jak nie znasz nowych bajek, zamilknij.

Faina opada na krzesło i blednie. Twarz jej staje się teraz zwyczajną, niemal dziecięcą twarzą pięknej kobiety, która się zmęczyła i nie stara się podobać. Cicho, przez nikogo nie zauważony, wchodzi Herman z krwawą bliznąna policzku. Zatrzymuje sięw najciemniejszym kącie, patrzy na Fainęz tyłu i słabo odbija sięw lustrze. Lecz lustro zasłania Staruszka i Faina nie widzi Hermana.

FAINA

Opowiedziałabym sama, lecz nie umiem słowami. A bajka piękna: jak była wiosna, płakał wiatr, a młoda dziewczyna czekała na brzegu... I płynie ku niej na krze taki jasny... tak cały płonie, tak świeci... jakby sam Jezus Chrystus... Tylko brakuje mi słów... (zamyśla się) Pewnie tęsknią za mną chłopcy... A nie potrzebuję ich. Nikogo mi nie potrzeba. Stałam nad rzeką i czekałam... Kocham swoją rzekę, staruszko.

STARUSZKA

Dobra rzeka, szeroka...

FAINA (patrzy w lustro)

Spróbujmy powróżyć, jak wróżyłam, bywało, na. Trzech Króli — czy nie zobaczę w lustrze narzeczonego? Tylko że wówczas nie miałam takiego zwierciadła... Nie, nie widzę... Odejdź, staruszko: tylko ciebie widzę za sobą. Jakaś ty stara, pomarszczona...

STARUSZKA (odchodzi)

Stara jestem, dziecino, stara...

FAINA (wpatruje się)

Nie oszukaj, zwierciadło: kogo zobaczę, ten będzie narzeczony. (podrywa się) Boże!

STARUSZKA

Co z tobą, dziecino?

FAINA

To straszne, kochana, to straszne...

STARUSZKA

Coś ty, co się z tobą dzieje, o Boże...

FAINA

Spójrz, staruszko: widzisz kto fam stoi? Na twarzy czarna blizna. Przeżegnajmy się! Nie chcę takiego!...

Nie chcę!...

(Herman robi krok naprzód)

Patrz, idzie, idzie... Ach, tak?

(odwraca się, jej oczy pałają gniewem)

Kto ciebie wpuścił?

HERMAN

Sam przyszedłem.

FAINA

Jak śmiałeś?

HERMAN

Chcę patrzeć na ciebie.

FAINA

Chcesz — jeszcze uderzę?

HERMAN

Bij. FAINA (wstaje)

Toś ty taki? Ktoś ty?

HERMAN

Człowiek.

FAINA

Człowiek? Słyszę pierwszy raz. Masz krew na twarzy.

HERMAN

Moje serce krwawi.

FAINA

Toś ty — człowiek? Dobrze, spójrz.

Ujmuje go za rękę i przez chwilę uporczywie patrzy mu w oczy; on wytrzymuje spojrzenie tych ogromnych, obłędnych oczu, pełnych tajemniczego smutku.

Zakochałeś się? A jeżeli się tobą znudzę?

HERMAN

Jak znudzisz się — to wypędzisz. Dużo zrozumiałem

Wszystko właśnie się zaczyna. Od chwili jak mnie uderzyłaś batem.

FAINA (z uśmiechem)

To ma być początek? Więc zakochałeś się... a dla

czego? Nie lubię swojej twarzy: widzisz, jaka jestem znużona, blada. We mnie zakochują się Italio z daleka. A kiedy się zbliżą, to zaraz odchodzą. Czy można się we mnie zakochać? Jestem — przelotna.

HERMAN

Jesteś wieczna. Jak gwiazda.

FAINA (śmieje się)

Jak gwiazda. Spadająca gwiazda... No, przebacz, że ciebie uderzyłam... idź...

HERMAN

Gdzież pójdę?

Faina zamyśla się. Herman kieruje się ku drzwiom.

FAINA

Gdzie znowu?

HERMAN

Kazałaś wyjść.

FAINA (wstaje)

A może jednak skłamałam! Ty myślisz, prawda, że nie lubię mojej twarzy? Myślisz, mało mnie całowali po rękach? Miliony razy. Tylko ja — nie chcę. Pragnę zwyczajnej czułości. Jak modlitwy. Nikt nie jest godny!

HERMAN (cicho)

Żegnaj.

FAINA

Zaczekaj. Boisz się mnie? Podejdź... o tutaj... tutaj... Masz w oczach coś szczerego... jak nikt.

Odwraca Hermana za ramiona i patrzy mu w oczy

roześmianymi, zwężonymi oczyma. On zamyka oczy. Wtedy ona otacza mu szyją ramionami i zachłannie całuje

go w usta.

No, pocałowałam i cóż? Nic więcej. A ty co myślałeś! Ech, ty!

OBRAZ PIĄTY

Rozległe pustkowie w jesiennym blasku księżyca. Na drugim planie jakiś gmach w budowie. Wokół — plamy księżycowego światła.

Od budowli ku pierwszemu planowi spada łagodnie pochyły plac, na którym są porozrzucane stosy gruzu i . drewna, a gdzieniegdzie pienią się wspaniałe jesienni burzany. Za rogiem budynku rozpościera się daleka przestrzeń.

Nieskończona równina. Gdzieniegdzie lśnią wzdłuż łożyska rzeki ciche zalewy — ślad częstych jesiennych powodzi; za kępami drzew srebrzą się z rzadka krzyże cerkwi. Gdzieś w dali sygnalizacyjne semafory, zmieniając zielone i czerwone światła, wskazują Unię kolei żelaznej. Stamtąd z rzadka dochodzi głuchy turkot i gwizd wlokącego się pociągu. Za polami — jasna złocistość jesiennego lasu i cicha łuna dalekiego pożaru. Na horyzoncie niejasne profile kominów fabrycznych i miejskich wież. Na prawo — fragment rzeźbionej sztachety z furtka. Za nią — poprzez blade złoto klonów srebrzą się jesienne stawy i w głębi, na wpół ukryty w szuwarach, przesuwa się senny biały łabędź.

Po podniesieniu kurtyny jakiś czas panuje cisza. Z daleka dochodzi poranne pianie koguta. Wlecze się pociąg. I znowu cisza. Potem nadlatuje wiatr, przygniata kolczaste burzany, szeleści w pokrzywie i przynosi odgłos dzwonka, szybkie dudnienie dzwoneczków i koński tupot. Gdzieś blisko zatrzymuje się trójka koni. Za chwilę na tle nieobjętej dali i łuny zjawia się Faina. Jakiś czas stoi i patrzy w dal. Włosy ma okryte czarną chustą, a łuna nieci blask nad jej głową. Na sobie ma odświętny rosyjski strój, przypominający sarafan. Faina jest czymś podniecona, blada, oczy jej płoną. Drze i mnie purpurowe wstęgi u paska w porywach nadlatującego wiatru.

Za Fainą kroczy olbrzymi, smętny Nieodstępny — jej towarzysz w szarym palcie i szerokim miękkim kapeluszu, z grubą trzcinową laską w białej dłoni. Ruchami, strojem i postawą sprawia wrażenie cesarza albo cudzoziemca z wyższych sfer, który raczył odwiedzić incognito obcy, zaprzyjaźniony kraj. Kiedy siada ciężko dysząc na wielkim, kamieniu wśród pustkowia, broda mu ciężko opada, a na dłoni, w której trzyma laskę, błyszczy w księżycowym świetle drogocenny pierścień.

FAINA

(podniecona brodzi wśród burzanów)

Śpię na łabędzim puchu — zapominam o wszystkim na świecie. Pędzi trójka korni — jeszcze można odetchnąć, póki wiatr smaga po twarzy! A kiedy się ockniesz albo gdzieś zajedziesz — nie wiesz, co z sobą robić. Ani sam, ani wiatru — nic! Wiatr, wiatr! Czy wiesz, co to wiatr? Boże! Nie możesz kroku zrobić, żeby nie przysiąść.

NIEODSTĘPNY

(zwyczajnie)

Jestem zmęczony.

FAINA

(nerwowo obrywa liście)

Go mnie to obchodzi? Spełniasz moje zachcianki, wozisz mnie w pojazdach zaprzężonych w trójki, cóż jeszcze możesz dla mnie uczynić? Czyż jesteś mężczyzną? Spójrz jaka jestem! Za mną każdy pobiegnie na kraj świata! Zechce mi się, to porzucę...

NIEODSTĘPNY

(z trudem podnosi głowę)

Witam, że o tym dawano myślisz, Faino. Ale co mam czynić? Nie jesteśmy do siebie podobni. Może dlatego właśnie kocham cię taką beznadziejną miłością.

(znowu spuszcza głowę)

FAINA

Kochasz mnie? Za taką miłość — tylko bić. Spójrz jaka noc! Przyzywa dal! Spójrz — tam pożar! Czuć spalenizną! Wszędzie, wszerz a wzdłuż, jak szeroko, czuć spalenizną!

F a i n a siada na skraju urwiska, obejmuje kolana i patrzy w dal, czarując oczami.

NIEODSTĘPNY

Faino, duża rosa. Stracisz głos.

FAINA

(nie odwracając się)

Zostaw mnie.

(mówi w przestrzeń)

Narzeczony mój! Postawny, jasny, o tajemniczych siwych oczach! Przyjdź, spójrz! Długo czekałam, oczy wypatrywałam, cała zarumieniłam sięjak zorza, cała wezbrałam pieśnią, cała przybrałam się błękitną mgłą, jak panna młoda welonem.

NIEODSTĘPNY

Z kim rozmawiasz, Faino?

FAINA

(nie zwracając nań uwagi)

Mój narzeczony, przyjdź do mnie,spójrz na mnie.

Zajrzyj w jasne moje oczy, czekają na twoją burzę! Wysłuchaj mego głosu, głos mój wije się srebrzystą strugą. Rozewrzyj moje białe ręce, zdejmij ciężki krzyż z mojej dziewiczej piersi. (rozpościera ręce nad urwiskiem) Oni budzą mnie tak wcześnie, jak czarne kruki, krążą nade mną i nie dają mi zasnąć. A ty bronisz mnie przed każdą napaścią, nie dajesz nikomu dotknąć, opowiadasz mi bajki i ścielesz posłanie łabędzie, i strzeżesz moich snów dziewiczych. Ciebie czekam, jasny, tarczy czekam, jasnego słońca czekam. Wstań, słońce, rozpędź mgły, rozgoń przejrzystym powiewem.

Nieodstępny powstaje z kamienia i zdejmuje z głowy kapelusz. Widaćjego twarz: obrzmiałą, ze śladami dawnej piękności; na niej najwścieklejsza burza nie wzbudzi nic oprócz tępego, cierpiętniczego wzruszenia.

NIEODSTĘPNY

Faino... Jesteś genialna...

FAINA

(rozpostarła ręce nad urwiskiem i mamrocze w proroczym śnie)

Tamtej nocy, kiedy palili się dziadowie, za czerwonym płomieniem przywidziałeś mi się na tym brzegu. I pognałam w pole, na nic niepomna, oddałam tobie całą duszę, wszystkie moje pieśni wypuściłam na wolność, jak ptak, pędziłam całą noc... Mało ci tego? Oszukiwałeś mnie. Kiedy śpiewam wyuzdaną pieśń, czyż to śpiewam ja? O tobie, o tobie śpiewem. Mało ci, że ludzie dla mnie są jak niewolnicy? Skinę ręką — obsypią złotem, poślę na śmierć — pójdą na śmierć! Mało ci, że strzegę siebie jak źrenicy oka, że nie folguję swojej urodzie, że patrzę nikogo nie widząc? Czyż nie słyszysz? Jesienny wietrze, zanieś mój głos! Rzeko rozlania, zanieś kochanemu wieść o mnie!

NIEODSTĘPNY

(ze wzruszeniem)

Faino, kochana, uspokój się... jesteś rozstojona... Powinnaś odpocząć.

FAINA

(załamuje ręce)

Boże mój! Ty słyszysz — on mi zawraca głowę! Stary, cichy, władczy — znowu chce mną kierować! Usłysz mnie, usłysz! Uwolnij!

Przerywa i czeka. Jej głos, przebrzmiawszy gdzieś srebrnym echem, zamiera.

NIEODSTĘPNY

(troskliwie)

Faino...

FAINA

(w straszliwym gniewie)

Nigdy!... Mówię ci: nigdy! Życie swoje przespałam. Nie będę spała całą noc! Jesteś mi niepotrzebny! (rzuca się na ziemią) Ziemio ojczyste! Ojczysta! Burzy! Burzy! Albo — ciszy! Udziel mi ciszy, twojej czarnej, twojej niewzruszonej ciszy! (wstaje z lśniącymi diamentami łez w oczach) Oto tam, za kratą ogrodzenia... cicho... śpi biały łabędź... Słuchaj... (gniewnie tupie nogą) Przyjdziesz. Znajdziesz mnie! Rzucam ci moją purpurową wstęgę!

Gwałtownie odrywa purpurową wstęgę od pasa i rzuca ją na dno urwiska. Potem szybko idzie ku sztachetom, otwiera furtką i zagłębia się w parku. Za nią ciężko idzie smętny Nieodstępny. Cisza. Daleki turkot pociągu. Księżyc blednie. Świta. Koguty pieją, przekrzykując się wzajemnie — coraz dalej. Nadlatuje poranny wietrzyk, szeleszcząc coraz śmielej i namiętniej, powoli, narastając i rozszerzając się podnosi się pierwsza tryumfalna fala orkiestry świata. Jakby za pulpitem dyrygenta już stanął ktoś, powstrzymując do czasu namiętne fale kosmicznych skrzypiec.

Wspinając się po stoku, lekkim susem, na miejsce, gdzie wróżyła i wołała Faina, wskakuje Herman. Szrama od uderzenia batem jest jeszcze zauważalna na jego twarzy, opromienionej przez świt; w rozszerzonych oczach — przeczucie burzy. Jak Faina, staje na stoku i patrzy w dal. W jego ręku — purpurowa wstęga.

Po chwili, kuląc się od porannego chłodu, wspina się na skarpą Przyjaciel Hermana.

HERMAN

Poranek! Poranek!

PRZYJACIEL

Kiedy się wreszcie zmitygujesz? Ciągasz mnie za sobą całą noc po jakichś pustkowiach i pchasz mi pod nos piękno przyrody, kiedy śmiertelnie chce mi się spać!...

HERMAN

Chciałbym wiedzieć, kto podrzucił czerwoną wstęgę? Co za purpurowa wstęga — jak zorza! I pachnie świeżymi perfumami!

PRZYJACIEL

(podśmiewując się)

Widać jakaś przepiękna nieznajoma zostawiła ci wstęgę. Bardzo zmężniałeś i wypiękniałeś, Hermanie; wybacz, śpiewaczka by teraz nie wysmagała cię biczem.

HERMAN

Ty i z tego się śmiejesz, jakbyś nie wiedział, jakie to dla mnie ważne. Nie twarz, ale całe serce nabiegło mi krwią. Zbudziło się serce i naprawdę mocniej zabiło. Usłyszałem wtedy porywającą muzykę — dotychczas mnie prześladuje: z każdym wschodem słońca coraz głośniejsza, coraz bardziej tryumfalna. Nocą nagle się budzę i jakiś głos mówi do mnie: „Tyś wybrany, tyś wybrany". I już nie mogę zasnąć, jak zaczarowany błąkam się po ulicach, miotam się po polach, po tych mrocznych jesiennych zgorzeliskach. Tak mijają dnie i tygodnie — a dusza jak spieniony wodospad! Żebyż wiedzieć, ku czemu skierować jej moce! Nie wiem! Wiem, ile jest do zdziałania, a nie potrafię zacząć, nie potrafię dotrzeć! I znowu. — ten sam głos szepcie ostrzegawczo, że jeszcze nie świta, że mgła nie podniosła się, że nie można odróżnić w mgle dobra od zła... ale ja chcę! Mój Boże! Jaka okropna radość, jakie ciężkie brzemię — ten odurzający, niesyty, wiecznie zakochany duch!

Nadlatuje wiatr i przygniata burzany. Ukryty na chwilę za przygiętym burzanem Przyjaciel mówi roześmianym wyzywającym głosem.

PRZYJACIEL

Wiecznie zakochany duch. Strzeż się, Hermanie. Opuściłeś dom. Żona czeka na ciebie. Ej, Hermanie, czy masz czyste sumienie, z którym siętak obnosisz?

HERMAN

(wzdryga się)

Zapomniałem, że jesteś tutaj. Jaki masz niekiedy straszny głos! Nie widzę ciebie — gdzie jesteś? Ach, to wiatr cię schował w burzanach... Tak, wyszedłem z domu, rozumiałem nakaz wiatru, zobaczyłem przez ok

no wiosnę, posłyszałem pieśń losu! Czy to coś złego, że patrzyłem w okno?

PRZYJACIEL

Strzeż się, Hermanie.

HERMAN

Już więcej manie nie przestraszysz — widzę ciebie, przejrzałem cię dawno. Uciekłem od niej. Uciekłem od jej pocałunków. Uciekałem, padałem i znowu uciekałem, i oto zapomniałem o niej. Nie pamiętam jej twarzy! Nie pamiętam nawet tych strasznych oczu!

Przyjaciel zanosi się wesoło śmiechem. I razem z nim zanosi się śmiechem wiatr.

PRZYJACIEL

Jednak wspomniałeś oczy! Prawda... że piękne?

HERMAN

Nie rozumiesz mnie! Myślisz, że jestem niewolnik? Nie, jestem wolny! Nie wiem tylko, gdzie mam iść, ale wszystke drogi otwarte!

PRZYJACIEL

I pójdziesz wszystkimi naraz?

HERMAN (krzyczy)

Jestem wierny! Jestem wierny. Nikt się nie waży bąknąć o zdradzie! Nic nie rozumiesz! Drogi wolne, przecież tylko od tego zaczyna się życie! Tutaj dopiero powstaje obowiązek. Kiedy droga wolna — należy nieuchronnie na nią wstąpić. Być może wszystko, co najczulsze, co najdroższe, trzeba zburzył! Przecież także wiosna jest burzycielska: wiosną budzą się głosy ziemi, świty rumiane, błękitna mgła w parowach. Słyszysz — ja musiałem odejść z tego cichego domu, od tego beznadziejnego szczęścia! Dlatego że wiatr otworzył okno, przyszedł mnich, sny się zjawiły, wdarło się coś nieznanego — nie wiem, nie wiem...

PRZYJACIEL

Tak gwałtownie się spierasz, jakbyś sam nie był pewny siebie albo chciał się usprawiedliwić. Przecież nie oskarżam ciebie, godzę się z twoim brakiem zasad...

HERMAN

Nic nie wiesz, nic! Nie ja sam! Odszedłem nie w imię swoje! Wezwał mnie wiatr, zaśpiewał mi pieśń, odczuwam straszny niepokój, jak przed wielkim czy

nem... Serce płonie i czeka na coś, nad czym płacze, ale już tryumfuje zawczasu, jak przed wielkim czynem.... I jakby cały tan nieobjęty obszar — razem z nim, z moim sercem, także płonie i tęskni, i gdzieś wraz ze mną się wyrywa.

PRZYJACIEL

Me rozumiem, co cię niepokoi. Strasznie zajmujesz się sobą, nie możesz sobie znaleźć miejsca, wyłazisz ze skóry — na co to wszystko?

HERMAN

(z wzrastającym uniesieniem)

Pytasz — na co? Jeżeli chcesz, uważaj mnie za obłąkanego. Tak, być może stoję na progu szaleństwa.. albo jasnowidztwa! Wszystko co było, wszystko co będzie — otacza mnie, jakbym w tych dniach żył życiem wszystkich czasów, żył cierpieniami mojej ojczyzny. Pamiętam straszny dzień bitwy na Kulikowym Polu. Książę ukazał się z drużyną na wzgórzu, ziemia drżała od turkotu wozów tatarskich, skwir orłów zwiastował walkę. Potem zapadła złowieszcza noc i Niepriadwa okryła się mgłą, jak panna młoda welonem. Książę i wojewoda stali pod wzgórzem i nasłuchiwali głosów ziemi. Łabędzie i gęsi niespokojnie pluskały, szlochała wdowa, matka szarpała strzemię syna. Tylko nad ruskim obozem wisiała cisza i przemknęła daleko błyskawica. Ale wiatr rozpędził mgłę, nastąpił jesienny poranek, taki sam jak dziś, i pamiętam, tak samo pachniało spalenizną. I ruszyła ze wzgórza jaśniejąca książęca chorągiew. Kiedy padły pierwsze trupy mnicha i Tatarzyna, zwarły się hufce i cały dzień walczyły, siekły się, gryzły... A świeże odwodowe wojsko cały dzień miało siedzieć w zasadzce, tylko i patrzeć i płakać, i rwać się do bitwy... I wojewoda powtarzał ostrzegawczo: „Jeszcze za wcześnie, nie czas jeszcze na nas". — O Boże! Jak każdy wojak w tym hufcu odwodowym, wiem jak serce pragnie działania i jak jeszcze za wcześnie, za wcześnie... Lecz oto poranek! Znowu uroczysta muzyka słońca, jak bojowe trąby, jak daleka bitwa... a ja — tutaj, jak wojak z zasadzki, nie śmiem bić się, nie wiem, co czynić. Nie powinienem, jeszcze nie czas na mnie! Oto dlaczego nie śpię nocą: czekam całym sercem na

tego, kto przyjdzie i powie: „Wybiła twoja godzina! Już czas!"

W glębi parku miga czarna chusta Fainy. Poranna mgła podnosi się ze stawów. W szuwarach unosi głowę zbudzony łabędź i krzyczy trąbiącym głosem, witając wschodzące słońce. Idzie Faina. Ruchy ma niepewne, rzekłbyś — smutek śmiertelny ją ogarnął i nie znajduje upustu; jest jak burzowa chmura, pędzi ją śpiewny, gnący burzany, poranny wiatr.

Łabędź krzyczy i bije skrzydłami. Wtóruje mu Faina napełniając powietrze namiętnym głosem.

FAINA

Przyjdź do mnie! Znużyło mnie życie! Uwolnij Kunie!

Noe chcę snu! Książę! Przyjacielu! Oblubieńcze! Cała orkiestra świata podchwytuje namiętny zew Fainy. Ze wszystkich stron ziemi napływają fale wiośnianych dźwięków. Rwąc wszelkie okowy, łamiąc wszelkie zapory, tryumfalnie głosi zwycięstwo namiętności całe morze skrzypiec. W tejże chwili na widnokręgu, wytryskając nad liliowym pasmem dalekich chmur, wytacza się skrawek czerwonego słonecznego kręgu, rozpala całe złoto lasów, całe srebro zakoli rzecznych, wszystkie okna dalekich wsi i wszystkie krzyże na świątyniach. Zalewając jasnością ziemię i niebo, rośnie słoneczne oblicze, a na jego tle — zachwycona postać Hermana z pałającą twarzą.

Faina idzie ku niemu chwiejąc się jak zamroczona i w oszołomieniu wyciąga dłonie.

FAINA

Witaj!

HERMAN

Chlasnęłaś mnie biczem. Zatrułaś pocałunkiem. Śniłaś mi się przez wszystkie noce. Rzuciłaś mi czerwoną wstęgę z urwiska.

FAINA

Nie, ty — nie jesteś tamten. Tamten był ciemny i żałosny. Ty jesteś jasny, imasz jasne włosy, twarz twoja płonie świętym ogniem.

HERMAN

Spójrz, na twarzy mam czerwoną szramę od twego bicza.

FAINA

(chwytając go za rękę, patrzy mu w oczy)

To słońce płonie na twojej twarzy! Jesteś tym, ma kogo czekałam. Łabędź krzyczy, trąbieniem przyzywa. Wybiła godzina! Chodź!

HERMAN

(w lęku i zachwycie)

Z twojej twarzy czytam cały mój los! Tyś dzień bez zachodu słońca. Wybiła godzina.

Faina tryumfalnie rozwiązuje czerwony pasek i kłania się do nóg Hermanowi. Łabędź zamilkł. Tylko morze skrzypcowe świata święci namiętność. I dysząc, i drżąc, jak ziemia pod promieniami słońca, łabędzim głosem krzyczy Faina.

FAINA

Stary, stary, żegnaj! Stary, jestem wolna! Stary, jestem oblubienicą! Trójkę koni! Trójkę! Porywa Hermana tam., gdzie drżą obudzone jej głosem janczary zaprzęgu. Przez chwilę rozlega się okrzyk woźnicy, świst bata i koński tupot; głos dzwoneczka, górując nad janczarami, włącza się w orkiestrę świata, obejmując przodowanie, potem się gubi, zanika, zamierając gdzieś w dali na rozjaśnionej równinie. Smutny, osamotniony Nieodstępny siada na wielkim kamieniu wśród pustkowia. Brodę całkiem spuścił na pierś, z białych rąk wypadła laska. Drogocenny pierścień błyska na bezsilnym palcu jak brylantowa łza. I rzekłbyś, wespół z nim fałszywy i zdradziecki głos wiatru przechodzi w jęk i szloch, a w powietrzu zaczynają krążyć pożegnalne chmary złotych liści.

OBRAZ SZÓSTY

Dom Hermana. Jasny zimowy dzień. Wzgórza, krzewy i drogi zasypane śniegiem. Helena stoi w drzwiach ganku, a Przyjaciel Hermana schodzi ze stopni.

PRZYJACIEL

Żegnaj.

HELENA

Między nami wszystko skończone.

PRZYJACIEL

Dziękuję. Wypędzasz mnie z domu za to, że ciebie kocham.

HELENA

Nie, nie za to.

PRZYJACIEL

Czy nie za to, że powiedziałem prawdę o tym, jak ciebie zdradził mąż?

HELENA

Proszę ostatni raz, nie bluźnij.

PRZYJACIEL

O, już nigdy więcej nie powiem nic ma ten temat. Żegnaj...

HELENA

Zaczekaj... Jeszcze cokolwiek zdolny jesteś jednak zrozumieć? Zapomnij na chwilę, że jesteś we mnie zakochany, doprawdy, przyjdzie ci to bez trudu. Powiedz mi wprost, po przyjacielsku, jak człowiek drugiemu człowiekowi: czy Faina jest ładna?

PRZYJACIEL

Postaram się mówić z tobą o tej kobiecie. Być może jest piękna, ale nie ma w sobie nic z tajemniczości, nic z kobiecości. Mogę się tylko dziwić...

HELENA

No, przecież także możesz się nie dziwić — w tym cała rzecz. Życzę ci wszelkiej pomyślności. Rozstajemy się w zgodzie.

PRZYJACIEL

Więc nie gniewasz się na mnie?

HELENA

Ja — na ciebie? Nigdy w życiu. Chcesz, powiem prawdę?

PRZYJACIEL

Mów. Przecież tobie wszystko jedno, jeżeli przez twoją oziębłość i pogardę stracę rozum.

HELENA

O! Nie! Ty nigdy nie stracisz rozumu. I nigdy cię nie zniechęcą zabiegi, bo jesteś — najzwyczajniejszy, najspokojniejszy człowiek. Czy grozisz, czy straszysz, czy docinasz — nigdy tym nie obrazisz. Jesteś, jak to się mówi, złoty środek... Ot, i wszystko.

PRZYJACIEL

Tak, żegnaj. Nigdy mnie nie rozumiałaś, to wiem. Co robić? Życzę ci szczęścia... z twoim mnichem.

HELENA

Biedny, biedny... Jak mi cię żal... Boże, i tacy są wszyscy ludzie... co za nieszczęście.

Przyjaciel wychodzi. Helena siada na ganku i cicho płacze. Po jakimś czasie przez drzwi wchodzi Mnich.

MNICH

Dużo zniosłaś. Nie jesteś stwarzana do lekkiego życia. Spójrz na siebie: jakaś ty zdrowa, młoda, silna.

HELENA

Jak on mnie kochał... jak on mnie kochał...

MNICH

A czy długo będziesz płakała?

HELENA

Całe życie... Całe życie... A ty czemu pytasz?

MNICH

Czyż takie płaczą całe życie?

HELENA

Całe życie płaczę.... Mojej boleści nie da się wypłakać.

MNICH

Popłaczesz — a przestaniesz. Widziałem dużo łez: tylko matki wypłakują wszystkie łzy — matki, którym nic na świecie nie zostało prócz syna. A przed tobą całe życie stoi otworem. Spójrz: wolna droga; ty jeszcze przemierzysz całą tę drogę. Wysłuchaj, Heleno; sama wiesz, nie mam gdzie stąd pójść, a i życia zostało niewiele...

HELENA

Cóż ty mnie możesz obchodzić? Czy jesteś, czy cię nie ma, mnie wszystko jedno; nie brakuje mi własnych kłopotów.

MNICH

Ja się troszczę nie o siebie, Heleno. Pomyśl o jednym, oto twój mąż odszedł.

HELENA

Żylibyśmy spokojnie.

MNICH

Czy można teraz żyć spokojnie, Heleno? Człowieka

z krwi i kości wszystko rani: spojrzy wokół — wszędzie ludzkie łzy. Spojrzy w dal — ciągnie go w dal.

HELENA

Rozumiem, co mówisz. Herman także to mówił. Ale przecież i ja jestem piękna. I mam duszę jak dal.

MNICH

Twoja dusza jest cicha, Heleno. Ty, na przykład, mnie słuchasz. A tamta — czyżby mnie słuchała? Nie zazna spokoju ani w nocy, ani za dnia.

HELENA

Mówisz, jakbyś ją widział.

MNICH

(patrzy w dal)

Widzę, moja miła, widzę.

HELENA

(przerażona)

Kogo widzisz?

MNICH

Moją ojczyznę.

HELENA

Ludzie nie wiedzą, nie rozumieją... Nawet ty nie rozumiesz. Pismo mówi: „Prorok ujrzał Pana nie w ogniu i nie w burzy, lecz w cichym powiewie wiatru".

MNICH

Sam myślałem, że rozumiem, moja miła. Rzeczy ukryte są wielkie. Gdzie mi zrozumieć, kto rozumie? Widzisz jaki jestem: i życia mi pozostało jak wosku w świecy po nabożeństwie; obszedłem wszystke klasztory, wypatrzyłem oczy moje; i oto patrzę — i znowu ciągnie, nie oderwę się.

HELENA

To znaczy, że Herman według ciebie nie powróci? Śmieszny jesteś. Myślałam, że jesteś rozumniejszy. Więc jak, ona jest lepsza ode mnie?

MNICH

Teraz mam ci mówić, kto lepszy, kto gorszy. Czyż można powiedzieć, co lepsze: burza czy cisza?

HELENA

Wstydź się, mnichu. Spójrz na siebie: czas ci umierać, a ty zakochałeś się... Boże! I nic nie pocieszy! Mój Herman, mój! Nam nic nie potrzeba prócz cichego białego domu...

MNICH

Matka umarła. Białego domu już nie będzie, Heleno.

HELENA

Ja!k to nie będzie? Co ty mówisz? Zrozum, Herman powróci! On wszystko zostawił tutaj; wejdź tylko do domu: wszystkie księgi, wszystkie rzeczy, nawet podarte rękawice, w których przekopywał ten klomb — porzucone na stole! Całą duszą pozostał tutaj.

MNICH

Herman oddał się całym sercem...

HELENA

Jak śmiesz mi to mówić? Mnie którą on kochał i kocha... Mój Herman! Milcz, głupi, głupi mnichu...

(gorzko płacze)

MNICH

Płacz, Heleno. Wypłaczesz całą duszę, wyczerpiesz w krzyku — wtedy przekonasz się sama...

HELENA

(wstaje)

Milcz, mnichu. Powiedział mi: „Wkrótce powrócę".

(Wypręża się cała, z napięciem patrzy w dal na zaśnieżoną drogę).

Oto — zaraz przyjdzie.

W tej chwili dochodzi z równiny jakiś dźwięk, delikatny, miękki, harmonijny: rzekł byś, kruk zakrakał albo ktoś trącił delikatną strunę.

HELENA

Czy słyszałeś?

MNICH

Posłyszałem.

HELENA

Cóż mam czynić?

MNICH

Odziej się cieplej. Zapal ślubną świecę.

Helena posłusznie wchodzi do domu. Mnich cicho siedzi na ganeczku i podśpiewuje: „Albowiem nie ma już ni smutku, ni westchnienia"... Wchodzi Helena z zapaloną świecą.

HELENA

Więc ubrałam się?

MNICH

Tak, miła.

HELENA

Cóż mam teraz robić?

MNICH

Umocuj świecę na ganeczku...

Klęka. Helena — za nim. Potem, wstają.

HELENA

Teraz co mam robić, bracie?

Mnich cicho nuci: „Żywot wieczysty" — Helena w ciepłym futerku stoi przed nim.

HELENA

Nie śpiewaj żałobnie. Serce pęka.

MNICH

Śpiewam z radości, Heleno. Moja radość stąd się bierze, iż twój kochany — żyje!

HELENA

Żyje. Wiem, to wiem.

MNICH

Nie czas mu umierać. Tylko zabłąkał się. Tutaj powinniście oboje żyć, Heleno. Pochyl się. Oto dla ciebie, miła, ma drogę. (zawiesza jej krzyżyk na szyi)

HELENA

Gdzież mam teraz iść, bracie?

MNICH

Oto jest twoja biała, śnieżna droga. Droga długa, wieloletnia. A na końcu drogi — dusza Hermana.

HELENA

A na końcu drogi — dusza Hermana.

MNICH

Skup się, a ją odnajdziesz. Jesteś mocna. Idź, siostro, Pan z tobą...

HELENA

Dzięki, bracie.

MNICH

I tobie, kochana, dzięki za wszystko.

HELENA

Żegnaj, bracie. (płacze) Uchroń cichy dom.

MNICH

Uchronię. Bóg ciebie uchroni.

Helena schodzi w dół i odwróciwszy się patrzy na swój cichy, przyprószony śniegiem dom. Potem odchodzi. Mnich ostrożnie zamyka drzwi i okiennice. Potem siada

na stopniach i patrzy w ślad za Heleną. Na ganeczku pali się świeca.

OBRAZ SIÓDMY

Pochmurny mroźny dzień. Pusta równina pokryta śniegiem. Na środku — zaśnieżone wzgórze. Wyje wiatr i grozi zamiecią; poprzez wiatr dzwonią, zda się, dalekie dziarskie janczary. Na wzgórzu stoi Herman.

HERMAN

Wszystko skończone. Przeszłość jest jak sen.

Zimny i blady dzień. Dusza jak step,

Nie skrępowana ani jednym celem,

Wolna od kresu aż do kresu świata.

Nie osiągnęłaby żałosna dusza,

Nawykła do spokoju domowego,

Do rodzinnego ciepła i ogniska,

Takiej wolności i takiego szczęścia.

W sercu odczuwam jakąś nową rześkość,

Podniecającą i jak zima zdrową,

Przeszywającą jak igły zadymki

I spalającą jak Fainy wzrok —

Nieprzenikniony, jakbym chrztu drugiego

Dostąpił w zimnej tej, śnieżnej chrzcielnicy.

Dość sparciałego życia — trzech nie starczy!

Dość domowego ogniska i ciszy,

Trzeba mi świata z wiatrem rozśpiewanym!

Nie potrzebuję niewolniczej śmierci.

Powitam życie i śmierć w śnieżnym wichrze!

Zamieć śpiewnie zawodzi, robi się ciemniej.

GŁOS FAINY

Hej, Hermanie! Gdzie jesteś?

HERMAN

Tutaj! Do mnie! Na śnieżny szczyt!

Faina wynurza się z ciemności, chwyta Hermana za rękę i patrzy nań z miłością. Zamieć ustaje, robi się jaśniej.

FAINA

Nie mogłam powstrzymać koni. Wystraszyły się cze

goś, wpadły w śnieżną zaspę i znikły... (śmieje się) Oto teraz jesteśmy sami. Czemu stoisz tam na górze?

HERMAN

Tam jest jaśniej.

FAINA

Tutaj jest jaśniej. Tutaj jestem sama! Siądź przy mnie. Opowiedz o sobie. Jeszcze mi nic nie opowiedziałeś.

HERMAN

(siada pod wzgórzem przy niej)

Nic nie mam do opowiadania. Nie było niczego. Co mam czynić, nie wiem. Przerastasz mnie. Tylko chcę u twoich nóg marzyć o sławie. Patrzysz na mnie płonącym wzrokiem; a ja jestem niczym, obcy jestem, słaby jestem i nic nie mogę... I nic nie pamiętam... nic...

FAINA

To wszystko — słowa! Piękne słowa. A dzieciństwo? Krewnych, rodzinę, dom, żonę? A miasto? A mój bat — czy pamiętasz?

HERMAN

Właśnie tylko bat. I nic więcej. Uderzenie twojego bicza ogłuszyło mnie, zabiło całą przeszłość. Teraz w sercu biel i śnieg. I nic do stracenia — nic zakazanego. I nie ma o czym więcej mówić, bo dusza jak ziemia — pod śniegiem.

FAINA

Otóż, wy wszyscy tacy... jakby martwi... a ja jestem żywa! Nie mam ani domu, ani krewnych, ani bliskich, i nigdy nie miałam. Gdzie zechcę, tam pójdę!

HERMAN

Nie depcz kwiatów duszy. One są błękitne, wiośniane. Co masz przeciw nim? Ciebie, Faino, noszę w sercu. Reszta — nie istnieje. Być może umrę w śniegu. Wszystko jedno: mogę sobie umrzeć.

Kładzie się na śniegu, twarzą, do nieba.

FAINA

Znowu — słowa? Mało prażyłeś, żeby teraz umrzeć! Tylko w bajkach umierają! (nagle podrywa się i głośno krzyczy) Ej, pilnuj się! zamieć nadchodzi!

Miecie śniegiem, gęstnieje mrok. Z daleka dochodzi przenikliwy głos — czyjś oddalony śpiew.

GŁOS

W tej kobiałce aż do czuba

Są perkale i brokaty.

Użal się, duszyczko luba,

Nad znużonym grzbietem chwata...

Pieśń urywa się.

FAINA

Słyszysz?

HERMAN

Ktoś idzie w dali.

FAINA

(nisko nachylając się patrzy w ciemności na Hermana)

Idzie bezdrożem, śpiewa pieśń... Nikogo się nie ulęknie. Wszystkich ominie.

(otacza ramieniem szyję Hermana)

Kochamy. Miły mój...

HERMAN

Boję się, Faino.

FAINA

Nie bój się, mój drogi: nikt się nie dowie... Takiego właśnie jak ty widziałam we śnie... Na takiego właśnie czekałam nocami nad rzeką...

HERMAN

Przenikasz duszę do głębi... czarnymi oczami...

FAINA

Nieprawda. Przyjrzyj się bliżej: to nocą mam czarne oczy. A w dzień żółte, widzisz — żółte? Nie lękaj się, Hermanie, biedny chłopcze, kochany chłopcze o jasnych włosach...

Jeszcze bliżej przesuwa ku niemu twarz. —I znowu słychać bliżej śpiew.

GŁOS

Przyjdź, zaczekam, gdzie wysoko

Wybujało w polu zboże,

Jak zobaczę czarnooką —

Tam towary swe rosłożę.

Śpiew urywa się.

FAINA

Czy słyszysz?

HERMAN

Już nie słyszę... Cicho... Nigdy nie słyszałem takiej

ciszy... tam była inna cisza...

Zamieć ustaje, znowu przejaśnia się.

FAINA

(siada na poprzednim miejscu)

Ej, Hermanie! Czy twoja żona po tobie płacze?

HERMAN

To było we śnie, Faino?

FAINA

(gwałtownie)

We śnie! Słyszysz, jak płacze wiatr? To twoja żona płacze!

Zaczyna wsłuchiwać się trwożnie; w jękach wiatru przewija się też stara nuta: jakby ktoś łkał nawołując, żałośnie, niepocieszenie.

HERMAN

Nie przypominaj, Faino.

FAINA

Wolno mi przypominać! Wszystko mi wolno. Wolno mi odejść, zadusić, wszystko mi wolno! Słuchaj wiatru! Słuchaj!

HERMAN

Za co tak srogo?

FAINA

Za to, że czekałam i nie doczekałam się! Za to, że byłeś człowiekiem, dopóki twarz miałeś we krwi! — Boże! Boże! Stań się człowiekiem! Zamieć łka z dała po dawnemu.

HERMAN

Bijesz mnie słowami i wzrokiem, jak batem. Jak zamieć.

FAINA

Biję ciebie za słowa! Powiedziałeś dużo pięknych słów! Ale czy znasz ty cokolwiek prócz słów?

HERMAN

Wszystko wiem. Teraz wszystko poznałem. Nie lękaj się: więcej nie rozbudzisz mnie ani batem, ani pocałunkiem.

FAINA

(w lęku)

Ej, Hermanie, strzeż się! Hermanie, zamieć nadchodzi.

HERMAN

Wszystko jedno. Nie budź. Niech inny odnajdzie drogę.

FAINA

(szaleje z obawy)

Zasypiasz, Hermanie? Czas się zbudzić, czas! Zamieć naciera. Mrok i dzwonienie. Jeszcze wyraźniej dźwięczą dawne łzy.

HERMAN

Nic nie widzę. Niczego nie pamiętam. Czyje to są oczy —takie ciemne? Czyje to słowa —takie czułe?

Czyje ręce — takie czułe? Więc jesteś moją narzeczoną? Odsłoń twarz.

FAINA

(tuli się do niego)

Ocknij się — wszystko zacznie się na nowo: machinę wzorzystym rękawem, zaśpiewam dziarską pieśń, pognamy trójką koni... Dalej od niego... dalej!

HERMAN

(majaczy)

Gdzie? Wszystkie drogi zaniesione śniegiem...

FAINA

Do samego serca przytulę ciebie, upragniony. Słuchaj, słuchaj, serce bije, serce zbudzi się, to śpiewa czerwona, gorąca krew, słuchaj, słuchaj...

HERMAN

(majaczy)

Słyszę, dzwoni. Kanoe poniosły. Odsłoń twarz: nie pamiętam ciebie.

FAINA

(smutna)

Nie śmierć, lecz życie tchnę w ciebie!

Przykłada garść śniegu do jego głowy.

FAINA

Kochany mój. Upragniony, pocałuj mnie. On wzywa, stary wzywa! Władny woła. Pocałuj mnie!

HERMAN

Cóż to? Zgrzyt maszyn, umierają ludzie? Tak, tak: szerokie place, sznury świateł... To — miasto, ogromne miasto... siwa baszta... z baszty ktoś na mnie patrzy... Któż to? Ach, moja matka, matka. Daje mi jakiś znak ręką. Co mówisz, moja matko? Nie słyszę.

FAINA

Zbudź się, kochany! Woła matka!

HERMAN

Któż to? Anioł w białej szacie? Złote kędziory włosów! Skrzydła u placów! Jak lśni! W ręku — lilia... lilia czy świeca? Świeca ślubna! Helena! Boże! Helena!

FAINA

(w szalonym smutku)

Zbudź się, Hermanie! Koniec snu! Tutaj tylko ja jestem. Ale zbudź się!

HERMAN

Oma mówi: obudź się, Hermanie. Nie, nie: jej wszystko jednio... Ona wskazuje mi kierunek... Jak tam biało. Ona daje mi znak... odchodzi... odeszła... Już jej nie ma. Zimno. Co za blask! Jakie dźwięki! Co to? Róg? Suchy warkot bębnów! Oto idzie on, idzie bohater — w skrzydlatym hełmie, z mieczem na ramieniu... I na spotkanie...

FAINA

(mocno do niego przytulona)

Co widzisz teraz? Co teraz pamiętasz?

HERMAN

Na spotkanie — ty — nieuchronna? Jak los? Jakie ciemne oczy. Jakie zimne usta. Tylko nie pytaj o nic... Ciemno... Zimno. Nie mogę sobie przypomnieć.

Faina podnosi głowę Hermana. Wpatruje się weń szeroko otwartymi oczyma.

HERMAN

Czy to wszystko był sen? Faino! Czy znasz drogę?

FAINA

(z niesłychaną czułością)

Czy kochasz mnie?

HERMAN

Kocham.

FAINA

Czy wiesz kim jestem?

HERMAN

Nie wiem.

FAINA

Czy znajdziesz mnie?

HERMAN

Znajdę.

I nagle, całkiem blisko, rozlega się tryumfalnie tęskny zaśpiew, roznoszony przez wichurę.

GŁOS

Ty, głęboka nocy, może, Jak się ugodzili, wiesz. Prostuj źdźbła wysokie, zboże, Tajemnicy świętej strzeż...

FAINA

Po trzykroć całuję ciebie. Jeszcze nie nadszedł czas na nasze spotkanie. On wzywa. Bądź zdrów. Kochaj mnie. Szukaj mnie. Mój stary, mój władny, mój smętny przyszedł po mnie. Będę blisko. Mój drogi, kochany, upragniony! Żegnaj! Żegnaj!

Końcowe słowa Fainy rozwiewa łkająca wichura. Faina ucieka w zamieć i mrok. Herman zostaje sam pod wzgórzem.

HERMAN

Wszędzie biel. Jedno zostało: to, o co cię prosiłem, Panie — czyste sumienie. I nie ma drogi. Co mam czynić, nędzarz? Gdzie iść?

Zmrok niemal całkowity. Tylko śnieg i wiatr. I nagle, obok Hermana, zjawia się Wędrowny Domokrążca.

DOMOKRĄŻCA

Hej, kto tam? Czemu się zatrzymałeś? Zachciało ci się zamarznąć?

HERMAN

Sam dojdę.

DOMOKRĄŻCA

No, ruszaj, bracie, ruszaj: świętemu postój nie zaszkodzi, ale zwykłemu człowiekowi nie radzę, zasypie śnieżyca! Mało to ludzi ukołysała, ululała...

HERMAN

A czy ty znasz drogę?

DOMOKRĄŻCA

Znam, jakże bym nie znał? Widać, żeś nietutejszy.

HERMAN

Nietutejszy.

DOMOKRĄŻCA

Widzisz tam światełko?

HERMAN

Nie, nie widzę.

DOMOKRĄŻCA

No, wytęż oczy, a zobaczysz. A gdzie ci trzeba?

HERMAN

Sam nie wiem.

DOMOKRĄŻCA

Nie wiesz? Dziwaczny człowiek. Widać włóczęga! No, idź, tylko nie stój w miejscu. Odprowadzę cię do najbliższego osiedla, a patem sam pójdziesz, gdzie chcesz.

HERMAN

Zaprowadź mnie, wędrowcze. Potem sam znajdą drogę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Błok Aleksander BUDA JARMARCZNA
Błok Aleksander
Błok Aleksander KRÓL NA PLACU
Błok Aleksander Król na placu
Błok Aleksander RÓŻA I KRZYŻ 2
Błok Aleksander Buda jarmarczna
Błok Aleksander BUDA JARMARCZNA 2
Błok Aleksander NIEZNAJOMA 2
Błok Aleksander O MIŁOŚCI, POEZJI I SŁUŻBIE PAŃSTWOWEJ 2
aleksandr blok i ego mat
Aleksandr Błok - Dolor ante lucem, nauka, ROSYJSKI, Rusycystyka (Język rosyjski), Teksty
Novikov Zhizn zamechatelnyih lyudey58 Aleksandr Blok 245304
Aleksander Błok Nieznajoma
03 Aleksander Fredro Sztuka obłapiania Pieśń III
01 Aleksander Fredro Sztuka obłapiania Pieśń I
04 Aleksander Fredro Sztuka obłapiania Pieśń IV
Aleksander Błok Buda jarmarczna
Aleksander Błok Nieznajoma
Blok operacyjny zasady postÄTpowania , wyglÄ d

więcej podobnych podstron