Francis Clifford Polowanie(1)


FRANCIS CLIFFORD

Polowanie

Ten znany pisarz angielski, którego prawdziwe nazwisko brzmi Arthur Bell Thompson (1918-1975), jest autorem licznych książek tłumaczonych na wiele języków. Jako osiemnastolatek zaczął pracować w londyńskiej firmie prowadzącej interesy z Dalekim Wschodem, wkrótce potem wyjechał do Rangunu (Birma). Kiedy w roku 1942 Japonia napadła na Birmę, ochotniczo zaciągnął się do armii brytyjskiej. Wojna odcisnęła na nim tak silne piętno, że po powrocie do Anglii zaczął o niej pisać, aby jak sam mawiał "usunąć ją ze swego organizmu". Życzliwe przyjęcie pierwszej książki pt. Księżyc w dżungli, zachęciło go do dalszych prób, na tyle owocnych, że od roku I958 mógł się poświęcić wyłącznie pisarstwu. - Nakładem Wydawnictwa "Książnica" ukazał się pierwszy tom utworów zebranych Francisa Clifforda ODRUCH LITOŚCI

- oraz powieści: CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA; NAGI POSŁANIEC; STRACH PRZYCHODZI NOCĄ; TRZECIA STRONA MEDALU; WSZYSCY LUDZIE SĄ TERAZ SAMOTNI; ŻEGNAJ, GROSVENOR SQUARE.

Markowi

I

Człowiek, który szuka kłopotów, nie musi daleko chodzić.

Boharrn Georg Zimmerman

1.

Najwięcej gniazd kolibrów było na krzewach jałowca na zboczu wzniesienia. Brennan spędził cztery pracowite godziny fotografując ptaki. Najbliżej położone gniazdo i najlepiej widoczne znajdowało się jakieś siedemdziesiąt pięć stóp poniżej jego stanowiska. Były w nim dwa świeżo wyklute brązowe kolibry, ślepe i gołe, ich brzydota była przeciwieństwem urody maleńkich rodziców. Widok samicy unoszącej się od czasu do czasu nad gniazdem, cudowność jej furkoczącego lotu, sprawiały, że nieomal zapomniał, po co tu przyszedł. Używał retiny reflex ze stupięćdziesięciomilimetrowym obiektywem i ultrafioletowym filtrem, ale w fotografowaniu kolibrów najważniejsza była migawka. Gdy wzbijają się w górę, skrzydła trzepocą pięćdziesiąt razy na sekundę, a lecąc przed siebie stają się mieniącym blaskiem, którego kolorów nie można odróżnić wzrokiem.

Do szóstej wieczorem Brennan wyczerpał zapas kolorowych filmów. Słońce zaczynało się chować za górami, jeszcze spowitymi szybko gęstniejącym światłem. Oczywiście zamierzał wracać do miasta przed zapadnięciem zmroku, ale im dłużej tu pozostawał, tym bardziej opanowywało go dziwne odrętwienie, tym ciężej przychodziło mu odejść. Od wielu dni nie powiodło mu się tak dobrze jak dzisiaj. Załadował ostatni czarno-biały film i dalej cierpliwie fotografował, aż doszedł do wniosku, że nie ma sensu nadal eksperymentować.

Las naokoło niego śpiewał i szeptał. Nietoperze kreśliły już pospieszne linie na szkarłatnych brzegach ławicy chmur na zachodzie, a zielone żaby rozpoczęły przenikliwy, wieczorny koncert. Brennan pozwolił sobie opuścić porośnięty mchem występ skalny, na którym pocił się przez większość popołudnia. Z łzawiącymi oczyma i obolałymi mięśniami, ale zadowolony z siebie, stanął i wyprostował się wreszcie. To było sto dwadzieścia ujęć. Trudno wymagać więcej. A sporo z nich całkiem dobrych. Niektóre okażą się znakomite, był tego, pewien.

Było za późno by schodzić do samochodu. Land-rover znajdował się w dole, w odległości jakichś tysiąca pięciuset stóp, ukryty przy drodze. Dotarcie do niego zajęłoby mu co najmniej godzinę. Z tego trzy czwarte czasu musiałby się narażać na skręcenie karku w ciemności. Żadnej ścieżki, a zbocza strome. Nie po raz pierwszy zapamiętawszy się w pracy spędzi noc na świeżym powietrzu i na pewno nie będzie to ostatni raz.

Spokojnie zebrał ekwipunek fotograficzny i włożył go do starej torby ze świńskiej skóry, a następnie przeniósł się na bezpieczniejsze miejsce. Zmierzch karaibski opadał jak welwetowa zasłona. Z kieszeni torby wyjął piwo i wypił je wprost z puszki. Między ciepłymi haustami wykończył resztki pogniecionych kanapek, następnie zapalił papierosa i obserwował szybko zakrywającą niebo purpurową ciemność. Przebijały przez nią liczne gwiazdy.

Bywał w większych kłopotach i w bardziej nieprzyjemnych miejscach. To, że się podrapie w lesie, nie przerażało go a nie zanosiło się na deszcz. Rano poczuje się trochę odrętwiały, ale to nie jest wysoka cena za udane zdjęcia. Położył się na plecach i wyciągnął papierosa. Zadowolony, oczyma duszy widział kolibry - a szczególnie kolibra-pszczółkę z jaskrawoczerwoną koroną na główce i kępką puszku w uszach. Ptaszek długości dwóch cali mierząc od dziobka do ogona, krążący cudownie wśród żółtych hibiskusów na położonych niżej zboczach. Miał szczęście, że udało mu się to uchwycić. Użył migawki 1:1000 sekundy.

Wszystko razem złożyło się na pomyślny dzień. Jedynie myśląc o Alison żałował, że nie wrócił wcześniej, i z cieniem zazdrości, która go zdziwiła, zastanawiał się, czy Frank Merchant pojawił się po południu w klubie tenisowym Oasis na dalszy z nią trening. Chociaż przedstawiał się jako nowicjusz, Merchant grał nie gorzej od innych członków klubu. Jego rzekomo słaby bekhend zaczynał wyglądać na pretekst by grać z Alison. Tylko cholerny pretekst...

Nagle w podświadomość Brennana wdarł się warkot samolotu i przenikając coraz głębiej jego myśli, przywrócił go brutalnie do rzeczywistości. Przez chwilę nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje i co tutaj robi, nie mógł też pojąć, skąd pochodzi, odgłos. Spojrzał niespiesznie na niebo, bo pomieszane myśli sugerowały nadciągającą burzę. Tysiąc świecących gwiazd wykluczało jednak tę możliwość, ale huk samolotu nabierał siły wzbogacony teraz jakimś oszalałym ostrym jękiem.

Brennan doznał niesamowitego uczucia, że na chwilę zatrzymał się czas Poderwał się na łokciach, gapiąc się na niebo, i właśnie wtedy samolot śmignął wprost nad jego głową. Był olbrzymi, a leciał tak nisko, że nieomal ściął czubek cedru, pod którym leżał fotograf. Powietrze zadrżało i grzmot silników odrzutowca ogłuszył go wdzierając się w głąb czaszki.

- Jezus, Maria...

Zanim wstał, odrzutowiec zniknął z pola widzenia. Zniknął szybko. Tylko ciemne skrzydła zalśniły. Okna wzdłuż kadłuba płonęły światłami. Przez kilka chwil Brennan stał bez ruchu, przykuty nieprawdopodobnym napięciem, w którym niedowierzanie zmagało się z przerażeniem. Zaraz potem usłyszał pierwszy trzask. To nie był wściekły odgłos silnika; był znacznie słabszy, jakby ktoś głośno chrupał rzodkiewkę: Prawie natychmiast dźwięk się powtórzył. Tylko ułamek sekundy dzielił go od poprzedniego. Nie musiał zgadywać, co się stało. Niebawem nastąpiły liczne jednostajne odgłosy, podobne do strzałów z karabinu maszynowego, i Brennan wiedział, że samolot przebija dach lasu. Jednak potem nie pamiętał, czy ruszył z miejsca przed czy po ostatecznym crescendo spadającego odrzutowca.

Wspinającego się po omacku prowadziły przebłyski pomarańczowego, migotliwego blasku od strony samolotu; ale to nie trwało długo. Światło gwiazd nadało upiorny kształt otoczeniu. Brennan przebijał się przez wiecznie zielone zagajniki i plątaninę wiszących lian, niczym zbieg rozpaczliwie uchodzący przed pościgiem.

Z przyzwyczajenia chwycił torbę, zawiesił ją na ramieniu, a pod jej ciężarem kilka razy stracił równowagę. Szedł bez odpoczynku dopóki starczyło mu sił, aż wreszcie musiał się zatrzymać. Spojrzał na zegarek, jakby sprawdzenie godziny mogło połączyć to, co się zdarzyło, z rzeczywistością i położyć kres niedowierzaniu faktom. Była za piętnaście szósta. Rozejrzał się wokół siebie, a tymczasem paliło go w klatce piersiowej i pot spływał tłustymi strumieniami.

Odgłosy śpiewu ptaków nie były alarmujące, ale jego przerażenie nie słabło. Bezczynność wydawała się zbrodnią i zanim upłynęło parę chwil, zaczął się posuwać we właściwym, jak myślał, kierunku. Utykając wspinał się po zboczu. Wkrótce przyszło mu z pomocą światło jutrzenki, znalazł jakąś ścieżkę i dalsza droga nie była już tak wyczerpująca. Ale nawet teraz przez pół godziny nie mógł sforsować więcej niż pół mili.

Głębia sklepienia lasu zabarwiała się powoli, a jasne plamy nieba prześwitywały przez koronkę najwyższych drzew. Znowu się zatrzymał, poszukując pierwszych śladów katastrofy. Ziemia zdawała się kołysać mu pod nogami, a do uszu dotarł dźwięk podobny do brzęczenia komarów. Nie miał pojęcia ile czasu upłynęło między chwilą, gdy spostrzegł samolot i gdy usłyszał odgłos jego upadku. Jednakże rozsądek mówił mu że musi być blisko miejsca katastrofy i wyobraźnia cały czas podsuwała mu widoki; które na niego czekają.

Pierwszy znaczący ślad zobaczył zbliżywszy się do szczytu wzgórza, trochę niżej i bardziej na lewo od niego stał rozpołowiony palisarlder. Musiał przejść co najmniej sto jardów, zanim zobaczył nowy znaczący szczegół. Na poszarpanych gałęziach utkwił wysoko fragment skrzydła wraz z silnikiem. Teraz już tylko ślepiec mógł zabłądzić.

W głębi podszycia leśnego zaznaczała się krzywa przecinka wyryta przez sunący samolot. Jej koniec przesłaniała ciemna spirala dymu, ale od strony, skąd nadchodził Brennan, widać było rozbite metalowe szczątki. Ziemia była rozorana, podszycie leśne pogniecione, drzewa wyrwane z korzeniami, z połamanymi pniami i konarami.

Cisza była pełna grozy. Biały pofałdowany kadłub, opleciony lianami; leżał nieruchomo. Nie zwracając uwagi na ten przerażający widok, Brennan biegł dalej, by jak najszybciej tam dotrzeć. Po drodze mijał rozrzucone wyposażenie samolotu i bagaże, poduszki, tace plastykowe; niemodną walizkę, ręczniki... Jeśli nadzieja gnała go do powyginanego kadłuba, to zanim tam dotarł, rozwiała się całkowicie. Nikt nie mógł przeżyć tej katastrofy. Przypomniał sobie fioletowy błysk, a potem groźne płomienie: Pożar trwał niedługo, ale palił się wściekle. Wokół leżały sczerniałe kawałki metalu, a ostry zapach spalenizny odrzucił go do tyłu i poczuł mdłości. Zamachał głową, jak pies otrząsający wodę z grzbietu, i spróbował wypluć przykry smak z ust.

- Boże wszechmocny - wyszeptał ochryple - ile ich zginęło?

Odpowiedział mu trzask ognia. Iskry poleciały z chmurą szarego pyłu. Samolot nie miał skrzydeł, a dziób zarył się głęboko. Otwarty koniec kadłuba sterczał ostro w górę i Brennan był zadowolony, że nie widzi stąd wnętrza ani nie jest dość blisko, by zajrzeć przez okno. Odsunął się i spojrzał wzdłuż wyciętego przez samolot korytarza.

Wyglądało jak po bombardowaniu; wszędzie porozrzucane rzeczy - duże i małe, jakiś kapelusz koło podwozia z oponą pociętą na paski, urządzenia kuchenne, ciemnoczerwone zasłony absurdalnie zwisające z chromowanej barierki. Z wielką uwagą zapamiętywał co zobaczył - a szczególnie zwrócił uwagę, jak dziwnie zostały ścięte drzewa na różnych poziomach. Gołe pnie różnej wysokości wznosiły się ze wszystkich stron.

Podszedł pośpiesznie do ogona. Straszna świadomość bezsilności zastąpiła poczucie, że powinien się śpieszyć. Wokół ogona podszycie leśne było zgniecione i połamane, jakby wytarzało się tutaj jakieś zwierze w przedśmiertnej agonii. Wszędzie ślady płomieni i jeszcze więcej odłamków. Dziesięć jardów dalej zobaczył zwłoki człowieka. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że potknął się i teraz leży nieruchomo. Nic poza tym. Ale gdy Brennan odwrócił go i spojrzał mu w twarz, okazało się, że była tak strasznie pokaleczona, iż mimo woli się cofnął. Nawet teraz nie był przygotowany na taki przyprawiający o mdłości dowód, że nie ma tu nic do roboty. Wkrótce znalazł drugie zwłoki. Podobnie jak poprzednia ofiara i ten osobnik był w czarnym garniturze, ale wyglądał tak, że nie musiał go odwracać, by zrobić nieświadomie gest, że tutaj także nie ma nic do zrobienia.

Promienie słoneczne prześwitywały płasko przez otaczające drzewa. Jaskrawo ubarwiony motyl tanecznym ruchem głosił radość życia. Myśli Brennana krążyły wokół różnych spraw, zagłębił się w pytaniach o nieuchronność tego wypadku i nagłej śmierci. Kim oni byli? Co się właściwie stało?... Wystarczyłoby zaledwie sto stóp, a samolot ominąłby łańcuch górski. Jeszcze raz obszedł teren katastrofy i stwierdził, że nic nie usprawiedliwia dalszego pozostawania tutaj. Rozsądek nakazywał jak najszybciej zejść do Pozoblanco. Ekipa ratunkowa bez przewodnika może błądzić tu długie godziny. Wrócił w pobliże ogona samolotu i przykrył oba ciała; jedno jakimiś poduszkami, drugie pledem: Mrówki już wyczuły krew i nie miał wątpliwości, że wkrótce znajdą się muchy, zrobił więc, co było w jego mocy.

Wyprostowawszy się zauważył niespodziewanie postać mężczyzny siedzącego na pobliskim drzewie morwowym: Odkrycie pozbawiło go tchu i sprawiło, że ścierpła mu skóra. Mężczyzna znajdował się na wysokości około dwudziestu stóp nad ziemią. Pierwszym wrażeniem Brennana było, że ten człowiek żyje, że na niego patrzy: Przez szaloną chwilę wyobraził sobie, że musi tam podejść, i w nerwowym podnieceniu przemówił do ofiary. Nie do wiary, ale z jego ust padły słowa:

- Czy wszystko w porządku?

Zanim je usłyszał, wiedział, że nie będzie odpowiedzi.

Jeszcze bardziej niewiarygodny był fakt, że ten człowiek siedział w fotelu, przymocowany pasem bezpieczeństwa. Brennan zbliżył się, nie wierząc własnym oczom. Na ciele ofiary nie było widocznych przyczyn gwałtownej śmierci, nie było też wyrazu nagłego przerażenia. Grubokoścista szara twarz wyglądała spokojnie, ręce spoczywały wzdłuż ud. Tylko brak jednego buta na zwisającej stopie i kąt wykrzywienia nogi dawały wyobrażenie sile, która dosięgła tego mężczyznę, fotel i wszystko inne, gdy samolot rozpadł się na części.

Brennan początkowo myślał o ściągnięciu zwłok na dół, ale nie miał do nich dostępu: Na grubym, gładkim pniu trudno się było utrzymać, a najniższe gałęzie znajdowały się za wysoko. Trzeba było drabiny, lin. A właściwie po co się śpieszyć? Był tak samo martwy jak pozostali. Wyglądał bardziej niesamowicie, miejsce spoczynku było dziwaczne, niemniej był martwy.

Instynktownie wyciągnął aparat z torby. Ręce mu jeszcze drżały i pot palił oczy, ale starannie zrobił trzy zdjęcia. A ponieważ instynkt profesjonalisty żądał więcej, wykorzystał rolkę do zdjęć ogona i rozbitego kadłuba. Zakończył ujęciami ogólnego obrazu zniszczeń. Później, gdy zastanawiał się, co go do tego skłoniło, uznał, że sceptycyzm podpowiedział mu, że w tej sprawie będą potrzebne dowody. Wówczas jednak - tam na miejscu katastrofy, gdy wyciągnął aparat - działał automatycznie.

Zanim skończył, dochodziła siódma. Z tego, co pozostało z samolotu, unosiły się jeszcze resztki dymu. Człowiek na drzewie dalej wyglądał na śpiącego, gdy Brennan odwrócił się i skierował w stronę wioski.

2.

Teraz gdy od katastrofy upłynęła co najmniej godzina, Brennanowi wydawało się, że to zupełnie niemożliwe, żeby tylko on wiedział, co się zdarzyło. W prostej linii do Pozoblanco było około ośmiu mil, wystarczająco blisko, by usłyszano jak samolot spadał. Może nawet widziano wypadek, w takim razie La Paz było zawiadomione. Tak czy inaczej już wcześniej oczekiwał oznak poszukiwania. Samoloty nie są wypuszczane jak gołębie pocztowe i zostawiane samym sobie. Wyznaczano im drogę, kierowano nimi, utrzymywano ciągły kontakt. I o tym samolocie La Paz powinno było wiedzieć.

Niebawem, jakby w odpowiedzi na swoje rozmyślania, usłyszał stłumiony warkot od południowego wschodu. Warkot umilkł, po czym znowu go było słychać i tak trwało to kilka minut. Choć Brennanowi wydawało się chwilami, że jest zupełnie blisko, ale wiedział, że to mylne wrażenie. W końcu warkot ucichł zupełnie. Poprzez podszycie widział las rozciągający się w dali, wznoszący się i opadający błękitno-zielonymi falami. Uznał, że w wyniku rozpoznania lotniczego i prawdopodobnych doniesień z Pozoblanco miejsca katastrofy będą poszukiwać tutaj. Żałował, że nie pomyślał o sygnale dymem, jednakże wydawało się niemożliwe, aby przy takim olbrzymim spustoszeniu naokoło można było przeoczyć miejsce wypadku. Skacząc i ślizgając się w stronę drogi, myślał przede wszystkim o zwłokach zawieszonych między gałęziami drzewa morwowego. W majestatycznej panoramie lasu zwieszały się girlandy pnączy, a bujne krzewy podszycia okrywały egzotyczne kwiaty. W żółtawym świetle poranka unosiły się papugi, zobaczył nawet doskonale upozowaną do fotografii tanagrę o srebrzystym dziobie, ale jego myśli pozostały w miejscu katastrofy i teraz śpieszył się nie zważając na niebezpieczeństwo drogi, jakby od niego zależało życie ludzi.

Zszedł siedemset czy osiemset stóp w dół, gdy znowu usłyszał przerywany warkot. Odpływał i powracał w tak samo nierównym rytmie jak przedtem, ale teraz był bliżej i po chwili udało mu się zobaczyć mały samolot wywiadowczy z jednym silnikiem i wysoko ustawionymi skrzydłami. Wkrótce pokazał się z drugiej strony łańcucha gór z nagłym wybuchem warkotu i zawisł bez ruchu. Zaraz wszakże przechylił się i ostro skręcił, znikając z oczu Brennanowi, , który wiedział jednak, że samolot dalej krąży. Za chwilę znowu go spostrzegł, gdy wyrównał lot niebezpiecznie zbliżając się do szczytów wzniesienia. Jeszcze dwukrotnie okrążył to miejsce, zawrócił i gdy następnie oddalił się w kierunku wschodu, Brennan nie miał wątpliwości, że zakończył zwiad. Gdzieś musiała tu być droga, wijąca się w głębokiej dolinie, brunatna i popękana jak wyschłe koryta rzeki. Teraz właśnie jej szukał zmęczony schodzeniem w dół po nierównym terenie. Z każdym krokiem odczuwał narastający upał. Pot przenikał do drobnych skaleczeń, których w szoku nie zauważył do tej pory. Napięcie nerwowe ustępowało, ale od czasu do czasu dopadało go jeszcze gwałtowne drżenie, które prawie wywracało mu żołądek i wzbudzało prymitywne pragnienie, aby ktoś z nim był. W końcu doszedł do wniosku, że w Pozoblanco musiano nic nie wiedzieć o katastrofie, ale jakieś dwadzieścia minut później, ledwie dotarł do drogi i minął zakręt, zobaczył grupę zbliżającą się od strony wioski. Było w niej sześciu wiejskich policjantów i ksiądz. Ku jego zdziwieniu szli pieszo. Ksiądz pozostawał w tyle, ale mężczyzna na czele gromadki, sierżant, na widok Brennana zaczął biec.

- Zdarzyło się nieszczęście. Samolot rozbił się na jednym z tych wzgórz. O świcie. Czy może przypadkiem coś pan słyszał, seńor? Czy może widział?...

Był tęgim ciemnoskórym mężczyzną w średnim wieku, robiącym wrażenie trochę sflaczałego od zbyt długiego przebywania za biurkiem. Odpowiedź Brennana wprawiła go w osłupienie; Brennan wiedział, że zaskoczenie to było spowodowane tak nieoczekiwanym uzyskaniem informacji.

- Nie żyją? - zapytał ochryple.

- Wszyscy zginęli.

- Czy jest pan pewien?

- Całkowicie. Wracam stamtąd.

Sierżant przyglądał mu się z niesłabnącym zdumieniem, następnie skierował wzrok na łańcuch wzniesień. Wszyscy zrobili to za nim, ale nic nie było widać poza pasmem lasu. Szczyt był niewidoczny z drogi.

- Gdzie pan był, gdy to się stało?

- Właśnie tam, w górze.

- O tak wczesnej godzinie?

- Byłem tam przez całą noc.

Brennan nie wysilał się na wyjaśnienia. Dołączył do nich ksiądz, kulejący stary człowiek o głęboko osadzonych oczach. Niósł torbę z płótna, a wypłowiała sutanna była pokryta warstwą kurzu aż do kolan.

- Wszyscy zabici, ojcze. - powiedział mu sierżant. - Ten pan widział na własne oczy.

Ksiądz zmarszczył czoło a za chwilę z rezygnacją przeżegnał się.

- Wyruszyliśmy ciężarówką; ale zepsuła się. Gdyby nie to, bylibyśmy tu wcześniej. - Zaczął wachlować się swoim kapeluszem o płaskiej główce. - Musieliśmy przejść sześć, a może nawet siedem kilometrów.

- I tak bylibyście za późno - wtrącił Brennan.

- Niech odpoczywają w pokoju... Czy jest ich wielu?

- Tego nie mogę powiedzieć. Wiem o trzech, ale z pewnością są inni. Samolot palił się... - zakończył wzruszeniem ramion:

- Pożar było widać z Pozoblanco - oświadczył jeden z policjantów.

- Właśnie - potwierdził sierżant. - Słychać też było eksplozję. Nikt z nas nie słyszał osobiście, ale to ja telefonowałem do. La Paz. Wyruszyliśmy pół godziny później - mówił jakby oczekiwał nagrody.

- Widzieliście więc samolot zwiadowczy?

- Na wschód stąd tak, niedawno. Uważamy, że szukał za daleko na wschodzie.

- Ale potem jakiś samolot dotarł tam. Dokładnie tam. W La Paz będą wiedzieli.

- Droga jest jak grzbiet węża seńor. W wielu miejscach drzewa zasłaniają horyzont, tak że nie mogliśmy widzieć. - Sierżant spojrzał na góry bez uśmiechu. - Powiedział pan, że to się stało blisko szczytu?

Brennan skinął głową.

- Moglibyśmy to miejsce zobaczyć, gdybyśmy byli jakieś pięćdziesiąt metrów wyżej.

- Czy pokaże nam pan to miejsce?

- Zamierzałem to zaproponować.

- Gracias.

- Pójdę. - Ksiądz potrząsnął swoją steraną siwowłosą głową. Wyglądało na to, że oczekiwał dalszych wyjaśnień Brennana. - Doktora nie było w domu. Zostawiliśmy mu wiadomość, żeby dołączył do nas, jak tylko wróci.

Ruszyli z miejsca z Brennanem na czele. Bez przerwy to wspinali się w górę, to schodzili w dół jakiegoś garbu. Sierżant szedł tuż za nim, sapiąc z niecodziennego wysiłku dźwigania przewieszonego przez ramię karabinu. Inni podążali za nimi, ale niebawem ksiądz zaczął nie nadążać. Co pewien czas musieli na niego czekać, a sierżant korzystał z okazji, by dalej badać Brennana. Tak więc szarpiąc jego mokrą od potu bawełnianą koszulę spytał:

- Jaki to był samolot, seńor?

- Odrzutowiec. Dość duży.

- Cywilny czy wojskowy?

- Pan Bóg wie.

- Był pan w lesie przez całą noc? Najwyraźniej nie dawało mu to spokoju. - Zupełnie sam?

- Tak. Zbyt ryzykowne było schodzić, gdy skończyłem.

- Skończył pan, seńor?

- Fotografowałem ptaki. Los colibris.

- Ach. - Długo przyglądał się torbie. - Ach... Miał pan zatem szczęście. To był przypadek?

- Można to tak nazwać - odparł Brennan.

Czasami w czasie odpoczynku, Brennan przyglądał się twarzom wiejskich policjantów i zastanawiał się, jak zareagują, gdy znajdą się na miejscu? Jak na przykład zachowają się wobec mało zmienionego po śmierci mężczyzny, zawieszonego dwadzieścia stóp nad ziemią. Od lat nie zdarzyło mu się być blisko nagłej śmierci i z trudem sam uwalniał się z szoku. Zdawało mu się, że jeszcze czuje odór spalenizny, a przypomnienie zwłok, które odwrócił, sprawiło mu ból.

Posuwali się wolno i był z tego zadowolony, nie tylko dlatego, że bolał go każdy mięsień. Przy trzecim lub czwartym postoju usiadł z dala od innych i aby czymś się zająć; bez specjalnego powodu zmienił film w aparacie.

Staremu księdzu udało się wreszcie z nimi zrównać. Zanim ruszyli w dalszą drogę, dali mu parę minut wytchnienia. Olśniewające ostrza promieni słonecznych przebijały się przez ciemnozieloną koronkę drzew. Powietrze było wilgotne i gorące jak w cieplarni. Od czasu do czasu z podszycia wypływały chmary motyli i rozpraszały się jak ławice tropikalnych ryb, nieustannie słychać było alarmujący śpiew ptaków i przerażony furkot ich skrzydeł. Ale Brennan zobojętniał na piękno i niespodzianki otoczenia. Za dziesięć dziewiąta ocenił, że byli w odległości pięciuset stóp od celu, zarządził następny odpoczynek i poczęstował wszystkich papierosami. Jak tylko tam dotrą, jego rola się skończy, jak najszybciej zejdzie w dół. Dosyć koszmarów na dzisiaj.

- Słyszycie? - spytał nagle sierżant.

Tym razem warkot silnika był ostrzejszy, bardziej głuchy, zbliżał się do nich pośpiesznie. Spoglądali na chmury płynące nad ich głowami i niebawem ujrzeli lśniący w słońcu, śmigłowiec. Co chwila znikał im z oczu, ale Brennan przynajmniej przez mgnienie oka zobaczył, jak zajął pozycję poniżej szczytu. Ledwie się zniżył, tak że przestali go widzieć, gdy drugi zawarczał gniewnie nad szczytem i zaczął się opuszczać w dół. Wydawało się, że śmigłowce będą próbowały lądować. Brennan nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ale one uniosły się szybko w górę jeden za drugim i oddaliły, błyszczące w słońcu uniesionymi lekko, cienkimi ogonami.

- Odlatują? - zdziwił się sierżant, gdy warkot stopniowo cichnął. - Dlaczego odlatują? - Był wyraźnie zaskoczony.

- Nie - rzekł Brennan. - Sądzę, że wysadziły kogoś na ziemię.

Miał rację. Gdy wreszcie dotarli na miejsce, było tam co najmniej dwunastu ludzi w mundurach. Kilku z nich miało opaski Czerwonego Krzyża na panterkach, a w centralnym miejscu już zamontowano radio polowe. Z całą pewnością ta grupa ratunkowa nie znalazła się tu przypadkiem.

Osobnik znajdujący się najbliżej nich zatrzymał się w pół kroku na widok wyłaniającego się Brennana; przyjrzał mu się uważnie i zawołał jednego ze swoich towarzyszy. Sierżant policji wysunął się trochę do przodu i z dużą pewnością siebie zameldował:

- Enrique Gallego z Pozoblanco. Jest z nami ksiądz.

Wspinanie bardzo go zmęczyło i teraz ani on sam nie wyglądał imponująco, ani jego słowa nie zrobiły większego wrażenia. Człowiek, do którego zwrócił się sierżant miał po jednej gwiazdce na epoletach, ale właśnie zbliżał się inny z trzema gwiazdkami.

- Są z Pozoblanco, - zameldował pierwszy.

- Ach, tak? - Przybyły spojrzał na sierżanta z ledwo ukrywaną pogardą. Był raczej wysoki, smagły, szczupły, miał wąsy i wyglądał na twardziela. Spod hełmu o amerykańskim kształcie spoglądały ruchliwe oczy, na dłuższą chwilę zatrzymały się na Brennanie.

- Z pewnością jednak nie pan.

Brennan potrząsnął głową.

- To ja telefonowałem do La Paz - odezwał się ponownie sierżant.

Nic nie mogło stopić lodów; on jednak mówił dalej, wyjaśniając, że zebrał swoich ludzi z własnej inicjatywy, że gdyby nie kłopot z gaźnikiem, przybyliby ponad godzinę wcześniej.

- Choć wiedzieliśmy, że nikt nie przeżył, naszym obowiązkiem było podejść tutaj. To jasne nie przewidzieliśmy, że nadlecą helikoptery i...

Oczy kapitana zwęziły się bardziej, niżby zmuszało do tego słońce. Ruchem ręki uciszył sierżanta.

- Wiedzieliście, że nikt nie przeżył?

- Ależ tak.

- Jak się dowiedzieliście?

- Powiedział nam obecny tu pan:

Brennan oddalił się parę kroków, ufając że uniknie daremnego przesłuchania. Zmęczenie i powrót na miejsce katastrofy sprawiło, że jego odpowiedź była bardziej szorstka niż zamierzał. .

- Fotografowałem tutaj - powiedział. - Fotografowałem ptaki. Byłem blisko miejsca, gdzie spadł samolot. Spotkałem ekipę sierżanta w drodze do Pozoblanco i zaproponowałem, że ich tu przyprowadzę. To wszystko.

- Fotograf? Jest pan fotografem?

- Tak. A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę już. Mam dosyć tego miejsca.

- Najpierw zadam panu parę pytań, seńor. Oczywiście jeśli pan pozwoli. - Jego grzeczność była trochę spóźniona.

- Marnuje pan czas. Wiem tylko to, co widać.

- Ale był pan tutaj?

- W tym miejscu: - Brennan wskazał niepewnie na zalesione zbocze. - Spałem. Było po wszystkim, zanim zdałem sobie sprawę, co się stało.

Zaczął krótko opowiadać, co zapamiętał, szalony hałas, łamiące się drzewa, blask, pożar.

- Ale podszedł pan do miejsca, gdzie jesteśmy obecnie. - Z miejsca, gdzie stali nikt nie mógł ich słyszeć.

- Oczywiście.

- To pan przykrył te dwa ciała?

- Tak, zrobiłem to.

Kapitan w zamyśleniu potarł palcami wargi. Następnie powiedział coś porucznikowi, który skinął głową i skierował się do operatora radia.

- Zabierz z sobą księdza, skoro tam idziesz - zawołał jeszcze za nim i dał znak księdzu, że może odejść.

Stary człowiek z trudem go minął, ciągle ściskając torbę. Na policjantów nawet nie spojrzał, ale zwrócił się do Brennana.

- Zabił pan nasze nadzieje. Sądziliśmy, że ktoś wyszedł z życiem, chociaż byłby to pewnie cud. Skąd jednak mieliśmy wiedzieć, że pan lub ktoś inny był tu przed nami?

Brennan wzruszył ramionami. Właśnie przechodził obok nich oficer z namalowanym na hełmie napisem Medico, kilku ludzi pochylało się nad przekrzywionym kadłubem samolotu, inni przeszukiwali obrzeża lasu. Zauważył, że zwłoki znalezione koło ogona zostały usunięte, nie było też śladu po człowieku na drzewie.

- Widzę, że znaleźliście także trzecią ofiarę.

- Kogo ma pan na myśli?

- Był tutaj, na drzewie.

- Ach tak. - Kapitan przyglądał się swoim stopom w getrach. Po krótkim milczeniu spytał: - Jak długo był Pan tutaj?

- Trudno powiedzieć dokładnie.

- Z pewnością niewiele umknęło pana uwadze. Zapewne fotograf jest bardziej spostrzegawczy niż większość ludzi.

- Ledwo go dostrzegłem. - Brennan dotknął szczeciny swej nieogolonej brody. - Prawdę mówiąc, gdyby pan mi powiedział, że wyobraziłem sobie to wszystko, też bym uwierzył. Sądzę, że zrobiłem parę ujęć, aby upewnić się, że to nie były omamy.

Sierżant policji z Pozoblanco stanął przed oficerem.

- Jesteśmy gotowi do pomocy. Jeśli pokieruje pan nami, ja i moi ludzie...

- Później - kapitan zbył go krótko. Podparłszy się pod boki spojrzał na Brennana. - Mówi pan, że fotografował tutaj. - Jego ton był nadzwyczaj dociekliwy.

- Tak, parę ujęć.

- Może to się panu nie spodobać, seńor, ale obawiam się, że muszę poprosić o film.

Bezpośredniość jego zachowania zaskoczyła Brennana nie mniej niż niezwykłość żądania.

- Nie całkiem pana rozumiem, - odparował.

- Film z pana aparatu - kapitan czekał. - Proszę o film. - A po chwili, jakby chcąc złagodzić cień groźby w żądaniu, dodał - Może okazać się bezcenny dla władz. Wszystko, co dotyczy tego nieszczęścia, będzie interesowało ludzi badających wypadek.

- Nie te zdjęcia, które zrobiłem.

- Inni to osądzą. A ja mam prawo zażądać od pana tego filmu.

- Z pewnością pan żartuje.

- Żartuję? Nic podobnego.

Przez chwilę Brennan pomyślał sobie, że była to próba wyłudzenia łapówki.

- Czy pan poważnie próbuje mnie przekonać, że parę zdjęć zrobionych po rozbiciu samolotu może pomóc w ustaleniu, co spowodowało wypadek? - Rzucił wyzywające spojrzenie. - Nonsens... W każdym razie na filmie poza zdjęciami tego co się tu zdarzyło, są jeszcze inne ujęcia.

- Dostanie pan pokwitowanie. Wszystko wróci do pana w odpowiednim czasie.

- Dziękuję bardzo.

Ton Brennana był szyderczy. Chciał odejść, ale kapitan chwycił go za ramię.

- Pan mnie nie docenia. Powinien pan być rozsądny.

Samokontrola nie należała do cnót Brennana, ale doszedł do takiego etapu, że zmęczenie przyćmiło złość.

- Rozsądek musi dotyczyć obu stron, kapitanie. - Wyzwolił rękę z uścisku. - Widzi pan, miałem dość przeżyć dzisiejszego ranka i bez tego, co pan dodaje.

- Jest mi przykro. Zapewniam jednak pana, że muszę dostać to, czego żądam.

Policjanci przyglądali się nic nie rozumiejąc. Brennan nagle zaczął im współczuć, szczególnie sierżantowi. Co innego było obserwować brutalne działanie władz, a co innego doświadczać tego na sobie. Nie chciał kłopotów, ale na filmie było co najmniej sześć studiów ptaków, które miały wartość tylko dla niego. Fotografował je w zapadającym zmierzchu poprzedniego wieczoru, kilkakrotnie zmieniając przesłonę. Nagle zdał sobie sprawę, że w końcowym etapie podchodzenia pod górę przeładował aparat. Z trudem ukrył ulgę. Aby nie wzbudzać podejrzeń kapitana, zaprotestował jeszcze raz czy dwa razy, zanim ustąpił. Wreszcie z udaną niechęcią otworzył torbę, szybko wrzucił właściwą kasetę na dno i wyjął z aparatu nowo założoną.

- Dziękuję, seńor. - Kapitan odpiął zatrzask kieszeni na piersiach i wyjął z niej notes. - Pana nazwisko?

- Robert Brown - powiedział Brennan pod wpływem nagłego impulsu

Spojrzał na przyglądających mu się z szeroko otwartymi oczyma policjantów, zastanawiając się, czy widzieli, jak wyładowywał aparat. Zrobił to całkiem otwarcie. W tej chwili wydawali się jego sojusznikami, ale wiadomo, że któryś z nich mógłby wykorzystać sytuację, by sobie przysporzyć zasług:

- Adres?

- Hotel Clara. - Brennan skłamał po raz drugi.

- La Paz?

- La Paz.

- Jestem panu wdzięczny - powiedział kapitan. Pozwolił sobie na lekki uśmiech. - Nie ma pan żalu?

Brennan odpowiedział uniesieniem ramion, które zaraz opadły. W rosnącym upale fragmenty śladów zniszczeń i zgliszcz zaczęły drgać. Smrodliwy powiew dotarł z końca ścieżki uwydatniając znikomość ich utarczki.

- Adios - powiedział gorzko.

Jego kłamstwo wyjdzie na jaw po jakimś czasie, ale idiotyczne żądania kwalifikowały się do farsowego potraktowania. Teraz jednak uznał, że należy odejść, kiedy jeszcze można; zanim kapitan wyciągnie wniosek, że warto skonfiskować aparat, a także torbę.

- Idzie pan na piechotę, seńor Brown? Całą drogę do La Paz?

- Mam samochód w dole.

Brennan odwrócił się i zaczął schodzić po wzniesieniu w stronę drzew. Gnębiło go straszne pragnienie. Żyjący byli tak samo anonimowi, jak umarli obcy, każdy z nich i wszyscy razem. Nic nie skłaniało go do obejrzenia się:

3.

Ukryty land-rover czekał na niego bezpiecznie. Brennan odgarnął przykrywające samochód liście palmowe i wgramolił się do środka. Usiadł za kierownicą i zapalił papierosa, by się uspokoić. Dochodziła jedenasta, ale dzień był dziwnie zamazany. Sądził, że miał już za sobą szalone napięcie nerwów tego ranka; okazało się jednak, że potrzebował na to więcej czasu.

Jedenasta... Wszystko było bez sensu. Wytarł twarz i szyję i sięgnął po leżące na półce okulary przeciwsłoneczne. Miasto La Paz znajdowało się w prostej linii czterdzieści mil stąd, ale poruszając się pełną serpentyn drogą miał przed sobą co najmniej sześćdziesiąt mil i musiał zjechać do poziomu morza - nie mniej niż trzy tysiące stóp w dół. W hotelu Oasis będzie dopiero po pierwszej, a myśl, że musi przez parę godzin zmagać się z jazdą po nierównym podłożu laterytowym nie napawała go optymizmem. Czuł się tak, jakby stracił na górze wszystkie siły, a teraz była w nim jakaś dziwna moc, jak po przebytej gorączce.

Zanim włączył silnik, siedział przez chwilę bez ruchu próbując wyjaśnić sobie, co to wszystko znaczy. W mózgu bębniły mu pytania, na które nie miał jeszcze odpowiedzi. Gdyby kapitan nie był tak cholernie wrogo nastawiony, poprosiłby go o informacje. Przez chwilę pomyślał, że zakrawa to na absurd: gdy znajdzie się w La Paz, miasto będzie się już trzęsło od wiadomości i wreszcie dowie się wszystkiego - z gazet, radia, a może nawet od kogoś takiego jak windziarz w Oasis. Będą wiedzieli, do jakich linii należał samolot gdzie zmierzał, i będą znali tożsamość ofiar, które on widział i dotykał, pierwszy świadek ich losu.

Delikatna warstwa wilgoci, powstała w nocy na metalowych powierzchniach land-rovera, po wydobyciu samochodu z ukrycia zaraz wyparowała. Szybko wysychająca mgiełka jeszcze się unosiła nad brezentowym nadwoziem. Brennan wypalił do końca papierosa, po czym z westchnieniem przekręcił kluczyk. Silnik zapalił od razu, a jego odgłos wypłoszył kilka gołębi z obwieszonego lianami palisandra. Odwrócił samochód i ostatni raz wyciągnął szyję spoglądając na wzgórza, trwały ślad jego nieprawdopodobnych ostatnich przeżyć. Nie miał wyrzutów sumienia, że wprowadził w błąd kapitana. Z całą pewnością nie z tego nie wyniknie. A gdyby nawet jakiemuś skrupulatnemu funkcjonariuszowi udało się go odszukać, powinny wystarczyć wylewne przeprosiny. Po wywołaniu filmu zdjęcia - poza kilkoma pierwszymi - zadowolą rząd, jeśli komukolwiek będzie jeszcze na tym zależało. W odróżnieniu od jaskrawego ubarwienia i furkotu skrzydeł kolibrów zdarzenia ostatnich kilku godzin miały jednak pozostawić swoje piętno, sprawiające, że nie należały one tylko do przeszłości. Czuł to już teraz i gdy kwadratowa maska land-rovera kołysała się na drodze w stronę La Paz, jego umysł stał się niczym kalejdoskop, którego tylko małą część stanowiła wijąca się przed nim droga.

Minąwszy porzucony przez policję samochód, jechał już prosto do Pozoblanco, wioski ze zrujnowanymi domami o kostropatych ścianach i słomianych nierównych dachach. Z małego, równie zaniedbanego, prostokątnego niebrukowanego rynku widać było jaskrawo malowane fasady kościoła, sądu i komisariatu, przyciągające uwagę podróżnych, którzy zatrzymywali się, by im się przyjrzeć. W każdym razie turyści mogli robić, co chcieli, jeśli chodzi o Pozoblanco. Nie trzeba było przyzwoleń. Szyld reklamowy coca-coli był tak samo nie na miejscu jak , zamazane slogany Pan-Americano. Chudy pies wyszedł z ocienionego kąta i szczekając podbiegł do land-rovera, ale poza tym wioska spoczywała w strasznym bezwładzie. Parę, głów odwróciło się spoglądając na Brennana z posępną obojętnością. Nie mógł się nadziwić; że coś tak odległego; jak widok i odgłos eksplozji w górach, poderwało sierżanta do działania.

Na rogu, gdzie rynek z powrotem przechodził w ulicę, znajdował się bar. Ciemne wejście otaczała futryna w kolorze czerwonym i białym. Brennan zahamował i wysiadł z samochodu pragnąc ugasić pragnienie. W drzwiach stał na krześle bardzo chudy człowiek i próbował bez pośpiechu zawiesić świeże lepy na muchy w miejsce starych.

- Buenos - pozdrowił go Brennan i zamówił piwo.

Odpowiedź nie była entuzjastyczna, ale piwo cudownie zimne. Wycierając pianę z warg przypomniał sobie, co miał załatwić.

- Gdzie znajdę doktora?

- Nie ma go. A jak wróci, musi pilnie pójść w góry. Był tam wypadek samolotu. Un desastre. - Można było pomyśleć, że mężczyzna mówi o pogodzie. Lepka spirala papieru z przylepionymi muchami dyndała mu w jednej ręce.

- A pan wie, gdzie on mieszka?

- Oczywiście, ale mówię panu, że nie ma go w domu. Został wezwany do jednej z fineas w nocy.

Brennan przesunął peso po kontuarze do barmana.

- Przysłużysz mu się, zawiadamiając, żeby nie zawracał sobie głowy wyjazdem w góry. Nikt się nie uratował.

- Nikt? .

- To byłaby niepotrzebna wyprawa.

Barman oparł się na chudym łokciu.

- Wątpię, czy mnie posłucha. Dlaczego niby? - Wyglądało na to, że zaniedbany wygląd spoconego Brennana nie robi na nim wrażenia. - Dlaczego miałby mnie posłuchać, seńor? - powtórzył, gdy Brennan dał znak, żeby zatrzymał resztę.

- Dlatego, że właśnie zaprowadziłem na miejsce katastrofy policjantów. Jest tam już ekipa ratunkowa z La Paz, a wśród nich co najmniej jeden doktor. Wasz lekarz może zaoszczędzić sobie nóg.

Barman spojrzał na niego z rosnącym zainteresowaniem.

- A więc wszyscy zabici? To niedobrze... niedobrze. I pan tam był? Widział ich pan?

Teraz chciał rozmawiać, dowiedzieć się czegoś więcej. Śmierć była sprawą powszednią; ale w takiej śmierci - choć nie przestawała być śmiercią - było pewne wyróżnienie.

- Klnąc się na Boga Ojca i Jego Syna, był pan tam? Wie pan, co się tam stało?

Brennan już się odwrócił do wyjścia, chcąc uniknąć lawiny pytań.

- Powiedz doktorowi! - Zabrzmiało to szorstko, jego odczucia ciągle były niejednoznaczne i łatwo było wytrącić go z równowagi.

- Oczywiście, seńor. Jak tylko go zobaczę.

Barman odprowadził Brennana do drzwi i wyszedł z nim na dwór; gdzie w górze zaciskało .metaliczną pięść słońce. Wreszcie poczuł się dumny z tej przypadkowej znajomości.

Klamka drzwi land-rovera była tak gorąca, że Brennan z trudem jej dotknął. Zgrzyt rozrusznika zwrócił uwagę nagiego dziecka siedzącego w rynsztoku i zaniepokoił stadko kur, które rozpierzchło się na wszystkie strony.

- Osobiście tego dopilnuję, seńor.

Wkrótce miał za sobą ubogie zarysy wioski, pozostały tylko gliniane nędzne chałupki wzdłuż obu nierównych brzegów drogi. Ale zaraz nad wszystkim zapanował las, cisnąc się z obu stron drogi, nieujarzmiony i piękny na przekór krzywdom i apatii ludzi. Droga zaczęła się znowu wić i wznosić coraz wyżej. Jazda wymagała od Brennan pełnej koncentracji. Trakt przeciskał się między zboczami wzgórz, a czasami biegł wzdłuż zbocza nad otwartą otchłanią , zielonej przepaści. Bez przerwy naciskał klakson.

Każdy zakręt wymagał aktu odwagi, ale przebywając pierwsze parę mil spotkał jedynie dzika, który zniknął mu z oczu w podszyciu leśnym. Dochodziła dziewiąta czterdzieści pięć, gdy zobaczył karetki pogotowia. Było ich trzy. Musiał gwałtownie skręcić i zatrzymać się nad niebezpieczną krawędzią drogi, by je przepuścić. Spostrzegł, że były to ambulanse wojskowe i w pierwszym przy kierowcy siedział oficer. Na zakurzonym boku drugiego pojazdu ktoś wypisał palcami wszechobecną nazwę Pan-Americano. Ponieważ była to, jak zresztą pozostałe wozy; amerykańska produkcja - chevrolet. Brennanowi przypomniało się kazanie dla już nawróconych. Wyspie Santa Marta zapewniały ochronę Stany Zjednoczone, jej rząd korzystał z pomocy dolarów amerykańskich. Helikoptery także są amerykańskie a w rzeczywistości całe wyposażenie ekipy ratowniczej odzwierciedlało pomoc amerykańską: mundury, broń ręczna, ekwipunek żołnierzy. nawet, długopis dowodzącego kapitana.

Frank Merchant zawsze coś paplał o potrzebie zakończenia serii wpadek na Karaibach, o konieczności „kontynuacji ekonomicznej i politycznej" w tym rejonie i drań pewnie miał rację. Powinien o tym wiedzieć! Jako człowiek z ambasady interesował się tym zawodowo na litość boską, ze złością myślał Brennan, zmarłym powinno się - bez względu na to kim byli - zaoszczędzić czyichkolwiek spekulacji.

Zaczekał, aż opadnie kurz, zanim ponownie uruchomił samochód. Z drugiej strony doliny z zarosłego zielenią wulkanicznego wzgórza wyłaniała się rozpadająca twierdza, którą ponad czterysta lat temu zbudował Conqistador. Nic nie trwa wiecznie, to pewne. Hasła zmieniły się sto razy, odkąd twierdza popadła w ruinę. Ale jeden ze współczesnych Konkwistadorowi kronikarzy-spisał florę i faunę wyspy, a jeśli chodzi o kolibry, to wydawało się oczywiste, że widział bałamutkę księżnej Heleny, miedziany ogonek, a także prawdopodobnie rufusa (tułów w kolorze szmaragdu, brązowy nakrapiany łebek, skrzydełka w barwach synogarlicy i pióra ogona w kolorze białym, czerwonym i błękitnym - cały ptak nie dłuższy niż środkowy palec człowieka...). W tym właśnie, że te ptaki ciągle tutaj były, widział Brennan ciągłość. Przyroda miała do dyspozycji wieczność i mogła sobie pozwolić na cierpliwe czekanie na wyniki swoich eksperymentów.

W południe, zjeżdżając w dół naturalnej skarpy, musiał pokonać kilkanaście zakrętów. Nad równiną unosiła się mgiełka spowodowana upałem, a lawendowy horyzont wyznaczały chmury. Przebywał na Santa Marta od trzech tygodni i nie było dnia, aby go nie uderzył jakiś wspaniały widok. Ale przy obecnym samopoczuciu nie reagował na piękno przyrody, poranne przykre odczucia niezupełnie zbladły, a znaki zapytania bez przerwy pojawiały się w jego myślach. Nie było przecież zwykłą rzeczą zobaczyć tak dużo, a jednak nic nie wiedzieć. Zmagając się z kierownicą, starał się nie widzieć w lusterku wstecznym obrazu centralnego masywu i prawie desperacko narzucał sobie myśl o tym, co dopiero nastąpi, aby zapomnieć o huku spadającego samolotu, jego chrobotaniu o gałęzie drzew i o wszystkim co było potem. Nade wszystko potrzebował kąpieli, paru godzin snu i przebrania się. Wtedy może uda mu się na to spojrzeć z innej perspektywy i znowu nawiązać kontakt z Alison. Trzeba będzie rozpocząć od przeprosin; że nie wrócił wczoraj wieczorem do La Paz.

U podnóża skarpy znajdowała się mała wioska. Jej zabudowania tłoczyły się bezładnie wzdłuż traktu; na którym samochód wzbijał tumany kurzu. Dalej droga spadała łagodniej, w miejsce lasu pojawiły się gaje kokosowe, rzędy drzewek limonowych i pola bawełny. Zobaczył; że tutaj coś się działo - mężczyźni kopali korzenie maranty, kobiety oddzielały plewy od ziarna. Przywracało mu to poczucie normalności, jak gdyby koszmar senny wreszcie się skończył. Przyśpieszył trochę, chcąc jak najszybciej przybyć do celu. Znak drogowy informował, że do La Paz ma jeszcze czternaście kilometrów. Wzdłuż drogi pojawiły się szyldy reklamujące restauracje, hotele,, napoje orzeźwiające i rum. Litery były wielkie, aby przejeżdżający mogli z łatwością przeczytać. Reklama klubu Oasis była większa od innych. Zachwalała międzynarodową kuchnię, klimatyzację, basen pływacki, tenis, łowienie ryb morskich... Była to miła zmiana w porównaniu ze sloganami politycznymi.

Z lewej strony w dole dojrzał pierwsze błyski morza. Jego martwa powierzchnia odbijała niebo jak najdoskonalsze lustro. Dalej było Monterrey, które zaraz zniknęło że swoimi plażami. Tak wygląda miejsce weekendu dla bardzo zamożnych, grube, chłodne gipsowe mury i stylowe patia połączone ze szklanymi fasadami i podpartymi na kolumnach krużgankami. Z kolei przed oczyma Brennana ukazał się pejzaż z plantacją mango, palmami królewskimi i prowadzącą między nimi drogą, po której obu stronach czerniła się ziemia wulkaniczna. Teraz zobaczył zwarty kompleks La Paz - jej współczesne geometryczne bloki biurowców i centrów handlowych, wygrywające bitwę z tradycyjnym budownictwem. Najpierw była dzielnica slumsów, pochylonych nisko domów, odrażających i cuchnących, o których przewodniki milczały, nie mogły okrasić rzadkie kępy kwitnących bugenwilli i jaskrawych kcnn. Dziko powstałe uliczki, wybrukowane kostropatymi kamieniami, z barami po obu stronach, stopniowo przechodziły w dzielnice tanich domów czynszowych, gdzie pobrzękiwały tramwaje i wdzięczyły się pozbawione zieleni i urody place. Zmieniały się zapachy, wzmagał ruch pojazdów. Taksówki, zaprzężone w konie bryczki, rowery i ciężarówki przepychały się obok siebie wszelkie możliwe typy ludzi o różnym kolorze skóry, różnym stopniu celowości wysiłków tłoczyły się na rozwalonych chodnikach.

Brennan skręcił w stronę portu. Stało tam na kotwicy kilka statków, nieskazitelnych i obojętnych, z dala od lasu masztów i pomostów setki małych łodzi cumujących wzdłuż mola i tamy. Poza łukiem portu lśniły place i pyszniły się domy bogato zdobione pokruszonymi muszlami i koralami, tworzące serce La Paz, deptaki pod arkadami, balkony z filigranowymi dekoracjami, brązowe drewniane dachy, wreszcie romańska katedra, naznaczona przez czas złoto-szarą barwą.

Policjant w białym hełmie zatrzymał go na skrzyżowaniu, na następnych czerwonych światłach. Dopiero teraz, gdy land-rover przystawał, Brennan zaczął odczuwać pod wpływem upału mocne uderzenia pulsu. Minął olbrzymi pomnik Konkwistadora i podążył w dół szeroką, wysadzaną palmami aleją; aż do Pałacu Prezydenckiego. Minął Kasyno z olśniewającymi fontannami i razem z mrowiem pojazdów wjechał na drogę prowadzącą do klubu Oasis. Już dawno minęło południe, było prawie wpół do drugiej i Brennanowi zdawało się, że na dobre się przykleił do fotela land-rovera. Wyłączył silnik. Idąc przez parking czuł, jak zmęczenie przenika go na wskroś. Brudny i nie uczesany, nie zdawał sobie sprawy, że spod parasoli na tarasie dosięgają go spojrzenia gości. Niskimi schodami dotarł do dość ciemnego holu recepcyjnego. Powietrze w klimatyzowanym pomieszczeniu wydało mu się nieprawdopodobnie czyste i chłodne. Podszedł do lady po swoją pocztę, ale bez zainteresowania, tylko przelotnie rzucił okiem na doręczone listy i udał się do baru, usiadł na pierwszym z brzegu wysokim stołku i zapalił papierosa.

- Seńor?

- Koniak - odpowiedział Brennan.

- Z wodą sodową?

- Czysty.

Widząc siebie w lustrze pomyślał: O co chodzi, u licha? Podany koniak wypił jednym haustem i zamówił następny. Musiał się pokrzepić. Powoli ogarniało go mdłe ciepło, przetarł knykciami oczy i pogładził nie ogoloną brodę. Jakiś rumiany osobnik na stołku obok wziął pieniącą się daiquiri i odsunął się dalej, jak gdyby bliskość Brennana mogła mu zagrozić infekcją. Koniak wywołał w nim nagłe nieracjonalne rozdrażnienie i gniew - zapewne skutek wcześniejszego szoku i paskudnego nastroju, który mu potem towarzyszył przez cały ten nie kończący się dzień. Do diabła z tym wszystkim!

Gdzieś musiało leżeć wczesne popołudniowe wydanie "La Verdad"; barman Jose na pewno wysłuchał jednego z często nadawanych komunikatów radiowych o katastrofie albo dowiedział się, od kogoś, kto słyszał. Kończył drugi koniak i już się gotował ściągnąć uwagę barmana, gdy poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia.

- Wygląda na to, że fotografowi się nie powiodło - odezwał się miły głos.

Brennan spojrzał w lustro.

- Cześć, Merchant - wyraz twarzy nie zmienił mu się.

Frank Merchant wślizgnął się na wolny stołek i spoglądał na niego z uśmiechem rozbawienia. Był wytworny jak zawsze - muszka, jedwabna koszula, jasny garnitur i ogólne wrażenie dystyngowanej niedbałości:

- Zawsze mnie przekonywano, że kolibry są niezmiernie małe. Może nawet filigranowe. I całkowicie niegroźne.

- Nie jestem w nastroju, Merchant.

- Co pijesz?

- Koniak.

- Coś podobnego!

Brennan wzruszył ramionami. Merchant usadowił się wygodniej i skinął głową w stronę lustra.

- Przyciemniają lustra, schlebiając przeglądającym się w nich, ty jednak robisz wrażenie jak byś właśnie sforsował kilka przeszkód. Ufam, że cel był tego wart.

- Słuchaj, Merchant, ze względu na nas obu... - zirytowany Brennan zgniótł papierosa na firmowej popielniczce Oasis. - Czy możesz przenieść swój dyplomatyczny styl gdzie indziej?

- Podoba mi się tutaj. Bardzo mi się podoba.

Merchant z przekorą zamówił piwo. Jose napełnił szklankę i drewnianą łopatką usunął pianę, zanim któryś z nich się odezwał. Wtedy Brennan ze znużoną miną człowieka godzącego się z sytuacją powiedział:

- Ten samolot dziś rano... byłem tam, pół godziny drogi od miejsca katastrofy.

- Tak?

- Jeszcze przed trzema godzinami widziałem je i to wcale nie było przyjemne.

- Doprawdy? - Uśmiech Merchanta nic nie wyjaśniał, jak odnośnik do przypisu, którego nie było. - Widzisz, nie mam pojęcia, o czym mówisz. Jaki samolot?

- Nic nie słyszałeś

- Nic ciekawego nie dzieje się w moim życiu. Gdzie to się zdarzyło

- W górach Colmillos, powyżej Pozoblanco.

- Nic nie słyszałem. Co się stało?

Brennan opowiedział omijając szczegóły, podczas gdy Merchant gładził szklankę z perlistym piwem. Wyglądał na mniej zainteresowanego, niż by się to Brennanowi wydało możliwe. Spoglądał na rozsunięte kolana, jakby rozważając drogę piłki golfowej do celu. .Wreszcie, po odpowiednio długiej pauzie; wycedził:

- Jakie to dziwne, że tam akurat byłeś.

- Nie widzę w tym nic dziwnego.

- Może zatem "godne uwagi", nigdy nie byłem mocny w semantyce.

Brennan westchnął głęboko.

- Byłem przekonany, że coś o tym słyszałeś. Bądź co bądź zdarzyło się to przed paru godzinami.

- Ani słowa - jeszcze jeden nic niemówiący uśmiech: - Jak Boga kocham!

- Gdybyś tam był, tak blisko jak ja, nie byłbyś tak diabelnie obojętny.

- Gdybym był tak blisko jak ty, sądzę, że starałbym się zapomnieć o tym.

- Viva Pan-Americano.

- Czy nie znalazłeś tam czegoś zwracającego uwagę? Jakichś oznak.

- Nie, nic szczególnego. - Przed oczyma Brennana stanął znów tamten przerażający obraz. Widok baru swobodnie siedzący mężczyźni i kobiety plotkujący i rozbawieni, wszystko to wydało mu się teraz nierealne. Posępnie rozejrzał się wokoło; myśląc o makabrycznej postaci na drzewie i czerwonej miazdze, która kiedyś była twarzą żyjącego człowieka.

- To mógłby być jeden z waszych samolotów. Czy to cię nie obchodzi?

- Nie mieliśmy przewidzianych żadnych startów ani lądowań na te godziny dziś rano.

- Mógł tędy przelatywać. W każdym razie odkąd to Amerykanie latają tylko amerykańskimi liniami?

Po raz pierwszy Merchant okazał lekkie zniecierpliwienie.

- Tak się składa, Brennan, że nie jestem równie chorobliwie ciekawy jak ty. Niewiele ryzykuję mówiąc, że według statystyk nie ma prawie dnia bez wypadku lotniczego i…

- Ten nastąpił na twoim podwórku.

- Może. Ale zdarza się, że spadający samolot nie leży w kręgu moich szczególnych zainteresowań.

- Co więc leży, na litość boską?

Na skroniach Merchanta ukazały się postronki żył, jak to się dzieje u trębacza, ale jego głos był opanowany.

- Dlaczego nie pójdziesz trochę się przespać? Z pewnością przyda ci się sen. Jest mi tak samo przykro jak tobie, że kilkoro ludzi tak paskudnie zakończyło życie, i nie wątpię, że przeczytam o tym w prasie. Jestem przekonany, że miałeś potworny ranek. Okazałeś się współczującym skautem - w porządku. Ale proszę, nie oczekuj, że będę ci akompaniował na tę samą nutę.

Wetknął nos w szklankę. Nie zdawał sobie sprawy, że niewiele brakowało, a pewnie musiałby szukać pomocy chirurga plastycznego. Wściekły Brennan zebrał gwałtownym ruchem swoje rzeczy i wypadł z baru. Na zewnątrz skrzywił się jak po ciosie, porażony słońcem. Przeszedł wysypanym żwirem chodnikiem do bloku hotelowego i wsiadł do windy, by dostać się na drugie piętro. Ironiczne myśli o Merchancie wcale go nie opuszczały i był bliski tego, by zagadnąć windziarza, co słyszał o nieszczęśliwym zdarzeniu; zrezygnował jednak. Pytania mogły poczekać. Dość już namartwił się do tej pory. To nie stosunek do katastrofy samolotu powodował niechęć wobec Merchanta, ale coś znacznie głębszego. Wystarczająco dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Rozpoznawał symptomy.

- Czy widziałeś ostatnio seńorę Stacey?

- Jakąś godzinę temu - odpowiedział windziarz.

- Wyszła?

- Nie, seńora wróciła.

Jego pokój jakby się skurczył. Zamknięte pomieszczenia zawsze dusiły go, gdy wracał po pewnym czasie z otwartej przestrzeni. Wiele czasu upłynęło od ostatniego posiłku, ale głód minął. Rzucił się na łóżko i stamtąd sięgnął do biurka, gdzie stał telefon. Poprosił o budzenie na szóstą i przyniesienie gazety "La Verdad". W poczcie były dwie przesyłki od jego sponsorów: Intercon Tel poświadczał odbiór paczki z filmem, a czasopismo Four Seasons" zapytywało, kiedy należy go oczekiwać w Londynie. Schował sprzęt do szuflady biurka, gdzie trzymał paszport i pieniądze, i upewnił się; że zamknął ją na klucz. Następnie zrzucił z siebie koszulę i wyciągnął się na łóżku. Jeszcze raz podniósł słuchawkę. Wanna i golenie mogły poczekać.

- Proszę z pokojem numer osiem.

- Seńora Stacey?

- Tak.

Z niepokojem spojrzał na sufit, ale zamęt myśli zaczął mijać.

- Alison?

- Tak... Ach, to ty. Kiedy wróciłeś?

- Przed półgodziną. Przykro mi z powodu wieczoru. Wiem, że nie umawialiśmy się, ale zamierzałem być pod ręką.

- Gdzie teraz jesteś? W barze?. - Ton jej głosu był raczej formalny, co nie wróżyło nic dobrego.

- W łóżku.

- Nie jesz obiadu?

- Mam zamiar nadrobić nie przespaną noc.

- Twój głos sugeruje, że potrzebujesz to. Czy osiągnąłeś to, co chciałeś?

- I coś ponadto.

- A więc wszyscy są zadowoleni:

Z obolałą miną powiedział:

- Już cię przepraszałem za wczoraj, a chciałbym naprawić to wieczorem.

Nie było odpowiedzi.

- Co byś powiedziała o kolacji? Mam ci bardzo dużo do powiedzenia.

Znowu kazała mu czekać. On zaś tak beztrosko, jak tylko potrafi rzekł:

- Te długie przerwy w rozmowie sprawiają wrażenie, jakbyśmy się rozchodzili. Jesteś tam jeszcze?

- Tak.

- Co na to powiesz?

- Na kolację?

- To proponowałem.

Wtedy zachichotała.

- Wygrałeś, Harry. Kiedy?

- O siódmej trzydzieści.

- Świetnie. Spotkamy się na dole.

Wyciągając ramię odłożył słuchawkę i równocześnie przewrócił się na bok. Coś twardego poczuł pod biodrem i mrucząc gniewnie powrócił do pozycji na wznak. Z kieszeni wypadła rolka z filmem, której nie oddał kapitanowi.

Przez chwilę przyglądał się jej ziewając. Wstanie i podejście do biurka wymagało zbyt dużego wysiłku. Sięgnął pod łóżko, aż wymacał buty i wsunął film do pierwszego z brzegu. W chwilę później zamknęły mu się powieki i bez trudu zapadł w sen, który okazał się głęboki i bez majaków.

Telefon zadzwonił punktualnie o szóstej: Brennanowi zdawało się, że wydobywa się z otchłani, a gdy już znalazł się na powierzchni, zaatakowało go ostre światło przedwieczorne.

- ...za pięć mińut - usłyszał zachrypnięty głos.

- Proszę powtórzyć.

- Gazeta, którą pan zamówił, będzie za pięć minut. .

- Doskonale!

Leżał jeszcze chwilę na plecach. Myśli kłębiły mu się i wirowały. Polizał wargi; powoli wracając do rzeczywistości. Sam nie wiedział, dlaczego czuje, że coś jest nie tak, jak powinno być a dziwne było, że ten niepokój zdawał się powstać jakiś czas temu, zanim się obudził. Oparł się na jednym łokciu i im dłużej rozglądał się wkoło, tym bardziej był zaniepokojony. Zapewne to absurdalne odczucie, ale nie mógł pozbyć się całkiem myśli, że był tu ktoś, gdy on spał.

4.

Był prawie pewny, że oba listy na blacie biurka leżały rozpostarte; a teraz jeden z nich był złożony wzdłuż załamań. Oczywiście mogło się to stać samo; gdy rzucał go na biurko. Jak mu się wydawało, nic innego nie zostało poruszone. Przerzucił nogi na brzeg łóżka i podszedł do biurka. Było zamknięte, a klucz?... Tak, był w kieszeni jego spodni. Wyobraźnia? Zastanawiał się. Koszula leżała na ziemi, gdzie ją rzucił; ubrania wisiały porządnie w ściennej szafie; zegarek na stoliku nocnym, buty... Buty. Schylił się i wydobył kasetę z filmem. Wyobraźnia? Nic innego. Zmierzwił włosy i poszedł do łazienki. Poważnie przyjrzał się sobie w lustrze.

- Święty Boże, co ci się przyśniło? - spytał głośno: „La Verdad" dostarczono mu, gdy się golił. Słyszał jak ją wsuwano w szparę w drzwiach, ale nie wyjął jej, zanim nie wziął prysznica i osuszył się. Następnie z ręcznikiem wokół bioder poczłapał po wyłożonej terakotą podłodze sypialni i przyjrzał się pierwszej stronie gazety. Oczekiwał wpadającego w oczy nagłówka - jeśli nie największymi czcionkami, to może trochę mniejszymi. Były przesadnie duże tytuły, ale nie znalazł w nich słów, których szukał: aeroplano, avion, desastre, accidente, tragedia, Los.. Colmillos. EL PRESIDENTE UCZESTNICZY W MSZY W NOWEJ BAZYLICE... POŻAR ZNISZCZYŁ TARG OWOCÓW LA GRANJA... NAGRODA MARLINA DLA SPORTOWCA AMERYKAŃSKIEGO...

Zdumiony Brennan szukał dalej. Nie było nic, ani na ostatniej stronie, ani w rubryce wydarzeń z ostatniej chwili. Coraz bardziej zdziwiony stwierdził, że było to wydanie datowane na godzinę trzecią. Przez chwilę myślał, że to wczorajsza gazeta, ale data na przekór wszystkiemu była dzisiejsza: piątek; dziewiętnastego:.. Mrucząc pod nosem zaczął jeszcze dokładniej przeglądać rozłożoną na łóżku gazetę. Ale choć nie opuścił żadnej notatki, przeglądając kolumnę za kolumną, nie znalazł wiadomości o katastrofie. Zdumiony do ostatnich granic zrezygnował i zaczął się ubierać. Nie go nie obchodziło co "La Verdad" zrobiła z wiadomością: to nie był jego kraj. Nie potrafił jednak zrozumieć, jak można całkowicie pominąć takie sensacyjne zdarzenie. Za późno było na wiadomości radiowe o szóstej, włączył radio, ale już się skończyły. Teraz nadawano muzykę: gitary i marakasy. Zdesperowany zadzwonił do recepcji i bez żadnego wstępu spytał:

- Jakie są wiadomości o katastrofie samolotu, który spadł dzisiaj w górach?

- Seńor?

Brennan powtórzył pytanie, ale domyślił się, że na próżno traci czas. Recepcjonistka nie miała pojęcia, o czym mówił, i z wyuczoną uprzejmością powiedziała mu o tym. Nie naciskał jej. Na dworze, na wysokości dachu, słońce w kolorze nagietków przebijało się przez postrzępione kłęby chmur. Położył słuchawkę i stanął przy oknie obserwując pośpieszny zachód słońca. Myślami wrócił jednak na miejsce porannej masakry. To nie była gra wyobraźni. Ani helikoptery, ani ambulanse zmierzające pod górę: A jednak miał wrażenie, że działała tu zmowa; po to by on potraktował to jak wytwór swej wyobraźni: Frank Merchant, "La Verdad”, recepcjonistka i inni na dole hotelu...

Pozostała mu bezczynna godzina do spotkania z Alison. Był niespokojny, natrętne myśli pchały go do spotkania ludzi, by sprawdzić, czy inni byli świadomi tego, co on wiedział. Z drugiej strony list z „Four Seasons" nieznośnie przypominał o pracy, a doświadczenie mówiło mu, że głupio byłoby to zlekceważyć. Dyscyplina wewnętrzna nigdy nie przychodziła mu łatwo, ale otworzył biurko, posegregował kolorowe filmy i przejrzał spis wykonanych zdjęć z poprzedniego dnia. Korzystał zawsze z maszyn Olivetti. Następnie napisał do Benedicta z „Four Seasons" zawiadamiając go; że jeśli wszystko pójdzie dobrze, wróci do Londynu za jakiś tydzień, poprosił go również, by zawiadomił o tym Intereon Tel: Następnie włożył do pudełka filmy ujęte w spisie i okleił je taśmą. Skończył o siódmej dziesięć. Pozostało dwadzieścia minut. Akurat tyle, aby wysłać przesyłkę poleconą i wpaść do Vegi z czarno-białym filmem. Było coś niedorzecznego w tej jego chęci dysponowania dowodem na to, co widział na własne oczy, ale był tak wszystkim poruszony, że uważał to za konieczność. W każdym razie powinien mieć jak najszybciej te fotografie ptaków.

Dwadzieścia minut... wyszedł z pokoju kierując się na parking. Dzień się skończył, ale nawet teraz, po paru godzinach spędzonych w klimatyzowanym wnętrzu; noc sprawiała wrażenie rozpalonego pieca. Kosze palm królewskich wzdłuż drogi przypominały rozpryski szrapnela na tle pierwszych gwiazd na niebie. Nozdrza wypełniał mu zapach kwitnącego pimentu. Zaraz za bramą Oasis, wjechawszy na szeroką aleję Konkwistadora, znalazł się w jaskrawym świetle lamp ulicznych. Po trzech minutach rozsądnej jazdy znalazł się przed pocztą.

O tej godzinie urzędnicy byli bardziej ospali i znużeni niż w czasie dnia, ale miał szczęście, bo obsługujący go mężczyzna zdawał się śpieszyć.

- Brennan? - spytał patrząc na podpis na pokwitowaniu polecenia przesyłki.

- Tak.

- Brennan. Klub Oasis. - Jakby zastanawiał się przez chwilę nalepiając znaczek, ale zaraz skłonił głowę na znak, że wszystko w porządku. - Bueno graczas.

Sklep Vegi był parę bloków dalej i Brennan udał się tam pieszo. Jeszcze nie pozbył się niepokoju, z którym się obudził. Mimo woli odwrócił głowę spoglądając za siebie na zatłoczony chodnik, choć prawdę mówiąc, nie wiedział, czego tam szuka. Ale w takim był teraz nastroju: podenerwowania, niezadowolenia, a może nawet podejrzliwości.

Korzystał z usług Vegi wielokrotnie. Był to z całą pewnością najlepszy sklep z przyborami fotograficznymi w La Paz, specjalizował się także w ekspresowym wywoływaniu filmów i robieniu odbitek dla turystów, a do tego prezentował wyjątkowo wysoki poziom usług. Sam Vega był niskim mężczyzną o nieco małpiej twarzy charakterystycznej dla rodzimych mieszkańców Santa Maria. Miał sztywne lewe ramię, nie opuszczał go uśmiech, zeszpecony jednak przez rząd zepsutych zębów.

Brennan przywitał go po angielsku:

- Cześć, Gabriel. Jeszcze pan pracuje?

- Dwadzieścia cztery godziny na dobę:

- Zaczynam w to wierzyć:

- Jeśli pan nie wierzy, proszę spytać moją żonę.

Wyjątkowo nie było klientów, ale wyglądało na to, że sklep rzeczywiście nigdy nie jest zamknięty.

- Czym mogę służyć, panie Brennan?

- Wywołanie i odbitki, zwykły błyszczący papier. Czy mogę dostać je jutro rano?

- Oczywiście. Czy to ciągle te wspaniałe ptaki?

- I tak i nie.

- Osobiście dopilnuję roboty. W porównaniu z filmami, które tu przynoszą, będzie to dla mnie przyjemność, proszę mi wierzyć.

Brennan skinął głową dziękując za pochwałę.

- Może pan być zaskoczony tym, co się znajduje na filmie. Nie wszystkie są ładne. - Zamilkł na chwilę uważnie się przyglądając Gabrielowi, jakby robił .próbę papierkiem lakmusowym. - Te ujęcia to przede wszystkim katastrofa samolotu dziś rano.

- Słucham? - zdziwił się Vega.

- Koło Pozoblanco. - Brennan czekał czując, jak sztywnieją mu wargi. - Przypuszczam, że nic pan o tym nie wie - dodał poirytowany.

- Nie, panie Brennan. Niestety nic nie słyszałem. Katastrofa samolotu?

- Czy jest pan pewien? Nie usłyszał pan żadnej informacji w radiu?... - Ufając, że pobudzi pamięć Vegi, podsuwał mu szczegóły. - To był odrzutowiec, dość duży i spadł przed świtem na wzgórzach Colmillos. Wszyscy zginęli. Pasażerowie, załoga, wszyscy co do jednego. Stosunkowo szybko zjawił się helikopter z ekipą ratowniczą, a następnie karetki pogotowia z La Paz... Czy nic z tego nie dotarło do pana uszu?

Vega poruszył zdrowym ramieniem.

- Słyszę o tym po raz pierwszy. Ale nie czytam wieczornej gazety...

- Nie ma w niej ani słowa.

- Żadnej wzmianki? - Vega zmarszczył twarz w szczególny dla siebie sposób. - A pan tam był? Na miejscu?

- Zaraz potem, jak to się stało. Przed wszystkimi. Poza pierwszymi sześcioma ujęciami reszta filmu pokazuje, jak to wyglądało.

- To musiało być straszne - uznał Vega rzeczywiście przejęty. - Straszne. Ilu było zabitych?

- Nie mam pojęcia. - Brennan wolno potrząsnął głową. - Nie rozumiem jednak, dlaczego nikt, z kimkolwiek rozmawiałem, nic nie wie o wypadku.

- Jestem ostatnim od którego można się czegoś dowiedzieć, panie Brennan. Moja żona zawsze mi mówi, że nigdy nie wiem, co się wokół mnie dzieje.

- Dlaczego jednak nie ma żadnej wzmianki w prasie?

- Może chcą najpierw zawiadomić rodziny?

Była to pierwsza sugestia, która trafiła Brennanowi do przekonania, ale nie zadowoliła go całkowicie. Nie musieli podawać nazwisk, z tym można było zaczekać.

Vega ponownie wzruszył ramieniem. Zaczął zadawać oczywiste pytania, Brennan nie miał jednak na nie odpowiedzi, a zobaczywszy, że zegar ścienny pokazuje siódmą dwadzieścia pięć, wyjaśnił, że musi iść.

- A zatem jutro rano?

Na najbliższym rogu niewidoma kobieta ochrypłym głosem oferowała bilety cotygodniowej loterii, a jej rozmazane, mlecznobiałe spojrzenie tak poruszyło Brennana, że zatrzymał się, by wrzucić parę monet do miseczki: Nagle stanął przed sprawami straszniejszymi niż śmierć, bardziej dotkliwymi niż jego niepokój. Kobieta zawołała za nim, by wziął bilet; a gdy odmówił, spłynęły na niego dziękczynne błogosławieństwa niewidomej. Śpiesząc do land-roveru minął świeżo wymalowane hasło VIVA SANTA MARTA. W drodze powrotnej do Oasis miał szczęście, sprzyjały mu wszystkie światła, w przeciwnym razie Alison musiałaby zapewne na niego czekać.

Nie zauważył jej nadejścia. Najpierw dała znać o sobie powitaniem "cześć" z odległości około jarda. Natychmiast zsunął się ze stołka, na którym siedział. Ciemne oczy Alison były piękne, a krótko obcięte blond włosy uroczo odsłaniały jej czoło. Ilekroć się spotykali, to najpierw zauważał. Tego wieczora miała na sobie obcisłą, przylegającą suknię w białym kolorze, co podkreślało ciemną opaleniznę szyi i odkrytych ramion. Nie miała żadnego naszyjnika, ani klipsa, żadnej biżuterii zdobiącej ręce, tylko małe brylantowe kolczyki. Ogólne wrażenie zapierało dech i Brennan jej to powiedział.

- Czego się napijesz?

- Sądzę, że daiquiri - zmarszczyła nos z delikatnymi śladami piegów. - Tak; daiquiri i piwo imbirowe.

- Na pewno?

- Oczywiście.

- Tutaj czy chcesz od razu wyjść?

- Tutaj, bardzo mi odpowiada.

- Pomyślałem, że możemy pójść do restauracji Pod Muszlą.

- Świetnie.

W nasilającym się gwarze baru zamówił napoje. Poczęstował ją papierosem, o który go poprosiła, a gdy pochyliła się nad żółtym płomieniem z zapalniczki, ich dłonie się spotkały.

- Nie wiedziałem, że palisz - powiedział.

- Nie robię tego często. Dwa do trzech. Jeśli wypale więcej, następnego dnia sapię i tracę oddech, a moi klienci myślą, że zrobili kolosalny postęp.

- Wydaje mi się, że masz przyjemne zajęcie.

Przyszedł mu na myśl Merchant, ale odrzucił to skojarzenie, bo nie chciał sobie psuć nastroju. Zazdrości do tej pory nie doświadczał. Wymagałoby to napięcia uczuć u obojga, a on dopiero ostatnio zaczął sobie zdawać sprawę ze stosunku do niej. Poznał Alison przed dziesięcioma dniami. Znajdowali się w windzie klubu, gdy chwilowa przerwa w dostawie prądu zawiesiła ich między piętrami. Sądził, że podobnie jak on, jest gościem klubu, nie przyszło mu nawet na myśl, że pracuje tutaj jako instruktorka tenisa. Jeśli miałby oceniać na podstawie tego, co widział na Wimbledonie; kobiety grające w tenisa kojarzyły mu się z muskularną budową i sportową zapalczywością. Tymczasem Alison Stacey była szczupła i ogromnie kobieca. Pozostawało dla niego tajemnicą, jak ktoś tak delikatnie zbudowany mógł wykonywać tak zabójcze smecze i forhendy, przerzucające piłeczkę ponad siatką z ogromną siłą. Sekret leżał w roztropnej koordynacji ruchów, w rezultacie zaszła daleko w rozgrywkach amatorskich: miała dwadzieścia dwa lata dochodząc do półfinałów w Forest Hills, następnego roku przegrała w ćwierćfinałach w Wimbledonie; potem włączono ją do amerykańskiej ekipy grającej o puchar Wightmana. Była skromna, jeśli chodzi o te sukcesy, i nie bez wysiłku przekonał ją, by zaczęła o nich mówić. Do tego wcale się nie przejęła, że jej nazwisko nie skojarzyło mu się od razu z tenisem, nie podporządkowywała wszystkiego sportowi.

W czasie pierwszej wspólnej kolacji bez żadnych ceregieli powiedziała mu, dlaczego z czasem wybrała profesjonalny tenis.

- Doszłam tak wysoko, że prawdopodobnie nie mogłabym już wyżej awansować w rankingu amatorów. A poza tym ten międzynarodowy cyrk, jakim stał się amatorski tenis, zaczynał mi się nudzić. Tak więc, gdy byłam tu w zeszłym roku na wakacjach po turniejach karaibskich i klub Oasis wystąpił z ofertą, postanowiłam, że najwyższy czas, abym zaczęła zarabiać.

- Nie żałujesz?

- Ani trochę... a ty czy nigdy nie grasz?

- Jestem za stary. .

- Co takiego? - Zmarszczywszy brwi spojrzała na niego z miną sędziego liniowego po wątpliwym rozstrzygnięciu autu. - Ile trzeba mieć lat, aby być za starym?

- Trzydzieści cztery.

- Mógłbyś być moim bratem. Harry Brennan, wstydzę się za ciebie.

- Już teraz?

To było w zeszłym tygodniu. Dużo się wtedy śmiali. Teraz jednak, gdy wznieśli swoje szklaneczki, Brennan z trudnością zachowywał spokój. Jego usposobienie nie poprawiło się, przede wszystkim chciał się pozbyć złych przeczuć, jak sądził bezpodstawnych i nierozsądnych. Chociaż Vega tłumaczył wszystko interesem krewnych, był rozdrażniony, nieprzekonany, wydawało mu się całkiem niemożliwe, aby spośród wszystkich ludzi, którzy zaczęli wypełniać bar Oasis, tylko on wiedział o katastrofie. Nic nie wskazywało, by było inaczej. A jednak... jednak... Jakieś przerażające myśli kłębiły mu się w mózgu, usprawiedliwiając jego wątpliwości. Skończył się dzień, a nikt nie powiedział mu na ten temat słowa. Nie było żadnych pogłosek. Nic z tego nie rozumiał wzruszył ramionami.

- Co ci się przydarzyło wczoraj wieczorem? - spytała Alison.

- Przepraszam? - Wyrwał się z rozmyślań o swojej obsesji.

- Denerwujesz się.

- Naprawdę?

Alison nic nie wiedziała o sprawie, było to po niej widać. Jeśli słowa Vegi okażą się prawdziwe, to i w radiu nie było żadnych informacji. Jeśli... .

- Czy pamiętasz, gdzie się wczoraj wybierałem? - spytał.

- Do Los Colmillos.

- Skończyłem w pobliżu Pozoblanco.

- Tak?

Odsunął szklankę. Było to dziwne uczucie, ale mógłby przysiąc, że czuł czyjeś oczy na sobie. Rozejrzał się wkoło, ale nie zauważył żadnych spojrzeń skierowanych w tę stronę. Nic nie zwróciło jego uwagi.

- To właśnie nazywam nerwami - powiedziała Alison.

Brennan wzruszył niespokojnie ramionami... Merchant? Czyżby tak był uczulony na Franka Merchanta?

- Mówiłeś o Pozoblanco. Że tam dotarłeś - Alison zaciągnęła się papierosem. - Czy będziemy się bawić w rozwiązywanie zagadek?

- Z całą pewnością to zagadka, ale nie będzie zabawy.

Wtedy jej opowiedział wolno, ostrożnie, nie omijając szczegółów, dobierając starannie słowa, jakby miała stenografować. Przypomniał dokładnie każdy pojedynczy fakt, jaki mu się zdarzył od obudzenia aż do zejścia w dół, gdzie wsiadł do land-rovera. Zajęło to sporo czasu. Alison kilkakrotnie mu przerywała, zaskoczona zadawała pytania, zachęcała do dalszych szczegółów, kazała powtarzać jakieś detale. Gdy, skończył; zapanowała dłuższa cisza i wreszcie powiedziała:

- O Boże Harry, to straszne.

- To wszystko! - Opróżnił szklankę przytrzymując resztki lodu zębami. - Jest coś bardzo dziwnego w tej sprawie. A przynajmniej tak mi się wydaje.

- W jakim sensie?

- Po pierwsze, że dopiero teraz o tym się dowiadujesz.

- Nie rozumiem - zmarszczyła brwi.

- Słuchaj! - Pod wpływem impulsu przywołał barmana.

- Powiedz mi... - oboje widzieli jego zaskoczenie.

- Nie, seńor. Co się stało? Gdzie?

- Widzisz - Brnnan impulsywnie odwrócił się do Alison - nie ty jedna nie słyszałaś. W rzeczywistości nie spotkałem nikogo w La Paz, kto by wiedział, o czym do diabła mówię.

- Pewnie rozmawiałeś z niewłaściwymi ludźmi.

- Był między nimi także Frank Merchant.

- Dzisiaj?

- W siedem czy osiem godzin po katastrofie. To dość czasu dla kogoś, kto zawsze trzyma ucho blisko ziemi. - Nagle opanowała go gorycz. - A może trzyma rękę na pulsie.

- Przeceniasz Franka. - Spojrzała bezbronnie: - Spodziewam się, że musi czekać na „La Verdad" jak inni.

- "La Verdad" nie zdobyła się na wzmiankę. A radio postąpiło podobnie.

- Jesteś pewien?

- Nie mogę ręczyć za radio, ale gazetę mam na górze.

- Dlaczego więc się martwisz? - patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.

- Ha?

- Jak można oczekiwać, że ludzie o czymś się dowiedzą, jeśli nie było o tym informacji?

- Do licha, Alison, Pozoblanco nie jest na drugim końcu świata. - Potrząsnął głową.

- Uspokój się, Harry - strofowała go. - To straszne, że ciągle o tym myślisz. Potworne. Nie powinieneś doszukiwać się w tym tajemnicy.

Brennan zawahał się. Mógłby powiedzieć znacznie więcej; ale to na pewno wyglądałoby na szaleństwo. Wbrew woli pozostał spięty, ogarniał go jakiś zwierzęcy, przygważdżający niepokój.

Obserwowano go?... To absurd, Harry - próbował przekonać sam siebie. - Co na litość boską wymyślisz potem?

Nietrudno byłoby sobie wyobrazić reakcję Alison. Tak jednak to odczuwał, a przynajmniej tak mu się wydawało. Zrobił jeszcze jeden wysiłek, tym razem bardziej zdecydowany, by otrząsnąć się z tego nastroju: Alison zasługiwała na coś więcej niż na melodramatyczną fantazję.

- Nic nie wymyślam. - Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Widzisz, to jest tak, jakbym wrócił z pola bitwy, a tu nikt nawet nie wie, że była bitwa. To zbija człowieka z pantałyku:.. Jeszcze jedno daiquiri?

- Nie teraz. - Przez chwilę milczała, zamyślona. Zgasiwszy papierosa zapytała: - Co ci strzeliło do głowy, by oszukać kapitana zamieniając filmy?

- Nie był mu potrzebny.

- Być może. Ale to im się nie spodoba. A szczerze mówiąc, nie można by mieć do nich o to pretensji.

- Jeśli tak, będą mogli mieć pretensję do pana Browna z hotelu Clara.

- Tak im się przedstawiłeś?

Brennan skinął głową.

- Czy to nie było niemądre? ,

- Z pewnością nie było zbyt oryginalne.

Alison uśmiechnęła się z przyganą.

- Zaczynam myśleć, że jesteś bardzo impulsywny.

- Doprawdy?

- No i uparty, nie powinno mnie to zaskoczyć.

- A może znajdziesz coś pozytywnego?

Uśmiechnął się do promiennej twarzy Alison, a jednocześnie miał dziwne wrażenie ukłucia w kark. Popatrzył w lustro na ścianie, na próżno usiłując tam kogoś dojrzeć. Kto to mógł być? Nie wierzył, aby od razu rozszyfrowano podane przez niego fałszywe nazwisko. A gdyby nawet, to dlaczego działali ukradkiem? Przecież nie ukrywał się, można go było z łatwością znaleźć. Do licha z nimi, myślał. Bar zaczynał działać mu na nerwy. Za dużo gwaru, za dużo dymu, za dużo ludzi. To nie był najlepszy początek wieczoru.

- Co byś powiedziała, gdybyśmy się stąd ruszyli?

Gdy szedł z Alison do drzwi, odwracały się głowy, ale spojrzenia, którymi ją obrzucano, poprawiły mu nastrój. Na schodach zewnętrznych ,ogarnęło ich kojące ciepło wieczoru. Brennan kierował się w stronę land-rovera, ale Alison wskazała mu swój mały czerwony kabriolet, zaparkowany koło bloku hotelowego. Ustąpił jej i usiadł obok.

Kluczyk był w stacyjce.

- Ależ jesteś ufna!

- Przy bramie zawsze ktoś stoi. Nikt nie mógłby wyjechać niezauważony. - Włączony silnik zagłuszył odgłos furkoczących skrzydeł cykad. Ruszyli z chrzęstem żwiru, Brennan obejrzał się przez ramię. Nie widząc, by ktoś wyszedł za nimi, pomyślał, że to niedorzeczne sprawdzać, czy nikt ich nie śledzi. Usadowił się wygodnie w niskim fotelu; powiew powietrza rozkosznie chłodził mu twarz i od razu poczuł, że napięcie słabnie. W alei poruszające się ociężale tramwaje zgrzytały ocierając się pantografami o przewody elektryczne zawieszone nad jezdnią. Nie było jednej fontanny, jednego pomnika, który nie tonąłby w światłach. Do pulsujących neonów dołączały jasne okna kawiarń usytuowanych przy chodnikach.

Restauracja Pod Muszlą znajdowała się nad zatoką. Alison wybrała trasę, której nie znał. Przecinała krętą plątaninę ulic tak wąskich, że piesi musieli stawać pod ścianami domów, by ich przepuścić. Gęste powietrze pachniało korzeniami. Z oszklonych drzwi kręgielni i obskurnych barów z grającymi szafami padały snopy świateł. Wszędzie włóczyli się żołnierze, poszukując spełnienia swych zachcianek.

- Poglądowa lekcja socjologii - zaśmiała się Alison.

Jeszcze jedno naciśnięcie klaksonu i znaleźli się na szerokim wybrukowanym kamieniami nadbrzeżu. Pod Muszlą była jedną z kilku restauracji usytuowanych nad brzegiem morza, dość skromną; tak że nie przyciągała grup podpitych marynarzy na przepustkach. Było to jednak miejsce wesołe, ze smacznym jedzeniem i orkiestrą lepszą niż gdzie indziej: Jedli patrząc na wodę. Nie było księżyca, ale liczne gwiazdy tak świeciły, że morze wydawało się litym srebrem. Podrygująca w takt muzyki dziewczyna o twarzy w kolorze kawy śpiewała z zespołem. Zawiłe rytmy muzyki i miodowa chrypliwość jej głosu działały jak narkotyk. Wreszcie, po raz pierwszy tego dnia, Brennan nie czuł nawet cienia trwogi wywołanej katastrofą. Jego myśli zaczęły się bez reszty skupiać wokół Alison. Początek dnia oddalił się wraz z nieuchwytnymi, mglistymi podejrzeniami, które pobudził. Przez większość czasu w ostatnich trzech miesiącach żył na walizkach. Trynidad, Wenezuela, Kolumbia, Kostaryka i Honduras - zatrzymywał się w jednym miejscu po drugim i aż dotąd myśl o następnym wyjeździe, po wykonaniu zdjęć, które miał tu zrobić, nie budziła w nim niechęci. Ale teraz, gdy tańczył z Alison, gdy jej oczy patrzyły na niego z drugiej strony stołu, myśl o tym, że za tydzień ma lecieć do Londynu, dręczyła go w nie znany mu dotąd sposób, tak jak nie znane było uczucie, które wzbudziła:

Była cudownie pełna życia, wrażliwa, szczera. Wydawało się, że nie uświadamia sobie, jak nieprawdopodobnie jest pociągająca, choć zwracała uwagę na mężczyzn. Była to magnetyczna mieszanina, która poruszyła w Brennanie coś więcej niż pożądanie. Gdy przy jakiejś okazji rozpoczęła zdanie od "Frank mówi...", Brennan doznał takiego uczucia zazdrości, że nasilenie bólu mogło być typowe tylko dla reakcji młodzieńczych.

- Jak wychodzi słynny bekhend? - spytał z goryczą.

- Franka? - szybko zorientowała się w jego nastawieniu. - Nie lubisz go?

- Nie przepadam.

- Jest dość sympatyczny i coraz bardziej cię lubi.

- Jeśli o mnie chodzi, nie zauważyłem.

- Być może ukrywasz kompleks antyamerykański.

- Oczywiście. Właśnie ujawnia się to teraz.

- Często się to obserwuje i nie zawsze jest to niechęć ukryta.

- Pomimo tej wspaniałej propagandy?

- Nie myślałam o Santa Marta.

- Tam, skąd ja pochodzę, nieomal co dziesiąta osoba jest skoligacona z policjantem z Nowego Jorku. Do tego stopnia, że nawet obchodzą uroczyście Święto Dziękczynienia.

- Myślałam, że mieszkasz w Londynie. .

- W Londynie, Dublinie... Od czasu do czasu wyjeżdżam ze względu na podatki. Wszystko oczywiście w granicach prawa. Ale to Dublin jest naprawdę moim domem. Czy mogłoby być inaczej przy moim akcencie?

- Podoba mi się irlandzki akcent.

- Wreszcie komplement - skłonił się kpiąco.

- Opowiedz mi o Irlandii. Nigdy tam nie byłam. Powinnam pojechać do Dublina po moim ostatnim Wimbledonie, ale naderwałam ścięgno i zalecono mi odpoczynek.

- A więc nie wiesz; co straciłaś - powiedział Brennan z najtwardszym akcentem, na jaki mógł się zdobyć. - Stara Irlandia, zgodnie ze słowami piosenki, jest jak szczypta raju, który spłynął z nieba...

- Harry - zachichotała.

- Na pewno ci to wystarczy. Powiedz mi w zamian o Filadelfii: Kiedy jedyny raz byłem w tym mieście, padało przez cały czas, a nie wierzę, żeby zawsze było tam tak ponuro.

Zespół grał bez przerwy, a piosenkarka zawodziła o radości i rozstaniu. Grupki ludzi wchodziły i wychodziły. Mały statek poruszał się prawie niepostrzeżenie po lśniącej zatoce, nad którą wzeszedł księżyc w pełni. Pozostali w restauracji do północy, a następnie pojechali do Sunset Point. Było tam niezmiernie cicho wśród palm i pokręconych drzewek divi-divi Drgające światła La Paz zdawały się być tak daleko jak gwiazdy na niebie. Monotonne, regularne uderzenia fal o upiorny o tej porze łuk nadbrzeża znaczyły przemijanie nocy. Pocałunki Alison były dziwnie podniecające, jej wargi błądziły po ustach Brennana wywołując u niego najwyższe uniesienie, wreszcie jednak delikatnie odsunęła go. Pozostał rozdarty w niepewności między tęsknotą i nadzieją. Nie protestował. Przyjechała do Sunset Point bez zachęty z jego strony, nie padło jedno słowo, ale stało się tak nie dlatego, że należało to do rutyny wieczorów, ani dlatego że czuła, iż jest mu to winna. Był tego pewien. Teraz poznał jej usta, miękkość włosów i prężność delikatnego ciała. Była jednak dziwnie nieśmiała i poznał granice, których nie mógł przekroczyć. Może trochę ucierpiała jego próżność, ale w głębi duszy był zadowolony i odczuł ulgę. Nigdy dotąd nie był zakochany, a to były dopiero pierwsze oznaki zbliżenia i działały na niego razem z zapachem i smakiem jej skóry. Księżyc płynął teraz wysoko nad wierzchołkami palm i w La Paz stopniowo gasły bujne światła nocy. Tyle mieli sobie do powiedzenia, odkrywali się nawzajem, ale nawet milczenie zdawało się wzbogacać ich znajomość. Gdy powiedziała, że muszą wracać, pochlebiał sobie, że w ostatnich jej pocałunkach było coś więcej niż powściągliwe pożądanie.

- Muszę być na korcie jutro o dziesiątej - powiedziała przeglądając się w lusterku samochodu. - Biorąc pod uwagę ile zostanie mi czasu na sen, już widzę, jaką mi da lekcję.

- Kto?

- Frank.

- Powinien dbać o swoją głowę.

- Upał zaczyna się dopiero koło jedenastej, a poza tym Frank jest przyzwyczajony do upału.

- Czy on ma od czasu do czasu coś do roboty w tej swojej ambasadzie? - Fakt, że zawsze broniła Merchanta,

- A może wychodzi w nocy z kubłem i pędzlem do malowania sloganów propagujących Amerykę?

- Nie znam jego rozkładu zajęć.

Alison włączyła światła i natychmiast zleciały się do nich ćmy. Wolno potoczyli się drogą prowadzącą do trasy nad brzegiem morza i dopiero tam przyśpieszyła. W milczeniu dotarli do końcowego przystanku tramwaju; teraz cichego i pustego. Pierwsza odezwała się Alison:

- Czy wybierasz się na niedzielne przyjęcie u prezydenta?

- Nie o tym nie wiem.

- A zgłosiłeś się?

Zaprzeczył ruchem głowy.

- Czy ty tam będziesz?

- Tak.

- Jak mam to załatwić?

Skręciła gwałtownie, by ominąć mężczyznę drzemiącego na stąpającym ociężale ośle.

- Wydaje mi się, że powinieneś zgłosić się do attache kulturalnego swojej ambasady, ale nie jestem zupełnie pewna. Dla mnie załatwił to Frank.

- Ach tak!

- To bardzo zabawne przyjęcie. Jeden Bóg wie jaka to kolosalna strata pieniędzy, ale wszystko razem jest bardzo komiczne. Już raz tam byłam.

Mijali kasyno, gdzie wrzało jeszcze życie.

- Postaraj się przyjść, Harry.

- Wątpię, czy mnie wpuszczą, nie mam odpowiednich ciuchów. Pamiętaj, że jestem człowiekiem pracy. A do tego nie ma tu konsulatu irlandzkiego czy czegoś takiego. Reprezentują nas na podstawie dwustronnej umowy Brytyjczycy, ale jest to oparte - przynajmniej oni tak to widzą na zasadzie kurtuazyjnej. Nie widzę siebie na liście brytyjskiej, bo z pewnością oni sami biorą się po dżentelmeńsku za gardła, by się tam dostać.

- Możliwe, że Frank mógłby coś załatwić także dla ciebie.

- Nie, dziękuję. .

- Powinnam się domyślić - westchnęła.

- Przepraszam, ale on wywołuje we mnie najgorsze odruchy.

Mijali sklep Vegi, był wreszcie zamknięty. Grupy sprzątaczy polewały wodą puste ulice i pod lampami zawisły maleńkie tęcze z delikatnych rozprysków wody.

- Spróbuję jutro dogadać się z Brytyjczykami, choć sądzę, że jest za późno. A może mógłbym zwrócić się jako pan Brown? - dodał wesoło. - Fałszywa broda i tak dalej, może podwoić moją szansę. Co o tym myślisz?

Zobaczył, że Alison zmarszczyła brwi.

- Żałuję, że to zrobiłeś... Doprawdy, jesteś daleko od domu i nie chcesz przecież kłopotów. A tu nie tylko dałeś fałszywe nazwisko, ale skierowałeś ich na błędny tor.

- Teraz już nic na to nie poradzę.

- Oni są na tym tle bardzo uczuleni.

Wzruszył ramionami.

- Mogą mieć wszystkie odbitki, jakie chcą, jeśli to ich interesuje; choć nie wyobrażam sobie, w czym mogą im pomóc. Przychodzi mi do głowy, że gdybym oficjalnie wręczył władzom cały komplet zdjęć, to zapewne dostałbym zaproszenie na niedzielną hulankę. Za oddane usługi.

Alison skręciła na drogę dojazdową do Oasis. Gdy przejeżdżali przez bramę, strażnik ziewał. Było dobrze po drugiej. Skierowali się do bloku hotelowego i windą wjechali na drugie piętro.

- Dobranoc, Harry - powiedziała Alison. - To był miły wieczór.

- Co myślisz o obiedzie jutro?

- Zdaje się, że zamierzałeś gdzieś wyjechać... ,

- Już nie. Na razie odpoczywam do następnej środy.

- A potem?

- Sądzę; że polecę do domu.

Przez jedną krótką chwilę widać było, że się zmartwiła. Wystarczyło, aby go podnieść na duchu.

- Nie mogę w to uwierzyć.

- Obawiam się, że to prawda. - Po chwili wahania rzucił. - A więc obiad? .

- Oczywiście - lekko dotknęła palcami jego policzków. - Dobranoc i jeszcze raz dziękuję.

Chociaż był zmęczony, przez dłuższy czas nie mógł zasnąć, a kiedy wreszcie zmorzył go sen, śniło mu się; że napisał do Benedicta, wyjaśniając, że musi opóźnić powrót co najmniej o tydzień. Gdy ten sen z czasem oddalił się, przyszedł drugi. Zobaczył siebie pod morwą na brzegu zoranej przez samolot ziemi, przyglądającego się postaci uwięzionej między grubymi gałęziami drzewa. Sztywny pod wpływem szoku usłyszał, jak woła: "Czy wszystko w porządku?" I ku jego zaskoczeniu mężczyzna odpowiedział, choć Brennan nie dosłyszał odpowiedzi. Wtedy podszedł bliżej i powtórzył ochrypłym głosem: "Czy wszystko w porządku?" Tym razem mężczyzna odpowiedział wyraźniej, ale było to jakieś bredzenie w języku, którego Brennan nie tylko nie zrozumiał, ale nawet nie rozpoznał. Następnie wizja senna zaczęła pierzchać; oczy mężczyzny na drzewie zamknęły się, głowa z szarą, tłustą twarzą opadła na bok i już nie można było nic się dowiedzieć.

5.

Główna gazeta codzienna na Santa Marta "El Nuevo Mundo" zamieściła kilkuwierszową wzmiankę o katastrofie: Była umieszczona na dość dobrze widocznym miejscu, pośrodku trzeciej szpalty na pierwszej stronie. Brennan przeczytał ją gorliwie, jak tylko zszedł na dół.

Wypadek lotniczy

Nikt nie przeżył katastrofy w Los Colmillos.

Dzisiaj o świcie samolot transportowy Sił Powietrznych Santa Marta spadł w górach powyżej Pozoblanco. Samolot został całkowicie zniszczony, a załoga i dziewięciu pasażerów, cywilnych technologów zatrudnionych w lotnictwie stracili życie. Eksplozję słyszano w Pozoblanco, byli także świadkowie, którzy widzieli pożar. Natychmiast wysłano helikopterem ekipę ratowniczą z lotniska Alameda, a ze stolicy skierowano sanitarki. Samolot, który uległ wypadkowi, odbywał rutynowy lot w granicach kraju. Powołana komisja prowadzi dochodzenie w sprawie przyczyny katastrofy.

Notatka nie mogła być bardziej wstrzemięźliwa, ale to, co w niej powiedziano, odpowiadało dość dokładnie temu, co wiedział. Rozprawiała się także z jego wszystkimi uporczywymi znakami zapytania: Co więcej, kładła kres dokuczliwemu poczuciu, że kryje się w tym jakaś tajemnica; która prześladowało go wczoraj. Rzeczywiście, ponure pomysły zrodzone z braku wiadomości wydawały się z perspektywy czasu niedorzeczne. Widać jego nerwy musiały być bardziej nadwerężone, niż sam zdawał sobie z tego sprawę. Teraz wydawało się, że wyjaśnienie Vegi odpowiadało prawdzie. A jeśli dziesięć wierszy o katastrofie miałoby nie wystarczać do przedstawienia strasznego dramatu, to przecież powodzie i żniwa śmierci w Tajlandii nie zyskały więcej miejsca w prasie, a krwawym rozruchom w Algierii też poświęcono jedynie kilka wierszy. Czytelnikom "El Nuevo Mundo" zapewne wystarczyły dotykające ich codziennie tragedie i nieszczęścia, aby stępić zainteresowanie klęskami, które spadały na innych. Na pierwszej stronie bardziej ich zaciekawiła wiadomość o poczynaniach prezydenta Lopeza, który po mszy w nowej bazylice udał się do swojej rezydencji w górach, by tam uczestniczyć w naradzie z dowódcami wojskowymi. Bardziej interesujące były statystyki wskazujące, że wzrósł eksport cukru i rumu do Europy, i rozwlekłe posłanie astronauty rosyjskiego do astronauty amerykańskiego („Pokój jest naszym Powołaniem").

W czasie weekendu blok hotelowy Oasis miał zwykle więcej gości, wyższych pracowników towarzystw naftowych, plantatorów i ich rodziny, biznesmenów z miast prowincjonalnych i kilku oficerów armii i lotnictwa z oddalonych baz. Brennan tylko się domyślał, kim są goście. Uważał zazwyczaj, że zjeżdżają do La Paz na zakupy, do banków, na ryby, golfa, zwiedzanie obiektów będących świadectwem postępu. Tego dnia jedząc śniadanie stwierdził, że prawie wszystkie miejsca w jadalni są zajęte. Widać było także więcej kobiet niż zwykle i Brennan wytłumaczył to sobie niedzielnym przyjęciem w Pałacu Prezydenckim. Nie zauważył Alison, ale było już po wpół do dziesiątej, więc pomyślał, że odeszła po śniadaniu, by zdążyć na trening na korcie.

Było za wcześnie; by zawracać sobie głowę Frankiem Merchantem. Odczuwał do Amerykanina niechęć tylko dlatego, że był w La Paz i że będzie uczęszczał do klubu Oasis jeszcze długo, podczas gdy on, Brennan, stąd wyjedzie. Poznał go dopiero przed tygodniem - to Alison ich sobie przedstawiła. I choć nie kończąca się gadanina Merchanta o pomyślnym rozwoju Santa Marta i jego protekcjonalne dowcipy wytrącały go z równowagi prawie od początku znajomości, to dopiero od ostatnich trzydziestu sześciu godzin miał go całkowicie dosyć.

Siedział przy stoliku z właścicielem plantacji cytryn: - nie przejawiającym ochoty na rozmowę żarłocznym facetem pochodzenia hiszpańskiego z owłosionymi rękoma i zaznaczającym się granatowoczarnym zarostem. Kilka osób w sali spotykał już wcześniej i rozpoznał je. Spostrzegł też kogoś, kto widać przypuszczał, że może być przez niego zauważony, bo jego rzucone z ukosa spojrzenie uciekło w popłochu, a przynajmniej tak się Brennanowi wydawało. Wczoraj byłby skłonny przypisać temu inne znaczenie, ale sen i notatka w "El Nuevo Mundo" stępiły jegoniepokój. Nie podzielał też obaw Alison w związku z wprowadzeniem w błąd umundurowanego biurokraty.

Ponownie przeczytał notatkę w gazecie. Kapitan powiedział: "Cokolwiek wiąże się z katastrofą, będzie ważne dla śledztwa", czy coś w tym rodzaju. Ale była też wzmianka, że śledztwo jest w toku. Uśmiechnął się odrobinę cynicznie. To typowe dla Santa Marta, że on; główny świadek, nie został odszukany do złożenia zeznań. Co nie znaczy, że mógłby okazać się użyteczny. Chwile bezpośrednio przed upadkiem samolotu były przerażające i ciągle wracały niezatartym wspomnieniem, ale to nie miało żadnego znaczenia dla śledztwa. To natomiast, co zarejestrował jego aparat fotograficzny, widziało dużo ludzi poza nim. Zdaje się, że miał już ten kłopot z głowy.

Skinął głową na pożegnanie plantatorowi i skierował się do land-rovera. Zza żywopłotu laurowego dochodził wyraźny odgłos mocno uderzanych piłek tenisowych: "Ty cholerny maniaku" - pomyślał mimo woli... Było piętnaście po dziesiątej i słońce już się szykowało, by wycisnąć z ludzi resztkę energii. Włączył wspomaganie chłodnicy i pojechał w świat flag, pomników, transparentów i innych rekwizytów mających poprawiać samopoczucie. Przed ambasadą brytyjską dwa samochody najechały na siebie zderzakami. Zebrał się spory tłum, a kierowcy klęli gestykulując gniewnie. Brennan znalazł miejsce do zaparkowania tuż obok. Z balkonu ambasady na pierwszym piętrze obserwował scenę siwowłosy mężczyzna. Uśmiechnął się do wchodzącego po schodach Brennana, a jego uśmiech był jak zaproszenie. Na jednej ścianie hallu wisiał portret królowej w potwornie jaskrawych kolorach, pasujący raczej do obrazków na pudełkach czekoladek. Na ścianie naprzeciw powieszono oprawioną w ramy mapę Wysp Brytyjskich, na której widać było tylko kontur Irlandii, jak gdyby część wyspy leżąca na południe od granicy z Ulsterem czekała dopiero na odkrycie. To wystarczyło, by zabić w nim resztkę optymizmu. Umalowana recepcjonistka o oliwkowej skórze, siedząca za biurkiem ustawionym pod głównym żyrandolem, przerwała na chwilę zabiegi przy manicure i zaproponowała, aby spotkał się z panem Cooperem. Piętro wyżej, należy skręcić w lewo, nazwisko jest na drzwiach.

Brennan podziękował jej i wszedł po szerokich schodach w kształcie litery L na pierwsze piętro. Na dyskretnej tabliczce przymocowanej do drzwi przeczytał: "Charles Cooper". Zapukał, chwilę odczekał i wszedł do środka. Znalazł się w obszernym białym pokoju z wirującym wentylatorem: Okna sięgające od podłogi do sufitu były szeroko otwarte. Z ulicy dochodziła wrzawa kłótni. Na balkonie stał mężczyzna bez marynarki, który przed paru minutami uśmiechnął się do Brennan. Teraz wszedł do pokoju i potrząsnął głową ciągle się uśmiechając.

- O Boże, co za ludzie! Gdyby nie to, że mam coś do roboty, spędzałbym czas na balkonie. Z dala wygląda to na przedstawienie w teatrze rewiowym.

Nie oczekiwanie przez drzwi balkonowe wszedł spaniel Króla Karola i zaczął obwąchiwać nogi Brennana.

- George - powiedział Cooper - bądź grzeczny, George. To niesamowite, ale on zawsze poznaje Brytyjczyka. Nigdy się nie pomyli.

Spaniel z wywieszonym językiem wycofał się pod wentylator.

- Jest niezły i marnuje się. Tutaj mają straszne mieszańce z głowami wilków... Przepraszam bardzo - wyciągnął rękę. - Pan...?

- Brennan.

- Charles Cooper.

Miał gardłowy głos i był raczej rumiany niż opalony, a jego oczy miały najbardziej błękitny kolor, jaki Brennanowi udało się kiedykolwiek zobaczyć.

- W czym mogę pomóc?

Brennan przedstawił się i zapytał o zaproszenie na niedzielę.

Cooper rozłożył ręce.

- Obawiam się, że nic nie mogę zrobić. Bardzo bym chciał. Mamy niewielkie możliwości, jeśli chodzi o naszych rodaków. A poza tym mówiąc wprost, pan niezupełnie się kwalifikuje.

- Rozumiem,

- Cholernie mi przykro, ale tak już jest. Zresztą nasza lista została zamknięta przed paroma dniami. - Pogłaskał grzbiet psa stopą. - Niewiele pan straci, proszę mi wierzyć. Zawsze bym wybrał raczej solidny stek i butelkę wina.

Z ulicy doszedł ich gwizd. Brennan bezwiednie poszedł za Cooperem na balkon. Trzech policjantów zapamiętale próbowało rozegnać ciżbę ludzi cisnących się przy unieruchomionych wozach.

- Czasami odczuwam lęk - zauważył Cooper. - Wszystko sprowadza się do chaosu, na który są skazani. I nie zawsze jest to zabawne. Jak długo pan tu przebywa?

- Trzy tygodnie.

- I zostaje pan?

- Jeszcze tylko kilka dni.

- Zazdroszczę panu - Cooper westchnął. - Miesiąc tutaj wystarczy. Zaoszczędzi pan sobie rozczarowania. Widzi pan, ten owoc pod skórką jest zgniły. Całkowicie, obrzydliwie zgniły. Na Boga, to smutne. Turysta może być zachwycony, ale socjologa to przerazi, a polityk będzie rozpaczał. Czym pan się zajmuje?

Pytanie było sposobem zmiany tematu, jak gdyby nie chciał do końca wywnętrzać się przed obcym.

- Jestem fotografem.

- To bardzo interesujące. - Już zapomniał o tym, co się działo na ulicy. - Fotografuje pan ludzi? Krajobrazy? Przyrodę?

- Można powiedzieć, że przyrodę.

Cooper ostrożnie wymienił dwa znaczące czasopisma:

- "The Field"?, "Country Life"?

- Jeszcze nie teraz, - uśmiechnął się Brennan.

Po chwili jeszcze ostrożniej zapytał:

- H. Brennan?

- Obawiam się, że tak.

- Niech mnie licho - Cooper wkroczył entuzjastycznie do pokoju. - Jestem zaskoczony. Jakoś wydawało mi się, że jest pan starszy.

- Przyjmuję to jako komplement.

- Drogi panie, to dlatego, że od lat oglądam pana prace. Co sprowadza pana na Santa Marta?

- Przede wszystkim kolibry.

- Zachwycające.

- To taki rodzaj zajęcia, że jestem wiecznym turystą.

- I ani odrobiny tej irlandzkiej żarliwości sumienia w sprawach społecznych i polityce?

- Jeśli już, to nie da się tego zauważyć.

- Jest pan unikatem; panie Brennan.

Obydwaj się roześmiali i podali sobie ręce.

- Proszę mi wybaczyć; że zabrałem panu tyle czasu.

- Ależ nic podobnego. Żałuję tylko, że nie mogę panu pomóc w sprawie jutrzejszego przyjęcia.

Będąc już przy drzwiach Cooper dodał.

- Jestem szczęśliwy, że pana poznałem. Szczęśliwy. Jeśli będę mógł panu w czymś pomóc, proszę się nie wahać i zwrócić do mnie. Problem polega tylko na tym, że dopóki pan nie pozbędzie się tego zielonego irlandzkiego paszportu, nie mam zbyt dużych możliwości, chyba że znajdzie się pan w jakichś tarapatach. I choć mam nadzieję spotkać pana ponownie, nie chciałbym, żeby tą okazją były pańskie kłopoty; zwłaszcza w Santa Marta.

Z uśmiechem zamknął drzwi. Brennan schodził wolno po schodach. Recepcjonistka oderwała wzrok od szkarłatnych paznokci, rzucając mu wcale nie niewinne spojrzenie. Na dworze upał zaczynał drgać nad asfaltową nawierzchnią, a ostre cienie stały się czarne jak tusz. Tłum wokół samochodu trochę się przerzedził, ale teraz kierowcy połączyli siły przeciw policji. Zapanował kompletny chaos. Wsiadając do land-rovera Brennan spojrzał na utrzymaną w stylu kolonialnym fasadę ambasady. Cooper znów stał na tarasie - mała figura, daleka od tego wszystkiego, co się wokół dzieje, bolejąca nad światem, ale cofająca się przed twardą rzeczywistością.

Zatłoczony tramwaj szarpnął z głośnym zgrzytem, zagrażając wiszącym na stopniach ludziom. Brennan włączył się w strumień pojazdów. Rozczarowanie może być jedynie następstwem oczekiwania a on wcale nie miał nadziei, że ambasada coś w jego sprawie zrobi, zwłaszcza że zwrócił się tak późno. Bankiety i tym podobne imprezy nie pociągały go zbytnio, toteż gdyby nie obawa, że straci towarzystwo Alison na cały wieczór, nie próbowałby nawet uzyskać zaproszenia. Skręcił w Avenida del Conquistador i skierował się do zakładu Vegi. Może pod wpływem żywych jeszcze uwag Coopera wyraźniej dostrzegał brzydotę miasta, jego ponure zaułki tuż za alejami wysadzanymi palmami i zdobionymi klombami kwiatów, kontrast między połyskliwym bogactwem i ciężkim życiem biedoty, siły przymusu - policję i gwardię cywilną. Słyszał gdzieś historię, jak do cudzoziemca podszedł miejscowy chłopak zadając mu klasyczne pytanie: "Czy chcesz przespać się z moją siostrą?", na co zapytany z wyrzutem odpowiedział: "Przecież ja nawet nie mogę pić waszej wody".

VIVA SANTA MARTA - głosił nabazgrany slogan - VIVA PAN-AMERICANO. Pomyślał o Merchancie i jego gadaninie o Klubie, a potem - jak to robił nie raz - o bujnej zieleni górskiej poza terenami zajętymi przez plantacje i o tym, jak mnożyły się nadużycia i pogłębiało rozpaczliwe położenie tutejszego ludu. Nie był całkiem szczery z Cooperem, ale za bardzo czuł się wędrowcem, by przez dłuższy czas gasić żar swego sumienia w jednym tylko źródle.

Chwiejący się na siodełku rowerzysta zmusił go do zmniejszenia prędkości. jeszcze przed sklepem Vegi. Ostrożnie podjechał do krawężnika obok niewidomej sprzedawczyni biletów loteryjnych, chciał jak najszybciej zobaczyć odbitki i już sobie wyobrażał pogodną, małpią twarz Vegi. Zazwyczaj, bez względu na to jak dużo było ludzi w sklepie, Vega pamiętał, by go chociaż pozdrowić. Tym razem stało się jednak inaczej. Było tylko trzech klientów: dziwacznie ubrana para turystów żądająca ekspresowego wykonania odbitek i ktoś trzeci, wybierający kolorowe slajdy z obrotowego stojaka.

- Dzień dobry, Gabriel.

Vega witał go z pewną niechęcią.

- Za chwilę, seńor Brennan.

To była szorstka odpowiedź, prawie wroga i tak niepodobna do zwykłego zachowania Vegi, że Brennan był zaskoczony Nie wiedział również, dlaczego udzieliło mu się panujące w sklepie napięcie. Poczuł je natychmiast, ale nie mógł zrozumieć, skąd się wzięło. Obserwował więc Vegę zajętego zamówieniem pary turystów. Wydawało się, że właściciel był równie skrupulatny jak zwykle, ale dwukrotnie pomylił się, po raz pierwszy wpisując datę na paragonie i po raz drugi wydając resztę. To nie było do niego podobne. Był zmęczony? Awantura z żoną? Żadne wyjaśnienie nie wydało się Brennanowi przekonujące. Czekał, niezdolny do wycofania się ani usprawiedliwienia niejasnego przeczucia, które ścisnęło mu serce. Gdy wreszcie para opuściła sklep, spóźniony uśmiech Vegi był parodią uśmiechu.

- Czy jestem następny?

- Proszę - Brennan zauważył, że Vega jest spocony i nie wiadomo dlaczego rozmawia z nim po hiszpańsku. - Drugi pan jeszcze chwilę poczeka.

Mężczyzna w słomkowym kapeluszu, z oczyma pandy za ciemnymi okularami, był pochłonięty zbiorem kolorowych slajdów i zdawał się nie zwracać uwagi na to, że o nim mówiono. Brennan podszedł bliżej rzucając na niego przelotne spojrzenie i z lekkim wzruszeniem ramion wymamrotał:

- Gracias. - Do Vegi zaś powiedział: - O co chodzi, Gabriel?

- O co chodzi?

- Nie jest pan dzisiaj całkiem przytomny. Co się dzieje? Ma pan gorączkę?

- Dziękuję, ale czuję się dobrze - znowu mówił po hiszpańsku z tą samą nerwową szorstkością. Zwilżył językiem wargi, zawahał się. - Obawiam się, seńor Brennan; że nastąpiła pomyłka z pana zdjęciami.

- Czy nie są gotowe?

- Stało się coś innego. Nie wiem, jak to wyjaśnić. To się zdarza czasami, ale w pana przypadku myślałbym, że to niemożliwe.

- Nie rozumiem.

- Musiał pan nie przesuwać filmu.

- Nonsens. Oczywiście że przesuwałem.

Vega z trudnością wytrzymał jego spojrzenie.

- Albo pan nie przesuwał, albo przyniósł mi nie ten film.

- Co takiego? - Brennana zaczęła ogarniać irytacja.

- Czy chce mi pan wmówić, że zrobiłem trzydzieści sześć zdjęć i ani razu nie przesunąłem klatki? Do diabła! - zaklął. - Proszę mi je pokazać.

- Nie ma nic do pokazywania - zaprotestował Vega. - Właśnie to panu mówię.

- Pokaż mi pan!

Mamrocząc pod nosem Vega pogmerał pod kontuarem zdrową ręką. Wyciągnął teczkę, ale tak drżały mu palce, że nie mógł jej otworzyć, i Brennan wziął ją od niego.

Między okładkami leżało sześć pasków negatywów, pięć całkowicie czystych, szósty także czysty z wyjątkiem czarnej ramki. Oniemiały Brennan patrzył na nie po kolei pod światło:

- To nie mogą być moje zdjęcia - powiedział stanowczo.

- Ależ tak, panie Brennan. Byłem przerażony, mogę pana zapewnić. Zaskoczony.

Brennan z niechęcią rzucił paski na kontuar.

- Słuchaj pan, mniej więcej połowa to były zdjęcia samych ptaków przy różnych migawkach: tysiąc, pięćset, dwieście pięćdziesiąt, mam notatkę w Oasis, wcale nie muszę sprawdzać, dobrze pamiętam... A skończyłem film zdjęciami katastrofy... - na chwilę zamilkł. - Do diabła, Gabriel, to jest bez sensu. Zupełnie bez sensu:

- Mogę pana zapewnić, że błąd nie nastąpił tutaj.

- Musiał powstać.

- Nie: - Vega był poruszony, ale nieugięty. - Nie.

- Raz mogłem postąpić jak niezgrabny amator, ale nie trzydzieści sześć razy po kolei.

Zapanowało milczenie i tylko klient przy drugim końcu kontuaru przerzucał slajdy. Brennan zapalił papierosa i gniewnie przekładał bezwartościowe negatywy: Szczególnie zależało mu na pierwszych paru ujęciach, spojrzał na Vegę oskarżająco.

- Nie jestem dzieckiem, któremu dano do rąk pierwszego kodaka, Gabriel. Trzydzieści sześć błędów pod rząd z przerwą po pierwszych ujęciach? Czy pan sądzi, że w to naiwnie uwierzę?

- Mechanizm mógł być uszkodzony.

Brennan pogardliwie potrząsnął głową.

- Kto je wywoływał?

- Ja, osobiście. Powiedziałem, że to zrobię i zrobiłem. Byłem tutaj do północy, seńor Brennan, ponieważ pan chciał je mieć dziś rano.

Znów zaległo milczenie. Krople potu pokryły pomarszczone czoło Vegi. Spoglądał z przykrością na koniec kontuaru, jakby zawstydzony, że ktoś jest świadkiem rozmowy podważającej jego prawdomówność. Z zewnątrz dochodził odgłos pojazdów i zdesperowane nawoływanie sprzedawczyni losów na loterię.

- Czy pan myśli, że kłamię?

Brennan wzruszył ramionami; nic już nie mogło tu pomóc, jak w przypadku drzewa powalonego na drodze. Nie było wyjścia z tej sytuacji, mogli wykłócać się do północy i nic by to nie dało. Szkody nie można było już naprawić. Rozdrażniony rzucił paski negatywów na kontuar.

- Oczywiście nie płacę.

Wyszedł bez słowa. Gong przy drzwiach zabrzmiał gniewną melodią. Za drzwiami przystanął i obejrzał się za siebie w przypływie nowej fali goryczy. Za jakiegoż to głupca uważał go ten typ?

Tym czasem Vega ocierał pot z czoła, a amator kolorowych slajdów coś do niego mówił, ale w jego sylwetce nie można się było dopatrzyć zrozumienia czy drwiny z wysłuchanej wymiany zdań i tylko ukradkowe, rzucane z ukosa spojrzenie było wciąż takie samo. Brennana poraziła świadomość nieprzezwyciężonej niechęci do tego człowieka, a może czegoś więcej. Idąc do samochodu poczuł, jak zimne macki niepokoju obejmują mu serce.

6.

Już się zdarzało, że wyobraźnia sprowadzała go na fałszywy trop. Czy i tym razem tak było? Usiadł za kierownicą samochodu. Przez zamknięte powieki przebijała czerwień słońca. Próbował ocenić sytuację. Jedno było pewne, nie mógł spartaczyć trzech tuzinów ujęć, tak samo jak nikt nie mógł podłożyć bomby na Księżycu. Jeszcze przed paroma minutami wierzył, że Vega niechcący sfuszerował robotę i bał się do tego przyznać. Prześwietlił film, albo popełnił jakiś inny błąd przy wywoływaniu, a potem w głupi sposób próbował zrzucić z siebie winę kłamstwami, wymyślając przyczyny zniszczenia filmu, którego sam był winien. Ale teraz... Wczoraj miał wrażenie; że ktoś wszedł do jego pokoju, gdy spał, wczoraj czuł też, że ktoś go obserwuje. Myśli kłębiły mu się w głowie i zasiewały wątpliwości. Byłoby głupotą uważać, że wplątał się w jakąś ponurą sprawę, ale dzisiejsze napięcie z pewnością wynikało z niewytłumaczalnego niepokoju, którego doświadczył poprzedniego dnia.

Vega niewątpliwie kłamał. Fotografował prawidłowo i nie mógł się pomylić dając do wywołania inny film, nie musiał to być także przypadek. Cała ta historia została spreparowana, podłożono inny film i nie może być mowy o przypadku!

Nowa fala gniewu pchała go z powrotem , do Vegi, odezwała się jednak także ostrożność. Już od powrotu do La Paz nachodziły go nieracjonalne, niepokojące myśli, choć zdawało się, że "El Nuevo Mundo" rozproszył je. A jednak był wśród jego domysłów jeden mniej wątpliwy, bardziej uzasadniony. Czy było nie do pomyślenia, że Vega działał pod przymusem? Kim był ten obcy klient cierpliwie czekający, ukryty pod słomianym kapeluszem? Na próżno dręczył się myślami, stawiał sobie pytania i zmuszał się do odpowiedzi. Ze złością wyciągnął ramiona, by zdjąć koszulę. Jeśli im zależało na zdjęciach katastrofy; dlaczego tak głupio się do tego zabrali? "Im", anonimowym, wszechobecnym "im". I zawsze "jeśli"... Dlaczego nie zwrócili się do niego wprost? Wczoraj, wieczorem w barze zadał sobie to samo pytanie, ale teraz poszedł dalej, jego podejrzenia konkretyzowały się. Cóż to takiego znalazło się na jego filmie z Los Colmillos, że trzeba było go zdobyć potajemnym, okrężnym sposobem? A w ogóle dlaczego mieliby go dostać? Czyżby chodziło o człowieka zawieszonego dziwacznie wśród morwowych gałęzi?

Uspokoił się, ale za chwilę znów zaczęły mu się kłębić myśli i już nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Szeroko otworzył oczy i wykrzywił twarz patrząc w przednią szybę samochodu; próbował znaleźć równowagę między instynktem a rozsądkiem, ale nie był w stanie wybrać między tym, w co wierzył, a tym, czemu nie dawał wiary. Pozostało tylko poczucie irytującej straty, której nie mógł odżałować. Na jezdni poruszały się stadka samochodów i zatrzymywały na światłach zachowując przepisową odległość. Nachodnikach tłoczyli się ludzie spiesząc w swoich sprawach, a na znikającym z oczu rogu ulicy niewidoma kobieta wciąż ofiarowywała im szczęście. Brennan skręcił, by jeszcze raz spojrzeć na Vegę, ale nie zobaczył nic podejrzanego, we wnętrzu sklepu. To było bardzo szybkie spojrzenie i jego niepokój równie szybko minął. Niemniej nie mógł całkowicie pozbyć się podejrzeń, uparte nie pozwalały się usunąć.

- Czy to pana wóz? - usłyszał nagle szorstki głos.

Chwilę wcześniej Brennan obserwował zbliżającego się policjanta, ale nie przyszło mu na myśl, że to on miał się stać ofiarą. Kiwnął głową.

- A co pana w nim interesuje?

- Pana wóz? - spytał ponownie policjant, jakby nie miał zaufania do jego inteligencji.

- Nie mam z vyczaju wsiadać do samochodu należące go do, kogoś innego.

- Dokumenty proszę.

Brennan podał mu je. Na rękawie policjanta zobaczył dwa paski. Pod białą kopułą hełmu policzki przypominały gliniany garnek, a oczy były jak ślepia gada.

- Jest wypożyczony - oświadczył policjant takim tonem, jakby to była zbrodnia.

- Zgadza się.

- Nie powiedział pan tego:

Brennan z wysiłkiem powstrzymał język za zębami. Ciemna ręka z knykciami pokrytymi bliznami oparła się swobodnie na drzwiach.

- Mieszka pan na stałe w La Paz?

- Nie.

- Przyjezdny?

- Tak:

- W tym miejscu nie wolno się zatrzymywać.

- Nie wiedziałem.

- Nie?

- Nie wiedziałem - powtórzył Brennan. - Skąd mogłem wiedzieć? Nie ma żadnych znaków.

Policjant nie spieszył się; pewny siebie, pewny także pesos, które pomogą mu zapomnieć o przewinieniu. Ale nie widząc wykładanych pieniędzy zmieszał się i stanął prosto.

- Gdzie tu jest znak zakazu zatrzymywania się? - spytał Brennan, zbijając policjanta z tropu.

- Wszyscy to wiedzą.

- Musiałbym tu dłużej mieszkać.

- Niemniej jest to wykroczenie. Niewiedza nie może być usprawiedliwieniem.

- Co pan zatem proponuje? - Brennan dostrzegł wahanie policjanta, więc naciskał go, nie mógł się pogodzić z nadużywaniem władzy. Już i tak poczuł się dzisiaj oszukany i niepokojony. - Spieszę się, proszę więc zdecydować:

Kilku przechodniów przyglądało się z zaciekawieniem cudzoziemcowi zatrzymanemu przez policjanta. Ten zaś przełknął ślinę, zmarkotniał widząc swoją klęskę i tracąc grunt pod nogami. Zazwyczaj łapówka następowała automatycznie, tak pewnie jak śmierć i podatki. Poprzestał na formułce, która miała uratować jego honor.

- Ostrzegłem pana. Następnym razem nie będę taki pobłażliwy. Zatrzymywanie się tutaj jest zabronione. Proszę to zapamiętać, seńor.

Brennan wsunął papiery do portfela i odjechał rozgorączkowany. Zaczynał nienawidzić La Paz i owego sekretnego spoidła korupcji, które trzymało wyspę razem. Na rozgrzanym asfalcie opony wydawały odgłos mlaskania, a w oślepiającym słońcu trudno było odróżnić kolor świateł na skrzyżowaniach. Pojechał prosto do Oasis, dalej rozmyślając o tym, co się zdarzyło w sklepie. Jak tylko dotarł do swego pokoju, sprawdził notatki i działanie mechanizmu przesuwania filmu w aparacie fotograficznym i utwierdził się w przekonaniu, że Vega usiłował go oszukać w bardzo naiwny sposób. Im bardziej jednak upewniał się, że stała mu się krzywda, tym oczywistsze wydawało mu się, że Vega został zmuszony do podania takiego niedorzecznego wyjaśnienia. Trzydzieści sześć klatek w filmie! Musiał zdawać sobie sprawę z tego, że Brennan mu nie uwierzy; żaden fotograf zawodowy by nie uwierzył, a i wielu amatorów. A jednak trzymał się do końca przy swoim kłamstwie. "Czy uważa pan, że go oszukuję?"

Co zatem?

Wyłania się z tego tylko jeden wniosek. Nie mniej uporczywy niż kłopotliwy.

Brennan przemył twarz i zszedł na dół. Minęło już wpół do dwunastej i bar był oblegany, ale on tam nie wszedł. W hallu stało czterech umundurowanych sierżantów marines stacjonujących na Santa Marta w obozie szkoleniowym w Meridzie. Jeszcze się nie zdecydowali, czy wyjść, czy też pozostać. Niewątpliwie świeżo przybyli na wyspę, a ich zaróżowione policzki sprawiały wrażenie niewinności.

Brennan zawsze trochę się wzdragał przed wychodzeniem na dwór na pełne słońce, jak gdyby miał przejść pod niewidocznym sklepieniem o jakiś ułamek za niskim dla niego. Z kortów tenisowych nie dochodziły żadne odgłosy, poszedł w stronę basenu kąpielowego. Nad żywopłotem a ligustrii ktoś skoczył z trampoliny i zniknął zanurzając się pod wodą z wyciągniętymi ramionami:

Wczoraj na poczcie urzędnik zachowywał się tak, jakby nagle rozpoznał jego nazwisko. "Brennan? Klub Oasis?" Szybko spojrzał na niego i zawahał się nad pieczątką; wszystko to nie było normalne. Czyżby miało jakiś związek z tym, co się stało u Vegi? Czy odłożono przesyłkę do Benedicta, aby ją zbadać? Pobudzona ponownie wyobraźnia hulała swobodnie w labiryncie spekulacji.

Za żywopłotem z ligustru znajdowały się klomby lilii i dekoracyjnych kann. Dalej rozciągała się mozaika zieleni i złocistych kwiatów oraz paprocie w donicach. Basen miał kształt nerkowaty; ale owalny pierścień palm sprawiał; że wyglądał na symetryczny. Pastelowe kabiny szatni znajdowały się z tyłu, za stolikami i trzcinowymi krzesłami. Jaskrawo niebieska barwa wody zawsze wydawała się Brennanowi sztuczna jak na folderze turystycznym oglądanym w zimie. Było tu trochę chłodniej i Brennan szukając Alison zbliżył się do krawędzi basenu.

- Jesteśmy tutaj.

To był Merchant i choć Brennan spodziewał się znaleźć go tutaj z Alison, poczuł żądło irytacji. Zobaczył ich po drugiej stronie basenu i aby tam dotrzeć, zaczął omijać stoliki i rozpłaszczone na ziemi sylwetki. Nieoczekiwanie jakaś dziewczyna, bardziej pokazująca goliznę niż inne, zacisnęła palcami nos i skoczyła z niższego piętra trampoliny. Woda się pod nią zapadła i zaraz wypchnięta szerokim strumieniem do góry oblała Brennana. Ktoś się roześmiał, a on skrzywił się ponuro i wytarł twarz dłonią.

- Uważaj! - krzyknął Merchant.

Właśnie przechodził kelner obładowany dzwoniącą szklankami tacą. Z wysoka, bardzo wysoka, dochodził warkot samolotu i przez chwilę Brennan; przewrażliwiony i zaniepokojony, skoncentrował się na tym odgłosie.

- Cześć, Harry - przywitała go Alison.

- Nie wyglądasz na zgrzaną - zapadł się w krzesło.

- Jesteś za bardzo ubrany, to źle wpływa na krążenie - powiedział Merchant.

Brennan zlustrował siebie. Bawełniana koszulka i drelichowe spodnie.

- Pewnie masz rację - przyznał niechętnie. - Byłem w mieście.

- Jak się zapatrujesz na piwo?

- Czytasz w moich myślach. Dzięki:

Merchant palił papierosa. Alison ruchem głowy odmówiła, gdy ją częstował, ale sam zapalił i wciągnął dym głęboko.

- Jak udała się partia?

- Świetnie - odpowiedziała Alison. - Frank gra jak huragan:

Jakaż to była przyjemność: patrzenie na nią. Długie; zwinne nogi, ale nie muskularne. Gibkie ciało z niewielkim biustem. Opalona skóra z prześwitami białości na udach, gdzie uchylały się w ruchu szorty.

- Czy wstąpiłeś do ambasady? - spytała.

Przytaknął skinieniem głowy.

- I co?

- Nic z tego.

- Niech to licho - zareagowała gwałtownie. - Frank, czy mógłbyś coś załatwić dla Harryego?

- Coś załatwić?

- Na jutrzejszy wieczór...

- Aha - Merchant przyjrzał, się Brennanowi z kpiącą uprzejmością. - Jutro wielki wieczór. - Rozwalił się w wyściełanym krześle trzcinowym, muskularny, z żylastymi ramionami; umięśnionymi barkami i owłosionymi łydkami poniżej nagich kolan. Na czole, gdzie kończyły się włosy, widać było krople potu, który zbierał się także w fałdach szyi, mimo to Merchant wyglądał równie nieskazitelnie jak zawsze: koszula z monogramem i cała reszta stroju.

- Bardzo ci na tym zależy?

- Nie - odparł Brennan.

- Harry! - zaprotestowała Alison.

Brennan wzruszył ramionami. Przyglądając, się smudze mgiełki na niebie wrócił myślami do przyczyn swego rozgoryczenia.

- Powinieneś pójść do swojej ambasady - powiedział ziewając Merchant.

Brennan odparował najlepiej, jak mógł:

- Ambasada, nie ambasada, teraz jest już za póŸno.

- Naprawdę, Frank?

- Nie słyszałaś? Facet nie ma wcale ochoty tam iść. - Merchant wrzucił garstkę orzechów do ust. Gryzł je powoli. - Ale jeśli chce, jeśli naprawdę chce, sądzę, że dałoby się coś zrobić.

- Nie, dzięki.

- Jak sobie życzysz. - Towarzyszył temu znudzony gest.

- Może raczej pomożesz upośledzonym? - rzucił Brennan. - Kiedy chcesz.

Przerwał bardziej zły na siebie niż na Merchanta. Kelner z czerwoną szarfą przyniósł piwo i wycofał się. Z drugiej strony basenu słychać było wesołe okrzyki. Jakiś mężczyzna z wydatnym brzuchem i głęboko zapadniętym pępkiem ciężko sapał jakby w pogoni za swym skarlałym cieniem.

- Przepraszam - zamruczał Brennan. Sama obecność Merchanta wystarczyła, by go zirytować, a teraz ten facet już dwukrotnie go rozjątrzył swoim gadaniem. - Właśnie miałem awanturę z Vegą i jeszcze po tym nie ochłonąłem. - Zwrócił się do Alison. - Pamiętasz te zdjęcia, o których ci mówiłem wczoraj wieczorem?

- Tak:

- Vega je zepsuł. Oczywiście nie przyznaje się do tego, ale to nie zmienia faktu:

- Wszystkie?

- Mówi, że nie przesuwałem filmu. Jak wam się to podoba? - strącił popiół. - Trzydzieści sześć klatek, a ja według niego ani razu nie nacisnąłem dźwigni.

- To Santa Marta, Brennan - odezwał się Merchant.

- To znaczy?

- To znaczy, że powinieneś zacząć przyzwyczajać się do takich spraw. Oni są jak dzieci z nowymi zabawkami.

- Vega wyróżnia się pod tym względem.

- Pomyłki się zdarzają.

- Nie tym razem.

- Co masz na myśli? - Alison zmarszczyła czoło.

- Uważam, że zostały rozmyślnie zniszczone.

- Rozmyślnie?

- Jestem absolutnie tego pewien...

- Doprawdy? - wycedził Merchant.

Brennan zdusił złość gasząc papierosa w trawie. Merchant, bagatelizował wszystko, co on powiedział, było to oczywiste, ale nie mógł już dłużej ukrywać swoich podejrzeń.

- No, mów, Harry - zachęcała go Alison.

Przynajmniej ona go wysłucha.

- Słuchajcie - zaczął - może to trochę brzmieć jak bajka o żelaznym wilku, ale odkąd wczoraj wróciłem z Pozoblanco, wydaje mi się, że mnie śledzą. Może z przerwami, ale śledzą.

Merchant przewrócił oczyma.

- Brennan, Brennan...

- Niezbyt mi to pomaga. Mało rzeczy mnie tak irytuje, jak robienie w konia, zwłaszcza gdy nie wiem dlaczego.

- Czyżbyś sugerował, że Vega jest sfrustrowanym ornitologiem czy kimś w tym rodzaju?

- Dobrze wiesz, że nie to mam na myśli.

- Na razie nie wiem. Może masz jakiś klucz, który by mi pozwolił właściwie ocenić sytuację.

- Przypuszczam, że rozmyślnie pozbawiono mnie fotografii. - Brennan przerwał. - I jeśli się nie mylę, jedynym powodem były zrobione na tym samym filmie zdjęcia samolotu.

- Czytasz nie te książki, co trzeba. Bądź rozsądny. Po co komuś te zdjęcia... twoje zdjęcia, choć niewątpliwie są wspaniałe, gdy można było zrobić inne?

- Właśnie tego chcę się dowiedzieć. - Brennan zmrużył oczy. - A skoro o tym mowa, skąd wiesz, że fotografowałem samolot, który się rozbił?

- Alison mi o tym wspomniała - odparł Merchant z rozbrajającym gestem, trochę jednak zmieszany. Spojrzał na Alison, jakby szukając potwierdzenia.

Alison skinęła głową.

- Nie wiem, Harry, jak do tego doszło, ale chyba dlatego, że nie mogę zapomnieć o tym "panie Brownie", za którego się podałeś:

- Słyszałeś więc o tym także?

- Tak - przyznał się Merchant.

- A zatem zrobiłeś od wczoraj postępy - odnotował Brennan.

- Tylko tyle, co dowiedziałem się z porannej gazety.

- Plus informacja Alison.

- Właśnie to chciałem dodać.

- I ciągle nie widzisz związku między tym a zdarzeniem w sklepie Vegi?

- Nie wyciągałbym takich wniosków.

- Także z faktu, że byłem śledzony?

- Faktu? No wiesz.

- Podejrzenia.

- Niestety, nie mam bujnej wyobraźni, więc skąd mogę wiedzieć.

Znów podnieciła ich złość i zapomnieli o powściągliwości.

- Jak to jest z tym śledzeniem cię, Harry? - Alison wysunęła głowę do przodu.

- Wczoraj wieczorem nie tyle mnie śledzili, co obserwowali.

- W czasie naszego spotkania?

- Wcześniej, ale to nie trwało długo. Muszę przyznać, że nie byłem pewny.

- A teraz jesteś? - skrzywił się Merchant.

- Sądzę także, że przeszukano mój pokój, i nie zawaham się stwierdzić, że dobierano się również do mojej korespondencji.

- Jeszcze coś?

- Tylko to, że przy piątym stoliku siedzi teraz facet, którego wzrok czułem na sobie dzisiaj podczas śniadania, choć nie chciał, abym to zauważył.

- O Boże! Jesteś nadzwyczajny... prawdziwy fenomen, Brennan - eksplodował Merchant.

Alison była jednak bardziej rozsądna.

- Ten z gazetą?

- Tak.

- Niezwykłe - powtórzył Merchant kręcąc głową. - Widzę, że ten sensacyjny dramat rozwija się na naszych oczach.

- Nie oczekiwałem, że uwierzysz - zgrzytnął Brennan - ale nie sądziłem, że będziesz zachowywał się jak smarkacz. Słuchaj, aż do wyjścia ze sklepu Vegi nie przywiązywałem większej wagi do tych spraw. Myślałem, że może jestem trochę nerwowy po tym, co mi się zdarzyło wczoraj rano. Ale w ostatnich godzinach układanka zaczęła się, przynajmniej dla mnie, dopełniać i stąd mój niepokój. Gdyby tylko chodziło o parę przeklętych zdjęć... Dlaczego do licha ktoś do mnie nie przyszedł i nie zażądał odbitek?

- Jeśli dobrze zrozumiałam twoją opowieść, to ty właśnie rozpocząłeś od hokus-pokus. A ta historyjka z "panem Brownem" również nie była zbyt mądra. Ludzie tutaj są nadwrażliwi jak primadonny.

- Dlaczego więc nie zadziałać wprost i odkryć karty? Przecież nie chowam się pod maską?

- To twoja układanka, nie moja. Osobiście powątpiewam w jej istnienie, ja wierzę w przypadki.

Z wyuczoną dyskrecją Merchant spojrzał w stronę stolika, o którym mówił Brennan.

- Znasz go? - zwrócił się do Alison.

- Widywałam przelotnie - powiedziała niepewnie. - Sądzę, że przyjechał na weekend.

- Widzisz? - zadrwił Merchant.

Teraz Alison zwróciła się do Brennana.

- Nie wydaje ci się, że dodajesz dwa do dwóch i wychodzi ci pięć?

Nie odpowiedział. Jakaś sylwetka dumnie zawisła nad najwyższym piętrem trampoliny, po chwili woda wytrysnęła i zapadła w dół.

- Jak to jest, Harry?

- Nie wiem, co dodaję, a chciałbym wiedzieć.

- W tej sytuacji - Merchant najwyraźniej zamierzał odejść - proponuję, abyś skończył z arytmetyką, a zajął się leczeniem ran. W porządku, miałeś zdjęcia i teraz ich nie ma, więc się wściekasz. To normalne. Ale na litość boską nie zaczynaj się zachowywać tak, jakbyś przeszedł udar słoneczny.

- Tylko tyle masz do powiedzenia?

- Teraz i tutaj tylko tyle.

- Załóżmy jednak, że mam rację. Tylko załóżmy. Co byś wtedy powiedział?

- Ja nigdy niczego nie zakładam - wstał ze sztucznym uśmiechem. - A na twoim miejscu trzymałbym się raczej pierzastych przyjaciół. Naprawdę.

- Dzięki.

- To moja rada. - Głos Merchant zabrzmiał trochę bardziej stanowczo. - Pozwól swojej wyobraźni odpocząć. A gdy trochę ochłoniesz, zrozumiesz, jak niewiele brakowało, byś się cholernie wygłupił. - Wziął sweter i rakiety tenisowe w pokrowcu leżące za jego krzesłem. - Dziękuję za grę, Alison. Do zobaczenia. Kiedy? Jutro o siódmej?

- Doskonale - zgodziła się. - Do widzenia.

Obserwowali, jak się oddalał. Brennan markotnie zapalił kolejnego papierosa, nie oczekiwał więcej od Merchanta. Gdy głośno wyjawił swoje podejrzenia, zbladły one nawet w jego myślach. Ale wciąż istniały i nie mógł się ich pozbyć. Puszczając dym z papierosa wskazał głową mężczyznę siedzącego przy pobliskim stoliku.

- Czy jesteś pewna, co to za człowiek?

- Który?

- Mężczyzna z gazetą.

- Co w ciebie wstąpiło, Harry? - Alison zdjęła okulary słoneczne potwierdzając spojrzeniem ciężar słów. - Od początku wymyślasz jakieś tajemnicze sprawy.

Zaprzeczył ruchem głowy.

- Ależ tak, i to jest śmieszne. Opierasz, sama nie wiem co, na zwykłych przypadkach. Frank ma całkowitą rację.

- Wyrazy uznania dla Franka. Ale to nie był jego film i to nie jego pokój przeszukano i facet, który tu siedzi, nie poszedł za nim.

- Stajesz się coraz bardziej niemożliwy... nie widzisz tego? - zaczęła gestykulować. - Twój pokój na przykład. Czy masz choćby najmniejszy dowód, że zrobiono tę rewizję?

- Czułem to. Mówię ci, że mnie to obudziło.

- Dziś rano?

- Wczoraj po południu, zanim zaniosłem film do Vegi. - Bardzo dobrze rozumiał sceptycyzm Alison. Przecież w głębi serca miał podobne wątpliwości. - Do licha, Alison, normalnie mocno stoję na ziemi. Sam nie jestem pewien, tak samo jak ty.

- To wszystko jest jednak bardzo naiwne. Zachowujesz się jak zagniewane dziecko. `

- Istotnie, jestem zły.

- Skończ więc, na litość boską, bo i ja się naprawdę rozgniewam.

Brennan nie znał jej od tej strony. Prześmiewki Merchanta pobudziły jego opór, ale irytacja Alison zadziałała jak zimny prysznic. Tak niedługo był z Alison, a już pozwalał sobie na jakieś obsesje. Uspokojony uśmiechał się, usiłując stłumić strumień domysłów i obaw, no a właściwie dlaczego nie skierować rozmowy na inne tematy, tak jak chciała? Prawie zapomniał, jak szorstko potraktował Merchant sprawę zaproszenia na jutrzejszy wieczór, ale ona mu przypomniała nie tak jednak, aby wracać do jego błędów, ale odwrotnie, żałując, że go nie będzie na bankiecie. Jeśli trafnie odróżniał jedno uczucie od drugiego, nie miał powodów do zazdrości, po prostu Alison nie chciała, żeby coś się zepsuło czy pomniejszyło następne parę dni. Nie potrafił jednak narzucić sobie odpowiedniego nastroju, Merchant jak zwykle dosypał soli do wszystkiego co go drażniło i irytowało. Teraz zauważył, że mimo woli spogląda od czasu do czasu na mężczyznę z gazetą. Kimkolwiek był ten typ, niewątpliwie okazywał dużo cierpliwości i wstrzemięźliwości, a do tego był całkiem nieodpowiednio ubrany do przebywania nad basenem. Nie musiał długo czekać, aby Alison dostrzegła te spojrzenia. Oczywiście zaprzeczył, nie był jednak dobrym aktorem.

- Chodźmy na obiad, Harry. Tutaj nie mam szansy we współzawodnictwie z tym typem.,

Poprowadziła go wzdłuż basenu. W jej szybkim kroku wyczuwało się cień irytacji. Kilku chłopców podbijało piłkę na wilgotnej mozaice placu gier, ale w basenie nie było nikogo. Błękitna woda, gładka i lśniąca, była przezroczysta jak celofan. Gdy przebyli jakieś dwadzieścia jardów, Brennan obejrzał się. Mężczyzna przy stoliku wyprostował nogi, po czym wstał niewątpliwie z zamiarem odejścia. Brennan szedł dalej, ale walczył z sobą, by się odwrócić i spojrzeć mu w twarz. Jeszcze parę kroków i wybrał kompromisowe posuniecie, schylił się, by zawiązać sznurowadło. Alison wyprzedziła go o krok i teraz stanęła czekając. Spojrzenie rzucone przez ramię powiedziało Brennanowi, że mężczyzna zbliża się i że między basenem a stolikami przejście jest wąskie, nie ma więc dużego wyboru. Dzieliło ich siedem, może osiem jardów, nie więcej, gdy Brennan zaczął zawiązywać drugie sznurowadło. Trochę nieoczekiwanie poczuł się jednak głupio z powodu swej podejrzliwości i gdy mężczyzna znalazł się koło niego, wyprostował się. I wtedy wszystko nastąpiło jednocześnie. Bez ostrzeżenia nadbiegł jeden z chłopców goniąc piłkę, poślizgną się i wpadł na Brennana, który zatoczył się i potrącił nadchodzącego mężczyznę. Nie udało mu się go jednak przytrzymać, i nieznajomy, zawadziwszy jeszcze o obmurowanie basenu, wpadł z wyciągniętymi ramionami do wody.

Przez dłuższą chwilę panowała nieprawdopodobna cisza, zanim mężczyzna pokazał się na powierzchni basenu. Brennan natychmiast ukląkł na brzegu i wyciągnął rękę, A do niego dołączyli inni przyglądający się śćenie.

- Bardzo przepraszam - usłyszał swój głos. - Jaki przykry wypadek - powtórzył jeszcze raz, ale odpowiedzią było jedynie chwytanie powietrza, zachłyśnięcie i wypluwanie wody. Mężczyzna chwycił barierkę i próbował wyciągnąć się bez pomocy innych, jak gdyby miało to przywrócić mu poczucie godności, ale namokłe ubranie ciągnęło go w dół, aż w końcu ustąpił. Przyjął , wszelką pomoc i wkrótce stał już na nogach, ociekający wodą, zaskoczony, i mruczał pod nosem po hiszpańsku:

- Mój kapelusz... gdzie jest mój kapelusz? - Ktoś wskoczył do wody i oddał mu zgubę. A tymczasem Brennan przepraszał go, wyjaśniał, proponował odwiezienie samochodem i wyczyszczenie garderoby w pralni chemicznej - wszystko cokolwiek przyszło mu na myśl.

Sytuacja była trochę absurdalna.

- Trudno, mi wyrazić, jak mi jest przykro = jeszcze raz przepraszał Brennan. - Usiłowałem ratować się od upadku, kiedy potrącił mnie chłopiec i...

- Nikt tu nie zawinił - powiedział mężczyzna szarpiąc swoje ubranie. Był w średnim wieku, mówił szybko i wyglądał bardzo niewinnie. - Nikt nie zawinił - udało mu się nawet uśmiechnąć. - Nie! Dziękuję za pomoc, dam sobie radę, gracias. - Jego samochód stoi w pobliżu; musi przejść tylko parę kroków, wkrótce nie będzie śladu po wypadku. To nie było miłe, ale nikogo nie można winić... Nieznajomy szybko odzyskał równowagę. Mimo usilnych zapewnień, że pomoc jest mu niepotrzebna, Brennan odprowadził go jednak na parking. Ubranie mężczyzny zaczęło tymczasem parować i w ostatnim przypływie poczucia winy Brennan spytał go o nazwisko i adres, ale odpowiedzią było wzruszenie ramion.

- To niepotrzebne, seńor. Zupełnie niepotrzebne.

- Jest pan bardzo wyrozumiały.

Na tym trzeba skończyć. Brennan wrócił na miejsce, gdzie czekała Alison, jej milczące spojrzenie było chłodniejsze niż głośna pretensja. Spodziewał się wyrzutów, ale ten lodowaty chłód całkowicie go zaskoczył. Zeszli do klubu bez słowa i od razu usiedli przy stoliku w jadalni. Tam jednak nie mogła się już powstrzymać.

- To nie było zabawne, Harry.

- To był przypadek, widziałaś przecież.

Jej ciemne oczy rzucały iskry.

- Do licha - odparowała - nie bądź głupi. Chcesz, bym uwierzyła, że czekałeś na niego przypadkiem? I że przypadkiem rozwiązało ci się sznurowadło?... Jesteś bardziej uparty niż muł, Harry. Dlaczego nie możesz dać sobie z tymi spokoju?

Nie powodowało nią jedynie oburzenie, dostrzegł to przez krótką chwilę. Kiedy indziej mógłby się nad tym dłużej zastanowić, wgłębić się, wypróbować ją. Ale ona rozczarowała go, dodając gorzko:

- Pracuję tutaj, Harry. I takie sprawy nie pomagają mi.

7.

Obiad sprowadził się do czterdziestu grzecznych, pełnych napięcia, niewesołych minut. Kpiny Merchanta okazały się niestety uzasadnione i chłód Alison, choć wstrzemięźliwy, był nie do przebicia. Choć można było mówić o pewnym pojednaniu i choć w jego ramach dochodziło od czasu do czasu do zgodnej wymiany zdań, były też dłuższe chwile milczenia. Nieustannie przypominał sobie swoją niezręczność, a porozumiewawczy uśmiech świeżo przybyłych do restauracji potwierdzał absurdalność długiego ciągu podejrzeń. Jego irytacja i postawa Mercharita sprawiły, że ciągle o tym mówił. Bądź co bądź jedynie pewny był fakt, że stracił zdjęcia, reszta stanowiła następstwo domysłów i wyobraźni. Bardziej zdecydowanie niż przedtem wmawiał sobie, że były to tylko przypuszczenia, powiedział sobie także, że choć wypadek był poniżający i głupi, to być może uratował go od jakiegoś innego szaleństwa, którego Alison nie chciałaby mu wybaczyć. Nie mógł zajmować wyczekującego stanowiska, i tak tracił wobec niej pole.

Gdy pili kawę, przypomniał sobie, że chciał napisać do Benedicta i zawiadomić go, że opóźni powrót wbrew temu, co ustalili. Właśnie Alison trochę zmiękła, rozważał więc, czy jej o tym nie powiedzieć. Postanowił jednak tego nie czynić, mimo wszystko była jeszcze wzburzona i to nie tylko z powodu sprawy z basenem. Chodziło także o jego upór wobec niedzielnego przyjęcia... W końcu to on tak długo zwlekał. W nocy sen o Benedykcie stopił się z innym snem, to samo stało się teraz - dokładnie wtedy, gdy chciał jej powiedzieć. Kiedy rozjaśniło mu się w głowie, z nadzwyczajną wyrazistością przypomniał sobie rozmowę z człowiekiem na drzewie morwowym i jego niesłyszalne odpowiedzi.

- Tak? - spytała Alison.

- Przepraszam...?

- Sądziłam, że chcesz coś powiedzieć.

- Nie - zająknął się. - Nie.

Wbrew swojej woli widział teraz znaki zapytania większe i głębiej ukryte: Poczucie niepokoju powróciło, jak powracają nudności.

Prawdopodobnie nawet wtedy zwalczyłby ów niepokój, gdyby tuż po przyjściu do pokoju nie zadźwięczał telefon. I niczego bardziej nie pragnął,. jak skończyć z podejrzeniami, przez ostatnie bowiem trzydzieści sześć godzin miał dosyć okazji do przygnębienia. Podszedł do telefonu sądząc, że to recepcjonistka sprawdza, czy chce zamówić budzenie, tymczasem ze zdziwieniem usłyszał męski głos:

- Jaki język zna pan najlepiej poza angielskim i hiszpańskim?

- Kim pan jest?

- Proszę nie odkładać słuchawki. Może pan być pewny, że będą podsłuchiwać i odetną pana, jeśli zechcą. A teraz szybko - czy to jest francuski?

Brennan zawahał się.

- Niemiecki.

- Może być. - Mężczyzna mówił zapalczywie. Głos miał gardłowy, niemłody. - Ich Spreche Deutsch... To powinno ich oszukać.

Na linii ktoś wciągnął głośno powietrze, a potem usłyszał niezbyt wyraźne, ale rozkazujące zdanie:

- Chcę się z panem spotkać.

- Po co? W jakiej sprawie?

- To zbyt trudne do wyjaśnienia. Co pan na to?

- Kiedy?

- Zaraz.

- Zaraz?

- Za pół godziny. W miejscu gdzie odbywają się walki kogutów.

Hahnenkampf! Mój Boże - łamał sobie głowę Brennan - gdzie walczą koguty?

- Nie znam tego miejsca - powiedział do słuchawki.

- Obok cmentarza.

- Tego też nie znam.

- Łatwo je znaleźć. Będzie pan tam?

Brennanowi trudno było się zdecydować.

- Dlaczego nie tutaj, w Oasis?

- Nie ma mowy:

- Wiele pan żąda. Proszę podać chociaż jeden powód.

- Zbyt duże zainteresowanie.

Usłyszawszy jęk zawodu przeszedł na angielski.

- A czy pan wie, czego chcę? Proszę zapamiętać: manksa! Kota manksa; kolego.

Brennan zmarszczył brwi. Kot manks? Nagle jak wzbierająca fala przyszło zrozumienie: manksy nie mają ogonów! Facetowi chodziło o to, by nie ciągnął za sobą ogona w postaci tajniaka.

- Rozumiem - zaczął mówić do słuchawki, ale linia gwałtownie zamilkła, został jedynie przerywany sygnał.

Odwiesił słuchawkę i podszedł do okna. Spojrzał na rozpalone, usypiające słońce. Wszechogarniająca, uporczywa cisza zdawała się podkreślać jego ożywienie. Upłynęła pełna minuta walki z uczuciem ostrzegającym go, ze nie powinien tam iść, nie powinien się angażować. Już raz zrobił z siebie głupca i to wystarczy. Gdzieś w tle plątała się myśl o Alison, ale nazbierało się zbyt wiele argumentów przeciw jej i jego konstatacjom, tym razem to nie była wyobraźnia. Fragment ze snem - tak, ale nie ten nagły, nieoczekiwany telefon i sposób w jaki się zakończył: kot manks... Brennan poczuł się jakby go zamknięto w pokoju.

A więc miał rację - obserwowano go i śledzono. Miał unikać ogona. Dlaczego?... Ciągle do tego wracał.

Otworzył szufladę biurka szukając planu La Paz. Były trzy cmentarze, największy tuż za zachodnim przedmieściem. Dojedzie tam drogą nadmorską do Monterrey. Jakieś pięć mil. Chowając plan do szuflady zobaczył pistolet automat Ortgies, zawsze pakował go do torby, gdy wybierał się na koniec świata. W ciągu pięciu lat pracy w kilkudziesięciu krajach nigdy nie okazał się potrzebny, ale posiadanie go dawało mu poczucie bezpieczeństwa.

Z rozmysłem wcisnął do niego magazynek i wsunął do kieszeni spodni. Był zdecydowany i nie miał iluzji, już nie można było nie dowierzać. Mógł jednak tylko zgadywać, czy znalazł sprzymierzeńca czy nie, ale teraz już nie będzie ryzykował.

Zszedł na dół po schodach; Nie przestając rozmyślać. Na dworze wszystko chowało się w głębokim własnym cieniu, a niebo było rozżarzone. Rozejrzał się uważnie, ale jak mu się zdawało, towarzyszył mu tylko jego cień. Przeciął drogę do miejsca, gdzie zostawił land-rovera. Klamka samochodu była tak rozpalona, że musiał chwycić ją przez chusteczkę. Pod brezentowym dachem można się było udusić. Przekręcił kluczyk, ale silnik nie zapalił. Klnąc wygramolił się z wozu i podniósł maskę. Pot wysychał równie szybko, jak się pojawiał. Docisnął końcówki przewodów aparatu zapłonowego - była to jedyna czynność, jaką znał - ale silnik nawet nie drgnął. Zniecierpliwiony wyprostował się i wtedy jego uwagę przyciągnął kabriolet Alison. Nie namyślając się zatrzasnął maskę swego samochodu i podszedł do wozu Alison. Kluczyk był w stacyjce. Wskoczył na fotel kierowcy i włączywszy silnik ruszył z cichym warkotem. Strażnik przy bramie spojrzał na niego bez pośpiechu, ale nie interweniował.

Kwadrans przed trzecią La Paz wyglądało jak wymarłe miasto. Tylko pojedyncze osoby snuły się po chodnikach lub szukały wytchnienia przy stolikach kawiarnianych. Od czasu do czasu pantograf tramwaju wywoływał iskrę na przewodach elektrycznych. Brennan miał aleję Konkwistadora prawie wyłącznie dla siebie, a na każdym skrzyżowaniu migały żółte światła wskazując wolną drogę. Z ostrożności jak najszybciej opuścił aleję i wybrał okrężną drogę przez zaułki z domami o falistych blaszanych dachach i białych ścianach oraz smrodliwe uliczki, których nigdy nie oglądali turyści. Następnie skierował się w stronę bulwarów. Domy z tanimi pokojami do wynajęcia, nędzne bary i sklepy o szybach popstrzonych przez muchy zasłaniały się teraz przed upałem, nawet łodzie przycumowane przy tamie przestały się kołysać. Minął restaurację Pod Muszlą i skręcił w drogę ze wschodu na zachód poruszony nagle wspomnieniami. Ale bez względu na to, co wzburzyło Alison, gniew? obawa? - tego jeszcze nie wiedział - teraz już go nie mogła powstrzymać. Od wczorajszego wieczoru wiele przemyślał, jeszcze więcej dzisiaj po obiedzie. Przestał się wahać natychmiast po odłożeniu słuchawki. To było zuchwałe postanowienie.

Skręcił w stronę Monterrey, tylko opony piszczały na pustej drodze darzącej we wstecznym lusterku. Nikt go nie śledził - tego był pewien, ale od czasu do czasu sprawdzał. Nie dlatego, że się obawiał, ale tak nakazywał rozsądek. Do tej pory popełniał błędy, były fakty, które mogły wyjaśnić zagadkę, ale nie do wszystkich przywiązywał wagę, nie sądząc, że są związane z tą tajemniczą sprawą i mogą zaprowadzić do jej wyjaśnienia. Dopiero niepowodzenie z filmem poruszyło go, zmobilizowało i uznał je za ważne. Oddzielnie rozpatrywane fakty z trudnością wystarczały do podtrzymania wątpliwości. A jednak bez nich nie mógłby znaleźć się tutaj, do tego z pistoletem w kieszeni.

Rozmowa telefoniczna tliła mu się w głowie jak resztki ogniska. To był bardzo angielski głos. Kim był ten człowiek? I czego od niego, chciał? A ważniejsze, co wiedział?

Na wypłowiałym transparencie przeczytał: SI LAPEZ SI! Solidna zabudowa La Paz zaczynała powoli na przedmieściach zanikać. Już nie było monotonii łuszczących się gipsowych ścian, migotały natomiast zielenią niewielkie, przetykane nieubłaganym światłem słonecznym plantacje bananów i mango. Kurz z brzegów drogi unosił się za samochodem. Ciągle nikt za nim nie jechał. Minął stado osłów z koszami przewieszonymi przez grzbiet i wyładowany wózek, może dwa, i niewiele poza tym. Cmentarz powinien być między drogą i morzem; jak tylko zaczął szukać tego miejsca, zobaczył napis. Brudny szlak poprowadził go od skrzyżowania między nierównymi pasmami zieleni przetykanej kaktusami do murowanego ogrodzenia i bramy zakończonej łukiem. W głębi wybrzuszał się na tle nieba masyw Los CoImillos, a jego nierówną sylwetkę łagodziła mgiełka.

Nie było śladu areny, gdzie mogły walczyć koguty. Brennan jechał więc wciąż dalej, ale nie zatrzymywał się, tylko rozglądał na wszystkie strony. To jeszcze, było La Paz, składano tutaj śmiecie miejskie i zmarłych, a miejsce wiecznego spoczynku rozciągało się aż po brzeg morza. Paręset jardów za bramą droga nagle rozszerzała się tworząc okrągłą płaską platformę gołej ziemi. Z jednej jej strony znajdował się pokryty strzechą szałas bez ścian, można powiedzieć dach na słupach. Obok stała czarna limuzyna, na której widok Brennana opanowało mieszane uczucie ulgi i napięcia. Zjechał z drogi i zatrzymał kabriolet obok czarnego wozu. Nie było w nim nikogo. Rozglądając się, wokoło zastanawiał się, dziwił i w końcu zaniepokoił, ale gdy wychodził z samochodu usłyszał odgłos ruchu w szałasie i zaraz wynurzył się stamtąd nieznajomy człowiek, sięgający wzrostem słomianego dachu.

- Witam - powiedział.

Brennan przyjrzał mu się niepewnie, głos niezupełnie odpowiadał usłyszanemu w telefonie. Mrużąc oczy mężczyzna podchodził do niego z wyciągniętą ręką, był przysadzisty, łysiejący a twarz miała dziwaczny kształt.

- Ale upał. - Uścisk ręki nie był zbyt silny. W uśmiechu pokazał małe pożółkłe zęby. - Nazywam się Lloyd.

Brennan skinął głową. Czterdzieści lat? Czterdzieści pięć? Trudno zgadnąć.

- Czy ktoś jechał za panem?

- Jeśli tak, to go zgubiłem.

- Na pewno?

- Na pewno.

- Przepraszam za idiotyczny kalambur z manksem, ale mój niemiecki trochę zardzewiał. Próbowałem pana ostrzec. W tej sytuacji aż dziw, że udało nam się tu spotkać.

- Chciałbym jednak wiedzieć, o co tu chodzi?

- Schowajmy się trochę, nie ma sensu upiec się za życia.

Weszli pod strzechę. Brennan roztropnie przepuścił przodem Lloyda, który co prawda wyglądał na nieszkodliwego faceta, ale było za wcześnie by mieć pewność. Po rozpalonym blasku słońca było tutaj prawie ciemno. Gdy oczy Brennana przyzwyczaiły się mroku, zobaczył kilka rzędów ławek ustawionych wokół ogrodzonej deskami przestrzeni o średnicy paru metrów. Czuć było zatęchły pot. Między ławkami walały się śmieci: zużyte zapałki, kawałki papieru, końce tanich cygar, puste butelki i rozbite szkło. Lloyd zatrzymał się, by podńieść niebiesko-brązowe pióro.

- Czy przyglądał się pan kiedyś walce? `

- Nie.

- To się panu udało. Nie jesteśmy tu jednak, by o tym rozmawiać, choć to interesujący symbol prymitywizmu i nudy zalegających pod cienką powłoką cywilizacji Santa Marta. - Odrzucił pióro. - Zapali pan?

Brennan wziął papierosa. W świetle zapałki spytał:

- Jak pan do mnie trafił?

- Naprowadziła mnie ciekawość.

- Ciekawość czego?

- Ach, to dość skomplikowane. Może lepiej powiem, kim jestem. Matthew Lloyd z londyńskiego "Sunday Herald" - przedstawił się i zrobił pauzę, jakby czekał, że Brennan go sobie skojarzy. Następnie ze szczyptą kpiny dodał: - Wędrowny reporter, "nasz człowiek w akcji". Nie ganię pana, że pan o mnie nie słyszał. Sam staram się czytać przyzwoite gazety.

Nawet tutaj panował otępiający upał, a ich głosy zdawały się odbijać od niskiego dachu. Brennan usiadł okrakiem na ławce, Lloyd wytarł pot z twarzy. Na zdeptanej arenie pełno było plam krwi, zaskorupiałych odchodów kogucich, połamanych brudnych piór. Było to odrażające, miejsce ziejące atmosferą nienawiści i szaleństwa.

- A zatem? - spytał Brennan.

- Mamy za sobą listy uwierzytelniające, pozostaje mi powiedzieć, że widziałem, co się zdarzyło na basenie. Pomyślałem sobie wtedy, że powinniśmy się skontaktować. .

- Czy chce mi pan powiedzieć, że chodził pan za mną.. ,

- Cierpliwości - Lloyd wypuścił dym spomiędzy opadających kącików warg. Wyglądało na to, że był w złej kondycji, prawdopodobnie miał kłopoty z trawieniem.

- Od jak dawna wie pan, że jest śledzony?

- Do pana telefonu tylko podejrzewałem.

- Czy domyśla się pan dlaczego?

- Proszę mi podpowiedzieć. Ale ten facet przy basenie jest czysty, to był wypadek.

- Szczerze mówiąc, to mi się spodobało. Ale pan się myli, on chodził za panem jak cień od wczorajszego wieczoru. Tak, tak, ten sam przemoczony dżentelmen. Jest pan zaskoczony, ale zaskoczenie nie zmienia faktów. Nie żartuję. - Mówił bez chwili przerwy. - I jeszcze kilka szczegółów. W Los Colmillos spadł wczoraj samolot, pan tam był. W drodze powrotnej zatrzymał się pan w barze w Pozoblanco, a potem wrócił pan do La Paz... Zgadza się?

- Niewątpliwie jest pan dobrze poinformowany:

- Wiem tylko dlatego, że sam przejeżdżałem przez Pozoblanco około południa. Całkiem przypadkowo, wracałem z Meridy. Ale przypadek chciał, że postanowiłem opróżnić kilka kufli piwa w barze, w którym pan był wcześniej. Wszyscy rozmawiali o katastrofie - Ciemni wieśniacy o zdziwionych oczach mało mnie interesowali. Pomyślałem, że sam udam się na miejsce, by mieć obraz z pierwszej ręki, ale dali mi do zrozumienia, że byłoby to igranie ze śmiercią. Wtedy usłyszałem o panu i zaraz sobie pomyślałem: to jest człowiek dla mnie. Dowiedziałem się tylko, że pan jest fotografem z land-roverem - jeepem, un heep, jak mówią. - Pokazał w uśmiechu żółte zęby: - Mówiąc krótko sprawdziłem kilka miejsc w La Paz zanim dotarłem do Oasis. Było wtedy około czwartej i recepcjonistka powiedziała, że odbywa pan drzemkę do szóstej i nie należy pana budzić. Liczyłem, że będzie mi pan pomocny, ale nie chciałem siedzieć bezczynnie tak długo, zacząłem więc trochę wypytywać o samolot. I co pan powie? Napotkałem nieprzeniknioną żelazną kurtynę: Nazwisko Matthew Lloyda nie jest zbyt znane w pewnych kręgach. To tak na marginesie. Wróciłem do Oasis zaraz po szóstej zamierzając przydybać pana, ale ktoś mnie wyprzedził, włączył się.

- To znaczy kto?

- Ten pływak mimo woli. Tak zgrabnie przyczepił się do pana, że nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Pomyślałem jednak, że jeśli będę się trzymał trochę dalej i okażę cierpliwość, może się to opłacić. Wszedł pan na pocztę, prawda?

- Zgadza się.

- A potem do Vegi.

Brennan przytaknął.

- On zrobił to samo, a ja także. Dokładniej mówiąc, obaj piliśmy kawę tuż obok, zanim pan nadszedł. A następnie jeden za drugim pojechaliśmy do Oasis. Stamtąd pan i młoda dama wyskoczyliście do restauracji Pod Muszlą. Tamten zrobił to samo, ja zrezygnowałem, ale dzisiaj rano znów zauważyłem, że kręci się koło pana, od ambasady brytyjskiej do Vegi, a potem do basenu kąpielowego... Ujmując najkrócej, takie przywiązanie sprawia, że ciekawski facet, taki jak ja, zaczyna się zastanawiać. Dzwoniąc do pana powiedziałem sobie: uważaj, jeśli się nim interesują, to telefon jest na podsłuchu, i oczywiście miałem rację.

Lloyd zgniótł nogą papierosa:

- Nie zorientował się pan, że to ten sam człowiek?

- I tak, i nie - Brennan zmarszczył brwi. - Pamiętam, że jadł śniadanie obok mnie, ale po wyciągnięciu z basenu miałem wątpliwości czy to on, tak był przegrany. Przecież nawet spytałem go o nazwisko i adres.

Lloyd uśmiechnął się sardonicznie.

- Jedno jest pewne, już go pan nie zobaczy. Ktoś inny go zastąpi.

- Zachęcające. - Brennan wstał niespokojnie. - Z tego wszystkiego wynika, że wyglądam co najmniej na potencjalnego mordercę.

- Czy potrafi pan to wyjaśnić?

- Tylko jedna sprawa nadaje temu odrobinę sensu.

- Samolot?

- Tak.

- Tak też myślałem.

Brennan podniósł jedną brew. .

- Co pana interesuje w tej sprawie?

- Chodzi mi o reportaż, kolego. Będę szczery, „Herald" od dawna paskudnie upada, ale ja czuję, że dzięki panu i małej pomocy z mojej strony los może się odwrócić. Za chwilę powiem dlaczego. - trochę się zasapał. - Czy wczoraj robił pan zdjęcia w górach?

- Tak, ale ich nie widziałem. .

- Domyśliłem się tego - Lloyd drżącymi rękoma zapalił następnego papierosa. - A gdyby tak zacząć od początku?

Przedstawienie wszystkiego od początku zajęło Brennanowi dobrych parę minut, ale był zadowolony, już choćby dlatego, że rozjaśniły mu się myśli. Poczuł też ulgę, że może zrzucić z siebie ten ciężar nie wzbudzając szyderstw. Przemierzał wzdłuż i wszerz kryjówkę pod strzechą, a Lloyd towarzyszył mu wzrokiem, nie przerywając ani razu, tylko drgnienia mięśni twarzy zdradzały od czasu do czasu ukryte podniecenie. Było cicho jak w konfesjonale. Pół ziemi przeciągnęła wąską smugą jak dym z dubeltówki kolumna mrówek. Strzecha trzeszczała od czasu do czasu; jakby coś jej ciążyło. Za postrzępionym brzegiem placu drgała w upale polana, a nad dwoma nieruchomymi samochodami unosiły się kłęby pary. Brennan miał wrażenie, że jedynie wypełnia luki w już naszkicowanej historii; w której Lloyd przewidział wszystko, a tylko brakowało mu szczegółów do profesjonalnego ujęcia. Mimo to czuł się ciągle jak w labiryncie, szukał po omacku, gotów przyjąć tylko tyle, co widział, i nic poza tym.

- Nie mogę zrozumieć - kończył relację - dlaczego śledzili mnie po wyjściu ze sklepu Vegi, nie widzę powodu.

- Mógł pan mieć jeszcze jakieś inne filmy.

- Ale nie miałem.

- Jak mogli wiedzieć? Mógł pan nie wysyłać pocztą wszystkiego.

- Dlaczego więc nie zatrzymali mnie, aby z tym skończyć?

- Za bardzo rzuciłoby się to w oczy.

Brennan ruchem ręki dał za wygraną, Lloyd natomiast powiedział:

- Zastanówmy się zatem; co to może znaczyć. Chodzi o samolot. Czy spalił się kompletnie?

- Cały z wyjątkiem części ogona.

- Były na nim jakieś oznaczenia?

- Nie pamiętam.

- Może błękitna gwiazda z białym środkiem?

- Nie przypominam sobie. Zresztą ugrzązł w lianach. - Brennan przymknął oczy koncentrując się na tamtym widoku i przypominając sobie brzegi majestatycznego ogona.

- Był biały.

- Jest pan tego pewien?

- Cały biały - skinął głową.

Lloyd uderzył się po udach.

- Kocham cię, kolego. O Boże, jakżeż cię kocham. - Odskoczył rozrzucając popiół: - Proszę zgadnąć, do kogo należał samolot?

- Do kogo?

- Do prezydenta.

- Nonsens.

- Idę o zakład, stawiam cały majątek i więcej.

Teraz przyszła kolej na Brennana, by zaśmiać się lekceważąco.

- Opierając się na jego kolorze?

- Plus informacja z prowadzonej wczoraj wieczorem szeptem rozmowy:

- Z kim?

- To był artystyczny szept. - Lloyd uśmiechnął się szeroko. - Byłbym szczęśliwszy, gdyby pan zobaczył tę. gwiazdę, ale to i tak dużo. Jak to nazwali w "El Nuevo Mundo"? Transport wojskowy?... Przed dwoma laty Santa Marta trafiła na pierwsze strony gazet: wspaniały dar dla prezydenta Lopeza, samolot Convair.880 z najlepszymi życzeniami z Waszyngtonu. Coś, o czym trudno zapomnieć. Dłoń wyciągnięta przez morze, wielki biały gołąbek pokoju i przyjaźni.

- Chce pan powiedzieć, że prezydent zginął?

- Ależ skąd. Przypadkiem wiem, że żyje i mocno wierzga.

- A zatem

- Właśnie. Tutaj obu nas zatkało. - Loyd znowu rozdeptał papierosa na ziemi. Pocił się coraz bardziej. - Mamy więc prezydenta, co to stracił swoje przerośnięte skrzydełka w okolicznościach, którym nie mógł zapobiec. I co się dzieje? Czy podaje się ten fakt do publicznej wiadomości? Nie, proszę pana. Umieszcza się w prasie kłamliwe brednie - to zajęło trochę czasu - po cichu zaś zagarnia jedyne istniejące zdjęcia katastrofy. - Przerwał i spojrzał na Brennana. - Nie ulegaj złudzeniom, kolego. Wiesz, że on panuje nad tą wyspą, naprawdę panuje. Lopez dostaje wszystko, co chce.

- Czy nie zapomniał pan o czymś? Rozbity samolot widziało kilkadziesiąt osób. Nie byłem jedyny.

- Ludzie z Pozoblanco nie odróżniliby jednego samolotu od drugiego. A inni? Dostali rozkazy. Kapitan, który pana dopadł, także wiedział, co ma robić.

Jeszcze nieprzekonany Brennan powiedział:

- W porządku. Był to samolot prezydenta, tego nie będę podważał. Ale dlaczego miano by to ukrywać? Taki obiekt jest jak słoń z bajki o księciu. Za jakiś czas wszyscy zauważą, że zniknął i to nie tylko na Sańta Marta. Musi być jakiś ważniejszy powód.

- Cieplej, cieplej.

- Nie bardzo rozumiem:

- Czy nie pomyślał pan, że zatajenie katastrofy nie ma związku z samolotem, ale z tym, kto w niej zginął? Nie? A mnie to właśnie przyszło na myśl. Prawdę mówiąc nie pomyślałem nic innego. - Lloyd zamilkł na chwilę. - Czy dobrze zna pan ten kawałek świata? - i nie czekając na odpowiedź pośpiesznie dodał: - Ten człowiek na drzewie, którego pan sfotografował...

- Co z nim?

- Jak wyglądał?

- Grubawy, krótko ostrzyżone włosy.

- Miejscowy, z Santa Marta?

- Nie.

- Europejczyk?

- Święci pańscy, skąd mogę wiedzieć? Jak zresztą pana zdaniem wygląda Europejczyk? - Brennan ponownie przymknął oczy, przypomniał mu się sen, wiązał się ze sprawą, ale przecież absurdem byłoby wspomnieć o tym. Jakiś ptak przeleciał pod dachem szałasu, zbyt szybko, aby go rozpoznać, ale wystarczyło, by wywołać refleksję. Zapytał siebie, co właściwie tutaj robi, na co czeka, i momentalnie stwierdził, że nie zna odpowiedzi.

- A dwaj pozostali? - nalegał Lloyd.

- Byłbym zdolny uznać ich nawet za Eskimosów, tak to wyglądało, gdy odwróciłem ciało jednego z nich.

- Ten na drzewie, jaki miał kolor skóry?

- Kredowy, nie żył przecież... Do diabła, Lloyd, czego pan szuka, nielegalnych imigrantów?

- Można to tak nazwać.

- W prezydenckim samolocie?! - Zaczął mu przypominać Merchanta. - Widzę, że raczej chce pan wbić ostatni gwóźdź do trumny „Heralda".

- Może tak, a może nie: - Lloyd wytarł pot z twarzy chusteczką. - Przyjrzyj się, kolego. To niemożliwe, by cały ten cyrk odbywał się tylko dlatego, że Lopez boi się zawiadomić Waszyngton, że ich prezent niestety rozbił się i dobrze by było, gdyby przysłali następny samolot. - Zwilżył wargi obłożonym językiem. - Nie daj się zwieść temu, na co patrzysz i co czytasz. W całym tym wygodnym panamerykańskim kamuflażu jest niewiele treści poza tym, że oszukuje oczy. Jak długo jest pan tutaj?

- Trzy tygodnie.

- W pół godziny dopełnię pańską edukację. Lopez więc z której strony ma posmarowany masłem chleb, ale szuka dżemu. Wszyscy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Jest mu też zupełnie obojętne, od kogo go dostanie. Może mi pan wierzyć albo nie, ale ten dżentelmen na drzewie i jego przyjaciele próbowali dostać się tutaj bocznymi drzwiami, by przedstawić swoje oferty. Udało się z Fidelem, dlaczego nie spróbować tutaj?

Brennan wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

- Jutro - mówił dalej Lloyd - jest przyjęcie w pałacu. Wczoraj El Presidente uczestniczył w mszy w nowej bazylice. Niewinne zajęcia, i jedno, i drugie. Między jednym a drugim poufne posiedzenie z grupą zagranicznych handlowców mogłoby się odbyć w jego rezydencji w górach. Mogliby przylecieć jednego wieczoru, a odlecieć następnego, nikt by się nie domyślił. A tymczasem, co się dzieje? Pech chce, że jego osobiste taxi rozbija się, a z nim zaproszeni goście. To bardzo źle, ale co gorsza, znaleźli się faceci, czy facet, który był na miejscu katastrofy z aparatem fotograficznym, oszukał oficera podsuwając mu rolkę z czystym filmem i do tego podał fałszywe nazwisko.

- Wygląda na to, że pan wszystko przemyślał.

- Nie widzę dymu, ale wywąchałem, jaki zapach niesie, i próbuję zgadnąć, gdzie powstał.

Brennan miał już do czynienia z takimi ludźmi jak Lloyd, którzy jak dawni poszukiwacze złota wierzyli, że dopisze im szczęście i natrafią na Eldorado. Niespożyci optymiści, tworzący z pogłosek i własnej fantazji legendy. Nigdy jednak nie spotkał człowieka, u którego wyczucie dramatyzmu sytuacji tak doskonale byłoby uzupełniane zdolnościami przekonywania. Dalej słuchał Lloyda, coraz; bardziej oszołomiony.

- Rosjanie znaleźli się na Kubie. Co więcej, dalej tam są, choć muszą zaciskać zęby. I oczywiście nie odrzucą okazji zdobycia choćby małego punktu oparcia na Santa Marta. Dogmaty żywią się dogmatami. Może to nie być dużo, ale ta wyspa jest wulkaniczna, i to nie tylko w sensie geologicznym. Przekupny, skorumpowany rząd, rewolucja pałacowa i następny skorumpowany rząd. Taki jest cykl tutaj. - Zapalił jeszcze jednego papierosa. - Za daleko sięgam według pana?

- Pewnie za daleko.

- Uderz w stół, nożyce się odezwą: Waszyngton starał się trzymać Lopeza na smyczy w ramach amerykańskiej strategii karaibskiej, ale on jest arcymataczem nieustannie szukającym lepszej okazji. Przez dłuższy czas jego stosunki ze Stanami opierały się na szantażu, a wiele wskazuje na to, że ostatnio miał za duże wymagania i za często z nimi występował.

Brennan poczuł, że ukazano.mu niepodważalne fakty. Jeszcze przed godziną był niespokojny, zirytowany, przekonany, że go śledzono i wściekle szukał wyjaśnienia. Teraz, gdy mu je przedstawiono, okazało się zbyt zaskakujące, aby je przyjąć, ale nie mógł także odrzucić go z miejsca, argumentacja Lloyda zdawała się bowiem wystarczająco wiarygodna, by poruszyć jego wyobraźnię.

- A jeśli w tym co pan mówi jest ziarno prawdy, to co pan proponuje? - powiedział to bez pośpiechu.

- Kopać głębiej, kolego. To pierwsze zadanie.

- A następnie?

- Wydostać się z Santa Marta i wysłać do "Heralda" najdłuższy telegram, jaki kiedykolwiek otrzymał.

- Nie może pan zrobić tego sam, jeśli rzeczywiście w tym coś jest.

- Mogę, mogę - Lloyd odegnał dym sprzed oczu. - Długo czekałem, aby coś się ruszyło. Sporo czasu upłynęło, proszę mi wierzyć... Niech pan tylko posłucha, posuwam się po omacku jak wariat, jestem pewien jedynie historii z samolotem. Już z tego mógłbym narobić niezły tekst, ale musiałbym się stąd wynieść i nigdy nie wrócić na fajerwerki, jeśli będą jakieś fajerwerki. - Spojrzał na Brennana. - Nie chciałbym, żeby pan mnie źle zrozumiał. Jeśli mówię, że nikt się nie orientuje, to niekoniecznie myślę o chłopcach z ambasady. Banda dziennikarzy tak, ale nie oni. Oni w tych swoich wieżach z kości słoniowej niewiele przeoczą.

- Nie powiedziałby pan tego, gdyby pan był ze mną przed obiadem.

Lloyd zdawał się nie słyszeć.

- Mam już za sobą młodzieńcze złudzenia, już mi zamykano usta. Nie będę się spieszył. - Spojrzał na zegarek. - Coś panu powiem. Jest trzecia trzydzieści. Jak się pan zapatruje na wycieczkę do Pozoblanco, może coś wywąchamy? Jeszcze nie jest późno.

- Nic pan tam nie odkryje.

- Dlaczego nie? To wystarczająco blisko miejsca zbrodni. - Lloyd uśmiechnął się niewesoło. - A w drodze możemy podyskutować.

Brennan zastanawiał się nie tylko ze względu na samochód Alison. Zanim wrócą do La Paz, ściemni się, a on już dość wiedział, by przekonać Allison, że nie stracił rozumu, dość, aby Merchant odwołał wszystko, co powiedział.

- Chodźmy - ponaglał go Lloyd. - I tak tkwi pan w tej sprawie po uszy. Czy nie byłoby przyjemnie dowiedzieć się dlaczego?

8.

Lloydowi nie przeszkadzało, że jego samochód będzie się prażyć na słońcu i zasiadł obok Brennana w kabriolecie.

- Pożyczenie samochodu od przyjaciółki było krokiem bardzo roztropnym - zauważył.

- Nie pożyczyłem, po prostu go wziąłem.

- Och!

Gdy Brennan dodał gazu, wzniósł się za nimi tuman kurzu. Za chwilę byli na drodze prowadzącej na zachód wśród pól czarnoziemu i monotonnych widoków plantacji. Przed nimi piętrzyły się góry.

- A propos - rzekł Lloyd - przypuszczam, że głupio teraz o tym wspominać, ale... cieszę się z poznania pana. Usłyszawszy wczoraj pana nazwisko pomyślałem: oto prawdziwy profesjonalista, zrozumie, czego szukam.

- Popełnia pan błąd, zdecydowanie jestem amatorem. Takie sprawy spadają zwykle na innych, ludzi.

Zostawili za sobą ostatnie przydrożne transparenty. Pęd powietrza wzbudzał łagodny, ciepły zapach ziemi i Brennan wystawił twarz, jak człowiek czujący, że jest u siebie. Prawie zawsze, bez względu na to, gdzie się znajdował, opuszczając miasto, jakiekolwiek miasto, doświadczał rodzaju wyzwolenia. Odzywała w nim ciekawość i prostoduszna radość, czuł, że miejsce chaosu zajmuje porządek. Ale nie tym razem. Myśli ponosiły go, jechał z wielką prędkością rozważając zaskakujące domysły Lloyda. Część jego osobowości pchała go do szukania rozwiązania, ale także pragnął umyć od tego ręce i wracać. Zdając sobie sprawę z przebytych mil, poczuł się winny wobec Alison i w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co chciał odkryć Lloyd. W pewnym momencie wyraził to głośno:

- Jeśli pan ma ochotę na jakąś wspinaczkę, to będzie pan musiał zrobić to sam. - Nie ukrywając determinacji dodał: - Pół godziny w Pozoblanco i wracam do La Paz.

- Pomyślałem, że mogę podokuczać temu markotnemu księdzu i sierżantowi.

- Nie sądzę, by wiedzieli cokolwiek więcej na ten temat.

- Ziarnko do ziarnka... - to było w stylu "Herolda”!

Droga zaczęła się stopniowo wznosić. Z obu stron, poniżej obrzeża lasu, rozpościerała się równina jak olbrzymi zielony lodowiec. W górę wzbiła się wrona, odgłosowi skrzydeł klap, kłap, klap towarzyszyło irytujące krakanie. Wijąca się przed nimi droga wyglądała jak brunatny sznur.

Nagle Lloyd poprawił się w fotelu i zapytał:

- Czy nazwa Imdzin coś panu mówi?

- Co?

- Imdzin, rzeka... w Korei.

- Nie bardzo - Brennan rzucił mu zdziwione spojrzenie. - Jaki ma ona związek...

- Wiąże się ze mną, kolego. - krzywy uśmiech Lloyda nie mógł ukryć zażenowania. - Nie będę pana zanudzał zwietrzałymi szczegółami, ale to był szczyt mojej kariery. Dla wielu nicponi wybiła właśnie ostatnia godzina, Matthew Lloydowi natomiast udało się, późno bo późno, trafić na pierwszą stronę. Chluba "Heralda" ujawniła się za sprawą Imdzin przeszło dziesięć lat temu; i to zupełnie przypadkowo. Właśnie wtedy, gdy zatrudniający mnie zaczęli tracić nadzieję, że coś osiągnę. Takiego typa jak ja ocenia się po ostatnim artykule, no może przedostatnim sam pan wie, jak to jest. W tym czasie wyglądało na to, że albo pracuję na pół gwizdka, albo w ogóle nic mi się nie udaje. Jak pan myśli, co mi się przydarzyło w Suezie? W dniu lądowania dostałem gorączki. Opisałem całą historię ze szpitala pokładowego na krążowniku, co było ciekawe dla zainteresowanych strategią, ale nie mogło wzbudzić entuzjazmu. To samo było z Węgrami, nigdy nie dotarłem bliżej niż do Wiednia. Cypr - proszę nie wspominać o Cyprze! Albo o Katandze. Boże! Nie to miejsce i nie ten czas, Lloyd! Takie miałem doświadczenia.

Przerwał gdy Brennan ostro omijał wyboje.

- Są granice, których nie można przekroczyć, kolego, a z biegiem lat czuje się to coraz dobitniej. Mam czterdzieści siedem lat i bywają dni, że czuję się jak sito, przez które wszystko przecieka. Potrzebuję tej historii bardziej niż, stara panna chłopa, ale rozpacz nie najlepiej zastępuje efekty. Czasami czuję, że po Imdzin nic mi już nie pozostało. - Po chwili dodał: - Po prostu chcę powiedzieć, że z wiekiem jest coraz trudniej.

Był tak szczery jak samotny pijak w barze, ale nie po pijacku rzewny. Trochę zgarbiony z mokrymi od potu włosami, okazywał nawet pewną godność. Schowany w tylnej kieszeni pistolet uwierał Brennana i przypominał mu, że ma do wyboru różne opcje, a to wcale nie wydawało się śmieszne. W oświadczeniu Lloyda było bowiem coś przerażającego, zwłaszcza że interesowały go tylko fakty pasujące do scenariusza, który nakreślił.

- Ta historia... - Brennan nie spuszczał z niego oczu. Stwierdził, że Lloyd wcale nie był pewny siebie, pchała go nieubłagana konieczność, a to jest niebezpieczna kombinacja. - Jeśli ma pan rację i to był samolot prezydenta, to cała historia jest już gotowa.

- Niewątpliwie mam rację.

- A zatem niech pan zaczeka z wykorzystaniem tego materiału do czasu, aż opuszczę Santa Marta. Tylko o to proszę. Nie bierze pan pod uwagę wolty Lopeza? W rachubę wchodzą także inne możliwości.

- Niech więc pan którąś z nich przedstawi.

- To należy do pana, nie do mnie. Ale na litość boską, niech pan nie odrzuca możliwości pomyłki z pańskiej strony. Ja w każdym razie chciałbym opuścić to miejsce w jednym kawałku. .

- Oczywiście, kolego.

Przejeżdżali przez wioskę rozłożoną u podnóża skarpy. Obdarte dzieci taplały się w błocie.

- Z wulkanu czasami przez lata wydobywają się dymy i popioły, zanim wybuchnie - mówił dalej Lloyd. - Odkąd awantura z Kubą wygasła, kręciłem się wokół Karaibów zastanawiając się, kiedy i gdzie dojdzie do następnej eksplozji. Lopez jest zręcznym graczem, nie przestaje liczyć pieniędzy. Waszyngton karmi go i ubiera z naddatkiem, ale prezydent ma dużo swobody i nie waham się przypisać mu tego, o co go podejrzewam.

- Ale to, czym pan dysponuje, to tylko fantasmagoria. - Dysponuję tym, co spotkało pana i zdjęcia, i to mi wystarczy, by go przygwoździć.

Lloyd stawał się kłopotliwym sprzymierzeńcem, zaczynał mu psuć szyki. Brennan chciał potwierdzenia swoich podejrzeń, ale był daleki od tego, by stać się dla dziennikarza narzędziem w jego staraniach o wejście na pierwszą stronę. Łatwo było mówić: gdy się powie A trzeba także powiedzieć B - ale to nie takie proste, nie prosił go przecież o penetrowanie tej sprawy, zresztą co by mu to dało. Głęboka woda była dla dobrych pływaków, a nacisk Lloyda - zapaleńca i człowieka przewrażliwionego - trochę go przerażał. Święta Marta to były dla niego kolibry, strome piękne góry wznoszące się nad samym morzem, orchidee i bugenwille oraz palmy królewskie, miodoskórzy mieszkańcy, kwitnące pnącza, rum i dźwięki marakasów oraz gorejące zachody słońca. Jeśli - jak powiedział dziś rano w ambasadzie Cooper - owoc jest zepsuty pod skórką, mógł tylko uchylić kapelusza przed wiedzą o tym miejscu: Ubóstwo, ignoran-. cja, nierówność, choroby - tak, nie był przecież ślepy, ale litość bez władzy tak samo nic nie zdziała, jak czas bez nadziei. On, wykonywał swoją pracę i szedł dalej, nie interesowały go machinacje polityczne. Wczoraj śmignęła szansa wyjaśnienia niepokojących doświadczeń ostatnich dwóch dni i dzięki Lloydowi okazało się, że jego podejrzenia nie były nieuzasadnione. Pozostały mniejsze wątpliwości, no i pytanie: „dlaczego?", które było także obsesją Lloyda.

Ile razy pomyślał o Alison, czuł wyrzuty sumienia i niepokój. Zdawał sobie sprawę, że pochopnie wyruszył w tę podróż, i teraz tracił resztę zapału, nie mogąc wyobrazić sobie nic lepszego ani rozsądniejszego od pozostania w pokoju w Oasis i popołudniowej drzemki bez względu na upał. Minęła już czwarta: dotarcie do La Paz byłoby niemożliwe przed siódmą.

Do diabła z Lopezem i oczekiwaniami Lloyda. Liczyła się Alison. Nikt poza tym.:.

Tymczasem Lloyd mówił:

- Gdybym tylko mógł położyć ręce na twoich zdjęciach. Czułbym się jak kot wpuszczony do gołębnika.

Brennan pokonywał skarpę z największą prędkością, jaką dało się tu osiągnąć: Bez przerwy naciskając klakson, szerokim łukiem mijał zakręty i zostawiał za sobą płaską równinę zamazującą się w lawendowej mgiełce. Rozsypująca się cytadela Konkwistadora wyglądała już jak mała zabawka na kupie śmieci:

Ciepłe powietrze spowijało ich wilgotne ciała niczym jedwab. W połowie drogi znaleźli się na niebezpiecznym trakcie, ale nie mieli wyboru i mały kabriolet z trudem radził sobie ze wzniesieniami. Przez pewien czas obaj milczeli Brennan, bo całą uwagę poświęcał drodze, którą miał do pokonania, Lloyd zaś opuścił swój pancerz dopiero, gdy minęli skarpę i mieli już przed sobą stosunkowo łatwą drogę. . .

- Co to za facet, ten sierżant policji?

- Nadęty. Ale kapitan szybko go usadził.

- Rozmowny?

- Tak.

- Nie wszyscy są rozmowni. Przyglądają się tylko jak węże. A ksiądz?

- Niewiele miałem z nim do czynienia. - Na ogół są bystrzejsi od innych.

- A czego właściwie chce się pan dowiedzieć? - spytał Brennan z irytacją w głosie.

- Bóg wie, kolego. Może nie dowiemy się nic. Ale przynajmniej.:.

- Dowiemy? Niech pan posłucha, ja nie chcę wychodzić poza to, co mnie osobiście się przytrafiło. Jasne? Przekazałem panu wszystko, co wiem, a pan potwierdził moje podejrzenia, i to w gruncie rzeczy mnie zadowala.

- Ale pan dalej jest zaangażowany w tę sprawę.

Brennan wzruszył ramionami:

- ...Wrzucając do basenu starannie ubranego faceta, który był pana cieniem, prawdopodobnie zbił pan ich nieco z tropu, nie sądzę jednak, by przestali się panem interesować. Zaraz po powrocie okaże się, że towarzyszy panu inny cień. Przypuszczam, że sprawia pan im duży kłopot, położyli łapy na zdjęciach, ale nie wiedzą, czym jeszcze pan dysponuje. - Lloyd poklepał się po czole. - Nie zaryzykują usunięcia pana z wyspy na podstawie rozdmuchanego oskarżenia, obawiając się, że może pan złośliwie zacząć sobie przypominać różne sprawy. Do licha, kolego! Jesteś w tym, czy tego chcesz, czy nie. Nie możesz się wycofać.

- Ale nie potrafię kopać głębiej.

- A masz jakieś inne pomysły w tym względzie?

- To znaczy?

- Młoda dama - Lloyd szeroko się uśmiechnął.

Brennan nie od razu odpowiedział. Jeśli on był w to wmieszany, to także Alison i wszystko, co może ich czekać w najbliższym czasie. Skala podejrzeń Lloyda i jego pragnienie zdobycia dowodów zagrażało innym, nie tylko jemu. Gdyby odkryto, czego szuka dziennikarz, albo gdyby się przeliczył i poszedł za daleko, to mogłoby to odbić się rykoszetem na innych. Trzeba go było ostrzec i Brennan powiedział:

- Nie tylko pan może tu ucierpieć.

Lloyd przygryzł wargi i milczał. Od zaciskającej się wokół nich ściany lasu odbijało się echo warkotu silnika. Minęli kobietę uginającą się pod olbrzymią wiązką gałęzi i paru ludzi pracujących przy odwadniaczu na drodze:

Papugi unosiły się w powietrzu rozsiewając kalejdoskopową mieszaninę czerwieni i zieleni migających skrzydeł. W purpurowym wąwozie ukazał się wodospad jako srebrzysta blizna, przez następną milę droga wiła się i zapadała nie wiadomo dlaczego, a potem nagle ukazało się Pozoblanco - szałasy i chaty zagrodzone kaktusami, a zaraz potem nędzne budynki piętrowe i plac centralny z uszkodzoną fontanną. Brennanowi zdawało się, że upłynęło dużo czasu, od kiedy stąd wyjechał. Teraz plac wydawał mu się jeszcze mniejszy, jeszcze bardziej żałosny. Stanął w cieniu kościoła i obaj z Lloydem wyszli sztywno na wybrukowaną nawierzchnię. Popołudniowy letarg miał się ku końcowi, przy nielicznych straganach koło budynku sądu już handlowano, z wózka wyładowywano melony, a jakiś ponury próżniak szukał pocieszenia we wczesnej szklance rumu.

Gdy obaj z Lloydem skierowali się na posterunek policji, Brennana ogarnęły złe przeczucia.

- O co, u diabła, będzie ich pan pytał?

- Nie o to, czy ktoś z nich widział niebieską gwiazdę, więc proszę się nie obawiać. - Jego spojrzenie nie było przyjacielskie. - Może wolałby pan pozostać na zewnątrz?

- Przeciwnie. Lepiej będzie, jak wejdę.

Siedzący tuż za drzwiami policjant wstał na widok przybyszy stukających butami na zniszczonej posadzce, za lakierowaną drewnianą barierką otworzyły się jakieś drzwi. Na ścianie wisiał zegar z jedną tylko wskazówką, pomarszczony wizerunek El Presidente i przymocowane u góry lampy oliwne, przy wejściu natomiast przykręcono do słupa tandetny dzwonek, wyglądało to jak wnętrze klasztoru. Lloyd zadzwonił, ale nikt nie otwierał. Policjant w drzwiach przyglądał się im z ciekawością, aż wreszcie zdecydował, że musi coś zrobić.

- Tak! - spytał pochylając się w ich stronę.

- Czy jest sierżant? - To było pytanie Lloyda.

- Nie.

- Z kim więc można porozmawiać?

- Jest tylko urzędnik.

- Gdzie są wszyscy?

- Albo wyszli, albo skończyli służbę.

- Gdzie wyszli?

- Na drogę.

Lloyd chrząknął.

- Czy to jeden z wczorajszej grupy? - zwrócił się do Brennana.

- Nie.

Policjant zdawał się mieć zasznurowane usta, odpowiadał tylko na pytania i czekając na następne, przestępował z nogi na nogę. Miał minę nierozgarniętego wieśniaka, tępo patrzące oczy, nie wyglądał więc na obiecującego informatora i Lloyd szybko się z tym pogodził. Rozglądając się w koło, spytał jeszcze od niechcenia.

- Jak się nazywa to miejsce?

- Pozoblanco, seńor:

- Pozoblanco? - Lloyd zrobił minę, jakby pierwszy raz słyszał tę nazwę.

- Jak daleko stąd do Meridy?

- Czterdzieści kilometrów.

- W którą stronę?

- Na lewo z placu, a potem prosto. Todo seguido.

- Gracias - Lloyd skłonił głowę i wyszedł w palący upał a za nim Brennan. Z pobliskiego baru słychać było muzykę. Zakurzony kabriolet Alison wyraźnie rzucał się w oczy i Brennan na nowo zaczął żałować, że dał się namówić na przyjazd tutaj. Jeśli to miała być próbka metody Lloyda, to nie było to zachęcające.

- Proszę nie zapominać - powiedział - że nikt pana nie śledził i że to nie pański samochód. Dobrze?

- A co, ma pan pietra?

- To przepytywanie musi wzbudzić podejrzenia.

Lloyd wyprostował kciuk.

- Ten facet był nieszkodliwy jak nowo narodzone jagnię. A pan niech nie zapomina, że oni wierzą w to, co przeczytają w "E1 Nuevo Mundo. Oczywiście jeśli umieją czytać.

- Chce pan spróbować teraz z księdzem?

- Rzeczywiście, ale na wypadek, gdyby nas obserwował nasz przyjaciel policjant, lepiej popatrzmy na kościół.

Pomalowane na biało drzwi z nabitymi ćwiekami były zamknięte, ale weszli do środka bez trudności. Mrok pozłacanego wnętrza przecinała ukośna wiązka promieni słonecznych, gęste powietrze zionęło wilgocią i kwaśnym odorem. Brennan automatycznie przeżegnał się. Kilka kobiet myło podłogę, jedna z nich, o ciemnej, pomarszczonej jak rodzynek skórze, ofiarowała się, że sprowadzi księdza.

- Nie powinien pan także jego pytać o drogę - ostrzegł Brennan.

- Ale możemy podziwiać jego kościół.

- On mnie na pewno - zapamiętał.

- Bardziej go zainteresuje kilka pesos na ofiarę. A poza tym tutaj jest tak ciemno.

- To ryzykowne.

- Tak samo ryzykowne jak pójście na posterunek.

- Wiem i jestem cholernie rad, że nie było tam sierżanta.

Lloyd machnął ręką, a to rozpaliło Brennan.

- Nie próbuję nic udowodnić - rzucił. - Cest magnifique, i tak dalej, mais ce nest pas la guerreą. [Cest magnifique... (franc.) - To wspaniałe… ale to nie wojna.] Odwrócił się i poszedł w głąb nawy, zostawiając Lloyda samego. Pochylone ciało ukrzyżowanego Chrystusa przebijało nienaturalny półmrok, pchnął drzwi i szybko znalazł się przy samochodzie, gdzie zebrała się już gromadka dzieci oglądających samochód i proszących o jałmużnę. W żaden sposób nie mógł sobie wyobrazić, jakich to informacji oczekiwał Lloyd od starego księdza. Stał teraz na widoku czekając na niego na placu, chociaż ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było zwrócenie uwagi na siebie i na samochód. Oddawszy wszystkie drobne monety, usiadł nieszczęśliwy, podczas gdy bardziej śmiałe dzieci gryzmoliły na zakurzonym nadwoziu i masce samochodu.

Skłamał Lloydowi, próbował coś udowodnić, ale niech diabli wezmą tego samobójcę z "Heralda". W miarę upływu czasu uświadamiał sobie, że czuje coraz większy respekt wobec sceptycyzmu Merchanta. Jednakże w przeciwieństwie do Merchant, który nie wierzył ani jednemu jego słowu; trudno było nie wierzyć Lloydowi, przynajmniej co się tyczy samolotu prezydenta. A kiedy przyjął ten fakt, nie mógł już odrzucić nasuwających się dalszych ważnych pytań, to logiczne. Domysły Lloyda były sen sacyjne, ale z możliwości, że niewiele się mylił, wynikało, iż należało zachować ostrożność. A tymczasem...

Brennan ze złością nacisnął klakson, nie chcąc dopuścić roześmiane dzieci weszły do środka samochodu. Dość tego - wzywał go rozsądek. Dość tego... Nad dachem budynku sądu rozpościerał się w dali postrzępiony zarys szczytu Colmillos. Coraz bardziej martwił się o Alison, doskonale wiedząc o tym, że usiłując wyjaśnić swoją sprawę, ironią losu naraża ją na następstwa neurotycznych poczynań Lloyda. Oto siedzi w jej samochodzie nawet nie uzyskawszy na to pozwolenia i pakuje brutalnie siebie i ją w coś, co należałoby zostawić tym, którzy z obowiązku zajmują się takimi rzeczami, ale oczywiście nie Lloydowi:

- Nie będzie mógł mieć pretensji, jeśli Alison uzna jego postępowanie za nieodpowiedzialne, a nawet niewybaczalne...

Minął długi kwadrans, zanim Lloyd wyszedł z kościoła. Szedł zamaszystym, młodzieńczym krokiem, który wydał się Brennanowi sztuczny, gdy patrzył na jego pobrużdżoną, nad wiek starą twarz. Pod wpływem słońca Lloyd zmrużył oczy, błyszczały mu tak, jakby wychylił kilka pokrzepiających szklaneczek.

- No i...?

- Osiągnąłem, co zamierzałem - Lloyd wsiadł do samochodu zatrzaskując drzwi. Dzieci rozprysły się. - Ksiądz nie widzi lepiej niż nietoperz. Miałby takie same problemy z odróżnieniem pana od ojca Adama, jak z opisem samolotu.

- Mówił więc o samolocie?

- Oczywiście, nawet bez zachęty. W rzeczywistości nie może oderwać myśli od katastrofy, dzisiaj rano odprawił mszę za zmarłych, mszę żałobną jak to nazywacie. Czy dobrze zapamiętałem nazwę?

- Dobrze.

- Okazuje się, że było piętnastu zabitych. Dał mi do zrozumienia, że mszę odprawiono za wszystkie piętnaście ofiar, niezależnie od tego, czy były zwłoki, czy nie. Powiedział, że wszyscy spłonęli. Wszyscy, kolego, wszyscy!

- Skąd o tym wie?

- Od kapitana. Jak tylko znaleźli się na miejscu wypadku, kapitan przekazał go porucznikowi.

- Zgadza się - potwierdził Brennan. - Jednakże zanim tam weszliśmy, powiedziałem jemu i sierżantowi, że widziałem trzech zabitych.

- Właśnie. Spytał porucznika, gdzie jest reszta ciał, ale ten odpowiedział mu, że nie wie, o czym mówi. Wtedy nadszedł kapitan. Ksiądz powtórzył pytanie, a kapitan od razu, wyjaśnił mu - muy pronto - że został źle poinformowany, że wszyscy zabici spłonęli w samolocie.

- A on w to uwierzył

- Niewątpliwie. Oczywiście nie mogłem go naciskać. - Lloyd niezdarnie szukał papierosa. - Czy to nie wygląda coraz ciekawiej? Wszystko bardzo ładnie do siebie pasuje.

- Czego jeszcze pan się dowiedział?

- Nic poza tym. Ale to wystarczy, nie spodziewałem się nic więcej. Wszystko to będzie bardzo dobrze wyglądało w druku. Poruszy niebo i ziemię. - Lloyd z triumfalną miną zapalił papierosa. - Może pan być spokojny, zachowałem dyskrecję.

Brennan uruchomił silnik. Im więcej było dowodów na poparcie domysłów Lloyda, tym bardziej chciał wracać.

- Jeszcze jedna sprawa, kolego. Ostatnia.

- Co takiego?

- Skręć na drogę do Meridy, pojedziemy nie-więcej niż jakąś milę, może dwie, stąd.

- Na litość boską!

- Tylko mila lub dwie. Po części, by zadowolić stróżów prawa - Lloyd wskazał ręką posterunek policji - a po części, by moja skromna osoba mogła rzucić okiem na wiadome wzgórze. Chciałbym je zobaczyć... Takie osobiste pragnienie.

Brennan niechętnie skręcił na drogę do Meridy, jak tego życzył sobie Lloyd i z pośpiechem opuścili wioskę. Minęła piąta, na ziemi ścieliły się już cienie i z pól położonych na opadających tarasami zboczach zaczęli schodzić rolnicy. Kremowe pasma chmur zbijały się wzdłuż zachodniej linii nieba, czekając na zachód słońca.

- Tylko mila, może dwie - powtórzył Lloyd.

Za zakrętem drogi łańcuch Los Colmillos wyglądał zupełnie inaczej. Z drzewa pieprzowego wrzeszczała błękitna sójka, Lloyd patrzył na liczne szczyty zasłaniające główny łańcuch i Brennan pomyślał, że jeszcze parę minut jazdy powinno go zadowolić, potem koniec. Jak wrócą do koguciego ringu, Lloyd może robić, co mu się spodoba, będzie działał sam i sam troszczył się o siebie. Nie mogło być wątpliwości, trafił na ślad, ale odtąd rozwiązania będzie musiał szukać sam.

Jak tylko znaleźli się na szczycie małego wzniesienia, Brennan zobaczył, że stoi tam kilku żołnierzy. W popłochu podporządkował się dawanym przez nich sygnałom i zatrzymał w samochód, aż zapiszczały opony. Fala kurzu okryła żołnierzy, a jeden z nich, z zawieszonym na ramieniu karabinem, odwrócił się kaszląc i spluwając za siebie.

- Zakaz zatrzymywania się na następnych dziesięciu kilometrach - oznajmił drugi żołnierz.

- Doprawdy? .

- Dziesięć kilometrów, zrozumiał pan? - Był dość grzeczny, ale mówił urzędowym tonem.

- Dlaczego?

- Rozkazy.

Zamierzał dać im znak do odjazdu; ale jego kolega zapytał.

- Dokąd jedziecie?

- Do La Paz - szybko odpowiedział Lloyd.

- La Paz? Ależ to w przeciwnym kierunku.

- Na pewno, nie. W wiosce właśnie przed chwilą...

- W przeciwnym kierunku; seńor.

Lloyd wyciągnął ręce jak ogłupiały spojrzał na Brennana.

- Wracaj, kolego... Gracias, amigos. Pomyśleć, co by powiedziała moja żona, gdyby statek odpłynął beze mnie. Był zręcznym kłamcą. Żołnierze roześmieli się. Gdy Brennan zawracał na trzy raty, jeden z żołnierzy patrząc z podziwem na kabriolet powiedział:

- Piękny wóz. Należy do pana?

Brennan nie spieszył się z odpowiedzią, ale żołnierz nalegał:

- Pana własność?

Kiwnął głową, niechętnie, jakby go ktoś zdemaskował. Przy zawracaniu prawe koła podskoczyły na wybojach pobocza, ale już odjeżdżali.

- Adios - krzyknął Lloyd przez ramię, ciągle udając turystę. Zrzedła mu jednak mina, gdy usłyszał słowa Brennana:

- Zapisał numer.

- Niech to licho!

- Zapisał. Widzę w lusterku. Jeden z nich wyciągnął notes.

Cholera - pomyślał Brennan - a niech to cholera...

Opanowały go złe przeczucia. Znienawidził nagle Lloyda, znienawidził siebie, znienawidził całą tę przeklętą, śmierdzącą, żałosną historię. Z wielką prędkością minął Pozoblanco, wioska ledwo mignęła im w oczach. Był głuchy na argumenty Lloyda, że żołnierz mógł sięgać po paczkę papierosów, portfel czy grzebień... cokolwiek. Wiedział, że się nie mylił.

- Nie ma się co martwić - dowodził Lloyd, dolewając jeszcze oliwy do ognia. - Po co, u diabła, mieliby zapisywać pana numer?

- To nie jest mój numer, przecież dobrze pan o tym wie.

Brennan prowadził wóz, jasno widząc swoją sytuację. Gorączkował się. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił, Lloyd także milczał. Zatopieni we własnych myślach zostawiali za sobą milę po mili krętej drogi. Piąta trzydzieści, piąta czterdzieści pięć; szósta... Droga do La Paz nigdy nie wydawała się tak długa. Zanim dotarli do skarpy, zaczął zapadać tropikalny zmierzch. Olbrzymie słońce chowało się szybko za granicę spieczonej równiny, powietrze mętniało.

- Ostrożnie - zaprotestował Lloyd usłyszawszy pisk opon na zakręcie drogi, ale Brennan nie chciał go już słuchać. Pocisz się, co? - pomyślał mściwie. Kiedyś prawdopodobnie przekonano by go, żeby nie ujawniał w gazecie, co się zdarzyło tamtego popołudnia, ale nie teraz. (Byle dostać się na pierwszą stronę! Nic więcej nie chcę...) Mimo wszystko nie teraz. A tymczasem kąsek, po który sięgał, mógł mu stanąć kością w gardle. Musi o tym powiedzieć Alison. Gdyby istniał choćby cień podejrzenia, że została wciągnięta przez ślepca w grę w kolory, to miałaby prawo o tym wiedzieć. A została wciągnięta. Jeśli więc nie spostrzegła nawet braku samochodu, to i tak powie jej, gdzie nim pojechał i dlaczego.

W wiosce leżącej u podnóża skarpy paliły się już lampy, a zapach dymu z drew mieszał się z odorem nawozu. Nad polami gęstniała plama purpurowych kłębów chmur, pokazały się pierwsze nietoperze. Samochody włączały światła mijania, wieczorny ruch pojazdów w stronę Monterrey spychał bydło na brzeg drogi; gdzie stawała jak ciemne posągi. Wpół do siódmej i jeszcze około dziewięciu mil do celu, około pięciu do ringu walk kogucich obok cmentarza. Zielonkawe promienie malowniczo migały wśród purpurowych chmur, gdy ostatni rąbek słońca chował się za morzem.

Lloyd wreszcie odezwał się.

- Proszę to wziąć. - Wsunął Brennanowi do kieszeni wizytówkę.

- Po co mi to?

- Może się przydać, nigdy nie wiadomo...

Brennan potrząsnął głową.

- ...Niczego złego się pan nie spodziewa? To dobrze. - ciągnął Lloyd. - W każdym razie życzę panu szczęścia i dziękuję za pomoc. Ale proszę być ostrożny, mogą znaleźć pretekst; żeby pana przyszpilić.

Drogę na cmentarz rozjaśniały światła.

- Wysiądę tutaj - dodał Lloyd. - Mogę się przejść... Jakbym nie wiedział, że pan się śpieszy...

Otworzył drzwi i stanął przed samochodem przeczesując palcami resztki włosów, jakie mu pozostały. Żaby tropikalne koncertowały pełnym głosem.

- A propos, jeśli przypadkiem wpadniemy kiedyś na siebie, proszę zapomnieć, że się znamy. Ja nie będę pamiętał pana. Zupełnie możliwe, że Wielki Brat będzie się rozglądał, a ja jeszcze sporo muszę pomyszkować.

- Jeszcze panu mało?

- Będę miał dość, gdy się dowiem, kim byli, kolego. Dokładnie to, kim byli... - Ledwo dostrzegalny uśmiech skrzywił wargi dziennikarza. - A zatem adioss. Proszę przeczytać artykuł o tym.

Ciemność spowiła Brennana. Przed nim rozproszone różowe światła rozjaśniały niebo nad La Paz. Brakowało dwunastu minut do siódmej, gdy przebijał się przez przedmieścia. Od wyjazdu z Pozoblanco wszystko przemyślał i teraz nic już nie zaprzątało jego wyobraźni. Nie było sensu winić Lloyda ani kogokolwiek innego, tylko siebie.

Zegary wskazywały ósmą, gdy przejeżdżał koło skąpanego w światłach Pałacu Prezydenckiego. Jak mógł być tak bardzo naiwny? To dziwne uczucie, wiedzieć, o tak nielicznych wprawdzie, ale za to groźnych sprawach. Aż do pomnika Konkwistadora wszystkie światła ruchu sprzyjały mu. W kilka sekund po minięciu oświetlonej fontanny wjechał w bramę Oasis, a normalny wygląd tego miejsca zdawał się zaprzeczać wszystkiemu, co sugerował Lloyd. Jednakże za chwilę nieufność zniknęła na dobre. Podjechał do miejsca, skąd wziął samochód, zastanawiając się, czy znowu go śledzą i czy Alison nie potrzebowała samochodu; jak i gdzie powinien zacząć wyjaśnienia. W głowie mu się kręciło od długiej jazdy i nię od razu się zorientował, że stanowczy głos był skierowany do niego.

Odwróciwszy się z westchnieniem, zobaczył strażnika z bramy i policjanta w białym hełmie.

- Buenas tardes - mówił człowiek w hełmie, jakby to było echo głosu żołnierza w Pozoblanco i innego policjanta zatrzymującego go wcześniej tego dnia. - Czy to pana samochód?

- Nie - serce Brennana żamarło.

- Przyznaje się pan?

- Oczywiście. Pożyczyłem go.

- Nazwisko.

- Brennan.

- Zgłoszono kradzież tego samochodu. - Policjant coś szeptał strażnikowi, który kiwał głową.

- Sądzę, że to nieporozumienie. Znamy się z właścicielką. Nie będzie miała pretensji, że go używałem.

- Ma pan pozwolenie?

- Nie - Brennan zaakcentował zaprzeczenie - właścicielka nie miała pojęcia, że wziąłem samochód ani gdzie nim pojechałem. Ale mój własny wóz okazał się zepsuty i...

- Jest pan oskarżony o kradzież.

- Oskarżony! Do licha, to niemożliwe.

Policjant wzruszył ramionami.

- Nie wycofuję oskarżenia.

- Jaka grozi mi kara?

- To zadecyduje magistrat.

Brennan zdławił oburzenie.

- Kto wystąpił z tą sprawą?... Pan? - zwrócił się do strażnika.

- Nie - wtrącił się biały hełm. - właścicielka.

- Czy jest w klubie?

- Być może.

- Jakbyście poprosili ją tutaj, okazałoby się, że to wszystko pomyłka. Gdy zobaczyła, że nie ma samochodu, wyobraziła sobie naturalnie, że został skradziony. Bardzo proszę, poproście ją, żeby łaskawie przyszła tutaj na chwilę.

- Chętnie:

Jeszcze krótka wymiana uwag szeptem i strażnik zniknął w jasno oświetlonym wejściu. Chwilę stali bez słowa słuchając odgłosów ulicy i szumu rozmów z baru. Jakiś człowiek w smokingu minął ich udając, że nic go nie interesuje. Wreszcie policjant przyjrzał się samochodowi i spytał:

- Gdzie pan był, seńor?

- Taka sobie przejażdżka, nic specjalnie interesującego.

- Musiało tam być dużo kurzu.

Brennan zauważył słowo DOLORES nabazgrane na masce i PLAZA DE LA FUENTE z błędami ortograficznymi. Starł napisy wierzchem dłoni zastanawiając się, co jeszcze powypisywały dzieci z Pozoblanco.

- Rzeczywiście, samochód jest zakurzony - próbował się uśmiechnąć, ale serce mu waliło.

Sporo czasu upłynęło, zanim ukazała się Alison. Gdy zaczęła schodzić po stopniach,, wyszedł jej naprzeciw, pewny siebie, aczkolwiek czuł się niezręcznie na myśl, co jej powie po odejściu policjanta.

- Przykro mi, że wyciągnąłem cię tutaj, Alison, ale jest mała burza w szklance wody. Nie uwierzysz, posądzono mnie o kradzież twego samochodu: - Stała tyłem do światła i nie mógł dobrze widzieć jej twarzy. - Czy możesz im powiedzieć, że to omyłka? Wyjaśnię wszystko później.

- Czy pani chce podtrzymać skargę, seńorita? - przerwał mu policjant.

Zdumiony do ostatnich granic Brennan zobaczył, że Alison przytakuje skinieniem głowy.

- Alison!

- Czy to ten człowiek?

Nie spojrzała mu w oczy. Zaskoczony usłyszał jej głos.

- Tak, guardia. To ten człowiek.

9.

- Są nieobliczalne, seńor, nieprawda? - powiedział policjant częstując papierosem Brennana siedzącego obok niego z tyłu prześmierdłej uryną furgonetki policyjnej. - Czym dłużej je znasz, tym mniej o nich wiesz. - Uśmiehnął się zadowolony, że eskortuje cudzoziemca, który nie jest pijanym marinero: - Zastanawiasz się, drapiesz w głowę, i co?

On także był człowiekiem światowym.

Brennan siedział oszołomiony, jeszcze dźwięczały mu w uszach słowa Alison. Furgonetka turkotała wzdłuż sennych, mrocznych ulic. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało: "To ten człowiek" - powiedziała; odwróciła się na pięcie i wróciła do klubu.

- Tędy... sinior - człowiek w białym kasku dotknął jego ramienia.

- Dlaczego? Dlaczego, na Boga? - zbierało mu się na mdłości. Tylko dlatego, że pożyczył wóz?

Oparł się o karoserię samochodu, nie chciał się już zastanawiać nad tym, co się stało. Nawet nie pomyślał, aby przekupić policjanta. Jechali tyko parę minut, ale nie wiedział dokąd i wcale go to nie obchodziło. Wydawało mu się, że nie będzie mógł rozkurczyć palców i rozluźnić zaciśniętych szczęk. Po zatrzymaniu wozu i opuszczeniu klapy zszedł na jezdnię, a gdy policjant próbował chwycić go za ramię, strząsnął jego rękę. Zaczął w nim narastać gniew. Do budynku prowadziły podwójne drzwi, weszli przez nie do źle oświetlonego hallu z drewnianą barierką jak w Pozoblanco, biurkiem, za którym siedział facet z tłustymi, przylizanymi włosami i z packą na muchy w ręku.

- Nazwisko?

- Brennan. - Przyszło mu na myśl, że wciąż ma do czynienia z ponurymi typami w pomiętych mundurach.

- Imiona?

- Harry Sean Brennan. - Spróbuj napisać to poprawnie, pomyślał; złośliwie.

- Narodowość?

- Irlandzka.

- Zawód?

- Fotograf.

- O co oskarżony? - spojrzał na policjanta, który go tu przyprowadził.

- O kradzież - odpowiedział policjant. - Ukradł samochód jednej pani.

- A zatem o to chodzi, nic więcej. Kradzież.

- Tak, podtrzymuje oskarżenie.:. - to znowu policjant.

Brennan przymknął oczy, jak zdradzony człowiek.

- Proszę opróżnić kieszenie.

Zastosował się do tego z wyniosłą miną. Papierosy, zapalniczka Ronson, wieczne pióro Watermana, cążki do paznokci, chustka do nosa; skórzany portfel z czterdziestoma czterema dolarami, jedenaście pesos drobnymi; pistolet automatyczny Ortgies kaliber 7,6g. Naładowaną broń położył na końcu, wśród pozostałych rzeczy, nie rzucając jednak z rozmachem, jak inne przedmioty.

- Co więcej?

- Nic.

Człowiek za biurkiem przyjął to do wiadomości, jak gdyby oddanie rewolweru już było kompletną kapitulacją. Wziął do ręki broń i przyglądał się jej z uwagą. Przechylając głowę, spytał:

- Czy ma pan pozwolenie?

- Nie.

- Po co pan nosi taką broń?

- Dla samoobrony.

- Przed kim?

- W pierwszym rzędzie przed dwudziestoma tysiącami policjantów.

- Uważam, że to kiepski żart w tych okolicznościach.

- To nie był żart - gniew wzbierał w nim ponownie, dając znać o sobie beznadziejnym protestem. - Chcę mówić z kimś z mojej ambasady.

- Później.

- Ambasada brytyjska działa na rzecz Irlandczyków. Jest tam pan Charles Cooper...

- Później. Na razie proszę złożyć oświadczenie w sprawie samochodu.

- Należy do seńory Stacey z klubu Oasis - powiedział właściciel białego kasku. - Zgodnie z zeznaniem conserje został wyprowadzony między godziną drugą trzydzieści i trzecią po południu.

- Przez oskarżonego?

- Tak.

- Gdzie jest teraz

- W klubie. Zwrócony zaraz po siódmej. - Przez oskarżonego?

- Tak.

Człowiek przy biurku skończył notować.

- Czy pan to potwierdza?

Zadzwonił telefon.

- Proszę zaczekać.

Pod ścianą stała ławka. Brennan podszedł tam rozbity i oburzony.

"Oskarżony"... Przejechał sto kilometrów nie sposób się tego wyprzeć, ale i jego podejrzenia w dużej mierze okazały się uzasadnione. Mimo wszystko rosło w nim poczucie winy, że wciągnął w to Alison, tego nie da się wytłumaczyć. A teraz takie upokorzenie! Nie potrafił sobie wytłumaczyć, czym mogła się kierować Alison. Była zasępiona; mówiła cicho i natychmiast się odwróciła, jakby był dla niej obcy. Urażona? Na pewno nie jest tak małostkowa.

Nie dochodziło do niego nic z rozmowy telefonicznej. Zresztą mało prawdopodobne, by mogła go dotyczyć. Siedział sztywno usiłując ochłonąć i szukał klucza do zachowania Alison. Wszystko to działo się za szybko, ale nie musiał długo czekać, by pogodzić się ze wszystkim. Po paru minutach wezwano go ponownie do biurka, napotkał twarde, wyzywające spojrzenie policjanta.

- Są jeszcze inne pytania.

- Na przykład?

- Nie ja będę je zadawał. Będzie pana przesłuchiwał jefe.

- Jefe? - Brennan poczuł ukłucie strachu, ale jego głos nie zdradził tego. - Jeśli ma to być gadanina bez sensu w tej... farsie, nalegam na natychmiastowe, skontaktowanie się z ambasadą brytyjską.

- Zajmie się tym komenda główna. Dostałem polecenie przewiezienia tam pana od razu.

Myśli Brennana zaczęły gwałtownie galopować. Przede wszystkim stanął mu przed oczyma widok żołnierzy w Pozoblanco zapisujących numer samochodu. Nie po raz pierwszy zaczynał coś rozumieć, gdy było za późno, ale były i inne sprawy, których nie rozumiał w dalszym ciągu i które wirowały mu w głowie. Co z Lloydenn? „Mogą znaleźć pretekst, żeby cię przyszpilić" - powiedział. A z Alison: "Dlaczego nie możesz dać sobie z tym spokoju?"

- Chciałbym dostać z powrotem moje rzeczy.

- Dostanie pan pokwitowanie.

- Już to słyszałem.

Próbował doszukać się jakichś oznak nieporozumienia, czegoś, co by wskazywało, że nie kryje się za tym nic więcej niż małostkowa reakcja na niezbyt formalne wypożyczenie samochodu. Na próżno. Miał również nadzieję, że jedna rozmowa telefoniczna wystarczy, by wszystko wyjaśnić. W końcu Alison wiedziała, gdzie, się znalazł, a i Lloyd niewątpliwie się dowie. Wyglądało jednak na to, że wiedział o tym także ktoś jeszcze. W czasie gdy policjant wypisywał pokwitowanie, spytał ostrożnie:

- Czy może mi pan powiedzieć, co zawiniłem, jadąc do Marbon?

Odpowiedziało mu jednak wzruszenie ramion.

Ale co mu miał w końcu odpowiedzieć? Wziął pokwitowanie i wsuwając je do górnej kieszeni poczuł wizytówkę, którą dał mu Lloyd. Wiedział, że nic nie może w tej chwili wymyślić, ale dotknięcie jej uspokoiło go, puls wracał do normy.

Do samochodu odprowadził go ten sam eskortujący policjant i gdy znaleźli się z tyłu za kabiną kierowcy, zatrzasnął głośno klapę. Furgon ruszył z głośnym chrobotem biegów i za chwilę włączył się w strumień pojazdów.

Komenda główna policji znajdowała się w pobliżu Avenida del Cońquistador, ale Brennan nie od razu zorientował się, gdzie są. Myśl o Alison była bolesna, ostatnie pół godziny wprowadziło straszne zamieszanie w resztę jego pobytu na Santa Marta. Nie mógł pojąć jej motywów, ale bez względu na to, czym się kierowała, to ona zarzuciła mu tę sieć. Jeszcze wczoraj mówiła: "Jesteś daleko od domu i nie chcesz przecież kłopotów..." Ironia tych słów sprawiła, że zacisnął wargi. Rzekoma kradzież samochodu i posiadanie broni bez pozwolenia to był tylko pretekst, by go zawlec na komendę główną. Komendant z pewnością nie poniżałby się do prowadzenia drobnej sprawy. "....mogą znaleźć pretekst, żeby cię przyszpilić" - Lloyd miał rację i w tej sprawie, pewno więc w innych też. Teraz mogli go zapudłować na jakiś czas, taktownie zapobiegając dalszemu wścibstwu. I pomyśleć, że to Alison, nikt inny, dała im ten pretekst...

Furgonetka zbliżała się do Avenida del Conquistador. Uśpiony spokojem Brennana strażnik rozcierał pręgę spowodowaną przez hełm, pozwalając sobie zdjąć go na chwilę.

Napięcie Brennana rosło coraz bardziej. Alison bezwiednie uchroniła się od odpowiedzialności za wspólnictwo w tej sprawie. Lloyd jednakże był wolny. Jeśli stawka była tak wysoka, jak mówił, jedno niepotrzebne słowo, jeden fałszywy ruch i jego także zmuszą do powąchania wozu policyjnego. Brennan już się nie dziwił przestrogom Llóyda i całkowicie przyjął jego punkt widzenia. Jak pływak, który tracił siły, czuł obezwładniającą moc cofającej się fali i powolne zapadanie się w głębinę. Pomyślawszy o Alison zacisnął jednak pięści, jeśli oczekiwała czegoś lepszego z jego strony, to on od niej także.

Furgonetka zaklekotała wjeżdżając w wysadzaną palmami aleję, strasznie zatłoczoną i tonącą w światłach neonów. W połowie skrzyżowania zatrzymały ich światła i stanęli tuż obok autokaru pełnego turystów. Brennana widzącego ich bezpiecznych w półszklanym kokonie, opanowało nadzwyczajne podniecenie i zazdrość, gdy pomyślał, że nic ich nie obchodzi, co się dzieje obok.

Gdy znajdzie się w komendzie, niewiele będzie mógł zrobić poza upieraniem się, że ma prawo zobaczyć się z Charlesem Cooperem. Perspektywa, że w celi będzie bezsensownie tracił czas, nie mówiąc o niespodziankach, jakie mogą go czekać ze strony więziennego towarzystwa, podziałała na niego jak pchnięcie ostrogi. Niczego tak nie pragnął, jak ująć Alison za ramiona i potrząsnąć nią i wydusić z niej, co nią kierowało. Spowodować, by spojrzała mu w oczy.

Znowu dotknął wizytówki Lloyda. Wyjeżdżali z alei. Korzystając z tego, że kierowca zahamował, biały hełm przesunął dłońmi peta i usiłował go zapalić zapałką. Nagle usłyszeli głośny wybuch, furgonetka zadrżała lekko i jakby się zatoczyła, po czym stanęła i pochyliła się na bok, na stronę pękniętej opony. Obaj pasażerowie poderwali się z podłogi i spojrzeli na siebie.

- Crrrzba! - Z przodu pojazdu padły przekleństwa, a drzwi szoferki otworzyły się gwałtownie i zamknęły z -trzaśnięciem. Strażnik podniósł hełm z podłogi, wcisnął go na głowę, i wyskoczył na jezdnię. Ze spuszczonymi rękoma obaj policjanci wpatrywali się w uszkodzenie i wrzeszczeli na całe gardło. Oczywiście natychmiast zebrał się tłum. Brennan w jednej chwili się zorientował, że o nim chwilowo zapomniano. Nie tracił czasu na zastanawianie się, spokojnie, nie zwracając na siebie uwagi, dopchał się do chodnika i zaczął się oddalać. Początkowo wolno, potem szybciej, a wreszcie pochylił się i zaczął biec.

Przebył jakieś pięćdziesiąt jardów, zanim usłyszał krzyki pogoni. Nie skrępowany ciężkimi butami ani przeszkadzającym w biegu ekwipunkiem szybko zwiększył odległość od prześladowców. Biegł tak szybko; jak tylko mógł, uskakiwał przed tramwajami, wymijał gapiących się przechodniów. Gdy tylko znalazł się koło grupy pieszych, stawali w miejscu z szeroko otwartymi oczyma. Bez przerwy słychać było policyjne gwizdki. Ktoś bardziej bystry próbował bez przekonania zagrodzić mu drogę, ale odepchnął go i pędził dalej. Najpierw na lewo, w boczną ulicę, potem w prawo i jeszcze raz na lewo, myśląc tylko o uwolnieniu się. Skoro trafiła mu się szansa i odruchowo rzucił się przed siebie, to nie można się było już zatrzymywać, nie było powrotu.

Stopniowo głosy pogoni cichły, zwolnił więc trochę, aby nie zwracać na siebie uwagi, rzadziej też oglądał się za siebie. Wkrótce szedł już zwykłym krokiem i dyskretnie zmieszał się z tłumem. Oddaliwszy się jakieś pół mili od miejsca ucieczki, schronił się w barze. Było to hałaśliwe, zatłoczone miejsce, ciemne od dymu, odwiedzane przez urzędników municypalnych, właścicieli sklepików i niższych rangą funkcjonariuszy państwowych. Nie było widać mundurów. Zadyszany Brennan stanął przy ladzie i nie spuszczał oczu z zasłony z koralików u wejścia.

Nie miał pojęcia, co teraz zrobi i gdzie pójdzie. Dopiero kiedy zwrócił się do niego barman, zdał sobie sprawę, jak mało odporny jest na dalsze ciosy. Nie utracił zegarka, ale poza tym był bez grosza.

- Nic, dziękuję - odpowiedział barmanowi, który był zbyt zajęty, aby się zdziwić.

Ludzie wchodzili i wychodzili bez przerwy i za każdym razem, gdy rozchylała się koralikowa zasłona, Brennan odczuwał ukłucie strachu. Czy jest tutaj tylne wyjście? Pocił się, a nie miał nawet chusteczki, by się wytrzeć. Coś musiał postanowić, oczywistym posunięciem byłoby zgłoszenie się do ambasady brytyjskiej, ale nie był nim zachwycony. Jeśli nie będzie innego wyjścia; to oczywiście zrobi to, teraz jednak najwłaściwszym wyborem zdawał się być Lloyd. O Boże, jakżeż dalece zmienił do niego nastawienie... Wyciągnął wizytówkę z kieszeni. Matthew Llayd, londynski "Sunday Herald", hotel Colon, tel. Gloria q.6824. Na odwrocie dodano długopisem: jeśli numer nie będzie odpowiadał, proszę spróbować Gloria c365 i poprosić Matta... W każdej innej sytuacji to zdrobnienie wywołałoby uśmiech Brennana. Jakiś wóz, niezbyt głośno dając znać o sobie, mijał bar, a on chciał, aby już się oddalił. Z grającej szafy wydobywała się melodia, przy dźwiękach której tańczył poprzedniego wieczoru z Alison. To wspomnienie na nowo wywołało w nim konsternację w ciągu dwudziestu czterech godzin jego świat przewalił się do góry nogami.

Już dwukrotnie podchodził do niego barman. Nie mógł pozostawać tu bez końca nie mając pieniędzy. Pieniądze były mu też potrzebne na telefon, na taksówkę i na wszystko inne, co mu może się przydarzyć. Gdy barman jeszcze raz zbliżył się do niego, dał mu znak. Przechylając się nad kolorowymi butelkami gaseosa spytał:

- Czy interesuje pana zegarek?

- Dlaczego miałby mnie interesować? - barman przyjrzał mu się uważnie skośnymi oczyma.

- Tak mi się wydawało.

- Jaki zegarek?

- Rolex. - Brennan rozpiął pasek. - Nie chcę dużo. Zapłacił za niego w Londynie sześćdziesiąt funtów, ale teraz był gotów oddać go za bezcen. Chwilę czekał, aż barman go obejrzy, ciągle patrząc na wejście. Pozbył się zupełnie pewności siebie.

- Ile?

- Pięćdziesiąt pesos. To znaczy pięćdziesiąt funtów.

Oczywiście nigdy tego nie dostanie.

Mężczyzna poruszył głośno wargami niczym gotujący się czajnik. Położył zegarek na blacie i odszedł. Podał kilka piw, a minuty płynęły. Wrócił jednak i spytał markotnie:

- Co w nim szwankuje?

- Nic.

- Skąd mogę wiedzieć?

- Jest doskonały. Pasek odrobinę zużyty, ale poza tym...

- Pan zszedł ze statku?

Brennan skinął głową, wściekły na ten kliniczny wywiad.

- Amerykanin?

- Tak. - Znowu nerwowo spojrzał na drzwi, gdyż zasłona z koralików zabrzęczała. - To zegarek szwajcarski, trudno znaleźć lepszy.

- Pięćdziesiąt pesos

- Tak.

Ponownie odszedł, a Brennan trząsł się z niepewności. Barman nie od razu wrócił.

- Dwadzieścia pięć - powiedział z udawaną obojętnością.

Brennan zaniemówił, ale nie miał innego wyjścia. To nie był czas na targowanie się.

- Niech będzie. - Przesunął zegarek na drugą stronę, kontuaru. - Dorzuć piwo i jest twój.

Czuł się wysuszony. Gdy stanęło przed nim piwo, wypił je jednym haustem.

- Czy jest tu telefon?

- Sąsiedni lokal.

Skinął głową i wyszedł czując na plecach wzgardliwe spojrzenie barmana. Uliczka była wąska; jej szpetotę łagodziły cienie różnorodnych kształtów; z przeciwnej strony witał go afisz PAN-AMERICANO, co przypomniało mu Merchanta. Myśl o Amerykaninie okazała się nieracjonalnie zjadliwa, on także był stroną w tych wydarzeniach.

Obok baru znajdował się sklepik z papierosami. Wszedł tam szybko i kupił papierosy i zapałki. Kiosk z telefonem znajdował się w rogu, blisko drzwi. Poprosił centralę o połączenie go z klubem Oasis. Pragnął aż do bólu usłyszeć głos Alison, ale to go również przerażało. Nie mógł sobie wyobrazić, co jej powie poza słowem „dlaczego?", chciał jednak usłyszeć jej odpowiedź, zanim zrobi następny krok i nad jego głową zbiorą się dalsze chmury. Przynajmniej do tego miał prawo.

- Oasis.

- Pokój numer osiem. - Był zwięzły, palcami bębnił o ścianę.

- Momento - na linii słychać było głuche trzaski. Brennan zwilżył wargi. Odgłosy w telefonie przykuły jego uwagę, zdawały się trwać w nieskończoność zańim mu powiedziano wreszcie: - Nie odpowiada. Czy chce pan zostawić wiadomość?

Odwiesił słuchawkę, ponownie ogarnęła go niechęć, mrożąc mu serce. Obok był stelaż z niezłymi widokówkami skąpanego w słońcu La Paz, przez chwilę zabawiał się myślą wysłania jednej z nich do Alison tylko z tym "dlaczego?", dając do zrozumienia, że go opuściła. Ale ostrożność zwyciężyła.

- Gloria q.6824 - połączył się tym razem.

- -Seńor Lloyd? - dziewczyna powtórzyła jak papużka:

- Proszę.

Jeszcze musiał czekać. Z dala dochodził śmiech, ale po krótkiej chwili zgłosił się Lloyd.

- Tak. Kto mówi?

- Twój niemiecki przyjaciel.

- Kto? Ach... - dziennikarz szybko się zorientował. - czy linia jest bezpieczna?

- Nie jestem w klubie, jeśli o to ci chodzi.

- Rozumiem... czy coś nowego?

- Mam kłopoty.

Zapadła dłuższa cisza, a potem zmiana tonu:

- Jakie kłopoty?

- Dość duże.

- Z powodu samochodu?

- To był dopiero początek.

- Sprawdź, czy nikt nie słucha.

Ściany kiosku były wyłożone tkaniną nieprzepuszczającą dźwięku: Za chwilę usłyszał: `

- Czy na odwrocie wizytówki dałem ci adres czy numer telefonu?

- Numer.

- Jestem pod adresem Calle Rafael 42. Zrozumiałeś? Nie zapisuj. Calle Rafael 42.

- Powinienem cię ostrzec. Nie mogę wchodzić frontowymi drzwiami.

- Nie pod numerem 42, kolego... Zobaczymy się za jakąś godzinę. Spróbuj nie dać się im do tego czasu.

Musiał jakoś wypełnić tę godzinę, ale nie miał o to pretensji do Lloyda. Odwiesił słuchawkę i zapalił papierosa, zanim odważył się wyjść w ciemność. W chwili gdy naciskał klamkę, spostrzegł za szybą drzwi oficera policji. Ten nieoczekiwany widok przeraził go, aż poczuł ból w klatce piersiowej. Z wielkim wysiłkiem zapanował nad swoją reakcją i właśnie wtedy z ulgą zdał sobie sprawę, że oficer cofa się z uśmiechem, przepuszczając go pierwszego. Brennan pchnął drzwi ze słowami gracias, gracias. Przez chwilę szedł bardzo zdenerwowany. W plamach światła widać było innych przechodniów - pary, grupy rodzinne, kilku samotnych mężczyzn przechadzających się bez określonego celu, nieliczne dumnie paradujące dziewczyny.

Godzina. Przed nim jedna godzina. A co potem? Nie był w stanie myśleć, co się stanie po upływie tych sześćdziesięciu minut. Minął zakręt ulicy i oparł się o mur domu.

Jeszcze mógł zmienić plan spotkania z Lloydem, mógł postąpić zgodnie z utartymi zwyczajami, zgłaszając się w ambasadzie. Mógł, ale nie chciał. Nie potrafiłby znieść uprzejmego niedowiarstwa Coopera, nie czuł się na siłach, by opowiedzieć o pokrętnych przygodach dwóch ostatnich dni, a musiałby to zrobić. Tymczasem łańcucha przyczyn i skutków nie dało się teraz rozdzielić, Cooper mógł więc zaczekać, a postanowił tak bynajmniej nie ze względu na życzenie Lloyda, aby nie, zdradzać ich sekretów. U Lloyda mógł przynajmniej liczyć na wspólną bazę, sposób na najlepsze wykorzystanie tej nocy, a poza tym jeśli zajdzie potrzeba, dziennikarz pomoże mu. Jutro zresztą sam sobie da radę, jak tylko Alison wyjaśni swoje postępowanie.

Na odgłos tupotu licznych nóg przycisnął się do ściany, grupa młodych ludzi przebiegła koło niego pokrzykując niezrozumiale. Nie potrafiąc stać bezczynnie Brennan ruszył z miejsca, ale czuł się zagubiony w tych wąskich uliczkach starego miasta. Było ono jak mrowisko, labirynt, i policja zapewne dobrze wiedziała, że szkoda czasu i energii, by się tutaj zapuszczać. Teraz wszakże nawet przypadkowe spojrzenia przechodniów wydawały mu się pełne znaczenia. Oczywiście, taksówka zawiezie go na Calle RaBael, gdziekolwiek to jest, ale zanim to nastąpi, musi się trzymać z dala od szerokich, jasno oświetlonych alei, unikać zbytecznych spotkań, nie rzucać się nikomu w oczy.

Godzina - a to dopiero minęło parę minut. Wszedł do jeszcze jednego baru; zaglądając przedtem przez okno. Przywitał go mdlący, słodki zapach melasy. Było to straszne miejsce z podłogą z terakoty i mosiężnymi spluwaczkami przy każdym stole. Zmierzając do wybranego miejsca przyglądał się obecnym, nie wyglądali groźnie, nie było w ich wyglądzie nic szczególnie zwracającego uwagę. Usiadł przy wolnym stoliku z oczyma utkwionymi w drzwi. Mógł zamówić jedynie rum albo piwo, rum wywoływał u niego mdłości, zamówił więc piwo, choć wolałby whisky albo koniak. Teraz poczuł, że jest wyczerpany. W swojej sytuacji dostrzegł coś nierzeczywistego, jakby patrzył na własne doświadczenia z niewłaściwej strony mikroskopu. Popijając powoli piwo i rysując mokre koła na stoliku doszedł wreszcie do takiego punktu, że zdawało mu się, iż rozważa kłopoty innego człowieka. Ale kiedy z przyzwyczajenia spojrzał na przegub lewej ręki i znalazł tam jedynie blady ślad po zegarku na opalonej skórze, skończyły się jego dziwne skojarzenia i myśl zdecydowanie wróciła do nieoczekiwanego zakończenia dnia. "Tak, guardia. To ten człowiek". Nawet najbardziej szalone pomysły Lloyda nie mogły wywołać większego wrażenia niż to oświadczenie i pokonać jego woli.

Przy końcu bufetu znajdował się telefon. Za każdym spojrzeniem tam rosło zniecierpliwienie Brennan. Odczekał jeszcze, jak mu się zdawało, jakieś piętnaście minut i ponownie zadzwonił do Oasis. Recepcjonista natychmiast rozpoznał jego głos, ale rezultat był taki sam.

- Telefon seńory Stacey nie odpowiada, nie ma jej w pokoju.

- Chciałbym przywołać ją do telefonu.

- Oczywiście; seńor.

Jak mu się zdawało, mijały godziny, podczas gdy on usiłował dosłyszeć jej zbliżające się kroki. Przy sąsiednim stoliku, na którym stały szklanki z bezbarwnym rumem, czterech mężczyzn grało w karty, a na ich ciemnych twarzach o twardych rysach odbijało się napięcie. Z drugiego końca baru usłyszał głośną sprzeczkę, która wybijała się nad rozmowy na sali, ale ledwie rozróżniał słowa. Gdzież ona była? Czy już jadła kolację? Z Merchantem?... W wyobraźni przebiegał budynek pragnąc, by ją znaleźli. Mało prawdopodobne, by się domyśliła, że to on telefonuje. Boże, do czego doszło - próbował do niej dotrzeć ukradkiem, wykorzystując jej nieświadomość...

- Żałuję, seńor, ale wygląda na to, że seńory Stacey nie ma w klubie. Czy zostawi pan jakąś wiadomość?

- Nie:

- Czy mam powiedzieć, kto telefonował?

- Nie.

Wrócił do stolika podsycając swój żal, czując, że ponownie ogarnia go fala gniewu. Jeśli miała zamiar udzielić mu nauczki, to wybrała nieodpowiedniego człowieka. Natychmiast zapragnął, aby podejrzenia Lloyda się sprawdziły, by uzbroił się we wszelką możliwą broń, po którą sięgnie... Pił, posępnie próbując ustalić, ile minęło czasu. Z nienawiścią myślał o brutalności swego pragnienia zemsty, chciał się porachować, ale nie był w stanie powstrzymać swych uczuć. Pogrążony w myślach wykończył trzy piwa, częścią świadomości gotowy do reakcji na wypadek jakiegoś niebezpieczeństwa.

Powiedziało się A, trzeba powiedzieć B... Niby dlaczego nie? Dlaczego, do diabła, nie? Odsunął krzesło, które głośno zatrzeszczało.

Zapach melasy zdawał się go gonić, gdy znalazł się w gorącej atmosferze nocy. Szedł ulicą szukając taksówki. Około stu jardów od baru spostrzegł w świetle migającego neonu trzech żołnierzy z czapkami na bakier, trzymających się pod ręce; ich zachowanie zdradzało, że byli trochę pijani. Nie wyglądali na ludzi, których należy się obawiać, ale Brennan wolał tego nie sprawdzać. Schował się w wejściu do Barmacii, czekając aż go miną. Na następnym skrzyżowaniu przywołał taksówkę i wsiadł do środka, zanim jeszcze podał kierowcy adres:

- Calle Rafael.

- Gdzie?

Przez chwilę Brennan pomyślał, że źle usłyszał adres.

- Calle Rafael - powtórzył.

- To długa ulica, czy pan nie chce za dużo?

- Czterdzieści dwa.

Kierowca uśmiechnął się głupkowato i uruchomił silnik. Brennan nie zamierzał podawać numeru, ale zupełnie stracił orientację i nie miał pojęcia, gdzie znajdowała się ta ulica i czy rzeczywiście była długa. Zapalił papierosa i próbował dopatrzyć się sensu w zagmatwanej trasie. Podejrzewał; że kierowca wiezie go zwykłą okrężną drogą dla turystów, gdyż na liczniku było już peso, zanim zorientował się w sytuacji. Jechali równolegle do Avenida del Conquistador i między blokami zauważył fontannę, potem tramwaj, a po chwili, gdy po gwałtownym zakręcie prawie zwaliło go z siedzenia, z wielkim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że są w pobliżu sklepu Vegi i że w tym kierunku zmierzają. Pod wpływem impulsu dotknął ramienia kierowcy i kazał mu się zatrzymać.

- Ale to nie Rafael.

- Wiem - Brennan otworzył drzwi i wyskoczył. - Proszę poczekać na mnie.

Było tutaj jaśniej, a wszędzie kłębiły się sobotnie nocne tłumy. Po przekątnej przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie na rogu siedziała niewidoma kobieta sprzedająca losy na loterię: Dyktowane przez rozsądek ostrzeżenia przygasły pod wpływem nieodpartej chęci zobaczenia się z Vegą, kiedy stanęła przed nim szansa.

"Słuchaj Gabriel - powie mu - nie udało ci się oszukać mnie rano. Dopuściłeś się szwindlu z tymi negatywami, ktoś inny zabrał właściwy film. Zgadza się? Człowiek, który był tutaj rano, sprawdzał, czy zrobiłeś, jak ci kazano. Dlatego mówiłeś ze mną po hiszpańsku, czyż nie?... Szybko, chcę znać prawdę. Wtedy odejdę." Żadnych gróźb, żadnych awantur. Małpiszon może nawet nie otwierać ust, wystarczy skinienie głowy. "Nie mam do ciebie pretensji. Nie wiedziałem tego, co jak sądzę, wiem teraz. Przebyłem długą drogę od rana. A jeśli się boisz, to możesz powiedzieć, że wcale nie było mnie tutaj tego wieczoru, rozumiesz? Od rana mnie nie widziałeś. Ale na miłość boską; nie obstawaj przy swoim na drugi raz..." Minął róg ulicy, nagle stał się ostrożny. Mógł spotkać spacerującego policjanta, ale jak mu się zdawało, żadnego niebezpieczeństwa nie było. I wtedy zaskoczony spostrzegł, że sklep jest zamknięty, okna zasłonięte okiennicami, w drzwiach wejściowych spuszczono żaluzję, a przez szpary nie przenika żadne światło. Próbował otworzyć drzwi, ale były zamknięte. Tak się nastawił na wejście do środka, że teraz cofnął się zdumiony i przyglądał zdobnemu szyldowi, przez moment podejrzewając, że znalazł się w niewłaściwym miejscu. Ale nad sklepem, wypisane , błękitnymi światłami neonu, widniały litery VEGA. Zamknięte? O tej godzinie? Nie mógł sobie pozwolić, by pozostawać tu dłużej. Odwrócił się zbity z tropu,

- Szczęście - usłyszał głos niewidomej. - Kup sobie szczęście.

Brennan zatrzymał się, wykrzykując rozpaczliwie:

- Odkąd jest zamknięty sklep Vegi?!

Kobieta spojrzała na niego oczyma jak opale.

- Od południa, seńor.

- Jest pani pewna?

- Zamknięto go wkrótce po pana wyjściu.

- Moim wyjściu?

- Poznaję pana głos. Bywał pan dla mnie hojny.

Brennan zawahał się, tym razem był daleki od okazania jej uprzejmości i nie myślał o niej życzliwie.

- Byłem tutaj wczoraj wieczorem, a dziś rano nie rozmawialiśmy.

- Ale ja znam pana chód, przychodził pan tu wielokrotnie. - Jej nozdrza poruszyły się, jakby chciała go powąchać, jakby chciała mu okazać, że nie jest tak niewrażliwa na otoczenie, jak on sobie wyobraża.

- Powiedziała pani, że w południe.

- Przyjechało dwóch ludzi. Po zamknięciu okiennic seńor odszedł z nimi:

- Seńor Vega?

- Tak.

- Kim byli ci ludzie?

Rozłożyła swoje ćiemne dłonie, aż rozleciały się poplamione różowe i zielone bilety.

- Skąd mogę wiedzieć, seńor? Świat jest pełen obcych. Słuchałam kroków seńora Vegi przez wiele lat, i nie mogę się mylić, jeśli chodzi o niego. - Zakrztusiła się kaszlem. - Może ktoś z jego rodziny zachorował?

Moneta Brennana zadzwoniła w miseczce. Szybko odszedł, głuchy na gorące podziękowania. Jak nigdy przedtem przeczuwał kryjący się za tą relacją dramat. Strach lekko otarł się o niego, burząc kruchą równowagę. Taksówka czekała po drugiej stronie jezdni, podbiegł do niej jak do azylu, szczęśliwy z nadziei spotkania Lloyda. Zbyt długo uważał to wszystko za prywatny konflikt, taką sobie wolnoamerykankę, groźną, ale nie perfidną. Teraz przekonał się dobitnie: trwała wojna i miały paść ofiary.

10.

Calle Rafael była rzeczywiście tak długa, jak to zapowiedział kierowca taksówki. Zaczynała się w centrum rozrywkowym, składającym się z kręgielni, kin i sal tanecznych; a dalej po obu stronach ulicy ciągnął się nie kończący szereg kamienic czynszowych, wśród których widniały szyldy reklamujące tanie pokoje do wynajęcia. Za nimi ukazały się fasady domów z tarasami, ich różnokolorowe tynki rozjaśniała ostra biel świateł ulicznych. Brennan pochylił się na przednim popękanym ze starości skórzanym fotelu i rozglądał po obu stronach. Nie mógł dostrzec numerów posesji. Przed wieloma domami stały na schodach gromadki ludzi w nonszalanckich pozach, ociekali potem i plotkowali, mężczyźni bez koszul; kobiety z włosami w lokówkach. Bose dzieci pędziły od jednego pojemnika na odpadki do następnego. W miarę jak rosły grupy ludzi, słabł ruch kołowy i za przejeżdżającą taksówką odwracały się wszystkie głowy. Brennana niepokoiły ostatnie wydarzenia, nie miał pojęcia, co go czeka, z wyjątkiem tego, że zbliżał się pod adres podany przez Lloyda. Im dłużej więc trwała jazda tym bardziej rósł jego niepokój. Jeszcze dwa bloki mieszkalne i wciśnięty między budynki posępny kościół i taksówka, zjechawszy z chrobotem na pobocze, zatrzymała się przed różowym domem nazwanym Casa Abril.

- Czy to tutaj - Byłoby dzisiaj szaleństwem znaleźć się w niewłaściwym miejscu. - Czy to numer czterdzieści dwa?

- Właśnie ten.

Brennan rozstawał się z dwoma i pół pesos, przez cały czas przyglądając się domowi. Wreszcie wysiadł.

- Może pan być pewny - kierowca źle tłumaczył sobie nerwowość Brennana. - Nie ma najmniejszej pomyłki - dodał tajemniczo, pokazując zęby i mrużąc oczy. Zaraz zresztą odjechał, z ironią naciskając dwukrotnie klakson.

Wchodzącego po schodkach Brennana minął uciekający żółtawy kot. Budynek z licznymi zakratowanymi oknami miał trzy piętra, a drzwi z matowego szkła były osadzone w kutej żelaznej futrynie. Aby zadzwonić, należało pociągnąć urządzenie umocowane na ścianie nad emaliowaną plakietką z nazwiskiem. Przez szybę przenikało delikatne światło i Brennanowi zdawało się, że słyszy stamtąd muzykę. Ogarnęła go fala niepokoju i przez krótki moment powstrzymał się od dzwonienia. Dopiero gdy zauważył numer 42 wyryty nad drzwiami, energicznie pociągnął dwukrotnie dźwignię, ciągle z niepokojem obserwując ulicę. Gdzieś za blokiem zapyrczał skuter i zgasł, obok zamiauczał kot. Drżąc na myśl, co go czeka, zobaczył zbliżający się z głębi cień na szybie, który po chwili przypominał już postać ludzką. Zatrzask szczęknął i drzwi uchyliły się nie więcej niż na dwie stopy. Stała w nich wysoka kobieta o oliwkowej skórze, mająca na sobie jaskrawozieloną suknię. Była w średnim wieku, mięsista twarz zdradzała amatorkę trunków, przez szparę, którą zostawiła w drzwiach, nie mógł zobaczyć pełni jej kształtów.

- Si? - odezwała się, a jej czarne oczy patrzyły uważnie.

- Miałem się spytać o Matta.

- O Matta... Ach, tak. - Wpuściła go do środka.

Brennan znalazł się w przyjemnym, kwadratowym hallu. W górze poruszał się wentylator, podłoga była z terakoty. W donicach stały krzewy kauczukowe, a z jasnymi ścianami kontrastowały kolorowe plamy obrazów. Poczucie ulgi przywróciło mu przytomność umysłu. Kobieta zamknęła drzwi i zasunęła zamek. Gdy się odwróciła, uśmiechała się przykrywając obwisłymi powiekami wypukłe oczy. Włosy miała krótkie, w kolorze srebrzysto-różowym. Używała zbyt ostrych perfum.

- Jest pan przyjacielem Matta? - Teraz mówiła po angielsku, wolno, z twardym akcentem.

- Zgadza się.

- Matt to sympatyczny facet, bywa tutaj dość często.

- Chciałbym się z nim zobaczyć.

Ponownie się uśmiechnęła, mierząc go od, stóp do głowy. Zaczęło mu świtać, kim była ta kobieta. Przebiegł wzrokiem krętą klatkę schodową, która prowadziła do tonącego w delikatnym świetle i umeblowanego z zaskakującą elegancją pokoju. Był chłodny i przestronny z szafkowego gramofonu dochodziła muzyka. W jednym kącie znajdował się barek. Szeroko otwarte okna wychodziły na kamienny wewnętrzny dziedziniec. Gdzieś za ścianą słychać było kobiecy śmiech.

- Czy zastałem Matta? - Im częściej używał tego zdrobnienia, tym bardziej nierealne wydawało mu się wszystko w tym domu.

- Myślał pan, że będzie tutaj? `

- Tak.

Kobieta wzruszyła ramionami i odęła usta.

- Pod jakim imieniem występujesz?

- Nie rozumiem.

- Jak mam cię nazywać, kochanie?

- Harry:

Jej spojrzenie ciągle go oceniało.

- Harry - powiedziała - to bardzo ładnie. A Matt jest twoim przyjacielem, tak?

Kiwnął głową. Pomyślał, że musiała być kiedyś piękna:

- Napijesz się czegoś?

- Nie w tej chwili. - Rozejrzał się wokół, napięcie ostatnich godzin wcale jeszcze nie ustąpiło. Że też takie miejsca dobierał sobie Lloyd, doszedł do wniosku, że musi coś wyjaśnić:

- Obawiam się, że źle zostałem zrozumiany.

- To nieważne,

- Chciałbym się widzieć z Mattem.

- Czy pan także jest dziennikarzem?

- Nie.

- Muszę przyznać, że Matt to wesoły facet. - Zachichotała, jak gdyby coś sobie przypomniała. - Trochę dyskutowaliśmy ostatnio. Matt lubi ostre dyskusje. Czasami tylko po to tutaj przychodzi. Tak, to interesujący typ. I hojny. - Podeszła do baru. - Sądzę, że pan zaczeka na niego.

- Jeśli mogę.

- Czy nie zmienił pan zdania w sprawie alkoholu?

- Może się napiję.

- Daiquir?

- Whisky, jeśli można.

- W Casa Abril wszystko jest możliwe, Harry. - świetnie dawała sobie radę z obcymi. Była przyjacielska, bezpośrednia i twarda jak kamień:

- A jeśli zmienisz nastawienie do dziewcząt, wystarczy tylko powiedzieć. Gdyby na przykład Matt się nie zjawił. Krótki seans kosztuje dziesięć pesos. Można też umówić się na coś specjalnego.

- On przyjdzie:

Kiedy to mówił, zabrzmiał dzwonek. Kobieta podniosła słuchawkę stojącego na barze telefonu.

- Otwórz drzwi, Carmen - powiedziała, po czym mierząc Brennana oczyma przerzuciła się na angielski. - Jak to mówicie? O diable mowa...?

Nie był to jednak Lloyd. Przesunęła się koło nich dziewczyna o kruczoczarnych włosach w lila sukni i skierowała się do hallu. Usłyszeli otwieranie i zamykanie drzwi i przyciszoną rozmowę.

- Przepraszam na chwilę - powiedziała kobieta i zostawiła Brennana z whisky. Pił ciągle niespokojny, zastanawiając się, co mogło zatrzymać Lloyda. To że znalazł się tutaj, nie było bardziej nieprawdopodobne niż wszystko, co się dzisiaj zdarzyło. Potrzebne mu było wytchnienie, ale musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Uciekał. Potrzebował pomocy. Przez moment dojrzał w polu widzenia korpulentnego mężczyznę udającego się na górę z dziewczyną w lila sukni, ten miał już wszystkie problemy za sobą. Znowu usłyszał śmiech, a w przerwie muzyki, gdy zmieniano płytę, chór cykad. Gdy kobieta wróciła, rozgoryczony zdał sobie sprawę, że zapomniał, co to jest pożądanie. Alison, będąc nieosiągalną i tak postępując, jak postąpiła, zabiła jego gorące pragnienie. Wspomnienie o niej było zadawaniem nowych ran, ból i pamięć mieszały się. Nie był w stanie już o niczym myśleć.

- Proszę mi powiedzieć - odezwał się - która to godzina?

- Za dziesięć dziewiąta. - Kobieta ponownie zachichotała, a zabrzmiało to jak bas chłopca, który właśnie przeszedł mutację. głosu. - Zdaje mi się, że wpadłeś w niezłe kłopoty. A może to Matt jest ci winien pieniądze, czy coś w tym rodzaju?

Brennan uniósł ramiona jak pianista przy fortepianie.

- I nie kłopocz się, kochanie. Nie ma pośpiechu. - Dolała sobie daiquir. - Od jak dawna jesteś na Santa Marta?

- Wystarczająco długo.

- Nie podoba ci się tutaj? A może ty się nie spodobałeś?

- Oto jest pytanie...

Zaczynała wściubiać swój nos, starał się więc w tej potyczce kłamać z sensem, skoro już musiał kłamać. O dziewiątej był u kresu wytrzymałości, zaczeka jeszcze pięć minut i zatelefonuje do hotelu Lloyda. Albo jeśli się zdobędzie na ryzyko wyjścia na ulicę, uda się do ambasady. Tymczasem gdy już był pewien, że nigdy nie zadzwoni, odezwał się dzwonek u drzwi i wszedł Lloyd. Przywitał się hałaśliwie i ujął kobietę pod ramię jak stary przyjaciel, stały klient skory do figli i żartów. Nazywał ją „seńora mia":

- Harry siedział tu jak na szpilkach, co tobie nigdy się nie przydarza. Czyż nie, Harry?

- Nie uwierzycie, ale samochód mi nawalił. Sądzę jednak, że lepiej późno niż wcale.

Żartobliwie klepnął kobietę po pośladku.

- Co myślisz o powitalnej szklaneczce, seńora mia?

- Oczywiście, oczywiście.

- Ona jest skarbem. - Lloyd się uśmiechnął. - Czyż nie, kochanie? Bezcennym skarbem.

- Skoro tak uważasz. - Z błyskiem humoru w oczach spojrzała na Brennana. - Matt zawsze żartuje. A tutaj zjawia się tylu ponuraków, że czasami się zastanawiam, czy nie pomylili adresu. Ale nie Matt. - Pochyliła się nad ladą barku i uszczypnęła go w policzek.

- Bo wiem. kto potrafi to docenić. - Pił piwo. - Pomyślności dla Casa Abril i wszystkich, którzy tu tracą siły.

Brennan czekał niecierpliwie, aż Lloyd upora się ze swoim libido. Rozpaczliwie pragnął mu się wywnętrzyć, ale ten nie śpieszył się z daniem mu szansy. Zastanawiało go, w jakim stopniu zachowanie Lloyda było przemyślane, w każdym razie nie był to ten człowiek, który pojechał z nim do Pozoblanco. Lubieżny, wesoły, przekomarzał się z przyjemnością, wyglądało, że nie obchodzi go sytuacja Brennana. Jeśli nawet zauważył jego niepokój, nie okazał tego. Każda uwaga Lloyda, każde parsknięcie przypominało, że takie już jest to nasze życie. Brennanowi zdawało się, że upłynęły wieki, zanim usłyszał wreszcie jego głos:

- Seńora mia, gdzie mógłbym porozmawiać z moim przyjacielem?

- Zawsze znajdzie się miejsce.

- Okey.

- Jak długo to potrwa?

- Zobaczymy. Zawołam cię po wszystkim, jak będę gotowy a to i owo. Co o tym myślisz?

- Będzie jak zechcesz, Matt.

- Nic dziwnego, że cię kocham, skarbie.

- Chodźcie.

Poszli za nią po schodach na pierwsze piętro. Pokój był mały, wąski, z podwójnym łóżkiem, przykrytą brokatem toaletką oraz dwoma wysokimi lustrami. Kobieta włączyła wentylator i spuściła ciemne zasłony. W jej pożegnalnym uśmiechu kryło się dużo ciekawości.

- Wszystko w porządku?

Po jej wyjściu Lloyd odczekał parę chwil, zanim się odezwał. Cicho, ze wzruszeniem ramion, które miało wszystko tłumaczyć, powiedział: .

- Widzisz, z nią trzeba pożartować. Trochę pochlebstw i od razu wszystko się układa.

- Zdaje się, że cholernie dobrze się układa.

- Czy to widać? - Kąciki ust opadły mu. Teraz widać było, że jest słaby, że dręczą go wątpliwości i że od czasów Imdzin nałożyło się nań wiele ciężkich przeżyć: - Trudno wytłumaczyć co daje mi impuls, że tutaj przychodzę. Gdzie indziej jest coraz trudniej, ale nie tu.

- Och, nie jestem takim kołtunem.

- Czasami warto się zastanowić. Wspomniałem ci o pewnej plotce, pamiętasz?

- O samolocie?

Lloyd skinął głową.

- Tutaj właśnie wyniuchałem tę wiadomość. Co tu dużo mówić, trafiło mi się, jak ślepej kurze ziarno. Choć raz sprzyjały mi gwiazdy. - Poczęstował Brennana papierosem i zza chmury dymu wyznał. - Nigdy nie myślałem, że zadzwonisz. Miałem wrażenie, że byłeś na mnie zły.

- To prawda.

- Dlaczego więc zmieniłeś nastawienie?

- Zmieniono mi je.

- Co się właściwie stało? Opowiadaj, od A do Z, wszystko.

Opadł na łóżko, co chwila mruczał, i na zmianę pogwizdywał, ale nie przerywał.

Brennan mówił cicho. Gdyby mógł przeanalizować ton swej wypowiedzi, zauważyłby, że mówiąc o Alison najwyraźniej ukrywał zaskoczenie, podczas gdy o aresztowaniu Vegi opowiadał głosem zrównoważonym, rzeczowym. Po raz pierwszy też zdarzyło mu się, po przetrawieniu sprawy Vegi, że uprzedzał wnioski Lloyda. U niego zaś zdumienie objawiło się najpierw gwałtownym mruganiem, gdy Brennan zrelacjonował spotkanie z Alison w Oasis, a na koniec przeciągłym gwizdem.

- Vega. - Lloyd usiadł na łóżku. - Mój Boże; powinienem się domyślić. Wybierałem się do niego. Gdybyś do mnie nie zadzwonił, poszedłbym tam wieczorem, żeby go olśnić premią z "Heralda". Mój Boże - powtórzył - nie tracili czasu. Biedny Vega. - Oczy mu błyszczały. - A teraz ktoś myli pogonie?

- Zgadłeś.

- Nie martw się, coś wymyślimy - upewnił go Lloyd. - Wszystko to wykracza poza moje możliwości pojmowania.

- Masz na myśli Lopeza i jego cudzoziemskich przyjaciół? Nic innego nie pasuje do tej sprawy. Może to nie było zbyt roztropne, zapraszać ich tutaj, ale zapewne dawało szansę na najbardziej przebiegły szantaż, jaki Lopez mógł wówczas wymyślić.

Brennan potrząsnął głową.

- Myślę o samochodzie.

Lloyd poruszył się nerwowo.

- Oczywiście, przepraszam. Widzę, że kładziemy akcenty w różnych miejscach. - Wstał i zaczął chodzić po pokoju. - Czy Alison wiedziała, gdzie byłeś i dlaczego wziąłeś jej wóz?

- Nie sądzę. Prawdopodobnie zlekceważyła moje podejrzenia i to, że przeszukali mój pokój, podmienili film i chodzili za mną. razem z Merchantem wyśmiali moje domysły.

- Merchant?... z ambasady amerykańskiej? O nim mówisz?

- Tak.

- Nie wiedziałem, że rozmawiałeś z nim na ten temat.

- Nie jestem przecież, do licha, trapistą. Kiedy wróciłem od Vegi - czy rzeczywiście było to dzisiaj rano? - wściekałem się, a podejście Merchanta do tej sprawy bynajmniej mi nie pomogło. On zazwyczaj wywołuje we mnie reakcję natychmiastowego oporu. Ale nie sądzę, żeby Alison rozgniewała się na mnie, zanim ten facet wpadł do basenu. A potem... jeśli nawet potem się zezłościła, to na pewno nie tylko dlatego, że pożyczyłem od niej samochód.

Brennan rozgarnął ręką włosy, czuł się przegrany. Jak zawsze kończyło się na Alison.

- Nie jestem doradcą samotnych serc z jakiegoś magazynu, kolego. Ale jak mogłeś się już przekonać, dobrze zgaduję.

- Więc mów.

- Czy mogę ci zadać osobiste pytanie? Zakładam, że zakochałeś się w tej młodej damie.

- Co chcesz wiedzieć?

- Czy ona cię kocha?

- Tak myślałem, marzyłem o tym.

- A zatem, czy przypadkiem, nie działała tak właśnie ze względu na twoje bezpieczeństwo?

Ta myśl zaświtała Brennanowi już podczas ucieczki po ciemnych uliczkach La Paz, dawała mu nikłą, niepewną nadzieję, ale gdy się temu przyjrzał bliżej, odrzucił ją jako bezpodstawną. Według Lloyda wszystko było cholernie proste, zbyt proste. Miłość to współodczuwanie dwojga równych ludzi, a nie żadne odpłacanie się pięknym za nadobne, ani też pozostawanie na czyjejś łasce i niełasce... Ogarnęło go ogromne zmęczenie; zaczął odreagowywać. Ze znużeniem w głosie odezwał się:

- Wydaje mi się, że myślisz o czymś innym:

- O czym?

- Że ona wierzyła we wszystko, co mówiłem. A jeśli nawet tak było - w co wątpię - to dlaczego zdecydowała się rzucić mnie na pożarcie wilkom? Musiała zdawać sobie sprawę, że tego właśnie chcieli. "Mogą znaleźć pretekst, żeby cię przyszpilić" - to są twoje słowa.

- Może chciała wycofać skargę, powiedzmy, jutro, licząc, że nie zostanie po tym żaden ślad. - Lloyd zdusił papierosa w popielniczce. - Skąd mogła wiedzieć, że uciekniesz i narazisz się na pogoń wesołków Lopeza? Jedna lub dwie doby w pudle to mniejsze zło niż kula w plecy. Właśnie na to narażasz się teraz, a sądzę, że młoda dama chciała ci tego zaoszczędzić, bo pewnie wie, że jesteś upartym typem.

Przez ścianę dochodziły radosne głosy. Ktoś był szczęśliwy.

- Słuchaj, kolego. Miałeś fart, żeś im zniknął, ale jeśli wpadną w furię, to sam sobie jesteś winien. Postaw się w ich sytuacji. I pamiętaj, że braki w sprawności nadrabiają wytrwałością i bezwzględnością. W Santa Marta ludzie znikają bez śladu jak kwaterka piwa w Dublinie.

Brennan stał przy oknie, skubiąc zasłonę.

- Chcę się z nią skontaktować:

- Nawet nie próbuj.

- Już próbowałem.

- Telefonicznie?

- Dwukrotnie.

- Jesteś szalony - parsknął Lloyd.

- To było, zanim dowiedziałem się o Vedze.

- To cię nie usprawiedliwia, jesteś szalony. Będą za nią chodzić, jak wcześniej za tobą.

- Po tym co zrobiła?

- Nie stać ich na to, by przestrzegali zasady domniemania niewinności. Poza tym ona będzie przynętą dla ciebie. Mogą wydawać się niezdarni, ale znają podstawy psychologii.

- Jesteś pewny swoich racji, zawsze tak pewny. - Brennan przyglądał mu, się z drugiej strony łóżka. - Muszę się z nią skontaktować, teraz to dla mnie najważniejsze.

- Jeśli spróbujesz stąd, zlokalizują rozmowę i będą tu szybciej, niż się spodziewasz. I u niej prawdopodobnie też. Jeśli pobiegniesz do ambasady brytyjskiej, złapią cię pięćdziesiąt jardów przed schodami. Mogą cię zresztą stamtąd wyciągnąć, bo nie jesteś Brytyjczykiem. Jest taka biała plama na mapie w hallu, która to potwierdza. - Lloyd zapalił następnego papierosa. - Jeśli będziesz rozsądny, zostaniesz tu, gdzie jesteś i zapomnisz o telefonie.

- Zostać tutaj?

- Dlaczego nie? Ludzie to robią.

- Jak długo?

- Tak długo, abym w twoim imieniu zorientował się, co...

Coś uderzyło z głuchym łoskotem w kratę okienną.

Mógł to być tylko nietoperz, ale obaj poderwali się na nogi. Lloyd oblizał wargi, a papieros drżał mu w rękach, gdy kończył swój wywód.

- Dla wszystkich z wyjątkiem attache prasowego, który dla zasady nie znosi mojej bezczelności, i Pałacu Prezydenckiego, który podejrzewa "Heralda", że może ujawnić coś nikczemnego, jestem czysty. Nie mają żadnej wskazówki, kto był z tobą w Pozoblanco, a więc - jakbyśmy to powiedzieli - "dalej korzystam z nieograniczonej swobody poruszania się". A czy widzisz jakieś inne rozwiązanie?

Teraz, gdy nerwy dały mu znać o sobie, był znowu sobą. Na dole w rozmowie z kobietą postępował karykaturalnie. Obecnie, chłodno analizując sytuację, stał się mimo woli bardziej sobą. Choć Brennan był znużony i niepewny, wyczuł słabe punkty tego rozumowania, Lloyd jednak nie żałował energii, by go przekonać. Trzeba myśleć o przyszłości, zająć się nią, jutro i tego, co nastąpi potem, nie da się przewidzieć.

- Samemu sobie zrobisz na złość. Nie nabieram cię, kolego.

- A dopilnujesz wręczenia jej listu?

- To może być trudne.

- Masz teraz...

- Mam teraz sprzyjającą sytuację, nie chcę jej zaprzepaścić. - Lloyd wykonał usprawiedliwiający gest. - Nie zrozum mnie źle, pomogę, jak tylko będzie to możliwe, ale wsuwanie listów przez szparę w drzwiach albo zostawianie ich w recepcji od razu zagraża ich przejęciem. Wiadomość można jedynie oddać z ręki do ręki, a tego nie będę ryzykował; jeśli ją śledzą.

- Ale spróbujesz?

- Oczywiście, spróbuję. Ale nie ręczę, że oddam. - Podał Brennanowi pióro i wyrwaną z notesu kartkę papieru. - I powiem ci coś. Gdybym był na twoim miejscu, myślałbym tylko, w jaki sposób wyrwać się z Santa Marta. - Po chwili milczenia dodał. - Zdajesz sobie chyba sprawę, że nie ma innego wyjścia?

Brennan trzykrotnie próbował coś napisać, ale nie potrafił nawet uporządkować myśli. Już nie był zły, a i lęk gdzieś się ulotnił, odczuwał to, jakby sam sobie zadawał pytania, jakby bazgrał wyjaśnienia na ścianie celi. "Myślę, że to było straszne nieporozumienie... Bardzo to głupie z mojej strony, że nie pomyślałem o skutkach, zanim wziąłem twój samochód... ale land-rover..." Gdyby mógł porozmawiać z nią choćby chwilę, wiedziałby, jak wygląda jego sytuacja, a te suche słowa, nieadekwatne, obojętne, bezduszne... "Tylko jeden Bóg wie, co jeszcze się stanie. Teraz jestem w opałach i tak jak to wygląda..." - to nie miało sensu. Po raz trzeci zmiętosił kartkę w kulę, nie mogąc się zdecydować, do której Alison się zwraca. Nie do wiary, że będąc tak blisko, w odległości nie większej niż mila, była tak nieosiągalna.

Lloyd przyglądał mu się z łóżka.

- Niedobrze?

Potrząsnął głową, spojrzał przez, rolety, zastanawiając się nad pokusą powrotu w ciemność ulic.

- Nie próbuj nawet - powiedział Lloyd z większą stanowczością niż przedtem. - Słuchaj, jestem spóźniony o dwadzieścia cztery godziny z realizacją moich planów. Gdzieś w tym mieście są trzy trupy - dwa zniekształcone, jeden do rozpoznania. Gdyby jedna ze ślicznotek z Casa Abril pokazała mi paczkę rosyjskich papierosów zwędzonych od załogi helikoptera, powiedziałbym pewnie: wystarczy, nie będę dłużej narażał mego tyłka, mam wystarczający dowód... Ale nie mam tej paczki papierosów. Muszę więc poszperać sam. Gdzieś w tym mieście są te trupy i ja muszę je znaleźć i dowiedzieć się, kim są.

- A potem?

- A potem zwiewamy stąd obaj.

Brennan był sceptyczny.

- Tak po prostu, zwiewamy?

- Można to załatwić. W Santa Marta można praktycznie załatwić wszystko, od wyborów do morderstwa. Vide Lopez. Mały rejs morski przywróci kolory naszym twarzom. - Lloyd uśmiechnął się krzywo, jakby maskował rodzące się przerażenie. - Tutaj jesteś bezpieczny jak nigdzie. Tymczasem twój wierny przyjaciel ma coś do załatwienia.

- A co z Alison? Nie mam zamiaru czekać bezczynnie...

- Ale nie próbowałeś również strzelić sobie w łeb. Zapamiętaj sobie, jeśli będę mógł przekazać jej wiadomość, zrobię to. No, na mnie czas, umarli źle znoszą ten klimat. Jeszcze jedno, jeśli ona założyła ci kajdanki nie bez powodu, a ja tak myślę, to jest to dla ciebie pochlebstwo, bo między innymi znaczy, że uwierzyła w to, co jej mówiłeś. Co więcej, oznacza; że Merchant także uwierzył. A w takim razie nie jesteś sam z tym kryzysem. Nos starego Lloyda mówi, że pogoń kota za myszą jest grą na dużo większą skale. - Wstał gotowy do wyjścia. - Wrócę rano. Prześpij się trochę, wyglądasz, jakbyś bardzo potrzebował snu. I bez względu na okoliczności musisz być tutaj, jak wrócę.

Brennan niechętnie skłonił głowę.

- Nie proszę o to tylko ze względu na ciebie, kolego, wierz mi. Czuj się tutaj jak w domu. Jeśli będziesz. głodny, albo zechcesz się napić czegoś, podadzą ci z miejsca. Nie martw się, pokryję koszty. - Przy drzwiach jeszcze się zatrzymał. - A przy okazji, czy mógłbyś polecić aparat fotograficzny, którego zakup nie rozbije mojego banku?

- Jakiej wielkości banku?

- Siedemdziesiąt, może sto pesos.

- Za tę cenę można już znaleźć coś użytecznego.

Dopiero po wysunięciu kilku propozycji i odprowadzeniu Lloyda na schody i odczekaniu, aż ten zaczął schodzić, zawołał za nim:

- Do czego potrzebujesz aparatu?

Na to pytanie Lloyd odpowiedział kładąc palec na wargach, ale się nie zatrzymał.

Od czasu do czasu słychać było dzwonek przy drzwiach wejściowych, potem przyciszone głosy i kroki, najpierw całkiem bliskie; a potem oddalające się. Brennanowi nie chciało się jeść. Po jakiejś półgodzinie znalazł miejsce, gdzie mógł się umyć, wróciwszy do pokoju zamknął się od środka. Przez długi czas nie było mowy o śnie, bez marynarki i butów leżał na łóżku w ciemności i przez szpary w zasłonach obserwował iskrzące się nad La Paz niebo. Mimo wszystko nie czuł się zagrożony, opanowała go jednak czarna melancholia, przewlekła i z komplikacjami. Lloyd zawsze potrafił znaleźć wytłumaczenie, ale w to, co mówił o stosunku Alison do niego, uwierzy tylko, jeśli usłyszy to od niej. A co będzie, gdy jutro albo pojutrze wywiozą go cichaczem z wyspy? Nie wyobrażał sobie tego.

Gdy wreszcie usnął, nie był to mocny sen: Zdawało mu się, że chodzi przez całą noc, a jego myśli ciągle krążą wokół Alison. Przynajmniej raz zobaczył zbocze z kolibrami. Był też z nim Vega, który wołał: "Uwaga, panie Brennan! Proszę uważać!"

11.

Poranne niebo było poprzecinane chmurami. W chwilę po przebudzeniu Brennan stał już w oknie próbując się połapać, w jakiej odległości od katedry Serca Jezusowego i Pałacu Prezydenckiego znajdowała się jego kryjówka i gdzie leżą Oasis oraz ambasada brytyjska. Niewiele zobaczył, ale zorientował się w terenie i to dodało rozpoczynającemu się dniu poczucia rzeczywistości. Nie miał pojęcia, która była godzina, jak usłyszał dźwięk dzwonu, ale nie w domu, lecz dochodzący od strony kościoła, wzdłuż Calle Rafael szeły do Pierwszej Komunii ubrane na biało dzieci, podobne do lalek w ślubnych sukniach i żołnierzyków. Prawie zapomniał, co to jest spokój wewnętrzny; w ciszy wokół niego wprawdzie nie było zagrożenia, ale z upływem czasu znowu zaczęły go nachodzić dawne niepokoje. Zgniecione kartki papieru, na których próbował pisać do Alison, leżały na toaletce jak symbol klęski. Pozostawione przez Lloyda niedopałki wypełniały jedyną popielniczkę. Snuł aż do znudzenia różne pomysły, w końcu poczuł w głowie zupełną pustkę. Były chwile, że w rozdrażnieniu zdawało mu się niedorzecznością czekać tak bezczynnie na Lloyda w tym uwięzieniu. Na ogół godził się jednak z tą koniecznością, aresztowanie Vegi było ostrzeżeniem i nie mógł się zdecydować na ryzyko ucieczki. Martwiło go, że ma dług wdzięczności wobec Lloyda, choć jego problemy były na marginesie zainteresowań dziennikarza. Przykrość sprawiało mu także to, że niezbyt wierzył w możliwości Lloyda. Żebracy nie mogą jednak wybierać, bądź co bądź wczoraj wieczorem zdał się na jego łaskę i niełaskę nie mając najmniejszego pojęcia, gdzie go to zaprowadzi. Niewątpliwa gra Lloyda - jego ostentacyjna wesołość i familiarny sposób bycia, za którymi ukrywał swój niepokój - wszystko to razem nie nastrajało optymistycznie.

Wreszcie głód pchnął go na klatkę schodową. Wyjrzał spoza balustrady, ale nigdzie nie dostrzegł znaku życia. Wkrótce idąc do łazienki zderzył się z zaspaną dziewczyną drepczącą boso korytarzem.

- Halo - mruknęła ochrypłym głosem, nie krępując się swoim skąpym strojem.

Odpowiedział na pozdrowienie i z wahaniem spytał, która jest godzina i gdzie mógłby dostać coś do jedzenia. Nie wiedziała, która jest godzina, a sama myśl o jedzeniu zdawała się sprawiać jej przykrość, gdyż zasępiła się i odeszła. Później jednak, gdy wrócił do pokoju, usłyszał pukanie do drzwi i ktoś powiedział:

- Wpół do dziesiątej... niedziela - jakby ta informaja miała zapobiec jakiejś katastrofie. Minęło jeszcze trochę czasu i znów usłyszał pukanie, które poderwało go do drzwi. Kobieta o różowosrebrnych włosach i wyłupiastych oczach życzyła mu dobrego dnia, a potem przekazała wiadomość, na którą czekał.

- Telefonował Matt i prosił, abym panu powiedziała, że wkrótce tu będzie.

W świetle dziennym wyglądała niechlujnie, staro i pospolicie i robiła wrażenie; że bardzo potrzebuje wypoczynku.

- Ma pan ochotę na kawę?

- Chętnie.

- Każę przynieść. - Zmarszczyła czoło. - Czy odejdzie pan wkrótce?

- Nie wiem, to zależy.

- Co pana zatrzymuje? - Jej ton nie był zbyt ciepły. - Prowadzę dom, Harry. Tak długo, jak mężczyzna płaci i zachowuje się odpowiednio, okay. Nie wtrącam się. Ale jeśli są kłopoty albo mogą być... - rozłożyła tłuste ręce. - Rozumiesz?

- Nie będzie kłopotów.

- Czy to jakiś biznes?

- Właśnie - powiedział ostrożnie. - Spytaj Matta, jeśli cię to niepokoi.

Nawet wtedy, gdy, sam wymawiał to imię, czuł, że, jest tak nienaturalne, jak hasło. Kobieta przed wyjściem obrzuciła go długim, pełnym wątpliwości spojrzeniem. Brennan wrócił do swego punktu obserwacyjnego przy oknie i zapalił jednego z dwóch papierosów, jakie mu pozostały. Niespokojny pogładził się po szczecinie zarostu i patrzył czujnie na Calle Rafael, zastanawiając się, co Lloydowi udało się zdziałać, co mu zaproponuje po powrocie? Iluzja Bezpieczeństwa już zbladła. Nigdzie nie był bezpieczny; a szczególnie w miejscu, gdzie zupełnie nie mógł liczyć na lojalność. Byle kaprys, podejrzenie czy niechęć i bez względu na to, jak dobre są twoje pieniądze, możesz znaleźć się na ulicy.

Niedługo potem ciemnoskóra niemłoda kobieta przyniosła mu tacę ze śniadaniem, postawiła obojętnie na toaletce i odeszła bez słowa, a nawet spojrzenia w jego stronę. Była to kawa z rogalikami posmarowanymi białawym masłem. Żarłocznie zjadł wszystko i położył się na łóżku usiłując zapanować nad zniecierpliwieniem, ale natychmiast zerwał się na równe nogi, usłyszawszy przejeżdżający samochód policyjny. Kiedy wóz pojechał dalej i zniknął mu z oczu, poczuł ale ulgi. Piekące słońce przebijało się między płynącymi nieustannie chmurami, które chwilami zaciemniały niebo i znowu je odsłaniały. Nad odległym pałacem prezydenckim leniwie powiewała flaga, a monotonię płaskich dachów budynków mieszkalnych przerywała susząca, się bielizna. Ponad śródmieściem, wcale się nie śpiesząc, wznosiła się spiralą kruszyna latawca. Dziesiąta? Wpół do jedenastej?... Jeszcze nigdy czas nie płynął mu tak wolno.

Musiała dochodzić jedenasta; gdy usłyszał dzwonek przy drzwiach wejściowych, a potem głos Lloyda. Wyszedł natychmiast na klatkę schodową zadowolony z przyjścia dziennikarza, jak z żadnego innego spotkania. Lloyd promieniał energią i serdecznością, ale widać było, że ta metamorfoza ma związek z obecnością gospodyni. Na widok Brennana krzyknął:

- Buenos dias, amigo, czy mój skarb dobrze się tobą opiekował?

- Matt - odezwała się kobieta - chcę z tobą pomówić.

- Oczywiście, niczego bardziej nie pragnę. Ale czy możemy to odłożyć? Najpierw wysłucham skarg mojego przyjaciela. Zgadzasz się?

Wzruszyła ramionami i zasznurowała usta bynajmniej nie ubawiona.

Lloyd poklepał ją po plecach i zaczął wchodzić na górę. W połowie schodów odwrócił się

- Jesteś cudowna, seńora mia, i bardzo cię kocham - powiedział i posłał jej ręką pocałunek.

Gdy znalazł się na podeście, mrugnął znacząco na Brennana wyprzedzając go w drodze do pokoju. Wszedłszy do środka oparł się o drzwi i cicho gwizdnął.

- Chce, abym się stąd wyniósł - powiedział Brennan.

- To tylko kac w niedzielny poranek.

- Możliwe, ale to nie zmienia sprawy, Boże chce, abym wyniósł się.

- Udobrucham ją do wieczora.

- Nie byłbym taki pewny.

- Dam sobie z nią radę do wieczora, chyba że - wybacz mi brak skromności - straciłem swój czar.

- A potem?

- Jeśli dopisze szczęście, ruszamy do boju: - Lloyd usiadł na łóżku i wytarł twarz. - Ucieszy cię, że nie próżnowałem. Jutro o tej porze obaj znajdziemy się w Kingston na Jamajce.

Nie tak szybko - pomyślał Brennan i zapytał: - Skontaktowałeś się z Alison?

- Nie. I szczerze mówiąc; nawet nie próbowałem. Ale udało mi się zrobić coś, co było rozsądniejsze. Rozmawiałem z Merchantem.

- Doprawdy?

- Rzeczywiście, bardzo zręczny młody człowiek. Świetnie poinformowany i chyba godny zaufania. Oczywiście zna ciebie. Jesteś tym mężczyzną, który miał kłopoty z samochodem panny Stacey - Lloyd uśmiechnął się przegarniając palcami szeroką, łysiejącą linię przedziałka. - Nawet nie mrugnął na wiadomość, że nie odpowiadał ci areszt i uciekłeś. Ale musiało to na nim zrobić wrażenie, bo rękę, w której trzymał papierosa, miał jak sparaliżowaną i popiół spadł mu na koszulę.

- Gdzie się z nim widziałeś?

- W Oasis wczoraj wieczorem. Próbował wyciągnąć ze mnie jak najwięcej, ale nie mogło mu się to udać, bo jednocześnie starał się pokazać, że wcale go to w gruncie rzeczy nie interesuje. Powiedziałem mu tylko, że bardzo chcesz się skontaktować z panią, o której mowa i poprosiłem, aby stanął na głowie i pomógł.

- I co dalej?

- Zaproponowałem, że będę skrzynką pocztową, i udało mi się go przekonać, że nie mam pojęcia, o co chodzi. Spotkam się z nim w południe. .

- Dzięki - westchnął Brennan.

- Nie mogłem zrobić nic więcej, kolego - Lloyd zerknął przez okno. Widok jakby się skurczył, gdyż chmury zasłoniły słońce. - Spotkałem się również z pewnym facetem o imieniu Johnny w sprawie przeprawienia nas przez wodę. To nie jest film kostiumowy, jak mógłbyś pomyśleć, w tych okolicach kwitnie tajna działalność importowo-eksportowa. Obiecał, że przemyśli moją propozycję.

- Dlaczego nas? - zdziwił się Brennan. - Nie widzę powodu, abyś i ty miał ulatniać się w ten sposób.

- W pewnej chwili może się to okazać - konieczne, a poza tym wszystko bym oddał za twoje towarzystwo. No i do tego mój powrót doda szczególnego uroku przygodzie. "Lloyd był tam do końca tych bzdur". - Poczęstował Brennana papierosem. - A tak na marginesie, pamiętasz jeszcze aparaty fotograficzne? Kupiłem yashicę 33, czy jest coś warta?

- Za ile?

- Razem z lampą błyskową i dodatkowym wyposażeniem osiemdziesiąt sześć pesos. Pokażę ci później. Domyślam się, że zgadłeś, do czego jest mi potrzebny aparat?

Brennan przytaknął.

- I myślę, że albo straciłeś rozum, albo opinię największego optymisty, za jakiego cię uważałem. Nawet nie wiesz, gdzie są te ciała:

- Mam bystre, choć wcale nie oryginalne podejrzenie.

- Gdzie zatem?

- Tam, gdzie normalnie powinny być, w kostnicy. Właśnie pokręciłem się tam trochę, udawałem, że oglądam ślady pożaru na placu targowym w La Granja i stwierdziłem, że budynku pilnuje straż wojskowa.

- Może tam stać zawsze.

- Nie. - Lloyd był nieugięty. - Są ukryci za głównym wejściem, ale potrzeba odetchnięcia świeżym powietrzem przezwyciężyła intencję zachowania dyskrecji.

- A więc jesteś bardziej szalony niż myślałem.

- I pod tym względem pewnie się nie mylisz.

Zielony dzwon kościoła przy Calle Rafael znowu się odezwał, a Lloyd z nerwowym uśmiechem powiedział:

- Jak to się skończy, poproszę o pracę za biurkiem w centrali i kupię sobie sobie nowy bilet na pociąg o ósmej

156

pięćdziesiąt pięć. Ale teraz, kolego, czy mi się to podoba, czy nie, mam do spełnienia zadanie.

Wyszedł jakieś dziesięć minut później, przyrzekając powrócić około trzeciej. Przez drzwi sypialni Brennan słyszał jego przymilną, przeplataną sprośnościami rozmowę z kobietą. W pewnym momencie Lloyd zniżył głos i konfidencjonalnym tonem wprowadził ją w wymyśloną opowieść o tym, że chce uchronić Brennana przed "bandą". Niebawem wrócił jeszcze na górę pod pretekstem, że zostawił tu papierosy, ale w rzeczywistości chodziło mu, by szepnąć Brennanowi:

- Masz rację, jest na ciebie wściekła, nie pytaj dlaczego. Możliwe, że chodzi o zawodową dumę, bo pogardziłeś jej wdziękami. Gdy będzie ci robiła trudności, zanim wrócę, wynieś się. Idź do kina Terana na końcu ulicy i czekaj tam na mnie na balkonie w tylnych rzędach.

Po tych słowach wyszedł z przesadną szybkością. Brennan ze swojego okna nie mógł widzieć frontu domu, ale po chwili zobaczył znajomą czarną limuzynę mknącą Calle Rafael w stronę Avenida Conquistador.

Zostawszy sam Brennan zastanawiał się ponuro nad przypadkiem, który powiązał jego sprzymierzeńców. O Merchancie nie mógł myśleć bez goryczy, był ostatnią osobą, do której mógł się zwrócić o pomoc, jeśli zaś chodzi o Lloyda, to im lepiej poznawał jego intencje to bardziej żałował, że nie trafił na kogoś nie powodowanego taką obsesją. W rezultacie fakt, że ironią losu wszystko to miało związek z Alison, nie był tak niepokojący jak perspektywa zapowiedzianego przez Lloyda wielkiego szlema. Uprowadzenie Vegi otworzyło Brennanowi oczy. Gdy więc myślał teraz o Alison, w wyobraźni widział ją z Merchantem,

Obraz Merchanta przywoływał Lloyda, Lloyd Vegę, Vega zaś wiódł do nieznajomego na drzewie morwowym. Którąkolwiek drogą szły jego myśli, z któregokolwiek punktu wychodził, nieunikniona okazywała się kombinacja: Lloyd-Vega-Alison-Merchant; Vega-Merchant-Alison-Lloyd... A każda próba analizy tych relacji cofała go do tego tragifarsowego wydarzenia, które nadało wszystkiemu bieg.

Oglądany przez okno widok spokojnego miasta w niedzielny poranek nie oszukał go. Niebezpieczeństwo było tak oczywiste, tak powiewająca nad Pałacem flaga. Teraz już rozumiał, że wypadki potoczyły się niekoniecznie ze względu na jego w nich udział. Tak musiało być, bo Santa Marta nie miała wpływu na historię, bo zależała od łaski historii. Nie tylko jego i Lloyda interesowało, co się zdarzyło, w Los Colmillos, Vega-Merchant... Pan-Americano Merchant. Merchant węszący. Merchant tenisista... Myśli wirowały mu w głowie. Dobrze - Merchant wiedział, wiedziała więc ambasada amerykańska. Wiedział także Waszyngton. Ostatecznie mógł wytłumaczyć sobie postępowanie Merchant, ale czyn Alison bolał jak otwarta rana. Dobry Boże, przecież nie był dzieckiem... Zdał sobie sprawę, że te rozmyślania do niczego go nie doprowadzą. Mógł mieć nadzieję, ale nie był w stanie zrozumieć. Przeszłość deptała mu po piętach a przyszłość była w rękach Lloyda i wszystko to zaczynało mu teraz dokuczać..

Dzwonek przy drzwiach wejściowych dzwonił teraz bez przerwy i Brennan przypuszczał, że minęło już południe. W pewnym momencie usłyszał rozmowę po angielsku, a gdy ostrożnie podszedł do drzwi, dojrzał krzepkiego amerykańskiego marine idącego po schodach z blondyną o wyglądzie wampa. W gruncie rzeczy zupełnie łatwo, bez komplikacji można było uciec. Przez pewien czas leżał na łóżku marząc, by godziny płynęły szybciej. Znowu poczuł głód i zastanawiał się, ile czasu da mu jeszcze ta kobieta. Niebawem, jak gdyby jego niepokój był zaraźliwy, usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył je z klucza, ślady nocy na twarzy kobiety zdążyły się już wygładzić.

- Chodzi o pokój - rozpoczęła. Usta miała czerwieńsze niż krew.

- Tak?

- Kiedy wróci Matt?

- O trzeciej.

- Potrzebuję go wcześniej. - Miała ponurą minę, była posępna i groźna.

- Kiedy?

- Natychmiast. Ktoś go potrzebuje.

Kłamała, ale sytuacja nie pozwalała, by się sprzeciwić. Pieniądze jej nie interesowały, było to zachowanie instynktowne, głębokie i zdecydowane, wykraczające poza sferę materialną. Lloyd swoimi pogwarkami o niczym potrafiłby zyskać jeszcze jakąś godzinę, ale Brennana zżerała nieufność. Ostatecznie mogła wezwać policję i nawet gdyby ją teraz ułagodził, to każdy następny dzwonek mógł oznaczać, że został zdradzony.

Wzruszył ramionami świadomy, że ubranie ma pogniecione i nie jest ogolony.

- Jeśli tak pani sobie życzy.

- Bez urazy. - Jej oczy patrzyły na niego bezlitośnie.

- Okay - nie mógł sobie pozwolić na dumę. Jeszcze raz wzruszył ramionami.

- Co mam powiedzieć Mattowi, gdzie ma cię szukać?

- Będzie wiedział.

Na dole odrobinę zmiękła:

- Cieszę się, że mnie rozumiesz, Harry. Jesteś miłym facetem, z całą pewnością, ale nie chcę mieć kłopotów.

Gdy odprowadziła go do wyjścia, z odrobiną przekory powiedział:

- Któż tu mówi o kłopotach?

I wtedy drzwi się zamknęły, a on znalazł się na rozpalonej ulicy. Świadomość, że jest uciekinierem, opanowała go z całą mocą. Szedł w kierunku, skąd przyjechał taksówką poprzedniej nocy, szedł szybko, nie zważając na upał. Calle Rafael zdawała się ciągnąć w nieskończoność, a on nie mógł się opędzić od myśli, że każdy przechodzień nie skoncentrowany na własnych kłopotach życiowych mógł być potencjalnym informatorem policji. Wypatrywał mundurów, rozglądał się za krążącymi furgonetkami policyjnymi. Nerwy miał nieprawdopodobnie napięte.

Do kina Terana było jakieś pół mili, ale jemu wydawało się, że znacznie dalej, że bloki domów z tarasami nigdy się nie skończą. Nie zjawiła się tym razem na ratunek, żadna taksówka. W miejscu, gdzie pojawiły się odrapane budynki ze sklepikami, spod ściany ruszył w jego stronę jakiś człowiek i poprosił o ogień. W jednej strasznej chwili, zanim ów człowiek się odezwał, serce Brennana nieomal przestało bić, a klatkę piersiową zgniótł mu przejmujący ból. Potem tętno miał tak gwałtowne, że jego uderzenia zagłuszyły niemal odgłos ruchu na jezdni. Gdy doszedł do sklepów i kawiarni na tarasach, tłum przechodniów trochę zgęstniał. Większość sklepów zamknięto, ale w kawiarniach pełno było ludzi. Zegar wskazywał dziesięć po pierwszej. Brennan mokry od potu szedł dalej, mijając kawiarnie odwracał głowę świadomy najmniejszego nawet zainteresowania jego osobą. Nawet oparty na kulach bezzębny żebrak, który zwrócił się do niego z rynsztoka prosząc o wsparcie, zdawał mu się zagrożeniem. Minął budynek, potem kręgielnię. Wokół kręciło się pełno spacerowiczów, różnych naganiaczy i podejrzanej hałastry. Mierzył oczyma stragany ze słodyczami chronione płóciennymi baldachimami, fotografów ulicznych, cały ten rój ludzki. Panował hałas i zaduch. ST LAPEZ SI.

Kino Terana znajdowało się tuż obok, ale Brennan nie był jeszcze pewny, czy okaże się bezpieczne. Wchodziło się do niego przez wąskie wejście, oślepiająco oświetlone i tak chłodne jak wnętrze studni. Kupił bilet na balkon i wszedł na górę. Przecisnął się przez kotary i półślepy, idąc za światłem latarki, usiadł po omacku na pierwszym krześle, jakie znalazł: Na ekranie Cary Grant zawodził jakąś piosenkę dubbingowany na język hiszpański. Brennan rozsiadł się wygodniej i wkrótce, przyzwyczaiwszy oczy do ciemności, mógł rozejrzeć się wokoło. Na całym balkonie było nie więcej niż kilkanaście osób, siedzących w znacznej odległości od siebie jakby w obawie przed zarażeniem się jakąś chorobą. Po krótkiej chwili wstał i w jasnej smudze promieni rzucanych z otworu projekcyjnego przesunął się do ostatniego rzędu krzeseł.

Żaden jeszcze film nie wydał mu się tak daleki od rzeczywistości, niczym oglądanie snu z innego świata. Czekał na Lloyda i za każdym razem, gdy ktoś wchodził, nerwy nieomylnie dawały znać o sobie. Na prawo od ekranu znajdował się zegar i czasami zdawało mu się, że wskazówki się zatrzymały. Emocje filmu i przeżycia bohaterów nie mogły złagodzić napięcia, które go ogarnęło.

Z nadzieją przypatrywał się każdemu nowemu przybyszowi, licząc, że rozpozna w nim Lloyda. To dziwne, ale bardzo pragnął znowu spotkać tego człowieka, chociaż jego słabe punkty zdążył już dobrze poznać a ambicje uważał za nie przemyślane. Jakaś młoda para zajęła miejsca obok niego, przesunął się więc tym razem do końca rzędu, depcząc głośno rozsypane na podłodze łupiny orzeszków ziemnych.

Film z Cary Grantem skończył się, na suficie z wymalowanymi gwiazdami zapaliły się światła i Choć były przyćmione, zdawało mu się, że skierowały się na niego. Wkrótce jednak zgasły ponownie i rozpoczęła się projekcja drugiego filmu. Dopiero druga czterdzieści! Kupił papierosy od biletera i zapalił. Bębnił palcami po oparciu krzesła chaotycznie rozmyślając o tym, co go, spotkało; i tylko półświadomie śledził na ekranie dokumentalny film o Hawajach. Przez cały czas był pogrążony w nerwowej atmosferze własnych wątpliwości i lęków. Nie brał pod uwagę tego, że Lloyd mógłby go zawieść, i teraz, gdy napięcie narzuciło wymóg punktualności, jego "będę około trzeciej" stało się granicą cierpliwości. Gdy nadeszła i minęła trzecia, ogarnęło go, takie podniecenie, że znosił je tylko z trudem. Dwukrotnie poinformował nowo przybyłych, że miejsce obok niego jest zajęte. Niebawem musiał wstać, by przepuścić porucznika lotnictwa z rodziną, który chciał przecisnąć się do dalszych krzeseł w rzędzie. Porucznik mruknął podziękowanie, a Brennan bardziej niż kiedykolwiek zdał sobie sprawę z absurdalności sytuacji w której się znalazł.

Film o Hawajach skończył się olśniewającym czerwonym zachodem słońca przy szlochu elektrycznych gitar. Kwadrans po trzeciej... Teraz już skończył się cały program i na ekranie znów ukazała się czołówka filmu z Cary Grantem. Właśnie wtedy Brennan stwierdził, że wreszcie w przejściu pojawił się naprawdę Lloyd. Ulga na chwilę przytłumiła w nim ostrożność i dał znać przybyłemu machając ręką z zapalonym papierosem. Lloyd zbliżył się po omacku i prawie niedosłyszalnie wysapał:

- Zupełnie, jakbym wdepnął w legowisko czarnych kotów.

Przez kilka minut siedzieli bez słowa, po czym Lloyd z ustami przy uchu Brennana powiedział:

- Rozumiem, że cię wyrzuciła na pysk.

- Rzeczywiście.

- Suka. Nie martw się. Wszystko dobrze się układa - dotknął kolana Brennana - dla ciebie.

Brennan poczuł, że ściska kopertę. Patrząc z bliska odczytał swoje imię, ale charakteru pisma nie znał.

- Idź z tym do toalety - mruknął Lloyd. - W tych ciemnościach nie będziesz mógł odróżnić liter.

Jakaś kobieta w rzędzie przed nimi zasyczała uciszając ich gniewnym gestem. Lloyd przepraszająco wyciągnął ręce:

- Idź - wyszeptał potrącając Brennana łokciem.

Brennan wstał i skierował się do drzwi z napisem Caballeros. Nikogo tam nie było, gdy wchodził do jednej z kabin. Opierając się na kostropatej ścianie pokrytej obscenami jeszcze raz przyjrzał się kopercie; zanim rozdarł ją palcem i wydobył list.

Najdroższy Harry

Czy wybaczysz mi kiedyś? Mam Ci tyle do wyjaśnienia, jeśli tylko dasz mi szansę. Ale teraz nie czas na to. Frank zajmie się tą kłopotliwą sytuacją. Postępuj zgodnie z jego wskazówkami, całkowicie zgodnie z jego wskazówkami, a wszystko się ułoży. Winię się za to, co się stało, i nie mogę sobie darować tego, co zrobiłam, ale szczerze myślałam, że tak będzie najlepiej. Musisz mi uwierzyć i nie gniewaj się na mnie.

Brennan zanim schował list do kieszeni, przeczytał kilkakrotnie: Najdroższy Harry... Przez cały wieczór, potem ranek i część południa chciał się z nią skontaktować - pragnął usłyszeć jej głos, znaleźć się przy niej. Opanowało go jakieś nieznane dotąd uczucie. Było to bardziej pozbycie się pretensji niż pozytywna radość czy ulga. Należało mu wybaczyć, że ją źle ocenił, darować, że poddał się odwetowym nastrojom, które wynikały z rozpaczy i poczucia upokorzenia. Ani razu nie dała mu do zrozumienia, że poważnie traktuje jego podejrzenia. Nie kpiła, jak Merchant, ale widział, jak ją to drażni, jak ją coraz bardziej gniewa. Jeśli jednak to miał być sposób na skłonienie go, by przestał się sprawą zajmować. Bo była to zbyt okrężna droga, by mogła być skuteczna.

Jeśli - co teraz stało się dla niego oczywiste - była lepiej poinformowana, niż on mógł sobie wówczas wyobrazić, z pewnością powinna go otwarcie uprzedzić. Vega-Merchant-Los Colmillos... Uparcie chciał czegoś więcej niż tych paru pośpiesznych słów. Rany goiły się powoli, a on ciągle cierpiał. "Frank zajmie się tą kłopotliwą sytuacją. Postępuj zgodnie z jego wskażówkami." Co ich łączy?

Wrócił na sale kinową i usiadł koło Lloyda.

- W porządku?

Brennan niechętnie skinął głową. Z łatwością przyszła mu niewdzięczność.

- Jak długo zostaniemy tutaj?

- Mniej więcej do zachodu słońca.

Brennan zajęczał.

- Mam spotkanie z Merchantem - oznajmił dziennikarz.

- A co z łodzią, która miała być dla nas ratunkiem?

- Teraz jej nie potrzebujemy.

Kobieta przed nimi poruszyła się gniewnie, zamilkli więc patrząc na ekran. Nie mogli już dłużej rozmawiać, pozostawał tylko szept, i Brennan musiał zadowolić się półsłówkami.

- Godzina jedenasta... Espada Point za Monterrey... Będzie ekipa pomagająca w ucieczce... Nagle wszyscy gotowi do pomocy. Czyż nie cudownie?

Ciemno będzie dopiero o szóstej albo później. Brennan zamknął oczy, wspomnienia i wątpliwości kłębiły mu się w myślach. Najdroższy Harry... Dokładnych sformułowań listu Alison już nie pamiętał, ale ten zwrot przylgnął do niego jak poświata do księżyca.

- Czy zobaczę ją?

- Bóg wie kolego. To show Merchanta.

Lloyd siedział z aparatem fotograficznym i lampą na kolanach. Gdy szeptał w ucho Brennanowi, jego głos był jak zawsze pogodny, ale gdy na sali zapaliły się światła, nerwowe ruchy rąk dziennikarza zdradzały niepokój, a na jego twarzy od czasu do czasu pojawiał się nerwowy tik. Pasek od aparatu splótł wokół ręki mocno, jakby to był warkocz.

- Czyżbyś chciał rzeczywiście z nim próbować? - zdziwił się Brennan.

- Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym teraz zrezygnował.

- Jesteś szalony.

- Już to mówiłeś.

- I rzeczywiście wybierasz się na spotkanie?

- Z ochotą.

- Nie tylko my znamy sprawę, zaczynają o tym ćwierkać wróble. Po co ryzykować głową, gdy mamy już potwierdzenie, że ktoś tym się interesuje.

Lloyd nie odpowiedział.

- Masz swój materiał - nalegał Brennan - dlaczego więc muszę uciekać? Dlaczego aresztowali Vegę? Dlaczego Merchant i Cooper są gotowi przeszmuglować mnie z wyspy? Muszą mieć dowody na to, co się dzieje.

- Dyktuje mi to rozsądek. Lopez dalej siedzi w Pałacu; dziś wieczorem wydaje przyjęcie. Nie mają wystarczających dowodów, by na niego naskoczyć, gdyby mieli, już by to zrobili. A ja nie mam zamiaru czekać, aż ktoś się na mnie rzuci. Odpłynę z tobą o jedenastej z czymś bardziej przekonującym niż oficjalne potwierdzenie, a zatem pomóż mi.

Ktoś przedzierał się między szeregiem krzeseł. W czasie przerwy mogli rozmawiać swobodniej, ale niebawem znów musieli poddać się sacharydowemu urokowi Hawajów i ograniczyć do wymiany półsłówek. Zdecydowanie Lloyda zaskoczyło Brennana. Jego własna sytuacja wydawała mu się stosunkowo prosta, nigdy nie zajmował się jakimiś ogólniejszymi sprawami. Dla zainteresowanych była kłamliwa propaganda i pokaz siły trzymającej Santa Martę żelazną dłonią w karbach. To że Lopez zdobył władzę po sześciu krwawych przewrotach i parodii wyborów, stanowiło temat dla historyków, jeśli teraz miałby spaść z prezydenckiego fotela, to byłaby to sprawa dla profesjonalistów. Na jego skali wartości myśl o Alison znajdowała się jednak wyżej niż dramat polityczny. Przypadek wepchnął go w pułapkę, ale nie wyznaczył mu zadań. Miał za sobą podejrzenia, przerażenie, szok, doświadczył tych uczuć, ale nie było okazji, by się sprawdzić. Odwaga stanowiła przejaw ciężkiej nerwicy i gdy patrzył teraz na Lloyda, to było w tym współczucie i niepokój. A także irytacja, że nieustępliwość tego człowieka może tak bardzo zagrażać planom innych.

Przysunął się bliżej do dziennikarza i szeptem powiedział:

- Między wyjściem z kina a jedenastą…

- Tak?

- Co mam do licha robić w tym czasie?

- Jeszcze o tym pomyślimy.

- Kiedy, na litość boską?

Miał dość tego traktowania go, jakby był tobołkiem. Za dużo tu wykrętów, za dużo niedomówień. Od chwili gdy Alison wydała go na pastwę policji, jakby stracił swoją tożsamość.

- Pomówmy o tym teraz.

Kobieta przed nimi ponownie zasyczała, a siedzący obok niej mężczyzna zaklął.

- Madre de Dios!

Bileter skierował na nich latarkę.

- Później - szepnął Lloyd.

- Teraz - nalegał rozdrażniony Brennan.

- Trzymaj nerwy na wodzy, kolego.

- Teraz, powiedz wreszcie.

Brennan wstał. Lloyd, który siedział bliżej wyjścia, podniósł się również. Brennan szedł za nim po schodach. - Hawaje - zawodził nosowy głos z ekranu. Obudzą cię tam słowami: Słońce jest już na wysokości palm...

Lloyd przepchnął się przez drzwi z napisem Caballeros, Brennan tuż za nim. W toalecie nie było nikogo.

- A zatem?

- Co mianowicie?

- Nie zostałem doinformowany, nie uważasz?

- Widzisz, Merchant nie doręczył mi drukowanego komunikatu prasowego. Mamy być w Espada Point o jedenastej i to wszystko.

- Czy mam wziąć taksówkę?

- Oczywiście że nie.

- No to jak mam się tam dostać? Mogę pomylić Espada Point z Timbuktu.

- Mój samochód jest wynajęty, a więc można będzie go użyć.

- Ale ty będziesz zajęty gdzie indziej.

- Niedługo - Lloyd polizał wargi. - Niezbyt długo.

- A co będzie, jeśli ci się nie powiedzie?

- Wtedy, że tak powiem, cały samochód będzie twój. - Roześmiał się niewesoło.

- Czy chcesz, bym czekał w samochodzie?

- I tak, i nie.

Brennan zmarszczył czoło.

- Nie rozumiem.

- Posłuchaj... - Lloyd rozpoczął niezręcznie i zaraz zamilkł, gdy ze zbiornika popłynęła woda:

- No, mów.

- To niełatwe. - Zapalił papierosa. Z sali kinowej dobiegał głos lektora, przytłumiony, jak gdyby wydostawał się z zakneblowanych ust. - Prosić o przysługę nie jest łatwo, a tym razem trzeba upaść na kolana.

- Przysługę?

Lloyd z trudem wytrzymywał wzrok Brennana.

- Możesz być pewien, że ja bym to sfuszerował - powiedział.

- A więc wal od razu.

- Nie mogę.

- To ma związek z tą cholerną gazetą?

Lloyd potrząsnął głową.

- To tylko część batalii. Powiedziałem ci, że wszystko staje się coraz trudniejsze. Za każdym razem najtrudniejszy jest ten krytyczny moment. - Zamachał gwałtownie rękoma. - Nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale wierz mi, że może się to przytrafić człowiekowi. Ja się potwornie boję, naprawdę. To tak jakby wszystko wisiało na nitce albo dwóch, ale nie więcej, i czasami nawet chciałbym, aby te nitki się zerwały. Wtedy byłbym wolny i mógłbym powiedzieć: Do diabła z tym! i zacząć uczyć się, jak żyć bez wielkich spraw. Ale te nici jeszcze są.

Brennana zdumiało, że ktoś mógł tak bardzo obnażyć siebie, a przy tym nie utracić godności.

- Czego oczekujesz ode mnie? - spytał.

- Że podasz mi rękę.

- To znaczy, mam cię trzymać za rękę?

Usta Lloyda wykrzywiły się.

- Touche. Ale mylisz się.

W tym momencie otworzyły się drzwi i dwaj młodzi ludzie weszli do środka nie przerywając ożywionej rozmowy.

Ostatnia uwaga Lloyda wytrąciła Brennana z równowagi, sięgnął po papierosy i stojąc tyłem do kabin zapalił. Lloyd udawał, że myje ręce. Zdawało im się, że bardzo długo czekali, zanim znowu zostali sami.

- Mylisz się, kolego - powtórzył Lloyd, dalej krzywiąc usta. - Gdyby to było aż tak niebezpieczne, trzymałbym cię z dala od tego, rezerwując sobie prawo do medalu za odvagę. Jeśli jednak pójdę sam i sfuszeruję zdjęcia, to nie pozostanie mi nic innego, jak strzelić sobie w łeb. Zdarzało mi się już wchodzić w ogień i nie osiągnąć żadnego efektu: Nigdy tego nie powtórzę.

- Chcesz, abym ja tam poszedł?

- A któż zrobiłby to lepiej?

- Yashicą nie da się niczego sknocić, nawet gdybyś bardzo się starał. Zdjęcia muszą wyjść.

- Ale nie mnie. Nigdy nie nauczyłem się robić zdjęć.

Przez ściany dochodziło ciche łkanie gitar elektrycznych. Brennan odwrócił się od Lloyda, jakby chciał uciec od jego propozycji, trudno było znaleźć gorszy czas na okazanie mu niewdzięczności. Był coś winien Lloydowi, ale przyznając to, nadal go zniechęcał.

- Nawet nie jesteś pewien, czy kostnica jest właściwym celem.

- Muszę zaryzykować.

- Jak chcesz się tam dostać?

- Każdy sposób jest dobry, z wyjątkiem wejścia przez drzwi frontowe.

- A potem?

- Coś niecoś wiem o rozkładzie wnętrza.

Brennan rzucił okiem na odbicie Lloyda w lustrze.

- To szaleństwo, czyste szaleństwo.

Potrząsnął głową z nieodwołalną dezaprobatą, ale zaraz poczuł, jak jego zdecydowanie roztapia się w ciszy, która nagle zapanowała. "Postępuj zgodnie ze wskazówkami Franka, całkowicie zgodnie z jego wskazówkami; a wszystko się ułoży"... Ponownie miał przed sobą dwie drogi.

Nic nie mogło powstrzymać Lloyda, ale ten rodzaj desperacji był najgorszym bodźcem do działania. Z goryczą, niechętnie przyznawał, się do długu wobec Lloyda, ale jeszcze silniej oddziaływała myśl, co Lloyd może stracić, jeśli mu nie pomoże. Chodziło o coś więcej niż o jego wielki finał, Lloyd nie wytrzyma przesłuchania z użyciem oślepiających świateł, groźbą zastosowania węża gumowego z wodą i czego tam jeszcze. Jeśli więc będzie działał samotnie, może nic nie wyjść z Espada Point, a tam powinna być Alison.

Na pewno będzie. Musi być.

- Jest jeszcze dodatkowy czynnik - odezwał się wreszcie Lloyd.

- Słucham:

- Ten facet, który utkwił na drzewie morwowym...

- Co z nim?

- Tam mogą być różne pomieszczenia: wypadki drogowe, samobójstwa... Nie mam pojęcia, jak ten twój pan X wygląda. Żadnych danych: - Lloyd przerwał. - Ale ty wiesz, kolego. Jesteś jedyny, który wie.

- Wcale mnie to nie wzrusza.

- A co może cię wzruszyć? - podszedł do niego bliżej, jego twarz była tuż koło twarzy Brennana, pomarszczona, wilgotna. Zupełnie innym tonem, pozbawionym pozorów heroizmu, spytał. - Co cię wzruszy?

Trzymać go w niepewności było okrucieństwem. To tak, jakby się czekało patrząc przez dziurkę od klucza, aż u podglądanego wystąpi nie kontrolowany tik nerwowy.

- Nic - odparł. Dodał jednak: - Ale pójdę z tobą, skoro muszę. - Brennan,już teraz, wyrażając swoją decyzję, wiedział; że po utracie broni będzie mu brakowało owego pokrzepiającego uczucia, które towarzyszyło jej posiadaniu.

12.

Jeszcze raz obejrzeli film z Cary Grantem, ale udało im się uniknąć Hawajów. Gdy rozpoczęła się przerwa i zegar wskazywał szóstą z minutami, Lloyd szturchnął Brennana w żebro. Po prawie pięciogodzinnym przebywaniu w dających poczucie bezpieczeństwa ciemnościach nagle znaleźli się w oświetlonym neonami foyer. Brennanowi wydało się ono bardzo groźne, a wchodzące do środka i wychodzące na mroczne ulice tłumy obudziły w nim lęk ściganego. Nie mógł się czuć bezpieczny, bo wszędzie było za dużo mundurów.

- Gdzie jest samochód?

- Za następnym rogiem.

Zmrok szybko gęstniał. Niebo było zachmurzone; a powiew wiatru poruszał tulipanowcami w parku naprzeciw kina i rozsiewał pyłki kwiatowe z trawników ciągnących się wzdłuż jezdni. Minęli blok. Na początku uliczki pod znakiem parkingu, jako czwarty czy piąty z brzegu, stał samochód Lloyda.

Nagły poryw powietrza sypnął Brennanowi piaskiem w oczy. Gdy je otworzył, Lloyd stał jak skamieniały.

- Policja - wykrztusił kącikiem ust.

Dopiero wtedy Brennan zobaczył mężczyznę w hełmie. Nachylał się nad tyłem stojącego przed samochodem Lloyda, poobijanego sportowego chevroleta. Każdy nerw, każdy mięsień Lloyda rzucał się do ucieczki, jeśliby jednak raptownie zawrócili, mogłoby to wydać się podejrzane. Nagle przestał się wahać i ruszył do przodu zachwycając się głośno filmem. Gdy podeszli do policjanta, ten podniósł głowę. Choć Lloyd był bliżej, spojrzał właśnie na Brennana. Wąska twarz, małpie oczodoły. Brennan poczuł się jak zahipnotyzowany i z trudem uwierzył, że krzywy uśmiech policjanta mógł być nieszkodliwy.

Ku zdumieniu Brennana Lloyd nie przeszedł bez słowa.

- Kłopoty, amago? - spytał. .

Okazało się, że chevrolet należy do policjanta.

- Guma, seńor. I co pan na to, właśnie teraz, gdy skończyłem służbę - wyprostował się, ciągle jeszcze krzywo się uśmiechając.

- Ma pan pompkę?

- Nie. - Spojrzał na nich pochłonięty swoim dramatem. - A może pan...? Gdybym mógł pożyczyć...

- Przykro mi, ale ja też nie mam. Jeśli pan chce, mogę zawiadomić stację obsługi na Calle Velasquez, jadę w tym kierunku.

- Będę wdzięczny, bardzo wdzięczny.

Brennanowi zdawało się, że Lloyd nigdy nie otworzy drzwi samochodu. Gdy znaleźli się w środku wozu, policjant zasalutował im i zatrzymał jakiś nadjeżdżający wóz, aby mogli wydostać się z szeregu. Z pantomimicznymi gestami obu stron spływały podziękowania. Wyjechali sprawnie i szybko nabrali prędkości. Żaden nie odzywał się słowem, dopiero po przebyciu kilkuset jardów Lloyd roześmiał się.

- Gdy są kłopoty, wyjdź im naprzeciw.

Choć Brennan był jeszcze roztrzęsiony, poczuł ku swemu zaskoczeniu podziw dla Lloyda. Mógł być do cna przerażony, ale przełamał to i wydostał się z opresji. Był do tęgo uczciwy i nie krępował się mówiąc, ile go to kosztowało. Ocierał pot z twarzy, nie ukrywał drżenia rąk, gdy wciskał papierosa między wargi, nie mówiąc już o próbie zapalenia go.

- Czy możesz mnie wyręczyć, kolego? Dokucza mi taniec świętego Wita:

Brennan zapalił dwa papierosy, jeden podał Lloydowi, a ten kiwnął głową. Jechali w stronę Avenida del Conquistador, stosunkowo bezpiecznie, anonimowo, jakiś samochód w strumieniu innych. Wkrótce okrążyli Pałac, oświetlony reflektorami wyglądał niczym kolorowy lampion. Flaga prezydencka powiewała nad nim dumnie.

- Miewasz chorobę morską? - rzucił Lioyd.

- Nie, raczej nie.

- To jesteś w lepszym położeniu niż ja, bo szykuje się niezły podmuch.

- Będę się martwił, jak nadejdzie.

Wokół bram zbierali się już-ciekawscy.

- O której ma być przyjęcie? - Do świadomości Brennana powróciła Alison.

- Około ósmej, mam gdzieś zaproszenie. Co o tym myślisz? Niezły żart.

Lloyd znowu zaśmiał się garbiąc nad kierownicą. Jezdnią przepychał się rzężący tramwaj. Kiedy zatrzymał się na czerwonych światłach, spojrzały na nich posępne śniade twarze.

- Spójrz na tych biedaków - zamruczał Lloyd, nerwy nie pozwalały mu zamknąć ust. - Przeciętnie żyją czterdzieści lat. Na pociechę mają religię, i walki kogutów. Boją się głodu, chorób i więzienia. Gdy nastał Lopez, jego hasłem było uszanować godność ludzką, i Amerykanie dali się na to nabrać. - Cisnął przez okno żarzący się niedopałek i niezgrabnie przerzucił bieg. - Biedne sukinsyny! Ani pojedynczo, ani razem nie mają szansy.

Na środku ronda rozpryskiwała strumienie wody fontanna: Plac targowy La Granja znajdował się gdzieś na prawo, do klubu Oasis należało skręcić w lewo za następnymi dwoma blokami. Znajome okolice znowu przywołały mysi o Alison. A także o Merchancie... Brennan poruszył się w fotelu, próbując wyobrazić sobie jej zdumione oczy, gdyby go teraz zobaczyła i dowiedziała się, gdzie się udaje - na przekór jej radom i zdrowemu rozsądkowi. Zjadł tylko lekkie śniadanie i nie pomyślał o obiedzie, ale wcale nie był głodny, żołądek musiał mu się skurczyć, a teraz zauważył; że ma nienaturalnie wilgotne dłonie. Zgodził się na to wszystko, i dobrze, ale w gruncie rzeczy była to prywatna wojna Lloyda.

- Jak daleko stąd?

- Parę minut.

Już zupełnie się ściemniło. Z dala od rozjarzonych światłem głównych arterii lampy były przyćmione i rzadko rozstawione, ale Lloyd oświetlał drogę światłami mijania. Nadpalone ściany straganów La Granja tworzyły wewnętrzny plac przylegający do ryneczku o tej samej nazwie. Przestrzeń w środku wypełniały rzędy zrujnowanych, pokrzywionych domostw.

Przed kilkoma dniami Brennan błąkał się tutaj wśród zatłoczonych przejść i podziwiał barwy nie tylko owoców, ale i strojów sprzedających i kupujących kobiet. Wtedy panował tu zgiełk, teraz było pusto, a przejść między straganami nawet porządnie nie zamieciono. Lloyd zatrzymał wóz i wyłączył silnik.

- Gdzie teraz?

Lloyd wskazywał głową.

- Widzisz wychodzącą stąd ulicę? Powiedzmy sto pięćdziesiąt jardów w lewo. Leży trochę na uboczu; naokoło jest ogrodzenie; potem kawałek trawnika i żwirowany pas pod murami.

Brennan nie odpowiedział. W głębi ducha zaczął się pokrzepiać nadzieją, że nie uda im się dostać do środka. Sięgnął na tylne siedzenie, wziął yashicę i wydobył ją z futerału. Trzymając aparat przy oku oswoił się z mechanizmem i zrobił na niby kilka zdjęć. Zakupiony przez Lloyda film Ilford HP3 był wystarczająco czuły. Ustawił przesłonę i czas, potem zamontował lampę błyskową na baterie i wypróbował jej działanie. Usłyszał szczęk zapalającej się żarówki i przez ułamek sekundy blada twarz Lloyda ukazała się w jasnym oślepiającym świetle. Dziennikarz cofnął się wymachując rękami.

W opakowaniu było jeszcze jedenaście żarówek. Brennan wmontował następną, a resztę schował niedbale do górnej kieszeni. Wreszcie załadował film i przekręcił go, niewątpliwie myśląc o kłamstwach Vegi na temat jego ostatnich zdjęć, które zapoczątkowały całą tę sprawę. Wtedy jeszcze nie było Lloyda. Ale teraz spytał go:

- Zadowolony?

- W porządku.

- Która godzina?

- Za piętnaście siódma.

Żaden z nich nie ruszał się, ale po chwili Brennan zatroskał się znowu:

- Czego się spodziewasz? Otwartego okna?

To idiotyczne ale nie mieli planów, żadnych planów. Brennanowi wydawało się, że miarą rzeczywistości był tylko pośpieszny rytm jego serca.

- A co zrobimy, jak zacznie się rejwach? Czy mamy się rozdzielić?

Zamiast odpowiedzi Lloyd wręczył mu zapasowe kluczyki do samochodu.

- Kto pierwszy; ten lepszy. - Zabrzmiało to jak kwestia w kiepskim melodramacie.

- To mi nie wystarcza.

- Czego więc oczekujesz

- Spotkania.

- Gdzie?

- Powiedzmy, że pod wieżą zegarową na bulwarze. Wiesz, co mam na myśli? Obok, restauracji Pod Muszlą.

- Zgoda.

- I nie zostawiaj tu samochodu: Za bardzo się rzuca w oczy.

- Nie zamierzałem.

Lloyd zjechał z jezdni i z trudem wepchnął się między dwa puste stragany. Ostatniemu sapnięciu silnika towarzyszył głośny koci miauk.

- Teraz lepiej?

- Tak.

- Jeszcze coś?

- Muszę tylko ochłonąć i uporządkować myśli - powiedział Brennan i bez dalszych wyjaśnień uchylił drzwi, wyszedł tyłem i przecisnął się rakiem wokół samochodu a pod nogami trzeszczały mu nadpalone deski. Lloyd upchał jakąś zardzewiałą blachę w lukę między straganami, hałas był ogromny, ale kiedy skończył, nikt nawet z odległości dziesięciu kroków nie mógłby podejrzewać, że stoi tam samochód. Skręcili w ulicę, która powinna prowadzić do kostnicy. Mocno już podenerwowany Lloyd powiedział cicho: .

- Możemy się dostać do skrzydła budynku od strony czegoś w rodzaju zaułka. Pokażę ci.

Brennan pozwolił się prowadzić. Ulica nosiła nazwę Calle Doran - to dziwne, że rzucały mu się w oczy takie drobiazgi. Po obu stronach stały gęsto nędzne - domki, wzniesione z rozkruszonych korali madreporowych. W kilku paliło się światło, ale większość była zasłonięta okiennicami, jakby w tej dzielnicy panowała żałoba. U wejścia do zaułka wbito słupy, by uniemożliwić dostęp pieszym, a środkiem przebiegał rów kanalizacyjny. W wąskim przejęciu odgłosy ich kroków zabrzmiały jak tupot pościgu. Po jakichś czterdziestu jardach zaułek ostro skręcał na prawo, w świetle lampy ulicznej widać było, gdzie się kończył, ale wszystko co dalej tonęło w mroku. W jednym z ciemnych już domów zakwiliło dziecko i nagły spazm strachu zjeżył Brennanowi włosy na karku: Lloyd, mając teraz okazję pokazania się, przemykał energicznie po kostropatych kamieniach zaułka. Po paru jardach zatrzymał się i podniósł rękę. Na spoconej twarzy rozmazał mu się kurz targowiska, wzniecony w czasie maskowania samochodu, w świetle lampy ulicznej sprawiało to makabryczne wrażenie.

- Tędy.

Brennan skinął głową. Cisza była niesamowita, ale po chwili przerwał ją warkot ciężarówki w pobliżu. Szybko przeszli pod lampą i wpadli na następną ulicę, która łączyła się z Calle Doran. Idąc śladem cienia kroczącego przed nim, Brennan dostrzegł ogrodzenie, o którym mówił Lloyd i przysadzistą bryłę kostnicy. Była mniejsza, niż oczekiwał. Tynk miał kolor żółtego sera, dach był płaski, okna regularnie rozstawione. Około ośmiu - ocenił, wszystkie nie oświetlone. Na prawo od nich znajdowała się brama i wejście, ale teraz były one niewidoczne. Gdzieś tam czuwała straż. Instynktownie skręcili w lewo, ciągle jeszcze nie napotykając przeszkód. Ciemność im sprzyjała, na zakochanych było za wcześnie, a spacerować i plotkować nikt o tej porze już nie chciał. Nad La Paz przeciągały kolorowe chmury, miasto zdawało się być daleko, ale napięcie podtrzymywało z nim łączność. W połowie drogi między dwiema lampami Lloyd zatrzymał się, rozejrzał wokoło i zaczął przechodzić nad ogrodzeniem: Sięgało na wysokość piersi, a zakończone było ostrymi szpikulcami. Wydawało się, że pokonanie go przekracza możliwości Lloyda, ale w końcu, sapiąc ciężko, spadł na trawę po drugiej stronie. Brennan podał mu aparat fotograficzny i sam się tam przedostał. Wcale nie było to łatwe, toteż próbował nie dopuścić myśli, co się stanie, gdy podniesie się alarm i trzeba będzie uciekać. Szerokość trawnika nie przekraczała dwudziestu pięciu stóp. Przebyli go jak piechota w akcji, nerwowo szukając jakiejś osłony, przykucając i klękając. Gdy dopadli do żwirowego pasa otaczającego budynek, przeleciała sowa; cichy szelest jej skrzydeł przestraszył ich. Bezgłośnie doszli do budynku, oparli się o ścianę i tylko puls walił im jak oszalały. Ulicą jechał rowerzysta, przyglądali mu się z obawą, świadomi, że stoją pod jasną ścianą: Gdy przejechał, Brennan przysunął się do Lloyda. Tylko parę cali dzieliło ich głowy.

- Kraty. - Wzniósł oczy nie ukrywając zadowolenia, że będą musieli się wycofać. Żelazne kraty wpuszczono w kamienne obramowania okien i zacementowano. Okna były wąskie i wysokie, zniszczone framugi znajdowały się co najmniej pięć stóp od ziemi. - Nie uda ci się tędy przejść.

Lloyd zasznurował usta spoglądając w górę, bardzo się pocił, a kurz na twarzy zlał się już w jedną plamę.

- Nie ma szans - dodał Brennan prawie niedosłyszalnie.

- Spróbujmy od tyłu.

- Będzie to samo.

Lloyd był zbyt spięty, aby słuchać.

- Idziemy.

Omijając pas żwiru, szli szybko brzegiem trawnika. Kostnica była prostokątna, a jej elewacja nie miała żadnych wystających elementów. Tył budynku był powtórzeniem tego, co widzieli od frontu, okna pozamykane i uzbrojone kratami, praktycznie niedostępne. Nadzieje Brennana nabierały realnego kształtu.

- Nie damy rady - wydusił z siebie, ale Lloyd był już za rogiem budynku, Brennan nie przestając ściskać aparatu poszedł za nim aż na brzeg trawnika, liczył na to, że znajdzie Lloyda przed takimi samymi kamiennymi obramowaniami okien i kratami. Mylił się jednak, Lloyd przyglądał się wybijanym żelaznymi ćwiekami drzwiom i przywołał go skinieniem ręki. Razem ostrożnie weszli na żwir, odgłosy ich stóp były ledwo słyszalne. Na drzwiach zamiast klamki widniała żelazna gałka. Lloyd sięgnął do niej drżącymi palcami. Nie żałował sił, gałka poruszyła się, ale drzwi nie ustąpiły. Napierając ramieniem spróbował ponownie, zwiększał nacisk z otwartymi ustami, ostrożnie jak włamywacz. Mijały sekundy, ale nic się nie działo.

- Zostaw to... - zaczął mówić Brennan, gdy nagle z ostrym skrzypnięciem drzwi puściły. Lloyd stracił równowagę i potknął się, ale udało mu się zatrzymać drzwi, zostawiając jedynie czarną, pionową szparę na kilka cali. Nasłuchując czekali. Wreszcie Lloyd znacząco spoglądając na Brennana, zadowolony, ale jeszcze niespokojny, otworzył drzwi trochę szerzej i wszedł do środka. Brennan zrobił to samo. Ogarnęła ich ciemność; piwniczny chłód i niesamowita cisza. Przez jakieś pół minuty żaden z nich się nie poruszył, tylko w napięciu nadstawiali uszu. Następnie Brennan delikatnie przymknął drzwi nie pozwalając zaskoczyć zamkowi, a Lloyd zapalił zapalniczkę i uniósł ją na wysokość oczu. Byli w pustym korytarzu prowadzącym do kamiennych schodków, na jednej ścianie znajdowała się skrzynka z bezpiecznikami, na podłodze stało parę drewnianych kozłów i leżały zużyte miotły.

Najmniejszy odgłos zdawał się tu nieprawdopodobnie potęgować - oddech Lloyda, samo skrzypienie butów, trzeszczenie stawów w kolanach... Schodków było osiem. Brennan szedł tuż za Lloydem. Gdy znaleźli się na górze, nagle bez ostrzeżenia rozległ się jakiś cichy warkot. Lloyd wyraźnie podskoczył i z ust wyrwało mu się zduszone "aaaah". Zapalniczka wypadła mu z podniesionej ręki i potoczyła się po korytarzu. Warkot nie ustępował, zdawało się, że napiera ze wszystkich stron jednocześnie. Brennan poczuł pot na czole, był roztrzęsiony reakcją Lloyda, ale zwyciężył rozsądek.

- Dynamo?

- Urządzenie chłodnicze. - Lloyd, którego nerwy znajdowały się tak niebezpiecznie płytko pod skórą, odzyskał równowagę równie szybko, jak ją utracił. - To musi być urządzenie chłodnicze. - Po chwili spytał: - Gdzie jest ta cholerna zapalniczka?

Brennan z trudem wygrzebał zapałkę, w jej świetle Lloyd odnalazł zapalniczkę i zapalił ją, Pięć jardów od miejsca, gdzie stali, korytarz skręcał w lewo. Szli dalej, a ich cienie były groteskowo zniekształcone. Słabsze dźwięki ginęły w głuchym warkocie, okien nie było. Za załomem korytarza znaleźli proste drewniane drzwi. "Wstęp tylko dla konserwatorów". Szum był tutaj głośniejszy, co by potwierdzało, że jego źródłem są urządzenia chłodnicze. Lloyd spróbował otworzyć drzwi, ale nawet nie drgnęły, dał więc gestem do zrozumienia Brennanowi, że to nie ma znaczenia i poszedł dalej. Znaleźli dwa stopnie schodzące w dół, po czym korytarz znowu skręcał, tym razem na prawo. W kącie na ścianie wisiały na hakach wiadra z piaskiem przygotowane na wypadek pożaru. Doszedłszy tam Lloyd nagle zgasił zapalniczkę i Brennan wpadł na niego. W tej samej chwili wyraźnie usłyszeli kaszel, który zdawał się dochodzić z nieprawdopodobnie małej odległości.

Brennan przycisnął się płasko do ściany. Zdał sobie sprawę, że ciemność nie jest już tak intensywna jak przedtem. Lloydowi rzadkie włosy spadły na twarz.

- Tam jest pokój...

- Gdzie?

- Parę jardów dalej.

Brennan podniósł głowę, wychylił się zza Lloyda i próbował zobaczyć, co się znajduje za ostatnim wiadrem. Słup bladego światła wpadał na korytarz przez lekko uchylone drzwi po lewej stronie. Gdyby był sam, mógłby się teraz cofnąć, ale ku jego zaskoczeniu Lloyd lekkomyślnie pchał się do przodu. Próbował go zatrzymać, ale okazało się to nieskuteczne. Wariat - waliło mu w mózgu,- wariat... A jednak szedł za nim dalej, oblewając się na zmianę gorącym i lodowatym potem, tak podniecony, że przestał odczuwać gniew. Stąpali bardzo ostrożnie, do drzwi było siedem, może osiem kroków. W połowie drogi człowiek, którego usłyszeli przedtem, zakaszlał ponownie; doszedł ich także szelest składanej gazety. Drzwi były lekko uchylone. Przez szparę przy zawiasach Brennan ujrzał mężczyznę bez marynarki siedzącego przy stole, na którym obok butelki i czapki z daszkiem leżał karabin. Nie można było przejść tędy bez zaalarmowania wartownika. Mógł też chcieć wyprostować nogi i wtedy na pewno by ich zobaczył! Trzeba było jednak zaryzykować po raz drugi, każdy krok musiał być wymierzony. Jeśli teraz popełnią błąd, zostaną złapani: I po co to wszystko? Po co?

Następne parę sekund zaliczył do najdłuższych w życiu. Nie ośmielili się oświetlić drogi zapalniczką, rozpoznawali stopami przestrzeń do przebycia, za każdym krokiem posuwając się naprzód jedynie o parę cali. Mieli nadzieję, że na tej drodze bez końca nie będzie już niczego, co by ich zatrzymało przed celem. Przez cały czas Brennan oczekiwał wsparcia ze strony Lloyda, ale albo wpadał na niego, albo tracił z nim kontakt. Po pewnym czasie, gdy już myślał, że to nigdy nie nastąpi, korytarz znowu skręcił. I wtedy zaryzykował i zapalił zapałkę. Tuż przed nim znajdowały się jeszcze jedne drzwi, metalowe z małą klamką i zasuwą z ryglem. INTRADA PROHIBIDA, wejście wzbronione. Zanim zapałka zgasła, spojrzał na Lloyda, który pokiwał głową. Twarz miał spoconą, usta rozchylone. Te skinienie głową zdawało się mówić: „To właśnie to".

Po otwarciu drzwi przywitał ich nikły odgłos wsysania powietrza przez próżnię. Jeszcze raz weszli w ciemną przestrzeń, ale tutaj okna rzucały trochę światła. Nadając z grubsza kształt i wymiar miejscu, w którym się znaleźli, Tutaj także rozlegał się cichy warkot a powietrze było znacznie chłodniejsze niż na korytarzu. Lloyd zamknął zasuwkę od wewnątrz, przez chwilę stali bez ruchu, czekając, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Dopiero wtedy Brennan zorientował się, że są na podeście, z którego prowadzi w dół kilka stopni otoczonych balustradą. Po obu stronach pomieszczenia stał pod oknami rząd dużych szafek; były pomalowane na biało i Brennan domyślił się ich przeznaczenia.

Lloyd ujął go za ramię.

- Przed nami front budynku - urzędnicy, administracja: - Zaczęły mu szczękać zęby, jakby był u kresu sił. - Zejdźmy na dół.,

Wydawało im się, że to miejsce bezustannie szepta. Brennan poszedł pierwszy, kaflowana posadzka była śliska jak ze szkła, miał wrażenie, że zeszli trochę poniżej parteru. Zaczekał na Lloyda a ten szepnął:

- Zacznijmy od tej strony.

Szafki były ustawione w prostej linii jak pralki w pralni samoobsługowej, ale bliżej siebie; blaty miały owalne, a wysokie były na jakieś pięć stóp: Lloyd podszedł cicho do najbliższej i otworzył ją. W środku były dwie szuflady, opatrzone z przodu tabliczkami z identyfikatorami. Zapalił zapalniczkę, identyfikatory były czyste, mimo to wyciągnął jedną szufladę. Wysunęła się łatwo, prawie bezszelestnie i Brennan zobaczył puste błyszczące wnętrze. Podeszli do drugiej szafki, ale także była pusta, tak samo trzecia i czwarta. Przeglądali systematycznie cały rząd, nie opuszczając żadnej szafki. Raz jeden po wysunięciu szuflady poczuli mdlący zapach, ale i tu nic nie znaleźli.

Nerwy Brennana były zbyt stargane, by wrażenia związane z tym miejscem mogły doprowadzić go do mdłości.

"A kiedy tam dotarli, skrzynie były już puste" - zamruczał gniewnie, rozdrażniony nagle, że tyle ryzykuje na podstawie domysłów Lloyda. Byli strażnicy - oczywiście, cóż to może jednak oznaczać? Prawdopodobnie zawsze byli tutaj strażnicy. Sprawdzili osiem czy dziewięć szafek i ani jednych zwłok; aparat fotograficzny nie mógł być bardziej bezużyteczny.

W rzędzie było dwanaście szafek, a oni zdążyli dotrzeć do dwóch ostatnich, zanim znaleźli wypełniony identyfikator. Fioletowym atramentem wypisano Rio Amarillo, data wskazywała na poprzedni dzień. Była też pieczęć. Lloyd zawahał się, drgnęło mu jabłko Adama, ale otworzył szufladę i odsunął, miękką zimną szmatę. Kimkolwiek była ta kobieta, wyglądała bardzo spokojnie, i Lloyd ostrożnie zasunął szufladę jakby wsuwał do zamrażarki naczynie na lód. Po zamknięciu szafki szum ustał i zapadła głęboka cisza, tak przejmująca, że - zaskoczeni - przez kilka sekund nie mogli się ruszyć, tak musi być w grobie. Nagle z zewnątrz budynku doszedł ich skrzeczący głos sowy, jakby pod wpływem tego sygnału wrócili ze wzmożoną uwagą do przeszukiwań.

Na obu identyfikatorach w ostatniej szafce był ten sam napis: Avenida de los Limeros, a w nawiasach kolorowym atramentem: Camion. Lloyd pierwszy sprawdził obie szuflady, a Brennan szybko pożałował, że tam zajrzał. W jednej były zwłoki mężczyzny; a w drugiej chłopca; przynajmniej zdawało mu się, że to jest chłopiec. Przymknął oczy, aż zniknęła doprowadzająca go do mdłości fala światła, pozbył się lodowatego kłucia w sercu.

- Teraz druga strona - powiedział Lloyd już bliski rezygnacji, podtrzymywany jedynie cieniem nadziei, że może jeszcze coś znajdą. Znów użył zapalniczki, w jej świetle wyglądał na rozgorączkowanego, gdy tak pochylał się nad następną szufladą. Szuflady wysuwały się łatwo, ujawniając zawartość wnętrza. Czarna dziewczyna z poderzniętym gardłem; zmarnowana młoda dziewczyna. Kropla potu z czoła Lloyda spadła na jej czoło, a odgłos tej spadającej odrobiny nasuwał myśl, że jeszcze żyje. Płomień zapalniczki zadrżał. Lloyd głośno przełknął ślinę i wsunął ciało delikatnie, tam gdzie dotąd spoczywało.

Lloyd zapalał i gasił zapalniczkę w miarę otwierania kolejnych szuflad, a płomień robił się coraz mniejszy. Na kartach odnotowano miejsca znalezienia zwłok: Calle Cuervo, Puerto La Paz, Los Tres Cignes ( Taberna Calle Barandilla). Zawsze dodawano do tego daty, nie było natomiast nazwisk. Zaginieni i odnalezieni. W jednym wypadku był po prostu znak zapytania. Brennana opanowało poczucie koszmaru. Nie był na to przygotowany. Za żadną cenę nie chciał już oglądać szuflad, pragnął uciec, znaleźć się daleko od klaustrofobicznej ciszy i sterylnego chłodu tego wnętrza.

Pozostało jeszcze pięć szuflad. Pierwsza była nie zajęta, druga zawierała noworodka tak skulonego, jakby nadal był w łonie matki. Katedra... Potem dorosły mężczyzna z nieogoloną kwadratową szczęką. Brennan rzucił tylko okiem, ale Lloyd szerzej otworzył szufladę.

- Mówi ci coś?

- Nie - echo powtórzyło szept. - Dlaczego miałby mi coś mówić?

- Karta jest pusta.

Brennan zmusił się, by ponownie spojrzeć.

- Nie.

Lloyd przygryzł wargi. Przeszli dalej. Tu także karty były puste, ale szuflady pełne. Gdy Lloyd uniósł pierwszy całuń, Brennanowi krew odbiegła od serca. A jednak rysy twarzy nieboszczyka, choć ,potwornie zniekształcone, kogoś jednak mu przypominały. Zawahał się, ale Lloyd ze słowami "Nie ma sensu" już pochylał się nad dolną szufladą. Trochę zaskrzypiała. Trzymając wysoko zapalniczkę, odsunął płótno. Brennan gwałtownie zadrżał i pod wrażeniem powracającego wspomnienia szeroko rozwarł oczy. Nalana twarz, równie spokojna jak wtedy, gdy widział tego człowieka wysoko na drzewie morwowym. Krótko ostrzyżone włosy, krzaczaste brwi. Tylko tych dziwnych plam dawniej nie było.

- To on?

- Tak - odparł.

- Boże... - westchnął Lloyd, a po chwili dodał: - Musisz być pewien. W stu procentach pewien.

- Jestem pewien.

Usta Lloyda wykrzywił jeden po drugim nerwowy tik.

- „Glory, glory alleluja" - wyszeptał te słowa jak modlitwę i wróciły z sufitu cichym echem. - Teraz zrób zdjęcie, na litość boską, zrób zdjęcie. .

Brennan uniósł aparat nie spuszczając oczu z nieznanego człowieka, który przyniósł koniec jego normalnemu życiu. Aparat był już gotowy, ale musiał ustalić pole widzenia, a kąt nie był łatwy. Stanąwszy na palcach schylił się nad szufladą i patrzył przez wizjer. Poprosił Lloyda, by trzymał zapalniczkę niżej i w większej odległości. Z wysiłkiem zapanował nad nerwami, ale wydawało mu się, że ręce należą do kogoś innego. Dwukrotnie cofał się, mrugając załzawionymi oczyma. Przy trzeciej próbie, zatrzymawszy oddech, osiągnął pełną stabilność rąk i aparatu i zrobił zdjęcie. Flesz rozjaśnił wnętrze jasnym światłem błyskawicy rzucając cienie na ściany i okno. Gdy zgasło, twarz z szuflady odpłynęła jak zamazany biały sztych na ciemnym tle.

- W porządku? - spytał Lloyd.

Brennan skinął głową. Wymienił żarówkę w świetle osłanianego przez Lloyda gasnącego płomienia zapalniczki, zajął ponownie pozycję do fotografowania i wciągnął powietrze. Lampa błyskowa zapłonęła z trzaskiem. Pracował szybko, ale uważnie. Jeszcze raz... Obraz oddalał się coraz bardziej, jakby fotografował widmo. Zrobił pięć ujęć, zanim się wyprostował.

- Wystarczy?

- To ty musisz rozstrzygnąć.

- Jestem zadowolony - powiedział Brennan. I wtedy Lloyd schylił się, by zasunąć szufladę. Znowu szczękały mu zęby; jeśli tak odreagowywał, to było na to za wcześnie. Czekał na powrót przez korytarz.

- Uważaj - ostrzegł Lloyda, gdy pchnięta mocno szuflada zamknęła się z głuchym odgłosem:

Natychmiast skierowali się w stronę schodów:

- Misja wykonana - ton, jakim Lloyd wypowiedział te słowa, świadczył wyraźnie, że szukał ich potwierdzenia. - I nie ma nikogo, kto powie "brawo".

Zaledwie padły te słowa, gdy za nimi otworzyły się drzwi i nagle zapłonęły wszystkie światła.

- Kim jesteście?

Stanęli jak wryci i patrzyli niedowierzająco na żołnierza w drzwiach.

- Co tutaj robicie? - skierował w ich stronę karabin, jakby był na nim osadzony bagnet; a on szykował się do walki wręcz.

- Kim jesteście? Przerażenie sparaliżowało Brennana, ale Lloyd wskazał mu drogę na schody i obaj rzucili się w popłochu w tę stronę. Na szczęście wartownik, zamiast otwierać ogień, tracił cenne sekundy na wszczęcie alarmu, toteż zanim Lloyd otworzył drzwi, udało mu się strzelić tylko raz. Kula przeleciała im nad głowami i trafiła w sufit wywołując grad odprysków tynku. Pędzili na łeb, na szyję ciemnym korytarzem i półślepi obijali się od ściany do ściany. Z bocznego pomieszczenia wypadł drugi wartownik próbując zablokować im drogę, ale Lloyd zwalił go z nóg uderzając głową. Zakręt w prawo, zakręt w lewo i jeszcze raz w prawo, wszystkie wiadra runęły w dół. Z głębi korytarza dochodziły odgłosy pościgu. Przed samym wyjściem Brennan zgarnął na kupę wszystkie miotły i kozły, zanim poganiany strachem wymknął się na zewnątrz.

Biegnąc do ogrodzenia Lloyd był już wykończony. Z lewej strony rozbrzmiewały krzyki i kilka postaci minęło narożnik kostnicy usiłując przeciąć im drogę. Brennan przerzucił aparat na ulicę i rozpaczliwie pomagał Lloydowi wydostać się za najeżone szpikulcami sztachety, podnosząc go jak worek . Najbliższy żołnierz był w odległości około trzydziestu jardów, gdy Brennan pokonał ogrodzenie. Znowu zabrzmiał strzał... i jeszcze jeden. Cofnął się instynktownie i wyciągnął rękę po aparat. Nawet wtedy myślał, że im się uda, ale, Lloyd leżał koło niego na ziemi i nie ruszał się. Przez ułamek sekundy Brennan myślał, że po prostu chce odsapnąć.

- Lloyd! - wrzasnął.

Zobaczył jednak krew. Z ogromnym wysiłkiem odciągnął go spod ogrodzenia i przerzucił sobie przez ramię. Słaniając się doszedł do zaułka za lampą. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie trafiono jego.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Zaułek zdawał się nie mieć końca. Potykał się idąc pod swym brzemieniem jak pokutnik, a potworne napięcie sprawiało, że nie czuł ciężaru . Lloyda. Rykoszet kuli wystrzelonej w pościgu zgasił lampę, toteż palba ucichła, ale pogoń zbliżała się, była już w zaułku, zanim dotarł do Calle Doran. Bez przerwy rozlegały się gwizdki, ale ich ostre brzmienie rozmazywało się w uszach Brennana, słyszał je, jakby były pociskami bzykającymi koło jego głowy. Na końcu zaułka przecisnął się między słupami i słaniając się na nogach biegł w stronę placu targowego i czując palenie w płucach, w czaszce odgłos bębnów i czyneli. Wyraźnie słyszał teraz tupot nóg na chodniku, ochrypłe wrzaski, jakieś głuche uderzenia i odgłos spadających kamieni parę cali od jego nóg: Pochylił głowę, nie miał już nadziei i czekał na kulę, która zwali go na ziemię. Strzały nie traciły na gwałtowności, ale on zbliżył się do celu na parę jardów. Gdy dotarł do pozostałych po pożarze nadpalonych bud ciemnego placu targowego, pościg był na Calle Doran. Dwóch strażników wbiegało na rynek, gdy on chwiejnym krokiem dopadł samochodu. Stanęli obaj, wahając się, jak psy, które zgubiły trop.

Brennan trząsł się tak bardzo, że po wydobyciu kluczyka z kieszeni nie wiedział, czy będzie w stanie go użyć. Teraz trzech, a może czterech żołnierzy było nie dalej jak czterdzieści kroków od niego. Nawoływali się, jakby miało to pomóc w złapaniu uciekinierów. Pozostało mu co najwyżej parę sekund, jakoś włożył kluczyk do zamka i otworzył drzwi. Lloyd był zgięty w pasie jak zaszlachtowane zwierzę, przykucnąwszy, wcisnął się za nim jak popadło na przednie siedzenie, ale wtedy siły go zawiodły i zwalił się bezwładnie razem z rannym, a aparat fotograficzny upadł na podłogę. Krzyk jednego z żołnierzy rozległ się o krok od szkieletu straganu, tylko wąskie przejście dzieliło go od miejsca, gdzie stał ukryty samochód. Gwałtownym ruchem Brennan wyciągnął nogi spod Lloyda, przesiadł się za kierownicę i przekręcił kluczyk w stacyjce. Po uruchomieniu silnika włączył światła. Nadbiegający żołnierz szarpnął się do tyłu, a potem odskoczył na bok, gdy Brennan wrzucił bieg i samochód ruszył do przodu. Przebijał się przez rząd straganów właściwie nie panując nad pojazdem, a kierownica sama obracała mu się w rękach. W świetle przednich reflektorów zobaczył kilku żołnierzy, z których jeden celował do niego z karabinu. Jeśli jednak padły nawet strzały, Brennan ich nie słyszał. Zdawało mu się, że cały zgiełk świata skoncentrował się na samochodzie, a do tego kurz i popiół zabrudziły przednią szybę. Nogi Lloyda dalej mu przeszkadzały, przesunął je więc brutalnie, pozwoliło mu to odzyskać poczucie rzeczywistości, wyprostował się, znalazł przejazd i popędził do końca placu, choć świadomość koszmaru nie opuszczała go.

Dodał gazu i z szaleńczą prędkością wyjechał na ulicę, aż na zakręcie zapiszczały opony, Znalazł się na wąskiej jezdni, nie miał pojęcia, co to za ulica i dokąd prowadzi. Kiedy przeszła w następną, wjechał w nią bez wahania, zmniejszając nieco prędkość, bo na chodnikach znajdowało się więcej ludzi. W jego umyśle panował jeszcze chaos, ale odrętwienie mijało, wypierane przez napady mdłości..

- Lloyd! - zwrócił się do dziennikarza.

Nie było odpowiedzi. Lloyd zajmował połowę jednego siedzenia i połowę drugiego. W świetle latarni zobaczył, że jego brudna twarz jest śmiertelnie blada.

- Lloyd?

Nie miał odwagi zatrzymać się, ale wkrótce będzie musiał to uczynić. Nałożyły się na siebie dwie ostateczności, ale uczucie przeżywania koszmaru trwało niezmiennie, nawet w piskliwym śmiechu dziewczyny, której wysoki obcas utkwił w kratce ściekowej na jezdni. Wykorzystał chwilę jasności umysłu i skręcił na skrzyżowaniu, które rozpoznał, prowadzącym na południe, na bulwary nad morzem. Dotknął zakrwawionej koszuli Lloyda. Serce biło mu mocno, ale rytm był przyśpieszony. Brennan wcale nie poczuł ulgi, przerażała go ilość krwi, miał nadzieję, że rana Lloyda znajduje się w prawej części klatki piersiowej, ale nie był tego pewien. Jechał w stronę bulwarów, starając się nie wpaść w panikę. Na tylnym siedzeniu leżał prochowiec, sięgnął więc tam i przykrył Lloyda po samą twarz. Kiedy zatrzymywano ruch na drodze, podejrzewał najgorsze, nie biorąc pod uwagę, że było za wcześnie na blokadę dróg. Wciąż jeszcze trzęsły mu się ręce, a w głowie kłębiły echa odgłosów pościgu. Upłynęły zaledwie minuty, tylko minuty, ale poczucie czasu go opuściło i wyobrażał sobie, że pościg jest blisko, a patrole już rozstawione.

Do umówionej restauracji skierował go neon: Pod Muszlą - 200 metrów. Skręcił z drogi na brukowany bulwar; zachowując mimo ciszy tego miejsca czujność nie mniejszą niż przedtem w zgiełku ruchu miejskiego. Lloyd zajęczał, gdy samochód zatrząsł się na kocich łbach.

Wjechał w lukę między samochodami stojącymi pod wieżą zegarową i zgasił silnik. Z restauracji po drugiej stronie drogi słychać było muzykę, z niedowierzaniem zobaczył, że zegar wskazuje dopiero dziesięć po ósmej. Gdy Lloyd znowu zajęczał, Brennan pochylił się nad nim i przyjrzał ranie, była nieco poniżej obojczyka i pocisk musiał przejść na wylot. W kieszeni Lloyda znalazł chusteczkę i użył jej jako tamponu, z koszuli zaś oddarł mu kawałek płótna i wraz z oddartym pasem własnej zrobił bandaż. Był to kiepski opatrunek, ale pomógł w zatamowaniu krwi i zapewnił chwilę spokoju, by mógł się zastanowić co dalej. Daremnie było myśleć o spotkaniu w Espada Point, gdyż do tego czasu Lloyd mógł się wykrwawić na śmierć, z kolei pójście do szpitala czy do lekarza oznaczałoby dobrowolne oddanie się w ręce policji.

Lloyd nagle otworzył oczy.

- Kolego - powiedział słabym głosem. - Jak się czujesz?

- Nędznie. Co... co się stało?

- Prawie nam się udało. - Nic więcej. - Gdzie jesteśmy?

- Koło restauracji Pod Muszlą.

Lloyd skrzywił się z bólu, pomacał palcami miejsce koło rany.

- Łopatka?

Pod warstwą brudu jego twarz miała złowieszczy zielony kolor.

Brennan pokiwał głową.

- Potrzebujesz lekarza.

- Która godzina?

- Ósma piętnaście.

- Dam sobie radę... bez lekarza. Dzięki. Muszę...

- Straciłeś dużo krwi. Nigdy w życiu...

Lloyd nagle zesztywniał, oczy rozszerzyły mu się, jakby sobie przypomniał treść snu.

- A aparat?

- Mam go.

- Nieuszkodzony?

- Nie.

- Jesteś fenomenalny, kolego. Fenomenalny - zadrżały mu powieki. Na chwilę zapadło milczenie, a gdy znowu się odezwał, był to głos z głębi serca.

- Nie zepsuj wszystkiego, cokolwiek postanowisz. Ja... dam sobie radę.

- Z pewnością, ale...

- Lekarz, to byłoby, jakbyś mnie oddawał w ich ręce.

- Słuchaj - powiedział Brennan z. nadzieją - a dla czego nie mielibyśmy wrócić do Casa Abril?

- W żadnym wypadku.

- Ona pozwoli ci tam odpocząć.

Lloyd poruszył głową na oparciu fotela.

- Raczej dopilnuje; abyśmy się znaleźli na szubienicy.

- Trzeba zatem zadzwonić do Coopera - głośno pomyślał Brennan. .

- Linia jest na podsłuchu. Dotrą... dotrą do nas, zanim uda się to ambasadzie... Oczywiście nie zbliżaj się do ambasady: A W każdym razie Coopera tam nie będzie. Nie... tego wieczoru... Będzie w Pałacu. Cały tutejszy świat i on z żoną...

Szept wyczerpał go i teraz leżał cicho. Brennan nigdy nie czuł się bardziej samotny; jego rozpacz była głębsza i trwalsza od dotychczasowych przeżyć, cała zdolność podejmowania decyzji wyczerpała się. Ukrył głowę w drżących dłoniach, mówiąc sobie, że uniknęliby nieszczęścia, gdyby potrafił na początku przekonać Lloyda, zapomniał jednak, że było to niemożliwe, zapomniał także, iż jadąc na spotkanie z Lloydem żywił w głębi serca nadzieję, że dojdzie ono do skutku.

Tymczasem zaalarmowała go głośna rozmowa. Jakaś kobieta i mężczyzna opuszczali bar obok restauracji Pod Muszlą. Byli w strojach wieczorowych, a samochód, do którego wsiedli, miał plakietkę CD. Brennan domyślał się, gdzie jadą. Zapalili światła i w ich blasku mężczyzna przypomniał mu sylwetką Coopera.

Pod wpływem impulsu opuścił szybę i wychylił się przez okno, ale rozczarowany stwierdził, że to omyłka. Z wielką niechęcią patrzył na oddalającą się limuzynę.

- Matko Boska, co powinienem zrobić?

Spojrzał na Lloyda, na siedzeniu obok leżał jego portfel. Gdy go podniósł, wyśliznął się z niego jakiś kartonik. Przyjrzał mu się: zaproszenie na prezydenckie przyjęcie. Wolno się wyprostował, jakby pod wpływem wstrząsu elektrycznego. Nikły zarodek pomysłu zaświtał mu w głowie, bardziej zuchwały, niżby to wymyślił Lloyd, ale nie bardziej desperacki, niżby narzucała sytuacja. Ostatnio żył ryzykownie i ostrożność straciła znaczenie.

Wstęp dla jednej osoby.

To była szansa, tylko szansa, być może jedyna i jeśliby miał z niej skorzystać, to pozostał problem, czy Lloyd przeżyje drogę do Espania Point. Trzeba jakoś dotrzeć do Coopera, a on musi okazać pomoc Lloydowi, jeśliby nawet Irlandczyk nie kwalifikował się do pomocy.

Nie tracił czasu na przemyślenie argumentów przemawiających przeciw temu pomysłowi. Po zbadaniu pulsu Lloyda i poprawieniu prochowca wziął trochę pieniędzy z portfela. Zdjął zaplamioną krwią marynarkę i zamknąwszy wszystkie drzwi wyszedł z samochodu. Poczuł jednostajny powiew wiatru, a morze burzyło się w ciemności. Ale morze mogło zaczekać, on teraz miał tutaj coś do załatwienia. Minął wieżę zegarową i poszedł bulwarem w stronę nadbrzeża. Sam sobie się dziwił, że tak szybko zdecydował się na następny krok. Kierowca taksówki na przedzie kolejki powitał go z nadzieją, że z nim pojedzie; ale on wybrał dopiero szósty czy też siódmy w kolejce samochód. Tęgi Mulat siedział w kucki na stopniu obcinając paznokcie składanym scyzorykiem i źle zrozumiał Brennana.

= Przykro mi, ale musi pan wziąć pierwszą taksówkę z kolejki.

- Nie potrzebuję taksówki; chcę kupić pana marynarkę i czapkę.

- Co?! ,

- Pana marynarkę i czapkę.

Kierowca pokazał w uśmiechu zęby i wstał ociężale, nie przestając się uśmiechać.

- A może jeszcze samochód? - było za wcześnie na pijanych. - Oddam bardzo tanio, seńor.

- Mówię poważnie, tylko czapka i marynarka. Zapłacę, ile pan zechce.

- Sto pesos.

- Jeśli tyle pan żąda.

Kierowca zamrugał oczyma. Sto pesos to był jego miesięczny zarobek. Przyjrzał się uważnie Brennanowi, no tak - rozczochrany, wzrok mętny, tak, ale wyglądał na człowieka po kieliszku.

- Za czapkę i marynarkę, seńor?

Brennan pokazał mu zwitek banknotów.

- Nie ma tu żadnego podstępu.

- Dlaczego pan chciałby je mieć? Czapka wcale nie jest nowa, a marynarka...

- To ma związek z zakładem...

- Zakładem?

- Właśnie tak.

- Jaki to zakład?

- To bardziej gra niż zakład... Poszukiwanie skarbu. Mam zebrać kilka rzeczy do godziny dziewiątej. - Brennan zaczął liczyć banknoty. - Setka, zgoda?

- Już teraz?

- Tak. Muszę jeszcze zdobyć pałeczki do bębna, mleko kokosowe i kwit z wagi - kłamał bez wysiłku.

Kierowca ponownie się roześmiał. Ze statków turystycznych schodzili tutaj dziwni ludzie, bardziej przypominali dzieci niż bogaczy.

- Setka to stanowczo za dużo.

- Ile zatem?

- Nie jestem złodziejem, seńor... Może czterdzieści?

- Pan decyduje.

- Pięćdziesiąt. - Kierowca dotknął palcem swych grubych warg.

- Zgoda.

Brennan wręczył mu pieniądze. Mulat ściągnął marynarkę; opróżniając kieszenie, tylko kiwał głową. Zdarzały mu się dziwne rzeczy, ale ta przerastała wszystko.

- Nie będzie na pana pasowała. Jesteśmy...

- To nie ma znaczenia.

- Ale to pomoże panu wygrać zakład, prawda?

- Mam nadzieję. - Brennan przerzucił marynarkę przez ramię i wziął czapkę. Marynarka była oczywiście o wiele za duża, a czapka wilgotna i pachniała potem. - Bardzo dziękuję.

Ubawiony kierowca wzruszył ramionami.

- Adios, seńor. Pomyślności w grze.

Wymachując pieniędzmi zbliżył się do szeregu taksówek, by jak najszybciej opowiedzieć, co mu się przydarzyło. Brennan doszedł do wieży zegarowej na przełaj była dokładnie ósma trzydzieści. Od strony morza słychać było ponurą, zawodzącą syrenę okrętową, coraz bliższą miejsca, gdzie się znalazł. Lloyd wyglądał tak, jak go zostawił.

Brennan otworzył drzwi i wcisnął się na fotel kierowcy. Gdy podjechał do nabrzeża, Mulat pokazał go kolegom, a oni machali mu rękami i naciskali klaksony.

- Suerte!... Que hombre...

Dojechał w końcu w bezludne miejsce na brzegu morza, tam jak najostrożniej przeciągnął Lloyda na tylne siedzenie i wcisnął na niego płaszcz, zapinając guziki do samej szyi. Lloyd zajęczał, próbując coś powiedzieć. Brennan w pośpiechu wyczyścił samochód i włożył czapkę i marynarkę Mulata. Marynarkę mógł nosić bez trudności, ale czapka była ogromna. Nawet teraz wkraczała farsa. Napchał chusteczek higienicznych, które znalazł w przegródce na rękawiczki, między usztywniacz a podszewkę i ponownie przymierzył czapkę. W chwili gdy zdecydował się ruszyć bulwarem, nadjechał wóz policyjny. Minął go w odległości kilku jardów, wystarczająco blisko, by mógł dojrzeć kilku uzbrojonych ludzi, ale zdawało mu się, że nie mają zamiaru go sprawdzić. Ruszył w przeciwną stronę i w posępnym nastroju skierował się na boczne ulice, które jak żebra otaczały oświetlony kręgosłup miasta. Prawie natychmiast próbowała go zatrzymać jakaś kobieta. Jej pomyłka uspokoiła go, ale wyobraźnia zaczęła działać z całą mocą. Zaczął od przesunięcia lusterka wstecznego, aby sprawdzić czy Lloyd nie zmienił pozycji.

Wstęp dla jednej osoby. Zaproszenie w złotej ramce leżało nietknięte za listwą.

Jego Ekscelencja Prezydent Manuel Francisco Lopez ma przyjemność zaprosić Pana do wzięcia udziału w przyjęciu, które odbędzie się w Pałacu Prezydenckim w La Paz, w sobotę 24 kwietnia...

"Czy będziesz tam, Harry?" - poczucie koszmaru zaczęło ponownie go ogarniać, wciągając w spirale nieoczekiwanych zdarzeń, które prowadziły do punktu, gdzie właśnie się znalazł. Tymczasem w jakiejś chwili nawrotu gorączki Lloyd zaczął wykrzykiwać:

- Aparat... masz aparat?

Napięcie obecne w tym pytaniu uświadomiło Brennanowi, że tu chodziło o coś więcej niż o jego wydobycie się z opresji, niż o artykuł Lloyda, niż o spotkanie, do którego wzywała Alison. Brennan przyglądał się niespokojnie Lloydowi w lusterku. Za nim jechała taksówka. Na następnym skrzyżowaniu dogoniła ich i kierowca wysunął głowę przez uchyloną szybę:

- Gdzie twoja plakietka, amigo?

- Como?

- Plakietka z numerem taksówki!

Posępny głos oskarżał, Brennan spoglądał sztywno przed siebie, tylko czapka maskowała widoczne na twarzy przerażenie.

- Takich piratów jak ty, zabierających nam chleb, należy zepchnąć z drogi. Ufam Zbawicielowi, że nie przetrwasz tej nocy.

Zmiana świateł uwolniła Brennana od niebezpiecznego towarzystwa. Wpadł na aleję i trzymał się prawego pasa, coraz bardziej zaniepokojony, że maskarada się wyda.

Minął Kasyno, potem pomnik Konkwistadora, a teraz przejeżdżał koło fontanny. Jeszcze chwila, a będzie musiał dokonać wyboru. Już widział prezydencką, flagę powiewającą na wietrze, już samochody zmierzające do Pałacu odbijały z głównego strumienia ruchu, kierowane gestami licznych policjantów. Nagły przypływ szalonego strachu nieomal skłonił go do odwrotu, ale w dźwięku syren oprzytomniał. Jaką miał alternatywę? Gdzie miał się udać?... Zacisnął szczęki i posuwał się do przodu. Samochód był w porządku, ale on nie pomyślał o przygotowaniu go do tej maskarady; brak plakietki mógł się okazać tragiczny w skutkach. Zastanawiał się, co jeszcze może go zdradzić.

Chudy policjant, nie zwracający uwagi na takie głupstwa jak plakietka, dał mu znak, by włączył się do szeregu samochodów, które kierowały się ku bramie. Lloyd głośno jęczał, ale rozpaczliwy rzut oka upewnił Brennana, że nie poruszył się. Bezpośrednio przed nimi były trzy limuzyny, toteż Brennan wolno posuwał się do przodu, w napięciu naciskając głębiej czapkę, aby zakryła mu oczy. W budkach wartowników po obu stronach bramy nie było nikogo. Tego wieczoru straż pałacowa spełniała rolę uprzejmych gospodarzy grzecznie sprawdzając zaproszenia i udzielając informacji. Do tej pory przejechało ze czterysta wozów, zdążyło ją więc znudzić salutowanie ręką w rękawiczce. Gdyby Brennan o tym wiedział, może udałoby mu się odrobinę złagodzić niepokój, gdy przyszła na niego kolej.

- Proszę o zaproszenie.

Podał karnet przez okno. Każde spojrzenie, każdy gest sierżanta, które mogły przypieczętować porażkę, zdawały się przesuwać mu przed oczyma jak w zwolnionym tempie.

- Seńor Lloyd?

- Tak - wymamrotał Brennan.

- Prosto przed siebie. - Wietrzyk poruszał fantazyjne pióra na absurdalnym hełmie żandarma. - Proszę wysadzić swego pasażera przy schodach wejściowych, a samemu odjechać zgodnie ze wskazówkami.

Karnet wrócił do niego. Spojrzenie sierżanta na tył wozu było tak samo pobieżne jak towarzyszący salutowaniu pośpiech. Brennan zacisnął ręce na kierownicy i przejechał bramę oblewając się zimnym potem w obawie przed spóźnionym strzałem. Podjazd skręcał w stronę oświetlonego Pałacu wśród aksamitnych przestrzeni trawników i klombów kwiatowych. Samochód przed nim był w połowie drogi do kamiennych schodów, prowadzących do wejścia na tarasie. Z innych wozów wysiadali pasażerowie, jeszcze inne odjeżdżały już stamtąd. Brennan miał najwyżej sto jardów, by zdecydować, co dalej. Schody były tak oświetlone jak scena teatralna, tylko po lewej stronie, gdzie drzewa i krzewy otaczały przemyślany asymetryczny podjazd, można było liczyć na jakąś osłonę. Z oczyma utkwionymi w lusterku pokazującym, jak daleko za nim były następne wozy, nerwowo oczekiwał jakiejś przerwy w szeregu. Podobnie jak Lloyd nie miał planu, żadnego planu, i jego nadzieje szybko się rozwiewały, gdy nagle w światłach ukazała mu się droga z niską białą tablicą, na której było jedno słowo: Privado. Była to brukowana ścieżka dla pieszych, dość szeroka, by mógł w nią wjechać. Pod wpływem nagłej decyzji zgasił światła i gwałtownie skręcił kierownicę, ryzykownie dodając gazu;. W parę sekund potem sunący za nim samochód minął miejsce, dokąd uciekł.

Zarówno instynkt Brennana, jak i jego oczy działały sprawnie, ale spowity nagłą ciemnością przestał widzieć cokolwiek i najpierw jednym bokiem, a potem drugim otarł się o listowie. Zwolnił, by lepiej widzieć drogę, a gdy uznał, że może się czuć bezpiecznie, zapalił światła postojowe. W ich nikłym blasku dostrzegł, że ścieżka prowadzi przez kępę kwitnących krzewów na placyk przed oranżerią. Skręcił więc na prowadzący do niej niebrukowany podjazd i zatrzymał się pod osłoną laurowego żywopłotu.

Lloyd osunął się na siedzenie. Brennan ułożył go równo, ale nie próbował podciągnąć do pozycji siedzącej. Ostrożnie otworzył drzwi i wyszedł z samochodu. Żaby i cykady prześcigały się w donośnym koncercie, a jemu wydawało się, że słyszy orkiestrę wojskową. Pozbył się czapki, ale nie zdjął marynarki; choć była za duża, bez niej wyglądałby bardziej podejrzanie. Zanim zamknął samochód, schylił się nad lusterkiem i przeczesał palcami włosy. Tym razem miał szczęście, ale nawet przez moment nie wierzył, że będzie mu dalej dopisywało, a tymczasem on potrzebował go bardzo, nie mógł się zrzec nawet odrobiny.

Gdy ruszał w pośpiechu, spadła mu na twarz kropla deszczu. Zadrżał, tak napięte miał nerwy. Teren Pałacu Prezydenckiego był z grubsza prostokątny, Brennan poruszał się między wjazdem a murowanym ogrodzeniem zakończonym drutem kolczastym. Wokół niego przesuwały się złowieszcze cienie samochodów, nadjeżdżających jeden za drugim ze spóźnionymi gośćmi. Z obu stron Pałacu pas trawy łączył frontowy ogród z zielenią z tyłu domu. Słabe początkowo odgłosy muzyki stawały się wyraźniejsze i Brennan, mając teraz szersze pole widzenia, zobaczył pierwszy z olbrzymich strojnych namiotów, a następnie podium, na którym znajdowała się liczna orkiestra złożona z muzyków o czekoladowych twarzach. Unikając pełnego światła kierował się w stronę Pałacu. W końcu ujrzał cały ten tłum gości i szalona nadzieja, która go tu sprowadziła, stanęła przed śmiertelną próbą. Z konsternacją przyglądał się ustawionym w podkowę namiotom i mrowisku tysiąca gości; cudem byłoby dostrzec w tym tłumie Coopera choćby z daleka.

Nagle spadła nawałnica deszczu, zbyt krótka jednak, by wszyscy zdążyli pomknąć pod namioty, ale wystarczająco długa, by zachęcić Brennana do pogrożenia pięściami niebu. Jeśli miał jeszcze jakąkolwiek szansę, to z pewnością zależała ona od tego, czy pogoda nie wygna ludzi pod osłonę namiotów. Trzymał się możliwie najbliżej brzegów głównego trawnika, nie zwracając uwagi na mocny zapach róż i kwietnych klombów. Duża ekipa ludzi poprawiała coś przy sznurach z kolorowymi żarówkami rozwieszonymi ponad namiotami i oślepiająca gości plątanina świateł zaczęła teraz przygasać, wywołując złowieszcze cienie. Przepasani kolorowymi szarfami kelnerzy uwijali się jak w ukropie, Brennan zaś przechadzał się z miejsca na miejsce, jak wszyscy goście, w tę stronę i z powrotem, nie śpiesząc się, wolno krążąc wokół centralnego podium, gdzie orkiestra rzępoliła cicho passacaglia, a jej strojny dyrygent podskakiwał sztywno jak marionetka.

Daremnie szukał Coopera. Cooper był wysoki, rumiany na twarzy, o falistych włosach. I szczupły - przypominał sobie Brennan. Nie miał wąsów. Włosy zaczynały mu siwieć... Gdy w jakimś momencie zatrzymał się przed szparą w żywopłocie z ligustrów i szukał go między umundurowanymi attaches, zobaczył ostrą, energiczną twarz Ricarda Saumareza, dyrektora ZOO w La Paz, którego znał, a przynajmniej rozmawiał z nim kiedyś. Nie było nic łatwiejszego; niż zawołać go i spytać o Coopera. Był w zasięgu ręki. Odszedł jednak, wycofując się pod warkocze wierzb płaczących, a towarzyszył mu nieśmiały, nie mający końca śmiech kobiecy. Między namiotami widział tylko zmieniający się jak w kalejdoskopie tłum obcych ludzi. Żaden z nich go nie interesował, wszyscy byli groźni. Wycofując się do tyłu, natknął się na ogrodzone sznurem baterie elektryczne, spory zapas ogni sztucznych i umieszczony w metalowej ramie portret przypominający Lopeza, poniżej którego widniał napis: VIVA PAN-AMERICANO

Ironii tego sformułowania Brennan tym razem nie dostrzegł, nawet na widok prawdziwego Lopeza, niskiego człowieczka o twarzy opiętej gładką skórą, otoczonego grupą tłumaczy, ochroniarzy i urzędników prezydenckich. Myślał jedynie o Lloydzie, ułożonym na tylnym siedzeniu schowanego pod oranżerią samochodu i o konieczności odszukania Coopera.

Znalazł dobre miejsce, gdzie mógł się skulić i obserwować. Musiało upłynąć co najmniej dziesięć minut, odkąd opuścił Lloyda. Jeszcze jedna głośna fala deszczu - krople były ciężkie jak ptasie odchody - spadła na pióropusze palm, pod którymi się schował. Porywisty ciepły wiatr szarpał lampionami, a muzyk grający na puzonie złapał w locie nuty, które pofrunęły, jakby je uwiązano na gumce. Kobiety, biegnąc pod najbliższe schronienia, osłaniały fryzury obiema rękami. Boże, jakąż miał szansę? Wszystkie kolory skóry, wszelkiego rodzaju gesty, różne sylwetki i charaktery, mieszanina języków. Spoglądał na ludzi, setki ludzi. "Niewiele pan straci - powiedział mu Cooper - wolałbym porządny stek i butelkę. wina." Przypomnienie słów Coopera pogłębiło jeszcze poczucie beznadziejności. Czy on w ogóle jest tutaj?

Ukradkiem przesunął się w nowe miejsce, chcąc spojrzeć na scenę pod innym kątem. W ostatnim momencie zauważył patrol, schował się w pośpiechu i dopiero po chwili odważył się wyjść. W przerwie, gdy orkiestra zmieniała nuty, wyraźnie usłyszał jęk syren gdzieś daleko za murami Pałacu. Tłum trochę zrzedł wypełniwszy wydymające się na wietrze namioty. Widząc, jak tam wchodzą, pomyślał, że zaryzykuje, wezwie kelnera i pod pretekstem; że samochód ambasady uległ wypadkowi, namówi go, by za napiwek odszukał Coopera. Ale właśnie wtedy, gdy podjął decyzję, nie było żadnego w pobliżu. Jeszcze raz z zasnutego chmurami nieba spadła ulewa. Orkiestra dalej grała, ale zauważył, że ludzie prezydenta opuścili murawę i że jest to sygnał, po którym wszyscy udadzą się za nimi do środka.

I właśnie wtedy, uprzytomniwszy sobie, jak wygląda Cooper, zobaczył go.

Już po raz drugi tego wieczoru nie zawahał się. Odważnie wyszedł zza krzewów i kroczył w stronę Anglika przez trawnik pod kołyszącymi się na wietrzę lampionami. Goście rozchodzili się na wszystkie strony, ale pogoda w tej chwili była jego sprzymierzeńcem, prawie nikt na niego nie spojrzał. Z Cooperem stała jakaś kobieta w jasnobłękitnej sukni. Brennan, nie spuszczając z nich oczu, szedł z desperacją pływaka, który jest u kresu sił. Kobieta przykryła głowę szalem, oboje ruszyli z miejsca i zaczęli się coraz szybciej oddalać. Brennan otarł się o grupę umundurowanych attaches z medalami na piersi: On sam był nie ogolony, marynarka podejrzanie na nim zwisała był pewien, że jeszcze tylko chwila a zainteresują się nim ochroniarze.

- Cooper! - Przez jedną straszną chwilę pomyślał, że jednak się pomylił. Dzieliło ich tylko parę jardów, ale nawet nie mając pewności, czy znalazł właściwą osobę, powtórzył:

- Cooper?

- Cześć - przywitał go Cooper odwracając się uprzejmie. - Jakie to przykre…

A więc to był Cooper, ale zanim skończył mówić, uprzejmy uśmiech zastąpił wyraz prawdziwego niedowierzania.

- Brennan!

- Charles - zawołała kobieta w błękitnej sukńi.

- Chwileczkę, kochanie - Cooper podszedł bliżej, - jakby chciał ukryć Brennana i odezwał się groźnym głosem: - Na litość boską, co tutaj robisz, chłopie?

14.

W oddali burza powoli cichła. Stali chwilę, popychani przez ludzi gromadzących się przed wejściem do namiotu.

- Muszę z panem porozmawiać.

- Ależ...

- To pilne.

Przerażenie Coopera wcale nie ustępowało.

- Myślałem, że pan...

- Charles - wołała kobieta nad głowami oddzielającego ich tłumu - wchodzę do środka!

Oczy Coopera biegały na wszystkie strony i Brennan, obserwując go uznał, że to słabość, strach, a nawet że Cooper odwróci się od niego.

Nie do wiary, ale stało się inaczej, Cooper przywitał kogoś uśmiechem i skinieniem głowy, a potem nieco głośniej niż było to konieczne, zwrócił się do Brennana zupełnie innym tonem:

- Jak długo pan tu jest?

- Od pół godziny.

- Bardzo dobrze.

Tymczasem ludzka fala odepchnęła Brennana. Deszcz zacinał teraz ukośnie, orkiestra przestała grać i muzycy pobiegli pod dach. Brennan i Cooper odsunęli się od tłumu i ruszyli pod drzewa nie zatrzymując się.

- Co się stało? Muszę się zorientować w sytuacji.

- Potrzebuję lekarza. Nie dla siebie, dla kogoś innego.

- Nic nie rozumiem. Jak pan się tu dostał?

- Samochodem.

- W tym ubraniu?

Wyglądał na tak zmartwionego, że Brennan znowu źle o nim pomyślał.

- Mam pod opieką rannego, i jeśli...

- Rannego? Kto to jest?

- Ktoś o nazwisku Lloyd. Ma ranę postrzałową, klatki piersiowej:

- O Boże - westchnął Cooper, gdy dochodzili do drzew. - Gdzie on jest?

- W samochodzie.

- Tutaj? O Boże - powtórzył - czyżby go pan przywiózł tutaj?

- Nie mogłem zawieźć go do szpitala albo do obcych ludzi: A do jedenastej może nie żyć. Ciągle krwawi. - Brennan zdał sobie sprawę, że mówi zagadkami. - To długa historia. Jestem ścigany... Ścigają nas obu... O jedenastej będzie czekała łódź.

Czyżby Cooper nic o tym nie wiedział?

- Kto do niego strzelał? Policja?

- Żołnierze.

- Gdzie?

- Koło kostnicy. .

- Kostnicy? - Cooper znowu wyglądał na osłupiałego.

- Poszliśmy tam, by zrobić kilka zdjęć i... - Brennan dał za wygraną. - Mniejsza z tym, wyjaśnię później, to zbyt skomplikowane. Najważniejsze jest umieszczenie go w jakimś miejscu, gdzie go nie wydadzą, i tylko pan może to zrobić.

Od strony ustawionych w podkowę namiotów dochodził zgiełk. Kilku patrolujących żandarmów schroniło się pod pobliską kępą krzewów laurowych.

- Bez pana pomocy będzie po nim - nalegał Brennan.

- Gdzie jest teraz samochód? - cicho spytał Cooper.

- Zaparkowałem go niedaleko stąd, przy cieplarni.

- Ukryty?

- Tak.

- A więc trzeba stąd wyjechać, ale nie za szybko. Nasi przyjaciele i tak są zaniepokojeni i trudno im się dziwić.

Trochę krążąc doszli do pierwszego namiotu, potem przeszli do następnego, a stamtąd zanurzyli się między drzewa, aż znaleźli się w końcu w miejscu mniej oświetlonym, wtedy szybko skręcili i przebyli pas zieleni oskrzydlający frontowy trawnik. Wrzawa przyjęcia ledwo tutaj dochodziła. Dopiero wtedy Cooper odezwał się ponownie.

- Nie mogę pojąć, jak się panu-udało dostać tutaj.

- Lloyd miał zaproszenie.

- Ale pan?

- Miałem czapkę taksówkarza.

Cooper parsknął zdumiony.

- No dobrze, niech pan prowadzi.

Potykając się w ciemności szli między podjazdem i zewnętrznym murem. Ciszę przerywały tylko spadające na listowie krople deszczu i odgłos stóp grzęznących w rozmokłej ziemi. Niebawem znaleźli się na ścieżce prowadzącej do cieplarni. Samochód ciągle tam stał. Brennan odczuł ulgę, wyprzedził Coopera, otworzył drzwi. Zapaliła się żaróweczka wewnątrz. Lloyd leżał skulony między fotelem a podłogą, i Brennan przez chwilę pomyślał; że ma przed sobą trupa. Kiedy jednak go poruszył, Lloyd zajęczał, a poszarzała twarz skrzywiła się.

- Co z nim? - spytał Cooper zerkając do środka:

- Niedobrze. - Krew była wszędzie. - Nie mogłem nawet dobrze go zabandażować: Rana jest pod prawym barkiem, dość nisko.

- Kiedy to się stało?

- Około ósmej. - Brennan odgarnął z oczu włosy gestem zmęczonego człowieka. Spojrzał na Coopera.

- Zna pan kogoś?

- Chyba tak, ale to nie znaczy, że będzie w domu.

Niebo zaszemrało, gdy Cooper wciskał swoje długie nogi do samochodu; jego biała muszka przekrzywiła się, ale strój był dalej elegancki, a miniatury odznaczeń i wszystko inne na miejscu.

- Pierwszym zadaniem jest wydostać się stąd... Na Boga - dodał z namysłem - ależ pan ryzykował.

Brennan rozpostarł płaszcz całkowicie zakrywając Lloyda i założył czapkę z daszkiem.

- Ma pan jakiś pomysł?

- Jeśli będzie trzeba. - Cooper zatrzepotał palcami. - Ruszajmy. Zobaczymy jak nam pójdzie. Ruch jest tutaj jednokierunkowy, tak że pojedziemy pod prąd ale musimy zaryzykować.

Brennan wjechał na podjazd i skierował się w stronę Pałacu. Schody i taras wciąż tonęły w światłach; ale było już stanowczo za późno, by ktoś mógł jeszcze przyjechać. Wyglądało na to, że uda im się wydostać bez przeszkód, ale w ostatniej chwili spod ściany oderwał się żandarm i dał znak Brennanowi, by się zatrzymał.

Cooper spuścił w dół szybę.

- W porządku, guardia. Właśnie odjeżdzam.

- Seńor...

- Odjeżdżam. Ambasada brytyjska.

Zakłopotany żandarm podszedł do samochodu od strony Coopera, pióra na jego hełmie zmokły i smętnie teraz zwisały.

- Odjeżdża pan? Jak to, senior? Goście odjeżdżają z innej strony...

- Wiem. Nastąpiła głupia pomyłka, ale teraz wszystko jest w porządku. To pana nie dotyczy, błąd popełniłem ja. Dobranoc, guardia.

Jego zimna krew była zdumiewająca. Strażnik niepewnie skinął głową i wykonał coś w rodzaju salutowania. Brennan ruszył pod prąd drogą prowadzącą serpentyną do bramy wjazdowej. Tutaj także stała warta, kilku żałosnych żandarmów ukrytych pod pelerynami, ale nie byli niebezpieczni. Po chwili samochód już zmierzał ku jasno oświetlonej Avenida del ConquistaBłor. Brennan zaczął się trząść, jak gdyby każdy jego mięsień funkcjonował z osobna.

- Dzięki, Cooper - udało mu się wydusić. Niewątpliwie źle ocenił tego człowieka.

- Mój drogi przyjacielu, po to tu na ogół jestem. - Cooper próbował wyprostować muszkę. - Muszę powiedzieć, że to pewna odmiana w porównaniu z opłacaniem kaucji za naszych wojowniczych marynarzy.

- Gdzie jedziemy?

- Na razie jedźmy spokojnie... Papierosa? Wygląda pan, jakby chciał zapalić. Ja z całą pewnością: - Podając Brennanowi ogień spytał: - Co to było z tymi fotografiami?

- Mówiłem panu, że to długa historia. - Brennan siedział jak na szpilkach, zbierało mu się na mdłości. - Lloyd jest dziennikarzem.

- A może by mi pan powiedział, czego szukaliście?

- Włamaliśmy się do kostnicy, żeby zrobić zdjęcia zabitych w wypadku lotniczym w Los Colmillos. - Mówił monotonnie. - Domyślam się, że może się to panu wydać szaleństwem, ale były powody, ważne powody. Do wyjaśnienia trzeba jednak kilku numerów "Sunday Herald". Przypadkiem byłem w Colmillos w czasie katastrofy i...

- Teraz na lewo - przerwał mu Cooper - i odłóżmy wyjaśnienia. Czy zdobyliście zdjęcia?

- I za pierwszym, i za drugim razem.

- Dzisiaj wieczorem?

- Tak. ,

- Gdzie one są?

- Aparat jest gdzieś w tyle wozu.

- Pierwsza na prawo. - Cooper pogładził włosy obiema rękami. Ten gest mógł nasunąć przypuszczenie, że jest zdenerwowany, ale umysł Brennana pracował zbyt wolno.

- Teraz spokojnie. Jeśli ktoś miałby połatać Lloyda, to tylko Tim Hamilton. A jeśli Tima nie będzie w domu, to mam inne rozwiązanie. Dowiozę was do Espada Point, nie ma zmartwienia.

Brennan spojrzał na niego zaskoczony.

- Kiedy powiedziałem panu o Espada Point?

- Wcale pan nie powiedział. - Cooper uśmiechnął się. - Nie było potrzeby. Po prostu skorzystacie z mojego jachtu. Dzisiaj rano Frank Merchant uzyskał moją zgodę na jego kradzież. - Nie przerywając dodał: - Na lewo, pod arkadę... Właśnie tu.

Był to niewielki prostokątny dom w ogrodzie otoczonym murem. Gdy mijali werandę, przez żaluzje przebijało światło.

- Może jest tylko służba, niech mi pan życzy szczęścia. I będzie lepiej, jeśli pan na razie tutaj zaczeka.

Sam pośpiesznie pociągnął za dzwonek. Trzeba było długo czekać, aż ktoś zareaguje, i Brennan niespokojnie zastanawiał się, czy obawy Coopera się nie potwierdzą. Gdy wreszcie otworzyły się drzwi, krępy mężczyzna o włosach w kolorze piasku, bez marynarki, wymienił z Cooperem kilka słów, których Brennan nie mógł usłyszeć. Następnie Cooper odwrócił się, podniósł do góry kciuk i podszedł do samochodu.

- Trudno o lepszą sytuację. Służący mają wolny wieczór, a Tim już zapomniał, że tutaj byliśmy. No więc... czy mogę chwycić go za nogi?

Lloyd był znacznie cięższy, niż na to wyglądał. Z trudem go unieśli i weszli do domu. Wtedy Hamilton wskazał im drogę do klinicznie czystego pokoju, gdzie ułożyli rannego na wysokiej kanapce. W pokoju było jeszcze biurko, parę krzeseł, szafek, wózek i prawie nic ponadto.

Lloyd nawet nie zajęczał. Teraz na twarzy rysowały się jego lata, mówiła o tym każda zmarszczka, każda bruzda.

- Tim nie tylko jest kawalerem, ale także jedyną osobą z tutejszej społeczności brytyjskiej, która nie wystąpiła o zaproszenie na przyjęcie - powiedział Cooper.

- Byłem tam raz, to wystarczy - odparł Hamilton. Był Szkotem, szorstkim i rzeczowym. - Cooper powiedział mi, że pana przyjaciela postrzelono koło ósmej, zgadza się?

Brennan skinął głową.

- Mniej więcej.

- Odkąd jest nieprzytomny?

- Przez cały czas, z wyjątkiem jakichś dwóch minut.

Hamilton chrząknął i schylił się nad leżanką. Po krótkiej chwili mruknął:

- Jeśli chcecie sobie porozmawiać, w salonie jest whisky.

- Czy wyjdzie z tego?

- Proszę dać mi szansę zbadania go.

- Ma przed sobą podróż - wtrącił się Cooper. .

- Już mi to mówiłeś, ale ja jestem lekarzem, nie prorokiem. Idźcie napić się whisky, ja mam tutaj coś do zrobienia.

Zamknęli za sobą drzwi, minęli hall. Brennan jak tylko wszedł do salonu, zapadł się w fotel. Był tak wykończony, że nie mógł pozbierać myśli.

- Pana łódź... - zastanawiał się, jakby Cooper dopiero teraz mu o tym powiedział. - Czy to był żart?

- Z całą pewnością nie. Może pan zaopiekować się tą szklaneczką?

Brennan wziął whisky i znużonym głosem spytał:

- O czym jeszcze nie zostałem poinformowany?

Cooper wzruszył ramionami.

- Jak pan sam powiedział, to długa opowieść. W każ dym razie ja też mam pytania. Muszę przyznać, że nigdy jeszcze nie doznałem takiego wstrząsu jak dziś wieczór; gdy zobaczyłem pana koło siebie w jaskini lwa. - Pił whisky prostując głowę. - Czy pan pamięta, jak pan siebie określił, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz?

- Niezupełnie.

- Wieczny turysta.

- Doprawdy?

- Turyści zazwyczaj nie włamują się do kostnicy ani nie forsują bram wiodących na prezydenckie przyjęcia, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Skąd ta zmiana? To daleka droga od fotografowania kolibrów.

- Ja się nie zmieniłem - Brennan zamachał ręką. - Po prostu zostałem wciągnięty w tę sprawę.

- Do tego stopnia. że ryzykował pan głową, wcale nie będąc do tego zmuszony?

- Kostnica to pomysł Lloyda.

- Ale pan z nim poszedł.

- Umiem obchodzić się z aparatem fotograficznym, w tym rzecz.

- I nie było innych powodów?

- Czy to ma znaczenie?

- Ciekawi to mnie. Od paru dni toczy się tutaj mała zimna wojna i nagle wkracza w to wszystko facet uważający, że gardzi tymi sprawami. A przecież Lopez mógł zająć się przygotowaniem sznura do wieszania. - Błękitne oczy Coopera patrzyły na niego badawczo. - Czy pan nigdy o tym nie pomyślał?

- Chyba nie.

- Nadzwyczajne. - Powiedział to raz i drugi, przeciągając słowa.

- Od jak dawna wiedział pan, co się święci? - spytał Brennan.

- Frank Merchant zadzwonił do mnie w piątek, mówiąc, że chyba wpadł pan na coś, i radził, abym zaopiekował się panem.

Brennan stracił poczucie czasu. Ale teraz odżyło.

- Czy to było jeszcze, zanim zgłosiłem się do ambasady?

- Tak. Obawiam się, że oszukałem pana tego dnia udając, że nie wiem, kim pan jest...

- Nie przypominam sobie, aby się mną opiekowano. Śledzono mnie, to prawda, ale...

- Drogi przyjacielu - Cooper uśmiechnął się - popchnął pan mego człowieka do basenu.

Brennan potrząsnął głową niedowierzająco.

- Amerykanie nigdy nie przywiązywali dużej wagi do Lopeza - mówił dalej Cooper. - W najlepszym razie traktowali go jak zło konieczne. Ale ostatnio zaczęli go podejrzewać, że zalotnie zerka na Castro i że wystąpił z kilkoma ofertami do Moskwy. Nie mieli dowodów, niczego konkretnego, co mogłoby go przyszpilić, oczywiście zanim pan się nie zjawił w Klubie Oasis w piątek i opowiedział Merchantowi, co się zdarzyło koło Pozoblanco, Frank nadstawił uszu, tak jak powinien to zrobić. Wiemy z doświadczenia zdobytego w naszym zawodzie, że krople mogą z czasem rozbić skały. - Podniósł karafkę. - Jeszcze szklaneczkę?

- Nie, dziękuję.

- Niestety, dopiero w sobotę rano dowiedział się o zdjęciach, które pan zrobił. Wspomniała o nich, jak się okazało, panna Stacey, ale było za późno. Lopez wymierzył rewolwer w plecy Vegi znacznie wcześniej: Oczywiście śledzono pana poprzedniego wieczora, gdy szedł pan do niego, ale i my, rzecz jasna, wiedzieliśmy także, że Lopez ukrywa coś bardzo ważnego.

Brennan poruszył się w fotelu.

- Czy nie byłoby bardziej sensownie, gdyby ktoś mi powiedział, co się dzieje? Pan, na przykład. - Spojrzał prowokująco zimnymi oczyma, mimo wszystko zdolny do gniewu. - Myślałbym, że…

- Zdarzają się przecież sprawy tajne.

- Słusznie, wtedy dzieci i ryby głosu nie mają.

- Dobry Boże, Brennan, nie można automatycznie zwierzać się komuś tylko dlatego, że nieroztropnie wplątał się w sprawę. To zależy od okoliczności. W tym wypadku realna była obawa, że Lopezowi uda się zarzucić sieć na pana, psuł mu pan szyki. Z drugiej strony Amerykanom bardzo zależało na tym, aby się nie domyślał, że go podejrzewają. W tej sytuacji mogliśmy jedynie mieć pana na oku i zareagować, gdyby chcieli pana się pozbyć. Jak to zrobili z Vegą. Panna Stacey robiła, co mogła, ale nie dał się pan przekonać.

- Za chwilę powie mi pan, że ona także działała zgodnie z rozkazami.

- Nie mógłbym tego powiedzieć. Amerykanie nie mówią nam wszystkiego. - Znowu się uśmiechnął pogodnie i postawił szklankę: - Muszę się przyznać; że byłbym znacznie szczęśliwszy, gdyby pana aparat nie został w samochodzie.

- Należy do Lloyda - oznajmił Brennan.

- To bez znaczenia. Przyniosę go tutaj:

Mijając hall zajrzał widać do Hamiltona, gdyż Brennan usłyszał jakieś szepty. Gdy wrócił z Yashicą, powiedział: - Diagnoza Tima jest pocieszająca. Do tego wiatr słabnie, aczkolwiek deszcz się wzmaga.

Wyraz twarzy zmienił mu się jednak po obejrzeniu aparatu.

- Jest uszkodzony. Czy pan wiedział o tym?

- Musiałem go przerzucić przez ogrodzenie, ale film nie jest naruszony.

- Zapewne domyśla się pan, że będzie chciał go dostać Merchant.

- Nie mogę rozporządzać filmem. Formalnie biorąc należy on do „Sunday Herald".

- Lloyd nie sprzeciwi się. Nie mógłby, wiedząc, o co , chodzi. Amerykanie domyślają się, kto był w samolocie, brak im tylko dowodów:

- Zaczekajmy, aż on sam to rozstrzygnie. - Brennan przymknął oczy. To nie była odpowiednia chwila do rozszczepiania włosa na czworo, ale nie opuszczała go myśl, ile Lloyd musiał wycierpieć bólu, ile przezwyciężyć strachu, aby sprostać zadaniu.

- Bądź co bądź Lloyd i Merchant polowali na tego samego lisa - wtrącił Cooper.

- Ale różne mieli cele.

- Oczywiście, trochę inne. Ale historia kończy się dla obydwu tak samo. Muszę powiedzieć, że jestem pełen podziwu...

- Nawet nie chodziło mu o materiał dla gazety.

- Nie rozumiem..

- Ja też nie rozumiałem, ale teraz już wiem. - Brennan poprzestał na tym.

Wytarł ręką twarz. Jedna whisky i już poczuł się trochę pijany. Pomylił się w ocenie tych ludzi na różnych etapach rozwoju sprawy. Wyglądało nawet, że Frank Merchant... Najpierw Merchant, potem Vega, następnie Alison... Wydało mu się, że minęły lata, odkąd przeczytał jej list. "Najdroższy Harry." Przez zmęczenie przebijała tęsknota do niej. - Jeśli chodzi o pannę Stacey...

- Tak?

- Czy mógłbym się z nią spotkać przed naszym cyledem?

- Sądzę, że nic nie stoi na przeszkodzie.

- Czy będzie w Espada Point?

- Gdyby jej nie było, "Czarna Orchidea" zostałaby bez kapitana. - Cooper z prawdziwą przyjemnością przyglądał się zaskoczonej minie Brennana. - Drogi przyjacielu, czyżbym ci nie powiedział? To panna Stacey odstawi was w bezpieczne miejsce.

Brennan nie mógł się doczekać Hamiltona. Gdy wreszcie zjawił się, spytał go od razu o stan Lloyda.

- Wszystko będzie dobrze, biorąc pod uwagę jak nieszczęśnika zmaltretowano. - Spojrzał na nich. - Na ile mogłem się zorientować, kula ominęła płuco, ominęła obojczyk, przebiła od tyłu łopatkę i poharatała mięśnie ramienia. Zaoszczędzę wam szczegółów, gdyż nie mają znaczenia. Wystarczy powiedzieć, że miał szczęście, duże szczęście - wyprostował zawinięte rękawy koszuli i nalał sobie whisky.

- Czy możemy z nim porozmawiać? - spytał Cooper.

- Jutro rano.

- Nie da się przedtem?

- Bądź rozsądny, Charles, dałem mu narkozę.

- Ale może podróżować?

- Domyślam się, że musi, a więc co mam do powiedzenia? - Wypił łyk whisky. - Tak, może podróżować. A żebym miał czyste sumienie, napisałem krótką notatkę dla osoby, która będzie się dalej nim zajmowała. Proszę. - Wręczył kartkę Brennanowi. - Jest pan odpowiednio ubrany, więc sądzę, że będzie mu pan towarzyszył.

- Dzięki. - Po raz pierwszy od wielu dni Brennanowi udało się uśmiechnąć.

Cooper spojrzał na zegarek.

- Tim, za parę minut opuścimy twój dom, ale przedtem chciałbym skorzystać z telefonu. Zgadzasz się?

- Nie krępuj się:

- Musiałem wyjechać z Pałacu bez zawiadomienia Mary. Obawiam się, że ciągle tam jest. Nie sądzę, by w tych okolicznościach było to najlepsze dla niej miejsce. Hamilton potarł nos:

- Wydaje mi się, że nie powinienem pytać o te okoliczności...

- Nie powinieneś.

- Tak myślałem. - Miał wesołą minę.

Cooper podszedł do telefonu i poprosił centrale o połączenie. Czekając na połączenie zakrył ręką słuchawkę.

- Ambasada - wyjaśnił. cicho. A następnie mówił do słuchawki. - Proszę pana Lamba... Lamb? Cooper... Są dwie sprawy. Najpierw proszę natychmiast wysłać samochód do Pałacu po moją żonę. Wyślij sierżanta Macea.. Będzie musiał ją wywołać, czy coś w tym rodzaju... Nie, mnie tam niema. Zostawiłem ją własnemu losowi. Tak, tak, Mace... - Mimo że wydawał polecenia stłumionym głosem, bez pośpiechu, widać było, że panuje nad sytuacją i jest twardy jak żelazo. Brennan dostrzegł to teraz. - Po drugie, możliwie najszybciej proszę przysłać mi rovera, ale nie w zwykłe miejsce, rozumiesz?... Za dziesięć minut? Dobrze. - Cooper odwiesił słuchawkę. - Jestem rozpieszczony. Bez plakietki CD czuję się prawie nagi, szczególnie dzisiaj. Jeszcze nie wydobyliśmy się z matni.

- A co z samochodem, którym tu przyjechaliście?

- Nie martw się, zabierzemy go. Co więcej, zabierzemy go od razu. Konfucjusz mawiał, że kołyszący się łańcuch huśtawki oznacza, że dopiero co ktoś z niej zszedł, pamiętasz? A jeśli oni zaciskają sieć...

- Oni?

- Przeczytasz o tym, Tim. A teraz zapomnij, że nas widziałeś. .

Poszli za Cooperem do pokoju; gdzie leżał Lloyd. Jego prawe ramię było na temblaku, bark starannie zabandażowany. Oddychał głęboko, wolno wciągając powietrze, a pomarszczona twarz wyglądała spokojniej niż kiedykolwiek za pamięci Brennana. Cooper wyszedł z pokoju i zgasił światło na werandzie. Gdy wrócił, razem zanieśli Lloyda do samochodu, a tam Hamilton umieścił mu kilka poduszek pod głową.

- Czy popłyniecie łodzią? - spytał z widoczną ciekawością:

Deszcz był coraz gwałtowniejszy i Brennan osłaniał aparat fotograficzny całym sobą.

- Tak.

- Nie zazdroszczę mu, ani panu. Ale może odbyć tę podróż, wygląda gorzej, niżby to wynikało z jego stanu. Za parę dni zapomni o tym.

- Dziękuję, Tim - włączył się Cooper. - Nie zapomnij o honorarium.

- Nie spotkałem was. To będzie moje oświadczenie, którego nie zmienię. - Hamilton podkreślił to przekonującym gestem. - Bon voyage i wszystkiego dobrego.

Brennan ruszył za Cooperem, skręcili na lewo:

- Czy to pana samochód?

- Lloyd go wynajmował - przeszli jeszcze około stu jardów.

- Gdzie jest to "niezwykłe miejsce"?

- Dzielnica handlowa. Na samym jej końcu.

W świetle lamp jarzeniowych droga lśniła jak szkło. Brennan prowadził ostrożnie, widział jedynie przestrzeń wyznaczoną przez ścianę deszczu, od której odbijało się światło reflektorów. Lloyda nakryli płaszczem. Dwukrotnie mijała ich policja a i furgon wojskowy groźnie przeciął im drogę.

- SI LOPEZ SI!- slogan rzucał się w oczy jak zwykle.

- Tak, ale co? - warknął Cooper.

Zanim dotarli do centrum handlowego, ze trzy razy zmieniali kierunek. W niedzielny wieczór wiało tutaj pustką bez względu na to, czy padał deszcz; czy nie. W ciemności piętrzyły się nowe bloki lokali sklepowych, spomiędzy nich wyłaniały się puste jeszcze działki budowlane.

- Tędy - powiedział nagle Cooper i Brennan skręcił na dróżkę między dwoma zarośniętymi zielskiem placami, na której stał rover ambasady. Podciągnął zupełnie blisko, zjeżdżając na aksamitną, rozmokłą ziemię.

- Proszę zgasić światła - polecił mu Cooper:

Mężczyzna zza kierownicy rovera wyszedł energicznie i trzasnął obcasami, jakby był w mundurze.

- Dobry wieczór. Pan Lamb powiedział mi, abym tu czekał na pana.

- Cześć, Jenkins - Cooper wygramolił się z samochodu, skulony przed ulewą.

Brennan poszedł za jego przykładem prawie nic nie można było dojrzeć.

- Pan Lamb nie powiedział mi, w czym mam pomóc.

- Otwórz drzwi. Musimy kogoś przenieść. Bądź ostrożny, jest ranny.

- Oczywiście - Jenkins nie był zdziwiony.

Razem przenieśli Lloyda na tylne siedzenie rovera, a sami wcisnęli się na przednie. Drzwi głośno zamknęły się.

- Co z tamtym samochodem? .

- Zostawimy go. - Cooper wycierał włosy chustką. Wal najkrótszą drogą do Avenida del Conquistador, a potem prosto na Espada Point.

- Za Monterrey?

- Tak. I patrz za siebie. Jeśli ci się wyda, że ktoś jedzie za nami, daj mi znać. Nic innego teraz nie ryzykujemy. Nie ma pośpiechu, więc na litość boską, jedź ostrożnie.

Cofnęli się na ścieżkę i zręcznie wyjechali.

- Czy ten człowiek jest ciężko ranny?

Cooper strzepnął dłonią z rozprostowanymi palcami. Jenkins ostrożnie wyjechał z dzielnicy handlowej, kierując się do centrum Starego Miasta przez dżunglę wąskich, oświetlonych neonami uliczek. Bary, kawiarnie, stoliki na tarasach. "Pióra Parkera"... „Daj się skusić na kieliszek"... "Pod Złotą Ostrogą"..: ,"Zapraszamy do stołu"... "Pepsi-Cola"... Ze wszystkich stron wdzierała się normalność, ale Brennan jeszcze się z tym nie oswoił i gdy rover dotarł do rzędu tandetnych domów z pokojami do wynajęcia, gdzie ekipy policjantów budziły mieszkańców, znów odczuł napięcie.

- Duży ruch dzisiaj - zauważył znacząco Jenkins. - Zauważyłem to już w drodze na nasze spotkanie.

Cooper kiwnął głową.

- Starają się, muszę im to przyznać.

- Nie rozumiem...

- Nieważne, Jenkins. Nie mamy ogona?

- Nie.

Dojechali do Avenida del Conquistador, a wkrótce mieli ją za sobą. Potem Kasyno. Brennan zdał sobie sprawę, że ogląda to miejsce po raz ostatni, ale był zbyt znużony, aby go to obeszło. Nie poruszyło go nawet, gdy skręcili nieopodal sklepu Vegi i zobaczył zamknięte okiennice.

Zbyt wiele się działo. Reakcja na te wydarzenia zmogła go i tylko myśl o Alison nie pozwalała mu poddać się zmęczeniu do końca. Dochodziła dziesiąta czterdzieści, gdy mijali końcowy przystanek tramwajowy. La Paz stawało się coraz bardziej odległe, a jak poczuł zapach rozgrzanej mokrej ziemi, ogarnęła go nadzieja wyzwolenia. Jeszcze trochę, jeszcze trochę.

- Jak się pan czuje? Oszołomiony?

- Coś w tym rodzaju.

Deszcz siekł światła z przednich reflektorów, niesamowicie zniekształcone drzewa rozmazywały się i znikały szybko w ciemności. Minęli drogę prowadzącą do areny walki kogutów i skręciwszy nad samym wybrzeżem w stronę Monterrey, znaleźli się w pobliżu plaży. Jedna podróż się kończyła, druga miała się dopiero rozpocząć. Minęli Monterrey, opuszczoną plażę, przypadkowy rój świateł, grupę młodzieży zgromadzonej przed kościołem.

- Zaraz będziesz skręcał - ostrzegł Jenkinsa Cooper.

- Tak jest. Rozumiem, proszę pana - Jenkins ani na chwilę nie tracił służbistego tonu.

Wkrótce dojechali do skrzyżowania. Na lewo prowadziła droga do Pozoblanco, na prawo do bliżej nieznanego celu, równie nieokreślonego jak przyszłość Brennana. Zostawili za sobą gładką nawierzchnię i skręcili na prawo. Jenkins zwolnił.

- Nic nie widać za nami.

Przez ociekające deszczem szyby widać było kaktusowe żywopłoty, kępę krzewów cesalpinii i spustoszoną plantację: Droga psuła się w miarę, jak przybywało zakrętów, i była coraz bardziej podmokła. Parę mil za skrzyżowaniem Cooper zaczął uparcie czegoś wypatrywać. Mignęły im przed oczyma fale kotłujące się na pokrytej wulkanicznym piaskiem plaży i zaraz znikły. Niebawem droga zaczęła zdecydowanie opadać, aż znaleźli się na brzegu małej, otoczonej drzewami zatoki. Zaraz też, choć bez wyraźnego powodu, Cooper polecił Jenkinsowi, by się zatrzymał.

- To dobre miejsce - powiedział do Brennana. - Zostańcie tutaj, postaram się wrócić jak najszybciej. Wysiadł z samochodu i ruszył przed siebie brodząc w mokrej ziemi. Nie chciał włożyć płaszcza podawanego przez Jenkinsa. Patrzyli na jego przemoczony frak i połyskujące w blasku świateł miniaturki odznaczeń.

- Pani Cooper ucieszy się... - Jenkins cmoknął wesoło wargami. - Może zapali pan?

- Dzięki.

Lloyd oddychał głęboko, puls miał zwolniony, ale mocny. Czekali kilka minut. Brennan nie wiedział gdzie się znajdują, wszystko mu się zlewało w myślach, ciemność, deszcz i otaczające drzewa. Siedział bez ruchu trzymając aparat na kolanach.

Jenkins odezwał się tylko raz.

- W kraju mówią, że Manchester jest mokry. Niezły żart. - Poza tym pogwizdywał niemelodyjnie postukując palcami o kierownicę. Zwyczajnie, jak wtedy gdy czeka się na kogoś.

W końcu usłyszeli wracającego Coopera. Szedł z nim Merchant w kapeluszu; płaszczu przeciwdeszczowym i gumowych butach. Jenkins wyskoczył z wozu i przytrzymał drzwi.

- Boże, ależ się cieszę, że cię widzę - odezwał się Amerykanin.

- Cześć, Merchant - odpowiedział Brennan.

Trudno mu było teraz pamiętać o dawnym antagonizmie.

Cała czwórka nachyliła się nad tylnym siedzeniem. Merchant przyglądał się Lloydowi.

- Co za typ. - W jego tonie krył się podziw. - Nawet nie pisnął o swoich siniakach, nawet nie pisnął. A tobie - uśmiechnął się do Brennana - jak rozumiem, udało się w końcu dostać do Pałacu.

- Gdzie jest Alison?

Merchant skinieniem głowy wskazał kierunek, skąd przyszedł.

- Wszystko gotowe do odpłynięcia... Najpierw chcę się jednak dowiedzieć o tych waszych zdjęciach, o których powiedział mi charles. Czy jesteś pewien, że to ten sam człowiek?

- Najzupełniej.

- Ten zawieszony na drzewie?

- Ten sam.

- Czy Lloyd go rozpoznał?

- Nie sądzę, ale nie mieliśmy czasu na rozmówki.

- Charles mówi, że zanim je oddasz, chciałbyś się koniecznie porozumieć z Lloydem...

- Należą do niego.

- Słuchaj, Brennan, tak wiele zależy od tego, co jest na tych zdjęciach, że nawet nie będę próbował ci tego wytłumaczyć. Jeśli jednak będziemy mogli udowodnić Lopezowi, że ułatwiał infiltrację komunistyczną na zachodniej półkuli...

- Nie ma pan alternatywy - wtrącił się Cooper.

- Nie możemy czekać na Lloyda. Potrzebuję ich jeszcze tej nocy. Już teraz - dodał Merchant.

- Nie odmawiam. Ale Lloyd postawiłby warunki i ja też to zrobię.

Znużony spojrzał na nich po kolei.

Już je macie - pomyślał. - Ale zdobycie ich nie było takie proste dla was tak? Chyba zdajecie sobie z tego sprawę? Ja też!

- Co proponujesz? - Merchant zmarszczył czoło:

- Autorstwo zdjęć należy do niego. Wyłącznie do niego. I prawo do opisania tej historii.

- Nie mogę ci dać tego na piśmie.

- Wystarczy słowo.

- Potrzebuję tylko odbitek. Negatywy wyślę jutrzejszą pocztą dyplomatyczną - zadeklarował Merchant. - I informacje, które by mu się przydały. - Wszystko, co zdobędę.

- Trzymam cię za słowo:

Brennan jeszcze raz na nich popatrzył i zaczął wykręcać film do końca.

- Nie prześwietlony? - zażartował Merchant zbity z tropu surowym spojrzeniem Brennana. - Tylko nie teraz...

- Nic mu się nie stało: - Otworzył aparat i wręczył rolkę Merchantowi. Rozstając się ze zdjęciami poczuł dreszcz przenikający ciało. Chciał powiedzieć coś więcej o Lloydzie i ryzyku, jakie podjął, aby zdobyć materiał do artykułu dla "Sunday Herald", choć nie miał pewności, czy uda mu się go napisać. Ale z tego zrezygnował.

- Dzięki, Brennan - powiedział Merchant

- Nie mnie dziękuj. To nie był mój pomysł:

- Przebiliście nas w tej sprawie, a przecież zależało nam na niej.

Brennan uśmiechnął się, napięcie i zdenerwowanie ustępowało.

- A gdyby tak ktoś pokazał mi wreszcie, czym do diabła odpłyniemy z tej przeklętej wyspy?

Jenkins, Cooper i Merchant wyciągnęli Lloyda z samochodu, Brennan przykrył go prochowcem i potykając się ruszyli w stronę drzew. Cooper mówił coś o "Czarnej Orchidei", jak jest bezpieczna, jakie ma zalety. Merchant dodał, że Kingston zostało poinformowane i już ich tam oczekują. Tymczasem Brennan wypatrywał morza, usiłował je przynajmniej usłyszeć w szumie deszczu. Droga lekko spadała w dół, aż wreszcie znaleźli się na długim, zielonym od mchu, śliskim występie skalnym otaczającym miniaturowy port.

- Jest tutaj - mruknął Cooper, a Brennan, któremu serce podskoczyło do gardła, zobaczył Alison stojącą na kokpicie. Czekała na nich.

15.

Deszcz ciągle padał, ale wiatr; który go przyniósł, osłabł. Od czasu do czasu na zachodzie pojawiały się błyskawice i noc przypominała o sobie pomrukiem całej gamy niegroźnych głosów. "Czarna Orchidea" płynęła na północ, tnąc głęboko dziobem fale. Na ich spienionych wierzchołkach tworzyły się kaskady, uderzające z odgłosem terkotu karabinów maszynowych w wentylatory i dach kabiny. Santa Marta zniknęła z horyzontu po prawej burcie.

Brennan był pod pokładem tylko raz, i to na krótko, gdy sprawdzał, czy Lloyd został dobrze przywiązany do koi.

- Harry, zejdź na dół. Prześpij się trochę - namawiała go Alison.

- Zaraz pójdę.

- Mówię poważnie, potrzebujesz snu. Wyglądasz strasznie.

- Mam przed sobą całą noc. - Wcisnął się bardziej zdecydowanie do kabiny sternika, ogromnie zmęczony, ale szczęśliwy jak nigdy. - Nie wiedziałem, że jesteś także marynarzem.

- Jeszcze wielu innych rzeczy nie wiesz. - Stała jak wrośnięta przy kole sterowym, w pelerynie narzuconej na dżinsy i koszulkę bawełnianą, włosy miała mokre, rozrzucone, a światło busoli delikatnie oświetlało jej twarz.

- A zatem powiedz mi.

- Innym razem.

"Czarna Orchidea" drżała pod uderzeniem fal. Brennan przyglądał się Alison przymkniętymi oczyma, podziwiając jej sprawność i odkrywając wciąż na nowo, jak bardzo jej potrzebował..

- Czy byłaś w tym od początku?

- Wydaje się, że ta sprawa nie ominęła nikogo. Nie miałam o tym pojęcia, dopóki Frank nie poprosił mnie, abym cię powstrzymała:

- To był jego pomysł?

Skinęła głową.

- Powiedział mi, że wplątałeś się w coś, czego nie rozumiesz, i im więcej się dowiesz, tym bardziej okaże się to dla ciebie niebezpieczne. Nigdy w życiu nie pomagałam z taką niechęcią.

- A teraz? Czy to także jego pomysł?

- Nie.

- Czyj zatem?

- Mój. - Uniósł się przed nimi welon pyłu wodnego. - Nie rozgrzebuj popiołów, Harry. Popioły należą do przeszłości,

- Wiem; ale chciałem, abyś i ty powiedziała.

- Skoro już powiedziałam, to idź na dół i prześpij się trochę. - Mówiła delikatnie, jakby przekonywała dziecko.

- Dlaczego musiałaś się poświęcić?

- Nie poświęciłam się:

- Ale twoja praca. - Poruszył palcami. Z trudem utrzymywał równowagę; tak zmęczone były wszystkie jego mięśnie. - Zajęcia w Oasis. Lubiłaś to. Czuję się winny jak diabli.

- Nonsens.

- Co zamierzasz robić?

- Powiem ci kiedy indziej.

- Teraz.

- Nie - postanowiła. - Nie teraz. Jesteś zbyt zmęczony.

- Z wyjątkiem Lloyda jesteś najbardziej stanowczą osobą, jaką znam - powiedział łamiącym się ze zmęczenia głosem.

- A ty jesteś najbardziej uparty, bez wyjątków. - Uśmiechnęła się. - Idź, Harry, pozwól mi się skoncentrować. Mam jeszcze jakieś osiem, może dziewięć godzin przed sobą.

- Czy nie mógłbym ci pomóc?

- Zawołam cię, jak będziesz potrzebny.

Wyszedł z kąta, gdzie stał, pokonany, czując senność i odpływ sił życiowych. Mijając Alison pocałował ją w usta, a ona na krótką chwilę przylgnęła do niego.

- Harry - wyszeptała - Harry, tak się bałam.

Jacht przechylił się gwałtownie, rozdzieliło ich to i Brennan zataczając się wyszedł ze sterówki. Zszedł do maleńkiej kajuty, gdzie leżał w narkotycznym śnie Lloyd. Rzucił się na drugą koję i sam pogrążył się w nieświadomości. Realny był tylko słony smak jej wilgotnych ust.

Gdy otworzył oczy i wyjrzał na pokład, zdawało mu się, że czas stanął w miejscu. W głowie dudniło mu w rytm odgłosów silnika. Gdy poszczególne części układanki zaczęły się uzupełniać i tworzyć całość, zmierzył oczyma kajutę. Nie zauważył, aby Lloyd zmienił pozycję. Szybko zerwał się na nogi i pochylił nad nim studiując jego zarumienioną twarz. Dziwne mu się, wydało, że jeszcze niedawno żywił do niego niechęć. Na zewnątrz było ciemno, ale deszcz ustał i morze nie było już wzburzone. Wspiął się po drabince na pokład i stanął przy Alison. Czuł każdy mięsień, każdą kosteczkę.

- Już odpocząłeś? - spytała.

- Która godzina? - Pieszczotliwie pogłaskał, jej szyję, jakby już do niego należała.

- Pół do szóstej.

- Mógłbym zabrać się do czegoś, co nie wymaga znajomości rzeczy. Może zrobić kawę? Co o tym myślisz?

- Jak się ma pacjent? .

- Wygląda dobrze. Ale będę szczęśliwszy, jak znajdzie się pod właściwą opieką. Jak myślisz, ile nam pozostało?

- Parę godzin, jeśli dopisze szczęście.

Złowieszcze chmury zakrywające niebo rozpierzchły się, ukazały się gwiazdy. Brennan zszedł do kuchni i zabrał się do przygotowania kawy. Nagle przez łoskot przewalających się fal przebił się głos z kajuty. Pobiegł więc tam i stwierdził, że Lloyd leży na brzuchu. Obróciwszy go usłyszał: .

- Aparat, kolego. Gdzie jest aparat? - powracająca z wolna świadomość zapewne umiejscawiała go wciąż jeszcze w samochodzie. Lloyd był ciągle w świecie koszmarów. Brennan przykrył go i wrócił do kuchni. Był poruszony, bo czuł, że popełnił zdradę, choć miał przyrzeczenie Merchanta.

Wyjrzawszy przez luk zobaczył, jak od wschodu na rozmazanej linii horyzontu zaczęły się wyodrębniać oddzielne elementy. Niezdarnie dołączył do Alison. Gorąca kawa wylewała mu się z dzbanka, zanim jeszcze dotarł do sterówki, i potem gdy napełniał filiżanki. Popijali ją razem. Tymczasem zaczęło świtać, niebo mieniło się błękitem i różowością, a gwiazdy zaczęły blednąć. "Czarna Orchidea" dalej pruła fale zostawiając za sobą biały ślad wodny. Alison pogasiła światła na dziobie. Poczuli ciepły powiew wiatru od lądu, jakby na powitanie, a wraz z nim ujrzeli pierwsze mewy, kołujące w powietrzu jak ścinki papieru poruszane wiatrem. Minęła godzina, w czasie której prawie nie rozmawiali, zbyt oboje zmęczeni. Dwa delfiny swawoliły przed dziobem, lśniące jak torpedy stalowe. Od czasu do czasu przyspieszały lekceważąco i wyprzedzały jacht, który płynął z prędkością 10 węzłów. Na horyzoncie ukazała się im Jamajka, początkowo nie większa niż guz na linii nieba, a potem coraz bardziej olśniewająco piękna.

Alison obróciła kołem, kierując się na północny wschód.

Przez jakieś dwadzieścia minut "Czarna Orchidea" przebijała się przez spiętrzone wody wzdłuż słonych plaż, za którymi wznosiły się zielone i błękitne wzgórza, aż jacht znalazł się na właściwym kursie i ukazał się port Kingston gotowy na ich powitanie.

Wszystko szło gładko. Do przystani eskortowała jacht łódź policyjna, po czym jej funkcjonariusze przeprowadzili ich przez kontrolę paszportową. Na Lloyda czekał na molo ambulans. Zabrali go z listem, który Hamilton wręczył Brennanowi. Młody, cicho mówiący Jamajczyk, który im się przedstawił; wyrażając nadzieję, że wiedzą, kogo reprezentuje, zawiózł ich swoim samochodem do hotelu. Pokoje były zarezerwowane, a Brennana czekał nadto w recepcji list z biura Wysokiego Komisarza, zapraszający do złożenia wizyty tak szybko, jak to będzie dla niego wygodne, „aby mógł uzyskać wszelką potrzebną pomoc". Zarówno Cooper, jak Merchant nie żałowali czasu i wysiłku.

- Kiedy cię zobaczę; Harry? -,spytała Alison w windzie, którą jechali na swoje piętro.

- Zaproponuj.

- Około piątej?

- Doskonale. - Była dziewiąta trzydzieści. Pocałował ją w czoło. - Przygotuj się, że będę wyglądał jak żebrak.

- Ty zawsze wyglądasz wspaniale.

Wypełnił wodą wannę i zanurzył się w niej na długo, Potem zadzwonił do szpitala, gdzie umieszczono Lloyda, i poprosił o połączenie z siostrą przełożoną. Wszystko działo się tak szybko od ich przyjazdu że jeszcze nie zdążył odzyskać równowagi. Okazało się, że Lloyd jest już przytomny.

- Proszę go powiadomić; że Brennan powiedział, aby nie martwił się o zdjęcia... właśnie tak, o zdjęcia. Odwiedzę go później.

Potem wysłał telegramy, do Benedicta w "Four Seasons" i do Intercon Tel. Przyszłość zaczynała się pomyślnie rysować, a co z przeszłością jeszcze się nie uporał. Żarłocznie zjadłszy przysłane mu do pokoju śniadanie rzucił się na łóżko i zaczął wpatrywać w gładki sufit. W zmęczonym mózgu kłębiło się jeszcze wspomnienie strachu i zaskoczenia. Miał wątpliwości, czy Merchant dotrzyma słowa w sprawie zdjęć, ale jego niewiara rychło uleciała w otchłań i snu.

Poprosił o budzenie na wpół do czwartej. Gdy za dzwoniono, natychmiast wstał i ubrał się. Potem zszedł do recepcji i wymienił parę dolarów z Santa Marta, które mu pozostały. Nie było tego wiele, dość na fryzjera i na taksówkę, może dwie. Ogolił się w salonie hotelowym, po czym zdobył się na spacer po rozżarzonym w blasku słońca Kingston.

Szpital był niedaleko. Zapłacił za taksówkę, która go tam przywiozła, i wszedł po szerokich schodach do chłodnego hallu za głównym wejściem.

- Pan Lloyd? - spytał patrzącego na niego spod okularów recepcjonistę.

- Matthew Lloyd?

Brennan skinął głową i poszedł zgodnie z jego wskazówkami. Na pierwszym piętrze uśmiechnięta od ucha do ucha pielęgniarka poprowadziła go kołysząc się w biodrach przez długi olśniewający czystością korytarz.

- Tak, pan Lloyd czuje się świetnie, po prostu świetnie. Nie można jednak go męczyć. Wystarczy dziesięć minut, nie więcej.... - Popchnęła drzwi i odsunęła się, by Brennan mógł wejść.

- Kolego... - przywitał go Lloyd.

Brennan szybko podszedł do łóżka i ujął wyciągniętą dłoń.

- Jak się czujesz?

- Mogło być gorzej: Ale narzekam, jak tylko mogę.

- Czy dostałeś wiadomość ode mnie?

- Oczywiście, dostałem.

Lloyd mówił cicho. Sprawiał wrażenie, że gorączkuje, wargi miał suche. Poklepał ręką po prześcieradle.

- Przycupnij sobie - odezwał się ponownie. - Ktoś mi powiedział, że biedujesz w hotelu.

- Zgadza się. - Brennan uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Nie ma sprawiedliwości.

- Ktoś powiedział mi także, że znajdujemy się w Kingston.

- I to się zgadza.

- Reszta, by posłużyć się ładnym zwrotem, jest dla mnie milczeniem. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętałem, była jakaś scena spod restauracji Pod Muszlą w ojczyźnie Lopeza: Co się stało potem?

Brennan zawahał się. Przyszedł tu, aby wyjaśnić sprawę fotografii. Teraz jednak, gdy już się tutaj znalazł, nie chciał o tym mówić. Lloyd już odczuwał smak triumfu, a jego wesołość miała źródło w pewności, że osiągnął to, czego chciał, i dlatego Brennan wolał odpowiedzieć wymijająco.

- I po u diabła, kolego - popędzał go Lloyd. - Mam przecież napisać o tym, pamiętasz.

- To trochę skomplikowane.

- Nadstawiam zatem uszu; od A do"Z Kawa na ławę, mam nieskomplikowany umysł.

Słuchał uważnie. Raz zagwizdał, potem przymknął oczy, wreszcie zachichotał.

- Ileż jestem ci winien, o Boże ile?

- Marynarkę i czapkę - przerwał mu Brennan - kupiłem głównie za twoje pieniądze. Zostało mi kilka na palenie.

- Bardzo słusznie. Moje życie jest warte czterdzieści czy pięćdziesiąt pesos. - Przez chwilę było widać, jaki był wzruszony i wolną ręką uderzył Brennana w udo. - Niedługo podziękuję ci we właściwy sposób.

- Głupstwo.

Nastąpiła krótka przerwa w rozmowie, ale zaraz Lloyd westchnął i powiedział:

- Byłem bliski końca, niech mnie diabli, jeszcze jak bliski:

- Cały czas udawało ci się.

- Jesteś bardzo uprzejmy, kolego. - Poruszył głową. - Ale to nieprawda, i obaj o tym wiemy. Nie mogłem tam iść sam. Potrzebowałem zdjęć, oczywiście, ale kryło się w tym coś więcej. Koszt był zbyt wysoki... zbyt wysoki - powtórzył. - Nie żartuję. Zwycięski facet panuje nad wszystkim.

- A jednak wygrałeś.

- Pewnie; pewnie. - Matthew Lloyd ciągle jeszcze tam był. Zwilżył językiem wargi. Następnie rozpogodził się i wskazał na stolik przy łóżku. - Koperta, kolego. Możesz ją podać?

Była to duża prosta koperta z grubego szarego papieru pokryta potężnymi połamanymi pieczęciami. Brennan schylił się, chcąc mu ją podać, ale Lloyd powstrzymał go.

- Sam to zrób. Jestem teraz tak samo zręczny jak Nelson.

Brennan wyrzucił zawartość na kołdrę. Znajdowały się tam trzy mniejsze koperty. Gdy podniósł pierwszą, wyczuł; że są w niej fotografie, ale zdumiał się dopiero, gdy wyjął je z koperty i zobaczył oświetloną lampą błyskową twarz człowieka z kostnicy.

- Kiedy je dostałeś?

- Przed paroma godzinami.

- Od kogo?

- Od kogoś, kto powiedział, że oddaje je z pozdrowieniami od pana Merchanta. Odszedł, zanim zdążyłem otworzyć usta.

- Co jest w innych?.

- Sam zobacz. Czy nie to chciałeś mi powiedzieć przesyłając wiadomość do szpitala?

- Miałem nadzieję, że je przekażą.

- Ach.

W drugiej kopercie były negatywy. Brennan rzucił na nie szybkie spojrzenie i otworzył trzecią. Znalazł w niej złożony na pół list.

Drogi Panie Lloyd

Harry Brennan opowiedział Panu o wszystkich okolicznościach i prawdopodobnie nie może się Pan teraz doczekać, aby dowiedzieć się reszty.

Fotografie - negatywy i odbitki - portretują niejakiego Władimira Badeńskiego, wiek 52 lata. Był rosyjskim doradcą ekonomicznym. Wiadomo, że przez ostatnie dwa lata działał na Kubie. Może pan z tego zrobić artykuł według własnego uznania z zastosowaniem normalnych procedur. Za dwadzieścia cztery godziny cała sprawa zostanie ujawniona bez osłonek. Cieszę się na numer "Sunday Herald", a mam wielką nadzieję, że będzie Pan szybko wracał do zdrowia..

Z poważaniem Frank Merchant

- Brennan, nie mogłeś tego zrobić lepiej... - uznał Lloyd. - W każdym razie mamy to za sobą. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, no i może ten epizod znajdzie linijkę w historii?

Weszła czarnoskóra pielęgniarka.

- Przykro mi, panie Lloyd, ale pański przyjaciel jest już z panem wystarczająco długo.

- Nonsens.

Brennan wstał.

- Zajrzę tu jutro. Co mogę dla ciebie zrobić?

- Dziękuję. Absolutnie nic. Zadepeszowałem do "Heralda", prosząc o przysłanie samolotem kogoś z maszyną do pisania i gałązką winogron. - Uśmiechnął się, lekko pokryty potem. Był bardzo blady. - A tak na marginesie, nie wspomniałeś o pannie Stacey. Ona nie robiła tego ze względu na mnie, kolego, tak że domyślam się...

- Proszę, panie Lloyd - przerwała mu pielęgniarka.

- Czyż ona nie jest piękna? - powiedział Lloyd słabym głosem. - Do widzenia, Brennan, chyba zdajesz sobie sprawę, że przeszkadzasz?

Na dworze słońce piekło jak zwykle. Brennan przeskakiwał po dwa stopnie na raz. Dochodziło wpół do piątej i chciał już być z Alison.

Koniec

84



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
CLIFFORD [Polowanie]
Francis Clifford Ciemna Strona Ksiezyca
Francis Clifford Mozna umrzec inaczej
Clifford Francis Nagi poslaniec
Clifford Francis Odruch litosci
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli
Clifford Francis Strach przychodzi noca
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli(1)
Clifford Francis Opozniony
Polowanie na Franciszka
Clifford Francis Wszyscy ludzie sa teraz samotni
Clifford Francis Strach przychodzi noca
Clifford Francis Ciemna strona ksiezyca
Clifford Francis Nagi poslaniec
Clifford Francis Ksiezyc w dzungli
Clifford Francis Trzecia strona medalu (rtf)
clifford francis zegnaj grosveno square
045 Wojny Łowców Nagród III, POLOWANIE NA ŁOWCĘ (K W Jeter) 4 lata po Era Rebelii

więcej podobnych podstron