Francis Clifford
Strach przychodzi nocą
Drummer in the Dark
Przełożyła z angielskiego Irena Doleżał–Nowicka
Książkę tę dedykuję moim synom Piotrowi i Markowi
oraz
z miłością i wdzięcznością mojej rodziny
Charlesowi Kavanagh i Betty Ward,
dzięki którym stałem się członkiem Kościoła katolickiego.
Po cóż ludzie niszczą się nawzajem,
czyż i bez tego nie umierają wystarczająco szybko?
Francois de Salignac de la Mothe Fenelon
Od wschodu spoza odległych Gór Mourne wiał wiatr, zimny i przenikliwy, zdzierając liście z drzew i rozrzucając je niby brunatny deszcz. Wiał tak już od tygodnia i drzewa stały teraz prawie nagie, o miesiąc za wcześnie rysując zimowy krajobraz.
W poprzednich latach ta płytka dolina jeszcze barwiłaby się mocnymi kolorami jesieni, a mężczyzna, który ukrył się na grzbiecie wzniesienia, znalazłby tutaj lepszą osłonę. Teraz leżał w wypełnionym liśćmi wgłębieniu wśród korzeni sporej kępy buków po zewnętrznej stronie wzgórza, dzięki czemu był całkiem niewidoczny.
Kiedy przyjdzie czas, zerwie się i ucieknie ile sił w nogach. Wszystko mu sprzyjało. Granica jest zaledwie o trzysta jardów od jego kryjówki i zdoła ją przekroczyć w niecałą minutę, robił to już dwukrotnie, dokładnie mierząc czas.
Był młody, szczupły, żylasty, z kręconymi ciemnymi włosami i zapadniętymi policzkami. Miał całkiem przeciętną twarz, załzawione od wiatru oczy, zmarznięty nos i czerwone uszy. Ubrany był w luźną wiatrówkę i koszulę z otwartym kołnierzykiem, wokół szyi zawiązał sobie szalik. Grube buty, zniszczone skarpetki, obszarpane spodnie. Cienkie przeguby rąk.
Spojrzał na zegarek. Była dokładnie za jedenaście minut trzecia, a więc przebywał w tym miejscu już prawie od pięciu godzin, czekał i obserwował. Widok przed sobą miał nad wyraz piękny, ale jego interesowała tylko droga. Wiodła przez wąską dolinę, przypominając rzuconą niedbale wstążkę, a po bokach były zielone pola i szare wspinające się coraz wyżej skały. Na wprost siebie widział co najmniej milę tej wąskiej drogi, ale nie było na niej żadnego ruchu. Przez cały dzień ani jednego samochodu czy pieszego, można by myśleć, że została tędy poprowadzona na skutek jakiejś pomyłki albo zapomniana przez mieszkańców sąsiednich osiedli, którym miała przecież służyć.
Jednak człowiek, który tu się zaczaił, wiedział dobrze, że jeśli będzie wytrwale czekać, jego cierpliwość zostanie nagrodzona. Jeszcze jeden dzień, a jeśli trzeba, dwa, nawet trzy dni… Cienkimi o zgrubiałej skórze palcami sięgnął do kieszeni i ze zgniecionej paczki wyjął jednego papierosa marki Sweet Afton. Skłonił nisko głowę, żeby go zapalić. Czynił to jak ktoś bardzo głodny.
I wtedy usłyszał śmigłowiec, z początku ledwie owadzie brzęczenie, ale to wystarczyło, żeby cały zesztywniał. Wgniótł papierosa w ziemię i spojrzał na niebo wypatrując go wśród pędzących strzępiastych chmur. Najpierw nagły przelot śmigłowca, potem transportery opancerzone na drodze. Bez żadnego ostrzeżenia. Tak miało być.
Brzęczenie przeszło w głośny warkot. Kiedy mężczyzna zobaczył maszynę, była już w odległości siedmiuset, ośmiuset stóp i lekko pochylona kreśliła znak krzyża nad drogą w dolinie. Czuł, jak narasta drganie powietrza, młóconego nad kępą buków, pod którą leżał, aż w końcu śmigłowiec zawisł nad nim nisko, groźnie, jakby właśnie jego szukał.
Wynurzył się z liści, kiedy nierówny dźwięk ścichł na dobre. Prawie już nie dygotał, choć to nie z zimna się trząsł; wystawił głowę, tak by znów widzieć drogę, całą uwagę skupiając na wzniesieniu, skąd biegła.
Nic.
Czekał mrużąc oczy pod uderzeniami wiatru. Warkot śmigłowca ucichł gdzieś nad doliną tak szybko, jak przedtem narastał.
Nadal nic.
Minuty mijały, a każda sekunda przeciągała się ponad miarę, niosąc zwątpienie. Ale mężczyzna leżał nieruchomo. Tylko czasem zaciskał mocniej oczy i znów trząsł się, jakby miał febrę.
I wreszcie nadjechały — dwa saladyny, jeden za drugim, w regulaminowej odległości dwustu jardów, z prędkością trzydziestu mil na godzinę — sześciokołowe, dziesięciotonowe, płaskie, śmiercionośne, jednak z miejsca, gdzie leżał, wyglądały jak uzbrojone modele, jak zabawki dla dzieci. Nie odrywając od nich oczu wyciągnął rękę w stronę niedużego czarnego pudełka na pół schowanego w liściach na skraju zagłębienia i zwolnił dotknięciem palca bezpiecznik przycisku odpalania. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w saladyny, utrzymujące między sobą regulaminową odległość — taką samą, jaka dzieliła dwa duże ładunki umieszczone pod nawierzchnią drogi cztery dni temu. Jeszcze ćwierć mili i transportery znajdą się nad nimi.
Teraz mężczyzna przykucnął. Na pudełku były dwa przyciski wielkości klawiszy w maszynie do pisania, przyłożył do nich kciuki. Zamarł w bezruchu, nieczuły na podmuchy wiatru, nozdrza mu drgały, gdy tak koncentrował całą swoją uwagę na transporterach opancerzonych, skręcających w lewo na łuku drogi, na małych postaciach dowódców w czarnych beretach na głowie, stojących w otwartych włazach.
Dwieście pięćdziesiąt jardów.
Przełknął ślinę, czuł bicie serca w uszach i oczach. Na linii jego wzroku przeleciał ptak, ale nie zauważył tego, nieruchomy, skupiony. Mijały sekundy, odległość malała.
Siedemdziesiąt jardów… sześćdziesiąt…
Wciągnął powietrze i zatrzymał je, ostatnie mrugnięcie oczami i ocena odstępu między pojazdami.
Trzydzieści, dwadzieścia…
Teraz, pomyślał. Z pasją nacisnął oba przyciski. Teraz. I prawie w tej samej chwili droga zaczęła pęcznieć, kruszyć się i unosić wśród szkarłatnych płomieni w górę razem z pojazdami, coraz wyżej i wyżej. Z odległości, która go dzieliła, wyglądało to tak, jakby oliwkowozielone transportery zostały rzucone pod niebo w zwolnionym tempie, niczym we śnie, a deszcz ziemi i kamieni, który uniósł się w ciszy nad doliną, miał nigdy nie opaść.
W przypływie radości mężczyzna uniósł w górę zaciśniętą pięść i coś zawołał. Wtedy właśnie dotarł do niego zwielokrotniony grzmot wybuchu, pochyliwszy więc głowę zaczął uciekać w kierunku granicy, nie czekając nim wróci śmigłowiec. Pod lewą pachą trzymał małe czarne, śmiercionośne pudełko. A kiedy potykając się pędził tam, gdzie nic mu już nie groziło, usłyszał niesiony wiatrem czyjś przeraźliwy krzyk.
Howard przyjął to, co „Guardian” miał do powiedzenia o tej tragedii, z wyrazem twarzy człowieka, który nie spodziewał się niczego więcej. PATROL GRANICZNY w ZASADZCE — brzmiał tytuł, czwarta kolumna, dwie trzecie od dołu. W tym samym czasie świat walił się w kilku innych miejscach i „Guardian”, jego zdaniem, dobrze rozplanowywał swoją pierwszą kolumnę, ale kąciki ust zadrgały mu, jakby ktoś ukłuł go szpilką. Gwałtowna śmierć zawsze była czymś przerażającym.
— Chcesz jeszcze kawy?
Mruknął potakująco i podsunął żonie filiżankę.
— Co robimy dziś wieczór? — spytała.
— Muszę się zobaczyć z Chisholmem.
— Ooo…
— Bardzo mi przykro.
— Zajmie ci to cały wieczór? — Spojrzała na niego urażona. — Przecież nie będziesz jadł z nim kolacji…
— Ależ tak, zjem.
— Czy to naprawdę konieczne?
— Obawiam się, że tak. Departament Uzbrojenia jest bardzo związany z tą sprawą i…
— Tak się składa, że wiem, co robi Chisholm.
— No, to właśnie dlatego. — Popatrzył na nią, nadal jednak rozmyślając o zasadzce i jej niezwykłej precyzji. — Bardzo mi przykro, ale dzisiaj Filip ma jedyny wolny wieczór w tym tygodniu, a w ciągu dnia obaj będziemy bardzo zajęci.
— Do licha z Departamentem Uzbrojenia.
— Nie mów tak — zaprotestował cicho.
— No, to do licha ze wszystkim — powiedziała z błyskiem gniewu w oczach.
O dwanaście lat od niego młodsza Ewa miała trzydzieści cztery lata i była niezwykle atrakcyjna, wręcz piękna. Dużo ładniejsza niż Harriet, no ale Harriet pod każdym względem całkowicie się od niej różniła. Kiedy jeszcze niedawno Howard spotykał żony swoich kolegów, często myślał, że ma jednak szczęście, cały kłopot polegał jednak na tym, że po pewnym czasie piękna twarz powszednieje, a przyzwyczajenie bierze górę.
— A może jutro wieczorem? — Uśmiechnął się z przymusem. — Moglibyśmy pójść do Diademu.
— Jutro nie wchodzi w grę. — Zabrzmiało to bardzo ostro.
— Nie bądź dziecinna.
— Dziękuję ci bardzo.
— Wiesz dobrze, że jestem po uszy zapracowany.
— Bezradnie rozłożył ręce. — Dwa saladyny wysadzone w powietrze i zupełnie nie wiadomo jak. Dlaczego ci zależy akurat na dzisiejszym dniu?
— Ponieważ tak się składa, że dziś są moje urodziny.
— Jej ton był miażdżący.
— O Boże — jęknął. — To niemożliwe. — I dodał:
— Żartujesz… Dzisiaj? — Ale choć zaczął gwałtownie przepraszać i wyjaśniać, wiedział, że to nic nie da. Oczywiście, że to dzisiaj były jej urodziny. — Qui s’excuse, s’accuse — dokończył kulawo i wzruszył ramionami, a potem znów spróbował się uśmiechnąć, ale zaraz tego pożałował.
Jakże bezużyteczne bywają słowa, kiedy najbardziej są potrzebne. Nie tknął drugiej filiżanki kawy, odsunął się z krzesłem od stołu, lepiej było uciec z domu.
— Muszę wyjść. Ale jest mi przykro, naprawdę bardzo przykro.
Pocałował ją w zimny jak kamień policzek.
— Do widzenia, Duncan.
Wziął po drodze płaszcz, wypchaną teczkę i wyszedł do garażu. Z początku biały ford granada dwa razy się zakrztusił, ale po chwili silnik zaskoczył. Źle mu się prowadziło, czuł się rozkojarzony, myśli jego krążyły gdzie indziej, a ruch był bardzo duży i ledwie wyjechał na Kingston Hill. Z nawyku włączył wiadomości o dziewiątej, podano to samo co przedtem. Kiedy zatrzymały go światła przy Putney Bridge, poczuł, że zdenerwowanie narasta, wyjął więc z teczki najnowszą taśmę Petriego i włożył do odtwarzacza.
Raz już ją przesłuchał wczoraj wieczorem. Teraz, kiedy jej słuchał powtórnie, znowu ogarnęło go to samo uczucie obrzydzenia. Chyba tylko jacyś zboczeńcy byli w stanie zakładać ten podsłuch. Nikt nie miał prawa do takiego podglądania, ani on sam, ani Petrie, w ogóle nikt.
— Powiedz mi coś.
— Potem.
— Teraz.
— Potem… potem.
— Kiedy będzie to potem?
— Później.
— Dlaczego później?… Ja chcę teraz…
Howard zacisnął wargi. A jednak trzeba to robić, perswadował sobie w duchu, trzeba, cholera jasna. Zważywszy na okoliczności…
Jego biuro mieściło się na Buckingham Gate i jechał teraz trasą, którą przebył już tysiące razy: przez Parsons Green, Chelsea, Eaton Square. Stale sobie obiecywał, że wynajdzie jakąś inną drogę, która będzie łatwiejsza, choć szanse, że się to uda, były żadne, wiedział bowiem, że Londyn staje się powoli zakrzepłym labiryntem.
— Dzień dobry, panie Howard.
Samochód zostawił portierowi, który go odprowadzał na parking, i pojechał windą na drugie piętro. Spory dom, przerobiony w edwardiańskim stylu, dobrze wyglądał z zewnątrz, ale w mieszczących się w nim biurach źle się pracowało — latem było zbyt gorąco, a zimą zbyt chłodno, przez cały zaś okrągły rok zbyt głośno. Byli także bardzo ściśnięci, a młodszy personel prawie siedział sobie na kolanach. Ale, jak zawsze lubił powtarzać obecny minister, była to sprawa priorytetów i zaciskania pasa.
— Dzień dobry, sir… Dzień dobry…
Howard wszedł do pokoju z napisem DYREKTOR. Zdejmując ciężki płaszcz zauważył, że na jego biurku nie było, jak zawsze o tej porze, stosu teczek i notatek służbowych. W tym jednak momencie, jakby dla wyjaśnienia przyczyny, rozległo się pukanie i wszedł John Sheard, jego osobisty asystent.
— Jenny Knight jest chora i nie przyjdzie.
— Cholera jasna — zaklął głośno Howard. Jenny była najlepszą sekretarką, jaką kiedykolwiek miał. — Co z nią?
— Chyba grypa.
— Akurat dzisiaj.
Usiadł i zaczął opróżniać teczkę. Nie pierwszy raz marzył o tym, żeby światowy kryzys papierowy dotknął również jego.
— Czy jest coś ważnego?
— Jeszcze jedna taśma od Petriego.
— I…?
— Nie przesłuchałem całej, poza tym jest odpowiedź z Rotterdamu i coś z Dublina.
— Coś istotnego?
— Powiedziałbym, że niezbyt, ale tylko rzuciłem na to okiem.
— Daj mi wszystko, co masz.
— Już daję.
Sheard był już przy drzwiach, gdy Howard coś sobie przypomniał.
— Jak czuje się Carol?
— Dobrze.
— Kiedy ma się urodzić dziecko?
— Za dwa tygodnie.
— To wspaniale — stwierdził Howard.
Życie zawsze toczy się dalej. Spojrzał na Shearda i w jego świeżym zapale dostrzegł coś z własnej młodości. Wszędzie pójdzie, wszystko zrobi — ci młodzi nie zmienili się ani na jotę.
— Najpierw daj mi teczkę numer 9, materiały od Petriego.
Przesłuchał najnowszą taśmę, razem około sześciu minut, siedząc z łokciami na biurku i wpatrując się w zdjęcie Warricka w Cieplicach, ostrzeżony, nim puścił taśmę, żeby nie oczekiwał niczego nowego.
„Czy sądzi pan, że warto iść dalej tą drogą? — napisał Petrie w swej notatce. — Wydaje mi się, że prowadzi donikąd…”
Howard wyłączył taśmę i zamyślił się głęboko. Miał w tej chwili osiemnaście otwartych spraw, osiemnaście możliwości, i chciał, żeby były otwarte wszystkie razem i każda z osobna, nawet te, co do których instynkt podpowiadał mu, że prowadzą w niewłaściwym kierunku lub kończą się ślepą uliczką. Jeszcze raz spojrzał uważnie na powiększoną odbitkę, to był Warrick, nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości, pewien był także tego, gdzie i kiedy zdjęcie zostało zrobione. Tego dowodu nikt nie mógł zakwestionować, a zatem najważniejsza była dla niego ta teczka, w niej kryła się cała nadzieja.
Tak. Mimo porażek i wątpliwości. Tak. Teczka numer 9.
W kącie bibularza dostrzegł notatkę „Chisholm, u Fishera, 7.30.” I natychmiast pomyślał, że musi zrobić coś jeszcze. Trudno uwierzyć, ale po raz drugi zapomniał o tym. Z poczuciem winy wezwał interkomem Shearda i poprosił go, żeby posłał kwiaty Ewie. Jenny Knight przyjęłaby to polecenie bez słowa, ale Sheard był dociekliwy.
— Jakie to mają być kwiaty, sir?
— Dwa tuziny róż.
— Zdaje się, że róże sprzedają po dziesięć.
— No, to dwa razy po dziesięć.
— Czerwone róże?
— Tak, czerwone.
— Będzie jakaś karteczka?
— Tak — odparł Howard. Akurat zadzwonił telefon i zawahał się, ciekaw, czy to nie minister w sprawie zasadzki pod Crossmaglen. Pochłonięty tą myślą podał Sheardowi treść kartki. — Napisz tylko: „Z wyrazami miłości — Duncan”.
Dawniej Leach potrafił wyjechać z parkingu dopiero po wielokrotnych manewrach i zawsze był na siebie zły, gdyż trwało to zbyt długo. Ale z czasem uporał się z tym problemem i teraz świetnie sobie radził niezależnie od tego, ile miał miejsca.
Była punkt trzecia, gdy zobaczył złocistą iglicę Pałacu Kultury pod matowym warszawskim niebem — punkt docelowy. W dwadzieścia minut później zostawił swoją ogromną ciężarówkę przed wysokim jak wieża hotelem Forum znajdującym się w centrum miasta i jak zawsze, nim zdążył wysiąść, zebrała się grupka gapiów.
„To przecież jedyna w swoim rodzaju reklama — lubił powtarzać sir Gordon Saxon. — Niech sobie oglądają, jak przyjedziesz, niech wiedzą, że jesteś.” Na srebrzystym pudle samochodu liczącym sześćdziesiąt stóp długości widniał niebieski napis: SAXON — SUPERWYROBY TECHNICZNE. Poniżej były wymalowane po angielsku, francusku i niemiecku słowa: RUCHOMA WYSTAWA HANDLOWA. Na dużych czerwonych samoprzylepnych naklejkach to samo było napisane po polsku. Jeśli sir Gordon mylił się w innych sprawach, to z pewnością nie co do wrażenia, jakie robił ten niezwykły pojazd, który w każdym razie zwracał powszechną uwagę. Ale choć dzięki temu firma Saxon była coraz lepiej znana w różnych krajach, głównym zadaniem tego niezwykłego pojazdu było ukazanie ewentualnym nabywcom wszelkich zalet wyrobów firmy Saxon.
— Proszę wejść do środka — zachęcał niezmiennie Leach — i zobaczyć, co mamy do zaoferowania.
W niecałe dwa lata udało mu się zdobyć wielu poważnych klientów na Węgrzech, w Czechosłowacji, Polsce i Niemieckiej Republice Demokratycznej, nie tylko dzięki tej oryginalnej ruchomej reklamie, ale też swemu rzeczowemu podejściu do klienta. Mając trzydzieści jeden lat był człowiekiem wszechstronnym — biegle znał dwa obce języki, miał całkiem dobrą znajomość podstawowych zagadnień technicznych, prawo jazdy na samochody ciężarowe. W przedniej części wozu znajdowało się małe pomieszczenie, gdzie dwanaście osób wygodnie siedząc mogło oglądać filmy informacyjne; w londyńskiej centrali na Kingsway szefowie firmy Saxon byli z siebie bardzo dumni, że wpadli na tak znakomity pomysł.
Leach wziął walizkę z kabiny kierowcy i wszedł przez wielkie szklane drzwi do rozległego hallu, gdzie panował nieustanny ruch, chociaż sezon turystyczny dawno się już skończył, pełno tu było Japończyków, Niemców, Arabów, Szwedów, nie tylko on wykorzystywał coraz lepsze możliwości handlowe. Uśmiechnął się do efektownej blondynki w recepcji i powiedział, że ma zarezerwowany pokój.
— Nazwisko pana?
— Martin Leach.
Co miesiąc przez ostatnie półtora roku spędzał w Forum cztery albo pięć dni i dlatego znał w recepcji wiele osób, tę jednak dziewczynę widział po raz pierwszy. Sprawdziła coś w swoich papierach, a potem z uśmiechem powiedziała, że ma pokój 448. Leach podziękował, wypełnił odpowiedni formularz i oddał paszport do zameldowania, po czym pojechał windą na górę i poszedł korytarzem do pokoju o tak dobrze mu znanym kolorycie, że przez chwilę wydawało mu się, że już tu kiedyś mieszkał.
Rzucił walizkę na łóżko i podszedł do okna. Tylko ktoś, kto osobiście doświadczył strasznej przeszłości Warszawy, mógł usłyszeć jej echa spoglądając z góry na ulicę Marszałkowską i jej wysokie domy, Leach jednak był na to za młody, a poza tym brakowało mu wyobraźni. Nowoczesne centrum tego miasta, o czym się przekonał, składało się z wielopiętrowych bloków handlowych i mieszkalnych, szerokich ulic, pomników słynnych ludzi, zdumiewająco dużej liczby odbudowanych kościołów, z kilku parków i małych skwerów, gdzie teraz pod bezlistnymi drzewami stały puste ławki.
W dole przejechał hałaśliwy tramwaj, na chodnikach pełno było ludzi. Leach ziewnął bezgłośnie i zapalił papierosa, wpatrzony w swoje niezbyt wyraźne odbicie w szybie — płaskie uszy, wąski nos, uparte usta, gęste ciemne włosy. Po chwili odwrócił się. Pod wpływem impulsu podniósł słuchawkę telefoniczną i usłyszał głos: „Czym mogę służyć?”… Ale nagle zmienił decyzję i odłożył słuchawkę.
Gwiżdżąc zaczął się rozbierać, kilkakrotnie wchodził i wychodził z łazienki. Wziął prysznic, wytarł się, zmienił bieliznę i ubranie, potem wyjął z torby to wszystko, co nie było mu niezbędne, i wziąwszy ją wyszedł z pokoju. Było dziesięć po czwartej. W hallu na dole znajdowały się kabiny telefoniczne, wszedł do jednej z nich i wykręcił numer Anny Dąbrowskiej.
Nie czekał długo, a ponieważ język polski przekraczał jego możliwości, domyślił się tylko, że zapytała: „Kto mówi?” Czy coś w tym rodzaju.
— Przyjaciel — odparł.
Wydała okrzyk radości i przeszła na angielski. — Myślałam, że będziesz znacznie później, wieczorem.
— Wcześniej wyjechałem.
— Skąd?
— Z Łodzi.
— A co robiłeś w Łodzi? — Zawsze chciała wszystko wiedzieć.
— Sprzedawałem różne urządzenia dla waszego przemysłu tekstylnego.
— Pomyślnie?
— Spytaj mnie o to za rok — odparł Leach ze śmiechem. — Jak się czujesz?
— Przyjdź, to sam zobaczysz.
— Zaraz?
— Czemu nie…
— Nie masz już nic do roboty?
— Przecież jestem w domu.
— Rzeczywiście — powiedział i znowu się roześmiał. — A więc za dziesięć minut, może piętnaście. Zależy, jak szybko złapię taksówkę.
— Okay.
— Do zobaczenia.
Odwiesił słuchawkę, ale nie wyszedł z kabiny, tylko sięgnął po następną monetę. Przez kilka minut stał z zamkniętymi oczami, przygryzając dolną wargę, żeby przypomnieć sobie numer Retmana. Potem go wykręcił. Nigdy nic nie zapisywał, lepiej było nie dawać podstaw do podejrzeń.
— Marek Retman.
— Właśnie przyjechałem — powiedział Leach po niemiecku. — Będę tu pięć dni.
To wszystko.
Zachód słońca zgasił dzień i zapadł zmrok.
Howard po wyjściu całego personelu został nieco dłużej na Buckingham Gate. Była siódma, gdy wstał od biurka i wszystko zamknął. Poszedł na parking, dokąd odstawiono mu samochód, rad, że ma ciepły płaszcz, gdyż powietrze listopadowe było wprost lodowate, a potem jechał przez Soho wesoło oświetlonymi, pełnymi przechodniów ulicami.
Lubił chodzić do Fishera. Od lat wpadał tu na lunch lub kolację, kiedy miał omówić z kimś służbowe sprawy. Nigdy tu nie było ciasnoty, ocierania się o cudze plecy, stykania łokciami, w przestronnej sali można było się swobodnie poruszać i rozmawiać. Ewa miała inne zdanie, mówiła, że jest tam cholernie nudno, i może miała nawet rację. Jemu to na ogół wystarczało, a jedzenie zawsze było znakomite, obsługa zaś życzliwa i dyskretna.
Przyszedł o dobre dziesięć minut wcześniej niż Chisholm i usiadł przy barze.
— Szkocką, proszę, dużego Bella… z lodem i wodą.
Departament Uzbrojenia mieścił się na Northumberland Avenue, sądził więc, że Chisholm przyjdzie na piechotę. Chisholm, fanatyk fizycznej sprawności, codziennie rano biegał w Hyde Parku, a w biurze nawet robił czasem pompki. Nie do wiary. Miał za to świetną kondycję, a poza tym był bardzo inteligentny. Gdyby on, Howard, potrafił być taki mając pięćdziesiąt kilka lat, byłby tym nie tylko zdziwiony, ale i wdzięczny losowi.
Ta whisky bardzo mu się przydała. Czuł się wyczerpany, udręczony pytaniami bez odpowiedzi, znużony próbami żonglowania bardziej niż samym żonglowaniem. Zbyt wiele próżnych nadziei, zbyt wiele ślepych uliczek, a nade wszystko zbyt wiele śmiertelnych ofiar. I to od wielu miesięcy. A teraz pojawiło się coś nowego — szczyt wszystkiego — Touchbutton. Naciskający guzik.
Z roztargnieniem spojrzał na swoje odbicie w lustrze za barem i pogładził się po karku. Oto eksponat muzealny, tak widzieli go inni ludzie — przyzwoite ubranie, kwadratowa raczej twarz, ciemnoblond włosy, lekka bladość pod letnią zanikającą opalenizną.
— Czy ma pan ogień?
Odwrócił się, siedząca obok na stołku kobieta, jedyna zresztą tu osoba — trzydziestoparoletnia, pulchna i właściwie ładna, prowokacyjnie blisko trzymała papierosa przy uśmiechniętych ustach.
Potrząsnął głową. — Bardzo mi przykro, nie palę.
Szczupły barman, Włoch, pośpieszył jej z pomocą. Ich ręce spotkały się, kiedy rozbłysła zapałka, i jak Howard zauważył, kobieta nie odsunęła swojej dłoni. Nieoczekiwanie pomyślał o Ewie, oderwał się od obsesji, i na krótką chwilę ogarnęło go uczucie pustki niosące zapowiedź przyszłego nieznanego cierpienia.
I wtedy przyszedł Chisholm. — Hej — odezwał się za jego plecami. — Długo czekałeś?
— Witaj, Filipie… Nie, wyprzedziłem cię tylko o jedną długość. Co zamawiasz?
— Różowe, proszę.
Chisholm przysiadł obok. Miał bardzo ciemne oczy, nikt ze znajomych Howarda nie miał aż tak ciemnych oczu, prawie czarne tęczówki i usta przypominające ranę.
— Czego dziś dokonałeś?
Jedyną odpowiedzią Howarda było wzruszenie ramion.
— Ty także? Prawie cały dzień spędziłem na rozmowach z politykami.
— Niech Bóg ma cię w swej opiece.
— Zeszłoroczne słownictwo, zeszłoroczny język — mruknął Chisholm. — Niech Bóg nas wszystkich ma w swej opiece.
Podniósł szklankę. — Na zdrowie. — Duże ręce, szerokie ramiona. Człowiek w każdym calu odpowiedzialny. — Co u Ewy?
— Wszystko w porządku — odparł zdawkowo Howard. — Prosiła cię pozdrowić.
Siedząca obok kobieta roześmiała się, kiedy barman coś jej powiedział.
— Dlaczego? — spytała. — Skąd pan wie?… Chciałabym mieć tego dowód… — Zniżyła głos i znów się roześmiała. Każdy mężczyzna był dobry. — Nie wierzę ani jednemu pańskiemu słowu…
Chisholm spojrzał na nią jakby zdumiony, że nie są z Howardem sami, i odwrócił się plecami.
— Znów był zamach bombowy, słyszałeś?
— Kiedy?
— Godzinę temu. Ktoś mi powiedział, że BBC przerwało program i podało tę wiadomość.
— Poważny?
— Podobno okropny. Blisko Liverpoolu.
— Będą nam to ciągle wypominać. — Chisholm pochwycił zębami kawałek lodu. — Chcesz się jeszcze napić, czy pójdziemy coś zjeść?
— Chodźmy coś zjeść — odparł Howard z nagłą niecierpliwością.
Przeszli do restauracji i kelner zaprowadził ich do stolika w rogu sali, przy którym Howard lubił siedzieć.
— Dobry wieczór… Miło pana znów u nas widzieć. — Howard obojętnie przyjął to uprzejme powitanie. Toczyła się wojna, którą on przegrywał. Sytuacja z każdym dniem się pogarszała. Kelner krzątał się zaaferowany i poprawił nakrycia, przekrzywiony czerwony abażur lampy, aż wreszcie odszedł zostawiając każdemu wielkie oprawne w pergamin menu.
— Dużo ofiar? — spytał Howard.
— Podobno dużo.
— Gdzie to się stało?
— Na stacji kolejowej. Jak ci mówiłem, dowiedziałem się o tym od kogoś, dlatego nie wiem gdzie. Nie wiem też, czy to znowu sprawa Touchbuttona.
Dotąd trzy razy były zawiadomienia „Tu mówi Touchbutton… Touchbutton, zrozumiano?” Za każdym razem ten sam głos z miękkim akcentem irlandzkim. „Dzisiaj upolowaliśmy dwa saladyny” — w tym stylu. Zawsze tylko jeden krótki telefon do najbliższej jednostki wojskowej, nim można było sprawdzić numer.
— Touchbutton… Do niedawna nikt nie słyszał tej nazwy.
— Mam jednak pewne wątpliwości — powiedział po chwili Chisholm.
— Jakie?
— Nie są to moim zdaniem działania choćby do pewnego stopnia selektywne. Jedna z dwóch rzeczy, które łączą akcje Touchbuttona to to, że wybierają swój cel jak snajperzy. Dzisiejsza sprawa wygląda raczej na przypadkową masakrę.
— Mógł przecież przejeżdżać wtedy pociąg — powiedział Howard.
Chisholm zignorował tę uwagę. — Rozpatrzmy wszystko po kolei… — Zaczął się bawić palcami. — Sędzia Walsh… Wyszedł na spacer z psem. I co się dzieje? Przechodzi koło drzewa i pień eksploduje. Moim zdaniem to była próba, powiedzmy rodzaj eksperymentu, użyto małego ładunku i zdetonowano go z dość małej odległości. To jest bez znaczenia, czy mam rację, czy nie, natomiast ma znaczenie to, że Walsh był ruchomym celem, kiedy go posłali do nieba. Tak samo było z promem — Touchbutton numer dwa — był to ruchomy cel i wyleciał w powietrze, kiedy znalazł się na środku Kanału, pełen żołnierzy oraz ich rodzin. I wreszcie saladyny — trzydzieści mil na godzinę, a Touchbutton trafił w nie w ułamku sekundy.
Howard dał znak kelnerowi i przez krótką chwilę, szybko, nie zastanawiając się nad innymi możliwościami, omawiali z nim, co zamierzają zjeść: gotowane krewetki i duszona cielęcina, avocado w sosie vinaigrette i stek w pieprzu.
— Jakie wino podać?
— Poproszę karafkę czerwonego… Odpowiada ci to, Filipie?
— Oczywiście — zgodził się Chisholm, ale chyba w ogóle nie słuchał. Zapalił papierosa, a dym osnuł leniwie lampę.
Howard przez chwilę milczał. — No, a ta druga rzecz łącząca akcje Touchbuttona?
— Sposób odpalenia.
— Ach, tak.
— Moim zdaniem jest prawie całkiem pewne, że robią to za pomocą sygnału radiowego. — Chisholm rozłożył dłonie i podniósł w górę swoje grube brwi, jakby oczekując sprzeciwu. — Bo jakżeby inaczej? Świadczą o tym dowody. Wszystkie trzy eksplozje zostały wykonane z niezwykłą precyzją, wykluczającą normalne mechanizmy czasowe. One nie wchodzą w rachubę… A ponieważ w pobliżu miejsc zamachu nie znaleziono żadnych przewodów, znaczyłoby to, że są w posiadaniu bardzo specjalistycznego urządzenia, przy tym kosztownego, choć nie przypuszczam, by musieli się liczyć z kosztami… Czy są jakieś poszlaki, gdzie mogliby je kupować?
— Ależ ja dotąd nie wiem, czego szukamy.
— W których krajach zwykle kupują?
— W Libii… W Niemczech Wschodnich… — Howard przesunął dłonią po czole. — Nigdy nie byli specjalnie wybredni. Przedtem kilka razy załatwiali zakupy w Korei Północnej. — Głęboko, powoli wciągnął haust powietrza. — Tak mało wiemy, tak cholernie mało… I nie boję się przyznać, że jestem po prostu przerażony możliwościami Touchbuttona. Nagle mam uczucie, że to, co dotąd było, jest dopiero zapowiedzią czegoś o wiele bardziej przerażającego.
— Za każdym jednak razem muszą umieścić ładunek wybuchowy, kimkolwiek by byli. Dlatego ponoszą takie samo ryzyko jak przy metodzie konwencjonalnej…
— Zgoda. Ale skoro już to zrobili, nieważne jakimi środkami, i udało im się, to nabrali doświadczenia. Mogą dowolnie wybierać czas i miejsce i zaczynać odliczanie, kiedy zechcą. — Howard spojrzał z ukosa na Chisholma. — Czeka nas precyzyjne detonowanie ładunków. Jeśli się nie mylisz, i oni rzeczywiście używają urządzeń wybuchowych uruchamianych przez sygnał radiowy.
— A cóż mogłoby być innego?
— To ty jesteś specjalistą.
— Niestety, jestem tego pewien — odparł zdecydowanie Chisholm. — Powiem ci też, że ty również się nie mylisz. A w takim razie sytuacja cholernie się pogorszy, zanim będziemy mogli przeciwdziałać.
Małe mieszkanko Anny Dąbrowskiej znajdowało się o przysłowiowy rzut kamieniem od lewego brzegu Wisły, jakieś dwieście jardów, i tyle samo dzieliło je od mostu Poniatowskiego. Wokół jej domu stały inne bloki mieszkalne, zbudowane na miejscu zniszczonych kamienic, jak zresztą prawie wszystko w zasięgu wzroku, a naprzeciw, prawie na wprost, po drugiej stronie rzeki, znajdował się wielki stadion, gdzie odbywały się zawody lekkoatletyczne oraz mecze piłki nożnej, gromadzące w sezonie tłumy kibiców. Dawniej, kiedy miał więcej czasu, Leach niekiedy też tam bywał.
Czuł się wtedy bardzo samotny, nie miał żadnych kontaktów z ludźmi ani przyjaciół i za każdym razem próbował w ciągu kilku dni przystosować się do obcego sobie kraju, wiedząc bardzo niewiele o tak wielu sprawach. Mijały miesiące w zupełnej prawie izolacji, toteż za każdym razem wracał do Londynu rozczarowany co do swoich perspektyw w Warszawie. Ale stopniowo interesy zaczęły się poprawiać. Szedł naprzód powoli, ale zdecydowanie. Ruchoma wystawa handlowa przestała być budzącym tylko ciekawość dziwolągiem. W Budapeszcie, Pradze, Warszawie, Berlinie Wschodnim i gdzie tam jeszcze, zaczęły go witać znajome twarze, głosy, uściski rąk. Mniej więcej po roku od dnia, kiedy po raz pierwszy usiadł za kierownicą tego wielkiego samochodu, jego wysiłki zaczęły być dla firmy Saxon więcej niż opłacalne. Ale dopiero kiedy przypadkiem spotkał Annę, skończyła się jego samotność.
Wkroczyła w jego życie cztery miesiące wcześniej, gdy w kiosku Ruchu na Starym Mieście usiłował bez powodzenia kupić widokówki.
— W czym mogę panu pomóc? — Tylko tyle. Potem, w poszumie zrywających się do lotu gołębi z nagrzanych słońcem kocich łbów, Leach znów jej podziękował, chwaląc przy tym za dobrą angielszczyznę.
— Bardzo pan uprzejmy, ale nie jest to dla mnie takie trudne. Studiowałam angielski na uniwersytecie.
— W Polsce? — spytał z niedowierzaniem i dodał usiłując zażartować: — Sądzę, że ktoś taki jak ja powinien kogoś takiego jak pani nosić zawsze w kieszeni.
Choć była bardzo atrakcyjna, już właściwie miał zamiar się z nią pożegnać, przecież obcy ludzie nieraz mu pomagali. Ale to ona spytała:
— Może ma pan jakieś inne trudności? — I to z czarującym uśmiechem.
— Nie zrobiłem jeszcze wszystkich zakupów, jeśli to pani ma na myśli.
Dwa dni później po raz pierwszy odwiedził ją w domu i kochał się z nią. Stanęła wtedy za jego plecami, zakryła mu twarz swoimi szczupłymi dłońmi i roześmiała się w prawe ucho, drocząc się z nim jak przekorne dziecko.
— Nie oglądaj się.
Stał posłusznie w ciemności, na którą przyzwolił, i słysząc szelest jej zsuwającego się ubrania, czuł jak tętno bije mu coraz prędzej.
— Teraz się odwróć.
Odwrócił się, wprost nie dowierzając temu, co się działo, bo nigdy jeszcze z nikim czegoś takiego nie przeżył. Sekundy mijały bezdźwięcznie, wyobraźnia go ponosiła i wydawało mu się, że trwa chyba cały rok w jednym nieruchomym miejscu obracającego się świata.
— A teraz możesz otworzyć oczy — powiedziała wreszcie.
I tak się wszystko dla niego zaczęło, a kiedy pełnia lata nasyciła to rozległe miasto, przestał myśleć o tym, co będzie jutro.
Mieszkanie było całkiem zwyczajne: kilka oprawionych w ramki obrazków na białych ścianach, sporo ciężkich ciemnych mebli, parę doniczek stojących na parapetach okien, nie było żadnej fotografii ani też telewizora, no i kremowe abażury z czerwonymi frędzlami.
— Zadowolony jesteś? — spytała w godzinę potem, jak przyszedł z Forum.
— A jak myślisz?
— Długo tu będziesz?
— Do piątku.
— Tak krótko? — westchnęła.
— Nie mogę dłużej zostać.
— Za każdym razem to samo. Zawsze to samo.
— Wiem o tym.
— I wcale nie jest ci przykro z tego powodu? — Kruczoczarne włosy rozrzucone na poduszce, piękne zielone oczy. — No, powiedz.
— Ależ tak, bardzo mi przykro.
— Czy to samo mówisz jakiejś dziewczynie w Pradze?
— Nie mam w Pradze żadnej dziewczyny.
— No, to w Budapeszcie.
— Tylko ty jesteś, Anno.
— Nie masz nikogo w Londynie?
— Doskonale wiesz, że nie.
— A może masz żonę?
— Nie mam żony… nikogo nie mam. Uśmiechnął się do niej, palcem rysując kontur jej ust.
Jak mało wiedzieli dotąd o sobie. Jedno tylko istniało dla niego: namiętność, jaką potrafiła w nim wyzwolić, i pełne obietnic pocałunki, jej ciało i dotyk. Minęły już cztery miesiące, a pod pewnymi względami tak naprawdę jeszcze nic się nie zaczęło.
Miała dwadzieścia pięć lat i pracowała w drukarni, tylko tyle wiedział. Dostała tam pracę wkrótce po ukończeniu uniwersytetu w Krakowie i kiedyś powiedziała mu, że pracowała gdzieś jako sekretarka, zresztą szczegóły go nie interesowały. Anna pochodziła z Krakowa, ale nie miała tam domu rodzinnego, oboje rodzice zmarli, zginęli cztery lata temu w wypadku samochodowym, mówiła tylko o starszej siostrze, która przebywała teraz w Ameryce. Siostra miała na imię Krystyna, Anna zawsze o niej mówiła z zazdrością i rozgoryczeniem.
Nic dziwnego, Krystyna pojechała do Ameryki mając studencki paszport i została tam. Mieszkała w Springfield w Ohio i dobrze się jej wiodło. Jednak z powodu jej ucieczki Anna nie mogła dostać paszportu.
— Nigdy?
— Nigdy.
— Ale przecież…
— Martin… jak mało wiesz…
Bardzo była rozgoryczona z tego powodu. Mówiąc o tym, co jej zrobiła siostra, była zawsze zagniewana i pełna żalu. „To jest tak — tłumaczyła mu oficjalny dogmat. — Państwo inwestuje pieniądze w naukę i wykształcenie każdej jednostki i jeśli ta inwestycja zostaje przez kogoś zmarnowana, państwo podejmuje odpowiednie kroki, żeby inne osoby należące do tej rodziny nie były narażone na podobne pokusy. Wszyscy w Polsce znają te zasady, ale tylko niewielka mniejszość godzi się z tym.”
— Oczywiście nie należy do niej Anna Dąbrowska — powiedział.
— A czyż nie mam racji? — odparowała. — Czy byłbyś zadowolony, gdyby ci w Londynie powiedziano, że nigdy nie będziesz mógł wyjechać z Anglii?
— Oczywiście, że nie.
— No, wyobraź sobie, właśnie ty, spośród wielu ludzi… Wyobraź sobie!
Leach co kilka tygodni przyjeżdżał do Warszawy. I spragnieni siebie od razu chcieli być ze sobą jak najdłużej. Czasem w letnie wieczory spacerowali nad Wisłą albo w którymś z parków, gdzie po kasztanowcach biegały rude wiewiórki, a kiedy szli przytuleni do siebie, jej włosy, delikatne jak pajęczyna, muskały jego policzek. Od czasu do czasu odwiedzali ustronne restauracje, które wybierała Anna, kilka razy tańczyli ze sobą. Były to dla nich niezwykłe dni, jakieś nierealne i nigdy doskonałe, nawiedzane poczuciem ulotności.
A między tymi chwilami Leach zarabiał na życie.
O dwie rzeczy go poprosiła. Po pierwsze, żeby nigdy nie telefonował do niej do pracy. Po drugie, żeby nie zapraszał jej do hotelu, bo nie przyjdzie.
— Zmartwiło cię to?
— Co masz na myśli?
— No, że proszę cię o to. Że mam takie dość specjalne życzenia.
— Nie, wcale nie. Naprawdę.
Anna wiedziała lepiej. Jedne miejsca były bardziej na widoku, inne mniej, a jej zależało na zachowaniu dyskrecji. Dyskrecja była też istotną częścią jego życia i dlatego szedł tam, gdzie chciała. Większość jednak czasu spędzali tylko we dwoje, kochając się jak dziś, wielokrotnie, a jej piersi nabrzmiewały jak różowe pąki kwiatu, pokój zaś zapełniał się zjawami i cieniami cieni.
Pocałowała go, miękko przytulona do niego, i z westchnieniem powiedziała:
— Co będzie z nami, Martin?
— Nie zadaję sobie takich pytań.
— Zadawałbyś, gdyby odpowiedź była dla ciebie ważna.
— Jest ważna.
— Dlaczego?
— Bo jest ważna — powtórzył.
Nigdy dotąd nie przeżywał czegoś takiego. Były różne kobiety w jego życiu, chwile uniesień, kiedy nie istniało żadne przedtem ani potem, i rozkoszne przygody w wielu krajach. Ale żadna ważna struna nie została potrącona, nie istniało nic głębszego niż naskórkowe doznania. I zawsze kończyło się to kłamstwami i wyrzutami — z obu stron. Wcześniej czy później tak było.
Miłość? Nie wiedział, co to znaczy, albo czego ona może wymagać. W domku bliźniaku jego rodziców w Bromley miłość nie miała żadnej szansy, po prostu nie pielęgnowano jej i dlatego umarła. „Miłość to oszustwo” — często powtarzała jego matka, od czasu kiedy ojciec, bibliotekarz, porzucił ich oboje dla chichoczącej brunetki,, która mogła być jego córką. I trudno było się dziwić matce, miała swoje powody, by tak uważać. Ale rozgoryczenie i ciągłe powtarzanie tego wszystkiego nie miało sensu dla młodych, a Leach był wtedy młody, miał dokładnie czternaście lat. I był jedynakiem. Wytrwał w tej atmosferze dwa lata, a potem wyjechał do Londynu, gdzie jakoś, z trudem bo z trudem, dawał sobie radę. Właśnie wtedy pieniądz stał się dla niego czymś bardzo istotnym, jego słabostką.
Miłość? Choć prawie nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje, czas i przypadek zrządził, że znalazł się przed drzwiami, które otworzyły się na inną drogę w przyszłość, a on nie umiał stwierdzić, na ile realna byłą to perspektywa.
W każdym razie jeszcze nie teraz. Jeszcze za mało się nauczył.
A poza tym były komplikacje — przede wszystkim Retman, który tak dobrze płacił.
— Powiedz mi — odezwała się Anna — co będziemy robić dziś wieczór?
Dochodziła dziewiąta.
— Ty decydujesz.
Uśmiechnęła się przekornie. — O tym nie ma mowy! — I nagle, jakby pod wpływem impulsu, zawołała: — Gdybym tylko mogła wyjechać stąd razem z tobą!
Jak? Już miał powiedzieć: Jak mielibyśmy to zrobić? Ale ona znów się do niego przytuliła, ogarnęło ich pożądanie, ogarnęło bez reszty.
Szyby budki telefonicznej były zaparowane i mężczyzna nie widział, co jest na zewnątrz. WSZYSCY BRYTYJCZYCY TO GÓWNO — było napisane pomadką do ust na szkle, pod którym znajdowała się instrukcja obsługi automatu, a pierwsze słowo było podkreślone.
— Proszę uważnie słuchać.
Ledwie ruszał wargami i mówił bardzo cicho.
— Zajrzyjcie na Kilbrennan Street numer czternaście. — Stłumiony płaski głos wydobywał się jakby z głębi gardła. — Jeśli potrzebna wam jest broń, to wyprawa będzie udana.
— Kto mówi?
— Słyszysz mnie? — powiedział mężczyzna. — Kilbrennan Street czternaście.
— Rozumiem.
— Pod podłogą we frontowym pokoju na parterze.
— Tak.
— Numer czternaście… Pamiętajcie, czternaście.
— Zrozumiałem — powtórzył dyżurny kapral. — Ale kto mówi? — W odpowiedzi usłyszał jednak tylko jakiś trzask. — Cholera jasna — zaklął.
Odłożył słuchawkę i podniósł drugą z sąsiedniego aparatu.
— Tu kapral Rixon, sir.
— Słucham?
— Przed chwilą otrzymałem anonimową wiadomość o schowanej prawdopodobnie broni. Kilbrennan Street czternaście. W parterowym pokoju od frontu.
Mówiąc to wpisywał treść tamtej rozmowy do dziennika służbowego i równocześnie spoglądał na zegar, który przed nim wisiał. Było dokładnie dwadzieścia jeden minut po dwunastej.
Kapitan dosyć długo studiował plan dzielnicy, żeby zlokalizować dom i jego otoczenie. Takie zgłoszenia zdarzały się czasem kilka razy w tygodniu i wszystkiego można się było po nich spodziewać. Zasadzka, a może nie, pułapka, fałszywy alarm. Wszystko… W zeszłym miesiącu jeden z jego ludzi przez otwarte drzwi wkroczył na kolumnę nekrologów.
— Dlaczego się nawzajem kapują? — mruknął stojący obok niego sierżant, który niedawno na specjalnym szkoleniu wpajał rekrutom, że koleżeństwo i solidarność mają być dla nich naczelną zasadą.
— Proszę mnie o to nie pytać.
— To musi być coś innego. Co skłania takiego sukinsyna, żeby zatelefonował i…
— Może — odparł kapitan — ktoś się dobrał do jego siostry.
— Nawet gdyby.
Numer czternasty znajdował się na końcu Kilbrennan Street, odchodzącej od wielu innych podobnych do niej uliczek, do której z kolei dołączały małe, ślepo kończące się zaułki. Nawet za dobrych czasów trudno było mieszkać w tej prymitywnej brzydocie, a dzieła zniszczenia dokonały dziesięciolecia biedy i przemysłowego brudu. Nie wiedziano tutaj co to radość, za to podejrzliwość i nienawiść były chlebem powszednim, tak samo nagłą śmierć. Dzieci w szkolnym wieku nie znały tu nic innego prócz nieodmiennie tego samego koszmaru.
Kapitan patrząc na plan wyobraził sobie szarą żużlową nawierzchnię na skrzyżowaniu w pobliżu domu, wąskie chodniki tuż pod oknami, wszystkie możliwe drogi podejścia i wycofania się. Była to ziemia niczyja, ani zagorzałych katolików, ani protestantów, ani republikanów, ani lojalistów. Mimo to zawsze bardzo niebezpieczna.
Przez całą długą minutę przyglądał się położeniu ulicy. Potem bardzo metodycznie zaczął wskazywać, jak pododdział specjalny będzie się musiał rozwinąć, a jego wędrujące po planie palce zwracały uwagę to na jakiś szczegół, to na pole ostrzału. Wreszcie wskazał na znajdujące się na tyłach domu, ogrodzone murem podwórze.
— Wy będziecie ubezpieczać tyły, sierżancie.
— Tak jest, panie kapitanie.
Wyszli z transportera opancerzonego o dwie przecznice od celu — było ich dziesięciu, twarze mieli umazane na czarno, karabiny gotowe do strzału trzymali na wysokości piersi. Padał deszcz, spokojnie, pionowo, było bardzo cicho. Ruszyli szybko, rozwinęli szyk, bezszelestni w butach na gumie, bezpański pies szczeknął na nich z kupy gruzów po pubie zniszczonym od bomby zapalającej, dwóch starych ludzi zatrzymało się niepewnie, obserwując ich, jak przechodzili, niewidoczna kobieta krzyknęła z cienia, gdy biegli: — Świnie, świnie, kurewskie świnie!
Nie do wiary, ale to była część Zjednoczonego Królestwa.
Zbliżali się cicho do numeru czternastego, idąc mokrymi chodnikami, w których odbijało się światło lamp ulicznych. Nie chronił ich żaden wysoki budynek, nic prócz jednopiętrowego domu, tak że byliby znakomitym celem dla zaczajonego strzelca wyborowego. I kiedy tak szli przez ten odcinek ulicy, czuli się absurdalnie bezbronni, gdyż brak ruchu ulicznego i wszechobecna cisza potęgowały uczucie, że znajdują się w pułapce.
— Światło!
Dwaj żołnierze zapalili latarki na hełmach, potem rozległo się kolejno siedem strzałów, a odgłos każdego odbił się od otaczających murów. Ogarnął ich mrok, kiedy biegnąc zajmowali wyznaczone pozycje: na tyłach domu, na czterech narożnikach najbliższych ulic, kapitan zaś i dwóch ludzi na wprost drzwi numeru czternastego.
— Otworzyć! — Walenie kolbą pistoletu. — Otworzyć! W domach całej Kilbrennan Street zgasły wszystkie lampy.
— Otworzyć!
Cisza, na górze i na dole. Żadnego błysku światła.
— Dwadzieścia sekund, a potem wchodzimy! — ostrzegł kapitan głośno i wyraźnie.
Oblizał wargi, nagle tak bardzo suche mimo padającego deszczu. Żadnej odpowiedzi.
— Pięć…
Spięty do ostateczności czekał obok drzwi. Puste domy zawsze były najgroźniejsze.
— Dziesięć…
Wąskim chodnikiem podszedł do jedynego okna na parterze, na którym zaciągnięto ciężkie kotary, Kilbrennan Street czternaście. „Zwróćcie uwagę na parterowy pokój od frontu.”
— Piętnaście sekund — warknął.
Cisza, kompletna cisza na całej ulicy. Głową dał znak towarzyszącym mu dwóm ludziom.
— Kryjcie mnie.
Okna zawsze były niebezpieczne, manipulacja zatrzaskami, nawet parapety, ramy… Wolał jednak spróbować wejść oknem niż ryzykować przez drzwi.
— Dwadzieścia…
Niech się dzieje, co chce. Kapitan głęboko odetchnął i zaczął wybijać szybę.
Chisholm mieszkał na północ od rzeki i zwykle korzystał z kolei podziemnej.
— Nie trać ducha — powiedział do Howarda, kiedy wychodzili od Fishera. — Z pewnością wkrótce wpadniesz na właściwy trop.
— Chcesz się założyć?
— Jak dotąd zawsze ci się udawało.
— Ale teraz nie mam żadnej gwarancji.
— Daj spokój — skarcił go Chisholm. — Gdybym cię nie znał tak dobrze, powiedziałbym, że się poddajesz.
— Ponieważ jednak znasz mnie…
— Uważam, że po prostu jesteś zmęczony.
— Pijany chyba?
— Nie, zmęczony.
— Dobranoc, Filipie. — Howard dotknął rękawa swego towarzysza.—Życzę ci bezpiecznego powrotu do domu.
— Ja tobie również.
Mijał nocne lokale ze striptizem w pobliżu całonocnego parkingu po drugiej stronie Shaftesbury Avenue. Na jednym z rogów na chwilę się zatrzymał, a czający się w pobliżu alfons źle zrozumiał jego wahanie.
— Może coś specjalnego? — Znalazł się tak szybko koło niego, jak kieszonkowiec. — Super ekstra?
— Odczep się.
Zapadnięte policzki, martwe oczy. — Niech pan powie, co by pan chciał.
— Odczep się.
Jak wielka część świata była chora. Howard znalazł miejsce, gdzie zostawił swoją granadę i skierował się do domu. Wieczorne wiadomości BBC o jedenastej trzydzieści zdominowane były informacjami dotyczącymi bomby, która wybuchła w Liverpoolu: siedemnaście osób zabitych, około pięćdziesięciu rannych. „Wkrótce po eksplozji anonimowy informator zatelefonował do jednej z miejscowych gazet i powiedział, że sprawcą jest znany już wszystkim Touchbutton…”
Howard zesztywniał za kierownicą. Przez cały wieczór czuł, że Chisholm się myli. Touchbutton już po raz czwarty wkroczył do akcji, on sam był zresztą prawie pewien, że to usłyszy, ale kiedy tak się stało, miał wrażenie, że coś wpełzło mu do wnętrza, jątrzy go i nęka.
Jeśli wieczór był spokojny, droga do Kingston Hill zajmowała mu niecałe pół godziny, ale dziś nie było spokojnie. Na skrzyżowaniach wciąż natrafiał na czerwone światło, a zderzenie czterech samochodów na Knightsbridge spowodowało potężny zator, ciągnący się aż do Hyde Park Corner. Mimo to zaparkował samochód w garażu obok mini–morrisa Ewy kilka minut po dwunastej, a był tak spięty, że kiedy wchodził do domu, nadal miał uczucie, że jedzie.
Jakże było cicho, dwa światy zetknęły się ze sobą. Wszystkie światła były zapalone, ale nim wszedł na górę, większość z nich zgasił. Róże, które Sheard obiecał przesłać, stały w hallu, i Howard pomyślał, że są jakieś zwiędnięte, przybrane byle jak, jakby bukiet układano ze złością. Ale przynajmniej świadczyły o tym, że pamiętał.
Był pewien, że Ewa jeszcze nie zasnęła, może czyta, dlatego zdziwił się bardzo, kiedy zobaczył, że mocno śpi. Przez chwilę stał w otwartych drzwiach i patrząc na nią skuloną, taką bezbronną po samotnie spędzonym wieczorze urodzinowym, poczuł wyrzuty sumienia.
— Ewa?
Nawet nie drgnęła. Twarz jej na tle poduszki była bardzo spokojna, bez cienia porannego rozgoryczenia. Nigdy nie kładła się wcześnie spać, pomyślał więc, że może chciała go zdenerwować, kiedy ją taką zobaczy, może nawet wzięła mogadon, żeby to się na pewno udało.
Mimo wszystko, pomyślał, zamykając drzwi, mea culpa.
O budzik oparta była kartka: Dzwonił Golin — to wszystko, tylko dwa słowa nagryzmolone na starej kopercie. Ani słowa, o co chodzi, czy Colin zadzwoni jeszcze raz albo czy on ma oddzwonić. A więc sprawa nie była pilna, inaczej Ewa by to napisała. Może zaczekać do rana.
Howard ziewnął i zaczął się rozbierać. W dziesięć minut później leżał w łóżku, ale niespokojny, podniecony, czemu jak zwykle winna była kawa. Przez nieskończenie długi czas rozmyślał nad wszystkim, co powiedział Chisholm, tam i z powrotem, jakby takie powtarzanie mogło ujawnić coś nowego, a kiedy skończył z tym, zaczął analizować treść taśm Petriego, które nie wniosły nic nowego, ostatnie dane dotyczące liczby ofiar, i zastanawiać się nad cichym zaniepokojeniem, jakie jął okazywać prywatnie minister spraw wewnętrznych, i o sprawach wiszących na włosku, i o tym, że siły bezpieczeństwa zaczęły tracić panowanie nad sytuacją, i tak dalej…
Wreszcie ogarnął go upragniony sen. Przyśniło mu się od razu, że z jakiegoś powodu był na mszy z Harriet. Colina nie było z nimi — mógłby im towarzyszyć tylko jako dziecko albo nastolatek — poza tym Howard nie wiedział, w jakim są kościele. Nic nie było wyraźne, jasne, nawet ciało wiszące na krzyżu. „Wszystko jest miłością i cierpieniem” — powiedziała do niego Harriet. I w tym swoim śnie Howard wiedział, że to nie ma związku z rzeczywistością. Harriet nie żyła, a on przestał chodzić do kościoła. A jednak to zdanie było tak bardzo realne, odnoszące się do tego, kim był, i wydał jakiś dziwny dźwięk, podobny do płaczu, kiedy przypomniał sobie szczęśliwe lata z Harriet, jej wzruszającą dobroć dla ludzi.
Sen rozwiał się, a on zapadł w jakąś głębię bez dna, Bóg wie na jak długo. Nagle ostry, uporczywy dźwięk prześwidrował mu głowę.
Trr… Trr…
Colin. Przywarł do ostatniej świadomej myśli, kiedy zaczął wynurzać się na powierzchnię. To z pewnością był Colin.
Trr… Trr…
— Do licha — jęknęła Ewa. — Do licha… Howard po omacku sięgnął ręką w kierunku telefonu.
Przycisnął słuchawkę do ucha, ktoś mówił bardzo podniecony, w każdym razie to nie był Colin.
— Tu Howard.
— Filip, Duncan.
Nadal nie wiedział, z kim rozmawia. — Kto taki? — spytał niemądrze, ochrypniętym głosem.
— Filip Chisholm… Słuchaj…
— Filip? — Powoli wracała mu zatopiona w ciemności świadomość. — Bardzo przepraszam, ale…
— Słuchaj, chyba coś znaleźliśmy.
— Nie bardzo rozumiem. — Czegóż on chce?
— Chyba natrafiliśmy na Touchbuttona — powiedział Chisholm.
— Niemożliwe!
— Na to wygląda.
— Dobry Boże. — Howard gwałtownie usiadł i zapalił lampkę przy łóżku. — Powtórz to.
— Był przeciek. Całkiem nieoczekiwany.
— Gdzie?
— W Belfaście.
— Kiedy?
— Kilka godzin temu, w nocy.
— Dobry Boże — powtórzył Howard.
Budzik wskazywał pięć po wpół do piątej. Wróciła zwykła bystrość, zaczął formułować pytania, mnóstwo pytań, na które Chisholm odpowiadał non stop.
— Skąd wiesz, że to jest Touchbutton? — przerwał mu Howard. — Skąd ta pewność… Czy ma znak firmowy, czy coś w tym rodzaju?
— Podano mi dokładny opis.
— Naprawdę?
— Tamtejszy spec od zamachów bombowych powiada, że chyba znaleźli urządzenie wybuchowe z układem zabezpieczającym, odpalane zapewne drogą radiową.
— Jak duże jest to urządzenie?
— Sześć cali na cztery i na trzy, coś w tym rodzaju. Mniej więcej rozmiaru niewielkiego odtwarzacza magnetofonowego.
— Prezent jakby z nieba spadł.
— Coś w tym rodzaju.
— Czy wiadomo, kto nam zrobił ten prezent?
— Tego nie mogę powiedzieć. — Głos Chisholma był o oktawę wyższy niż zwykle. — Czyż nie jest to fantastyczne? Przecież Departament Uzbrojenia modlił się o to od dawna.
— Wprost nie do wiary.
— Z opisu wygląda, że jest to urządzenie, o jakim myślałem, i trudno mi wciąż uwierzyć, że…
— Ale czy nie za małe? Czy coś tej wielkości może przekazać odpowiednio silny impuls?
— W określonym zasięgu, tak. Czemu nie.
— Lecisz tam?
— O dziewiątej z Heathrow. Muszę przekonać się, jaka to zabawka wpadła nam w ręce.
— Ja nie mogę lecieć z tobą — powiedział Howard. — Rano mam umówione spotkanie z ministrem spraw wewnętrznych. Ale chciałbym, żeby jeden z moich ludzi ci towarzyszył.
— Bardzo proszę.
— John Sheard, myślę, że go znasz.
— Tak, oczywiście.
— Zaraz go zawiadomię. Będę za ciebie trzymał kciuki.
— Za nas wszystkich trzymaj, Duncan… A tak przy okazji, nie miałem racji co do Liverpoolu.
— Wiem, słyszałem.
— To sukinsyny. — I dodał: — Przeproś Ewę, że zakłóciłem jej sen.
— Przeproszę.
Howard odłożył słuchawkę całkiem już rozbudzony i natychmiast wykręcił numer Shearda. Sheard chciał tylko wiedzieć, jak długo będzie nieobecny w Londynie.
— Najwyżej dwadzieścia cztery godziny — odparł Howard. Ze względu na stan Carol z góry wiedział, jak zareaguje na tę propozycję Sheard. — Chisholm zrobi kilka prób na zasięg, a potem będzie chciał jak najprędzej wracać.
Z otwartymi oczami leżał na plecach, po takiej wiadomości trudno byłoby zasnąć. Podniecenie wywołane wiadomością Chisholma zniknęło, ale musiał przemyśleć wątpliwości i zastrzeżenia, czuł potrzebę porozmawiania, a nie tylko wyjaśnień.
— Nareszcie mieliśmy szczęście — zaczął mówić, a myśli rozpierzchały mu się w różnych kierunkach. — I to w samą porę.
Ewa przysunęła się do niego. — Która godzina, przecież to jeszcze noc.
— Za piętnaście piąta. — Gdzieś w głębi serca poczuł rozczarowanie, że nie spytała, o jaki rodzaj szczęścia tu chodzi. — Filip prosi cię o wybaczenie.
— Wcale się nie dziwię — powiedziała, ale tym razem bez gniewu.
— Zawsze jest zbytnim optymistą. Mam nadzieję, że tym razem, kiedy doda dwa i dwa, nie wyjdzie mu pięć.
W ciszy, jaka zapadła, budzik tykał niezwykle głośno. Howard nerwy miał napięte jak struny.
— Czy spałam, kiedy przyszedłeś? — spytała Ewa.
— Tak, spałaś.
— O której to było?
— Około dwunastej.
Spojrzał na odbicie lampy na suficie. Tak, nareszcie mieli szczęście. Ale po namyśle trzeba sobie powiedzieć, że nie należy zbytnio się tym cieszyć. Nawet jeśli Chisholm wróci triumfalnie z Touchbuttonem i Departament Uzbrojenia roześle wszystkim razem i każdemu z osobna mnóstwo danych, nic to nie da, jeśli nie będzie wiadomo, kto te urządzenia dostarczał i jak były przekazywane na miejsce zamachu.
Zagryzł usta. — Nadal będziemy stać w miejscu, aż się nie dowiemy, skąd oni je sprowadzają.
Oni — z nienawiścią pomyślał w liczbie mnogiej o tych wszystkich ludziach.
Ewa wsunęła mu rękę pod szyję. — Dezerter — powiedziała.
— Dlaczego? — spytał z roztargnieniem.
— A moje urodziny, to co? — Pocałowała go w policzek, wtulając się w niego. Ale on przyjął to obojętnie.
— Wyobraź sobie, Touchbutton twierdzi, że ponosi odpowiedzialność za bombę w Liverpoolu.
Nie odpowiedziała, nie słyszała.
— Okay, być może Filip przywiezie to draństwo ze sobą. Ale ja nie będę bliżej tego, co chcę wiedzieć, niż na początku. Co mi da samo urządzenie? Musimy wiedzieć, kto za tym stoi, poznać wszystkie sprężyny.
— Duncan… — szepnęła Ewa.
Wspomnienie zabitych i utopionych dzieci na promie nagle opanowało bez reszty jego wyobraźnię. Nigdy dotąd nie przypuszczał, że litość tak nagle może się przerodzić w nienawiść. W biurze było osiemnaście teczek nadal nie zamkniętych, a każda domagała się zemsty. Czwarty zamach Touchbuttona, a on nadal błądził po omacku.
— Duncan… na miłość boską.
Nadal był całkiem obojętny. Czuł bicie serca Ewy, pieszczotę jej palców na swoim ciele, jej usta na swoich wargach, ale jemu się zdawało, że to przeżywa ktoś inny. Tylko tyle.
— Proszę cię…
Wbił paznokcie w swoje dłonie w nadziei, że ból powstrzyma napór myśli. Znał każdą cząsteczkę jej ciała, pamiętał ich chwile uniesień miłosnych, ale teraz nie rozbudziła w nim nic prócz rozpaczy. Był odrętwiały, dogłębnie martwy.
— Przepraszam cię… przepraszam.
— Co się z tobą dzieje?
— Przepraszam.
— Chryste Panie — powiedziała przez zaciśnięte zęby.
— Dziś nic z tego.
Gwałtownie się odsunęła i leżała bez ruchu milcząc. Znów usłyszeli uporczywe tik–tak, tik–tak budzika. Mierzony ułamkami sekund czas płynął niezwykle wolno.
— Powinieneś pójść do lekarza — odezwała się wreszcie Ewa z rezygnacją.
— To śmieszne.
— Nie możesz tak żyć dalej… — urwała. — To znaczy ty pewno możesz, ale ja nie… Po prostu w domu jesteś całkiem nieobecny duchem.
— Posłuchaj… — zaczął drżącym głosem.
— Daj spokój. Chodzi nie tylko o to, ale o wszystko. Zostałam zepchnięta na margines twego życia i dalej tak być nie może.
Howard zamknął oczy, wstrząśnięty prawdą jej słów, przerażony klęską, gotów do obrony, bliski rozpaczy.
— Nie wytrzymam tego dłużej — mówiła dalej Ewa. — Zresztą nie widzę żadnego powodu, dlaczego miałabym to robić.
— Wiesz, jest mi teraz bardzo ciężko — powiedział kulawo.
— Mnie też, na Boga, mnie też.
— Te okropne zamachy są dokonywane coraz bliżej nas. A myśmy prawie się nie posunęli naprzód…
— Ale przecież chodzi mi o nas, o nasze wspólne życie, te okropne bomby wybuchają od wielu tygodni w naszym kraju. Mają wpływ na nasz dom i ja z tym muszę żyć.
— Nie mogę pracować od dziewiątej do piątej — zaprotestował. — Taki jest rodzaj mojej pracy i zawsze taki był. Doskonale o tym wiesz. To rodzaj mojej pracy cię mierzi.
— Inni ludzie też zajmują kierownicze stanowiska w Departamencie, a ich małżeństwa z tego powodu nie cierpią, nie rozlatują się.
— Nie mów tak.
— Dlaczego mam nie mówić, przecież to prawda. Przez chwilę milczeli, zamknięci w sobie, oddzieleni
barierą nie do pokonania. Dotknięci do żywego, wzburzeni, wytrąceni z równowagi patrzyli, jak zasłony się rozjaśniają, noc powoli ustępuje, a świt przynosi ćwierkanie ptaków i zapowiedź kolejnego dnia.
Wreszcie odezwał się Howard: — Czego chciał Colin?
— Powiedział, że zadzwoni do ciebie do biura.
Nie było tu ptaków, nigdy ich nie było. Tylko podłoga i ściany, i tworzące między nimi łuk ciało.
— MacAlindon, stój na palcach — szczeknął kapral. Krótko ostrzyżone włosy, krótko ostrzyżony móżdżek. — Stój na tych swoich pieprzonych palcach.
Goła żarówka wisiała na długim przewodzie i cień kaprala ruszał się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Mężczyzna był bez butów i nie miał marynarki. Za nim, z dala od ściany, przy biurku przykrytym suknem siedział tęgi major wywiadu i czytał książkę.
— Wysil tę swoją mózgownicę, MacAlindon… Myśl!
Trwało to już sześć godzin. Sześć godzin temu mężczyznę zabrano z Kilbrennan Street i przywieziono tutaj; od tej pory pozostawał w takiej właśnie pozycji: pięty nie dotykały podłogi, a rozcapierzone palce rąk oparte były o ścianę. Sześć godzin bez chwili wytchnienia. Na początku, kiedy był od ściany nie dalej niż na długość ramienia, jego pozycja była do zniesienia. Umysł miał jasny, mięśnie mocne i silną wolę.
Teraz już nie.
— Czyś ty ogłuchł, MacAlindon?
Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna miał prawie sześć stóp wzrostu. Trzydzieści parę lat. Oba przedramiona lekko wytatuowane, gęste, falujące ciemne włosy. Początkowo jego ręce mocne były jak ze stali, głowę trzymał wysoko i nie powiedział ani słowa.
— Głuchy jesteś, czy co?
Teraz jęknął. Głowa mu opadła, ramiona i nogi drgały, zakończenia nerwowe w całym ciele krzyczały z bólu. Pod łukiem, jaki tworzyło jego ciało, podłoga była zroszona potem, a przenikliwa woń jego cierpienia wypełniała to zamknięte pomieszczenie.
— Sam możesz to szybko skończyć, MacAlindon, tylko nam powiedz to, co chcemy wiedzieć.
Mniej więcej po pierwszej godzinie kazano mu odsunąć stopy od ściany o kolejne dwa, może trzy, cale. Co trzydzieści minut musiał powtarzać ten ruch, zwiększając w ten sposób nacisk na kciuki i palce. Teraz był wygięty pod kątem czterdziestu stopni, a w głowie mu aż huczało.
— Oczywiście możemy zaczekać — powiedział uprzejmie kapral. — Nawet cały dzień, jeśli trzeba. Albo jeszcze jedną cholerną noc. — Błysnęła zapałka, zaciągnął się papierosem. — Ale w końcu nam powiesz, w końcu wszyscy mówią. No, to czy nie lepiej oszczędzić sobie kłopotu?
Mężczyzna znowu jęknął i próbował unieść głowę. Wydał go jakiś Judasz. Z początku zastanawiał się chłodno, kogo należało podejrzewać i dlaczego to zrobił, ale od dawna już jego mózg nie pracował świadomie. Miał uczucie, że lada chwila kręgosłup mu pęknie na dwie części, a nogi trzęsły się bez żadnej kontroli.
— Może tak zaczniemy od początku, MacAlindon? — Krzesło zaszurało po podłodze i major wstał. Głos miał spokojniejszy, inny też styl, ale poza tym nie było żadnych różnic. — Może tak przypomnimy sobie, dlaczego tu jesteśmy.
Żadnej odpowiedzi.
— Może jednak, MacAlindon?
Zaczął chodzić tam i z powrotem, a to zajmowało pełen udręki czas. Mężczyzna zacisnął powieki i starał się ukryć w swej własnej pulsującej, czerwonej jak krew ciemności. Minęło sześć godzin i tracił kontrolę nad samym sobą. Sześć godzin i już był bliski załamania, a ból krzyczący z każdego włókna jego ciała groził, że obali resztki jego oporu.
— Wychodziłeś z tyłu domu przy Kilbrennan czternaście, kiedy nasi ludzie weszli od frontu… Pamiętasz to? — Major czekał, a potem wzruszył ramionami. — W tym domu nie było nikogo prócz ciebie. Nie było także nic innego oprócz tego czegoś, co zostało ukryte pod podłogą na parterze.
Znów żadnej odpowiedzi, ale major był całkiem spokojny. Dobrze wiedział, co robi. Stare metody przesłuchiwania ciągle były najlepsze.
— Twoje nazwisko nie ulega wątpliwości. Prawo jazdy, książka opłat za mieszkanie, świadectwo lekarskie, do licha, zupełnie jakbyś nosił znaczek identyfikacyjny. Mac—Alindon… Sean MacAlindon, elektryk, pracujący na własną rękę… Ale co z tym urządzeniem pod podłogą. Co z nim? To jest doprawdy niezwykłe urządzenie, nie sądzisz?
Cisza. Major uważnie spojrzał na mężczyznę, miał jeszcze jedną kartę w zanadrzu i czekał na odpowiednią chwilę. Patrzył na ciemne plamy potu na podłodze, widział, jak drży to mocno zbudowane ciało.
Wkrótce, pomyślał.
— Stań na palcach — szturchnął go kapral. — No, już… już!
Dym papierosa kłuł majora w oczy. Sześć godzin i żadnego postępu, w innych okolicznościach byłby tym zdumiony.
— Powiedz mi coś. Cierpliwie, z wyrachowaniem.
— Pod podłogą domu, który wynajmujesz, znaleźliśmy skrzynkę z pewnym szczególnym urządzeniem wybuchowym — powtarzał któryś raz z rzędu. — A może przypadkiem jest to Touchbutton?
Mężczyzna jęknął i głęboko wciągnął powietrze. Nic więcej.
— Kto ci to dał?
Znów nic, ale widać było, że jest u kresu sił.
— Czyś sam pojechał na południe, czy ci to przysłano?
Nadal nic.
Major dał znak kapralowi, który wrzasnął:
— Kto ci to dał, MacAlindon? Powiesz, to cię wezmę spod tej ściany!
Major spokojnie obserwował ostatnie kilka sekund szczytowej fazy męki mężczyzny, a potem przekrzywiwszy głowę zagrał swoją kartę:
— Co ty na to, gdybym ci powiedział, że to był… Brendan Nolan?
Mężczyzna opadł tak gwałtownie, jakby otrzymał cios karate, a major zatarł ręce.
— Wytrzymał całą noc — powiedział do kaprala. — I nagle: Bingo! Wszystko poszło na marne.
Blady uśmiech zadowolenia pojawił się na jego twarzy, kiedy patrzył na nieprzytomnego mężczyznę leżącego na podłodze. Czasem opłacało się zaryzykować.
— Zupełnie jakby dostał prosto w splot słoneczny.
— Która godzina?
— Siódma — odparła Leachowi Anna Dąbrowska. Siódma — powtórzyła po polsku.
— Nauka w łóżku?
— A dlaczego nie? — Kuszące usta, oczy pełne wyczekiwania, i to z samego rana. — Tutaj najlepiej.
Przyciągnął ją do siebie. Była gładka, ciepła, roześmiana.
— Jakie to szczęście, że ciebie poznałem. Naprawdę, los tego dnia prowadził mnie za rękę. Dobraliśmy się jak w korcu maku.
— Dziękuję bardzo…
— Nie bądź taka ironiczna. Możesz mieć z tego powodu kłopoty.
— Te słowa każę umieścić na moim grobie.
Wziął ją wtedy szybko, gwałtownie, a kiedy ich uniesienie osiągnęło szczyt, krzyknęła coś w ekstazie. Potem, kiedy wyczerpani leżeli byle jak obok siebie, Leach spojrzał na nią pytająco.
— Coś ty powiedziała?
— Kiedy?
— No, wtedy. Krzyknęłaś mi coś prosto do ucha.
— Ach, to — uśmiechnęła się. — Tego nie można przetłumaczyć.
— Nie można czy nie da się przetłumaczyć?
— Nie można.
— No tak, przecież jesteś wykształcona.
Dziwna rzecz, ale nieraz nie mógł wprost uwierzyć, że był czas, kiedy dla niego nie istniała, czas, zanim zawładnęła jego ciałem i duszą.
Teraz był listopad, zaledwie cztery miesiące minęły od pierwszego ich spotkania na Starym Mieście, i prawie od razu stała mu się pod każdym względem niezbędna. A w sumie spędzili razem osiemnaście dni, tylko tyle.
— Wczoraj wieczorem… — zaczął mówić.
— Tak? — Anna zmarszczyła lekko brwi. — Czy to ma być jakaś nowa zabawa? Jeśli tak, powinnam wiedzieć, jak się w to gra.
.— Powiedziałaś, że chcesz stąd wyjechać. Ze mną wyjechać.
Dłuższą chwilę milczała, jakby się przeraziła tej myśli. Areszcie spytała:
— Chodzi ci o wyjazd z Polski?
— Oczywiście.
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Już ci to przedtem mówiłam.
— Z powodu twojej siostry?
— Z powodu mojej siostry.
— Trudno mi uwierzyć, że tylko dlatego nigdy nie będziesz mogła wyjechać. Oczywiście nie podaję w wątpliwość tego, co mówisz, ale nie wydaje mi się…
— Idź do nich, Martin, i spytaj. Rok temu miałam możliwość wyjazdu za granicę, do Paryża. Ale mi nie pozwolili.
— Jak długo miałaś być w Paryżu?
— Tylko dwa tygodnie.
— A oni powiedzieli: nie?
— Uhm.
— Ile lat temu twoja siostra wyjechała do Stanów?
— Sześć.
Leach cicho zagwizdał. — Cholera jasna. — Jeśli mu to już mówiła, to zapomniał. Przesunął dłonią po jej biodrach. — I tylko dlatego, że ktoś z rodziny ma przy swoim nazwisku odpowiedni znaczek…
— Jest też inny powód, Martin.
— Jaki znowu?
— Moja praca.
— W drukarni?
Skinęła głową.
Na barce rzecznej zajęczała syrena, nisko, ponuro. Świat na zewnątrz był wrogi i czekał na nich.
— I co z tego? — spytał Leach.
— To jest wojskowa drukarnia.
— Nie wiedziałem o tym. — Był zdumiony. — Obowiązuje tajemnica? Drukuje rzeczy ściśle tajne?
— Tak. — Wyraźnie była zdenerwowana. — Drukujemy rzeczy techniczne dla specjalistów, związane z uzbrojeniem. Nakłady są bardzo niskie.
— Ach, tak. — I dodał: — Ale ty pracujesz tam jako sekretarka?
— Sekretarka i asystentka.
— Asystentka?
— Kierownika wydziału.
— Uhm.
— Lepiej się stanie… jeśli nie będziemy o tym więcej rozmawiać. Proszę cię.
— Okay.
Zrozumiał teraz, czemu tak uporczywie nalegała, żeby nie przychodził po nią do biura. I dlaczego wybierała małe restauracje na peryferiach miasta. I czemu w letnie wieczory o zmroku spacerowali tam, gdzie było niewiele osób.
— Okay — powtórzył. — Teraz mam jasny obraz sytuacji.
— Chodzi o moją siostrę i moją pracę. Obie te rzeczy razem. Dlatego mam tyle trudności.
— Tak — powiedział w zamyśleniu. — Tak. Minęła cząstka dnia, ich oczy spotkały się, a Leach delikatnie obrysował palcami linię na jej czole poniżej włosów.
— Powinnam ci była wcześniej to wyjaśnić.
— To nie ma znaczenia.
— Właśnie że ma. Wszystko, co nas dotyczy, ma znaczenie. Ale ja nie wiedziałam… Z początku nie wiedziałam, ile mogę ci powiedzieć.
. — Nie jest to znów nic bardzo poważnego. Uśmiechnęła się niepewnie. Postanowił dodać jej otuchy.
— Czy wiesz o tym, że tajemnica deprawuje, a tajemnica absolutna deprawuje absolutnie?
— Ja nawet słuchać o tym nie lubię.
— Kocham cię.
— To już mi się bardziej podoba — odparła. — Dużo bardziej.
— A przy tym jest to prawda.
Pogłaskała go, a w tym geście zawarte było wszystko.
— A więc nie tylko chodzi ci o łóżko?
— Tak. Nie tylko chodzi mi o łóżko. — Z innymi tylko o to, ale nie z nią. — Teraz chyba sama już wiesz o tym najlepiej.
Później w małej alkowie przylegającej do kuchni, której okno wychodziło na rzekę i ruchliwy o tej porze most Poniatowskiego, pili czarną kawę i palili papierosy, angielskie papierosy, których zawsze przywoził cały karton. Za dwadzieścia minut miała wyjść do pracy. Wkrótce on też opuści jej mieszkanie i pójdzie zabrać z garażu „Ruchomą wystawę firmy Saxon”. Pod wieczór znów się spotkają i ponownie odkryją siebie nawzajem, a potem zasną i obudzą witając nowy świt i jeszcze jedno rozstanie. Po czterech dniach przytulą się w pożegnaniu, a on wyruszy swoim trailerem na zachód, do Lipska i Rotterdamu.
Anna najwyraźniej czytała w jego myślach. — Jak długo możemy tak żyć?… Pytam cię.
Czasem bywała bezpośrednia jak dziecko. Potrząsnęła ze smutkiem głową i spojrzała bacznie na Leacha.
— Jak długo?
Miał wrażenie, jakby dostał cios prosto w żołądek.
— Ja także cię kocham — mówiła dalej. — A dla mnie oznacza to wspólne życie, naprawdę wspólne. Jawne. Nie w taki sposób, że jestem jak dziwka, do której przychodzisz, kiedy masz czas… To okropne, Martin.
Myśli mu się kłębiły w głowie. Z niezwykłą szybkością dokonał przeglądu możliwości, oceniając szanse ryzyka.
— Gdybyś pojechała ze mną…
Urwał myśląc o Warricku i zawartej umowie, i pieniądzach dotąd zarobionych — tysiącu funtów, które otrzymywał za każdą dostawę, całym tysiącu wpłacanym na konto cyfrowe w Szwajcarii. Tak wiele już dotąd zaryzykował, nie tylko swoją przyszłość w firmie Saxon, teraz był już po uszy w tym wszystkim pogrążony. „Pan jest chciwy” — powiedział kiedyś Warrick, ale do diabła z nim. Sam wiedział najlepiej, co robi i ile to jest warte. Tak jak zwierzchnicy Warricka, którzy płacili dobrze i na bieżąco.
— Musimy mieć pewność, czego chcemy, Anno. Absolutną pewność. Oboje.
— Ja mam. — Była poważna, skupiona, cały czas wpatrzona w niego. — Nigdy w życiu nie byłam tak pewna.
— Co do mnie?
— Oczywiście co do ciebie.
— Na pewno? — ścisnął jej obie dłonie. — Nie tylko dlatego, że jestem środkiem do osiągnięcia celu?
— Nie.
— Może oszukujesz sama siebie…
— Nie! — prawie krzyknęła.
— Wybacz mi, ale sama musisz odpowiedzieć sobie na te wszystkie pytania. Musisz, jeśli chcesz być uczciwa wobec nas obojga. Ponieważ kiedy się na to zdecydujemy, nie będzie odwrotu.
— Wiem o tym.
— Jest tylko jeden sposób, w jaki mógłbym cię stąd wywieźć: przeszmuglować w moim samochodzie.
Słyszał te słowa, ale jakby wypowiadał je ktoś obcy. Trzy miesiące temu uważałby to za czyste szaleństwo. Ale ta kobieta, która znalazła słaby punkt w jego sercu, zmieniła go całkowicie, tak że sam siebie nie poznawał.
— Kiedy, Martin?
Znów poczuł skurcz żołądka, zapowiedź strachu, i w tym samym ułamku sekundy wiedział, że dokonał wyboru, wydawało mu się, jakby od samego początku, już przy kiosku Ruchu, kiedy powiedziała: „Czy mogę panu w czymś pomóc?”, decyzja ta była powzięta, nieunikniona jak obrót ziemi.
— Kiedy? — W jej zielonych oczach dostrzegł podniecenie.
— Chyba w przyszłym miesiącu. — Odwrócił wzrok. — Wcześniej to jest niemożliwe.
Rozmawiali o grudniu, końcu grudnia. Czyste szaleństwo. Krótkotrwałe ryzyko mogło spowodować długotrwałe skutki, katastrofalną lawinę. Tego dnia, kiedy w Cieplicach wymienił z Warrickiem niby to serdeczny uścisk dłoni, być może zwiastujący również śmierć, podświadomie wiedział, że już nigdy więcej nie zazna całkowitego spokoju, że nigdy nie będzie całkowicie bezpieczny. Ale to się stało, nim się zakochał, a teraz miłość wydawała mu się czymś w rodzaju tarczy.
— Anno, przecież ja mam swoje zobowiązania wobec firmy. To co robię i kiedy mogę robić, w dużej mierze zależy od innych ludzi.
Pomyślał wtedy o Retmanie, Marku Retmanie, który był pośrednikiem między nim a Warrickiem. Należałoby powiedzieć Retmanowi, że w grudniu nie będzie mógł nic zabrać. Tylko w tym jednym miesiącu nie będzie przesyłki ukrytej za pomieszczeniem wystawowym. Tylko w tym jednym miesiącu Brendan Nolan odjedzie z pustymi rękami.
Anna powoli piła kawę. — Jak to urządzisz?
Zawahał się, odsuwając w tył krzesło. — Sam jeszcze nie wiem. — O pewnych rzeczach Anna nie może się nigdy dowiedzieć. — To wymaga przygotowań.
— Trudnych?
— Moim zdaniem łatwiejszych dla mnie niż dla wielu innych osób.
— Ryzykownych?
— Do pewnego stopnia. — Uśmiechnął się do niej.
— Nie martw się zbytnio, przecież nie musimy zaraz o wszystkim decydować.
Wstała od stołu, podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na ramiona. — Martin… Martin — powtarzała kilkakrotnie, całując go, szepcząc coś, śmiejąc się przy tym, a on tulił ją do siebie intensywnie przeżywając jej bliskość. Kiedy się odsunęła, zauważył, że w oczach ma łzy, a usta jej drżą.
— Co mam ci powiedzieć?
Przez całe życie Leach nie widział u nikogo takiego wyrazu twarzy. Impulsywnie wziął jej twarz w obie dłonie. Kłamstwo stało się jego chlebem powszednim, ale teraz ogarnęło go nagle przemożne pragnienie prawdy i nieodłącznej z nią prostoty.
— Powiedz, że mnie kochasz.
— Kocham, kocham…
— O to mi chodziło. To jest najważniejsze.
Nad rzeką znów zawyła syrena. Wielokrotnie miał sobie przypominać jej dźwięk i łzy radości na policzkach Anny, i to, jak z niepokojem powiedziała: „O Boże, na mnie już czas!”, i zaczęła spiesznie zakładać swoje wysokie buty, śmiejąc się, a on też zaczął się śmiać z uczuciem ulgi.
— Gdzie przekroczymy granicę?
— W Zgorzelcu. Dobrze mnie tam znają. Jeżdżę tamtędy regularnie.
— A potem? — Anna spiesznie przejrzała się w lustrze.
— Co dalej?
— Lipsk… Lipsk, Magdeburg, Hanower, Rotterdam — mniej więcej tak.
— Martin, nie mogę w to uwierzyć. — Zdumiona potrząsnęła głową. — Jeszcze godzinę temu nawet mi się o tym nie śniło.
— Mnie również.
Podeszła do drzwi wyjściowych, ale zatrzymała się z ręką na zasuwie. Nagle stali się oboje konspiratorami.
— Czy to prawda? To nie jest sen?
— Głuptas z ciebie.
— Dziś wieczorem nie zmienisz decyzji?
— Dlaczego to mówisz?
— To coś… to coś tak niezwykłego. — cofnęła się trochę, niepewna i prawie przerażona. Ileż potrafi wyrazić twarz. — Nie tylko chodzi o wyjazd. Ale o to, co później, o te problemy dotyczące zarówno ciebie, jak i mnie. Nie zaczęliśmy nawet jeszcze rozmawiać o tym, co z teg0 wyniknie.
— Porozmawiamy dziś wieczorem — powiedział. — Będziemy rozmawiać i rozmawiać.
— Ten wieczór jest strasznie odległy. Czy moglibyśmy się spotkać o pierwszej?
— I nie zmienisz decyzji?
Nigdy nie zapomniał, jak wzruszyła go ta jej rozpaczliwa potrzeba potwierdzenia.
— Nie zmienię mojej decyzji. Na pewno nie zmienię.
— Racja — powiedział minister spraw wewnętrznych. Nosił małą schludną bródkę tuszującą brzydkie usta i powtarzał słowo „racja” przy każdej okazji, jakby chciał utwierdzić Howarda w przekonaniu, że jest dobrze zorientowany w sytuacji. — Jeśli będziemy mieć szczęście, Chisholm potwierdzi to, co już wiemy o Touchbuttonie. — Spojrzał znad bloku, na którym bez przerwy rysował esy–floresy. — Czy to coś panu pomoże?
— Pomogłoby, gdyby tam było podane nazwisko i adres producenta.
— Myślałem, że być może uda się dokonać jakiejś dedukcji, dedukcji natury technicznej — mówił kwieciście — opierając się na tym, co znalazł Chisholm.
— Co do źródła?
— Racja.
— Nie znam się na dedukcji — odparł Howard.
— Sądzę, że możemy wysnuć pewne przypuszczenia. Ale do tego już przywykliśmy, snujemy przypuszczenia od wielu tygodni.
Byli sami. Minęło właśnie piętnaście po dziewiątej, ale to już było trzecie spotkanie Howarda w tym dniu.
— Zgodnie z moimi informacjami — mówił minister spraw wewnętrznych — istnieje wiele powodów, by łączyć Touchbuttona z ekstremistycznym odłamem Komitetu Irlandzkiej Akcji Ochotniczej.
— O ile wiem, w wyniku nocnego przesłuchania ujawnione zostało nazwisko Brendana Nolana.
— Czy to pewne?
— Nie mam tego na piśmie. A oni potrafią cofać swoje zeznania, jak panu wiadomo.
Howard odchrząknął.
— Czy ta wiadomość zaskoczyła pana ministra?
— Nie, jeśli idzie o KIAO. Sądzę, że wiele za tym przemawia. Jednak Nolan, Brendan Nolan — to interesujące.
— Mogę spytać dlaczego?
— Po pierwsze dlatego, że jest znany jako kwatermistrz KIAO. Po drugie dlatego, że podobno cholernie długo przebywał w Irlandii.
Minister spraw wewnętrznych zamrugał oczami nadal bazgrząc na bloku. — Co miałoby to znaczyć?
— Że jeśli pan minister ma dokładne informacje, Touchbuttony dostarczane są do Irlandii.
— I stamtąd przerzucane do nas? Howard przytaknął skinieniem głowy.
— Zawsze uważaliście to za możliwe?
— Za prawdopodobne — podkreślił Howard.
Cztery dni temu minister spraw wewnętrznych wystąpił wieczorem w telewizji i mówił z przejęciem o nieprawdopodobnej wprost nikczemności nowego zamachu bombowego, który spowodował wielkie ofiary, apelując do całego narodu o zachowanie spokoju i współpracę z siłami porządkowymi. Podkreślał, że ograniczenie swobód obywatelskich było w tej sytuacji konieczne, i tajemniczo napomykał o wprowadzeniu niezwykłych środków ostrożności. „Mamy do czynienia z psychopatami — przekonywał — to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Proszę więc wszystkich, by w obliczu terroru, jakim się wobec nas posługują, byli czujni i zdecydowani…” Jak na kogoś, kto z powodu przemeblowania gabinetu odziedziczył w rządzie najgorętsze stanowisko prawie jednocześnie z pierwszym zamachem Touchbuttona, było to wystąpienie doniosłe i robiące silne wrażenie. Ale tutaj, w zaciszu swego wykładanego dębem gabinetu z ponurymi zielonymi zasłonami i żoną patrzącą na niego z dezaprobatą z dużego zdjęcia w ramce, był o wiele mniej pewny siebie. Touchbutton stał się morderczym narzędziem, dodatkiem do długiej kampanii zakrojonego na szeroką skalę zabijania wszystkich bez wyboru, tak że stanowisko ministra zdrowia, jakie przedtem zajmował, wydawało się urlopem w porównaniu z tym, z czym teraz miał do czynienia. A na domiar wszystkiego tyle było szczegółów do przemyślenia, tyle nowych nazwisk, którymi musiał operować, tak mało czasu.
— A co z tym… jak mu tam? — strzepnął palcami — Warrickiem? Czytałem pański raport. Uważa go pan za postać kluczową w tym wszystkim?
— Zapewne tak.
— Uciekł do Rosjan rok temu albo dwa, prawda?
— Istotnie tak było.
— Może mi pan powie o nim coś więcej.
— Warrick był sierżantem sztabowym w brytyjskich oddziałach technicznych w Berlinie Zachodnim. Ma teraz trzydzieści sześć lat. Półtora roku temu latem zgłoszono, że zniknął ze swojej jednostki, a po kilku tygodniach okazało się, że jest w Moskwie. Potem stwierdzono, że dwa albo trzy razy był w najbardziej zapalnych miejscach — na przykład w Bejrucie, ostatnio na Cyprze i raz, w ubiegłym tygodniu, w Algierii. Wszystko wskazuje na to, że zajmuje się terroryzmem. Nie tyle aktywnie, co raczej jako kontroler i ogólny koordynator.
— A co z rekrutacją?
— Tym również.
— Czy coś wskazuje na to, że jest w jakiś sposób powiązany z grupami działającymi w Zjednoczonym Królestwie?
— Niespecjalnie — odparł Howard. — Ale to nie znaczy, że…
— Ale chyba macie na niego oko?
— Na tyle, na ile to jest możliwe. Warrick jest jak błędny ognik. Ci, na których mam oko, są znacznie bliżej Anglii.
Minister spraw wewnętrznych spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi. Howard zaczął mówić szybciej, zawsze było za mało czasu.
— Jeszcze wczoraj miałem na swojej liście osiemnastu ludzi, a dziś już tylko jednego.
— Osiemnastu podejrzanych?
— Niezupełnie. Z podejrzanymi sensu stricto może mieć do czynienia policja, my zarzucamy większą sieć. Muszę mieć trzy odpowiedzi dotyczące Touchbuttona: skąd pochodzi to urządzenie, kto je dostarcza terrorystom i w jaki sposób to czyni. Większość ludzi na tej krótkiej liście znalazła się ze względu na swoje pochodzenie, swoje podróże i kontakty za granicą. Oczywiście czasem brało się pod uwagę i inne czynniki, ale te są podstawowe.
— Jak oni trafili na tę pańską krótką listę?
— Sami się zdradzają. Zwykle nie ma dymu bez ognia.
— A co z tym osiemnastym?
— Wczoraj Sekcja 6 stwierdziła, że obserwacja pewnego stewarda na brytyjskim statku pływającym na trasie Rostock–Gravesand nie daje żadnych rezultatów. — Zrobił krótki gwałtowny gest rękami. — Kamery i zegarki — to już czyjaś inna działka.
— Zostało więc siedemnastu?
— W tej chwili tak — powiedział Howard i dodał:
— Jest to zabawa w ciuciubabkę.
Minister spraw wewnętrznych spojrzał ostro znad swoich nie kończących się zawijasów. O dziesiątej miał przyjąć delegację działaczy politycznych z prowincji, którzy znowu chcieli przywrócenia kary śmierci. Środki masowego przekazu również zaczęły robić szum i opinia publiczna coraz głośniej się tego domagała, tak więc Touchbutton mógł się okazać ostatnią kroplą, która przeważy szalę.
— Z tych siedemnastu… — zaczął i urwał w pół zdania, nagle uderzony tym, jak bardzo źle wygląda Howard: drgający kącik ust, zapadnięte oczy. — Czy na podstawie waszych dochodzeń są wśród tych siedemnastu — powtórzył — osoby bardziej interesujące niż inni?
— Jeden.
— Proszę mi powiedzieć który i dlaczego?
Howard wyjął z teczki brunatny segregator i otworzył go na wielkim biurku, po czym wyciągnął z niego dużą czarno–białą fotografię i podsunął ją ministrowi.
— Została zrobiona w czerwcu tego roku — wyjaśnił — w miejscowości Cieplice w Polsce. Proszę, panie ministrze, nie zwracać uwagi na osoby leżące obok basenu ani na mężczyznę na trampolinie. Proszę się skoncentrować na tych dwóch mężczyznach po lewej, którzy stoją razem.
— Dlaczego?
— Ten, który stoi twarzą do aparatu, to Warrick.
— A ten drugi?
Blisko Whitehall rozległ się wystrzał z rury wydechowej jakiegoś samochodu i obaj drgnęli — poniosły ich nerwy i wyobraźnia. Żaden jednak nie starał się pokryć tego fałszywym uśmiechem czy gestem. Tak się właśnie działo w rzeczywistości — bez ostrzeżenia, bez możliwości opanowania, tak z tym żyli.
— A ten drugi? — spytał ponownie minister Howarda.
— Nazywa się Leach… Martin Graham Leach.
— Proszę mówić dalej.
Howard spojrzał do teczki. — Powiem od razu, jest czysty. Przynajmniej w Zjednoczonym Królestwie jest czysty… Zaraz do tego przejdę.
— Słucham uważnie.
— Leach pracuje w firmie Saxon, która ma swoją centralę w Londynie, a on jest jej przedstawicielem na Europę Wschodnią: Polskę, Czechosłowację, NRD, a także na Węgry. Oprócz tych krajów bloku sowieckiego działa także w Holandii i w Niemczech Zachodnich, choć tylko marginesowo, głównie przejazdem.
— To spory obszar działania.
— Jest handlowcem jeżdżącym, obsługuje ruchomą wystawę firmy Saxon: filmy, literatura, próbki towarów…
Zna pan minister ten rodzaj pracy… Chociaż w zasadzie Londyn jest jego bazą, zwykle trzy tygodnie co miesiąc spędza poza Anglią, przyjeżdża i wyjeżdża. Już z samej istoty swej pracy z łatwością może być kurierem, łącznikiem, w ogóle wszystkim.
— Kiedy pan wszedł w posiadanie tego zdjęcia?
— W lecie.
Howard zamierzał powiedzieć, że to była zasługa Petriego, ale dał spokój: wprowadzenie jeszcze jednego nazwiska mogło wywołać niepotrzebne zamieszanie w głowie ministra.
— Jak się nazywa ta miejscowość, o której pan wspomniał?
— Cieplice. To miejscowość wypoczynkowa o dwieście mil na południe od Warszawy. W pobliżu miasteczka jest ośrodek dla dziennikarzy. Na zdjęciu widać basen w tym ośrodku oraz jego otoczenie.
Minister uważnie przyglądał się zdjęciu. — I co wiemy o tym Leachu?
— Nieżonaty, nie ma rodzeństwa, jego owdowiała matka mieszka w Bromley. On sam na kawalerkę w zachodnim Londynie, na Brook Green. W kartotece kryminalnej nie jest notowany i sprawia wrażenie człowieka nieszkodliwego. Nie ma specjalnie żadnych irlandzkich znajomości, w ogóle nie ma właściwie przyjaciół, jest chyba samotnikiem. Oddział Specjalny przeszukał jego mieszkanie i na okres jego ostatnich dwóch pobytów w domu założono mu podsłuch w telefonie, ale to nic nie dało. — Howard zmarszczył czoło. Do tej pory wszystko to prowadziło donikąd. — Jest całkiem czysty. A jednak mimo to jest moim zdaniem jedynym człowiekiem, na którego warto zwrócić specjalną uwagę.
— Z powodu tego zdjęcia?
— Tak, głównie z powodu tego zdjęcia.
— Przecież mogli się spotkać przypadkowo w tym właśnie miejscu?
— Wiele przeciw temu przemawia.
— Ale mogło tak być.
— Oczywiście.
— A więc? — W tonie ministra zabrzmiała nuta zdenerwowania. Nie marnuj człowieku mego czasu, mówił jego ton.
— Warrick nie jest głupcem. Nie dopuściłby do tego, żeby stracić okazję, nawet gdyby spotkali się przypadkowo. Człowiek z takim życiorysem jak Leach to dla niego manna 2 nieba.
— Pod warunkiem jednak, że Warrick jest obsadzony w roli, w jakiej go pan widzi. — Deszcz cicho uderzał o szyby. — No, i jeśli sam Leach chciał być dla niego użyteczny.
— Zawsze można zastosować odpowiedni nacisk.
— Szantaż?
— Albo pokusę.
— Hm. — Minister poruszył palcami po blacie biurka, jak ktoś czytający brajlem. — Odnoszę wrażenie, że stąpa pan po bardzo cienkim lodzie.
— To prawda.
— Miałem nadzieję, że ma mi pan więcej do powiedzenia. Howard poczuł się dotknięty do żywego.
— My nie szukamy igły w stogu siana, panie ministrze, to byłoby dość proste. My na razie nawet nie wiemy, który stóg wybrać.
Znów usłyszeli uderzenia deszczu, rozpadało się chyba na dobre.
— Mógłby go pan zatrzymać…
Howard potrząsnął przecząco głową.
— …Wyciągnąć z niego, co się da.
— Nie chciałbym tego robić.
— Wedle nowych przepisów można by go trzymać tak długo, aż…
— Nie chcę tego. W każdym razie jeszcze nie teraz. Chcę zobaczyć, dokąd nas doprowadzi.
— Nie mamy na to czasu.
— Dobry Boże, wiem o tym.
— Nie możemy pozwolić, żeby inicjatywa…
— Wiem o tym. — Howard nie chciał słuchać rzeczy oczywistych. — Ale gotów jestem się założyć, że Leach więcej ukrywa, niż to jest widoczne dla oczu, i po namyśle doszedłem do wniosku, że trzeba się przekonać, czy potrafimy się nim posłużyć. Zatrzymując go tak od razu, moglibyśmy w rezultacie stracić bardzo wiele.
Minister spraw wewnętrznych ściągnął usta. Nie lubił sytuacji wymagającej wyboru jednej z wielu możliwości, zwłaszcza kiedy na nim spoczywała ostateczna odpowiedzialność za ten wybór. Potrzebował konkretnych wyników, czegoś w rodzaju zwycięstwa, czegoś czym mógłby zaimponować kolegom ministrom i w Parlamencie.
— Uważa go pan za pewniaka — stwierdził.
— Daleki jestem od tego. Ale pewne rzeczy wskazują na to.
— Bardziej niż na tych innych, o których pan wspomniał?
— Jego referencje, jeśli można tu użyć tego słowa, są wiele mówiące.
— Zdjęcie z Warrickiem?
— To nie wszystko — odparł Howard. — Obecność Leacha i Warricka w Cieplicach odnotowano latem, dokładnie dwudziestego siódmego czerwca. Właśnie tego dnia zostało zrobione to zdjęcie. W ciągu miesiąca sprawdziliśmy skrupulatnie przeszłość Leacha i śledziliśmy go podczas pobytu w Anglii. — Urwał. — A może interesuje pana ministra, jaki tryb życia prowadzi?
Minister pokiwał głową wyczekująco.
— Po jakimś tygodniu pobytu w Londynie, w centrali firmy Saxon, leci do Rotterdamu, gdzie garażuje jego firmowy trailer — wystawa. Stamtąd jedzie na wschód, żeby zebrać zamówienia i mniej więcej trzy tygodnie później — różnica wynosi kilka dni — wraca do Rotterdamu, gdzie zostawia samochód i leci na Heathrow. Nasze dochodzenie wykazało, że taki tryb życia prowadzi niezmiennie w ciągu ostatnich osiemnastu, dwudziestu miesięcy.
— Żadnych zakłóceń?
— Właściwie tylko raz, w sierpniu tego roku… Leach zniknął na tydzień. — Howard podniósł rękę, zanim Minister zdążył mu przerwać. — Jak dotąd nie udało nam się nawiązać kontaktu w tej sprawie z agentami bloku komunistycznego. Początek takiej gry, która polega na czekaniu, jest zawsze bardzo trudny, zwłaszcza że wszędzie podkreślamy konieczność zachowania daleko idącej dyskrecji. Ale teraz nie ulega wątpliwości, że trzy miesiące temu po przyjeździe do Rotterdamu gdzieś się zapodział.
— Kiedy miał wrócić do Londynu?
Howard skinął głową. — Zwykle odlatuje w kilka godzin po przybyciu do Rotterdamu, ale w sierpniu tego nie zrobił. Trailer był zaparkowany w zwykłym miejscu, ale minęło sześć dni, zanim Leach pojawił się na Heathrow.
Minister spraw wewnętrznych przestał rysować swoje esy–floresy. Był politykiem z krwi i kości, co oznaczało, że pokonał swych przeciwników wykorzystując inteligencję innych ludzi.
— Dlaczego jest to pańskim zdaniem takie istotne?
— Touchbutton przyznał się do zamachu po raz pierwszy we wrześniu, jedenaście tygodni po spotkaniu w Cieplicach Leacha z Warrickiem, a miesiąc po tym, jak Leach zniknął z Rotterdamu.
— Chce pan powiedzieć, że…
— Chcę powiedzieć, że w ciągu tego właśnie tygodnia, mógł pojechać do Irlandii tam i z powrotem… Mógł podkreślam.
— Statkiem?
— Albo szybką łodzią motorową. Może przez Kanał, a może było to spotkanie na pełnym morzu.
— W sierpniu?
— Tak sądzę. — Nie ma wyobraźni, pomyślał krytycznie Howard. Za grosz nie ma wyobraźni. — Było to całkiem łatwe do zrobienia. Mieli dość czasu.
— A dlaczego potem nie jeździł?
— Nawet nie próbuję udawać, że się domyślam. — Gdzieś na marginesie tej rozmowy był świadom, że deszcz jak łzy spływa po okiennych szybach, a daleko w tle niebo ma barwę cyny. — Może to była pierwsza wyprawa: chodziło o to, by nawiązać osobisty kontakt. Może od tej p0ry nie było innych spotkań. Może, jeśli dostawa miała miejsce we wrześniu, komu innemu polecono odbyć tę morską podróż. A może to wcale nie jest on. — Rozłożył ręce w geście bezradności.
— — Hm — mruknął minister. Zapadła długa cisza, piętnaście, dwadzieścia sekund. Po chwili, jakby podjął decyzję, spojrzał znów na zegarek i powiedział: — I pan nadal wolałby go nie przesłuchiwać?
— Jeszcze nie teraz.
— Muszę powiedzieć, że wygląda na to, iż pan poluje na grubszą, niż sądziłem, zwierzynę.
— To tylko przypuszczenie. — Howardowi w kąciku ust zaczął drgać nerw. — Dzień, w którym będę mógł mu dowieść, że ma konkretne powiązania z tą sprawą, będzie dla mnie dniem radosnym.
— Gdzie jest teraz Leach?
— W Warszawie.
— Kiedy wraca?
— Od dziś za tydzień.
— Możemy poprosić Holendrów, żeby na granicy zrewidowali gruntownie jego samochód.
— Jeśli o nas idzie, byłby to jego koniec. Niezależnie od tego czy wiózłby przesyłkę, czy nie. Warrick i spółka odrzuciliby go jak gorący kartofel.
— Jeśli go pan podejrzewa, musi pan jednak zrobić jakiś ruch.
— Zależy mi na kimś więcej niż pośredniku przekazującym przesyłkę. Złapiemy go, a oni znajdą na jego miejsce kogoś innego i wtedy wszystko musielibyśmy zaczynać od punktu wyjściowego.
— No, tak. — Minister znów zaczął dokładnie powoli Polerować blat swojego biurka. — Jestem pewien, że pan wie, co robi. — Zabrzmiało to jak groźba.
Howard wstał, spędził tu więcej czasu, niż zamierzał.
— Załóżmy, że Leach jest w to zamieszany — powiedział minister odprowadzając Howarda do drzwi. — co pańskim zdaniem skłoniło go do tego?
— Wtedy, kiedy spotkał Warricka?
— Tak. Przecież nasze dochodzenie wskazuje na to, że w przeszłości nie miał żadnych związków z terroryzmem.
— Dlatego świetnie się nadawał.
— Ale w jaki sposób Warrick mógł go skaptować do tej pracy?
— To są tylko moje przypuszczenia — zastrzegł się Howard.
— Proszę mówić.
— Zapewne chciwość. — Niech przy tym minister zostanie. — Chciwość zwykle jest siłą napędową amatorów, a Leach wygląda mi na takiego.
— Jeśli to jest on.
— Właśnie. Jeśli to on. Uścisnęli sobie ręce.
— Proszę, żeby pan codziennie był ze mną w kontakcie — powiedział z naciskiem minister i pożegnał się z Howardem, nie uśmiechając się przy tym, gdyż miał brzydkie zęby, i nie czynił tego, nawet kiedy było mu bardzo wesoło.
Na rogu ulicy gazeta świetlna pytała: CZY NOWY ZAMACH TOUCHBUTTONA?
Howard patrzył na to przymrużonymi z powodu deszczu oczami. Gdyby nie deszcz, poszedłby pieszo na Buckingham Gate, a tak musiał wziąć taksówkę dla pięciu minut jazdy przez Great George Street i Birdcage Walk. Za ogrodzeniem po jego lewej stronie przemknęły Koszary Wellingtona, a przed nim pokazał się Pałac Buckingham. Jeśli Touchbutton miał gdzieś swoją kwaterę, to z pewnością była ona w pobliżu.
— Dzień dobry, panie Howard.
— Dzień dobry.
Pojechał na drugie piętro zatłoczoną windą. Jenny Knight nadal była chora, a Sheard poleciał do Belfastu z Chisholmem, prawie o tym zapomniał, ale teraz uświadomił mu to stos papierów do załatwienia na jego biurku.
Mogły jednak zaczekać. Zatelefonował do Vaughana z głównego sekretariatu.
— Co z tym nowym zamachem Touchbuttona?
— Wybuch w Hampton Court. Wyleciał autokar.
— Turystyczny?
— Jechała w nim orkiestra Marynarki Królewskiej.
— Chryste Panie!
— Pierwsze doniesienia mówią o licznych ofiarach.
— Czy ktoś się do tego przyznał?
— Jak dotąd nikt, ale nie dziwi mnie to. Wszystko jednak świadczy o tym, że to znów Touchbutton.
— Dziękuję — powiedział Howard i odłożył słuchawkę, zdziwiony że minister spraw wewnętrznych nie został powiadomiony podczas ich rozmowy. Może nie lubił, jak mu przeszkadzano, chyba że chodziłoby o sukces, co ostatnio bardzo rzadko się zdarzało, właściwie wcale.
Odezwał się brzęczyk telefonu. To był znów Vaughan.
— Zapomniałem ci powiedzieć, że dzwonił twój syn. Chciałby z tobą zjeść lunch.
— Dzisiaj?
— O pierwszej Pod Żeglarzem. Powiedział, że zrozumie, gdybyś nie mógł przyjść.
— Zostawił numer telefonu?
— Nie.
Typowe dla niego, pomyślał Howard. — Dziękuję ci.
Usiadł i ze zmarszczonym czołem wziął pierwszą teczkę z piętrzącego się stosu, myśląc przy tym o ciągłych przepychankach na Hampton Court, o tym, czego się dowiedzieli Chisholm i Sheard w Belfaście, i o porannej rozmowie z ministrem spraw wewnętrznych na temat Leacha… A teraz jeszcze Colin… Ni z tego, ni z owego.
„Dzwonił Colin” — nagle przypomniał sobie notatkę Ewy opartą o budzik w domu i przez długą bolesną chwile myślał tylko o Ewie i o swojej gorzkiej porażce przed świtem.
Peter Chisholm stwierdził, że po wyjęciu z drewnianego pudła sama skrzynka z aparaturą Touchbutton bez pojemnika, z sześcioma urządzeniami wybuchowymi, waży około funta. Była nieco większa, niż to wynikało z opisu podanego wieczorem przez telefon — mierzyła dokładnie dziewięć cali na sześć i cztery cale głębokości. Ciężka czarna plastikowa pokrywa, podzielona na dwie części, i dolna płyta zabezpieczone były na czterech rogach śrubami z białego metalu. W okrągłych wgłębieniach w pokrywie znajdowały się dwa spore czerwone przyciski przypominające klawisze maszyny do pisania. Dolna płyta była żłobkowana, by uchwyt był pewniejszy, gdy się trzymało skrzynkę oburącz i naciskało klawisze kciukami.
Chisholm chrząknął. Z lewej strony skrzynki wystawała niewielka dźwignia, wyglądająca jak połowa skorupy orzecha.
— Jak pan myśli? Czy to jest bezpiecznik?
— Chyba tak — zgodził się brygadier. — Wygląda to na zabezpieczenie przycisku odpalania.
Chisholm obrócił skrzynkę dołem do góry. Wykończenie było marne, żadnych znaków.
— Czy nikt nie zaglądał do środka? — Uprzedził, żeby nic nie ruszano ani tym bardziej nie odkręcano śrub, ale chciał usłyszeć potwierdzenie.
— Nie, sir — odparł brygadier. — Nadajnika nikt nie ruszał. Wyjęliśmy sam pojemnik z sześcioma urządzeniami wybuchowymi, i to wszystko.
Wykręcił jedną ze śrub i przyjrzał się jej uważnie. Była cylindryczna, miała około trzech cali długości i pół cala średnicy, w otoczce z jasnego aluminium z cienkim czerwonym paskiem wzdłuż.
. — Duża — stwierdził Chisholm.
Znajdowali się w baraku z półkolistym dachem z falistej blachy, niedaleko małego poligonu na północny wschód od Belfastu — Chisholm, brygadier, Sheard, jakiś major i miejscowy sierżant, a także kapitan saperów, specjalista od rozbrajania bomb. Na lotnisku na Chisholma i Shearda czekał samochód ze sztabu, który przywiózł ich od razu tutaj; o tym, jak doniosły miał być ten pokaz, świadczyła obecność samego brygadiera, który zaraz na wstępie powiedział:
— Będzie pan miał możliwość przeprowadzenia próby z tym urządzeniem.
— Przy jakim zasięgu?
— Do dwóch tysięcy jardów. Oznaczenia umieściliśmy na stu jardach, pięciuset, tysiącu i dwóch tysiącach.
— Zechce mi je pan pokazać?
— Proszę bardzo.
Wyszli na dwór. Powietrze było ostre, tak że po wyjściu z dusznego baraku załzawiły im się oczy. Znajdowali się o rzut kamieniem od poligonu; tory poszczególnych zasięgów rozchodziły się jak palce rozłożonej dłoni, było ich cztery, a brunatny wał ziemny za każdym celem wyraźnie odcinał się na zielonoszarym horyzoncie. Na tysięcznym jardzie stadko mew bieliło się jak śnieg.
— Nie będziemy sobie zawracać głowy dystansem pięciuset jardów — powiedział Chisholm.
— Oczywiście.
— Sześć urządzeń wybuchowych to niewiele, a dwa z nich chciałbym zabrać. Najbardziej interesują mnie wyniki prób sprawności działania tych urządzeń.
— Metalowe ścianki pojemnika — powiedział przysadzisty kapitan, specjalista od rozbrajania bomb — mają najwyraźniej ochronić przed przypadkową detonacją.
— No, właśnie. Zastanawia mnie kwestia izolowania impulsu radiowego. Czy można będzie wykorzystać — Chisholm spojrzał na brygadiera spod oka — na przykład bańkę na mleko?
— Nic trudnego. Zobacz no, Roberts, co się da zrobić.
Sierżant schował notes i ruszył do jednego z oczekujących jeepów.
— Wystarczy ocynkowany kubeł! — zawołał za nim Chisholm. — Coś w tym rodzaju.
— Gdzie pan chce zacząć? — spytał brygadier. — Na sto jardów?
Chisholm przytaknął głową.
— Ładunek zasłonięty czy odsłonięty?
— Odsłonięty. Przede wszystkim chcę wiedzieć, czy to urządzenie działa tak, jak przypuszczamy. Na razie to wystarczy.
— Ale dlaczego są dwa przyciski? — spytał major, wycierając zaczerwieniony nos.
— Zapewne dlatego, że urządzenie wybuchowe ma podwójną cewkę i nie zadziała, dopóki nie wciśnie się obu guzików. Wygląda to na zabezpieczenie przed przypadkową detonacją na skutek działania innego nadajnika na tej samej częstotliwości, na przykład radioamatora albo policji.
— Czy pan przypuszcza — spytał z namysłem Sheard — że każdy Touchbutton działa na innej częstotliwości?
— Ma pan na myśli każdy zestaw i jego sześć urządzeń wybuchowych?
— Tak.
— Nie dowiemy się, dopóki nie zdobędziemy drugiego zestawu.
— Przecież gdyby tak nie było — upierał się Sheard — dwóch albo trzech nadających sygnał na tym samym obszarze mogłoby wejść sobie w drogę z Bóg wie jakim skutkiem.
— Istotnie, ma pan rację — zgodził się brygadier i spojrzał w dół na swoje stopy, jakby nigdy przedtem ich nie widział. — Tak, ma pan rację.
Kapitan saperów przyniósł z baraku drewniane pudło z pojemnikiem. Chisholm wyjął jedno z urządzeń wybuchowych, podał je kapitanowi, a ten wsiadł do jeepa i pojechał na stanowisko doświadczalne znajdujące się w odległości stu jardów.
— Choć jest zabezpieczony ołowiem, nie bardzo dowierzam temu pojemnikowi — mruknął Chisholm. — W każdym razie wolałbym, żeby znajdował się dalej.
Brygadier zaniósł pudło do piaszczystego dołu przy nasypie za strzelnicą i tam umieścił w wykopanym rękami wgłębieniu, po czym mocno udeptał nogami piasek. Miał bardzo długie ręce, nogi, szyję. Najwyraźniej lubił działać, jego wąska jak totem twarz ożywiała się, kiedy coś robił. Ledwie wrócił, ujął słuchawkę telefonu polowego i zadzwonił na stanowisko doświadczalne.
— Czy jesteście gotowi? — Nagle owiał ich podmuch zimnego wiatru. — Wszystko w porządku?… Dobrze. — Słuchał chwilę, nim powiedział: — No, to kryjcie się.
— Gotowe? — spytał Chisholm.
— Za dziesięć sekund — ostrzegł brygadier i uniósł lornetkę. — Urządzenie wybuchowe zostało umieszczone na stanowisku numer cztery, na dwóch workach z piaskiem.
— Zrozumiałem — odparł Chisholm.
Nagle zapanowała cisza.
— Zwalniam bezpiecznik. — Chisholm obrócił małą dźwignię o sto osiemdziesiąt stopni. — A teraz wciskam prawy przycisk.
Minęło parę sekund, przygarbiony Chisholm stał trzymając nadajnik na wysokości bioder. Lekki trzask i pięciu mężczyzn jednocześnie spojrzało w stronę stanowiska doświadczalnego.
— Nic z tego — oświadczył brygadier z przedwczesnym sceptycyzmem.
— Lewy guzik… Teraz.
I w tej samej chwili ujrzeli błysk, prawie jednocześnie mewy z sąsiedniego stanowiska wzbiły się w powietrze. W ułamek sekundy później dotarł do nich ostry huk eksplozji.
— Bingo! — krzyknął Chisholm.
— Fantastyczne! — zawtórował mu Sheard. Chisholm zdjął kciuki z przycisków.
— Tego właśnie oczekiwałem… i tego się bałem. Działa z piekielną precyzją. — Zabezpieczył nadajnik. — Czy możemy teraz wypróbować zasięg dużo dalszy, ten na dwa tysiące?
— Proszę bardzo — zgodził się brygadier. — Cóż za skuteczność!
Zakręcił korbką telefonu polowego i przywołał kapitana ze strefy ognia, potem wykopał pojemnik i wyjął z niego drugie urządzenie wybuchowe. Kapitan nadjechał z dużą prędkością podskakującym na nierównej drodze jeepem, zabrał ładunek i zawrócił. Jechał teraz znacznie wolniej.
— Ładunek nie ekranowany? — : Spytał brygadier. — Tak samo jak przedtem?
— Odsłonięty, tak, ale dodajmy trochę środków wybuchowych, żeby zwiększyć siłę eksplozji.
Nagle Ghisholm przypomniał sobie coś, co mogło mieć związek z Touchbuttonem, niejasne zdarzenie podczas doświadczeń przeprowadzanych w odkrywkowej kopalni węgla. Gdzieś, kiedyś, dawno temu. Zmarszczył czoło, patrząc na przedmiot, który trzymał w dłoniach, siwe włosy rozwiewał mu wiatr, usta miał lekko rozchylone. Pogrążony w myślach najwyraźniej zapomniał o zimnie, obecności innych ludzi.
— Czy pan się dobrze czuje? — spytał Sheard.
— Oczywiście. — Zmusił się do uśmiechu. — Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, ale od razu umknął.
W przemyśle byłoby to zbyt ryzykowne, pomyślał. A przy tym zbyt drogie.
Patrzyli na malejącego jeepa. Mewy zaczęły się sadowić w innym miejscu poligonu. W jakieś dziesięć minut po pierwszej eksplozji brygadier i kapitan znów byli w kontakcie, a sierżant wrócił nie wiadomo skąd z dwoma zniszczonymi wiadrami przeciwpożarowymi.
— Kierunek taki sam jak przedtem — oznajmił brygadier. — Stanowisko numer cztery.
Chisholm przyjął taką samą pozycję i powtórzył poprzednie czynności. Wszyscy znów patrzyli z napięciem, ale tylko przylepiony do swojej lornetki brygadier zobaczył niezbyt wyraźny błysk. — Już! — krzyknął i wtedy potwierdził to odgłos wybuchu.
— Psiakrew! — major aż gwizdnął z podziwu.
— Oba ładunki zadziałały zgodnie z naszymi przypuszczeniami — powiedział Chisholm. — Spróbujmy teraz z ładunkiem całkowicie osłoniętym.
— Ta sama odległość?
— Zróbmy na tysiąc i nie przejmujmy się.
— Dobrze.
Kapitan umieścił urządzenie wybuchowe na wzgórku ziemnym wysokim na sześć cali i przykrył wiadrem, Wciskając je nieco w ziemię, a następnie dał znać, że Wszystko jest gotowe, i brygadier powtórzył to Chisholrnowi.
— Bezpiecznik zwolniony… Prawy przycisk… Lewy przycisk.
Cisza.
Czekali jeszcze z dziesięć sekund, wiatr nadal był dokuczliwy.
— Widzicie, panowie? — powiedział podniecony Chisholm. — Chwila, powtórzę jeszcze raz.
Znów nic się nie stało. Tym razem zmienił kolejność naciskania klawiszy, a potem wcisnął je równocześnie. Ale wybuch nie nastąpił.
— Tak też myślałem. Mamy do czynienia z izolowaniem impulsu radiowego. Najwyraźniej z powodu metalowego ekranu. — Urwał, tyle rzeczy trzeba było sprawdzić. — Sądzę, że na terenie miejskim sygnał z różnych powodów może być często nieefektywny. Chyba że nie napotyka przeszkód. To samo chyba dzieje się w wypadku przeszkody terenowej albo na przykład jeśli ładunek jest na przeciwległym zboczu.
— Chodzi panu o to, że urządzenie nie działa powiedzmy za rogiem, za jakąś przeszkodą? — spytał brygadier.
— Istotnie, tak. — Chisholm zacisnął usta z ponurą miną. — Ale mimo wszystko cóż to za piekielna broń! I jak, na miłość boską, możemy się im przeciwstawić, zrobić coś, żeby przestali jej używać?
Mówiąc to pomyślał o Howardzie, na którym spoczywała tak wielka odpowiedzialność. „Ależ ja dotąd nawet nie wiem, czego szukamy” — powiedział wczoraj u Fishera, teraz jednak można już mówić o jakimś postępie. Przynajmniej nie będą się błąkali w ciemnościach.
— Co teraz, sir?
— Chciałbym dokonać wybuchu sprawdzającego na czymś dużym, na przykład kopcu ziemi poza stanowiskiem doświadczalnym. — Chisholm, jak to się często zdarza u wybitnych ludzi, zawsze był bardzo uprzejmy, toteż brygadier był usatysfakcjonowany: zbyt wielu cywilów uważało się za cholernych mądrali. — Czy pańskim zdaniem moglibyśmy wrócić na sto jardów?
Znaleźli się w miejscu, skąd zaczęli, niezbyt odległym od baraku z falistej blachy. Przez następne czterdzieści minut Chisholm robił różne przymiarki, w końcu około południa spowodował eksplozję następnego ładunku i zaproponował przerwę. Nos majora był teraz całkiem czerwony, a Sheard tak zmarzł, że stracił czucie w palcach.
— A co panowie powiedzieliby na lunch? — spytał brygadier, ciągnąc nogami jak ktoś bardzo zmęczony.
— Dla mnie piwo i kanapka — powiedział Chisholm.
— Pan Sheard i ja mamy nadzieję polecieć popołudniowym rejsem do Londynu. — Sheard wyglądał na zadowolonego.
— Ale najpierw chciałbym otworzyć nadajnik i, jeśli to możliwe, dostać się do wnętrza naszego urządzenia wybuchowego. Gdzie można by to zrobić?
— Chyba najlepiej w warsztacie bazy — odparł major.
— Czy to daleko?
— Piętnaście minut.
— Świetnie.
— Ale chciałbym uprzedzić, że nie jesteśmy przygotowani do czegoś superwymyślnego.
— Po prostu chcę tylko dokonać ogólnego przeglądu, żeby mieć podstawowe dane do raportu. Samo to urządzenie nie jest specjalnie skomplikowane.
— Istotnie — usłyszał w odpowiedzi.
— Z badaniem urządzenia wybuchowego powinniśmy zaczekać do powrotu do Londynu. Mógłbym się jednak założyć, że składa się z zasilanego bateriami odbiornika fal radiowych oraz zapalnika i że czerwony przycisk aktywizuje układ wybuchowy.
— W zasadzie zgadzam się z tym — powiedział energiczny kapitan.
— — A w czym się różnimy?
— Ciekaw jestem, czy istnieje jakaś możliwość…
— Panowie — przerwał im brygadier, rozcierając sobie ręce. — Czy nie sądzicie, że można z tą dyskusją zaczekać aż znajdziemy się pod dachem?
Leach zakończył właśnie projekcję filmu reklamowego na temat złączy do rurociągów o dużym przekroju dla ośmiu panów z ministerstwa budownictwa. Ci sympatyczni ludzie z początku byli bardzo ostrożni, kiedy jednak zapalił światło w pomieszczeniu wystawowym i poczęstował ich wódką, stali się bardziej swobodni.
— To był wspaniały pokaz, panie Leach — powiedział jeden z nich nie najlepszą, ale zrozumiałą angielszczyzną.
— Bardzo, bardzo interesujący. Widywaliśmy już ten niezwykły pojazd firmy Saxon z zewnątrz, zarówno w Warszawie, jak i gdzie indziej. A teraz bardzo jesteśmy radzi, że mogliśmy poznać jego wnętrze i obejrzeć projekcję… Dziękujemy panu, bardzo dziękujemy.
Leach w odpowiedzi uśmiechnął się i rozdał gościom kolorowe lśniące prospekty techniczne. O wpół do pierwszej miał się spotkać z Retmanem i już się tym denerwował. Nigdy dotąd nie prosił go o żadną przysługę. Z początku to oni prosili go o przysługę, zwłaszcza Warrick. „Ciekaw jestem — zaczął tego pamiętnego popołudnia w Cieplicach — ciekaw jestem, czy zechciałby pan poświęcić mi kilka minut…”
Nie było powodu, by się denerwować. Czyż nie są wspólnikami? Czyż nie łączą ich interesy? A w takim wypadku obie strony powinny być względem siebie lojalne i pomocne.
— Do widzenia — powiedział Leach, kiedy ostatni gość wyszedł z trailera na ulicę oblaną bladym żółtawym sj0ricem. — Do widzenia… — dodał po polsku. — Proszę pamiętać o jakości wyrobów firmy Saxon… Powodzenia — znów wtrącił polskie słowo.
Zamknął za nimi drzwi, złożył krzesła i wstawił je do wnęki, zabezpieczając na drogę. Schował projektor, zwinął ekran, rozsunął na bok zasłony. Wnętrze trailera było perfekcyjnie wykorzystane, nie zmarnowano w nim ani jednego cala — no, może z wyjątkiem wąskiej przestrzeni pod i za dwiema przeszklonymi salkami wystawowymi, która zwykle była wypełniona stosami katalogów i próbek handlowych.
— Jaki ładunek mógłby pan zabrać? — spytał go Warrick.
— Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilo.
— Więcej nie?
— Nie widzę możliwości.
— Skąd ten problem? Brak miejsca?
— Tak, no i sam ciężar. Mój samochód jest trzykrotnie ważony, na trzech granicach. W ciągu roku jego masa nie uległa zmianie.
— No, to jak pan sobie poradzi z tymi kilogramami, o których pan mówił?
— Przed powrotem na zachód pozbędę się takiego samego ciężaru materiału i próbek.
— Siedemdziesiąt kilo to około pięćdziesięciu naszych pudeł.
— Chyba tak — powiedział Leach.
Ustalili więc z Retmanem dokładną liczbę: po dwadzieścia pięć pudeł za ścianką każdej salki, ukryte za fałszywym przepierzeniem i podwójną warstwą materiałów reklamowych i próbek — waga taka sama jak w deklaracji celnej.
Rozsuwane drzwi tylko raz zostały otwarte, a i ta kontrola okazała się powierzchowna.
— Gdzie to było?
— Na granicy holenderskiej. — Miał wtedy serce w gardle. — To zapasowy towar. Wszystko szczegółowo wymienione w spisie…
— Dziękuję, może pan jechać.
Za jeden przejazd tysiąc funtów. Za taką sumę gotów był nie zastanawiać się, dlaczego mu tyle płacą.
Leach przykucnął teraz i mierzył dokładnie przestrzeń za jednym z pomieszczeń wystawowych. Annie byłoby tu bardzo niewygodnie, właściwie musiałaby się tam wcisnąć za pomocą łyżki do butów. Powietrza by jej wystarczyło, ponieważ ukrywałaby się najwyżej przez godzinę, dwie podczas każdego przejazdu przez granicę.
„Czy wieczorem nie zmienisz decyzji?” — widział Annę przed sobą i brzmiały mu w uszach jej słowa, które go wzruszały i umacniały w przekonaniu, że ona tak bardzo go potrzebuje. Cóż za cudowna rzecz być komuś potrzebnym, potrzebnym ot tak, po prostu. To nie do wiary, warte poniesienia każdego ryzyka. Jeszcze nigdy w życiu nie przydarzyło mu się coś takiego.
Zamknął naczepę, wsiadł do szoferki i pojechał na parking. Stamtąd do Łazienek, pod pomnik Chopina, gdzie umówił się z Retmanem, było zaledwie piętnaście minut spacerem. Bez kapelusza, z rękami w kieszeniach zimowego płaszcza szedł spiesznie.
W grudniu nie zabierze towaru. Poprosi tylko o to. Tylko o ten jeden raz bez przesyłki…
Do Łazienek wszedł przez bramę blisko Ogrodu Botanicznego i ruszył w prawo w stronę pomnika, aby potem spacerować wokół niego zgodnie z ruchem wskazówek zegara, gdyż tak zazwyczaj odbywały się ich spotkania. Po alejkach przechadzali się ludzie, a za nimi ciągnęły się smużki ich oddechów. Kiedyś w samotnych czasach, kiedy nie znał jeszcze Anny, którejś upalnej niedzieli przyszedł tu w południe i wysłuchał recitalu fortepianowego, leżąc pod drzewami na cętkowanej plamami słońca trawie. Teraz drzewa były odarte z liści, a on spięty wypatrywał Retmana.
— Dzień dobry.
Był za nim. Leach odwrócił się, czując ucisk w żołądku. Sprawiał to głos Retmana, cichy, prawie kobiecy, całkowite zaprzeczenie jego prawdziwej natury.
— Czy długo pan na mnie czekał?
— Owszem — roześmiał się Retman — ale to ja przyszedłem za wcześnie, więc się nie skarżę.
Dał znak, żeby szli. Ruszyli noga w nogę, Polak o pół głowy niższy od niego. Było to ich szóste spotkanie, rozmawiali po niemiecku, gdyż tylko ten język znali obaj.
— Jak się pan czuje? — spytał Retman, który pewnego poranka w sierpniu wszedł do trailera i przedstawił się: „Przysłał mnie Warrick.”
— Dziękuję, dobrze — odparł Leach.
— Żadnych kłopotów?
— Żadnych.
— Ale chciał się pan ze mną zobaczyć.
— Mam prośbę.
— O co chodzi?
Leach chwilę zwlekał. Szli powoli, niczym się nie wyróżniając: we wszystkich warszawskich parkach, bez względu na porę roku, ludzie siedzą na ławkach lub przechadzają się alejkami.
— O co chodzi? — powtórzył Retman.
— Chodzi mi o przyszły miesiąc… Ja… ja nie będę mógł zabrać przesyłki.
— Ach, tak. — Żadnej zmiany w tonie. Przeszli kilkanaście kroków w milczeniu. — A dlaczego, jeśli wolno spytać?
— Moja firma chce, żebym przewiózł do Londynu nieaktualne już materiały i próbki. — Z góry przygotowane kłamstwo przeszło mu gładko i przez chwilę sądził, że całkiem wystarczy.
— Pod koniec grudnia?
— Tak.
— Jaki to ma wpływ na naszą umowę?
— Nie będę miał miejsca w trailerze — odparł Leach.
— Musi pan znaleźć miejsce.
— Ale go nie będzie.
— Mimo to musi się znaleźć — powtórzył Retman uprzejmie. Uśmiechnął się z boku do Leacha, nigdy bardziej nie wytrącał go z równowagi jak wtedy, gdy się uśmiechał. — Nie widzę tu żadnego problemu.
— Proszę pana — powiedział Leach. — Mnie chodzi tylko o ten jeden raz w grudniu.
— Rozumiem.
— W listopadzie wszystko odbędzie się normalnie i w styczniu, lutym, marcu i tak dalej — również. Ale w grudniu to jest niemożliwe. W tych sprawach nie zawsze ja decyduję.
— To pan już powiedział.
Zapanowało milczenie. Nie zwalniając kroku Retman wyjął papierosa z pogniecionej paczki i złożył dłonie jak człowiek grający na harmonijce ustnej. Leacha papierosem nie poczęstował.
— Kiedy się pan o tym dowiedział?
— Wczoraj, Londyn przysłał mi teleks.
— Proszę, niech mi go pan pokaże.
— Ja… ja go wyrzuciłem. — Leach poczuł na karku ukłucia szpileczek. Oblizał wargi, obrócił nieco głowę. Zobaczył profil Retmana, czarną karakułową czapkę, krótki nos, podwójny podbródek i oko w czerwonej obwódce. — Proszę pana — powtórzył. — Nie zamierzam się wycofać. Zobowiązałem się do zabrania dziesięciu przesyłek, i to zrobię.
— Kolejnych przesyłek.
— Tego w umowie nie było.
— Od sierpnia do maja włącznie.
— Tak, ale w miarę moich możliwości. Do licha, gdybym tak zachorował w Londynie albo gdzie indziej, i to zakłóciłoby mój rozkład jazdy, co wtedy? Jakby…
— A czy pan jest chory?
Leach zacisnął zęby. — Pan doskonale wie, o co mi chodzi. Mam te możliwości dzięki firmie Saxon, która daje mi ten pojazd do dyspozycji, a przy okazji mnie zatrudnia. To oznacza, że tym razem, tylko tym razem, ona ma pierwszeństwo.
— Czy firma Saxon płaci panu tysiąc funtów miesięcznie?
Leach nie odpowiedział.
— Przelewane na konto w Szwajcarii? Bez żadnych zastrzeżeń?
Szli blisko siebie jak przyjaciele.
— Czyż tak nie jest? — nalegał Retman. — Radziłbym o tym pamiętać, kiedy mówi pan o pierwszeństwie.
Przechodzili przez mały kamienny mostek, jak zawsze cicho rozmawiając, milknąc, gdy ktoś był w zasięgu ich głosu.
— Czas ma w tej chwili dla nas bardzo istotne znaczenie — powiedział Retman. — Nie ma więc mowy o jakiejkolwiek przerwie w dostawach. Dlatego musi pan się jakoś wytłumaczyć swoim zwierzchnikom.
— A jeśli powiem panu, że nie zrobię tego? — postawił się Leach.
— Powiadomię to tym Warricka.
— I…
— To on decyduje, nie ja, skąd mam więc wiedzieć, co zrobi. — Retman zdjął źdźbło tytoniu z dolnej wargi. Jego cichy śmiech zabrzmiał złowieszczo i Leach poczuł skurcz serca.
— Sam pan teraz widzi, jak twarde są warunki umowy, którą pan zawarł.
— A czyż nie przewiozłem paczek? Raz przez cała trasę. Potem dwa razy do Rotterdamu. — Minęła ich para kobieta prowadziła na smyczy czarnego psa, mieszańca Leach zaczekał, aż się oddalą. — W tym miesiącu wezmę przesyłkę. Ale w następnym… Chcę tylko powiedzieć, te muszę przewieźć dla Saxona ich przestarzałe materiały Firma nie będzie z tym czekać do czerwca przyszłego roku. Nie ma żadnego logicznego powodu, żebym nie wykonał ich polecenia. Kiedy mówią w grudniu, to musi być w grudniu.
Retman wyciągnął z wewnętrznej kieszeni swego długiego ciemnego płaszcza złożoną gazetę i podał ją Lea chowi.
— Czytał pan?
Była to „Herald Tribune”. — Ostatnio nie.
— Znajdzie pan tutaj dokładny opis sukcesów pierwszej fazy kampanii. Dlatego takie to jest istotne, by zachować jej tempo.
— Nie obchodzą mnie żadne kampanie.
— A więc jest pan głuchy i ślepy?
— Ja… ja robię to, czego się podjąłem.
Warrick mówił tylko o pudłach, o przesyłkach pudeł, nic więcej, nigdy ani słowa. Ani o tym, co się z nimi działo dalej.
— A cóż pana interesuje, jeśli wolno spytać? — spojrzenie Retmana wyrażało pogardę. — Zapewne tylko pieniądze.
— A dlaczegóż by nie?
Przez dobre sto jardów milczeli, Leach czuł mdłości. Wśród bezlistnych drzew po lewej stronie widać już było Pałac Łazienkowski, ale nie zwrócił na to uwagi. „Tysiąc funtów?” — Pamiętał dobrze, co powiedział Warrick. — „W porządku, umowa zawarta.” Potem uścisk dłoni pieczętujący ten ogrom pokusy, będący cezurą między tym, kim był dotąd, i kim stał się od teraz.
W sumie dziesięć tysięcy funtów… Ta myśl oszołomiła go. Dopiero od kiedy Anna zaczęła wrastać w jego życie, świadomość tego, w co się wplątał, zaczęła go nurtować i przerażać.
Potrafił jednak te myśli zabić, gdy było trzeba, nawet teraz potrafi je unicestwić.
— W tej kwestii nie ma pan wyboru — powiedział Retman. — To my decydujemy o tym, co pan przewiezie w grudniu.
— Chcę to otrzymać na piśmie od Warricka.
— Nie warto tracić czasu.
— Nawet jeśli tak, to chcę to mieć na piśmie. — Leach przełknął z trudem ślinę. Nalegał dla Anny, dla samego siebie, głęboko tkwiąc w całej tej sprawie, zbyt głęboko. — W piątek wyjeżdżam do Lipska. Wezmę towar jak zawsze i jak zawsze dostarczę, gdzie trzeba. Robię to kolejno przez cztery miesiące, proszę przypomnieć o tym Warrickowi. Chciałbym mieć jego odpowiedź, kiedy znów będę w Warszawie.
— Już teraz mogę jej panu udzielić.
Leach zgarbił się. — Pracuję przecież dla Warricka. Retman cofnął się o dwa kroki. Dość niski, niepozorny człowiek, tylko kontakt, ale śmiertelnie groźny.
— A co poza tym pan robi, przyjacielu? Czym się pan zajmuje?
— Nie rozumiem.
— No, zawodowo.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi.
— Czego się pan tak bardzo boi? — Retman stał blisko, na tyle blisko, że Leach widział rozszerzone pory na jego bladej twarzy. — Pan się poci, przyjacielu, czy pan wie o tym?
Leach nie był w stanie wytrzymać jego badawczego spojrzenia.
— Doprawdy?
— Ze strachu, drogi przyjacielu. — Retman roześmiał się cicho. — Proszę uważać, może to panu zaszkodzić może pan nawet utonąć.
Leach wyszedł z Łazienek sam i przy Agrykoli stanął w kolejce do taksówek. Zdenerwowany, niespokojny czekał z dziesięć minut.
Pieprzony Retman.
— Teatr Wielki.
Ledwo minęło południe. Ruch był duży, toteż taksówka jechała powoli. Przeżuwał myśli, nie znajdując żadnego wyjścia z sytuacji. Żeby zrównoważyć ciężar Anny, wystarczyło zostawić w Warszawie trochę wyposażenia, na przykład krzesła, projektor i ekran. Z tym nie było żadnego problemu. Ale jak zabrać jednocześnie pudełka i Annę? To byłoby ryzyko, zbyt wielkie ryzyko.
„Głęboka woda, drogi przyjacielu — powiedział mu na pożegnanie Retman — jest dla tych, którzy umieją pływać.”
Pieprzony Retman.
Zapłacił za taksówkę, kiedy się zatrzymała na wielkim placu przed operą. Spóźnił się pięć, może dziesięć minut, a tego nie znosił. Właśnie była zmiana warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza, trzej zmieniający kolegów żołnierze tupali głośno i zamaszyście machali ramionami na pustej kamiennej przestrzeni.
W niewielkim tłumie obserwującym to widowisko zauważył Annę. Mała futrzana czapeczka, gruby płaszcz, wysokie do kolan buty — z daleka poznał ją bez sekundy wahania. A kiedy był już blisko, dostrzegł w jej dużych oczach wyraz ulgi, że go widzi, jakby w głębi serca obawiała się, że może nie przyjść, że to, co zamierzali uczynić, było wytworem jej imaginacji.
— Dzień dobry — powiedział po polsku.
Przywitała go powściągliwie, żeby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Leach skinął jej głową i wyszli z tłumu. Na kamiennych płytach głośno rozbrzmiewał stukot żołnierskich obcasów. Niebo w górze znaczyły kremowe pasma chmur.
— No i co? — spytała Anna wsuwając mu rękę pod ramie.
— To nie będzie łatwe.
Wyraz jej twarzy zmienił się gwałtownie. — Co się stało? Czy rozmawiałeś ze swoimi zwierzchnikami?
— Tak.
— I…
— Jeszcze za wcześnie, żeby coś konkretnie ustalić. Ale niestety wygląda na to, że będą pewne trudności.
— O Boże — jęknęła rozczarowana.
— O Boże, Martin.
— Powiedziałem: trudności. To wszystko. Nie mówię, że to jest niemożliwe.
— Jakiego rodzaju trudności?
— Przede wszystkim chodzi o termin.
Leach poprowadził ją do parku na tyłach kolumnady przy Grobie Nieznanego Żołnierza. „Każde kłamstwo — powtarzała często jego matka, kiedy był chłopcem — zostaje w końcu ukarane.” Ale on nauczył się żyć kłamstwami: Bromley i wczesna młodość były teraz bardzo odległe. Obecnie wkroczył w jego życie Warrick, a oprócz niego Retman, Nolan…
Oraz inni.
Również Anna.
Powiedziała: — Masz na myśli to, że może nastąpić opóźnienie?
— Tak.
— Do kiedy?
— Do przyszłego roku.
— Kiedy w przyszłym roku?
— Latem.
— O Boże — powtórzyła. Wysunęła rękę spod jeg0 ramienia jak rozczarowana dziewczynka. Po chwili powiedziała z rozgoryczeniem: — Powinnam się była tego spodziewać.
— Ależ to nic straconego, Anno. Po prostu taka jest moja ocena sytuacji. Jestem przekonany, że wszystkie problemy zostaną rozwiązane.
— Dziś rano byłeś taki pewny siebie.
Głos jej zadrżał. Widział, jak bardzo jest zmartwiona. Wziął ją w ramiona i dotknął wargami jej czoła.
— Jakoś nam się to uda — powiedział. — Z całą pewnością.
Odwróciła wzrok. Łagodnie nią potrząsnął.
— Daj spokój — skarcił ją. — Uda nam się. Znajdziemy jakiś sposób… Daję ci słowo.
— Kiedy?
— Jak tylko będzie to możliwe.
— W przyszłym roku… Kiedyś, nigdy.
— Nie. — Odsunął się od niej. — Najpóźniej w czerwcu… Przysięgam ci. Nie później niż w czerwcu przyszłego roku.
Stała bez ruchu. Doskonale rozumiał jej strach, rozumiał go, on też miał się czego bać.
— Albo w przyszłym miesiącu, albo w czerwcu przyszłego roku.
Jakby wcale w to wszystko nie wierzyła, martwym głosem powiedziała:
— Ja nigdy nie dostanę paszportu. A jeśli nawet wydostanę się stąd bez paszportu, będę miała tylko same kłopoty.
— Mogę ci załatwić paszport, Anno. Ktoś, kogo znam, mógłby to załatwić… Nie martw się.
Spojrzała na niego szybko, pełna wątpliwości.
— Naprawdę — powiedział stanowczo.
— Jaki paszport? Brytyjski?
Dobrał złe słowa i dlatego równocześnie, jakby przepraszając, wzruszył ramionami:
— Żebracy nie mają wyboru.
Nie widzieli, jak zmieniona warta odchodziła do budynku po drugiej stronie wielkiego placu, wystukując butami cichnący rytm.
— Pojechalibyśmy do Anglii?
— Nie od razu. To znaczy nie ty.
— A więc dokąd bym pojechała?
Milczał chwilę przerażony Retmanem, a myśli kłębiły mu się w głowie.
Nad niczym dotąd się nie zastanawiał, nad żadnymi szczegółami.
— Sądzę, że mógłbym ci załatwić pobyt w Irlandii — powiedział wreszcie.
Howard zaczął rozmowę niezręcznie:
— Chyba przybrałeś na wadze?
— Czyżby? Jakoś tego nie zauważyłem.
— Naprawdę? Powiedziałbym, żeś przytył nieco na twarzy.
Colin uśmiechnął się.
— Cały problem w tym, że mnie rzadko widujesz i mylisz teraz z kimś innym.
— Własnego syna? — Howard słyszał swoje słowa, były sztywne, pompatyczne i nie w porę. — Czego się napijesz?
— Co byś powiedział, gdybym zamówił kieliszek czerwonego wina?
— Proszę bardzo. — Dla jakiejś przyczyny Colin kiedy miał się z nim spotkać, zawsze zapraszał go Pod Żeglarza. — Usiądziemy przy barze czy wolisz stolik?
— Wolę przy barze.
Przy barze było tłoczno, ale właśnie zwolniły się dwa stołki.
— Co słychać u Ewy? — spytał Colin.
— Wszystko w porządku.
— Nadal przekarmia kota, kiedy mnóstwo ludzi na świecie umiera z głodu?
— Wszystko w porządku — powtórzył ostrożnie Howard.
— A ty jak się czujesz?
— Bardzo dobrze. — Wykrzywił usta w grymasie. — Twoje zdrowie.
W Hampton Court bomba Touchbuttona została umieszczona pod zaparkowanym autokarem, który wyleciał w powietrze, kiedy wsiadła do niego orkiestra Królewskiej Marynarki Wojennej. Dziesięciu zabitych, a pozostali, którzy nie mieli tego szczęścia, zostali okaleczeni; znał już wszystkie fakty. A teraz siedział tu z kieliszkiem w ręku mówiąc: „Twoje zdrowie”. Czasem miał wrażenie, że wariuje.
— Jak sądzę, byłeś okropnie zajęty — powiedział Colin, przyglądając mu się uważnie.
— Na okrągło.
— Ta historia z Touchbuttonem to twoja działka?
— Częściowo.
— Czy coś odkryłeś?
Howard napił się wina: — Być może.
— Czego się oczekuje po tobie?
— Cudów… Czegóż więcej mogą chcieć politycy?
— Czy nie możesz się z tego wycofać?
— Co takiego?
— Czy ktoś inny nie może dzielić z tobą odpowiedzialności?
— Niepotrzebna mi jest pielęgniarka. — Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ostro to powiedział. — Zdawało mi się, że studiujesz ekonomię.
— Powinieneś się rozluźnić.
— Świetny pomysł.
Colin nie spuszczał z niego wzroku.
— Ależ ja to mówię całkiem poważnie.
— Na miłość boską — powiedział ostro Howard. — Zostaw mnie w spokoju, bardzo cię proszę.
Ktoś, usiłując przekrzyczeć gwar, opowiadał dowcip o mafii, a z odległego kąta baru dobiegł przenikliwy ostry śmiech dziewczyny. Howard poruszył się niespokojnie, patrząc na podłogę. Nie będę się tłumaczył, ale niech on nie wtrąca się w moje sprawy, pomyślał.
— Przepraszam — mruknął kulawo.
— Wiesz, mam prawo.
— Prawo…?
— Przejmować się tobą…
— Dziękuję — powiedział Howard nagle wzruszony, przesunął się i dotknął ręki Colina. — Jestem… jestem trochę zmęczony. To nerwy.
— Widać to wyraźnie.
— Aż tak źle ze mną?
— Aż tak źle. Myślałem, że Ewa będzie mieć na ciebie wpływ.
Howard nie podtrzymał tego wątku.
— Chciałbym ci coś powiedzieć.
— Mów, proszę.
— Może ci się to nie spodoba.
— Różne rzeczy mi się nie podobają. — Jak bardzo przypomina Harriet, pomyślał Howard. Zwłaszcza część twarzy powyżej ust. Taki sam kształtny nos, jasne rzęsy, takie same śmiało patrzące oczy. Ponieważ nie widział go dość dawno, wrażenie było tym silniejsze. — Powiedz mi, jeśli musisz.
— Dawniej byłeś zabawniejszy.
— Dobre nieba.
— Zabawny… Zabawny?
— No tak — potwierdził Cołin. — Słuchaj… — Dziewczyna na końcu baru znów się śmiała. — Pamiętasz?
— Przecież moja sytuacja wcale nie jest zabawna — powiedział Howard.
— A kto w dzisiejszych czasach może to o sobie powiedzieć?
Colin już drugi rok mieszkał w Bristolu i całkiem dobrze sobie radził, a teraz mówi takie rzeczy… Śmieszne.
— Wiesz, byłem zeszłej niedzieli na mszy i myślałem tylko…
— A więc nadal chodzisz do kościoła?
— Regularnie. — Colin skończył pić wino. — Napijesz się jeszcze wina?
— Dzięki. — Howard spojrzał na zegarek: za pół godziny będzie musiał wyjść. Czuł się tutaj jak dezerter.
— Może byśmy coś zamówili. Zjadłbym wędzonego łososia, a ty?
Stojąca za kontuarem blondynka o pokaźnym biuście powtórzyła jak papuga zamówienie, potem majestatycznie odeszła i po chwili wróciła z pełną tacą. Ze wszystkich stron napływał i odpływał gwar rozmów.
— Przerwałem ci — powiedział Howard.
— Och, to może zbyt skomplikowane.
— Wszystko jest skomplikowane. Im człowiek staje się starszy, tym bardziej wszystko się komplikuje. O czym chciałeś mi powiedzieć?
— Że jak mama żyła, było tak dobrze.
— Oczywiście.
— Tylko tyle, właśnie to chciałem powiedzieć.
— Ciężko ci teraz?
— Nie myślałem o sobie.
Howard znów poczuł drganie w kąciku ust. Próbował nakierować swoje myśli zgodnie z wolą Colina, ale przeszkadzała mu tragedia w Hampton Court. Czasem wspomnienia są potrzebne, ale nie teraz, z pewnością nie teraz. Powiedział broniąc się: — Dobrze wiesz, że nie mogę mówić o swojej pracy, nie chcę też mówić o swoim małżeństwie, ale nie wyobrażaj sobie, że…
— Po prostu martwię się o ciebie.
— Dziękuję. — Znów powiedział to zbyt ostro.
— Kiedy mama była z nami…
— Nie teraz. — Musiał zrobić wielki wysiłek. Młodzi potrafią być tak bardzo okrutni. — Co chciałeś powiedzieć?
— Że nie było wtedy w tobie nienawiści.
— Nienawiści?
— Właśnie tak.
Howard głęboko wciągnął powietrze. — Czy jest to aż tak bardzo widoczne?
— To też. — Colin uśmiechnął się serdecznie, tak wiele ich łączyło. — Mama trzymała cię w ryzach.
— Boże — Howard parsknął unosząc głowę do góry. — Powinieneś był mnie uprzedzić, że masz zamiar zostać kaznodzieją.
— Jest jeszcze coś.
— Chyba mi już wystarczy.
Wziął zbyt duży kęs do ust i zakrztusił się. Czuł się do żywego dotknięty. Zamilkli obaj, docierały do nich fale rozmów innych ludzi. Ale nawet wtedy w zakamarkach myśli Howarda czaił się Chisholm — Chisholm i Petrie, i Leach, i nadmiar znaków zapytania. Należało przypuszczać, że wkrótce nastąpi coś decydującego. Musi nastąpić… Liverpool, prom, saladyny, Hampton Court; Touchbutton zapisał długą listę zamachów, ponad stu zabitych, a tymczasem on utknął w martwym punkcie, wszystkie jego wysiłki są próżne i nieefektywne.
Nienawiść? Siedział tak patrząc przed siebie, na barmankę, która pojawiała się i znikała. Miłość Harriet zawsze dawała mu nadzieję, że się zmieni nie przestając być sobą, że stanie się bardziej spokojny, cierpliwy, tolerancyjny i milszy. Wiedział dobrze, wcale nie musiała mu tego mówić, że często modliła się o to, klęcząc obok niego w czasach kiedy chodzili regularnie do kościoła. I to było jej wielką siłą, że nigdy go nie zawiodła, czego on o sobie nie mógł powiedzieć, i głęboko wierzyła, że to czego świat najbardziej potrzebuje, pewnego dnia się ziści. „Mama trzymała cię w ryzach” — zabrzmiały mu w uszach słowa Colina. Dziewiętnaście lat… i w tej samej chwili Howarda ogarnęła tęsknota za Harriet, za jej dobrą, miłą twarzą, jej głosem pełnym miłości i troski.
W mgnieniu oka wrócił pamięcią do tej zamkniętej na zawsze przeszłości i ogarnął go dojmujący ból, uczucie straty jak paląca rana w najtajniejszym zakątku serca. Stracił coś więcej niż samą Harriet, a bez niej nie miał ani sił, ani wewnętrznej dyscypliny, żeby coś z tego przywrócić.
Nienawiść? Nie mógł temu zaprzeczyć. Od kiedy wiedział, co Touchbutton zrobił żonom i dzieciom żołnierzy na promie, nienawidził sprawców tak, jakby to była jego prywatna sprawa.
— Wybacz mi — powiedział Colin. — Zbyt mocno dokręciłem śrubę.
Howard wzruszył ramionami: — Lepiej, żeś to wygarnął, niżbyś miał dusić w sobie.
— Chciałem tylko powiedzieć, że… że powinieneś więcej dbać o siebie.
— Oczywiście.
— Naprawdę mi o to chodzi. Postępując tak jak teraz, nie jesteś w porządku wobec Ewy.
— Oczywiście. — Wstał i spojrzał na zegarek. Wkrótce będą wiadomości od Chisholma. — Bardzo mi przykro, że tak krótko się widzieliśmy. — Niezbyt przyjemna była ta synowska analiza, ale wiedział z doświadczenia, że Colin nie tylko w tym celu się z nim spotkał. — Coś jeszcze masz w zanadrzu?
— Niestety tak.
— Mam nadzieję, że w innym stylu niż poprzednio.
— To prośba.
Howard w lot pojął, o co chodzi. — Pieniądze? — Uśmiechnął się z przymusem, co sprawiło, że wyglądał staro.
— Ściśle mówiąc pożyczka.
— Ile?
— Pięćdziesiąt funtów… Ale to naprawdę będzie pożyczka. Najdalej za trzy miesiące zwrócę.
Howard skinął głową. Zawsze to samo, niezależnie od pokolenia.
— Będziesz musiał ze mną pójść do biura. Nie mam przy sobie książeczki czekowej, nie noszę też nigdy takiej sumy gotówką.
— Okay.
Skończyli jeść i wyszli. Buckingham Gate było bardzo blisko. Niebo się przejaśniło, ale chodniki nadal były mokre, pełne spieszących się dokądś ludzi.
— Wracasz do Bristolu?
— Dziś po południu.
— Kiedy się znów zobaczymy?
— Przed Bożym Narodzeniem.
— A w święta?
— Może.
— Tylko może? Oboje z Ewą na pewno będziemy wtedy w domu.
— Zobaczę. Zwrócono się do mnie, żebym wstąpił do OPB.
— Co to takiego?
— Organizacja Pomocy Bezdomnym.
— Ach, tak — Howard właściwie go nie słuchał. Ledwie minęli bariery przed wejściem do jego biura, znów myślał tylko o jednym. Jednak udało mu się jeszcze zrobić uwagę: — Jak wiesz, zawsze jesteś u nas mile widziany.
Na drugim piętrze poprowadził Colina korytarzem do swego gabinetu, którego okna wychodziły na Koszary Wellingtona i znajdujący się za nimi bezlistny park. Kiedy przechodzili koło portiera, musiał podpisać przepustkę Colina. Wręczył ją teraz synowi, dobrze wiedząc, że on może o niej zapomnieć.
— Pilnuj jej, musisz ją mieć przy wyjściu.
Na środku biurka leżały dwie żółte tekturowe teczki. Oparta o ruchomy kalendarz w chromowanej oprawie stała fotografia Leacha i Warricka. Howard wziął teczki z nerwowością człowieka żyjącego obsesją, czując, że tik znów wykrzywia mu kącik ust, jakby przeżywał jakieś tajemne cierpienie.
W każdej była kartka papieru z datą informacji u góry po prawej stronie, na obu widniało to samo nazwisko: MARTIN GRAHAM LEACH. Pierwsza dotyczyła przeprowadzonego przez Wydział Specjalny dokładnego badania miesiąc po miesiącu, gdzie bywał Leach podczas pobytu w Zjednoczonym Królestwie. A miejsca te były następujące: Kino Odeon, Kensington High Street — 2 razy; Albert Hall — 1; restauracja Błękitny Anioł, King’s Road, Chelsea — 5; Złocisty Jacey, St. Martin’s Lane — 2; Pod Winogronami, Hammersmith — 8; Green Lane, Bromley — 0.
Z zestawienia nie wynikało nic szczególnego poza tym, że na Green Lane mieszkała matka Leacha. Rozczarowany Howard rzucił okiem na listę i otworzył następną teczkę. Zawierała teleks od Petriego i tym razem jego serce zabiło szybciej.
— Tato?
Całkowicie był nieobecny duchem.
— Tato? — powtórzył Colin, nadal czekając przy drzwiach. — Czy mógłbyś dać mi ten czek?
Howard spojrzał na niego, jakby wrócił z bardzo daleka. Zacisnął usta, w oczach miał błysk.
— Oczywiście — odparł. — Już to robię.
Usiadł i wypełnił czek. — W porządku? — spytał podając go Colinowi. Zrobił to szybko, jakby chciał jak najprędzej się go pozbyć.
— Dziękuję, bardzo dziękuję… Ale to tylko pożyczka.
Howard nie odpowiedział. Zajął się teleksem. Colin obserwował ojca i to, co zobaczył, ponownie skłoniło go do łagodnej prośby:
— Powinieneś pójść do lekarza.
Zabrzęczał telefon i zorientował się, że nie ma sensu po raz drugi tego powtarzać.
Chisholm zatelefonował z gabinetu brygadiera w kwaterze głównej w Belfaście i poprosił Howarda, żeby włączył szyfrator.
— Co słychać?
— Dobre wieści, Duncan. Przeprowadziliśmy kilka dziecinnie łatwych prób przy różnych odległościach aż do dwóch tysięcy jardów na terenie otwartym i za każdym razem wypadły pierwsza klasa. Kiedy jednak ograniczyliśmy dopływ sygnału, używając stalowego ekranu, wtedy klops. Było to do przewidzenia, ale jednak…
— Kiedy wracacie z Sheardem?
— Odlot mamy mniej więcej za godzinę. — Świetnie go było słychać. — Rozłożyliśmy też urządzenie wybuchowe na części pierwsze…
— Jak wypadło?
— Znów to, czego można się było spodziewać. Ale trzeba przyznać, sprytnie skonstruowane. Pod względem technicznym urządzenie jest doskonale zrobione, baterie Mallory’ego, kontaktron, oscylator nastawiony na wąski zakres częstotliwości…
— Jakie ma rozmiary?
— Trzy cale na pół cala. Ale myśmy z grubsza zaledwie poznali możliwości tego urządzenia. Sądzę jednak, że zastosowanie innych materiałów osłonowych, na przykład niemetalicznych, nie dałoby takiego samego skutku. Podczas zamachu w Hampton Court Touchbutton był umieszczony pod autokarem Marynarki Wojennej, pod nim saladyny zostały zniszczone wskutek eksplozji materiału wybuchowego zakopanego koło drogi, a w Liverpoolu bomba była w walizce… — Howard błyskawicznie ocenił relację Chisholma i porównał jego informacje z własnymi przemyśleniami. Niewiele było wiadomo o promie, ale wszystko świadczyło o tym, że ładunek również był w walizce, w kilku walizkach, czterysta do pięciuset funtów materiału wybuchowego.
— Tak, to zaczyna mieć jakiś sens — powiedział. Chisholm wdał się w dalsze opisy techniczne, ale zdaniem Howarda można było z tym poczekać.
— Czy domyślacie się, kto to wyprodukował?
— Na podstawie tego, co tutaj mamy, nie można wyciągnąć żadnych wniosków, ale podsunąłem Sheardowi, żeby wasz wydział zbadał doświadczalne próby prowadzone w ostatniej dekadzie w tym zakresie przez Niemcy Wschodnie… oczywiście w zakresie zastosowań przemysłowych…
— Rozumiem.
— Wszystko to napiszę, Duncan. Dam ci kopię mojego wstępnego raportu dla ministra tak szybko, jak tylko będę mógł. Pewno jutro. Bardziej pełne i szczegółowe sprawozdanie sporządzę, kiedy Departament Uzbrojenia przeprowadzi wszechstronną ocenę. Trzeba będzie zbadać dokładnie również zasięg i skuteczność ekranowania naturalnego i sztucznego.
— Filipie…
— Istnieje też problem zabezpieczenia przed przypadkowym wybuchem.
Chisholm zaczął długi wykład na temat technik podkładania ładunków i możliwości ochrony osób tym się zajmujących. Dla Howarda były to czysto akademickie r0zważania, przysiadł więc na swoim biurku i zastanawiał się nad tym, że bomby Touchbuttona nie znaleziono na tyle wcześnie, żeby można ją było rozbroić. Najgroźniejszym czynnikiem a zarazem najbardziej przerażającym było to, że obsługujący ją człowiek dokładnie mógł wybrać moment odpalenia, a rozmiary szkód oraz liczba ofiar były skutkiem tego, że wybuch następował bez ostrzeżenia.
„Wkrótce będą je odpalać pod naszym nosem” — zauważył Chisholm po zamachu w Liverpoolu. Słuchając go teraz Howard coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że przede wszystkim trzeba wytropić źródło dostaw i położyć im kres.
Niemcy Wschodnie… Spoglądał to na zdjęcie Leacha i Warricka, to znów na teleks Petriego. Niemcy Wschodnie… Możliwe, całkiem możliwe. Rzucił okiem na mapę ścienną Europy i szybko wyobraził sobie linię między Warszawą a Rotterdamem. „Dlaczego pańskim zdaniem Leach jest najbardziej podejrzany? — spytał go minister spraw wewnętrznych. — Z powodu tego zdjęcia?” Tak. Na początku tak. Ale teraz było coś więcej.
— Filipie… — przerwał mu po raz drugi.
— Co takiego?
— Porozmawiamy o tym jutro, dobrze?
— Oczywiście.
— I powiedz Sheardowi, że czekam tu na niego wieczorem.
— Powiem… Do zobaczenia.
Howard odłożył słuchawkę. Zmarszczył czoło, gdyż nagle poczuł pulsowanie w skroniach i spojrzał na spis miejsc, gdzie Leach bywał w Londynie. Istniało duże prawdopodobieństwo, że wśród wymienionych było to najistotniejsze. Kontakt musiał istnieć, Howard miał co do tego pewność i coraz bardziej się w tej pewności umacniał chociaż śledztwo Wydziału Specjalnego nic dotąd nie dało. Nie ulegało dla niego wątpliwości: nikt nie mógł działać bez kontroli na miejscu. Przecież ci odpowiedzialni za „prześwietlenie” Leacha nie mogli byli sprawdzić każdego najdrobniejszego spotkania. Nie było na to czasu, nie było go nigdy od chwili, kiedy zobaczył to tak wiele mówiące zdjęcie Leacha z Warrickiem w Cieplicach.
„Odnoszę wrażenie, że pan stąpa po bardzo cienkim lodzie…”
No cóż, teraz ten lód nie był już tak bardzo cienki. Z uczuciem narastającego triumfu raz jeszcze spojrzał na teleks z Warszawy:
Podejrzany prawdopodobnie utrzymuje kontakt z Irlandią. Nareszcie krok naprzód — Petrie.
Twarz Shearda robiła wrażenie jeszcze bardziej chłopięcej niż zwykle.
— Zgadnij, kto mówi?
— John? — spytała Carol i powtórzyła ze zdumieniem: — John?
— Słuchaj, najmilsza…
— Skąd dzwonisz?
— Z Belfastu.
— Zostaniesz tam? Dłużej?
— Nie, odlatujemy za dwadzieścia minut.
— Och, jak się cieszę… A więc wieczorem będziesz w domu?
— Późnym wieczorem.
— Lepiej późno niż wcale.
— Jesteśmy na lotnisku — mówił. — Chisholm i ja. Wedle rozkładu odlatujemy o piętnastej trzydzieści.
— Piętnastej ile…?
— Trzydzieści, o wpół do czwartej. — Coś zatrzeszczało na linii. — Jak się dzisiaj czujesz?
— Dobrze, bardzo dobrze.
— Na pewno?
— Na pewno. — Roześmiała się wesoło. Co za niemądry chłopak. — Za dwa tygodnie będzie pewno gorzej, ale teraz wszystko jest w porządku. Jestem całkiem odprężona, kochany, wyleciałeś przecież z Londynu zaledwie dziś rano, a Belfast nie leży na drugim końcu świata.
— Tęsknisz za mną?
— Oczywiście. A ty?
— Zawsze za tobą tęsknię. Do zobaczenia.
Byli dopiero rok po ślubie. Carol ucałowała słuchawkę, kiedy ich rozmowa się skończyła. A on wyszedł z kabiny telefonicznej z wniebowziętą miną i podszedł do grupy pasażerów, gdzie czekał Chisholm. Odprowadzał ich brygadier. Chisholm miał Tochbuttona w niewinnie wyglądającej plastikowej torbie.
— Wszystko w porządku?
Sheard skinął głową. — Przepraszam, nie chciałem pana zatrzymywać.
— Możecie panowie wsiąść do samolotu, kiedy zechcecie — powiedział brygadier, jak zawsze nadmiernie ruchliwy, i zwrócił się do Chisholma: — Załatwiliśmy, że ominiecie punkt kontroli bagażu. I tak mają tutaj wystarczająco dużo roboty, po cóż mieliby sprawdzać waszą małą skrzyneczkę? — Wykrzywił swoją drewnianą twarz w czymś, co uważał za uśmiech.
Sheard wziął torbę swoją i torbę Chisholma, którą zabrali do Belfastu na wypadek, gdyby musieli tu no cować.
— Do widzenia — powiedział Chisholm, ściskając dłoń brygadiera. — I dzięki, serdeczne dzięki.
— To nasz obowiązek. Mamy nadzieję, że gra okaże się warta świeczki.
Przeprowadził ich obok kolejki, która właśnie zaczęła posuwać się naprzód. Stewardesa opuściła na chwilę punkt kontrolny i szybko sprawdziła ich bilety oraz karty pokładowe.
— Tędy proszę, panowie.
— Proszę pozdrowić ode mnie Londyn — powiedział na pożegnanie brygadier, pozwalając sobie po raz pierwszy na coś w rodzaju żartu.
Prowadzeni przez brzoskwinioworóżową stewardesę wyszli na płytę lotniska i skierowali się w stronę tridenta. Wiatr, który tak bardzo im dokuczał na poligonie, znów ich dopadł, szli więc z głowami lekko pochylonymi w jedną stronę, zmrużywszy załzawione oczy. Jak prowadząca ich dziewczyna potrafiła zachować swój nieskazitelny wygląd, uśmiechając się przy tym, było dla nich absolutną tajemnicą.
Chisholm wszedł pierwszy na schodki i do pustego samolotu.
— Gdzie siadamy? — spytał.
— Wszystko jedno.
Wybrał rząd po prawej stronie za skrzydłem. Obie torby z osobistymi rzeczami Sheard umieścił pod fotelami, a torbę, w której był Touchbutton, wziął na kolana Chisholm, pilnując jej jak skąpiec.
— Pali pan?
— Nie, dziękuję.
Chisholm zapalił papierosa i rozparł się wygodnie w fotelu.
— Powiedziałem Howardowi, że pokażę mu wstępny raport, jak go tylko opracuję. Tak więc — mówiąc między nami — nie będzie się czuł pominięty.
Zaczęli kolejno wchodzić pozostali pasażerowie, przeważnie mężczyźni — urzędnicy, handlowcy, ludzie sukcesu, o czym, świadczył wyraz ich twarzy, ociężali po obfitym lunchu zjedzonym na koszt firmy.
— Czy ma pan jakieś pytania? — spytał Chisholm.
— Właściwie nie. W każdym razie nie techniczne — odparł Sheard potrząsając głową. — Z innej dziedziny tak, ale to już inna sprawa.
— Muszę przyznać, że nie zazdroszczę waszemu wydziałowi rodzaju pracy. Zbyt często moim zdaniem oczekuje się po was, że zrobicie coś z niczego.
— Święta racja.
— Ale to jest coś konkretnego. — Chisholm delikatnie poklepał swoją paczkę. — Za kilka dni, dzięki Bogu, będziemy dokładnie wiedzieli, na czym stoimy.
Schodki odjechały, drzwi zostały zamknięte, zapaliły się światła ostrzegawcze, pasażerowie zapięli pasy bezpieczeństwa.
— Proszę nie palić, sir — powiedziała przechodząca między rzędami stewardesa ze swoim przylepionym uśmiechem. — Nieco później tak, teraz nie.
— Nie do wiary — mruknął Chisholm do Shearda. — Ilekroć słyszę taką uwagę, czuję się jak przyłapany na paleniu smarkacz… Mimo mego wieku.
Ale posłusznie zgasił papierosa. Siedział tak, piastując na kolanach Touchbuttona, a samolot pokołował na odległy kraniec pasa startowego.
— Jak długo pracuje pan u Duncana Howarda?
— Osiemnaście miesięcy.
— Świetny facet — powiedział Chisholm. — Znakomity fachowiec. Daje z siebie wszystko. A to nie zawsze wychodzi człowiekowi na dobre.
Trident przyhamował, zakręcił, aż wreszcie się znalazł na długim, poczerniałym od oleju pasie startowym. Punktualnie o piętnastej trzydzieści sześć obroty silników osiągnęły pełną moc i samolot zaczął nabierać prędkości. A kiedy wzniósł się gładko i z wdziękiem, nagle stając się lekki minęło wrażenie ucisku w uszach. Zielona ziemia zaczęła szybko opadać, a horyzont z każdą chwilą stawał się coraz bardziej rozległy. Za sześćdziesiąt pięć minut mieli lądować na Heathrow.
— I jeszcze jedna rzecz tycząca Duncana — powiedział Chisholm, podejmując przerwany temat. — Jeśli on nie dotrze do samej istoty tej cholernej sprawy z Touchbuttonem…
I wtedy samolot się rozleciał. Wszyscy zginęli jednocześnie. Nikt nie ocalał, żeby opisać kataklizm, który się rozegrał w ułamku sekundy. Ale człowiek pracujący na polu dokładnie pod samolotem opowiadał później, że wyglądało to tak, jakby nagle została wyrwana w niebie czerwonoróżowa dziura.
Bez żadnego ostrzeżenia.
A potem wszystkie szczątki zaczęły jak deszcz powoli i w ciszy opadać.
— Na jakiej wysokości był trident?
— Dwa tysiące.
— I nikt nie przeżył? — powtórzył z rozpaczą Howard.
— Nikt.
— Dobry Boże. — Zamknął oczy, wstrząśnięty do głębi, nadal nie dowierzając temu wbrew oczywistości.
— Nikt… dosłownie nikt.
— Sześćdziesiąt trzy osoby na pokładzie. — Głos ministra spraw wewnętrznych jak nóż wbijał się w mózg. — Sześćdziesiąt trzy osoby: załoga i pasażerowie.
— Kiedy to się stało?
— Około czterdziestu minut temu… Samolot został rozerwany, wybuch nastąpił w powietrzu krótko po starcie. Nikt nie miał żadnej szansy.
— Tak, tak…
Nawet teraz Howard miał cień nadziei. — Czy pan jest pewien, że Chisholm leciał tym rejsem? Może…
— Mam stuprocentową pewność, że był na liście pasażerów.
O Boże, myślał z rozpaczą Howard. Filip Chisholm i John Sheard, Zginęły sześćdziesiąt trzy osoby, ale on myślał tylko o tych dwóch ludziach. Inni mogli rozpaczać z powodu tej reszty, inni musieli się z tym pogodzić, cokolwiek by to dla nich miało oznaczać.
— Touchbutton to potwierdził.
— To niemożliwe!
— Mam przed sobą notatkę służbową.
— Ależ to szaleństwo. Z dzisiejszych rannych doświadczeń poligonowych wynikało, że to urządzenie nie działa, kiedy ładunek wybuchowy jest osłonięty metalem. Powiedział mi to osobiście Chisholm.
— Mimo to taki był meldunek.
— To kłamstwo. Chisholm nie mógł popełnić takiej pomyłki.
— Na miłość boską, jakie to ma teraz znaczenie?
— Ma znaczenie — odparł krótko Howard, będzie lojalny aż do końca. Musi zapanować nad swoimi uczuciami. — Zaatakowali tridenta, ponieważ Chisholm miał ze sobą Touchbuttona. Dlatego. To jasne. Ale nie mogli go użyć, żeby spowodować eksplozję.
— W porządku, w po…
— Byli zmuszeni posłużyć się konwencjonalną metodą. Nie ma innego wytłumaczenia. Kiedy przeprowadzi się badania, a zwłaszcza kiedy się sprawdzi, czy kontrola bagażu była dokładna, przekona się pan, że Filip Chisholm się nie mylił. — Howard czuł na twarzy zimny pot.
— Niech pan mi nie wmawia, że bagatelizujemy sprawę Touchbuttona — zaczął mówić gniewnie minister.
— Zwłaszcza pan.
— Wcale tego nie robię.
— Będą na nas wywierać nacisk dopóty, dopóki nie położymy kresu tym terrorystycznym akcjom.
— Czy pan sądzi, że nie wiem o tym? — odwarknął Howard. Utarte frazesy, puste słowa, zawsze to samo. — Niech pan posłucha, proszę. To nie był przypadek, panie ministrze. To nie był zbieg okoliczności. Im nie zależało na tym właśnie samolocie i jego sześćdziesięciu trzech pasażerach, nie zależało im także specjalnie na Filipie Chisholmie ani na tym młodym człowieku z mego wydziału, który poleciał do Belfastu jako obserwator. — Głos mu zadrżał. — Im chodziło o ten egzemplarz Touchbuttona, który wpadł w nasze ręce. Dlaczego? Dlatego, by Departament Uzbrojenia nie zdołał się wszystkiego dokładnie dowiedzieć i byśmy nie mogli ustalić, gdzie jest produkowany… Dlatego, tylko dlatego zdecydowali się na ten zamach. To nie była demonstracja siły. A jeśli poważnie pan sądzi, że jestem skłonny w jakimś stopniu minimalizować czy nie doceniać kampanii Touchbuttona, to natychmiast proszę mnie zwolnić z moich obowiązków w departamencie.
Rzucił słuchawkę. Był załamany, miał uczucie całkowitej bezsilności. Ukrył twarz w dłoniach i przez chwilę kołysał się tam i z powrotem na krześle, zrozpaczony jak nigdy dotąd, przypominając sobie wszystko od początku. „Przyjdziesz i zobaczysz, jaka zabawka wpadła w nasze ręce” — powiedział Chisholm przez telefon o wpół do piątej rano, dziś rano, a on natychmiast zadzwonił do Shearda i polecił mu, żeby się stawił na Heathrow na tyle wcześnie, by zdążyć na samolot do Belfastu o dziewiątej.
Po co? — pomyślał. Żeby pokazać sprawność wydziału, dowieść, że zawsze trzyma rękę na pulsie, nic ponadto. O innej porze dnia z pewnością by z tego zrezygnował. Ciągle mu brzmiał w uszach zaspany głos wyrwanej ze snu Carol: „Halo, kto mówi?” To było dziś rano — „John, do ciebie, pan Howard”…
Siedział tak, bliski łez, całkowicie załamany. Chisholm i Sheard, i ci wszyscy inni. Poczuł wzbierającą nienawiść, która tłumiła żal i poczucie winy. Zabrzęczał telefon, podniósł słuchawkę.
— Halo…
Znowu minister spraw wewnętrznych. Najwyraźniej na tyle zaniepokojony, że skłonny do przeprosin.
— Nie chcę żadnych konfliktów między nami, Howard. Musimy jednak ustalić pewne rzeczy, to znaczy, że nie możemy po prostu siedzieć z założonymi rękami i czekać na następny atak Touchbuttona, który wywoła terror i zamieszanie.
— Nikt nie siedzi z założonymi rękami.
— Oczywiście że nie.
Howard nie mógł się powstrzymać. — Chisholm nie siedział z założonymi rękami, Sheard także…
— Ja mówię o tym, co teraz. Co robimy teraz i co będziemy robić w najbliższej przyszłości: Wydział Specjalny, Sekcja Irlandzka, Departament Uzbrojenia, Oddział Antyterrorystyczny, słowem wszyscy zainteresowani. Proponuję zwołać zebranie, tu, w moim gabinecie, jak najszybciej, żeby zorganizować wspólną błyskawiczną akcję…
Howard słuchał tego, ale tylko jednym uchem. Co chwila spoglądał na zdjęcie Leacha i Warricka w Cieplicach, na niebieskozielony basen i różane krzewy na pierwszym planie, na porośnięte lasem wzgórza W głębi. I za każdym razem ogarniała go nie do opanowania żądza zemsty.
— Im więcej zmagazynują Touchbuttonów, tym większej nabiorą śmiałości, tym bardziej będą bezwzględni..,
Howard zmienił pozycję. Vaughan zastukał do drzwi i wszedł. Przez chwilę stał niepewnie, blady i zdenerwowany, potem wyszedł. Z pewnością już wiedział, z pewnością już wszyscy w biurze o tym wiedzieli.
— Oni — powiedział minister spraw wewnętrznych.
— Oni… Wątpię, czy będę mógł się spotkać z panem jutro rano, dlatego chciałbym umówić się na popołudnie.
— Nie będzie mnie tu — odparł Howard.
— Pańska opinia jest dla mnie bardzo ważna.
— Będę w Warszawie.
Zapanowała cisza.
— Nie wiedziałem o tym… — Minister nie otrzymał jednak odpowiedzi. — Nie wiedziałem o tym, Howard — powtórzył z pewną opryskliwością. — Dziś rano nic mi pan o tym nie mówił. Zaledwie kilka godzin temu przekonywał mnie pan, że nie należy zbyt szybko zamykać tej sprawy.
— To nie będzie zbyt szybkie zamknięcie sprawy.
— Co ma pan na myśli?
— Chcę go wykorzystać.
— Leacha?
— Grahama Martina Leacha. — Howard powoli cedził imiona i nazwisko. — Nie mogę już dłużej działać na odległość.
Usłyszał po drugiej stronie głęboki, świszczący oddech.
— Bardzo ciekawa jest ta pańska nagła decyzja, ale co pan chce osiągnąć?
— Przede wszystkim — burknął Howard — chcę go śmiertelnie przestraszyć.
— A potem?
— Zobaczyć, gdzie ucieknie. Dokąd i do kogo. Inni — na północ i południe od granicy w Belfaście — mogą się koncentrować na Nolanie. Leach musi mieć kontakt blisko swego miejsca zamieszkania, z pewnością w Londynie, toteż jak się przestraszy, może niechcący wskazać drogę.
— A jeśli się nie przestraszy?
— Na pewno się przestraszy. Strach w tym wypadku jest najlepszą bronią.
— Nie ucieknie? Nie wyprowadzi pana w pole? Tylko ludzie ostrożni zadają takie pytania, ludzie, którym przede wszystkim zależy na reputacji, ludzie, którzy mają zajęcze serce.
— Nie będę już dłużej czekać — odparował Howard. Wiele rzeczy zostawił nie dopowiedzianych, czuł ucisk w żołądku, pod wpływem przeżytego szoku bez reszty ogarnięty potrzebą działania. Odłożył słuchawkę nie wiedząc, co właściwie powiedział ministrowi. Choć decyzja zrodziła się nagle, jasno wiedział, co zamierza zrobić. Nie był biurokratą, o nie, zwłaszcza teraz.
Przez wewnętrzny telefon wezwał Vaughana.
— Słyszałeś już?
— To nie do uwierzenia, wprost nie do uwierzenia.
— Z wyrazu twarzy Vaughana można było wyczytać, że nagła śmierć spotyka ludzi obcych, ale nigdy tych, których się zna. — Po prostu wszyscy w biurze zaniemówiliśmy.
— To oczywiste.
Kiedy umarła Harriet, stary ksiądz Cash mówił mu długo o Bogu i Jego nieskończonym miłosierdziu, ale teraz Howard mógł myśleć tylko o zemście, nienawiść go nie opuszczała.
— A na dodatek wszystkiego — powiedział Vaughan — Carol wkrótce oczekuje rozwiązania.
Tik w kąciku ust Howarda zaczął szybko pulsować. Przecież nie zapomniał o tym.
— Przede wszystkim proszę cię, podaj mi jej adres Poza tym potrzebny mi jest bilet na przelot jutro do Warszawy i… — Howard wyciągnął z bocznej szuflady biurka swój paszport i jakąś fotografię — i wiza. Nie wiem jaka jest procedura z polskimi wizami, ale zrób wszystko pokonaj wszystkie trudności i załatw mi ją. Jeśli to możliwe chciałbym lecieć przed południem.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy — obiecał Vaughan nie przywykły do takiego tempa.
— Następnie zawiadom teleksem Petriego, że przylatuję. Podaj mu numer rejsu i poproś, żeby po mnie wyszedł.
— Tak jest, sir.
Howard spojrzał na zegarek. Czwarta dwadzieścia osiem. Chisholm i Sheard nie żyli już prawie od godziny, ale czas zmienił teraz swoją miarę, teraz dzień wydał mu się nieskończenie długi, a jego treść zamazana.
— I jeszcze jedno — powiedział Vaughan. — Pańska żona przekazała wiadomość.
— Ach tak?
— Prosiła, żebym pana spytał, czy dziś wieczór pójdziecie państwo do Diadema.
— Do Diadema? — Howard miał wrażenie, że głowa mu pęka i nie potrafił poradzić sobie z codziennością.
— Prosiła, żeby pan ją powiadomił jak najszybciej.
— O której dzwoniła?
— Około wpół do trzeciej.
Słyszał, co mówi Vaughan, ale tego nie rejestrował, skoncentrowany na sprawach, które uważał za najważniejsze, próbując objąć to wszystko, co mogło wynikać z materiałów, którymi dysponował. Po chwili Vaughan przyniósł mu adres Carol: Hall Road, Maida Vale. Przez kilka minut Howard wpatrywał się w kartkę leżącą przed nim na biurku, aż wreszcie wstał i włożył płaszcz.
Gdyby nie on, Sheard żyłby.
Gdyby nie on, gdyby nie oni.
Zabrał ze sobą tylko adres Carol i fotografię Leacha z Warrickiem.
Chwilę patrzył z niedowierzaniem na nazwisko Shearda oa korytarzu: JOHN SHEARD, ASYSTENT DYREKTORA. Sheard i Chisholm… Otworzył drzwi do pokoju Vaughana i powiedział krótko, że wychodzi.
— Tak jest, szefie.
— Proszę, zawiadom mnie, jak tylko się dowiesz, którym rejsem jutro lecę. I bądź na Heathrow z moimi dokumentami.
— Oczywiście.
Zjechał windą, na dworze było całkiem ciemno. Z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie poszedł przez parking do swego samochodu. Było mroźno, ale nie zauważył tego. „Nie spocznę, dopóki nie złapiemy ludzi za to odpowiedzialnych…” — powie Carol. Inni będą ją pocieszać i podtrzymywać na duchu, ale tylko on mógł złożyć jej taką obietnicę.
Zapiął pas bezpieczeństwa i pojechał przez Hyde Park Corner, gdzie włączył się w rzekę pojazdów, a potem skierował w stronę Marble Arch i Edgeware Road. Obojętny na klaksony i ostre hamowania na Tyburn Way prowadził jak automat, a w głowie kłębiło mu się od obrazów.
Na Hall Road dojechał w niecałe piętnaście minut. Z trudem wcisnął się na miejsce przy wolnym parkometrze w końcu uliczki i dalej poszedł pieszo. Wreszcie znalazł właściwy dom — mieszkanie na parterze z osobnym wejściem, do którego prowadziła wykładana kamiennymi płytkami ścieżka, obsadzona niezbyt wysokim żywopłotem. Drzwi frontowe były jasno oświetlone.
Nim nacisnął dzwonek, zebrał się w sobie, by opanować własne cierpienie i sprostać rozpaczy, z jaką się zetknie. Nie miał pojęcia, kto będzie z Carol, ani w jakim jest stanie ducha. Kiedy rozległ się dźwięk dzwonka, nagle uświadomił sobie, jak mało wie o niej i jak mało wiedział o jej mężu.
W najlepszym wypadku młodsi pracownicy byli znajomymi aż do momentu, gdy człowiek przyczynił się do śmierci któregoś z nich.
Przez matowe szkło drzwi dostrzegł, że ruchomy cień zmienia się w kształt kobiety. Zgrzyt zasuwy i drzwi się otworzyły. Stała przed nim Carol Sheard tak bardzo nabrzmiała ciążą, że w pierwszej chwili nie poznał jej.
— O, to pan, panie Howard.
Czuł, jak mu się jeżą włosy na głowie. Ona nic nie wiedziała. Uśmiechnęła się do niego wesoło.
— John jeszcze nie wrócił z Belfastu…
Minęły już dwie godziny, a ona nic nie wiedziała.
— Dzwonił, że będzie dość późno. Ale proszę wejść, bardzo proszę.
Wszedł przerażony, nie przygotowany na to, co go czeka. Nogi miał jak kłody.
Na początku pobytu w Warszawie, kiedy jeszcze nie znał Anny, a firma Saxon była jedynym celem jego istnienia, Leach czasem podrywał jakąś kobietę i zabierał ją do swego pokoju w Forum. Uważał hotel za swoją bazę i w tym sensie Anna nic nie zmieniła. Nadal tu przychodziła korespondencja do niego, nadal pisał tu swoje sprawozdania dla firmy, od czasu do czasu przyjmował jakiegoś klienta. Fakt, że posiada taką bazę, miał dla niego wielkie znaczenie, ponieważ jednak teraz już nie nocował w hotelu regularnie, było mu obojętne, jaki pokój dostanie.
Zapadł wczesny wieczór, Leach skończył właśnie wiązać krawat i włożył marynarkę. Za pół godziny miał się zjawić u Anny i wiedział, co go czeka, czego się ona po nim spodziewa, a na co Retman stanowczo się nie zgodził. Będą o tym rozmawiać długo w noc, a on okrasi to kłamstwami i półkłamstwami, złagodzi niedomówienia.
Na łóżku leżał najnowszy numer londyńskiego „Daily Expressu”. Leach znalazł go w foyer hotelowym, zapewne zostawił go ktoś, kto właśnie przyleciał. Tytuł na pierwszej stronie był jakby specjalnie skierowany do niego.
TOUCHBUTTON NADAL ATAKUJE — przeczytał. — POWAŻNE STRATY, LICZNE OFIARY.
Celowo nie spojrzał na zdjęcia obawiając się tego, co mógł tam zobaczyć. Od czerwca nękało go to, ale tym razem przeżył szok. Kampania dopiero się zaczęła — powiedział Retman; do maja z tych comiesięcznych dostaw powstanie w rękach posługujących się nim ludzi niszczycielski arsenał.
„Oddział Specjalny przeprowadził w nocy zakrojoną na dużą skalę akcję. Ponad dwadzieścia osób zatrzymano celem przesłuchania, niektóre z nich prawdopodobnie są związane z zamachami bombowymi tak zwanego Touchbuttona…”
Leach zgniótł gazetę i rzucił ją na podłogę. Mógł nie dopuszczać do siebie prawdy o przesyłkach, o których Warrick mówił „pudełka”, ale tylko do pewnej granicy. Coraz częściej zaczęły mu zakłócać spokój drobne fale strachu, coraz mniej się cieszył z pieniędzy, coraz bardziej obawiał ryzyka z nimi związanego. Poza tym teraz właśnie chciał czegoś innego. Przez całe życie pragnął miłości i nie znajdował jej. Nie znajdował do czasu, kiedy spotkał Annę. Nieraz w jej obecności miał wrażenie, że jest już kimś, kim zawsze pragnął być, a przyszłość zapowiadała spełnienie wszelkich marzeń.
Wkrótce skończy z Warrickiem, zerwie z Retmanem. Przestanie również pracować u Saxona. Dziesięć przesyłek, ani jednej więcej. Inni dokonywali zasadniczych zmian w swoim życiu, on również to potrafi. Przyjdzie czas, kiedy nie będzie w ogóle przyjeżdżać do Polski ani gdzie indziej nie będzie jeździć tymi trasami ani żadnymi innymi Zniknie, tak samo Anna, oboje zmienią nazwiska i zaczną wszystko od nowa.
Było to możliwe. Wszystko było możliwe. Dziesięć tysięcy funtów na koncie w banku szwajcarskim, nie umrą oboje z głodu. Warrick go kupił, a Retman wykorzystywał — okay. On sam dotrzyma umowy, choć to będzie trudne ponieważ gdyby się z niej teraz wycofał, groziłaby mu katastrofa. Ale potem — nigdy więcej. Wszystko się uspokoi, zmarszczki cichnącej fali stopniowo znikną.
Zjechał windą na parter i wyszedł z hałaśliwego foyer. Owinięty szalikiem z powodu zimna, czekał na zewnątrz na taksówkę, był trzeci w kolejce, wokół niego huczało miasto.
— Dokąd jedziemy? — spytał kierowca przez ramię, a Leach podał ulicę, kiepsko wymawiając jej nazwę.
— Amerykanin? — spytał kierowca po angielsku.
— Angielski — odparł po polsku.
— Ma pan dolary?
— Nie mam.
— To może funty?… Dobrze zapłacę za funty.
— Funtów też nie mam — powiedział stanowczo Leach.
Trzymał się z dala od czarnego rynku. Było powszechnie wiadome, że dopytujący o obce waluty byli na usługach milicji, a on nie chciał żadnych kłopotów ani komplikacji. I tak zbyt wiele mu groziło bez tych małych pokus.
— Dobrze zapłacę — nalegał kierowca, nie rezygnując.
— Bardzo mi przykro, ale nie mam ani dolarów, ani funtów.
Leach rozsiadł się wygodnie i obserwował wieczorny ruch na ulicach Warszawy. Światła w mroźnym powietrzu były bardzo wyraźne, a na chodnikach przelewał się zaaferowany tłum. Jednak poza głównymi arteriami ruch był znacznie mniejszy. Wysiadł z taksówki o trzysta jardów od domu Anny. Zachowując ostrożność ze względu na nią, poszedł pieszo i nasłuchiwał, czy ktoś go nie śledzi. W jakże innym nastroju szedł, żeby się zobaczyć z Retmanem albo na wyznaczone spotkanie w Londynie. Czuł się wtedy okropnie i pocił ze strachu.
Za sześć miesięcy skończy z tym wszystkim, za rok nie będzie się bać czyjegoś dotknięcia na ramieniu i głosu za plecami: „Czy pan Leach?” Ileż to już tygodni żył z tym lękiem.
Nim wszedł do bloku, obejrzał się wokoło, ale na szczęście nikogo nie było, ruszył więc na drugie piętro po źle oświetlonych brzydkich betonowych schodach.
— Witaj!
Wszedł szybko do małego przedpokoju o gładkich ścianach, gdzie wisiały tylko barwne plakaty i znajdowała się płytka wnęka z wieszakiem na okrycia. Ledwie drzwi się zamknęły, Leach pocałował Annę jak kochanek, tuląc ją do siebie i czując, jak spływa na niego fala spokoju.
— Wcześnie przyszedłeś.
— Czy to źle?
— Nie skończyłam gotować, nic jeszcze nie ma.
— Wcale mi nie spieszno.
Poszedł za Anną do kuchni. Była wyraźnie zmęczona, mizerna, jakby wyczerpało ją przeżyte w południe rozczarowanie. Nalał jej i sobie po kieliszku wódki i otworzył jedną z butelek czerwonego węgierskiego wina, które kiedyś jej przyniósł.
— Zdrowie pani — powiedział po polsku, podnosząc kieliszek.
— Za nas oboje, Martin.
— Również za nas oboje.
Patrzył, jak się krząta przy kuchence gazowej. Odbyli długą, bardzo długą drogę od tego pierwszego spotkania w lipcu, a przy tym szybką.
— Najpierw zupa?
— Wspaniale.
— Zupa z grochu. Grochówka — dodała po polsku i spojrzała na niego pytająco swymi zielonymi oczami Mimo porażki potrafiła zachować pogodę ducha. — Kiedy mówiłeś o Irlandii… — zaczęła po chwili i urwała.
— O co chodzi? — Zupełnie jakby się nie rozstali p0 południu, jakby stale myślała tylko o jednym.
— Powiedziałeś, że zabrałbyś mnie do Irlandii… Ty także byś tam pojechał?
— Nie.
— A gdzie byś pojechał?
— Do Londynu. Do swojej pracy, Anno. Nie mam wyboru.
Zmarszczyła brwi.
— Jak długo byłabym w Irlandii?
— Tydzień, może dwa.
— Gdzie bym mieszkała?
— U przyjaciół.
— Twoich przyjaciół?
— Moich znajomych, ale tylko przejściowo, na krótko. Jakby z ulgą włożyła do zlewu jakieś naczynie.
— Az Irlandii pojadę do Anglii?
— Tak.
— Oficjalnie? Z paszportem?
— Tak. — Leach skinął głową. — Ktoś, kogo znam w Londynie, to załatwi.
— Ciągle jacyś twoi znajomi ktosie — powiedziała z powątpiewaniem. — Chodź, zjemy teraz.
Usiedli przy stole, zasłony były zaciągnięte, z radia dobiegała cicha muzyka z Londynu. Opowiedział jej, jak z Rotterdamu popłynie szybką łodzią motorową na środek Kanału, tam się przesiądzie na kuter rybacki, który dostarczy ją na wybrzeże koło Wexford. Mówił to wszystko nie wdając się w szczegóły, a ona nie nalegała na więcej, wystarczały jej tylko najbardziej istotne informacje. Skąd wiedział, jak się to robi, skąd znał tych ludzi — to najwyraźniej nie było dla niej ważne. Ją wyłącznie interesowała ucieczka, a jak się odbędzie i kiedy, było bez znaczenia.
— Martin, czy mówisz prawdę? Co do joty? — właściwie tylko tyle powiedziała, a jemu udało się wygładzić znaki zapytania. Prawdę miały poprzeć fakty.
Znów nalał sobie wódki i wypił. Do diabła z Retmanem, do diabła z Warrickiem, do diabła z grudniową przesyłką. Alkohol ożywił go, dodał mu odwagi, ale tylko przelotnie, w głębi serca był zrezygnowany. Oboje z Anną będą musieli zaczekać do przyszłego lata, do czerwca. Tak, to będzie w czerwcu. Nie ma innej możliwości. Aż do czerwca sprzedał się wtedy w Cieplicach, a uścisk dłoni, który wtedy wymienili, był bardziej wiążący niż jakakolwiek spisana umowa. I to go z każdym dniem coraz bardziej przerażało.
— A ty sam, czy byłeś kiedyś w Irlandii?
— Raz tylko.
— Dawno?
— W tym roku.
Doskonale pamiętał huk fal rozbijających się na plaży w tę bezksiężycową noc. Spędził tam dwie godziny, kiedy przekazywał ładunek, dwie godziny w Irlandii, a razem z nim był Nolan, kiedy ładunek został dostarczony na brzeg, Brendan Nolan, który przybył osobiście, żeby podać hasło i sprawdzić wiarygodność Leacha.
„Pierwszy raz całą drogę zrobi pan sam — pouczył go Warrick. — Potem nie będzie to już potrzebne.”
— Tylko raz? — spytała Anna.
— Jeden jedyny raz. — Chcieli go związać ze sobą, podkreślić, że mają go w garści. — Całkiem mi to wystarczy.
— Nie lubisz Irlandii?
— Nie lubię.
Leach jadł, wyobrażając sobie przyszłość. Podobnie jak Anna chciał uciec. Podobnie jak ona chciał, żeby stało się to jak najszybciej. Uśmiechnęła się do niego przez stół, kiedy skończyli jeść zupę, i postawiła bigos. Byli wspólnikami, konspiratorami, potrzebni sobie nawzajem, widział w jej oczach wyraz nadziei i lęku i marzył o tym, żeby nareszcie mógł przestać udawać.
— Opowiedz mi o Londynie — poprosiła. — Czy będziemy mieszkać w Londynie?
— To zależy. — Musiał być ostrożny. — Zobaczymy jeszcze.
Pochylił się nad stołem i pocałował ją. Muzyka skończyła się, kiedy dotknął jej ust.
„Lecący dziś po południu do Londynu rejsowy trident Brytyjskich Linii Lotniczych wkrótce po starcie eksplodował w powietrzu…”
Ten głos odnalazł go, wyszukał mimo ośmiuset mil odległości. Nawet tu, nawet teraz.
„Zginęły sześćdziesiąt trzy osoby, nikt nie ocalał, a szczątki samolotu zostały rozrzucone na dużym obszarze, na szczęście żaden z okolicznych domów nie został uszkodzony…”
Leach zamknął oczy, przedłużając pocałunek.
„Wkrótce po wybuchu był telefon zawiadamiający, że jest to znów zamach Touchbuttona, bomby nowej generacji, o czym zresztą świadczą wszystkie okoliczności…”
Pudełka, nazwał je Warrick. Ale za późno było, żeby teraz żałować.
Ewa powitała go słowami: — Howard, na miłość boską, gdzieś się podziewał?
— Byłem u żony Shearda. — U wdowy po nim, u wdowy, pomyślał.
— Nie przekazano ci wiadomości ode mnie?
— Nie. Jakiej wiadomości? — I dodał po krótkim namyśle: — Ach tak, oczywiście.
— Prosiłam bardzo, żebyś mnie uprzedził w odpowiednim czasie.
Stali w hallu, Howard jeszcze w drzwiach wejściowych, Ewa która wyszła z salonu, trzymała w ręku kieliszek sherry.
— W odpowiednim czasie na co? — Odłożył teczkę na stolik i przeszedł koło niej, ciągle jeszcze w płaszczu. — Byłem u żony Shearda.
— Nie rozumiem.
— Ktoś to musiał zrobić.
— Zwykle dzwonisz, jak masz wrócić późno. Zawsze. Ale dzisiaj specjalnie prosiłam…
— Zapomniałem o tym — odparł Howard zmierzając do barku na kółkach. — Vaughan przekazał mi tę wiadomość, ale zapomniałem.
— Doprawdy, miło mi z tego powodu. — Wzrok Ewy był miażdżący. — Bardzo miło.
— Przepraszam cię.
— To przepraszanie stało się twoim nawykiem. Lód w szklance zagrzechotał, kiedy nalewał whisky.
— Czy nie pamiętasz, że wczoraj sam zaproponowałeś, żebyśmy poszli do Diadema? To była przecież twoja propozycja. A teraz, do jasnej cholery, spójrz, która jest godzina?
Howard zacisnął szczęki. Po chwili spytał z niedowierzaniem:
— Czy ty naprawdę nie wiesz, co się stało?
— Teraz za późno, żebyśmy poszli do Diadema.
— Na miłosierdzie Boże — wybuchnął. — Sześćdziesięciu trzech zabitych i nikt o tym nie wie. Nawet Carol o tym nie wie. — O niczym nie słyszałaś?
Wściekłość jego tonu zaniepokoiła Ewę. Gwałtownie odwróciła głowę. Upłynęła spora chwila, nim się odezwała:
— Chodzi ci o ten samolot?
— Leciał nim Filip Chisholm.
— Och, nie…
— I młody Sheard.
— Ja… ja nic nie wiedziałam.
— Ale za to teraz już wiesz. — Wypił szybko whisky, aż go zapiekło w gardle.
— Chcesz powiedzieć, że oni zginęli? — Teraz Ewa z kolei była zdumiona.
— Tak, zginęli. I dlatego…
— Ale w biurze nic mi nie powiedziano. Ten ktoś, kto ze mną rozmawiał, chyba Vaughan, nie wspomniał o tym ani słowem.
— Zatelefonowałaś, zanim to się stało.
— W wiadomościach o szóstej mówili o jakiejś lotniczej katastrofie, ale ja się właśnie kąpałam. Nie skojarzyłam tego z…
— To nie była zwykła katastrofa, ale Touchbutton.
— Howard znów podniósł szklankę i przypomniał sobie znieruchomiałą twarz Carol.
— Touchbutton — powtórzył. — Mina.
Inni mężowie wracają do domu i rozmawiają z żonami o sprzedanych lub kupionych samochodach, o założonym właśnie nowym rachunku lub korzystnych transakcjach zawartych z klientami. Wśród spokoju i dostatku nie istniała dla nich wojna, nikt im nie mordował kolegów, żądza zemsty nie toczyła ich jak rak. Jutro też będzie dzień, no i świetnie, czemu by dziś rano mimo wszystko nie pójść do Diadema?
— Czy Filip był żonaty?
— Nie. Ale Sheard był. I kiedy tam przyszedłem. — — Howard wymownym gestem skończył zdanie. Był tak bardzo nie przygotowany, tak niezręczny, tak źle to zrobił, że nawet kiedy przyszedł lekarz i wszyscy inni: ciotka i sąsiadka, i teść o kamiennej twarzy, nie na wiele mógł się przydać. Nigdy nie umiał pocieszać kogoś płaczącego, sam zresztą też nie umiał płakać.
— Jutro lecę do Warszawy.
— Ach, tak…
— Chyba w południe.
— Na jak długo?
— Sam nie wiem. — Usta Howarda wykrzywiły się, jakby były z plastiku. — Już ja przygwożdżę tych drani.
— Chcesz przez to powiedzieć, że wiesz, kto za tym stoi?
— Tak mi się wydaje.
— Tylko ci się wydaje?
— No, może coś więcej.
— W Warszawie?
Skinął głową, nadal w płaszczu, szklaneczka znów była pusta. Materiały Petriego zaczynały się układać w jakąś całość, nagranie po nagraniu.
— Złapiesz ich tam?
— Do pewnego stopnia. — Leach był narzędziem, które można było wykorzystać.
— Jak?
Inni mężowie wracali do domu i mogli opowiedzieć o wszystkim swoim żonom. Ale nie Howard. Nie Ewie. Harriet tak. Harriet zawsze umiała słuchać, gotowa była słuchać, naprowadzała go na różne wątki, uspokajała. Teraz jednak wszystko było inaczej, zmieniło swój dawny sens. Harriet w jakiś sposób potrafiłaby wyzwolić go z nienawiści, pomogłaby mu jaśniej myśleć, lepiej wszystko rozumieć. Z Harriet nigdy by się nie czuł tak samotny, gdyż nigdy chwile milczenia nie były tak dojmująco Przykre.
Colin miał rację.
— Jak wiesz, nie mogę się wdawać w szczegóły.
— Co oznacza, że chcesz, bym odgadywała zagadki.
— Głupstwa mówisz.
Wypił jeszcze jedną whisky i podszedł do telefonu Chciał zadzwonić do Dekkera, dziennikarza nazwiskiem Dekker. Ona obserwowała go, pełna żalu, że ją zlekceważył zdenerwowana jego spóźnieniem, przejęta tragicznymi wiadomościami — wszystko razem, ale nade wszystko wzburzona jego reakcjami. Każdy człowiek się zmienia, ale większość małżeństw potrafi się zmieniać wspólnie; w ich wypadku tak nie było.
— Chciałam tylko powiedzieć…
— Daj spokój, proszę. — Zaczął wykręcać numer.
— Dlaczego nie teraz? Kiedy będzie następna okazja?
Howard milczał, wsłuchany w sygnał i zapatrzony przed siebie.
— Co się z tobą dzieje, na miłość boską? — Ewa bezradnie rozłożyła ręce. — Co cię opętało…?
— Steven?
Rozgoryczona pokiwała głową i wyszła z pokoju.
— Steve, to ja, Duncan, Duncan Howard… Tak, tak. Och, na pewno… Czy ci przeszkadzam?… Dobrze… Tak, chciałbym z tobą omówić coś bardzo ważnego, a nie mogę tego zrobić przez telefon. Czy mogę spotkać się z tobą jutro? Lecę za granicę i dlatego musiałbym się zobaczyć z tobą wcześnie rano… Dobrze, świetnie. Dziewiąta trzydzieści u ciebie… Dzięki.
Odwiesił słuchawkę i poszedł do kuchni, gdzie była Ewa. Czuła jego wielkie napięcie, obsesję, niepokój i bezwzględność, jakby od niego do niej przebiegał jakiś prąd.
— Czy dla ciebie ta sprawa nie stała się vendettą?
Zadała pytanie, ale było to stwierdzenie. Howard nie odpowiedział. Podszedł do kranu i dolał sobie zimnej wody do whisky. Ewa chwilę czekała, potem znów się odezwała, chcąc przerzucić most nad przepaścią:
— Czy to ten Dekker, który często występuje w telewizji?
— Tak, ten sam.
— Gdzie on mieszka?
— W Hurlingham.
— I stamtąd pojedziesz na Heathrow?
— Tak.
Spojrzała na zegar, było po dziewiątej. Przez dłuższą chwilę nie wiedziała, co powiedzieć.
— Co zrobimy?
— Hm?
— No, teraz.:. Coś zjemy? — spytała bezradnie. Howard wrócił z daleka. Dopiero teraz zauważył, że Ewa ma na sobie podkreślającą figurę spódniczkę midi, srebrzystą bluzę, ozdobne kolczyki. Zrobiło mu się okropnie przykro. Taka atrakcyjna, opanowana, poczuł się bardzo stary.
— Moglibyśmy pojechać do Kingston.
— Wszystko mi jedno.
— Jest tam taka włoska restauracja…
— Wszystko mi jedno — powtórzyła obojętnie.
Drzwi garażu nadal były otwarte, silnik granady ciągle jeszcze ciepły. Howard prowadził bardzo ostro. Znowu wrócił ból głowy. „Uważaj na siebie — zażartował Chisholm, kiedy się żegnali u Fishera — Niewielu już nas zostało.”
Tak, niewielu, ale jest przecież Leach — Howard poczuł przypływ nienawiści. To musi być Leach. Musi, świadczą o tym taśmy i zdjęcie. Ujawnienie londyńskiego kontaktu Leacha to zaledwie część zadania, ale to mu na razie wystarczało. Howard chciał, żeby Leach cierpiał, okrutnie cierpiał z powodu tego, co zrobił. Chciał, żeby wyrzuty sumienia zżerały go bez reszty, do dna.
Zaprowadzono ich do stolika. Pili wino, jedli, słuchali muzyki. Zachowywali się jak ludzie obcy sobie, niewiele słów, od czasu do czasu spojrzenie. Ludzie wchodzili i wychodzili, oni też wreszcie wyszli. Skierowali się na parking, wsiedli do samochodu. Kiedy zatrzasnęli drzwiczki, a Howard w milczeniu zamierzał przekręcić kluczyk zapłonu, Ewa dotknęła jego ramienia.
— Słuchaj, Duncan — powiedziała cicho i z wielkim przejęciem, czego nigdy nie miał zapomnieć. — Filip Chisholm był twoim przyjacielem, wiem o tym, John Sheard twoim podwładnym, młodszym kolegą, o tym wiem także. Oczywiście nie znałam ich tak jak ty, jednak bardzo boleję z powodu ich śmierci. — Omiotły ich reflektory nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. Ewa zamknęła oczy i czekała. Wreszcie odezwała się: — Ale oni są martwi, Duncan… A tymczasem ja, twoja żona, żyję. — Przełknęła głośno, jakby coś jej przeszkadzało w gardle. — Zawieź mnie do domu, proszę.
Brunatny morris zjechał na twarde pobocze autostrady M6 dokładnie za trzy dwunasta. Zatrzymał się na wiodącym na północ paśmie, dwieście jardów od wyjazdu nr 13. Kierowcy, którzy to zauważyli, mówili, że wewnątrz było dwóch mężczyzn. Większość z nich zapamiętała, że maska wozu była podniesiona, a jeden z mężczyzn z opuszczoną głową zdawał się coś reperować w silniku. Kilku innych widziało, jak drugi mężczyzna wracał brzegiem pobocza, być może od telefonu alarmowego. Nikt jednak nie potrafił dokładnie opisać, jak oni wyglądali, nikt też nie zapamiętał numeru rejestracyjnego samochodu.
Stał on na poboczu dwadzieścia cztery minuty. W ciągu ostatnich sześciu maska była opuszczona, obaj mężczyźni wsiedli do samochodu i jakby na coś czekali, ten obok kierowcy miał przy uchu słuchawkę radiotelefonu wmontowanego w schowku pod szybą.
Potem otrzymał ważną informację, niezwykle ważną.
— Tuż za furgonetką z napisem FREEZEEZY… pięćdziesiąt, sześćdziesiąt jardów za białą furgonetką, zmniejsza prędkość, będzie skręcać w najbliższy wyjazd… Ma jeszcze ćwierć mili… — Głos był wyraźny, stanowczy, precyzyjny. — Jeszcze trzysta jardów, już włączony lewy kierunkowskaz… zaraz go zobaczysz. Tuż za nim minie twoje stanowisko…
Furgonetka FREEZEEZY przejechała. Obaj mężczyźni, spięci, zgarbili się nieco, daimler premiera minął ich z szumem opon i w tym momencie mężczyzna za kierownicą otworzył na oścież drzwiczki i wychylił się. Nic mu teraz nie zasłaniało widoku. W siedem sekund później nacisnął guziki trzymanego na kolanach Touchbuttona i bomba umieszczona przy szosie wybuchła pióropuszem ognia.
Podmuch zakołysał morrisem, nim ruszył naprzód. Kierownica tego, co zostało z daimlera, kręciła się na jezdni jak moneta, a omijający ją morris nabrał prędkości i pomknął w ciemność.
Leach leżał z Anną w jej małym miękkim łóżku. Minęła już północ, ruch samochodowy prawie ustał i tak miało być aż do bezbarwnego świtu. Zaczął prószyć drobny śnieg.
Odczuwał zmęczenie, ale nie mógł zasnąć. Choć jego ciało było wyczerpane miłością z Anną, opadły go myśli, nad którymi nie mógł zapanować. Anna spała już od godziny, a on wpatrzony w sufit palił trzeciego papierosa, obserwując zygzaki dymu wyraźnie widoczne w poświacie księżycowej wpadającej przez okno.
Z każdym dniem świat stawał się mniejszy, ale nie dla wszystkich.
Musi koniecznie znów porozmawiać z Retmanem. Jeszcze raz spróbować. Nie jutro, bo nie ma czasu, ale pojutrze. W każdym razie przed piątkiem, kiedy będzie wyjeżdżał do Lipska. Retman musi uwierzyć, że firma Saxon nadal naciska na zabranie przestarzałego towaru. Jeśli tylko Retman się zgodzi, choćby nawet z oporami będą mieli szansę i pierwsza przeszkoda zostanie pokonana. Pierwsza i najbardziej niebezpieczna. Te inne etapy uda się załatwić — Rotterdam, Wexford, Londyn, za pieniądze można zdobyć wszystko. Musi tylko przekonać Retmana, nie wzbudzając jego podejrzeń. Nade wszystko nie wzbudzając podejrzeń.
Leach nerwowo wydmuchał ustami duży kłąb dymu i zgasił papierosa w popielniczce stojącej na podłodze koło łóżka.
Ale jak?… Jak?
Z Retmanem zawsze czuł się skrępowany. Żądanie interwencji Warricka było bluffem i Retman wiedział o tym, okazał, że wie o tym. Retman nigdy się nie podniecał, nigdy też nie wpadał w gniew. Zachowywał spokój. Ludźmi, których powierzył mu Warrick, posługiwał się jak mechanizmami, robiąc wszystko, by osiągnąć najwyższy stopień wydajności. Leach widział przed sobą otyłą, chorobliwie bladą twarz, oczy z czerwonymi obwódkami. Co innego czuć skrępowanie, co innego bać się. A teraz bał się, bał się, że Retman odkryje, co zamierza zrobić.
„Pan się poci, przyjacielu, czy pan o tym wie?”
Leach zamknął oczy. Anna oddychała równo, spokojnie. Jak bardzo jej tego zazdrościł. Odwrócił się na bok, na próżno usiłując pohamować dręczące go myśli.
Retman. Musi porozmawiać z Retmanem. Albo to, albo będą musieli czekać do przyszłego lata. A życie jest na to zbyt krótkie, powtórzyła mu kilka razy Anna, kochając się z nim i tuląc mocno do niego.
Pożar w Domu Meblowym Redway w Birmingham wybuchł na skutek podpalenia. Ale o tym z początku nie wiedziano, jedno tylko było pewne, że ogień rozszerzał się z niezwykłą szybkością, tak że w ciągu trzydziestu minut spłonęła jedna trzecia budynku. Zapach spalenizny unosił się wszędzie, płomienie huczały jak wicher.
O trzeciej nad ranem na miejscu znajdowało się osiemnaście wozów strażackich i pomp, siedem obrotowych drabin, strzelających wysoko w rozjaśnione łuną niebo, sąsiednie ulice zlane były wodą i pokryte plątaniną gumowych wężów, ciasno ustawione samochody policyjne odcinały teren akcji, na tle płomieni rysowały się sylwetki dziesiątków strażaków w hełmach, a w pobliżu czekały karetki pogotowia.
Pięć po trzeciej samotny mężczyzna obsługujący Touchbuttona wyjrzał przez okno oddalone prawie o pół mili od pożaru i widząc, że zmasowanie sił ludzkich jest u szczytu, zdetonował przygotowany przedtem ładunek.
— Harriet?
Ewa drgnęła, nie w pełni świadoma, ale jednak mocno zaniepokojona.
— Harriet? — powtórzył znów cicho przez sen Howard, a mięśnie jego twarzy drgnęły.
Bóg jeden wiedział, dokąd się przeniósł duchem. Ewa leżała nieruchomo, mrugając przy tym oczami, jakby chciała usunąć sprzed nich ciemność, ale nic więcej już nie powiedział, i w ciszy, jaka zapanowała, Ewa skurczyła się wewnętrznie. Zacisnęła dłonie i zagryzła dolną wargę, jakby w ten sposób mogła powstrzymać napływające łzy.
— Proszę go ze mną połączyć — powiedział minister spraw wewnętrznych obudzony tej nocy po raz trzeci.
Słuchał oparty na łokciu. Najpierw zamach na samochód premiera, potem pożar w Birmingham, wreszcie wybuch koło nowego Covent Garden.
— Kiedy to się stało? — Budzik przy łóżku wskazywał piątą dwadzieścia pięć. — Dobrze — powiedział. — Zaraz tam jadę. Będę gotów w ciągu dziesięciu minut, proszę jaw najszybciej przysłać mi samochód.
Odłożył słuchawkę i zerwał się z łóżka. Premiera nie było w daimlerze, zginęli kierowca i ochroniarz. W Birmingham zginęło czternastu strażaków, a ile osób koło nowego Covent Garden, jeszcze nie wiadomo. Jedno stało się całkowicie jasne. Nikt nigdzie nie był już bezpieczny. Wczoraj trident, a teraz trzy oddzielne zamachy, niezwykle śmiałe i przerażające, wszystkie jednego wieczoru.
Howard niewiele się pomylił. Została wypowiedziana wojna, a oni ją przegrywali.
Howard spędził całą godzinę z Dekkerem.
W tym czasie dwukrotnie dzwonił na Buckingham Gate, ale Vaughan nie wrócił jeszcze z polskiego konsulatu. Howard zaklął patrząc na zegarek. Było wpół do jedenastej, kiedy Vaughan zadzwonił do niego z wiadomością, że załatwił mu wizę i zarezerwował miejsce na rejs British Airways z Heathrow dwunasta piętnaście.
— Nie zapomnij zawiadomić Petriego.
— Już to zrobiłem.
— Spotkamy się na Heathrow o jedenastej trzydzieści.
W tym momencie Dekker zaczął podsumowywać całą sprawę: — To się stanie jutro?
— Chyba że wszystko zawiedzie. — Zostało powiedziane tyle, ile trzeba, ani słowa więcej.
— Czy mógłbym jeszcze raz zobaczyć Warricka?
Howard wyjął zdjęcie i Dekker starannie je obejrzał.
Warrick był mocno zbudowanym mężczyzną, o miłym, mogącym wprowadzać w błąd wyglądzie. Twarz miał pobrużdżoną, o grubej skórze; łysa głowa była piegowata, w telewizji wyglądał młodziej niż w rzeczywistością.
— Ile lat ma Warrick?
— Trzydzieści sześć.
— Jakieś specjalne nawyki, o których powinienem wiedzieć?
— Nie, o tym nie wiemy.
— Pali? Pije?
— Powiem Vaughanowi, żeby ci dał notatkę z jego teczki, dotyczącą wszystkich istotnych szczegółów.
— Świetnie. Będę trzymał za ciebie kciuki i zrobię wszystko, co w mej mocy.
— Dziękuję ci, Steve.
Dekker przyjrzał się bacznie Howardowi, świadom, że to, co człowiek robi z największym poświęceniem, może go zniszczyć albo uskrzydlić. Znali się dobrze od lat i nigdy dotąd nie widział go w takim stanie. Był niecierpliwy, chciał jak najszybciej wyjść, miał fanatyczne bezlitosne spojrzenie. Cokolwiek by się teraz wydarzyło, on nie poszedłby na żaden kompromis, nie cofnąłby się przed niczym. Jego twarz, zachowanie świadczyły o skrajnym napięciu, nacisku okoliczności, zmęczeniu, o wszystkim. I o bezwzględności.
— Kiedy ostatnio bawiłeś się w kotka i myszkę?
— O, dość dawno. — Tik wykrzywił kącik ust Howarda. — Ale nigdy aż na taką skalę. Tym razem pazury mam na wierzchu.
— To widzę — przytaknął Dekker. Żegnając się przy drzwiach powiedział: — Tylko nie podrap zbyt wielu ludzi, Duncan.
A Howard spojrzał na niego ostro, jakby się wtrącał w nie swoje sprawy. — Do widzenia, Steve.
Pojechał na Heathrow i zaparkował granadę na jednym z niższych poziomów. Bagaż sprawdzano niezwykle dokładnie i w rezultacie wszystko się przedłużyło. Vaughan czekał na niego w sali odlotów i Howard szybko mu wyjaśnił, jakich informacji ma dostarczyć Dekkerowi zwrócił mu też uwagę na sprawy, którymi miał się zająć podczas jego nieobecności. Na szczęście Vaughan od razu sprawnie przejął obowiązki Shearda.
— O której pan jutro wróci?
— Na pewno nie przed południem. Petrie o wszystkim cię zawiadomi.
— I jeszcze jedno — zaczął Vaughan z wahaniem, zdając sobie sprawę, jak wiele Howard ryzykuje. — Po wczorajszych zamachach i sądząc z tempa, jakiego cała ta akcja nabiera, co będzie… co będzie, jeśli panu się nie powiedzie?
— Powiedzie się — odparł Howard. — Z pewnością się powiedzie.
— A jeśli Leach nie jest tym człowiekiem?
— Wtedy zaczniemy wszystko od początku. — Powiedział to gniewnie, jakby nagle jego ocena sytuacji została podana w wątpliwość. Odwrócił się bez słowa i przeszedł do stanowiska kontroli pasażerów.
To był Leach. I on go złapie. Osiemset mil tam i z powrotem, Leach pożałuje, że w ogóle się urodził.
Petrie od dwóch lat był w Warszawie i niezbyt mu się tu podobało, nie z jakichś istotnych powodów, ale po prostu dlatego, że nie miał gdzie grać w golfa. Nie tylko w Warszawie nie było pola golfowego, ale w całej Polsce.
Wytarł nos, przytupując nogami patrzył, jak samolot Howarda ląduje, a potem kołuje na pasie, w stronę skromnego terminalu na Okęciu. Wysoko, bardzo wysoko w górze szare wstęgi chmur przesuwał cichy wiatr, ale na ziemi powietrze było nieruchome, ciężkie od chłodu, martwe. Niezbyt duży śnieg, który spadł poprzedniego wieczoru, cienką warstwą przykrył wszystko, był zapowiedzią tego, co wkrótce nastąpi. Petrie nie znosił takich zim, pobyt w Rzymie rozpieścił go na zawsze.
— Halo — powiedział z uśmiechem, kiedy Howard wreszcie wyszedł zza bariery. — Jaki był lot? Dobry?
Dawno się nie widzieli, co najmniej cztery lata, jednak dobrze zapamiętał mocny uścisk dłoni Howarda. Wymienili zdawkowe słowa powitania, przyglądając się sobie. Przekazywane teleksem wiadomości nie dawały pełnego obrazu rzeczywistości, oczy potrafiły wypatrzeć wszystko, można było czytać między wierszami.
— Samochód czeka na zewnątrz.
— Okay.
Byli mniej więcej tak samo zbudowani, w tym samym wieku. Poszli do samochodu i Petrie usiadł za kierownicą. Utykał nieco na lewą nogę, a u lewej dłoni miał tylko trzy palce — jak mówiono była to pamiątka po wojnie sueskiej pięćdziesiątego szóstego roku.
— Miał szczęście nasz premier ubiegłej nocy. To prawdziwy cud.
— Ma pan rację — potwierdził Howard. — Gdyby nie wystąpienie w Staffordzie, z pewnością jechałby tym samochodem.
— Niestety, poza tym w ciągu ostatnich paru dni nie popełnili żadnych omyłek.
— Ma pan rację — powtórzył Howard. Ostrożnie włączyli się w strumień pojazdów.
— Gdzie mnie pan teraz zabierze?
— Do ambasady.
Przejechali co najmniej milę rozmawiając wyłącznie o pogodzie, a Howard wyglądał przez okno, obserwując, jak stopniowo pojawia się wokół nich miasto. Ale wreszcie nie mógł dłużej wytrzymać i spytał o to, co najbardziej go nurtowało.
— Gdzie on jest teraz?
— W Radomiu — odparł Petrie. — Pojechał tam tym swoim firmowym trailerem, ale wraca dziś wieczór. To miasto odległe tylko o sześćdziesiąt mil.
Siedzieli w schludnym przegrzanym gabinecie Petriego w eleganckiej willi w alei Róż i przesłuchiwali najnowsze taśmy.
— A z Irlandii pojadę do Anglii?
— Tak.
— Oficjalnie? Z paszportem?
— Tak. Ktoś, kogo znam w Londynie, to załatwi.
— Ciągle jacyś twoi znajomi ktosie…
Każde słowo, każdy dźwięk, nie trzeba było wyobraźni.
Howard słuchał z kamienną twarzą, założywszy nogę na nogę, stukając palcami ręki w kolano. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości.
— Na szczęście w jej mieszkaniu mogliśmy założyć podsłuch — powiedział Petrie. — Gdzie indziej było to niemożliwe. Leach zmieniał pokoje w hotelu za każdym razem, kiedy przyjeżdżał, a poza tym ostatnio niewiele spędza tam czasu. W ubiegłym miesiącu próbowaliśmy coś wykombinować w tym jego samochodzie, ale się nie udało, i nie jestem pewien, czy w ogóle nadarzy nam się odpowiednia okazja. Dlatego musimy się opierać na tym, co mamy z mieszkania Dąbrowskiej.
— Może pan powtórzyć jej nazwisko?
— Dąbrowska. Większość dnia nie ma jej w domu i mieszkanie jest puste. To była rozmowa wieczorem, w nocy i rano.
— Najlepsze pory.
— Wreszcie coś nam to dało.
Petrie podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, jakby zainteresowany czymś, co tam zobaczył. Jeśli Howard chciał przygwoździć Leacha na podstawie tych nagrań, to tylko Londyn nadawał się do tego. W Warszawie od kilku miesięcy stąpali po bardzo kruchym lodzie.
— Jakie dokładnie są pańskie plany? — Nikt mnie o niczym nie uprzedził, świadczył ton pytania. Ni stąd, ni zowąd znalazłeś się tu, człowieku, a ja nie mam pojęcia dlaczego.
— Zamierzam skonfrontować go z faktami. Tylko tyle.
— Kiedy?
— Dziś wieczór.
Petrie odwrócił się. Howard sprawiał wrażenie, że zamierza podjąć każde ryzyko.
— Czy to rozsądne?
— Rozsądne czy nie, po to tutaj przyjechałem. Bierność byłaby teraz zbrodnią.
Krótka chwila milczenia świadcząca może o wahaniu.
— Od pewnego czasu prowadziliśmy tutaj bardzo delikatną grę i nie widzę…
— To, co mu przedstawię, wyjaśni sytuację.
— Tak? — powiedział Petrie z powątpiewaniem.
— Cieplice… Wóz albo przewóz.
Petrie spojrzał na dywan, jakby oceniał trudne uderzenie golfowe. — Pan zniszczy całą naszą grę.
— Nie zniszczę, jeśli go poproszę o pomoc.
— Leacha?
Howard skinął głową. — A także jeśli przy okazji powiem mu to, czego się spodziewa.
— Co, na miłość boską?
— Coś o Warricku.
Na dworze znów zaczął padać śnieg.
— Zapewniam pana — zaczął mówić Howard, o jednym tylko myśląc — że właśnie to musimy zrobić…
Leach przyjechał z Radomia pod Forum za piętnaście szósta. Zaparkował samochód w zwykłym miejscu i poszedł prosto do pokoju 448, oczy go piekły, gdyż całą drogę padał marznący śnieg. Natychmiast się rozebrał i poszedł do łazienki, długą chwilę leżał w wannie, rozkoszując się gorącą kąpielą, a potem wytarł się i ubrał. Obiecał Annie, że przyjdzie o siódmej, dlatego nie śpieszył się i nie dzwonił do niej.
Z Retmanem było jednak inaczej. Zszedł do jasno oświetlonego hallu i zadzwonił z kabiny telefonicznej. „Muszę się z panem zobaczyć” — powie grzecznie, ale zarazem stanowczo. Tego dnia nie mógł wcześniej zatelefonować. Stał wsłuchany w sygnał, przygotowany na spokojne pytanie Retmana: „Kto mówi?” Pocąc się nieco ze zdenerwowania powtarzał sobie odpowiednio dobrane słowa. W zależności od tego, co powie i jak, wiele się może zmienić.
Nikt nie odpowiadał. Wykręcił numer raz jeszcze. To samo. Nikt się nie zgłosił. Do diabła, przecież nie wiedział, gdzie Retman mieszka, miał z nim tylko kontakt telefoniczny. Wahał się, niezdecydowany, czy już wyjść, czy raz jeszcze spróbować. Nie był zmartwiony, ale zaniepokojony. Dotychczas Retman zawsze był w domu, zawsze.
Wreszcie dał spokój. Zadzwoni później, od Anny. Wszystko będzie dobrze. Zaproponuje czas i miejsce, nic więcej. Przekonać jednak Retmana, wytłumaczyć mu — to nie była sprawa na telefon.
Wychodząc przez szklane drzwi w zimowy zmrok, Leach mocniej otulił się płaszczem. Mróz od razu go zaatakował, a oddech przybrał jakby formę ektoplazmy — pierwsza rzecz, jaką musiał zrobić, to odstawić samochód na parking.
— Pan Leach?
Odwrócił się, a serce podeszło mu ze strachu do gardła. Zobaczył dwóch mężczyzn z podniesionymi kołnierzami płaszczy, rąk nie widział, jeden z nich tak jak on był w futrzanej czapce. Nie pojmował, skąd się wzięli, przecież kiedy wychodził na zewnątrz, było pusto.
— Pan Leach?
— Tak, to ja. Policja?
— Pan będzie uprzejmy pójść z nami. Mógłby przysiąc, że to mówił Anglik.
— O co chodzi?
— Porozmawiamy, jak stąd odejdziemy.
— Kim, do diabła, jesteście?
Kilka osób przeszło obok, nieświadomych rozgrywającego się dramatu.
— Jesteśmy z ambasady, panie Leach. Z brytyjskiej ambasady.
— Czego chcecie? — Leach usłyszał swój głos, a w nim nutę strachu. Chciał protestować, ale dał spokój. — Nie bardzo rozumiem…
— Idziemy, panie Leach… Idziemy.
Mógł się bronić, uciekać, ale nie zrobił tego, czując narastającą panikę.
— Tędy.
Odeszli od hotelu jakieś dwadzieścia kroków. I wtedy Leach nagle się zatrzymał, śnieg padał na niego pionowo; kiedy się odwrócił, miał wyraz oczu człowieka osaczonego.
— O co, u licha, tu chodzi?
— Potrzebna nam jest pańska pomoc, panie Leach. — Powiedział ten w nowym kapeluszu, z tikiem w kąciku ust.
— Jaka pomoc?
— Zaraz to wytłumaczymy. I bardzo przepraszamy za to, że w tak bezceremonialny sposób podeszliśmy do pana Ale są po temu pewne powody, ważne powody… No, a teraz chodźmy, samochód jest niedaleko.
Brzmiało to dość przekonująco i Leach ustąpił. Panika, strach pierzchły. Ale za to ogarnęła go podejrzliwość i niepewność. Wszystko odbyło się tak szybko, zaskoczyło go znienacka. Szedł do samochodu, starając zebrać się w sobie, przygotować… Ale na co? Usiadł z tyłu, jeden z mężczyzn obok niego, drugi za kierownicą. Trzask drzwi i nagle wszyscy trzej znaleźli się jak w kokonie, gdyż okna pokrywał biały szron.
— Sądzę, że najpierw powinniśmy się przedstawić… Nazywam się Duncan Howard, a mój kolega to Alan Petrie.
Leach skinął głową; tu wewnątrz było bardzo spokojnie, docierał tylko przytłumiony hałas przejeżdżających samochodów. Przez szyby przesączało się lekko pomarańczowe światło ulicznych latarń, tak że nie widzieli się wyraźnie. Bardzo ostrożnie spytał:
— Z jakiego powodu dwaj ludzie z ambasady brytyjskiej zachowują się jak gangsterzy?
— Bardzo mi przykro, że postąpiliśmy dość obcesowo.
— Przecież mogli panowie podejść do mnie w hotelu.
— Nie chcieliśmy robić tego na widoku publicznym.
— Dlaczego? — Leach nadal zachowywał się powściągliwie, z pewną domieszką niecierpliwości, jakoś mu się to udawało. — Czy mogę spytać, dlaczego wzbudziłem zainteresowanie panów?
— Zaraz do tego przejdę.
Petrie przekręcił kluczyk zapłonu i silnik zaczął pracować. Leach zesztywniał, jego reakcja była natychmiastowa:
— O co chodzi?
Petrie włączył ogrzewanie. — O to chodzi, że jest cholernie zimno.
— Nigdzie nie jedziemy, panie Leach — uspokoił go Howard. — W każdym razie nie teraz… Zapali pan?
Patrzył, jak Leach osłania płomyk zapalniczki. Znał jego głos z nagrań, twarz z fotografii, co jednak nie oddawało całej rzeczywistości. Głos miał bardziej donośny, dobrze ustawiony, co świadczyło o pewnym wykształceniu, za to rysy twarzy były miękkie, nie takie jak na powiększonym zdjęciu.
— W czym miałbym wam pomóc? — spytał Leach niepewnie. — Dlaczego właśnie ja?
— Gdyż pan zrobi to lepiej niż ktokolwiek inny.
— Taaak?
— Zapewniam pana.
Nerwowy śmieszek. — Pan chyba żartuje.
— Daleki jestem od tego.
— O co chodzi?
Howard sięgnął do wewnętrznej kieszeni. — Chciałbym, żeby pan na to spojrzał… Alan, zrób trochę światła.
Zapaliła się górna lampka. Howard wyjął ze sztywnej brązowej koperty dużego formatu zdjęcie i podał je Leachowi.
— Proszę.
Ani jeden mięsień nie drgnął w twarzy Leacha. Sekundy mijały, Howard obserwował go z boku, obaj go obserwowali, także Petrie. Nawet nie mrugnął. Może tylko papieros między wargami zaczął nieco drżeć, nic więcej. Dobrze to odegrał, bo przecież wewnątrz wszystko w nim z pewnością dygotało.
Z udanym zdumieniem spytał:
— Gdzie pan zdobył to zdjęcie? — I dodał: — Przecież to chyba ja, we własnej osobie…
— Racja, to pan.
— W Cieplicach?
— Znów ma pan rację.
— Skąd pan je ma? — Spojrzał na Howarda i wytrzymał jakoś jego wzrok, lekko skrzywiwszy wargi. — Było robione w tym roku w Cieplicach, przy basenie.
— Wpadło nam w ręce… tak to ujmijmy — odparł Howard.
— Pewien biznesmen zaprosił mnie tam w lecie. Wracałem właśnie z Węgier i przenocowałem.
— Ach tak? — Howard posługiwał się milczeniem jak bronią, przerywając je, kiedy uważał za stosowne, nigdy wcześniej. — Czy to właśnie ten biznesmen jest na fotografii?
— Nie — odparł Leach. — Nie. — Wypuścił dym ustami, znów nerwowo chrząknął. — Ja… ja nie rozumiem, dokąd ta rozmowa prowadzi.
— Zaraz wyjaśnię — powiedział Howard i zrobił nieokreślony gest dłonią. — Zdobyliśmy to zdjęcie wskutek szczęśliwego zbiegu okoliczności… — dodał rozbrajająco.
— Nieczęsto coś takiego się zdarza. Prawdziwy fuks na torze, jeśli pan woli.
— Co pan ma na myśli?
— Mężczyzna, który stoi obok pana, nazywa się Warrick. David Warrick.
Żadnej reakcji. — Ach tak? — Leach z pewnością czuł się złapany w pułapkę. Krople potu zrosiły mu czoło, lecz nadal trzymał swoje lęki na wodzy. — To nazwisko nic mi nie mówi.
— Nie przedstawił się panu?
— Być może, ale nie pamiętam.
Howard ściągnął usta. — Ale pan z nim jednak rozmawiał?
— Kilka minut.
— O czym?
— O różnych rzeczach — Leach wzruszył ramionami — To było dość dawno temu. Nie przypominam sobie nic szczególnego.
— Nie zdziwiło pana, że w tak odległym miejscu spotkał pan rodaka?
W pobliżu przejechał tramwaj. — Dopóki pan nie wymienił nazwiska, nie wiedziałem, że jest Brytyjczykiem. Spotykam sporo ludzi w bardzo różnych sytuacjach i wielu z nich nie ma nawet śladu obcego akcentu. Nie miałem pojęcia, że…
— Warrick jest zdrajcą — powiedział Howard.
— Ooo…
— Zdrajcą swego kraju.
— Nie wiedziałem.
Leach grając na zwłokę odkręcił szybę i wyrzucił na zewnątrz niedopałek. Howard nie spuszczał z niego oczu. Przez tego człowieka umierali ludzie, dziesiątki ludzi — jakże straszliwy to plon. A teraz Chisholm i Sheard — otwarta rana w sercu.
— Kto raz zdradził, nie musi być zdrajcą do końca życia — powiedział.
Leach miał lekko rozchylone usta. Zmarszczył brwi, nerwowo poruszał palcami, nie całkiem panując nad sobą.
— W każdym razie nie Warrick — dodał Howard i celowo zawiesił głos.
— Obawiam się, że nie rozumiem…
— Mamy powody sądzić, że Warrick jest zmęczony swoją sytuacją. — Padło to jak kamień. — On chce mówić, panie Leach.
W tym momencie Leach utracił samokontrolę. Przez długą chwilę w jego oczach widać było strach. Miał wykrzywione usta, zesztywniał, wyraźnie zesztywniał. Ale to szybko minęło. Strach zmienił się w niepokój, zdumienie, a nad tym potrafił zapanować. Ale nie do końca; siedzący obok niego Howard czuł, jak Leach drży.
— Skąd pan to wie?
— Podjął pewne kroki… ostatnio.
— Ale kogo by mógł…?
Leach urwał nagle. O Boże, dobry Boże. Otarł pot z twarzy, czując, jak znów ogarnia go panika.
— Co pan ma na myśli? — Głos mu zadrżał. — Powiedział pan coś o zbiegu okoliczności, że to prawdziwy fuks…
— Bo to był fuks — odparł ostrożnie Howard — że zdobyliśmy to zdjęcie pana i Warricka w Cieplicach. To coś, co możemy zapisać na pańską korzyść.
— „Możemy”?
— Istotnie tak.
Leach zwilżył wargi językiem, ale się opanował i nic nie powiedział.
— Widzi pan, panie Leach, sprawa polega na tym, że Warrick nie jest osobą pożądaną w Anglii. Byłby zbyt kłopotliwy dla różnych kręgów — Howard mówił to konfidencjonalnie. — Bez wątpienia ma nadzieję, że dobije jakiegoś targu, będzie próbował zaoferować nazwiska, kontakty i wspólników w zamian za amnestię dla siebie… Czy pan rozumie, co mam na myśli?
Leach tylko skinął głową.
— Ale nie będzie żadnego targu. Z powodów, których nie mogę szerzej omawiać, nie jest mile widziany w kraju… Powiedzmy sobie, że byłoby lepiej, gdyby nie wrócił.
Leach zmarszczył czoło zdumiony, w ustach mu wyschło, serce waliło jak szalone.
— Co ma z tym wspólnego zdjęcie?
— Chcemy, żeby uwiarygodniło to, co mógłby pan dla nas zrobić.
Petrie odwrócił się z przedniego siedzenia i włączył do rozmowy. — W Londynie jest pewien facet, dziennikarz, który się specjalizuje w tego rodzaju historiach. Chcielibyśmy prosić, żeby mu je pan pokazał.
— Czy ktoś inny nie mógłby tego zrobić?
— Ten dziennikarz nie tknąłby sprawy, gdyby podejrzewał, że jest ukartowana.
Leach zwlekał z odpowiedzią, nadal w szoku. — Kto to jest?
— Steven Dekker, poluje na sensacje. Podrzucić mu ciekawy temat, a chwyci przynętę, musi jednak być pewien, że to prawda. — Petrie skinął głową w kierunku fotografii, która leżała na kolanach Howarda. — To go przekona. Jeśli pan mu ją pokaże, wysłucha pana.
— A co miałbym mu powiedzieć?
— Że Warrick prosił, aby pan wysondował, jakie ma szanse na powrót do kraju.
— Byłem w Cieplicach wiele miesięcy temu.
— I co z tego? — spytał szybko Howard. — Tak czy inaczej zdjęcie świadczy o tym, że pan i Warrick spotkaliście się. A rozmowa o szansach jego powrotu mogła mieć miejsce później — podsunął. — Tu, w Warszawie, powiedzmy kilka dni temu. Czemu nie?
Ktoś zastukał w boczną szybę. Petrie odkręcił ją i ukazała się zmarznięta twarz milicjanta. Nastąpiła krótka rozmowa, znad zapiętej pod brodą ciepłej czapki sterczał karabin automatyczny.
— Naturalnie — powiedział Petrie po polsku. — Dobrze, dobrze — i uśmiechnął się do tamtego na pożegnanie, znów podnosząc szybę do góry. — Tutaj nie wolno parkować — wyjaśnił.
— Tylko tyle? — zapytał Howard.
— Dzięki Bogu, że nalepka CD daje przywileje. — Petrie uruchomił wycieraczki, wrzucił bieg, wyjechał z zatoczki i skręcił w Marszałkowską. Po zgaszeniu górnej lampki, głowy i ramiona pasażerów z tylnego siedzenia wyglądały jak sylwetki na tarczy strzelniczej.
— Wiesz, Duncan, najlepiej będzie, jak pojeździmy wokoło.
— Okay — odparł Howard. Pokrywa śnieżna była już tak duża, jak na bożonarodzeniowej karcie. — Z pana jest bardzo nieuchwytny człowiek, panie Leach.
— Ze mnie? — Przerażony Leach poczuł mdłości.
— Był pan obserwowany. Kiedy postanowiliśmy zrobić coś w związku z Warrickiem, okazało się, że jest pan nieobecny w Forum.
— Dużo podróżuję.
— Tak.
— Dzisiaj byłem w Radomiu.
— Zgadza się. — A to znaczyło: wiemy o tym. Wiemy bardzo dużo. Kim jesteś, gdzie bywasz, co robisz. Z kim się spotykasz… Leach przełknął z trudem, panika nie opuszczała go, jej częścią był Retman, Anna też. Szedł do Anny, kiedy to się zaczęło.
— W ostatnich dniach Warrick wypuścił balon próbny. Musimy pójść na skróty, sądzę, że pan rozumie, co mam na myśli.
Ogarnęło go bezmierne przerażenie. Jeśli Warrick zacznie podawać nazwiska, koniec z nim. Leach próbował zapanować nad sobą i zapalił papierosa, ale bardzo niezręcznie, gdyż ogienek poruszał się w ciemności jak latająca mucha.
Spokojnie, wybierając stosowną chwilę, Howard powiedział:
— Będzie pan mógł oddać wielką przysługę swemu krajowi, panie Leach.
Słowa, puste słowa. — Może pan powtórzy nazwisko tego dziennikarza?
— Dekker.
— Ja… ja w Londynie będę dopiero w następny piątek.
— Nie możemy tak długo czekać — powiedział stanowczo Howard. — Chciałbym, żeby pan się z nim skontaktował jutro.
— Jutro? — Leach obrócił głowę i spojrzał na niego.
— Proponuję, żeby pan jutro rano poleciał na Heathrow i wieczorem tego samego dnia wrócił do Warszawy.
Papieros Leacha tak mocno się rozżarzył, że w lusterku nad przednią szybą Petrie ujrzał kamienną twarz Howarda jego bezlitosne oczy. A przy tym głos przyjacielski, kolegi, serdecznego sprzymierzeńca.
— Nigdy pan tego nie robił? — spytał Howard. — Tam i z powrotem tego samego dnia?
— Robiłem.
— Prosimy pana o szczególną przysługę, bardzo szczególną. Przywiązujemy wielką wagę do tego, by wiadomość o Warricku przeciekła w sposób budzący zaufana jestem pewien, że możemy polegać na pańskiej życzliwej współpracy.
Dla Leacha wszystko działo się zbyt szybko. Ale nie mógł odmówić, nie śmiał odmówić, dobrze o tym wiedział. Musi zrobić to, czego chce Howard. Musi. W tym zbiegu okoliczności tkwiła bezbrzeżna ironia losu, ale Howard nie zdaje sobie z tego sprawy. Dla niego liczy się tylko to jedno, że on, Leach, nie ma wyboru i musi jak najszybciej znaleźć się w Londynie. Trzeba to powiedzieć również innym. Nie tylko Dekkerowi.
— Czy zechce pan nam pomóc, panie Leach?
— Tak — odparł.
Najpierw Retmanowi.
— Nie muszę chyba panu mówić, że nie poniesie pan żadnych kosztów z tym związanych. A jutro o tej porze będzie pan znów — jeśli pan zechce — w Warszawie.
— Rozumiem.
— Nie będzie pan miał kłopotów ze swoimi pracodawcami?
— Nie.
— Ani ze swoim rozkładem jazdy?
— Nie.
— Jest pan tego pewien? — spytał z naciskiem Howard. — Jeśli uważałby pan to za istotne, mógłbym przedstawić całą sprawę sir Gordonowi Saxonowi, choć oczywiście wolałbym tego nie robić.
— To nie jest konieczne — odparł Leach.
W samochodzie nic mu teraz nie groziło. Punkt ciężkości nagle się przesunął. Obecnie najważniejszy był Warrick — to co może zrobić i powiedzieć. Przede wszystkim oczywiście należało się liczyć ze zdradą.
— Czy wiadomo, gdzie teraz przebywa Warrick? — spytał Leach uważając, że zadaje bardzo sprytne pytanie.
— Wczoraj — odpowiedział Petrie bez wahania — był, jak nam wiadomo, w Lizbonie.
A więc ci dwaj wiedzieli tylko tyle. Lizbona rzeczywiście mogła być bazą Warricka. Leach oparł się mocniej, czując nieoczekiwanie na karku pot. Nie panując nad sobą trząsł się, raz było mu zimno, to znów gorąco. Minęli jasno oświetlone wystawy sklepowe Nowego Światu, ale on tego nie widział, potem ośnieżony pomnik Kopernika, hotel Bristol i wjechali w odbudowane w cudowny sposób Stare Miasto, gdzie tylekroć spacerowali z Anną, ale on teraz na nic nie zwracał uwagi.
Miał jednak pewne wątpliwości. — Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób ta informacja ma dotrzeć poprzez Dekkera do Warricka?
— Nie dotrze — powiedział Howard.
— Nie dotrze?
— Śmiem twierdzić, że nadal będzie próbował rokować, niezależnie od tego, czy będzie przeciek, czy nie.
— Więc jaki jest cel tego wszystkiego?
Howard znów zwlekał z odpowiedzią. Zygzakiem zjeżdżali nad Wisłę.
— Na razie nic więcej nie mogę powiedzieć, panie Leach. Mam nadzieję, że pan to rozumie. Jednak w zaufaniu coś panu przekażę.
— Tak?
— Mamy nadzieję, że kiedy Dekker wystąpi ze swoją historią, ktoś pęknie. Ktoś wysoko postawiony, kto miał związek ze zdradą Warricka, kogo aż do dziś nie byliśmy w stanie tknąć.
A więc o to chodziło. Jednak ulga Leacha nie trwała długo. Przeszłość i teraźniejszość zazębiały się, a Warrick łączył jedno z drugim. Bóg jeden wiedział, ile głów teraz spadnie.
— Powiedziałem już panu — ciągnął Howard — że wcale nie chcemy powrotu Warricka, za żadną cenę. Jednak dzięki autorytetowi Dekkera za jednym zamachem możemy załatwić dwie sprawy… Oczywiście to ryzykowna gra, w ogóle cała ta sprawa jest cholernie ryzykowna. — Oświetlone okna bloku mieszkalnego, który właśnie mijali, tworzyły w wirującym śniegu kwadratowe wzory. — Z mojej strony, panie Leach, jestem niezmiernie wdzięczny za chęć pomocy i za to, że wybaczył pan nam ten dość niezwykły sposób nawiązania kontaktu. Przypadek sprawił, że dzięki pobytowi w Cieplicach pan właśnie ma do odegrania tę bardzo ważną rolę, toteż uznaliśmy, że będzie roztropniej właśnie postąpić tak niekonwencjonalnie. Z tego samego powodu, kiedy wreszcie będziemy się rozstawać, zrobimy to w pewnej odległości od Forum. Jasne?
Spędzili razem następne pół godziny, jeżdżąc cały czas po Starym i Nowym Mieście, a potem aż po odległe przedmieścia po jednej i po drugiej stronie rzeki. Petrie cały czas prowadził, a Howard instruował Leacha, przepytywał go, poprawiał to, co miał mówić i jak się zachowywać, gdyż zdaniem Howarda było to niezwykle ważne. Potem wręczył mu kopertę, gdzie było wszystko: bilety lotnicze i jego numer telefonu.
— Sam pan widzi, panie Leach, jak pewni byliśmy, że pan nas nie zawiedzie.
Leach wysiadł jedną przecznicę przed Forum, a samochód nawet wtedy prawie się nie zatrzymał. Ledwie zdążył zatrzasnąć za sobą drzwi, a już szybko odjechali, od razu niknąc w śnieżycy.
— No i co?
— Złapał haczyk — stwierdził Petrie.
— Tak pan myśli?
— Z całą pewnością.
Bluff, podwójny bluff. Catch–as–catch–can. Znowu tik wykrzywił kącik ust Howarda, a policzek drgał mu, jakby go ukąsił jakiś owad. Wszystkie uczucia wypisały na jego twarzy bruzdy i cienie. Leach nauczył go, co to jest nienawiść, ale teraz roztopiła się ona w zmęczeniu.
— Zobaczymy, jak postąpi jutro.
— Zrobi to — powiedział z przekonaniem Petrie, hamując przed czerwonym światłem. — Poleci samolotem.
— Tak, poleci. — Co do tego nie było wątpliwości. — Rzecz w tym, kogo ostrzeże, kiedy się znajdzie w Londynie. I czy będziemy w stanie to wytropić.
— Uważam, że odegrał pan swoją — rolę znakomicie. Dosłownie wodził go pan za nos.
— Zobaczymy. — Howard nie chciał pochwał. Akurat to mogło poczekać.
Zabłysło zielone światło i ruszyli wolno wśród innych samochodów. Czarnymi koleinami wyżłobionymi w śniegu jechali prosto do ambasady.
— Załóżmy się, do kogo teraz telefonuje?
— Pan zrobiłby to samo na jego miejscu. — Howard czuł się całkowicie wypompowany, znów wrócił ból głowy. — Wyłączenie jego tutejszego kontaktu było z naszej strony podstawową ostrożnością… Dobra robota.
— Liczne obrażenia, jak poinformował kierowca. Być może złamana noga. Karetka pogotowia zawiozła go do szpitala na Woli.
— Zna pan jego nazwisko?
— Jeszcze nie. — Petrie potrząsnął głową. — Wiemy tylko, że jest to ten sam człowiek, którego Leach spotykał koło pomnika Chopina w parku Łazienkowskim za każdym razem, kiedy był w Warszawie. — To mówiąc uśmiechnął się z satysfakcją. Tak wiele się stało w ciągu tego jednego dnia. — Kierowca przysięga, że to wyglądało na prawdziwy wypadek.
Leach dwukrotnie wykręcał numer Retmana, ale nikt Się nie zgłaszał.
Niespokojnie przestępował z nogi na nogę dzwoniąc z dolnego hallu Forum.
Retman mógł w zarodku zniszczyć gadulstwo Warricka.
Tiii… tiii…
Odwiesił słuchawkę, niepokój znów zaczął go nurtować. Ale spróbował raz jeszcze.
Tiii… tiii… tiii…
Przyciszony sygnał telefonu zdawał się z niego szydzić. Czuł okropne zdenerwowanie, przecież ponad godzinę, osaczony przez Howarda i Petriego, miotał się między strachem a uczuciem ulgi.
Podejdź, myślał, no podejdź szybciej.
Znów żadnej odpowiedzi. Odwiesił słuchawkę. Dyżurna dziwka z wymalowanymi oczami i rudymi włosami zagadała do niego cicho, kiedy przechodził obok, ale on nic nie widział ani nie słyszał. Wyszedł znów w ciemność i odstawił samochód na parking. Stamtąd poszedł do Anny, w taką pogodę trudno było liczyć na taksówkę. Szedł szybko, minęła ósma, był spóźniony.
Bał się, bał się teraz bardziej niż w samochodzie.
Gdzież, u diabła, podziewa się Retman?
Zawsze, kiedy przychodził do Anny, potrzebował jej miłości, opieki, ciepła, tego wszystkiego, co tylko ona mogła mu dać. Ale nigdy nie przypuszczał, że znajdzie się u niej w takiej sytuacji jak teraz, słaby, przerażony rozdygotany. Czuł, że nie panuje nad sobą, samotny i bezbronny.
Kto zrobił to zdjęcie w Cieplicach? A może zrobiono ich więcej od tego czasu? Jeśli tak, to gdzie i kto je robił?
Szedł dręcząc się myślami, mnożyły się sprawy i znaki zapytania, o które wolał nawet siebie nie pytać. Czy to był naprawdę przypadek? Musiał być, musiał. Inaczej wszystko nie miałoby sensu, ale na Boga, był bliski katastrofy. Znów uderzyła go ironia całej tej sytuacji. Przypadek mógł „doprowadzić go do klęski. Należało przystopować Warricka, uciszyć. W jakiś sposób, działając tu albo w Londynie.
Przed domem Anny tupiąc usunął śnieg z butów, potem otrzepał z niego płaszcz i wbiegł na górę po schodach. Ledwie zdjął palec z dzwonka, a już Anna otworzyła drzwi, witając go z wyraźną ulgą, choć nadal niepokój malował się na jej twarzy.
— Bardzo się spóźniłeś.
— Nie z mojej winy, byłem w Radomiu i…
— Bałam się, że coś się stało. — Pomogła mu zdjąć płaszcz. — Coś złego… Dzięki Bogu, że nie.
Jak tu było ciepło. Leach trzymał ją mocno w ramionach i całował.
— Za tym tęskniłam — powiedziała. — Teraz znów wszystko jest w porządku.
Nalał sobie kieliszek wódki, wypił i od razu poczuł się lepiej. Potem jeszcze dwukrotnie nalewał sobie wódki aż po brzeg kieliszka.
— Chodź, zjemy coś — powiedziała Anna biorąc jego twarz w dłonie. — Taki jesteś zmęczony.
— Muszę zatelefonować.
— Nie możesz później?
— .Nie — odparł ostrzej, niż zamierzał.
Podszedł do telefonu i wykręcił numer Retmana. Ledwie rozległ się sygnał, przerażony wiedział, że nikt się nie odezwie. Z trzaskiem odłożył słuchawkę. Retman był jego jedynym kontaktem, od początku tak było. Tylko z nim mógł się porozumieć, zawiadomić, że Warrick chce zdradzić. Po raz trzeci wziął do ręki butelkę, strach go nie opuszczał, od kiedy ci dwaj pod Forum szli z nim do samochodu.
— Czego się boisz? — zapytała Anna, widząc co się z nim dzieje. Stali w alkowie przy stole koło okna. — Powiedz mi, czego się boisz? — mówiła to z przejęciem, miłością. Nigdy dotąd nie przypuszczał, że będzie potrzebował miłości, że na nią zasłuży.
— Czy to nas dotyczy?
Najpierw potrząsnął głową, ale potem wybąkał:
— Tak. — Sam nie wiedział, co się z nim dzieje.
— To ma związek z telefonem?
— Nie całkiem.
Przestała jeść, spojrzała na niego bacznie. — Powiedz mi prawdę, to beznadziejne? Beznadziejne dla mnie i dla ciebie?
— Nie — odparł bez przekonania, starając się jednak ratować jakoś sytuację: — Nie, to nie jest beznadziejne.
— Wyjedziemy w przyszłym miesiącu?
— Trudno mi powiedzieć.
— A więc nigdy?
Nie mógł mówić. Zaczęła płakać, a on nie mógł mówić, patrząc na jej ciche łzy. Odwrócił wzrok. Nauczył się unikać wszelkich wspomnień, które mogłyby mu zagrażać, nauczył się dawać samemu sobie radę, nauczył się, że w życiu nigdy nikomu nie można ufać. Ale teraz wszystko naraz sprzysięgło się przeciwko niemu, a on nie wiedział, czego się trzymać i co robić dalej. Splótł palce obu dłoni, piekące krople potu zrosiły mu czoło. I nagle przypomniał sobie szydercze słowa Retmana: „Uważaj, przyjacielu. Możesz utonąć”.
— Nie płacz, Anno. Teraz ona odwróciła wzrok.
— Posłuchaj, wcale nie jest tak, jak myślisz. — Zamilkł przerażony, jak nigdy dotąd pragnąc jej zaufania, duchowego wsparcia. — Mam kłopoty, Anno.
— Z mojego powodu?
Zobaczył, że się boi, toteż natychmiast odparł:
— Nie. — I dodał: — Ale to nas dotyczy. Wierzchem dłoni otarła łzy: — Powiedz mi wszystko. Znów trudno mu było znaleźć odpowiednie słowa.
— Potrzebuję twojej pomocy… Muszę ci o czymś powiedzieć.
— Mów.
— Latem tego roku byłem w Cieplicach i… spotkałem tam człowieka, który poprosił mnie, żebym był jego kurierem.
— Kurierem?
— Żebym coś dla niego szmuglował!
Głęboko wciągnęła powietrze. — Och, nie!
Leach skinął głową.
— I zgodziłeś się?
— Tak. — Teraz czekało go najgorsze. — I nadal to robię.
— O Boże — powiedziała. — O Boże, Martin, dlaczego? Dlaczego?
— Dla pieniędzy.
— Kim jest ten człowiek?
Zaczął wyjaśniać, ale mu przerwała.
— Czy to Anglik?
— Tak — powiedział z goryczą.
— Ale jak mógł Anglik… — zaczęła mówić i urwała zdumiona.
Opowiedział jej. Głosy ich splatały się, rozbrzmiewało staccato pytań i odpowiedzi, czasem krótkich, czasem przerywanych chwilami ciszy. Dla Leacha było to jak upust krwi. W głębi serca pragnął uwolnić się od Retmana i Warricka, pogrzebać przyszłość i uciec w teraźniejszość, wyjechać z Anną i wszystko zacząć od nowa.
— Ile ci za to płacił?
— Tysiąc funtów. Za każdym razem tysiąc funtów.
— A co przewoziłeś?
— Sprzęt radiowy. — Mówiąc to nie patrzył na nią. Będzie kłamać do końca. O pewnych rzeczach Anna nigdy nie może się dowiedzieć.
— I zabierałeś ten sprzęt radiowy z Polski?
— Z Lipska — wyjaśnił. — Nie z Polski. Polska nie ma z tym nic wspólnego.
— Przewoziłeś w samochodzie?
— Tak.
— Do Irlandii?
— Był wysyłany statkiem z Rotterdamu.
Anna zapaliła papierosa, nigdy przedtem nie widział jej palącej. Nerwowo się zaciągnęła i patrzyła na niego przez dym.
— Zobowiązałem się dostarczyć dziesięć przesyłek. Próbowałem ich przekonać, żeby mnie zwolnili z grudniowej… Żeby było miejsce dla ciebie.
— A oni się nie zgodzili?
— Nie zgodzili się.
— To Warrick pociąga wszystkimi sznurkami. — Zadrgała jej dolna warga. — Co za historia…
— I to dlatego… dlatego powiedziałem ci, że może trzeba będzie zaczekać do przyszłego lata… — urwał. Tak bardzo jej potrzebował, tak bardzo się bał, że nim wzgardzi. — Czy teraz wszystko rozumiesz?
Skinęła głową. — Nie powinieneś był ukrywać przede mną prawdy.
— Ta sprawa zaczęła się, nim się spotkaliśmy, i ja…
— Podstawą miłości jest zaufanie. — Jej rozżalenie było widoczne. Wyciągnęła do niego przez stół rękę. Jedzenie wystygło im na talerzach. — Martin — powiedziała, a w jej glosie brzmiało zdumienie, wyrzut i obawa — jak możemy budować wspólne życie, jeśli ono się w ten sposób zaczyna? Tak nie można — dodała po polsku.
— Byłem głupi — wyszeptał.
— Duże ryzyko podejmujesz za każdym razem? Leach nieznacznie wzruszył ramionami. — Daję sobie radę.
— A co by było, gdybyś zmienił zdanie?… Odmówił?
— Tego nie mogę zrobić.
— Mógłbyś zwrócić pieniądze.
— Nie. — Nie była świadoma, dlaczego mu płacono tak dużą sumę, a on nie wyobrażał sobie, że mógłby jej to wytłumaczyć. Pomyślał o łagodnym głosie Retmana, o cichej ukrytej groźbie. — Jeśli nie dotrzymam umowy, zniszczą mnie, Anno. Wykończą.
Wypił jeszcze jeden kieliszek, gwałtownie odrzucając przy tym głowę. Znów się pocił.
— Jest jeszcze coś.
— Jeszcze?…
— Spotkali się ze mną ludzie z ambasady brytyjskiej.
— Kiedy?
— Dziś wieczorem. Dlatego się spóźniłem.
— Spotkali się z tobą?
— Z powodu tego Warricka.
Zdusiła niedopałek w spodku. Z miną człowieka, który nie może zrozumieć, o co chodzi, zapytała: — No więc, co z tym Warrickiem?
Wyjaśnił jej pokrótce, znów czując strach. Musi się z tego jakoś wyplątać, uciec.
— Jestem w potrzasku, Anno… A wszystko z powodu tej fotografii, tej przeklętej fotografii.
Dłuższą chwilę milczała, starając się powstrzymać łzy, twarz miała bez wyrazu, wreszcie odzyskała panowanie nad sobą.
— Powinieneś liczyć na swoją szczęśliwą gwiazdę. — Najwyraźniej takie zdanie wyczytała w jakiejś książce. — Czy nie lepiej, że wiesz, co się dzieje? Czy nie lepiej, że ci powiedziano, o co chodzi. Że cię poproszono, abyś wziął udział w poczynaniach tych ludzi?
Był zagubiony, a ona dopiero teraz to spostrzegła. Zagubiony i zrozpaczony. Wstał od stołu i zaczął chodzić tam i z powrotem.
— Daj spokój, przestań, to nic nie da.
Odwrócił się do niej. — To, czego Howard chce ode mnie, nie ma nic wspólnego ze mną. I dlatego jest takie okropne, takie wariackie. Chodzi mu o kogoś innego, kogo ma już pod obserwacją. Ale to, co ja mam zrobić, nie zamknie ust Warrickowi. Warrick będzie mówił, jeśli tylko nadarzy się okazja. Poda moje nazwisko, jeśliby coś na tym zyskał.
— Mówisz to z taką pewnością.
— To jest całkiem prawdopodobne — odparł gwałtownie. — Dlatego muszę się skontaktować z Retmanem. To moja jedyna szansa. Jak tylko Retman zostanie zawiadomiony, będzie można Warricka załatwić z tej strony, zanim narobi szkody.
— Ale przecież Warrick jest w Lizbonie.
— To bez znaczenia.
Znów zaczęła narastać w nim panika, powoli, ale uporczywie, jak uwięziona w oleju bańka powietrza. Podszedł do telefonu, gwałtownie zdjął słuchawkę z aparatu, wykręcił numer i Czekał, czekał bez końca. Anna podeszła do niego i z lekko przechyloną głową stanęła blisko, żeby też słyszeć.
Tiii… Tiii…
— Jeszcze wcześnie — powiedziała.
— Przez cały wieczór próbowałem.
— No i co z tego?
Odłożył słuchawkę, szczęki miał zaciśnięte. Czasu było coraz mniej, a on miał okropne uczucie, że to działa na korzyść innych: Howarda i Petriego, i Warricka, gdyż każda mijająca godzina zwiększała prawdopodobieństwo, że dowiedzą się, jaką rzeczywiście odgrywał rolę. Odwrócił się i patrzył przez okno — śnieg nadal sypał, po moście Poniatowskiego przesuwały się światła samochodów. Ogarnęło go niepohamowane pragnienie ucieczki, miażdżąca zazdrość, że inni ludzie żyją bezpiecznie, w spokoju. Życie miało tyle uroków.
— Musisz polecieć do Londynu — odezwała się Anna. — Nie masz innego wyboru.
Ledwie to zarejestrował.
— I musisz nawiązać kontakt z tym człowiekiem, do którego masz pójść.
— Tak.
— Musisz zrobić to, co ci powiedzieli. Nie możesz im dać najmniejszego powodu, żeby się na ciebie rozgniewali. To bardzo ważne.
— Tak.
— A potem, jak się wszystko skończy, musisz zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Ty i ja musimy wyjechać, zacząć wszystko od początku. Jeszcze jeden raz oboje zaryzykujemy, ale potem już nigdy więcej… Nigdy.
— Tak — powiedział.
Zaczęła mu tłumaczyć, przekonywać go, że jest pewna, wszystko będzie dobrze. Każdy popełnia błędy, robi głupstwa, nagle znajduje się w trudnej sytuacji i nie bardzo wie dlaczego. Chłonął każde jej słowo, mimo że znała tylko połowę tej całej historii, wzruszony, że tak wiele dla niej znaczy, że radzi mu z taką troską i przejęciem.
— Warrick cię nie zniszczy, Martin.
Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził ją po karku, spojrzała na niego z czułością.
— Chciałbym w to wierzyć tak jak ty.
— Nie martw się. Oni wcale go nie chcą w Anglii, sam . mi to powiedziałeś. Dlaczego więc, gdyby im podał twoje nazwisko, miałoby to wpłynąć na ich nastawienie do ciebie? No, powiedz sam… Cóż takiego robiłeś? Przecież szmuglowałeś tylko sprzęt radiowy. Jeśli zostałyby wymienione jakieś nazwiska, to się zajmą tymi tuzami. Nie tobą, kochanie, nie tobą.
Słuchał jej uważnie. Kochał ją i potrzebował jej, nie tylko teraz, ale zawsze. Jeszcze czterokrotnie dzwonił do Retmana, ale na próżno. — Zaczekaj do rana — uspokajała go Anna. — Wtedy spróbuj.
Słuchał jej, mówiła to z takim przekonaniem, z taką pewnością.
— Niezależnie od wszystkiego, leć jutro. Zrób dokładnie to, czego chcą. Jesteś przecież po ich stronie. Tylko postępując w ten sposób możesz wygrać.
Położyli się do łóżka. Wyczerpany, napięty, niespokojny, trzymał ją w ramionach, a jej wargi czasem muskały jego usta.
— Martin…
— Słucham.
— Wróć jutro wieczorem, nie zostawaj w Londynie.
Wreszcie zasnęła i odsunęła się od niego. Ale on nie mógł zasnąć. Leżał na boku z otwartymi oczami i ogarniał go coraz większy strach, a serce biło o poduszkę, jakby ktoś uderzał w bęben.
W ostatniej chwili, nim Leach wysiadł z samochodu, Howard wręczył mu fotografię. I powiedział, że muszą podróżować oddzielnie.
— Nie znamy się, proszę usiąść w samolocie gdzieś dalej.
— Nie wiedziałem, że pan również poleci.
— Ależ tak — odparł Howard. — Dopóki jednak nie przejdziemy przez odprawę pasażerów na Heathrow, nie znamy się. Pan jest tu czysty — dodał rozbrajająco — jeśli zaś o mnie idzie, to nie jestem tego taki pewien.
Leach wraz z grupą innych pasażerów szedł do stojącego na płycie iła Lotu. Było bardzo zimno. Śnieg przestał w końcu padać, leżał teraz wszędzie, czysty i gładki, z wyjątkiem pasów startowych i dróg dojazdowych. Ołowiane chmury wisiały nisko.
— Dzień dobry — powitała ich stojąca u góry schodków stewardesa, uśmiechając się profesjonalnie. — Good morning!
Leach zajął miejsce po lewej stronie w czwartym rzędzie. Howard pozostał w hallu dłużej i wszedł z ostatnimi pasażerami, ziewając przy tym. Spojrzał przelotnie na Leacha — bez zainteresowania, jak na wszystkich innych, najwyraźniej marzył o tym, żeby usiąść i przespać się.
Leach zapinając pas dotknął kolejno wszystkich kieszeni, nie miał ze sobą bagażu, było w nich wszystko, co zabrał: portfel, paszport, powrotny bilet lotniczy, fotografia, sprawdzał po raz enty dla porządku.
Uruchomiono silniki, samolot łagodnie zadrżał, hałas zaczął narastać, tłumiąc szum klimatyzacji. Ruszyli powoli w stronę pasa startowego, hałas wzmógł się i opadł, jak gdyby ktoś otworzył i zamknął drzwi.
Retmana nie zastał. Dzwonił do niego za dziesięć dwunasta, na krótko przed odlotem. Ostatnia szansa, żeby z nim porozmawiać, została zmarnowana czterdzieści minut temu.
Tii… Tii… W hallu lotniska. Tii… Tii…
W końcu zrezygnował, znużony powtarzającym się dźwiękiem. Jego niepokój pogłębił się. Zadaniem Retmana jako łącznika było czekać w swoim mieszkaniu, i jak dotąd nigdy nie zawiódł. Ani razu.
Samolot nabrał rozpędu i wzbił się w powietrze nad przeczystym białym światem, a przedmieścia Warszawy gwałtownie się przechyliły i szybko zniknęły z pola widzenia. Leach zapalił papierosa i oparł się wygodnie w fotelu, nikt koło niego nie siedział, został sam na sam ze swoimi myślami. To był niezwykłe ważny dzień, ważniejszy od wszystkich innych.
Retman nie był jedynym ogniwem w łańcuchu, Gray także musi się dowiedzieć o Warricku, powinien więc pójść do Złocistego Jaceya.
Warrick, Retman, Leach, Gray, Nolan — łańcuch był mocny siłą swoich ogniw. Ni mniej, ni więcej. I dzięki temu bezpieczny, Nolan w Irlandii, Gray w Londynie, Retman w Warszawie. Warrick wyliczył mu te nazwiska w Cieplicach, kiedy tamtego dnia stali nad basenem; były sierżant o mocnej kwadratowej twarzy, w przyciemnionych okularach bez oprawy, dobrze ubrany, jak człowiek, który wiele podróżuje.
— Pięćdziesiąt pudełek miesięcznie, panie Leach. Razem pięćset. Co pan na to? Zaopatrzy pan moich przyjaciół w bardzo potrzebny im towar, a sam zarobi dziesięć tysięcy funtów…
Leach aż się zachłysnął, przypomniawszy sobie róże kwitnące wokół kąpieliska i prześwietloną słońcem szmaragdową wodę, wesoły śmiech rozbawionych dzieci.
Nie spytał, co znaczyło słowo „towar”, nie chciał, nie odważył się. Dziesięć tysięcy funtów spuściło na to zasłonę, sprawiło, że był niemy i ślepy — wtedy, potem, zawsze.
Do czasu, aż poznał Annę. Do teraz.
Retman w Warszawie, Gray w Londynie, Nolan w Irlandii… I nagle Warrick w Lizbonie, Warrick, który zrobił woltę i zamierza sypać, żeby się uwiarygodnić, nazwiska, trasy, źródła dostaw, słowem: wszystko.
Leach znów poczuł lodowaty dreszcz strachu. Gray musi dowiedzieć się o tym, a przez Graya Nolan. Złocisty Jacey otwierany jest w południe, musi tam iść jak tylko załatwi, co trzeba.
Dekker jest pierwszy. Trzeba mu opowiedzieć historyjkę Howarda, pokazać zdjęcie, przekonać. „Za wszelką cenę musi go pan przekonać” — powiedział Howard. Wylądują przed pierwszą… Przede wszystkim Dekker, potem spotkanie z Grayem. Następnie powrót do Warszawy i nawiązanie kontaktu z Retmanem. Jak najszybciej, nim będzie za późno.
„Wróć jutro — wyszeptała Anna. — Nie zostawaj w Londynie.”
Nie zostanie, jeśli to tylko będzie możliwe. Musiał zrobić znacznie więcej niż tylko ratować siebie. Bez niej byłby stracony, słaby, przerażony. A tak bardzo chciał żyć. Żyć i raz na zawsze skończyć z tym wszystkim.
Kiedy Leach znów zobaczył ziemię, nie było na niej śniegu. Zielone pola, doły żwirowni, domy, zabudowania przemysłowe, niewyraźny zarys Pałacu Windsorskiego — nigdzie śniegu. Ił zwolnił schodząc w dół i Leachowi zdawało się, że koła nigdy nie dotkną ziemi i samolot nie wyląduje. Poza tym lot był znakomity.
— Do widzenia państwu. Prosimy znów skorzystać z usług Polskich Linii Lotniczych LOT. Goodbye, do widzenia.
Wodniste słońce wisiało w połowie nieba i łagodność powietrza zdumiała Leacha, szedł do terminalu kilka kroków za Howardem, a kiedy w jakimś momencie wzrok ich się spotkał, spojrzeli na siebie jak ludzie całkiem obcy. W kolejce do kontroli paszportowej stanęli oddzielnie, Leach przeszedł szybko przez odprawę celną, podczas gdy inni czekali na wyładunek bagaży.
Nic do zgłoszenia… Wybrał sobie miejsce, gdzie mógł dyskretnie czekać, aż Howard wyjdzie. W pobliżu kierowca w liberii czytał „Mail”, rzucił mu się w oczy wydrukowany wielkimi czcionkami tytuł:
KRÓLOWA ODWIEDZA INSTYTUT
WSPÓLNOTY BRYTYJSKIEJ
NIEZWYKŁE ŚRODKI OSTROŻNOŚCI
Czekał dobre pięć minut, nim Howard wyszedł do hallu i go minął. Ruszył za nim wykonując dokładnie instrukcje, mieli się spotkać dopiero w windzie parkingowej, tylko oni dwaj.
— Jak tu ciepło — powiedział Howard. — Zdumiewające.
Był szorstki, jakby nic nie chciał udawać. Sprawnie wyjechał granadą z piętra, a potem przez labirynt dróg wokół lotniska dotarł do wschodniej autostrady wiodącej do Londynu. Jechał szybko.
— Ma pan jakieś pytania? Wątpliwości?
— Nie — odparł Leach.
— Gdzie mam pana podwieźć?
— Na Brook Green. Do Dekkera zadzwonię ze swego mieszkania.
ZAMACHY BOMBOWE KIAO
Gazety z tymi tytułami były skierowane bezpośrednio do Leacha, przypominały to wszystko, o czym nie chciał wiedzieć. „Pudełka” — tak o tym mówił Warrick, nie o krwi na ulicach, o niczym realnym, nawet nie o pieniądzach. Okrutną prawdę o tym wszystkim znajdowało się daleko od Warszawy, Lipska i Rotterdamu.
— Niech pan tylko nie przesadzi u Dekkera.
— Postaram się.
— Najgorsza rzecz, jaka mogłaby się teraz wydarzyć, to gdyby cała sprawa utknęła w martwym punkcie. Dlatego cokolwiek pan będzie robił, niech pan to doprowadzi do końca.
— Oczywiście.
— Mogę się założyć, że jeśli pan zaoferuje Dekkerowi trochę, on będzie chciał mieć znacznie więcej. Na to liczę.
Mało ze sobą rozmawiali. Wszystko już zostało omówione, ustalone. Leach cały czas dużo palił, jednak robi to wielu ludzi, co przecież o niczym nie świadczy. Ruch był duży i minęło pół godziny, nim dotarli do Hammersmith, skąd do Brook Green miał już bardzo blisko.
— Czy pan wraca dzisiaj wieczorem do Warszawy? — spytał Howard.
— Jeśli to będzie możliwe.
Howard zwolnił i zahamował przy krawężniku. — Nic więcej nie powiem, panie Leach, po prostu tylko raz jeszcze chcę wyrazić moją wdzięczność. W dość niezwykły sposób wykorzystujemy pana, ale jest to bardzo istotne, zresztą z pewnością pan to rozumie.
Wyciągnął rękę i Leach ją uścisnął, starając się przy tym patrzeć mu prosto w oczy, świadom swej dwuznacznej roli.
— Do widzenia. I jeszcze raz dziękuję.
— Do widzenia. — Leach skinął głową odpinając pas bezpieczeństwa.
— Proszę się skontaktować z Petriem w ambasadzie, jak pan wróci. Pokryje pańskie wydatki.
— Tak, zrobię to.
Leach wysiadł. Howard patrzył, jak odchodzi, a kącik jego ust znów zaczął drgać.
Amator, pomyślał, rzeźnik.
Teraz przyszła kolej na Dekkera.
Opanowała go przemożna chęć, żeby natychmiast pójść do Złocistego Jaceya; było po drugiej i Gray zaczął właśnie pierwszą część swojego występu. Ledwie wysiadł z samochodu, znów ogarnęła go panika, przerażenie, że jest na łasce Warricka, a czas mijał nieubłaganie. Ale jakoś wziął się w garść.
Najpierw Dekker. Potem Gray… Musi zrobić ten wysiłek. Musi zapanować nad nerwami i bezzwłocznie spotkać się z Dekkerem. Niejedno za tym przemawia. Trudno przypuszczać, że Howard wierzy mu całkowicie, że go zostawi bez żadnej kontroli. W tej grze stawka dla Howarda również była bardzo wysoka, a tacy jak on nikomu nie wierzą. Kiedy skręcił w cichą uliczkę Brook Green, czuł na karku jakby ciężar, jakby nacisk czyjegoś wzroku, obserwacji, takie samo uczucie miał, kiedy podczas ich spotkań w Warszawie Retman podchodził do niego z tyłu.
Czy było tak naprawdę, czy nie, nie mógł ryzykować. Najpierw Dekker, potem Gray… A potem Retman.
Mieszkał na pierwszym piętrze. Na podłodze leżała wrzucona przez otwór w drzwiach korespondencja z dwóch tygodni. Głównie rachunki i reklamy, niewiele osób do niego pisywało. Zebrał te wszystkie papiery, a potem przeszedł z pokoju do pokoju powoli, wypatrując najdrobniejszych zmian. Kiedy we wrześniu wrócił do domu, gotów był przysiąc, że nie wszystko było na swoim miejscu — wazon na parapecie okiennym, koszule na półce w szafie, nawet naczynia w kuchennym kredensie. Po Cieplicach był specjalnie wyczulony, ale tym razem nie zauważył nic podejrzanego, i może nigdy nic nie było.
Poszedł do kuchni, puścił zimną wodę z kranu i przepłukał sobie usta. Dziwnie się czuł w swoim domu. Jego dom był teraz u Anny, do tego już nie należał. Zapalił papierosa, z notatki, którą mu dał Howard, wziął numer Dekkera i wykręcił go.
— Pan Dekker?… Pan Steven Dekker?
— Tak, to ja.
— Mam dla pana pewną historię. — Mówił dokładnie to, co miał powiedzieć. — Niezwykle interesującą.
— Kim pan jest?
— Chciałbym do pana przyjść i porozmawiać.
— Kim pan jest? — Głos był inny, niż oczekiwał, jasny, przyjacielski.
— Nazywam się Leach, Martin Leach.
— A jaką to historię chce mi pan opowiedzieć?
— O kimś, kto zmienił zdanie.
— Ludzie robią to codziennie.
— Ale nie ten człowiek.
— Kogo ma pan na myśli?
— Wolałbym nie rozmawiać o tym przez telefon. Chcę panu wszystko dokładnie opowiedzieć, panie Dekker. To coś, co naprawdę pana zainteresuje.
— Dlaczego właśnie mnie? — W głosie Dekkera wyraźnie słychać było irytację.
— Dobrze wiem, czym pan się zajmuje.
— Proszę mi powiedzieć, o kogo panu chodzi.
— Nie przez telefon.
— Proszę mi powiedzieć albo odłożę słuchawkę.
— I nagle dodał gniewnie: — Mam bardzo dużo roboty.
— Warrick! — Leach ostro rzucił to słowo.
— Znów ta sprawa?
— Warrick, David Warrick.
— Ach tak. — Krótka przerwa, wyrażająca jednak zdumienie. — Wobec tego w porządku — odezwał się wreszcie Dekker. — No tak, lepiej, żeby mi pan powiedział, o co chodzi.
Howard znalazł się na Buckingham Gate dwadzieścia po drugiej. Zauważył, że ktoś zdjął już nazwisko Shearda z drzwi jego pokoju. A na biurku znalazł karteczkę z wiadomością, że Jenny Knight wróci do pracy następnego dnia rano.
— Jak poszło, sir? — spytał Vaughan, który znalazł się w gabinecie Howarda, nim ten zdążył odwiesić płaszcz.
— Jak dotąd wszystko w porządku.
— A więc jest już tutaj?
Howard skinął głową. — I ma ogon. Od tej chwili musimy trzymać tylko kciuki.
— Zaraz przyniosę panu teczkę numer 9. Jest teleks z Warszawy.
Taśmy z ostatniego wieczoru i nocy, nagrane w mieszkaniu, gdzie przebywał śledzony — czytał Howard — wskazują na jego związek z W. Przyznaje się wyraźnie do tego, że pełnił rolę kuriera, który przez dziesięć miesięcy miał na zlecenie W. zabierać przesyłki. Śledzony jest bardzo nerwowy z powodu W. oraz jego tutejszego łącznika. Dla Londynu rokowania są bardzo pomyślne. Pozdrowienia — Petrie.
Howard dwukrotnie przeczytał teleks, potem odłożył kartkę, podniecenie wzięło górę nad zmęczeniem, wyszukał raport Oddziału Specjalnego dotyczący miejsc, gdzie Leach bywał w ciągu ostatnich czterech miesięcy: Kino Odeon, Kensington High Street, Albert Hall, restauracja Błękitny Anioł, King’s Road, Złocisty Jacey, St. Martin’s Lane, Pod Winogronami, Hammersmith.
— Chcę, żeby te wszystkie miejsca były pod stałą obserwacją, wszystkie wejścia i wyjścia. Dokładna obserwacja w środku i na zewnątrz, od zaraz. Proszę to bezzwłocznie wykonać. Dotychczasowe śledzenie wyznaczonych osób nadal obowiązuje.
— Tak jest, sir.
— Chcę też natychmiast być poinformowany, jak tylko pojawi się Leach. Gdziekolwiek i kiedykolwiek.
— Tak jest, sir.
Howard odsunął teczkę. W głowie mu pulsowało. A więc stało się! Po wszystkich domysłach i całej tej ryzykownej grze zbliżali się wreszcie do końca.
— Pan Leach? — Dekker uśmiechał się tylko ustami, za to oczy jego były niezwykle bystre.
— Tak, to ja.
— Proszę, niech pan wejdzie.
Właściwie uprzejme przywitanie. Wprowadził Leacha do saloniku. Przez okna widać było most Putney, wysoką estakadą przejeżdżał właśnie srebrzysty pociąg District Line.
— Mam nadzieję, że znalazł mnie pan bez trudu.
— Wyręczył mnie w tym kierowca taksówki.
— Ach tak, oczywiście. — Dekker jedną ręką przesunął po swojej piegowatej łysej głowie, drugą wskazał Leachowi fotel. — Od razu przejdźmy do rzeczy, dobrze? O co chodzi z tym Warrickiem?
Leach zaczął tak, jak mu poradził Howard: — Nim do tego przystąpimy, chciałbym wiedzieć, ile byłoby to warte.
— Dla pana czy dla mnie?
— Dla mnie.
— Ja mam ustalone stawki. Siedemdziesiąt pięć procent i dwadzieścia pięć, niezależnie od tego, kim pan jest.
Oczywiście na moją korzyść. Uczciwa umowa, żadnego krętactwa. Zakładając, że taka historyjka jest prawdziwa, warta mojej uwagi i nie była oferowana komuś innemu.
— Ta nie była nikomu oferowana.
— Okay. — Dekker podrapał się po brunatnym jak zużyta guma karku. — Ale musi pan tego dowieść. Na przykład, skąd u licha, wie pan coś o Warricku.
— Spotkałem go.
— Gdzie?
— W Polsce.
— Co, na miłość boską, zagnało pana do takiego kraju jak Polska?
Leach wyjaśnił mu.
— Kiedy pan go spotkał?
— W miejscowości, która się nazywa Cieplice.
— Kiedy, powiedziałem, a nie gdzie.
— Latem tego roku.
Leach sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął fotografię i podał Dekkerowi, który zbliżył ją do swoich krótkowzrocznych oczu.
— Pan jest z lewej strony, a Warrick z prawej?
— Tak.
Dekker powiedział to, czego się spodziewał Leach, ponieważ postępował ściśle wedle wskazówek Howarda.
— Czy tylko raz pan się z nim spotkał?
— Nie, po raz ostatni osiem dni temu — skłamał Leach.
Dekker uniósł brwi do góry, najwyraźniej zdziwiony. — W tym samym miejscu?
— W Warszawie.
— Przypadkiem czy też byliście umówieni?
— Chciał się ze mną zobaczyć, jeśli to pan ma na myśli. Nie ja go szukałem.
— Dlaczego chciał się z panem zobaczyć?
— W związku ze swoim powrotem do Anglii — powiedział Leach.
Dekker cicho zagwizdał. Podszedł do fortepianu stojącego w saloniku i wziął z blatu paczkę papierosów.
— Dlaczego właśnie pana wybrał?
— Nie mam pojęcia.
— To skończony drań. Sądzę, że pan wie o tym?
Leach skinął głową.
— Jak go pan znalazł?… Bardzo rozczarowany?
— Bardzo. Chciał mnie chyba wysondować, żeby się dowiedzieć, jakie mamy tu możliwości. On wyszedł z obiegu, nie orientuje się, co się dzieje w kraju.
— I co mu pan poradził?
— Nic mu nie poradziłem.
— Może papierosa?
Zapalili obaj, dym łagodnie uniósł się w górę. O czwartej, powiedział sobie Leach, muszę być u Złocistego Jaceya. Najpóźniej o czwartej.
— Wszystko to jest interesujące — powiedział Dekker. — Bardzo interesujące.
— Cieszę się, że pan tak sądzi.
— Jest tylko jeden szkopuł…
— Mianowicie?
— Ta sprawa jest już nieaktualna.
Leach nie zrozumiał, o co chodzi Dekkerowi. — Przecież fotografia wyraźnie świadczy o tym, że Warrick i ja spotkaliśmy się tego lata. Również potem byliśmy w kontakcie.
— Wierzę panu — powiedział Dekker. — Rzecz w tym, że pańską rewelację ubiegły fakty.
Mocne bicie serca. — Co pan ma na myśli?
— To mam na myśli, że pan się spóźnił. — Znów ciepło — zimny uśmiech na twarzy. — Warrick jest już tutaj.
Jezu Chryste.
— Niemożliwe…
— Powiedziano mi, żebym milczał, ale ta informacja jest absolutnie pewna. Syn marnotrawny wrócił, panie Leach. Stało się to w ciągu ostatnich dwunastu godzin, coś koło tego. Umieścili go w pobliżu mostu Tower, gdzie zamieszkał pod nazwiskiem Shepherd. — Dekker pstryknął palcami. — Jak się nazywa ten dom? Już mam, North Tower. Szkoda, że pan się spóźnił. Powiedzmy, tydzień temu z przyjemnością wziąłbym tę pańską historię.
Paniczny strach zmroził Leacha.
Warrick jest tutaj. Grom z jasnego nieba.
Nie wiedział, jak długo został jeszcze u Dekkera po tej piorunującej wiadomości, ani co mówił — jeśli w ogóle coś mówił. Słyszał tylko głos Dekkera, przyjazny, współczujący, zabierający czas, czas.
— Nie miał pan szczęścia, panie Leach. Spudłował pan.
Warrick jest tutaj…
Kiedy pomyślał, czym to grozi, serce w nim zamarło. Każda minuta ciągnęła się niemiłosiernie, miał wrażenie, że Dekker nigdy nie skończy swoich dywagacji.
— W dzisiejszych czasach słowo zdrajca jest staroświeckie, ale tylko tak można określić Warricka. I jak sądzę wiele osób wolałoby, żeby został tam, dokąd uciekł. W North Tower wszystko z niego wyciągną.
Leachowi udało się wreszcie wyjść, zbiegł pędem po schodach. Oczywiście na ulicy nie było żadnej taksówki. Przez kilka bezcennych minut rozpaczliwie szukał jakiejś wśród płynącego jezdnią potoku samochodów i nagle usłyszał łoskot kolejki naziemnej, pobiegł więc do najbliższej stacji.
Dwie godziny temu Howard nie wiedział o Warricku, nic o nim nie wiedział. Kiedy więc dokładnie przyjechał Warrick? Ile złego dotąd wyrządził?
Ta myśl dręczyła go, gdy biegł ile sił w nogach. Nie zdążył wsiąść do pierwszej kolejki, zrozpaczony krótkim opóźnieniem złapał następną, czując cały czas zagrożenie. „Głęboka woda jest dla tych, którzy umieją pływać”
— powiedział Retman. Retman, do którego wczoraj wieczorem na próżno telefonował, który był nieobecny, kiedy go tak bardzo potrzebował. To musiało coś znaczyć.
Czy on także się wycofał? Obleciał go strach i ukrył się?
Tak czy inaczej sukinsyn z niego.
Na Earls Court przesiadł się na metro przepychając przez wielki o tej porze tłum. Zbyt był zdenerwowany, żeby czuć presję niewidzialnej obserwacji, ale na stacji South Kensington posłuchał instynktu, wysiadł z pociągu i wcisnął się z powrotem, kiedy drzwi były już prawie zamknięte, zrobił to ze względu na bezpieczeństwo, nagle przeświadczony, że ktoś na niego poluje, że jest osaczany.
Gray znajdzie jakieś wyjście.
Po raz drugi wysiadł z metra na Sloane Square i pojechał do góry ruchomymi schodami. Tu nie miał kłopotu ze znalezieniem taksówki, wsiadł do pierwszej nadjeżdżającej.
— Złoty Jacey, St. Martin’s Lane.
— Dobrze, szefie.
Za dwadzieścia czwarta. Gray wiedział, jak przetrwać.
Drżącą ręką zapalił papierosa. JAK DOTĄD TOUCHBUTTON MA NA SWYM KONCIE 500 ŚMIERTELNYCH OFIAR
— nie chciał tego widzieć, i tak przerażony ponad wszelką miarę, kiedy nagle to wszystko zwaliło się na niego. Przez cały czas miał świadomość, że cokolwiek zrobi, i tak będzie za późno.
Dwukrotnie przedtem był u Złocistego Jaceya, zdając Grayowi sprawozdanie, tak jak, go nauczył Warrick, potwierdzając comiesięczną dostawę dla Nolana. Retman był pośrednikiem, który mu płacił, Nolan tym, który zaopatrywał innych. Gray natomiast wszystko sprawdzał. Leach nie miał złudzeń, że to nie oni ten podział ustalili. Wiedział o tym w głębi serca, od zawsze wiedział. I to, że Gray był osią wszystkiego, zaufanym wykonawcą nie wiadomo czyich poleceń. I dlatego Warrick z pewnością przede wszystkim jego wymieni.
Leach znów zaczął się pocić. Taksówka z Mail przejechała pod Łukiem Admiralicji, okrążyła Trafalgar Square i skręciła w lewo w kierunku pomnika Edyty Cavell.
Gray będzie wiedział, co robić. Musi wiedzieć. Nie miał do kogo się zwrócić, nikogo innego ostrzec. Zdusił obcasem wypalonego do połowy papierosa i zapalił następnego, policzki miał zapadnięte, oczy rozbiegane.
Obwiedziona kolorowym neonem stiukowa fasada klubu Złocisty Jacey rzucała się od razu w oczy. Przychodzili tutaj samotni mężczyźni, turyści, ludzie różnego autoramentu, sześć dni w tygodniu, od dwunastej w południe do dwunastej w nocy. Nad lustrzanym wejściem błyskała światłami nazwa klubu. Po obu stronach zamkniętej teraz kasy wisiały duże fotografie przystojnego mężczyzny o rumianej twarzy i kręconych włosach; ubrany w zielony welwetowy garnitur o przesadnie dużych klapach, siedział przy fortepianie. Nad każdą fotografią widniał napis:
NAJLEPSZA ZABAWA DZIĘKI GRAYOWI —
TWEMU PRZYJACIELOWI
Poniżej mniejszymi literami zachęcano:
PO PROSTU SPYTAJ GRAYA
w godzinach
14–17 i 18–21
Wysiadając z taksówki Leach spojrzał na zegarek, było siedem po czwartej. Korytarz za kasą prowadził do podwójnych drzwi. Leach wszedł do mrocznego hallu, gdzie zostawił płaszcz, a szatniarz w liberii dał mu numerek. Było tu duszno, ciepło, zalatywało stęchlizną; mimo szumu wentylatora słychać było stłumione tony fortepianu.
— Ile żetonów na zamówienia, sir? Były drogie.
— Jeden.
Znów drzwi, a nad nimi napis: TĘDY DO GRAYA, Leach je otworzył i znalazł się w innym świecie.
Przychodził tu dwukrotnie i zawsze było tak samo, najpierw oczy musiały się przystosować do miękkiej różowości. Na wprost wejścia na niewielkim podium, które półkolem otaczało jakieś dwadzieścia stolików, przy fortepianie siedział Gray. W głębi po lewej stronie, wśród plam słabego światła, znajdował się bar. Jak poprzednio na kozetce stojącej na podium obok fortepianu leżała naga blondynka; dziewczęta zmieniały się co pół godziny, ale zawsze były to blondynki.
Spod palców Graya płynęła melodia „Daj mi zaspokojenie…” Mniej więcej połowa stolików była zajęta, Leach wybrał wolny w środku półkola, znajdujący się jakieś trzydzieści stóp od fortepianu. Gray nie widział go jednak, codziennie grał przez sześć godzin, reszta to był strip — tease i tak zwany międzynarodowy kabaret.
Na środku każdego stolika znajdowało się urządzenie przypominające maszynkę do kawy. Leach nie tracił czasu. Jak tylko usiadł, wrzucił do maszynki żeton, a ona rozbłysła światłem, z otworu u dołu wyleciał zaś arkusik dość sztywnego papieru. W tej samej chwili blondynka leniwie podniosła się z kozetki i ruszyła w jego stronę. A wtedy spod wybitego materiałem sufitu padł na nią promień kolorowego światła i zaczął prowadzić przez podium. Jej nagość w tym nieoczekiwanym świetle była zaskakująca. Piersi miała pełne, a kiedy szła, sutki poruszały się w takt jej kroków. Stawiała długie kroki modelki, kołysząc się na wysokich obcasach i mając na sobie tylko złotą sakiewkę, która jak torba Szkotów, wisiała z przodu na sznureczku z błyszczących kulek.
Tylko tyle i uśmiech.
Oczy obecnych na sali mężczyzn bacznie ją śledziły, gdy tak zbliżała się do stolika Leacha przy akompaniamencie muzyki Graya, odprowadzana przez reflektor, czasem depcząc własny cień.
Daj mi rozkosz, nie odmawiaj,
Tylko ten jedyny raz…
„Po prostu spytaj Graya” było napisane na kartce u góry, tak samo jak na złotej, wyszywanej paciorkami sakiewce dziewczyny. Leach skreślił kilka słów i złożył kartkę na czworo. Robił to już dwukrotnie przedtem, powiadamiając o pomyślnym załatwieniu dostawy i prosząc o spotkanie, jak podwładny szefa. Tym razem napisał: „Warrick w Londynie. Natychmiast musimy się spotkać. Powtarzam, natychmiast — Leach”.
Gray musi mu powiedzieć, co robić dalej, jak postąpić.
Blondynka była tuż przy jego stoliku, białe uda i biodra, srebrzysty brzuch, luźno wisząca prowokacyjna sakiewka. Leach spojrzał w górę, na fiołkowe oczy, uśmiechnięte usta, bardziej czerwone niż krew. Stanąwszy przed nim, najwyżej o stopę, odrzuciła do tyłu długie jasne włosy, a strome piersi w ukośnym świetle zadrgały niezwykle zmysłowo*
— Czy ma pan coś dla Graya? — spytała miękkim dziecinnym głosem.
Rozpal mnie, niech zapłonę
Tylko ten jedyny raz…
Leach sięgnął do sakiewki. Nie czuł żadnego podniecenia, kiedy lekko się pochyliła w przód i uśmiechnęła zachęcająco, prowokacyjnie wysuwając biodra. Otworzył zamek błyskawiczny i włożył kartkę do sakiewki, a potem go zasunął, używając obu rąk, żeby to zrobić jak najszybciej. Ktoś z tyłu zachichotał nerwowo, ale blondynka nie przestała się uśmiechać.
— Dziękuję panu.
Odwróciła się i zaczęła iść, a jej krągłe pośladki poruszały się rytmicznie. Gray właśnie kończył grać „Daj mi rozkosz”. Blondynka poruszała się wolno, uwięziona w białej plamie światła, odprowadzana wzrokiem wszystkich obecnych mężczyzn. Weszła na podium, dygnęła przed Grayem, otworzyła sakiewkę i położyła kartkę na stojącej na fortepianie tacy.
Reflektor zgasł. Wszystko znów było różowe, przymglone dymem papierosów. Wśród ogólnego aplauzu dziewczyna wróciła na kozetkę, a Gray skończył grać. Leach obserwował go w napięciu. Wokół niego nadal jeszcze unosił się zapach perfum dziewczyny, ale on tego nie czuł.
— A więc, panowie… — Pokryty filcem mikrofon znajdował się o kilka cali od uśmiechniętej twarzy Graya. — Zobaczmy, co też Gloria przyniosła mi tym razem. Z pewnością jakieś prośby od was, panowie, ponieważ wielu, bardzo mi przykro… sądzi chyba, że jest hm.. — dziewczyną, jak by to powiedzieć…
Miał niski nosowy głos i z wielką swobodą powtarzał to całymi tygodniami. Mówiąc rozejrzał się po sali, a kiedy jego wzrok spoczął na Leachu, nie dał poznać, że go widzi. Jeszcze jeden klient, który chce wydać sporo pieniędzy i ujawnić swe libido. Wziął kartkę i zaczął ją rozkładać.
— A tak przy okazji, wczoraj wieczorem mieliśmy gościa, który przez jedną z naszych dziewcząt przekazał następującą prośbę: „Czy może mi pan podać jej numer telefonu?” A ja na to, jak się domyślacie, odpowiedziałem: „Jeśli to cię zaspokoi, bracie…”
Urwał patrząc na to, co napisał Leach. Na pewno był dobrym aktorem, obserwatorowi z sali mogło się wydawać, że nagle złapał go dotkliwy ból gardła. Dwukrotnie próbował mówić dalej, chcąc za wszelką cenę przeczytać zgłoszoną prośbę. Z sali rozległ się szmer współczucia, blondynka przy fortepianie wstała powoli.
— Bardzo mi przykro — wyszeptał. — Bardzo mi przykro, panowie…
Chwiejąc się zszedł z podium, jedną ręką zakrywając twarz, i zniknął za kulisami. Dziewczyna poszła za nim. W chwilę później pojawił się ktoś z personelu i oparł kartkę o mikrofon:
GRAY JEST NIEDYSPONOWANY
Rozległa się muzyka z taśmy, światła stały się nieco mocniejsze. Leach nie czekał. Skoro Gray podjął tak zdecydowany krok, on zrobi to samo. Podniósł się szybko, sięgnął po numerek na płaszcz, by go podać szatniarzowi.
— Teraz? — spytał Howarda człowiek z Oddziału Specjalnego.
— Jeszcze nie. Niech się oddalą.
Howard przybył do Złocistego Jaceya w kilka minut po telefonie agenta. Kiedy wsunął się niepostrzeżenie, oczy wszystkich skierowane były na dziewczynę, i w pierwszym odruchu miał ochotę przechwycić kartkę Leacha.
Ale nie. Lepiej zabawić się w kotka i myszkę. Chciał czegoś więcej i wiedział, że będzie to mieć. Zemsta była istotną częścią jego nagrody.
— Niech wyjdą — powiedział do swego towarzysza, niewidoczny w cieniu przy barze. — Mamy sporo czasu.
Wyszli na ulicę, towarzyszący mu człowiek był zdumiony jego lodowatym spokojem, ale w głębi serca Howard triumfował. Zaczęło się już zmierzchać, wsiedli do zaparkowanego samochodu, zatrzasnęli drzwi i czekali.
— Niedaleko pójdą — powiedział Howard, nagle pewien wszystkiego, zaskakujące było to uczucie po tylu dniach domysłów i przypuszczeń. — Stacja metra, publiczny szalet, w tego rodzaju miejscach tacy się spotykają.
Uruchomił silnik, kiedy słuchali pierwszego raportu z walkie–talkie agenta śledzącego Leacha.
— Monmouth Street… Earlham Street… Teraz Charing Cross Road, idzie znów na północ… — Metaliczna relacja mniej więcej co pół minuty. — Manette Street…
Człowiek z Oddziału Specjalnego przekrzywił głowę.
— Soho Square? Co dalej?
Howard chrząknął.
— Wchodzi w Greek Street, nadal kieruje się na północ…
— Macie rację — powiedział Howard. Zwolnił hamulec ręczny i wrzucił bieg. Ruszyli.
— Soho Square, zachodnia strona Soho Square…
— Głos kolejnego agenta włączał się i wyłączał co piętnaście sekund. — Wchodzi do kościoła katolickiego na rogu Sutton Row…
Howard dotarł na Soho Square w ciągu trzech minut: gaz, hamulec, sygnał. Wolne miejsce znalazł niedaleko kościoła. Wysiedli, idąc czuł mrowienie na plecach; człowiek z Oddziału Specjalnego kroczył kilka jardów za nim.
Teraz, pulsowało mu w głowie. Nareszcie, po tak długim czasie.
Znał ten kościół, połowa mieszkańców Soho tu bywała. Kelnerzy, kucharki, właściciele sklepów, prostytutki, krupierzy — przychodzili tu, kiedy mogli, by wrócić do atmosfery dzieciństwa, zapalali świece i klęcząc modlili się w kiepskiej angielszczyznie swego środowiska, nie na tyle dobrej, żeby swobodnie przekazać Bogu wszystkie troski.
Howard wszedł szybko do kościoła, rad ze złoto–błękitnego cienia, z przytłumionego tupotu kroków — wchodzących i wychodzących ludzi. Piątek wieczorem, po piątej, nie był więc sam.
Jeden z agentów przeglądał jakąś religijną broszurę.
— Drugi rząd od przodu — szepnął.
Howard skinął głową. W ławkach, w różnych miejscach, siedziało ze dwadzieścia osób, przeważnie kobiety, byli też bez wątpienia Leach i Gray. Howard usiadł za nimi, człowiek z Oddziału Specjalnego gdzie indziej.
Wszechobecny zastarzały zapach kadzidła tak wiele mu przypominał. Howard odetchnął głęboko. Siedział z kamienną twarzą, opierając się łokciami o kolana, i czekał obserwując najwyraźniej podnieconego Graya.
Rozkoszował się tą sytuacją. Długo na nią czekał.
Kluczem był teraz Gray. Przed zapadnięciem zmroku zacznie się jego przesłuchanie: gdzie? kiedy? jak? Kogo jeszcze oprócz niego? Kogo jeszcze? Nim upłynie godzina, napięcie się spotęguje i wcześniej lub później Gray otworzy te najważniejsze drzwi. Z pewnością.
Howard obserwował dwie pochylone ku sobie głowy, ożywioną gestykulację; cieszył się z przerażenia obu mężczyzn. Przygarbił się oparłszy brodę o złożone dłonie, a ponad ołtarzem Chrystus oczami wieczności spoglądał w dół ze swego wysoko wzniesionego krzyża. „Wszystko jest miłością i cierpieniem — mówiła często Harriet. — A świat najbardziej potrzebuje miłosierdzia, czyż tego nie widzisz? Naprawdę nie widzisz?”
Przypomniał to sobie wbrew woli. Otaczał go tak dobrze znany nastrój, ale przeszłość już go nie obchodziła, a zapach kadzidła wręcz mu ciążył. Nadmiar ludzkiego cierpienia, bezsensownego, nieraz odrażającego, nauczył go nienawiści, i to z nią wytrwale czekał stosownej chwili. Minął może kwadrans. Wchodzili różni ludzie, jakaś kobieta, jakiś mężczyzna, przeżegnali się, uklękli pochyleni. Dla Howarda ten rodzaj wiary przestał istnieć, ten rodzaj nadziei. Wiedział, czego chciał, poza tym nic dla niego nie istniało.
Gray nagle wstał, potem Leach, odeszli nieco w bok i Howardowi zdawało się, że uścisnęli sobie ręce. Zakrył twarz dłonią, pochylił się, znów napięty, znów czując drganie w kąciku ust. Leach skinął głową, na co Gray odwrócił się od niego i ruszył nawą. Człowiek z Oddziału Specjalnego również wstał, zupełnie jak ktoś, kto się już skończył modlić, i poszedł za nim, dzielił ich może jard.
Gray skręcił w prawo, w Sutton Road, i tam został natychmiast zatrzymany. Bez zamieszania, hałasu. Przechodnie widzieli tylko, że na ulicy spotkali się dwaj mężczyźni, może jeden z nich poprosił o ogień albo o jakąś informację, a potem podeszli do nich inni, chyba trzech, ale trudno to powiedzieć. I zaraz podjechał samochód policyjny.
Leach usłyszał pisk opon, kiedy był jeszcze w kościele, ale nie skojarzył tego ze sobą. W kilka minut po Grayu i on wyszedł, najwyraźniej ociągając się, z rękami głęboko w kieszeniach płaszcza, którym się mocno otulił. W kościele nadal światło było przyćmione, choć przeszedł blisko klęczącego Howarda, nie miał on żadnych wątpliwości, że Leach go nie pozna. Jeszcze wiele lat później pamiętał wyraźnie twarz mijającego go Leacha: poprzez palce patrzył na człowieka całkowicie osłupiałego.
Howard dał mu czas, żeby wyszedł z Soho Square. Potem sam zanurzył się w jesienny półmrok i podbiegł do stojącej dwoma kołami na chodniku granady.
Strach zaprowadził Leacha aż tutaj. Chciwość była motorem jego działania wtedy, latem, ale teraz jedyną siłą napędową stał się strach i strach zaprowadzi go tam, dokąd skierował go Howard. Czuł to intuicyjnie, marionetka zawsze będzie marionetką. Gray już został schwytany, Leacha chciał mieć jednak wyłącznie dla siebie.
Leach nigdy przedtem nie widział North Tower. Ostatni raz był w tej dzielnicy jako chłopiec, kiedy nie istniał jeszcze wzniesiony nad rzeką ten elegancki blok mieszkalny. Patrzył z lękiem. To inni zadawali śmierć bez namysłu, to inni zabijali. Nie był gotów na to, co musiał zrobić, by ocalić życie.
— Nie — protestował rozmawiając z Grayem. — Nie ja, na miłość boską, tylko nie ja.
— Tak — odparł z kamiennym spokojem Gray. — To właśnie będziesz ty.
Nigdy dotąd Leach nie miał do czynienia z bronią. Pistolet był mały, dziwnie nieporęczny, jednak miał go uratować. W jakiż inny sposób można by uciszyć Warricka? Zgodził się, ale od tej chwili wszystko przestało być realne.
— Porządny z ciebie facet — powiedział z uznaniem Gray, kiedy się rozstawali. — Naprawdę porządny.
Leach nie mógł się wyzwolić ze strachu. Świadomość tego, co miał zrobić, dręczyła go jak choroba, pozbawiała resztek normalności. We wszechobecnej ciszy kościoła, kiedy szeptali zapamiętale, widział, jak zdumienie Graya przeistacza się w panikę, a ta rodzi błyskawiczną decyzję. Od chwili gdy się dowiedział od Dekkera o Warricku, wmawiał w siebie, że Gray znajdzie jakieś wyjście, podsunie sposób, ani przez chwilę nie pomyślał, że właśnie to go czeka.
Inni ludzie wiedzą, jak zabijać, ale nie on. A tu trzeba działać, natychmiast działać, nim wszyscy zostaną przyparci do muru. Gray położył na to nacisk. Im dłuższa zwłoka, tym mniejsze szanse powodzenia.
„To właśnie będziesz ty, ty…”
Taksówka skręciła i pojechała w stronę Tower Hill, Leach wpatrywał się w dom, do którego miał wejść. Dwadzieścia pięter, biały kamień, brunatne lśniące szyby. Gdzieś w środku był Warrick. Warrick, który oszołomił go pieniędzmi w letni dzień w obcym kraju i który teraz, chcąc zapewnić sobie bezkarność zaproponował, że poda nazwiska wspólników.
„W North Tower wszystko z niego wyciągną.”
Leach podszedł do wejścia. Po obu stronach podwójnych wielkich szklanych drzwi widniały na marmurze złociste litery: NORTH TOWER. Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie. Rozejrzał się, cisza pokrytego dywanem hallu była denerwująca, nikogo tu nie było, nawet portiera, nie słyszał także własnych kroków, kiedy ruszył w głąb.
Obok portierni wisiał spis lokatorów. Leach przejechał po nim palcem sprawdzając nazwiska. Dekker powiedział, że Warrick używa teraz nazwiska Shepherd i rzeczywiście, było ono pod numerem 58. W żołądku coś mu się skręciło, kiedy je zobaczył: karta była nowa, nazwisko napisane atramentem, a nie wydrukowane, co świadczyło o tym, że Warrick dopiero co zamieszkał tu po przyjeździe z Lizbony. Zapewne w nocy, może nawet dziś. W każdym razie na tyle niedawno, że kilka godzin temu Howard jeszcze o tym nie wiedział.
Wyprostował się, w ustach mu zaschło, nerwy miał napięte jak struny. Numer 58 znajdował się na czternastym piętrze, ale czy był tam ktoś jeszcze oprócz Warricka? Nikt, twierdził Dekker. Tylko sam Warrick. „Jutro będzie całkiem inaczej. Ale dzisiaj z pewnością dadzą mu czas, żeby wylizał swoje rany i pozbierał się.” W przeciwieństwie do Leacha Dekker był taki wszystkowiedzący, tak pewny siebie.
Stał w hallu, blisko wind, próbując się przygotować, dłonie miał spocone. To koszmar. Nie do wiary, on miał zabić. I było to konieczne, ważne, cała jego przyszłość zależała od tego, wspólne życie z Anną, ucieczka, którą planowali. Strach przed niepowodzeniem znów go ogarnął, silniejszy niż obawa przed samym czynem, nie umiał zabijać, ale zrobi to, ponieważ musi.
Ogarnęło go otępienie, za to serce waliło jak młotem. Windy były trzy, wybrał najbliższą, na osiem osób, w środku wykładzina z mahoniu, nazwisko producenta, telefon — wszystko to zauważył z jakąś nadmierną wyrazistością. Ktoś nadchodził, nacisnął więc szybko guzik 14, obawiając się, że ów ktoś mógłby go zobaczyć albo razem z nim pojechać do góry. Drzwi się zsunęły z cichym szmerem, winda ruszyła do góry, światełka pięter to się ukazywały, to gasły. Prawa ręka Leacha zacisnęła się na rękojeści pistoletu. Jakież to wszystko nierealne. Czuł, że słabną mu nogi. Nagle nie potrafił sobie przypomnieć, jak wygląda Warrick.
Odbezpieczył pistolet wedle pośpiesznych wskazówek Graya. W tej samej chwili, kiedy to robił, winda stanęła. Bez żadnego ostrzeżenia. Wznosiła się normalnie i nagle szarpnąwszy znieruchomiała, aż się zachwiał. W nieoczekiwanej ciszy słyszał, jak kable w szybie drżą nad nim i pod nim. Rzucił okiem na tablicę, ale żaden wskaźnik z numerem piętra nie palił się.
Szóste, siódme?
Nacisnął guzik 14, ale bez rezultatu. Jeszcze naprawdę się wtedy nie bał, nawet wtedy. Dwa razy naciskał ten sam guzik, potem próbował naciskać inne, na chybił trafił. Winda ani drgnęła. Zaklął głośno, z nerwowym pośpiechem nacisnął dłońmi obie połowy drzwi, licząc nie wiadomo na co, ale drzwi się nie rozsunęły, a winda nadal stała nieruchomo.
Klęska była tuż, wiedział to. Szansa ratunku okazała się pułapką prowadzącą do szybkiego końca. I choć zdawał sobie z tego sprawę, naciskał wszystkie guziki kolejno od góry do dołu, mrucząc coś, a pot lał się z niego strumieniem.
Zrozpaczony chwycił za słuchawkę telefonu, tarczy nie było. Zaczął walić ze wszystkich sił w obudowę windy, żeby zwrócić uwagę portiera.
INSTRUKCJA NA WYPADEK ZEPSUCIA WINDY:
PODNIEŚĆ SŁUCHAWKĘ I CZEKAĆ
Przeczytał to i zwilżywszy wargi językiem czekał cierpliwie, po chwili zmienił pozycję, narastała w nim rozpacz. Nic się nie działo, nikt się nie zgłosił. Pod skórą na czole pojawiła się żyła, jak gruby robak.
— Słucham? — odezwał się wreszcie czyjś głos.
— Proszę mnie ściągnąć na dół.
— Nie bardzo wiem, jak to zrobić.
— To proszę wezwać, na miłość boską, portiera.
— Zaraz to zrobię, Leach.
Leach?
Leach?
Głęboko wciągnął powietrze. — Kto mówi? — spytał z niedowierzaniem. — Kto mówi? — powtórzył, czując że ogarnęła go fala osłupienia. A kiedy usłyszał odpowiedź, włosy zjeżyły mu się na głowie.
— Tu Howard, Leach. Duncan Howard.
Przez straszliwą chwilę Leach miał wrażenie, że upadnie. Nie mógł wykrztusić słowa. Czas zdawał się tracić swój kształt, przerażenie go sparaliżowało.
— Przyszedłeś tu odwiedzić przyjaciela, prawda?
— Nie rozumiem.
— Warricka. Swego przyjaciela Warricka.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Po prostu: gra skończona.
Leach zwlekał z odpowiedzią, chcąc za wszelką cenę zyskać na czasie. — Proszę, niech pan mnie ściągnie.
— Potem.
— Tutaj nie ma powietrza, a ja nie mogę znieść…
— Potem. — Chwila ciszy. — Skończyło się, Leach. Skończyło.
— O czym pan mówi?
— Od tej chwili jesteśmy tylko my dwaj. Ty i ja.
Pot kapał na podłogę windy. Leach starał się zapanować nad jąkaniem. — Zgodnie z pana prośbą byłem u Dekkera. — Jesteśmy sprzymierzeńcami, mówił jego ton. — Pokazałem mu fotografię, powiedziałem to, co pan chciał, dokładnie to, co pan chciał.
— Tak?
— A on powiedział, że Warrick jest już w Londynie.
— No, to skłamał.
— W North Tower, pod nazwiskiem Shepherd. I dlatego…
— On skłamał. Poproszono go, żeby skłamał.
Zapadła bardzo długa cisza. — Jak to? — Leach zaczął się jąkać. — Jak to?
— Warrick gdzieś jest, w każdym razie nie tutaj.
— A więc w Lizbonie? — Nadal nie mógł pojąć, że go tak oszukano. — Przecież pan sam mi to powiedział.
— Warrick nigdy nie był w Lizbonie — powiedział ostro Howard. — W każdym razie ja nic o tym nie wiem.
— Ale wczoraj w Warszawie mówił pan o tym jako o fakcie…
— Po to, żeby się tobą posłużyć, Leach. Chciałem się dowiedzieć, dokąd pójdziesz po przyjeździe do Londynu.
— Poszedłem do Dekkera, tak jak pan prosił.
— A po Dekkerze? — Howard był w portierni sam i z premedytacją stopniując napięcie rozkoszował się każdą chwilą. — Po Dekkerze, Leach! Oddałeś nam wielką przysługę, dałeś Graya w prezencie.
— Niech mnie pan wypuści — poprosił słabym głosem Leach. — Są pewne rzeczy, które muszę panu powiedzieć.
— Później. — I nagle Howard zadał nieoczekiwane pytanie: — A jak miał być zabity Warrick?
Milczenie.
— Czy Gray dał ci broń? A może przyniósł ci Touchbuttona na twój własny użytek?
Milczenie.
— Musisz być dobry w zabijaniu. Jak dotąd całkiem dobrze się spisywałeś.
— Niech pan mnie wypuści — błagał Leach. — Na miłość boską, pan mnie źle zrozumiał… Całkiem źle, przysięgam. To fatalne nieporozumienie.
— Słuchaj uważnie — warknął Howard — albo wyłączę blokadę windy i spadniesz w dół jak kamień. Dzisiaj podano w gazetach, że jak dotąd jest pięćset ofiar Touchbuttona. Tak napisano, pięćset, Leach. Wszystkie przez ciebie… — Głos mu zadrżał, przestał mówić.
— Nie… nie.
— Niektóre z nich widziałem. Na przykład te z promu. Widziałem, coś tam zrobił: okaleczonych, ślepych, martwych… kobiety i dzieci, żołnierzy…
— Nigdy mi nie powiedziano, co przewożę.
— Ale ty, na miłosierdzie Boże, wiedziałeś, dobrze wiedziałeś.
Leach oparł czoło o gładką ścianę windy. — Kiedy spotkałem Warricka…
— Kiedy spotkałeś Warricka, zgodziłeś się przewozić broń, która rozerwała na kawałki mego przyjaciela i mego kolegę, i wielu innych: — Te słowa Howard wprost wypluł. — Za daleko się posunąłeś, Leach. To, co się teraz tutaj dzieje, to sprawa prywatna, coś bardzo osobistego.
— Wszystko mogę wyjaśnić.
— Wyjaśnić? — Howard widział przez okno portierni most Tower; jego sylwetka była wyraźnie oświetlona. — Wyjaśnić?
— Pan nie rozumie, ja skończyłem z tymi ludźmi.
— Ty?
— Koniec, raz na zawsze, jeśli o mnie idzie. Dobrze, wiedziałem, co to za ładunek, choć nie od samego początku. Potem dopiero zrozumiałem. Ale jak tylko stało się oczywiste, że…
Leach urwał, druga winda ruszyła. Nasłuchiwał jej cichego mruczenia, potem ktoś wsiadł i po chwili wysiadł. Z obłędem w oczach zaczął znów naciskać guziki, złapany teraz w podwójną pułapkę. Znów zapadła cisza, pocił się, jeszcze bardziej przerażony niż dotąd.
— Niech pan sprowadzi windę na dół.
— Kiedy skończę z tobą. — Głos Howarda był jak smagnięcie biczem. — Potem proszę bardzo.
Leach zamrugał powiekami, w oczach go kłuło. Znów spróbował zasłonić się niewiedzą. — To wszystko była pomyłka, okropna pomyłka. — Chciał wyrazić w ten sposób swój żal, lęk, łudząc się, że Howard zmięknie, otworzy drzwi i go wypuści. — Pan mnie chyba źle zrozumiał, ja z nimi skończyłem i dlatego poszedłem do Graya. Żeby mu to powiedzieć.
— Zobowiązałeś się dziesięć razy zabrać przesyłkę i tylko w jednym miesiącu próbowałeś z tego zrezygnować — powiedział Howard.
Milczenie.
— Pięćdziesiąt Touchbuttonów co miesiąc, od sierpnia tego roku aż do maja przyszłego.
— To była pomyłka, mówię panu. Do diabła, ja reprezentuję w tamtej części Europy poważną międzynarodową firmę i byłoby szaleństwem, czystym szaleństwem…
— Przewozić coś na boku?
— Nie wiedziałem, że to była broń.
— Tysiąc funtów miesięcznie i nie wiedziałeś, co przewozisz? A tego dnia w Cieplicach nie spytałeś? A to nadawanie frachtem morskim z Rotterdamu do Irlandii jako miejsca przeznaczenia? Też nie rozumiałeś, o co chodzi?
Z gryzącą ironią Howard dodał: — Czy ty sobie wyobrażasz, że jestem dzieckiem? Milczenie. Sekundy mijały wolno.
— Tyś z nimi nie skończył, Leach. Prosiłeś tylko o miesiąc opóźnienia.
— Retman panu to powiedział?
— Retman? — spytał Howard.
— Pan wierzy jemu, a nie mnie? — Leach coraz bardziej tracił panowanie nad sobą. — Nie wiem, co on panu naopowiadał…
— Retman, kimkolwiek on jest, nic mi nie naopowiadał… Nic, słyszysz.
— Więc na jakiej podstawie sądzi pan… — Leach umilkł i Howardowi się zdawało, że nagle boi się dalej posunąć, świadom alternatywy, jakiej nigdy nie brał pod uwagę.
— Sam mi to powiedziałeś, Leach.
— Nigdy.
— Właśnie ty. Słowo w słowo.
— To niemożliwe.
— Posłuchaj, jeśli mi nie wierzysz.
Howard wyjął kieszonkowy odtwarzacz. Kiedy kładł słuchawkę koło mikrofonu, znów poczuł pulsowanie w kąciku ust. Z kamiennym, bezlitosnym wyrazem twarzy puścił taśmę, tę z ostatniego wieczoru i nocy, którą Petrie wysłał mu z Warszawy późniejszym samolotem. W Londynie znalazła się niecałe dwie godziny temu.
— Posłuchaj tego, Leach.
— Ile ci za to płacił?
— Tysiąc funtów. Za każdym razem tysiąc funtów.
— A co przewoziłeś?
— Sprzęt radiowy.
— I zabierałeś ten sprzęt radiowy z Polski?
— Z Lipska… Nie z Polski. Polska nie ma z tym nic wspólnego.
— Przewoziłeś w trailerze?
— Tak.
— Do Irlandii?
— Był wysyłany statkiem z Rotterdamu… Zobowiązałem się dostarczyć dziesięć przesyłek. Próbowałem ich przekonać, żeby mnie zwolnili z grudniowej… Żeby było miejsce dla ciebie.
— A oni się nie zgodzili?
— Nie zgodzili się.
Howard wyłączył taśmę i wziął słuchawkę.
— Leach? Jest więcej, jeśli chcesz posłuchać.
Leach zbladł jak ściana, nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
— Jak pan to zdobył?
— Dzięki jej pomocy.
— Nie!
— Odpowiedź brzmi: tak.
— Nie wierzę! — Krzyczał drżąc cały, tracąc resztki panowania nad sobą. — Ona nie mogła pomagać panu! To idiotyzm. O Chryste, to nie może być prawda…
— Ona tobie kłamała.
— Pan bluffuje! — krzyknął w ostatecznej rozpaczy.
— Bluff się skończył i kłamstwa także. Wszyscy ci kłanialiśmy, Leach, ale Anna Dąbrowska najlepiej ze wszystkich.
Howard znów puścił taśmę, z całą premedytacją, wiedziony pragnieniem zemsty.
— Kocham cię, Martin.
— Powtórz mi to.
— Zawsze… zawsze, nie bój się.
— Potrzebuję ciebie, Anno.
— Martin…
— Słucham?
— Wróć jutro, nie zostawaj w Londynie…
Howard wyłączył taśmę. Słyszał głośny oddech Leacha.
— Jesteś amatorem, Leach. Zawsze nim byłeś. A Anna Dąbrowska to świetny fachowiec, najlepszy, jakiego tam mamy.
Rozległo się łkanie, walenie pięściami o ścianę windy, potem nastąpiła cisza.
Nagle Howard usłyszał szczęknięcie pistoletu i zrozumiał, że to już koniec.
Minęło dobre dziesięć minut, nim połączył przewody i sprowadził windę na dół. Karetka pogotowia była już w drodze, a kiedy drzwi windy się otworzyły, usłyszał wycie syreny nadjeżdżającego wozu policyjnego.
Spojrzał z góry na Leacha, w tym momencie prawie nie czuł nienawiści. Uderzyło go, że śmierć tak szybko potrafi zmienić wyraz twarzy człowieka: ze słabości za życia w niewinność.
Howard jechał do domu na Kingston Hill: dom jest miejscem, gdzie zawsze się wraca. Była dziewiąta wieczorem, kiedy granada pokonywała ostatnie długie wzniesienie, pięć minut później wjechał na żwirowany podjazd.
Prostokątna willa sprawiała wrażenie opuszczonej. W żadnym oknie nie paliło się światło, w garażu nie było też mini–coopera Ewy. Wysiadł ciężko zza kierownicy, zmordowany dniem, który zdawał się nie mieć końca, czuł się pusty, kompletnie wypompowany. „Są różne rodzaje zdrady, Leach” — nękało go to stwierdzenie i nie chciało opuścić. Gdzieś po drodze łudził się, że zemsta przyniesie ulgę, ale nie przyniosła. Diabeł odszedł, ale nic go nie zastąpiło, nic prócz wyczerpania, słabości i ołowianych powiek.
— Ewa? — zawołał wchodząc z garażu do domu i zapalając po drodze światła. Wiedział, że nie siedzi gdzieś po ciemku, a jednak powtarzał głośno jej imię z nawyku, bo tylko śmierć nie jest nawykiem.
— Ewa?
Przeszedł przez salonik i nalał sobie dużą szklankę whisky, bez lodu i wody sodowej, zbyt zmordowany, żeby zawracać sobie tym głowę, ale musiał się napić i aż drgnął, kiedy wypił do końca i poczuł palenie w gardle.
Oczekiwał jednak powitania, a dom okazał się tak okropnie cichy i pusty. To szok wejść i przekonać się, że nie ma nikogo, z kim można by się podzielić odniesionym sukcesem, nikogo, komu by można wszystko opowiedzieć. „Gratuluję — powiedział przez telefon minister spraw wewnętrznych po zatrzymaniu Graya. — Dobra robota, Howard.”
Ale tutaj nikogo, nic.
Howard spojrzał na półkę nad kominkiem, na rząd ustawionych starannie kart i uświadomił sobie, że zaledwie kilka dni temu były urodziny Ewy. Róże jeszcze stały w hallu, ale dla niego mogło już minąć wiele tygodni, a nawet miesięcy. Karty przysłały chyba osoby mu nie znane, bo nie mógł nikogo skojarzyć z żadnym z tych nazwisk.
Dłuższą chwilę patrzył na kopertę ze swoim imieniem i nazwiskiem, nim zrozumiał, że jest przeznaczona dla niego. Wziął ją do ręki. Ewa nie miała w zwyczaju zostawiania mu poleceń, zdziwił się więc. Rozciął kopertę i zaczął czytać.
Drogi Duncanie,
Sądzę, że lepiej będzie, jeśli odejdę choćby na pewien czas. Nie zacznij dzwonić po znajomych, nie będę u nikogo z przyjaciół, nigdzie tam, gdzie mnie znają, żeby oszczędzić nam obojgu zakłopotania.
Z niedowierzaniem czytał dalej:
Wzajemne zaufanie i szacunek są podstawą wspólnego życia i jeśli to ulega zmianie, dzieje się coś strasznego. Co było powodem tej zmiany w naszym wypadku, nie umiem dokładnie określić, ale jeśli idzie o Ciebie, chyba zaczęła obumierać jakaś część Twego ja albo zawsze była gdzie indziej.
Wybacz mi. Kiedy Ciebie poznałam, różni ludzie, którzy znali Harriet, mówili mi, że była kimś niezwykłym. Z pewnością słowa, którymi się posługujemy, nie zdołają tego opisać, sądzę jednak, że czułość i troskliwość były jej wielkimi zaletami, jak również zdolność kochania tych, którzy tego najbardziej potrzebowali.
Ja też potrzebuję tego wszystkiego od Ciebie, Duncan. Potrzebowałam tego, nim jeszcze zaczęła się sprawa Touchbuttona, dlatego więc nie tylko to jest powodem wszystkiego.
Ewa
Howard zgniótł kartkę. Jak głośny krzyk wybuchło w nim uczucie krzywdy i zaskoczenie. Przez długą chwilę nie był w stanie się ruszyć, utracił wolę, chęć podejmowania decyzji. Wypił drugą szklankę opróżniając ją jednym haustem, nerwowo odrzucając głowę do tyłu, i podszedł do karafki, żeby nalać sobie następną porcję.
Napisała to wczoraj, jak wyjechał do Warszawy.
…lepiej będzie, jeśli odejdę choćby na pewien czas.
W lustrze wiszącym nad kartami urodzinowymi zobaczył siebie, twarz człowieka wyczerpanego, zdumionego, ale świadomego — ponieważ teraz patrzył uważnie — twardości i powagi spojrzenia.
— Ewa — powiedział głośno. — Boże, Ewa.
Westchnął i odwrócił się plecami do lustra. Nie była to pora, żeby się oskarżać, czuć, że się zostało zdemaskowanym, ileż to różnych uczuć nagle go opanowało, wśród nich poczucie winy. Zmięty papier wypadł z dłoni, ale to, co napisała Ewa, trwało w nim, budziło zamęt.
Utracił wiarę w siebie. Ciągle słyszał własny głos, bezlitosny: „Leach! Słuchaj, Leach, wodziliśmy ciebie za nos…”
Ale przecież odniósł zwycięstwo, był usprawiedliwiony. „Gratuluję… Dobra robota, Howard.”
Poszedł do kuchni, mijając w hallu bukiet róż, zamówiony dla Ewy przez Shearda, i nagle ogarnęło go uczucie wielkiej straty. Kiedy się znalazł w kuchni, nie wiedział, dlaczego tam jest, wrócił do saloniku, niespokojny, wzburzony, nękany tym, co go bolało i za czym tęsknił. No cóż, najtrudniej jest poradzić sobie z grzechem zaniedbania.
…choćby na pewien czas.
Podłożył pod te słowa wszystko, co pamiętał, zasłuchany w swoje myśli. Sączył powoli whisky. I wtedy usłyszał podjeżdżający samochód, ale uznał, że to złudzenie. Dom był nie tylko cichy, był również martwy. Nagle poczuł się znużony ponad wszelkie wyobrażenie, ponieważ nic nie był w stanie zrozumieć.
U drzwi wejściowych rozległ się dzwonek, rozbłysnął płomyk nadziei. Idąc do hallu spojrzał na zegarek: dziewiąta dwadzieścia pięć.
— Dobry wieczór, sir. — To był Vaughan.
— Dobry wieczór. — Howard ukrył starannie swoje rozczarowanie. — Wejdź, proszę.
— Bardzo mi przykro, że tak późno…
— Nic takiego.
— …ale zostawił pan neseser w biurze i obawiałem się, że rano będzie miał pan kłopot bez maszynki do golenia czy innych rzeczy.
— To nic pilnego — powiedział Howard. — Poradziłbym sobie jakoś. Ale w każdym razie bardzo dziękuję, sporo czasu straciłeś…
— Tak się składa, że jest mi po drodze, sir.
— A gdzie mieszkasz?
— W Richmond.
— Nie wiedziałem.
Tak wielu rzeczy nie wiedział o innych i o sobie samym.
— Czego się napijesz?… Szkockiej?
— Z wodą sodową, proszę. — I dodał: — Czy dziś wieczór miał pan jakieś późniejsze wiadomości dotyczące Touchbuttona?
Howard wyprostował się i odwrócił do niego: — Późniejsze wiadomości?
— Chodzi o Leicester Square, sir.
— Jakie?
— Związane z premierą filmu.
Howard potrząsnął głową. — Nic nie słyszałem.
— O dziewiątej BBC podało, że jest co najmniej dwieście ofiar.
Howard przesunął dłonią po twarzy, jakby chciał ukryć drganie kącika ust. „Nie wiedziałem, że to była broń” — usłyszał nagle głos Leacha. Cieszyć się triumfem było przedwczesną głupotą: ta wojna, ta mordercza wojna nadal się toczy.
Usłyszał, jak Vaughan pyta: — Ile Touchbuttonów pańskim zdaniem ma KIAO do swojej dyspozycji?
— Trzy partie po pięćdziesiąt. Minus to, co już użyli.
— A więc strasznie długa jeszcze przed nami droga.
Było to stwierdzenie. Vaughan wziął szklankę, a Howard powiedział sztywno:
— Zablokowaliśmy jedno źródło dostaw i jesteśmy w trakcie niszczenia dużej komórki. To dopiero początek, ale i przełom.
— Z pewnością jednak będą tworzyć dalsze komórki?
— Być może.
— Znajdą innych przewoźników?
— Być może.
Howard nie chciał się zastanawiać nad przyszłością: przeszłość kosztowała go wystarczająco wiele. „Leach?… Leach?” — z niezwykłą wyrazistością pamiętał swoją nienawiść i to, jak ją wycisnął z siebie niby ropę. I to, jak się posłużył Anną Dąbrowską, wykorzystując ją jak alfons wykorzystuje prostytutkę, dla zysku. Kłamstwa, oszustwa i załamanie Leacha odegrały swoją rolę i doprowadziły do pomyślnego końca.
Nie cieszyło go wcale, kim się stał. Powtarzał to sobie wiele razy, wstrząśnięty napięciami, których nie potrafił się pozbyć i które mogły mu wyrządzić krzywdę. Im dłużej Touchbutton będzie zbierał swoje żniwo, tym bardziej będzie go to niszczyć. Nie trzeba innych Chisholmów czy Sheardów, i bez nich nadal może nienawidzić. Colin dostrzegł te objawy i wprost mu powiedział.
Ewa, protestował w duchu, z zaciśniętymi dłońmi. Ewa, na miłość boską…
Dom jest miejscem, gdzie człowiek jest akceptowany.
— Bardzo przepraszam — powiedział do Vaughana i podszedł do telefonu. Musiał porozmawiać z ministrem o Leicester Square. „Świat najbardziej potrzebuje miłosierdzia” — nawet teraz pamiętał te słowa i pomyślał: Tak, to racja. Niech więc ktoś inny zacznie wreszcie się tym kierować.
Podniósł słuchawkę, żeby wykręcić numer, ale się zatrzymał.
— Ile masz lat, Vaughan?
— Dwadzieścia siedem.
— W wydziale jesteś od…?
— Od czterech miesięcy, sir — Howard skinął głową, myśląc o przeszłości, o przyszłości, o czymś, czego się nauczył, ale niewystarczająco. — Chcesz mojej rady?
— Tak, oczywiście.
— Wycofaj się — powiedział patrząc na młodzieńczą, poważną, nic nie rozumiejącą twarz. — Wycofaj się, dopóki wszystko idzie dobrze. Nim będzie za późno. Kiedy jesteś jeszcze tym, kim jesteś.