Francis Clifford Mozna umrzec inaczej


Francis Clifford

Można umrzeć inaczej

Wydawnictwo „Książnica", Katowice 1997

Harry'emu i Joemu — poświęcam

Jeżeli okoliczności mnie zaprowadzą,

znajdę, gdzie ukryta jest prawda, choćby

kryla się w samym środku ziemi.

William Shakespeare Hamlet

Forrester widział ich przedtem dwukrotnie — raz w porcie lotniczym w Palermo, kiedy przechodzili przez odprawę celną, a drugi raz w kilka dni później w hotelu w Taorminie. Tu właśnie, w Taorminie, piękno Sycylii najbardziej urzekało turystów, tutaj też nie było trzęsień ziemi. Wedle standardów śródziemnomorskich byli przeciętną zupełnie parą — ona tak na oko jakieś dwadzieścia parę lat, on około pięćdziesiątki, łysiejący, tęgi. Dziewczyna nie była specjalnie ładna, chociaż jej długie blond włosy i jasnoniebieski komplet — spodnie i marynarka — tworzyły wytworną całość. Chodziła tak pięknie i płynnie, że jej towarzysz wyglądał wręcz śmiesznie, kuśtykając koło niej na swoich grubych, krótkich nogach.

W obu przypadkach Forrester nie widział ich z bliska — najpierw spojrzenia z daleka, potem przez szerokość baru. Teraz za to byli bardzo blisko — wszyscy troje grali obok siebie w ruletkę w messyńskim kasynie.

Forrester tak był pochłonięty grą, że z początku nie zauważył nawet, kiedy zajęli dwa zwolnione miejsca po jego prawej stronie. Gdy jednak wreszcie przypadkiem spojrzeli na niego, skinął głową dziewczynie w instynktownym geście rozpoznania, który ona zignorowała, a którego jej towarzysz nie spostrzegł. Mężczyzna siedział przy Forresterze i pocił się obficie; przez cienkie czarne włosy przeświecała łysina, co chwila ocierał czoło. Kiedy siedział, był niższy niż dziewczyna, ale krępy, mocno zbudowany, z kwadratowymi silnymi dłońmi. Forrester zauważył, że twarz miał raczej bladą. Grał wysoko — stawiając po sto, dwieście tysięcy lirów.

Dziewczyna ubrana była w szmaragdowozieloną sukienkę, miała mocno opalone gołe ramiona, a skromny złoty wisiorek sięgał aż do zagłębienia między piersiami. Obrączki nie nosiła. Grała sama, biorąc sztony ze stosu towarzysza. Nie stawiała specjalnie wysoko — najwyżej jedną dziesiątą tego, co on. Ale od czasu do czasu wygrywała i wtedy wygraną odsuwała na bok. Jej towarzysz nie zwracał na to uwagi — ustawicznie przegrywał i był tym całkowicie pochłonięty.

— Dwadzieścia siedem. Czerwone — ogłaszał włoski krupier z niewzruszoną twarzą. — Vingtsept. Rouge.

Zapanowała chwila ciszy przerywana tylko klekotem sztonów przesuwanych po zielonym suknie — stu tysięcy nieznajomego, pięciu tysięcy dziewczyny, dziesięciu tysięcy Forrestera i pozostałych sum. Forrester przegrał jakieś dwadzieścia pięć tysięcy, szczęście obróciło się najwidoczniej przeciwko niemu po początkowym sukcesie. Grał jednak metodycznie, w ramach numerów 19—24, nie przejmując się właściwie przebiegiem gry, gdyż sprawiało mu przyjemność narastające napięcie przy jego stole i gwar dolatujący od kilkunastu innych.

Postawił jak poprzednio i krupier uniósł pytająco brew trzymając w pogotowiu grabki.

— Carre — potwierdził Forrester i szton znalazł się na swoim miejscu z niezwykłą precyzją. Został mu jeszcze jeden, na tym zamierzał skończyć: czterdzieści funtów to i tak zbyt wielki luksus.

Jego sąsiad grał najwidoczniej zupełnie na los szczęścia, najpierw postawił na 7, a potem, kiedy ruleta jeszcze się kręciła, na 32, po sto tysięcy lirów na każdy numer. Siedział z rękami płasko położonymi na suknie, nie patrząc na koło, ale ściągnąwszy mocno usta czekał, żeby kuleczka wreszcie zagrzechotała, jakby pragnął ją umieścić na wybranym numerze. Musiał przegrać ponad milion — a że nie była to dla niego błahostka, Forrester był pewien. Wiele o tym świadczyło.

— Trois. Rouge. Impair et manąue...

Nieznajomy chrząknął, ale nie podniósł wzroku. Dziewczyna wygrała małą stawkę na czerwone. W ciągu minionej godziny często dotykała jego ramienia, żeby mu dodać otuchy, tym razem westchnęła głośno, a potem szepnęła mu coś wprost do ucha, jakby go całowała. W odpowiedzi potrząsnął tylko głową.

Znowu postawił en plein, tym razem wybierając 21. W jego grze nie było żadnego planu ani porządku. Był to kosztowny sposób zdobywania przychylności losu. Ostatni zakład Forrestera — jego szton potrącił szton nieznajomego, gracze podali swoje polecenia, krupierzy powtórzyli je głośno po włosku, francusku i angielsku. Kilku widzów zgromadziło się przy końcu ich stołu, jak gdyby wyczuwając wiszący w powietrzu dramat.

— Rien ne va plus... Koniec zakładów...

Chyba dłużej niż zwykle trwało, nim kuleczka ostatecznie trafiła do wgłębienia.

— Trente-cinq. Noir.

Gwar komentarzy, szczęk sztonów zgarnianych grabkami. Forrester zaczął odsuwać krzesło, żeby wstać, i ten nagły gest sprawił, że nieznajomy odwrócił się w jego stronę.

— Pan też... co?

Twarz miał zupełnie martwą, tylko w jego oczach malował się wyraz rozpaczy.

— Tak, niestety — uśmiechnął się zdawkowo Forrester i przeszedł pod kandelabrami do wnęki, gdzie znajdował się bar.

— Ktoś ma znowu kłopoty? — powiedział barman. — Chyba ten Anglik z tą blondynką?

— To Amerykanin — odparł Forrester po włosku. — A kłopoty zależą od tego, na ile sobie można pozwolić.

Barman wzruszył ramionami i odszedł na bok obserwując spod zmrużonych powiek stoły. Kelnerzy przynosili mu nie tylko zamówienia, wiedział więc prawie o wszystkim, co się dzieje. Forrester sączył powoli whisky z wodą sodową. Wokół miejsca, gdzie siedział nieznajomy z dziewczyną, zebrał się mały tłumek, zasłaniając ich prawie zupełnie. W pewnym momencie dziewczyna wstała i podeszła do kasjera. Szczupłe nogi i znowu ten płynny swobodny chód. Podała kasjerowi coś, co wyglądało jak czek, tamten obejrzał kartkę uważnie, nacisnął dzwonek wzywający kierownika sali, potem chwilę się z nim naradzał, wreszcie skinął głową, nagle pełen szacunku dla młodej kobiety.

Forrester wypił swoją szklaneczkę i ruszył do wyjścia. Kiedy mijał stół, przy którym grał, dziewczyna już wróciła i właśnie kładła przed nieznajomym stos sztonów.

Ty głupcze — pomyślał Forrester. — Ty cholerny głupcze.

Znudzony portier skłonił się leniwie, kiedy Forrester wychodził. Było już dobrze po północy, niebo iskrzyło się od gwiazd. Samochód zostawił pod tamaryszkami — lśnił zielonkawo w bladej poświacie. Kiedy ruszył w drogę powrotną do Taorminy, rozkoszował się ciepłym, gładkim jak aksamit powietrzem; z jednej strony majaczyła Etna, z drugiej szklane ciche morze.

Obudził go krzyk. Przez krótką chwilę nie wiedział, gdzie jest ani czy przypadkiem krzyk ten nie należy do urwanego snu. Blask słoneczny ukośnie wpadał przez okno pokoju hotelowego. Za otwartym oknem i balkonem z misternie kutą balustradą horyzont był zamglony.

Wydawało mu się, że usłyszał słowa: „Proszę pana..." Oparł się na łokciu przekrzywiwszy wyczekująco głowę.

— Proszę pana — zabrzmiało teraz wyraźniej, bliżej, nieco histerycznie.

Przekręcił się na łóżku, wstał i wyszedł na balkon. Nigdy nie słyszał głosu dziewczyny i nie wiedział, że zajmuje sąsiedni pokój, jednak jego senne zdumienie pierzchło na widok jej rozpaczy. Natychmiast otrzeźwiał.

— O co chodzi? — Kilka stóp dzieliło balustrady ich balkonów.

— Coś się stało Frankowi... — Trzymała się obiema rękami za głowę.

— Co mu się stało?

— On nie żyje.

Forrester poczuł szpileczki przerażenia na karku. Minęło chyba kilka sekund, zanim zdobył się na odpowiedź:

— Zaraz będę u pani. Proszę mi otworzyć.

Porwał górę od piżamy wsuwając pantofle na nogi, a potem wybiegł na korytarz. Pierwsze drzwi z brzegu były otwarte, w małym przedpokoju czekała dziewczyna.

— Niech pan wejdzie. — Najwidoczniej straciła zupełnie panowanie nad sobą.

Nieznajomy leżał na plecach na brzegu dużego łóżka. Niewielki zarost podkreślał bladość jego twarzy. Forrester odruchowo zaczął szukać pulsu na przegubie ręki, a kiedy nie znalazł, wsunął dłoń pod kwiecistą piżamę szukając uderzeń serca wśród gęstych włosów na piersi. W mózgu kłębiło mu się od myśli i uczuć.

Nic. Żadnego ruchu. Zwiotczała skóra lodowato zimna.

— Od jak dawna...? — zaczął.

— Obudziłam się... przed chwilą... Jakieś pięć minut temu. O Boże!

Chwycił za słuchawkę telefonu.

— Natychmiast proszę przysłać lekarza. Tutaj jest ktoś umierający. Tak... Proszę się spieszyć.

Umierający — powiedział. Uczepiła się tego.

— Myśli pan, że...

— Nie wiem... Ma pani trochę koniaku?

Spojrzała na niego zdumiona.

— Czy ma pani koniak? — powtórzył.

— Nie.

Znowu zatelefonował i zamawiając koniak dodał:

— A co z lekarzem?

— Właśnie wezwałem.

— To bardzo pilne. Na miłość boską, proszę się spieszyć.

Nieznajomy robił wrażenie człowieka niezwykle spokojnego, który ma już wszystko za sobą i o nic nie dba. Na jego twarzy nie było widać śladu cierpień czy strachu. Na stoliku nocnym obok łóżka stała pusta szklanka. Forrester wziął ją do ręki, powąchał, ale nic to nie dało. Nie było żadnej buteleczki czy fiolki — odruchowo szukał oczywistych dowodów. Podróżny budzik wskazywał dwadzieścia pięć po siódmej.

— Czy miał jakieś dolegliwości sercowe?

Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem. Spytał z wysiłkiem:

— Od jak dawna go pani zna?

— Od kilku tygodni.

— Dużo stracił?

— Stracił?

— No, czy dużo przegrał dziś w nocy, w kasynie.

W takim momencie było to raczej okrutne pytanie. Mimo to powinna była odpowiedzieć, ale w tej chwili rozległo się pukanie i Forrester poszedł otworzyć drzwi.

— Pan zamawiał koniak, signore.

Oprócz butelki kelner przyniósł na tacy korkociąg, szklaneczki i syfon z wodą sodową. Nawet w nagłym wypadku potrafił zachować obowiązujące go zwyczaje. Miał widocznie ochotę wejść, rozejrzeć się, ale Forrester wziął mu tacę z rąk.

— Czy to signora?

— Nie. — Zniżając głos Forrester powiedział: — Proszę sprowadzić kierownika.

Zamknął drzwi. Zręcznie wyciągnął korek, potem nalał trochę koniaku do szklaneczki i usiadł na brzegu łóżka. Jedną rękę podłożył pod głowę nieznajomego unosząc ją nieco, drugą przytknął szklaneczkę do grubych warg. Miał wrażenie, że większość alkoholu spłynęła po zaroście brody i w fałdy skóry na szyi.

Bez najmniejszej nadziei znowu poszukał tętna, znowu jednak bezskutecznie. Złożył głowę mężczyzny na poduszkę, zapadnięte policzki były sinawe. Na wszystko było już za późno, o wiele godzin za późno, i dziewczyna musiała o tym wiedzieć. Spojrzała na niego kuląc się, jak gdyby w pokoju nagle powiało chłodem.

Zabrzęczał telefon.

— Halo?

— Lekarz już jest w drodze, będzie za kilka minut.

Wszystko działo się zbyt szybko dla Forrestera, tak szybko, że nadal nie mógł uwierzyć w to, na co patrzył. Słyszał śmiechy dobiegające z ulicy w dole i głośną muzykę radiową. Wstał i nalał koniaku dla dziewczyny.

— Proszę.

Potrząsnęła głową.

— Proszę wypić, przyda się pani.

Miała na sobie krótką, dość przejrzystą koszulę nocną. Przyglądał się, jak pije alkohol, krzywiąc się przy tym nieco.

— Kiedy się pani obudziła, wyglądał tak samo jak w tej chwili?

Skinęła potakująco głową przełykając głośno płyn.

— I w nocy nic pani nie słyszała?

— Nie... nic.

Na drzwiach wisiał jakiś szlafrok.

— Niech pani to włoży — poradził jej Forrester i zdjął szlafrok z wieszaka.

Wykonała polecenie jak automat. Najwidoczniej należał do jej towarzysza, ponieważ pasiaste frotte wisiało na niej jak worek, a zbyt długie rękawy sprawiały, że przypominała błazna. Ale nie było tutaj miejsca na farsę, nieruchome ciało na łóżku bez reszty wypełniało pokój swą obecnością.

Forrester powiedział łagodnie:

— A może lepiej, żeby pani stąd wyszła?

Robiła wrażenie całkowicie bezwolnej.

— Dobrze.

Zadrżała nieznacznie. Poszedł z nią na balkon, gdzie chwyciwszy balustradę spojrzała ponad tarasami i dachami na leżące w dali morze podobne barwą do fiołków kwitnących wśród skał. Prawie niedosłyszalnie spytała:

— Czy ma pan papierosy?

— W pokoju.

— W moim też są.

Wszedł znowu do pokoju i znalazł na toaletce paczkę papierosów i zapalniczkę. Pod umywalnią było sporo srebrnej folii, której przedtem nie zauważył. Trącił te strzępy nogą, ale nie zainteresował się nimi, los i tak dość głęboko wciągnął go w to wszystko. Na balkonie zapalił dziewczynie papierosa: palce jej wyraźnie drżały, kiedy zbliżyła się do niego.

— Niech pani siada — powiedział. — Dlaczego pani nie usiądzie? Teraz możemy tylko czekać.

Nie wiedział, co mówić. Pytań, które mu przelatywały przez głowę, lepiej było nie zadawać. Mógł się jedynie modlić w duchu o to, żeby jak najszybciej przyszedł albo lekarz, albo kierownik hotelu. Na razie wszystko było dziwacznie nierealne. Na ulicy dwóch mężczyzn rozmawiało w plamie cienia, a tuż nad ich głowami zatoczyła półkole mewa, na chwilę zakrywając słońce. Jeszcze jeden poranek, jeszcze jeden dzień. To nie do wiary, kwadrans temu spał w najlepsze.

— Frank — zapłakała nagle cicho dziewczyna: — O Boże... Frank.

Pierwszy przyszedł lekarz. Był niewielkiego wzrostu, ruchliwy i energiczny. Tragedie ludzkie były dla niego czymś zwykłym.

— Ten człowiek nie żyje — stwierdził prostując się i zabrzmiało to jak skarga.

— Wiem o tym — powiedział Forrester.

Dziewczyna została na balkonie.

— Powiedziano mi co innego.

— Z początku miałem jeszcze nadzieję...

— Nie żyje od kilku godzin. — Lekarz wziął butelkę koniaku i z naganą w głosie spytał: — Pan mu to dawał?

— Próbowałem, ale chyba niewiele udało mi się wlać mu do gardła...

Ktoś zapukał do drzwi.

— Scusi.

Teraz był to kierownik — w pospiesznie narzuconym ubraniu, mocno jeszcze zaspany, jak na Sycylijczyka wysoki. Wpuszczony przez Forrestera do pokoju, zatrzymał się jak wryty, najwidoczniej zdumiała go obecność lekarza.

— Co z nim? — zapytał patrząc na ciało.

— Koniec.

— Koniec?... Ale przecież...

— Koniec — powtórzył lekarz.

— Niemożliwe! — Kierownik odruchowo przeżegnał się. — Dlaczego? Co mu się stało?

Wzruszenie ramionami.

— Wiem tyle co i pan.

Lekarz podszedł do umywalki i odkręcił kran.

— Kto go znalazł? — chciał wiedzieć kierownik. — Kto...?

— Ta młoda osoba — odparł Forrester. Skinął głową w kierunku balkonu, który majaczył niewyraźnie z powodu siatki na moskity wprawionej w drzwi. — Ona również tam czeka. Zawołała mnie, kiedy... zorientowała się, co się stało.

— Kiedy to było?

— Jakieś dwadzieścia minut temu. Wezwałem telefonicznie lekarza, a potem poprosiłem, żeby zawiadomiono pana.

Kierownik spojrzał znacząco na piżamę Forrestera. Albo o tej godzinie wolno jeszcze rozumował, albo zaczął snuć jakieś domysły: zresztą podejrzliwość to atrybut jego stanowiska.

— I pan przyszedł tu tak, jak stał?

— Tak.

— Czy ta kobieta do pana zatelefonowała?

— Zawołała mnie z balkonu.

— Czy on już nie żył, kiedy pan tu wszedł?

— Niech pan spyta o to lekarza, on się lepiej na tym zna.

Szukając ręcznika lekarz spostrzegł kawałki folii pod umywalnią. Wziął kilka w dłoń i przyjrzał im się uważnie. Kierownik, gestykulując, podszedł bliżej łóżka.

— Dottore, od jak dawna ten człowiek nie żyje?

— Od jakichś czterech, pięciu godzin.

— I nie potrafi pan podać przyczyny śmierci?

— W tej chwili jeszcze nie. — Lekarz podniósł kawałek poszarpanej folii do światła. — Ale jeśli chce pan usłyszeć moje przypuszczenie, to powiem panu, że był zmęczony życiem.

— Sam się zabił?

Jeszcze jedno wzruszenie ramionami.

— O Boże — wymruczał kierownik. — Czy powiedział pan o tym tej kobiecie?

— Sądzę, że to jego żona, ale nie, jeszcze nie powiedziałem.

Kierownik ruszył w kierunku balkonu. Forrester jednak powstrzymał go.

— Nie ma co jej wypytywać.

— Dlaczego?

— Niech pan jej da trochę ochłonąć. Należy jej się to.

— Ale ona musi coś wiedzieć.

— Wcale nie. — Forrester gestem wskazał ciało. — Ona spała.

— Skąd pan wie?

— Powiedziała mi — Forrester był już trochę rozdrażniony. — Proszę pana — powiedział z największym spokojem — zostawmy przesłuchanie policji, dobrze?

— Oczywiście, signore. Ja tylko... no cóż, samobójstwo to nie jest dobra reklama dla hotelu.

— Cudzołóstwo, ale nie samobójstwo — zauważył sucho lekarz.

Podniósł słuchawkę telefonu i polecił portierowi natychmiast wezwać policję.

— I księdza również — zaproponował kierownik ciągle gestykulując.

— Po co? — powiedział lekarz rezygnując na chwilę ze swojej zawodowej cierpliwości. Trzeba sobie zdawać sprawę — mówiły jego ciemne bystre oczy — że cudzoziemcy mają tyle wyznań co nalepek na swoim bagażu.

— Ta kobieta mogłaby nam dopomóc.

Kierownik znowu ruszył w kierunku balkonu i znowu Forrester dotknął jego ramienia, jak gdyby chciał jej oszczędzić komicznej kulawej angielszczyzny Włocha.

— Ja sam spytam.

Siedziała nieruchomo na jednym z trzcinowych foteli. Twarz jej była zupełnie bez wyrazu. Spytał cicho:

— Czy Frank nie był przypadkiem katolikiem?

— Słucham?

— Katolikiem?

Usta miała bardzo suche, zwilżyła je językiem, a Forrester pochylony nad nią czekał. Miał wrażenie, że nigdy mu nie odpowie. Wreszcie odezwała się:

— Czy to ma jakieś znaczenie?

— Oni uważają, że może ksiądz powinien...

— Czy to ma jakieś znaczenie — powtórzyła znowu powoli. — Przecież on nie żyje, prawda? — I po chwili dodała: — Nie wiem, jakiego był wyznania. Ja... ja nawet nie wiem, kim on był. Nigdy nie rozmawialiśmy o takich sprawach.

Dopiero teraz, kiedy Forrester trochę się uspokoił, przyszło mu do głowy, że ten śmieszny chropowaty akcent i nieoczekiwany rytm słów nie były przecież wynikiem szoku. Ale nie miał czasu na dociekanie, jakiej była narodowości. W ostrym świetle dnia jej jasne oczy były teraz bardzo żałosne.

— Chyba będzie lepiej, jak się pani ubierze. Czy przy tym pokoju jest łazienka?

— Łazienka? Nie, nie ma.

— To może skorzysta pani z mojej.

Nie odpowiedziała.

— Zaraz tu przyjdzie policja. Niech pani zrozumie, muszą przyjść. To nieuniknione. Tak samo nieuniknione, że będą zadawać pani pytania... I dlatego lepiej by było, gdyby się pani ubrała.

Wstała bez słowa. Forrester ruszył przodem. Zauważył, że lekarz nasunął prześcieradło na ciało.

— Idziemy do pokoju obok — wyjaśnił kierownikowi; ponieważ nie znał nawet imienia dziewczyny, zabrzmiało to prawie obraźliwie. — Pani chce się ubrać, zanim przyjdzie policja, ja również.

Obserwował, jak wzięła z szafy spodnie, kurtkę, a z krzesła torebkę i bieliznę. Znowu robiła wrażenie przerażonej. Nawet nie spojrzała w kierunku łóżka.

— A co z księdzem? — prawie szeptem zapytał Forrestera kierownik.

— Ona nie wie.

Jej pantofle stały pod biureczkiem.

— Wszystko wzięte? — spytał Forrester dziewczynę przepuszczając ją przodem. Na korytarzu rozmawiała grupka kelnerów i pokojówek. Spojrzeli i nagle umilkli, gdy Forrester ze swoją towarzyszką weszli do jego pokoju znajdującego się na samym końcu korytarza. Wprowadził ją do łazienki, potem zrzucił ranne pantofle i szybko włożył przepoconą koszulę i spodnie. Lekarz i kierownik stali teraz na sąsiednim balkonie, słyszał przyciszony szmer dobiegający stamtąd. Wyszedł więc na swój balkon i przechylił się w ich stronę.

— Ona powinna zostać u mnie, czy panowie z tym się zgodzą? Przynajmniej chwilę.

— Policja będzie chciała z nią rozmawiać—odezwał się kierownik, nadal bardzo podniecony, nadal pełen podejrzeń; nerwowo gładził swój nieogolony policzek.

— Co się tam dzieje?

Ktoś się przechylił z górnego balkonu patrząc w dół. Nowina rozprzestrzeniała się szybko rozchodząc wraz z porannymi telefonami. Zdenerwowany Forrester wrócił do pokoju i zamówił dwie kawy.

— Dwie, signore?

— Tak, dwie.

Minęła dopiero ósma, dzień wydawał się trwać Bóg wie jak dawno.

Dziewczyna spędziła w łazience jakieś pięć minut. Uczesała się, ale nie była umalowana, spod opalenizny przebijała wyraźna bladość.

— Zamówiłem dwie kawy.

— Dziękuję.

— Na razie nie musi pani wracać do siebie.

— Powiedział pan, że policja...

— Równie dobrze mogą z panią rozmawiać w pokoju numer 30, jak 31.

— Bardzo pan miły.

Forrester wskazał jej balkon, rzuciła mu zalęknione spojrzenie, zanim wyszła, jak gdyby bała się stanąć twarzą w twarz z życiem. Widząc ich lekarz i kierownik wrócili do pokoju z pochylonymi głowami jak konspiratorzy. Forrester zapalił papierosa dla siebie i dla dziewczyny. Nadal miał uczucie nierealności. Zamierzał dzisiaj pojechać do Tindari, ale teraz było dla niego jasne, że mu się to nie uda. Znowu spojrzał na dziewczynę, nie wiedząc, co powiedzieć, bo miał wrażenie, że słowa są niewystarczające. Robiła wrażenie zupełnie załamanej, bez środków do życia. Dobrze znał to uczucie.

— Przykro mi — odezwał się wreszcie. — Bardzo mi przykro.

— To było okropne... okropne... znaleźć go tak.

— O której godzinie wyjechaliście państwo z kasyna? — Kiedy zmarszczyła czoło, ciągnął: — Może pani tego nie pamięta, ale ja grałem przy tym samym stole. Czy było już późno?

— Chyba trochę po drugiej.

Forrester skinął głową wydmuchując duży kłąb dymu. Martwy od czterech, pięciu godzin — nie było więc żadnego wahania, żadnych pełnych udręki bezsennych rozmyślań. Kiedy nieznajomy wyszedł z kasyna i jechał wzdłuż wybrzeża, już wtedy musiał powziąć decyzję albo może po prostu umocnił się w niej. I jakoś potrafił ukryć to przed nią. A jednak musiała być ślepa: Forrester miał żywo w pamięci rozpaczliwy, pełen napięcia wyraz oczu nieznajomego, które przez chwilę spoczęły na nim, kiedy odsunął krzesło.

— Jak się nazywał?

— Frank.

— Tyle wiem — powiedział cicho.

— Frank Nolan.

— A pani?

— Inger.

— Szwedka?

— Norweżka.

— Nazywam się Neal Forrester.

W wąskiej uliczce u ich stóp pojawił się samochód policyjny i zatrzymał przed hotelem. Forrester był ciekaw, czy ona to zauważyła. Na balkon wszedł kelner z kawą, najwidoczniej drzwi zostawili niezamknięte na zatrzask. Znad morza uniosła się już mgła ukazując statek przyczepiony do horyzontu niby dziecinna biała zabawka. W chwilę później z pokoju, gdzie leżał zmarły, doleciały ostre, władcze głosy.

Dziewczyna nerwowo zdusiła papierosa w popielniczce.

— Czego oni będą chcieli się ode mnie dowiedzieć?

— Sam nie wiem.

— Ja nie znam włoskiego.

— Niech się pani tym nie przejmuje. Pomogę pani. — Wbrew swej woli został wplątany w całą tę historię. Dziewczyna znowu wydała mu się przerażona tym, co ją czeka, i poczuł wielkie dla niej współczucie.

— Po prostu będą chcieli dowiedzieć się jak najwięcej szczegółów. To wszystko. Oprócz pani nie ma nikogo, kogo mogliby wypytywać. Przecież pani z nim była cały czas.

Policjantów było dwóch, jeden z nich robił wrażenie, jak gdyby przespał się w swoim mundurze; wypytywał ten drugi. Był śniady, miał cieniutkie niczym sznureczki wąsiki i starannie uczesane kędzierzawe włosy.

Było prawie wpół do dziewiątej, kiedy wraz z kierownikiem i swoim kolegą wszedł do numeru 30. Lekarz nie pojawił się. Z czapką pod pachą policjant stuknął obcasami i skłonił się lekko.

— Może państwo wejdziecie do środka — powiedział zwracając się do Forrestera i dziewczyny na balkonie. Kiedy weszli, spytał niepotrzebnie: — Czy to pański pokój, signore?

— Tak.

Obrzucił ich badawczym spojrzeniem.

— Chciałbym zadać kilka pytań.

— Proszę bardzo.

— Przede wszystkim chciałbym wypytać signorinę. Z panem porozmawiam później.

— Signorina nie zna włoskiego.

— A pan zna dobrze? — spytał policjant z powątpiewaniem. Większość turystów przyjeżdżała zaopatrzona w samouczki, aparaty fotograficzne: klik, klik, klik, wyjeżdżała i zapominała włoskiego.

Forrester wzruszył ramionami i powiedział czystą włoszczyzną:

— Niech mnie pan przeegzaminuje.

— Dobrze, dobrze. — Jego towarzysz skończył właśnie nerwowe poszukiwania notesu. — Jak się pani nazywa?

— Radziłbym pani usiąść — powiedział Forrester. Wyciągnął krzesło wsunięte pod stolik. — Proszą o pani pełne imię i nazwisko.

Robiła wrażenie, że budzi się ze snu.

— Inger Lindeman.

Forrester przeliterował nazwisko, żeby ułatwić pracę protokołującemu policjantowi.

— Narodowość?

— Norweska — odparł Forrester.

— Miejsce zamieszkania?

— Pytają, gdzie pani mieszka.

Podała cichym monotonnym głosem.

— Oslo? — Ten z notesem spytał ją wprost, a ona skinęła głową.

— Wiek?

— Przecież większość tych danych może pan wziąć z paszportu — stwierdził rzeczowo Forrester, ale nikt na to nie zwrócił uwagi.

— Wiek?

— Pytają, ile pani ma lat.

— Dwadzieścia trzy.

— Mężatka? — policjant zadawał pytania szybko, natychmiast jak tylko została przetłumaczona odpowiedź.

— Nie — odparł Forrester.

— Jaki był jej stosunek do zmarłego?

— Czy to naprawdę konieczne? — zwrócił się Forrester do kierownika. — A jeżeli nawet, czy nie można z tym zaczekać? Przecież w takim momencie...

— Zgadzam się panem — powiedział kierownik robiąc gwałtowny gest protestu rękami. — Doskonale wiadomo, jaki stosunek ich łączył. — I dodał, żeby siebie kryć: — Meldunek jest w największym porządku. Sami się panowie przekonacie.

— Da vero? — mruknął szyderczo policjant. — Dobre sobie. — Zwrócił się do Forrestera. — Niech ją pan spyta, co zaszło ostatniej nocy.

— Wrócili z kasyna w Messynie po trzeciej, a kiedy ona się obudziła, on już nie żył.

— Niech pan ją spyta, proszę.

— Już pytałem. Nic więcej nie wie.

— Doceniam w pełni pańskie intencje, signore, ale ona sama musi udzielać odpowiedzi.

— Dobrze, ale dlaczego właśnie teraz? Dlaczego nie później? Jest wstrząśnięta. Potrzeba jej kilku godzin, żeby ochłonęła.

Z lekkim odcieniem zjadliwości w głosie policjant powtórzył:

— Niech pan ją spyta.

I tak przesłuchanie toczyło się dalej — prawie do godziny dziesiątej; pytania z góry do przewidzenia, niepotrzebne pytania, głupie pytania. Policjant od czasu do czasu spoglądał z wyrazem bolesnego zrozumienia pragnąc zadokumentować swoje współczucie, ale cieniutka to była warstwa poloru. Niewielu cudzoziemców umierało w Taorminie, a jemu nigdy jeszcze nie udało się spotkać z przypadkiem takiej śmierci; poza tym jego władze z całą pewnością będą oczekiwać wielkiej dokładności.

Kiedy przyjechali na Sycylię? Skąd? W interesach czy dla przyjemności? Czy wiele podróżowali? Czym się zajmował Nolan? Czy kiedyś narzekał na jakieś dolegliwości? Może źle się czuł? Czy mieli oboje jakieś kłopoty? Czy była między nimi ostatnio jakaś sprzeczka, na przykład wczoraj? Dziś w nocy? Po co pojechał do Messyny? Co się działo w tamtejszym kasynie? Czy nie wydarzyło się nic takiego, co by świadczyło, że Nolan był bardziej zdenerwowany niż zwykle?.. A pan, signore? Pańskie imię, nazwisko? Narodowość? Zawód? Kiedy pan tu przybył? Czy łączyły pana jakieś stosunki ze zmarłym? Gdzie pan był dziś rano, kiedy usłyszał pan wołanie panny Lindeman? O której godzinie to było?... A potem? A potem?... Było to niezwykle męczące, ale zdaniem Forrestera w powodzi szczegółów ginęło im sedno sprawy. Wreszcie powiedział, co myśli.

— Samobójstwo? — reakcja policjanta była gwałtowna. — Pan zbyt pochopnie wyciąga wnioski.

— Doktor ma na to pewne dowody.

— Powiedział, że nie wyklucza samobójstwa. To wszystko.

— Nie zamierzam być specjalnie drobiazgowy, ale zakładam się o pańską miesięczną pensję, że ma rację.

— Bardzo pan tego pewien.

— Wczoraj wieczorem ja również grałem w ruletkę w Messynie. — Forrester rzucił spojrzenie na dziewczynę, patrzyła tępo przed siebie, nerwowo obracając w palcach papierosa. — Chciałem się trochę rozerwać. Zupełnie przypadkowo siedziałem obok nich przy stole. Kiedy wychodziłem, Nolan przegrywał przeszło milion lirów i jego zachowanie świadczyło, że to jeszcze nie koniec. Znalazł się prawie u kresu swych możliwości i był wyraźnie tym przerażony.

— Takie pan odniósł wrażenie?

— Tak.

— A jednak grał dalej?

— Słyszał pan, co powiedziała signorina.

Nieporządnie ubrany policjant zajrzał do swoich notatek.

— Ocenia, że przegrał półtora miliona.

— Ale równocześnie twierdzi — wtrącił się jego kolega — że nie zauważyła nic dziwnego w jego sposobie bycia. Żadnej zmiany. Żadnej różnicy. To nie wygląda na zaplanowane samobójstwo.

— Zwykle ci, co się przyglądają grze, widzą znacznie więcej.

— Co chce pan przez to powiedzieć?

— Powiedziano panu, że Nolan nie pierwszy raz przegrywał, i dlatego dla signoriny Lindeman nie było w tym nic niezwykłego. Ja jednak jako ktoś z zewnątrz, ktoś zupełnie obcy, stwierdziłem, że on był w fatalnym stanie. Nie, żebym przypuszczał, że zamierza się zabić — oczywiście nie. Są tacy, co stale przegrywają, a jednak nie tracą chęci do życia. Życie to jedyna rzecz, jaka większości z nas zostaje w rezerwie. Ale Nolan z pewnością miał kłopoty.

Ktoś zastukał do drzwi i kierownik wstał, żeby otworzyć, uchylił drzwi, chwilę słuchał przez szparę, a potem wyszedł. Forresterowi wydawało się, że na korytarzu dostrzegł dwóch ludzi z noszami. Ciągnął dalej:

— Może zresztą nie chodziło mu szczególnie o pieniądze. Skąd można wiedzieć? Co do mnie, to był mi całkowicie obcy. Oboje zresztą. — Znowu spojrzał na dziewczynę. — Ona również niezbyt wiele o nim wie.

— Pod warunkiem, że mówi prawdę, signore.

— Do licha — rozgniewał się Forrester. — To samo można równie dobrze powiedzieć o mnie.

Po raz pierwszy i jedyny tego ranka policjant pozwolił sobie na cień uśmiechu.

— Każde przesłuchanie musi być zdeterminowane zespołem faktów i porównaniem informacji.

— To brzmi jak definicja wzięta prosto z podręcznika.

— W każdym razie, signore, to ma głęboki sens.

— Niech pan jednak nie traci zbyt wiele czasu na tę dziewczynę. Ona sama niewiele może pomóc, to raczej jej jest potrzebna pomoc.

— Będzie musiała podpisać zeznanie, pan również.

— Żadne z nas nie ma nic przeciwko temu.

Wreszcie obaj policjanci zaczęli się zbierać do wyjścia, skłonili się sztywno, włożyli czapki.

— Arwederci, signorina... Grazie. — Mimo wszystko byli dość ludzcy.

— Dlaczego człowiek — ten w pogniecionym mundurze zatrzymał się przy drzwiach i zmarszczył czoło — świadomie dochodzi do kresu swoich możliwości? Półtora miliona lirów... — wymienił tę sumę, jakby mówił o nieosiągalnym bogactwie.

— Może bał się wycofać — podsunął Forrester.

— Bał się wycofać? — powtórzył tamten. — Nie rozumiem.

— Widział pan Nolana. To nie był typ hazardzisty, prawda? Może dlatego bał się przegranej, że musiałby się przyznać pannie Lindeman, że nie umie sobie radzić w życiu. Bogu jednemu wiadomo. Ja tylko snuję przypuszczenia.

— Wobec tego zachował się jak wariat.

— Nie on pierwszy i nie on ostatni.

— Być może. Ale nadal to nie tłumaczy, dlaczego sam się zabił.

Na korytarzu przypomnieli sobie o paszporcie Nolana: sprawność nie była mocną stroną policji włoskiej. Forrester wrócił do swego pokoju, żeby spytać dziewczynę, gdzie może być paszport.

— Ona powiada, że w szufladce stolika nocnego — poinformował policjantów.

Ciało było już zabrane, pościel zdjęta z materacy. Pokój robił wrażenie dziwnie pustego. W szufladzie nie było paszportu, chociaż leżał tam paszport dziewczyny. Paszport Nolana znaleźli w kieszeni jego marynarki wiszącej martwo w szafie.

Starszy policjant przekartkował oba.

— Był Kanadyjczykiem, signore. Urodzony w Vancouver... — Cieszył go nawet drobny triumf. — Pan powiedział, że to Amerykanin.

— No cóż, pomyliłem się. W każdym razie znajdował się daleko od domu. — Teraz Forrester chciał wyjść pierwszy. — Kiedy mamy podpisać protokół?

— Może o dwunastej?... Czy pan wie, gdzie jest posterunek policji?

— Oczywiście.

— Wobec tego o dwunastej... Grazie.

Forrester był pewien, że zostali po to, by przeszukać pokój. Kiedy wrócił do numeru 30, dziewczyna siedziała i wydawało się, że nawet nie drgnęła przez czas jego nieobecności.

— Dziękuję panu za wszystko, co pan zrobił dla mnie — powiedziała.

— Obawiam się, że to jeszcze nie koniec. Oni chcą, żeby pani przyszła na posterunek i podpisała protokół.

— Pan będzie przy tym?

— Ode mnie również tego wymagają.

— A potem...?

— Będzie pewno sekcja, ale co dalej, nie mam pojęcia.

Robiła wrażenie, że już się trochę otrząsnęła z rozpaczy. To nie do wiary, że od chwili kiedy obudziło go jej wołanie, minęły dopiero trzy godziny.

— Obok jest pusto — powiedział niezręcznie.

— Pusto?

— Franka nie ma. Zabrali go do szpitala.

— Ach, tak. — I dodała szeptem: — O Boże...

Wstała i wyszła, nagle niespokojna, na balkon. Forrester poszedł za nią, w głowie mu się kłębiło od myśli.

— Teraz się ogolę i umyję. A potem... kiedy wrócimy z policji, pani mi powie, co pani zamierza robić... Dobrze?

— Dziękuję panu.

Wyszli tuż przed wyznaczoną godziną, do posterunku nie było daleko. Kiedy znaleźli się w hallu, głowy obecnych odwróciły się w ich stronę. Inger najwidoczniej była przyzwyczajona do tego, że zwracała na siebie uwagę, bo wcale na to nie zareagowała. Kierownik hotelu widząc ich skinął na Forrestera, żeby podszedł do lady.

— Umieścimy signorinę w innym pokoju, pod numerem 47. Jej rzeczy zostaną tam przeniesione, jak tylko zezwoli na to policja. Dostanie nieco mniejszy pokój... Jeśli jej pan wytłumaczy, jestem przekonany, że zrozumie.

Forrester skinął głową.

— W każdym razie powiem jej o tym. — Wyglądało na to, że stał się urzędowym pośrednikiem.

— Bardzo będę panu wdzięczny.

Gdy znaleźli się na ulicy, natychmiast uderzyło w nich słońce. Szli krętą uliczką mając po obu stronach ściany obrośnięte bugenwillą i wkrótce znaleźli się wśród kolorowych parasoli ulicznych kawiarni i sklepów ze starociami, gdzie puszczano luzem przybyłe autokarami grupy turystów. Gdyby Forresterowi kazano opisać dziewczynę, powiedziałby, że jest wysoką szczupłą blondynką o brązowych oczach i wystających kościach policzkowych. Ale teraz, kiedy szedł obok niej, przypomniał sobie ciężki chód Nolana, potem przypomniał go sobie w kasynie i na hotelowym łóżku zaledwie parę godzin temu. Wspomnienie Nolana dotrzymywało im kroku w południowym upale, wśród obojętnych przechodniów. Twarz dziewczyny ukryta za ciemnymi okularami wyrażała ból po przeżytym wstrząsie.

Tylko raz się odezwała:

— Mieliśmy dziś rano wyjechać... Do Rzymu... Co będzie z hotelem?

— Przeniosą panią do innego pokoju. Przed chwilą poinformował mnie o tym kierownik.

— Chodzi mi o rachunek.

— O tym pomyślimy później. — Po chwili dla wyjaśnienia dodał: — Jak pani stoi z forsą?

— Jak ja stoję z forsą? — Najwidoczniej nie rozumiała, o co mu chodzi.

— Jak pani stoi z pieniędzmi?

— Niezbyt dobrze. Wręcz fatalnie.

Do posterunku policji — żółtawego budynku z zakratowanymi oknami i resztkami starych plakatów wyborczych łuszczących się na bocznej ścianie — było kilka minut. Razem weszli na schody i pochłonął ich chłodny mrok wnętrza. Dyżurny policjant przepuścił ich natychmiast przez barierę i pokazał drzwi z napisem „Privato"; biuro było duże, wyszorowane do białości, w jednym końcu stało biurko, a po obu jego stronach zniszczone drewniane półki z aktami. Czuć było stęchły odór dymu z papierosów. Czekało już na nich trzech mężczyzn, jakiś cywil o ziemistej twarzy ubrany w szary garnitur, policjant z hotelu, ten, który prowadził przesłuchanie, i starszy stopniem podoficer o mocnych szczękach, grubych dłoniach, czarnych jak guziczki oczach i oddechu palacza. Któregoś dnia Forrester widział go na plaży w pobliżu Mazzaro, kiedy głodnym wzrokiem patrzył na dwie uciekające dziewczyny w kostiumach bikini, i teraz też obserwował Inger bez skrępowania, nieco zbyt długo, żeby to mogło zostać niezauważone.

Przedstawił się, a kiedy wszyscy usiedli, powiedział do Forrestera:

— Jak mi wiadomo, pan występuje jako tłumacz tej pani?

— Istotnie.

— Przygotowaliśmy protokoły zeznań obojga państwa i prosimy o podpisanie ich. To zupełnie normalna procedura. Nie ma w tym nic niezwykłego ani nie kryje się żaden podstęp... Czy to jasne?

Strzepnął grubymi paluchami. Cywil podał mu jakieś papiery przez biurko. Może to był urzędnik, a może prawnik, w każdym razie i tak nie miało to znaczenia. Pisane po jednej stronie, z podwójnym odstępem, zeznanie dziewczyny zajmowało dwie i pół, Forrestera — trzy czwarte strony.

— Proszę się nie spieszyć — powiedział łaskawie podoficer zagłębiając się w obrotowy fotel i udając, że ogląda uważnie paznokcie. Takiego nigdy nie może spotkać żadna klęska.

Forrester zwrócił się do dziewczyny i zaczął szybko tłumaczyć. Nad ich głowami skrzypiał miarowo wentylator. Pomylili się w nazwisku dziewczyny, ale oprócz tego nie było innych błędów. „Nazywam się Inger Lindeman, jestem obywatelką norweską, mieszkam na ulicy Paula Astrupa 26 w Oslo, mam 23 lata, panna. Legitymuję się paszportem nr 427813 i obecnie mieszkam w hotelu »Capua« w Taorminie..." Było to fachowo zrobione streszczenie tego, czego dowiedzieli się od niej podczas przesłuchania policyjnego. „Pana Franka Nolana poznałam sześć tygodni temu w Londynie, gdzie pracowałam w klubie »Złocista Pajęczyna«. Razem pojechaliśmy do Paryża, gdzie spędziliśmy dwa tygodnie. Potem byliśmy trzy tygodnie w Alassio, skąd przylecieliśmy samolotem do Palermo i następnie udaliśmy się do Taorminy..."

— Na razie wszystko w porządku? — spytał, a ona skinęła głową nie otwierając oczu.

Wczoraj wieczorem pojechaliśmy do kasyna w Messynie. Graliśmy w ruletkę. Wedle mego obliczenia pan Nolan przegrał półtora miliona lirów. O 2.30 rano wsiedliśmy w taksówkę i wróciliśmy do hotelu »Capua« około 3.30. Od razu poszliśmy spać. Nie spostrzegłam nic nienormalnego w zachowaniu pana Nolana ani wtedy, ani podczas jazdy z Messyny, ani też w kasynie..."

— On był zmęczony — przerwała mu czytanie. — Frank powiedział mi, że jest bardzo zmęczony.

— I nic więcej?

— Nic więcej.

Forrester zaczął czytać dalej:

Obudziłam się o 7.15 i najpierw myślałam, że pan Nolan śpi..."

Nie było tu nic nowego, nic, co by się różniło od poprzedniego zeznania. Również zeznanie Forrestera było dokładnie zaprotokołowane: „Neal J. Forrester, obywatel brytyjski, zamieszkały w Peterborough, Anglia, lat 37..." Oba kończyły się górnolotnym oświadczeniem, że są zgodne z prawdą, i zostawione było miejsce na podpisy świadków. Najpierw podpisała dziewczyna, potem Forrester.

— Czy to wszystko?

— Tak, signore, wszystko. — Podoficer spojrzał z ciekawością na dokumenty. — Muszę wyrazić podziw dla pańskiej znajomości języka włoskiego.

— Dziękuję.

— Mówi pan wyjątkowo dobrze. I zapewne równie dobrze zna pan nasz kraj.

— Na Sycylii jestem po raz pierwszy. Ale mam krewnych w Rzymie i odwiedzam ich co roku od niepamiętnych czasów.

— W Rzymie? — Powiedział to jakby z zazdrością.

— To dlatego. — Nabazgrał swoje nazwisko na odpowiedniej linijce, a cywil przystawił pieczątkę.

— A teraz co do śmierci pana Nolana. Musimy jeszcze mieć dwa zeznania: nocnego portiera hotelu „Capua" i kierownika; mam nadzieję, że potwierdzą one podany przez panią czas i inne szczegóły. I pańskie zeznania również, signore. Będzie to nam potrzebne do akt, rozumie pan? — dodał gładko. — Oprócz tego zostanie przeprowadzone zwykłe dochodzenie, również w kasynie, ale oczywiście najważniejsza będzie dla nas sekcja. Wyników możemy spodziewać się dopiero jutro po południu. — Jego podobne do guziczków oczy utkwione były w dziewczynie i szacowały ją bezczelnie. — Może zechce pan powiedzieć pani, że jej paszport zatrzymujemy co najmniej do tego momentu.

— Czy chce pan w ten sposób dać do zrozumienia, że jest jednak podejrzana?

— Wcale nie. Ani pan, signore.

— To wspaniale! — Pełen zdumienia sarkazm Forrestera uszedł całkowicie uwagi podoficera.

— W tego rodzaju okolicznościach zatrzymanie paszportu jest rzeczą zupełnie naturalną.

Forrester wzruszył ramionami i powiedział do dziewczyny:

— Możemy teraz wyjść. Na razie skończone.

Kiedy wstali, pojawiły się nijakie uśmieszki, ukłony, otwarto przed nimi drzwi: „Grazie, signorina..." Ani jednego słowa współczucia, wyrazów żalu, ani teraz, ani przedtem. Kiedy Forrester przechodził, oficer mruknął porozumiewawczo:

— Cóż by panna Lindeman poczęła bez pańskiej pomocy, signore? Mam nadzieję, że zdaje sobie sprawę, ile panu zawdzięcza.

Forrester minął go z wściekłością. Instynktownie wziął dziewczynę pod ramię. Nie żywił co do niej żadnych złudzeń, ale poznał jej wrażliwość, zrozumiał, jak bardzo taka młoda, ładna dziewczyna musi czuć się osamotniona.

To było we wtorek.

Widział, że Inger boi się myśli o powrocie do hotelu, zabrał ją więc stromą ścieżką idącą zygzakiem w dół zbocza do restauracji rybnej niedaleko plaży w Giardini. Było tam spokojnie, mało ludzi, wybrał stolik na tarasie. Nie miała apetytu, właściwie bawiła się tylko jedzeniem. Przez większość czasu dzieliła ich całkowita obcość i w pewnej chwili Forrester odkrył, że słabnie w nim chęć wypełniania podjętego wobec Inger obowiązku, zwłaszcza kiedy pomyślał, że mógłby teraz być w Tindari czy na basenie albo prowadzić jakąś ciekawą rozmowę, śmiać się może. Wydawało mu się, że wieki całe minęły od czasu, gdy się śmiał.

Ale ilekroć jego myśli gdzieś poszybowały, dziewczyna bezwiednie przerywała to jego roztargnienie — tym razem tak zadrżała, że aż popiół spadł z jej papierosa.

— Zimno pani?

— Nie. — Zgarbiła się patrząc w dal. — To nie z zewnątrz... To coś od środka. — I po chwili: — Co go skłoniło do zrobienia tego? Co go napadło?

Forrester zmienił szybko temat:

— Jakiego rodzaju był człowiekiem?

— Zawsze zajęty, ciągle w ruchu. — Przez chwilę ogarnęły ją wspomnienia. — Jutro zawsze miało być lepiej. I dlatego nie potrafię tego zrozumieć... Nie mogę. Był tak wielkim optymistą.

— Było więc pani z nim dobrze? — Ktoś musiał okazać jej zainteresowanie, miała do tego prawo; kobiety jej pokroju nie są przygotowane, by stawić czoło samotności.

— Tak, było nam razem dobrze.

— Chociaż mało go pani znała.

— To prawda.

— Co robił?

— Nie wiem.

— Skąd pochodził?

— Był Amerykaninem.

— W paszporcie napisano, że Kanadyjczykiem. Podano tam również jego zawód: był agentem.

— Co to znaczy?

— Może znaczyć wiele. — Nieoczekiwany powiew zmarszczył powierzchnię morza, ciepły i łagodny wiatr zaszeleścił wśród geranium, którym obsadzona była kamienna balustrada. — Kiedy pani wyjechała do Anglii?

— Dwa lata temu.

— Żeby pracować w klubie?

— Nie, żeby zajmować się dziećmi.

— Czy pani jest wychowawczynią?

Potrząsnęła głową.

— Opiekowałam się trójką dzieci w Guildford, w pewnym dużym domu. Moi chlebodawcy nazywali się Osborne, a dzieci miały imiona: Linda, Jonathan i Jeremiasz.

— A potem pani wymówiła im i pojechała do Londynu?

— Okropnie się u nich nudziłam. Najpierw pracowałam w sklepie, u Harrodsa, i wreszcie usłyszałam o tym klubie, o tej „Złotej Pajęczynie". Godziny pracy bardziej mi odpowiadały i lepiej płacili. Wskazywałam miejsca gościom. — Wyciągnęła papierosa. — Pewnego wieczoru, sześć tygodni temu, przyszedł do klubu Frank, a teraz...

Urwała z niedowierzaniem. Teraz... Wszystko inne było takie odległe — czarne trykoty i głęboki dekolt, Harrods i uregulowana egzystencja dziewczyny opiekującej się dziećmi, Oslo. Teraz liczyła się tylko chwila obecna: przeżyty wstrząs, pełne oszołomienia zdumienie, problemy, jakie zaczęły się rysować.

— Czy mówił po włosku?

— Frank?

— Czy znał inne języki?

— Nie, och, nie. — Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. — Miał swój własny sposób bycia, bez względu na to, gdzie się znajdował. On był... Nie potrafię tego wyrazić, ale Frank wszystko potrafił załatwić.

Nagle, jak gdyby pożałowała tego zdania, oczy jej znowu zmatowiały. Forrester pomyślał, że zachowaniem Inger przypomina dziecko i że na szczęście ból i oszołomienie nie będą trwać długo. Kiedy przejdzie przez punkt krytyczny, zapomni o wszystkim, tak jak dzieci. Wspomnienie Nolana zblaknie, Nolana, dla którego dzień jutrzejszy miał być jak przedatowany czek, którego nie można zrealizować. Była młoda i jeszcze bardzo wiele jej się przydarzy. Życie wkrótce ją znowu wciągnie w swoje tryby.

— Bądźmy przez chwilę praktyczni — odezwał się. — Proszę się nie martwić o rachunek hotelowy, pani będzie płacić tylko za ten nowy pokój.

— Czy jest pan tego pewien?

— Kierownictwo przyjęło państwa jako małżonków. Wątpię, by domagali się od pani należności.

— Jak długo muszę tu jeszcze zostać?

— Chyba dwa, trzy dni.

— Mam tylko trzydzieści tysięcy lirów, może trochę więcej.

Około dwudziestu funtów — pomyślał. — Będzie musiała się liczyć z każdym groszem.

— To powinno pani wystarczyć.

— Na hotel tak. Może... Ale co dalej? Jak sobie poradzę?

— Sądzę, że najlepiej będzie, jak się pani skontaktuje ze swoim konsulatem. W Palermo z pewnością jest norweski konsulat. Już on panią dostarczy do domu.

— Do domu — powtórzyła, a jej oczy były zupełnie bez wyrazu. — Ku jego zdumieniu spytała nagle: — Czy pan jest żonaty?

— Dlaczego pani o to pyta?

— Był pan taki pełen współczucia, taki dobry. Tak bardzo mi pan pomógł.

— Czy dlatego koniecznie muszę być żonaty?

— Ale czy jest pan żonaty?

— Nie.

— A był pan?

— Tak.

Jak dobrze pójdzie, nie zostaną jej nawet blizny. Żywa pamięć bywa utrudnieniem, przynosi pełne udręki rozmyślania nocą.

Forrester nie mylił się co do rachunku. Tego wieczora rozmawiał z kierownikiem.

— W porządku, signore. Nie mam doświadczenia w tego rodzaju sprawach, ale panna Lindeman będzie musiała zapłacić tylko za pokój, do którego została przeniesiona dzisiejszego popołudnia. — I tu wymienił sumę. Niezbyt pewnie ciągnął dalej: — Proszę mi wybaczyć, ponieważ pan wziął tę panią pod swe skrzydła — jeśli mi wolno tak powiedzieć — może zechciałby mnie pan poinformować, jak się przedstawiają jej możliwości finansowe. Domyśla się pan zapewne, że jestem w kłopotliwej sytuacji. Powiedziano mi, że policja nie znalazła żadnych pieniędzy, żadnych czeków podróżnych należących do pana Nolana i ciekaw jestem...

— Za pokój zapłaci.

— Ach tak... — Wyraz ulgi rozjaśnił szczupłą twarz kierownika, ale natychmiast zasępiło ją powątpiewanie. — Ale dokąd się stąd uda? Na przejazdy też trzeba pieniędzy, signore, a ona przecież nie pochodzi z sąsiedniego miasta.

Było jasne, że nie chce mieć żadnych kłopotów. Miał ich dotąd wystarczająco wiele, aż za wiele. Ostatecznie, jak to wyraźnie dał do zrozumienia, prowadził hotel, nie zaś instytucję charytatywną, a dziewczynie w trudnych okolicznościach zostały okazane wszystkie względy.

— Na przykład — powiedział nieoczekiwanie — jej rachunek nie zostanie obciążony butelką koniaku zamówioną dziś rano, chociaż właściwie...

— Jestem przekonany, że panna Lindeman znakomicie sobie poradzi — uciął zdumiony obrotem rozmowy Forrester.

Czekał na nią w hallu, jednym okiem patrząc na drzwi windy. Panował tu nieustanny ruch. Należało ją gdzieś stąd zabrać — dyktowała to zwykła życzliwość. Nie można stale siedzieć w restauracji hotelowej, a wszędzie indziej dziewczyna potrzebowała kogoś, kto by jej towarzyszył. Forrester czekał na nią może z dziesięć minut. Była ubrana w tę samą krótką szmaragdową sukienkę, którą miała w kasynie, a kiedy się zbliżyła, Forresterowi przemknęło przez głowę, że Nolan specjalnie się dla niej nie wykosztował — drugorzędny hotel, pokój bez łazienki... Czy tak samo było w Paryżu i Alassio? Czy od początku zaciskał pasa, a może te przegrane półtora miliona lirów było ostatnim rozpaczliwym rozbłyskiem naprawdę olśniewającego fajerwerku?

O kilka kroków od nich jakieś małżeństwo w średnim wieku zatrzymało się, żeby się im przyjrzeć, kobieta trąciła przy tym swego męża, coś zawzięcie szepcząc. Nie tylko oni przejawiali nimi zainteresowanie, ale zrobili to najbardziej ostentacyjnie i Forrester rzucił im wściekłe spojrzenie.

— No, jak tam — powiedział do dziewczyny — czy udało się pani trochę przespać?

— Nie bardzo. — W jej oczach malowało się napięcie, wydawały się płonąć.

— Jaki jest ten pokój?

— Zupełnie znośny.

Pierwszy flesz błysnął, kiedy skierowali się do wyjścia. Uderzył ich prosto w twarz i Forrester zamknął oczy. W tej samej chwili zobaczył fotografa — na lekko ugiętych nogach podnosił aparat do następnego zdjęcia.

— Proszę pana! — usłyszał wołanie kierownika z tyłu. — Nie tutaj, tylko nie tutaj! — I znowu błysk flesza.

— Chodźmy — przynaglił ją Forrester i oboje podbiegli do drzwi. Dziewczyna zasłoniła twarz dłońmi.

Fotograf wyskoczył im zza pleców.

— Jeszcze jedno, signorina... — Zatrzymał się, niskiego wzrostu, w okularach bez oprawki, ze zbyt dużą ilością zębów, uśmiechał się przymilnie. — Tylko jeszcze jedno...

— Bastal — Forrester odepchnął go gwałtownie.

Futerał aparatu upadł z chrzęstem na podłogę, a fotograf aż się zatoczył.

— Panowie! — zawołał błagalnie kierownik znajdujący się teraz tuż koło nich. Cała scena rozegrała się w ciągu kilku sekund. Forrester i dziewczyna byli już za drzwiami. Szybko zbiegli po schodach, żadne z nich nie obejrzało się nawet za siebie. Dopiero na ulicy zwolnili kroku.

Do diabła z nim — wściekał się w duchu Forrester. Do diabła z nimi wszystkimi...

Na oświetlonej jasno ulicy panował spory ruch, ale nie było szpiegujących oczu ani zjadliwych szeptów. Tutaj Inger mogła się swobodnie rozpłakać, a on jej w tym nie przeszkadzał. W pośpiechu poszli w złą stronę i musiał ją poprowadzić okrężną drogą na parking, a potem pojechali wzdłuż Corso Umberto i kilka mil wybrzeżem na południe do restauracji, którą przedtem odkrył, a gdzie byli po prostu jeszcze jedną parą więcej i nikt nie wiedział nic o Nolanie martwym czy żywym. Potem, około jedenastej, podczas powolnej jazdy z powrotem do hotelu „Capua", Forrester zrobił w myśli bilans minionego dnia i stwierdził, że cały jego przebieg uczynił go za nią w jakiś sposób odpowiedzialnym.

— Dobranoc, Inger — zwrócił się do niej po raz pierwszy po imieniu, kiedy żegnali się przy windzie na jej nowym piętrze.

Podoficer policji powiedział, że może dopiero w środę po południu otrzyma wyniki sekcji. Przecenił jednak albo zapał do pracy swych rodaków, albo możliwości miejscowego laboratorium, w każdym razie wynik był gotowy dopiero w czwartek rano.

Tak więc przez całą środę trzeba było jakoś zabijać czas pozostając w najbliższej okolicy Taorminy. Forrester specjalnie na to nie narzekał, gdyż nie zburzyło mu to jakichś określonych planów, poza tym miał za sobą trzy tygodnie urlopu, najpierw spędzonego jak zwykle w Rzymie, potem tutaj, gdzie przyjechał, żeby odetchnąć po całym roku ciężkiej pracy. W Rzymie niewiele wypoczął, zresztą nigdy mu się to nie udawało. Ruchliwy Rzym zmuszał do pośpiechu, stwarzał coraz to nowe okazje rozrywek, był wymagający. Natomiast Taormina była cudownym miejscem do leniuchowania. Dziewczyna, nadal zamknięta w sobie, nie potrafiła na razie docenić piękna tego miasta. Forrester złapał się na tym, że wciąż próbuje wyciągnąć ją z tego nastroju, bez wścibstwa, ale starając się złagodzić jej odosobnienie i ciężkie przeżycia minionego dnia. Wkrótce się rozpręży, ale jeszcze nie teraz i z pewnością nie tutaj.

Wcześnie rano zostało jej przypomniane, że różni się od wszystkich ludzi w Taorminie — na pierwszych stronach gazet umieszczonych na ulicznych stojakach widniała fotografia ich obojga. W druku słowo „towarzysz" nabrało specjalnego posmaku — pomyślał ironicznie Forrester przeczytawszy tytuł. Nie zaproponował jej obejrzenia dziennika, który kupił, a ona nie poprosiła o to. Znowu pojechali bez celu na południe, po prostu żeby jakoś wypełnić poranek. Pod Acireale kupił chleb, ser, owoce i wino i zjedli śniadanie w malowniczym miejscu, o kilka mil od Taorminy, wśród wzgórz porosłych sosnami, na tle Etny, mając przed sobą w oddali morze lśniące jak roztopiony metal. Coraz mniej kojarzyła mu się z Nolanem, nie kierował też rozmowy na nią samą. Przeważnie mówił ogólnikami — starając się, jak mógł, oderwać jej myśli od nieodparcie narzucającego się tematu. O sobie prawie nie wspominał. Czasami szło mu to bardzo opornie i zapadały długie chwile milczenia, po których zwykle oboje naraz zaczynali mówić.

W jakimś momencie powiedział:

— Wyjeżdżam w piątek rano do Palermo. Mogę cię zabrać ze sobą.

— A co będziesz robił w Palermo?

— Odlatuję do Anglii. — I prawie miał dodać: „Wszystko, co dobre, szybko się kończy", ale zamiast tego wzruszył ramionami i powiedział: — Praca, nie można od niej uciec na długo.

— Czy powinnam zostać na pogrzebie?

— To już zależy od ciebie, ale policja stara się nawiązać kontakt z rodziną, co znacznie opóźni formalności pogrzebowe. W każdym razie nie musisz decydować w tym momencie. Miejsce w moim wozie będzie czekać na ciebie do ostatniej chwili. — Po paru sekundach rzucił: — Inger, wierz mi, to nie będzie znaczyło, że zostawisz tu Franka samego. Musisz myśleć o sobie, o tym, co będzie dla ciebie najlepsze, najbardziej rozsądne. A z pewnością najrozsądniejszą rzeczą będzie, jeśli zaopiekuje się tobą twój konsul... Przecież sam Frank byłby tego zdania!

Tak samo przemawiał do niego własny ojciec. „Diana nie żyje, Neal. Musisz pogodzić się z tym faktem, choć to jest okropne. Uczyniłeś wszystko, co w ludzkiej mocy. Mój Boże, sam omal nie przypłaciłeś tego życiem. Bądź rozsądny. Zajmij się sobą. Nie ma innego wyjścia, uwierz mi..."

Forrester spojrzał na dziewczynę zastanawiając się, czy ona w ogóle odczuwa jakieś wyrzuty sumienia, czy nie zadręcza się myślą, że to przez nią Nolan nie żyje. Ale na jej twarzy malowała się taka niewinność, że zaniechał tych rozważań. Zresztą — pomyślał ze zniecierpliwieniem — w gruncie rzeczy co to mnie obchodzi? Choć mówił do niej po imieniu, nadal byli sobie obcy i obcymi pozostaną, nawet jeśli mu będzie towarzyszyć przez całą Sycylię, aż do Palermo. I tak być musi, nawet dobry Samarytanin musiał odjechać w swoją stronę.

Tej nocy wrócił sen, ten sam okrutny sen, ale tylko jego cząstka, moment kulminacyjny, kiedy łupek zaczął mu się usuwać spod nóg, sypiąc się na Dianę. Przywarła całym ciałem do skały, jedną rękę wyciągnęła do niego, ciężko dysząc. I wtedy jego stopy straciły oparcie, ześliznął się, potknął, ujrzał tylko oczy Diany zaledwie o kilkanaście cali od siebie, każda sekunda wydłużona była w rozpaczliwą otchłań czasu, i nagle łupek ustąpił z chrzęstem, runął z okropnym hałasem, a on patrzył na to bezsilnie.

Kiedy ten sen obudził go jak zwykle, leżał w łóżku zlany zimnym potem, ścigany znowu poprzez minione lata okropnym wspomnieniem. Była piąta rano, wstał, włożył szlafrok, pantofle i wyszedł na balkon. Spędził tam całą godzinę — paląc papierosy obserwował, jak różowo-szary świt zaczyna nowy dzień wraz z jeszcze jednym obrotem kuli ziemskiej.

Śniadanie zjadł w hotelu, a kilka minut po dziewiątej otrzymał wiadomość telefoniczną z komisariatu policji, żeby wraz z panną Lindeman zechciał zgłosić się między dziesiątą a jedenastą. Od razu poprosił telefonistkę, żeby go połączyła z numerem 47.

— Inger?

— Tak... Ach, to ty.

— Czy jesteś już ubrana?

— Mniej więcej. — Jej glos przez telefon miał wyraźnie cudzoziemski akcent.

— Policja chce nas widzieć dziś rano około jedenastej. Spotkamy się w hallu na dole za jakąś godzinę, dobrze?

Kiedy zeszła, miała na sobie biały płócienny kostium, był to jeden jedyny raz, kiedy pokazała coś nowego ze swej garderoby. Ruszyli do komisariatu w blasku kwietniowego słońca i zostali zaprowadzeni do tego samego pokoju co przedtem, tak samo woniejącego zatęchłym dymem tytoniowym, przed pożądliwe oblicze tego samego podoficera.

— Buon giorno, signorina... signore.

Był sam. Jakiś nieznany im dygnitarz w cywilu patrzył na nich z przekrzywionego na ścianie portretu. Usiedli czekając, aż podoficer uporządkuje papiery. Może starał się wywrzeć wrażenie, że jest przepracowany, że w jego rękach spoczywają niezwykle ważne i odpowiedzialne sprawy? Wreszcie znalazł to, czego szukał.

— No, więc tak — sapnął cofając się nieco z fotelem i obrzucając szybkim spojrzeniem nogi dziewczyny. — Protokół sekcji... — Przełknął głośno i zwrócił się do Forrestera: — Lekarz sądowy stwierdza, że w organizmie denata znaleziono amobarbital sodowy w silnym stężeniu. Stwierdza również, że zmarły nie cierpiał na żadne dolegliwości sercowe czy krążeniowe i że nie ma żadnej innej przyczyny śmierci.

— Odebrał sobie życie — powiedział Forrester.

— Dopiero śledztwo wykaże, czy zażyta dawka...

— Och, do diabła z tym.

Ku jego zdumieniu policjant skinął głową.

— Zgadzam się z panem. Okoliczności na to wskazują. Ja chcę tylko powiedzieć, że nie do mnie należy wydanie ostatecznego orzeczenia.

Forrester miał wrażenie, że w czarnych oczkach dostrzegł jakiś błysk.

— Ale pan już wie, jakie będzie to orzeczenie?

— Powiedzmy, że tak.

— Samobójstwo?

Znowu skinienie głowy.

— Powiedzmy, że tak.

Tutaj postępowano zupełnie inaczej niż w kraju. Ruch wentylatora u sufitu powodował szelest kartek papieru przyciśniętych na biurku.

— Może zechce pan poinformować o sytuacji signorinę — poprosił. — Niech jej pan powie, że dla jej spokoju zdradzam tajemnicę służbową.

Robił wrażenie, że chce koniecznie zasłużyć sobie na jej wdzięczność, uznanie, Bóg wie co jeszcze.

To chyba przykre — pomyślał Forrester — tak łapczywie pożądać i tak kompletnie być ignorowanym.

Ani razu podczas ich dwukrotnego pobytu w komisariacie Inger nawet nie spojrzała na tego Włocha.

— Dla jej spokoju — powtórzył. — To informacja poufna, nieoficjalna.

Forrester powtórzył jej to, ale nie dodał, że to ma być specjalna przysługa dla niej.

— Z pewnością panna Lindeman czuje teraz ulgę — stwierdził podoficer z nadzieją w głosie.

— Czuję ulgę?

— Że nie oczekują jej żadne komplikacje. Żadne kłopoty.

— A czy nie miała dosyć kłopotów? Podoficer rozpostarł ramiona jak wędkarz.

— Signore, pan mnie źle zrozumiał. Sprawy mogły dla panny Lindeman przybrać znacznie gorszy obrót. Mogła mieć trudności. To właśnie chciałem powiedzieć.

— Wszystko dla niej ułoży się łatwiej, jeśli otrzyma z powrotem swój paszport.

— Ależ oczywiście, mam go tutaj. — Jak wielu tęgich ludzi, był przesadnie ruchliwy. Wstał i podszedł do jednej z szafek, wyciągnął szufladę opierając ją sobie o brzuch i wyszukał paszport. — Proszę bardzo — powiedział i aby osobiście wręczyć go dziewczynie, obszedł ją dokoła, nareszcie znajdując pretekst, żeby dotknąć jej ramienia. — Proszę, signorina, i życzę wszystkiego najlepszego.

— Co on takiego powiedział? — spytała Forrestera.

— Powiada, że możesz teraz jechać, gdzie chcesz. — I zwrócił się do podoficera: — Panna Lindeman jest panu wdzięczna, bardzo wdzięczna. — Cholerny pętak! — Czy została odnaleziona rodzina Nolana?

— Zajmują się tym moje władze zwierzchnie, zapewne poszukują przez konsulat, ale jak się w tej chwili sprawy mają, nie wiem. My tutaj musimy postępować zgodnie z otrzymanymi poleceniami dotyczącymi życzeń rodziny na przykład co do pochowania ciała. Oczywiście, gdy chodzi o cudzoziemca, mogą zaistnieć zagadnienia natury prawnej, takie jak kwestia długów i roszczeń wobec majątku zmarłego. Ale to już załatwia konsulat. Na szczęście signorinie Lindeman zostaną oszczędzone te zawiłe i nudne problemy. — Jeszcze jedno tęskne spojrzenie w jej kierunku. — Jeśli o mnie chodzi, może opuścić Sycylię, kiedy tylko zechce, i udać się dokąd ma ochotę.

Wstając Forrester poinformował go:

— Panna Lindeman prawdopodobnie pojedzie ze mną do Palermo.

— Kiedy państwo wyjeżdżacie?

— Jutro.

— Aha. — Z ociąganiem podoficer podszedł do drzwi, gdyby tylko dano mu okazję, przedłużyłby tę rozmowę, utrzymałby ten pozór zbliżenia. — No cóż, życzę obojgu państwu szczęśliwej drogi. — Z zazdrością znowu się uśmiechnął tęsknie, pragnąc wyrazić w ten sposób, że on również jest człowiekiem światowym. — Do widzenia, signore, signorina.

A kiedy szli razem korytarzem, Forrester wprost czuł jego wzrok na plecach.

Następnego dnia zdecydowała się z nim jechać. Ktoś po drugiej stronie świata miał się upomnieć o Nolana — matka, ojciec, siostra, brat, może żona — i nie do Inger miała należeć decyzja, co zrobić z tym zaszytym w worek, zamrożonym ciałem. Zresztą i tak nie wyrażała żadnych życzeń. Wtorek rano pozostał dla niej ostatecznością i nie musiała porać się już z niczym więcej, chociaż u kierownika hotelu zostawiła cztery tysiące lirów na róże dla Nolana, gdyby go pochowano w Taorminie — hojna suma zważywszy na to, co jej zostało po zapłaceniu rachunku hotelowego. W jakimś sensie był to sentymentalny, dziecinny gest.

— Czy powinnam była zostać? — spytała Forrestera po raz drugi, a on odpowiedział jej tak samo jak przedtem:

— Nie, jeżeli nie czułaś, że musisz.

Po co? Nie był ani nieuczciwy wobec niej, ani nie ferował jakichś moralnych wyroków, bo tylko serce może kazać trwać przy kimś do ostatka. Nolan nigdy by nie oczekiwał tego z jej strony.

Tak, wspomnienie Nolana wkrótce zblaknie. Nawet Taormina była już wspomnieniem. Po kilku godzinach jazdy znaleźli się wśród pustkowi. Ostatni żałosny drogowskaz wykrzywionym metalowym palcem wskazywał w niebo, ale i tak nazwa, którą głosił, i kilometry, które podawał, były zżarte przez rdzę, i Forrester nawet na niego nie spojrzał. Wtedy, jak i teraz zresztą, nie było żadnej innej drogi do wyboru, wtedy jak i teraz widział przed sobą samotną wstęgę szosy wijącą się wśród nędznych wzgórz jak przerywana kredowa linia. Wreszcie po kilku milach tej jałowej jazdy spytał:

— Jaka jest następna miejscowość?

Nie mógł ryzykować oderwania wzroku od drogi dłużej niż przez kilka sekund. Dziewczyna rozłożyła mapę, ale nie była dobrym pilotem.

— Leonforte — powiedziała bez przekonania.

— To przypuszczenie czy fakt?

— Założywszy, że minęliśmy Agirę.

— W Agirze omal nie przejechaliśmy psa.

— Och... wobec tego to będzie Leonforte.

— Muszę się czegoś napić. Czy nie zaschło ci w gardle? Czuję się wysuszony na pieprz.

Jeszcze w Taorminie kierownik hotelu powiedział:

— Dlaczego wybrał pan właśnie tę drogę, signorel Dlaczego nie pojedzie pan przez Capo d'Orlando, a potem wzdłuż morza przez Cefalu i Termini? Lepsza nawierzchnia, bardziej interesujące miasta po drodze. I szybsza. Nie?... Decyzja oczywiście należy do pana — powiedział to ze wzruszeniem ramion człowieka, który zawsze wie lepiej. — Tam w głębi wyspy znajdzie pan inną Sycylię. Antipatico. Nic tylko wzgórza i wzgórza.

Niezupełnie miał rację. Od czasu do czasu ukazywała się w oddali wioska jak plama ptasiego łajna, od czasu do czasu wśród migotania upału błysnął strumień i nędzne zabudowania gospodarcze skulone na dnie pętli jakiejś serpentyny. Jednak nadbrzeżne drzewa migdałowe i cyprysy, goździki, zarośla cytrynowe i barwne ściany jakby żywcem wzięte z broszur turystycznych należały do srebrzystobiałych plaż za Etną. Tutaj kraj był dziki, surowy, a droga biegła często nad brzegiem przepaści.

Fiat 1800 sprawował się bardzo dobrze. Przez cały ranek Forrester prowadził ostrożnie na niezliczonych zakretach, którymi droga wiła się kapryśnie wokół olbrzymiej podstawy Etny, zostawiając za sobą pas kurzu, pełznący potem powoli wśród pustkowi. Z rzadka tylko spotykali inne samochody, czasem mijali jakąś ciężarówkę lub samotnego człowieka wędrującego skrajem szosy albo przyglądającego im się ze skalistego zbocza, na którym wśród kolczastych zarośli i opuncji pasły się kozy. Forrester oglądał teraz zupełnie inną Sycylię, jakiej istnienia nie podejrzewał, i której nigdy by nie poznał, gdyby pojechał drogą doradzaną przez kierownika „Capui". Do Palermo było coraz bliżej, mieli tam być pod wieczór.

Nacisnął klakson, a opony zapiszczały na jeszcze jednym ostrym zakręcie. Potem przez chwilę szosa biegła prosto, po lewej stronie mieli ostry spadek. Aż do Leonforte ani śladu ludzkiego życia — tylko przejrzyste jak gaza strzępy chmur wysoko na niebie i zwietrzałe odkrywki żółtych skał. Dla przejeżdżających było to jeszcze jedno zwyczajne miasteczko, małe, ciasno zabudowane, przylepione do zbocza powyżej winnic i powyginanych groteskowo łat gajów oliwnych, miasteczko o wąskich uliczkach i ciemnych zaułkach prowadzących donikąd. Forrester zaparkował wóz na rynku i razem z Inger poszli do kawiarni, stoliki z zabawnymi blatami w szachownicę stały pod platanami. Ona zamówiła cinzano z wodą sodową, Forrester piwo. Drzewa rzucały łagodny cień, a kelner z metalową tacą odszedł skubiąc ponuro wystrzępiony mankiet białej kurtki.

Forrester rozsiadł się wygodnie i wyciągnął przed siebie nogi.

— Masz ochotę coś zjeść?

— Tutaj?

— Broń Boże. Jeżeli nie jesteś bardzo głodna, moglibyśmy zatrzymać się w Ennie albo nawet Caltanissetcie. Co ty na to?

— Mogę zaczekać.

Podano napoje — zimne, świetnie gaszące pragnienie. Forrester wypił duszkiem piwo i zamówił następne. W pstrokatym świetle dziewczyna była prawie piękna — włosy lśniły, twarz miała spokojną, bez cienia fałszu, poprzednia bladość zniknęła, wróciła opalenizna. Dziś włożyła niebieskie spodnie od kompletu, ale tym razem bez marynarki, i bawełnianą bluzkę bez rękawów.

Siedzieli dobre dziesięć minut sami, kiedy się pokazała żebraczka w czarnym szalu. Forrester dał jej kilka drobnych monet i odeszła, reszta stołów była nie zajęta. Potem pojawił się jakiś młodzik, o szybkich ruchach ptaka, i konfidencjonalnie pochylił się tuż nad Forresterem, wydawało się, że się nagle zmaterializował z nicości.

Świszczącą angielszczyzną spytał:

— Zegarek, proszę pana? Chce pan zegarek?

— Nie.

— Bardzo tanio.

— Nie.

— Szwajcarski zegarek. Dwadzieścia pięć tysięcy lirów.

— Nie.

Pochylił się jeszcze niżej, jak sprzedawca pornograficznych zdjęć, i zniżył głos:

— Może dla pani?

— Nie.

— Tylko dwadzieścia tysięcy lirów.

Forrester rozdrażniony wymienił spojrzenie z Inger.

— Nie — powtórzył stanowczo. — Proszę natychmiast stąd odejść.

— Dla pani specjalna cena. Piętnaście tysięcy lirów. Zegarek szwajcarski, bardzo, bardzo ładny. Zaraz pokażę. — Zegarek na znoszonym pasku znalazł się błyskawicznie na stole. — Złoty, szwajcarska robota.

— To wcale nie złoto.

— Właśnie że złoto. Ma wiele kamieni. — Zręczne palce przesunęły zegarek w stronę Inger. — Pani się podoba?

Inger nie drgnęła nawet, ale znowu jej obojętne oczy spotkały wzrok Forrestera, który powiedział:

— Oni są wprost nieznośni. — I potem do chłopaka: — Ten zegarek nas nie interesuje. Tracisz tylko czas.

— Czas?... Tak, pokazuje dobrze czas, szwajcarski.

— Wynoś się.

— Czternaście tysięcy?... Dla pani? Ładny zegarek dla ładnej pani.

— Wynoś się stąd! — Forrester nareszcie zaczął mówić po włosku. — Idź do diabła, ale już!

Zdumione wzruszenie ramionami.

— Signore...

— Va prestol

Chłopak schwycił zegarek i odszedł poniósłszy jeszcze jedną porażkę. Forrester sięgnął po piwo.

— Są tacy okropnie uparci — mruknął potrząsając głową.

— Wystarczyło, że Frank powiedział „nie" — zauważyła Inger. — To od razu kończyło wszystko. — W uszach Forrestera zabrzmiało to jak oskarżenie.

Zamglona Etna nadal im jeszcze towarzyszyła widoczna w tylnym lusterku. Znowu się wspinali, mając coraz rozleglejsze widoki, a krajobraz stawał się bardziej dziki, jeżeli to możliwe, niż przedtem. W odległości jakichś pięciu mil od Leonforte zaczęły się ostre serpentyny wymagające wielkiego skupienia ze strony Forrestera, ale kiedy droga znowu się wyprostowała, nacisnął pedał gazu i, o dziwo, informacja Inger okazała się ścisła. Niedawno minęło południe i kurz za nimi tworzył białą ścianę pod miedzianym słońcem. Wzdłuż szosy nadal kaktusy, kolczaste krzewy, skały i ostre zarośla; od czasu do czasu potężne rozpadliny, a na stokach wzgórz widoczne były ślady uprawy i niekiedy duży dom wśród starannie utrzymanego skupiska zieleni.

Nagle na jakimś skrzyżowaniu ujrzeli przydrożną budkę telefoniczną. Zbliżając się do tego miejsca Forrester spostrzegł dwóch ludzi, jeden z nich stał na środku szosy, drugi siedział z boku. Ten na szosie, szeroko rozstawiwszy nogi, zaczął gwałtownie wymachiwać rękami, twarzą zwrócony do nich; nawet z odległości pięćdziesięciu jardów widać było jego białe zęby w uśmiechu.

— Cóż, u diaska?

Forrester ostro zahamował. Człowiek nadal stał z rękami uniesionymi jakby w geście poddania. Uśmiech miał nadal przylepiony do twarzy. Ruszył się dopiero, gdy fiat stanął i ogarnęła go fala kurzu, wtedy podbiegł do wozu od strony Forrestera.

— Inglese?

— Si.

— Parle Italiano? — Granatowe ubranie, brudna kremowa koszula bez krawata, cienkie żylaste przeguby rąk.

— Si. Czego chcecie?

— Mój brat coś sobie zrobił w nogę, w kostkę.

Ten drugi na brzegu szosy skwitował uważne spojrzenie Forrestera ponurym skinieniem głową. Był młodszy — może miał ze dwadzieścia lat i wyglądał bardziej prostacko. Obaj byli mocno śniadzi.

— Dokąd idziecie? — spytał Forrester wyłączając motor.

— Do Caltanissetty. — Mężczyzna przy samochodzie miał bardzo nieprzyjemny uśmiech, zupełnie jak przylepiony na stałe, ale spojrzenie bystre, śmiałe. — Dla pana to niedaleko.

— Macie szczęście. Wsiadajcie.

— Tante grazie. — A potem rzucił przez ramię: — Va bene, Giuseppe.

Jego brat przykuśtykał przez drogę i obaj ulokowali się na tylnym siedzeniu. Forrester przyjrzał im się w lusterku: wiejskie chłopaki.

— Jak sobie zwichnąłeś kostkę?

— Na jakimś kamieniu noga mi się obsunęła. — Był ponury i opryskliwy. A przy tym dziwnie skupiony, Forrester wyczuwał jego napięcie.

— Szliśmy skrótem — uśmiechnął się starszy brat.

— Anglik? — spytał młodszy, najwidoczniej niepewny narodowości Forrestera.

— Tak. Anglik.

— Pan mówi bardzo dobrze po włosku.

— Dziękuję za uznanie.

Forrester włączył motor. Kiedy to zrobił, młodszy zadał dziwne pytanie:

— Esso?

Forrester brał benzynę w Taorminie, ale zupełnie nie mógł sobie przypomnieć na jakiej stacji. Nie zastanawiając się skinął głową, potem wrzucił bieg i zwalniając ręczny hamulec odparł:

— Tak.

— Pańska żona jest piękna — zauważył któryś z nich po chwili.

Forrester również odpowiedział uśmiechem, a do Inger odezwał się.

— Mówią komplementy pod twoim adresem.

Nie odpowiedziała. Ze ćwierć mili jechali w milczeniu. Nagle usłyszał wyraźny metaliczny stuk, którego pochodzenia nie potrafił wyjaśnić. Spojrzawszy w lusterko, zauważył, że ten starszy, siedzący za nim, pochylił się do przodu, a gdy oparł się o fotel, poczuł na karku rękaw jego marynarki. Przez chwilę Forrester sądził, że Sycylijczyk chce go poczęstować papierosem.

— Signore... my nie pojedziemy do Caltanissetty.

— Nie pojedziemy? — Nawet w tej chwili nie rozumiał, że dzieje się coś niezwykłego. — A dokąd to?

— Pokażę. Nie tą szosą w każdym razie.

— Bardzo mi przykro, ale nie zamierzam zbaczać z drogi.

— Ale zboczysz. — Głos był bardzo spokojny, brzmiał tuż przy uchu Forrestera, który usłyszał w nim narastającą groźbę: sposób zwracania zmienił się nagle w pełne pogardy i zażyłe „ty".

— Moi drodzy... — zaczął Forrester.

Zwalniając obrócił się w fotelu i wtedy z dreszczem przerażenia spostrzegł, że ten starszy mierzy do niego z pistoletu maszynowego.

Równocześnie musiała to spostrzec Inger: Forrester ledwie zarejestrował jej pełne niepokoju westchnienie. Rzucił spojrzenie na drogę, chcąc się zatrzymać.

— Nie zatrzymuj się.

— Posłuchaj...

— Jedź dalej... ostrzegam cię.

— Rób, co ci każe — poradził chrypliwie tamten drugi.

Forrester jechał powoli.

— Czy to ma być zabawa? Jakiś głupi kawał?

— Żaden kawał.

— Kim jesteście?

— Rób, jak ci każę, a nic wam obojgu się nie stanie.

— Kim jesteście?

— Carlo i Giuseppe, bracia.

— Co to wszystko ma znaczyć?

— Przekonasz się.

— Co się dzieje? — spytała Inger. — Kim oni są? — Była przerażona, wprost przywarła do drzwi.

— Licho wie.

— Czego chcą?

Przez ramię Forrester spytał:

— Cosa vogliono?... Pieniędzy?

— Każdy chce pieniędzy. — Stwierdzenie to zostało skwitowane śmiechem.

— Mam przy sobie trochę pieniędzy.

— Przyda się oczywiście... Ale teraz jedź szybciej.

I szturchnięcie lufą między łopatki. Forrester poczuł na szyi i czole lodowatą strużkę potu. Z ociąganiem przyspieszył, pobocza migały mu przed oczami.

— Czego oni chcą? — powtórzyła Inger.

— Nie powiedzieli jeszcze.

— Spytaj ich.

— Jak myślisz, co robię przez cały czas?

Spojrzał na nią z ukosa, mimo strachu zły, w głowie miał chaos. Mruknął do tyłu:

— Dokąd jedziemy?

— Przekonasz się.

Forrester oblizał wargi.

— Gdziekolwiek to jest, gorzko pożałujecie.

— Posłuchaj tylko — powiedział jeden do drugiego — cane mordace. — I zachichotał.

Droga opadała, wspinała się i kręciła. Nagle Forrester usłyszał głośny klakson, ale pokonywał akurat dosyć ostre zakręty i nie widział, co go chce wyprzedzić. Dopiero na trzecim zakręcie znowu się rozległ klakson, tym razem bliżej, i przemknął koło nich niebieski lśniący chromem autokar. Forrester zahamował ostro, żeby go przepuścić. Kilkunastu zadowolonych z siebie turystów spojrzało na wyprzedzany samochód. Forrester usłyszał z niedowierzaniem głos przewodnika, który właśnie mówił do mikrofonu:

— Stąd tego nie widać, ale niedaleko znajduje się jezioro Pergusa, w pobliżu którego wedle mitologii Pluton porwał Prozerpinę...

W koszmarach sennych powtarzały się nieraz takie urwane scenki.

Dopiero kiedy autokar zniknął w tumanach kurzu, Forrester uświadomił sobie, że zmarnował wielką szansę: gdyby zajechał mu drogę, zablokował ją nawet, wtedy pistolet nie byłby wcale groźny. Teraz nadal paraliżował każdą możliwość sprzeciwu czy ucieczki.

Następnym razem... — obiecał sobie gorączkowo. Autokary były tu rzadkością, ale mogli przecież spotkać ciężarówkę czy inny samochód — jakichś świadków. Coś będzie można zrobić.

Autokar pojawił się zbyt nagle, zaskoczył go nie przygotowanego do jakiejś akcji. Ale następnym razem... Pełen napięcia wyczekiwał, naciskając często klakson w nadziei, że usłyszy odzew.

Ale nie było następnego razu. Droga stała się puściuteńka i taka pozostała przez kilka następnych minut. Wreszcie spotkali drogowskaz, który wskazywał w lewo do Enny, ale kazali mu skręcić w prawo. Skończyła się bita nawierzchnia, jechali skalistą drogą polną, a po obu stronach rozpościerał się jakby znaczony ospą księżycowy krajobraz.

Forrester zdumiony, nic nie rozumiejąc, nadal sądząc, że chodzi o rabunek, znowu się odezwał:

— Jeśli chodzi wam o pieniądze...

— Nie gadaj, tylko jedź. — W drgającym lusterku napotkał ciemne, bezczelne spojrzenie. — Na rozmowę będzie dość czasu.

— Co on mówi? — wtrąciła się Inger.

— Nie chcą odpowiadać na żadne pytania.

— Co zamierzasz zrobić?

— A co mogę zrobić? — Coś w jej wzroku sprawiło, że warknął ze złością: — Przecież widzisz, że nie mam żadnego wyboru. — Tylko nie opowiadaj mi — wściekał się w duchu — co by zrobił w takiej sytuacji Nolan.

Ale te słowa zamarły mu na ustach.

Od skrzyżowania musieli przejechać przeszło dwanaście wyboistych mil. Dziury i kamienie zmusiły Forrestera do jazdy w żółwim tempie.

— To nie jest mój samochód — zaczął znowu. — Jest wynajęty — jak gdyby ten fakt miał nastraszyć jego prześladowców, ale oni wcale nie zwrócili na to uwagi.

Znajdowali się teraz równie wysoko jak w ciągu całego dnia, ale wtedy w rozedrganej upałem dali piętrzyły się jakieś wioski. Teraz wiele mil wokół nie było niczego — ani pól uprawnych, ani ludzkich domostw, co najwyżej fragmenty zrujnowanych kamiennych ścian przypominających opuszczone stanowiska obronne. Kiedy zjeżdżali w głębokie zapadliny, które spotykali co pewien czas na swojej drodze, świat wokół nich zamykał się, a linia horyzontu podnosiła wysoko. Paprocie wypełniały prawie bez reszty te wąskie rynny, przecięli też koryto wyschniętego strumienia, a zbielałe kawałki drzewa niby kości zalegały skaliste dno.

Forresterowi zaczynało się wydawać, że już wieki całe prowadzi samochód czując pistolet przytknięty do pleców, ale odbicie dwóch sycylijskich twarzy w lusterku świadczyło, że to wszystko nie jest złudzeniem. Nigdy jeszcze nie czuł się tak długo bezradny. „Tam w głębi wyspy znajdzie pan inną Sycylię — słowa kierownika hotelu zabrzmiały mu w pamięci jak urąganie. — Antipatico."

— Kim jesteście? Mafiosi?

Znowu uśmiech.

— Gdybyśmy nawet byli, to czybyśmy się przyznali do tego?

Forrester zaklął głośno. Giuseppe, ten, który udawał zwichnięcie nogi, zaczerwienił się i pochylił gwałtownie do przodu, ale brat go pohamował.

— Daj spokój, wiesz, co mówił Salvatore. — Potem trącił Forrestera w ramię. — Za tym następnym wzgórzem jedź w lewo. Zwolnij, bo zaraz będzie zakręt.

Fiat wdrapał się na wzniesienie. Ujrzeli jeszcze jeden wąwóz, tym razem zarośnięty sosnami.

— Tutaj skręć — rozkazał Carlo.

Forrester wjechał na zakurzoną wąską dróżkę, wzdłuż której płynął potok. Droga była ledwie widoczna wśród drzew. Światło słoneczne rozszczepiało się wśród gałęzi; podskakując i kolebiąc się jechali tak może ze ćwierć mili, zanim znaleźli się na niewielkiej polanie, gdzie stał prostokątny budynek wzniesiony na podmurówce z ogromnych głazów.

To było coś więcej niż chata. Woda cienkim strumyczkiem spływała ze skalistej platformy, a kamienie były zielone od mchu.

— Teraz zatrzymaj.

Kołysząc się samochód stanął. W jednym z okien zrobił się ruch.

— Idź, powiedz mu, Giuseppe.

— D'accordo. — Chłopak ruszył truchtem, wcale nie kulejąc.

Carlo zrobił wymowny gest pistoletem.

— No już, wysiadajcie obydwoje.

— Chce, żebyśmy wysiedli — powiedział Forrester do Inger.

Porośnięta trawą ziemia była sprężysta, szli bez najmniejszego hałasu, Carlo za nimi. Szmer spadającej wody podkreślał otaczającą ich ciszę. Giuseppe, który przed chwilą zniknął we wnętrzu domu, teraz wyszedł w towarzystwie mocno zbudowanego mężczyzny w średnim wieku, w samej koszuli.

— Rallegramenti, Carlo! A więc złapałeś naszą rybkę. — Nieznajomy zbliżył się do nich, zatknąwszy kciuki za szeroki pas. Nos miał zakrzywiony, w czarnych włosach pojawiła się już siwizna. Równie jasnych oczu Forrester w życiu jeszcze nie widział — właściwie były bez koloru. Kwadratowa twarz była bardzo pobrużdżona, policzki zapadnięte.

Skłonił się z żartobliwym szacunkiem.

— Powiedziano mi, że pan zna włoski.

— Owszem, znam. I chciałbym wiedzieć, w co, u diabła, pan i pańscy przyjaciele się bawicie.

— Sądzę, że to jest oczywiste.

— Dla mnie nie.

— Zostaliście państwo porwani. — Mężczyzna robił wrażenie rozbawionego. Głos miał głęboki, niski, mówił gwarowym akcentem. — A jakież inne może być wytłumaczenie? A my w nic się nie bawimy, zapewniam pana. — Zwrócił się do Carla: — Odprowadź samochód za dom. — Najwidoczniej cieszył się szacunkiem, bo Carlo posłusznie wykonał polecenie. — Ładny wóz.

— Dlaczego nas porwaliście?

— O, to sprawa dosyć skomplikowana. O tym musimy porozmawiać.

— Zaraz!

— Zaraz, jeśli pan sobie życzy, ale w domu. — Podszedł, żeby ich wprowadzić i prawie życzliwie ostrzegł Forrestera: — Tylko niech pan nie próbuje żadnych głupstw. Pan i pańska żona nie uciekniecie daleko. A nam zależy na tym, żeby się wam nie stała żadna krzywda.

Forrester wziął Inger pod ramię. Kiedy szli, powiedział:

— Nadal nic nie rozumiem. Ale nie martw się. Wszystko się wyjaśni. — Choć starał się mówić spokojnie, wcale tego spokoju nie odczuwał.

— Czego oni chcą? Kim są?

Ze zdenerwowania powtarzała w kółko to samo. Pod palcami czuł, że ma gęsią skórę, może nie byłaby tak przerażona, gdyby choć trochę znała język. Powoli uświadomił sobie, że jej musi być o wiele trudniej.

— Ja też chciałbym się tego dowiedzieć.

Przed drzwiami były trzy mocno wytarte drewniane stopnie. Weszli do izby, gdzie znajdował się jedynie stół i kilka prostych krzeseł. Oprócz tego Forrester zauważył troje drzwi i zlew w rogu, z wiadrem stojącym na desce zakrywającej odpływ. Był tu również piec, którego wykrzywiona rura wychodziła przez niski sufit. Resztki jedzenia — szklanka, brudny talerz i widelec oraz pół butelki wina — stały na końcu stołu. Podłoga była kamienna, dwa okna niezdarnie zakryto workowym płótnem.

— Giuseppe, krzesło dla signory. Musimy się starać, żeby naszym gościom było wygodnie.

Forrester nadal stał.

— Pan miał nam udzielić wyjaśnień.

— Oczywiście.

— Słucham.

— Niech pan siada — powiedział najstarszy Sycylijczyk. To on musiał być owym Salvatore, o którym mówili w drodze tamci. Sobie również przysunął krzesło. — To nam zajmie trochę czasu. Giuseppe, wino dla signory.

Rozdrażniony Forrester usiadł również przy stole.

— Proszę pana, jestem obywatelem brytyjskim, a ta pani...

— Doskonale wiemy, kim państwo jesteście.

— Nonsens.

— Znaleźliście się tutaj, bo doskonale wiemy, kim jesteście.

— Dobrze, kim więc waszym zdaniem jesteśmy?

— Pan jest George Russell. — W głosie mówiącego brzmiała wyraźna satysfakcja. — A to oczywiście pańska żona.

Forrester zrobił wielkie oczy.

— Jaki George?

— Russell. — Wymowa tego nazwiska była zupełnie cudaczna.

— Wcale nie nazywam się Russell — zaprzeczył Forrester i z wyraźną ulgą powiedział do Inger: — Oni nas biorą za kogoś innego.

Ta uwaga wywołała błysk podejrzliwości w oczach Salvatore.

— Wiem, kim jesteście, co robicie i gdzie spędzaliście ostatnią noc.

— Wobec tego niech pan powie.

— Jest pan generalnym dyrektorem firmy Esso i wczorajszą noc spędził pan z żoną w hotelu w Leonforte.

— Dyrektor Esso?

— Tak, Esso.

Forrester uśmiechnął się, było to takie śmieszne.

— Obawiam się, że pan się całkowicie myli.

— Blefowanie nic panu nie da, my wiemy swoje. I zamierzamy zażądać od firmy Esso pięciu milionów lirów za wypuszczenie was.

A więc o to chodziło. Czytał kiedyś w gazetach o podobnej historii w Boliwii czy też Meksyku.

— Niezależnie od tego, kim jesteście, powiem wam coś od razu, bo inaczej zrobicie z siebie durniów. — I Forrester zaczął wyliczać na palcach: — Po pierwsze nazywam się Forrester, nie Russell; po drugie ta pani jest obywatelką norweską i nie jest moją żoną; po trzecie nie mam nic wspólnego z Esso. A po czwarte wczorajszą noc signorina Lindeman i ja spędziliśmy w hotelu „Capua" w Taorminie.

W tym właśnie momencie wszedł do izby Carlo i usłyszawszy to przestał się uśmiechać.

— Byliście w Leonforte — upierał się Salvatore z niezachwianą pewnością. Zacisnął dłonie i pochylił się w przód. Na napięstkach miał tatuaż.

— Owszem, godzinę temu, ale nie wczoraj wieczorem.

— Nocowaliście w Leonforte, pan pracuje w Esso i prowadził pan wynajętego białego fiata 1800.

— Owszem, fiat jest wynajęty. Owszem, przejeżdżaliśmy przez Leonforte. Ale ja mam być dyrektorem generalnym Esso? Nie, z całą pewnością nie jestem nim.

— Pan kłamie. — Usta Salvatore zacisnęły się w wąską linię. Na każdym kroku spotykał się z kłamstwem.

— Na nieszczęście dla pana mówię prawdę.

— Nazywa się pan George Russell.

— Nie.

— To jest pańska żona.

— Znowu pomyłka. — Forrester zwrócił się do Inger: — Dla jakiegoś zwariowanego powodu uważają, że nazywam się George Russell i pracuję w Esso, a ty jesteś moją żoną.

— Co on pani mówi?

— Może pan ją pytać do jutra, i tak nie dostanie pan odpowiedzi; signorina nie rozumie słowa po włosku.

— Co pan jej powiedział?

— Że pan się co do nas całkowicie myli. Zresztą bardzo łatwo potrafię tego dowieść. Nasze paszporty są w samochodzie. ..

Forrester wstał, ale Salvatore krzyknął ostro:

— Niech pan siedzi na miejscu. Carlo, przynieś ich bagaże.

— Mój paszport jest w marynarce.

— Marynarkę przynieś także. Przynieś wszystko.

Carlo wyszedł posłusznie, cała jego buta gdzieś znikła. Stojący pod ścianą w drugiej stronie izby Giuseppe zrobił niepewny ruch ręką i odezwał się:

— Sam powiedział, że jest z Esso. Od razu go spytałem, kiedy nas zabrał, i on to potwierdził.

— Nie zrozumiałem, o co ci chodzi.

— Pan powiedział, że jest z Esso.

— Na miłość boską! Myślałem, że pytasz o benzynę, jakiej używam.

Pogardliwe przewrócenie oczami.

— I nie zaprzeczył pan, że ta kobieta to pańska żona... On kłamie, Salvatore.

— Oczywiście, że kłamie — mruknął Salvatore. Potem znowu zwrócił się do Forrestera: — Nasz krewniak mieszka w Leonforte. Wczoraj wieczorem potwierdził, żeście się tam zatrzymali. Dziś rano zawiadomił nas, o której godzinie wyjeżdżacie z hotelu. — Wyraz niedowierzania na twarzy Forrestera kazał mu dodać: — Telefonicznie, na tym skrzyżowaniu, gdzieście się zatrzymali, jest budka telefoniczna.

— Wobec tego nic mi nie pozostaje, jak tylko stwierdzić, że nie należy dowierzać rodzinie i że ten wasz krewniak elegancko wyprowadził was w pole.

Salvatore zaczął w milczeniu przetrawiać tę uwagę, doszukując się w niej jakiegoś ukrytego sensu. Twarz jego pociemniała.

— Niech mnie pan nie prowokuje, signor Russell.

— Mówię po raz ostatni — nie nazywam się Russell!

— Zaraz się przekonamy.

— Oczywiście, zaraz się przekonamy.

Kroki Carla zastukały na schodach i wszedł tyłem do izby taszcząc cztery walizki — dwie Inger i dwie Forrestera. Dźwignął je nad stół i opuścił z hałasem. Marynarkę niósł pod pachą i Forrester był pewien, że już zajrzał do paszportu, gdyż rzucił w stronę Giuseppe niespokojne spojrzenie, będące częściowo ostrzeżeniem, a częściowo prośbą. Forrester sięgnął po marynarkę, kiedy ta znalazła się na stole, ale Salvatore odsunął szorstko jego rękę.

— Za kogo nas pan bierze?

— Nie mam tam broni, jeśli o to panu chodzi.

Zamiast odpowiedzi zobaczył tylko błysk oczu. Salvatore ze zręcznością złodzieja znalazł właściwą kieszeń.

— Zaraz zobaczymy... — wyciągnął paszport, oczy mu się zwęziły i zaczął powoli przewracać sztywne kartki; poruszając ustami odczytywał podwójne stemple wiz.

— Wszystkie dane są na pierwszej stronie — wyjaśnił Forrester.

— Wiem, wiem.

Najwidoczniej nie wiedział, ale był zarozumiały, uparty. Kiedy zobaczył fotografię Forrestera, aż chrząknął. Powoli odwrócił stronę, potem znowu wrócił do tej pierwszej, żeby ją uważnie przesylabizować, a jego twarz w miarę, jak docierała do niego prawda, stawała się coraz bardziej ponura. Na skroni zaczęła mu pulsować żyłka. Wreszcie wybuchnął:

— Durnie, skończone durnie!

Gwałtownie rzucił paszport na stół i zerwał się na nogi, krzesło upadło z hukiem. Carlo chciał uciec, ale Salvatore schwycił go lewą ręką i wymyślając wściekle, zadał mu prawą kilka mocnych ciosów w twarz, tak że głowa chłopaka kiwała się z boku na bok. Tak samo nagle jak zaczął bić, puścił Carla i odwrócił się do Giuseppe.

— Co za durnie siedzą mi na karku! — Podszedł do niego. — Czy rozumiecie, coście zrobili?!... Wy, wy bezużyteczne...

Giuseppe zesztywniał pod ścianą i kiedy Salvatore znalazł się na odległość ramienia, wyszarpnął z kieszeni nóż.

— Spróbuj, tylko spróbuj...

Ze zdumiewającą szybkością starszy mężczyzna kopnął wyciągniętą dłoń, wytrącając nóż, a na Giuseppe spadł grad ciosów i kopniaków. Chłopak upadł na ziemię i zwinął się w kłębek ochraniając brzuch. Rozegrało się to wszystko w przeciągu paru sekund.

— Nawet z nożem jesteś niczym — warknął z pogardą Salvatore i splunął. — Obydwaj nic nie jesteście warci. — Carlo stał oparty o krawędź stołu, z ust sączyła mu się krew. — O Boże, jakież szanse ma Angelo, gdy jego bracia to tacy durnie! Czy wiecie, coście najlepszego zrobili?... Zdajecie sobie sprawę? Potrzebny nam był Russell, wszystko było zaplanowane z Russellem, a wy mi tutaj sprowadzacie kogoś innego... Kogoś innego, słyszycie?

— To była pomyłka — wymamrotał Carlo.

— Madre di Dio!

— Tylko jeden biały fiat jechał, a godzina się zgadzała.

— Głupcy, idioci, poronione durnie!

Równie dobrze mogło tu nie być obojga cudzoziemców. Forrester w napięciu obserwował Salvatore. Podjudzać go dalej — nie wiadomo, jaka będzie jego reakcja. Ruszyć się — wszyscy razem skoczą na nich. Teraz w zależności od tego, co i jak zostanie powiedziane, cała sytuacja może się zmienić. Poprzez stół zobaczył, że Inger otwiera usta chcąc coś powiedzieć, z pewnością pragnęła usłyszeć jakieś wyjaśnienie, słowa otuchy — domyślał się tego — ale ostrzegawczo podniósł palec do ust i potrząsnął przecząco głową.

— Pomyłka! — szalał Salvatore. — Tylko tyle macie mi do powiedzenia!

Jeszcze raz chciał uderzyć Carla w głowę, ale ten uskoczył w porę. Giuseppe nadal siedział skulony na podłodze z ponurą i cierpiącą miną.

— Baba z ciebie! — krzyknął nad nim Salvatore. — Ot co, baba!

Jego furia to wzmagała się, to ustępowała, przeplatana wyszukanymi przekleństwami i gwałtowną gestykulacją.

— Madre! — Zrzucił szklankę i talerz, schwycił butelkę z winem i wypił ją jednym haustem do dna. — Madre! — W każdej innej sytuacji jego zachowanie byłoby komiczne. Wyglądał jednak na nieobliczalnego, groźnego. Ludzie, którym się coś nie powiodło, zawsze bywają groźni, a ten na dobitek czuł się oszukany. Pięć milionów lirów... Nie z jego winy rozwiały się marzenia.

— Non e la mia colpa — powtarzał z przekąsem, kiedy Carlo ścierał sobie z twarzy krew. — Do kogo więc mam mieć pretensję? Powiedz mi, do kogo?

Nagle jak gdyby znowu spostrzegł Inger i Forrestera. Jego gniew zmienił kierunek — najwidoczniej chciał dowieść, że inni też tu zawinili. Wprost nie mógł uwierzyć w taką nieudolność.

— Skłamałeś chłopcom.

— Nie.

— Powiedziałeś, że nazywasz się Russell.

— Nigdy.

— Ale nie zaprzeczyłeś temu.

— Nikt mnie o to nie spytał.

— Oni myśleli, że pracujesz w Esso i że jesteście mężem i żoną.

— Tylko myśleli.

Przez chwilę Forresterowi zdawało się, że i jego Salvatore uderzy.

— Kto ona jest?

— Znajoma...

— Gdzie jej paszport?

Forrester spytał Inger.

— W małej walizce — poinformował. — Nie jest zamknięta. Niech pan szuka w kieszeni wieka.

Tym razem paszport został poddany krótkim oględzinom. Salvatore z obrzydzeniem rzucił go na stół.

— Christo! — jęknął, wciągając głośno powietrze i ukrył pobrużdżoną twarz w dłoniach.

Forrester czekał zmieszany. Starał się przybrać obojętną minę, ale ta poza była jakoś teraz nie na miejscu. Nagle wyraźnie usłyszał huk spadającej wody, jak gdyby wiatr zmienił kierunek, ale za popękanymi upstrzonymi przez muchy szybkami sosny stały bez ruchu.

— Zapytaj ich o pieniądze — poradził Giuseppe wstając wreszcie z podłogi.

— Ile ma pan przy sobie? — spytał Salvatore Forrestera.

— Nie taką sumę, na jaką pan liczył.

— Ile?

— Może sto tysięcy.

Salvatore zrobił niecierpliwy gest ręką:

— A ta kobieta?

— Nie ma nic.

— I pan myśli, że ja w to uwierzę? — Zagraniczny paszport, samochód, mieszkanie w hotelu, nawet drugorzędnym — to dla niego automatycznie oznaczało bogactwo.

— Wracamy do domu i praktycznie biorąc jesteśmy spłukani. Ona ma może dwa, trzy tysiące.

— Można sprzedać samochód — podsunął Carlo. — Na przykład w Agrigento. To już byłoby półtora miliona lirów.

— I co z tego? I tak nam brakuje trzy i pół miliona lirów. Madre! — Salvatore znowu był wściekły. — Ruszcie mózgownicami! Wymyślcie coś!

Forrester wstał.

— Niech mnie pan posłucha — zaczął mówić ostrożnie. — Zatrzymaliście nie te osoby, które chcieliście. Signorina Lindeman i ja jedziemy do Palermo. Ona ma bardzo pilne sprawy do załatwienia u swego konsula, a ja muszę zdążyć na samolot. — Brzmiało to dosyć kulawo, jakieś mocne argumenty nie wchodziły jednak w tej chwili w grę. — Większa część tych pieniędzy jest w czekach podróżnych, ale możecie dostać za to gotówkę. Oddajcie mi więc kluczyki od wozu.

Salvatore robił wrażenie zupełnie zaskoczonego.

— Czy z pana taki sam głupiec jak oni?

— Być może ani oni, ani ja nie jesteśmy specjalnie mądrzy. Ale czeka nas długa podróż i musimy dotrzymać terminów.

— I poinformować różnych ludzi.

— Ludzi?

— Policję.

— Z całą pewnością nie. Jeśli o nas chodzi, to sprawa jest zamknięta. — Forrester słyszał własne słowa, była to parodia Anglika w opałach.

— Dla was może tak, ale nie dla mnie, nie dla nas. Z całą pewnością nie.

— O co panu chodzi? Nie jesteśmy wam potrzebni i...

— Niech pan nie będzie taki pewny siebie. Esso nie jest jedynym wielorybem w morzu. — Salvatore podszedł do niego bliżej. Twarz miał zapadniętą, silnie pobrużdżoną. — A co z pańską firmą?

— Co z moją firmą? — powtórzył Forrester, żeby zyskać na czasie.

— Czy pan nie jest wart pięciu milionów lirów dla swoich pracodawców?

— Przez myśl by mi to nie przeszło.

Sprawy zaczynały przybierać nieprzewidziany obrót.

— Nie zapłacą pięciu milionów lirów za pański bezpieczny powrót? Naprawdę nie?

Forrester nigdy nie potrafił panować nad sobą przez dłuższy czas.

— Bzdury pan plecie! — odparł ostro.

— Kto? Ja?

— I pan sądzi, że dostanie pan tę sumę z powodu mojej osoby? Jest pan tak samo głupi jak ci pańscy kumple, te niedorajdy o pustych łbach.

— Insolentel... Gdzie pan pracuje? Kim oboje jesteście?

— Niech pan sam się dowie!

Z wściekłością Salvatore zaczął wyrzucać wszystko z otwartej walizki Inger: buty, bieliznę, szczotki. Zerwała się z krzesła wołając:

— Nie!... Proszę tego nie robić!

— Zostaw pan te rzeczy! — krzyknął Forrester.

— Stul pysk i opróżnij kieszenie.

— Słyszy pan, powiedziałem, zostaw pan te rzeczy! Wiedział, że sytuacja wymknęła mu się z ręki, ale ciosu nie oczekiwał. Bez żadnego ostrzeżenia został uderzony tak mocno w szczękę, że od razu pogrążył się w ciemności.

Kiedy przyszedł do siebie, była przy nim tylko Inger.

— Inger? — wyszeptał, dostrzegłszy niejasny zarys jej postaci. — Gdzie my jesteśmy?

— Umieścili nas w tym pokoiku.

Podniósł głowę i wszystko nagle zakołysało się. Pomieszczenie, w którym teraz się znajdowali, miało jakieś dwanaście stóp kwadratowych. Zardzewiałe łóżko, na którym leżał, było jedynym sprzętem. Koło brudnych okienek wisiały rozcięte worki, ale poza tym izba była pusta jak cela więzienna.

— Jak długo to trwało?

— Co?

— No, jak długo byłem nieprzytomny?

— Krótko. Może dwie, trzy minuty. Wnieśli cię tutaj, a potem mnie wepchnęli.

Usiadł starając się uporządkować myśli. Szczęka mocno mu spuchła. Przez zamknięte drzwi słychać było przyciszoną rozmowę.

— O Boże, a to ci historia.

— Mam wrażenie, że to jakiś koszmar — powiedziała Inger.

— Doskonale cię rozumiem.

— Boję się.

Już po raz drugi znaleźli się razem w dramatycznej sytuacji, ale teraz byli partnerami. Usiadła koło niego na kocu, który przykrywał łóżko. Usta miała rozchylone, a w jej oczach malowała się prośba o pomoc. Gdyby nawet była głucha jak pień, ostatnia godzina musiała ją wiele kosztować. Nie tylko Nolan został zapomniany, w ogóle normalne życie zdawało się oddalone o wiele tysięcy mil.

— Zamierzali porwać niejakich Russellów. Russell zajmuje wysokie stanowisko w Esso. Oboje z żoną nocowali wczoraj w Leonforte i dziś rano wyjechali mniej więcej o tej samej porze co my. Salvatore twierdzi, że jakiś znajomy zawiadomił ich o tym przez telefon. — Forrester ostrożnie rozmasowywał sobie szczękę. — Tak się złożyło, że Russellowie też jechali białym fiatem, ale na nieszczęście to my pierwsi dojechaliśmy na to skrzyżowanie i to wszystko.

— Kim są ci ludzie?

— Mordercy? Bandyci? Nie wiem. — Forrester zgarbił się przygnębiony. Jednego był pewien, że nie należeli do mafii. Mafiosi uważali się za elitę, a tym ludziom brakowało wyraźnie przekonania o swojej potędze. — Nasz przykład świadczy wyraźnie o tym, że są amatorami popełniającymi kardynalne błędy, ale plany mają ambitne. Zamierzali wydostać z firmy Esso pięć milionów lirów i wydaje mi się, że ogromnie im zależy na tej właśnie sumie. Ale nie pytaj mnie dlaczego. Ten, który mnie uderzył, Salvatore, w ogóle nie zamierza pójść na żaden kompromis, nie zgodzi się dostać mniej. Z jakiejś przyczyny koniecznie muszą mieć pięć milionów.

Inger zmarszczyła czoło.

— Od nas?

— Musieliby mieć cholerne szczęście! — Wynosiło to blisko trzy tysiące funtów. — Moja firma nie byłaby w stanie zapłacić takiej sumy. Nie jesteśmy przedsiębiorstwem międzynarodowym, a poza tym obowiązują nas przeróżne ograniczenia dewizowe. — Głośno myślał nie zważając na to, że ona może tego nie zrozumieć. — Zresztą...

— Czy będą nas tu trzymać?

Forrester wstał z łóżka i obejrzał uważnie oba okna. Niedawno zostały z zewnątrz okratowane.

— Z pewnością zamierzali trzymać tu Russellow.

— Ale co mogą od nas dostać?

— Niewiele, chociaż trzeba ich o tym przekonać. Rozmowa w drugim pokoju była nadal cicha, widocznie tamci ciągle jeszcze lizali się z ran.

— Przynoszę pecha. — Forrester nie wiedział, gdzie błądziły myśli Inger, nagle jednak ogarnęło ją wyraźne podniecenie.

— Nie mów takich rzeczy.

— Ale tak jest rzeczywiście. — Gestem bezsilnej rozpaczy odsunęła pasmo włosów z twarzy.

— I ja nie jestem tu bez winy — powiedział Forrester.

— Jak dotąd niezbyt mądrze się zachowywałem.

— Przynajmniej próbowałeś coś zrobić. Śmieszne, ale poczytał to za komplement. Z obawą spojrzał znowu na okna. Nie wolno mu się rozklejać, bo zacznie się bać o nią, o nich oboje. Jakoś musi ich stąd wydobyć, ale teraz jego jedyną bronią była dyskusja — dyskusja i może poparte perswazją kłamstwo.

Minęło chyba dziesięć minut, kiedy klucz zazgrzytał w zamku i Salvatore otworzył drzwi.

— Trochę pan ochłonął? — Urwał, jakby uznając wrogość Forrestera za rzecz oczywistą. — Chodźmy, trzeba o tym i o owym porozmawiać.

Oboje z Inger poszli za nim do sąsiedniej izby; upokorzenie było tylko cząstką tego, co Forrester czuł. Wszystkie walizki zostały opróżnione, a ich zawartość rozrzucono na długim stole. Choć Forrester spodziewał się tego, widok przyprawił go o wściekłość, budząc na nowo gwałtowną chęć protestu. Ale opanował się jakoś. Wszystkie prawa, jakie były udziałem jego i dziewczyny, przestały istnieć w chwili, gdy do fiata wsiedli Carlo i Giuseppe. Niestety, Forrester zrozumiał to dopiero teraz.

Salvatore utkwił w nim swoje blade oczy.

— Co pana łączy z policją?

— Nic mnie nie łączy.

— W waszych paszportach są stemple policji.

— W Taorminie byłem przesłuchiwany i dlatego policja przystawiła swoje stemple.

— Dlaczego?

— Taki pewno mają zwyczaj, niech ich pan sam o to spyta.

— Jakie to było przesłuchanie?

— Towarzysz signoriny Lindeman umarł nagle. Ona i ja byliśmy w związku z tym przesłuchiwani.

— I co dalej?

— Nic. Przeprowadzili zwykłe w takich razach dochodzenie. Ja brałem w tym udział jako tłumacz. Kiedy dochodzenie się skończyło, zaproponowałem, że ją podwiozę do Palermo. Przeżyła ciężkie chwile — dodał i zabrzmiało to jak prośba. Od razu się zorientował, że to nic nie da.

Salvatore chrząknął, najwidoczniej zadowolony.

— A teraz — powiedział wracając do interesującego go tematu — co z tą pańską firmą?

— Nie ma żadnej firmy.

— Żadnej firmy? Pan nie ma pracodawcy?

— Pracuję dla siebie.

— Gdzie?

— W Anglii.

— Gdzie w Anglii?

— W Peterborough.

Salvatore zmarszczył brwi.

Spojrzał szybko na Car la, który stał za Forresterem, a potem w bok.

— Niech pan przeliteruje nazwę tego miasta.

— Mam przeliterować?

— Tak, przeliterować.

Forrester zrobił to pocierając szczękę.

— I pan nie pracuje w żadnej firmie?

— Już mówiłem. — Cały z trudem opanowany gniew znowu w nim wezbrał. — Pracuję sam dla siebie. Nie ma pan z kim się targować, do kogo zwrócić. Trafił pan zupełnie źle.

— Tym razem wiem z całą pewnością, że pan kłamie.

— Cały czas pan to powtarza.

Salvatore zrobi gest, jakby rzucał piłkę.

— Carlo, pokaż mu ten kartonik.

Carlo podszedł do Forrestera i wetknął mu w rękę reklamową wizytówkę. Od razu ją poznał i serce mu się ścisnęło.

Sam siebie wkopał. Bilet musiał się gdzieś zaplątać w jego walizce, w jakiejś bocznej kieszeni.

Neal J. Forrester, KW

Przedstawiciel firmy „Stone i Forrester" Ltd. Przedsiębiorstwo niszczenia obiektów

— Sam pan widzi, signore! — Uśmiech pozbawiony cienia wesołości sprawił, że policzki Salvatore zapadły się jeszcze wyraźniej.

— To nic nie znaczy. Ja nie pracuję już w tej firmie.

— Ale pańskie nazwisko jest w nazwie.

— Doprawdy?

— Chce pan we mnie wmówić, że to zbieg okoliczności?

— To bardzo pospolite nazwisko.

— Kiedy się pan wycofał z tej firmy?

— Jakiś czas temu.

— Ile lat, miesięcy?

— Dwa lata temu.

— Dlaczego więc wozi pan również ze sobą aktualny terminarz tej firmy, i do tego z pańskimi inicjałami na wierzchu?

Forrester wzruszył ramionami. Nagle zrozumiał, że bezcelowe jest dalsze zaprzeczanie wszystkiemu.

— No dobrze, to moja firma. Ale to nie Esso. Jesteśmy bardzo skromnym przedsiębiorstwem. Spicciolo. Chcę panu po prostu wytłumaczyć, że z tej strony nie ma najmniejszej szansy, żeby dostać pięć milionów. Najmniejszej!

Kiedy to mówił, w błyskawicznym skrócie usłyszał, co by powiedział do niego ojciec, na swój szorstki krytyczny sposób: „Jakżeż, na miłość boską, mogłeś się zadawać z ludźmi tego pokroju? Naprawdę, Neal, to okropne. I kim była ta kobieta?..." Ojciec mało stykał się z życiem, tyle niosło ze sobą rzeczy niewłaściwych, a rzeczy niewłaściwych należało unikać. Nigdy nie obrałby drogi, która doprowadziła Neala aż do tej izby. Gdyby Nolan umarł w sąsiednim numerze hotelowym, wezwałby lekarza, kierownika i spokojnie zszedł na śniadanie. Nie wplątałby się w kłopoty Inger, nie czułby się za nią odpowiedzialny, nie nastąpiłoby porwanie na skrzyżowaniu dróg, nie byłoby zagubionej wśród wzgórz kamiennej chaty ani trzech mężczyzn, ani pistoletu, ani noża, ani nalegań najstarszego mężczyzny o pieniądze. Ojcu los ułożyłby się inaczej. Z rozdrażnieniem i skargą w głosie powiedziałby: „Niby żyjesz na własny rachunek, Neal, liczysz jednak z pewnością na to, że «Stone i Forrester» złożą za ciebie okup..."

Wszystko to przeleciało mu przez głowę z błyskawiczną szybkością.

— Chcę zadać panu jedno pytanie — powiedział pośpiesznie. — Dlaczego akurat pięć milionów? Dlaczego nie zadowolić się tym, co macie w ręku?

— Musi być pięć milionów.

— Dlaczego?

— Dlatego, że mniej nie wystarczy. I szybko ich potrzebujemy.

— Jak szybko?

— W ciągu tygodnia.

— Ze mną to się nie uda. Z Esso może tak. Mają tutaj swoje kapitały. Ale moja firma — nawet gdyby mogła zapłacić, co w ogóle nie wchodzi w rachubę — musiałaby mieć co najmniej dwa tygodnie, żeby dostać zezwolenie na przelew zagraniczny, ale nie ma żadnej gwarancji, że udałoby im się to załatwić.

Ku zdziwieniu Forrestera Salvatore nie przerwał mu ani słowem. Nie miał specjalnie nadziei, że uda mu się przedstawić swoje rozumowanie, ale zaczął mówić o ograniczeniach nałożonych przez ministerstwo skarbu, wskazał na trudności, na konieczność decyzji na różnych szczeblach.

Gdyby nie krewni w Rzymie, którzy zawsze mu pomagali dając trochę lirów, nie byłby w stanie przegrać tyle w ruletkę, ale tego teraz nie powiedział. Firmy, duże i małe, poszczególni obywatele, wszyscy w jego kraju — tłumaczył Sycylijczykowi — podlegają tym samym przepisom.

— Możecie czekać miesiąc i wtedy okaże się, że nic z tego. Tam nie można nikomu przystawić pistoletu do pleców.

Wszystko wskazywało na to, że Salvatore był co najmniej zaniepokojony. Zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Raz machnął gwałtownie ręką w powietrzu i zaklął głośno. Giuseppe i Carlo trzymali się z dala bacznie go obserwując; Giuseppe odzyskanym nożem czyścił sobie paznokcie. Przez krótką chwilę Forrester łudził się, że zasiał ziarno wątpliwości, spojrzał nawet na Inger usiłując przekazać jej wzrokiem, że Salvatore zaczyna rozumieć, iż niewiele od nich uzyska.

Nagle Salvatore spytał:

— A ta pańska firma, co takiego wyrabia?

— Nic nie wyrabia.

— Niech mi pan wytłumaczy.

I Forrester zaczął mu tłumaczyć, wprowadzony w błąd niepewnością Salvatore.

Przedsiębiorstwo niszczenia obiektów" — brzmiało dość niezręcznie po włosku.

— Co takiego niszczycie?

— To zależy — praktycznie biorąc wszystko. Na ziemi, pod wodą. Budynki, wieże, wraki...

— A czym się posługujecie?

— To także zależy.

— Materiałami wybuchowymi?

— Tak — skinął głową Forrester — materiałami wybuchowymi.

Salvatore schwycił go nagle za ramiona wbijając mu paznokcie głęboko w ciało. Na jego twarzy malowało się nieukrywane podniecenie, potem zwrócił się do tamtych dwóch:

— Słyszeliście, ragazzi? Słyszeliście? Nawet teraz zdarzają się cuda. Powiadam wam, istne cuda. Złowiliśmy fachowca od dynamitu. — I wybuchnął głośnym śmiechem.

Śmiał się nadal, kiedy rozległy się czyjeś kroki na schodkach i otworzyły się drzwi prowadzące na dwór. Wszedł jeszcze jeden młody mężczyzna, młodszy niż Carlo i Giuseppe, przystojny, o gładkich, układanych na mokro włosach. Kiedy spostrzegł Inger i Forrestera, kiwnął głową z zadowoleniem.

— Udało się.

— Ciao — powitał go Carlo. — Nie bardzo się śpieszyłeś.

— Minęła godzina, zanim złapałem jakąś ciężarówkę. — Pochylił się, żeby strzepać kurz z obcisłych spodni i spiczastych półbutów. — Jak widzę, tobie i Giuseppe powiodło się.

— Ale zatrzymali niewłaściwy samochód — odezwał się z ironią Salvatore.

— Impossibile!

— Nie ten samochód i nie ci pasażerowie.

— Nie, niemożliwe!

— Niestety, Luigi, możliwe... A za to fiasko tak samo jesteś odpowiedzialny jak twoi bracia-nicponie. Czyś nie zauważył przypadkiem w Leonforte innego białego fiata?

— Innego?... Trzymałem się blisko hotelu, tylko hotelu.

— I dlatego uważasz, że Russellowie wyglądają tak samo jak ci dwoje?

Ługi spojrzał z powątpiewaniem najpierw na Inger, potem na Forrestera. Najwidoczniej bał się Salvatore, wszyscy oni się go bali.

— No i co?

— Ja... ja nie jestem pewien — wybąkał wreszcie.

— Dobre sobie, on nie jest pewien! — szyderczo zawołał Salvatore. — Christo!

— Ani razu nie widziałem ich z bliska. Ten mój przyjaciel, który pracuje w hotelu, informował mnie o tym, co trzeba, ale nie mogłem się kręcić w środku.

— Otaczają mnie łajzy! — krzyczał Salvatore waląc się pięścią w czoło. Ale jego gniew był udany. Bawił się Luigim jak kot myszą i cieszył jego przerażeniem. — Może jednak nie wszystko jest stracone. Przypadkiem, ale nie dzięki żadnemu z was, mamy tutaj pirotechnika. — Znowu się roześmiał. — Specjalistę od materiałów wybuchowych. Co wy na to? — Aż klasnął w dłonie z uciechy.

Forrester zrobił w jego stronę jeden krok.

— O co tu chodzi? Do czego pan zmierza?

— Wszystko we właściwym czasie.

Z drugiego końca izby Giuseppe zaczął mówić:

— Chcesz przez to powiedzieć, że...

— Czy zawsze muszę wam wszystko wyjaśniać?

— Nie, ale...

— Złapaliśmy Russellów? Nie, nie złapaliśmy. Będziemy mieli pięć milionów? Nie, nie będziemy. Ale mamy coś zamiast tego: możliwość innego wyjścia. Nie widzicie tego? Czy macie naprawdę takie tępe łby?

Giuseppe rzucił mu ponure spojrzenie.

— Doskonale widzę — mruknął ponuro — ale równie dobrze mógłbyś nam radzić, żebyśmy na rękach weszli na Etnę. Nie mamy żadnej szansy.

— Mylisz się.

— Taka rzecz nie może się udać.

— Musi się udać. Musi.

— Co musi się udać? — przerwał im Forrester. — Na miłość boską...

Ale Salvatore nie skończył jeszcze rozmawiać z tamtymi.

— Spójrzcie na fakty. W tej sytuacji nie ma innego wyjścia. Tylko to nam zostało, nic więcej, a gdybyśmy nic nie robili, to byłaby zbrodnia. — Spojrzał na Forrestera.

— A pan nam pomoże.

— Mówi pan zagadkami. Ale jeśli wyobraża pan sobie, że pomogę wam wysadzić bank czy coś w tym rodzaju, to się grubo mylicie.

— Wcale nam nie o bank chodzi.

— Wszystko jedno o co.

Oczy Salvatore zabłysły:

— Słuchaj pan — powiedział, a wokół ust znowu pojawił się twardy grymas. — Złapaliśmy pana myśląc, że jest pan kimś innym, kimś, kogo użyjemy jako lewara, kogoś, kto nam pomoże otworzyć pewne drzwi. Pomyliliśmy się, ale całe szczęście, że pomyłki nie zawsze bywają fatalne w skutkach. Te drzwi nadal można otworzyć, i to dzięki panu.

— A jeżeli odmówię?

— Pan nie odmówi.

— Z całą pewnością odmówię. Do diabła, co wy sobie wyobrażacie, że kim jesteście?

Salvatore wskazał palcem.

— Może mi pan wierzyć albo nie wierzyć, ja tam osobiście nie życzę wam obojgu nic złego. Ale wasze bezpieczeństwo dla mnie i dla chłopców jest sprawą zupełnie drugorzędną w porównaniu z tym, o jaką chodzi stawkę. Popatrzmy na sytuację: wyście oboje już zniknęłi, zostaliście — że tak powiem — wycofani z obiegu, to bezsporny fakt. A czy na zawsze, czy nie, to zależy od pańskiej decyzji. — W rozłożeniu jego rąk malowała się całkowita obojętność. — Bardzo mi przykro, tak to wygląda.

Forrester spojrzał z rozpaczą na Inger, potem znowu na Salvatore, pozostali patrzyli na niego nieruchomi jak posągi. Głos jego zadrżał.

— Nie ośmieli się pan.

— Ależ tak — odparł Salvatore bardzo spokojnie, kiwnąwszy głową — jeżeli zajdzie potrzeba.

Zapanowała długa chwila ciszy, tylko w piecu opadł jakiś węgiel do popielnika.

— Nie jesteśmy tutaj dla zdrowia — ciągnął Salvatore.

— Może powinien pan się czegoś o nas dowiedzieć, żeby uwierzyć w moją szczerość. Ktoś został zabity, jakiś głupi policjant. Wszyscy jesteśmy za to poszukiwani — to znaczy wszyscy z wyjątkiem jednego.

— Nie rozumiem.

— Jest czterech braci. Trzej są tutaj obecni, czwarty — Angelo — siedzi w więzieniu w Montelianie. Za pięć milionów lirów zostałby wypuszczony, taka cena została ustalona za jego ucieczkę. — Salvatore rzucił pełne żalu spojrzenie pozostałym braciom. — I tak wcale nie było pewne, czy uda nam się wydobyć od Esso te pieniądze na czas. I dlatego, mój przyjacielu, zagramy teraz inaczej. Skorzystamy z tego, co pan wie o środkach wybuchowych, i pan nam pokaże, jak mamy stamtąd wydobyć Angela. — Czekał obserwując Forrestera z klinicznym spokojem. — Bardzo mi przykro, ale pan nie ma wyboru, najmniejszego. Niech pan to sobie przemyśli, a gdyby wyobrażał pan sobie, że można się z nami targować, proszę to sobie przypomnieć. Pan będzie nam potrzebny, ale nie ta kobieta. I sądzę, że świadomość tego zapewni nam pańską współpracę.

Od początku Forrester wiedział, że ma przed sobą tylko trzy możliwości — siłę, przekupstwo i perswazję. Po kolei wszystkie trzy zostały wyeliminowane. Jednak od chwili, kiedy uświadomił sobie, że on i Inger padli ofiarą fatalnego splotu okoliczności i pomyłki, nie wątpił, że ta niemieszcząca się w głowie szarada zostanie przed wieczorem rozwiązana.

Był pewien, że zabiorą im wszystkie co do lira pieniądze i cały bagaż, ale wyobrażał sobie jasno takie właśnie zakończenie — i to zaledwie parę minut temu. A tamten okres i chwilę obecną dzielił wariacki pomysł, na który wpadł Salvatore, nowe okrucieństwo, z którego nawet ci inni nie zdawali sobie w pełni sprawy. Przez jedną czy dwie pełne napięcia sekundy Forrester już miał ochotę zaapelować do nich. Oto oni, widział ich wyraźnie — Carlo z nerwowym półuśmieszkiem, Luigi drapiący się po policzku, Giuseppe w zamyśleniu bawiący się nożem — i zrozumiał, że Salvatore razem z nim poprowadzi ich, dokąd zechce. Strach, lojalność, honor — każda z tych cech albo wszystkie razem musiały zwyciężyć, mieli bowiem swego rodzaju godność.

Mimo to usłyszał własny głos:

— Pan nie może mówić tego poważnie. Chyba nie chce pan...

— Na rany Chrystusa, powiadam ci, przyjacielu, że jestem śmiertelnie poważny.

— Żąda pan rzeczy niemożliwej.

— Nie, jeżeli się pan zastanowi nad tym, co jest na drugiej szali. — Chociaż raz w mowie Salvatore błysnął ślad jakiegoś wykształcenia. — Ta jedna obciążająca nas śmierć mówi sama za siebie, prawda? Nie mamy wiele do stracenia.

Chwytając się słomki, Forrester zawołał:

— Za wiele rzeczy uważa pan za pewniki! Ja od lat nie miałem do czynienia z materiałami wybuchowymi.

— Ale pan się na nich zna, sam pan to przyznał.

— Nie mam żadnych kwalifikacji technicznych. Pan popełnia wielki błąd, jeśli pan na to liczy.

Salvatore wsunął palce za pas, aż ukazał się tatuaż. Tym razem postanowił panować nad sobą.

— Gdybym był na pańskim miejscu, też spróbowałbym się tak wymigać. Ale ze mną ten numer nie przejdzie. O, nie. Tam, w Anglii, zapewne pan siedzi w wielkim fotelu za wielkim biurkiem w wielkim biurze, zawsze ładnie ubrany, zawsze w białej koszuli, i każe pan swoim ludziom iść i niszczyć to, co trzeba. Wiem, jak to jest — wymownie wzruszył ramionami. — I czasem, kiedy trzeba, potrafi pan innych pouczać. A jeśli wydaje się panu, że pan zapomniał, no cóż, musi pan szybko sobie przypomnieć. Ma pan przed sobą trochę czasu, nikt pana nie przynagla. Dzisiaj już nic się nie będzie działo.

Forrester rozpaczliwie starał się dostrzec w nim choć cień słabości — ale na próżno.

— Pozwólcie odejść signorinie — zaczął prosić. — Pozwólcie jej zabrać samochód. Jeśli muszę, zrobię, co chcecie, ale ją z tego wyłączcie. Ona dosyć wycierpiała w ciągu ostatnich dni.

— Nie będzie więcej cierpiała, chyba że pan się do tego przyczyni.

— Pan żartuje. — Forrester nawet teraz mu nie dowierzał. Takie rzeczy zdarzają się innym ludziom. — Pan musi żartować.

— Chce się pan przekonać? — Salvatore zawiesił głos ściągając wargi. — Decyzja zależy od pana, ale nie mogę w to uwierzyć, że signorina tak mało dla pana znaczy.

Forrester zrobił niepewny gest ręką.

— A co potem? Chcę wiedzieć, co potem?

— Potem nie będziemy się już więcej panem zajmowali.

— To znaczy?

— Będzie pan mógł zrobić, co pan zechce, pójść dokąd pan zechce, nawet na policję. Wtedy będzie to bez znaczenia. Nie będzie pan nam więcej potrzebny, koniec, kropka.

— Jaką mam na to gwarancję?

— Gwarancję? Christo! Pan jeszcze oczekuje jakichś gwarancji?

— Chcę wiedzieć.

— Potem, to inny dzień, inny czas. Nie będziemy wtedy tutaj. Będzie pan mógł zrobić, co pan zechce. Ma pan na to moje słowo.

— Pańskie słowo?

— Tak, moje słowo — warknął Salvatore z kamienną twarzą. — Nie tylko mafiosi są ludźmi honoru — powiedział z mieszaniną dumy i pogardy. — Mój bratanek siedzi zamknięty w Montelianie, a jego bracia i ja postanowiliśmy go stamtąd wyciągnąć, zanim zostanie przewieziony do więzienia Ucciardone w Palermo i zacznie tam gnić za życia. Niech mi pan tu nie gada o niesprawiedliwości, niech mi pan nie gada o cierpieniu. Wyssałem to z mlekiem matki.

Odwrócił się, jak gdyby jego cierpliwość się wyczerpała. Forrester podszedł do Inger. Za wszelką cenę starał się ją chronić, ale w ciągu minionego kwadransa sytuacja weszła w nową fazę, groźną i niepewną. A wszystko z jego winy. Gdyby trzymał język za zębami, zostałoby im to oszczędzone. W duchu pienił się z gniewu.

— Chodź — powiedział. Wziął Inger za ramię, wprowadził do małego zakratowanego pokoiku i zamknął za sobą drzwi. — Siadaj. Postaram się wszystko ci powtórzyć. — Zapalił papierosa jej, a potem sobie, palce mu przy tym lekko drżały.

— Nie możemy stąd odjechać, prawda?

— Nie. To, co się stało, jest...

— Czy nadal chcą pieniędzy?

— Nie, chcą, żeby im pomóc.

— Pomóc?

— Żebym ja im pomógł.

Forrester wytłumaczył Inger wszystko, jak umiał najlepiej. Doskonale pojmował jej zdumienie; to co, mówił, nawet jemu wydawało się nieprawdopodobne. Od razu zaczęła mu przerywać, domagając się szczegółów, ale on nie miał nic do dodania. Nie wiedział nawet, gdzie leży Monteliana.

— Salvatore uczepił się tego pomysłu, kiedy zrozumiał, że z okupu nic nie wyjdzie. Nawet tamtych zaskoczył. Nie ma żadnego planu, tylko sam pomysł, a sądząc po reakcji Giuseppe, to czyste wariactwo. Ale Salvatore uparł się przy tym. — Forrester ze znużeniem potrząsnął głową.

— Skąd się dowiedzieli o twojej firmie?

— Z mojej wizytówki. — Nie był w stanie powiedzieć jej całej prawdy. — Byłem pewien, że o tej porze będziemy znowu w drodze. Prawie go przekonałem, że te pięć milionów to senne marzenie, o którym lepiej zapomnieć, właściwie już był przekonany. Inaczej nie uczepiłby się tego pomysłu... — urwał ze zmarszczonym czołem, wpatrując się tępo w okienko. Wypadki rozwijały się z taką szybkością, że nie był w stanie za nimi nadążyć.

— Oni nie mogą zmusić cię, żebyś im pomógł.

Nic na to nie odpowiedział.

— Możesz odmówić. I co wtedy zrobią?

Albo zapomniała o istnieniu przemocy, albo doszła do wniosku, że nie posuną się dalej, że wobec niej nie zastosują drastycznych środków. To, że Salvatore może mieć inny argument, możliwość ostatecznego nacisku, zdawało się nie przychodzić jej na myśl.

— W każdym razie musimy tu pozostać, dopóki czegoś nie zrobię... Jestem przyparty do muru, czy ty tego nie rozumiesz, Inger?

Znowu ogarnęła go litość dla niej, chociaż tym razem to uczucie było jakby odbiciem litości dla samego siebie. Czego się po nim spodziewała? Daleką drogę przebyli przez te trzy dni, a jednak dzielące ich bariery nie zostały dotąd całkowicie obalone. Byli tak samo sobie dalecy jak wtedy, kiedy po raz pierwszy jedli razem lunch, w dniu, kiedy Nolana zabrano do kostnicy. Nagle poczuł przeraźliwie osamotnienie. Opadł na łóżko, a w głowie mąciło mu się z rozpaczy. Przez drzwi mógł usłyszeć pełen skargi głos Salvatore:

— Gdzie jest Margherita? Co ją zatrzymało?

Odruchowo zarejestrował w pamięci, że do prześladowców zalicza się jeszcze jedna osoba.

Miał wrażenie, że nie byli zamknięci na klucz, nie sprawdził jednak tego ani nie obejrzał ponownie okien — to i tak nie miało sensu. Na razie chciał być sam z Inger i żeby nikt go nie dręczył. Leżał rozmyślając o tym, co było, o tym, co może się zdarzyć, rozważając niedorzeczność całej sytuacji, a nieskończony, podobny do erupcji lawy bieg myśli czasem wyrażał się w słowach.

W pewnej chwili głośno powiedział:

— To potworne, po prostu nie do wiary potworne. — I później: — Do tego nie może dojść, nie może.

A przecież nie widział żadnej możliwości, która zatrzymałaby bieg wypadków. Salvatore już się rozprawił z zastrzeżeniami Giuseppe, Salvatore, w którego oczach zapalał się czasem mocny lodowaty błysk. Forrester nie miał żadnych szans na wzniecenie niezgody. W sąsiedniej izbie Salvatore przekonywał ich gorąco na rzecz swego planu, to pochlebstwem, to drwiną. Na ogół głosy były stłumione, ale już sama długotrwałość narady przemawiała na niekorzyść Forrestera, uniemożliwiała znalezienie jakiegoś wyjścia. W pewnym momencie zaczął się zastanawiać, czy mimo wszystko nie istnieje szansa zdobycia pieniędzy, ale zaraz odrzucił tę myśl; ostatecznie to by się może udało, ale w żadnym wypadku nie na czas. Już sam fakt, że zaczął się nad tym zastanawiać, świadczył wyraźnie o poczuciu klęski. Salvatore pokazał, co potrafi, i drugi raz nie da sobą kierować. Przygotowywał coś desperackiego i okropnego, a jeżeli porwanie miało być sprawdzianem operatywności bandytów, to i następna akcja też będzie fatalnie przygotowana. Salvatore mówił tak, jakby materiały wybuchowe, zdobyte magicznym sposobem, były gwarancją sukcesu, i serce Forrestera ścisnęło się strachem, kiedy rozważał, co pociągnie za sobą napad na więzienie, jakie decyzje zostaną powzięte z uwzględnieniem jego osoby. W przypływie buntu i ponownej fali niedowierzania zaczął uporczywie powtarzać w duchu, że jest przecież spokojnym turystą, człowiekiem interesu; był jednak jak przykuty łańcuchem do planów Salvatore i dobrze o tym wiedział.

Leżał gładząc pulsującą szczękę. Wreszcie milczenie przerwała Inger:

— Czy musimy tutaj tkwić? Przecież oni nie mogą zmusić cię, żebyś im pomagał. — Siedziała w nogach łóżka, przeżywając własną wersję tego koszmaru, roztrzęsiona, ale równocześnie niecierpliwa. — Bez ciebie mają związane ręce.

— Nie mam wyboru.

— Dlaczego?

Czyżby nadal sądziła, że Nolan w takiej sytuacji potrafiłby odmówić? Nolan, który tak znakomicie potrafił znaleźć się w każdej sytuacji. W miarę upływu czasu zmarli urastają na olbrzymów, a żywi bywają mierzeni legendą o nich.

— Dlatego — odparł Forrester z nagłą złością — że zabiją nas, jeśli im nie pomogę. Bardzo proste.

Spostrzegł wyraz przerażenia na jej twarzy — drżące wargi, znieruchomiałe nagle źrenice.

— Teraz sama widzisz, jak jest... Bardzo mi przykro, ale musiałaś się o tym dowiedzieć.

Wstał i przeszedł przez pokój. Nie po raz pierwszy uświadomił sobie, że gdyby nie on sam, przyszłość nie byłaby tak beznadziejna.

Nagle usłyszał za sobą jakiś nowy głos. Zbliżył się do drzwi i zaczął nasłuchiwać.

— Mieliście kłopoty?...

— Ciao, Margherita... Co masz? — Padały szybkie odpowiedzi, głos był młody.

— A co u was? — usłyszał. — Co wy macie?

Teraz włączył się Salvatore, gwałtownie, jakby starał się ją uspokoić.

— Wszystko się zmieniło, ale nie martw się. Wyciągniemy Angela — może nawet szybciej.

Chyba podeszła do niego przerywając mu wyjaśnienia, chyba razem z nią zaczął chodzić po izbie. Potem nastąpiła jakaś szybka przyciszona rozmowa, której Forrester nie mógł dosłyszeć, bo mówili wszyscy naraz, a kiedy znowu zaczął górować głos Salvatore, był bardzo łagodny:

— Co się stało, to się nie odstanie. Każdy mógł popełnić omyłkę. Ale nie zostaliśmy z pustymi rękami... Tak, tutaj obok... — Forrester mógł doskonale wyobrazić sobie jego gest. — Słuchaj, ragazza, tylko posłuchaj. Mogło być gorzej. On się zna na dynamicie, tak, jak Boga kocham. Otworzymy bramę więzienia w Montelianie... Ależ tak, możemy. Już zaczęliśmy to obmyślać. Główna brama, okno do celi...

Stłumiony szloch skierował jego uwagę na Inger, podszedł do niej.

— Nie płacz, proszę, bardzo proszę... — Wobec łez był całkowicie bezbronny. Stanął przed nią i wziął pod brodę unosząc jej twarz nieco w górę. — Wszystko będzie dobrze, daję słowo. Przekonasz się. Wkrótce... za parę dni będziemy się z tego śmiali... No, wiesz, z tych plakatów: „Zwiedzajcie piękną Sycylię i poznawajcie jej przyjazny lud". — Owego wieczoru, kiedy mieli wyruszyć na pozycję, Singer, dowódca jego kompanii, w ten sam sposób dodawał mu ducha. — No, Inger, popraw się, daj spokój. Boże, zmiłuj się nad nami — pomyślał.

Minęła właśnie czwarta, kiedy Carlo otworzył drzwi. Był teraz zupełnie pogodny, jak zwykle miał przylepiony do twarzy swój okropny, pozbawiony wyrazu uśmieszek.

— La fame?

Forrester był bardzo głodny, nie jadł nic od wczesnego lekkiego śniadania.

— Głodna jesteś, Inger? — Nie okazała najmniejszego entuzjazmu. — Na twoim miejscu nie odmówiłbym, licho wie, kiedy nam znowu dadzą coś do zjedzenia.

Razem weszli do dużej izby. Podczas ostatniej pół godziny słyszał szczęk naczyń i teraz zobaczył na stole chleb, wazę z zupą, trochę fig. Salvatore już siedział.

— Oto nasz pirotechnik, Margherita.

Była akurat przy zlewie, myła ręce w wiadrze. Spojrzała na nich poważnie, najpierw na Forrestera, potem na Inger. Kobiety na Sycylii na ogół noszą włosy ciasno upięte, ona miała rozpuszczone, prawie granatowe, cerę oliwkową, w rysach jej twarzy wyraźnie malowały się trudy życia, bardziej nawet niż u Salvatore, a przecież musiała być chyba o połowę młodsza od niego. Czarna bluzka, szara spódnica, czarne wełniane skarpetki — ubrana była tak jak wszystkie dziewczęta wiejskie.

— Margherita — oświadczył Salvatore z widoczną dumą — jest żoną Angela. Doskonale gotuje. — Wskazał im puste krzesła. — Sami się o tym przekonacie. Siaccommodi.

Forrester zajął miejsce koło Inger. Zbyt był głodny, żeby przejmować się tym, że siedzi razem z nimi przy jednym stole, ale ona spojrzała na niego ze świadomym wyzwaniem. Carlo usiadł po prawej ręce Forrestera, Luigi i Giuseppe naprzeciwko, Salvatore u szczytu stołu. Podawali sobie kolejno wazę napełniając miski; w cienkiej zaprawionej czosnkiem zupie pływały kluski i kawałeczki łykowatego mięsa.

— Chodź do nas, Margherita! — zawołał Salvatore łamiąc chleb. Nalała sobie miskę, ale wróciła, usiadła koło zlewu na desce i tam zaczęła jeść. Popatrzył na nią wyczekująco, potem wzruszył ramionami zdziwiony: — Dlaczego ci się nagle nie podobamy?

— To przez tę Angielczycę-ladacznicę — powiedział Carlo z pełnymi ustami.

— Zamknij się! — krzyknął na niego Forrester.

— Za dużo rozumiesz — odciął się Carlo — i zanadto jesteś wrażliwy.

— Nie masz odwagi powiedzieć jej tego w oczy, to nie gadaj podstępnie za plecami. I bez tego gardzi tobą wystarczająco.

Giuseppe zachichotał ponuro. Carlo zaczerwienił się i zaczął:

— Gdybym mówił jej językiem...

— Daj spokój — ostrzegł go Salvatore.

Luigi pochylił się gwałtownie w przód, aż mu się rozlała zupa z łyżki.

— Ja mówię po angielsku.

Zdumiony Forrester spojrzał na niego przez stół, Inger również.

— Naprawdę?

— Nie bardzo dobrze, nie bardzo źle, ale mówię.

— Wobec tego ty powiedz signorinie — powiedział do niego po włosku. — Przetłumacz słowa brata. Carlo się tym wcale nie przejmuje, dlaczego ty masz się przejmować? — Nie daruje im, nie pozwoli obrażać Inger. — No, dalej! — Luigi poruszył się zmieszany. — Wszyscy jesteście tacy sami. Salvatore ma rację. A ona was wszystkich nienawidzi, wszystkich, tchórze wstrętne!

Oczy Salvatore błysnęły.

— Jak ci się podoba nasz pirotechnik, Margherita? Simpatico, co? Nie żaden mięczak. — Jego nastrój co chwila się zmieniał — to był groźny, to przyjacielski.

— Co ci naopowiadał Salvatore? — spytał ją Forrester. — Że potrafię burzyć mury? A spytałaś go jak? Stara się robić dobrą minę do złej gry, ale do tego, co zamierza, potrzebna mu chyba będzie siła.

— Nie słuchaj, co mówi, dziewczyno.

Tymczasem Luigi zaczął się popisywać swoją angielszczyzną:

— Czy pani smakuje zupa?

Inger potrząsnęła przecząco głową.

— Dlaczego? Może za dużo czosnku? Wiem, że turyści nie lubią czosnku. Kiedyś pracowałem jako kelner i...

Salvatore burknął do Forrestera:

— Możemy zdobyć materiały wybuchowe, tyle, ile nam trzeba. O piętnaście kilometrów stąd jest kopalnia siarki.

— Sam proch nie wystarczy, trzeba czegoś więcej.

— Zdobędziemy wszystko, co konieczne. Niech pana o to głowa nie boli. Pan będzie tylko musiał powiedzieć, ile i co mamy dostarczyć.

— Skądże, u licha, mam wiedzieć, co potrzeba?

— To właśnie będzie pańskie zadanie. Zrobi pan to jutro rano. Pojedzie pan samochodem do Monteliany, żeby się rozejrzeć.

— Niech pan nie żartuje.

— Jutro rano — powtórzył Salvatore przeżuwając z największym spokojem.

— Sam pan nie wie, czego pan wymaga.

— Mam doskonały pomysł.

— I co z tego? Jeszcze nigdy nie słyszałem równie...

— Woli pan więc decydować na ślepo? — Salvatore dodał niecierpliwie: — Dobrze, niech mi pan zaraz powie, czego panu potrzeba, a zaoszczędzi pan sobie jazdy. Ale nie wolno się panu omylić.

— Niech pan posłucha — zaczął go przekonywać Forrester. — Chce pan, żebym przeprowadził rozpoznanie. Co pana zdaniem mam zrobić? Obejść dookoła więzienie i zrobić pomiary? Obliczenia? Bo właśnie na tym polega takie rozpoznanie. Jeśli się nie mylę, mówił pan, że to więzienie?

— Areszt. Zobaczy pan ze wzgórza.

— Zobaczę!

— Leży jak na dłoni... jak model. I pan może przejechać koło głównej bramy.

Forrester miał wrażenie, że szyderstwo paraliżuje mu język. Podczas chwili milczenia usłyszał, jak Luigi pyta Inger:

— Czy pani zna Amerykę? Mamy ciotkę w Ameryce... Ta miejscowość nazywa się Syracuse, koło Nowego Jorku. — Wymówił: „Siracusa".

— Może pan podjechać bardzo blisko głównej bramy — ciągnął z uporem Salvatore. — A ze wzgórza zorientuje się pan w ogólnej sytuacji.

— Powtarzam panu, to nie wystarczy.

— Wobec tego będzie pan musiał oprzeć się na własnym sprycie i domysłach.

Forrester spojrzał na niego.

— To szaleństwo. O Boże, gada pan o materiałach wybuchowych i o głównej bramie, i o usytuowaniu więzienia, jakby to już było wszystko. Jeżeli chce pan stamtąd kogoś wyciągnąć, musi pan mieć plan, opracowany do najdrobniejszego szczegółu, a ja muszę go znać. Inaczej czeka pana nieuchronna klęska.

— Tym razem nie będzie pomyłek — ani z naszej strony, ani ze strony pana. — Salvatore położył na stole zaciśnięte pięści. — Pan nie może sobie pozwolić nawet na jedną, przyjacielu. Gdyby pan przypadkiem zapomniał, przypomnę, że nie opłaci się wam oszukać nas. Pan również ryzykuje tu wszystkim.

— Co znaczy skrót MC? — spytał Luigi.

Inger zmarszczyła brwi.

— Ten skrót jest umieszczony zaraz po jego nazwisku. Najpierw nazwisko, a potem zaraz MC.

— Nie wiem.

— Czy to stopień naukowy?

— Nie potrafię powiedzieć.

Forrester oderwał się nagle od dyskusji z Salvatore na temat jego nierozumnej obsesji.

— Czego nie potrafisz mu powiedzieć? — spytał.

Słyszał ich rozmowę, ale nie zwrócił uwagi, o co im chodzi.

— Nie rozumiem jego pytania — powiedziała Inger.

— Czy skrót MC to tytuł naukowy? — spytał go wprost Luigi.

— Nie.

— No więc co?

Biernie, bez żadnej dumy czy zainteresowania Forrester odparł:

— To skrót oznaczający Military Cross, Wojskowy Krzyż Zasługi. — I kiedy to powiedział, przypomniał sobie, jak ojciec nalegał, żeby umieścił te dwie litery na swojej wizytówce: „Do licha, Neal, dlaczego nie chcesz? Zawsze to jakiś znak rozpoznawczy, no i ostatecznie może ci czasem pomóc. Wiesz, co mam na myśli..."

— Z wojny?

Forrester nie odpowiedział. Nigdy nie chciał, żeby to wydrukować.

Salvatore dotknął jego ramienia.

— Ten Luigi dobrze mówi po angielsku, co? Kiedy pan jutro pojedzie do Monteliany, będzie dotrzymywał towarzystwa signorinie. Z nim nie będzie się czuła tutaj jak głuchoniema. — W jego bladych oczach zabłysło coś niby rozbawienie. — Widzi pan, w gruncie rzeczy zależy nam, żeby państwu było u nas jak najlepiej.

— Cholernie pan mądry, trzeba przyznać.

— Bardziej, niż pan zapewne przypuszcza. — Salvatore wolną ręką otarł usta. — Jeżeli w tym kraju człowiek napotyka trudności, musi mieć taką porcję mądrości w głowie, na jaką pozwoli mu Pan Bóg, i drugie tyle odwagi. A te dwie cechy to potężna kombinacja, może przesunąć góry.

Kiedy wypowiadał te słowa, Forrester pojął, jak dzikie było to, co ukształtowało filozofię i styl życia wszystkich tu obecnych z wyjątkiem Inger i jego samego. Przemoc i zemsta — z tym i tylko z tym można było przeżyć albo honorować swoje zobowiązania, bez tego człowiek szedł pod ścianę albo spotykał się z pogardą. Korupcja, pogarda, obojętność, śmierć — oto suma okrutnej, twardej wiedzy Salvatore o świecie i ludziach żyjących na tym świecie. I to miał w pamięci, kiedy zaczął mówić o Angelu i konieczności podjęcia zdecydowanej akcji: działanie było pierwszym nakazem, nie było innego odwołania, innego prawa. I tak przez całe jego życie. Inne rzeczy zmieniały się, owszem — teraz na przykład zjeżdżały na Sycylię tabuny cudzoziemców, którzy zatrzymywali się w hotelach, pływali w morzu i pili wino, ale co wiedzieli o prawdziwym życiu wyspiarzy? Nic.

— Nic — powtórzył głośno.

Zdziwiony Carlo zaczekał chwilę i spytał:

— A co z samochodem? Czy trzeba mu zmienić numery? Jest wynajęty, nie zapominajcie o tym.

— Kiedy powinien go pan odstawić? — spytał Salvatore Forrestera.

— Jutro.

— Wobec tego lepiej zmień numery.

— D'accordo.

— O co wam chodzi? — spytał niepewnie Forrester.

— Zwykła ostrożność — zarówno ze względu na pana, jak i na nas. Pan wróci z Monteliany z powodu signoriny. Z własnej nieprzymuszonej woli. Nowe numery to po prostu zabezpieczenie, żeby nikt z zewnątrz nie przeszkodził panu w tym zamiarze. — Krzesło Salvatore zazgrzytało o podłogę, kiedy wstał od stołu. — Mimo wszystko nie jesteśmy tak bardzo lekkomyślni.

— Jeżeli mam jechać do Monteliany — Forrester mówił to kamiennym tonem — muszę wiedzieć, co mam dokładnie obejrzeć. — Nie do wiary, ale doszło do tego.

— Niech pan skupi uwagę na głównej bramie.

— I nic więcej?

— Nic więcej. — Po raz pierwszy Salvatore mówił tak, jakby rzeczywiście miał jakiś plan. — A gdyby się pan nie zorientował, o którą bramę nam chodzi, Margherita, która z panem pojedzie, wyjaśni.

Światło dzienne powoli traciło swój blask. Sosny rzucały coraz dłuższe cienie, ptaki zaczęły się głośniej nawoływać — wkrótce zapadnie ciemność.

Nie było klozetu. Giuseppe z ponurą miną towarzyszył Forresterowi, kiedy ten wyszedł z domu, a Margherita prowadziła Inger, sztywna, trzymająca się z daleka, jak gdyby Inger mogła ją czymś zarazić. Kiedy przyszło się umyć, Forrester podszedł do wodospadu i rozebrał się do naga; wychłostany silnym strumieniem wody poczuł miłe ciepło dopiero po powrocie do izby. Za domem Luigi i Carlo pracowali przy samochodzie. Inger umyła się nad zlewem, mężczyźni ponagleni przez Salvatore wyszli wtedy, był to przejaw zaskakującej grzeczności ze strony tego groźnego człowieka.

Potem zjedli ostatni posiłek w tym dniu. Słońce zaszło za chmury obrysowując każdą z nich złocistą wypustką. Kiedy światło zupełnie znikło, Margherita zasłoniła okna i zapaliła świece. Izba zmalała nagle, a świat zewnętrzny stał się bardziej odległy niż przedtem.

Forrester i Inger poszli do zakratowanego pokoiku zabierając ze sobą świecę. Kiedy powiedział jej, co go czeka następnego dnia, jęknęła tylko:

— Och, nie!

— To nie potrwa długo.

— Jak długo?

— Pewnie kilka godzin.

Żółtawe światło uwydatniło szczupłość jej twarzy; miała teraz ogromne oczy — lęk podkreślał jeszcze ich piękno.

— Proszę, nie jedź!

— Muszę.

— Ale nie beze mnie... proszę.

Wziął jej ręce w swoje dłonie.

— Czy nie rozumiesz, że trzymają mnie w szachu? Wiedzą, że wrócę.

— A wrócisz?

— Inger — skarcił ją łagodnie. — Przecież nie myślisz chyba, że ja...

— Nie wiem, co myśleć. — Zadrżała. — Boję się.

— Nie bój się.

— Przez większość czasu nie wiem, co się dzieje, a kiedy mi wreszcie wyjaśniasz sytuację, okazuje się, że jest coraz gorzej. Staram się wmawiać w siebie, że to nieprawda, w ogóle to wszystko: ci ludzie, ten... ten chlew, i to co chcą zrobić. Nie mogę wprost uwierzyć, że jesteśmy cząstką tego.

Forrester skinął głową.

— Ale oni z tego powodu nie znikną i nic w ogóle się nie zmieni. Będą tu jutro rano i ja będę musiał cię zostawić. Cokolwiek zamierzają zrobić, w decydującym momencie będą musieli improwizować. — Widząc jej pytający wzrok wytłumaczył słowo „improwizować". — Na razie wszystko jest bardzo niejasne. Jednak oni się nie wycofają, to nie są ludzie tego pokroju. Z pewnością zaatakują więzienie w Montelianie... Nie jestem panem moich czynów, Inger.

Płomyk świecy pochylił się, potem znowu wyprostował, choć powietrze było spokojne. Wysunęła swoje ręce z jego dłoni i nerwowo założyła włosy za uszy.

— Jak tylko przestanę być im potrzebny, puszczą nas.

— Kiedy to nastąpi?

— Za dwa, trzy dni — urwał, myśląc: Bogu jedynemu to wiadomo. — A co do jutra, z tym młodziakiem, tym Luigim, nie będzie ci tak zupełnie smutno.

— Z nim!

— Z Luigim przynajmniej będziesz mogła się porozumieć. Zawsze to lepsze niż nic. Gdybyś coś chciała...

— Chcę stąd wyjechać.

Siedziała koło niego bez ruchu. Błękitny komplet należał do świata promenad, kawiarni, zalanych słońcem ulic — ale nie do tej budy. Również blond włosy. Przedtem, kiedy wracała do domu wśród drzew, Carlo wyglądający przez okno aż zagwizdał. Teraz z tej drugiej izby Forrester usłyszał jego głos:

— Czy Angielczyca-ladacznica poszła do łóżka? — A ktoś drugi, pewno Giuseppe, zachichotał:

— A gdzie indziej mogłaby pójść Angielczyca?

Spojrzał na Inger czując wewnętrzną pustkę. Nieznajomość języka oszczędzała jej chociaż niektórych upokorzeń. Obszedł łóżko, strzepnął jedyny koc i położył go na materacu. Zdjął marynarkę i zwinął dla niej pod głowę zamiast poduszki, następnie zrzucił buty i położył się, potem ona. Leżeli obok siebie bez słowa, znużeni wirem myśli. Zza drzwi dolatywały głosy — raz głośniej, raz ciszej, górował głos Salvatore. W pokoju zrobiło się chłodno i wilgotno.

— Czy mogę okryć się kocem?

— Oczywiście — odparł Forrester.

Wstał, ściągnął koc z łóżka i nakrył dziewczynę. Świeca do połowy się wypaliła, postanowił ją zgasić.

— Potrzebne ci jeszcze światło?

— Nie. — A potem, już w ciemności, dodała: — Nie wiedziałam, że byłeś żołnierzem.

— Wielu rzeczy o mnie jeszcze nie wiesz.

— Naprawdę byłeś żołnierzem?

— Kiedyś, z musu.

Czy to dodało jej otuchy? Pewno nie. Gdzieś w dali zahukała sowa, samotna, ale wolna, a spadająca woda bezustannie rozpryskiwała się o głazy. Odgłos ten był jak środek nasenny, kołyszący Forrestera do snu, który nie nadchodził. Inger jednak zasnęła nagle, skulona jak dziecko. Powoli sąsiednia izba opustoszała. Forrester wyciągnął się czując miłe ciepło Inger. Po chwili cicho wstał z łóżka i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte i kiedy wsunął się z powrotem pod koc, pomyślał, że przecież nie oczekiwał niczego innego. Dzień jutrzejszy był nieodwracalnym faktem, dzień jutrzejszy i to wszystko, co miało jeszcze nadejść.

Raz w nocy Inger obróciła się i z westchnieniem otoczyła go ramionami. Drzemał wtedy i nie drgnął nawet, tylko otworzył oczy. I zanim zasnął na dobre, zadał sobie pytanie, czy się przytuliła z nawyku, czy ze strachu. Jeśli ze strachu, to on też odczuwał bolesną potrzebę ukojenia go. On też potrzebował czułości, zaufania, podziwu i życzliwości.

Na szczęście nic mu się nie śniło.

Rano na stole znaleźli chleb i garnek z czarną kawą na piecu.

Było jeszcze wcześnie, promienie słońca padały przez drzewa pod ostrym kątem i powietrze nie zdążyło się nagrzać.

Forrester ogolił się swoją maszynką na baterię, a potem poszedł do wodospadu i umył twarz w lodowatej wodzie: nikt z nim nie poszedł — byli widocznie przekonani, że mocno go trzymają. Nic się nie zmieniło. Kiedy wrócił do chaty, wziął walizki i zaniósł je do pokoiku, który dla niego i Inger stał się nie tylko celą więzienną, ale i schronieniem. Zawartość walizek wrzucono w wielkim nieporządku; ciekaw był, kto co sobie zabrał: gotówka zniknęła, ale przynajmniej zostawili jego paszport.

— Jak z twoimi rzeczami? — spytał Inger.

Wzruszyła ramionami i zaczęła przewracać spiętrzony stos ubrań, jak gdyby chciała się zabawić dobrze znanymi przedmiotami. Zostawił ją przy tym i poszedł do głównej izby; w świetle dnia wyglądała jeszcze nędzniej niż poprzednio. Giuseppe siedział na stole paląc papierosa i wymachując przy tym nogą. Tępym wzrokiem obserwował, jak Forrester nalewa drugi kubek kawy. Po kolei pilnowali, żeby Forrester i Inger nie znaleźli się razem na dworze. Trzy razy Forrester przechodził koło chłopaka wytrzymując jego bezczelne spojrzenie, wreszcie obrócony do niego tyłem powiedział:

— Jak widzę, wzięliście moje papierosy,

— No to co?

— Wiedziałem, że ty na pewno weźmiesz.

Giuseppe drgnął.

— Do mnie pijesz?

— Pochlebiasz sobie. — Szukał zaczepki i wiedział o tym, jednak nie słuchał ostrzegawczego głosu. — Nie przejmuję się takimi drobiazgami.

Carlo parsknął śmiechem i jakoś rozładował nerwowe napięcie, Margherita przy zlewie przestała brzękać naczyniami w wodzie. Giuseppe zeskoczył ze stołu.

— Będę brał to, co zechcę, i kiedy zechcę.

— Jestem tego pewien.

Forrester sączył kawę z obtłuczonego emaliowanego kubka, a małostkowość tej sceny pomniejszała całą wagę tego, co odczuwał tak boleśnie — poniżenia, żalu, obawy. Był jak sparaliżowany, zmuszony ograniczyć się tylko do strzałów z ukrycia, a jednak zaczepne słowa wymykały mu się wbrew rozsądkowi, żeby tylko się nie dać. Giuseppe ruszył w jego kierunku przez izbę, znowu sprowokowany, lekko opuściwszy ramiona.

— Chcesz papierosa?

— Nie od ciebie.

— Tanto meglio. Bo tylko to jedno możesz dostać. — I Giuseppe pstryknął palącym się niedopałkiem tuż koło twarzy Forrestera.

— Uspokój się wreszcie, Giuseppe! — krzyknęła Margherita. — Mało to już kłopotów narobiłeś?

— Nie podoba mi się sposób, w jaki on do mnie mówi.

— Mnie się też nie podoba wiele rzeczy, a muszę je cierpliwie znosić. — Odwróciła się od niego z pogardą.

Carlo znów parsknął śmiechem. Forrester podszedł do okna i wyjrzał. Musi lepiej panować nad językiem, bo może na tym ucierpieć Inger, taki gbur jak Giuseppe z pewnością uznawał represje. Poprzez drzewa widział, jak Salvatore i Luigi wracają od wodospadu, Salvatore opuszczając w dół rękawy, Luigi palcami układając włosy w fale. Kogucik. Wszedł Salvatore, idąc w kierunku pieca wziął kawałek chleba ze stołu.

— Gotów pan? — spytał, a Forrester wzruszył w odpowiedzi ramionami. — A co z tobą, dziewczyno?

— Kiedy powiesz.

Salvatore objął ją ramieniem, w geście tym przebijała wyraźna czułość, a uśmiech był prawdziwy, nawet przez chwilę jego blade oczy rozbłysły jakimś wewnętrznym światłem.

— Będzie pan pod dobrą opieką — powiedział do Forrestera. — Pod najlepszą.

— Bardzo mi jej będzie potrzeba.

— Zna Montelianę jak własną kieszeń. — Ugryzł kawałek chleba. — Mi ascolti. Ma pan pięć godzin. Pięć godzin to aż nadto. Teraz jest ósma. Monteliana leży o jakieś czterdzieści kilometrów stąd, tak że czasu panu wystarczy. Niech się pan jednak nie spóźnia z powrotem. — Do tej chwili jego ton był prawie konwersacyjny. — Jeżeli spóźni się pan choć minutę, zaczniemy sądzić, że stało się najgorsze — a tego chyba pan sobie nie życzy.

Forrester wypił całą kawę z kubka. Nie miał żadnego atutu, nie mógł wykorzystać niczyjego strachu — pozostał mu jedynie jego własny lęk..

— To główna brama, prawda?

— Prawda.

— O co chodzi? Ma być zniszczona czy tylko osłabiona?

— Pomyślimy o tym później.

— To idiotyczne, ja muszę...

— Później.

— A co się stanie, jeśli nic nie będzie można zrobić? Czasem przeszkody natury technicznej...

— Jeśli pan wróci i opowie mi jakąś bajeczkę, to panu nie uwierzę. Znam tę bramę, przyjacielu. I wiem, kiedy będą trudności. — Teraz Salvatore spytał tajemniczo Margheritę: — List dostałaś?

— Tak.

Forrester zostawił ich przy pakowaniu potrzebnych dla niego rzeczy. Luigi był już w drzwiach pokoju proponując Inger obszarpany numer „Oggi".

— Tam są obrazki — powiedział. — Nie trzeba znać włoskiego.

— Muszę już jechać — powiedział do niej Forrester.

Natychmiast spojrzała na niego z lękiem.

— Obiecaj, że wrócisz.

— Oczywiście.

— Obiecaj. — Wzrokiem poszukała jego oczu; z doświadczenia wiedziała, gdzie najtrudniej ukryć kłamstwo. — Powiedz, że obiecujesz.

— Obiecuję. Naprawdę... Wrócę tu przed pierwszą.

Odwrócił się. Kiedy przechodził przez izbę, Giuseppe wydmuchnął w jego kierunku wielki kłąb dymu.

Niech cię licho — pomyślał Forrester. A do Salvatore powiedział:

— Potrzeba mi będzie pieniędzy na benzynę.

— Margherita ma pieniądze.

— Muszę też mieć gwarancję, że signorina Lindeman nie będzie napastowana w czasie mojej nieobecności.

— Pan nam nie ufa? — Na twarzy Salvatore malował się wyraz urażonej godności.

— Panu może tak, ale tamtym nie.

— Pan i ja jesteśmy w równowadze. Przecież Margherita będzie z panem, czyż to nie wystarczająca gwarancja? — Przełknął głośno. — Czego pan chce? Przypiąć signorinie karteczkę z napisem: „Non toccare — nie ruszać"?... Niech się pan, przyjacielu, zanadto nie martwi.

Forrester zacisnął gniewnie usta. Margherita ruszyła w stronę drzwi wkładając stary czarny żakiet i prostując tani pozłacany krzyżyk zwisający na piersi. Poszedł za nią, Salvatore im towarzyszył.

— Pamiętaj, ragazza, gdybyś nas tu nie zastała, jedźcie w to drugie miejsce.

Po raz pierwszy padła uwaga, że tutaj nie jest całkowicie bezpiecznie. Robili wrażenie tak pewnych siebie, pilnowali chaty od niechcenia, polegając wyłącznie na mocnym, wprost zwierzęcym instynkcie. Kilka razy Forrester spostrzegł, jak nieruchomieją nasłuchując, a potem — pojedynczo lub wszyscy razem — rozpoznawszy podejrzany dźwięk odprężają się z ulgą.

Kiedy szli na tyły domu, powitał ich szum wodospadu. Forrester nigdy by nie poznał, że numery zostały zmienione. Wsiadł do wozu, motor zakaszlał i po chwili z ociąganiem zapalił. Margherita otworzyła drugie drzwiczki i usiadła z tyłu.

— Pięć godzin, pamiętaj! — zawołał Salvatore przykładając dłonie do ust.

Forrester zwolnił ręczny hamulec. Gdy ruszyli, spostrzegł w jednym z zakratowanych okien Inger — obserwowała ich odjazd.

Przez chwilę kręcił się wśród sosen, aż wreszcie znalazł szlak, którym przybyli tu wczoraj. Zaledwie wczoraj? Czas stracił swój wymiar.

— Którędy teraz? — spytał krótko.

— W lewo.

Na północ. Skręcił i wyjechał z zapadliny. Znowu pojawiły się jałowe przestrzenie, ciche i opuszczone w jaskrawym słońcu. Kryjówka znajdowała się bardziej na uboczu, niż Forrester przypuszczał. Linia horyzontu przed nimi poszarpana była czerwonymi szczytami. Dla ochrony przed kurzem boczną szybę miał dość wysoko podkręconą, prowadził wóz ostrożnie po wyboistej, pełnej kamieni drodze.

Ujechali chyba milę w milczeniu. Wreszcie odezwała się:

— Ostrzegam pana, że mam broń. Forrester spojrzał szybko w lusterko.

— Nie będzie ci potrzebna. I tak mam pistolet przystawiony do głowy. — Zakołysali się na jakimś kamieniu. Roześmiał się z goryczą: — A Salvatore mówił o równowadze! Ładna mi równowaga! — Potem dodał: — Odwiozę cię całą i zdrową, nie bój się. Nie mam wyboru. Mów mi tylko, którędy jechać.

Pochyliła się do przodu.

— Chce pan papierosa?

— Dziękuję.

— Moje własne, nie pańskie.

Forrester milczał.

— To nie są papierosy Giuseppe.

Coś w jej tonie skłoniło go, że odpowiedział:

— Dobrze, daj mi papierosa.

Sięgnął przez ramię i z pomiętej zielonej paczki wyciągnął alphę.

— Ma pan ogień? — spytała.

— Mam, dziękuję... A ty?

Potrząsnęła głową. Droga, zrobiwszy kilka gwałtownych zakrętów w zalesionych płytkich wąwozach, teraz biegła równo i prawie prosto, lekko zbaczając w lewo. Po obu stronach znowu mieli brunatne pustkowia. Salvatore nie przesadzał: cały batalion mógłby ich szukać i nigdy nie znaleźć.

— Gdzie byłaś wczoraj? — spytał Forrester; milczenie sprawiało, że jazda stawała się zupełnie nie do zniesienia.

— W chacie.

— Nie było cię, jak przyjechaliśmy.

— Ach, wtedy... poszłam po jedzenie.

— Gdzie, na miłość boską?

— Do przyjaciół. — Żadne z nich nie zdradziło się ani słowem — „przyjaciele", „list", „drugie miejsce". Zachowywali się jak klasyczni zawodowcy, wyjąwszy niestety akcję, od której wszystko się zaczęło.

— Pieszo?

— Oczywiście. A jak inaczej?

Pomyślał, że musiała zrobić wiele mil i wbrew woli zdumiało go to. Zaciągając się ordynarnym tytoniem poczuł smak saletry. Kilka małych ptaszków poderwało się z kępy opuncji, kiedy mijał je fiat. Droga zaczęła się wspinać pomiędzy rozległymi zboczami skalnymi biegnącymi na północny zachód. Nagle w oddali spostrzegł ciężarówkę przecinającą im drogę, a słupy telegraficzne wyskoczyły niby rząd niezdarnie wbitych zapałek.

— Niech pan skręci w prawo, kiedy znajdziemy się na szosie — poleciła Margherita.

Potem przez jakieś dziesięć minut nie zamienili prawie ani słowa. Kiedy wjechali na szosę i skręcili, słońce mieli za sobą. Mignął jakiś znak drogowy, ale Forresterowi nie udało się przeczytać nazwy miejscowości; potem były dwie wioski, obydwie przytulone do kościoła jak gdyby w samoobronie przed dzikim, niegościnnym krajobrazem, obydwie nędzne, przygnębiające, poprzecinane wąziutkimi uliczkami, pełne obcych zapachów i ociężałych ludzi, którzy obserwowali ich z cienia, czy też bosonogich dzieci, które puszczały się w krótkotrwałą pogoń w pyle, wzniecanym przez samochód.

— Czy pochodzisz z takiej właśnie wioski? — spytał Forrester Margheritę, w duchu robiąc uwagę, że właściwie nigdy nie zwraca się do niej po imieniu nawet w myślach.

— Pochodzę z południa. Z Chiary.

— Czy tam jest tak samo?

— Czy tak samo biednie, o to panu chodzi? Tak, tak samo biednie. Na Sycylii dziewięć dziesiątych wiosek jest biednych. — W jej głosie brzmiała pogarda Salvatore, pogłębiając dzielącą ich przepaść. Skądże on, ten cudzoziemiec, mógł wiedzieć, jakie jest naprawdę życie? Spojrzał na jej odbicie w lusterku, bruzdy wywołane smutkiem podkreślały urodę młodej kobiety, ale w oczach nie było cienia współczucia dla samej siebie.

— Ale dziewięć dziesiątych Sycylii nie musi się ukrywać.

— Został zabity człowiek. Un vigile.

— Tak się domyślałem.

— Nikt tego przecież nie chciał.

— Jak dawno temu?

— Pięć tygodni.

— Co się stało? Czy twój mąż...?

Przerwała mu gniewnie.

— Mój mąż nie zabił nikogo. Nikogo.

— Ktoś to jednak zrobił.

— Giuseppe.

Ach tak, Giuseppe. Mógł się był tego spodziewać.

— Nikt tego przecież nie chciał — powtórzyła. — Zamierzali włamać się do urzędu pocztowego w Caltanissetcie, ale wszystko poszło na opak. To było w nocy. Tylko Angelo został schwytany. W zeszłym tygodniu skazali go na dwadzieścia lat.

— Czy przedtem też się ukrywaliście?

— Przedtem Angelo i ja mieszkaliśmy u jego matki.

— Gdzie?

— Niedaleko Sommatiny — odparła ostrożnie.

— A inni?

— Tu i tam, różnie.

— Salvatore także?

— Tak. Salvatore także.

— Co robił twój mąż?

— Przez pewien czas pracował w fabryce konserw.

— A potem?

— Potem nigdzie. Przez rok był bezrobotny. Giuseppe jest mechanikiem, ale nigdy nigdzie nie zagrzeje długo miejsca, nawet kiedy ma pracę. Carlo próbował różnych fachów, ale też nigdzie nie wytrzymał długo. Luigi to samo, zawsze go zwalniali.

— A Salvatore? — Forrester zrobił gwałtowny ruch kierownicą, żeby ominąć coś rozjechanego, co leżało na drodze.

— Salvatore jest, a właściwie był cieślą. — Ze złością, jak gdyby żałowała, że dała się wyciągnąć na słówka, dodała: — A zresztą, jakie to ma znaczenie? Czy człowiek może przestać jeść, kiedy nie ma roboty? Czy może pozwolić, żeby jego rodzina zdychała z głodu? Musi coraz bardziej ryzykować — tak się dzieje zawsze i wszędzie, a Pan Bóg doskonale o tym wie, choć na pewno Go to martwi.

— Czy ten urząd pocztowy to był pierwszy raz?

— Wszyscy razem tak.

— Ale niczego się nie nauczyli.

— O co panu chodzi?

— Chodzi mi o pomysł wydobycia twojego męża z więzienia oparty tylko na tym, że trochę znam się na materiałach wybuchowych. To szaleństwo, czyste szaleństwo, czy tego nie widzisz?

— Kiedy go przewiozą do Ucciardone, nigdy nie uda się nam go tknąć. Tamto więzienie jest jak forteca. Angelo dostał dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat! Za co?

— Został zabity człowiek.

— Ale nie Angelo go zabił.

— W moim kraju prawo uznałoby go winnym.

Zaczęli głośniej mówić. Oczy jej rozbłysły.

— Pański kraj nic a nic mnie nie obchodzi. A prawo to wcale nie to samo co sprawiedliwość. Mogę panu opowiedzieć, co się stało z...

Forrester przerwał jej w pół słowa:

— A gdzie sprawiedliwość, jeśli idzie o mnie i signorinę Lindeman?... O Boże! Przecież to podłość. — Ze zniecierpliwieniem machnął ręką. — Proszę tylko nie opowiadać mi bajek.

— Zbieg okoliczności.

— Dziękuję, dziękuję bardzo. Zapamiętam to sobie.

— Salvatore mówi, że...

— Salvatore!

Bawiąc się pozłacanym krzyżykiem stwierdziła z przejęciem:

— Salvatore jest dobrym człowiekiem.

— Ależ tak, jednym z najlepszych.

— Nic pan nie rozumie. Zresztą jakim cudem mógłby pan zrozumieć? Nigdy przedtem nie był pan do niczego zmuszony. Nie rozumie pan ludzi, którzy działają z musu, i jak to na nich wpływa. — W lusterku Forrester widział wymowne ruchy jej rąk. — Pan wróci do chaty, tak pan sobie powiedział. I ja wiem, że tak będzie, choć pana zostawię na chwilę samego po przyjeździe do Monteliany. Skąd to wiem? To przez tę dziewczynę. Mógłby ją pan zostawić, ale pan tego nie zrobi. Mógłby pan zawiadomić policję, ale się pan na to nie odważy. Więc co pan zrobi? Wróci pan, bo ona oczekuje tego z pana strony, pan wymaga tego od siebie. I tak samo jest z Angelo i ze mną, z Salvatore i resztą. Robimy to z musu tak samo jak pan, ale u nas ten mus oddziałuje stale, a zaczął dawno, dawno temu. — Odrzuciła głowę. — Nie z własnej woli jesteśmy tym, czym jesteśmy. I dlatego powiadam panu, że Salvatore jest dobrym człowiekiem. Niech pan spojrzy wokół siebie — ciągnęła. — Co ta ziemia może urodzić? Nawet jeśli jest niezła i w wiosce można mieć pracę, człowiek ma bogacza u gardła. Bogacza lub mafiosów... Gdybyśmy byli bogaczami albo członkami mafii, czy Angelo znalazłby się tam, gdzie jest teraz?

— Można również zadać pytanie, czy policjant by zginął?

Spotkała jego spojrzenie w lusterku, ale przez chwilę nic nie mówiła. Nagle jednak pochyliła się do przodu wskazując:

— Po tym zakręcie niech pan pojedzie za wiatrakiem w lewo.

Licznik wskazywał, że minęli dwadzieścia dwa kilometry. Trzy zakręty w lewo skierowały ich na południe. Słońce paliło teraz z boku. Jechali tuż pod nawisem stromego zbocza o poszarpanych krawędziach, nieruchome zwały luźnych kamieni groziły zsunięciem się na drogę. Niepostrzeżenie, w miarę narastania upału, wschodni horyzont stawał się zamglony, fioletowy, tak że niebo i ziemia zlewały się w całość. Minęli jeszcze jedną wioskę przycupniętą na brzegu wąwozu, nieco dalej w ukośne warstwy skalne wcinały się jaskinie, niektóre z nich zamknięte były z gruba ciosanymi bramami, a u wejścia jednej wisiał sznurek przyczepiony do uschniętego, sterczącego groteskowo drzewa figowego, na którym wisiało pranie. Droga wiła się bez końca, krajobraz zmieniał się, ale jego ostrość stawała się monotonna. Tą drogą chyba nigdy nie jeździły autokary wycieczkowe.

Po chwili skręcili w prawo, potem w lewo, potem znowu w prawo. Forrester stracił już rachubę tych zmian kierunku. Margherita wybierała drogi podrzędne, nie zawsze nawet o bitej nawierzchni. Zapamiętał tylko łuk mostu przerzucony przez rzekę, człowieka prowadzącego muła, do którego grzbietu przymocowano sznurem trumnę, miejscowość o nazwie Yillalba, całe zbocze uprawnych tarasów, najwidoczniej zupełnie zaniedbanych, i pionowo pofałdowaną wielką górę, której wąwozy wybieliły padające przez miliony lat ulewne deszcze.

Margherita w milczeniu obserwowała uciekający do tyłu krajobraz.

— Powiadają u nas, że Pan Bóg zapomniał o tej części Sycylii, bo właśnie kończył swoje dzieło gdzie indziej — zauważyła nieoczekiwanie.

Forrester prowadził bardzo spokojnie. Czterdzieści kilometrów, powiedział Salvatore. Monteliana nie jest już daleko, a na jego zegarku było dwanaście po dziewiątej.

— Powiedzmy, że zrobiliście swoje, że udało wam się wydobyć Angela i co dalej? Będzie wielkie zamieszanie. Nie możecie przecież stale się ukrywać.

— Natychmiast wyjedziemy.

— Dokąd?

— Na ląd stały.

— Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

Wszystko tutaj łatwiej było powiedzieć niż zrobić.

— Salvatore zna człowieka, który nas przewiezie.

Uparcie wierzyła w swoje mrzonki i nic, cokolwiek by Forrester powiedział, nie zachwiałoby jej wiary. Dwadzieścia lat to szmat czasu.

— Salvatore znał też tę chatę. Już przedtem był w górach.

— Do kogo należy?

Margherita wzruszyła ramionami.

— Skąd można wiedzieć? — Z nienawiścią spojrzała na pustkowie ciągnące się po obu stronach. — Ludzie stąd uciekają, jak tylko mogą. Pakują manatki i wyjeżdżają — na stały ląd, do Ameryki, do Australii... Szczęśliwcy, o Madonna, jacy szczęśliwcy. Wszędzie jest lepiej niż na Sycylii.

— Ale ci ludzie z chaty zostawili rzeczy: stoły, krzesła...

— A pan myśli, że myśmy je ukradli? To, co tam jest, dostaliśmy od przyjaciół. My też mamy przyjaciół — podkreśliła z dumą. — Dopóki człowiek ma przyjaciół, dopóty może mieć nadzieję.

— A co z pistoletami? — odparł z gniewem Forrester. — A co z szantażem? A co ze zmuszaniem kogoś siłą? Czy to również twoim zdaniem jest ważne?

O dziewiątej dwadzieścia zobaczył drogowskaz — do Monteliany było trzy kilometry, akurat jechali wąskim parowem wspinając się pod górę. Czasem nachylenie było tak ostre, że mieli wrażenie, iż wspinają się do nieba.

— O kilometr stąd drogi się rozwidlają — powiedziała Margherita. — Pan musi pojechać górną drogą. Ta idąca dołem prowadzi do miasta.

— A potem?

— Pokażę panu.

Zrobili znowu kilka ostrych zakrętów i wreszcie wydostali się z wąwozu. Nagle po lewej stronie mieli strome urwisko, jedno z wielu, jakie spotkali na drodze; w dole szybowały ptaki. Natomiast po prawej — co było zaskakujące — stok wzgórza był zupełnie łagodny. Na rozwidleniu dróg Margherita powiedziała:

— Destra, alla destra.

Zostawili za sobą urwisko i znaleźli się na wąskim płaskowyżu zarosłym sięgającymi pasa chwastami, tu i ówdzie rosły tamaryszki. Minęli dwa wozy z płóciennymi budami, woźnice byli pogrążeni w głębokim śnie, z jednego pomachało do nich niepewnie dziecko, ostrożne nawet w swej niewinności. Po raz tysiączny chyba tego dnia Forrester zmienił bieg. Przejechali tak może pół mili, po obu stronach mijając rozwalone kamienne mury.

— Tu się zatrzymamy.

Forrester przyhamował i skręcił w przerwę w murze, chwasty i jakieś żółto kwitnące kwiatki szorowały o podwozie fiata. Wyłączył motor i zdziwiony poszedł za Margheritą. Nic tu nie było z wyjątkiem zniszczonego kamiennego cokołu, na którym zobaczył strzaskaną podstawę jakiejś figury, gdzie czyjaś troskliwa ręka ułożyła pęk kwiatów.

— Tędy.

Poszedł za nią. Zrobili ze dwieście jardów. Grunt był nierówny i dopiero w ostatniej chwili Forrester zorientował się, że dochodzą do krawędzi zbocza. Margherita gwałtownie stanęła i przykucnęła dając mu znak.

— To tutaj — powiedziała wskazując gestem ręki, kiedy podszedł do niej. — Guardi laggiii. Niech pan spojrzy w dół. To Monteliana.

Widok, który ujrzał, zaskoczył go. Jakieś trzysta, czterysta stóp w dole, wypełniając dużą platformę na zboczu rozległego wzgórza i rozlewając się poza nią i poniżej nawet, leżało zamazane i niewyraźne w upale miasteczko, Monteliana zdawała się wibrować w rozpalonym blasku słonecznym. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak zbiorowisko dziecinnych klocków, szafranowych, białych, jasnofioletowych, w środku bardzo porządnie ułożonych, ale coraz bardziej bezładnie porozrzucanych na zewnętrznych krańcach, a wszystkie były jakby skarlałe na skutek wysokości i kąta, pod jakim patrzyli. Forrester mógł dostrzec plac, z którego wąskie obrośnięte drzewami ulice rozchodziły się niby żebra, kościół o niebieskiej kopule i stojący nieco na uboczu surowy, czteropiętrowy budynek, otoczony murem.

Margherita spostrzegła jego wahanie.

— To szpital dla chorych na płuca. Więzienie znajduje się o tam, nieco bardziej w prawo... Dalej, prawie pod nami.

Dopiero teraz Forrester je zobaczył. Przez chwilę wydawało mu się bliskie niemal na wyciągnięcie ręki. Salvatore miał absolutną rację — cały kompleks zabudowań więziennych leżał przed nimi jak model. Wyciągnięty na brzuchu, oparty na łokciach, Forrester przesunął się nieco w przód, wpatrując się w milczeniu przez kilka długich minut.

Więzienie znajdowało się poza miastem, odosobnione na najdalszym krańcu platformy. Otaczające je mury tworzyły wyraźny kwadrat, niestety z tej odległości nie dało się określić, jaka była ich wysokość czy grubość. Badał je uważnie wzrokiem — najpierw bok, który znajdował się najbliżej nich, północny; z lewej strony, w jednej trzeciej długości, mieściła się brama, do której prowadziła droga z miasteczka. Brama była duża, dwuskrzydłowa, zwieńczona łukiem z piaskowca. Forrester odniósł zresztą wrażenie, że cały mur jest z piaskowca. Również odcinek wschodni miał bramę na dwóch trzecich długości muru, zakończoną łukiem; prowadziła do niej zwykła polna droga. Południowy odcinek muru nie miał żadnej bramy i podchodził do opadającego w dół zbocza, natomiast w pobliżu południowo-zachodniego rogu zachodniego muru umieszczona była tylko mała wąska furtka pozbawiona jakichkolwiek ozdób.

— Która brama jest główna? — Nie mogła nią być ta najmniejsza.

— Ta bliżej nas — wskazała Margherita.

Łuk nad bramą prawie ją zasłaniał Forresterowi, wychylił się więc nieco bardziej. Droga z Monteliany mijała bramę i kończyła się półkolistą platformą, na której mogły zawracać pojazdy, i skąd przy okazji otwierał się widok na leżącą poniżej dolinę; smołowana nawierzchnia sczerniała od śladów kół, ale nie było widać tutaj samochodów. Nie było również widać ludzi, co Forrestera jeszcze bardziej zaniepokoiło; nieco ruchu by się przydało, kiedy zjadą w dół i on będzie przeprowadzać swoje rozpoznanie.

Z bocznej kieszeni w samochodzie wyciągnął ołówek i kartkę papieru — był to rachunek z „Capui" — i zaczął robić powierzchowny szkic. Uważniej postanowił przyjrzeć się bramie, starając się nie zastanawiać nad tym, że już to, co czyni, nie tylko jest przestępstwem, ale wręcz szaleństwem. Na terenie zamkniętym przez mury znajdowało się pięć oddzielnych budynków, które przeniósł na swój rysunek, bacznie obserwowany przez Margheritę. Były one jednopiętrowe, nieregularnie rozrzucone, połączone żwirowymi ścieżkami wiodącymi przez wypaloną ziemię koloru terakoty.

— Co to jest, ten mały budyneczek przy głównej bramie?

— Wartownia.

— A ten duży budynek? — Znajdował się po lewej stronie od środka całego terenu.

— To areszt. Jest tam trzydzieści cel i kuchnie.

— A ten po prawej w samym rogu blisko nas?

— Blok więzienny. — Mówiła bardzo rzeczowym tonem. — Angelo jest w ostatnim oknie po lewej.

Przydałaby się teraz lornetka. Nieopodal pracował buldożer wyrównując pagórek znajdujący się tuż przy murze. Poza tym na terenie więzienia nie było widać żadnych oznak życia.

Forrester przejechał na ukos palcem przez rysunek.

— A co jest przy wschodniej bramie?

— Biuro. A ta brama to dla dostawców. — Doskonale znała topografię terenu.

— A tam, na prawo w górze, to kaplica?

— Tak. — Oddzielona była od reszty terenu niskim murem, surowość otoczenia została nieco złagodzona kilkoma grządkami kwiatów i wykładaną płytami alejką. — Ta mała furtka w rogu to dla księdza, ale jest jeszcze druga. Widzi pan? W wewnętrznym murze.

Mówili bardzo cicho. Forrester wsunął szkic do tylnej kieszeni spodni. Kiedyś już tak patrzył z pozycji umieszczonej równie wysoko jak teraz, szepcąc z Singerem, kiedy obserwowali przydzielony jego plutonowi odcinek frontu i naradzali się, gdzie umieścić stanowisko ogniowe. Przeżycia tamtych dni nigdy się już nie powtórzą, ale poczuł mocne bicie serca, kiedy rzucił ostatnie spojrzenie na więzienny czworobok. Znajdował się pod bezwzględnym przymusem, a jednak cała ta sprawa zaczęła go wciągać.

— To wszystko, co chciałem zobaczyć — powiedział do Margherity.

Skinęła głową. Wstali, pierwsze parę jardów przeszli skuleni. Kiedy wsiedli do samochodu, odezwała się:

— A teraz musimy jechać do miasta. Pokażę panu, gdzie mnie pan wysadzi. Do więzienia pojedzie pan sam. Salvatore kazał, żeby się pan pod żadnym pozorem nie zatrzymywał, niezależnie od tego, co będzie pan robił, i niech pan tylko raz tam przejedzie. Broń Boże więcej.

— Salvatore — odparł Forrester po angielsku — może się wypchać.

Zawrócił i zaczęli zjeżdżać w dół. Kiedy znaleźli się na rozwidleniu, skręcił w prawo drogą do miasta.

— Nie ma innej drogi przelotowej?

— Nie. Inne kończą się ślepo.

Po kilku minutach pełnej zakrętów jazdy znaleźli się w Montelianie. Nagle, w chwili gdy otworzył się przed nimi płaskowyż, otoczyło ich miasteczko — wszystko się zwęziło, a budynki zaczęły migotać w blasku słonecznym. Na ich widok ludzie ustępowali z brukowanej jezdni, na której fiat kołysał się i podskakiwał. W bok biegły ciasne uliczki obwieszone w górze bielizną suszącą się na sznurach przerzuconych w poprzek od balkonu do balkonu. Forresterowi się wydawało, że wjechali na tę ulicę, którą widzieli ze wzgórza. Zaraz też zobaczył niebieską kopułę kościoła. Margherita dotknęła jego ramienia.

— Tutaj chcę wysiąść.

Zatrzymał się posłusznie. W ręku trzymała list.

— Gdzie będziesz na mnie czekać?

— Naprzeciwko, za piętnaście minut.

Wysiadła i natychmiast odwróciła się prawie lękliwie, udając, że przygląda się wystawie szewca. Forrester bez zwłoki odjechał. Gdy w chwilę później spojrzał w lusterko, zobaczył, że Margherita szybko odchodzi w przeciwnym kierunku.

Zaraz zaczynała się wyboista aleja prowadząca przez ospałą dzielnicę pokrytą warstwą kurzu. Wiele domów było tu bez okien, w neapolitańskim stylu bassi. Aleja kończyła się rozwidleniem dróg w kształcie litery T, a choć najpierw pojechał w złym kierunku, trudno tu było zabłądzić. Ulica, którą wreszcie wybrał, biegła wśród domów jakieś dwieście jardów, zanim ukazały się puste place, a wtedy od razu podmiejskie zabudowania szybko się skończyły. Najpierw zobaczył pusty całkowicie ugór, a potem wysypisko śmieci, gdzie jacyś ludzie grzebali w odpadkach, potem znowu krótka przestrzeń pokryta luźno rosnącymi kępami krzaków i wreszcie więzienie.

Szosa była tu zupełnie płaska i biegła równolegle do skalnej krawędzi, z której przed chwilą obserwowali miasteczko. Forrester zwolnił i spuścił obie szyby. W duchu modlił się, żeby jeszcze ktoś inny był akurat na drodze. Znajdował się prawie u celu. Płytki rów oddzielał drogę od muru, który istotnie był z piaskowca, masywny, wysokości około osiemnastu stóp. Z lekkim dreszczem Forrester spostrzegł umundurowanego mężczyznę siedzącego na krześle w cieniu rzucanym przez łuk głównej bramy — z góry go nie zauważył. Strażnik ziewnął patrząc na niego ze zdumieniem. Forrester z wysiłkiem podniósł rękę w zdawkowym geście powitania, na co tamten odpowiedział w ten sam sposób. Od głównej drogi ponad przepustem wodnym prowadziła do bramy więzienia nieco węższa odnoga. Forrester spojrzał przelotnie na osadzone w żelaznej ramie drewniane skrzydła bramy wzmocnione biegnącymi na krzyż metalowymi listwami i nabite żelaznymi ćwiekami. Każde skrzydło mierzyło około osiemnastu stóp wysokości i dziesięciu szerokości. Chciał wiedzieć, ile jest zawiasów na każdym słupie. Po dwa? Ale już prawie przejechał i nie mógł się obejrzeć.

O Boże, co za sposób, żeby przeprowadzić rozpoznanie.

Jechał bardzo powoli, rozglądając się wokoło, jak na ciekawego turystę przystało. Na półkolistej platformie, gdzie kończyła się droga, wysiadł i oparłszy się o balustradę spojrzał niewidzącym wzrokiem, z udaną obojętnością, przed siebie. Zza muru dolatywał warkot buldożera. Po długiej chwili, żeby nie wzbudzić podejrzeń strażnika na krześle, wsiadł do samochodu i ruszył z powrotem. A wtedy wydarzył się niezwykle pomyślny zbieg okoliczności: wóz był już w pobliżu bramy, kiedy strażnik wstał i otworzył bramę, gdyż wyjeżdżała akurat szara furgonetka. Forrester zwolnił, by ostentacyjnie ją przepuścić, ale patrzył na coś zupełnie innego. Każda połowa bramy osadzona była na trzech zawiasach wpuszczonych w słupy z piaskowca, widział je całkiem wyraźnie. Część tych zawiasów długości co najmniej dwóch stóp była przybita do drzewa. Każde skrzydło miało tak na oko pięć cali grubości, a więc ważyły zapewne osiemset do dziewięciuset funtów — znowu przypuszczenie, ale to nie miało większego znaczenia.

Furgonetka minęła przepust i zakręciła przed fiatem, a kierowca gestem podziękował za przepuszczenie go. Forrester całym wysiłkiem woli zwalczyć musiał pokusę, żeby nie nacisnąć mocniej pedału gazu, jechał jednak powoli mając stale trzydzieści kilometrów na liczniku, aż minął wysypisko śmieci, a droga stała się znowu zwykłą miejską ulicą.

Mogło być gorzej, bez porównania gorzej. Przecież jakieś podstawowe dane udało mu się zdobyć.

Margherita czekała na niego naprzeciw szewca. Tak szybko wsiadła do wozu, że nawet nie musiał wyłączać silnika.

— Wszystko w porządku? — spytała.

— W porządku.

— Dowiedział się pan tego, co pan chciał?

— Chyba tak.

Kiedy znaleźli się kilka mil za miastem, zatrzymał się na poboczu i naniósł kilka szczegółów na odwrocie rachunku z „Capui". „Nie należy nigdy wierzyć pamięci" — to była złota zasada Rice'a, jego majstra w Peterborough, specjalisty pirotechnika, a przypominając ją Forrester wyobraził sobie, jak bardzo byłby oburzony ojciec, gdyby znał okoliczności i cel, w jakim został zrobiony szkic. Ale ojciec, firma „Stone i Forrester", Peterborough — wszyscy i wszystko związane z jego normalnym życiem — to była część innego świata.

Kiedy znowu ruszył, oczekiwał jakichś skomplikowanych poleceń Margherity, kluczenia i zawracania, ale ona kazała mu jechać od razu główną szosą. Dobrze przed jedenastą wyjechali z Monteliany, miał więc sporo czasu. Na jakimś drogowskazie były podane odległości do Caltanissetty i Enny, zorientował się wtedy, że robią pełne koło. Tym razem na szosie panował dość ożywiony ruch, przeważnie ciężarówek. W pewnej chwili czterech carabinieri w szybkim alfaromeo jechało za nimi przez kilkanaście sekund, ale mimo to Forrester nadal miał uczucie zupełnej izolacji. Był marionetką, nawet wśród tłumu przywiązaną do sznurków Salvatore. W Serradifalco zatrzymał się przy stacji benzynowej i wziął czterdzieści litrów benzyny Agipa. Poprzedniego dnia wystarczyło powiedzieć Agip, a nie Esso... Z przykrością poprosił Margheritę o pieniądze, choć to były jego własne pieniądze, ale już się nauczył godzić na poniżenia.

W małej wiosce położonej nieco dalej Margherita poprosiła, żeby się zatrzymał na rynku, zostawiła go w samochodzie, a sama poszła zrobić zakupy w upstrzonym przez muchy sklepiku. Znowu za jego pieniądze. Wróciła obładowana i wrzuciła wszystko do samochodu, po czym ponownie go zostawiła. Tym razem przeszła przez rynek na ukos i weszła do kościoła. Są ludzie na świecie — pomyślał — którzy potrafią klęczeć i modlić się, żeby udało się jakieś przedsięwzięcie, zapalając świecę na intencję potrzeb rodziny albo we własnym imieniu, wierząc, że gdy tak uczynią, Bóg w swym miłosierdziu zrozumie, że są niewolnikami swej natury i otoczenia, które ich na kształt gliny uformowało i wypaliło. Najwidoczniej Margherita należała do nich.

Jakiś nędzny pies o wyleniałej sierści podniósł chudą łapę i oblał samochód, kilkoro dzieci gryzmoliło coś ospale na ziemi przy zniszczonej fontannie, malwy, które same się wysiały w szczelinach murów, więdły w bezlitosnym upale. Forresterowi okropnie dłużyło się czekanie. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że tak będzie pragnął zobaczyć Inger i usłyszeć jej charakterystyczny chropawy głos. Przez kilka godzin nawet o niej nie pomyślał, ale teraz niecierpliwił się bardzo. Zaczynał rozumieć, że potrzebuje jej tak samo jak ona jego.

Kiedy wreszcie Margherita wróciła, był rozgniewany z powodu tego nieoczekiwanego opóźnienia i najwidocznej musiał to po sobie pokazać.

— Czy jest coś złego w modlitwie? — spytała zaczepnie.

Wzruszył ramionami.

— To zależy od modlitwy.

— Ja się modliłam za Angela.

— I nawet świeczki nie zapaliłaś na własną intencję?

— Żadnej świeczki nie zapalałam.

— Trzeba było. Możesz sobie na to pozwolić, tak samo jak na to jedzenie, które kupiłaś. A może złodziejstwo to taki drobiazg, którym nie warto się przejmować?

— Pan Bóg wybaczy. — Na jej chłopskiej twarzy malował się wyraz upartego fanatyzmu. — Jak człowiek żałuje, to Pan Bóg wybaczy. A ja żałuję. Żałuję wszystkiego, co zostało panu wyrządzone.

— A jednak nadal bierzesz w tym udział.

— Dlatego, że chodzi mi o Angela. Dlatego, że nie ma innego wyjścia.

— Nawet jeśli miałoby się to skończyć morderstwem?

— Modliłam się, żeby wszystko poszło dobrze.

— A jeśli Bóg nie wysłucha twoich modlitw, co wtedy?

— Z pewnością nikt nie zostanie zabity.

— Twierdzisz, że Salvatore blefuje?

Nie odpowiedziała. Nawet gdyby powiedziała „tak", też by jej nie uwierzył. Groźbę mierzy się czymś więcej niż słowami, w jakich została zawarta: błyskiem oczu, grymasem ust — to właśnie przenika człowieka dreszczem, Salvatore wyrazu twarzy Salvatore nie można było zapomnieć. To nie był blef, tylko albo — albo... „To jasne jak słońce, przyjacielu..."

Minęli Caltanissettę dobrze przed południem. Okolica była tu malownicza, mniej surowa niż dalej na zachodzie, ale Forrester nie rozglądał się specjalnie. Następnie zjechali w dół, a potem zaczęli pokonywać wzniesienie, pojawiły się wtedy drzewa i widoki stały się zdumiewająco piękne, ale on na to wcale nie zwracał uwagi. Dopiero kiedy w odległości jakichś trzydziestu mil ukazał się biały stożek Etny, poczuł tęsknotę za tym, co było wczoraj, tak dominującą, że aż graniczącą z bólem.

Enna — niewielkie górskie miasteczko — wybiegła im naprzeciw i zaraz umknęła w tył. Od tej chwili wiedział, dokąd się kierują — do skrzyżowania, na którym wpadli w pułapkę zastawioną przez Carla i Giuseppe. Inna szosa, inny dzień, inna godzina — tak łatwo mogli byli uniknąć tego wszystkiego. Ciekawe — rozmyślał bez specjalnego zainteresowania — gdzie są teraz Russellowie?

— Jak będzie następne skrzyżowanie, skręci pan w lewo — uprzedziła go zawczasu Margherita. — Ostro w lewo.

— Wiem o tym.

W kilka minut później zakręcił i znów znalazł się na drodze wiodącej wśród dzikiej głuszy do chaty. Gdyby miał kiedykolwiek zapomnieć jakieś fragmenty tego, co się stało i co jeszcze miało nastąpić, był przekonany, że nigdy do końca życia nie zapomni tej pierwszej jazdy i zdumiewającego momentu, kiedy Carlo wyciągnął pistolet. Cały koszmar zaczął się właśnie tu.

Kamienie hurkotały pod oponami i wylatywały spod nich, a potem musiał pokonać kolejno trzy jak po bombach leje.

Wreszcie polna ścieżka, tak spalona, że nie widać było na niej odcisków opon z poprzedniego dnia.

Kiedy podjechali blisko sosen zakrywających całkowicie chatę i niewidocznego również wodospadu, Margherita kazała się zatrzymać. Poszła naprzód, aż ją stracił z oczu wśród drzew, ale wkrótce ukazała się znowu, dając mu znak, że może ruszać. Przejechał obok niej, znalazł się na polanie i zatrzymał za domem. Widok Salvatore wychodzącego przed dom, dźwięk jego mocnego głosu, kiedy powitał Margheritę, widok pozostałych mężczyzn i plusk wody rozbijającej się o kamienie przepełnił go wstrętem. Nic się nie zmieniło, teraz nic się nie mogło zmienić.

Kiedy wysiadł zesztywniały z wozu, zobaczył Inger biegnącą w jego kierunku.

— Dzięki Bogu, żeś wrócił... Och, dzięki Bogu.

Nagle pod wpływem impulsu wziął ją w ramiona.

— Wszystko w porządku?

— Tak, w porządku. — Powiedziała to na wpół się śmiejąc, na wpół płacząc. — Myślałam, że nigdy nie wrócisz.

— Tak ci się dłużyło?

— Całe wieki czekałam.

Forrester cofnął się, zdjął ręce z ramion Inger i zamknął w uścisku jej dłonie. Wyraźna ulga, którą widział w jej oczach, podziałała na niego jak narkotyk.

— Nie trzeba było się martwić. Przecież obiecałem.

Powolnym krokiem nadszedł Salvatore.

— Witaj, drogi przyjacielu. — Twarz miał rozjaśnioną uśmiechem. — Łatwo poszło, co? Żadnych kłopotów?

— Zrobiłem, co się dało. Mogłem tylko rzucić okiem.

— Ale ma pan to, na czym nam zależało?

— Chyba tak.

Forrester razem z Inger wszedł do chaty; nadal trzymała go za rękę.

— Sam pan widzi — powiedział za ich plecami Salvatore — że my z naszej strony dotrzymaliśmy umowy. Nic się jej nie stało.

Giuseppe niedbale oparł się o futrynę drzwi.

— Przynieś z wozu jedzenie — rozkazał mu Salvatore. — Choć raz zrób coś pożytecznego. — I Giuseppe wyszedł z kamienną twarzą, a mijając Forrestera potrącił go ramieniem. W chacie było chłodniej, wnętrze wydało się bardziej pełne dźwięków i ponure niż przedtem. Na stole ktoś węglem drzewnym narysował szachownicę, a Luigi, który właśnie czyścił karabin z obciętą lufą, wyjaśnił:

— Grałem z nią. — Zamiast pionków używali monet. — Nawet jej to szło — dodał. — Wygrała. — I uśmiechnął się zupełnie tak samo jak Carlo.

Forrester zaprowadził Inger do ich pokoju i przymknął drzwi; prawo do odosobnienia wydawało mu się najoczywistszą rzeczą w świecie. Łączyła ich więź złożona z lęku i tego, że siebie wzajemnie potrzebują. Mógł sobie pozwolić na zignorowanie przeciągłego gwizdu Car la, jaki temu towarzyszył.

— Nie było tak bardzo źle, co?

— Dopiero teraz nie jest źle.

Uśmiechała się stojąc blisko niego, patrząc mu prosto w oczy i coś w nim drgnęło. Pocałował ją w czoło. Teraz gdy stał się jej opiekunem, gdy przekonał się, jak jest jej niezbędny, dobrze poznał te długie jasne włosy, pastelowy koloryt i opaloną skórę.

— Nie zostawię cię już samej, Inger. Wydaje mi się, że najgorsze jest za nami. Muszę dla nich zrobić jeszcze tylko jedną rzecz, a potem... — Zrobił szeroki gest ręką. — Jak się mogłem zorientować z ich rozmowy, wkrótce nie będziemy im potrzebni.

Salvatore łokciem otworzył szerzej drzwi.

— Bardzo wzruszająca scena — powiedział patrząc na nich. — Ale pojechał pan do Monteliany dla nieco ważniejszej sprawy niż ta.

— Wszystko we właściwym czasie. — W głosie Forrestera zabrzmiała nuta wyzwania.

— Nie przeciągaj struny, przyjacielu... Ja czekam.

Kiedy Forrester wszedł do dużej izby, minęła go Margherita aż po brodę obładowana paczkami. Za nią szedł Giuseppe, a za nim Carlo i Luigi, wpatrujący się łakomym wzrokiem w dźwigane zapasy.

— Cosi va bene!... altro miracolo!...

Salvatore nie zaszczycił ich żadnym komentarzem, tylko spojrzał spode łba, a potem spytał niecierpliwie:

— Co z bramą?

— Moim zdaniem nie ma żadnego problemu.

— Jest pan pewien?

— Całkowicie pewien. Pod warunkiem że będą odpowiednie materiały wybuchowe. Z punktu widzenia technicznego to dziecinna zabawka. Ale wy będziecie mieli cholernie trudne zadanie, żeby zbliżyć się do niej i założyć ładunki.

— To będzie w nocy.

— Niezależnie od tego.

Salvatore wsunął kciuki za pasek spodni.

— Tym się zajmiemy w odpowiednim czasie. Teraz chcę wiedzieć, co chłopcy mają przynieść z kopalni siarki.

— Zrobiłem sobie pewne obliczenia. — Forrester wyciągnął rachunek z „Capui". — Czy chcecie, żeby brama wyleciała do wewnątrz czy na zewnątrz?

— Na zewnątrz. — Z tonu Salvatore Forrester wywnioskował, że tamten wcale się dotąd nad tym nie zastanawiał.

— A co z siłą wybuchu? To bardzo ważne, jeśli Angelo ma być gdzieś w pobliżu... — urwał. — Chyba już pora, bym się dowiedział, jak to ma być zrobione.

— Później.

Uparty cholernik. Forrester rozłożył swój szkic wygładzając zagniecenia palcami.

— Margherita powiada, że jest w budynku więziennym.

— Zgadza się.

— Jak go wyciągniecie z celi?

— Jakoś to załatwimy.

— Załatwcie?

— Załatwimy we właściwym momencie.

— Czy Angelo wie o tym?

— Jeszcze nie, ale będzie wiedział.

— Jak, u licha?

— Później się pan dowie — uciął ostro Salvatore. — Jest u nas takie powiedzenie, że im mniej człowiek wie, dopóki to nie jest potrzebne, tym większe ma szansę.

— A my mamy przysłowie, że zbyt mało wiedzieć to bardzo niebezpieczna rzecz. Jak daleko od bramy znajdować się będzie Angelo, kiedy ją wysadzimy? Muszę to wiedzieć, kiedy będę robić ładunki.

Salvatore wzruszył ramionami.

— O trzydzieści metrów — ustąpił. — Spojrzał z góry na szkic Forrestera. — Co jest panu potrzebne z kopalni? To teraz najważniejsze. Chcę, żeby chłopcy zaraz jechali. Niech pan zrobi spis. — Wyrwał stronę tygodnika „Oggi", gdzie dzięki dużemu ogłoszeniu w ramkach zostały po bokach spore białe marginesy. — Niech pan tutaj pisze.

Mieszanka proteinowa firmy Buitoni najlepszą pożywką dla dzieci" — przeczytał Forrester i wzdłuż ogłoszenia pisał wcale nie dziecinną listę materiałów wybuchowych. Najbardziej by mu się przydała zapalarka elektryczna, omomierz, elektryczne detonatory, obciskacz, no i rzecz podstawowa — plastik. Ale nawet gdyby udało się to wydostać z magazynu kopalni, trudno byłoby wymagać, żeby amatorzy umieli się z tym w odpowiednim momencie obchodzić. Najmądrzej będzie użyć ręcznego zapalnika i polegać na loncie i ładunkach z plastiku. Był to najpewniejszy sposób w tych warunkach, jeśli się weźmie oczywiście pod uwagę, że połączenia zostaną należycie i dokładnie zrobione, a ładunki odpowiednio założone. Pierwsze Forrester mógł uzyskać, sam robiąc zestaw wybuchowy; jeśli chodzi o założenie, będzie im to musiał wyjaśnić szczegółowo i zademonstrować na makiecie.

Salvatore przywołał do siebie Luigiego i razem przeczytali uważnie spis. Dla ułatwienia Forrester wyjaśnił Lugiemu kilka rzeczy. Lont prochowy jest czarny, detonujący na ogół zwykle pomarańczowy, może też być w paski pomarańczowo-białe, obydwa są zazwyczaj w zwojach, pakowane w metalowe pojemniki. Na detonatorach z pewnością będą odpowiednie napisy. Zawinięte w woskowany papier, przechowywane są w drewnianych skrzynkach. Plastik także łatwo będzie rozpoznać po opakowaniu; można go wziąć w gotowych ładunkach ważących każdy po mniej więcej sto gramów.

— A jeżeli nie będzie plastiku czy czegoś innego? — Luigi zmarszczył czoło, jego twarz zasępiła się pod naporem tylu informacji.

— Angelo zostanie tam, gdzie jest. I tyle. Nieodpowiedni lont, nieodpowiednia spłonka, jakieś prymitywne materiały wybuchowe — jeden z tych czynników albo wszystkie razem przekreślały całe przedsięwzięcie.

— Zdobędą wszystko, co trzeba — powiedział Salvatore huczącym tonem, jaki czasem przybierał, kiedy chciał mieć większy autorytet. — Zdobędą, sam się pan przekona.

Luigi znowu zaczął czytać listę studiując ilość poszczególnych rzeczy. Paznokcie miał czyste jak kobieta.

— Jeśli będziesz miał jakieś wątpliwości, przynieś więcej, niż napisałem — pouczył go Forrester. — I pod żadnym pozorem nie wolno wam palić papierosów ani poruszać gwałtownie spłonkami. Trzeba je trzymać oddzielnie, zupełnie oddzielnie.

— Carlo — Salvatore dał gwałtowny znak ręką. — Vengapresto a vedere. — I Carlo przyszedł natychmiast gryząc jabłko, które sobie wziął z zapasów przywiezionych przez Margheritę.

Szybko przebiegł wzrokiem spis i skinął głową. Choć raz jego uśmieszek rozgniewał Salvatore.

— Skup się, chłopcze — wrzasnął. — Nie możemy sobie pozwolić na jeszcze jedną twoją omyłkę. I ostrożnie z samochodem, żadnych głupstw.

— D'accordo.

— D'accordo — przedrzeźnił go Salvatore. — Już przedtem to od ciebie słyszałem... A teraz, czy macie jakieś pytania?

Luigi potrząsnął głową.

— A ty, Carlo?

— Kiedy coś zjemy?

— Christo! Potem. — Salvatore już miał zadać jakieś pytanie, ale spostrzegł wypukłość w marynarce Carla, gdzie był schowany pistolet, i dał spokój, potem rzekł: — Nie potrzebujecie się spieszyć, ale nie guzdrajcie się zbytnio. Pamiętajcie, że czekamy na was.

Wtedy wyszli, Salvatore wraz z nimi. Kluczyki były w samochodzie.

— Ciao, Margherita! — zawołał Carlo, a Luigi odwróciwszy się na progu powiedział do Inger:

— Do widzenia pani.

— Z tego, jak się do tego zabierają — zauważył Forrester — można by sądzić, że jadą do sklepu. — Zdumiony potrząsnął głową. Na stole leżała napoczęta paczka papierosów — jego papierosów, poczęstował Inger, potem wziął sobie jednego. — Zaczynają być nieuważni albo wspaniałomyślni.

— Częstowali mnie nimi, kiedy cię nie było.

— Kobiecie, zwłaszcza blondynce, zawsze łatwiej — uśmiechnął się.

Nie do wiary, ale ukłuło go coś w rodzaju zazdrości. Odgarnął z jej policzka pasmo włosów i w tym momencie zobaczył kątem oka, że Margherita odwraca się od nich z oburzeniem. Przed oknami mignął samochód, rozległo się pożegnalne dwukrotne trąbienie. Salvatore wszedł na stopnie zewnętrznych schodków.

— Oby im się powiodło — powiedział.

— Czy ta kopalnia jest strzeżona?

— Pilnuje jej tylko jeden stary człowiek. Dziś jest sobota.

— Co się z nim stanie?

— Nic złego. Starego łatwo przestraszyć.

— Ale zawiadomi o napadzie policję.

— Dopiero w poniedziałek rano. Do tego czasu przywiązany do krzesła będzie grzecznie i spokojnie siedział. Nic mu się nie stanie. A w poniedziałek, jak go znajdą, może sobie zawiadomić, kogo zechce. Angelo już wtedy będzie na wolności. Będzie po wszystkim. I dla pana także. Będzie pan mógł pojechać, gdzie pan zechce, robić, co pan zechce, tak jak powiedziałem, nic nas to nie będzie obchodziło. Nas już tu nie będzie, no co, dziewczyno, nie mam racji? — zawołał przez pokój, a Margherita odwróciła się od zlewu i zamyślona spojrzała na niego.

22

A więc jutro wieczorem. Salvatore jak skąpiec wydzielał swoje informacje, ale tym razem to już nie było niejasne napomknięcie: niedziela wieczór.

— W poniedziałek wczesnym popołudniem będziemy w Palermo — powiedział Forrester do Inger.

— Naprawdę? — w jej głosie zabrzmiało ożywienie.

— Z całą pewnością.

Wyszli na dwór, nikt się temu nie sprzeciwił, tylko siedzący na progu Giuseppe w przepoconej czapce i ze strzelbą w objęciach zawołał, żeby się zbytnio nie oddalali. Od czasu do czasu mruczał coś wrogo pod nosem.

— Czy pamiętasz, co powiedziałem wczoraj?

— Mówiłeś wiele rzeczy.

— Naprawdę?

— Mam wrażenie, że to wczoraj było rok temu.

— Powiedziałem, że wkrótce będziemy się z tego śmiać.

— Tak, rzeczywiście.

— Jeszcze tylko czterdzieści osiem godzin i naprawdę będziemy mogli się śmiać.

— Uwierzę, jak to się stanie.

— Będziesz mogła opowiadać tę historię swoim dzieciom i wnukom...

Potrząsnęła gwałtownie głową.

— Kiedy ten koszmar się skończy, będę chciała całkowicie o nim zapomnieć. Nikomu o tym nie będę opowiadała. Nigdy, nikomu. Jakżebym mogła? Nie opowiadam przecież ludziom o koszmarach sennych. A poza tym wynikłyby z tego kłopoty — przede wszystkim dla ciebie.

— Żartowałem — odparł.

Siedzieli oparci plecami o jedną z sosen naprzeciw domu. Forrester przesiewał przez palce igły. Poprzedniego dnia, kiedy jeszcze snuł plany zdobycia broni, oszukania któregoś z nich i ucieczki z Inger samochodem, wydawało mu się niemożliwe, że oboje staną się integralną częścią planu zmontowanego na nowo przez Salvatore i że będą czekać — tak jak teraz — bezradnie na jego realizację. Potem może przez godzinę trwało to okropne uczucie, dopóki Salvatore nie podał swoich warunków. Nawet wtedy jednak Forrester wbrew oczywistości łudził się przez chwilę nadzieją na jakąś interwencję z zewnątrz, na jakiś pomyślny zbieg okoliczności, który sprawi, że dajmy na to do chaty, gdzie się akurat znajdowali, trafiłby patrol policyjny. Ale tego rodzaju nadzieje były równie szalone jak plany Salvatore.

— Kłamca — odezwał się nagle z zaczepką Giuseppe. — Skłamałeś mi! To przez ciebie musimy jechać do Monteliany. Oszust!

Forrester usiłował nie zwracać na niego uwagi. Głośno ponad hukiem wodospadu dzielił się z Inger swymi myślami. W niedzielę wieczór będą potrzebowali wozu — to było oczywiste. Margherita i może Giuseppe będą pilnować chaty, w każdym razie jeden mężczyzna z pewnością. Pozostali pojadą do Monteliany z zestawem lontów i przygotowanymi uprzednio ładunkami. Jak przeprowadzą ucieczkę Angela, nadal pozostawało dla niego tajemnicą. Trudniej było wydostać więźnia z Monteliany niż wysadzić w powietrze główną bramę. Ale Forrester był przekonany, że po ewentualnym uwolnieniu Angela wrócą do chaty, zabiorą pozostałą dwójkę, a potem znikną udając się do następnej kryjówki... I wtedy nadejdzie poniedziałek.

— Mówisz z takim przekonaniem — powiedziała Inger.

— Bo jestem o tym przekonany — skłamał Forrester. Igły sosnowe przesypywały się bezdźwięcznie. — Jesteśmy im potrzebni tylko do pewnego momentu.

— Wobec tego zazdroszczę ci. — Zawsze we wszystko wątpiła, nic nigdy nie było dla niej pewne. — Czy nie obawiasz się, że jednak coś może się nie udać?

— Musi się udać — odparł z przekonaniem. Ale wcale nie był tego pewien. Salvatore był nieobliczalny. Materiały wybuchowe, jakie przywiozą Carlo i Luigi, mogły się okazać całkowicie niewystarczające, a cała akcja w Montelianie zakończyć katastrofą... Do samego końca będą w wielkim niebezpieczeństwie. Ale żeby dodać jej otuchy, powtórzył raz jeszcze: — Musi się udać.

Inger podniosła głowę i spojrzała na światło słoneczne przezierające przez gałęzie.

— Powiedziałam ci, że chcę o tym wszystkim zapomnieć. Ale oczywiście niemożliwością jest zapomnieć. Kto by pomyślał tego rana, kiedy cię zawołałam, że będziemy przeżywać taką historię?

— Zresztą i wtedy nie na wiele się przydałem.

— Przeciwnie, bardzo się przydałeś.

Gniew był naturalnym odruchem Forrestera, ale gdyby się zastanowił uczciwie nad samym sobą, zrozumiałby, że to ona była powodem prawie każdego aktu niepotrzebnej brawury z jego strony, przede wszystkim chełpienia się i słownego buntu, że to jej bezbronność wprost domagała się jakiegoś przejawu siły; oczekiwała tego po nim tylko dlatego, że był mężczyzną. Nolan i poprzednik Nolana, i ci wszyscy inni z pewnością znali tę jej właściwość. Mężczyźni z nią związani usuwali przeszkody z jej drogi, starali się zrobić dla niej wszystko co w ich mocy. Ale taki mężczyzna musiał polegać wyłącznie na sobie — a to było dla Forrestera zupełną nowością. Im więcej dawał z siebie, tym więcej potrzebował uznania, nagrody w postaci pochwały. Zawsze tak z nim było, i teraz także. Przyszłość nie była czymś, czego mógłby oczekiwać z ufnością, ale patrząc na Inger czuł, jak się wzmacnia łącząca ich więź. Patrząc na jej błyszczące oczy, na delikatną linię szyi, długie nogi, co podkreślały spodnie, czując uścisk jej palców na swej dłoni, pomyślał, że może ich jeszcze czekać wiele wspólnych radości, jeżeli... jeżeli... I znowu zaczął się zadręczać wyprawą do Monteliany, i tą ścieżką nad przepaścią, która wiodła ich do poniedziałku i wolności.

— Jak długo służyłeś w wojsku?

— Tyle tylko, ile było konieczne.

— Mój brat był w Suezie, z wojskami ONZ. On służy zawodowo w armii norweskiej.

— Niektórzy ludzie lubią wojsko, wolno im.

— Ty nie lubisz?

— Nie.

— A jednak dali ci medal. Luigi mówił...

— E, tam! — Forrester wzruszył ramionami. A więc takie miała o nim wyobrażenie. Zresztą Diana również. I przez lata całe starał się odpowiadać temu wyobrażeniu. — To było sto lat temu, Inger.

— Sto lat?

— Żartowałem — powiedział znowu i uśmiechnął się do niej. Tylko raz widział ją śmiejącą się, to było w kasynie, zanim jej świat się zawalił. Przypomniał sobie, jak bardzo przeobraziła ją wtedy wesołość. I znowu mogłoby tak być, tylko trzeba jej dać sposobność. Tak — pomyślał — potrzebna tylko okazja po temu. Nagle ptak zaszeleścił w gałęziach i Forrester natychmiast znieruchomiał w napięciu: jakże odległe były czasy beztroski i odprężenia!

— Angielczyca-ladacznica — zaklął Giuseppe ze schodków, ot tak sobie, bez powodu, dla przyjemności.

— Co on takiego mówi? — spytała Inger.

— Nie lubi nas.

— Jego najbardziej się boję.

— Nic nie może nam zrobić, dopóki nas potrzebują. Zresztą nie myśl o nim, skoncentruj się na poniedziałku.

— Forrester spojrzał na Giuseppe spod oka. — Bodajbyś się zastrzelił! — zawołał po angielsku i dodał: — Figlio d'una putana. — Poczuł, że Inger mocniej przysuwa się do niego.

Carlo i Luigi wrócili po dwóch godzinach. Biały samochód bez żadnego ostrzeżenia przemknął wśród sosen i zatoczywszy szeroki łuk na polanie, zatrzymał się przed chatą. Forrester wstał w tym samym momencie, kiedy Salvatore zbiegł po schodkach.

— No i co? — zawołał Salvatore, kiedy drzwiczki wozu się otworzyły. — Jak tam?

— Wszystko w porządku — odpowiedział spiesznie Carlo.

— Macie to, co było spisane?

— Nawet więcej.

Salvatore chciał usłyszeć potwierdzenie Luigiego.

— Na pewno w porządku?

— Ależ tak.

— Mamy dosyć wszystkiego, żeby wysadzić niebo w powietrze — powiedział chełpliwie Carlo.

— Nie o to idzie ile, tylko co przywieźliście.

— Wszystko w porządku, sądzę — powtórzył Luigi. W każdym ręku trzymał po małym pudełku z zapalnikami, na których widniał napis „Paloni" — Forrester nie znał tej firmy. „Paloni", Brindisi.

— Ze starym nie było kłopotów?

— Nie, chociaż miał psa. Carlo zastrzelił go. — Luigi urwał oczekując najwidoczniej wyrzutów. — Inaczej szczekałby dzień i noc.

— Zobaczymy, co tam macie.

Forrester przyłączył się do nich, żeby obejrzeć łup. Carlo rozwinął paczkę uroczystym gestem kogoś, kto uważa, że naprawił swoje błędy. Lont prochowy, lont detonujący — kilka nieopakowanych zwojów natychmiast przyciągnęło wzrok Forrestera, oba miały przyczepione ręcznie wypełnione kartki magazynowe. Carlo podniósł je.

— Te leżały na półce, od razu je zauważyliśmy. Stary sprawdził dla nas listę. I zlał się przy tym w portki. — Luigi roześmiał się grubiańsko.

Pod zwojami kabla były trzy metalowe puszki, każda z rączką ze sznura, a w nich znowu produkt firmy „Paloni" — plastik. Forrester wolałby mieć to, co wypisał, ale sądził, że ten plastik wystarczy. Potrzebna była duża szybkość detonacji, a równoważnik dynamitowy tego materiału był wystarczająco wysoki.

— To, co pan chciał? — spytał Salvatore z boku. Forrester jeszcze nigdy nie widział takiego zaniepokojenia na jego twarzy. — Poradzi pan sobie z tym materiałem?

— Chyba tak.

Forrester uniósł jedną ze skrzynek. Carlo miał rację — przywieźli co najmniej drugie tyle. Wniósł skrzynkę do chaty, a pozostali mężczyźni wnieśli resztę bagażu. W ciągu paru minut wszystko znalazło się na stole.

— Taśma mocująca? — spytał Forrester kończąc głośno zrobiony w myśli przegląd.

— Jest tutaj — odparł Luigi i wyciągnął rolkę z bocznej kieszeni spodni. Przy okazji wyjął również kilka zapalników z bawełny strzelniczej.

— A to po co?

— Dozorca mówił, że mogą się nam przydać.

— To znaczy, żeście z nim rozmawiali? — wrzasnął z wściekłością Salvatore. — Powiedzieliście mu, do czego wam to wszystko potrzebne?

— Powiedziałem, że potrzebne nam do cięcia metalu.

— Ach, tak — odetchnął z ulgą.

Carlo uśmiechnął się jak zawsze bez wyrazu.

— Chyba nie wyobrażasz sobie, że jesteśmy tak kompletnie głupi.

— A właśnie, że wyobrażam — odparł ostro Salvatore i zamierzył się na niego zgiętą ręką. — Zittol — i potem zwrócił sił do Forrestera: — To wszystko należy do pana, amico. Teraz pewno weźmie się pan do roboty, co?

— Nie mogę wziąć się do roboty, dopóki nie będę wiedział, jakie są pańskie zamiary.

Twarz Salvatore nie wyrażała żadnych uczuć.

— Kiedy wyruszacie do Monteliany? — znowu zaryzykował Forrester.

— Jutro o tej porze.

— Wobec tego wystarczy, jeśli zrobię zestaw rano.

— Jak pan chce.

— Teraz nie zdążyłbym przed zapadnięciem zmroku.

— To już zależy od pana.

Forrester czekał. Salvatore z pewnością potrafiłby wytrzymać przesłuchanie z reflektorem skierowanym w twarz i bicie przez gumowe spodnie, ale to jego ustawiczne panowanie nad sobą, żeby się z niczym nie zdradzić, było okropne.

— Czy pan nie rozumie, że w ogóle nie mogę zacząć, jeśli nie będę wiedział, jak chcecie przeprowadzić całą akcję, gdzie będą umieszczeni pańscy ludzie, jak to wszystko będzie wyglądało w czasie i...?

Salvatore niespokojnie szurnął nogą.

— Ile tych informacji pan potrzebuje?

— Im więcej, tym lepiej.

— Wszystko panu podam rano.

— Ale ja chcę wiedzieć teraz. Do diabła, jeśli pan wyobraża sobie, że...

— Teraz nikt nic jeszcze nie wie, nawet chłopcy.

Forrester potrząsnął głową.

— Im pan również nie ufa, co?

— Nie — uciął krótko Salvatore. — Na razie lepiej, żeby tylko jedna osoba wiedziała. O wiele lepiej. — Zrobił wymowny gest rękami. — Zawsze tak było — dodał z uporem, jakby bronił jakiegoś kodeksu plemiennego, niewzruszonych zasad postępowania. — Zawsze. — Nie robił z tego żadnej tajemnicy: wszyscy z wyjątkiem Margherity zebrali się wokół stołu, całkowicie obojętni, kiedy i jak wszystko się odbędzie, zainteresowani za to długością kabli, skrzynkami z plastikiem, których dotykali z ciekawością. Tylko Giuseppe uśmiechał się z pogardą.

Forrester odetchnął głęboko, powoli.

— Dobrze, jeśli tak się rzeczy mają, powiem wam, co moim zdaniem trzeba zrobić.

— Proszę mówić.

— W dwóch skrzydłach bramy jest sześć zawiasów. To znaczy, że trzeba dwanaście oddzielnych ładunków.

— Dwanaście?

— Tak, dwanaście. Te ładunki mogę zrobić teraz. Żeby eksplozja była skuteczna, muszą wybuchnąć w tym samym czasie. Można to osiągnąć zupełnie łatwo, łącząc każdy ładunek z głównym lontem i podłączając go z powrotem do punktu odpalenia. Jak udało mi się zorientować, są tylko dwa miejsca, gdzie to można zrobić: albo w rowie pomiędzy drogą i murem, albo w przepuście wodnym pod podjazdem prowadzącym do bramy.

— Co pan radzi?

— I jedno, i drugie miejsce jest dobre.

— A co ze strażnikiem przy bramie?

Zdumiony Forrester powiedział:

— To w nocy przy bramie jest jakiś strażnik?

— Tak.

Nastąpiła chwila ciszy.

— Wobec tego klapa — powiedział wreszcie powoli Forrester. — Nie macie żadnych szans.

— On co godzina robi obchód terenu. Przez całe pięćdziesiąt minut brama jest niestrzeżona.

Forrester spojrzał na Salvatore. Oto nowe ryzyko, wszystkie przewody trzeba będzie zamaskować, ukryć — i te na bramie, i te na ziemi. Dla nowicjusza już samo założenie ładunków było wystarczająco odpowiedzialnym zadaniem. Ze względu na strażnika rów był wykluczony.

— Wobec tego został nam tylko przepust wodny. Ale nie zazdroszczę temu, kogo pan tam umieści. Będzie musiał się zwijać jak wszyscy diabli... Czy to będzie pan?

— Nie — odparł Salvatore bez wahania.

— Więc kto? Będę musiał mu pokazać, jak założyć ładunki na zawiasy, musi znać szybkość, z jaką pali się lont...

— To już jutro.

Forrester obrzucił wzrokiem śniade, tępe twarze, mówiące wyraźnie o braku wszelkiej wyobraźni; wzruszył ramionami. Czyżby zupełnie nie zdawali sobie sprawy ze swojego braku jakichkolwiek kwalifikacji? Rice, majster w jego firmie (specjalność: wyburzanie obiektów) zapłakałby chyba nad nimi. Forrester wziął ze stołu łyżkę i uniósł pokrywę jednej z metalowych puszek. Materiał wybuchowy był w mniejszych kostkach niż plastik angielski, ale starannie opakowany i owinięty dodatkowo w nieprzepuszczający wody pergamin. Wyjął jedną kostkę i wyłuskał z podwójnego opakowania szukając śladów zniszczenia — zwłaszcza wilgoci, ale niczego nie dostrzegł, kostka lśniła nieco i to wszystko. Znany dobrze, przenikliwy zapach zdawał się przywierać mu do nozdrzy; gdyby posiedzieć nieco dłużej nad zawartością puszki, z pewnością skończyłoby się to silnym bólem głowy.

— Będę musiał przeprowadzić próbę — powiedział do Salvatore, a kiedy ten zrobił podejrzliwą minę, wyjaśnił: — Muszę poznać siłę tego materiału.

— To znaczy, że chce pan zrobić wybuch?

— Muszę, bo inaczej pracowałbym po omacku... jeszcze bardziej po omacku niż teraz — dodał z przekąsem.

— Ile będzie tych wybuchów?

— Dwa, może trzy.

Salvatore wyraźnie był zaniepokojony.

— Czy nie można by z tym poczekać? — Rzadko mu się zdarzało być w defensywie. — Hałas rozniesie się daleko. Nie lepiej zrobić tę pańską próbę jutro? Jutro i tak się stąd wyniesiemy.

Forrester potrząsnął głową.

— Dopóki nie poznam jakości i właściwości materiału, nie kiwnę nawet palcem. Niech pan wybiera. Czy chce pan przeprowadzić swoją akcję skutecznie, czy nie?

Salvatore ściągnął usta i coś mamrotał pod nosem namyślając się.

— Zgoda — powiedział wreszcie, ale w jego oczach malowała się podejrzliwość. — Tylko bez żadnych kawałów.

— Pan chyba żartuje. — Forrester spojrzał na Inger, instynktownie szukając w jej oczach pochwały. Potem dodał: — Potrzebny mi jest nóż. — Carlo podsunął mu jeden z noży stołowych, ale Forrester zaprotestował: — Ostrzejszy. Najlepsza byłaby brzytwa, jeśli macie.

Usłyszał ostry świst i coś przeleciało mu przed twarzą, wbijając się i chwiejąc o parę cali od jego ręki. To był nóż Giuseppe, który spojrzał na niego ponuro i spytał:

— Wystarczająco ostry?

Forrester uciął lont prochowy na długość przedramienia — jakieś dwanaście cali — a potem drugi kawałek trzy razy dłuższy. Każdy jego ruch był śledzony z taką uwagą, jaką obdarza się podwórkowego magika. Był to pojedynczy lont z czarnym błyszczącym zakończeniem, znakomitym w suchych warunkach. Wziął dwa kawałki, zapalił je oddzielnie, blisko schodów, obliczając czas wedle sekundnika swojego zegarka. Pierwszy wyliczył na trzydzieści dwie sekundy, dłuższy na dziewięćdziesiąt dwie, co dawało szybkość palenia się około dwóch stóp na minutę — czego z grubsza się spodziewał.

Zadowolony z próby poszedł na tyły chaty, gdzie zauważył jakieś porozrzucane kawałki metali wśród odpadków kuchennych. Salvatore poszedł za nim. Forrester zaczął grzebać nogą wśród chwastów i igieł sosnowych — był tam zardzewiały kanister na benzynę, jakieś druty, dziurawy kubeł, nic z tych rzeczy nie mogło mu się przydać. Nagle potknął się o kawałek żelaznej sztaby. Patrząc nań uważnie zorientował się, że była to resztka żelaznych sztab, które zostały założone do okienka ich pokoiku. Wziął go do chaty i zaczął przygotowywać nieskomplikowany próbny ładunek.

Plastik był w stugramowych kostkach. Cztery — jeśli jego pobieżne obliczenie było prawidłowe — dadzą mu prawie funt. Wziął dwie kostki z pudełka, zdjął opakowanie i luźno je zlepił. Gdyby nie przenikliwy zapach, miałby wrażenie, że bawi się zwykłą brązową plasteliną. Znowu każdy jego ruch śledzony był w całkowitym milczeniu. Uciął następnie dwanaście cali lontu prochowego i sześć stóp detonującego, tnąc je w poprzek. Nóż był ostry jak brzytwa. Forrester pracował spokojnie, bez wahania, pewny siebie. „Pan się marnuje za tym swoim biurkiem — powiedział mu kiedyś Rice. — Pan powinien szkolić ludzi i pokazywać im, jak co ma być zrobione." Ale to było dawno, dawno temu. Stracił wprawę w palcach.

Od czasu do czasu odzywał się wyjaśniając jak instruktor rekrutom:

— Jak widzicie, materiał wybuchowy jest bardzo łatwy do formowania... — Któryś z nich musi o tym wiedzieć. — Nazwa lont detonujący mówi sama za siebie, detonuje w przybliżeniu z szybkością sześciu tysięcy metrów na sekundę. Materiałem wybuchowym i lontami można operować całkiem bezpiecznie, jednak nieosłonięte spłonki trzeba traktować z szacunkiem...

Aluminiowe spłonki znajdowały się w tekturowych tubach i stały pionowo w pudełku. Forrester wyjął jedną z nich i przymocował do końca pasiastego lontu detonującego zaciskając ostrożnie zębami jej zakończenie. (Nowicjusz pod żadnym pozorem nie mógłby pozwolić sobie na coś takiego.) Lont prochowy zakończył drugą spłonką, którą potem przylepił do lontu detonującego w pobliżu jego wolnego końca, zostawiając na zawinięcie około jednego cala. — Dajcie sztabę — powiedział nie zwracając się do nikogo specjalnie, wziął przygotowany zestaw i podwójną porcję materiału wybuchowego. Już miał odejść od stołu, kiedy zobaczył, że Carlo podnosi papierosa do ust.

— Jezu Chryste! — Wytrącił mu papierosa z ręki. — Czyś ty przez cały czas w ogóle nie słuchał?

Carlo zaczerwienił się z gniewu.

— Przecież jeszcze nie zapaliłem.

— Sciocchezzel Ale za chwilę zapaliłbyś i mielibyśmy ładny pasztet. — Tym razem Forrester naprawdę był wściekły, nic nie udawał. — Raz zaryzykujesz przy tej robocie i od razu zapłacisz, czy to nie dotarło do twojej tępej mózgownicy?

Wzburzony wyszedł na dwór. Nigdy tego nie zrobią, byli całkiem pozbawieni dyscypliny, brak strachu i wyobraźni nigdy jej nie zastąpi. Poszedł do wodospadu, tamci za nim, Luigi niósł sztabę. Salvatore trzymał w pogotowiu pistolet, jak gdyby chciał mieć pewność, że przygotowany zestaw wybuchowy nie stanie się bronią skierowaną przeciw niemu.

— Tylko bez kawałów — ostrzegł znowu. — Niech pan nie będzie za mądry.

— Jeśli pan strzeli, to przede wszystkim sobie wyprawi pan pogrzeb.

Forrester wziął sztabę od Luigiego i umieścił ją pionowo pomiędzy dwoma omszałymi głazami, potem wziął dwie kostki materiału wybuchowego, żeby włożyć pomiędzy nie spłonkę.

— A teraz zmykajcie stąd!

Kiedy wszyscy się schowali, umieścił spłonkę i oblepił starannie wokoło plastikiem, potem przymocował ładunek taśmą do górnej części sztaby na wysokości jednej trzeciej. Wracając do tamtych powiedział:

— Teraz ja chcę sobie zapalić.

Luigi podał mu papierosa, błyskając zapalniczką tuż przed nosem. Forrester znowu podszedł do ładunku, pochylił się, mocno zaciągnął i przytknął koniec papierosa do lontu bezpieczeństwa. Kiedy mały ogieniek parskając i dymiąc zaczął powoli sunąć, odwrócił się i bez pośpiechu ukrył — miał dokładnie trzydzieści sekund. Bez oblepienia gliną dwieście gramów mogło się okazać nieco za słabe, tyle czynników wchodziło tu w grę. Zatrzymał się obok Giuseppe i czekał zasłonięty głazami; jak zwykle ostatnie sekundy wlokły się, aż wreszcie wybuch trzasnął niby gigantyczny bat. Wzbił się kurz tworząc odwrócony stożek, a pęd powietrza wystrzępił kurtynę spadającej wody, zrzucając przy tym ulewę igieł z najbliższej sosny. W ciszy, jaka zapanowała, Forresterowi wydało się, że słyszy słabnące w oddali echo. W uszach mu jeszcze pulsowało, kiedy wyszedł zza skalnej osłony, i poszedł tam, gdzie umieścił sztabę. Pękła w poprzek, zupełnie czysto. Wziął obie części bardzo zadowolony.

— Udało się, co? — powiedział Salvatore najwidoczniej pod silnym wrażeniem tego, co widział. Na jednym z głazów były ślady opalenia w kształcie wachlarza, a w małej zamkniętej przestrzeni unosił się ostry, gryzący zapach.

Forrester z namysłem skinął głową.

— Wobec tego więcej prób nie trzeba.

— Jeszcze jedna.

— Nie.

— Ależ to bardzo ważne. Nie mogę opierać wszystkiego na...

— Ryzyko jest zbyt duże. Ten hałas... — Salvatore zrobił wymowny gest rękami.

— Lepiej teraz trochę zaryzykować, niż żeby w Montelianie się nie powiodło.

— Jeżeli pan ma nadzieję, amico, że w ten sposób sprowadzi pan karabinierów...

— Gdybym na to liczył, to chyba zamiast dwustu gramów użyłbym kilograma plastiku. I tak by się pan nie zorientował, aż byłoby za późno. Usłyszeliby huk aż w Leonforte.

— Ale narobił pan wystarczająco dużo hałasu.

— Niech mnie pan posłucha uważnie — powiedział ze znużeniem Forrester. — Mam już tego wszystkiego po dziurki w nosie. Zmusił mnie pan wczoraj do posłuszeństwa, ale równocześnie dał mi pan swoje słowo. W porządku — ja panu również dałem słowo. Wedle moich najlepszych umiejętności dopilnuję, żebyście do Monteliany pojechali wyekwipowani jak należy, a poza tym wyjaśnię i pokażę dokładnie, co należy zrobić przy bramie. Ale nie mogę tego robić po waszemu. Przeprowadzę jeszcze jedną próbę. Jeżeli pańska groźba wobec signoriny Lindeman i mnie naprawdę coś znaczy, nie zaryzykuję nawet kiwnięciem palca w tych sprawach, za które jestem odpowiedzialny. A poza tym chciałbym, na Boga, mieć trochę zaufania do umiejętności was wszystkich.

Ominął Salvatore i ruszył w stronę chaty.

— Dziwny z pana człowiek! — zawołał za nim Salvatore. — Niby mi pan wierzy, a jednak nie wierzy.

— Racja — odparł Forrester idąc przez polanę.

— Jednak trochę mi pan wierzy. Ale jutro nie będzie pan miał żadnych wątpliwości. Jutro przekona się pan, jak wszystko dobrze zaplanowałem. Wszyscy się dowiedzą.

— Wszyscy z wyjątkiem Angela.

— On już wie to, co trzeba.

— Od kiedy?

— Ten list, który Margherita zabrała do Monteliany, był do księdza.

— A ksiądz jest waszym sprzymierzeńcem?

— Tak, ale nie zdaje sobie z tego sprawy.

Inger siedziała na schodach. Uśmiechnęła się niepewnie, kiedy Forrester się zbliżył, i weszła razem z nim do chaty. Nagle poczuł gwałtowne pragnienie, żeby ją wziąć w ramiona, żeby i ona go przytuliła do siebie, dała mu odczuć, że jest jej niezbędny. Przed chwilą, kiedy się starł z Salvatore, ogarnęło go nagle uczucie przeraźliwego osamotnienia; wielkie napięcie, by sprostać ich żądaniom, konieczność ukrywania przed Inger własnych obaw — wszystko to zaczęło osłabiać jego wolę. Jeszcze nie byli poza niebezpieczeństwem, najgorsze mogło się jeszcze zdarzyć. Głęboko ukryta niepewność dokuczała jak rakowata narośl, a w nim zbudziło się pragnienie, żeby ktoś dodał mu sił, otuchy, ktoś, kto darzył go uczuciem, potrzebował go i w ten sposób dopomógł mu w spełnieniu tego, do czego został zmuszony.

Takie były jego uczucia, kiedy wszedł do chaty z Inger i zatrzymał się przy stole, na którym leżały puszki z materiałami wybuchowymi. Margherita siedziała przy piecu coś gotując i obejrzała się za siebie, żeby zobaczyć, kto wszedł. W spojrzeniu, jakim obrzuciła Inger, malowała się wyraźna wrogość i pogarda, i Forrester pomyślał sobie, jakie to szczęście, że dzieli je odmienna mowa.

— Jak długo jeszcze będzie panu potrzebny stół?

— Dziesięć minut.

— Jedzenie już gotowe.

Chyba po to, żeby jej zrobić na złość, Forrester objął ramieniem Inger.

— Głodna jesteś?

— Tak.

— Zaraz skończę — powiedział czule.

Otworzył puszkę plastiku i tym razem wyjął trzy kostki, dzieląc jedną z nich na pół. Potem uciął lont prochowy tej samej długości co przedtem, nałożył na niego spłonkę, łącząc umieszczone obok siebie oba kawałki lontu. Następnie na każdy z nich nałożył spłonkę.

Do izby wszedł Salvatore z bratankami, stanęli w milczeniu przyglądając się. I znowu Forrester w sposób bardzo prosty wyjaśnił im to, co jego zdaniem powinni wiedzieć — że opóźnienie pomiędzy zapaleniem a wybuchem powinno być kontrolowane co do paru sekund za pomocą ilości użytego lontu bezpieczeństwa, że lont detonujący i spłonki powodują eksplozję i że tym razem — inaczej niż przy pierwszej próbie — chciał zobaczyć, czy uda się przedzielić sztabę, zakładając z obu stron mniejsze ładunki.

— Kiedy założę dwanaście ładunków na ostateczny zestaw lontów, całe to urządzenie będzie dość ciężkie i trudne do operowania, a pamiętajcie, że najwyższe zawiasy bramy znajdują się jakieś cztery metry nad ziemią. Im lżejsze zrobię ładunki, tym lepiej dla was.

Znowu wyszli razem z nim. Resztki sztaby umieścił we wgłębieniu pomiędzy dwoma głazami, założył spłonki, potem przymocował taśmą ładunki do sztaby, jeden na górze, drugi na dole, zostawiając między nimi przerwę na pół cala. Kiedy rozwijał taśmę, powiedział:

— Niezmiernie ważny jest sposób, w jaki to zrobicie. Materiał wybuchowy musi dokładnie przylegać do metalu, widzicie? Zostawiając przerwę pomiędzy dwoma ładunkami umożliwicie złamanie sztaby... A teraz niech ktoś poda mi zapalniczkę i ucieka.

Zaczekał, aż się cofnęli, zapalił lont i przyłączył się do nich. Wybuch był nieco mocniejszy niż ten pierwszy, powietrze poszarzało wokół podłużnego jak sztylet jądra płomienia, a wodospad rozpłaszczył się na boki urwiska, kiedy wybuch zakołysał ziemią. Rozpylona woda spadła na nich jak deszcz.

Salvatore zmrużył oczy przechyliwszy nieco głowę, jak gdyby nasłuchiwał fali głosu w wąwozie i starał się ocenić jego zasięg. Wysoko w górze kołowały jakieś ptaki skrzecząc przeraźliwie. Forrester poszedł ze swym milczącym orszakiem do głazów, przenikliwy, ostry zapach znowu obudził w nim wspomnienia. Sztaba pękła nie tak czysto jak poprzednio, ale zupełnie wystarczająco.

Giuseppe podniósł krótszy kawałek lontu i nagle puścił go z okrzykiem, gdyż poszarpany koniec sparzył go w rękę. Carlo roześmiał się.

— Che spaventapasseri!

Na pewno śmiał się — pomyślał Forrester — strzelając do psa w kamieniołomach. Współczucie było mu równie obce jak jakiś nieznany język.

— Zadowolony pan? — spytał Salvatore szorstko.

Forrester zbadał uważnie pęknięcie i kiwnął potakująco głową. Tak, na tyle, na ile pozwalały okoliczności, był zadowolony. Sztaba w przybliżeniu miała grubość zawiasów.

— Dobrze, no to możemy coś zjeść. — Kiedy przechodzili przez polanę, Salvatore uznał za stosowne dokuczyć mu trochę, może sądził, że jego autorytet został obniżony przez to, że się zgodził na drugi wybuch.

— Czymś się pan martwi. Dlaczego? Po co? Czy chłopcy się martwią? Nie, a tak samo jak pan nic nie wiedzą, co będzie jutro wieczorem. Oni wierzą we mnie i dlatego są spokojni.

— Giuseppe także?

— Oczywiście. — Salvatore zatrzymał się w pół kroku. Z pogardą powiedział: — Pan jest cudzoziemcem. I nie potrafi pan tego zrozumieć. Najważniejsze jest to, co mężczyzna robi w danej chwili, a w niedzielę wieczorem każdy zrobi, co do niego należy. Sam się pan przekona. — Znowu ruszył. — Te całe ceregiele z dynamitem, kilka gramów mniej czy więcej... Całkiem zbyteczne. Pan sobie może pozwolić na zbytek mądrości, na zbytek ostrożności. Ostrożność pozbawia człowieka odwagi. Kiedyśmy zrobili ten napad w Caltanissetcie...

— Kiedyście zrobili napad na pocztę w Caltanissetcie, spapraliście całą robotę i teraz słuchając pana wcale się temu nie dziwię. Jesteście niewarci funta kłaków, a tego się bardziej boję niż...

Salvatore schwycił Forrestera tak mocno za ramię, że aż go obrócił.

— Słuchaj, ty... — W jego bezbarwnych oczach paliła się wściekłość, a głos mu drżał. — Gdybym cię nie potrzebował, to zabiłbym teraz. Matko Przenajświętsza, zabiłbym jak psa!

Siedzieli na tych samych miejscach przy stole. Napięcie było wprost wyczuwalne. Salvatore jadł z ponurą miną, pozostali milczeli skwaszeni.

Co mnie napadło? — myślał Forrester. Jakiż ma sens prowokowanie go?...

Aż do tej chwili był więcej zły niż przerażony, ale jeszcze bolało to miejsce, gdzie Salvatore go schwycił. Najwidoczniej przekroczył jakiś punkt zwrotny, przestał powodować się gniewem i rozżaleniem, jakieś inne uczucia doszły do głosu. Potrząsnął głową jedząc grube lasagne, które ugotowała Margherita. Nie pora teraz na samoanalizę. Był kompletnie wyczerpany, rozbity wewnętrznie.

I znowu Margherita nie usiadła do stołu, i nikt jej do tego nie namawiał. Oprócz makaronu był ser, owoce i jakieś inne czerwone wino, nie ten cienkusz co poprzednio, ale ostrzejsze. Wszyscy jedli łapczywie, nawet Inger, nikt jednak nie przerwał milczenia. Od czasu do czasu Forrester podnosił wzrok, za pierwszym razem spotkał pełne namysłu oczy Giuseppe, potem spostrzegł, że Carlo chciwym wzrokiem obserwuje Inger. Tłusty policjant w Taorminie był równie bezczelny, ale w zainteresowaniu Carla oprócz młodzieńczej żądzy krył się należny podziw; blondynki przejeżdżały w wytwornych samochodach, opalały się nad basenami, tańczyły w chłodzie nocy przy dźwiękach orkiestry i miały dużo pieniędzy. Patrzył czasem na nie, widział je i niezależnie od tego, czy ładne, czy brzydkie — były inne niż znane mu kobiety, dalekie, nieosiągalne, nawet teraz, chociaż nigdy nie znajdowały się tak blisko, w tak niekorzystnej dla siebie sytuacji. Forrester uważał za naturalne, że Carlo pożerał ją wzrokiem, że snuł jakieś marzenia, ale coś się w nim przeciw temu buntowało. Tym razem jednak nic nie robił, obiecał sobie solennie, że będzie się starał trzymać język na zębami.

Carlo pierwszy skończył jeść.

— Idź na dwór — rozkazał mu Salvatore, mając usta pełne chleba. — I pilnuj drogi.

Z ociąganiem Carlo wstał.

— Jak długo?

— Tak długo, jak długo cię ktoś nie zmieni.

Wybuchy najwidoczniej zaniepokoiły Salvatore. Jego wściekłość wobec Forrestera nie trwała długo, ale łatwo było spostrzec jego zdenerwowanie. Dwa razy w trakcie posiłku wstawał i wyglądał przez okno obserwując polanę. Kiedy z kolei Giuseppe i Luigi wstali od jedzenia, kazał im z Carlem co godzina pełnić straż, a potem oczyścił jeden koniec stołu i kawałkiem węgla drzewnego zaczął rysować plan Monteliany.

Puszki ustawiono w kącie pokoju. Forrester wziął długie zwoje lontu detonującego i zabrał się na dworze do przygotowywania podstawowego zestawu, posługując się własnym szkicem więzienia. Usiadł i zaczął ciąć lont na odpowiedniej długości odcinki, obok niego przykucnęła Inger.

— Chciałabym ci pomóc — powiedziała.

— Najlepsza dla mnie pomoc, że jesteś tu przy mnie. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo duża.

— Czy to, co teraz robisz, jest niebezpieczne?

— Nie, niebezpieczne nie jest, ale jest bardzo ważne, żeby się nie pomylić w obliczeniach albo żeby nie zrobić złego połączenia.

— Połączenia?

Zaczął jej wyjaśniać, ale wkrótce się zorientował, że naprawdę wcale jej to nie interesuje; najważniejsze dla niej było siedzieć koło niego, dzielić wspólnie z nim milczenie, kiedy pracował. I był jej za to bardzo wdzięczny.

Wkrótce zaczęło zmierzchać. Pozwolił sobie na szczodre szafowanie lontem, gdyż Carlo i Luigi przywieźli więcej, niż napisał, i nie obawiał się, że mu zabraknie. Ale, co było nie do uniknięcia, wszystkie jego pomiary były przybliżone — brama jego zdaniem otwierała się na szerokość siedmiu stóp, poszczególne pary zawiasów znajdowały się na wysokości trzech, siedmiu i dwunastu stóp nad ziemią, pomiędzy bramą a przepustem wodnym było co najmniej osiemnaście jardów, może dwadzieścia, a przepust był tej samej szerokości co brama, lepiej założyć, że osiem, dziewięć jardów. W każdym razie dodał coś na zapas. Nie był to skomplikowany zestaw, ale wymagał starannego wykonania. Kiedy skończy z głównym przewodem lontu detonującego, podzieli go na dwie części i z kolei podwójne kable będą prowadzić do każdego zawiasu, ale teraz nie było nawet mowy o tym, żeby skończyć.

Po słońcu zostały już tylko czerwone plamy na zachodzie, kiedy przestał pracować i wszedł do chaty. Margherita zapaliła świece, zawiesiła okna workami. W jednym końcu stołu Giuseppe sam ze sobą grał w karty, w drugim Salvatore patrzył w zamyśleniu na swój rysunek muru więziennego i budynków w jego obrębie. Położył płasko na stole obie dłonie, tylko wygrywając palcami jakiś werbel.

— Niewarci funta kłaków, co? — mruknął, kiedy Forrester przechodził. — Jutro będzie pan musiał odwołać swoje słowa.

Forrester nic nie odpowiedział. Zwoje kabla wniósł do małego pokoiku, potem wrócił po puszki z materiałem wybuchowym. Oparty o zlew Carlo grał na harmonijce ustnej. Teraz przyszła kolej Luigiego na strażowanie.

— Rano się pan zdziwi — Salvatore był uparty. — Mamy takie powiedzenie: „Dla lisa napis »wejście« i »wyjście« nic nie znaczy". Angelo po raz ostatni będzie patrzył na Montelinę o świcie w poniedziałek, oczywiście pod warunkiem że pański dynamit nie zawiedzie.

— Myślę że nie.

— Pan musi być pewny tego, przyjacielu. — W jego oczach znowu pojawiła się groźba. — Pan musi być pewny.

Inger wzięła świecę do ich pokoiku. Forrester wszedł razem z nią i zamknął drzwi. Usiadł na brzegu łóżka i zaczął przygotowywać te dwanaście ładunków, używając do każdego po półtorej kostki plastiku. Światło świecy wystarczyło do tego, ale nie do montowania lontu. Inger położyła się, wkrótce jednak wilgotny chłód przeniknął przez szpary, więc naciągnęła koc na nogi.

— Kiedy skończysz?

— Niedługo.

Spojrzała na niego.

— Jesteś chyba bardzo zmęczony.

— Trochę — powiedział.

Za drzwiami ktoś się roześmiał. Giuseppe? Dźwięk harmonijki zbliżył się, bardzo się zbliżył brzęcząc cukierkową melodią, potem Carlo parsknął śmiechem i odszedł, jak gdyby skończył odegranie jakiejś pantomimy.

— Ten to dzieciuch jeszcze — stwierdziła rzeczowo Inger.

— Z pistoletem.

Przez chwilę zastanawiała się.

— Czy oni coś o nas gadają?

— Czasem tak — przyznał Forrester.

Skończył prowizoryczne mocowanie ładunków i odłożył je na bok, potem wyciągnął się koło niej.

— Która godzina?

— Za piętnaście siódma.

— Od czasów dzieciństwa — westchnęła — nie byłam tak wcześnie w łóżku.

Naprawdę nie byłaś? — pomyślał. I zaraz się zastanowił, czy Nolan został już pochowany, czy ktoś zgłosił do niego swoje roszczenia; w każdym razie jego duch został pochowany.

Za oknem stały nieruchome sosny coraz wyraźniejsze w poświacie gwiazd. Ktoś wyszedł z chaty, ktoś inny wszedł do niej — z pewnością Luigi zwolniony z warty, głos jego był mniej charakterystyczny niż pozostałych. Jakieś krzesło szurnęło, zadźwięczała butelka uderzona szklanką, w izbie słychać było stukot kroków, zmieszany gwar rozmów, wszystkie te odgłosy nakładały się na ich własną ciszę. Carlo chyba znowu wyszedł, nie słychać już było harmonijki. Forrester w myślach śledził ich ruchy. W pewnej chwili usłyszał, jak Salvatore powiedział:

— Chodź, ragazza, chodź, napijesz się wina. Dosyć pracy, musisz się wzmocnić przed jutrzejszym wieczorem. Ostatnie godziny zawsze są najdłuższe... — I znowu w jego głosie zabrzmiało tak rzadkie u niego wzruszenie, prawdziwa troska, jak gdyby z dawnych czasów pamiętał, że z kobietą trzeba postępować łagodnie.

Forrester wsunął nogi pod koc, nie tyle zmęczony, ile wyczerpany tym wszystkim, co przeżył w ciągu ubiegłych dwóch dni. Leżał z rękami zarzuconymi do tyłu, wpatrzony w pokryty pleśnią sufit niewyraźnie majaczący w słabym świetle świeczki, świadomie starając się nie zagłębiać w cieniste zakamarki własnych myśli.

— Spójrz, o, tutaj jest Ameryka Południowa.

— Ameryka Południowa?

— Na suficie, o, tu. — Pokazał jej. — Jak ci się zdaje?

— Nie widzę żadnej Ameryki Południowej.

— Nie patrzysz na tę plamę, co trzeba... A co ty widzisz?

— Może konia — odparła Inger po chwili namysłu.

— Gdzie?

— O, tu, w środku tej smugi światła. Nieco niżej. Mały zielony koń.

Forrester nie mógł znaleźć zielonego konia.

— Masz więcej wyobraźni niż ja.

Ile razy się w to bawił? Ile razy jako chłopiec liczył odległości pomiędzy latarniami ulicznymi, żeby zapomnieć o ciemności, ile razy wyobrażał sobie, że dobrze zda egzamin, jeśli na swojej drodze trafi trzy razy po kolei na zielone światło. Wszyscy tak się bawili, lub trochę inaczej, zabijając w ten sposób czas czy uciekając przed jakimś problemem życiowym. Singer też to zrobił którejś mrocznej nocy, kiedy czekali na wschód księżyca. Dał wtedy swoją własną wersję tej zabawy, tumaniąc się rozmową o kwitnących jabłoniach w Kentish Weald na wiosnę, i o jakiejś piwiarni, i o smaku piwa pitego z cynowego kufla, i o" tym, że maj to najpiękniejszy miesiąc w roku.

— Parę dni temu mówiłeś — Inger przerwała tok jego wspomnień — że byłeś żonaty.

— Tak, byłem żonaty.

— Rozwiodłeś się?

— Nie.

— Twoja żona nie żyje?

— Zginęła w wypadku samochodowym.

— Oo, strasznie mi przykro.

— Siedem lat temu. Byliśmy wtedy w Portugalii. — Dla jakiejś niezrozumiałej przyczyny Forrester czuł, że musi mówić dalej, gdyż pozwala mu to oderwać się od swoich myśli. — To nie było zderzenie z innym samochodem. Diana prowadziła i źle obliczyła prędkość biorąc zakręt. Zaczęła ostro hamować, przeskoczyliśmy przez słupki i wylądowaliśmy na dachu. Oboje nas wyrzuciło na zewnątrz. O jakieś pięćdziesiąt jardów od drogi wzgórze kończyło się ostrym spadkiem, właściwie przepaścią. Samochód zniknął od razu z moich oczu i przez chwilę byłem pewien, że Diana też spadła, ale jednak usłyszałem jej głos. Widziałem tylko jej głowę i ramiona, była dosłownie przylepiona do krawędzi skały. Podbiegłem do niej, byłem blisko... bardzo blisko. Ale leżało tam mnóstwo luźnych kamyków i brzeg zaczął się obsuwać... Odległość między naszymi palcami wynosiła najwyżej stopę. — Urwał, milczał przez kilka sekund i potem dodał: — Diana w ogóle była bardzo dobrym kierowcą.

— Strasznie mi przykro — powtórzyła Inger. — Po coś mi to opowiedział, ja nie chciałam przecież...

— Nic takiego.

Nie należał do tych, którym łatwo przychodziło zdjąć z siebie ciężar, wyjawić tajemne miejsca, zawiedzione nadzieje, niespełnione marzenia. Tylko dwukrotnie ogarnęła go przemożna chęć mówienia o tym, co było w nim ukryte, i zawsze było to po powrocie do domu — raz po triumfalnym powrocie z wojny, drugi raz po powrocie z Portugalii, kiedy został powitany milczącym współczuciem. Do domu zawsze się wracało, tu na człowieka czekano, jednak właśnie w domu nie udało się Forresterowi nic z siebie wydusić, choć tak bardzo mu na tym zależało. Wewnątrz coś krzyczało o pomoc — w obu tych momentach rozpaczliwie chciał się z kimś podzielić każdą sekundą utrwalonego na zawsze w pamięci odwrotu, chciał opowiedzieć, jak Diana patrzyła na niego, kiedy jej ręce zaczęły się obsuwać i rozległ się szurgot osypującego się łupku, albo jak kapral Dunbar jęczał: „Moje nogi, panie poruczniku! O Jezu, moje nogi", a krew tryskała w błoto z jego strzaskanych ud. Nie tylko to chciał opowiedzieć — znacznie więcej. Podzielenie się z kimś tymi przeżyciami z pewnością by mu pomogło, ani razu jednak mu się to nie udało. Zamiast tego było przyjęcie wydane przez ojca, który z kieliszkiem szampana w ręku wygłosił irytujące krótkie przemówienie, a potem telefony ojca do przyjaciół: „Tak, Neal jest już w domu. Dziękuję, w bardzo dobrej formie, nic po nim nie można poznać", a potem rozmowa z ojcem w cztery oczy: „Military Cross to bardzo wysokie odznaczenie, mój chłopcze. Świetnie się spisałeś, jestem z ciebie dumny". Nie znalazł wtedy żadnej pomocy, żadnej możliwości pokonania bariery milczenia, jaka wyrosła pomiędzy nimi, ani wtedy, ani później, po powrocie z Portugalii i po pogrzebie Diany, kiedy z podniesionymi z powodu wiatru kołnierzami szli wśród przyciętych starannie róż. „Zrobiłeś, Neal, wszystko, co w ludzkiej mocy. Na miły Bóg, sam przecież omal nie zginąłeś. Teraz musisz być rozsądny i myśleć o przyszłości, tylko o przyszłości. Nie ma innego wyjścia, uwierz mi..."

Dobroć, owszem, współczucie, szlachetność, owszem. Ale czegoś mu brakowało, a wina była po obu stronach. I dlatego nie czuł goryczy, żalu. Tylko spychanie wspomnień, odsuwanie się od nich. I były takie bolesne punkty, przed którymi pamięć cofała się, jak gdyby chciała go chronić przed nim samym.

— Czy masz dzieci? — spytała Inger.

— Dzieci? Nie, nie mam.

— Braci? Siostry?

Odwrócił głowę.

— Jesteśmy bardzo małą rodziną: ciotki, wujowie, kuzyni — wszystkich mógłbym policzyć na palcach jednej ręki.

— Czy twoja matka również nie żyje?

— Tak. Został mi tylko jej portret nad kominkiem. Umarła, kiedy miałem trzy lata.

Salvatore zakaszlał przy stole. Nie wszyscy byli w izbie, co najmniej dwóch poszło gdzieś, a po Carlu nikt nie wyszedł na dwór strażować.

— Idź po niego — mruknął Salvatore około dziewiątej, a Luigi odparł:

— Ale się chłop ucieszy, na dworze cholernie zimno.

Czyżby Salvatore nadal rozmyślał nad swoim szkicem? Chyba już coś postanowił... Kilka minut wcześniej Forrester usłyszał skrobanie przy drzwiach i domyślił się, że zostali zamknięci. Przyjął to do wiadomości nie starając się nawet sprawdzić — i tak nie miał żadnych szans ucieczki, właściwie nigdy ich nie miał.

— Powiedz, jakie jest to twoje Peterborough? Widział profil Inger na tle blasku świecy.

Spytał z przekorą:

— Dlaczego pytasz? Czy naprawdę chcesz wiedzieć, czy po prostu dla zabicia czasu?

— I dlatego, i dlatego.

— Możemy też mówić o Oslo.

— Jak chcesz. Byłeś kiedy w Oslo?

— Nigdy.

Spojrzała na niego.

— W każdym razie lepsze to niż rozmowa o plamach na suficie.

— Mogę mówić tylko o Peterborough.

Uśmiechnęła się i odwróciła, materac przy tej okazji zachrzęścił cicho. Jedną ręką naciągnęła koc aż po ramiona.

— Kiedy miał odlecieć twój samolot? Dzisiaj?

— Dziś rano.

— O tej porze byłbyś już w domu.

— Z pewnością. Na szczęście Peterborough nie leży w leśnych ostępach.

— Masz własny dom?

— Nie, mieszkanie służbowe... A ty? Też byłabyś już w Oslo, gdyby twój konsul...

— Pewno tak.

— Będziesz za to we wtorek albo w środę.

— Sięgam myślą tylko do poniedziałku. Do poniedziałku i do Palermo. Ty nadal wierzysz w Palermo?

— Oczywiście.

Salvatore czknął i z hałasem odsunął krzesło. Szczelina światła pod drzwiami zmieniła kąt i zniknęła, kiedy odszedł, chatę przepełnił plusk wodospadu i cisza nocy.

— Nic się nie zmieniło — powiedział Forrester do Inger jak ktoś czytający swoją rolę. — Oni tylko tak straszą.

Wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy, jak gdyby w odruchu wdzięczności. I nagle ogarnęło go pożądanie.

Nagle zatracił się przywarłszy ustami do jej ust, ciałem do jej ciała, niezgrabnie, boleśnie, trwało to długą chwilę. Na kilka sekund zalała ich milcząca namiętność, wreszcie Inger odsunęła go, uwalniając się, żeby się odwrócić i zgasić świecę stojącą na podłodze koło łóżka. Ogarnęła ich ciemność, pokój zniknął im sprzed oczu.

— Neal — szepnęła — Neal.

Jej zręczne wargi, chłód piersi, dotyk rąk...

— Kiedy... — zaczęła mówić.

— Nic nie mów.

Być pożądanym i pożądać w zamian. Tak i tak. Poblask gwiazd padł na jej rozrzucone włosy, obrysował linię twarzy. Roześmiała się jak psotne dziecko, kiedy zaskrzypiały zardzewiałe sprężyny. A gdy nadeszło uniesienie, jakaś malutka cząstka rozsądku Forrestera była w pogotowiu, by zdusić jej krzyk. Ale ona tylko cicho jęknęła. A potem się wysunęła, on zaś leżał na plecach, ciemność koloru krwi pulsowała mu za zamkniętymi oczami, umysł zatonął w doskonałym spokoju.

— Inger?

Ciche:

— Słucham — było prawie stłumione przez sen.

— Nic.

Następnego ranka wstał pierwszy. Do ich drzwi była przyczepiona kartka, a na niej widniał dużymi literami napis: „No disturbare". Zły zerwał ją. Stojąca przy piecu Margherita, jedyna osoba w izbie, spojrzała na niego z ukosa.

— Bardzo zabawne.

— To nie ja. Ja nie robię takich dowcipów.

— Ach, zapomniałem, ty po prostu nienawidzisz ludzi, prawda? — I zaraz ostrzegł się w duchu: Trzymaj język za zębami. Nie chcesz przecież takiej historii jak wczoraj.

Kiedy wrócił znad wodospadu, na stole stała już kawa. Szkic Monteliany, mimo że zatarty dotykiem rąk i łokci, był jednak wyraźny. Forrester popatrzył na niego z uwagą — kilka tajemniczych strzałek, a przy północnej ścianie Salvatore umieścił wyraźny krzyżyk w kółku. Forrester nie potrafił zrozumieć, co to miało znaczyć.

— Taki pan pilny, zdumiewa mnie pan, przyjacielu. — Forrester podniósł wzrok, Salvatore wyszedł z drugiej izby zapinając pasek. — A co z materiałami wybuchowymi?

— Będą gotowe.

— Kiedy?

— Na czas

— Wyjeżdżamy stąd późnym popołudniem.

— Będą gotowe w południe. A po południu udzielę dokładnych instrukcji temu, którego pan wyznaczy.

Forrester wrócił do Inger. Dopiero się obudziła. Kopnął za sobą drzwi, żeby je zamknąć.

— Dzień dobry — powiedział cicho i pomyślał, że odtąd wszystko już będzie inaczej.

Spojrzała na niego mrużąc oczy, do twarzy jej było z sennym oszołomieniem.

— Bardzo już późno?

— Około ósmej. Jeszcze tylko dwadzieścia cztery godziny i pojedziemy.

Zburzył jej włosy, a potem obszedł łóżko i ogolił się. To śmieszne, ale teraz nie potrafił już wyobrazić sobie, że istniał czas, kiedy jej nie było. Wstała z łóżka, patrzył na nią z zachwytem, bardzo świadom jej obecności, obserwując ją chciwie, kiedy wkładała biały sweter.

— Jesteś piękna. Czy ci to już mówiono?

W drugiej izbie wszyscy w milczeniu pili kawę — Salvatore, Carlo, Luigi, Giuseppe, Margherita. Kiedy Forrester wszedł tam, od razu wyczuł, że są jacyś niecierpliwi, ale zarazem skupieni. Salvatore właśnie wychylił kubek do dna i zaczął pociągać kontury szkicu nowym kawałkiem spalonego drewna, gwiżdżąc coś fałszywie przez zęby. Robił to przez kilka minut, od czasu do czasu spoglądając na któregoś z nich, jak gdyby celowo prowokował bezpośrednie pytanie.

Wreszcie udało mu się, Giuseppe mruknął zaczepnie od okna:

— Kiedy zostaniemy łaskawie dopuszczeni do tajemnicy?

— Będę gotów wtedy, kiedy wy będziecie gotowi.

— Madre! Od dwóch dni jestem gotów.

— Od dwóch dni byłeś gotów schwytać Russellów, ale czekanie osłabiło ci rozum.

Giuseppe wzniósł oczy do sufitu.

— Kto jedzie? Co będziemy robić?

— Siadaj — rozkazał Salvatore. — Siadaj i słuchaj — wszyscy słuchajcie... Ty, Margherita, także. Każde z was ma coś do zrobienia. Słuchajcie, jak jeszcze nigdy w życiu nie słuchaliście. Ale pamiętajcie...

— Kto tutaj zostaje? — znowu zapytał Giuseppe.

— Masz nadzieję, że to będziesz ty?

— Dlaczego miałbym...

— Monteliana to nie miejsce dla smarkaczy.

Giuseppe spłonął rumieńcem.

— Od nikogo nie zniósłbym takich słów.

— Uspokój się — powiedział bez zdenerwowania Salvatore. — Uspokój się i słuchaj. Zostanie Luigi, bo jest najmłodszy.

— To nieuczciwe — zaprotestował Luigi, gwałtownie gestykulując.

— Zostaniesz i nie ma żadnego gadania.

Oparty o ścianę Forrester westchnął z ulgą: byle tylko nie Giuseppe.

Salvatore pochylił się nad rysunkiem.

— Wszystko będzie zależało od dokładnego wyliczenia czasu, a więc od tego zacznę. Wyruszymy o zmierzchu, będziemy jechać bocznymi drogami. Musimy jednak wiedzieć, ile czasu zajmie założenie ładunków — gestem wskazał na Forrestera — ale to oddzielna sprawa i możemy do niej wrócić później. Wszystko musi być gotowe na piątą rano, zaraz wyjaśnię dlaczego. O piątej zostanie obudzony u siebie w domu ksiądz, pół godziny później zostanie otwarta boczna furtka. — Wskazał na małą furtkę w kącie zachodniego muru. — Za piętnaście szósta Angelo zacznie spowiedź przez judasza w swojej celi.

— Aj, aj — wtrącił się Carlo niezręcznie, choć raz pomyślawszy szybko. — I co to da?

— Zamiast księdza przy judaszu będzie jeden z nas. Angelo nie wyzna grzechów, ale za to wszystkiego się dowie. — Salvatore powiódł po nich spojrzeniem, jego jasne oczy nabiegły krwią. Zapanowała długa chwila ciszy.

— Coście nagle tacy święci? Tacy nieskalani?

Giuseppe oblizał wargi.

— Nie podoba mi się to.

— Tobie nigdy nic się nie podoba! — krzyknął Salvatore. — Ale słuchajcie, jak inaczej możemy go ostrzec? Wiecie o tym liście, który wysłała Margherita?

— Ale co w nim było?

— Prosiłem księdza o odprawienie mszy za waszą matkę w rocznicę jej śmierci i żeby Angelo...

— W poniedziałek nie jest jej rocznica.

— Esatto! Wy wiecie o tym i Angelo wie. Była również i jego matką, prawda?... Postawcie się na jego miejscu. Czeka na jakiś znak od nas. Obiecaliśmy mu to, pamiętacie? — Salvatore urwał patrząc na Margheritę. Nieco łagodniej dodał: — Ty się też na to oburzasz, ragazza? — A kiedy nie podniosła oczu, uderzył się obiema pięściami w piersi.

— Jeżeli jest w tym czyjś grzech, to tylko mój, mój wyłącznie. Ja to załatwię z księdzem, będę ubrany w jego sutannę. On chodzi, gdzie chce i kiedy chce, bez żadnych ograniczeń. I ze mną też tak będzie. O tej godzinie jest jeszcze ciemno. Poranna msza odprawiana jest za kwadrans siódma, ale jutro nie będzie żadnej mszy. Co innego się wydarzy, zanim zaprowadzą Angela pod strażą do kaplicy.

— Znowu urwał. — No dobrze, jesteście tacy oburzeni, zapomnijcie, żeście to kiedykolwiek usłyszeli ode mnie. Zatkajcie sobie uszy, róbcie, co chcecie, ale z Angelem trzeba nawiązać kontakt. — Potem, doprowadzony do rozpaczy ich milczeniem, krzyknął: — Teraz widzę, jak dobrze zrobiłem, że ani słowa nie pisnąłem! Myślelibyście i myśleli, i wysilali na próżno wasze puste mózgownice.

Luigi zostanie w chacie — myślał ze strachem Forrester. — Salvatore pójdzie do kaplicy...

— Dobra, dobra — odezwał się wreszcie ponuro Giuseppe. — Mów dalej.

— A teraz zajmiemy się buldożerem. Dziwi was to, hę? Kierowca wchodzi przez bramę służbową kilka minut przed siódmą, ale jutro rano to my będziemy wewnątrz przed nim.

— My? — spytał Carlo trąc napięstki.

— To znaczy Giuseppe.

Giuseppe zesztywniał.

— Jak to?

— Razem ze mną wejdziesz przez furtkę księdza i zaczekasz na małym dziedzińcu koło kaplicy. — Salvatore wskazał miejsce palcem o brudnym paznokciu. — O wpół do siódmej wdrapiesz się na mur przy kaplicy i uruchomisz buldożer.

— I co dalej... — przynaglił go Giuseppe.

— Masz pietra, co? Nie potrzebujesz gadać, wystarczy spojrzeć na twoją facjatę.

Giuseppe, Luigi, Salvatore... To znaczy, że Carlo będzie zakładał ładunki i podpali lont; wybór niezbyt dobry.

— Ty jesteś mechanik — powiedział Salvatore. — Dlatego ciebie wybrałem. Tylko ty potrafisz uruchomić buldożer.

— A jeśli nie potrafię?

— To nic się nam nie uda, tak samo, jak się nam nie uda, jeśli nie dotrę do Angela czy jeśli nie wysadzimy głównej bramy. Jeśli będziemy myśleć o niepowodzeniu, to wszystko się skończy niepowodzeniem. Więc słuchajcie. Ten buldożer ma przyczepiony łańcuch holowniczy, widzieliście go, kiedyście patrzyli na Montelianę z tej skały. Zaczepicie go do krat celi Angela i wyrwiecie je. Widziałem, jak się usuwa kraty sklepowe podczas rozbiórki w Agrigento, wyrywali je jak martwe gałęzie z drzewa.

— Kraty sklepowe może.

— Z tymi też nie będzie kłopotu. W dwie minuty po uruchomieniu buldożera Angelo będzie poza celą. Będziecie mieli co najmniej dwie minuty, zanim ktoś podniesie alarm. Z wartowni nikt was nie zobaczy, ani też wewnętrzny strażnik przy głównej bramie, nikt zresztą tak od razu się nie zdziwi, że buldożer zaczął pracować o pół godziny wcześniej.

To wszystko było przecież budowaniem zamków z piasku, jedno ryzyko wynikało z drugiego, to nie był plan, lecz domek z kart.

— A potem? — Giuseppe spytał z kwaśną miną.

— Wtedy Angelo wyjdzie razem z tobą tędy — Salvatore wykreślił prostą linię, prowadzącą z bloku więziennego. — Kiedy będziecie w połowie drogi do bramy, lont zostanie podpalony i po wybuchu będziecie mogli przejechać przez resztki bramy.

— Mur więzienny w Montelianie ma prawie pięć metrów wysokości — zaprotestował Carlo. — Jeżeli mam wysadzić bramę, skąd będę wiedział, gdzie jest akurat buldożer?

— To nie twoje zmartwienie.

— A właśnie, że moje.

Salvatore potrząsnął głową, potem wyprostował się mówiąc:

— Ty będziesz na szczycie góry. Słońce akurat wstanie i ręcznym lusterkiem dasz znak, kiedy buldożer będzie w połowie drogi do bramy. Takie będzie twoje zadanie, Carlo, nic więcej. — Spojrzał na Forrestera. — Na zewnątrz muru nasz przyjaciel będzie czekał na twój znak.

Forrester stał nieruchomo, patrząc niewidzącym wzrokiem jak ktoś, kto został haniebnie zdradzony. W żołądku czuł skurcz paniki.

— Pan jest przecież specjalistą — słyszał głos Salvatore. — Fachowcem. My zaś ani trochę nie znamy się na tym, sam mi pan tak mówił. Jestem rozsądny i zamierzam postępować wedle pańskich rad.

— Nie udzieliłem panu żadnych rad — głos Forrestera drżał.

— Ale to było oczywiste. Tyle pan mówił o trudnościach technicznych.

— Doskonale potrafię kogoś nauczyć, co ma robić. W przeciągu godziny, bardzo szczegółowo. Zestaw zostanie zrobiony, wszystko będzie przygotowane.

— I tak dosyć ryzykujemy. Wystarczy.

— Ja też będę ryzykował. — Zrozpaczony Forrester zrobił krok naprzód. — Pan nie dotrzymuje słowa.

— Nie.

— Pan powiedział, że od pewnego momentu nie będziemy panu potrzebni.

— Od jutra rana. Musi być jakaś zapłata za waszą wolność.

— Zapłaciłem już wystarczająco. — Czuł ich spojrzenia na sobie. — Ho pagato abbastanza. — Wściekły, że został oszukany, krzyknął do Salvatore: — I nie będę płacił więcej!

— Ale pan zapłaci, ostrzegam pana.

— Do diabła z twoimi ostrzeżeniami. W umowie musi być dwóch partnerów. — Odwrócił się i nieświadom, że Inger wyszła z ich pokoju, wpadł na nią. Schwycił ją za łokieć, chcąc schronić się z nią, zamknąć za sobą drzwi, znaleźć rodzaj, pożal się Boże, schronienia. W głowie mu wirowało.

— Co się tu dzieje? — spytała przerażona Inger.

W tym momencie Giuseppe zablokował im drogę, a w jego prawej ręce błysnął niby jej przedłużenie sprężynowy nóż.

— Mi lasci passare — warknął Forrester.

Bez żadnego ostrzeżenia Salvatore przypadł jak kot i schwycił go od tyłu dusząc ramieniem. Inger widząc to krzyknęła przeraźliwie.

— Jest nas więcej niż dwóch. I to na pańskie nieszczęście, amico... — Zwracając się do Giuseppe rozkazał: — Wyprowadź ją na dwór.

— Nie! — krzyknął Forrester.

— Na dwór — powtórzył z naciskiem Salvatore.

Giuseppe przytknął nóż do pleców Inger.

— Neal, o Boże, Neal... — jęknęła, a oczy jej były szeroko otwarte.

— Zatrzymaj go! — zwrócił się do Salvatore. — Zatrzymaj go, słyszysz?

— Tylko pod warunkiem, że zmienisz decyzję.

— Tak, tak.

— Zrozumiałeś teraz? — Zwolnił chwyt. — Ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest zabawa.

Kaszląc Forrester oparł się o ścianę. Poprzez załzawione oczy widział niewyraźnie, że Inger zbliża się do niego, wziął ją w ramiona jak swoją własność.

— Zrozumiałeś teraz? — powtórzył Salvatore.

Ciężko oddychając Forrester powiedział:

— Trudno będzie wytłumaczyć signorinie, że nie jesteś mordercą i szantażystą.

— Zittol

— Już ja mu pokażę! — krzyknął Giuseppe.

— Przecież go potrzebujemy, głupcze.

— Ciągle z ciebie kpi.

— Ale kto w końcu wygra? Liczy się tylko ten, co wygra.

Nikt się nie ruszył. Forrester z goryczą zwrócił się do Margherity:

— To po to paliłaś świece? — I do Inger: — Wszystko w porządku, to się więcej nie powtórzy. Zrobię to, co mi kazał.

— Co zrobisz? — Drżała wyraźnie.

— Wysadzę im tę bramę. — Nie był w stanie odczytać, co się malowało w jej spojrzeniu. Może ulga? I nic poza tym? A przecież pragnął w duchu czegoś więcej. — Najpierw odmówiłem. Tego nie było w umowie. Okłamali mnie.

Albo może to on sam siebie oszukiwał? Nie był teraz w stanie uporządkować myśli. Jedno wiedział z całą pewnością, że nigdy nie zapomni tego miejsca, tej nędznej izby, ciemnych ponurych twarzy tych ludzi i tego, do czego został zmuszony. Ogarnął go lęk, że to może nie być koniec szantażu.

Jeszcze wstrząśnięty słuchał, jak Salvatore po raz drugi omawiał plan akcji.

Wyjazd o zmroku, do Monteliany dotrą przed ósmą. Na rozwidleniu dróg przed miasteczkiem zostawią Salvatore, Carla i Giuseppe. Przejadą przez nie, zrobią pętlę i zostawią samochód na wysypisku śmierci, tuż koło skały. Po wyjeździe z miasteczka Forrester musi jechać oczywiście bez świateł. Na założenie ładunków będzie miał całą noc — prawie dziewięć godzin... O piątej Salvatore zastuka do księdza, pół godziny później on i Giuseppe wejdą przez furtkę koło kaplicy. Za piętnaście szósta zostanie nawiązany kontakt z Angelem. O szóstej trzydzieści Giuseppe wdrapie się na wewnętrzny mur i uruchomi buldożer, zaczepi łańcuch do krat celi i wyrwie je. Następnie znak Carla, stojącego na szczycie skały, wybuch i ucieczka do samochodu. ..

I za drugim razem brzmiało to tak samo ryzykownie, tak samo prymitywnie. Forrester patrzył na szkic terenu więzienia oszołomiony. Nie wystarczyły szczegóły techniczne. Oczyma wyobraźni widział bramy, przepust wodny, dzielącą ich odległość, patrolującego strażnika. Będzie mu groziło wielkie niebezpieczeństwo, będzie potrzebował naprawdę wielkiego szczęścia, a jeżeli któryś z nich będzie miał pecha, odbije się to również na nim. Właściwie widział przed sobą nieuchronną katastrofę.

— Potem — spytał martwym głosem — skąd mam was zabrać?

— Carlo i ja będziemy znowu czekać na skrzyżowaniu — odparł Salvatore. — Giuseppe i Angelo wyjadą przez bramę, a ty i Margherita...

Forrester powtórzył jej imię zdumiony.

— Sam pan mówił, że przy dynamicie trzeba będzie dwóch par rąk. — Salvatore spojrzał na niego swymi przekrwionymi oczami. — Takie jest zresztą jej życzenie. Ona pana nie zawiedzie, jeśli tego się pan boi. To nie taki typ kobiety.

Jeszcze dwukrotnie powtórzyli szczegóły, pochyleni nad stołem gestykulowali, kłócąc się nerwowo. Tylko Margherita nie brała w tym udziału. Forrester wkrótce zostawił ich samych, wiedział wystarczająco wiele. Z ciężkim sercem wszedł do ich izdebki i zabrał się do kończenia zestawu lontów.

— Ta dziewczyna jedzie z nami — powiedział Inger. — Ale jeśli idzie o ciebie, mogło być gorzej.

— Kto tutaj zostanie?

Nawet teraz zapominał czasem, jak bardzo była wyizolowana z tej całej sprawy.

— Luigi. Przynajmniej zna trochę angielski. — Elegancki Luigi, stawiający śmiesznie nogi do środka, prawie jeszcze chłopiec, najmniej niebezpieczny z nich wszystkich. — Nie będzie ci z nim źle.

Lont został już pocięty na odpowiednie odcinki. Forrester zaczął zakładać spłonki do poszczególnych odgałęzień. Znowu powróciło dziwne uczucie nierealności. Lata całe dzieliły go od niebezpieczeństwa, lata braku praktyki, doświadczenia. Dla jakiejś przyczyny, której nie potrafił wytłumaczyć, chciał, żeby Inger bała się o niego, i kiedy przymocowywał pierwsze odcinki lontu do głównego pnia lontu detonującego, zastanawiał się, czy ona naprawdę zdaje sobie sprawę z grozy sytuacji. Tak często dodawał jej otuchy, że sam wreszcie się zaraził tym swoim wykalkulowanym optymizmem, a teraz kiedy wiedział, do czego z całą bezwzględnością chce go użyć Salvatore, nie żądał od niej łez ani dramatycznych scen, ale chociaż drobnych oznak zainteresowania. Robiła wrażenie opanowanej, znowu spokojnej, ale jakiejś dalekiej, skupionej, kiedy patrzyła na niego uważnie, jak gdyby nie była w stanie nadążyć za rozwojem wypadków. Nagle zadał sobie pytanie, czy z takim samym brakiem zrozumienia patrzyła, jak Nolan zmierza ku ruinie? Jednak oddała mu się gwałtownie, żarliwie, wspaniałomyślnie. A więc potrafiła być inna?

— Nigdy nie wierzyłam w to — powiedziała wreszcie — że wszystko pójdzie tak łatwo i prosto, jak mówiłeś.

— Taka możliwość przecież istniała.

W jego naturze leżało sądzić ludzi wedle tego, czego od nich oczekiwał. Teraz potrzebował czegoś, co by go chroniło przed własną niepewnością, lecz duma nie pozwoliła mu przyznać się do tego, nadal więc musiał udawać niezachwiany optymizm.

— W miarę upływu czasu — w głosie Inger zabrzmiał jakby wyrzut — oni żądają coraz więcej.

Odpowiedź Forrestera była ostrzejsza, niż zamierzał:

— Są rozgoryczeni, bo nic im się nie udaje.

— A jeśli ta cała wyprawa też się nie uda? Czy nie mówili ci, co będzie, jeśli się nie uda...

— Musi się udać.

— Skąd wiesz? — Nerwowo odrzuciła włosy.

— Nie mów tak. — Z gniewem oderwał kawałek taśmy. — Wrócę tu jutro o dziesiątej rano. Tak czy inaczej będę tu.

Wczoraj — pomyślał nagle — powiedziałaś: „Obiecaj, obiecaj!" A wczoraj to był tylko krótki rekonesans. Spojrzał na jej twarz, by znaleźć błysk tego, czego szukał, i zdawało mu się, że dostrzegł — głęboko w jasnych oczach kryła się zapowiedź cierpienia, obawy, że go może utracić.

— Twoje nadzieje to jedna sprawa — głos jej zadrżał — ale to, co się może zdarzyć, to...

— Mam nadzieję, że spędzę z tobą pewien czas w Palermo, kiedy minie dzisiejsza noc. Pragnę tego nade wszystko. — Forrester urwał. — A ty, Inger?

— Potem nie będziesz się mną interesował.

— Mylisz się — zaprotestował. — Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz.

Pochylił się nad plątaniną kabli, starając się całkowicie skupić na swojej robocie. Świat poza tą chatą był czymś niezmiernie odległym, lecz on będzie mógł sprostać jego wymaganiom, tam nic nie będzie równie krańcowe jak tu. Wiedział jednak, że będzie jej zawsze potrzebował, także wtedy kiedy znów będą bezpieczni, i to obce dzisiejsze „ja" będzie mógł zrzucić jak drugą skórę. Bolesne pragnienie pomieszało się z dojmującym lękiem przed tym, co go dzieliło od tego azylu i co najpierw należało zrobić. Czuł też znowu potrzebę oparcia, przebudzenia się do rzeczywistości.

Zestaw skończył robić o jedenastej. Przynajmniej choć raz Margherita nie była zajęta ani przy piecu, ani przy zlewie, tylko siedziała na schodach przyszywając rąbek spódnicy. Forrester podszedł do niej mówiąc:

— Ponieważ chcesz z nami jechać, musisz się nauczyć kilku rzeczy — powiedział to tak ostro, rzeczowo, że aż zacisnęła gniewnie usta i po chwili dopiero spytała:

— Kiedy?

— Zaraz.

Weszła za nim do izby i przyglądała się uważnie, gdy rozłożył na stole szkic głównej bramy i przepustu. W możliwie najprostszy sposób wyjaśnił, co trzeba będzie zrobić, narysował jej odgałęzienia lontu detonującego, które prowadzić będą do poszczególnych zawiasów. Miały iść parami w lewo i prawo, druga para dłuższa niż pierwsza, trzecia dłuższa niż druga, żeby mogła sięgać wyższych zawiasów: cały zestaw robił wrażenie ośmiornicy z olbrzymimi mackami wychodzącymi jakby z głowy, a z kolei każda para macek tworzyła rodzaj pazurów. Kiedy dojadą do Monteliny — wyjaśnił Marghericie Forrester — on zaopatrzy każdy z tych końców w detonator i przygotowany zawczasu ładunek; wtedy także przymocuje taśmą do podstawy głównego pnia krótki, dziesięciosekundowy kawałek lontu prochowego i pozostałe detonatory. Zrobi to dopiero na miejscu, gdyż czekają ich zbyt wyboiste drogi.

— Ale to nie twoje zmartwienie — powiedział. — Musisz jednak pamiętać, że to zabierze sporo czasu, prawdopodobnie pół godziny. I dopiero wtedy będę cię potrzebował.

— Tak, słucham.

— Salvatore powiada, że strażnik robi obchód co godzina.

— Ten na zewnątrz, tak.

Zaniepokojony spytał:

— Czy jest jeszcze jakiś inny?

— Wewnątrz, z drugiej strony muru.

— Gdzie?!

— Robi obchód tak samo jak tamten. Nie udało nam się sprawdzić jego trasy, ale wychodzi z wartowni i wraca do niej.

A więc tuż koło bramy! Forrester otarł ręką usta. Ile jeszcze rzeczy się dowie? I to może zbyt późno.

— Czy jesteś pewna co do tego strażnika na zewnątrz?

— Zupełnie pewna. Obserwowaliśmy go ze skały. Przez kilka nocy. Za każdym razem był z dala od bramy przez jakiś pięćdziesiąt minut.

— Kiedyście go obserwowali? — spytał podejrzliwie Forrester. — Sądziłem, że najpierw chcieliście wykupić Angela, dać komuś łapówkę. Od kiedy tu jestem, nikt nic nie obserwował.

— To było przedtem. Dwa albo trzy tygodnie temu. Najpierw Salvatore chciał go odbić, ale potem zaczął się zastanawiać i...

Wzruszył ramionami i Forrestor za nią dokończył:

— I doszedł do wniosku, że to niemożliwe.

— Teraz jednak jest zupełnie możliwe, z tym dynamitem i z panem.

Ledwie powstrzymał odpowiedź, która cisnęła mu się na usta.

— Spójrz — powiedział wskazując na rysunek. — Lonty będą prowadzić z przepustu w dwie strony i sięgać aż do podstawy bramy. Trzeba będzie je zakopać, schować, w przeciwnym razie strażnik je spostrzeże. Nie trzeba ich ukrywać głęboko — wystarczy parę centymetrów, ale to znaczy, że będziemy musieli ryć jakby kanaliki. — Dobrze pamiętał, że była to spalona, porosła chwastami ziemia, zapewne twarda jak kamień. — W bagażniku mam łyżkę do opon, przekonamy się zaraz, czy to wystarczy. Jeśli nie, znajdziemy coś innego... A ty właśnie możesz mi pomóc przy maskowaniu lontu. Jeżeli nie mylisz się co do strażnika, będziemy mieć jakieś trzy kwadranse.

— Nie mylę się — powtórzyła z uporem Margherita.

— Następnym problemem będą górne zawiasy. Są umieszczone bardzo wysoko i będę musiał się wspiąć do nich, a wątpię, czy znajdę jakieś oparcie dla nóg. Żeby dosięgnąć górnej pary zawiasów, staniesz mi na ramionach.

— I umieszczę dynamit?

— Pokażę ci jak, to nie jest trudne. Ty byś mnie nie utrzymała.

Carlo zaczął się przysłuchiwać.

— Tylko uważaj, jak będzie trzymał cię za nogi — uśmiechnął się złośliwie do Margherity.

— Lasciami — zawołał. — Wyjdź stąd i lepiej przećwicz sygnalizowanie lusterkiem.

— Phi — powiedział Carlo podnosząc ręce, jakby chciał odparować cios. — Lepiej sam sobą się zajmij, ty pirotechniku.

Mimo że pokazał w uśmiechu zęby, był bardzo napięty. Wszyscy byli napięci: Giuseppe czyszczący strzelbę w drugim końcu izby, Salvatore gdzieś na zewnątrz, Luigi pod drzwiami pokoiku, w którym siedziała Inger.

— Signorina, nie zagrałaby pani ze mną w szachy? Żeby się trochę rozerwać? Dziś panią na pewno pobiję... przekona się pani. Nie chce pani? Na pewno nie?

Forrestera znowu ogarnęło poczucie nierealności wszystkiego i nagle doznał przelotnego dotknięcia lęku, jakiegoś skurczu w żołądku i lędźwiach.

— Chodź — powiedział do Margherity — pokażę ci, jak się zakłada ładunek.

Wziął kilka kostek plastiku i zbędnych kawałków lontu, taśmę mocującą miał w kieszeni. Kiedy szedł z Margheritą do samochodu, Salvatore, który golił się przy wodospadzie, zawołał przez polanę:

— Co chcecie robić?

Forrester zignorował go.

— Ja sobie tego nie życzę. — Salvatore krzycząc podbiegł do nich niezwykle zwinnie. — Żadnych więcej wybuchów.

— Nie zamierzam robić żadnych wybuchów.

Forrester otworzył bagażnik i wyjął łyżkę do opon.

Ziemia tu ustępowała łatwo, była miękka. Poszedł nieco dalej, tam gdzie była zdeptana tuż przy schodkach prowadzących do chaty. Tutaj trzeba było więcej siły, ale bez specjalnej trudności udało mu się wyryć bruzdę.

— Teraz ty spróbuj — rozkazał Marghericie.

— Co to ma znaczyć? — spytał podejrzliwie Salvatore.

— Będziemy musieli ukryć lonty — odpowiedział Forrester i zwrócił się do Margherity: — Dobrze, ta głębokość wystarczy. — Pochylił się i położył kawałek lontu w zagłębieniu. — Potem zasypiemy to ziemią i przydepczemy, ale ostrożnie, bardzo ostrożnie. Lont wytrzyma twój ciężar, a nawet jeszcze większy, pod warunkiem że będzie się to robić niezbyt gwałtownie... Rozumiesz?

— D'accordo.

Wyjął lont i wrócił z nią do samochodu, za nimi jak cień Salvatore. Ten nie będzie mi dowierzał do samego końca — pomyślał Forrester, zaufanie było najwyższym wyróżnieniem, rzadko zdobywanym, rzadko dawanym. Forrester przykucnął przy tylnym zderzaku i dał znak Marghericie.

— Ładunek na zawiasie musisz umieścić bardzo płasko i starannie przymocować taśmę, żeby przylegał bardzo ściśle. — Dwukrotnie owinął zderzak taśmą i spojrzał pytająco na Margheritę, która skinęła głową. — Na każdy zawias są po dwa ładunki. Najpierw załóż ten najbliżej siebie, następnie z drugiej strony, ale nie jeden naprzeciwko drugiego. — Pokazał jej. — Nie tak, ale tak, żeby było pomiędzy nimi kilka centymetrów. Rozumiesz? — Znowu skinęła potakująco, poważna, skupiona. — Jeśli dobrze zapamiętałem, zawiasy wystają około dwudziestu centymetrów z muru... Teraz ty spróbuj.

Wyjął rolkę z taśmą i podał jej dwie kostki plastiku. Była szybka, palce miała zwinne.

— No i co, nie mówiłem? — powiedział z zachwytem Salvatore. — Dałem panu odpowiedniego pomocnika, co? — Pogłaskał Margheritę po karku. — Che ragazza!

Popołudnie zdawało się wlec niemiłosiernie. Forrester był równie zdenerwowany jak tamci. W pewnej chwili wyszedł z Inger na dwór, częściowo dlatego, by uciec przed niekończącą się grą Carla na harmonijce, a częściowo, żeby uciec od samego siebie. Giuseppe ostrzegł ich ze schodków, żeby nie szli za daleko, i Forrester posłuchał go bez słowa protestu. Stojąc z Inger pod sosnami w rozszczepionym blasku słonecznym starał się opanować.

— Cokolwiek byś robiła po naszym wyjeździe, nie wpadaj w panikę. W nocy nie próbuj uciekać ani nic w tym rodzaju. Rano Luigi będzie się bał tak samo jak ty. A gdyby stało się najgorsze i gdyby nasz powrót się opóźniał, pamiętaj — podkreślił Forrester — Luigi pierwszy będzie starał się umknąć stąd. Wyznaczą mu jakieś miejsce spotkania. Nie będzie tu tkwił w nieskończoność.

— Ale...

— Ty czekaj na mnie. Wrócę tu, nawet gdyby tamci nie mogli.

Nie miał pojęcia, jak to zrobi.

Podniosła twarz i spojrzała mu prosto w oczy.

— Neal — powiedziała i zawahała się.

— Co takiego?

— Tydzień temu przeszedłbyś obok mnie obojętnie na ulicy.

— No to co?

— Nie spodziewaj się zbyt wiele. Z tego wynikają tylko kłopoty, jak się oczekuje zbyt wiele. Prawie mnie nie znasz.

— Ale chcę cię poznać.

— Tak — skinęła głową — tak, ale pamiętaj, że nic mi nie jesteś winien.

— Och, Inger, Inger!

Miał wrażenie, że zrozumiał, co chciała powiedzieć: nic dla niej nie było trwałe, przyszłość ograniczała się wyłącznie do najbliższych paru dni. Oczy Inger mówiły, że nie czekała na nic, na żadne odkrycie. Ale on mógł to zmienić — jeżeli do jutra rano szczęście będzie mu sprzyjać.

O piątej Salvatore zwołał wszystkich i odbył coś w rodzaju ostatecznej odprawy. I jak gdyby chciał się upewnić, że nie ma żadnych nieporozumień co do ustalonego czasu, ograniczył się do pytań i odpowiedzi.

— Carlo — gdzie ty będziesz?

— Na skale.

— Kiedy dasz znak?

— Kiedy buldożer będzie w połowie drogi pomiędzy blokiem więziennym a bramą.

— Czy masz lusterko?

— Tak, tutaj.

— Dobra. Teraz ty, Giuseppe. Kiedy wdrapiesz się na mur dzielący dziedziniec kaplicy od terenu więzienia?

Forrester nie czekał, aż skończą. Zaczął ładować materiały wybuchowe do samochodu. Bardzo starannie zwinął lonty i okrył je kocem, który mu dała Margherita. Plastik włożył do oryginalnej puszki ze sznurkową rączką: nie uzbrojony był zupełnie niegroźny, nawet w razie gwałtownych wstrząsów; zapasowe spłonki i rolkę taśmy mocującej miał przy sobie. Zapakowany zestaw doskonale się mieścił w bagażniku, ale Forrester poprosił Margheritę o jeszcze jeden koc, żeby lepiej go izolować. Puszkę z materiałem wybuchowym umieścił oddzielnie, stawiając tuż koło siebie na podłodze.

Wkrótce skończył. Kiedy wrócił do chaty, Margherita właśnie sprzątała ze stołu, żeby podać posiłek. Znowu zupa, chleb i ser. Jedli w całkowitym milczeniu — decyzja została powzięta, każdy szczegół ustalony, nie było o czym dyskutować. Zmrok powoli zapadał, ale oni siedzieli po ciemku. Dopiero kiedy skończyli jeść, Margherita zasłoniła okna workami. Wtedy w świetle świecy Salvatore rozkazał

Carlowi:

— Oddaj swój pistolet Giuseppe.

— Ależ ja już mam strzelbę — zauważył Giuseppe.

— Zostawisz ją Luigiemu. Jemu też tutaj coś będzie potrzebne. Ty i ja pójdziemy z krótką bronią.

Wstał. Było jasne — nadszedł czas wyjazdu. Nagle zapanował wielki ruch, jak gdyby prysnął czar. Ładując pistolet Salvatore pochylił się nad samotną świeczką i Forrester rzuciwszy nań okiem odniósł wrażenie, że to stary typ używany kiedyś w armii brytyjskiej.

— No to do widzenia — powiedział Inger.

— Czy już?

Skinął głową.

— Trzymaj za mnie kciuki, życz mi szczęścia.

Nie był w stanie zmusić się, żeby powiedzieć coś więcej. Serce miał jak z ołowiu. Wiedział dobrze, że jego uśmiech jest sztuczny, nieszczery. Uścisnął jej dłoń, potem odwrócił się. Idąc do drzwi uświadomił sobie, że po raz pierwszy zobaczył ten wyraz zagubienia na twarzy Inger, kiedy Nolan opuścił ją, kiedy stanęła wobec konieczności samotnego borykania się z przeciwnościami.

Zbiegł po rozchybotanych schodkach w błękitny mrok wieczoru. Za nimi wyszedł Luigi, zdenerwowany, próbując żartować. Salvatore usiadł obok Forrestera, Carlo, Giuseppe i Margherita z tyłu. Trzasnęły drzwiczki. Forrester włączył światła i zapuścił silnik.

— Ciao! — zawołał Luigi bębniąc w boczną szybę. — Wracajcie cali i zdrowi!

A Carlo opuszczając w dół okno powiedział:

— A dbaj dobrze o Angielczycę...

Forrester obrócił się wściekły.

— Słuchaj, ty...

— Ruszamy — mruknął niecierpliwie Salvatore.

— Powiedzcie Angelowi, że wolałbym być z wami w Montelianie.

— Dobrze.

— Ciao, Margherita.

Forrester zawrócił na polanie, opony nieco się ślizgały na gładkich igłach i wyrzucały je gniewnie na boki. Drzwi chaty były już zamknięte, kiedy ją mijali, a Forrester jadąc wśród drzew myślał tak intensywnie o Inger jak nigdy dotąd. Boleśnie czuł jej brak.

Dwadzieścia po szóstej, nie było księżyca, tylko gwiazdy. Forrester czuł przy nodze puszkę z plastikiem, ale wcale mu nie przeszkadzała.

— W lewo — rozkazał Giuseppe, kiedy znaleźli się blisko drogi. — Alla sinistra.

Okrężna droga. Kiedy znaleźli się na równiejszym terenie i zaczęli jechać na północ, Forrester ograniczył się do świateł mijania. W srebrzystej poświacie krajobraz był jeszcze bardziej ponury, jeszcze bardziej opustoszały. Kiedy wreszcie dotarli do szosy, bez żadnego polecenia skręcił. Prowadził wóz spokojnie, nie ryzykując, niezbyt spiesznie. Kilkakrotnie wyprzedzały ich jakieś inne samochody, raz była to stara lancia, która z warkotem zniknęła im z oczu.

— Prego! — zawołał szyderczo Carlo.

Mijane wioski Forrester dobrze pamiętał: wynurzały się z ciemności i chwytały ich w pułapkę wąskich, krętych uliczek. Na tle oświetlonych drzwi malowały się sylwetki, na chodnikach widać było niewyraźne ludzkie cienie, idące samotnie lub parami. Znowu uderzyła go w nozdrza nieznana gorąca woń jak gdyby zgnilizny. Na krańcach drugiego miasteczka Salvatore spytał:

— Nie potrzebujemy benzyny?

— Nie.

— Niedaleko stąd mamy stację. Innej już nie będzie.

— Wystarczy to, co mam.

Zbliżyła się i natychmiast zniknęła. Forrester przyśpieszył, sprawnie operując biegami. Miejscowości, które pamiętał, wydawały mu się teraz znacznie bardziej odległe niż w świetle słonecznym, choć wiedział, że to złudzenie. Wiatraka zaczął wypatrywać dobre parę minut za wcześnie. Gdyby był sam, przysiągłby, że zmylił drogę, ale Salvatore nie miał żadnych wątpliwości, bo milczał. Owady rozbijały się o szybę i Forrester musiał włączyć wycieraczki, żeby ją oczyścić. Licznik wskazał, że przejechali osiemnaście kilometrów.

— Czy nie powinienem skręcić w lewo? — W tej samej chwili na tle gwiezdnego bezmiaru ukazał się wiatrak i niepotrzebne mu już było zapewnienie Salvatore: — Tak, zaraz, jakieś sto metrów dalej.

Zaczęło się teraz kluczenie, ciągłe zmiany kierunku wśród pustkowia. Przez dwadzieścia chyba minut słyszał tylko wskazówki Salvatore: „Alla destra... Alla sinistra... Diritto... diritto". Siedział pochylony, przygarbiwszy się obserwował drogę, jak wiła się i zakręcała w blasku reflektorów. Zamajaczyły przed nimi wzgórza i zniknęły w tyle, przez wentylator wpadało ciepłe nocne powietrze. Od czasu do czasu żółtawe światło znaczyło jakiś samotny szałas czy jaskinię, gdzie ktoś mieszkał. Czy taka jaskinia była tym „innym miejscem"? — spytał siebie Forrester. Całkiem możliwe. Znowu go zdumieli — w tyle panowała kompletna cisza, wprost wyczuć mógł napięcie, które zresztą i jemu się udzieliło. W ciągu godziny będą w Montelianie i wtedy na dobre zacznie się ta wariacka historia. Już teraz czuł kropelki potu ma czole.

Przed nimi rozwidlenie dróg, słabo je sobie przypominał. Skręcił w prawo na bitą nawierzchnię i nagle serce mu zamarło. Jakaś ciężarówka stała w poprzek drogi, do połowy w rowie i ktoś sygnalizował do nich ostrzegawczo latarką elektryczną.

— Carabinieri! — szepnął Salvatore.

Margherita westchnęła głęboko. Forrester zawahał się.

— Jedź dalej!

Forrester skrócił światła i posłuchał rozkazu. Latarka ciągle migała.

— Wypadek.

— Merda! — To odezwał się Giuseppe.

Na pół oślepiony Forrester jedną ręką przysłonił oczy. Wszystko rozgrywało się w ułamkach sekundy. Zrównali się z karabinierami, którzy odsunęli się na bok, machając rękoma. Pochylił się patrząc na nich. Kiedy zniknęli im z oczu, wszyscy naraz zaczęli mówić, gestykulując z ulgą. Wszyscy, z wyjątkiem Forrestera, on nie potrafił tak reagować na niebezpieczeństwo, ale za to był zlany zimnym potem, a puls bił mu wściekle w skroniach.

— Szkoda, żeś ich nie pobłogosławił, Salvatore — roześmiał się Carlo sztucznym wysokim głosem. — Jesteś przecież księdzem.

— Dość tego — zgromił go Salvatore.

Forrester rzucił mu szybkie spojrzenie, widział tylko jego profil, zakrzywiony nos, wijące się włosy. Każdego coś gnębiło: lęki, grzechy czy zbrodnie. Forrester wciąż jechał naprzód. Oczy jakiegoś zwierzęcia błysnęły w świetle reflektorów. Nacisnął mocno hamulec. O Boże, ależ był zdenerwowany. Daleko jeszcze? Pamiętał most wysoki jak akwedukt, pamiętał, że Margherita powiedziała: „Tym, czym jesteśmy, nie jesteśmy z własnej woli. Musimy przeprowadzić tę akcję i musi się nam udać... Musi". A on pomyślał: Tak, musi. Widział siebie martwego albo ściganego, w więzieniu, widział wielkie nagłówki w gazetach, skandal: „Neal Forrester z Peterborough, kierownik dużej firmy..." Jak dotąd był tylko narzędziem. Ale teraz już nie. Teraz nie było już trwożnej niepewności z jego strony. Z konieczności stał się jednym z nich, pragnął tego co i oni, mimo że ich za to nienawidził.

Przejechali dalsze parę kilometrów. Oczy i ramiona aż go bolały z nadmiernej koncentracji. Dwadzieścia pięć po siódmej. Z naprzeciwka nadjechał jakiś wóz, jeden z nielicznych, jakie spotkali. Przez chwilę Forrester myślami znalazł się przy Inger, tylu rzeczy nie zdążył jej powiedzieć. Czas, który spędzili razem, pełen był napięcia, lęku, pozbawiony realizmu. Zmylił ją i zmylił siebie. Powinien był przewidzieć, do czego dojdzie, zresztą jakież to miało teraz znaczenie? Teraz tylko jedno było ważne — wrócić do chaty. Dziś w nocy jego pasażerowie mieli dokonać zemsty, ale nie on przecież. Jemu wystarczyła wolność, była dla niego wszystkim.

— Niech pan uważa na drogowskaz — odezwał się Salvatore.

W chwilę później, jak gdyby na zawołanie, reflektory oświetliły napis: „Montelina — 3 km". Potem wybiegły na ich spotkanie serpentyny, to ich pogrążając w wąwozy, to znów wynosząc wysoko. Wreszcie droga stała się równa, z jednej strony ostry spadek, po prawej wąski płaskowyż.

— Fermi, fermi.

Forrester zjechał na bok. Przed nimi droga się rozgałęziała.

— Wysiadaj, Carlo.

Carlo otworzył drzwiczki po swojej stronie i ciężko, na sztywnych nogach, stanął z boku.

— Czeka cię długa noc — ostrzegł go Salvatore. — Ale, broń Boże, nie schodź do miasta. Schowaj się gdzieś, najlepiej między drzewa, i czekaj.

Twarz Carla była zielonkawa w świetle gwiazd. Zawahał się.

— A co z tobą i Giuseppe?

— Jedziemy dalej.

— Ale powiedziałeś przecież...

— Zmieniłem zamiar.

Zaniepokojony Carlo odparł:

— Tylko nie zapomnij zabrać mnie stąd jutro rano.

— To bez zmian. Wszystko inne też bez zmian. Sam tu po ciebie przyjadę.

Carlo skinął głową.

— No to ciao, powodzenia!

Margherita zamknęła drzwiczki. Forrester minął krzyżówkę i pojechał drogą zakręcającą w dół do Monteliany, leżącej na wzniesieniu u stóp góry. Naprzeciw nich szli rzędem pod górę czterej mężczyźni prowadzący rowery. Patrząc na ich twarze odniósł wrażenie, że o wszystkim wiedzą.

— W mieście niech pan zwolni — powiedział Salvatore.

Decyzje ciągle należały do niego, on ułożył plan, on wydawał rozkazy.

— Gdzie pan wysiada?

— Zaraz pokażę.

Światła miasteczka wybiegły im naprzeciw, jak gdyby ktoś nagle rozsunął na boki kurtynę. Były najpierw rzadkie, potem wjechali w główne ich skupisko, zwieńczone iluminowaną kopułą kościoła.

Giuseppe zaczął się niepewnie kręcić.

— Wystarczy, po co mamy jechać dalej?

Byli na przedmieściu, wokół nich rozciągał się ugór usiany z rzadka niskimi domkami i kępami opuncji, pojawiały się już parkany i pryzmy kamieni na poboczu. Salvatore, chcąc podkreślić swój autorytet, oznajmił dopiero po chwili:

— Tutaj.

Forrester zahamował. Giuseppe wprost wyskoczył z wozu. Salvatore przez chwilę szukał klamki, nie był przyzwyczajony do samochodów osobowych. Forrester pochylił się i sięgając przez niego otworzył drzwiczki.

— Niech pan zrobi to, co do pana należy — rzucił mu Salvatore na pożegnanie — a nie pożałuje pan. Gdyby wpadł pan na pomysł zostawić nas i jechać samemu do chaty, ostrzegam, źle się to skończy dla pana i tej pańskiej kobiety. Luigi wie, co ma zrobić. Albo wrócimy tam razem, albo pan zawiezie pisemne polecenie ode mnie. Jak będzie, zdecyduję jutro.

Forrester spojrzał na niego, ale nic nie odpowiedział. Salvatore wyglądał, jakby się jakoś skurczył. Obok niego na brzegu drogi stał Giuseppe w czapce i obaj robili wrażenie najgorszego gatunku sprzymierzeńców, małego kalibru łotrzyków, którzy już raz zaryzykowali i sfuszerowali. Pewną zręczność wykazali tylko w zmuszeniu go do posłuszeństwa.

— Do zobaczenia rano, Margherita.

Pomachali jej ręką i szybko odeszli szukając kryjówki.

Z baru przy głównej ulicy wylała się fala muzyki. Chodnikiem szedł franciszkanin klapiąc sandałami o kamienne płyty. Forrester prowadził bardzo powoli, żeby nie najechać na wieczornych spacerowiczów, którzy rozstępowali się przed samochodem. Na niewielkim placyku tłum śledził przedstawienie kukiełkowe, a na ławkach siedzieli przytuleni zakochani. Niedziela wieczór — wokół toczyło się normalne życie. Na krótką chwilę znalazł się w jego centrum, ale zaraz musiał je porzucić, napięty, czujny, wypatrujący mundurów, bojąc się czegoś nieprzewidzianego, co już teraz mogło spowodować klęskę całego przedsięwzięcia. Zrobił dwa zapamiętane skręty, w prawo i lewo, a kiedy droga prowadząca w stronę więzienia zbliżyła się do wznoszącej się coraz wyżej skały, domy zaczęły rzednąć. Nagle skończyły się lampy uliczne i pojawiły zarośla, zgasił więc reflektory. Ujrzawszy odbijającą w bok drogę używaną zapewne przez wozy ze śmieciami, pojechał nią podskakując na twardej ziemi, aż wreszcie znalazł się blisko wysypiska. Z trudem zakręcił i zawrócił, jak tylko mógł najdalej, a każda pusta puszka, każda kupka śmieci, które zachrzęściły mu pod kołami, zdawały się sygnalizować ich przybycie.

Wreszcie znalazł się tuż przy skale, może o jakieś pięćdziesiąt jardów od bocznej drogi. Wtedy zahamował i wyłączył silnik, pomiędzy nimi a terenem więzienia rozciągało się wysypisko. Kiedy wyjął kluczyk ze stacyjki, zalała ich cisza, denerwująca i tak intensywna jak chyba nigdy, nie było tu stale obecnego wodospadu, nic, tylko całkowity spokój i ciągłe uczucie, że dalej jedzie.

Po cichu poprosił Margheritę:

— Daj mi papierosa. — Przed wyjazdem upewnił się, że je wzięła. Potem przypomniał sobie o plastiku i dodał: — Zapomniałem, że nie można, ależ głupiec ze mnie.

Zapach śmietniska powoli wpełzł do samochodu, ale Forrester nie drgnął nawet. Miał uczucie, że nigdy więcej się nie ruszy. Nagle miauknął przeraźliwie kot, zupełnie blisko, Forrester poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie. Nadal jednak siedział, zwlekając i walcząc z samym sobą.

— O co chodzi?

— O nic — odparł ostro. — Niente — dodał i wysiadł.

Wyjął puszkę z materiałem wybuchowym i postawił ją na ziemi, schował do kieszeni kluczyki od stacyjki. Te czynności jakoś uspokoiły mu nerwy. Z największą starannością zamknął drzwiczki. Potem podszedł do bagażnika, rozwinął koce i wyjął zestaw lontów i łyżkę do opon. Choć przybrudzony, biały fiat rzucał się w oczy, a odblask od szyby wprost zdawał się go zdradzać — koniecznie trzeba było go jakoś zamaskować. Razem z Margheritą zaczęli szukać na wysypisku, aż znaleźli kilka zardzewiałych arkuszy falistej blachy. Oparli je o maskę i częściowo o jeden bok, a bure koce rozłożyli, obciążając je kamieniami, tak by zakryły prawie całą przednią szybę.

— Ty weźmiesz puszkę i łyżkę do opon — wydał polecenie.

Wędrując przez śmietnisko trzymali się blisko skały. Ich stopy zanurzały się w miękkiej nieokreślonej substancji, uciekały przed nimi szczury. Pierwszy szedł Forrester. Kiedy znaleźli się na wzniesieniu, zobaczyli więzienie, jego mocne mury z piaskowca szarzały w świetle gwiazd. Dwieście jardów. Znowu miauknął kot, wydając przeraźliwy, mrożący krew w żyłach skowyt, potem przemknął przed nimi i zniknął. Za wysypiskiem znowu był ugór, porosły krzewami i zarzucony po brzegu odłamkami, które spadły ze skalnej ściany. Pokonanie połowy drogi zajęło im kilka minut, gdyż co chwila Forrester zatrzymywał się nasłuchując kroków strażnika, który na szczęście nie pojawił się. Raz Margherita potknęła się o kamień, który przesunął inne. Zamarli w pół kroku, czekając, dopóki nie ucichnie grzechot.

— Madonna! — usłyszał, jak szepnęła bez tchu i przyniosło mu to ulgę, sam czułby się znacznie gorzej.

Zrobili może jeszcze trzydzieści jardów. Byli nieco lepiej ukryci, niż gdyby szli otwartą przestrzenią, ale rzucali niewyraźne cienie, poza tym gwiazdy świeciły mocno i nie było ani śladu chmur. Na ukos od nich zamajaczyła główna brama. Przed sobą mieli nieznaczne wgłębienie u podnóża skały i kiedy tam dotarli, Forrester gestem ręki wskazał Marghericie, że ma się ukryć.

— Dlaczego? — szepnęła.

— Dlatego.

Położył ostrożnie na ziemi zestaw lontów, potem usiadł plecami do skały.

— Dlaczego? — powtórzyła pytanie sadowiąc się koło niego.

— Po pierwsze muszę sprawdzić zestaw i uzbroić go. A po drugie muszę wymierzyć czas obchodu tego strażnika. — Jej pełne wyrzutu spojrzenie rozgniewało go. — Do licha, przecież mamy przed sobą całą noc!

W oddali zaczął narastać dziwny do sprecyzowania hałas. Samolot?... Tak. I nagle Forrester zobaczył nisko lecącą maszynę, jej światła przecinały drżące niebo, zmierzała — jak się zorientował — w kierunku Palermo. Z ogromną zazdrością pomyślał o pasażerach tam w górze, pijących ostatnie wolne od cła drinki, mających w kieszeni czeki podróżne i liry, elegancki bagaż i aparaty fotograficzne. Kimkolwiek byli, należeli do jego świata, do świata Inger i nic równie koszmarnego jak to, co było teraz jego udziałem, nie mogło im się przytrafić.

Sześć po ósmej. Serce mocno mu uderzało o podciągnięte wysoko kolana.

Suchy kaszel był pierwszą oznaką tego, że nadchodzi strażnik. Margherita trąciła Forrestera i wskazała palcem jakiś odległy punkt. Zobaczył go prawie natychmiast: a więc strażnik robił swoją turę w przewidzianym czasie.

Szedł powoli wzdłuż muru, a każdy jego chrzęszczący na żwirze krok niósł się daleko, jak gdyby ustokrotniony panującą ciszą. Trzymał się ściśle wyznaczonego czasu. Kiedy był blisko bramy, znowu zakaszlał i zaklął cicho. Z tej odległości — sześćdziesięciu, siedemdziesięciu jardów — nie wydawał się groźny. Ale kiedy znalazł się tuż przy bramie, stanął, wyciągnął krzesło z załomu muru, chrząknął i usiadł. Forrester z przerażeniem zauważył, że zdejmuje z ramienia karabin.

— Będzie tu siedział dziesięć minut, a potem znowu pójdzie.

Margherita była wciąż niezachwiana w swojej pewności. Nikt jednak go nie poinformował, że strażnik będzie uzbrojony. Może nie wiedziała o tym, ale to by świadczyło, że może się również mylić co do innych szczegółów. W każdym razie Forrester nie zamierzał niczemu ufać i wszystko, co możliwe, sprawdzić kilkakrotnie. Czasu mieli dosyć.

Ósma dwanaście. Strażnik zapalił papierosa. Siedzieli bez ruchu obserwując go. Widzieli, jak czerwony ogienek to przygasa, to się rozjarza, a dym powoli snuje się w powietrzu. Każda minuta rozciągała się jak guma, czas przybrał karykaturalne rozmiary. Od czasu do czasu strażnik mruczał coś do siebie. O ósmej dwadzieścia pstryknął niedopałkiem w stronę przepustu. O ósmej dwadzieścia trzy wstał, wsunął krzesło we wnękę w murze. Potem otworzył małe drzwiczki w prawej części bramy, wsadził w nie głowę i zawołał znudzonym tonem, który świadczył, że robił to setki razy przedtem.

— Teraz odchodzę!

Czy mówił to do drugiego strażnika, czy do kogoś kto pełnił służbę w wartowni?

Ósma dwadzieścia pięć. Strażnik zarzucił karabin na ramię i ruszył w obchód. Ukazał się znowu w dziewięć minut później i dotarł do najbliższego rogu dokładnie o ósmej dwadzieścia siedem, mogli więc być widoczni dla niego za każdym razem przez jakieś dwadzieścia minut, dwadzieścia minut w ciągu każdej godziny.

— Kiedy następuje zmiana?

— O północy.

Oczekiwała widać, że teraz Forrester wstanie, uniosła się nawet i wzięła puszkę, ale on potrząsnął przecząco głową.

— Jeszcze nie.

— Możemy podejść bliżej.

— Tutaj jest bardzo dobrze. Mamy jeszcze dużo do roboty. Poza tym muszę znowu wymierzyć jego czas. A zresztą im później skończymy, tym będzie lepiej.

Rozwinął zestaw lontów i położył go płasko na ziemi, od początku do końca mierzył pięćdziesiąt stóp. Detonatory miał w kieszeni, owinięte w chustki do nosa, położył je również na ziemi i tuż obok taśmę mocującą. Potem otworzył puszkę i wyjął pierwszy z dwunastu zrobionych przez siebie ładunków. Margherita obserwowała go w napięciu. Z dużą wprawą zaczął uzbrajać końce lontów — najpierw spłonka, zaciskał ją zębami, żeby dobrze przywarła do wolnego końca lontu, potem wkładał ją pomiędzy dwie kostki plastiku, i wreszcie owijał to wszystko szczelnie taśmą. Gwiazdy świeciły cudownie jasno — zbyt jasno.

— Ładunek musi ciasno przylegać do metalu — przypomniał Marghericie, pokazując na dłoni, jak gdyby była zawiasem. — Nie zapomnij o tym.

Skinęła głową, nadal obserwując go uważnie.

— Jak długo będzie pan to robił?

— Dobrą chwilę.

— A co ja mam robić? — Już teraz się niecierpliwiła.

— Nic.

— Coś z pewnością mogłabym robić, na przykład pójść do przepustu.

— Jeszcze nie teraz.

— Mogłabym tam zanieść ten pręt. — Miała na myśli łyżkę do opon.

— Nie.

— Przepust może być zapchany. Może trzeba będzie go oczyścić.

— Niech strażnik przejdzie jeszcze raz. Na miłość boską, czekaj cierpliwie.

Gdzieś w oddali zaczął ujadać pies. Forrester uzbroił trzy dalsze zakończenia lontów. Czuł narastającą wrogość Margherity. Czyżby ostrożność była jej zdaniem głupotą? I tak, zanim noc minie, dosyć będzie okazji do ryzyka. Gdy tylko opuszczą podnóże skały, narażeni będą na ustawiczne niebezpieczeństwo. Zatrzymał się, zanim zacisnął kolejną spłonkę, i spojrzał na małą kępę krzaków wyobrażając sobie, jak pracują we dwoje tuż pod bramą, zakopują w ziemi lonty, doprowadzają je do zawiasów po obu stronach bramy, jak Margherita balansując na jego ramionach mocuje z trudem najwyższą parę... Dopiero teraz uświadomił sobie, jak wielkie niebezpieczeństwo ich czeka. To był dopiero początek.

Strażnik pojawił się ponownie dokładnie pięć po dziewiątej. A więc jego tura trwała nieco krócej niż godzinę i nie był tak punktualny, jak upierała się Margherita. Ale rytuał jego obchodu był prawie taki sam jak przedtem — leniwe nadejście, krótki odpoczynek na krześle, papieros. Był młodszy, niż Forrester przypuszczał, nucił sobie cicho, kołysząc się na krześle — nie był to głos człowieka starego. Tym razem zamiast otworzyć drzwiczki, końcem kolby uderzył dwukrotnie w bramę i zawołał:

— Teraz odchodzę.

W zasięgu ich wzroku pozostawał dokładnie dwadzieścia jeden minut.

Forrester wstał z ociąganiem. Nie miał już żadnych uzasadnionych powodów, żeby dalej zwlekać. Zestaw był całkowicie uzbrojony, gotowy, ale weźmie go dopiero później. Będzie robić tylko jedną rzecz naraz. Margherita miała rację co do przepustu, najpierw trzeba go sprawdzić i zrobi to sam.

— Zostań tutaj — powiedział. — Nie ma sensu, żebyśmy szli oboje.

Wziął od niej łyżkę do opon. Idąc skulił się instynktownie. Gęste krzewy, rosnące na twardym, kamienistym gruncie sięgały mu najwyżej do kolan... Pierwsze dwadzieścia jardów zrobił powoli, od czasu do czasu depcząc swój skarlały cień, rozglądając się bacznie w lewo i prawo. Tylko on poruszał się na tej płaszczyźnie, tylko swoje kroki słyszał. Nagle jakiś mały ptaszek poderwał mu się z furkotem spod nóg i odleciał przerażony. Forrester miał wrażenie, że wszystkie mięśnie w nim zmartwiały. Zbliżał się do przepustu na ukos i był mniej więcej w połowie drogi, mając przed sobą dalsze dwadzieścia pięć jardów, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia otworzyły się drzwiczki w bramie. Forrester padł na ziemię jak podcięty i przywarł do niej płasko. Z drzwi wyszedł jakiś człowiek, zamknął je za sobą, przeszedł nad przepustem i skierował się drogą do miasta. Rzucił spojrzenie w kierunku Forrestera, musiał go widzieć, ale podniósł tylko kołnierz marynarki i poszedł w swoją stronę pogwizdując. Ubrany po cywilnemu, może był to ktoś, kto właśnie skończył służbę? Forrester spojrzał na zegarek — minęło wpół do dziesiątej. O Boże, obawiał się tylko strażnika, takiej komplikacji nie brał pod uwagę, a coś podobnego mogło się przecież powtórzyć w każdej chwili. Wstrząśnięty patrzył, jak ów człowiek ginie mu z oczu, stopniowo roztapia się w srebrzystej poświacie. Niełatwo mu przyszło wstać znowu. Nisko schylony, jak gdyby znajdował się pod ostrzałem, pokonał ostatnie jardy zarośli. Żwir chrzęścił pod nogami, i kiedy Forrester przechodził przez drogę, miał okropne uczucie, że jest dla wszystkich widoczny. Rów był zdradziecko głęboki. Zsunąwszy się ostrożnie po jego brzegu znalazł się przy otwartym końcu przepustu, brama była najwyżej o dwadzieścia stóp od niego, mur wznosił się groźnie. Ceglany przepust miał kwadratowy prześwit, na tyle duży, że skuleni oboje mogli się w nim ukryć, ale częściowo był zapchany zeschłymi ciernistymi gałęziami i zwałami jakichś odpadków, tak że wylot był słabo widoczny.

Wsunął się szybko, a łyżka do opon uderzywszy o cegłę wydała donośny, dźwięczny ton. W środku było zupełnie ciemno, coś sprężystego uderzyło go w twarz, nerwowo odepchnął to palcami. Pod niskim sklepieniem mógł się poruszać jedynie na czworakach. Boczne ściany pokryte były mchem, pod sobą miał wysuszone błoto. Jako kryjówka przepust zupełnie wystarczał, ale powietrze było tu zatęchłe i przez kilka rozpaczliwych chwil z trudem łapał oddech. Ledwie udało mu się odwrócić, wystawić twarz ku otwartej przestrzeni. Zdawało mu się, że drobne hałasy, jakie temu towarzyszyły, jak przez megafon wydostają się na zewnątrz.

Spojrzawszy ponad prawym ramieniem dostrzegł krzewy częściowo zasłaniające drugi koniec. Tym lepiej. Zaczął posuwać się po omacku naprzód, dotykiem starając się ustalić kształt i substancję napotkanych rzeczy, usuwając na bok wszystko, co leżało luzem, co mogło zachrzęścić i zdradzić ich oboje. We dwójkę z Margheritą będzie im tu ciasno. Co dalej? Zatrzymał się z wahaniem. Albo wyjdzie i zbada bramę oraz teren, na którym trzeba będzie zakopać lont, albo wróci pod skałę, żeby zabrać zestaw. I to, i to trzeba było zrobić, ale o kolejności decydował czas. Była już za piętnaście dziesiąta, co oznaczało, że strażnik był akurat w połowie swej trasy. Rozsądniej i łatwiej było wrócić do kryjówki pod skałą. Na razie nie mógł się zdecydować na nic innego.

Położył łyżkę do opon tuż przy ścianie i wypełzł na zewnątrz. Gdyby teraz otworzyły się drzwi w bramie, byłby zgubiony. Nad miasteczkiem unosił się słaby poblask, na drodze nie było nikogo. Na palcach przeszedł przez drogę i ruszył przez zarośla, w napięciu oczekując, że z tyłu ktoś krzyknie, wezwie go, by się zatrzymał.

— Tutaj — szepnęła Margherita podnosząc się z ziemi. — Tutaj.

Najwidoczniej zboczył. Ruszył do podnóża skały i przykucnął koło niej, ciężko oddychając, z twarzą błyszczącą od potu.

— Jak tam jest?

— Nieźle, mogło być gorzej.

— Co teraz?

— Teraz weźmiemy te wszystkie rzeczy.

Zaczął zwijać zestaw w jakiś poręczny pakunek, ostrożnie, żeby nie naruszyć połączeń ani nie poplątać kabli.

W ciemności przepustu nie będzie miejsca na reperacje czy rozłożenie lontów. Po założeniu ładunków wszystko było znacznie cięższe i o wiele trudniejsze do operowania niż przedtem.

— Będziesz musiała pomóc mi nieść.

Znowu spojrzał na zegarek, akurat starczy im czasu przed nadejściem strażnika. Chwycił za koniec, gdzie znajdowały się ładunki, Margherita wzięła drugi.

— Na miłość boską, uważaj, czy nikt znowu nie wychodzi przez bramę... Gotowa jesteś?

Przytaknęła. Szli obok siebie niosąc ostrożnie zestaw, poruszając się wolniej niż poprzednio sam Forrester. Jakaś drobna cząstka jego mózgu zarejestrowała fakt, że stadko niewielkich chmur zgromadziło się na południowym zachodzie, ale to była ulotna, prawie podświadoma obserwacja. Znowu pełni napięcia znaleźli się na ziemi niczyjej, gdzie otoczył ich ciężki, lepki zaduch. Do drogi dotarli bez niespodzianek. Już myślał, że wszystko jest w porządku, kiedy jednak ruszyli w stronę rowu, usłyszeli suchy kaszel strażnika, i na jeden okropny moment Forrestera zalała fala paniki.

— Szybko!

Zbiegając na łeb na szyję po zboczu rowu do przepustu omal nie stracili równowagi. Ktoś pilnujący bramy od wewnątrz musiałby chyba usłyszeć hałas. Czy strażnik wyszedł już zza rogu? Forrester nie wiedział i nie czekał, żeby sprawdzić. Przygarbiony syknął:

— Wchodź! Wchodź szybko! — Marghericie nie trzeba było powtarzać dwa razy, dała nurka w przepust ciągnąc za sobą lonty. Gdy tylko zniknęły jej nogi, w ślad za nią poszedł Forrester wciągając się na łokciach, oboje spowodowali rozbrzmiewający echem donośny hałas. Kopnęła go w twarz i aż zagryzł wargi, żeby powstrzymać okrzyk bólu. Ale był już w środku, rozpaczliwie wciągając za sobą — albo przynajmniej usiłując to zrobić — koniec ostatniego lontu, który nagle znieruchomiał mu w rękach, nie drgnął nawet. Wystające ładunki musiały o coś zaczepić.

Obrócił się wijąc w wąskim tunelu, aby je uwolnić, jednak strażnik znowu zakaszlał, teraz od strony muru, i Forrester zorientował się, że najdrobniejszy ruch może się skończyć katastrofą. Poza tym nie śmiał ciągnąć mocniej lontu w obawie, żeby nie uszkodzić połączeń. Patrząc zamglonym z powodu wściekłego pulsowania krwi wzrokiem mógł rozróżnić ciemny węzełek ładunków, sterczący w zalanym bladą poświatą rowie.

Kroki strażnika zazgrzytały na ścieżce pod murem. Miał ochotę spytać: „Gdzie on jest?" Margherita pewnie go widziała. I wtedy, jakby czytała w jego myślach, poczuł nacisk jej buta na karku. Strażnik był blisko, bardzo blisko, na rzut kamieniem. Forrester uczynił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek, żeby uwolnić ładunki, zrobił przy tym tak mocny skręt ciałem, że miał wrażenie, iż pęknie mu krzyż. Wychylił się, jak mógł najdalej, ale na próżno.

— Ach — usłyszał westchnienie strażnika. Odgłos kroków, trzeszczenie przesuwanego krzesła, znowu kaszel, trzask zapalanej zapałki.

Leżeli całkiem bez ruchu, a Forrester już wiedział, że następne kilka minut wlec się będzie niemiłosiernie. Strażnik coś mruczał do siebie, od czasu do czasu wystukując jakiś rytm nogą. Raz zawołał: „Madre!", jak gdyby śmiertelnie znudzony beznadziejną rutyną swojej służby. Wewnątrz przepustu mogli się tylko domyślać tego, domyślać znaczenia zapadającej od czasu do czasu ciszy. Wyciąga papierosa? Patrzy na gwiazdy? Może nagle nabiera podejrzeń ostrzeżony jakimś instynktem?... Najtrudniejsze do zniesienia były chwile ciszy, gdyż pobudzały wyobraźnię. Ile razy będą musieli to przeżywać do świtu? Osiem razy? Dziewięć?... Forrester miał ochotę ziewnąć — w przepuście było bardzo mało powietrza.

W końcu strażnik ruszył się. Przeciągając się wstał i nagle od strony Forrestera na rów spadł snop iskier, gasnących na pakunkach z materiałem wybuchowym. Strażnik zaklął cicho i ruszył przed siebie, a odgłos jego kroków aż zawibrował o ceglane sklepienie. Nagle tuż nad nimi zatrzymał się przydeptując niedopałek, a Forrester nie mógł pojąć, jak to się stało, że nie zauważył słabego lśnienia aluminiowych detonatorów, wystających z ładunków, czy samych ładunków.

Ostry chrzęst, i niedopałek zsunął się do rowu. Potem znowu wieki całe minęły, zanim rozległy się kroki. Uderzenie, jedno, drugie w bramę.

— Teraz odchodzę.

Ulga ogarnęła Forrestera, jakby pękła jakaś tama, poczuł słone kropelki potu na wargach.

Obserwował, jak strażnik zmierza do narożnika muru widocznego od jego strony. Widział tego człowieka tylko do pasa — ramiona, głowa w czapce, lufa zarzuconego na ramię karabinu. Niewyraźna sylwetka na tle ściany.

— Już odszedł?

— Jeszcze nie.

W ustach tak mu wyschło, że z trudem formułował słowa. Czekał nawet wtedy, gdy strażnik zniknął mu z oczu, nadal czekał, czując mdłości zalewające żołądek, gdy napięcie powoli ustępowało.

— Poszedł sobie?

— Tak.

Margherita obróciła się, żeby na niego spojrzeć — niewielkiej, szczupłej przyszło to zupełnie łatwo. Forrester szepnął:

— O mały włos nie zdążylibyśmy.

Przesunął się do wejścia przepustu i uwolnił ładunki; zaczepiły się o kępy ostrej trawy, ale miał wrażenie, że połączenia były w porządku.

— Co teraz?

Jej zapał przerażał go. Robiła wrażenie istoty pozbawionej zupełnie nerwów, niewrażliwej na grożące im w każdej chwili niebezpieczeństwo. Ręce mu drżały, kiedy wnosił do środka ładunki, luzując ostrożnie lonty w tyle.

— Na razie musimy to wszystko uporządkować — odparł z gniewem.

Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, nie potrzebował już poruszać się po omacku. Gruby centralny pień zestawu umieścił pośrodku przepustu i zaczął rozkładać rozgałęzienia na lewo i prawo, sześć po jednej stronie, sześć po drugiej, obchodząc się z nimi bardzo ostrożnie. Szło mu to niesporo, bo miejsca było za mało, a odgałęzienia zbyt długie. Trzeba jeszcze było złożyć je podwójnie, za wszelką cenę unikając poplątania czy skrzyżowania; kiedy nadejdzie czas, żeby je umieścić na zewnątrz, będą musiały rozwijać się sprawnie, bez żadnych przeszkód.

Wreszcie Forrester był zadowolony. Ale znowu wzdragał się na myśl o tym, że musi wyjść z kryjówki i przystąpić do następnego etapu. Nie miał jednak wyboru i to, co powiedział Salvatore, wróciło do niego jak bumerang: „Dopiero to się liczy, co człowiek robi w chwili krytycznej".

— Tędy — szepnął do Margherity. — I nigdy nie wychodź z tamtej strony, ten krzak daje dobrą osłonę.

Posłuchała go niosąc łyżkę do opon, a kiedy wyszła, przeżegnała się. Przykucnęli w rowie, masywna, żelazem nabijana brama zdawała się przytłaczać ich, a drzwiczki w niej były pułapką, grożącą w każdej chwili pochwyceniem. Żeby sprawdzić, jaki jest tutaj grunt, Forrester wziął łyżkę i zaczął żłobić bruzdę w stronę krawędzi rowu — głęboką mniej więcej na półtora cala, pół cala szeroką. Tutaj, przynajmniej na razie, wierzchnia warstwa ustępowała łatwo, sucha, raczej lekka, i metal przecinał ją szybko. Tam, przy chacie, udzielił Marghericie wyjaśnień i teraz oddając jej łyżkę do opon pokazał na migi, co ma robić. Ma kopać nie dalej niż do krawędzi rowu. Kanalik ma być prosty... Tak? Ruch głową. Tak?... Potem to samo z drugiej strony przepustu... D'accordo!

Zostawił ją i wypełzł z rowu. Od bramy dzieliło go dwanaście, może czternaście stóp, a więc jakieś cztery, pięć kroków, a jednak dotarcie do niej zajęło mu całą minutę. Trzymał się nierównego brzegu koło smołowanego kawałka nawierzchni, przenosząc ciężar z jednej nogi na drugą z ostrożnością człowieka idącego po cienkim lodzie.

Brama była nieco cofnięta względem ostatnich podpór muru i krzesło, na którym siadał strażnik, znajdowało się we wnęce po prawej stronie. Forrester wśliznął się w zagłębienie po lewej stronie i zaczął uważnie przyglądać się długim żelaznym zawiasom, z ulgą stwierdziwszy, iż nie przedstawiają jakichś dodatkowych trudności. Poprzez wąską szparę pomiędzy murem i bramą dostrzec mógł rozległy budynek wartowni, która znajdowała się o jakieś dziesięć jardów od niego. W ostatnim oknie paliło się światło, ale poza tym nie było żadnych oznak życia, Forrester nie widział również ani nie słyszał strażnika, który podobno patrolował teren więzienia w środku. Wewnątrz panował absolutny spokój, ale dwukrotnie za jego plecami Margherita poruszyła jakiś kamień i ten słaby odgłos wydał mu się tak donośny, że aż drgnął z przerażenia.

Jeszcze raz obejrzał uważnie zawiasy i z dumą fachowca pomyślał, że potrafił właściwie ocenić wagę potrzebnego materiału wybuchowego; stare, przerdzewiałe, z łatwością zostaną wyrwane. Była to gra, w której można było obliczyć atuty — i tak też zrobił. Niestety, nie dało się obliczyć czasochłonności operacji założenia ładunków i zakopania lontów i dlatego ostateczne powodzenie eksplozji zależało od tego, czy strażnik będzie na tyle spostrzegawczy, że zauważy ładunki przyczepione do zawiasów lub też lonty rozgałęziające się w pobliżu obu wnęk.

Forrester cofnął się i spojrzał na niebo ponad piaskowcowym łukiem szukając chmur, które spostrzegł godzinę temu. Pragnął żarliwie, żeby stały się gęste, żeby nadciągnęły i przysłoniły zdradziecką jasność. Jeszcze mieli czas, chociaż niezbyt wiele; najdłużej mogli czekać do pierwszej, a teraz dochodziła jedenasta.

Poczuł znowu bolesne pulsowanie w kąciku ust. Przez kilka sekund miał wrażenie, że nie jest zdolny do żadnego ruchu, bez żadnej przyczyny poraził go rodzaj paraliżu. Po prostu te jasne gwiazdy, i cisza, i w ogóle powód, dla którego znalazł się tutaj, wszystko to podziałało na jego wyobraźnię — jak owej nocy, kiedy razem z kapralem Dunbarem poszli na zwiad i zgubili się, i przez godzinę był zupełnie sam, obserwując strumień i mając wrażenie, że jest obserwowany, odcięty. Ale tutaj przeszłość nie mogła nic pomóc, nie należała do przeżywanej chwili.

Zadrżał i odwrócił się, przełamał atak odrętwienia. Z drugiej strony muru ktoś rozmawiał, ktoś się zbliżał. Forrester na palcach podszedł do rowu i zbiegi w dół. Margherita u drugiego krańca przepustu była pochylona, jakby kopała kartofle. Dał jej gwałtownie znak ręką. Od razu przebiegła przez smołowaną nawierzchnię i przykucnęła koło niego. Do środka, pchnął ją lekko, do środka...

— Strażnik?

— Za bramą. Dwóch.

Czekali skuleni w mrocznej ciasnocie, słysząc tylko własne oddechy, ale nic poza tym. Fałszywy alarm.

— Skończyłaś? — spytał ją Forrester.

— Prawie.

Ostrożnie wysunął głowę na zewnątrz. Zamaskowany kępami traw płytki kanalik ledwie był widoczny, wyglądał zupełnie jak mrówczy szlak.

— Słuchaj — szepnął — strażnik powinien się tu pojawić za parę minut. Powiadasz, że zmieniają go o dwunastej?

— Tak.

— Nie ruszymy się, dopóki nie będzie tej zmiany i ten nowy nie zrobi swego pierwszego obchodu.

— Ale...

— Musimy być bardzo ostrożni. Jeżeli ten nasz schodzi ze służby o dwunastej, z nudów może coś zmienić. A jego następca też może nie trzymać się tego samego rozkładu.

— Na pewno będzie się trzymać. Aż do ósmej rano.

Nie była w stanie zobaczyć jego wzruszenia ramionami.

— Tak czy inaczej zaczekamy.

— Całe dwie godziny?

— Jeśli będzie trzeba. Może nadciągną wtedy chmury i...

— Ależ to szaleństwo. — Ton jej był agresywny, pełen pogardy.

— Cała ta impreza jest szaleństwem. Ja przynajmniej staram się wprowadzić tu odrobinę zdrowego rozsądku...

— I na tym właśnie to polega? — przerwała ostro, a jej szept rozległ się echem w przepuście.

— Największa twoja wada, że nie wiesz, co to cierpliwość. Żadne z was nie wie. Czy chcesz wyciągnąć stąd Angela, czy nie chcesz? W porządku. Ty robisz to dla niego, a ja dla kogoś innego, tak że musi nam się udać. Ale na mój sposób, zmniejszając do minimum ryzyko.

Odsunął się od niej. Bez potrzeby przesunął palcami po zestawie, jak gdyby to była jedyna rzecz, jakiej mógł zaufać... „I na tym właśnie to polega?" — co miała na myśli? Czy cierpliwość można poczytać za wykręt? Nie lubił, kiedy go analizowano, sondowano, podawano w wątpliwość jego przesłanki. Znał swoje słabe strony — były zupełnie naturalne, przeciętne, ale zawsze udawało mu się nad nimi zapanować, uda mu się i teraz. Jeszcze kilka godzin i ta kobieta na zawsze opuści jego życie. Na razie jej potrzebował, ale cóż go obchodzi, co ona myśli o nim albo jak go osądza? Inger — tak, bo to zupełnie inna sprawa.

Strażnik znalazł się przy bramie parę minut po jedenastej, Forrester jednak nie sprawdził godziny. Leżeli przyczajeni w przepuście nasłuchując jego każdego ruchu, każdego kroku. Powietrze wydało się jeszcze bardziej duszące, pełne kurzu. W miarę jak wlokły się minuty, Forrester bał się, że odruchowo kichnie albo chrząknie, żeby oczyścić gardło. Starał się uspokoić rozmyślając o czymś innym, odrywając się od tego miejsca i mocnego bicia serca, którego uderzenia znaczyły upływający czas.

Czy Carlo obserwował ich ze skalnej platformy? Co robili inni?... A Inger? Przede wszystkim, co robiła Inger?

Nagle słaby szelest dotarł do jego uszu. Zaniepokojony spojrzał na rów i z przerażeniem zobaczył psa idącego jego brzegiem. Schwycił Margheritę za ramię i przycisnąwszy wargi do jej włosów, wyszeptał ostrzeżenie. Zasłaniał przecież jej widok.

— Cane.

Była to suka, skóra i kości, z obwisłymi sutkami, przypominająca psa gończego. O Boże, jeżeli zbliży się do przepustu... Niby zahipnotyzowany Forrester patrzył, jak węszy i podchodzi coraz bliżej. W tej chwili uratował ich strażnik.

— A pójdziesz!... Precz stąd!

Suka zatrzymała się stuliwszy uszy. Przy bramie dał się słyszeć chrzęst, może strażnik zerwał się na nogi.

— A pójdziesz, ty kundlu przeklęty!

Kamień uderzył o ziemię. Suka zakręciła się w miejscu, przeskoczyła rów i zniknęła.

— Do licha — mruknął strażnik, sadowiąc się znowu na krześle. — Paskudne psisko!

Forrestera znowu zalało uczucie ulgi, pod skórą aż go coś zakłuło. Szczęście nadal im dopisywało. Trącił Margheritę dając jej do zrozumienia, że niebezpieczeństwo minęło. Znowu długie, długie minuty czekania. Kiedy przeniósł ciężar ciała z jednego zgiętego ramienia na drugie, w łokciu mu trzasnęło jak wystrzał z pistoletu.

Strażnik nie spieszył się z odejściem. A kiedy wreszcie zdecydował się wstać z krzesła, nie odszedł daleko. Zaczął przechadzać się wzdłuż bramy, tam i z powrotem. Czapkę miał przekrzywioną, często ziewał, to ukazując się Forresterowi, to Marghericie. Około dwunastej Forrester zobaczył, że duża kłębiasta chmura nasuwa się powoli w kierunku północnym nad mur więzienny, i powitał ją z wdzięcznością. Pojawiła się w odpowiednim momencie, wkrótce rozpłaszczy się i przygasi zbyt silny blask gwiazd. Zaczął się jednak martwić, że nie potrwa to przecież długo. Gwiazdy świeciły teraz chyba najmocniej, widział nawet szczegóły marnego munduru strażnika i drobne rysy jego niezbyt urodziwej twarzy.

Punkt dwunasta usłyszał szczęk odsuwanej zasuwy, zgrzyt drzwiczek, które otworzyły się i ktoś się w nich ukazał.

— Ciao, Silvio — powiedział nowo przybyły bez entuzjazmu. — Jak ci poszło? — Był starszy, głos miał ochrypły.

— Jak zwykle.

— Nic podejrzanego?

— Którejś nocy zaskoczę cię i powiem, że jest coś podejrzanego. — Pierwszy strażnik zachichotał. — Zapalisz?

Czasami ich słowa dolatywały do przepustu, czasami nie. Rozmawiali przez chwilę, taki mieli widocznie zwyczaj, aż wreszcie ten młody doszedł do wniosku, że już czas na niego.

— No to dobranoc.

— Ciao.

— Trzymaj się. Takie jest życie.

Nowo przybyły mruknął coś, że po służbie łatwo żartować. Drzwiczki znowu zazgrzytały, szczęknęła zasuwa. Bez ociągania strażnik ruszył w obchód zgodnie z ustalonym rozkładem, nieco jednak szybciej niż poprzednik. Forrester popatrzył na niego — niski, gruby, kołysał się jak marynarz. Nareszcie mogli z Margheritą odprężyć się, wyciągnąć zdrętwiałe nogi, porozmawiać.

— Mogłabym teraz skończyć robotę na moim brzegu rowu.

— Dużo tego zostało?

— Mówiłam już panu, że nie.

— Zaraz sprawdzę. — Dobre i parę minut zwłoki, mógł sobie na to jeszcze pozwolić.

— A potem?

— Za jakąś godzinę, może nieco później, umocujemy ładunki w zawiasach po prawej stronie. Możesz skończyć ten kanalik do wgłębienia w murze, umieścić kable i przysypać ziemią. Kiedy to skończysz, ja będę gotów, żeby ci pomóc przy tych najwyższych zawiasach. Będziemy musieli się zwijać. Przydałaby się porządna chmura, ale w jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut powinniśmy być gotowi.

Wpełznął znów do rowu z łyżką do opon. Różowawy poblask nad miastem nieco przygasł, ale cętkowane chmury ani drgnęły. Sekundę, może dwie, zanim wygramolił się z rowu, Forrester patrzył na wysypisko, skuszony znowu bliskością wozu, tym, że w kieszeni ma kluczyki. Ze strony Margherity nic mu nie groziło, nie miała broni. Jednak Luigi miał broń i od decyzji ucieczki powstrzymywała Forrestera wątpliwość, czy udałoby mu się zaskoczyć go w chacie — tak zresztą było od samego początku. Salvatore przewidział ten słaby punkt swojej władzy nad nim i uprzedził Luigiego, specjalnie zostawił mu strzelbę. A ponieważ Forrester nie miał pewności, że zaskoczy Luigiego, ani sposobu, żeby go zastraszyć, będzie musiał prosić Salvatore o obiecaną kartkę, kiedy wszystko skończy się pomyślnie. „Czy pan nas uważa za głupców, przyjacielu?..."

Przez długą chwilę jego decyzja kołysała się jak wahadło, aż wreszcie odwrócił się i zaczął ostrożnie iść przez smołowany odcinek drogi. Lepsze ryzyko, które się zna, przynajmniej niosło ze sobą jakieś elementy pewności.

Marghericie zostało zaledwie kilka stóp bruzdy do wygrzebania. Zaczął pracować, spoglądając na bramę, wyczuliwszy wszystkie zmysły do ostateczności. Wkrótce miał skończyć, ale niebezpieczeństwo mogło być kwestią ułamka sekundy i to wytrącało go z równowagi. Podobne chwile jak ta przeżywał z Singerem, z Dunbarem; przeszłość wracała uporczywie.

Kiedy dotarł do krawędzi rowu, gdzie kończyły się chwasty, wrócił wprost do przepustu i wsunął się do środka.

— Która godzina?

— Chyba za dwadzieścia.

Niewiele więcej niż pół godziny, zanim gra zacznie się na dobre. Pocąc się Forrester leżał w ciasnej przestrzeni. W brzuchu zaburczało mu z głodu, którego wcale nie odczuwał. Przechylił głowę na bok i rozejrzał się po niebie, modląc się o chmury.

Wkrótce po tym, jak nowy strażnik skończył swój pierwszy obchód, zaczęło się chmurzyć. Usłyszeli chrzęst jego kroków, kiedy nadchodził jakieś trzy minuty po pierwszej. Ten bardziej się trzymał wyznaczonego czasu.

Kiedy dotarł do bramy, również skorzystał z krzesła, ale tylko na krótką chwilę: zaraz wstał, pokręcił się trochę bez celu, leniwie kopiąc kamyki, jak gdyby to pozwalało mu rozproszyć nieuniknioną nudę.

W przepuście nie śmieli nawet drgnąć. Noc zdawała się powoli wycofywać, ale chmury nareszcie zgęstniały. Nie za wcześnie, szczęście dopisywało im jak w marzeniu sennym. .. Jak dotąd... Na miłość boską, żeby dopisywało do końca, do końca.

Krzesło zostało odstawione na bok. Pierwsza piętnaście... Teraz czekało ich najgorsze. Strażnik poczłapał w swoją drogę, kiwając się, kiedy szedł wzdłuż muru. Forrester nie drgnął nawet, dopóki tamten nie znikł za narożnikiem.

— No i co? — szepnęła Margherita już się ruszając. Ona nie miała zamiaru siebie oszczędzać.

Wyciągnął rękę na poły ostrzegawczo, na poły przyzwalająco, zapominając, że ona przecież nie może tego zobaczyć. Jeszcze dziesięć albo piętnaście sekund i cisza nocna napłynęła z powrotem, jeszcze jedno ryzyko przestało im grozić.

— No i co? — powtórzyła prawie niedosłyszalnie.

— Idziemy — powiedział ochryple.

Wypełznął z dalszego końca przepustu, tam gdzie były krzaki, i wyciągnął prawą część zestawu, wyszła łatwo, jak dobrze naoliwiony sznur. Na jednej czwartej długości głównego przewodu było sześć odgałęzień. Forrester wdrapał się na zbocze rowu i bardzo ostrożnie podszedł do bramy. Z całą pewnością było dużo ciemniej, chmury przypominały mu kawałki kry. Odsunął krzesło strażnika, wsunął się we wnękę i spojrzał przez szparę wprost na oświetlone okno wartowni; w jego prostokącie zobaczył mężczyznę w koszuli z krótkimi rękawami, czytającego gazetę. Forrester w przybliżeniu zmierzył jedno odgałęzienie lontu i stwierdził, że dobrze ocenił długość tego odcinka — był nawet trochę za długi. Kiedy się obrócił, zobaczył, że Margłierita ryje teraz pierwszy odcinek bruzdy na równym gruncie i ścieżce używanej przez strażnika. Powoli się wycofał, a kiedy znalazł się tuż koło niej, szepnął jej do ucha, żeby się cofnęła i wyprostowała główny przewód. Zrobiła to ciągnąc lont ostrożnie do wylotu przepustu, aż leżał równo na ziemi.

Przez wiele godzin Forrester czuł na udzie ucisk taśmy izolacyjnej. Teraz przyklęknął w zagłębieniu i wyjąwszy ją zaczął umocowywać dwa najniższe ładunki. Listwy zawiasów zbliżając się do siebie tworzyły kąt ostry. Przez cały czas światło stawało się coraz słabsze, ale coś niecoś widział, zresztą miał na tyle wprawy, że mógł to robić na ślepo. Ładunki pasowały dokładnie do zawiasów, przy których była wystarczająca luka, żeby owijając je taśmą mógł tam włożyć rękę. Od czasu do czasu nerwowo spoglądał na oświetlone okno, było na pół uchylone i kiedy czytający odwracał strony gazety, dolatywał wyraźny szelest papieru. W niektórych miejscach Margherita musiała stukać w ziemię i ten cichy odgłos wyprowadzał Forrestera z równowagi. Czy ten człowiek był głuchy?

Wyprostował się — ze środkowym zawiasem mógł poradzić sobie stojąc. Wykorzystał pęknięcia pomiędzy zniszczonymi blokami piaskowca i poprowadził po murze drugą parę bocznych lontów, starając się jak najlepiej je ukryć. Czarna taśma i ciemnobrązowe kostki plastiku zlewały się z zardzewiałym metalem — ale lonty były widoczne, gdyby ktoś spojrzał uważnie. Zwłaszcza o świcie.

Kiedy umieszczał pierwszy z drugiej pary ładunków, strażnik w wartowni odłożył gazetę, wstał i podszedł do okna. Przez jeden straszny moment Forrester był pewien, że tamten coś usłyszał; z ustami rozchylonymi, nieruchomy, wpatrywał się w szczelinę. Ale mężczyzna tylko zamknął okno, jak gdyby powietrze nocne było dla niego za ostre. Forrester nie czuł żadnego chłodu, wręcz przeciwnie, zlany był gorączkowym potem. Głośno wciągnął powietrze i umocował następny ładunek na drugiej części zawiasu, oddzielając go od poprzedniego o jakieś pół cala, żeby rozerwać żelazo. Palce mu drżały, kiedy to robił.

Margherita pracowała o jakiś jard od niego. Pierwsza trzydzieści pięć... Ostatnie dwa ładunki zostawił zwisające i wyszedł z wnęki, żeby zrobić kobiecie miejsce, błagając ją przy tym w duchu, żeby się pośpieszyła. Każde uderzenie w kamień, każde skrzypnięcie na żwirze, kiedy się poruszała, sprawiało, że miał ochotę wyrwać jej z ręki łyżkę do opon i samemu wykonać tę pracę.

Wreszcie skończyła. Na migi kazał jej, by oparła metalowy pręt o mur i wdrapała mu się na ramiona. Krzesło było za niskie. Pochylił się, żeby jej to ułatwić, dźwignął ją, aż stopami oparła mu się o kark. Powoli, dotykając muru, żeby nie stracić równowagi, wszedł we wnękę i podał Marghericie taśmę, potem pierwszy z pozostałych lontów, polegając teraz całkowicie na jej zręczności. Chociaż pragnął powtórzyć instrukcję, nie śmiał tego zrobić obserwując mężczyznę w oknie, oddalonego od nich najwyżej o dziesięć jardów, poza tym nogi Margherity tuż koło uszu utrudniały mu słyszenie.

Dźwigał ją przez nieskończenie długi czas, zanim dotknęła jego barków, dając znak, że potrzebny jej drugi ładunek. Podał go i czekał zastanawiając się, która godzina. Za piętnaście?... Za dziesięć?... Spokojnie — powtarzał sobie w duchu — spokojnie. Znowu go trąciła i pochyliła się, żeby mu podać taśmę. Tyłem wyszedł z wnęki i przygarbił się, a ona zsunęła mu się po plecach. Jak tylko to uczyniła, pokazał jej na migi, że trzeba zakopać główny lont. Skinęła głową i natychmiast zaczęła wpychać go w wydrapany poprzednio tunelik i zasypywać ziemią.

Forrester przyjrzał się uważnie założonym przez nią ładunkom — zrobiła to chyba dobrze. Tu i ówdzie wcisnął mocniej w jakąś szparę w murze, ale z niektórymi nie można było tego zrobić, napluł więc na palce,- przeciągnął nimi po przewodach i posypał je ziemią wy drapaną z zagłębienia. Powtórzył tę czynność wiele razy, starając się wyssać językiem jak najwięcej śliny, żeby nie czuć w ustach obrzydliwego smaku materiałów wybuchowych.

Bezszelestnie postawił znowu krzesło we wnęce. Po raz ostatni odszedł od prawego skrzydła bramy. Mężczyzna w oknie pił coś z emaliowanego kubka. Margherita zrobiła już dwie trzecie odcinka do rowu. Forrester podniósł łyżkę i ruszył w ślad za nią przydeptując narzuconą ziemię nieco mocniej niż ona. Dotarłszy do rowu, minął ją i już mniej starannie przysypał lont w płytkim tuneliku, gdyż chwasty i nierówna powierzchnia stwarzały naturalną zasłonę.

— Gotowe? — nareszcie mógł zaryzykować i szepnąć nieco głośniej niż dotąd, a ona kiwnęła głową, że tak. Ostrożnie przeszli przez kawałek smołowanej nawierzchni na drugą stronę i wsunęli się do przepustu, a tam serce zaczęło mu tak głośno walić, jak gdyby znajdowało się w pełnej ech pieczarze. Gorzki, przenikliwy zapach spoconych rąk sprawił, że Forrester miał ochotę zwymiotować.

Za siedem minut druga. Zajęło im to wszystko więcej czasu, niż przypuszczał, ale kiedy to zrobili, doszedł do wniosku, że cudem udało im się uniknąć większych trudności.

— Dobra robota, co? — W głosie Margherity brzmiało coś jakby uniesienie. — Wszystko w porządku?

— Tak. W porządku. — Forrester przełknął, w ustach miał zupełną suchość, pot spływał z niego tłustymi strużkami. Jeszcze tylko jeden wysiłek.

Znowu czekali na strażnika. Tyle się naczekali dotychczas, tyle tego mieli przed sobą w najbliższej przyszłości, ale od tego momentu nastąpiła wielka zmiana. Teraz, z cogodzinną regularnością, mogli tylko liczyć na ślepotę strażnika, że nie dostrzeże, że coś jest nie w porządku.

Pojawił się pięć minut po drugiej. Musiały być inne punkty postoju, stwierdził Forrester; jeśli ten wypadał co trzy kwadranse, to strażnik nie zatrzymując się i idąc tym swoim rozkołysanym niespiesznym krokiem mógłby obejść cały teren co najmniej dwukrotnie w tym czasie. Być może po drodze stawał przy bramie służbowej i furtce przy kaplicy. Inna sprawa, że nieważne było, co robił, gdzie szedł. Ważna była tylko regularność, z jaką odchodził od północnego muru, i otępiające działanie nudy, ilekroć się tu znalazł.

Usłyszeli, jak wyciąga krzesło i siada, słyszeli uderzenie kolbą karabinu. Już pięć razy w napięciu nasłuchiwali, starając się odcyfrować znaczenie dźwięków i jak zawsze chwile ciszy działały im okropnie na nerwy. Czy pociąga nosem dlatego, że czuje lekki zapach plastiku? Słaby, ale zawsze... Czy patrzy na ziemię pomiędzy swoimi stopami zaciekawiony jej wyglądem? Bogu jednemu wiadomo. Oni mogli tylko czekać i łudzić się nadzieją, bojąc się drgnąć, pragnąć, by wstał nareszcie i ruszył znowu w swoją drogę. Czy Margherita zdawała sobie sprawę, że to tak będzie? Ani razu do tej pory nie zawiodła.

O drugiej piętnaście strażnik westchnął, zarzucił karabin — usłyszeli plaśnięcia rzemienia. Potem wstał i wepchnął krzesło w zagłębienie. Gdyby coś zauważył, to właśnie teraz. Ale nie. W przeciwieństwie do swego kolegi nie dał znaku uderzeniem w bramę, że odchodzi. Obserwując jego niewyraźną sylwetkę Forrester zauważył, że idzie brzegiem rowu. Dzięki ci, Boże, za chmury, noc będzie teraz ciemna.

Jeszcze tylko jeden wysiłek...

Dał strażnikowi minutę for, potem wypełzł na zewnątrz i wyciągnął za sobą drugą część zestawu. Rozwinął go stopniowo, wspinając się na brzeg rowu. Mieli teraz już ustalony i skuteczny wzorzec postępowania, ale tym razem wszystko szło trudniej; trudniej, ponieważ Forrester był dziwnie niezgrabny, trudniej, ponieważ czuł się wyczerpany, trudniej, ponieważ nie mógł obserwować mężczyzny w oknie, który był dla niego czymś w rodzaju sygnału ostrzegawczego. Pod każdym względem był teraz bardziej zdenerwowany, mniej sprawny, łatwiej ulegał złudzeniom. I działał wolniej, a każdy błąd pochłaniał czas.

Dwukrotnie nie powiodło mu się przy mocowaniu najniższych ładunków. Potem wyśliznęła mu się z rąk taśma. Sięgnąwszy na całą długość ramienia, z trudem podniósł ją koło drugiej części bramy. Wreszcie Margherita uderzyła metalowym drążkiem z taką siłą o skałę, że strach chwycił go za gardło. Założenie ładunków na środkowym zawiasie poszło mu już lepiej, ale ciągle zachowywał się jak nowicjusz, a cenne minuty uciekały. Splątany lont, niepewny detonator... A przecież przygotowali wszystko dokładnie. Margherita skończyła ryć kanalik na długo przedtem, zanim on był gotów, i sama zaczęła zasypywać lont ziemią robiąc to rękami, a potem zadeptując. Była już w rowie, kiedy dał jej znak.

Prawie trzecia... Z rozpaczliwym wysiłkiem dźwignął ją na ramiona i wsunął się we wnękę. Jeszcze zdążą to zrobić.

Jeszcze kilka minut. Podał taśmę i jeden z ładunków. Szybciej, szybciej, na miłość boską...

I wtedy pchnięty ostrzem strachu, który zdawał się zupełnie pozbawiać go zdolności rozumowania, Forrester usłyszał kroki strażnika na ścieżce w odległości zaledwie paru jardów.

Zalała go fala niczym niepohamowanej paniki. Chciał się obrócić, koniecznie uciec, ale przeszkodziła mu Margherita — nie tylko dlatego, że ciążyła mu na ramionach, ale dlatego, że wyszeptała rozkaz.

— Nie ruszaj się!

Nagle krańcowo inna reakcja — skamieniał, zupełnie otępiały. Skrzyp, skrzyp na kamienistej ścieżce. Przecież żadnego ostrzeżenia nie było. Forrester czuł, że siły go opuszczają, nogi mu się trzęsły, Margherita nad nim nie drgnęła nawet. Wcisnęli się oboje w najciemniejszy załom, twarzami zwróceni do muru. Strażnik stanął, gdy znalazł się na wprost bramy, wypuścił wiatry, potem wyciągnął krzesło z drugiej wnęki. Było wprost nie do uwierzenia, że ich nie widział. Znajdowali się przeraźliwie blisko, mogli słyszeć jego ciężki oddech, suchy odgłos zacieranych rąk, ciche trzeszczenie krzesła, kiedy zmieniał pozycję.

Forresterowi wydawało się, że czas stanął. Jak w omdleniu trwał nieruchomy i tylko mięśnie nóg i rąk drgały mu, ale reszta ciała była jak zamarznięta. Nie zdawał sobie sprawy z ciężaru Margherity i z tego, że jej obcasy wbijają mu się w kark. Oczy miał zamknięte, oddychał przez usta, puls walił mu niby kafar.

— Banda idiotów — skarżył się głośno strażnik, nagle dając upust jakiemuś osobistemu żalowi. — Powinni byli wiedzieć...

Głos jego rozległ się tak nieoczekiwanie, że Forresterowi włosy się zjeżyły. Pot zalał mu oczy, kiedy je otworzył. Niewyraźnie widział, że na kawałku lontu zwisa przed nim ostatni ładunek. I nagle czas zaczął znowu płynąć, umysł sprawnie działać. Nogi Margherity trzymały jego głowę jak w kleszczach i nie mógł zaryzykować najmniejszego ruchu, żeby się rozejrzeć. Wyczulona świadomość zarejestrowała, jak kropla potu spada mu na but, jedna, druga. Zesztywniał obawiając się jakiejś reakcji strażnika, ale nic się nie stało — nie rozległo się szuranie nogami, po którym mogło nastąpić badawcze spojrzenie w bok, nie było gwałtownego chwycenia za karabin.

— Camillo — mruknął strażnik — ty draniu, ty... bastardo — dodał z satysfakcją.

Margherita stała nieruchoma jak posąg. Jak długo? Pięć minut? I jak długo jeszcze? Nie mogło to trwać w nieskończoność. Forrester zagryzł wargi. Przez chwilę sądził, że światło gwiazd znowu się nasyca, ale w końcu ciemność zwyciężyła. Tuż przed twarzą Forrestera, mimo że nie uczynił żadnego ruchu, na naciągniętym loncie kołysał się ładunek, tam i z powrotem, tam i z powrotem, niezgodnie z rytmem jego serca. Gdzieś w dali zaszczekał pies. Zapach plastiku trwał we wgłębieniu muru. Krzesło zaskrzypiało raz i drugi. Znowu zaczął ociekać potem. Myśli jego rozbiegały się na wszystkie strony. Dzięki Bogu, że zdążyła zakopać lonty: inaczej już by było po wszystkim, a tak...

Cisza, czas pełzł powoli. W ustach Forrester czuł pył, pod skórą palące ukłucia szpileczek nerwów. I coś powoli uniosło się w nim jak bameczka powietrza w oliwie, coś nieokreślonego, czekającego, by dotrzeć do powierzchni, gdy tylko napięcie ustąpi.

Strażnik zaczął cicho gwizdać, wystukując rytm na żwirze. Jeszcze jedna minuta, trwająca chyba całe życie. I wtedy równie nagle, jak się pojawił, postanowił, że trzeba już iść. Wstał i wciągnął krzesło na zwykłe miejsce. Forrester się skupił, teraz to się stanie, teraz. Te niewyraźne kształty w sąsiedniej wnęce, te cienie wśród cieni, on musi zobaczyć... Ale ku swemu niedowierzaniu usłyszał, że tamten zarzuca karabin na ramię, przechodzi przez kawałek smołowanej nawierzchni i zaczyna swój obchód jak zwykle ścieżką za narożną przyporą.

Dreszcz ulgi przeniknął Forrestera od stóp do głów, jednak ani on, ani Margherita nawet nie drgnęli. I nagle, jakby na dany sygnał, oboje nieco zmienili pozycję. Nie padło żadne słowo. Nadal czekali przez nieskończenie długą chwilę po odejściu strażnika, jak gdyby nadal nie mogli uwierzyć w ocalenie. Wreszcie jednak Forrester poczuł, że Margherita schyla się po ostatni ładunek, i podał go jej.

Ulga była tak ogromna, że miał chęć zwymiotować. Zupełnie oszołomiony, kiedy Margherita przymocowała ładunek i zeszła mu z pleców, wepchnął lonty w szpary, zmoczył je śliną i posypał ziemią. Gdy odwrócił się, żeby iść do kryjówki, ona już zadeptała kanaliki z lontami i czekała na niego w rowie.

— Matko Przenajświętsza — szepnęła z przejęciem, ale nie dodała ani słowa więcej.

Poszedł za nią do przepustu. Czy wiedziała? Czy wiedziała, że chciał uciec? Kiedy ślepa panika ogarnęła jego ciało i umysł, całym instynktem pragnął uciec, zostawić ją, zostawić wszystko i ratować tylko siebie. Uciekać. Czy wiedziała o tym? W każdym razie on wiedział przez cały czas, minuta za minutą, zlany potem, przerażony. Ale dopiero kiedy szedł do niej, banieczka, która dotarła do powierzchni, pękła i uzmysłowił sobie, że już przedtem uległ panice. Dwukrotnie. I ani razu nie było nikogo, kto by go powstrzymał.

Wciągnął się do przepustu tak, by twarz mieć skierowaną na świeże powietrze, niepomny teraz ulgi, niepomny napięcia, jakie przeżył.

Dwukrotnie... tak, tak.

Są okopani na wzgórzu prawie zupełnie nagim z powodu ostrzału artyleryjskiego. Odarte z kory drzewa sterczą na kształt białych patyków, w dole zielonobrunatna rzeka oddzielona zasiekami z drutów, po obu stronach potężne wzgórza, nie takie kretowiska jak te tutaj, gdzieś na prawo ukryta droga, za nią Australijczycy, za nimi Amerykanie. Wieczorem przypełza do nich skulony Singer z głową zabandażowaną, bandaż czarny od zakrzepłej krwi, i mówi: „Prawdopodobnie zrobią na nas atak pozorowany, głównymi siłami uderzą wzdłuż doliny. Wszystko możliwe, jednak gdziekolwiek ruszą, musimy utrzymać pozycję, jak tylko się da najdłużej... Powodzenia, Neal".

Potem noc, nękający, niezwykle celny ostrzał artyleryjski prowadzony spoza wąskiej doliny, miażdżący zasieki i uniemożliwiający jakiekolwiek naprawy. Młody księżyc na krótko pojawia się na niebie. A potem, kiedy cichną moździerze, atak, masy wroga napływają falami, przenikają przez ich pozycje, potykają się o ciała poległych towarzyszy, długie bagnety lśnią zielonkawo w szarym świetle. I nagle robi się dzień, czerwone słońce przedziera się przez dym, wzgórze jeszcze ciągle należy do nich — przez cały ranek należy do tej garstki, która pozostała przy życiu. Rowell zginął, kapral McCann, Cole i Ireland także. Dunbar woła: „Moje nogi, panie poruczniku, o Jezu, moje nogi!" Dalszych jedenastu rannych, nie ma sanitariuszy, stracona łączność z dowództwem i sąsiednimi plutonami, zdolnych do walki jest zaledwie siedmiu ludzi. Znowu moździerze i znowu atak odparty granatami. I nagle niezrozumiała przerwa, ogłuszająca cisza, gryzący dym powoli opada. Ale wraz z ciszą nadciąga panika, ogarnia go drżenie, dociera do stóp. Forrester odchodzi zdając sobie tylko sprawę, że idą za nim inni — dwóch, trzech, czterech, tak, czterech, nie dba to, kto idzie za nim, nie sprawdza nawet, aż do chwili kiedy późnym popołudniem dotrze na tyły.

Leżąc w przepuście pod Montelianą i wspominając to zobaczył siebie takim, jakim był wtedy, panika przeżyta przed chwilą przerzuciła most ponad latami, po raz pierwszy zdarła zasłony. „Obywatel naszego miasta zdobył zaszczytny Wojskowy Krzyż Zasługi..." Powrót do domu, do rzeczywistości pozbawionej cech realizmu, wszystko zmienione, choć niby na zewnątrz bez zmian, prawda ulotnej chwili zatarta kulminacją nocy, wstrząs przeżyty rankiem, oderwany od wszystkiego i nigdy nie wyjaśniony, nigdy nie przeanalizowany do końca. Powrót do domu — wystawne przyjęcie z szampanem, gratulacje, uściski rąk, stopniowe formowanie się obrazu, w który Diana, właśnie w tym czasie poznana, uwierzyła i który pielęgnowała troskliwie.

Diana... Nie widząc nic Forrester spojrzał przez rów w kierunku uśpionego miasta. Kiedy łupek zaczął mu się usuwać spod nóg, kiedy wyciągnął do niej ręce, wtedy znowu przeżył ten sam moment najwyższego strachu, który sprawił, że się cofnął. Z niezwykłą żywością ujrzał ten obraz. Wyciąga do niej ręce, palce ich dzielą zaledwie cale, szepce: „Złap się! Złap się!" I wtedy usunięcie się gruntu pod nogami, lodowaty dreszcz strachu i tchórzowski krok do tyłu najpierw o kilka cali, potem kilka stóp, nogi wbite po kostki w zsuwającą się wierzchnią warstwę ziemi, oczy Diany wpatrzone w jego twarz. Jeszcze jedna beznadziejna próba, wyciągnięte ręce, jego palce prawie dotykają jej dłoni i nagle niknie w przepaści.

Zacisnął dłonie, oszołomiony... Dwukrotnie. Dziś po raz trzeci, i ta dzisiejsza noc złączyła się z tamtymi zdarzeniami, przejęła go straszliwym wstydem. Szydził z siebie w duchu, ze swojego blefowania i brawury na pokaz, dopiero teraz jego słabość objawiła mu się jak ropa ukryta dotąd pod bliznami, zaleczona przez czas.

Gdyby nie Margherita znowu by zawiódł, ułamek sekundy, a byłoby za późno.

Zaczęła szeptem opowiadać mu o Angelu, o przyszłości, która teraz miała dla niej największe znaczenie, o marzeniu bliskim spełnienia!

— Za tydzień będziemy na lądzie stałym. Potem może Ameryka. Chłopcy mają krewniaka w Ameryce... — Przejęcie w jej ściszonym głosie, przeszłość przekreślona, zamknięta raz na zawsze, wspomnienia okrutne, ale uczciwe, bez żadnej rysy.

Forrester prawie jej nie słuchał. Zadrżał; co prawda pot, którym przesiąknęła jego koszula, był zimny, ale on zadrżał z powodu swych wewnętrznych przeżyć, poczuł się stary, zmęczony, zmrożony do szpiku kości. Czy naprawdę jest zupełnie nic niewart? Czy mógł uratować Dianę? Nie. Czy mogli utrzymać to wzgórze? Nie. Po raz setny zadawał sobie te pytania. Odpowiedź była jedna. Nie... Ale nie o te pytania tu chodziło. Kim on był? Co składało się na jego moralny kościec? Oto najważniejsze pytania.

Strażnik raz jeszcze pokazał się i odszedł.

— Wkrótce nasi zaczną działać.

Forrester nie odpowiedział. Odruchowo masował obolałe miejsce u nasady karku. „Kiedy kompania porucznika Forrestera została zaatakowana przez przeważające siły nieprzyjaciela i nie można było dłużej utrzymać pozycji jego plutonu, wycofać się wraz z resztą swoich ludzi..." Gdyby nie ta wzmianka w rozkazie i odznaczenie w pudełeczku wybitym jedwabiem oraz dwie literki na wizytówce firmowej, mógłby być jak inni ludzie, którzy od dawna wszystko o sobie wiedzieli i znali swoje słabe punkty. Albo gdyby miał kogoś, do kogo by się mógł zwrócić, kogoś innego niż ojciec, niż Diana, może wtedy odnalazłby siebie, obalił mit, skruszył twardą skorupę, jaka się wokół niego uformowała. Zamiast tego musiał czekać aż do tej chwili w obcym kraju, związany z obcymi, których świat ukształtował zupełnie odmiennie i którym nie pozwolił na iluzje.

— Che ora?

— Za dziesięć piąta.

Z najwyższym wysiłkiem Forrester zmusił się do wewnętrznej mobilizacji — czekał ich wkrótce punkt kulminacyjny. Za dziesięć piąta. „O piątej załatwię sprawę z księdzem. O piątej trzydzieści razem z Giuseppe wejdziemy przez bramę koło kaplicy" — słowa Salvatore brzmiały jak wspomnienie snu, który się pamięta po przebudzeniu. Salvatore, Giuseppe, Carlo, Luigi...

Inger...

Forrester wyciągnął się jak mógł najwygodniej. Jeszcze półtorej godziny. Daleko w miasteczku zaczynały piać koguty złudzone przedświtem.

Pierwszy blask wstającego dnia będzie sprawdzianem ich maskowania, ale trudno, trzeba było liczyć na dotychczasowe szczęście. Strażnik jeszcze tylko raz miał przyjść, zanim Forrester odbierze sygnał ze skały. Zasadnicze ryzyko kryło się teraz gdzie indziej. Akcja była już w toku — piąta czterdzieści. Salvatore i Giuseppe powinni być wewnątrz. Musieli się dostać do bramy przy kaplicy od strony południowego muru; od ich strony nie było widać żywego ducha, nikt się nie pojawił oprócz strażnika. I tylko noc przechodziła w świt, który opieszale narastał, a chmury rzedły.

— Słuchaj — powiedział Forrester do Margherity — kiedy nastąpi wybuch, to w takiej ciasnej przestrzeni jak tu mogą nam popękać bębenki. Od momentu odpalenia będziemy mieli dziesięć sekund, dokładnie dziesięć. Strażnik odejdzie o szóstej trzydzieści, ale my musimy pozostać w ukryciu do ostatka. Bądź więc gotowa, w chwili kiedy podpalę, biegnij w górę rowu i do skały.

W półmroku przepustu dostrzegł, że przytaknęła.

— Daj mi teraz zapałki i papierosy.

Wziął je od niej i zaczął sprawdzać gruby, złożony z wielu lontów przewód, z którego wychodziły z obu stron przepustu dwa odgałęzienia i do którego przymocowany był lont prochowy i początkowe detonatory. W ciągu tej nocy robił to co najmniej kilkanaście razy.

— Już jest szósta?

— Za kwadrans.

Angelo pewnie spowiada się ostentacyjnie. Salvatore przy drzwiach celi odpuszcza mu grzechy. Wewnątrz muru nie słychać żadnego hałasu, żadnego ruchu, domek z kart jeszcze się nie zawalił... Forrester ostrożnie zmienił pozycję, rozprostował przykurczone ręce i nogi, znowu w myślach powtarzając plan akcji; od czasu do czasu dolatywały do niego słowa modlitwy odmawianej przez Margheritę. Dla niej coś się zaczynało, dla niego kończyło. „Ksiądz chodzi, gdzie chce i kiedy chce, bez żadnych ograniczeń. I ze mną też tak będzie..." W Montelianie rozległo się bicie dzwonu.

Ilekroć Forrester spojrzał na zegarek, miał wrażenie, że wskazówki wcale się nie posuwają. Wiek cały minął, zanim usłyszeli człapanie strażnika za dalszym narożnikiem muru. Trzy minuty po szóstej. Ciemność szybko ustępowała, wracały barwy. Usłyszeli, jak strażnik ziewa sadowiąc się na krześle i leniwie rzuca kamyki w stronę zardzewiałej puszki leżącej nad rowem o parę kroków od Margherity. Raz udało mu się trafić i aż chrząknął z zadowolenia. W każdym razie lepsze to, niż gdyby z nudów zaczął się nagle przypatrywać bramie.

Znowu więcej światła, więcej barw — brązów, szarawej zieloności i żółci, nisko na wschodzie ukazał się srebrzysto-różowy pasek. Nadal żadnych odgłosów ruchu wewnątrz murów. Salvatore musiał już wyjść na dwór, Giuseppe czeka na dziedzińcu przy kaplicy, Carlo czuwa na szczycie skały, Angello...

Szósta dwanaście...

Strażnik ze dwie minuty bawił się jeszcze rzucaniem kamyków, potem znowu ziewnął, wstał i schował krzesło we wnęce. Gdyby coś miało zwrócić jego uwagę, to właśnie teraz. Kolebiąc się poczłapał jednak prosto ścieżką, a Forrester obserwował jego odejście jak przez mgłę. Teraz był zupełnie pozbawiony wszelkiej zdolności odczuwania lęku czy ulgi; ta noc zrobiła swoje, dokonała spustoszeń.

— Czy widzisz Carla?

Margherita wychyliła się za przepust i rozejrzała.

— Nie — powiedziała wreszcie. Może jej spokój był tylko odmianą fatalizmu?

Szósta dwadzieścia... Dzień już na dobre przyoblekał się w kształty, różowość przeszła w szkarłat, nad miastem wznosiło się łukiem słońce. Forrester wziął zgniecionego papierosa z paczki, włożył do ust, wyciągnął zapałkę. Trzeba chwilę zaczekać. Sprawdził w kieszeni, czy ma kluczyki do wozu, czując narastające z każdą sekundą napięcie.

— Kiedy podpalę lont, wyjdź natychmiast na zewnątrz.

— D'accordo. Ile czasu jeszcze?

— Kilka minut. Obserwuj szczyt skały, najpierw usłyszymy buldożer, ale ty cały czas musisz bardzo pilnie obserwować.

Czy Giuseppe wdrapał się już na mur? Tylko Carlo to wie, on jeden widzi wszystko. Osłaniając ogieniek stulonymi dłońmi, Forrester zapalił papierosa, zdusił zapałkę i wrzucił do rowu. Ciepły pot znowu zaczął z niego spływać; jeszcze jedno szybkie sprawdzenie lontu. Punkt szósta trzydzieści. I cisza, cała minuta ciszy, wydłużająca się bezlitośnie w jeszcze jedną, i w jeszcze jedną.

— Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za...

Nagle głośny metaliczny odgłos. Forrester zesztywniał.

Potem następny, a w ślad za nim chrzęst czegoś wleczonego. Zaciągnął się papierosem, który mu drżał w ustach. Jedno warknięcie, drugie i nagle silnik buldożera zaskoczył. Dla Giuseppe chwila ostatecznej próby.

— Powiedz mi, kiedy zauważysz sygnał — po raz pierwszy Forrester powiedział to normalnym tonem, nie szeptem. — Krzycz.

Słyszeli, że buldożer jedzie równolegle do muru, a potem oddala się od nich. Hałas zdawał się zniekształcony, kiedy wtargnął do przepustu. Przycichł, kiedy maszyna się oddaliła. Czy Giuseppe zaczepia teraz haki? Może jakieś kłopoty z biegami? Ktoś go zatrzymał?... Wszystko to przemknęło Forr es terowi przez głowę. I nagle gardłowy warkot i stały, narastający klekot — jedna sekunda, druga, trzecia, aż wreszcie trzask czegoś łamanego. Zrozumieli — kraty zostały wyrwane.

Forrester schwycił krótki, gruby odcinek lontu prochowego w dłoń, w drugiej trzymał papierosa. Poprzez metaliczny hałas usłyszał chrapliwy jak szczeknięcie okrzyk i drugi dolatujący od strony bramy.

— Już — zawołała Margherita. — Już.

Przytknął papierosa i patrzył, jak lont parskając zapala się. Potem wybiegł za nią na zewnątrz, wdrapując się na brzeg rowu, jak gdyby ktoś go ścigał. Głowę nisko opuścił czując za plecami narastanie stłumionego huku. Siedem... Osiem... Dziewięć...

Najpierw jakby trzaśniecie batem, potem wstrząs i w tej samej chwili powietrze zachwiało się i straciło barwę. Forrester na drodze omal nie upadł. Grudki ziemi wyskakiwały w powietrze wzdłuż linii prostej, wytyczonej przez bruzdy, w których zakopany był lont, a masa żółtawego dymu napęczniała, narosła i uniósłszy się w górę pękła; jak na zwolnionym filmie widział, że obydwa skrzydła bramy przechylają się i padają do przodu. Poczuł olbrzymią radość, ale w tej samej chwili wydało mu się, że usłyszał strzał.

— Angelo! — zawołała Margherita z uniesionymi w górę rękami, jak gdyby zanosiła modły do chmury pyłu. — Angelo!

I Angelo posłusznie pojawił się wraz z Giuseppe, a zbliżający się buldożer zakręcił się uderzywszy o słup muru, natrafił na leżącą płasko bramę, potem stracił kierunek, minął mostek nad przepustem i zarył się w rowie. Obaj mężczyźni wyskoczyli i zaczęli biec.

— Angelo! — Cóż za radosne uniesienie w jej głosie. Forrester zaczął biec również, lecz z głową obróconą do tyłu, jak zawodnik czekający na pałeczkę podczas sztafety. Na murze spostrzegł strażnika bez kurtki z opuszczonym karabinem. W rzednącym tumanie ukazali się inni — trzech, może czterech.

— Biegnij, Angelo!

Wszyscy teraz biegli, Angelo i Giuseppe prawie się wysforowali naprzód. Nagle jeden po drugim rozległy się dwa strzały, Angelo potknął się, padł na kolana. Instynktownie Forrester skoczył do niego, chwycił za ramię, i razem z Giuseppe dźwignęli go. Znowu biegli. Nogi Angela wlokły się za nim jak u szmacianej lalki — był lekki, drobny, o zawziętej ponurej twarzy, krew płynęła mu z ust. Forrester objął to wszystko jednym spojrzeniem. Biegnąca przed nimi Margherita zatrzymała się przerażona. Znowu strzał odłupujący kawałek skały. Jedno następowało po drugim jak w jakimś koszmarze. Do samochodu sto jardów, za nimi biegną strażnicy. Nagle Giuseppe odwraca się, wyciąga pistolet i strzela raz po raz.

Forrester rzuca kluczyki Marghericie.

— Otwórz wóz.

Na brzegu śmietniska Angelo stał się niezmiernie ciężki, zupełnie bezwładny, jego więzienny szary drelich splamiony był czerwienią. Giuseppe odwrócił się jeszcze raz, strzelając bez opamiętania. Ścigający stanęli, rozproszyli się, przypadli do ziemi. Margherita już była przy samochodzie, otwierała drzwiczki. Angelo zakaszlał plując krwią. Nadbiegła Margherita z wyciągniętymi ramionami i takim wyrazem cierpienia, jakiego Forrester nie widział w życiu.

— O Jezu, o Jezu — jęczała.

Potykając się o odpadki wepchnęli Angela na tylne siedzenie, za nim wsiedli Giuseppe i Margherita. Forrester skoczył za kierownicę, zapalił silnik, wrzucił bieg i samochód z otwartymi drzwiami wyrwał się spod okrywających go blach. Na nierównym gruncie kierownica podskakiwała Forresterowi w rękach, wóz pędził na przełaj w stronę drogi, z tyłu dochodził jęk i przekleństwa Giuseppe, który opuściwszy okno, wychylił się, żeby strzelać.

Kule zaczęły ryć nawierzchnię przed nimi, kiedy, samochód znalazł się na szosie. Forrester prowadził jak opętany, coraz mocnej przyspieszając na prostej prowadzącej do Monteliny.

— Angelo, odezwij się do mnie... Angelo...

Gdy pędził przez miasto, ludzie uciekali przed nimi na obie strony, ale to wszystko widział jak przez mgłę. Przelecieli przez miasto na sygnale i wypadli na krętą drogę prowadzącą w górę skalną półką. W lusterku Forrester widział, że zdjęli z Angela jego pasiastą kurtkę ukazując przestrzeloną na wylot pierś. Giuseppe gorączkowo rwał własną koszulę, a Margherita trzymała w objęciach głowę męża. Wszystko wokoło było spryskane krwią.

Podjazd do rozwidlenia. Na drodze kozy, udało się je szczęśliwie wyminąć, tylko ich pastuch ubrany niby strach na wróble pomachał z wściekłością kijem. Myśli zupełnie rozbiegane. Wreszcie czekający Salvatore i Carlo, samochód z piskiem stanął tak gwałtownie, że aż się przechylił w przód i ogarnęła go napływająca z tyłu fala kurzu. I potem ten wyraz ich twarzy, kiedy z radością biegli w stronę wozu i nagle zobaczyli, co się stało.

Przez kilka pierwszych minut nie mieli żadnych możliwości wyboru drogi. W fiacie krzyżowały się słowa zdumienia, gniewu, niedowierzania.

— Jak?... Jak to się stało?

— Byliśmy w połowie drogi...

— Dostał w plecy... Madonna, per de sanguel

— Udało nam się, uciekliśmy.

— Czy on może mówić?

— Spróbuj zatamować krew. Ojej...

— Przecież staram się.

— Angelo... Angelo mio.

— Calmo, ragazza, calmo...

Forrester jechał, cały czas dociskając pedał gazu.

— Gdzie teraz, na miłość boską? — Ale nikt go nie słuchał. — Gdzie teraz? — krzyknął.

Salvatore spojrzał na niego z ukosa, jak gdyby był kimś zupełnie obcym.

— Pokażę panu.

— Musimy zjechać z szosy... — wtrącił Giuseppe nakładając pasy z koszuli na ranę. — Ważniejsze drogi będą zablokowane.

— Jemu potrzebny jest lekarz.

— Niepotrzebne mi pańskie rady. — W przekrwionych oczach Salvatore palił się biały blask.

— W przeciwnym razie umrze. Dostał w płuco.

— Jedź pan i nie gadaj tyle.

Gwar rozmów nie milkł ani na chwilę. Ciągle tylko ta jedna kręta szosa. I nagle Salvatore rozkazał:

— Teraz pojedzie pan tą polną drogą w lewo.

Forrester skręcił i zwolnił, kiedy zaczęli podskakiwać na wybojach mijając pola soczewicy. Jechali na północny wschód. W lusterku zobaczył, że twarz Angela jest barwy popiołu; i tak umrze, czy będzie miał pomoc lekarską, czy nie.

Przez pół godziny Forrester prowadził tak, jak mu Salvatore kazał, ani razu nie jadąc bitą drogą. Powoli podniecenie w tyle samochodu opadło, wszystkich ogarnęło rozgoryczenie. Wiedzieli, co to przemoc, klęska, katastrofa; zawsze kończyło się rozgoryczeniem, marzenia nigdy się nie spełniały.

— Trzymaj mu głowę wysoko. — Woda, dajcie mu wody.

— Zaraz, Margherita.

— Jedźmy szybciej, szybciej.

— Calmo... — I Salvatore znowu wskazał: — Tędy.

Otwarte płaszczyzny porosłe krzewami, pełne odłamków skalnych. Żadnego szlaku, nic. Na południu wzgórza, lesisty teren na północy. Siódma czterdzieści pięć. Dopiero siódma czterdzieści pięć... Forrester wyszukiwał drogę pomiędzy krzewami, jadąc na północny wschód, poganiany przez Salvatore. O ósmej natrafili na wąską drogę, skręcili w prawo i jechali nią dobrą milę, aż wreszcie Salvatore powiedział:

— Teraz w lewo, między drzewa.

Wśród listowia błysnął strumień, Forrester zjechał na sam brzeg. Trzcina, trawa, wierzby, przesiane liśćmi światło. Wyłączył silnik i patrzył, jak tamci dźwigają Angela i wynoszą go nad wodę. Stał z dala od nich, i jakoś z dala od samego siebie, niezdolny do żadnego uczucia obserwował, jak robią, co mogą — podają mu w dłoniach wodę do ust, przemywają ranę, wycierają twarz. Leżał z głową na kolanach Margherity, nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół niego dzieje, a krew przesączała się powoli przez zrobione naprędce bandaże i od czasu do czasu tylko słaby kaszel świadczył o tym, że jeszcze żyje. Carlo chodził nerwowo tam i z powrotem nad brzegiem strumienia, Giuseppe bez koszuli ukląkł przy boku Angela, Salvatore patrzył na to z góry, nadal wszystkimi kierując.

— Zwilż mu wargi, jeśli nie chce pić... Zmocz jeszcze ten gałganek i przetrzyj mu czoło.

Życie mogło go jeszcze zmiażdżyć, zmiażdżyć ich wszystkich, ale kiedy było trzeba, mieli w sobie godność, naturalną wrodzoną odwagę, i Forrester pojął, jak bardzo to ich od niego dzieli.

Nie zważając na nic dotknął łokcia Salvatore.

— Lekarz mógłby go uratować — zaryzykował jeszcze raz. — Lekarz, szpital.

I Salvatore spojrzał na niego tak samo jak przedtem, jakby ponad otchłanią.

— Uratować go? Po co?

Wszystkie linie jego twarzy pogłębiły się. Zamilkł, nie patrzył jednak z nienawiścią, pogardą, jak tyle razy przedtem. Salvatore przetarł oczy tatuowanymi rękami jak ktoś, kto się budzi; i pod pachami, tam gdzie wysechł pot, ukazały się na koszuli żółtawe koła. Zanim odezwał się znowu, Forrester wiedział, że raz na zawsze skończył z nim wszelkie kontakty.

— Niech pan jedzie i powie Luigiemu, że czekamy na niego.

— Gdzie? Tutaj?

— On będzie wiedział gdzie.

Angelo znowu zakasłał, tak chrapliwie, że Salvatore odwrócił głowę.

— Luigiemu nie wystarczą moje słowa. Sam mnie pan o tym uprzedził.

Salvatore chrząknął i sięgnął do kieszeni pod paskiem. Wyciągnął stamtąd wielokrotnie złożoną kartkę i podał Forresterowi.

— O wszystkim pan pamięta — powiedział.

Forrester już miał odejść, kiedy ku jego zdumieniu

Salvatore dodał:

— Dziękuję ci, przyjacielu... Bravo.

Ugodziło to Forrestera prosto w serce. Bandaże sczerniały, ale rany się nie zagoiły, pozostały wspomnienia. Spojrzał na grupę nad lśniącą srebrzyście wodą, zwłaszcza na Margheritę. Nie płakała. Stoicka godność połączona była z cierpieniem i odmawianymi szeptem modlitwami, kiedy całowała zastygającą w maskę śmierci twarz Angela.

— Boże, zmiłuj się, Chryste, zmiłuj się, Boże, zmiłuj się...

Wszyscy tu potrzebowali pomocy.

Między wierzbami poszedł do samochodu i odjechał, nogi miał bardzo niepewne. To nie do wiary: był wolny od przemocy, ale nadal groziło mu niebezpieczeństwo. Biały fiat, on sam nieporządnie ubrany, nieogolony, z zakrwawionymi rękami, krew na tylnym siedzeniu. Gdyby miał trochę rozsądku, powinien był coś zrobić z tą krwią. Dwadzieścia po ósmej. Polowanie już się zaczęło, rozstawiono wszędzie posterunki kontrolne. Zdał sobie sprawę, że w linii prostej jest w połowie drogi między Montelianą a chatą, ale nie bardzo wiedział gdzie. Wśród pól i zarośli nie było tablic informacyjnych. Teraz jechał na wschód opuszczoną drogą, licząc na to, że nie zablokują wszystkich, że nie zdążyli jeszcze dotrzeć tak daleko.

Jechał niezbyt szybko, wzbijając tumany kurzu, płosząc ptaki z przydrożnych krzaków i drzew. Mijał czasem jakieś zabudowania gospodarcze stojące z boku drogi, muła w jarzmie krążącego wokół studni, z rzadka ludzi uprawiających małe poletka, zresztą nie zwracał na nich wcale uwagi. Kierując się coraz bardziej na północny wschód zauważył, że wzgórza na południu ustępują, ale droga przed nim wznosi się coraz wyżej i wkrótce musiał zacząć operować biegami.

Przejechał dobre sześć mil, zanim natrafił na bitą szeroką drogę, a przy niej napis: „Vallelunga 14 km, S. Caterina 18 km". W schowku na rękawiczki znalazł mapę i zaczął ją studiować, potem przeciął szosę kierując się nadal w stronę wzgórz. Na tej drodze groziło mu mniejsze ryzyko, doprowadzi go ona przez Alimenę do skrzyżowania w pobliżu Enny, gdzie Carlo i Giuseppe wzięli go za kogo innego, gdzie wkroczył na drogę, która miała doprowadzić go do poznania samego siebie.

Bravo..." Nie, pomyślał gwałtownie, nie to, nigdy więcej tego nie przyjmie. Dawniej przełykał pochwały bezkrytycznie, żył nimi, wznosił się do nich jak ryba do przynęty, z tupetem i pychą, a teraz nie miał haczyka ani możliwości ponownego sprawdzenia się. Odtąd nic już nie będzie takie samo, teraz wiedział o tym, ale potrzebny mu był czas, czas, żeby się przystosować, czas, żeby zrozumieć.

Poniżej w dole i daleko przed nim krajobraz zaczął powlekać się mgłą powracającego upału. Mila za milą zmniejszało się ryzyko, że zostanie schwytany. Po lewej wysokie pieczary, przydrożny ołtarzyk z Matką Boską, topole wznoszące się jak czarne ostrosłupy. Zatrzymał się z boku i wyciągnął kartkę otrzymaną od Salvatore. Wszystko w porządku — czytał. — Puść ich i pospiesz się.

Do zobaczenia. S."

Kartka z pewnością została napisana poprzedniego wieczoru, kiedy jeszcze nadzieje nie zawiodły.

Forrester schował ją do kieszeni i ruszył znowu,, coraz więcej rozmyślając o Inger. Gdyby nie ona, uciekłby dzisiejszej nocy, a tak ocalił swoje złudzenia, coś jej więc zawdzięczał, nie mogło być inaczej. Z minionych dni w Taorminie przypomniał sobie policjanta w swoim pokoju, tego ranka, kiedy umarł Nolan, i jego pytanie: „Dlaczego ten człowiek targnął się na swoje życie?" — i własną odpowiedź: „Może gdyby tego nie zrobił, oznaczałoby w jej oczach, że nie miał dosyć odwagi".

Nie, tego więcej nie będzie. „Czy byłeś żołnierzem?... Co to jest Wojskowy Krzyż Zasługi?" Porozmawia z Inger, powie jej to, czego nie powiedział nigdy nikomu, nie wiedząc, że w ogóle jest coś do powiedzenia. Później, nie dzisiaj ani jutro, ale wkrótce. Jeśli to są dla niej ważne rzeczy, miała prawo dowiedzieć się o nich.

W pół godziny później minął Alimenę, potem szosą o licznych zakrętach jechał przez skalisty teren, przecinając płytką leniwą rzekę o piaszczystych, porosłych brzegach. Od czasu do czasu spotykał ciężarówkę czy wyładowaną dwukółkę, ale na ogół był całkiem sam na szosie. Wyciskał z fiata, ile się dało, a jego umysł zdumiewająco szybko, jasno i precyzyjnie rozpatrywał sytuację. Bak był jeszcze w połowie pełny, więc na razie nie będzie kłopotu z paliwem. Ale nie uda się dojechać od chaty do Palermo bez dolania benzyny, a oboje z Inger nie mieli ani lira. Odsunął tę myśl na bok, mógł zastawić zegarek, marynarkę, wszystko jedno co. Poradzą sobie, zawsze znajdzie się jakiś sposób. Dziś poniedziałek, a w Palermo są hotele, banki, możliwości zdobycia pieniędzy... Najpierw trzeba dotrzeć do chaty, dopełnić formalności ich uwolnienia, założyć prawdziwe tablice rejestracyjne, wyczyścić samochód, umyć się, ogolić, przebrać.

I zobaczyć ją, przytulić.

Jego twarz w lusterku była ostra, brudna od kurzu. Jechał przypominając sobie z dojmującą siłą głos Inger, jej oczy, chód, obietnicę uśmiechu, który nareszcie ukaże się na jej twarzy jako zapowiedź nowego życia. Jakaś część jego umysłu była czujna, wyglądał samochodu policyjnego czy punktu kontrolnego, ale nic nie uzasadniało jego obaw. Nagle drogowskaz zapowiedział jakąś miejscowość w prawo. Forrester nie znalazł jej na mapie, więc ją zignorował: przed nim i w kierunku północnym krajobraz stawał się powoli tak dobrze mu znanym pustkowiem. Według licznika przejechał dwadzieścia pięć kilometrów od chwili odzyskania wolności i znowu zapytał siebie, dokąd się skieruje Luigi, co zrobią, jak się to wszystko skończy; teraz mógł ich żałować, każdego po kolei.

W dziesięć minut znalazł się na głównej drodze i od razu wiedział, gdzie jest. Punktualnie o dziewiątej skręcił w lewo na polną drogę, która prowadziła przez ugory do wąwozu porośniętego sosnami i do chaty. Zatrzymał się na chwilę, żeby kocami, które zostały w bagażniku, przykryć zaschniętą krew na tylnym siedzeniu. Tę na rękawach z łatwością jakoś wytłumaczy.

Najpierw usłyszał szum wodospadu; opuściwszy okno kluczył wśród sosen i migocących niby sygnał świetlny plam słońca. Zanim dojechał do chaty, zaczął mocno naciskać klakson; ledwie znalazł się na polanie, Luigi zbiegł już po schodach ze strzelbą w ręku wołając:

— No i co? Jak było?

— W porządku. — Wyłączył motor, który zgasł z cichym pomrukiem.

— Uwolniony? — I Luigi uniósł kciuk w geście nadziei. — Udało się?

— Tak, uwolniony.

W drzwiach ukazała się Inger i Forrester poczuł dziwną radość w sercu. Na sztywnych nogach wysiadł z samochodu machając ręką na powitanie.

— Skąd ta krew? — spytał podejrzliwie Luigi. — Co się stało?

— Skaleczyłem się.

— Pan?

Na dowód Forrester pokazał mu swoje poranione dłonie. — W przepuście było szkło. Szkło i druty kolczaste.

— Jak Angelo? Co z nim?

— Powiadam ci, żeśmy go uwolnili. — Skierował się w stronę chaty, szukając w kieszeni kartki. Inger patrzyła na niego. Mógłby przysiąc, że Luigi miał na sobie jedną z jego koszul, ale było mu to zupełnie obojętne. — Proszę, Salvatore dał mi to.

Zostawił Luigiego czytającego kartkę i przyśpieszył kroku wołając:

— Inger, wszystko w porządku?

— W porządku.

Jednym susem przeskoczył schody i pocałował ją niezręcznie.

— Naprawdę w porządku?

Uśmiechnęła się nerwowo.

— Oczywiście.

Potem Luigi, roześmiany w słońcu, zadowolony, wyrażał swoją ulgę żywą gestykulacją.

— Gdzie ich pan zostawił?

— Nad strumieniem.

— Dlaczego nie w umówionym miejscu?

— Nie wiem nawet, gdzie to umówione miejsce.

— Dlaczego nad strumieniem?

— Potrzebna im była woda.

Pozostał jednak cień wątpliwości.

— Czy ktoś został ranny? Margherita? Giuseppe?...

— Przecież czytałeś, co napisał Salvatore.

— Jak daleko stąd ich pan zostawił?

— Trudno mi powiedzieć. W obie strony jechałem na przełaj, bałem się blokady dróg.

— Jak długo?

Całe ciało Forrestera aż pulsowało zmęczeniem.

— Trzy kwadranse może.

Twarz Luigiego rozjaśniła się, aż gwizdnął. Znał skróty, dwie, trzy godziny marszu to dla niego nic. I wszystko poszło dobrze... Stał na polanie patrząc na nich oboje.

— No, to się wszystko dobrze skończyło. Do widzenia. Nie mam czasu do stracenia.

— Ciao.

— Zostaje panu dziewczyna.

Forrester mocniej objął Inger w pasie. Uśmiechnął się słabo, drapiąc się po szczecinie zarostu.

— I do tego fajna dziewczyna — dodał Luigi.

Coś Forrestera zaniepokoiło. Luigi ruszył przed siebie kierując się w stronę wielkich omszałych głazów i sosen za nimi. Na brzegu polany odwrócił się i zawołał do Inger swoją kelnerską angielszczyzną:

— Żegnaj, piękna lady!

Ręka Forrestera opadła. Niepewność zabrzmiała w głosie, gdy ją spytał:

— Co przez to chciał powiedzieć?

Inger wzruszyła ramionami.

— Taki już ma sposób mówienia. — Odsunęła się od niego i weszła do chaty. — Jego angielski jest jeszcze gorszy niż mój. Przez cały czas mówił okropnie źle.

— Ja nie pytam o jego angielski.

Spuściła głowę.

— Skąd mam wiedzieć, co chciał przez to powiedzieć?

Nie chodziło mu o samo wyrażenie, ale o sposób powiedzenia, o pożegnalne spojrzenie, jakie podchwycił.

O Boże — pomyślał — tylko nie to, nie... nie.

— Neal... Neal, jesteś zmęczony. Bardzo było ciężko? Gdzie się skaleczyłeś?

Szachownica krzywo narysowana na stole, puste szklanki, resztki świecy. Forrester spojrzał poza Inger w kierunku ich wspólnego pokoju i zobaczył zmięte na łóżku koce. Jeszcze wtedy wątpił, ból nie dotarł jeszcze do nerwów, niedowierzanie trzymało w cuglach zazdrość i wściekłość. To się nie mogło stać, nie mogło.

— Czy był tutaj?

— Gdzie?

— Tutaj. — Gestem głowy wskazał pokój.

Stała milcząca, bez ruchu. Podszedł do niej bliżej i spojrzał w oczy. Kilka długich sekund patrzył, zanim coś się w nim załamało i rzucił jej w twarz:

— Był tam, prawda? Ten drań, ten sukinsyn był z tobą.

Nie zaprzeczyła jego oskarżeniu.

— Tak — odparła.

— Ty dziwko! — krzyknął. — Ty przeklęta dziwko!

Stracił zwykłe opanowanie. Ruszył do drzwi, chcąc wyjść na dwór, byle dalej od niej. Minął ją, wypadł na schody, ona za nim, ale nie zeszła w dół, tylko zawołała:

— Nie jestem! Nie jestem dziwką!

Nie chciał jej słuchać, ale usłyszał te słowa, ironia ich wydała mu się ostateczną obrazą.

— Potrzebowałam kogoś. Zawsze kogoś potrzebuję. Neal, Neal... Nie jestem taka jak ty. Nie potrafię sama sobie radzić. Boję się być sama.

Forrester nie wiedział, jak znalazł się przy głazach. Było mu mdło. W skroniach walił wściekle puls. Wilgotna mgła spadła na niego od strony kaskady wodnej, ale on nie rejestrował tego, nie rejestrował nic, czuł tylko gorzki przenikliwy ból, który zdawał się ogarniać go bez reszty.

W pełnym oszołomienia proteście jego myśli szukały jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś, co by je uspokoiło, ale na próżno. Dziwka — tętniło mu w głowie. Dziwka — jak rytm powtarzający się wśród kalejdoskopu obrazów, które sięgały do sceny w kasynie, a stamtąd poprzez hotel „Capua" i porwanie na drodze aż do tej chaty, do ich pokoju, wyprawy na więzienie, rytm wdzierający się w jego własny lęk i nadzieję, w tę radość, że udało mu się ocaleć dzięki niej — wszystko to chaotyczne, gorączkowe, i jeden w tym jasny, wyraźny obraz — analogia pomiędzy jego jazdą do chaty a wędrówką Luigiego na umówione miejsce i tym, co zastanie tam po przybyciu.

Dziwka.

Wystawił twarz na pył wodny, nareszcie zdając sobie z niego sprawę. Stopniowo wzburzenie opuściło go, zaczął jasno rozumować, tylko gniew pozostał. Odwrócił się od głazów, przeciął polanę kierując się w stronę chaty. Inger siedziała na schodkach. Zrobiła gest rękami, kiedy się zbliżał, jak gdyby go o coś prosiła, ale ominął ją unikając jej wzroku. Okrążył stół i wszedł do zakratowanego pokoiku, wziął większą walizkę, rzucił na łóżko i otworzył zamki. Na spodkach po obu stronach łóżka pełno było zgniecionych niedopałków, jeden z nich kopnął z wściekłością, potem obnażył się do pasa i wybrał sobie czyste ubranie.

Tablice rejestracyjne, golenie, mycie... To były praktyczne rzeczy, które należało zrobić.

Nadal czuł mdłości, kiedy ponownie wyszedł na dwór.

— Neal — zaczęła Inger, gdy skrzypnęły schody, ale nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.

Dawne numery leżały porzucone z tyłu domu wśród odpadków, wziął je, wrócił do samochodu i wyciągnął skrzynkę z narzędziami. Czuł ulgę zabierając się do zmiany numerów Przez całe dwadzieścia minut Inger trzymała się z dala od niego.

Kiedy znowu koło niej przeszedł, żeby wziąć plastikowy kubek stojący pod zlewem, paliła papierosa, ale już nie próbowała się odezwać. Trzy razy napełniał wiadro pod wodospadem, dwa razy, żeby oblać samochód, i raz żeby umyć tylne siedzenie, potem wycierał karoserię samochodu i siedzenie kocami. Jeszcze raz podszedł do wodospadu, umył się, stojąc nagi pod ostrym biczem wody, aż wreszcie poczuł, że jest czysty.

W chacie ogolił się, potem ubrał, złożył brudne ubranie i zapakował, wsunął paszport do tylnej kieszeni spodni i gotów był do odejścia — opanowany, stanowczy, decyzja została powzięta. „Pan też, co?" — Nolan w kasynie, zdrętwiały ze strachu, zrozpaczony, ale bojący się pokazać to po sobie. I Forrester pomyślał z furią: niezupełnie. Prawie, ale niezupełnie. Ja przynajmniej nie zapłaciłem za to życiem.

Można jednak umierać inaczej.

Stanął w drzwiach z dwiema walizkami i zszedł powoli po chwiejnych schodkach. Dopiero wtedy Inger podniosła się, dotknęła go, a w jej głosie nagle zabrzmiał lęk:

— Co robisz? Dokąd jedziesz?... Neal.

Odtrącił jej rękę. Czuł słońce palące go poprzez koszulę. Podszedł do wozu i wrzucił walizki na tylne siedzenie.

— Neal... Na miłość boską!

Zacisnąwszy mocno usta usiadł za kierownicą i zatrzasnął drzwiczki. Bez słowa, bez jednego spojrzenia przekręcił kluczyk, włączył bieg i ruszył.

Kiedy wyjechał na szosę, skręcił w prawo. Jak gdyby z góry wszystko zaplanował, wiedział, którą drogę obierze: do Palermo było może siedemdziesiąt mil. Słońce raziło go w oczy, włożył więc okulary. Znowu wertepy, dalej księżycowy krajobraz, gdzie chyba nigdy noga ludzka nie postała.

Kiedy potem starał się przypomnieć sobie tę część dnia, miał zupełną pustkę w głowie. Nie wiedział, z jaką jechał szybkością ani co spotkał na drodze. Prowadził jak w transie, nie zważając na ostrzegawczy pisk opon, kiedy brał ostro zakręty, ani na siłę odśrodkową i narastający upał, nie widział kobiety, która pogroziła mu pięścią, kiedy fiat obsypał ją tumanem piasku. Nic go nie obchodziło, nic nie czuł, tylko rany zadane jego sercu i dumie, wiedział bowiem, że go wykorzystano, wyśmiano, zdradzono — i to właśnie w momencie, kiedy wszystko mogło się tak gładko w jego życiu ułożyć.

No toccare" — słowa Salvatore pulsowały mu w mózgu. Co takiego ona krzyknęła? „Potrzebowałam kogoś. Zawsze kogoś potrzebuję..." A co ze mną? Czy dla niej byłem tylko tym kimś? Zaledwie kimś? Jeszcze jednym Luigim?... Luigi, ten mały sukinsyn na krzywych nogach. Forrester plunął przez okno z obrzydzeniem.

Strzałka z napisem „Kopalnia siarki" zwróciła jego uwagę, obudziła wspomnienia. Nie chciał żadnych wspomnień — żadnych. Ale są takie przeżycia, których nigdy się nie zapomni, nigdy nie uda się zapomnieć, dziś rano jedno, wczoraj w nocy inne, i w ogóle cały ten okropny tydzień. „Pan też, co?" Przyjdzie czas, kiedy będzie mógł myśleć logicznie, ale nie teraz. Dziwka. Wir jego myśli, skoncentrowany wokół jednego, raz tylko się zatrzymał.

O Boże, powinien był wiedzieć. Jeżeli taki jestem — pomyślał — dlaczego nie zaczekałem? Dlaczego nie zrobiłem tego?

Droga zaczęła gwałtownie kluczyć wśród dzikiego łańcucha wzgórz, i to coraz bardziej zmuszało go do koncentracji. Raz po raz naciskał klakson na wściekle ostrych zakrętach, których pomyślne wzięcie świadczyło o istnieniu Opatrzności, wychodził z nich i znowu wspinał się mozolnie zmieniając biegi po to, by zaraz robić to samo, hamować, zjeżdżać, kręcić kierownicą, jakby znajdował się w lunaparku na diabelskiej kolejce. Napisy „Nie wyprzedzać" brzmiały tu wręcz humorystycznie. Za dziesięć jedenasta, ma jedną czwartą baku...

Ona poradzi sobie. Podniesie palec w górę, kiedy znajdzie się na szosie. Na świecie pełno jest mężczyzn.

I po chwili tablica: „Pałermo 85 km"... Jeszcze jeden stromy podjazd. I kiedy samochód znalazł się na szczycie wzniesienia, Forrester zobaczył nagle coś, co przepędziło całą wściekłość i rozgoryczenie, formując w sercu supeł strachu i przywołując go ostro do opamiętania.

Podwójny rząd beczek po smole blokował drogę, za nimi wojskowa ciężarówka, żołnierze i oficer siedzący okrakiem na przydrożnym kopczyku, sięgający do kabury, kiedy Forrester ostro zahamował i wóz znieruchomiał.

Dwaj żołnierze podbiegli do niego wojowniczo.

— Wysiadać! — rozkazał oficer w nagłej ciszy. Podniósł pistolet w górę, jakby chciał w coś uderzyć. — Wysiadać!

Forrester posłuchał bez ociągania. Jeden z ludzi już był przy bagażniku, drugi otworzył tylne drzwi i zaczął przeszukiwać wnętrze. Oficer podszedł bliżej sprawdzając numery na tablicach, był młody i bardzo szczupły, o stanowczym wejrzeniu. Lęk Forrestera był sprawą czysto rozumową, nie fizyczną, ale zawsze u niego tak się zaczynał. Wreszcie mógł siebie sprawdzić, nawet teraz, kiedy stał przerażony. Od tego nie było ucieczki.

— Słucham, o co chodzi? — spytał drżącym głosem.

— Pański samochód?

— Nie, wynajęty.

Aż do tej chwili oficer z pewnością przypuszczał, że Forrester jest jego rodakiem. Jednak wynajęcie fiata 1800 świadczyło na jego korzyść.

— Skąd pan jedzie?

Forrester wskazał kciukiem za siebie:

— Stamtąd.

— Skąd?

— Od strony Taorminy.

— I jedzie pan do...?

— Do Palermo.

— Pańskie nazwisko? — Pytania następowały po sobie błyskawicznie.

— Forrester.

— Narodowość?

— Brytyjska.

— Pański paszport, per favore.

Forrester wyjął go z kieszeni. To per favore dodało mu otuchy, ale gdyby postanowili przeszukać jego bagaż, byłby zgubiony.

Oficer schował pistolet do kabury, potem zaczął powoli przewracać strony paszportu. Pasek jego czapki zwisał pod ostrą szczęką. Nie wyglądał na Sycylijczyka.

— Tutaj jest stempel policji. — Zupełnie jak Salvatore odwrócił paszport do góry nogami. — Taormina.

— W moim hotelu jakiś człowiek popełnił samobójstwo. Wezwano mnie na posterunek, żebym złożył zeznanie.

— Pan go znał?

— Nie, ale mieszkał w sąsiednim pokoju.

Zmarszczenie brwi.

— To było sześć dni temu.

— Zgadza się. — Kątem oka widział, jak żołnierz wyrzucił obie walizki na drogę i szuka pod siedzeniem, które zostało podniesione. Z wielkim wysiłkiem Forrester zdusił w sobie chęć, żeby ostro zaprotestować.

— A dzisiaj jechał pan przez...?

— Przez Leonforte.

— Dziękuję panu, signore. — Paszport został mu zwrócony, ale walizki ciągle leżały na drodze. — Czy nie widział pan przypadkiem innego białego fiata?

— Dzisiaj?

— Tak.

— Nie, nie pamiętam żadnego.

Jeden z żołnierzy zameldował:

— W samochodzie nic nie znaleźliśmy, tenente. A co z walizkami?

— Włóż je do wozu — rozkazał oficer i Forrester poczuł spazm ulgi.

Starał się uprzejmie uśmiechać, niewinny turysta.

— Czy to już wszystko?

— Si, gruzie.

— Skąd to całe zamieszanie?

— Na południu mieliśmy kłopoty. Bandyci. Wysadzili w powietrze bramę więzienia w Montelianie i jeden więzień uciekł. Posługiwali się podobnym samochodem, stąd nasza dokładność, signore, za co proszę o wybaczenie.

— Prego. — Forrester siedział w samochodzie i przyciągał drzwiczki. — Myśli pan, że ich złapiecie?

— Z całą pewnością — odparł oficer. — Jak nie tu, to gdzie indziej. To tylko kwestia czasu. Jeden z nich był ranny. Dzicy ludzie, signore, męty społeczne, ludzie kierujący się odwagą, nie rozumem. — Odsunął się na bok i zasalutował zdawkowo. — Va bene. Życzę przyjemnej podróży. — I potem do żołnierzy: — Wszystko w porządku, odsuńcie beczki.

Forrester przejechał z pół mili, kiedy ogarnęło go oszołomienie i nastąpiła reakcja. Zatrzymał się ostro na brzegu szosy, zgasił silnik, skrzyżował ramiona na kierownicy i opuścił głowę.

Najistotniejszą rzeczą było pogodzenie się z samym sobą. Nie miał innej podstawy, żeby budować i uładzić siebie i to, co się z nim stało. Z głową ukrytą w ramionach, w otaczającej go bezbrzeżnej ciszy, zrozumiał nareszcie instynktownie scenę znad brzegu strumienia poniżej wierzb. „Nie jesteśmy tym, czym jesteśmy, z własnego wyboru..." Może. Ale oni wiedzieli, kim są, nie mieli wątpliwości czy wahań co do istoty własnej natury ani granic, do jakich mogą się posunąć nie ryzykując załamaniem. A w ich bólu i goryczy było pogodzenie się z ceną, jaką musieli zapłacić. Tak zawsze było, nawet wtedy, kiedy byli osaczeni, bez żadnej szansy, i pewno zawsze będzie. Dni spędzone z nimi nauczyły go tego. Zagłodzeni, ścigani, umierający, żywi i patetyczni — przyjmowali to tak samo, jak by przyjęli triumf, spełnienie marzeń, ponieważ na tym polegało życie, to było jego częścią, to oni sami walczyli z tym życiem, nie komponując przy tym jakichś legend na temat swojej osobowości.

Omal nie zawiódł. Forrester podniósł głowę. Od dawna kryła się w nim ta utajona wada, przytłumiona biegiem wypadków. Nawet kiedy Inger powiedziała: „Nie spodziewaj się zbyt wiele... Z tego wynikają tylko kłopoty" — nie zrozumiał. Spod fasady ukazywał światu małą cząstkę swego „ja", pod wpływem próżności przekonany, że on sam jest nieomylny.

Wsłuchał się w swoje myśli. To on był tym, który sam siebie oszukiwał. Inger nie miała złudzeń na swój temat. „Boję się samej siebie. Nie jestem taka jak ty..." Słowa kłuły boleśnie. Tyle przeżył oszukując siebie, innych. Ale to musiało się skończyć, bo teraz miał być z tego nowy początek. Można jakoś umrzeć i potem zacząć od nowa, uczciwie, patrząc na siebie bez złudzeń, zdając sobie sprawę z tego, co się w sobie zobaczyło. I może pewnego dnia będzie mógł spojrzeć wstecz i pomyśleć bez bólu, że czas i przypadek dają możliwość odkupienia.

Przez długie minuty nie mógł poradzić sobie z tym wszystkim, wpatrzony w drogę i płowe wzgórza po obu stronach. Nie lubił tego, czym był, i nigdy nie był tym, co lubił. Jeden paniczny moment strachu, jeden szept: „Nie ruszaj się!" — i paraliż, jaki potem nastąpił — to wystarczyło, żeby mu otworzyć oczy. Nie było jednak powrotu. Dopiero teraz mógł się rozwijać, przejrzeć nareszcie.

Z litością pomyślał o tej grupie, którą zostawił nad strumieniem; przynajmniej był zdolny do litości. Nigdy się o tym nie dowiedzą, ale coś im zawdzięczał — nawet Luigiemu, który jeszcze może szedł na miejsce spotkania, naprzeciw swego wielkiego rozczarowania. A Inger?... I to przeżyje.

Ona wiedziała, jaka jest, i brała, co mogła z życia, jak dziecko.

Ty także, co?"

Nie — pomyślał znowu. — Nie, dzięki Bogu.

Ale nie mógł jej tam zostawić. Tak nie można zaczynać od nowa. A może właśnie?... Przez całą minutę wahał się z decyzją, zanim zawrócił.

Oficer na punkcie kontrolnym był przekonany, że Forrester spostrzegł coś ważnego, o czym chce zameldować.

— O co chodzi?

— Zostawiłem aparat fotograficzny w Leonforte. W barze.

Współczujące mlaśnięcie językiem. Odsunęli znowu beczki, żeby samochód mógł przejechać.

— Arrivederci — powiedział oficer, jak gdyby zakładał, że znowu się spotkają.

Ale Forrester postanowił inaczej. Były inne przecież drogi, kiedy ją znajdzie... jeśli ją znajdzie, pojedzie na północ w stronę wybrzeża — Cefalu, Termini...

W trzydzieści minut po pożegnalnym kiwnięciu ręką oficera Forrester wjechał na polną drogę. Po jakiejś ćwierć mili zobaczył Inger. Niebieskie spodnie i żakiet rysowały się wyraźnie na tle wypalonego słońcem pustkowia, niosła z trudem dwie walizki i nawet z tak dużej odległości mógł stwierdzić, że kuleje.

A on teraz nic nie czuł. Absolutnie nic. Podjechał do miejsca, gdzie mógł w trzech nawrotach zakręcić. Tutaj na nią czekał, obserwując, jak pokonuje ostatnie pięćdziesiąt jardów, potem, kiedy już była blisko, wychylił się, żeby jej otworzyć drzwi. Nie patrząc nawet na niego wrzuciła walizki i wsiadła niepewnie. Żadne słowo nie padło między nimi. Jej twarz była twarda, napięta, zroszona kropelkami potu, kiedy zsunęła pantofle i oparła się zamykając oczy.

Fiat znowu zaczął się kołysać na wybojach, aż wreszcie dotarli do szosy, wtedy skręcił w prawo. Nikozja, Cefalu Termini.

— Jedziemy prosto do twojego konsula — powiedział.

86



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Francis Clifford Polowanie(1)
Francis Clifford Ciemna Strona Ksiezyca
Clifford Francis Nagi poslaniec
Clifford Francis Odruch litosci
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli
Clifford Francis Strach przychodzi noca
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli(1)
Bill Gates można zredukować liczbę ludności na świecie dzięki… szczepionkom
Świetlówka inaczej Errata
Brubaker, R Nacjonalizm inaczej Struktura narodowa i kwestie narodowe w nowej Europie rozdz1

więcej podobnych podstron