FRANCIS CLIFFORD
OPÓŹNIONY
Przełożyła HANNA OLĘDZKA
INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX 1974
Wszyscy jesteśmy jak pływacy w morzu
Niesieni wielką przeznaczenia falą.
Co sama nie wie, w którą opaść stronę
I czy wyrzucić nas na jakieś brzegi,
Czyli w śmiertelne wpędzić nas odmęty.
My nic nie wiemy i próżne badania.
Dopiero przyszłość wszystko nam ukaże.
Mattbew Arnold
Raz jeszcze dla D...
Preludium
Nad południową Arizoną wstaje świt.
Spoza czerwono-fioletowych wzgórz okalających wschodnie krańce pustyni Sonoran wypływa oślepiające słońce. Nielitościwe światło zalewa bezkresne pustkowie. Cienie ślizgają się, rozpraszają, koncentrują za występami skalnymi i w nieckach piaszczystych wydm, kurczą się za wątłą osłoną krzewów akacjowych, krzewów kreozotowych i paloverde.
Gwiazdy szybko bledną i znikają. Ponad bezmiarami pustego stepu kapryśnie włóczy się lekki wiatr. Nad równiną, w stronę pojedynczo rozsianych wzgórz leci spóźniona sowa; mała prążkowana wiewiórka i lis pustynny wracają do swoich nor. Po raz ostatni rozlega się wycie kojota, a grzechotnik szuka, gdzie by się schronić.
Zarówno ścigający, który włóczył się nocą w poszukiwaniu żeru, jak i ścigany zdążają do swoich legowisk; zwierzęta dnia już są w ruchu. Ociężale w powietrze wzbija się wielki sęp. Z gniazda pośród kolczastych cholla wychynął strzyżyk. Z głazu na głaz wysuwając co chwila elastyczny język śmiga paciorkooka jaszczurka.
Na wschodzie słońce wznosi się nad horyzont, piana chmur traci zapożyczony blask. Na spieczonym piachu za opuncją i olbrzymim saguaro gęstnieją cienie. I na wszystkie strony rozciąga się bezkresna pustynia ginąca gdzieś tam hen w lawendowej dali.
Punkt siódma. Los Angeles.
Mężczyzna otwiera oczy, z początku nie wie, gdzie się znajduje. Patrzy w sufit, po czym podnosi głowę i ciągle leżąc nieruchomo wpatruje się w gładką kamienną ścianę naprzeciw. Wreszcie przypomina sobie, że wczoraj po południu przyprowadzono go do celi i że dzisiaj ma odlecieć do Nowego Orleanu, gdzie stanie przed sądem pod zarzutem morderstwa.
Głowa opada mu bezwładnie, zamyka oczy, w żołądku czuje czczość. Zalewa go nienawiść.
Północny zachód od Ajo.
Poraniony ryś zwalił się bezwładnie w cieniu padającym od kępy kolczastych cholla. Przed dwiema godzinami, po całonocnej włóczędze przez równiny w poszukiwaniu żeru, oberwał cięgi od stada dzików. Tylne nogi pogruchotane nigdy już go nie wyniosą na skalną półkę, gdzie zwykł leżeć po całych dniach. Co najwyżej będzie żył do południa. Ból i odrętwienie zajęły miejsce rozpaczliwej wściekłości, która umożliwiła mu pozbycie się prześladowców. Teraz mrówki poczuły już krew, a ryś nie może nawet się obrócić, aby się z nimi rozprawić.
Ósma piętnaście, sypialnia w mieszkaniu na trzecim piętrze w Pasadena.
Smukła szatynka, Laura Chandler, ubiera się przed owalnym lustrem.
- O której odlatujesz, kochanie? - pyta mąż jeszcze leżąc w łóżku.
- Jak zwykle. O drugiej czterdzieści.
Chwila milczenia, potem mąż pyta znowu:
- Czy nocujesz w El Paso, czy też lecicie wprost do Nowego Orleanu?
Laura zapina stanik.
- Zawsze zatrzymujemy się po drodze w El Paso. W obie strony.
- Kilka razy wcaleście się nie zatrzymywali.
- To na wiosnę, mieliśmy wtedy próbny rozkład lotów. - Zasmuconym wzrokiem obrzuca jego odbicie w lustrze. - Wiesz o tym równie dobrze jak ja, George.
- Tak, tak, wiem. - Jest przystojny, barczysty, krótko ostrzyżony i ma szeroką twarz o kwadratowej szczęce. To znaczy, że jutro w nocy będziesz w Nowym Orleanie. A z powrotem w domu... we czwartek, prawda?
Laura znowu obrzuca wzrokiem jego odbicie w lustrze. Zaczyna nurtować ją jakieś podejrzenie. Tyle razy w ostatnich czasach odczuwała to przed lotem, nigdy jednak tak ostro jak dziś.
Leżący w łóżku ziewa, jakby zaznaczając tym, że pytanie, choć powtórzone, nie ma znaczenia.
- Czy tak, złotko czy znowu liczę według niewłaściwego rozkładu?
- Tak, dobrześ policzył - odpowiada krótko. - Będę z powrotem w czwartek wieczorem.
Bierze z poręczy krzesła niebieskozieloną mundurową spódnicę i niemal z irytacją zaczyna ją wciągać przez głowę.
Jak długo mężczyzna pozostaje wierny?
W powoli kurczącym się cieniu leży ryś, język wywiesił, klatka piersiowa gwałtownie podnosi się i opada. Źrenice na wpół zamkniętych oczu zmieniły się w dwie wąskie szparki. Ból przechodzi w odrętwienie i zwierzę nie czuje już, jak cała armia mrówek dobiera się do zakrzepłej krwi, która zlepia mu brunatną sierść.
W małym skąpo umeblowanym domku na przedmieściu Los Angeles-Glendale siedzą przy śniadaniu dwaj mężczyźni. Ten, który ma pomarszczoną twarz i siwe włosy, jest prawie o trzydzieści lat starszy od drugiego. Zgiętym palcem przesuwa od środka po koloratce, rozluźniając ucisk spinki.
- A więc nadal nie masz absolutnej pewności?
- Nie mam, proszę księdza. - Ryszard Hayden z wolna potrząsa głową. Piwne oczy, patrzące z mocno opalonej twarzy, odzwierciedlają konflikt wewnętrzny, który dręczy go od wielu tygodni. - Może mam pewności na dziewięćdziesiąt pięć procent, ale nie na sto.
Ksiądz wzdycha i mówi cicho:
- Nic ci już nie mogę poradzić, Dick. Tylko będę się modlić. Ale jedno ci powiem: dziewięćdziesiąt pięć procent to za mało, dziewięćdziesiąt dziewięć również. Musisz mieć sto procent pewności. W przeciwnym razie któregoś dnia spostrzeżesz, że walczysz z sobą samym. Dla każdego to źle, a dla kapłana może to się zakończyć klęską.
- Wiem o tym, proszę księdza.
Hayden przegarnia palcami krótkie czarne włosy. Czy nie w tym leży istota tego, o czym swego czasu mówił mu ksiądz rektor? Czy nie po to udzielono mu dwutygodniowego urlopu, żeby sam wszystko przemyślał z dala od seminarium?
- Kiedy ma się odbyć wyświęcenie?
- Pod koniec miesiąca. Dwudziestego siódmego.
Ksiądz kiwa głową. Błękitne spłowiałe oczy patrzą w dal. Wraca myślą do chwili - sprzed lat dziesięciu - kiedy Ryszard Hayden zwierzył mu się, że chce zostać księdzem. Wraca myślą dalej jeszcze, do czasów, kiedy sam był w seminarium, i przypomina sobie tych kilku kolegów, którzy, w miarę jak zbliżał się dzień wyświęcenia, wpadali w coraz większą rozterkę. Była to ich własna sprawa, sprawa jakiegoś rozwiązania najbardziej osobistego dylematu, tak jak teraz jest to sprawa Ryszarda.
Tyle miałby mu do powiedzenia, czuje jednak, że pewne rzeczy lepiej pozostawić niedopowiedziane.
- Kiedy odlatuje twój samolot?
- Na lotnisku mamy być o drugiej. Autobus odjeżdża o pierwszej trzydzieści z Los Angeles.
Niecałe cztery godziny, myśli ksiądz. Tak czy owak nie mógłbym go przekonać w tak krótkim czasie - nawet gdybym miał prawo próbować.
Pustynia coraz mocniej płonie pod wściekłym okiem słońca. Spłowiały horyzont zaciera się i drga. Lekki nadranny wietrzyk ustał zupełnie, powietrze stoi w miejscu ciężkie i nieruchome. Jest po dziesiątej. Rysiowi głowa opadła na bok, oczy ma niemal zamknięte. Żyje jeszcze, ale nie widzi ani wielkiego chudego zająca, który tuż obok kica przez rzadkie zarośla, ani nie słyszy uporczywego szczebiotu strzyżyka. Świat skurczył się dla niego do krwistoczerwonej cichej plamy mroku, a mrówki przetrząsające metodycznie dżunglę jego sierści są równie odległe jak czarny sęp, który wzbija się w górę i kołuje wysoko nad spieczoną słońcem równiną.
Duży parterowy dom nad plażą w Santa Monica, jedenasta piętnaście.
- Sam widzisz, Jimmy, że nie mogę odprowadzić cię na lotnisko, żeby ci pomachać. Muszę być, jak wiesz, około dwunastej trzydzieści w studio na ponowne zdjęcia. Dopiero wczoraj mnie zawiadomili, przecież słyszałeś, co mówiłam, dwa razy dzwoniłam, żeby przełożyli na później, gdzieś po południu, ale nie mogą...
Mówiąca ma lat trzydzieści cztery, chociaż publiczność jest przekonana, że dwadzieścia dziewięć. Jej prawdziwe nazwisko brzmi Dexter, lecz publiczność zna ją jako Gail Slade. Czerwonorude włosy, niemal sięgające ramion, zielone oczy, blada gładka cera, figura stanowiąca jeden z najcenniejszych skarbów wytwórni.
- Rozumiesz, Jimmy, prawda? Gdyby nie to głupie powtarzanie zdjęć, pojechałabym i odprowadziła cię na samolot jak zawsze.
Sztywno stojący przed nią chłopiec ma lat dziesięć. Z twarzy jest podobny do matki - prawidłowe rysy, mały nos i uszy - natomiast z krępej budowy ciała przypomina ojca. Buntownicza czupryna jasna jest jak zboże.
Matka całuje go w policzek, opierając się ręką na jego ramieniu.
- Wiesz, że wolałabym odwieźć cię niż jechać do studia, prawda, Jimmy?
- Oczywiście - bez entuzjazmu odpowiada chłopiec.
- Beatson odwiezie cię Packardem, wszystko więc będzie w porządku. Zresztą... - chwilę jakby się waha - twój ojciec ma cię spotkać w Tucson...
Chłopiec słucha jednym uchem. Już po raz czwarty w ciągu dwóch lat poleci do Tucson, żeby spędzić tam trzy miesiące z ojcem w myśl warunków ugody między żyjącymi w separacji rodzicami. I wbrew temu, co przed chwilą powiedziała matka, dziś po raz trzeci odwiezie go na lotnisko szofer.
Pewnego razu usłyszał, jak ojciec mówi z wściekłością:
"Słuchaj no, Gee - nigdy jej nie nazywał Gall - powiem ci prosto z mostu. Zapamiętaj sobie, żeś poślubiła mnie, a nie to przeklęte studio..."
Teraz zaczyna rozumieć, co miał na myśli ojciec. Zaczyna też rozpoznawać pewne podobieństwo w schemacie tych co pół roku powtarzanych pożegnań. Najpierw usprawiedliwienia. Później uroczyste obietnice. Wreszcie prośby, żeby dać jej znać dokładnie, jak się ma jego ojciec, co robi i z kim się widuje...
Z wyrazu twarzy matki wie, że zaraz zaczną się polecenia, i wie, że gdy znajdzie się w Tucson, ojciec zada mu te same, z góry przygotowane, ułożone w kolejności pytania.
Jak ona się ma? Co robi? Z kim się widuje?...
Już jest zmęczony wiecznym odbijaniem go jak piłki, przynależnością do ludzi oddalonych od siebie o pięćset mil, tym, że wciąż się znajduje między młotem a kowadłem. Nagle łzy napływają mu do oczu, a matka dramatycznym gestem obejmuje go i przyciska do siebie.
- No, no - mówi cicho kołysząc się na cienkich szpileczkach. - Ja wiem, że nie chcesz jechać, kochanie. Ale to nie potrwa tak długo i znów wrócisz do swojej mamy...
Dwadzieścia po dwunastej, gmach sądu w Los Angeles.
Henryk Franklinn, koło sześćdziesiątki, tęgi porucznik nowoorleańskiej policji w towarzystwie oficera służbowego ciężkim dudniącym krokiem idzie po korytarzu. Zatrzymują się przed jedną z cel. W celi na pryczy leży człowiek z rękami pod karkiem. Obraca głowę i patrzy na nich.
- Czeka was podróż, Boog - mówi oficer służbowy.
Ciężki klucz z trudem przekręca w zamku. Człowiek na pryczy ani drgnie. Dopiero kiedy drzwi się otwierają i Franklinn wkracza do celi, wlepia w niego z ironią bladoniebieskie oczy.
- No, Boog - mówi krótko oficer służbowy - rusz się no teraz.
- Sam się ruszaj.
- Spokój tam! Rusz no się!
Franklinn wchodzi głębiej i staje koło pryczy.
- Jazda - mówi spokojnie. - Nie stawiaj się.
Z ust więźnia wydobywa się dziwny piskliwy chichot, kołyszącym ruchem spuszcza nogi na podłogę. Na stojąco jest o dobre sześć cali niższy od Franklinna. Proste ryżawe włosy, jednodniowy zarost na brodzie. Lat ma około czterdziestu pięciu, ale wygląda młodziej. Drobne i równe zęby pozostają zaciśnięte, nawet gdy się śmieje, a kiedy wypluwa słowa, cienkie wargi nad nimi ściągają się jak u psa.
- Całą drogę opiekuje się pan mną, panie władza?
Franklinn potakuje. Na przegub prawej ręki więźnia zakłada kajdanki sczepione z kajdankami na przegubie Jego własnej lewej ręki.
- Czy więzień posiada jakąś własność osobistą?
- Nic nie ma - odpowiada oficer służbowy.
- To tylko, co macie na sobie, tak?
- Miałem spluwę - słowom tym znów towarzyszy niesamowity chichot - ale mi zabrali.
- To była ostatnia, żadnej spluwy już mieć nie będziesz - mówi oficer służbowy.
Wargi Booga znów się ściągają:
- Wasze szczęście, panie władza.
- Jazda - rzuca spiesznie Franklinn. - Ruszamy.
Na pustyni linia oddzielająca niebo od ziemi gubi się jakby w rozmigotanej fali. Kaktusy, skarłowaciałe drzewa i broniące od piaskowej zamieci krzewy tworzą żałosne sadzawki cienia, rzucając wyzwanie obnażonemu słońcu. We wszystkich kierunkach ciągnie się szarozielone i nieruchome posępne pustkowie. Żar wypalił melodię w gardziołkach świergotliwych strzyżyków, cisza taka, że aż w uszach dzwoni, ogarnęła wszystko.
Na wschodzie słońce tonie w plamach brudnych chmur. Czarny sęp krąży pod nimi w gniewnej samotności. A na rozpalonym do białości piachu pustyni leży martwy ryś.
Pierwsza trzydzieści pięć.
Packard nie wydostał się jeszcze z miejskiego ruchu w Santa Monica. Beatson wie, że gotów za wcześnie przyjechać na lotnisko, więc się nie spieszy. Bilet lotniczy ma w kieszeni. Chłopiec siedzi obok niego, walizka leży w bagażniku. Beatson na chwilę odrywa oczy od drogi i patrzy na drobną figurkę po prawej stronie. Żal mu chłopca. Toż to prawie jak nadawanie paczki.
- Zabrałeś harmonijkę? - pyta.
Widzi, że wystaje ona chłopcu z kieszonki koszuli, ale ma pretekst, żeby coś powiedzieć.
Chłopiec kiwa głową. Po chwili wyjmuje harmonijkę i zaczyna grać. Wydobywa z niej powolną wibrującą melodyjkę.
- Ładnie - zachęca szofer. - Naprawdę ładnie.
Przejęty grą chłopiec ze zmarszczką skupienia obserwuje własne dyndające nogi. Pukiel włosów opadł mu na oczy, nie widzi więc wielkiej tablicy reklamowej przy drodze, na której Gail Slade w naszytej cekinami sukni wymierza policzek swojej rywalce. Może lepiej, że jej nie dostrzega.
Bardzo podobna scena rozegrała się, kiedy po raz ostatni miał sposobność widzieć razem matkę i ojca, a teraz nie byłby najwłaściwszy moment przypomnienia o tym.
Laura Chandler ma już za sobą dwie trzecie drogi z Pasadena na lotnisko. W dwadzieścia minut dotarła do centrum Los Angeles, przyśpieszając tam, gdzie nie ma ograniczenia szybkości, a teraz jedzie na zachód po Manchester Avenue.
Wiele razy mówi sobie, że jeszcze mogłaby się usprawiedliwić i nie lecieć. Mogłaby zadzwonić na lotnisko, powiedzieć, że źle się czuje, zawrócić i znów znaleźć się w domu. I wiele razy też zadaje sobie pytanie, co by jej z tego przyszło. Niepodobna wiecznie siedzieć w domu. Tak czy inaczej, jak nie za tydzień, to za dwa będzie musiała jechać po Manchester Avenue...
Zdejmuje mundurową czapkę, rzuca ją na siedzenie i potrząsa rozpuszczonymi włosami, kiedy dodaje gazu mijając jakiś stary zdezelowany wóz.
Nie wie o niczym konkretnym. A przecież, o ironio, jakby chcąc usprawiedliwić podejrzenia, niemal pragnie, żeby coś było. Zaledwie jednak życzenie to przybierze w myślach jakiś kształt, w udręce ucieka przed nim.
Boog siedzi sczepiony z Franklinnem w tyle policyjnego wozu. Jeszcze pięć minut i skręcą w Redondo Boulevard. Odkąd opuścili gmach sądu, żaden z nich się nie odezwał. Odstawienie Booga do Nowego Orleanu jest ostatnią czynnością służbową Franklinna przed odejściem na emeryturę i chętnie by to miał już poza sobą. Po pierwsze męczy go upał, po drugie nigdy nie lubił specjalnie zajęć tego rodzaju. Nie czuje litości dla siedzącego przy nim człowieka, ale wolałby raczej dostać jakieś inne zadanie. Może, myśli, robię się miękki na starość.
Podaje papierosa więźniowi, który bierze go wolną ręką.
- Postaram się wam nie dokuczać - mówi Franklinn.
Boog parska, ale nic nie odpowiada.
- Będziemy razem prawie dwa dni - Franklinn pstryka zapalniczką. - Może być lepiej lub gorzej. Od was to zależy.
Boog wypuszcza kłąb dymu w dach samochodu i wygląda przez okno. Patrzy ponuro na wszystko po drodze, potem wybucha krótkim chichotem. Na górnej wardze perli mu się pot.
- Nigdy jeszcze nie podlizywałem się glinie - mówi, a Franklinn wzrusza ramionami.
Ryszard Hayden razem z czternastoma innymi pasażerami jedzie autokarem linii lotniczych. Nigdy by się tego nie spodziewał, ale tuż przed wyświęceniem odkrył, że się waha. Zaledwie sześć miesięcy temu wszystko było takie proste, przyszłość pewna jak wschody i zachody słońca. Potem nagle i niespodzianie odkrył, że go coś dręczy, jakieś ziarenko niepewności. Oparło się ono pierwszym, raczej powierzchownym, próbom usunięcia, uparcie sprzeciwiało się bardziej stanowczym atakom. I nie tylko nadal tkwi w nim jak zadra to jakieś niepokonane zwątpienie w samego siebie, ale i nie wykazuje oznak kapitulacji.
Stara się na jakiś czas o tym zapomnieć. Ma nadzieję, że z chwilą powrotu do seminarium wszystko samo się rozwiąże. Niestety te parę tygodni spędzonych zgodnie z zaleceniem w mieście rodzinnym razem z księdzem Stellą nie posunęło go ani o krok naprzód.
Cienki welon mgły przesłania słońce. Niebo przybiera ostry miedziany blask. Ponad wschodnim krańcem pustyni długa pierzasta chmura wygina się i oddziela od gęstej masy innych chmur. Sroży się tam typowo letnia burza, która wdziera się daleko w głąb Zatoki Meksykańskiej. Za kilka godzin wyschnięta ziemia napije się na krótko aż do syta.
Tymczasem cierpi w ciszy wydana na pastwę okrutnego, bezlitosnego słońca, i mila za milą jedynym znakiem życia w tym pustkowiu jest unoszący się wysoko w niespokojnym powietrzu czarny sęp.
"Transoceaniczne Linie Lotnicze. Lot numer 004. Lot numer 004. Pasażerowie do Tucson, El Paso, Austin, Houston i Nowego Orleanu proszeni są o przejście..."
Pełen energii metaliczny głos zapowiadającego wypełnia sale i bufety na dworcu lotniczym. Na zewnątrz, na poplamionej olejem płycie, czeka DC-3. Cysterna z paliwem już odjechała, bagaże i poczta znajdują się w samolocie. Paru ludzi w granatowych mundurach, z kaburami rewolwerów na biodrze stoi obok schodków razem z kapitanem samolotu, który podpisuje jakieś papiery. Pasażerowie dość bezładnym szykiem idą po rozżarzonej płycie. Suknie kobiet falują w dolatującym od morza lekkim powiewie wiatru. Metalowy kadłub samolotu lśni w słońcu jak mokra ryba.
Boog i Franklinn już są w środku. Przybyli dziesięć minut wcześniej i siedzą w tylnej części tuż przy drzwiach na ostatnich miejscach po lewej stronie. Kiedy reszta pasażerów wchodzi na pokład, Laura Chandler czeka w górze schodków. Ryszard Hayden, czwarty z kolei, zajmuje jeden z połączonych foteli oddzielonych przejściem od siedzącego z brzegu Franklinna. Uśmiecha się do jasnowłosego chłopca na sąsiednim miejscu.
- Jak się masz? Sam lecisz?
Przez drzwi tłoczą się dalsi pasażerowie. Laura Chandler przybiera zawodowy uśmiech i kolejno wita wchodzących.
1.
Jest punkt druga trzydzieści osiem.
Nawet na wysokości pięciu tysięcy stóp nie ma czym oddychać. Pasażerowie drzemią, popijają coś z plastikowych kubków, przewracają lepkie kartki ilustrowanych czasopism, ocierają szyje i twarze, flegmatycznie wyglądają przez małe kwadratowe okienka. Wskazówki ich zegarków dopełzły do czwartej czterdzieści pięć. Trzydzieści minut temu przelecieli nad rzeką Colorado na północ od Yuma, za niecałą godzinę powinni lądować w Tucson. W tej chwili znajdują się tuż pod chmurami. Raz po raz przedzierają się przez nisko wiszącą pianę. W pewnej chwili czują, jak samolot kołysze i trzęsie, napotykając prądy wstępujące. Niektórzy siedzą w zapiętych pasach. Mogą widzieć przesuwającą się pod nimi zamgloną żarem pustynie. Zmniejszone przez odległość pojedynczo rozsiane wzgórza i pasma gór, ciemniejsze niż reszta, przypominają stąd pofałdowaną purpurową materię. Pomiędzy nimi rozpościera się ocean szarozielonych zarośli i całe połacie krostowatej od kaktusów żółtozielonej jak gnój ziemi. Od czasu do czasu udaje im się wyłowić wzrokiem bliznę wyschniętego łożyska rzeki. Niekiedy tam, gdzie w zagłębieniach nagich wydm piaszczystych zalegają cienie, widać cętkowane czarno- i pomarańczowożółte skrawki ziemi. Ale odkąd przelecieli nad rzeką Gila i minęli Welton, rzadko kiedy napotykają ślad ludzkiego osiedla i to tylko na krańcach pustyni.
Haydenowi kiwa się głowa. Siedzący obok niego chłopiec na zapoconej od oddechu szybie pisze palcem swoje inicjały. Nie dostrzega, że dwaj oddzieleni od nich przejściem pasażerowie razem przeszli do tyłu ani że wróciwszy, ciągle razem, jakoś niezgrabnie sadowią się z powrotem na swoich miejscach. Nikt nie dostrzega tego oprócz Laury Chandler. Z tacą pełną whisky, wody z lodem, puszek piwa, musi zaczekać, aż Franklinn niezdarnie wciśnie się za swoim podopiecznym. Wie, kim oni są, ale po raz pierwszy widzi kajdanki. Dostrzega też, że Boog przesyła jej krzywy uśmieszek. Czuje, jak jego blade oczy wświdrowują się jej w plecy, kiedy ostrożnie idzie do przodu. Potem odstawiwszy pustą już tacę, Laura wchodzi do kabiny pilota. Jak okiem sięgnąć, ciągną się szkaradnie nabrzmiałe chmury.
Samolot prowadzi drugi pilot. Pozdrawia ją krótkim uśmiechem.
- Pewno nas trochę pohuśta.
- Niedobrze wygląda - odpowiada marszcząc się Laura.
- Nie dziwiłbym się, gdyby nas rzucało przez całą drogę do El Paso - stwierdza, widząc, co się dzieje.
- Przynajmniej będzie jakaś odmiana - wtrąca kapitan. - Zapomnieliście, co to jest latanie. - Grzbietem piegowatej dłoni przesuwa po ustach. Potem odwracając głowę, mówi do Laury: - Przypilnuj, żeby zapięli pasy, tak na wszelki wypadek.
- Dobrze.
- Jak się zachowuje Boog?
- Boog?
- Ten z policjantem.
- Dosyć spokojnie.
- Mam nadzieję, że i tak dalej będzie. - Odwraca się do drugiego pilota. - No, Ralf. Teraz ja poprowadzę. Zejdę trochę niżej.
Północny-zachód od Ajo. Rozprażone słońcem ścierwo rysia szarpie sęp. Ślizgowym lotem nadciąga drugi, szerokoskrzydły, łysogłowy, lądując koślawo przebiega z rozpędu kilka kroków. Milę dalej na zachód, lustrując wzrokiem pustynię, w naelektryzowanym powietrzu kołuje jeszcze jeden sęp. Widząc, jak drugi ptak spada na zdobycz, sam gwałtownie przechyla się pod ostrym kątem i zaczyna się spuszczać w to samo miejsce. W tejże chwili porywa go jakiś zdradziecki prąd powietrza, pozbawia równowagi i z ogromną szybkością wciąga w pionowy spiralny wir...
Samolotem rzuca trochę, kiedy przebija się przez poszarpane pasmo chmur. Nagle skrzydeł i kadłuba czepiają się ostre pazury. Potem - tak samo nagle - znikają...
W chwilę później niespodzianie sęp jest na wprost samolotu... jakieś pięćdziesiąt jardów...
- Boże miłosierny!
Kapitan ściąga do siebie drążek sterowy. Ptak wznosi się, ale dziób samolotu sunie za nim, jakby go miał na muszce.
- Boże...
Trzepocąca masa znajduje się już w odległości dwudziestu pięciu jardów. Potężne śmigła wsysają ją między siebie, osiemdziesiąt funtów mięsa i piór leci niby wirujący pocisk armatni i przy szybkości stu sześćdziesięciu mil na godzinę wali w dziób samolotu. Pleksiglas pokrywa się jakby szronem, zapada do środka. W ułamek sekundy później straszliwy niczym szrapnel podmuch wiatru wyrywa pleksiglas z ramy. Przez ziejącą dziurę ptak, jak wessany elektroluksem, wpada do wewnątrz.
Drugi pilot, z gardłem przebitym sześciocalową drzazgą szyby, chwieje się na boki. Skrzydło ciągle szamocącego się ptaka zasłania mu twarz. Kapitanowi z szarpanej rany na czole strumieniem płynie krew. Siedzi sztywno. Gdzieś tam do jakiegoś ciemnego zakamarka jego mózgu głęboko, bardzo głęboko, dociera niejasno huk silników, ale ręce opadły mu bezwładnie, a drążek sterowy kiwa się pochylając nerwowo do przodu jak żywe stworzenie. Samolot zaczyna opadać dziobem w dół.
Strzałka wysokościomierza drga wokół trzech tysięcy sześciuset... Trzech tysięcy pięciu...
Wewnątrz samolotu Laura Chandler idzie przejściem zalecając pasażerom zapiąć pasy. Nie przywiązuje wagi do lekkiego wstrząsu, jaki przed chwilą szarpnął nimi. Dopiero kiedy podłoga przechyla się coraz gwałtowniej, ogarnia ją fala przerażenia. Tylko kilku pasażerów zaczyna się bać. Ale niepokój ich rośnie. Laura śpieszy naprzód, ledwo utrzymując równowagę stara się nie okazywać trwogi.
Z trudem wciska się do kabiny pilota. Podmuch wichury uderza w nią, zatrzaskuje drzwi. Zobaczywszy, co się dzieje, staje jak wryta. Własnym oczom nie wierząc, ogłuszona rykiem wdzierającego się powietrza, z przerażeniem wpatruje się w upiorną walkę, a po plecach jej lodowatą falą przepływa strach.
- Frank! Frank!
Głos jej ginie w huku silników. Potrząsa nim jak szalona i wrzeszczy. Sama już nie wie, co robi.
- Frank, na miłość boską...
Dwa tysiące czterysta... Dwa tysiące trzy...
Odcięci od kabiny pilota niektórzy pasażerowie wpadają w panikę. Jakaś kobieta zaczyna przeraźliwie krzyczeć. Jakiś mężczyzna gramoli się z fotela, przedziera ku drzwiom kabiny, inny odciąga go z powrotem. Reszta siedzi nieruchomo jak posągi.
- Szarpnij, Frank, do siebie, do siebie!
W przystępie rozpaczy Laura potrząsa barczystego kapitana za ramiona. Nie słyszy jego jęków, ale widzi, Jak najpierw zaczynają mu drgać kurczowo ręce, potem całe ciało. Powietrze aż wibruje od unoszących się w nim piór.
Kartki dziennika nawigacyjnego trzepocą jak oszalałe. Wycie wichury rośnie, głuszy gwałtowny ryk silników.
- Tysiąc siedemset... Tysiąc sześć...
- O Boże, Boże.
Kapitan mruga szeroko otwartymi oczami. Podnosi głowę, ale ma błędne spojrzenie. W mózgu Laury przekręca się jakiś kontakt. Przechyla się, łapie drążek sterowy, ciągnie niewprawnie, ale ciągnie, boryka się z drążkiem. Płacze, szlocha, słaba, wyzuta z resztek sił.
Tysiąc sto... Tysiąc... Dziewięćset...
Na skutek jej wysiłków kapitan jakby budzi się z odurzenia, oślepły od krwi, po omacku wysuwa ręce do przodu, wykonując gorączkowo instynktowne ruchy.
Głos silników zmienia się i Laura po raz pierwszy słyszy okrzyk kapitana:
- Do tyłu!
Samolot spada w dół jak kamień. Laurę odrzuca od kapitana. Chwyta za pręt nad głową, usiłując zachować równowagę, kiedy samolot się przechyla. Cętkowana ziemia niespodziewanie jest już bardzo blisko.
- Do tyłu! - Kapitan z całych sił ciągnąc drążek sterowy porusza ustami, ale do Laury dociera tylko kilka ostatnich słów: - Obciążyć tył!
Laura chwilę szamoce się z drzwiami, wreszcie otwiera je szarpnięciem. Oto nagle przed nią mnóstwo twarzy, okrzyki przerażenia, jęki. Laura jest równie przerażona jak pasażerowie. Zataczając się biegnie do tyłu i woła, żeby zrobili to samo, ale już wie, że jest za późno.
Niemal wyrównany samolot leci z gwizdem trzydzieści stóp nad ziemią, ścinając wierzchołki wysokiego kaktusa saguaro. Jeszcze sto jardów i uderza w niskie zarośla, ciągnąc za sobą gęstniejący pióropusz pyłu. Przez ułamek sekundy robi wrażenie, że zaraz się podniesie. Potem, dziwnie ciężki nagle, wali się na ziemię.
Gwałtowny gejzer piachu, straszliwy brzęk metalu. Samolot pęka na dwoje tuż przed tylnymi drzwiami. Oderwany tył przewala się z boku na bok niczym konający wieloryb, później wytacza się półobrotem z chmury pyłu, torując sobie drogę przez rzadkie zarośla. Główna część kadłuba z wyciem toczy się przez równinę gubiąc po drodze swe wyposażenie. Kiedy z łoskotem opada w dół, roztrzaskując się o skałę, ćwierć mili dalej, tryska pod niebo drugi gejzer piachu.
Chwila ciszy. Mały płomyczek palącego się oleju, potem ogromny, trzaskający sucho słup płomienia.
Boog leżał na ziemi, zgięty we dwoje. W głowie mu huczało i dudniło, mało czaszka nie pękła. Niewidzące oczy wlepiał uparcie w wirujący mglisty pył. W pewnej chwili obudziły się odruchy, zaczął mrugać. Stopniowo, w miarę jak pył rzednął, a odrętwienie wyciekało z mózgu, uświadomił sobie, że w odległości kilku cali od jego twarzy znajdują się czyjeś stopy. Szamotał się, żeby usiąść, ale nie mógł wyciągnąć wykręconej do góry prawej ręki. Przez kilka pełnych oszołomienia chwil próbował ją wyrwać, aby się wyswobodzić. Potem obróciwszy głowę spojrzał w górę i zobaczył Franklinna, który zwisł bezwładnie do przodu i wszystkie roztrzaskane fragmenty wypadków nagle ułożyły się w całość. Po raz drugi już tego dnia uświadomienie sobie rzeczywistości zimną falą rozbiło się nad nim, ale tym razem przyprawiło go o mdłości i pod wpływem szoku oraz wściekłego bólu ściśniętego kajdankami nadgarstka, obróciwszy się na bok, zaczął wymiotować.
Franklinn usłyszał, że ktoś wymiotuje, i otworzył oczy. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że żyje. Nie mógł też, wdychając wielkimi haustami gęste od pyłu powietrze, pojąć, gdzie się znajduje ani co oznacza jakaś bolesna nieruchomość lewej ręki. W głowie mu huczało jeszcze od wrzasków i krzyków, i od towarzyszącego katastrofie straszliwego trzasku. Nerwy zmieniły się w napięte brzęczące druty, a wszystko wydawało się pozbawione sensu. Jedno pojął tylko: to, że wstać nie może, bo jest przypięty pasem. Dopiero po chwili dotarło do niego, że on i Boog nadal są sczepieni ze sobą.
Wciągnął nowy, pełen pyłu, haust powietrza, jak człowiek zamroczony pijaństwem rozejrzał się niepewnie na boki. Z pełnym oszołomienia zdziwieniem zobaczył, że znajduje się jakby w jaskini, której poszarpana krawędź przebiega w odległości kilku stóp przed nim. Za tą jaskinią zamiast gładkiego tunelu kadłuba, ujrzał rozległą płową pustynię, szarozielone zarośla i połamane pędy saguaro.
Potem zauważył coś innego. Para foteli z samego tyłu tuż za przejściem sterczała również u wejścia do jaskini. Na dalszym siedział jakiś chłopiec, wyprostowany nienaturalnie i szary na twarzy. Zęby mu dzwoniły, poza tym nie przejawiał oznak życia.
Franklinn wpatrywał się w niego bezmyślnie, jakby nigdy go przedtem nie widział. Funkcjonowała tylko bezładnie jakaś mała cząsteczka jego mózgu. Tyle mógł pojąć, tyle, nie więcej - że jemu samemu nic się nie stało, że u jego stóp wymiotuje więzień, że reszta samolotu znikła. Ale kiedy mrugając niepewnie patrzył na sztywną postać chłopca, z wolna przyszło mu na myśl, że może jeszcze ktoś ocalał. Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypominał, zanim w katastrofie utracił świadomość, była stewardessa przedzierająca się w tył i wołająca coś, czego nie mógł dosłyszeć.
Co się stało z tą stewardessą? Co z resztą? Było około dwudziestu pięciu pasażerów. A kto siedział obok niego na fotelu w prawo od przejścia...? Usiłował sobie przypomnieć, ale było to jak rekonstruowanie przerwanego snu.
Zaczął gmerać przy klamrze, a kiedy pas opadł, sięgnął po klucz od kajdanków. Palce mu drżały i kilka sekund upłynęło, zanim udało się go wsunąć tak jak trzeba, ale uwolniwszy własną rękę, przypiął kajdanki do metalowej ramy siedzenia i wstał. Ziemia mu się zakołysała pod nogami, a w uszach szaleńczo dzwoniło jakby bzykanie komarów. Z oderwanej podobnej do jaskini tylnej części samolotu, ponad szamoczącym się ciałem Booga, chwiejnie wydostał się w ukośne światło słońca. Z trzech stron nie było nic prócz pustyni. Potem, kiedy się niezdarnie obracał, w pewnej odległości zobaczył straszliwy kłębiący się dym, blask płomieni i na połowie drogi w tymże kierunku sylwetkę biegnącego człowieka. Pchnięty nowym strachem ruszył niepewnie za nim. Zaledwie minuta minęła, odkąd po raz pierwszy otworzył oczy.
Ryszard Hayden z coraz większym przerażeniem biegł w stronę płonącego samolotu. Niebo nad nim roiło się od krążących, trzepocących skrzydłami niespokojnych ptaków, tu i tam mijał rozrzucone po ziemi resztki zawartości kadłuba. Nic jednak nie widział oprócz czarnego słupa dymu i płomieni w odległości dwustu jardów.
Ostatnia nadzieja, która kazała mu biec na miejsce katastrofy, znikła. Obok miotających się języków ognia nikt się nie ruszał. Nikt. Dokoła, pośród zarośli, paliły się małe ogniska. Tam też nikt się nie ruszał. Hayden słyszał teraz trzask pękającego metalu, skwierczenie i syk palących się kaktusów. Wszystko wokół niego wibrowało od wściekłego gorąca. Kiedy potykając się dotarł bliżej, zaczął odczuwać żar i dobiegła go pierwsza ostra fala strasznego smrodu.
Jeszcze sto jardów i nadal nie zobaczył nikogo. Przebiegł uważnie wzrokiem zarośla poza zasięgiem mniejszych ognisk, w nadziei, że a nuż teraz jeszcze jakimś cudem ktoś się ukaże, że a nuż usłyszy czyjeś wołanie. Nie zobaczył jednak nikogo: nic prócz wielkich czerwonych płatków płomienia i języków czarnego dymu torujących sobie tu i tam drogę.
Dalsze pięćdziesiąt jardów i nagle musiał stanąć z powodu gorąca. Wyrzucił rękę w górę, jakby parując cios, i spróbował podejść bliżej. Ale niewidzialna bariera żaru kazała mu się zatrzymać w pewnej odległości. Potrząsnął głową jak zwierzę otrzepujące się z wody i znów, tym razem pod innym kątem, spróbował podejść bliżej. Posunął się zaledwie o pięć czy sześć jardów, zanim odpędziła go nowa fala żaru. Dręczony rozpaczą i wahaniem okrążał piekielne ognisko i dwukrotnie jeszcze ponawiał próbę. Potem jakby nagle utracił całą siłę. Odwrócił się plecami i zgięty we dwoje, krztusząc się gorącym powietrzem, nie patrząc, wycofał się z zasięgu płomieni. Po kilku sekundach, mrużąc oczy, obrócił się jednak twarzą do ognia. Sczerniała bryła samolotu wynurzała się z trzeszczących płomieni niczym pogięty krzyż i ten widok ujrzany na nowo odebrał mu resztkę nadziei.
- Dobry Boże - wyszeptał ochryple. - Dobry Boże.
Nagle rozległ się straszny trzask i jedno skrzydło rozpadło się na pół. Błyszcząca fontanna iskier wzbiła się w górę, a dym i płomienie utworzyły wirujący huczący słup.
Rozpoczął nowe okrążanie ognia, potykając się i cofając przed piekącymi falami żaru, od których cierpła na nim skóra. Przyprawiający o mdłości fetor zalepiał gardło i nozdrza. Zdawał sobie jasno sprawę, że wszystkie te próby na nic się nie zdadzą, ale właśnie to poczucie bezsilności kazało mu coś robić. Dokończył okrążenia, omijając z daleka miejsca spryskane palącym się olejem. Potem, kiedy już miał skończyć rekonesans, ujrzał, że w oddali, na lewo od niego, coś wije się na ziemi. Chwilę nie mógł uwierzyć, że to istota ludzka. Kiedy tak się wahał, to coś znowu się poruszyło jak ogromna poczwarka; pobiegł tam z obudzoną na nowo nadzieją. Kiedy się jednak przybliżył, pod gardło podeszła mu straszliwa fala mdłości, usuwając na chwilę z jego serca wszelką litość.
Patrzył na Laurę Chandler.
Nigdy by jej nie poznał, gdyby nie spalone resztki munduru. Przez ułamek sekundy myślał, że czarna od dymu twarz jest twarzą Murzynki. W dwóch czy trzech miejscach ubranie tliło się jeszcze. Walcząc z ogarniającą go odrazą, przykląkł na jedno kolano i jął zaciekle zrywać zwęglone kawałki materiału. Klęcząc tuż przy niej zobaczył dokładnie straszliwe spustoszenia dokonane przez ogień i roztrzaskanie się samolotu. Wszystkie zmysły kazały mu odwrócić oczy. On jednak pochylił się nad nią, spiesznie przebiegając wzrokiem całe na wpół nagie ciało, od poopalanych włosów do pozbawionych obuwia, czerwono pręgowanych stóp. Nie wiła się już teraz, ale na widok skurczonych w męce śmiertelnej palców jej nóg poczuł przypływ litości.
W pierwszej chwili pomyślał, że należałoby ją podnieść i odciągnąć od huku i okrutnych płomieni. Ale kiedy schylił się niżej, chcąc wsunąć ręce pod jej drobne, krucho wyglądające ciało, poczuł się nagle jakiś słaby i niezdecydowany. Krew pulsowała mu w karku, nogi ugięły się pod nim. Wstrząs i zgroza jęły zalewać go wezbraną falą, aż poczuł, jak resztka sił wycieka z niego kropla po kropli.
Ciężko dysząc z rozpaczy powoli podniósł głowę i kątem oczu zobaczył Franklinna idącego ku niemu przez zarośla. Tęgi, ciemno ubrany, szedł w rozpiętej trzepocącej kurtce, z nisko zsuniętym rondem kapelusza, z twarzą na wpół odwróconą od ognia. Haydenowi w ogóle nie przyszło na myśl, że ktoś jeszcze ocalał, ale był za słaby, żeby się zdziwić. Czuł jedno tylko: ulgę, że już nie jest sam.
Usłyszał własne słowa:
- Tylko ona jedna.
Franklinn patrzył na niego z góry, chwiejąc się na tle nieba. Hayden dostrzegł błysk przerażenia w jego oczach, kiedy przesunęły się po młodej kobiecie. Zdawało się, że upłynął dłuższy czas, nim przemówił:
- O Boże. - Zabrzmiało to niczym przewlekły jęk. - Potem Franklinn się odwrócił, zasłaniając twarz drżącą ręką i spojrzał w stronę ognia. - Nikt więcej?
- Obszedłem dokoła - odparł Hayden. - Tylko ona jedna.
- Biedacy - mruknął Franklinn. - Boże, jakie to okropne...
Wściekły trzask rozpalonego metalu przerwał mu w pół słowa. Złośliwa kula płomienia nabrzmiała i pękła w wielką różnobarwną fontannę. Obydwaj schylili się, kiedy ponad nimi chlusnęło żarem.
- Trzeba ją stąd zabrać - krzyknął cofając się Franklinn. Pot wysechł mu na twarzy równie szybko, jak wystąpił. - Tutaj nie można jej zostawić.
Hayden podniósł się z trudem. W głowie miał zamęt, w oczach czerwoną mgłę. Fetor napełniał mu gardło, i czuł, że go zemdli, jeśli raz jeszcze spojrzy na leżącą na ziemi niemą postać o zamkniętych oczach i kurczących się palcach u nóg. Zobaczył, że Franklinn podbiega, schyla się, żeby podnieść dziewczynę, potem zobaczył, że się waha, a sam cały czas stał bezradnie, walcząc z obezwładniającymi go mdłościami.
- Boże, ale źle z nią - westchnął Franklinn. - Tak źle, że nie sposób wziąć jej na plecy. - Ogarnął Haydna szybkim spojrzeniem, dostrzegając oblepioną piachem poranioną twarz, zawalany smarem brzeg koloratki. Teraz go poznał. Kostki łamigłówki zaczynały układać się w pewną całość. - Czy pan jest zdrów i cały?
Hayden skinął potakująco.
- Czy może mi pan pomóc ją podnieść? Tam gdzieś z tyłu widziałem pled.
- Mogę.
Grubas poczłapał ciężko. Hayden obserwował, jak chodzi niezdecydowanie z miejsca na miejsce niczym stary pies, do którego słabo dociera jakiś zapach. Zobaczył, że się schyla, odwraca i ze zwiniętym jak tłumok pledem pod pachą śpieszy z powrotem. Nie oszczędzał siebie, bo kiedy wrócił, twarz miał bladą, lśniącą od potu. Rozwinął gruby pled podróżny. Rozłożyli go we dwóch na ziemi, obok dziewczyny. Potem Franklinn uklęknął i delikatnie ją podniósł. Sprawiała wrażenie kruchej jak spalony patyczek, ale kiedy ją trzymał, czuł, że jest jakaś miękka, jakby nie miała w ciele ani jednej kostki. Kiedy kładł ją na pledzie, opadły z niej strzępy zwęglonego materiału. Palce nóg znieruchomiały teraz, przyłożył więc ucho do jej piersi.
Po chwili wstał. Wargi mu drżały.
- Serce bije jeszcze. - Z litością popatrzył na leżącą, potem gwałtownie podniósł głowę. - Bierz pan za końce przy nogach - powiedział i Hayden posłusznie wykonał polecenie.
Była lekka. Podnieśli ją ostrożnie, trzymając za końce pledu, a ona wisiała między nimi jak w hamaku. Ruszyli teraz, zrazu niezgrabnie, nie w nogę. Hayden niemal zapomniał o istnieniu tylnej części samolotu, kiedy jednak odeszli, tak szybko, jak mogli, od trzaskającego stosu, w odległości kilkuset jardów, pośród gęstwiny saguaro, zobaczył wielki lśniący statecznik.
W mózgu otworzyła mu się nagle jakaś klapka i przypomniał sobie, że to właśnie Franklinn siedział tuż za przejściem.
- Co się stało? - zagadnął przez ramię. - Czemuśmy spadli?
- Mnie pan pyta?
Usłyszał, że Franklinn spluwa. Chciał zrobić to samo, by pozbyć się cuchnącego lepkiego fetoru, ale usta miał wysuszone jakby w piecu garncarskim.
Bezpośrednio przed katastrofą drzemał. Obudzony w momencie niepojętego okropnego hałasu ledwie zdążył się połapać w sytuacji. Tylko co siedział na swoim miejscu, instynktownie szukając klamer pasów bezpieczeństwa, a w chwilę potem znalazł się w zaroślach, wyrzucony siłą bezwładności przy akompaniamencie ogłuszającego trzasku pękających wiązań. Kiedy po chwili przestał się toczyć i zobaczył w oddali słup ognia oraz kłęby dymu, przyciągnęło go to jak magnes. Natomiast teraz nasuwały się pytania, wybijające się ponad oszołomienie i słabość; setki przeróżnych "dlaczego" i "z jakiego powodu" drżącymi piąstkami biły go po nerwach, żądając jakiegoś uzasadnienia nagłej śmierci, kalectwa i zdumiewającego cudu, że został przy życiu.
Nagle dziewczyna stała się jakby ciężka. W połowie drogi do oderwanego ogona samolotu przystanęli na chwilę i położyli ją ostrożnie na ziemi między kępami krzaków. Łapiąc oddech i ociekając potem, spojrzeli w tył na rozwścieczone płomienie. Ptaki wciąż jeszcze krążyły wysoko ponad miejscem, gdzie wśród pustyni buchnął ogień, a trzask drobnych wtórnych wybuchów dobiegał do nich ostro w ciszy podobny do bezładnej strzelaniny karabinowej.
- Dla nich nie było żadnego ratunku - stwierdził gorzko Franklinn. - Dla nikogo z nich. Nawet jeśli nie zginęli w chwili kraksy. Żadnego ratunku. - Otarł usta. - Boże, to straszne. Jeszcze tego nie mogę sobie... Musiało być około dwudziestu osób... - Niektóre przypominał sobie mgliście: jakichś kilka twarzy, jakąś kobietę w sukni w kwiatki, czyjąś siwą głowę, widzianą z tyłu. - Czy pan zdaje sobie sprawę? Dwadzieścia osób... Może więcej...
- Dwa razy obszedłem dokoła - powiedział Hayden.- Nie było nikogo.
- I załoga. Razem prawie dwadzieścia pięć osób.
- ...Tylko ona jedna.
- Nie było dla nich ratunku, biedacy. - Grubas przełknął ślinę. - A ona biegła na tył samolotu, kiedy myśmy się oderwali, pamięta pan? Myślę, że ją wyrzuciło w ostatniej chwili, kiedy dziób uderzył o skałę. Musiało ją albo rzucić przez palący się olej, albo też bryznęło na nią. - Szybko prześliznął się wzrokiem po leżącej na pledzie nieruchomej postaci i głos mu zadrżał. - Została zmiażdżona. To nie tylko oparzenia. Teraz kiedy ją podniosłem... - urwał. Wargi znów mu zadrgały. - Lepiej by było dla niej, gdyby zginęła z tamtymi.
Hayden nic nie powiedział. Patrzyli na siebie.
- Lepiej, żeby umarła, powtarzam panu - obstawał Franklinn, przestępując z nogi na nogę. Po chwili spuścił oczy i nerwowo szarpnął rondo kapelusza. - Gotów pan?
- Oczywiście.
Podnieśli ją raz jeszcze i kołysząc niezgrabnie, szli przez równinę, poruszając się w bolesnym niemym oszołomieniu. A kiedy wreszcie okrążyli ogon samolotu, Hayden ze zdumieniem odkrył, że już nie są sami.
Poprzez ogarniające fale mdłości niejasno wyobrażał sobie, że Franklinna - podobnie jak jego - wyrzuciło gdzieś daleko. Natomiast, nie wiadomo czemu, zapomniał zupełnie o innych sąsiadach z samolotu, kiedy więc niespodzianie zobaczył chłopca stojącego obok skulonego Booga, poczuł przepływ pełnej niedowierzania radości.
Chłopiec nawet nie spojrzał na niego. Wzrok miał utkwiony w pled, a wyraz zafascynowania i zgrozy na jego twarzy kazał Haydenowi przesunąć się w lewo, aby mu zasłonić straszny widok.
- Czy nic ci się nie stało? - spytał z niedowierzaniem.
Chłopiec wargi miał zaciśnięte, ale podniósł wzrok ku niemu i skinął głową.
- Dobrze się czujesz, mały? - mruknął stojący opodal Franklinn.
- Tak - odparł chłopiec niemal szeptem.
- Moją rękę diabli wzięli. - Boog zaklął z cicha.
Wpatrywał się w nich ponuro szklanymi oczami skulony obok fotela jak żebrak. Franklinn, nie zwracając na niego uwagi, spytał Haydena:
- Gdzie ją położymy? W środku czy tutaj w cieniu?
- W cieniu - odparł Hayden. - Najlepiej w cieniu.
Zupełnie już oprzytomniał. Nogi uginały się pod nim, w uszach mu szumiało jak w muszli, ale uczucie mdłości ustępowało. Na widok kajdanków, które dostrzegł, gdy mijali Booga, kilka jeszcze kawałków układanki trafiło na miejsce, kawałków, o których istnieniu nie wiedział.
- Moją rękę diabli wzięli, panie władza.
- Trzeba będzie z tym poczekać - odrzekł Franklinn.
- Zupełna klapa z nią.
- Niewykluczone - burknął Franklinn.
Położyli stewardessę delikatnie w ciemnej sadzawce cienia, który padał od ogona samolotu. Zaraz potem Franklinn wyrwał z foteli parę poduszek i zaniósł, żeby wsunąć jej pod głowę.
- Niewiele więcej możemy zrobić - mówił sadowiąc się w kucki koło niej, a pot kapał mu z czubka nosa. Im dłużej patrzył na nią, tym bardziej chciał, żeby mu ktoś przyznał, że zrobili wszystko, co mogli. Jej miękkie bezwładne ciało mieściło w sobie całą realność koszmaru. Nie było dla niej, czuł to, żadnej nadziei, a przecież bezczynność wydawała mu się zbrodnią. - Myślę, że teraz to pańska sprawa jako księdza...
Hayden potrząsnął głową:
- Nie jestem księdzem.
- Myślałem...
- Jestem diakonem. Nie mam święceń.
- Hm - zapadło milczenie. - Czy jest jeszcze dla niej jakaś nadzieja, zależy od tego, jak prędko nas znajdą. Czy pan się chociaż domyśla, gdzie jesteśmy?
- Nie.
Franklinn spojrzał na zegarek, przyłożył do ucha.
- Stanął - stwierdził. - Która u pana?
- Piętnaście po piątej. - Czas jakby utracił swój kształt. - Nie, siedemnaście.
- Za godzinę chyba będzie ciemno.
Grubasowi zatrzeszczało w kolanach, kiedy się podnosił. Pchnął kapelusz na tył łysiejącej głowy. Chłopiec kręcił się dokoła ocalałych siedzeń. Sprawiał wrażenie bardzo małego i bardzo zmęczonego.
- Odejdź - powiedział łagodnie Hayden.
- On ma skaleczoną rękę.
- Kto?
- Tamten człowiek - powiedział chłopiec wskazując Booga.
- A jak ty się masz, synku? - zainteresował się Franklinn, zapomniawszy, że już raz o to pytał. - Naprawdę nic ci nie jest?
- Nic.
- Niech go pan stąd zabierze - szepnął Hayden. Nie chciał, żeby chłopiec zbliżył się do pledu. - Niech go pan stąd zabierze.
Franklinn skinął głową.
- Chodź no - powiedział. - Zobaczymy, czy nie znajdziemy czegoś.
- A co z tym człowiekiem? - nalegał chłopiec, szeroko otwierając oczy.
- Zajmiemy się i nim także.
Gdzieś tam na pustyni, na tle ciemnych chmur, jak chorągwie łopoczące w podmuchach elektrycznego wentylatora, drgały płomienie. Hayden patrzył na nie chwilę, mrugając od blasku, potem osunął się na ziemię obok rannej stewardessy. Nawet teraz, kiedy już zdał sobie sprawę z jej beznadziejnego stanu, czepiały się go jeszcze resztki wątpliwości. Wszystko stało się tak szybko, że nadal trudno było w to uwierzyć. Słyszał, jak z tyłu za nim Boog rozmawia z Franklinnem. Z oddali dobiegał go trzask ognia podobny do trzasku suchych gałązek.
Pochylił się niżej nad Laurą Chandler. Serce biło jeszcze.
"Myślę, że teraz to pańska sprawa" - powiedział Franklinn. Zaczął się modlić.
Boog drgnął, kiedy opadły z niego kajdanki. Prawa ręka zwisała bezwładnie, jak u pajaca.
- Boli, co? - z nutką współczucia burknął Franklinn. Ani rusz nie mógł zrozumieć, jakim cudem jego własna ręka nie odniosła szwanku. - Czy macie z czego zrobić temblak? Na przykład pasek?
Boog potrząsnął głową, oblizał wargi. Ubrany był w brunatne spodnie i granatową kurtkę z błyskawicznym zamkiem. W kątach jego oczu bielał śluz.
Franklinn zdjął swój krawat, zawiązał na nim węzeł i wsunął pętlę na szyję Booga.
- Tymczasem musi wam to wystarczyć.
Kurtkę miał rozpiętą i Boog dojrzał rzemienie kabury i czarną kolbę rewolweru. Przez chwilę, przez chwilę tylko, gdyby to zrobił dostatecznie szybko, mógłby sięgnąć po broń. Ale sposobność minęła niemal tak szybko, jak nadeszła. Policjant już się oddalił.
Po raz pierwszy, odkąd ocknął się z omdlenia, coś innego niż ból i znużenie pojawiło się w świadomości Booga. Oto nagle obudziła się w nim nadzieja. I przebiegłość. Natychmiast obawiając się, że Franklinn zauważy, iż wzrok jego wędruje w ślad za niknącą mu z oczu kolbą rewolweru, spojrzał w dół, na przegub swojej ręki, i zdrową ręką wsunął ją w temblak. Czuł, jak połamane kości trą o siebie, i pot zrosił mu czoło, ale rosnące podniecenie stępiło straszliwy ból.
- Gdzie mniej więcej jesteśmy? - spytał nie podnosząc wzroku.
- Nie mam pojęcia.
- Ile nas z tego wyszło? - Boog cały dygotał.
- Pięcioro - odparł Franklinn.
Pięcioro... Nie tak źle. Dzieciaka nie ma co liczyć. Ani tej, którą przytaszczyli na pledzie. Zostaje tylko dwóch - klecha i glina... Nie będzie tak trudno, niech no tylko po raz drugi nadarzy się okazja zabrania spluwy. Zerknął w górę ku Franklinnowi, mrużąc oczy pod światło i nerwowo zachichotał. Niech no tylko ten tłusty patałach, policaj, znowu zbliży się do mnie...
- Jak tam druga ręka? - spytał Franklinn.
- W porządku.
Podniósł ją zapominając na chwilę o ostrożności. Grubas skoczył znienacka i złapał go za rękę. Znowu poczuł ucisk kajdanków i to go wprawiło we wściekłość. Cały plan obrócił się wniwecz! Nim zdążył pomyśleć, został znów przyczepiony do fotela. Spienioną falą zalała go złość, począł się szamotać, usiłując się uwolnić.
- Skurwysynu! - wrzeszczał. Kajdanki dzwoniły o metalowe ramię siedzenia. - Ty skurwysynu!
- Nie mogę się z wami patyczkować. I tak mam dosyć kłopotów - krótko powiedział Franklinn. Twarz miał szarą jak popiół, podbródek zwiotczały i obwisły.
Boog splunął.
- A niech cię diabli!
Franklinn odwrócił się.
- Chodź - powiedział do chłopca. - Pójdziesz ze mną.
Omijając pled ruszył równolegle do pogrążonego w cieniu ogona samolotu. W oddali wciąż jeszcze tańczyły płomienie i na widok ich przyśpieszył kroku. Chłopiec podążył za nim, razem zbliżyli się do ognia. Na tle przesłoniętego chmurą horyzontu wyraźnie rysowała się duża ciężka sylwetka mężczyzny, który tak się poruszał, jakby miał nogi obciążone ołowiem. Z odległości pięćdziesięciu jardów nadal słyszeli przekleństwa miotane przez Booga i wściekły grzechot kajdanków.
Dopiero po jakimś czasie Hayden zdobył się na świadomą modlitwę. Co pewien czas napływały bezładne fragmenty, ale zostawały zmiecione niczym bańki powietrza na powierzchni wiru. Dopiero teraz, kiedy się trochę uspokoił, udało mu się skupić myśli i wydusić z siebie jakieś logicznie powiązane słowa.
W dotychczasowym jego doświadczeniu śmierć była czymś schludnym, dostosowanym do pewnego wzoru. Przyciemnione pokoje, milczące siostry zakonne, zmęczone poszarzałe twarze na nieskazitelnie białych poduszkach, ręce ułożone równolegle na wywiniętym prześcieradle... świece i zniżone do szeptu głosy. Sami umierający również byli czymś dobrze znanym, umyci i obsłużeni, oddający swoje dusze zgodnie z przepisami, kiedy w utkwionych oczach powoli zaciera się krucyfiks, kiedy intonowane modlitwy stają się coraz cichsze, a światło kurczy się i rozpływa w nicość. Nigdy jednak nie przeżył czegoś takiego, nigdy nie widział podobnie zmasakrowanego ciała.
Poczuł nagły skurcz mięśni w plecach. Ponad zamkniętymi oczami leżącej trzymał krzyżyk z kołyszącą się pętlą czarnych paciorków i z całych sił starał się skupić myśli. Kropelki potu z jego podbródka kapały smętnie na jej zwęglone ubranie. Ze swego miejsca nie mógł zobaczyć Booga, ale słyszał, jak klnie. Więzień walił wściekle kajdankami o ramę fotela, a z ust wydobywało mu się teraz jakieś zdławione skomlenie. Zachowywał się niemal jak pies szalejący, aby go spuścić z łańcucha.
Hayden usiłował nie słyszeć. Przeniknął go dreszcz. Wargi poruszały się, a przez głowę przelatywały zwroty zrodzone z odruchów wiary. Patrzył na ruinę twarzy, czatując na najlżejszy przebłysk świadomości, widząc znowu żałosne różowe łuki, tam gdzie niegdyś były brwi, stłuczenie na lewej skroni, opalone resztki włosów, usta lśniące nienaturalnie jak cięta rana w poplamionej olejem twarzy.
I cały czas, kiedy wydobywał z pamięci kolejne modlitwy i suplikacje, kiedy rwące się strzępy łaciny, jak skrzek papugi, same wciskały się w jego milczący monolog, czuł, że w stosunku do niej nie staje na wysokości zadania. I zgroza zmroziła mu serce. Nie miał pojęcia, jak długo pozostał przy niej. Po jakimś czasie zaczął niejasno zdawać sobie sprawę, że Boog przestał wrzeszczeć. Zamknął oczy i trzymając przed sobą tak zaciśnięte ręce, że aż pobielały mu kostki palców, całą duszą w rozpaczy zwrócił się ku Bogu. Kiedy wreszcie spojrzał w górę, zobaczył, że Franklinn i chłopiec wrócili. Płomienie za nimi nieco przygasły i trzepotały leniwie, a połowę nieba przesłoniły chmury.
W odległości dwudziestu jardów od ogona samolotu Franklinn kazał chłopcu zaczekać. Truchcikiem podbiegł do Haydena, potrząsając głową jakby w odpowiedzi na jakieś pytanie.
- Wszędzie moc porozrzucanych rupieci, ale nic więcej.
Hayden podniósł się z klęczek. Czuł się jak niespodzianie wyrwany ze snu lunatyk, usiłujący pojąć, co się dzieje.
- Myślałem, że niektórych wyrzuciło dalej.
- Mieli zapięte pasy.
- E, co tam pasy. Myślałem, że niektórych wyrzuciło dalej - powtórzył Franklinn.
Powiedział to w taki sposób, że zabrzmiało jak skarga. Patrzyli na ogień. Więcej było teraz dymu niż płomienia. Mniejsze ogniska już się wypaliły.
- Niech ich Bóg ma w swojej opiece - dodał ze znużeniem Franklinn.
Hayden wsunął do kieszeni różaniec. Twarz paliła go jak odarta ze skóry. Przesunął ręką po lewym policzku, okazało się, że jest lepki. Na wpół zakrzepła krew zawalała mu palce. Spojrzał na rozedrgany stos, pionowym słupem bił teraz z niego dym i niewołane napłynęły ku niemu słowa łacińskie: "De profundis clamavi ad te, Domine, exaudi vocem meam..."
- Ciągle jeszcze nie da się podejść całkiem blisko - mówił Franklinn. - Wkrótce może się da, ale teraz jeszcze nie. Najpierw musimy się zająć dziewczyną. Nie tamtymi.
Dla nich w parę sekund było po wszystkim. W głosach ich czuło się, że jeszcze nie otrząsnęli się z szoku i mówili jakimś nienaturalnym wysokim tonem, wyrzucając nierówno pojedyncze słowa. Spojrzeli na leżącą.
- Myśli pan, że będzie żyła?
Hayden wzruszył ramionami.
- Nie sądzę, ale bądź co bądź to niewykluczone.
- Ona jest zamężna - powiedział Franklinn. - Zauważył pan obrączkę?
- Tak.
- No to mam nadzieję, że umrze. - Hayden czuł na sobie wzrok Franklinna, nie spojrzał mu jednak w oczy. -Nigdy bym nie uwierzył, że będę komuś życzyć śmierci. Ale jej życzę. Życzę jej, jak Boga kocham. - Brudną chustką obtarł spoconą twarz. Dotychczas trzymał się mocno, robił, co mógł, ale teraz, na chwilę, jakby się załamał. Wiedział o tym i usiłował wziąć się w garść, głos mu jednak zadrżał: - To samo było z moim synem. Japoński miotacz ognia dosięgnął go na Okinawie. Cały rok się męczył, wreszcie serce nie wytrzymało...
- Bardzo współczuję.
Franklinn odchrząknął.
- Gdyby żył, to to nie byłoby życie. Takie jak on je rozumiał. Pozszywali go i to tak wyglądało, jakby skórę wywrócono mu na lewą stronę... Nie życzę jej tego. A z nią jest gorzej, niż z nim było... o wiele gorzej.
Hayden nic na to nie powiedział. (Jaka była przyczyna katastrofy? Dlaczegośmy spadli?...) Odeszli od stewardessy, opuszczając cień padający od ogona samolotu i rozejrzeli się wkoło. Na wszystkie strony ciągnęła się rozprażona pustynia, horyzont cały skąpany był w bladej błękitnawej mgle. Dotąd naprawdę jej nie widzieli, teraz zdali sobie sprawę z jej ogromu, poczuli brzemię ciszy.
- Jak pan myśli, gdzie my jesteśmy?
Franklinn potrząsnął głową.
- Wiem tylko tyle, że około wpół do szóstej mieliśmy być w Tucson. Już jest później. Kiedyśmy się rozbili? Pół godziny temu? - spróbował zgadnąć.
- Tak mi się zdaje. A więc jesteśmy o jakieś pół godziny lotu od Tucson.
- Sto mil?
- Coś koło tego.
Przez ten czas, kiedy rozmawiali, światło jakby trochę przybladło. Na zachodzie było jeszcze słońce, zawieszone ponad purpurowymi szczytami odległych wzgórz, ale nad głowami ich i na wschodzie chmury były spłowiałe i dziwnie groźne.
Chłopiec przyłączył się do nich. Jego twarz oblepiona pyłem przypominała teraz twarz klowna, a oczy były wielkie i pełne zdumienia.
- Mój ojciec miał wyjechać na moje spotkanie - powiedział.
- Gdzie, mój mały?
- W Tucson. Będzie się niepokoił.
- Wkrótce nas znajdą - odparł Franklinn. - Nie przejmuj się. Zaraz wyślą samoloty. Zawiadomią przez radio port lotniczy, jak tylko określą, gdzie jesteśmy. - Podzielał troskę Haydena o to, żeby znaleźć dla chłopca zajęcie, z dala od Booga i okropnego widoku leżącej na pledzie postaci. - Rozejrzyj no się trochę, dobrze? - Wskazał na sterczący niedaleko wielki głaz. - Usiądź tam, dziecko, na szczycie i krzycz, jak coś się pokaże. Nie potrwa to długo.
Chłopiec się zawahał, wreszcie odszedł, popatrując na niebo. Franklinn powiedział cicho:
- To synek Dextera.
- Czyj?
- Dextera. Matka jest aktorką, Gail Slade. Chyba już go kiedyś widziałem.
- Mówił, że jego ojciec...
- Żyją w separacji. - Podciągnął spodnie. Uda miał obolałe i otarte w miejscu, gdzie parciany pas bezpieczeństwa wżarł mu się w ciało, kiedy samolot rozpadł się na dwoje. - Czy myśli pan, że nas znajdą przed zmrokiem?
- Jeśli tego nie zrobią, to po dziewczynie.
- Dla niej konieczny byłby helikopter. - Franklinn przerwał, oblizał wargi. Potem dodał: - Nie do wiary. Przed godziną ona i inni byli tam... - Znowu przypomniał sobie niektórych - kobietę w kwiecistej sukni, siwowłosego pana o dwa miejsca przed nim; przede wszystkim jednak myślał o Laurze Chandler chodzącej tam i z powrotem po przejściu, smukłej, schludnej, uśmiechniętej. Zdumienie na moment zamgliło mu oczy.
- Jaka była przyczyna katastrofy? - spytał Hayden po raz trzeci czy czwarty. - Oto czego chciałbym się dowiedzieć.
- Ja również. Wszystko wydawało się cacy, a w chwilę później...
Grubas odwrócił się w stronę ogona samolotu. Leżał niczym resztki jakiejś olbrzymiej ryby wyrzuconej na bezludne wybrzeże, nie lśniącej już teraz, ponurej w szarzejącym świetle, jakby zbyt dawno poniewierała się na brzegu. Dziwnie raził tutaj na tle krzewów, kaktusów i kamienistej gleby, niczym przedmiot z innej epoki.
Z utworzonej przez poszarpany metal jaskini Boog wlepiał w nich oczy. W coraz dłuższym cieniu statecznika leżąca Laura Chandler była już tylko pozbawioną świadomości wątłą powłoką cielesną.
- Mieliśmy cholerne szczęście - stwierdził Franklinn - pękło prawie pod naszymi stopami. Jeden jard dalej, a zginęlibyśmy z całą resztą. - Potem zniżając głos dodał: - Boże, co za ironia losu. Pan, ja i ten dzieciak. I dziewczyna. I ten gość - Wciągnął powietrze. - Człowiek się zastanawia...
- Kto to?
- Boog. Zawodowy bandzior. Usiłując włamać się do domu towarowego zabił policjanta. Czekają na niego w Nowym Orleanie. Żeby ze wszystkich właśnie on... - Potrząsnął głową. - Ani rusz tego nie rozumiem.
Hayden wypluł trochę piasku lepiącego mu się do języka. Mógłby oznaczyć linię ich opadania po tym, jak najpierw ścięty został wierzchołek wysokiego, rozłożystego saguaro, później coraz to niższe jego pędy, aż w końcu poorana i poryta ziemia dokoła miejsca, gdzie roztrzaskał się, a wreszcie zamarł bez ruchu ogon samolotu.
Rzucił wzrokiem na niebo ku wschodowi, gdyż wydało mu się, że usłyszał dudnienie. Patrzyli obydwaj nasłuchując uważnie, ale nic nie było. Tylko jakieś małe ptaszki zakreślały niewidzialne kręgi na tle nabrzmiałych chmur.
Boog śledził ich i wiedział o czym myślą. Przelała się już przez niego fala gwałtownej, niedającej się okiełznać złości. Pełen napięcia zaczął snuć gorączkowe plany: obserwował, jak blednie światło, i pragnął, żeby zgasło, wytężał słuch, żeby usłyszeć huk samolotów. Jedną miał okazję i tę stracił. Musi wykombinować nową. Musi. I musi ją wyzyskać, koniecznie; zanim poszukujący samolot ich znajdzie, z pewnością zapadnie ciemność.
- Hej!
Franklinn z wolna odwrócił wzrok od nieba.
- O co chodzi?
- Muszę pójść w krzaki.
- A tam wam niedobrze?
Boog zadzwonił kajdankami o nóżkę fotela.
- Bez chichów śmichów, panie władza.
Franklinn chrząknął. Zawahał się, co robić, ale po chwili niezdecydowania ociągając się ruszył do swego więźnia. Boog obserwował, jak nadchodzi, ani na chwilę nie spuszczając oczu z jego twarzy.
Wolnego, wolnego, stukało mu w mózgu. Nie zmarnuj okazji... Trzymaj się.
Franklinn zapiął kurtkę, wyciągnął klucz i schylił się.
- Mówiłem wam, że od was będzie zależeć...
- Uhm.
- Dobra, nic się nie zmieniło. - Jakoś złagodniał. - Możecie pobyć na wolności, póki nie nadleci samolot, czy też póki nie zrobi się ciemno, co będzie prędzej. Potem znowu wam założę kajdanki.
Boog jakoś po psiemu ściągnął wargi.
- Dobra, dobra.,
- Ale niczego nie próbujcie - ostrzegł Franklinn. - Daleko byście nie zaszli.
Rozległ się brzęk: kajdanki zostały otworzone. Boog z trudem stanął na sztywnych nogach. Pełne tryumfu oczy spotkały się z oczami Franklinna. Naiwniak, pomyślał, Boże, co za naiwniak.
Odwrócił się, wykonując zdrową ręką takie ruchy, jakby coś przekręcał kluczem, i w jakiejś euforii wpatrywał się w udręczoną ziemię. Upojony wolnością czuł, jak w żyłach szaleństwem pulsuje mu krew. Ani przez chwilę nie liczył, że pójdzie tak gładko.
2.
Paweł Dexter chodzi bez wytchnienia tam i z powrotem po hallu recepcji lotniska w Tucson. Jest piąta czterdzieści sześć i Dexter lekko zaczyna się pocić. Nigdy dotąd się nie zdarzyło, żeby samolot, na który czeka, tak się spóźniał. Pięć minut, no niech tam, nawet dziesięć, uprzedzali zresztą. Nigdy jednak nie dochodziło do dwudziestu. Nie należy do tych, co się niepokoją, ale właśnie dzisiaj czekanie działa mu na nerwy. To nie tylko upał czy fakt, że zawsze jest trochę podniecony, kiedy Jimmy leci samolotem. Cały dzień czuł jakiś dziwny niepokój, a od pół godziny, kiedy w informacji po raz pierwszy powiedziano mu, że o ile wiadomo, samolot wyleciał o czasie, ogarnia go coraz większa trwoga.
Rzuca na podłogę niedopałek papierosa, rozgniata butem i impulsywnie podchodzi do biurka. Stoi już przed nim spora grupka ludzi, ale urzędniczka porozumiewa się z nim wzrokiem ponad ich głowami.
- Jak dotąd nic, proszę pana.
Zaciska wargi. Urzędniczka odwraca się do kogoś innego. Obserwuje ją szukając pociechy w spokojnym wyrazie jej młodej twarzy i w niezmąconej rzeczowości wypowiedzi.
- Nie, proszę pani - słyszy - ale nie wątpię, że już lada chwila nadamy przez megafony wiadomość.
Dexter patrzy na zegarek. Wskazówki jakby się nie ruszały. Robi mu się duszno. Odwraca się raptownie i przez wahadłowe drzwi wychodzi na taras. Po raz trzeci, odkąd samolot powinien był przylecieć, patrzy na zachód przebiegając wzrokiem okryte chmurami niebo. Ale teraz, kiedy chusteczką ociera szyję, drżą mu palce.
- Jak dotąd nic, proszę pana.
- Dlaczego, na miłość boską? Dlaczego?
"India Oskar 2-0-4, India Oskar 2-0-4. Mówi lotnisko
Tucson. Słyszycie mnie?... India Oskar 2-0-4. Proszę się odezwać..."
Trzech mężczyzn bez marynarek patrzy na mapę ścienną w biurze operacyjnym lotniska.
- O której dostaliśmy ostatnią wiadomość od nich?
- O piątej. Mieli zejść w dół o tysiąc stóp z powodu chmur. - Szorstki palec uderza o mapę.
- I byli tutaj?
- Tak.
- Zgodnie z wytyczoną trasą - mówi trzeci. Marszcząc czoło, odwraca się do tego, który mówił pierwszy. - Co ty o tym myślisz, Joe?
- Sam nie wiem... Byli na dostatecznej wysokości.
- Radar dotąd jeszcze nic nie pokazał.
- Pogoda się psuje. Może napotkali przeciwne wiatry.
- Choćby nawet. I tak powinni być w powietrzu. I powinni już dolecieć...
- Wiem, wiem - energicznie przecina pokój i chwyta słuchawkę stojącego na pulpicie telefonu. - Nic jeszcze?
- Głucha cisza - skrzeczy mu wprost w ucho głos z wieży kontrolnej.
Człowiek przy pulpicie waha się. Nie może opanować drżenia rąk. Po chwili bez potrzeby dodaje:
- No cóż, próbujcie dalej.
O szyby uderza nagle fala ciężkich kropli deszczu.
"Lotnisko Tucson do India Oskar 2-0-4. Słyszycie mnie?...
India Oskar 2-0-4. Podajcie mi swoje współrzędne..."
Centrum Los Angeles. George Chandler, trzymając nogi na biurku, przechyla się w tył na obrotowym krześle. Biuro oficjalnie zamknęło swoje podwoje dwadzieścia minut temu; z wyjątkiem kilku gorliwców wszyscy poszli do domu. Ruchem warg George Chandler przesuwa kawałek zapałki z jednego kąta ust w drugi, słuchając jednocześnie brzęczącego mu prosto w ucho uprzykrzonego sygnału. Wreszcie sygnał milknie i odzywa się głos kobiecy:
- Halo.
- Sue?
- Kto mówi?
Chandler śmieje się z cicha i spuszcza nogi na podłogę.
- A zgadnij.
- George, jak się masz. - Sprawia wrażenie zadowolonej. Głos jej traci poprzednią szorstkość. - Gdzie ty jesteś?
- Ciągle jeszcze przykuty do biurka... Tak, tak, przysięgam. Cóż robić, ktoś musi tkwić tutaj. - Znów się śmieje. - O której mam wpaść?
- Teraz, jeżeli chcesz.
- Zaczekaj godzinkę, złotko. Dobrze?
Głos podnosi się o całą oktawę:
- Godzinę?
- Muszę wziąć prysznic i przebrać się, kochanie. Straszny dziś upał. - Podnosi wzrok na elektryczny zegar ponad szafkami pełnymi segregatorów. - Co byś powiedziała na... siódmą?
Niemal widzi, jak wzrusza ramionami.
- Dobra. Ale nie później, bo zmarnujemy pół wieczora.
- Będę punktualnie. - Dwukrotnie przesyła jej niewidocznego całusa. - Pa, pa.
Odkłada słuchawkę. Bierze ręcznik z szuflady i wolnym kroczkiem, pogwizdując, idzie przez opustoszałe biuro.
Za trzy minuty szósta. Beatson prowadzi teraz kremowy wóz z podnoszonym dachem. Jeden z dyżurujących przy bramie wytwórni filmowej policjantów uśmiecha się i mówi: ,,Dobranoc pani" - ale Gail Slade nie zwraca na niego uwagi. Ani myśli zwracać uwagi na kogokolwiek, nawet na Beatsona.
- Jak dziś poszło, proszę pani?
- Tak sobie.
Ilekroć ona to mówi, Beatson wyczuwa, że prześladuje ją jakiś pech. Nie zdarza się to często, ale nauczył się, że kiedy tak jest, lepiej nie poruszać tego tematu. Po nieudanym dniu pracy wstępuje w nią diabeł. Pamięta, w jaki sposób czasami wylewała złość na tego swojego męża.
Uważnie włącza się w strumień pojazdów.
- Myślę, że już jest na miejscu, prawda, proszę pani?
Chlebodawczyni zapala papierosa, słucha jednym uchem.
- Kto?
- Jimmy.
Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Szofer nie dostrzega nic szczególnego w jej milczeniu.
- Samolot miał być w Tucson o wpół...
- Cicho tam - odpowiada szorstko. - Cicho, rozumiecie?
Zdziwiony obrzuca ją wzrokiem w swoim lusterku. A więc to tym się gryzie... Do diaska, powinien był się domyślić. Tak samo było z nią ostatnim razem, kiedy chłopiec leciał do ojca - zastanawiała się, jak go powitano, co oni obaj robią, o czym mówią. Ostatnim razem - i przedostatnim. Po prawdzie, za każdym razem. I to nie o chłopcu myśli. Do diaska, wcale nie! Trochę trudno ją rozgryźć, ale jak się dobrze przyjrzeć, toż to aż bije w oczy.
Burza przesuwa się na zachód. Przed godziną srożyła się w Naco i Tombstone, potem w Benson i Nogales, teraz w Tucson. Dokoła wschodnich krańców pustyni kłębią się i przewalają czarne deszczowe chmury. Jeszcze godzina i czoło burzy dojdzie do Ajo, zacznie tam lać. Wysuszona gleba pustyni z zapartym tchem czeka na ulewę. Cisza taka, że aż w uszach dzwoni, powietrze coraz bardziej dławiące i gęste. Najlżejszy podmuch nie porusza drobniutkich listków paloverde czy delikatnych gałązek akacjowych, nic nie przerywa martwoty zielskiem porosłych bezmiarów pustyni.
Wszystko stoi tak sztywno jak kaktusy, a dokoła tu i tam rozsianych głazów piasek pęka w nieruchome fale. Starszawy człowiek o pałąkowatych nogach wjeżdża z grzechotem do Ajo poobtłukiwanym jeepem i zatrzymuje się przed pierwszym barem, jaki napotyka. W dwie minuty później ociera z ust pianę z piwa.
- O Boże - mówi stłumionym głosem - ależ mi to było potrzebne.
Barman przytakuje:
- Straszny żar dzisiaj.
- O tak. - Gość odpycha szklankę przez ladę. - Wybyście zobaczyli, jak jest za miastem. - Podrzuca głową. Tęgo mnie przypiekło, przyjacielu, ostatnimi dniami. Tom, zbiera się na burzę. Myślę, że w sam raz zdążyłem.
- Tak i mnie się wydaje. Może wreszcie będzie czym oddychać. - Barman wierzchem dłoni ścina pianę z piwa
- A gdzieście byli?
- Na zachodzie. Na zachodzie i wszędzie po trochu.
- Szukacie czego?
- Można i tak to nazwać - przybysz wciągnął długi łyk i czknął cicho.
- Nie rozumiem, czego tu szukać. Widzi mi się, że już dawno wszystko tu wydłubali albo myślą, że tylko oni mają do tego prawo.
Odpowiada mu szczerbaty uśmiech.
- Zapłaciłem za piwo, prawda?
- Zwariować tu można. Przez dwie godziny nie ma do kogo ust otworzyć. Żeby choć człowiek mógł tu zobaczyć coś ciekawego.
Przybysz osuszył swoją szklankę.
- Sam widziałem coś przed godziną. Dym.
- A cóż to ciekawego dym?
- Wielki słup dymu daleko za górami. Czarny jak smoła.
Barman ociężale nachylił się do przodu, oparty na kościstych łokciach.
- A co to mogło być?
- Wyglądało, jakby się paliła ropa.
- Ropa, no, no.
- Tak to wyglądało. Wyobraźcie sobie, było dobre dziesięć mil ode mnie, kiedy zobaczyłem ogień. Nie wiadomo, co to się paliło. W głowę zachodzę. - Wzrusza ramionami, odsuwa szklankę. - Boże, co za gorąc. Nie wiecie, gdzie w tym mieście dostałbym pokój?
Lotnisko w Tucson, pięć po szóstej. Cały tłum oblega informację. Zwykłe odpowiedzi już nie uśmierzają niepokoju. Samolot ma trzydzieści pięć minut opóźnienia i wszyscy domagają się jakichś wyjaśnień. Nerwowość staje się zaraźliwa, udziela się, informatorka jest pod ostrzałem wielu pytań naraz.
Oszklone drzwi zsuwają się za Pawłem Dexterem, odcinając go od odgłosów deszczu, i zgiełk z odległego końca hallu rozbija mu się nad głową jak fala. W podnieconych głosach czuje się panikę. Dexter kroczy posępnie przez hall w stronę biurka i rozcina tłum, przepychając się do przodu. W chwili gdy tam się przedostaje, dzwoni telefon. Osaczona urzędniczka niemal radośnie odwraca się po słuchawkę. Nagle na cały hall spada wyczekująca cisza. Paweł Dexter słyszy, jak serce wali mu młotem.
- Informacja - mówi urzędniczka.
Odwrócona jest do niego plecami. Plecy te nic nie mówią.
- Tak, proszę pana.
Powtarza to pięć razy, ale Dexterowi również nic to nie mówi. Musi zaczekać, aż odwiesi słuchawkę, lecz nawet wtedy nic nie można wyczytać z jej twarzy.
- No i co? - pyta ktoś.
Dexter traci odwagę, kiedy ona odpowiada:
- Za kilka minut nadadzą komunikat. Jeżeli pan...
- Co za komunikat?
Chór głosów podejmuje pytanie. Odpowiedzi informatorki gubią się w hałaśliwym crescendo przerażenia. Paweł Dexter przechyla się przez biurko i łapie ją za rękaw.
- O co tu w ogóle chodzi? - pyta.
Ledwie można dosłyszeć jej odpowiedź. Przerażenie ustępuje nagle irytacji.
- Gdzie jest kierownik?
Urzędniczka waha się.
- Zaraz nadadzą komunikat.
- Do diabła z komunikatem! - wrzeszczy Dexter. - Chcę się widzieć z kimś odpowiedzialnym. I to zaraz.
"India Oskar 2-0-4. Proszę się odezwać... India Oskar
2-0-4. Mówi lotnisko w Tucson. Proszę się odezwać..."
3.
Chmury utworzyły jedną wielką zasłonę, zakrywając trzy czwarte rozprażonej pustyni. Nisko na zachodzie, na tle ostatniego skrawka cytrynowego jeszcze nieba, leży olbrzymie żółtko słońca. Powoli, nieubłaganie, jak wsysane, przemieszcza się ono w kierunku postrzępionego horyzontu. Kiedy Boog obejrzał się nerwowo, zobaczył, że dotyka już do połamanej, otoczonej złotą obwódką zębatej linii wzgórz i nadzieje jego znów trochę wzrosły.
Chory był od napiętego oczekiwania, aż mrok zapadnie, oszołomiony od wytężania oczu i uszu, aby wyłowić wzrokiem lub słuchem samolot. Każda minuta trwała wieki całe, kiedy obserwował, jak słońce powoli zsuwa się w dół, i starał się wyliczyć, kiedy nadciągnie burza; nasłuchiwał ostrzegawczego dudnienia silników. I każda marudna, przewlekająca się minuta potęgowała zdenerwowanie, kiedy tak czekał, aż się rozpętają żywioły.
Od momentu gdy Franklinn go uwolnił, znajdował się w gorączkowym podnieceniu. Postanowił już, że skorzysta ze sposobności, kiedy policjant podejdzie do niego z kajdankami. W ciągu krótkich chwil radości z wyzwolenia zredukował swoje plany do dwóch możliwości. Albo rzuci się do ucieczki, albo wyrwie rewolwer - nie wiedział, co wybierze, na nic się nie zda układanie planów z góry.
Wszystko będzie zależeć od oświetlenia i od odległości między nim a Franklinnem. Jeżeli tylko uda mu się oddalić na dwadzieścia jardów, nie budząc podejrzeń w gęstniejącym zmroku, warto zaryzykować ucieczkę. Liczył, że zdoła uciec przed policjantem, jeśli ten go nie zrani strzelając za nim. Nie miał pewności co do Haydena, chociaż sądził, że przy odrobinie szczęścia, w półmroku powinien by go zgubić w labiryncie zarośli. Chłopiec się nie liczy.
Myśli te płynęły niespokojnym ukrytym nurtem, kiedy obserwował, jak słońce dotyka krawędzią czerwonej jak wino linii widnokręgu, i kiedy odwracając się zobaczył, że daleko na wschodzie, na tle ciemnych chmur, zatrzepotała błyskawica, i odwracając się znów zobaczył ślizgające się po ziemi cienie dziwnych, czarno odcinających się od tła kaktusowych pędów i kwiatów. Oczami łapczywie przemierzał ogromne obszary zmierzchających jasnozielonych równin. Zapomniał o wzbierającym bólu w złamanym nadgarstku. Dłuższą chwilę patrzył na zachód, w stronę Meksyku. To gdzieś tam, gdzieś poza zasięgiem jego wzroku, poza morzem pustynnych zarośli, niskich pojedynczych wzgórz i za najdalszą purpurową smugą horyzontu. Dwa dni drogi - może więcej, może mniej; trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt mil. Mógł co najwyżej zgadywać. Ale, o Boże, to tam, tak, właśnie tam.
Zaczął dygotać. Odebrać rewolwer będzie trudno, może za trudno. Jeśliby Franklinn zapinał kurtkę tak, jak to robił ostatnio, i jeśliby znalazł się właśnie w pobliżu, to powinno by mu się udać, Drugi sposób byłby lepszy - ale pod warunkiem, że uda mu się oddalić od Franklinna, i że się ściemni, i że nie odnajdzie ich żaden samolot...
Spojrzał na wątły pióropusz dymu wznoszący się z wypalonego kadłuba w odległości ćwierci mili. Jeden jedyny płomień, jak gdyby poruszany lekkim wiatrem, nadal drgał w martwym powietrzu. Gdzieś daleko, tam gdzie srożyła się burza, znów zalśniła błyskawica; brudne chmury nieco opadły.
Kiedy razem z innymi podniósłszy głowę przeszukiwał niebo, poczuł w ustach gorycz wzbierających mdłości.
- Powinni się pospieszyć, jeśli chcą znaleźć nas przed zmrokiem - powiedział Franklinn, kiedy zbliżył się do niego Hayden, który czuwał dotąd przy stewardessie. - Która godzina?
- Dwadzieścia po. - Pod wpływem gorąca i ciszy głosy im zmatowiały.
Grubas chrząknął.
- Jeszcze dwadzieścia i nas nie zobaczą, nawet jeżeli znajdą się tuż nad nami. - Pot lśniącą warstwą pokrywał mu twarz i zwiotczałą szyję. Niezgrabnie wachlował się zdjętym kapeluszem. - A co z nią?
Hayden z wolna podniósł ramiona, ale po chwili znowu się zgarbił.
- Czy pan myśli, że przetrzyma tę noc?
- Tutaj?
- Będziemy tu chyba tkwić. - Głośno wciągnął oddech. - Piekielna burza idzie górą. Za godzinę da się nam we znaki, a nasze nadzieje na...
W odległości jakichś stu jardów zobaczyli coś, co uciekało szybko, skacząc przez gęstwinę dużymi równymi susami.
- Co to takiego, synku? - zawołał do chłopca.
- Zając.
Przez chwilę wszyscy czterej odwróciwszy głowy obserwowali podskakujący kształt, dopóki nie znikł im z oczu. Krajobraz znów stał się martwy, osamotnienie wzrosło.
- Ja tak kombinuję - mówił dalej Franklinn - Jeżeli jeszcze będzie jasno, to trudno, żeby nas nie znaleźli - pokazał gestem. - Wrak samolotu i wszystkie te rozrzucone manele musi być widać z daleka na takim pustkowiu. Ślepy chybaby nie dostrzegł także ogona, ale muszą tu nadlecieć najdalej za kwadrans. Potem trzeba będzie dawać sygnały...
- Jeszcze się trochę pali.
- Hm, tak, ale już wygasa. Trzeba będzie rozpalić nowe ognisko. - Zsunął kapelusz na tył głowy. - Najgorzej z tymi piekielnymi chmurami, lada chwila pewnie lunie, a w razie deszczu figa z tego ognia i figa z nadziei na zapalenie nowego ogniska. A to nie będzie letni deszczyk. - Kątem oka dostrzegł, że Boog zrobił kilka powolnych kroków w stronę głazu, na którym siedział chłopiec. Ruszył tam niby to przypadkiem, a za nim Hayden. - Gdyby nie burza, wszystko byłoby okay. Odnaleźliby nas z pewnością w najgorszym razie w ciągu paru godzin, bez względu na to, czy byłoby jasno, czy ciemno. Ale jeżeli deszcz im przeszkodzi, będziemy tkwić tutaj aż do świtu.
Hayden obserwował brudne zasłony chmur wlokące się ospale na północno-wschód poprzez zębatą linię wzgórz.
- Jeżeli tak, to ona umrze. - Prawą pięścią uderzył kilka razy w odwróconą ku górze dłoń drugiej ręki. - Jak daleko według pana jesteśmy od Tucson. Sto mil?
- Coś w tym rodzaju. Ale z powodzeniem może być i więcej.
- Pół godziny lotu? Trzy kwadranse? - Zobaczył, że Franklinn potakuje. - No to czemu marudzą? Jesteśmy tu przeszło godzinę, chyba już powinno by się coś pokazać.
- Może nie tak zaraz dowiedzieli się o katastrofie.
- Co z naszym S.O.S.?
- Skąd pan wie, że nadaliśmy S.O.S.? Wszystko stało się nagle.
- No to zwykła łączność radiowa. Czy nie byli w kontakcie?
Trochę wcześniej wróciwszy do dziewczyny, przeżył krótki moment upartego niedowierzania, nowej fali odrazy. Kiedy jednak dłużej się w nią wpatrywał, serce Jego z wolna napełniło się łzami, po czym odwrócił się rozgoryczony, że nie może jej pomóc, zrozpaczony, że z jakichś niewyjaśnionych powodów marnuje się cenne chwile.
- A radar. Co z radarem?
- Nie warto mnie pytać - odparł ze znużeniem Franklinn. Kropla potu zwisała mu z końca nosa jak kropla rosy. - Nie znam zasady jego działania. Ale wiem dobrze, że samoloty latają prowadzone sygnałami radiowymi a więc oni muszą mieć linię kierunkową, wzdłuż której nas szukają. - Po raz trzeci czy czwarty w ciągu pięciu minut spojrzał na zegarek, zapominając, że jest stłuczony. - Która teraz?
- Wkrótce minie kwadrans.
- Dobra. Powiedzmy, że czekali dwadzieścia minut czy cos w tym guście, od chwili kiedy powinniśmy byli dolecieć, nim zaczęli poszukiwania. Wiem, że samoloty miewały takie opóźnienia, a nikt sobie, o ile widziałem, nie wyrywał włosów z rozpaczy. A więc szukają nas równo pół godziny. Właśnie tyle im trzeba, żeby tu dolecieć.
Hayden niecierpliwie wzruszył ramionami. Nie mógł się powstrzymać od zadawania pytań.
- Tak samo jak pan nie chcę sterczeć tutaj - powiedział Franklinn. Bawiąc się rzemieniem od rewolweru spojrzał szybko spod oka tam, gdzie stał Boog. - I jeszcze jestem przecie odpowiedzialny za niego.
- Jeśli o niego chodzi, kilka godzin nie gra roli - odparł krótko Hayden. - A z nią trzeba się pośpieszyć.
- Dla niej lepiej byłoby, gdyby umarła, proszę mi wierzyć, nie żartuję.
Hayden potrząsnął głową. Jakby tym gestem sprzeciwiał się Franklinnowi.
- Tak, tak, życie za wszelką cenę. - W głosie policjanta brzmiało wzruszenie. - Połatać ich jakkolwiek, byle żyli... - Żachnął się. - Sam pan nie wie, czego chce.
- Ona ma prawo...
- Prawo!
- Oczywiście, ma prawo. Takie samo jak pan i ja, takie samo jak ten chłopiec tutaj i jak tamten człowiek Nie wolno życzyć śmierci.
Nagle stali się sobie obcy, nerwowo rozdygotani jeszcze po wstrząsie. Jeśli Boog usłyszał nawet, co mówili, nie pokazał tego po sobie, natomiast siedzący na głazie chłopiec odwrócił głowę, aby im się przyjrzeć. Głęboko w chmurach ukazała się znowu sina błyskawica i rozległo się przyprawiające o mdłości dudnienie grzmotu. Wreszcie Franklinn spuścił zwilgotniałe nagle oczy.
- Przepraszam. - Odruchowo otarł sobie twarz. - Nie chcę drażnić pana... Tyle tylko że... - Przerwał, wciągając powietrze. Potem krótko ironicznie spytał: - A wie pan, co zrobią z Boogiem, jak go dostaną? Nastawią mu rękę, może pan być o to spokojny. Pierwsze, co zrobią, to nastawią mu rękę... A potem, kogo jak kogo, ale jego z pewnością czeka krzesło elektryczne.
Z mimowolnym westchnieniem potrząsnął głową, a wzrok jego powędrował ponad gąszczem tam, gdzie wśród połamanego saguaro leżał wrak samolotu. Ziemia traciła barwę, zamazane cienie zlewały się z gęstniejącym mrokiem. Na zachodzie, ponad zębatą linią wzgórz, wciąż jeszcze widać było złoty skrawek słońca, natomiast cytrynowo-żółty pas na niebie zwęził się do szerokości palca.
- Idziemy - powiedział nagle Franklinn. - Poszukajmy czegoś, co by się paliło. Hej, mały, zejdź no stamtąd. Mamy dla ciebie robotę.
Chłopiec posłusznie zlazł z głazu i powlókł się ku nim. Pod skorupą potu i pyłu widać było, że ma mocno podkrążone oczy.
- Wy też musicie pomóc, Boog.
- A bo co?
- Zobaczycie. - Zwracając się do chłopca, dodał: - Musimy rozpalić ognisko, zanim nadleci samolot, rozumiesz? Czujesz się na siłach, żeby pomóc?
- Nic mi nie jest. Tylko pić mi się chce.
- Nie wątpię. - Franklinn odruchowo nastroszył mu jasny jak zboże kosmyk włosów. - Oto, co chcę, żebyś zrobił. Rozejrzyj się, póki jest jeszcze dość jasno, i poszukaj czegoś, co będzie się palić. Wszędzie znajdziesz mnóstwo różnych różności. Część ich będzie się palić.
Chłopiec oblizał wargi.
- Czy przylecą po nas dziś wieczór?
- Jeżeli deszcz im nie przeszkodzi... Nie martw się mały. Wszystko, co znajdziesz, zwalaj na kupę w połowie drogi między nami a wrakiem. - Przez ramię powiedział do Haydena: - Idź pan z nim razem.
Hayden ruszył za chłopcem, ale zaraz przystanął.
- Powinniśmy ją przedtem umieścić pod osłoną. Na wszelki wypadek. W ogonie, za siedzeniami jest miejsce.
- Dobrze, ale później. Zgoda?
Hayden zawahał się, wreszcie poszedł za chłopcem. Na wschodzie chmury wlokły się niemal po ziemi. Niektóre wzgórza, widoczne, kiedy patrzył na nie po raz ostatni, teraz znikły. Gasła ostatnia iskra nadziei, a rozpacz ściskała serce, kiedy odchodził przez zarośla, których kolce kaleczyły mu nogi.
"Spraw, niech nadleci ten samolot - wyszeptał w podnieceniu. Cisza drwiła z niego. - Dobry Boże, spraw, niech teraz nadleci ten samolot."
Boog się nie poruszył, od kiedy Franklinn przemówił do niego. Stał w odległości dziesięciu kroków od policjanta opanowany gorączką niezdecydowania. Znajdują się za blisko od siebie, o wiele za blisko, i jeszcze jest zbyt jasno, aby uciekać. Jeśli to właśnie ta chwila, to on nie jest gotów. A jednak...
Krew ciężko waliła mu w uszach.
- Czego pan chce, panie władza?
- Słyszeliście - odrzekł Franklinn. - Trzeba rozpalić ognisko. Jedną rękę macie zdrową, pokażcie, co nią potraficie zrobić. - Pełen ulgi chichot zrozumiał jako wyzwanie. - Dacie radę - warknął. - No, do roboty i trzymać się blisko.
Jakby huragan omiótł teren między dwiema częściami samolotu, jakby kiedyś na tym pustkowiu ktoś obozował i wszystko oprócz kilku żałosnych szczątków było teraz na wpół ukryte pośród zarośli i kaktusów. Im bardziej się zbliżali do wypalonego kadłuba, tym grubsza stawała się warstwa różnych rzeczy, tym bardziej natarczywy ohydny trupi zapach. Snuli się w półmroku rzucając na stos tragiczne plony: skulony jak zwierzę za pędem opuncji płaszcz damski, zwisający ze zgiętego bocznego pędu saguaro żółty krawat, wbity na gałąź krzaka jak kwiat różowy szalik... Ubrania, gazety, bagaż ręczny, kubki plastikowe, kapelusze, pisma ilustrowane, para całych (o dziwo!) okularów... Więcej tego było, niż Hayden czy Franklinn sobie wyobrażali.
Pracowali bez planu - Boog i Franklinn razem, Hayden i chłopiec każdy osobno - to pochylając się jak żniwiarze, to przystając, by nasłuchiwać i zadarłszy głowy przebiegać wzrokiem coraz niższy pułap chmur. Kiedy ciemniejący horyzont niedostrzegalnie się skurczył, nic już nie mąciło ciszy oprócz towarzyszących ich krokom lekkich odgłosów - suchego szelestu ocierających się o ubrania zarośli, chrzęstu zwietrzałych kamieni pod nogami. Chociaż raz poza zasięgiem ich wzroku rozległo się jakieś posępne wycie, a przechodzący w odległości kilku jardów od Haydena chłopiec bez wahania powiedział:
- Kojot.
Raz po raz migały błyskawice, dobywając na chwilę z szarzejącego tła jakieś cienie. Czuli się bardziej osamotnieni niż kiedykolwiek przedtem, a zapach śmierci towarzyszył im wszędzie. Hayden usiłował trzymać chłopca możliwie jak najdalej od wraka, niepodobna jednak było całkowicie uciec od cierpkiego lepkiego fetoru. Wisiał mdlący w martwym gorącym powietrzu, a każde nowe ich znalezisko, każdy przedmiot wydobyty z zarośli lub z wysuszonej ziemi, były przypomnieniem tego, co się stało.
Chłopiec raz jeden tylko o tym wspomniał. Tuż przedtem, nim zawył kojot, spytał Haydena:
- Wszyscy inni nie żyją, prawda? - A Hayden, patrząc na drobną, do twarzy klowna podobną twarzyczkę i duże wystraszone oczy, tylko skinął głową i odszedł.
Gdziekolwiek Hayden się ruszył, szło za nim dziwne poczucie nierealności. Jakby jakaś część jego mózgu rozpaczliwie usiłowała odepchnąć całe brzemię wstrząsu, grozy i rozpaczy ostatniej godziny, jakby uparcie wmawiała, że się zaplątał po prostu w jakiś koszmar, który niebawem zniknie. Półmrok wzmagał to wrażenie. W pewnej chwili Hayden uwierzył niemal, że przeżywa jakiś okropny niesamowity sen. I dlatego, gdy fala odoru napełniła mu nozdrza przywracając poczucie rzeczywistości, rozejrzał się dokoła z niedowierzaniem.
Nie widział teraz żadnej nadziei dla dziewczyny. Nadal wierzył jednak, że może jakiś samolot ich odnajdzie, nim się rozpęta burza, ale samo ustalenie miejsca ich pobytu nie wystarczy. Musiałby ją stąd zabrać helikopter, a zbyt trudno chyba oczekiwać, że ktoś na czas dotrze do nich - nawet gdyby natychmiast ustalono, gdzie się znajdują. Kiedy znikła ostatnia resztka nadziei, utkwiło w nim jak cierń uczucie wrogości w stosunku do ludzi odpowiedzialnych za zorganizowanie ratunku. Pod wpływem niedorzecznego rozgoryczenia zaczął oskarżać ich o skrajne niedołęstwo, ba, obojętność. Włóczył się z miejsca na miejsce obolały, szarpany sprzecznymi uczuciami, coraz bardziej przygnębiony widokiem stopniowego zaciskania się dokoła nich złamanej obręczy horyzontu.
Po jakimś czasie, kiedy zdawało się, że już nic więcej nie znajdą, zawołał chłopca i usiedli w kucki obok stosu, odkładając osobno to, co sądził, że dobrze będzie się palić. Dopiero teraz zauważył, że chłopiec ma na sobie dżinsy i kraciastą koszulę. Boog i Franklinn w dalszym ciągu snuli się dokoła wraka. Ostatnia malutka chorągiewka płomienia zgasła, wypełzała teraz stamtąd tylko mglista smuga dymu.
- Czy pan myśli, że nas odnajdą dziś wieczór? - spytał chłopiec.
- Tyle wiem, co i ty.
- Policjant powiedział, że nas odnajdą.
- Może i tak powiedział. - Spojrzawszy w niespokojne podkrążone oczy, złagodniał. - To już nie potrwa długo, synku. Według naszych obliczeń jesteśmy w odległości jakichś stu mil od Tucson, może trochę więcej. Stu dwudziestu, stu trzydziestu, coś w tym rodzaju.
- Musi być bliżej do Ajo.
- Ajo? - Dla Haydena był to pusty dźwięk.
Chłopiec przytaknął.
- Gdzie jest Ajo?
- Dokładnie nie wiem, ale tam byłem. Byłem tam w zeszłym roku z ojcem.
- Czy to na zachód od Tucson? Z tej strony, gdzie my jesteśmy?
- Tak, na pewno.
- Jak daleko na zachód?
Chłopiec odrzucił opadający mu na oczy kosmyk włosów.
- Trudno mi...
- Tak z grubsza.
- Może sto. Przejeżdżaliśmy tamtędy samochodem, ale nie zastanawiałem się, jak to daleko.
Hayden podniósł się sztywno. Istna łamigłówka, oczywiście - ale przed chwilą Franklinn również zgadywał. Może z lepszym wynikiem, niemniej jednak zgadywał. On sam może się myli o dwadzieścia mil w tę czy tamtą stronę, chłopiec może nawet myli się jeszcze więcej. A przecież z tego, co powiedział, wynika, że chyba do Ajo jest dosyć blisko. Przypomniał sobie, że widział z góry cienkie zielone żyły upraw, wdzierające się poprzez żółtawe stepy aż na krańce pustyni, czasem nieoczekiwanie gdzieś w pobliżu widział też przytuloną mieścinę. Ajo musi być taką osadą wyrastającą na skraju pustkowia. Przez chwilę daremnie usiłował umiejscowić ją gdzieś na mapie.
- Czy nie przypominasz sobie nic innego w pobliżu?
- Nie.
- A w tamtą stronę? - Ruchem głowy wskazał na południe.
- Tam nic nie ma. Tylko pustynia.
- A stąd na zachód?
- Tak samo. Przynajmniej, o ile wiem.
Do tej pory wszystkie myśli Haydena skoncentrowane były na Tucson, teraz podniosło go na duchu, że ich izolacja nie jest tak absolutna, jak sądził. Ajo... Ajo... Nadzieja zakiełkowała znowu. Uchwycił się myśli, że skoro tylko jakiś samolot nawiąże z nimi kontakt, ekipa ratownicza przyjedzie przez pustynię. W głębi duszy wiedział, że taka nadzieja to absurd, że nawet gdyby pomoc dotarła do nich w ciągu paru najbliższych godzin, stewardessa nie przetrzyma nigdy powrotnej podróży samochodem.
Ale było to lepsze niż brak wszelkiej nadziei, lepsze niż bezradne czekanie, że burza odetnie ich od świata, czekanie może aż do rana. Spojrzał w stronę wraka. Tamci dwaj nadal tam krążyli w szaro-sinym świetle.
- Pójdę teraz do ogona - powiedział chłopcu. - Zostań tam, gdzie jesteś. Jeśli cokolwiek usłyszysz, zaraz zapal ogień, rozumiesz - Pogrzebał w kieszeni, rzucił mu zapałki. - A kiedy policjant wróci, poproś go, żeby przyszedł do mnie.
Ruszył z wolna przez zarośla do miejsca, gdzie leżała dziewczyna. Przez chwilę patrzył na nią i znów pod wrażeniem, że to jakiś koszmarny sen, poczuł, że zawodzą go nerwy. Potem, kiedy klęczał wsłuchany w zająkliwe ciche bicie jej serca, raz jeszcze uzmysłowił sobie konieczność pośpiechu i zaczął modlić się na głos, żeby jak najprędzej nadleciał samolot.
Boog ponownie zbliżał się do momentu decyzji. Odstęp między nim a Franklinnem powiększał się po trochu. Okazywanym w ciągu dziesięciu minut posłuszeństwem do tego stopnia uśpił podejrzenia policjanta, że dwukrotnie już oddalał się ze dwadzieścia jardów, a Franklinn nie odwoływał go z powrotem. Podczas tych dziesięciu minut grał w kotka i myszkę, z tym, że to on sam był myszką, i początkowo ukradkiem, potem z rosnącym zuchwalstwem stopniowo powiększał odstęp między sobą a policjantem.
Dwa razy już mógł uciec. Dwa razy już czuł jakieś ssanie w dołku, a rwący ból z nadgarstka rozchodził się gorączkowo po całym ciele. Dwa razy już właściwy moment minął.
Za pierwszym razem było zbyt jasno, zbyt duże ryzyko, nawet przy dwudziestu jardach, nawet jeśli Franklinn odejdzie gdzieś na bok... Potem, po kilku dziwnie długich minutach, znowu wróciła szansa, i to w bardziej sprzyjających okolicznościach. Już, już w najwyższym napięciu miał rzucić się do ucieczki, w ustach mu zaschło, krew pulsowała gwałtownie, kiedy niespodzianie w ułamku sekundy rozświetlonej błyskawicą ujrzał samego siebie bezpośrednio po ucieczce i aż się zatrząsł owładnięty lękiem. Do tej chwili opętany był pragnieniem wyrwania się na wolność. Wcale nie myślał, co nastąpi potem. Ból, gniew, nienawiść i przebiegłość złożyły się na jakąś wybuchową siłę, która szukała sobie ujścia. Nagle jednak, kiedy zalśniła niebieskawa błyskawica, a bezkresna pustynia rozwarła się na wszystkie strony, zawahał się przed wydaniem samego siebie jej wrogiej pustce, zawahał się, a sposobność zatonęła w ogarniającej go wezbranej fali przerażenia.
Teraz podczas krzątaniny tuż obok powyginanej muszli ze sczerniałego metalu, odszedł jeszcze dalej od policjanta. Franklinn znajdował się w odległości dwudziestu pięciu jardów i osłaniał sobie twarz przed otaczającą wrak rozedrganą ścianą żaru. Mieli wrażenie, że od tego żaru fetor lepi im się do gardła i nozdrzy. Boog obserwując go spod zmrużonych powiek zaczął przeszukiwać nieco dalej W prawo. Jeszcze kilka kroków i rzuci się do ucieczki. Odwróci się i w nogi, w ten sposób, żeby wrak znalazł się między nimi...
Wzbierał w nim niepokój, twardy jak zaciśnięta pięść; głuchy łomot serca przypominał uderzenia kafara. Zobaczył, że Franklinn prostuje się i patrzy w niebo. Jeszcze pięć czy sześć jardów... Tym razem ucieknie. O Boże, tak!
Światło trochę przygasło, właśnie tyle, ile chciał. Odciął się od tego, co go czekało, od myśli o pustyni i dniach, które nadejdą. Przyszłość to najbliższe pół minuty; jeszcze kilka kroków.
Drżąc przesunął się w prawo i udawał, że szuka czegoś w zaroślach. Kątem oka zobaczył jakiś niski prostokątny przedmiot zaryty w ziemię. Dojdź aż tam - powiedział sobie...
Jakiś zwietrzały kamień chrupnął mu pod nogami. Franklinn natychmiast się odwrócił.
- Dobra, Boog - powiedział. - Wystarczy.
Słysząc to Boog zlodowaciał. Długą jak cała wieczność chwilę stał wrośnięty w ziemię, bez ruchu niczym posąg, mobilizując wolę, by przerwać obezwładniający go czar. W ociężałym ciele tliła rozpaczliwa wściekłość.
- Wystarczy - powtórzył Franklinn. - Na dziś dosyć.
Boog stał bez ruchu, gdyż czuł, że policjant utkwił wzrok w jego plecach. W pewnej chwili usłyszał swój własny głos:
- Tutaj jest drzewo.
- Zostawcie.
Starał się mówić zwyczajnie. Najspokojniej, jak mógł, powiedział:
- Będzie się palić, panie władza. - Nawet teraz da radę uciec, jeśli zyska kilka jardów, jeśli na sekundę Franklinn przestanie się mieć na baczności. - Dobrze będzie się palić.
Franklinn szarpnięciem rozpiął kurtkę i zbliżył się kilka kroków. Czemu nagle Boog zrobił się taki gorliwy?
Z wraka dobiegało ciche syczenie, a nad nimi ślizgał się gorący smrodliwy opar niesiony powolnym prądem powietrza.
- Co pan powiesz na to? - nalegał Boog.
- Niech tam. - Franklinn obserwował go bacznie. - Ale potem czas skończyć.
Po czole Booga strumieniem ściekał pot. Nogi uginały się pod nim. Podszedł do tego czegoś, co zaryte było w ziemię. Skrzynia, mocno zwęglona drewniana skrzynia. Zanim się schylił, żeby ją podnieść, obrócił się, Jakby chciał, żeby Franklinn znalazł się naprzeciw niego. Skądś z pustyni dobiegło żałosne wycie kojota, i Boog zobaczył, że policjant odwraca wzrok w tamtą stronę. Następnym razem, pomyślał... Wystający nad ziemię bok skrzyni przewiązany był drutem na krzyż, ten zaś zakończony był pętlą, i Boog pomacał go zdrową ręką. Podniósłszy oczy zauważył, że Franklinn trzyma pod lewą pachą mnóstwo różnych rzeczy luzem, ale prawą rękę ma wolną, a kurtkę rozpiętą. A to drań, pomyślał. Pod wpływem nienawiści znowu poczuł wielkie napięcie nerwowe. Pociągnął gwałtownie za pętlę, ale skrzynia ani drgnęła.
- Prędzej - rzucił Franklinn.
Boog znów szarpnął, jakby popchnięty niecierpliwością policjanta. Drut oderwał się od drzewa, a Boog zatoczył się w tył. Odrzucił drut i nachylił się, by odłamać palcami bok skrzyni. Przede wszystkim należy zyskać trochę na czasie w nadziei, że znowu coś odwróci uwagę Franklinna, odwlekać, ile się da, chwilę, kiedy policjant odwoła go ostatecznie. Kiedy usiłował oderwać grubą nadpaloną deskę, bliżej, ale słabo, zalśniła błyskawica. Poczuł, że bok skrzyni zaczyna ustępować, przycisnął więc stopą jeden koniec, żeby ją łatwiej podważyć. Rozległ się ostry trzask i odłupał się duży kawałek drewna. Wstał trzymając w ręku ów wyłamany kawałek.
Franklinn ani na moment nie spuścił go z oczu. Bardziej stanowczo niż przedtem powiedział:
- Wystarczy!
Boog kopnął skrzynię, udając, że nie dosłyszał, i spiesznie przykucnął, żeby zebrać poodrywane i porozrzucane kawałki. Przejechał ręką po szorstkich brzegach otworu, gorączkowo szukając, skąd by się dało wyciągnąć coś dostatecznie dużego, aby uspokoić coraz większą niecierpliwość policjanta. Wsunąwszy palce pod deskę wymacał twardą gładką powierzchnię czegoś, co zawierała skrzynia. Dotąd nie zastanawiał się wcale, co jest w środku, za to teraz w pełnej zdziwienia chwili jego ciekawość wzrosła. Opuszki palców przesunęły się gorączkowo po tym, co znajdowało się w środku. Zbyt ciemno już było, aby zobaczyć dokładnie, zajrzawszy z bliska zorientował się jednak, że w skrzyni leżą jakby dwie cegły, jedna obok drugiej, po czym palcami wymacał kształt obu prostopadłościanów.
Ogarnięty podnieceniem, zapomniał, co ma do roboty. Przez mgnienie oka ujrzał lotnisko, kiedy on i Franklinn czekali w samolocie na przybycie współpasażerów. Zobaczył, jak z kapitanem rozmawiają dwaj policjanci, jak wszyscy trzej idą do przodu, potem wysiadają i kapitan podpisuje jakieś papiery. Wówczas nie wiedział, o co chodzi, ale teraz wie. Tak, teraz wie!
To, czego dotyka, to przecież sztaby złota.
Franklinn coś powiedział, ale Boog tego nie dosłyszał. W głowie mu dudnił jakiś zwariowany rytm. Smród, ból pulsujący w ręku, pełne napięcia obmyślanie ucieczki - wszystko to zmyła fala oszołamiającego podniecenia. Oprzytomniał dopiero na widok zbliżającej się ku niemu tęgiej postaci policjanta. Zerwał się, jakby się poczuwał do winy, i zrobił kilka kroków do przodu, instynktownie starając się trzymać tamtego z dala od skrzyni:
- Co się tu tak guzdrzecie, do diabła! - krzyknął Franklinn.
Słowa docierały do Booga jakby poprzez wycie wichury. Trząsł się niby w febrze i do niczego niezdolny chichocząc ściągnął po swojemu wargi.
Franklinn zatrzymał się w odległości paru jardów.
- Pozwoliłem wam się oddalić przez dobroć, a nie po to, żebyście ze mnie strugali wariata. - Obrzucił Booga długim gniewnym spojrzeniem. Coś go zaniepokoiło w dziwnym wyrazie oczu tamtego. - Zabierać, coście znaleźli, i jazda stąd - dorzucił szorstko.
Niecierpliwie odczekał, aż Boog zbierze kawałki drzewa. Sam zebrał już wszystko, co mógł, a znużony gorącem i otaczającym wrak smrodem nie pomyślał, żeby spytać, co zawiera skrzynia. Chciał wrócić do Haydena i chłopca.
Dokoła poniewierało się moc rzeczy, na które w ogóle nie warto było patrzeć. Będzie się palić czy nie będzie - a jeśli nie będzie, to nie myśli zawracać tym sobie głowy. Do diabła ze skrzynią. Uważał, że i tak dość już zebrali.
- Chodźcie.
Ruszyli poprzez zarośla, Boog trochę z przodu. Ogon samolotu ledwo już był widoczny w półmroku, ale zobaczyli chłopca stojącego samotnie obok miejsca, gdzie szykowali ognisko. Franklinn szedł ciężko i wciąż się potykał. Dał z siebie wszystko, co mógł, i wszystkie siły jakby z niego uszły. Idąc z otwartymi ustami chciwie łykał czyściejsze powietrze, a po bladej twarzy o szerokich szczękach pot lał się ciurkiem.
Boog słuchał mozolnego oddechu tuż nad swoim ramieniem. On sam szedł teraz lżejszym krokiem. Burza, która na krótko wprowadziła zamęt w jego mózgu, już ucichła. Upajała go myśl o złocie, trwające jeszcze w opuszkach palców wspomnienie tamtego dotknięcia działało jak narkotyk. Przed minutą był bliski ucieczki. Teraz plany jego uległy zmianie, a utrudzony oddech Franklinna rozbrzmiewał mu w uszach zwycięską fanfarą, kiedy zbliżał się do miejsca, gdzie czekał chłopiec.
Postanowił zdobyć rewolwer.
- Tamten pan chce pana zobaczyć - powiedział chłopiec.
Franklinn rzucił na stos naręcze zebranych odpadków - trochę pism ilustrowanych, notes, torbę płócienną, plik kolorowych prospektów, nylonową koszulę. Przypuszczał, że koszula i torba będą się palić; czy wolno je palić, to już inna sprawa. Ale tym się teraz nie przejmował. Myśl o samolocie podtrzymywała go na duchu, nadawała walor czynnościom, zmuszała do rozsądnych decyzji jego otępiałą po przeżytym wstrząsie głowę. Dopóki wierzył, że nadleci samolot, nadzieja pomagała okiełznać uczucie grozy, usprawiedliwiała bezużyteczność tych poczynań. Teraz jednak niespodziewanie nadzieja obróciła się wniwecz, a nie miał w sobie nic takiego, co by powstrzymało zalew zmęczenia i przygnębienia.
Spojrzał posępnie na burzowe chmury i na chwilę rozczulił się nad sobą. Nie będzie już samolotu. Zobaczył, jak tkwi tu aż do rana, uwięziony z innymi w ogonie wraka, czuwając przy okaleczonym, osmalonym ciele Laury Chandler. Żywa czy martwa będzie tam nieuchronnie, napełniając mrok swoją upiorną obecnością. Próbował zdławić tę myśl, zanim go opanuje, ale nie mógł, i zobaczył, jak to będzie w tym wraku, chłopiec tuż obok niej, Boog z tym swoim wariackim śmiechem i ten klecha ze swoimi modłami. Przez całą bez końca wlokącą się noc nic do roboty, tylko czekać i rozważać raz po raz, co i jak się stało i dlaczego, i zastanawiać się, co z żoną i czy jej już powiedziano, czy może usłyszała o katastrofie przez radio. Boże, niepodobna myśleć o tym, a jednak właśnie tak będzie, i poczuł się nagle starszy, niż był naprawdę, i jednocześnie Jakiś słaby.
- On jest tam - powiedział chłopiec.
A gdzież ma być, pomyślał opryskliwie. Gdzież mógłby pójść?
Ruszył w stronę ogona zastanawiając się, po co Hayden chce go widzieć. Przeszedł koło dziesięciu jardów, zanim pomyślał o Boogu. Zbieranie łatwopalnych rzeczy było skończone i zrobiło się niemal ciemno, toteż powinien był przypiąć go do nogi siedzenia. Ale, kiedy stanął na wpół odwracając się w miejscu, przygnębienie zmąciło mu rozsądek. Doszedł do wniosku, że najlepiej byłoby zacząć od przeniesienia stewardessy pod osłonę; w przeciwnym razie, wnosząc ją do środka, musieliby się gramolić przez Booga. Nie myślał zbyt precyzyjnie, lecz i tak zdawał sobie sprawę, jak ryzykuje zostawiając Booga samego, choćby na parę minut. Zawahał się chwilę, ale jakiś zmęczony zakątek jego mózgu uparcie nalegał, że nic złego z tego nie wyniknie, że Boog niczego nie będzie próbował. Teraz nie.
Jeśliby zamierzał uciec, zrobiłby to wcześniej. Dosyć miał sposobności...
Boog spoglądał na niego uważnie. Czuł, co tamtemu przechodzi przez myśl, i zbierał wszystkie siły, aby działać, gdy nadejdzie moment. Za wszelką cenę musi zdobyć rewolwer, ale jest lepszy sposób - pewniejszy - niż wyrwanie go siłą. Z nagłym uczuciem ulgi zobaczył, że policjant znów się odwraca i ociężale idzie dalej w stronę samolotu. Odczekał dłuższą chwilę obserwując, jak masywna postać roztapia się w cieniu. Los ciągle mu sprzyja. Cisnął na stos szczapy odłupane ze skrzyni, a chłopiec spojrzawszy w górę przesłał mu szybki nerwowy uśmiech. Boog odpowiedział mu grymasem.
- Co ty tam masz, szczeniaku?
- Gdzie?
- Tam. W kieszeni. - Poklepał się po piersi zdrową ręką, przysuwając się parę kroków.
Chłopiec zerknął w dół.
- To?
- Tak.
- To harmonijka - powiedział.
4.
Lotnisko Tucson, biuro Transoceanicznych Linii Lotniczych. Szósta czterdzieści pięć. Prawie pół godziny minęło, odkąd Paweł Dexter zorientował się, jak przejść korytarzem, i wdarł się do pokoju. Pracownicy lotniska zakomunikowali mu już wszystko, co wiedzieli - dobre trzy lub cztery razy. W głównym hallu na dole zorganizowano specjalny punkt informacyjny. Tam właśnie powinien był się znajdować, ale nikt nie miał serca go wyprosić. Stoi przy szerokim oknie, ręce ma głęboko w kieszeniach, ramiona zgarbione i wpatruje się w deszcz zamazujący szyby.
Widzi odbicie pokoju i trzech mężczyzn bez marynarek, i pilota z lecącego na zachód samolotu, który zameldował się wcześniej. Widzi wielką tablicę, na której wypisane są numery maszyn, godziny przylotu i odlotu oraz nazwiska kapitanów. Co chwila na którymś biurku dzwoni telefon i wtedy wszystko zamiera bez ruchu. Co chwila z sąsiedniego pokoju wpada urzędniczka z dalekopisem w ręku. Wszystko to widzi w szybie okiennej. Kierownik - ten, o którym mówią Joe - miota się przed mapą ścienną jak zwierz w klatce. Rozmowy rwą się raz po raz i to jeszcze podkreśla momenty ciszy. Minuta nie upłynie, żeby ktoś nie zerknął niespokojnie na zegar nad pulpitem.
Jeden z urzędników nerwowo grzebie w pliku bagażowych formularzy, inny coś notuje na liście pasażerów. W pokoju szaro od dymu. Milczenie gorsze jest od mrukliwej wymiany pojedynczych słów. I nikt mu nic nie mówi, co się stało.
Nagle czuje, że ani chwili dłużej już nie może czekać. Bolesny skurcz żołądka staje się czymś nie do zniesienia. Robi gwałtowny zwrot w tył.
- Jak długo jeszcze to będzie trwało? - Pytanie kieruje jakby do całego pokoju. Cztery twarze podnoszą się lub obracają ku niemu, ale odpowiedzi nie dostaje. - Na miłość boską, jak długo jeszcze?
- Niechże się pan nie denerwuje.
- Nie denerwować się - żachnął się obcierając chusteczką szyję. - Tym samolotem leciał mój syn, a panowie mi mówią, żebym się nie denerwował.
- Przepraszam. Robimy wszystko, co możemy.
Sekundnik okrąża czterdzieści pięć podziałek, nim Dexter odzywa się znowu. Pchnięty do tego udręką, rozgoryczony i oszołomiony protestuje głośno:
- Przecież samolot nie rozwiewa się po prostu w powietrzu.
- Ten rozwiał się. Żadnego S.O.S. W ogóle nic. Tyle samo wiemy co i pan.
Mówili mu to już przedtem, lecz to nie pomaga. Odwraca się znowu ku oknu, pokonany. Jakiś telefon przeraźliwie dzwoni. Człowiek zwany Joe dwoma susami dopada pulpitu.
- Halo. - Długa pauza, słucha. Wszyscy zamarli bez ruchu. - Dobra - mówi wreszcie i marszcząc brwi, odwiesza słuchawkę.
- No i? - pyta ktoś.
- Dotąd nic. - Patrzy przez pokój na Dextera. - Dzwonili z kontroli. Jak dotąd żaden z szukających samolotów nic nie znalazł.
George Chandler naciska dzwonek przy drzwiach. Naciska go cztery razy w tanecznym rytmie, który odbija jego nastrój. Dziewczyna każe mu czekać całą minutę, ale tego się spodziewał. Zna ją niespełna parę tygodni, dopiero po raz drugi przyszedł do niej do domu, poznał już jednak manewry towarzyszące otwieraniu drzwi.
- George - mówi z udanym zdziwieniem - wcześnie przyszedłeś.
Tego się spodziewał również, podobnie jak tonu jej głosu. I szlafroka. I dekoltu.
- Hi, hi - wyszczerza zęby George, oczy z zachwytem taksują dziewczynę. - Chcesz mnie nastraszyć czy ośmielić?
- A bo to takie łatwe? - pyta dziewczyna demonstrując w uśmiechu zęby. - No, nie stójże tam, wejdź.
Wchodzi za nią do jasnego pokoju, który pamięta z poprzedniej bytności. Pasiaste obicia i zasłony, pod nogami włochaty dywan, całość bardzo elegancka.
- Przygotuj dla siebie coś do picia, nim się ubiorę. Dla mnie też.
Wchodzi do sypialni. George Chandler słyszy, jak zrzuca pantofle, potem, jak woła:
- A jak tam w biurze?
- Bajzel. Żrą się jak psy.
- Dosyć dobrze wyglądasz na tym wikcie.
- Jestem jaroszem.
Dziewczyna śmieje się, śmieje się szczerze. George widzi, że wieczór dobrze się zapowiada.
Hilda Franklinn stoi w progu swego domu na przedmieściu Nowego Orleanu i macha ręką żegnając gościa. Jest to kobieta pogodna, towarzyska, mniej więcej sześćdziesięcioletnia i ma siwe puszyste włosy. Kiedy przeszło trzydzieści lat temu mąż zobaczył ją po raz pierwszy, była smukłą dziewczyną o pastelowej karnacji i kruczoczarnych włosach, teraz jednak ma skłonności do tycia. Ostatnio spostrzegła, że kiedy męża jej nie ma w domu, czas dłuży się jej więcej niż dawniej. Czas zaczął się dłużyć już wtedy, kiedy pod koniec wojny umarł ich syn, ale przez kilka ostatnich miesięcy niekiedy wlókł się zupełnie jak ślimak.
Chociażby dzisiaj na przykład. Ranek był tydzień temu, popołudnie - dopóki nie przyszła Vera Barton - ciągnęło się i ciągnęło bez końca. A teraz, kiedy Vera musi wrócić do domu, żeby przygotować dla Steve'a kolację, czeka ją pewnie długi, bardzo długi wieczór. Tyle, że to już ostatni raz...
Macha ręką na pożegnanie i wchodzi do domu zamykając za sobą drzwi. Henryk wróci z powrotem jutro wieczorem. W trzy dni później zakończy swoją służbę. Nie będzie już przymusowej rozłąki, nie będzie nagłych wezwań i przerywanych posiłków, i budzenia po nocach, i niespokojnego oczekiwania na jego powrót... Wydaje się to niemal zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.
Wchodzi do saloniku i siada obok radia w fotelu osłoniętym bawełnianym pokrowcem. Wszystkie okna w pokoju są otwarte. Radio gra cichutko. Muzyka symfoniczna...
Potem coś sobie przygotuję do jedzenia, myśli. Teraz jest za gorąco. Bierze robótkę, zaczynają postukiwać druty. Jutro wieczorem, wzdycha radośnie. Jutro o tej porze będzie tutaj - i już się nie będą rozstawać.
Muzyka cichnie i w tę ciszę wdziera się jakiś naglący głos: "Nadajemy komunikat... Przed chwilą otrzymaliśmy wiadomość, że samolot DC-3 należący do Transoceanicznych Linii Lotniczych, który miał wylądować na lotnisku w Tucson, jest opóźniony. Samolot ten udający się zgodnie z rozkładem do Nowego Orleanu opuścił Międzynarodowy Port Lotniczy w Los Angeles o 2.40 po południu. Ostatnia wiadomość od niego była o godzinie 5 i lot odbywał się normalnie. Na pokładzie znajdowało się dwudziestu sześciu pasażerów i trzy osoby załogi... Poszukiwania w toku, ale zła pogoda utrudnia wszelką akcję..."
Druty przestają się poruszać. Hilda Franklinn z wolna kamienieje. Otwiera się w niej jakaś coraz to większa, coraz straszliwszą pustką ziejąca otchłań, i Hilda nie słyszy, kiedy znów się zaczyna muzyka.
Glendale, Los Angeles, dochodzi siódma wieczór.
Ksiądz Vincent Stella siedzi wyprostowany przy biurku w oświetlonym lampą zagraconym gabinecie. Dziesięć godzin minęło od chwili, kiedy razem z Ryszardem Haydenem jadł śniadanie, sześć od chwili, kiedy uścisnęli sobie ręce, po czym młody człowiek znikł za rogiem domu. Coraz boleśniej dręczy go myśl, że powinien był odegrać bardziej pozytywną rolę, naprawdę mu pomóc w rozwiązaniu jego problemu.
Och, dosyć się nagadali, wałkowali ten temat na wszystkie strony całymi wieczorami przez dwa tygodnie. Ale przeważnie on sam był tylko słuchaczem, suflerem, cieniem spoza furty klasztornej. Nigdy sekundantem na ringu, który szeptem daje naglące instrukcje walonemu pięściami zawodnikowi. Teraz czuje, że to właśnie powinien był zrobić. Pokierować. Dać z siebie więcej, a nie tylko kiwać głową i zadawać następne pytanie. Po to Ryszard Hayden przyszedł do niego - tak jak przychodził do niego w ciągu minionych dziesięciu lat, odkąd jego rodzice zginęli w tej okropnej katastrofie samochodowej.
"Jak ksiądz myśli, że powinienem postąpić?... Widzi ksiądz, bardzo bym sobie cenił jego radę... Niechże mi ksiądz powie, ksiądz, który mnie zna chyba tak jak nikt..."
Oto jak wyglądały zawsze te jego prośby o radę, czasem ustne, czasem listowne. Ale od dwóch tygodni pytania poszły inną drogą.
"Jak to się stało, Ryszardzie? Czyś nie doszedł do jakichś wniosków?... Co na to ksiądz rektor?... Czy już miewałeś podobne rozterki przedtem, rozumiesz, jakichś parę lat temu, nawet dawniej?..."
Aż do końca, aż do chwili sprzed sześciu godzin, uważał, że nie powinien wywierać na niego jakiegoś wpływu. Teraz jednak, kiedy siedzi sam w ciszy swego gabinetu i zapala papierosa, zdaje mu się sprawą naglącą wyjść Ryszardowi naprzeciw i wypowiedzieć to, co jemu samemu leży na sercu, to, po co, jak czuje, Ryszard Hayden przyszedł do niego i bez czego odszedł.
Nachyla się i z szuflady wyciąga kartkę papieru.
"Kochany Ryszardzie - pisze energicznym pochyłym pismem. - Całe popołudnie myślałem o tobie, życząc Ci szczęśliwej drogi i przetrawiając w myślach wszystkie te sprawy, o których rozmawialiśmy, kiedy byłeś tutaj..."
Przerywa mrugając oczami w obronie przed dymem, twarz ma pomarszczoną jak stary pergamin. Częściowo znów bierze górę poprzednia niechęć do narzucania komuś swojej opinii. Zza okna słabo bardzo dobiega odgłos ulicznego ruchu. Ksiądz Stella z piórem w ręku siedzi wpatrzony w ścianę. Po chwili znów zaczyna pisać.
Lekka bryza wieje od morza w Santa Monica, aż falują zasłony, kiedy Gail Slade schodzi po stopniach. Zadowolona zatrzymuje się przy oknie na podeście i z zamkniętymi oczami, z lekko podniesionym w górę podbródkiem poddaje się pieszczocie wiatru.
Jest w kiepskim humorze, kiedy termometr idzie w górę. Zawsze wtedy wstępuje w nią jakieś licho, a dzisiaj było zupełne piekło, zwłaszcza po południu w czasie kręcenia. Wszystko było okropne - i światła, i Konrad Ross, antypatyczny jak nigdy. Ciągnące się w nieskończoność zdjęcia, a potem na dobitek ordynarna kłótnia z Billem Thorntonem.
Tych właśnie powrotów do domu w rozdrażnieniu wyładowywanym, na kogo popadnie, Paweł nie mógł wytrzymać...
Potem idzie do długiego wysokiego pokoju o wielkich aż do podłogi oknach, w tej chwili szeroko otwartych. Drzewa na krańcach pociemniałego trawnika wyglądają jak masa szarych chmur, spoza nich dobiega cichy werbel rozbijającej się na brzegu fali morskiej. Nalawszy sobie sherry, Gail Slade popija je wpatrzona melancholijnie we własne odbicie w lustrze nad zbyt ozdobnym gzymsem kominka.
Wykrętem byłoby zwalanie wszystkiego na upał. Czasem jest to powód rzeczywisty, jedyny. Ale nie dzisiaj.
Dzisiaj Gail Slade czuje się zupełnie zgnębiona, rozbita. Zrobiło się już odrobinkę chłodniej i nie ma tu reflektorów, nie ma Konrada uparcie rozszczepiającego włos na czworo, ale jej samopoczucie jest gorsze, niż było kiedykolwiek. Dzięki Bogu, ma jakieś pół godziny do przybycia Watermanów...
Spostrzega, że wzrok jej wędruje do fotografii w srebrnej ramce na gzymsie kominka. Zrobił ją pewien agent reklamowy, kiedy któregoś dnia Jimmy zaszedł do niej w czasie pracy, pamięta, że kręcili właśnie końcowe sceny "Pawiej rzeki". Dobre zdjęcie - chyba najlepsze jego zdjęcie, jakie posiada.
Dom dziś wieczorem wydaje się pusty. Zawsze tak bywa z początku. Dlatego zaprosiła Watermanów, chociaż teraz, o ironio, żałuje tego... Otrzyma oczywiście listy, będzie parę telefonów. Ale nie powiedzą jej one dużo, nie powiedzą tego, co chce wiedzieć naprawdę. Im dłużej patrzy na fotografię, tym bardziej Jimmy przypomina jej Pawła.
5.
Franklinn zatrzymał się obok pledu, na którym leży Laura Chandler. Półmrok skrył przed nim najgorsze.
- Jeszcze oddycha - powiedział Hayden nie czekając na pytanie. Klęcząc koło niej dostrzegł podnoszenie się i opadanie klatki piersiowej. Spojrzał w górę. - Zdawało mi się, że przed chwilą słyszałem samolot.
- Akurat! - parsknął Franklinn.
- Jakby gdzieś na północy. - Nie pojmował, czemu nie widzi samolotu, ale nie tracił resztek nadziei. - Pewno mi się wydawało.
- Już i tak jest za późno, nawet jeśliby właśnie nadlecieli. Popatrz pan na te chmury, w ciągu dwudziestu minut nas zasłonią, nie zdążą więc wysłać tu helikoptera.
Hayden dostrzegał w nim wyraźną zmianę.
- Chłopiec sądzi, że możemy być blisko Ajo.
- Jak blisko?
- Trudno określić.
Franklinn znów parsknął i przesunął dłonią po suchych wargach.
- Ajo! I cóż nam z tego przyjdzie?
- No, jeśli jakiś samolot przeleci nad nami dość wcześnie, by zobaczyć nasz sygnał, to jakaś tamtejsza ekipa ratownicza może zdoła dotrzeć do nas samochodem.
- W deszcz?
Hayden wzruszył ramionami. Brudny brzeżek jego kołnierzyka wydawał się teraz śnieżnobiały.
- Przecież to zupełnie możliwe.
- Równie dobrze mógłby pan liczyć na pomoc z księżyca. Wie pan, jak wygląda taka burza? - urwał. - Moim zdaniem jesteśmy dobre sto mil od jakiejkolwiek miejscowości, o której w ogóle warto wspomnieć. Poza tym wydaje mi się, że nie będzie żadnego samolotu, bo żaden nie wystartował.
- Dlaczego?
- Dlatego, że przypuszczalnie deszcz unieruchomił na ziemi wszystko w Tucson, właśnie wtedy, kiedy zamierzali rozpocząć poszukiwania.
Jaskrawa błyskawica nagle przecięła niebo. Na mgnienie oka ze zdumiewającą dokładnością zobaczyli siebie nawzajem, dziewczynę i sterczący w górę statecznik. Później zrobiło się jeszcze ciemniej, niż było przedtem.
Hayden podniósł się sztywno, rozdrażniony pełnym logiki pesymizmem Franklinna.
- Gdzie jest Boog? - Spytał usiłując przekrzyczeć dudnienie grzmotu.
- Tam! - Franklinn ruchem głowy wskazał ogon, który zasłaniał mu widok. - Z tyłu, tam, gdzie ma być ognisko.
- Z chłopcem?
- Tak.
Później raz po raz Hayden wracać miał myślą do tej chwili i zastanawiać się, co by było, gdyby wówczas posłuchał wewnętrznego ostrzeżenia.
- Nic nie zmaluje - dodał Franklinn. - Gdyby spróbował, daleko by nie zaszedł na tym cholernym pustkowiu.
Haydenowi nigdy by na myśl nie przyszło, że Franklinn mówi po to, aby samego siebie przekonać. Ale kiedy tak stał znużony, z rękami na biodrach, aż nazbyt pragnął uwierzyć zapewnieniom Franklinna. Nie czuł się już na siłach ponoszenia jakiejkolwiek odpowiedzialności i odpychał od siebie chwilowy niepokój. Patrząc na majaczące w mroku ciało dziewczyny, powiedział:
- Resztę poduszek wsadziłem za siedzenie. Akurat wystarczy miejsca, jeśli ją położymy na ukos.
Franklinn chrząknął. Kiedy się schylili, aby podnieść końce pledu, uderzyła ich w nozdrza ohydna woń spalenizny i raz jeszcze ogarnęło Haydena dojmujące poczucie nierealności, będące tarczą przed falą wstrętu. Pocąc się przydźwigali ją do wraka ogona i ostrożnie wsunęli ukosem przez odstęp między siedzeniami. W środku ciemno było jak w studni i gorąco jak w piecu. Franklinn wcisnął się zgarbiony i zaklął potknąwszy się o coś, co z brzękiem potoczyło się po podłodze. Opuścili stewardessę ostrożnie, wymacując stopami rząd poduszek, pod nogami chrzęścił im piasek.
Franklinn, wyprostowawszy się, pociągnął nosem.
- Jak pan myślisz, co to było?
- Butelki z alkoholem, whisky albo gin... Coś, co było w barze. Poprzednim razem kopnąłem coś szklanego.
Głosy brzmiały głucho w zamkniętej przestrzeni.
- Czyżby coś mogło się nie stłuc?
- Nie wiem. Chłopiec ma moje zapałki.
Franklinn pogrzebał po kieszeniach szukając zapalniczki. Mały płomyczek skoczył w górę i żebrowana pieczara nabrała kształtu. W ostrym żółtym świetle dziewczyna wyglądała straszliwie i oczy ich co prędzej od niej uciekły. Podłogę zalegała gruba warstwa przedmiotów: monet, banknotów dolarowych, tac z plastiku, kubków, potłuczonych butelek. Tu i tam lśniły plamy wyschłego alkoholu. Obok zamkniętych drzwi, tuż przy torbie podróżnej, którą wybuch wyrzucił z przedziału na bagaż, leżało kilka wcale nieuszkodzonych puszek z piwem.
- Boże! - z przejęciem westchnął Franklinn. - Człowiek w głowę zachodzi, jakim cudem wyszliśmy z tego. - Przysiadł chwiejnie na piętach podniósłszy do góry zapalniczkę i ustawił jedną obok drugiej trzy czy cztery puszki.
- Na myśl by mi nie przyszło, że coś takiego znajdziemy. - Zabrzmiało to, jakby odrobinę mniej był przybity.
- Weź pan resztę, dobrze?
Znaleźli w sumie siedem puszek i z brzękiem wydostali się na zewnątrz. Teraz wydało im się tutaj niemal chłodno. Nagłą ciszę, jaka zapadła, w chwili kiedy pod stopami ich przestała zgrzytać metalowa podłoga, napełniły ostre akordy gry na harmonijce dobiegające z daleka w prawo od nich. Ze zdziwieniem spojrzeli po sobie, potem tam, gdzie ułożyli stos rzeczy. Półmrok płatał im figle. To widzieli tam Booga i chłopca, to ich nie widzieli. Tylko muzyczkę wciąż było słychać słabiutką i jakąś niesamowitą w martwym powietrzu.
- Niech pan posłucha - powiedział Hayden.
- To ten mały.
- Nie o to chodzi. - Głowę zadarł w górę, rozchylił wargi. - Niech pan posłucha! - Poprzez powolny rytm melodii słyszał coś innego, jakiś ton głęboki, który zlewał się z muzyką, podnosił się i opadał niczym stłumione chrapanie.
- Słyszy pan?
- Nie,
Hayden wstrzymał oddech, wytężył słuch. Dźwięk stopniał całkowicie. Przez mgnienie oka zatracił się w przyśpieszonym biciu jego serca, potem rozległ się znowu i tym razem Hayden zrozumiał, co to takiego.
- Samolot! - Głos mu się łamał z podniecenia. - To samolot! - Upuścił puszki z piwem i zaczął biec w kierunku stosu. - Hej tam! - wołał. - Zapal ogień... Mały, zapal no ogień!
Mgliście zdawał sobie sprawę, że za nim biegnie Franklinn. Potknął się o opuncję i runął jak długi. Kiedy się podnosił, gardłowe dudnienie silników napływało, zda się, ze wszystkich stron jednocześnie. Tym razem niepodobna było się mylić. Franklinn dogonił go ociężale, kiedy biegł znowu wołając ochryple do chłopca. Ujrzeli dwie postacie razem wyłaniające się z mroku. Muzyka umilkła, ale oczekiwany błysk zapałki nie następował.
- Zapal ogień!
Nadal nic się jednak nie działo i dopiero kiedy znaleźli się ze dwadzieścia jardów od stosu, z przerażeniem pojęli przyczynę.
Zgiętą w łokciu ręką Boog w morderczym uścisku trzymał chłopca za szyję.
- Wynocha stąd! - wrzasnął na ich widok.
Nogi chłopca młóciły powietrze. Franklinn przystanął łapiąc oddech i niezdarnie sięgnął po rewolwer.
- Puść go na ziemię - rozkazał.
- Ani mi w głowie, panie władza!
Dudnienie samolotu stawało się coraz bliższe, wypełniało ciszę. Chłopcu wyrwał się zduszony okrzyk.
- Puść go! - Franklinn trzymał w ręku rewolwer. Zrobił krok naprzód. - Ostrzegam was, Boog.
Boog zaśmiał się jakoś cienko.
- Podejdź no bliżej krok jeszcze, a kark mu skręcę. - Zobaczył, że Hayden się poruszył. - Ty też wynocha! - warknął i cofnął się. - Nie zbliżać mi się tutaj, jeden z drugim.
Pięty chłopca wybijały werbel o nogi Booga, ręce szaleńczo czepiały się opasującego ramienia.
- Puść go! - Wrzasnął znowu Franklinn. - Bo strzelam.
- Ukatrupisz dzieciaka, panie władza.
Franklinn zawahał się.
- Daję wam pięć sekund - powiedział ochryple.
Przez krótką chwilę jakby film się przerwał, żaden z nich nie drgnął; nawet chłopiec. Kątem oka Hayden dojrzał pozycyjne światła samolotu nadlatującego nisko pod chmurami. Jakby niespodzianie wyłonione z nicości.
- Pięć sekund, Boog... Nie żartuję.
- Spróbuj no tylko - zaśmiał się tamten.
Światła błysnęły czerwono i zielono, czerwono i zielono ślizgając się przez ciemności w ich stronę, huk silników niemal zagłuszył wszystko.
- Raz... - zaczął Franklinn. Nie mógł już się wycofać.
Chłopiec rzucał się jak ryba na wędce. Jego bekliwy płacz szarpał Haydenowi nerwy.
- Puść go! - zawołał. - Puść!
- Dwa...
- Rzućcie spluwę, a puszczę dzieciaka.
Samolot był niewidoczny, ale światła jego przecinały niski pułap chmur. Zanim Franklinn dobrnie do pięciu, odleci.
- Trzy...
Liczył teraz w zwolnionym tempie. Kiedy dojdzie do końca, przegra. Nie może strzelić, nie może też zrobić nic innego. Ogarnięte popłochem myśli pędem przelatywały mu przez głowę, oszalałe od wrzasku i narastającego dudnienia silników. Czuł, że cały autorytet wycieka z niego jak jakaś lepka maź.
- Rzuć spluwę!
Światła błysnęły czerwono i zielono, niemal nad ich głowami; powietrze zdawało się drgać. Nagle błyskawica oświetliła scenę i w tejże chwili samolot niespodziewanie znalazł się tuż, tuż, srebrzysty i biały, w ułamku sekundy ujrzeli jakby brzuch i spód skrzydeł jakiegoś upiornego ptaka.
- Cztery...
- Liczże sobie choć do jutra. Spluwa albo smarkacz.
Boog mocniej zdusił chłopca. Hayden zobaczył, że dziecku drgają nogi, a krępe ciało wygina się w łuk i wiotczeje. Odwracając się do Franklinna krzyknął prawie:
- A niechże weźmie ten rewolwer! - Grubas patrzył na niego w oszołomieniu. - Rzuć pan!... Daleko nie zajdzie, sam pan tak mówił.
Samolot już się oddalał. Narastający grzmot połknął hałas silników, po czym znów go z siebie wyrzucił.
- Zrób, jak on mówi, panie władza.
- No prędzej - ponaglał gorączkowo Hayden - prędzej!
Franklinn stał, zdawało mu się, że śni na jawie. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale głosu nie mógł wydobyć. Potem nagle jakby się skurczył, coś się w nim załamało. Pokonany, z rezygnacją wzruszył ramionami i rewolwer wyleciał w powietrze. Przejechał potem po ziemi, odbił się o coś i wylądował niemal u stóp Booga. Chwilę tam leżał. Nikt się nie ruszył. Wreszcie Boog zaczął chichotać.
Puścił chłopca, który upadł, a sam spiesznie schwycił rewolwer. Dudnienie samolotu już się oddalało. Chłopiec podniósł głowę i zwymiotował. Kiedy obmacywał gardło, włosy opadły mu na twarz. Ulga, jaką odczuł Hayden na widok, że chłopiec się rusza, trwała krótko, trop w trop za uczuciem ulgi szła trwoga. W ciągu kilku rozpaczliwych sekund nic go nie obchodziło poza bezpieczeństwem chłopca, ale teraz jak pchnięcie nożem ugodziła go myśl o cenie, jaką za to zapłacili. Światła samolotu już się oddalały, a przycichający pomruk silników wtórował echem jego rozpaczy. Oskarżycielsko spojrzał na Franklinna. Gdyby nie jego niedbalstwo, już by się paliło ognisko, a samolot zatoczywszy półkole znów nadleciałby tutaj. Gdyby nie Franklinn, byliby już na drodze do ocalenia, a dziewczna miałaby jakieś szansę ratunku...
- Udało mu się! - rzucił z goryczą Hayden. Franklinn nic nie odpowiedział, nie spojrzał na niego i ten brak odpowiedzi jeszcze bardziej rozdrażnił Haydena, kazał zapomnieć o miłosierdziu. - Najgłupsze, co można było zrobić, to zostawić go samego z chłopcem. Co za durny pomysł!
Oszołomiony Franklinn raz jeszcze z wolna potrząsnął głową, ale znów nic nie powiedział. Tym, który przemówił, był Boog. Obszedł chłopca dokoła i przybliżył się nieco do nich, przyglądając się im obu ni to kpiąco, ni to pogardliwie. Aż cały się spocił, tak mu ulżyło.
- Co pan tam trzymasz, panie władza?
- Co ja trzymam?
- W ręku.
Franklinn spojrzał na puszkę z piwem, którą wciąż jeszcze trzymał w lewej ręce, jakby nigdy jej dotąd nie widział, i z ponurą miną cisnął nią w kierunku Booga. Potoczyła się z głuchym chlupotem.
- Pytałem, co to.
Zapadła długa cisza przerywana tylko suchym kaszlem chłopca. Samolotu nie było już słychać. Boog zbliżył się znów o kilka kroków.
- Pytałem, co to - powtórzył ostro.
- Puszka z piwem - burknął Franklinn.
- Powtórzyć!
- Puszka z piwem.
- Teraz lepiej. Odpowiadać, jak pytam... Jasne?
Franklinn kiwnął głową.
- Jasne? - W głosie Booga czuło się ukrytą groźbę.
- Jasne - odparł Franklinn szurając nogami.
Chwila milczenia.
- Czy więcej jest tego?
Franklinn ociągał się z odpowiedzią, więc Hayden mruknął:
- Chyba ze sześć puszek.
- Gdzie?
- Koło ogona.
- Nic więcej?
- O ile wiem, nic.
Book bawił się niedbale trzymanym rewolwerem.
- Ładna zabawka, panie władza - skrzywił się w uśmiechu. - Mogliście zrobić z niego lepszy użytek.
Franklinn nabrał tchu:
- Daleko nie zajdziecie. - Głos miał przepojony świadomością klęski. Powiedział to jak papuga, jakby wypowiadał zaklęcie, mające bronić go przed najgorszym.
- Sami zobaczycie, jak daleko zajdę. Zobaczycie każdy mój krok... A wiecie czemu?
Odpowiedziało mu milczenie.
- Wiecie?
- Nie.
- Bo pójdziecie ze mną.
Długo trwało, nim został zrozumiany.
- Z wami?
- Tak właśnie powiedziałem. - Boog splunął, otarł z policzka nitkę plwociny. Spojrzał pogardliwie na Haydena. - Pan także, panie ładny, pan, no i dzieciak.
Skądś z daleka przez mroczne teraz równiny dobiegło wycie kojota. W głowie Haydena tłoczyły się chaotycznie splątane myśli. Jedna z nich wreszcie oblekła się w pytanie:
- Dokąd? - Potem druga: - A co ze stewardessą?... Nie można jej zostawić samej.
- Póki mam tę spluwę, panie ładny, mogę robić, co zechcę.
- Ale... na miłość boską...
Boog mu przerwał:
- Dość tych bredni, nie nudzić! - Wymachiwał rewolwerem. - Wy, panie władza, jazda do ogona. Prędzej, jazda! - Znów go zabolało w nadgarstku. Potem do Haydena groźnie: - Stać mi tutaj! Spróbujcie tylko coś zrobić, cokolwiek, a oberwie chłopak. Macie być tutaj, ty i chłopak, jak wrócę. Zrozumiano?
Hayden z rozpaczą spojrzał na Franklinna, ale ten już odchodził. Jak skazaniec. Wsiąknął w mrok, a za nim Boog. Hayden pozostał w miejscu, mrugając oczami, żeby pozbyć się potu z powiek, i rozpaczliwie usiłując zdać sobie sprawę z sytuacji. Wszystko stało się tak szybko. W gorzkiej chwili zrozumienia, że nie udało im się przekazać samolotowi sygnału, dręczył się tylko tym, że z powodu Booga dziewczyna będzie pozbawiona ostatniej szansy ratunku. A nawet wtedy, kiedy Boog stał przed nimi i bawił się rewolwerem, Hayden łudził się, że za kilka minut tamten odejdzie, zostawiając ich własnemu losowi. Ale teraz...
Znowu rozległo się przerażające wycie kojota. Hayden przypomniał sobie czekającą na nich pustkę i aż się wzdrygnął. Po raz pierwszy, odkąd Boog zagarnął rewolwer, poczuł lęk - nie tylko o siebie, ale również o chłopca i Franklinna. Nade wszystko jednak przerażała go myśl o tym, co się stanie, jeśli dziewczyna w nocy ocknie się, odzyska świadomość zalewającej ją śmiertelnej męki i nie zobaczy przy sobie nikogo.
"Święty Michale Archaniele - modlił się żarliwym szeptem - broń nas w dniu bitwy, bądź nam tarczą przeciw niegodziwościom i sidłom szatańskim..."
Nie wiadomo skąd nadleciał słaby podmuch, ostudził mu pot na karku. Hayden wpatrywał się w mrok, nerwowo wykręcając palce i czekając na pojawienie się Booga. Nie mógł pojąć, czemu Boog zmusił Franklinna do odejścia; niejasno wyobrażał sobie, że chciał, by mu policjant pokazał, gdzie jest reszta puszek z piwem, ale zbyt był zaprzątnięty myślą o tym, co ma dla nich w zanadrzu przyszłość, żeby się nad tym specjalnie zastanawiać. Niepewność zżerała mu nerwy, jak kwas zżera metal.
Ledwo mógł zobaczyć chłopca, który jakoś stanął na nogi. Hayden zawołał do niego z cicha:
- Dobrze się czujesz?
- Tak.
- Chodź no tutaj... Na pewno nic ci się nie stało?
- Teraz już wszystko w porządku. - Chłopiec wetknął harmonijkę z powrotem do kieszeni koszuli. - On nas zabierze ze sobą, tak?
- Słyszałeś, co powiedział.
- Dlaczego chce nas zabrać? - Drobna zadarta teraz do góry twarzyczka pełna była przerażenia.
- Nie umiem ci odpowiedzieć. - Złapał chłopca za drżące ramię. - Staraj się trzymać z daleka od niego, to wszystko. Schodź mu z oczu, gdy tylko się da.
- A co z moim ojcem? - Tłumiony szloch zniekształcał teraz słowa. - Czeka na mnie w Tucson. Będzie...
- Wiem, wiem. - Hayden z trudem przykucnął. Walczył z pokusą powiedzenia mu, żeby uciekał i umyślnie przypominał sobie okrucieństwo ostatniej groźby Booga. - Staraj się tym nie przejmować. Zabiorą nas stąd, wkrótce potem jak się rozwidni... Zobaczysz.
- A ta pani na pledzie? Co z nią będzie?
Pani na pledzie. Dobry Boże!
- Wszystko z nią będzie w porządku. - Usłyszał własną odpowiedź, która jednocześnie była modlitwą. - Wszystko z nią będzie w porządku.
Dobiegła do nich woń śmierci niesiona natarczywym prądem powietrza, napełniła im gardła, obudziła pamięć. A wszędzie dokoła czuli milczenie pustyni, niczym milczenie wstrzymującego oddech olbrzyma. Na rozkaz Booga Franklinn sam siebie przymocował kajdankami do nogi fotela. Oszołomiony obrotem spraw, odrętwiały i niezdolny już nawet do wyrzutów sumienia, zbyt głęboko zraniony, żeby mógł jeszcze odczuć to ostateczne upokorzenie. Głowa go bolała i zbierało mu się na wymioty.
- Wiecie, dokąd idziemy, panie władza?
- Nie.
- Do Meksyku.
Niemal się tego spodziewał. Gdzieś w jakimś zakamarku mózgu, zanim oszołomiła go porażka, liczył się z tym, że nie może być daleko do granicy.
- A wiecie, co zabierzecie ze sobą? - Franklinn potrząsnął głową. - Złoto. - Rozpierała go chęć mówienia o tym, zobaczenia miny policjanta. - Co wy na to? - Nie otrzymał odpowiedzi. - Co wy na to, panie władza? Sztaby złota. Za jakie pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
- Oszaleliście!
Na to Boog go uderzył. Uderzył mocno w usta pięścią, w której ściskał rewolwer. Franklinnowi głowa zachwiała się w tył i spadł mu kapelusz. Kołysał się z boku na bok, jak człowiek zmożony utajoną zgryzotą, wargi mu obrzmiały i paliły. Kiedy otworzył oczy, ujrzał że jest sam, ale słyszał, jak Boog brnie przez mrok do tamtych.
Hayden usłyszał, że Boog nadchodzi i ręce jego opasały ramiona chłopca instynktownym opiekuńczym gestem. Złośliwe światło błyskawicy rozdarło posępną zasłonę mroku i Boog ukazał się na chwilę w odległości dwudziestu jardów. Jak zjawa. Na widok Booga idącego ku nim samotnie Hayden odczuł nagły skurcz strachu.
- Gdzie policjant?
Boog znów był tylko ledwo dostrzegalnym kształtem, cieniem cienia.
- Zobaczycie. - Na tym, że kto inny będzie się teraz daremnie szamotać, polegał częściowo jego tryumf, jego władza, którą dawała broń.
- Co mu się stało?
- Nic. Oszczędzaj się pan, panie ładny. Będziesz pan jeszcze potrzebował swoich sił.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Czeka was praca, praca tragarzy. - Boog śmiał się falsetem. Palce mu drżały, rozpierała go radość. Myśl o złocie przyprawiała o zawrót głowy. Usiłując przekrzyczeć huk grzmotów, wrzasnął: - Będziecie nieść złoto, zrozumiano?... Złoto!
Słowa zagubiły się, ale jego głos wznoszący się do tryumfalnego crescendo rozbrzmiewał echem szaleństwa owej chwili, kiedy to wyjąc jak zwierzę walił kajdankami o ramę fotela. Haydenowi dreszcz przebiegł po plecach. Czuł, jak chłopiec sztywnieje. Grzmot przetoczył się dudniąc przez pustynię niczym spłoszone stado słoni i wokół nich rozlała się cisza. Haydena uderzyła biel zębów Booga obnażonych w zamierającym już chichocie.
- Pójdziemy na południe, my czterej. Przez granicę i słuchaj no pan, panie ładny. - Zbliżył się o krok, bawiąc się rewolwerem. - Jeden kawał z twojej strony, a szczeniak dostanie kulkę. Jeden krok poza linię, to on oberwie. Tak czy siak nie mam nic do stracenia, nie bądź więc pan naiwny i nic sobie nie wyobrażaj... Zrozumiano?
Hayden tępo przytaknął. Zastanawiał się, dokąd idą. Dlaczego? Dlaczego?
- No dobra. Jazda teraz i pamiętać, że będę miał szczeniaka na oczach.
Oszołomiony ruszył Hayden w stronę wraka. Nie mógł pojąć, co ma na myśli Boog. Praca tragarza? Główna część samolotu była wypaloną skorupą, najbliższa okolica została już przeszukana. Zbyt był jednak wstrząśnięty i przygnębiony, by zgłębiać motywy tamtego. Jedno tylko już biło w oczy - to, że odmowa współpracy skończyłaby się katastrofą. Dopóki Boog ma rewolwer, oni nie mogą myśleć o żadnej akcji, żeby wzajemnie nie narazić się na niebezpieczeństwo, a jedyna ich nadzieja wydostania się z matni zależy od tego, co przyniesie poranek. Do tego czasu muszą się podporządkować i wytrzymać - a także postarać się coś zaplanować.
Znów zalała go fala goryczy, kiedy przypomniał sobie, Jak bliscy byli ratunku, jak łatwo mogli uniknąć tego, co się stało. W ślad za nią przyszła ta sama, pełna zgrozy reakcja na myśl o porzuceniu Laury Chandler i przez ułamek sekundy - nim zdołał temu przeszkodzić - poczuł żal, Że nie zginęła w chwili katastrofy.
- Trzymać się prawej - dobiegł go z tyłu głos Booga.
- Co z dziewczyną?
- A co ma być?
- Nie wolno jej zostawić samej. - Zanim usta otworzył, wiedział, że to beznadziejne, a jednak nalegał: - Ktoś musi zostać przy niej. Gdyby pan miał choć odrobinę...
- Myślisz pan, że ja się bawię, czy co, panie ładny? - burknął Boog. - Jak pójdziemy, to pójdziemy razem, i nikt tu nie zostanie, żeby rano im powiedzieć, którędyśmy poszli.
- Ale jeżeli dam panu słowo...
- Zamknij się!
Hayden zaciął zęby. Tylko czas traci. Wszyscy trzej wpadali po ciemku na niewidoczne kępy zarośli i kaktusów. Lekki wiatr, nieco już chłodniejszy, przyniósł czepiający się wszystkiego zapach spalenizny. Niebawem pod nogami począł im chrzęścić popiół i kawałki żużlu, ale jeszcze nim zobaczyli ciemną bryłę wraka, poczuli ścianę żaru.
- W lewo teraz. Okrążyć z lewej. I nie tak szybko, do diabla.
Boog ciągle rzucał rozkazy, a Hayden coraz bardziej zdumiony zmieniał kierunek i okrążał, jak mu kazano. Po kilku minutach Boog wrzasnął, by się zatrzymał. Wyciągnąwszy szyję zdołał zobaczyć, jak Boog nagląco trąca chłopca rewolwerem, żeby przesunął się w prawo. Uszli kilka jardów, po czym stanęli. Boog kopnął coś leżącego na ziemi, przysiadł spiesznie i natychmiast znów się podniósł.
- Chodź pan i popatrz na to, panie ładny. - Głos mu drżał.
Hayden zrobił krok naprzód, przykląkł na jedno kolano. Widok skrzyni nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Zęby zrozumieć, o co chodzi, wsadził rękę do środka, tam gdzie oderwany był kawałek deski. Palce wyczuły odsłoniętą powierzchnię metalu. Ciągle nic nie rozumiał. Dopiero kiedy złapał za górną sztabę i zdał sobie sprawę z jej ciężaru, domyślił się, co zawiera skrzynia.
Spojrzał w górę.
- Złoto - powiedział ze zdziwieniem.
Znalazł nagle odpowiedź na wszystkie swoje pytania.
- Pewno, że złoto, przecież mówiłem. Tak powiedziałem policajowi... Sztaby złota. - Dwie są na pewno, to sprawdził, ale w tak wielkiej skrzyni może być i cztery, nie dwie. Chodząc tutaj i czekając w ciemnościach myślał ciągle o wymiarach skrzyni. Liczył na cztery sztaby. - Kopnij, żeby się rozleciało - rozkazał. - Nogą.
Hayden zawahał się, nim to zrobił. Uderzenie mało nie zwaliło go z nóg.
- Jeszcze go raz. Nie będę tu sterczał do rana.
Hayden walnął ze złością obcasem w zwęglony bok skrzyni. Bez skutku. Za trzecim razem odskoczył kawał metalowej taśmy, za czwartym cała się oderwała. Schyliwszy się niżej, zobaczył końce sztab sterczące z trocin.
- Dobra... Jazda teraz do szczeniaka.
Boog sam zbliżył się do skrzyni, odsunął nogą trociny. Naprawdę cztery sztaby. Poniosło go szaleństwo. Na chwilę myśli pognały w przyszłość, zapomniał o niepewności kilku najbliższych nocy i dni, puścił wodze fantazji.
- Podnieś no jedną, panie ładny.
Hayden usłuchał, choć niechętnie. Prostokątna sztaba miała niewiele ponad dziesięć cali długości. O ile mógł ocenić na oko - jakieś trzy cale szerokości i może półtora grubości. Gładka była niby szkło, cięższa nawet, niż sądził, dobre dwadzieścia funtów.
- Teraz łap drugą, dla twego kolesia, tam z tyłu. A ty, mały, bierz jedną. No, jazda! Prędzej!
Brali sztaby i podnosili, a trociny przesypywały im się przez palce. Chłopiec przyciskał swoją oburącz do piersi. Boog skinął, żeby odeszli, po czym sam przykląkł spiesznie. Odłożywszy na chwilę rewolwer, ostatnią, czwartą sztabę, wsunął w rozchyloną z przodu kurtkę. Zgrzytnęła jak piła o rozpięty błyskawiczny zamek. Podniósł się niezgrabnie z powodu tego ciężaru.
- No, chodźmy, pokażemy glinie, cośmy znaleźli. - Podrzucił głową patrząc na Haydena, a głos jego zabrzmiał ostro: - Pan idziesz pierwszy, tak jak szliśmy tutaj. Ten sam porządek, te same warunki. Zrozumiano?
Bardzo daleko wydawało się do ogona. Ostatnie piętnaście minut zdruzgotało duchowo Haydena, zmuszając do uległości, nadal jednak spokoju mu nie dawała myśl o porzuceniu Laury Chandler. Na wszystko inne mógł się zgodzić. Minęły już chwile pełnego grozy niedowierzania i chwile zamętu zrodzone z powracającego poczucia nierealności. Mógł się zgodzić na ten trwający dwie godziny koszmar - na wszystko począwszy od ogłuszającego momentu roztrzaskania się samolotu aż do teraz. Naprawdę się to wydarzyło w całej swojej rozciągłości, a to, co się dzieje teraz, jest tak realne i nieuniknione, jak zakorzeniona, w jego zmysłach nadzieja, groza i rozpacz.
Od chwili kiedy w grę weszło złoto, mowy już nie ma o próbach skłonienia Booga, żeby mu pozwolono zostać ze stewardessą. Wszyscy trzej są mu teraz nieodzownie potrzebni - policjant, chłopiec i on sam. Praca tragarza... Zwrot utkwił w pamięci jak zadra. Przekonać Booga, żeby jednego z nich zostawił, to przekonać go, żeby wyrzucił jedną sztabę. Wykluczone. Tak... Zostali oszukani, wszyscy trzej oszukani i pokonani bez walki wskutek skrajnej głupoty i bezmyślności. Słusznie tak się stało, o Boże, tak! Złoto jest równie realne jak zapach w jego nozdrzach, a zapach równie realny jak rewolwer w ręku Booga, a rewolwer równie realny jak położone w ciemnej jamie ogona osmalone, jakby okorowane ciało stewardessy. I z powodu złota i rewolweru ona zostanie tam - sama - a oni nie mogą temu zapobiec.
,,Spraw, niech ona umrze - wołało znów jego serce. - Spraw niech umrze... teraz... zanim odejdziemy."
Lekki wiatr chłodził spocone ciała. Ciszę przerywało tylko szuranie butów i trochę sapiący oddech chłopca. Boog zatrzymał ich obok miejsca, gdzie mieli rozpalić ognisko, i zaczął wyciągać ze stosu płócienną torbę z rzemieniem. Wszystko obmyślił - kto co będzie dźwigał i jak... Palił go nadgarstek. Przez rękę co kilka sekund jakby przelatywały iskry, ale nowe dlań poczucie władzy i ukazane przez złoto upajające perspektywy kazały zapomnieć o bólu. Do niedawna jeszcze ucieczka była jedynym celem, obsesją, przesłaniającą wszystko prócz związanych z nią planów. Ale teraz już nie! Niech no tylko minie kilka najbliższych dni, co za możliwości gotuje mu przyszłość! Na myśl o tym zachichotał cicho, oczarowany obrazami, które stawiała mu przed oczami wyobraźnia.
Usłyszawszy śmiech Booga, chłopiec z przerażeniem mocniej przycisnął do piersi ciężką sztabę. Franklinn również słyszał, jak Boog się śmieje. Wpatrywał się uparcie w mrok, ale niemal stanęli przed nim, zanim ich zobaczył. W chwili uderzenia w usta opuściła go częściowo rozpacz i na jej miejsce zatliła się w nim tępa bezsilna wściekłość. Boog pchnął chłopca prosto ku niemu, a sam stał szczerząc zęby.
- Pamiętacie, co mówiłem, że będziecie dźwigać, panie władza?
Franklinn z niechęcią kiwnął głową.
- No, co tam ma ten dzieciak? Dotknijcież!
Franklinn z wolna przesunął palcami po sztabie. Nic go już nie dziwiło, ale wiele rzeczy teraz zrozumiał - między innymi zainteresowanie Booga nadpaloną skrzynią. Z pamięci, jak na urągowisko, wypłynęła chwila, kiedy patrząc jeden na drugiego stali koło skrzyni.
- Jeszcze są trzy takie same - szydził Boog naigrawając się z nich. - I co wy na to?
- Nigdy się wam nie uda z tym odejść.
Prawie oczekiwał nowego uderzenia i zbierał wszystkie siły na tę chwilę. Ale cios nie spadł. Tyle tylko, że Boog z wściekłością splunął mu pod nogi.
- A kto mnie zatrzyma? Wy na ten przykład? Mowa trawa, panie władza! No brać to, wy wszyscy. Pójdziecie, gdzie ja wam każę i jak ja wam każę, a niech no który pomyśli inaczej albo popróbuje jakichś figli, to ja już zrobię porządek z pierwszym, który mi się nawinie. Nie życzę sobie stracić ani kawałeczka, nawet za centa. Każdy cal jest więcej wart dla mnie niż wy wszyscy do kupy. Pamiętać mi o tym, że nie idziecie na spacerek.
Wiatr osłabł na chwilę. Skądś z południa dobiegało jakieś dziwne odległe ujadanie. Boog przeszedł majestatycznie parę kroków na bok i zwrócił się do Haydena:
- Pan i policaj możecie nieść we dwóch trzy sztaby. Nie mówię Jak macie to robić. A ty, mały, wsadź no puszki z piwem do tej torby. Uważaj, żebyś żadnej nie zostawił, a jak skończysz, przyjdź no tu bliżej do mnie. - Cisnął pogardliwie Franklinnowi klucz od kajdanków. - Zdejmij no te bransoletki, mój ty cwaniaku. Czas, żeby z ciebie był jakiś pożytek.
Grubas podniósł się posępnie, wbił kapelusz na głowę. Wziął sztabę od chłopca, potem z wyciągniętą ręką zwrócił się do Haydena:
- Niech mi pan odda jedną.
- Dam radę. - Hayden potrząsnął głową.
- Nie - odparł Franklinn dziwnie stanowczym tonem.
Wyciągnął sztabę tamtemu spod pachy i wsunął sobie. W głowie tłoczyły mu się myśli, które chciał wyrazić, ale świadomość winy odebrała mu zdolność mówienia. Majaczył w mroku jak wielki niedźwiedź.
- Niechże pan zapomni o wszystkim - szepnął Hayden.
Franklinn powoli i wymownie wzruszył ramionami, jakby z jakimś ogromnym znużeniem. Gdzieś w głębi duszy, spod gorączkowej kipieli wyrzutów sumienia, wychynął niepokój o żonę.
- W drogę, panie władza - warknął Boog. - Ruszmy się trochę.
Puszki z piwem stukały o siebie, kiedy chłopiec zarzucał na ramię rzemień torby. Hayden po raz ostatni spojrzał w cichą, czarną paszczę ogona samolotu. Dostrzegł tylko fotele jak cztery grube krótkie zęby.
,,Boże, przebacz nam" - westchnął bezradnie.
Kiedy zaczęli iść rozwleczonym szeregiem, lekki wiatr przyniósł pierwsze ukośne krople deszczu.
6
Dom Bartonów w Nowym Orleanie. Radio gra, ale już nie nadają komunikatów.
- To jego ostatnia podróż - mówi Hilda Franklinn.
Dwadzieścia pięć minut temu przebiegła na drugą stronę ulicy, później przez pas trawy, a wreszcie ścieżką wołając: - Vera, Vera! - Ale kiedy wpadła do środka, tym, który ją powitał, był Steve, jemu też pierwszemu wyjąkała nowinę i Steve sprowadził z kuchni Verę, która wycierając ręce w fartuch pytała:
- Co się stało, kochana, o Boże, co się stało?
Potem Vera objęła ją ramionami i poprowadziła do kanapy, a Steve podał koniak. Kiedy zaczęła płakać, Vera pocałowała ją w policzek, a Steve zadzwonił na lotnisko, gdzie usłyszał potwierdzenie wiadomości. Vera powiedziała wtedy: "Wszystko dobrze się skończy, zobaczysz, kochanie. Prawda, Steve?" A Steve powiedział: "Z pewnością, Hildo. Mogę się założyć..." I Vera powiedziała, że... a Steve powiedział... Vera i Steve, Steve i Vera... aż wyczerpali wszystkie odmiany i kombinacje współczucia i dodawania otuchy i tylko pozostało przyciszone radio i straszliwa agonia nadziei sprzed niespełna godziny.
Hilda trzyma w ręku pusty już kieliszek, ale nie czuje ciepła: nic. Myśli jej są daleko, błądzą po jakimś wyimaginowanym rozpaczliwym pustkowiu.
- To jego ostatnia podróż - powtarza. - Miał tylko to załatwić i koniec.
Zaczyna znów płakać cicho, bez skargi. Ręka obejmująca jej ramiona lekko ją ściska. Ponad jej głową Vera i Steve wymieniają niespokojne spojrzenia.
George Chandler czeka na skrzyżowaniu na zmianę światła, po czym skręca w drogę nadbrzeżną, dziewczyna przytula się do niego, kiedy opony piszczą na zakrętach.
- Ejże! - woła śmiejąc się. - Dokąd jedziemy?
- Niespodzianka - odpowiada Chandler.
Przednie światła omiatają przydrożne tablice reklamowe w białych ramach... Coca-cola... Gail Slade w filmie "Krew." Transkontynentalne Linie Lotnicze... Droga wije się doliną. Dalej znów biegnie prosto.
Chandler mocniej naciska gaz.
- No, George - przymila się dziewczyna. - Powiedz mi.
- Sama zobaczysz.
Sposób ten nigdy go jeszcze nie zawiódł. Zaostrza ich ciekawość, zwalnia od wszelkich wstępnych ceregieli. Prócz tego, nie mówiąc już o wszystkim innym, najlepiej zejść z utartej ścieżki.
- Jesteś niemożliwy - mówi dziewczyna. - Słuchaj, powiedz mi już teraz. Jaka orkiestra?
- Szałowa.
- A występy?
- Takie jak nigdzie.
Obrzuca go z ukosa długim roześmianym spojrzeniem.
- O niczym nie zapomniałeś?
- Jedzenie... bajka.
- Jesteś niemożliwy. Nie wierzę, żeby istniał taki lokal. No, George, dosyć żartów. Powiedz, jak się nazywa?
Ależ one na to lecą!
- Zaraz zobaczysz.
Droga wolna. W niecały kwadrans później George Chandler wskazuje naszyjnik świateł przed nimi.
- Tam - mówi szczerząc zęby i głaszcząc ją ręką po udzie. - Zadowolona?
- Jak dotąd tak.
- Będziesz musiała mnie przeprosić.
- Co też pan mówi, panie Czarodzieju? - Ale wyraźnie nic nie ma przeciw poczynaniom jego ręki.
Znak drogowy - drewniany paluch - pokazuje w lewo nazwę gospody wymalowaną staroangielskimi literami.
- Teraz już wiesz?
- Nie. Nigdy o tym nie słyszałam.
To dobrze... Skręca w wysadzaną drzewami aleję i wjeżdża na parking. Zajęty tylko w jednej trzeciej. To też dobrze... Idą po jasno oświetlonych schodach, przez hall recepcji, potem obok baru i wchodzą na wyłożoną płytami werandę. Dobiega ich podmuch świeżego powietrza, a jednocześnie głuchy łoskot morza, w mroku majaczą grzbiety rozbijających się fal. Szybkie spojrzenie dokoła na zajęte stoliki, czy aby przypadkiem... Dobrze.
- Czy tam ci dogadza?
Dziewczyna przytakuje, idą przez werandę. Pasiasty parasol i przyćmione światło.
- No jak? - pyta przysuwając jej fotelik.
- Cudownie - mówi. - Często tu bywasz?
- Nie. - Potrząsa głową, - Nieczęsto.
Przypomnijmy sobie - kiedy po raz ostatni. Chyba jakieś trzy miesiące temu.
Dexterowi serce jak ptak się trzepoce, ilekroć na pulpicie zadzwoni telefon. W biurze operacyjnym lotniska są trzy telefony, ale ważny jest tylko ten, na pulpicie. Tam przekażą wiadomość, skoro tylko nadejdzie. Tyle się już dowiedział. Telefon jest połączony z wieżą kontrolną.
W pokoju jest teraz tłoczniej: policja, urzędnicy portu lotniczego, kapitan i załoga samolotu lecącego na zachód. Pod sufitem kłębi się dym papierosów; w gorącym szarym powietrzu pieką oczy. Dalekopisy przychodzą i odchodzą: Los Angeles, El Paso, Austin, Houston, Nowy Orlean. Telefony na biurkach rzadko leżą na widełkach. A Paweł Dexter stoi w rogu pokoju przy oknie, głuchy na tłukącą w szyby ulewę, ślepy na wszystko poza człowiekiem, którego nazywają Joe, chodzącym bez końca tam i z powrotem, tam i z powrotem obok pulpitu. Jego jednego należy obserwować. Na środkowym biurku dzwoni telefon. Szepty przycichają nieco, ale nie milkną całkowicie.
- Transoceaniczne Linie Lotnicze... Tak... Kto? Proszę zaczekać. Hej, Joe! - Naglący ruch głowy. - Lepiej sam przyjmij.
Joe podbiega, wyciąga rękę.
- Kto mówi?
- Ajo... Biuro szeryfa...
Joe mokrą od potu ręką chwyta słuchawkę.
- Dobra, no i co? - Długa przerwa. Głowy odwracają się. Szepty milkną. - Gdzie? - pyta Joe. Potem: - O której to było? - Nowa przerwa. - Możliwe, tak, tak, zaczekajcie teraz, dobrze? - Zakrywa dłonią mikrofon i mówi do urzędnika, który odebrał telefon: - Pewien gość z Ajo widział dym na północny-zachód od miasta, trochę po piątej piętnaście. Nie przejął się tym, póki nie usłyszał świeżo nadanego komunikatu. A teraz zawiadom wieżę kontrolną.
Przerażenie ogarnia Dextera, wypędza go z ukrycia. Dopiero kiedy cisza rozlała się na cały pokój, pojął, co mówiono. Przepycha się gorączkowo między pilotami i staje przy pulpicie. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Wiele osób mówi jednocześnie. Odwraca się i idzie do środkowego biurka. Joe prawie leży na biurku, chrząkając i coś śpiesznie notując w bloku i od czasu do czasu odzywając się do urzędnika dyżurującego przy pulpicie. Nie zwraca uwagi na Dextera. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Mają ważniejsze sprawy do załatwienia. W odpowiedzi na pytania otrzymuje co najwyżej potrząśnięcie głową lub krótkie: "Nie mam nic do powiedzenia" czy też: "Niestety nic nie wiem". Dzwonią inne telefony. Ktoś staje przy mapie ściennej, czerwonym ołówkiem zakreśla kółko. Jakiś głos znad pulpitu mówi:
- Straszny deszcz leje nad Ajo i w jego okolicy.
Paweł Dexter czuje nagle, że dłużej już tego nie zniesie. Chwyta za rękę przechodzącą urzędniczkę.
- Proszę pani - głos więźnie mu w gardle. - Mój synek leciał w tym samolocie. - Urzędniczka ze współczuciem kiwa głową. - Czy jest tu jakiś telefon, z którego mógłbym skorzystać? - Urzędniczka waha się. - Na miłość boską, muszę zadzwonić... do żony, pani rozumie? - Oczami błaga o litość.
- Proszę wejść do sąsiedniego pokoju - odpowiada urzędniczka i Dexter ociężale idzie za nią.
Burza falami przesuwa się na zachód zrzucając w mrok swój ładunek. Potop zalewa wyschnięte pustkowia. Pojedyncze wzgórza i piaszczyste płaszczyzny, wydmy i poszarpane szczyty - nic go nie uniknie. Woda wsiąka w spieczoną ziemię, spływa ze skalistych górskich zboczy. Na tysiącu tysięcy stoków szczelinami i parowami płyną bezustannie potoki. Na tysiącu tysięcy zboczy drobne strumyczki łączą się z sobą, ściekają w kałuże na występach skalnych, rozdzielają się i znów się spotykają dokoła głazów. Płynąc pęcznieją i nabierają impetu, walą kaskadą w dół z pionowych zwietrzałych skał, z łoskotem szaleńczo spadają po mniej stromych fałdach przedgórza, gubią się wśród kamieni i wreszcie, znowu wyrwawszy się na wolność, pędzą gwałtownie na dół w poszukiwaniu równin.
A na równinach, na ogromnych przestrzeniach między pojedynczymi wzgórzami a pasmami gór, tworzą się wielkie rozlewiska, bo i tam deszcz leje: leje tak, jakby burza rozłupała niebo na dwoje.
Gail Slade ma właśnie prosić gości do jadalni, kiedy dzwoni telefon. Krzywi się przesadnie.
- Nie ma spokoju na tym świecie! - wykrzykuje Waterman.
- Pozwolicie, że odbiorę? - pyta aktorka.
- Oczywiście. Tylko raz dwa.
- Zaraz spławię tego kogoś.
Jest prawie pewna, że to Konrad; widocznie już się opamiętał. Albo on, albo Bili Thornton chce ją przeprosić. Kto wie? Cuda bywają na świecie.
- Słucham.
- Gee.
Od roku już nie słyszała jego głosu. Zaniepokojona, nerwowo popatruje na siedzących z drugim końcu pokoju Watermanów, podnosząc rękę do policzka. Ma dość przytomności umysłu, by nie wymawiać jego imienia.
- Gee... to ty?
- Tak. - Głos brzmi tak wyraźnie, jakby Paweł Dexter był w tym samym pokoju.
- Gee... Nie wiem, jak ci to powiedzieć... - Słyszy jego oddech. - Czy wiesz, co podało radio?
- Radio? - pyta zaskoczona. - Nie.
- Bo... bo jest zła wiadomość, Gee.
Przerażenie chwyta ją za serce.
- Co ty mówisz?
Przez chwilę Dexter rozpaczliwie myśli, od czego by tu zacząć. Potem mówi bez ogródek:
- Samolot, którym leciał Jimmy... był opóźniony i...
- Opóźniony?
- I gdzieś na zachód stąd spadł na pustynię.
Mówi dalej urywanym głosem. Gail Slade czuje zamęt w głowie. Jest z nim sama w pokoju, coraz głębiej i głębiej pogrąża się w pełnym przerażenia odrętwieniu, niweczącym wszelkie poczucie czasu i odległości. Stopniowo coraz lepiej słyszy swój własny głos, zadający pytanie po pytaniu, i łomot krwi w uszach.
- Lecę najbliższym samolotem - mówi. - Może dziś wieczór. Albo rano... Najbliższym.
- Chciałbym, żebyś tu była, Gee...
- Będę i... Paweł...
- Co takiego?
- Zadzwoń, jeśliby coś...
- Ależ tak, tak.
Rozmowa skończona. Gail Slade odkłada słuchawkę i odwraca się blada jak śmierć.
- To Paweł - mówi. A potem dodaje straszną, nie do wiary wiadomość: - Rozbił się samolot z Jimmym.
Głos jej drży. Watermanowie to dwie rozpływające się plamy, które się do niej zbliżają.
7
Sunęli jakoś niepewnie pojedynczym szeregiem, z Franklinnem na przedzie. Hayden szedł drugi, chłopiec trzeci, pochód zamykał Boog. Z początku deszcz tylko w nich lekko uderzał. Przeniesiony podmuchem wiatru obrzucał ich z ukosa mocnymi, ciepłymi bryzgami, które kłuły po twarzach, uderzały o ubrania, niczym powoli spadające ciężkie kawałki ptasiego łajna. Ledwie mogli się widzieć nawzajem i trzymali się blisko siebie, zachowując w obawie przed mrokiem co najwyżej po parę stóp odstępu.
Przez jakieś dziesięć minut burza przetaczała się w oddali, podczas gdy oni parli naprzód za Franklinnem przez rzadkie, cierniste, chwytające za nogi zarośla. Kierunek, jaki nadawał, był bardzo niepewny, a jego krok ociężały. Niepodobna było iść prosto. Od czasu do czasu błyskawica spowijała okolicę jaskrawym kilkusekundowym magnezjowym blaskiem, ukazując ich oczom białą jak sól pustynię, rozciągającą się wokół niczym powierzchnia umarłej planety. Później nagle wszystko znowu nasycał mrok, a oni jak ślepcy po omacku wchodzili w noc. Raz po raz, kiedy wzmagał się wiatr ze wschodu, Boog wrzeszczał na Franklinna, żeby szedł prędzej, żeby trzymał się tej czy tamtej drogi, a ilekroć warknął, chłopiec niemal deptał Haydenowi po piętach. Hayden słyszał jego przyśpieszony rytmiczny oddech tuż nad swoim ramieniem, tak jak chłopiec słyszał oddech Booga, a Franklinn Haydena. Związywało ich to fizycznie tak mocno, jakby byli sczepieni łańcuchem. Bezczelność Booga rozpaliła posępną złość tlącą w sercu Franklinna. Każdy wywrzeszczany rozkaz gmerał w niej jak pogrzebaczem, aż wreszcie gorzkie języki buntu buchnęły płomieniem, po to tylko zresztą, aby skurczyć się i zgasnąć. Nic nie mógł zrobić, musiał słuchać. Co najwyżej mógł zmienić kierunek i zabłądzić albo jakoś stłamsić wściekłość i wtedy obmyślić coś, co zmieniłoby ich położenie.
Chyba rozum stracił, żeby zostawić tego bandytę samego z chłopcem. Bóg raczy wiedzieć, co mu strzeliło do głowy... Wspomnienie napełniało wstydem, rozpalało złość. Byle żółtodziób pierwszy dzień na służbie tego by nie zrobił - a on po trzydziestu pięciu latach! "Mamy coś łatwego dla ciebie do roboty, Henry - powiedział uśmiechając się Glen - spokojna, nie męcząca wycieczka lotnicza na wybrzeże i z powrotem, co ty na to?"
O Boże, pomyślał ze znużeniem, czemuż on nie wysłał kogoś innego? Co za haniebny sposób zakończenia pracy.
Trzeba jakoś wykiwać Booga. Przez paręset pierwszych jardów kusiło go, żeby wystąpić z szeregu i rzucić się na Booga, w chwili gdy się z nim zrówna. Było dostatecznie ciemno. Gdyby nie obecność chłopca, pewno by spróbował, ale tak, jak sprawy stały, byłoby to zbyt ryzykowne. Boog nie należy do ludzi, którzy cofnęliby się przed spełnieniem swych gróźb. Za duża stawka... Nie. Grunt tłamsić wszystko w sobie, a jednocześnie starać się coś wykombinować.
Wkrótce deszcz da się im we znaki, może wtedy jednak będzie łatwiej. Mają jeszcze z dziesięć godzin ciemności i przez ten czas mnóstwo rzeczy może się wydarzyć. Nie mogą tak iść przed siebie nieustannie - bez jakiegoś postoju. Może wtedy będzie jakaś okazja. A nuż, kiedy zacznie padać na dobre, uda mu się znaleźć obok tego faceta z tyłu, coś z nim uzgodnić. Teraz nie ma co o tym marzyć, nawet szeptać nie sposób tak, żeby Boog nie usłyszał każdego słowa...
Potykając się szedł naprzód. Ciężar sztab wrzynających mu się w pachy ubliżał jego dumie; ostrym tonem rzucane za jego plecami rozkazy rozpalały złość. Mimo usiłowań niezdolny był jednak do stawiania czoła przyszłości dalszej niż kilka najbliższych sekund; najczęściej myśli miotały się w pułapce, jaką zastawiło upokorzenie związane z bezpośrednią przyszłością i z chwilą obecną. Raz jeden, po paru minutach bolesnych rozpamiętywań, nagle pobiegły wstecz aż do wstrząsającego momentu rozbicia się samolotu i przez pełną zaskoczenia chwilę daremnie usiłował uświadomić sobie, że stało się to tak niedawno. Czas utracił swój kształt; kolejne wypadki rozsypały się w żywy kalejdoskopowy bezład. Jedynym obrazem spoistym był obraz żony machającej z ganku, kiedy przed trzema dniami odjeżdżał z domu. Każda myśl o niej stanowiła podnietę, pobudzała na chwilę do jakiejś desperackiej akcji, potem jednak z wszystkiego rezygnował i ogarnięty rozpaczą ociężale brnął dalej w mrok.
- W prawo, policaj! Więcej w prawo i prędzej!
Hayden szedł za majaczącą przed nim barczystą postacią, a za plecami słyszał drobne szurające kroki chłopca. Nad głowami ich piszcząc przeleciała sowa, zdążała w stronę pojedynczo rozsianych wzgórz. Wąż błyskawicy rozciął chmurę, a w ślad za tym nierówną serią wybuchów przetoczył się. grom. Podnieśli oczy ku niebu, tylko Hayden uparcie patrzył przed siebie. Nie mógł oderwać myśli od dziewczyny pozostawionej przez nich we wraku. Poprzednio, kiedy klęczał w pyle, czuł, że nie spełnił wobec niej swego obowiązku. Bezdusznie klepane pacierze były częściowo mimowolną reakcją na grozę, która lodowatą powłoką opancerzyła mu serce. Widok dziewczyny i smród bijący od niej tak poraziły mu zmysły, że opętała go myśl o jej zmiażdżonym ciele - a nie o uwięzionej w nim duszy.
Niemo czepiająca się życia, sczerniała, czerwonymi pręgami pokryta ruina domagała się czynów - a on nie mógł jej nic ofiarować prócz słów. Nigdy modlitwa nie wydała mu się tak nieadekwatna, poczucie zbędności tak przygniatające... To był jakiś inny świat. Seminarium znajdowało się w odległości tysiąca tysięcy mil, śniadanie z księdzem Stellą było czymś, co się zdarzyło przed laty. A jednak kiedy sobie przypomniał uczucie oszołomienia i wyjałowienia, z jakim modlił się nad stewardessą, dopatrywał się w nim Jakby echa owej mieszaniny zwątpień i niepewności, które dręczyły go podczas kilku ostatnich tygodni.
Ale jeśli wtedy nie spełnił wobec niej swego obowiązku, to wszystko nic w porównaniu z tym, co - wszyscy razem - zrobili z nią od tego czasu. Usiłował usunąć z myśli jej obraz, lecz było to niemożliwe. Odbił się na nich jak kalkomania. Widział ją w świetle zapalniczki Franklinna, pośrodku całego mnóstwa różnych przedmiotów ze strzaskanego samolotu, podobną do szczątków niedopalonych w krematorium. Zwalanie winy za to, co się stało, na policjanta równałoby się ignorowaniu własnej odpowiedzialności Mógł się nie zgodzić na opuszczenie jej. Mimo rewolweru mógł zostać przy niej, i, do diabła z tym - tak jak teraz mógłby się zatrzymać i powiedzieć, że niech no Boog sam dźwiga swoje złoto. Mógłby... Jeśliby jednak sięgnął w głąb swojej duszy i znalazł tę odwagę, co by z tego przyszło? Ucierpiałby na tym chłopiec - na pewno. Chłopiec to atut w ręku Booga, ale nie wolno go zmuszać, aby ten atut wygrał - choć porzucenie Laury Chandler wydaje się zbrodnią, a myśl, że bodaj na krótko odzyska świadomość, rozdziera Haydenowi serce. Ale dość tego... Najlepsze, czego teraz można się spodziewać, to tego, że ona już nie żyje - co zaś, jak pojął z goryczą, równa się umyciu rąk, ostatecznemu przyznaniu się do bankructwa.
Z tyłu za sobą słyszał płacz chłopca. Suchymi wargami rzucił przez ramię:
- Uszy do góry, synku. Wszystko dobrze się skończy. - Nie otrzymał odpowiedzi, tylko Boog parsknął cichym chichotem i Hayden nagle zrozumiał, że go nienawidzi za wszystko, co im zrobił.
Chłopiec był wystraszony. Pragnąc trzymać się możliwie jak najdalej od Booga, w dalszym ciągu niemal deptał Haydenowi po piętach. Wystraszony był od samego początku, od chwili, kiedy usiłował uwolnić się od pasa i zobaczył Booga, jak wykręciwszy się w bok wymiotuje po drugiej stronie tego, co zostało z przejścia. Ale wtedy to było co innego. Oszołomiony, wytrzeszczał ze zdumienia oczy i po przebytym wstrząsie czuł mrowienie w członkach, czemuś jednak wszystko tamto wydawało mu się obecnie jakieś nierealne - jak sen - jakby zamiast niego przeraził się wówczas ktoś inny. Nawet obraz śmierci i spustoszenia był złagodzony. Chociaż z pełnym zgrozy zafascynowaniem wpatrywał się we wrak i widział niesioną na pledzie osmaloną postać, obecność Haydena i Franklinna dawała mu poczucie bezpieczeństwa. I, choć to dziwne, Booga również.
Byli to żywi ludzie, z ciała i krwi. A kiedy policjant i ten pan z wysokim kołnierzykiem powiedzieli mu, że wszystko dobrze się skończy, on im uwierzył. Doszedł do wniosku, że naprawdę już nie ma się czego bać, bo najgorsze jest poza nimi, że to tylko kwestia godzin, zanim ich stąd zabiorą i powiedzą ojcu, że może już przestać się niepokoić.
Teraz jednak wszystko zostało odwrócone do góry nogami. Znowu go ogarnęło wielkie oszołomienie, które tym razem jednak nie przypominało snu. Cała sytuacja była przerażająco realna, jak siniak na jego gardle, a Boog groźniejszy niż wszystko, co się stało, razem wzięte. Dopóki mógł, zwalczał swoje obawy, stopniowo owładnęły nim jednak. Cień Haydena nie był pociechą, jak nie było nią psie posłuszeństwo Franklinna wobec rozkazów Booga. Coraz to bardziej bezradny i samotny czuł się w tych ciemnościach. I kiedy nagle opanowały go łzy, a Hayden powiedział: "Uszy do góry, synku. Wszystko dobrze się skończy", z wściekłością potrząsnął głową i z całej siły zacisnął powieki, jakby chcąc podkreślić, że już mu nie wierzy i nie ufa.
Boog niespokojnie zerkał do przodu. Żadnych punktów orientacyjnych, nie widać nawet linii horyzontu, nic, według czego mógłby określić kierunek. Kierował się instynktem, prowadząc ich ku przedgórzu na południowy-zachód. Widział w myślach główne pasmo górskie jak pofałdowany lawendowej barwy aksamit i pamięć podpowiedziała mu, że to nie dalej niż dziesięć mil. Gdyby nie deszcz, przypuszczalnie szybko by tam doszli, w trzy godziny, co najwyżej cztery, i znaleźliby się poza równiną - przynajmniej na jakiś czas. Przy tej pogodzie nie mógł nawet określić, jak długo to potrwa. Burza nie będzie wiecznie ich omijać. Poza tym, o ile pamięta, są dwa równoległe pasma biegnące mniej więcej z północnego-zachodu na południowy-wschód, a między nimi bezmiar pustyni. W razie pecha mogą przejść środkiem i nie wiedzieć, gdzie się znajdują. Natomiast jeśliby wschód słońca zastał ich na otwartej przestrzeni, z pewnością by określono ich położenie, nim zdążyliby znaleźć jakąś kryjówkę. Dwóm ludziom może by się to jakoś udało - czterem nie. Od świtu będą krążyć dokoła samolotu. A wkrótce potem, kiedy już obejrzą wrak na wszystkie strony i kiedy ktoś wyciągnie wnioski, obława rozszerzy się i nabierze rozmachu. Będzie im wtedy potrzebna możliwie najlepsza osłona, będzie im potrzebny każdy jej skrawek. A na równinach nie ma jej wcale.
Im więcej myślał o tym, co ich czeka, tym bardziej stawał się niespokojny, tym częściej korygował domniemane zbaczanie Franklinna z kierunku. Przy najlżejszym potknięciu płomień bólu przeszywał rękę od nadgarstka aż po ramię. Radosny nastrój tryumfu przybladł wobec świadomości, że niedługo już zacznie się polowanie.
Nikt nie oddychał mu nad karkiem, niczyje kroki nie rozbrzmiewały mu za plecami. Raz jeden, zanim wrzasnął na Franklinna, żeby przyspieszył kroku, odwrócił się jednak i spojrzał w mrok.
Deszcz przyniesiony powiewem wiatru tylko ich opryskał wielkimi kroplami i ustał nagle. Znów błyskawica rozcięła mrok, który wyrzucił z siebie sztywne cienie jakichś kolczastych krzewów oraz samotnego saguaro wyglądającego jak olbrzymi szary kandelabr. Nad ich głowami gwałtownie przetaczał się grom. Uszli kilkaset jardów. Chłopiec teraz zachowywał się cicho. Towarzyszył im jedynie głuchy chlupot w puszkach z piwem, które chłopiec niósł w torbie, i pod stopami chrzęst ziemi spragnionej deszczu. Tak było przez kilka minut. Potem skądś z daleka, w lewo od nich, usłyszeli, że znowu nadciąga deszcz.
Z początku przypominało to szelest liści wirujących na wietrze w jakiejś starej alei. Zdawało się odległe, niegroźne. Stopniowo wszakże szum się wzmagał, a ziemia jakby drżeć poczęła, prawie tak, jakby gdzieś głęboko pod nimi dudniła kolej podziemna. Huk crescendo przechodził w ryk. Obok nich, kłując w twarze, przeleciała istna zamieć lodowatych żądeł. Potem, poprzedzone strasznymi grzmotami, z siłą rozbijającej się fali runęły na nich potoki wody.
- Nie wyobrażajcie sobie, że możecie próbować jakichś sztuczek! - darł się Boog. - Jazda naprzód, panie władza. Pamiętać, że mam dzieciaka pod ręką i...
Reszta słów się zagubiła. Ulewa nadeszła z takim impetem, że kiedy w nich uderzyła, aż się zatoczyli, a Franklinn przystawał co chwila. Głowy trzymali schylone. W ciągu kilku sekund włosy przylepiły im się do czaszek, a rondo kapelusza policjanta oklapło mu nad uszami niczym rozerwana rynna. Po kilku minutach ubrania zaczęły przylegać do ciała, stawać się ciężkie.
Hałas ogłuszał. Nie był to deszcz taki, jaki kiedykolwiek widzieli. Zdawał się niemal gęsty, zupełnie jakby zabłądzili pod górską siklawę. Z początku padał ukośnie pod niewielkim kątem, ale wkrótce jął walić pionowo. Zmrużonę oczy mogły dojrzeć co najwyżej zarys kołyszącej się tuż przed nimi przemoczonej postaci. Po pięciu minutach nie mieli na sobie ani suchej nitki. Za każdym krokiem czuli, jak bielizna oblepia im ramiona i biodra. Ziemia stała się miękka, papkowata, a ryk się pogłębił. Po jakimś czasie człapali już przez płytkie bajorka. W pewnej chwili plunęła na nich błyskawica, zarysowując na niebie zawiłą siatkę rzeczną, na strzępy rozrywając noc. Przeleciała tak blisko, że usłyszeli jej lekki trzask, a chłopiec wyrzucił w górę ręce, zatykając uszy i spiesznie się pochylił, gdy ponad nimi oberwała się gwałtowna lawina grzmotu. Boog szorstko pchnął go naprzód. Kiedy indziej w krótkim olśnieniu światłem błyskawicy Hayden zobaczył węża, gdy ten z głową zadartą do góry jak oszalały sunął w kierunku zarośli. Zastanawiał się niejasno, czy ktokolwiek jeszcze go zobaczył, ale on sam nawet nie odczuł strachu.
Ogłuszony już był hukiem i nieustannym bębnieniem deszczu. Słuch płatał mu przeróżne figle. Czasem ryk koncentrował się w samym rdzeniu jego mózgu, zaraz potem dobiegał go ze wszystkich stron, rozchodził się promieniście przez pustynię wielkim, coraz szerszym kręgiem.
Podobnie jak inni nie był w stanie myśleć logicznie. Mrugając, z wciśniętymi w ramiona głowami, ściskając sztaby złota, wpadając na siebie wzajem w potokach wody, brnęli z wolna poprzez równiny. W pół godziny uszli może pół mili. Franklinn zupełnie stracił poczucie kierunku. Parł naprzód, a Hayden i chłopiec za nim, niedobitki pokonanego oddziału, trzej maruderzy, którzy nie pamiętają już, dokąd idą - ani dlaczego. Od czasu do czasu, kiedy instynkt ostrzegał Booga, że zbaczają z kierunku na południe, krzyczał ostro na nich od tyłu. Nikt go nie słyszał, nawet chłopiec, dwukrotnie podbiegał więc naprzód wrzeszcząc daremnie, bo niedosłyszalnie, i z wściekłością odwracał Franklinna we właściwym, jak sądził, kierunku.
Mogli coś zrobić wtedy - rzucić się razem na niego, odebrać rewolwer, przypuścić zgodny atak. Ale Boog był dla nich zbyt szybki, zaledwie widzieli, jak przychodzi i odchodzi. Tak byli zresztą oszołomieni, że nie mogliby rozumować, współpracować, podejmować razem jakiejś akcji. Rzekłbyś od początku świata przetaczały się grzmoty i biły pioruny, od których omal nie pękały im w uszach bębenki. Prawie zapomnieli, czym jest cisza. Oblepieni przylegającym do ciała odzieniem, z rozchylonymi wargami, usiłując odwracać twarze od wprawiających w odrętwienie biczów deszczu, brnęli dalej mimo rozlegającej się w mroku kanonady grzmotów.
Zatrzymali się raz tylko. W prawo od nich, biały jak błysk flesza, jęzor błyskawicy nagle dotknął ziemi i w odległości stu jardów coś eksplodowało niby pocisk. Potem z wahaniem ruszyli dalej jak ludzie oszołomieni bezustannym bombardowaniem. Burza powoli sunęła na zachód. Mniej więcej po godzinie przewaliła się nad nimi jej największa wściekłość. Wciąż jeszcze padał ulewny deszcz, ale nie starał się już stłuc ich na miazgę. Czasami, kiedy błyskawica jak nożem rozcinała horyzont, widzieli migoczący bezmiar pustyni i ciemne garby dalekich wzgórz. Poprzez gąbczasty syk deszczu rozpoznawali odgłos swoich kroków i słaby chlupot piwa w puszkach, słyszeli, jak Boog chrząka i spluwa. Odgłosy poruszyły pamięć, zbudziły porażone odrętwieniem mózgi. Przeszłość zlała się z teraźniejszością. A temu nowemu przebudzeniu towarzyszyła nowa fala niepokoju, nienawiści i strachu.
- W prawo, panie władza - rozkazał Boog. - Właź tam.
Ziemia była teraz bardziej spękana, usłana pojedynczymi niedużymi kamieniami, a od czasu do czasu trafiały się kępy sięgających im do pasa zarośli, które Franklinn musiał po omacku obchodzić. Czuł brzemię dźwiganych, z każdą minutą coraz cięższych sztab. Nie był w najlepszej formie, a grube nogi jakieś były chwiejne. Pod przemoczoną do suchej nitki kurtką serce waliło dziwnie nierównym rytmem. Zacisnął zęby i szedł dalej, odrzucając pokusę poproszenia Booga, żeby się zatrzymać. Myśli krążyły niespokojnie w poszukiwaniu czegoś, co by odciągnęło uwagę, ale nigdzie w żadnym kierunku nie znajdował ucieczki przed świadomością groźnej dla niego sytuacji - oraz jej przyczyn. Zamierzał korzystając z deszczu nawiązać rozmowę z Haydenem, ale to było wcześniej, zanim jeszcze zaatakowała ich ulewa i wybiła mu z głowy buntownicze myśli. Teraz czuł się wyczerpany, niezdolny planować lub działać. Myśli płynęły leniwie, osiadały na mieliźnie. Po raz drugi, odkąd Boog zmusił ich do marszu, stwierdził, że stara się nie myśleć o przyszłości. Jakby jego myślom, coraz bardziej nasiąkniętym wodą, coraz więcej czasu było potrzeba, aby wypłynąć na powierzchnię. Ból mięśni w rękach, ciężka praca serca, osłabienie nóg - oto wszystko, z czym mógł się na razie uporać.
Potem, kiedy odpoczną, będą mogli coś obmyślić. Ale nie teraz, o Boże, nie teraz...
Wiele razy Hayden próbował nawiązać z nim kontakt. Mówił najgłośniej, jak tylko się ośmielił. Nie był pewien siły swego głosu, bo nadal dzwoniło mu w uszach, ale Franklinn jakby nie słyszał. Raz poklepał Franklinna po ramieniu, ale grubas tego nie zauważył. Innym razem niemal się z nim zrównał i złapał go za rękę, ale policjant tyle tylko, że zmienił trochę kierunek, jak pchnięta na nowy tor mechaniczna zabawka. Błyskawica zalśniła w dali i Hayden na chwilę zobaczył twarz jego z profilu - mocna szczęka, pod nią fałdy wilgotnej, kredowobiałej skóry, jedno oko prawie zamknięte pod wymiętoszonym brzegiem kapelusza. Chociaż jednak przytknął twarz do złamanego ronda i zagadnął Franklinna naglącym szeptem, policjant jakby nie zauważył nawet, że ktoś jest przy nim. Nie uszło to natomiast uwagi Booga.
- Hej tam, na miejsce! - wrzasnął. - Mam oczy otwarte. Nie śpię.
Boog szedł w ciemnościach z rozchylonymi z bólu wargami. Przy byle potknięciu się o kamień odczuwał jakby szarpnięcie w nadgarstku. Co chwila przesuwając rękę próbował znaleźć wygodniejszą pozycję na temblaku, ale mimo wszelkich zabiegów ból stawał się coraz gorszy. Ostre bicze ulewnego deszczu zadawały mękę śmiertelną. Wiele razy od tego czasu zaciskając w garści rewolwer, niesłychanie ostrożnie przesuwał wierzchem dłoni po miejscu złamania. Miał takie uczucie, jakby dokoła kości zawiązano mu opaskę gorącej gumy. Przerażał go zasięg opuchlizny, niepokoił i dopingował do marszu. Liczył, że uszli jakieś cztery mile, może i pięć. Cały czas trwania burzy czepiał się rozpaczliwie jednej myśli: iść na południe. Z grubsza rzecz biorąc, sądził, że mu się to udało. Zagadką wszakże było, jak daleko zboczyli. Może uszli zaledwie parę mil w linii prostej od punktu wyjścia?
Waga złota przestała już działać jak narkotyk, poczucie władzy straciło urok nowości. Ledwie teraz powłóczył nogami, a ogień w nadgarstku wyciągał z niego wszystkie soki żywotne. Daleki był jednak od tego, żeby zarządzić postój. Muszą iść dalej... Dalej! Gdzieś tam, w odległości trzech czy czterech godzin marszu, znajduje się przedgórze, i dlatego teraz liczy się każdy jard.
- Która godzina? - spytał niespodzianie. - Hej tam, klecho, która godzina?
Hayden zerknął niechętnie na świecącą tarczę zegarka.
- Dochodzi dziewiąta.
Dziewiąta... Później, niż myślał. Może uszli około pięciu mil w sumie. Przez firankę deszczu, ponad kiwającą się głową chłopca i za ciemnymi lśniącymi ramionami dwóch mężczyzn, patrzył przed siebie i czekał, aż następna błyskawica na ułamek sekundy ukaże mu wzgórza. Kiedy nadeszła, wydały mu się równie odległe jak przedtem.
Po następnych dwudziestu minutach deszcz zaczął nieco słabnąć. Franklinn właśnie dochodził do kresu sił i czuł, że nie może już zrobić kroku bez odpoczynku, kiedy nagle ziemia zaczęła spod nóg mu uciekać. W ułamku sekundy później odkrył, że zjeżdża na plecach po krótkim niemal pionowym stoku. Dopiero kiedy ciężko klapnął w płytką wodę i zaczął się gramolić, żeby wstać, zrozumiał, że znajduje się w łożysku potoku. Nadal trzymał mocno pod pachami obie sztaby, a kapelusz, choć przekrzywiony, jakoś tkwił mu na głowie, natomiast w ustach działo się coś bardzo złego. Przerażonym głosem wybełkotał coś, czego Hayden, stojący chwiejnie na brzegu spadku, nie zrozumiał.
- Co takiego?
- Zgubiłem zęby.
Nawet w tym momencie, po tylu straszliwych kolejnych wstrząsach, niepokojach, potokach wody i zmęczeniu, uderzył Haydena skrajny komizm tej sceny. Nie wiedział, co powiedzieć. Boog podszedł do brzegu parę jardów w prawo od miejsca, gdzie spadł Franklinn, i dokonał szybkiej oceny sytuacji. Ciemny rów skręcał lekko na południowy-zachód; o ile mógł osądzić, była w nim tylko woda deszczowa, wzdłuż bliższego boku rozlana w sadzawkę.
- A jak tam jest pośrodku?
Franklinn klęcząc na jednym kolanie gorączkowo przeszukiwał dno.
- Pośrodku, pytam, gamoniu - warknął Boog.
- Zgubiłem górną protezę. - Dwóch zdań nie mógł porządnie wymówić.
- Do diabła z tym. Włazić do środka i sprawdzić, czy można iść tamtędy.
Franklinn się zawahał, później podniósł się sztywno i ruszył na drugą stronę.
- W porządku - oznajmił wkrótce, niewyraźnie sepleniąc.
- Okay. - Boog rewolwerem wskazał kierunek. - Jazda, panie ładny... Nie tak szybko, szczeniaku, trzymaj się blisko mnie.
Ześliznęli się kolejno z wysokiego brzegu, stopami wyorując w rozmokłej ziemi istne kanały. Franklinn przywlókł się z powrotem, ciężko dysząc i ponowił poszukiwania. Ledwo odcinająca się w mroku postać miała jednak w sobie jakiś patos i Hayden przyłączywszy się do policjanta brodził po kałużach i namokłym piachu, póki ich Boog nie odwołał.
- Są gdzieś tutaj - protestował Franklinn. Głos jego utracił już resztki autorytetu. - To nie zajmie minuty.
Stojący obok Boog kopnął go z rozmachem.
- Już ci mówiłem przed chwilą, diabła mi do twoich zębów - burknął złośliwie. - Łap sztaby i jazda.
Franklinn usłuchał, ale głowa mu się trzęsła. Zaraz w szeregu za nim znalazł się Hayden, potem chłopiec. Byli jak owce. Raz jeszcze poczuli ciężar odzienia, kiedy podjęli swój wlokący się rytm. Skarpetki mieli kompletnie przemoczone, w butach chlupotało, koszule piły pod pachami, kalesony w kroczu. Iść było jednak trochę łatwiej, przeważnie mieli pod stopami piasek, a tylko od czasu do czasu trafiały się większe kamienie i kawałki drewna. I co dziwniejsze, wydawało się odrobinę mniej ciemno. Widzieli siebie nawzajem wyraźniej na tle względnie jasnego dna łożyska. Nadal posępnie padał deszcz. Z obu stron na odległość jakichś dziesięciu stóp widzieli przed sobą czarne ściany brzegów, dalej łączące się z niebem.
Czoło burzy znajdowało się daleko na zachód, ale błyskawice raz po raz rozświetlały półkolem biegnący lewy brzeg, tak że wyglądał jak łamacz, na którym właśnie rozbija się fala.
Boog rad był, że idą łożyskiem. Trochę bardziej kręte, niżby pragnął, z pewnością zaprowadzi ich wyżej, na przedgórze. Uważał, że warto kilka mil nadłożyć, byleby mieć pewność, że idą we właściwym kierunku. Za wszelką cenę o świcie muszą znaleźć się na przedgórzu, a to najpewniejszy sposób. Później, jeśli deszcz ustanie i pokaże się kilka gwiazd, może uda im się przejść skrótem dokądś, gdzie znajdą osłonę, ale teraz, kiedy noc ich oślepia, najlepiej pozwolić się prowadzić.
Po rozpaczliwej niepewności co do kierunku w czasie oberwania chmury przyjemnie czuć, że szczęście znów mu sprzyja. Choć ciągle dokucza palący ból w nadgarstku, teraz łatwiej go znosi - przynajmniej chwilowo. Wszystko ułoży się dobrze. Wie o tym. Kilka dni jeszcze, a znajdzie kogoś, kto mu opatrzy rękę. Pustynia nie może ciągnąć się bez końca. Zatoka musi być nie dalej niż o sto mil. Z chwilą przekroczenia granicy przestaną iść nocą, wtedy, do diabła, to nie będzie miało znaczenia. Grunt doprowadzić ich tam, gdzie trzeba. Obserwował majaczący przed nim, do niedźwiedzia podobny cień Franklinna. Przypływ pogardy wyładował się w urąganiu:
- Jazda, dalej, stary. I wyrzuć ze łba myśli o służbie.
Ale Franklinnowi ani w głowie już były myśli o służbie. Godzinę temu liczył, że jako staremu policyjnemu wydze uda mu się nabrać Booga, żeby podczas odpoczynku popełnił jakąś nieostrożność. Teraz wszakże tylko czekał na rozkaz postoju - aż uszy wytężał, ale z innego zgoła powodu. Całe ciało od stóp do głów protestowało przeciw dźwiganiu złota i niezwykłym wysiłkom marszu. Posępne, coraz gęściejsze chmury apatii zasnuwały myśli. Utrata górnej szczęki upokarzała boleśnie, do reszty odbierała ducha. Miał takie uczucie, jakby nogi nie należały już do niego. Potykając się, sunął na nich żałośnie, zmuszony do uległości biegiem wypadków, a przecież jednocześnie rozpaczliwie czepiał się głęboko gdzieś tkwiących w nim upartych strzępów dumy, które nie pozwalały się poddać i prosić Booga o odpoczynek. Upierał się przy nich przez jakieś dalsze dziesięć minut człapiąc nieprzytomnie w deszczu.
Kiedy znienacka poczuł, że Hayden klepie go po ramieniu zabiera mu jedną sztabę, nazbyt już był przybity i wyczerpany, żeby chociaż wykrztusić jakieś podziękowanie. Po prostu na to przyzwolił, jak dziecko, które usypiając wypuszcza z rąk kurczowo trzymaną zabawkę. Wziąwszy ten dodatkowy ciężar, Hayden natychmiast pożałował swego postępku. Razem z tym, co dźwigał dotychczas, stanowiło to potworne obciążenie. Od kiedy rozszalała się burza, zdarzały się takie chwile, że z coraz większym rozgoryczeniem wpatrywał się w plecy policjanta. Teraz jednak miał to już poza sobą. Przez ostatnie dwadzieścia minut z litością słuchał, jak Franklinn ciężko sapie i mruczy, obserwował, jak się coraz bardziej garbi...
W chwili gdy w śliskie zgięcie wolnej ręki jakoś wsunął z trudem dwudziestofuntową sztabę, zaczęło mu świtać w głowie, że odtąd to on będzie odpowiedzialny za wszystko, co się stanie. Przedtem nigdy by się na to nie zgodził. Teraz jednak, o dziwo, nie miał nic przeciw temu. Boog najpierw przez Laurę Chandler, potem przez Franklinna uczył go, czym jest nienawiść. Dźwigał ją teraz w sobie niby ogromny, wzbierający wrzód. Poprzez szum deszczu wsłuchiwał się w chlupoczące człapanie Franklinna, w przyśpieszony krótki oddech chłopca. Od czasu do czasu myślał o stewardessie; ilekroć wszakże zaczynał się zastanawiać, co się z nią stało, odpychał jej obraz, bo przypominanie tylko rozgoryczało go jeszcze bardziej, a nic nie mógł zrobić, skoro dźwigał czterdzieści funtów i był już u kresu sił. Z trudem sprawdził, która godzina. Nadal jeszcze nie było dziesiątej. Całe długie życie dzieliło go od poranka.
Nagle deszcz znów się rozpadał. Prawie jednocześnie znaleźli się w miejscu, gdzie łożysko skręcało i pełne było otoczaków oraz wyrzuconych przez wodę kawałków drewna. Wilgotne zbielałe szkielety gałęzi niewyraźnie majaczyły w mroku. Tu i tam woda tworzyła ciągnące się od brzegu do brzegu czarne jak atrament bajorka; chlapali na siebie i potykali się, wpadali jeden na drugiego. Hayden dwukrotnie stracił równowagę i upadł, przy tym za drugim razem zatoczył się w tył i niechcący przewrócił chłopca.
Gramolili się właśnie, kiedy Boog powiedział nagląco:
- Słuchajcie! - Powiedział to jakimś dziwnym głosem, stojąc sztywno, z głową zadartą. - Co to za hałas?
Franklinn wciąż jeszcze błąkał się myślą w jakimś własnym świecie, ale Hayden i chłopiec usłyszeli - głęboki dudniący pomruk. Dochodził skądś prosto przed nimi. Znów doznali wrażenia, że ziemia drży im pod nogami. Z każdą sekundą hałas stawał się głośniejszy, ostrzejszy w tonie. Stali we trzech i czekali w napięciu, patrząc z uwagą wzdłuż koryta; chłopiec ręką osłaniał oczy. W odległości kilkunastu jardów Franklinn ledwo był widoczny. On również się zatrzymał zaskoczony odgłosem, i patrzył. Nagle usłyszeli jego krzyk, zobaczyli, że się odwraca i jak szalony biegnie do brzegu. W chwilę później zrozumieli przyczynę. W dół łożyska z rykiem gromu pędziła ku nim ściana wody. Na ułamek sekundy wrośli w ziemię. Potem, jakby nagle przerażenie wyrwało ich z korzeniami, pognali pędem i razem dopadli brzegu.
Woda rwała krętym łożyskiem niczym gruby, czarny jęzor, rozdzierała się o kamienie i skały. Pokryty pianą koniec jęzora był od nich o dziesięć jardów, kiedy dotarli do brzegu. Hayden najpierw cisnął sztaby, konwulsyjnym szarpnięciem rąk wyrzucając je w górę, potem sam skoczył jak małpa, gwałtownie waląc kończynami w oślizłą ziemię. Chłopiec znajdował się tuż obok, w lewo. Boog już prawie się podniósł. Hayden usiłował dźwignąć się na rękach, ześlizgiwał się, czepiał znowu. Huk wody go ogłuszał. Jakoś udało mu się wciągnąć nogi. Natychmiast obróciwszy się spróbował złapać chłopca za ręce. Gwałtownym ruchem wychylił się poza krawędź, schwycił jedną z nich w nadgarstku, kiedy tuż obok z szumem i mlaskaniem wzdłuż brzegu przepłynęła spiętrzona fala. Na mgnienie oka chłopiec zawisł w powietrzu, potem woda walnęła go po kolanach. Zakołysał się na boki niebezpiecznym wahadłowym ruchem, który tak nim szarpnął, że Haydenowi omal rąk nie wyrwało ze stawów. Otwarte usta, rozszerzone oczy, blada, oblepiona włosami twarz wisiały tuż pod Haydenem, kiedy powodziowa fala waliła w dół łożyska i czarną kipielą zalewała małemu nogi.
Powoli wytaszczył jednak chłopca poza obręb niebezpieczeństwa, na próżno usiłując przekrzyczeć huk, aby mu dodać otuchy. Wreszcie łapiąc oddech chłopiec znalazł się na brzegu. Chwilę leżeli obok siebie spleceni nadal rękoma, wielkimi haustami wciągając w płuca powietrze, podczas gdy w ciemności kręciły się i wybuchały barwne plamy świetlne.
- Skądże to tak sika, u diabła? - To drżącym jeszcze z emocji głosem przemówił Boog; nie zwracał się zresztą do nikogo specjalnie. Potem z nagłym niepokojem głośniej: - Macie sztaby?
Hayden otworzył oczy i krztusząc się spojrzał w górę ku niemu.
- Sztaby, panie ładny.
- Mam.
- Gdzie?
- Gdzieś na brzegu.
- Dobra, poszukać! - Potem jeszcze głośniej: - A wy, panie władza?
Hayden usiadł. Zupełnie zapomniał o Franklinnie, ale teraz go zobaczył, plamę cienia w pewnej odległości od brzegu, obok pochylonego krzewu bawełny. Obawiał się, że Franklinn powie, iż ma puste ręce.
- Macie sztabę?
- Tak.
Boog parsknął z zadowolenia. Obrzucił spojrzeniem potok. Na wpół zanurzona gałąź minęła ich walcząc z falą jak topiący się człowiek. Boże, pomyślał, mogło tak stać się z nami. W głowie mu się teraz nie mieściło, że ze złamanym nadgarstkiem, z rewolwerem w drugim ręku i sztabą złota pod pachą, jakoś jednak wydostał się na brzeg. Bądź co bądź czegoś się nauczył - już nigdy w przyszłości nie pójdzie łożyskiem rzeki, choćby tam nie wiem co...
- W drogę, szczeniaku. Nie będziesz się tu całą noc wylegiwał! - Chłopiec leżał bez ruchu, tylko pierś mu falowała. Boog szturchnął go nogą. - Jazda - rzucił ochryple. - Wstawaj!
- Ledwo żyje - sprzeciwił się Hayden. - Proszę mu pozwolić odpocząć.
- Ja tu rządzę, panie ładny. Myślałem, żeś pan to już wbił sobie do głowy... - Przerwał, nagle podejrzliwy, coś sobie przypominając. - A gdzie te puszki z piwem? - Zapadła krótka cisza.
Chłopiec poruszył się niespokojnie.
- Gdzie one są? - Przez chwilę nic nie było słychać prócz szumu płynącej wody. - Wstawać! - Znów szturchnął chłopca nogą i ten z wolna usłuchał. - Wstawać! Co z puszkami? Zgubiłeś? Co?
- Tak - zabrzmiała niedosłyszalna prawie odpowiedź.
- Ty... przeklęty szczeniaku. - Ton był jadowity. Boog zrobił krok do przodu, podniósł rewolwer. - Dlaczego, do diabła...
- Nie jego wina! - wrzasnął Hayden.
- Nie wtrącać się.
- Nie miał możliwości. - Nie dać się, pomyślał. - Czy pan nie widzi, co się stało? Czy pan nie widział, że go omal nie zmyło?
- Jasne, że widziałem. Ładny z niego harcerz. Aleś pan wyniósł na brzeg złoto, policaj także. Dlaczego on nie uradził kilku puszkom?
- Dlatego, że to dziecko.
- I to ma być powód, żeby mnie teraz wyschły bebechy, tak?
- Nie jego wina... Niech no pan spojrzy, nawet but zgubił. - Właśnie w tej chwili Hayden to spostrzegł. - Czy pan sądzi, że to też zrobił umyślnie? - Stali twarzą w twarz jak dwa majaczące w mroku straszydła w odległości paru jardów od siebie. Chłopiec przysunął się tuż do Haydena. Huk pędzącej wody głuszył miękki szum deszczu, tłumił szorstkie podniesione głosy. - Moim zdaniem i tak ma pan szczęście, żeś pan nie stracił tych sztab. Z łatwością mogło się z nimi stać to samo.
- Gdyby tak się stało, panie ładny, to byś tu nie stał przede mną. Możesz pan wierzyć. - Boog splunął, otarł usta. Potem do chłopca: - Teraz ty, szczeniaku, wyciągnij no sztabę z mojej kurtki.
- Nie może pan żądać, żeby on...
- Mogę robić, co zechcę, odwal się pan raz na zawsze. No jazda, bierz ją. Nie potrzeba mi pasażerów. - Chłopiec wyciągnął sztabę. Zgrzytnęła o zamek błyskawiczny. Cofnął się tak, żeby Boog go nie dosięgnął. - Zgub to, a już nic więcej w życiu nie zgubisz. Teraz na miejsca i w drogę, wy wszyscy.
Hayden niespokojnie popatrywał na lewą stopę chłopca. Skarpetkę również zgubił.
- Masz chusteczkę?
- Chyba tak.
- Tu masz drugą. Zawiąż jedną pod piętą, a drugą dokoła palców.
- Do diabła! - burknął Boog.
Chłopiec zawahał się.
- Zrób to - powiedział Hayden. W chwilę potem spytał: - Czy myślisz, że teraz dasz radę? - Chłopiec uniósł ku niemu brudną od deszczu twarz i skinął głową. Hayden dźwignął swoje dwie sztaby, kołysząc je w rękach jak dziecko, i niemal zaraz odezwał się ból. Spojrzał na Booga. - Teraz jest gotów - stwierdził spokojnie.
Długą chwilę nic nie było słychać prócz głośno szorującej korytem wody. Potem przemówił Boog:
- Nie podobasz mi się, panie ładny. Pamiętaj o tym. Działasz mi na nerwy... No, jazda.
Ruszyli ociężałym krokiem, wpadając w ten sam nierówny rytm. W pewnej chwili gdzieś daleko mignęła błyskawica, potem - razem z deszczem - burza stopniowo ucichła. Mniej więcej po godzinie reszta chmur z wolna pociągnęła na zachód i nagle zobaczyli, że na niebie są gwiazdy.
8
- Na pańskim miejscu postarałbym się trochę odpocząć.
- Odpocząć?
- Wiem, że to niełatwe, ale nic lepszego nie mogę poradzić.
Człowiek, o którym Paweł Dexter wie, że ma na imię Joe, przegarnia palcami rozwichrzoną czuprynę. Głos mu ochrypł, stał się skrzekliwy.
- Do rana jeszcze bardzo daleko. Muszą zaczekać, aż się rozwidni, rozumie pan?
- Rozumiem.
- Teraz nic nie mogą zrobić. - Czuje, że lepiej raz jeszcze powtórzyć. - Jedyna wskazówka, jaką mieliśmy, to ten raport z Ajo o słupie dymu. Niepodobna tym się kierować w czarnych jak smoła ciemnościach, a księżyc, i to w ostatniej kwadrze, wzejdzie dopiero przed czwartą, niewiele więc pomoże w poszukiwaniach, zarówno z powietrza, jak i z ziemi. Samolot to bardzo mały przedmiot w okolicy tego rodzaju przy najlepszej nawet pogodzie. - Wzrusza ramionami. - Doskonale rozumiem, co pan czuje, ale doprawdy na pana miejscu poszedłbym do domu.
Dexter wytężonym spojrzeniem obejmuje duszny natłoczony pokój. Jeszcze przychodzą i odchodzą dalekopisy, jeszcze dzwonią telefony. Nie ma już jednak tego nerwowego pośpiechu. Wszyscy, rzekłbyś, przygotowują się do długiego oblężenia.
- Niechże pan pomyśli - przedkłada Joe. - Mamy w tej chwili jedenastą, sześć czy siedem godzin do wschodu słońca. Bez odpoczynku będzie pan do niczego. Nie ma pan tu nic do roboty.
Nic. To właśnie najgorsze. Nic, tylko czekać i dalej się łudzić, i palić papierosa za papierosem. Może najlepiej byłoby pójść...
- Pan do mnie zadzwoni, jeśliby była jakaś wiadomość? Zaraz?
- Natychmiast. Mógłby się pan i tutaj na czymś wyciągnąć, ale...
- Nie, nie, dziękuję. - Prostuje się z wolna, jak gdyby na ramionach dźwigał ogromny ciężar. - Może chwilowo pójdę do domu.
- To najlepsza rzecz, jestem pewien. Przebywanie tutaj działa panu tylko na nerwy.
Paweł Dexter patrzy na zegarek.
- Może więc na parę godzin... mniej więcej do czwartej. Co pan sądzi? - Potrzebuje jakiegoś bodźca.
- Dobra myśl.
- Ma pan mój numer na wszelki wypadek?
- Mam.
- No to dobrze. - Jeszcze się waha, ociąga z odejściem. - Niech mi pan powie - mówi, chcąc unieść z sobą coś, czego mógłby się tymczasem uczepić. - Czy pan naprawdę myśli, że są jakieś szansę?
Chwila ciszy. W przyległym pokoju nerwowo stuka dalekopis.
- Może nie jest tak źle.
- Oczywiście. - Dexter kiwa głową, starając się coś jeszcze wyczytać z twarzy tamtego. - Ale czy pan myśli...
- Nie mogę zgadywać. Pan wie tyle, co ja. Jak już mówiłem, może nie jest tak źle.
- Oczywiście - potwierdza Paweł Dexter. Zabiera z biurka kapelusz. - No cóż, w każdym razie dziękuję. - Jego własny głos brzmi dziwnie obco.
Za jego plecami Joe rzuca mu pełne współczucia spojrzenie. Biedaczysko...
Ksiądz Stella nagle uświadamia sobie, że pies cicho skomli w kuchni.
- Dobrze, dobrze - woła. - Idę.
Zamyka rozłożoną na kolanach książkę, podnosi się z fotela, idzie do hallu. Pies słyszy i zaczyna drapać do drzwi kuchennych.
- Dobrze - powtarza ksiądz. - Nie mogę prędzej.
Co wieczór o jedenastej wyprowadza psa - najpierw w prawo, potem w lewo, po kilka bloków w każdą stronę. A jeśli spóźni się o pięć minut, pies mu zaraz wypomina.
- Spokój, spokój - mówi, kiedy brązowy kundel wpada do hallu ślizgając się na gładkim linoleum. - Masz, stary zbóju, list do wrzucenia.
Pies chwyta list zębami.
- Jesteś punktualniejszy niż budzik. Wiesz o tym? - mówi ksiądz. - Nie ganiaj jak wściekły, jak tylko wydostaniesz się na ulicę. Bardzo ważny list niesiesz, trzeba ci wiedzieć, i nie chcę, żeby doszedł do Nowego Orleanu w takim stanie, jakby na nim ktoś coś jadł.
Otwiera frontowe drzwi i pies ochoczo zbiega ze stopni. Ksiądz idzie za nim powoli. Przenocują w El Paso. Chyba tak mówił Ryszard? No cóż - o pół dnia tylko wyprzedzi mój list.
Hilda Franklinn siedzi na kanapie w saloniku Bartonów. Przesiedziała tu cały wieczór.
- Słuchaj, kochanie - mówi Vera. - Nie możesz wracać na noc do domu. Pościelę ci tutaj albo jeśli wolisz Steve przenocuje tutaj, a ty ze mną. Co byś wolała?
Hilda potrząsa głową. Zagryza dolną wargę. Zaciska zaognione oczy. Tak jakby nagle jej przypomniano, dlaczego nie jest u siebie w domu; dlaczego potrzebna jest tego rodzaju decyzja.
- Jeśli będzie jakaś wiadomość, to zadzwonią tutaj. Steve z nimi to uzgodnił, prawda, Steve?
- Tak jest.
- No, kochanie. - Vera mówi łagodnie, ale stanowczo. - Może byś się już położyła. Czy wolisz spać u mnie?
- Nie będę spała, Vero. Ja...
- Rozumiem, ale musisz się wyciągnąć. Nie możesz tu siedzieć do rana, kochanie. No... jak będzie?
- Pójdę z tobą. - Nie wytrzymam sama tego oczekiwania z godziny na godzinę. - Pójdę z tobą, jeżeli nie masz nic przeciw temu.
Paweł Dexter zostawia wóz przed domem i idzie przez wilgotny trawnik. Na niebie świeci kilka gwiazd, ale ich nie dostrzega. Przekręca klucz w zamku i wchodzi. Nie zdążył jeszcze drzwi zamknąć, kiedy dzwoni telefon. Nie znajduje kontaktu, idzie więc po ciemku do telefonu, obijając sobie nogi o jakieś krzesło.
- Pan Dexter? - pyta głos kobiecy.
- Tak. A kto mówi?
- Och, proszę pana, June Field. - Co za "June Field"? - Starałam się złapać pana przed chwilą w porcie lotniczym, ale powiedziano mi, że pan pojechał do domu.
June Field?...
- Jeśli pani jest z prasy - zaczyna ze złością - to...
- Jestem sekretarką pańskiej żony. Pani Slade kazała mi się z panem skontaktować.
- O, bardzo przepraszam... I?
- Pani Slade prosiła powiadomić pana, że przyjedzie samochodem.
- Samochodem?
- Tak. Z Beatsonem. Wyjechali przed godziną. Pani Slade mogła dostać bilet na samolot dopiero na rano, ale ma nadzieję, że im się uda być u pana koło szóstej.
- Rozumiem... Jeszcze coś?
- Nie, to wszystko.
- Hm, cóż... dziękuję.
- Szalenie się zmartwiłam tą wiadomością, proszę pana. To straszne.
- Dziękuję.
Odkłada słuchawkę. Znajduje wyłącznik i podchodzi do barku. Ocierając twarz chusteczką, nalewa sobie dużą whisky. Po zgiełku w biurze operacyjnym lotniska dom wydaje się niewiarygodnie cichy i Paweł Dexter już żałuje, że dał się namówić i wrócił. Czekanie w samotności jeszcze bardziej będzie mu się dłużyć i jeszcze więcej czasu zostanie dla i tak już rozpętanej wyobraźni. Ma takie uczucie, jakby dostał cios w żołądek.
- O Boże - mówi w ciszy pokoju - spraw, żeby on z tego wyszedł cało.
Orkiestra przechodzi w powolnego foxtrota: fortepian, saksofon i cichutka, cichutka perkusja. George Chandler pochyla się lekko ku dziewczynie.
- Zatańczysz?
Kiwa głową, uśmiecha się. George obchodzi stolik i idzie za nią na parkiet. Są pierwsi i dobrze im się tańczy, gładko i płynnie. Dwa razy dokoła i już jest kilkanaście par. Z oddali, mieszając się z łagodnie szemrzącą perkusją, dobiega ciche pulsowanie rozbijającej się fali. Płomiennie ruda śpiewaczka podchodzi do mikrofonu, cekiny lśnią w plamie światła, niemal szeptem śpiewa liryczną piosenkę.
- Podoba mi się - mówi dziewczyna.
"To spóźnione spotkanie - śpiewa rudowłosa - przesądziło mój los... - Wznosi ręce, perkusja wtóruje zająkliwie. - I już się nie odstanie..."
- A gdyby tak na tym skończyć? - pyta George Chandler trochę stłumionym głosem.
- Co takiego?
- Niech to będzie ostatni taniec. Jak myślisz?
Przytakuje nucąc usłyszaną przed chwilą melodię. On przytula ją mocniej. Nowe pary popychają ich ku sobie. Przesuwają się o stopę tam, gdzie przedtem mieli dla siebie jard, głowy ich się przytulają, policzek przy policzku. Dziewczyna zamyka oczy, perfumy jej napełniają mu nozdrza. Rudowłosa powtarza refren, pręży alabastrowe ramiona, wije się całym ciałem. Jeszcze mocniej przytuleni robią kilka powolnych obrotów, dziewczyna poddaje się tancerzowi, miękka i giętka. Saksofony biorą forte, a pianista lewą ręką wybija kodę. Wreszcie ostatni brzęk cymbałów... Zapalają się wszystkie światła.
Poprzez oklaski Chandler słyszy, jak ktoś tuż przy nim mówi wesoło:
- Sie masz, George!
Ogarnia go nagłe poczucie winy. Traci tupet. Ruth Dunn, blondynka od nich z biura.
- Sie masz - odpowiada niezręcznie. - Wcale cię nie widziałem.
- Siedzimy tam koło orkiestry. - Ruth aż szczerzy zęby, oczy lśniące z ciekawości przenosi z niego na dziewczynę i z powrotem. - O przepraszam. Pozwól, Ron Salvadori.
George kiwa głową niskiemu brunetowi.
- Miło mi poznać pana. - Parkiet pustoszeje. Kilka sekund dłuży mu się jak godzina. - Przyjemny lokal - mówi rozpaczliwie, byleby wypełnić ciszę, i udaje, że nie zauważa, jak dziewczyna ściska go za rękę. - Byliście tu już kiedy?
- Nie. - Brunet gotów jest odejść, gotów zostać. - Ja tu jestem po raz pierwszy.
Jeszcze kilka sekund. Blondynka w dalszym ciągu złośliwie szczerzy zęby.
- No cóż - mówi George Chandler, zmuszając się do uśmiechu. - Jeszcze się zobaczymy.
Chwyta dziewczynę za rękę, chcąc ją stąd zabrać. Nie uszli i dziesięciu kroków, kiedy dziewczyna się wyrywa.
- Ale ty masz maniery!
- Zapomniałem.
- Zapomniałem! - powtarza wyraźnie obrażonym tonem. - Czy nie jestem warta, żeby mnie przedstawić?
- Zapomniałem - powtarza ze złością Chandler.
Jutro w południe będzie go obgadywać całe biuro. Za kilka dni wszystko dojdzie do Laury.
A niech to diabli!
Beatson cały czas niemal wydusza największą szybkość. Przed maską ciągnie się bez końca posypana żwirem wstęga szosy, przydrożne drzewa zlewają się w jednolitą ścianę. Odkąd minęli granice miasta Los Angeles, wkrótce po dziesiątej, rzadko schodzili poniżej największej dozwolonej szybkości. Kiedy to było? - półtorej godziny temu, godzinę i trzydzieści pięć minut, ostatni znak wskazywał pięćdziesiąt osiem mil do San Diego. Potem przejechali około stu pięćdziesięciu do Yuma, a potem drugie sto pięćdziesiąt do Tucson. Powiedzmy, w sumie, czterysta pięćdziesiąt...
Ona nie będzie o tym mówić. Jest dostatecznie spokojna, dużo spokojniejsza niż ostatnimi czasy - taka jak wtedy, kiedy po zerwaniu pan Dexter wrócił do Tucson sam. Całymi dniami milczała wówczas. A lepiej nie zmuszać jej do rozmowy. Dla niektórych ludzi rozmowa to klapa bezpieczeństwa, ale nie dla niej. Zawsze wszystko tłamsi w sobie, zwłaszcza tym razem. Po raz pierwszy od wielu miesięcy czuje, że siedzi za nim pani Dexter, a nie Gail Slade, gwiazda filmowa.
Roztańczona ćma wpada w smugę świateł, odlatuje w bok i znika. Opony piszczą, kiedy wóz bierze zakręt, ledwo, ledwo trzymając się między białymi pasami. Pięćdziesiąt siedem mil do San Diego...
Beatson potrząsa głową. Trudno uwierzyć w to, co się stało. I pomyśleć, że niespełna dwanaście godzin temu Jimmy siedział przy nim i grał na tej swojej harmonijce. Boże! Człowiek czyta o takich rzeczach w prasie, ale kiedy to dotyczy ludzi, których się zna i lubi... Taki fajny dzieciak.
Beatson jeszcze bardziej przyśpiesza.
9.
Przez oświetloną gwiazdami pustynię ostrożnie skrada się kojot. W odległości stu jardów od ogona samolotu zamiera w bezruchu z przednią łapą uniesioną nad ziemią i podnosząc pysk węszy podejrzliwie. Laura Chandler leży jak trup w ciemnej jaskini wraka. Tylko lekkie falowanie klatki piersiowej świadczy, że jeszcze żyje. W tym ropiejącym, zrujnowanym ciele serce jeszcze pracuje, krew - choć słabo - jeszcze krąży w żyłach.
Ale teraz pod groteskową, całą w pręgach maską jej twarzy, jakiś pojedynczy strzęp świadomości zaczyna wynurzać się z niebytu. Powoli, nieskończenie powoli, wypływa na powierzchnię, jak bańka, która toruje sobie drogę przez oliwę, przecina warstwy zamętu i odrętwienia, zapuszcza się w tępe początki bólu, którego, skoro raz ruszył, nic już nie zatrzyma. Wznoszenie się trwa dalej. Z sekundy na sekundę męka śmiertelna nabiera ostrości, rozprzestrzenia się, całkowicie ją ogarnia. Ciało zmienia się w gorejącą kulę ognia. W potłuczonej czaszce oszalała muzyka odzywa się echem i echem echa. Wskutek słabego skurczu mięśni drgają roztrzaskane członki.
Potem nagle Laura Chandler rozrywa parzącą powierzchnię świadomości. Na kilka chwil, długich jak życie cały jej mózg budzi się, walczy z rozpaloną do białości śmiertelną męką. Laura przypomina sobie, co się stało. I jak się to stało. I twarze widziane tuż przed katastrofą. I jazdę samochodem na lotnisko. I dom. I George'a... Najlepiej przypomina sobie George'a...
Potem wielką szkarłatną falą nadciąga ból, zalewa ostatnią iskrę życia. Kojot podnosi głowę i rzuca w niebo daleko po równinach rozchodzącą się skargę.
Wzgórza były już teraz wyraźnie widoczne, spiętrzone bezładnie pod najdalej na południe wysuniętym gwiazdozbiorem. Pustynia na wszystkie strony lśniła niesamowitym srebrem, rozpostarta daleko, daleko, aż po najodleglejsze krańce horyzontu. W chwili ciszy między swymi człapiącymi krokami słyszeli jakby cichutkie ssanie i bulgotanie, to ziemia spijała wilgoć. Odzież wciąż przylegała do nich, rozgrzana i parująca. Uginali się pod ciężarem sztab. Każde sto jardów było takie samo, prawie nie różniło się od poprzedniego.
Hayden wpatrywał się w ciemne bryły wzgórz i usiłował postawić się w położenie Booga... Przez najbliższe sześć godzin nic mu nie grozi. Mowy nie ma o żadnym pościgu ani o odnalezieniu ich, chyba, że nad nimi przeleci samolot zrzucający flary. Wszystko sprowadza się do tego, żeby oni trzej szli dalej z nim razem. Niebezpieczeństwo nadejdzie razem ze słońcem, kiedy znowu podjęte zostaną poszukiwania z powietrza. Musi je przeczekać w ukryciu, dlatego tak mu zależy na dojściu do wzgórz. Stąd wyglądają one jak gładka pionowa ściana, ale z bliska okażą się z pewnością pofałdowane, pokruszone i zwietrzałe na tysiące sposobów, i pewno mogłyby ukryć korpus wojska, a nie trzech mężczyzn i dziecko. Z chwilą kiedy tam dotrze, będzie mógł się przestać troszczyć o to, co się dzieje w ciągu dnia. Tymczasem musi pilnować, żeby Franklinn nie zbaczał, i starać się jak najprędzej wyjść z równin. Wytyczenie kierunku stało się teraz dziecinną zabawką, a do przedgórza musi być najwyżej parę godzin marszu: dojdą tam koło drugiej. Boog nie zechce jednak zmarnować resztek nocy na odpoczynek. Będzie ich poganiał, żeby przed świtem odejść możliwie jak najdalej na południe. Zależy mu na każdej mili. Przede wszystkim granica musi być już dość blisko, a niepodobna ciągle obywać się bez wody. Może w tej chwili woda nie wydaje się rzeczą wielkiej wagi, ale wkrótce nią się stanie - to tylko kwestia czasu. Boog już rozumie, że...
Hayden ze znużeniem roztrząsał te sprawy, usiłując odgadnąć myśli Booga. Dotąd nie pozwalał sobie tak daleko zapuszczać się w przyszłość. Wszystkie jego nadzieje koncentrowały się - mgliście, ale uparcie - wokół świtu. Myśl o świcie podtrzymywała go w czasie grzmotów, piorunów i najgorszej ulewy. Czepiał się perspektywy dziennego światła jak ostatniej deski ratunku, teraz jednak po raz pierwszy zaczął mieć wątpliwości, co się może wydarzyć o brzasku. Jeśli Boog ukryje ich gdzieś wśród wzgórz, samolot może szukać ich do zmroku i nie znaleźć. I to nie przez jeden dzień.
Przeraził się, kiedy zdał sobie z tego jasno sprawę. Gorączkowo zaczął szukać czegoś, co by przyhamowało ich posuwanie się naprzód, ale niebawem zrezygnował. Boog niewątpliwie przejrzy na wylot każdy jego wybieg. Równie dobrze mógłby próbować przechytrzyć lisa. W żadnym wypadku nie uda im się wlec tak wolno, żeby jeszcze sześć godzin być na pustyni. Za późno zaczął szukać wyjścia z tej sytuacji. Może były jakieś szansę dawniej, nim dotarli do łożyska rzeki. Próbował wówczas nawiązać kontakt z Franklinnem, wprawdzie bez określonego planu działania, ale z leniwą nadzieją, że jakoś uda im się coś postanowić i razem wykonać. Policjant tak był wtedy jednak załamany i zmęczony, że go w ogóle nie słyszał, i toraz jeszcze z nim jest gorzej.
Postanowił zastosować inną taktykę. Patrzył na poszarpaną linię gór i zastanawiał się, co za nią leży. Czy znów jakby wyprasowane żelazkiem pustynne płaszczyzny? Zaczynały tlić w nim iskierki nadziei, rozpalały się jak płomień świecy i znów gasły, kiedy stawiał się w położeniu Booga i rozumował, że wolno im się będzie zapuścić na równiny dopiero wtedy, gdy znów mrok zapadnie. W świetle gwiazd rozglądał się na boki, obserwując piasek i zarośla i zastanawiał się, czy mogą spotkać innych ludzi - kogoś, kto prowadzi badania górnicze, czy jakiegoś trapera, czy też może Indian błądzących poza rezerwatem?... Myślał o tym chwilę, potem zrezygnował. Nie ma co snuć takich marzeń.
Na niebie ukazywało się coraz więcej gwiazd. Przeszli ze ćwierć mili, chłopiec kulał, Franklinn powłóczył nogą. Boog - na urągowisko - wydawał mu różne zbędne rozkazy. Hayden zaś w dalszym ciągu szukał jakiejś drogi wyjścia, wałkował w kółko te same myśli jak człowiek, który wertuje stronice książki w nadziei, że jeśli będzie szukać dostatecznie długo, znajdzie to, o co mu chodzi. Jedyne pewne rozwiązanie to rozbroić Booga. W przeciwnym razie musieliby iść i iść - a nie potrafił sobie wyobrazić, jak daleko mógłby ich Boog tak pędzić i liczyć, że z biegiem czasu wszystko jakoś samo się rozwiąże. Ale przypuśćmy, że się nie rozwiąże, przypuśćmy, że Boogowi dopisze szczęście i że przejdą do Meksyku - ba, dotrą nawet do Zatoki Kalifornijskiej - co z nimi zrobi, kiedy wypełnią swoje zadanie?... W tej chwili wygląda na to, że nigdy nie dojdą do Zatoki - policjant już jest do niczego, chłopcu brak jednego buta, nic nie mają do jedzenia, może nie będą mieć wody - ale nie o to chodzi. Boog nie będzie ich potrzebował wiecznie. Cóż więc się z nimi stanie, jeśli nie zdołają przesłać sygnałów samolotowi lub nie odbiorą rewolweru? Od tych pytań zrobiło mu się zimno. Zagryzł wargi i brnął między Franklinnem a chłopcem, łamiąc sobie głowę, co robić.
Pustynia dziwnie piękna była w świetle gwiazd. On tego jednak nie widział.
- Nie idziemy na wycieczkę, panie władza.
Boog nie przestawał szykanować Franklinna. Krawat wżerał mu się głęboko w napuchnięte przedramię i ból jakby się rozszerzał na całe ciało. Mógł teraz stąpać ostrożnie, unikając wstrząsów powodowanych potykaniem się o głazy i nagie kamienie, ale od stóp do głów przeszywał go jakiś pulsujący ból. Gderanie stanowiło rozrywkę, używał więc na nich wszystkich, przeważnie jednak kozłem ofiarnym był Franklinn. Urąganie mu sprawiało Boogowi jakąś złośliwą rozkosz.
- Czy nigdy was nie uczyli chodzić, panie władza? Czy też starzy policaje zawsze się rozbijają wielkimi samochodami? Czy tak jest? - Chichotał przez zaciśnięte zęby. - Co wy na to? Czy dlatego wyją te przeklęte syreny, żeby każdy zmiatał z ulicy i żeby ci starzy nie musieli wysiadać i rypać na piechty, jak im się śpieszy? - Nie spodziewał się odpowiedzi, chociaż po każdym pytaniu robił pauzę. - Założę się, żeście nigdy w życiu jednej mili nie przeszli. Słyszycie mnie, panie władza? Założę się, żeście nigdy w waszym parszywym życiu jednej mili nie przeszli... A ty to myślisz, szczeniaku? - Lekko trącił rewolwerem chłopca w plecy. - Widziałeś, jak z rykiem syren jeżdżą po mieście w swoich błyszczących wozach, widziałeś ich, co? Oczywiście, żeś widział. Wszędzie, gdzie się pójdzie... - Splunął. - Szkoda, żeście nie byli w wojsku, panie władza. We Włoszech. Nauczyliby was wtedy chodzić, już to szkopy tego by dopilnowały. Aleś ty był za stary, prawda? Tak, tak, zapomniałem. Już wtedy byłeś za stary. Rozbijałeś się po Nowym Orleanie na tylnym siedzeniu policyjnego wozu i myślałeś, że jesteś Bogiem Wszechmocnym. Tak to było. Tak, tak... No cóż, popróbuj no teraz poprosić o podwiezienie, staruchu. - Ostatnie słowa nabrzmiały nienawiścią i pogardą całego życia. - Dalej no, popróbuj. Zobacz, jak sobie dasz radę.
Wpatrywał się w oklapłego policjanta, obserwował jego kaczy chód i złość w nim wzbierała, wylewała się, obejmując tych wszystkich, którzy nosili policyjny mundur czy oznakę. Parszywy, śmierdzący policaj!...
Franklinn ledwie go słyszał. Głowę pełną miał szumu, jakby się w niej roiły pszczoły, i głos Booga docierał do niego skądś z daleka, słaby i zmącony. Nie starał się też go słyszeć. Już go nie obchodziło, co o nim mówią. Raz, na jakąś uwagę Booga, Hayden niemal wprost Franklinnowi do ucha rzucił gniewną odpowiedź, ale Franklinn, nawet na niego nie spojrzawszy, bez słowa powlókł się dalej. Od momentu utraty zębów jakby przedwcześnie stał się starcem. Gmerał niepewnie językiem po jamie ustnej, wymacując dziury w skurczonych dziąsłach. Wstrząs, trwoga, zmęczenie - wszystko to razem stopniowo osłabiło ducha, ale dopiero utrata zębów załamała go doszczętnie. Odkąd fala powodziowa wypędziła ich z łożyska rzeki, poruszał się jak odurzony narkotykiem, nieświadom niczego poza uprzykrzonym szumem w głowie i dźwiękiem dalekich głosów. Niekiedy mózg gorączkowo zaczynał pracować i Franklinn podniecał się na myśl o Boogu i o tym, co się już stało, i jak do tego doszło. Zaledwie jednak myśli poczynały jakoś wiązać się z sobą, znów się rozsypywały, każda osobno. Oszołomiony, starał się wówczas na nowo zgromadzić ich poszarpane strzępy, wiedząc, że są ważne i że kiedy zbierze je wszystkie razem, będzie musiał coś zrobić, coś innego niż ta obłędna, niekończąca się wędrówka w stronę wznoszącej się ku gwiazdom linii wzgórz.
Za kwadrans pierwsza Boog spytał o godzinę i kazał im się zatrzymać. Usłuchali bez słowa wpadając jeden na drugiego jak przetaczane wagony, a ziemia pod nimi zdawała się kołysać.
- Odsapniemy trochę.
Chłopiec osunął się tam, gdzie stał. Hayden przykląkł, opuścił sztaby na ziemię i jak długi zwalił się obok niego. Franklinn stał bez ruchu jak wół i rozwartymi oczami patrzył na nich bezmyślnie spod złamanego ronda kapelusza.
- Siadaj, stary - powiedział Boog. - Czy jesteś równie głuchy jak głupi?
Franklinn opuścił się, sapiąc głośno, i ugiąwszy grube nogi opadł na plecy. Leżeli we trzech prawie w półkole, a Boog obszedłszy ich dokoła, aby mieć ich wszystkich na oku, przykucnął naprzeciw Haydena. Odzienie, nagle zimne, stało się jakby za ciasne. Kurcz łapał za mięśnie ud.
Boog podparł się na łokciu i poczuł, że całe ciało przeszywa pulsujący ból. Na czole od potu wystąpiły mu pryszcze. Pragnął zwalić się na ziemię jak tamci, nie śmiał jednak tego zrobić. Policaj już się teraz nie liczy, ale tamtych dwóch musi obserwować, nawet dzieciaka. Instynktownie przesuwał palcami po rewolwerze, ścierając z lufy łatki wilgotnego żwiru. Jakoś udawało mu się nie zasnąć. Dotąd przychodziło mu to nawet bez trudu, potem jednak będzie gorzej. Wystarczy, jeśli kiwnie się parę razy, a jak amen w pacierzu, otwarłszy oczy, zobaczy tuż przed sobą wylot lufy.
Lekko zamglonymi oczami spojrzał na wzgórza. Dotąd płaskie poczęły zmieniać się w bryły. Mógł dojrzeć teraz u ich stóp srebrny puch roślinności i pofałdowane grzbiety wyłaniające się z przypadkowych plam cienia. Jeszcze godzina drogi. Jeszcze godzina i świetnie będą się mogli ukryć, kiedy wstanie słońce. Nie czuł jednak pełni zadowolenia. Żałował, że tak się starał oddalić od miejsca katastrofy. Gdyby trochę pomyślał, zrobiłby coś, żeby tak wyglądało, jakby nikt nie ocalał - porozrzucałby całą tę kupę zebranych maneli, przeniósłby dziewczynę tam, gdzie być powinna, zamiast wystawiać ją na pokaz gotową do pogrzebania. Nie zmyliłoby to nikogo na długo, tyle że później zaczęliby go szukać... Mogło się jednak gorzej ułożyć. Szczęście i tak mu dopisuje całą drogę, jeżeli nie liczyć złamania ręki i zgubienia puszek z piwem.
Nagle rozdrażnił go widok leżących bezsilnie postaci.
- Odsapniemy, powiedziałem. Nie mówiłem, że całą noc będziemy kimać. Hej tam, szczeniak, do ciebie mówię.
Chłopiec usiadł z wolna, strachliwie zastanawiając się, co się stanie. Od chwili, kiedy zgubił piwo, bardziej bał się Booga niż przedtem.
- Masz jeszcze harmonijkę? - Ręka chłopca powędrowała do kieszeni koszuli. - Aha, widzę, że masz. To zagraj coś do słuchu.
- Nasypało się do niej piasku - powiedział chłopiec.
- No to co? Oczyść i zagraj.
Chłopiec spojrzał nerwowo na Haydena, jakby pytał:
"Czy mam grać?" A Boog się zaśmiał:
- Jazda, zagraj jakiś hymn temu klesze.
- Czemu pan nie zostawi chłopca w spokoju? - Obruszył się Hayden.
Palce Booga ciaśniej objęły rewolwer. W milczeniu bacznie dłuższą chwilę przyglądał się Haydenowi. Potem ściszonym głosem powiedział:
- Jak pan nie będziesz uważał, panie ładny, to pan przerwiesz mi o jeden raz za dużo... - I do chłopca: - Teraz posłuchajmy muzyki.
- Co mam zagrać?
- Do diabła! - wybuchnął Boog. - Co umiesz. Byle prędko!
Chłopiec ruchem głowy odrzucił z oczu kosmyk włosów i zaczął grać. Po pierwszych taktach umilkł i wypluł trochę piasku. Potem zaczął znowu, pochylony do przodu, opierając łokcie na szeroko rozstawionych kolanach. Drżał ze zmęczenia i tchu mu brakło. Wydobył jednak ton powolny i wibrujący. Ten sam, co w samochodzie, kiedy Beatson odwoził go na lotnisko. Grał wtedy mocno pomagając sobie rękami, aby spotęgować tremolo, teraz tyle tylko, że wyciągnął melodię rzucając nerwowe spojrzenia w kierunku Booga.
Boog trwał w tej samej pozie, wsparty na łokciu, spod ściągniętych warg błyskały zęby.
- Co to za melodia, mały?
- Ja... ja nie wiem.
- Ładne. Naprawdę ładne.
Beatson powiedział wtedy to samo i chłopiec poczuł w oczach gorące łzy, w chwili gdy sobie przypomniał, kiedy i gdzie to było. Całą noc gryzł się myślą o rodzicach, a teraz ta melodia jakby boleśnie związywała go z nimi, zalewała serce wielką tęsknotą. Czuł się straszliwie zagubiony i przelękniony i chociaż robił, co mógł, aby mruganiem pozbyć się łez, nie umiał ich powściągnąć. Wydusił z siebie jakoś kilka taktów jeszcze, potem nagle objął dłońmi głowę i rozszlochał się na dobre. Hayden spróbował go pocieszyć. Objął ramieniem wstrząsane płaczem plecy i przemówił do niego łagodnie, ale chłopiec tylko głębiej zagrzebał głowę między kolana.
Spojrzawszy z urazą na Booga, Hayden mylnie wziął jego wyszczerzenie zębów za uśmiech szyderczy:
- Świnia - rzucił gorzko.
- Masz pan coś jeszcze do powiedzenia?
- Mnóstwo rzeczy. - W oczach mu pociemniało z nienawiści. - Ale nie myślę sobie języka strzępić.
- Powtórz pan.
Brzmiało to niemal uprzejmie.
- No, no, synku - powiedział spokojnie Hayden. - Płacz nie pomoże. - Potem do Booga z nowym wybuchem irytacji: - Wykluczone, żeby wam się udało uciec w ten sposób. W końcu zapłacicie za to. Co do grosza.
- Na miłość boską, nie zawracaj pan głowy bredniami o niebie i piekle...
- Dużo wcześniej zapłacicie za to, nie bójcie się.
Boog patrzył na Haydena, bawiąc się rewolwerem, jakby w niego celował.
- Każdy z was, klechy jedne, jest taki sam, międlicie w kółko te same pogróżki i całą tę zasraną bujdę. Raz tylko robicie się jak cukierek: wtedy, kiedy się dobierzecie do gościa tam, gdzie chcecie, żeby był - czekającego w celi śmierci na krzesło. Wtedy to wy jesteście fajni, naprawdę fajni. - Splunął. - O Boże, mdłości mnie biorą na twój widok, twój i całej waszej ferajny.
Hayden zmilczał. Czuł, jak serce bije mu młotem.
- A mnie mdłości złapały, jak tylko zobaczyłem, że pan zdobył rewolwer.
- Słuchaj no, panie ładny, już mam po dziurki w nosie tych kazań...
- Niczym by pan nie był bez rewolweru. Niczym! - (I pomyśleć, że niedawno go żałował!) - Zwykłym facetem ze złamaną ręką...
- Milczeć! - wrzasnął Boog usiłując się podnieść.
- ...ale teraz okazało się, że pan jest najplugawszym zbrodniarzem.
- Dosyć! - Rewolwer podniósł się w górę.
- No, strzelaj, strzelaj!- Hayden pocił się z wściekłości i sam już nie wiedział, co mówi. - No niech cię paluch nie swędzi. Pokaż, jaki jesteś twardy.
- Ostrzegam...
- A ostrzegaj sobie, ostrzegaj. Zastanów się, kto ci będzie dźwigał złoto, kiedy nas powystrzelasz. Zastanów się, ile sztab będziesz musiał porzucić, ilekroć pociągniesz za spust.
Z zaschniętymi ustami, dysząc ciężko, patrzył z dołu na Booga. A tamci dwaj spoglądali na niego - Franklinn wyrwany z apatii krzykami, szklistym z oszołomienia wzrokiem, chłopiec przez plątaninę opadających na oczy włosów. Zapadła długa cisza.
Wreszcie Boog warknął:
- Kogo pan myślisz nabrać, panie ładny? Nie jesteś pan taki koniecznie potrzebny. Ani taki cwany. Chyba zapomniał, że teraz, jak dzieciak zgubił puszki, to sam stracił robotę. Jak ktoś oberwie kulą w łeb, to tylko on.
Hayden, który wciąż jeszcze obejmował chłopca, poczuł, że ten sztywnieje, i jego własny bunt skurczył się nagle jak przekłuty balonik.
Wrócili do poprzedniego stanu, zmuszeni szantażem do uległości, pobici.
W trzy minuty później znów szli dalej. Wzgórza z wolna podnosiły się coraz to wyżej, zakrywały najniższe konstelacje gwiazd, a chłopiec, patrząc na ich bezmierny ogrom, układał plany. Koniec z płaczem. Po ostatnim napadzie łez był zupełnie wyczerpany i czuł pustkę w sobie, ale, o dziwo! Owe łzy odsłoniły jakieś nieoczekiwane zasoby energii. Nagle postanowił, że przy pierwszej sposobności ucieknie. Strach wyostrzył mu wyobraźnię, zrozumiał więc, że jeśli nie spróbuje zrobić tego przed świtem, zapewne nigdy już nie będzie miał innej możliwości. Wlókł się dalej kulejąc, a ilekroć Boog smagał ich wyzwiskami, miał takie uczucie, jakby lodowate szpony drapały go wprost po nerwach. Szorstki grunt kaleczył zabandażowaną stopę jak papier ścierny, mięśnie rąk piekły pod ogromnym ciężarem sztaby. Odkąd Hayden wyciągnął go z wody, chłopiec - wdzięczny - lgnął do niego i teraz w miarę możności usiłował trzymać się tuż za nim, znajdując w jego bliskości pociechę. Choć niełatwy to był rodzaj pociechy. Poprzednio odstraszało go posłuszeństwo Haydena wobec rozkazów Booga, odstraszało jak dezercja, teraz natomiast niepokoiły chłopca jego buntownicze wybuchy. Ostatni go nawet przeraził. Kiedy śledził wykrzywioną z wściekłości twarz Booga i groźne wymachiwanie w ich kierunku rewolwerem, ogarnął go długotrwały spazmatyczny lęk; wtedy to właśnie, nagle opanowując łzy, postanowił, że ucieknie.
Pustynia rozciągała się dokoła nich gładka w świetle gwiazd, upstrzona przez niskie zarośla, pokryta gdzieniegdzie kępami splątanych ze sobą chaszczy, na których skrzyły się krople deszczu. Tutaj daleko by nie zaszedł. Boog natychmiast ruszyłby za nim. Ale za niecałą godzinę, kiedy dotrą do przedgórza, sytuacja się zmieni. Będzie mieć wtedy dwa atuty w ręku - zaskoczenie i pofałdowany teren, a to, jak sądził, zrównoważy brak buta. Odkąd myśli pobiegły tym torem, sama perspektywa ucieczki zrobiła go ślepym na wszystko inne. Zagnieździła się w nim głucha jakaś determinacja. Popatrywał niespokojnie na idącego przed nim Haydena, obserwując jednocześnie, jak wzgórza stopniowo stają się bardziej plastyczne. Serce przyśpieszało swój rytm, kiedy układał w myśli, jak to rozegra, a przede wszystkim, jak się pozbędzie sztaby. Nie raz i nie dwa wybierał jakiś krzew, który by go zasłonił, w odległości dwudziestu czy trzydziestu jardów przed nimi, i skupiał wszystkie siły na wyimaginowaną chwilę ucieczki. Nie myślał o tym, co się stanie później - co zrobi, jak spędzi czas aż do świtu. Obchodziła go jedna rzecz tylko, jedna jedyna: rewolwer. Widział w myślach, jak Boog trzyma go luźno lewą ręką, i usiłował uzmysłowić sobie, w którą stronę należy uciekać i jak daleko musi odbiec, żeby znaleźć się poza zasięgiem pewnego strzału. Bał się nie mniej niż przedtem, ale w zupełnie inny sposób. Wszystkie zmysły jakby się zaostrzyły i, kiedy obserwował, jak przybliżają się wzgórza, czuł, że stopniowo cały robi się miękki jak z waty.
Obolałymi nogami stąpał w ślady Haydena, a sączony przez zęby oddech Booga szedł za nim krok w krok. Wysychająca powoli bielizna marszczyła się i ocierała skórę. Pustynia wchłonęła już wilgoć, utraciła swój szklisty blask. Blada, cicha i jakby martwa leżała w migotliwym świetle gwiazd i kiedy tak się wlekli, znowu towarzyszyło im skrzypienie butów. A kiedy przedzierali się przez zarośla, raz po raz słyszeli, jak coś się rusza w pobliżu, potem zaś, skądś z zachodu, przygnębiająco zabrzmiało tęskne wycie kojota.
Franklinn raz po raz potykał się, a oczy wbite miał w ziemię, jak gdyby wciąż czegoś szukał. Nie porządkował już myśli. Błąkały się one bez celu, jak piłeczki w dziecinnym bilardzie, które potrącają niekiedy metalowe sztyfty i staczają się w dół. To, co działo się w jego mózgu, posiadało jak gdyby zupełnie oddzielną, nie związaną z jego ciałem, egzystencję. Nogi poruszały się same, niosąc go naprzód w niezgrabnej pogoni za środkiem ciężkości jego własnego ciała. Widział, jak obok niego kołysze się ziemia, słyszał szum w uszach, czuł obezwładniający go ciężar sztaby. Zlizywał słony pot kapiący z kącików ust i zdawał sobie sprawę z ostrego zapachu, jaki dobiegał z towarzyszących im krzewów kreozotowych. Myślami jednak był gdzie indziej, przenoszony ospale z miejsca na miejsce to w przeszłość, to w przyszłość.
Jakiś czas była przy nim Hilda, uśmiechała się z sąsiedniego łóżka, wołała z kuchni ("Czy to ty, Henryku?"), machała mu stojąc na ganku. Tom był tu również, wyelegantowany, przyszedł w mundurze w wilię zaokrętowania. ("Wspaniale wyglądasz, synku. Twoja matka i ja w życiu nie widzieliśmy tak szykownego żołnierza.") I Glen był również tutaj. (,,Co powiesz o miłej, ładnej wycieczce na zakończenie?") Twarze i głosy przypływały i odpływały bezładnie, jak we śnie. Zwęglone ciało stewardessy było tu również, wtłoczone pomiędzy tamtych. Franklinnowi myliła się ona ze zmasakrowanym przez japoński miotacz ognia Tomem. A raz zobaczył zielony pejzaż wiejski Nowej Anglii, zupełnie taki jak w Vermont ponad czterdzieści lat temu, a Hilda mówiła: "Wróćmy, Henryku. Co ty na to? Wróćmy i zamieszkajmy tam, jak przestaniesz pracować".
Obmacywał językiem miejsca po zębach. W nagłym przebłysku świadomości pomyślał o Boogu i o tym, co się stało, i czemu jest tutaj, i co musi robić. I natychmiast skądś głęboko, spod wielu warstw nakładającego się na siebie zmęczenia, odezwał się w nim głos bezsilnego protestu: "Za stary - mówił głos. - Za miękki i za stary".
Boogowi obrzydło wreszcie pastwienie się nad Franklinnem. Szli długi odcinek w milczeniu, a kiedy przemówił, to przeciw Haydenowi skierował swą złość. Biały brzeżek koloratki działał na niego jak czerwona płachta.
- Czyś ty się kiedy przespał z kobitą, panie ładny? Założę się, że nie. Co najwyżej znasz wszystko z drugiej ręki, bo słuchałeś, co mówią dziwki, jak przyjdą do tego twojego małego pudła, żeby pobajdurzyć o swoich kłopotach. No nie? - Hayden nic nie powiedział. - Co ty z tym robisz? No jazda, opowiadać, co wy, klechy, robicie, jak się zamkniecie razem. Nie mówcie mi, że klęczycie przez dwadzieścia cztery godziny dziennie.
Hayden zamknął na to uszy. Nienawiść przeżarła mu serce jak rdza, a bał się, że jakiś nie dający się opanować impuls z jego strony zgubi ich wszystkich. Od wielu godzin już nie usiłował się modlić i teraz, chcąc odwrócić myśli, jął rozpaczliwie klepać zdrowaśki, doszedł jednak do wniosku, że jakby zwietrzały i nie niosą mu już pociechy. Czuł się kompletnie pozbawiony Łaski, jak gdyby skalany tym samym złem, które opętało Booga.
Myśli jego powlokły się wstecz po upiornym szlaku ich wędrówki, zatrzymując się na chwili dojścia do łożyska rzeki. Że też oni trzej nie przeprawili się na drugi brzeg i nie odgrodzili wodą od Booga! Przyjrzał się w myśli tej scenie, potem ją odepchnął, rozdrażniony, że tak oszukał ich los. Cofnął się myślą dalej jeszcze, do dziewczyny, którą położyli na wyrwanych z siedzeń poduszkach, lecz teraz niespodzianie zamiast litości poczuł wzbierającą w nim irytację. Gdziekolwiek myśl zwrócił, odczuwał tylko gorycz i irytację. Dopiero kiedy cofnął się dalej jeszcze, do długich, ciągnących się aż do wczoraj tygodni spędzonych w czyśćcu konfliktów i wątpliwości, nie odczuł żadnej gwałtownej reakcji. W ogóle nic. Przekonany był wówczas, że znalazł się na rozstajnych drogach, że stoi przed najtrudniejszą decyzją swego życia. Ale to było, zanim Boog się w to wmieszał. Teraz nie ma już żadnych rozstajnych dróg, po prostu ślepa uliczka. A jedyne problemy to rewolwer za plecami i konieczność przetrwania. Nic innego już się nie liczy.
Spadła gwiazda i za poszarpanymi szczytami pogrążyła się w nicość. Boog znowu bluznął drwiną, a Hayden stłamsił w sobie zniewagę, która rwała mu się na wargi. Idący przed nim Franklinn mruknął coś, czego nie mógł zrozumieć; patrzył na kołyszącą się postać grubasa uświadamiając sobie, że nawet teraz tli się w nim jeszcze resztka współczucia.
Grunt począł falować i opadać. Wzgórza wznosiły się nad nimi spękane i pomarszczone, zszywane z łat cienia i światła gwiazd.
- Nie tędy, panie władza!... W lewo... W lewo, słyszycie?
Pasmo gór biegło mniej więcej z północy na południe. Zbliżali się ku niemu po przekątnej z północno-wschodu, a teraz skręcali na południe, trzymając się krawędzi przedgórza. Ku wschodowi w odległości może kilkunastu mil za istnym morzem karłowatych zarośli wznosiły się inne wzgórza, podobne stąd do długiego ciemnego grzebienia wysokości jakichś paru cali.
Boog nie chciał piąć się w górę. Wystarczało, że w każdej chwili może się ukryć. Nie ma sensu ukrywać się, póki nie potrzeba. Tylko by to opóźniło tempo marszu. I tak już idą teraz dwa razy wolniej. Nie narzekał jednak. Od siedmiu godzin znajdowali się w drodze i sam ledwo żywy był z wysiłku. Tylko myśl o poranku i o tym, co on przyniesie, kazała mu iść dalej, tak samo jak ból w ręku kazał znęcać się nad tamtymi. Ciemności dawały mu odroczenie wyroku, to zaś zbyt było cenne, żeby tego nie wyzyskać.
Równiny falami wdzierały się w zatoki i przylądki przedgórza. Na łagodnych stokach w prawo od nich niby totemiczne słupy rosły kaktusy saguaro, a potem znów cholla, opuncje i jeżówce wynurzały się spomiędzy paloverde i jakichś wysilonych gałązek. Kiedy idąc gęsiego mijali tu i tam wyłaniające się z fałd terenu wielkie głazy, mieli wrażenie, że sami skarłowacieli.
Wyczerpanie i spękany falisty teren składały się na to, że nie tylko szli jakoś zygzakiem, ale nie zachowywali równych odstępów. To deptali sobie po piętach, to rozciągali się w harmonijkę, tak że niekiedy było sześć do ośmiu kroków między nimi. Chłopiec wlókł się uparcie za Haydenem, mocno trzymając wąską sztabę i niecierpliwie wypatrując stosownej chwili. Nie śmiał odwrócić głowy, żeby Boog nie odgadł jego zamiarów, ale tak manewrował, żeby popatrywać na niego spod oka. Czekał na skrawek wygodniejszego do ucieczki terenu i na to, żeby Boog pozostał kilka jardów z tyłu. Musi to zbiec się w czasie, w przeciwnym razie nigdy się nie zdobędzie na takie ryzyko. Minęło jeszcze pięć minut. Dziesięć... Piętnaście... A każda z nich była śmiertelną męką rosnącego napięcia. Wnętrzności zmieniły się w klatkę pełną trzepotu skrzydeł, a serce waliło jak w źle naciągnięty bęben. Albo teren się nie nadawał, albo też Boog był za blisko, i chłopiec poczuł, że na skutek zbyt długo trwającego napięcia, postanowienie jego zaczyna się chwiać.
Szansa nadeszła raptem, w momencie gdy okrążali samotną, do olbrzymiego zęba podobną, skałę. Franklinn i Hayden już przeszli. Chłopiec, który podążał za nimi, rzucił przez ramię szybkie spojrzenie. Na chwilę Boog zniknął mu z oczu. Jakby go smagnęło biczem. Cisnął sztabę i począł biec, kierując się w prawo, tam gdzie ziemia przechodziła w łagodny stok. Zdobył może przewagę dwunastu jardów, dwanaście jardów for, zanim od ochrypłego wrzasku Booga zjeżyły mu się włosy. Spuścił głowę, gdyż strach chwytał go za pięty, a wbiegłszy na pochyłość, aż się zatoczył. Rozluźnione chustki do nosa trzepotały dokoła kostki jak szare brudne płomyki. Dawszy nura w gęstwinę wysokich do pasa zarośli, przedzierał się przez nie, nieświadomy ciernistej chłosty, popędzany krzykiem klnącego I pędzącego za nim bandyty. Przez kilka sekund odcięty od świata rozpaczliwym szlochem własnego oddechu, myślał, że się mocno odsadził od ścigającego, gdy nagle Boog wrzasnął bardzo blisko. Grunt spłaszczył się, opadł gwałtownie, wzniósł się znowu jak pochyłość dachu. Chłopiec poczuł, żo kolana uginają się pod nim, i zaczął drapać się na czworakach pod górę, łapiąc się każdej nierówności powierzchni, spuszczając w dół lawinę kamyków. Chustki zerwało. W miejscu, gdzie stok się kończył, wznosiło się niczym drogowskaz pojedyncze saguaro, a tuż obok znajdowała się kępa zarośli. Chłopiec biegł dalej, szlochający, rozpalony gorączką. Czuł, że Boog już, już go dogania, lecz nie mógł zmusić się do zwiększenia tempa. Potknął się i omal nie upadł, tracąc znów kilka jardów, potem zaczął lawirować między krzewami. Bliski był skrajnego wyczerpania. W oczach mu się ćmiło, z ust snuła się nitka śliny, kiedy obiegał dokoła wielki głaz. Boog znajdował się teraz już blisko, a jego krok dudnił niczym krok olbrzyma.
Chłopiec czuł, jak ze strachu kurczą mu się wnętrzności. Zdobywając się na ostatni rozpaczliwy wysiłek, rzucał się tu i tam, kluczył wśród zarośli, byle dalej. Potem jednak niespodzianie Boog znalazł się tuż za nim. Jeszcze nie zdążył z przerażenia zamknąć oczu, a już poczuł mocny cios w głowę i wszystko eksplodowało w mrok.
Kiedy odzyskał przytomność, zobaczył schylonego nad sobą Haydena. W pierwszej chwili nie pamiętał, co się stało, ale pulsowanie w czaszce wkrótce przypomniało mu o wszystkim. Poczuwszy mdłości, zamknął oczy, potem znów je otworzył. Boog był tu również. Sylwetka widoczna na tle nieba. A także i policjant.
- Jak się czujesz? - W świetle gwiazd twarz Haydena przypominała srebrną maskę.
Chłopiec oblizał wargi. Podniósł głowę, zadrżał i znów ją opuścił. Miał takie uczucie, jakby wybuchła w niej bomba.
- Drugim razem strzelę do ciebie - powiedział Boog skądś z daleka. - Spróbuj no znów jakiejś sztuczki, a przestrzelę na wylot. Co też ty sobie wyobrażasz, że taki chojrak z ciebie.
Z wysiłku ręka paliła go żywym ogniem. Podszedł nieco, ale zatrzymał się w pewnej odległości od Haydena, nadal ostrożny mimo bólu.
- Teraz uszło ci na sucho. Wykręciłeś się sianem, bracie.
Chłopiec patrzył na niego posępnie, obmacując głowę. Mdliło go, potłuczony był i ociężały. Ale, o dziwo, już się nie bał. Jakby w czasie ostatnich rozpaczliwych sekund ucieczki opuściło go przerażenie. Nie było w nim miejsca na nic poza gniewem, że tak wszystko spartolił.
Zapadła długa cisza. Boog stał dobrze widoczny na tle nieba, repetując rewolwer, a Hayden go obserwował. Obserwowali go wszyscy - nawet Franklinn, z otwartymi ustami, chwiejący się na boki z wyczerpania. Całą noc chłopiec był dla Booga narzędziem szantażu. Dzięki niemu trzymał ich w szachu. Czy dlatego nie użył rewolweru?
Hayden oniemiał. Na jakiś nie dający się wymierzyć okres czasu zlodowaciał i wrósł w ziemię, śledząc wzrokiem, jak w świetle gwiazd dwie postacie gonią się i miotają szaleńczo, oczekując lada moment błysku i huku wystrzału. Kiedy chłopiec rzucił się do ucieczki, na wskroś go przeniknęło podniecenie, coraz mocniejszy dreszcz nadziei, który zmienił się w strach, kiedy zobaczył, że Boog niewątpliwie ma przewagę nad chłopcem. Nic nie mógł zrobić. Kiedy ostatecznie znikli z pola widzenia, a tupot nóg umilkł nagle, w dalszym ciągu nawet o cal się nie ruszył. Dopiero kiedy na szczycie pagórka znowu zobaczył Booga i ten kazał mu znieść chłopca na dół, poczuł takie odprężenie, że aż się oblał zimnym potem, dopiero po chwili przezwyciężył bezwład.
Było to odprężenie dziwnego rodzaju, krótkotrwałe, skażone domieszką egoistycznego rozczarowania, że dziecku nie udało się uciec. Jeśliby mu się udało, on i Franklinn mogliby się rozbiec. Boog nigdy by nie dogonił ich obydwu. Po tym, co się stało, nadal trzymał ich w szachu. Jakaś furtka zatrzasnęła się przed nimi - zanim nawet zdali sobie sprawę z jej istnienia - i myśl o tym, co ich jeszcze czeka, dręczyła i przerażała tak samo, jak przedtem.
Odwrócił się ku chłopcu. Na bosej stopie, tam gdzie ją poraniły kaktusy, widniały smugi krwi. Po chwili niezdecydowania Hayden zdjął marynarkę i zaczął odrywać rękaw. Boog obserwował go z krzywym uśmiechem.
- Praktyczny z was gość, panie ładny. Zawsze z głową na karku.
Oddzieliwszy rękaw, Hayden zaczął zębami oddzierać podszewki;. Poszło dość łatwo. Rozdarł ją na dwoje i większym kawałkiem owinął rozcięcia, potem złożył rękaw w pół i wsunął pod stopę. Wreszcie podarł resztkę podszewki na paski, po czym zabandażował ciasno nogę nad podbiciem i dokoła kostki.
Z cieniem uśmiechu spojrzał w górę.
- No i jak?
- Świetnie - odparł chłopiec.
- Powinno się jakiś czas trzymać. - Wymienili spojrzenia i Haydena zdziwił uparty błysk w oczach chłopca. Nagle zapragnął mu powiedzieć wiele rzeczy, ale taki był natłok tych myśli, że słowa nie chciały mu przejść przez gardło. - Przemyj skaleczenie, jak tylko znajdziemy jakąś wodę.
- Oczywiście.
- Podszewka jest chyba czyściejsza. A co z głową?
- W porządku - odparł chłopiec. A potem dzielnie, tak, żeby Boog to usłyszał: - Gorzej się kiedyś rozbiłem.
Od wielogodzinnego patrzenia na to, jak Franklinn mięknie, coraz to bliższy kompletnego załamania, i od widoku szlochającego dziecka jego własny gniew i nienawiść, i myśl o zemście stopniowo przybladły, wepchnięte między poczucie klęski i rozpacz, a dopiero niespodziewany zryw chłopca wprawił go w chwilowe podniecenie.
Boog nie stracił ani słowa.
- Na twoim miejscu ja bym tam nie był taki chojrak, szczeniaku. - Po czym zwracając się do nich wszystkich dodał głośniej: - To jest ostatni raz. Ani myślę język strzępić. Słuchać więc i wbić to sobie w wasze tępe łby. Bardzo dużo w życiu nażarłem się czarnego chleba. Bardzo dużo. Ale już więcej żreć go nie będę. Jest tego na pięćdziesiąt tysięcy w tych kawałkach i tylko to mnie obchodzi. Na dodatek w Nowym Orleanie czeka na mnie sędzia. Jeżeli sobie wyobrażacie, że będę słodki dla którego z was, toście mnie jeszcze dobrze nie rozgryźli. Zapamiętajcie raz na zawsze: drugi raz strzelę do dzieciaka czy którego z was, niech no tylko zrobi jakąś głupotę. Ja nic nie mam do stracenia. No... Jazda teraz. Dosyć czasu trwała ta zabawa w niańki.
Dźwignęli się niezdarnie. Hayden z trudem wciągnął marynarkę i schylił się, żeby podnieść sztaby. Zdawać by się mogło, że ból ramienia gdzieś się przyczaił i tylko na to czekał.
- Jak ci na imię, synku? - zapytał cicho. Trudno by w to uwierzyć, ale nadal byli sobie obcy: fakt pozostania przy życiu był jednym ich wspólnym mianownikiem.
- Jimmy - odparł chłopiec - Jimmy Lee Dexter. - Jakby podawał hasło. - Dziękuję za zrobienie opatrunku.
- Chodź no! - burknął Boog. - Przestań się migdalić do swego ojca spowiednika, i do szeregu. Stój tam. Teraz chodź no tutaj. Bliżej.
Sunęli dalej na południe u stóp przedgórza, a ubranie sztywniało na nich w miarę wysychania. Chłopiec, odkąd miał porządnie owiniętą stopę, szedł lepiej niż wtedy, kiedy przewiązał ją sobie chustkami, ale był beznadziejnie zmęczony. Głowę miał jakby dwa razy większą niż normalnie, a w czaszce, ponad prawym uchem, waliło jak młotem. Poruszali się teraz wolniej niż kiedykolwiek. Każde sfalowanie terenu zdawało się dwukrotnie większe. Niewielkie wzniesienia brali na zgiętych kolanach, wlokąc stopy, a po pochyłościach schodzili z niezgrabną swobodą pijaków przestępujących niewidoczne krawężniki. Boog już ich nie popędzał. Sam był śmiertelnie zmęczony. Zaszli tak daleko, jak tego pragnął, teraz wykorzystywał tylko resztki nocnego mroku. Niebawem zostaną wydani na pastwę słońca i dlatego nie wolno im zmarnować ani chwili.
Około czwartej wypłynął na niebo malejący już księżyc, a kojoty, jeden z bliska od nich, inne z daleka, witały go jak coś, czego dotąd nigdy nie widziały. Wąski był już i niewiele dodał do światła gwiazd, ale przyozdobił ziemię szarymi powykręcanymi sylwetkami kaktusów i paloverde.
Za ich zbliżeniem raz po raz dobiegały z zarośli jakieś ciche ukradkowe szelesty. W pewnej chwili z kępy kolczastych cholla wyskoczył wielki królik i kicając znikł z pola widzenia. Kiedy indziej na prawo od nich rozległo się nagle pełne złości sapanie, a krzewy strąciły z siebie ostatnie krople deszczu, kiedy coś ciemnego i zwalistego popędziło w górę po zboczu.
Nie wiedzieli, co to było, nawet głów nie chciało im się odwrócić. Po jednej stronie pasmo górskie biegło na południe jak kruszący się mur. Po drugiej, do powierzchni srebrnego globu podobne płaszczyzny ciągnęły się na wschód ku odległym fałdom wzgórz. Nie spojrzeli nawet ani tu, ani tam. Niebo jaśniało od diamentowych punktów i niewiarygodnie wspaniałej zamieci Drogi Mlecznej. Piękno jednak nie docierało do nich. Każdy z nich widział tylko kilka najbliższych jardów srebrną farbą pociągniętego gruntu i nogi tego, kto go poprzedzał, potykające się i bez końca idące naprzód pośród bezładu pustynnej roślinności. Ciężar sztab stał się częścią ich egzystencji, zrósł się z miażdżącym napięciem zmęczenia. Tylko Boog, który wlókł się z tyłu, zdobywał się na pewien stopień czujności, ale nawet rewolwer mu już ciążył.
Franklinn miał w głowie jakąś mglistą pustkę. Ajo, Nowy Orlean, Tucson, Los Angeles, Vermont - mogły nigdy nie istnieć. Nie istniał czas. Nie było nic rzeczywistego. Wszystko zmieniło się w jakiś bolesny niepojęty koszmar, a jego własny astmatyczny oddech wydawał mu się stłumiony i daleki - prawie tak, jakby słyszał własne chrapanie.
Tuż po piątej dotarli do wąskiej kamienistej dolinki. Niby tępy koniec pokrytego białym nalotem języka sięgała ona w odległości pięćdziesięciu jardów na lewo od nich aż po gąszcz krzewów kreozotowych i kończyła się tam nagle stromymi skałami. Boog kazał im w nią wejść. Przez kilka minut szli dnem doliny i niebawem otoczyły ich garby wzgórz. Wkrótce doszli do wody - kilku wielkich kałuż, jedna obok drugiej, gdzie płytka woda lśniła jak kawałki potłuczonego lustra.
- Postój - oznajmił Boog.
Nie zdążył skończyć, a już się zwalili na ziemię. Długi czas nikt się nie ruszał. Hayden leżał na plecach. Miał wrażenie, że ziemia pod nim faluje i gdzieś go unosi w dal. Pewien był, że tylko na kilka sekund zamknął oczy, ale kiedy znów je otworzył, wydawało się jaśniej. Z niedowierzaniem sprawdził na zegarku: dwadzieścia pięć po piątej. Poderwał się ze skurczem mięśni i niedaleko, ale tak że nie mógłby go dosięgnąć, zobaczył Booga, opartego o wielki głaz.
- Szafa gra, panie ładny. Jestem tutaj, a jakże - wyszczerzył zęby. - Wygląda, że raz dwa będzie jasno.
Hayden zerknął na niebo. Gwiazdy traciły swój blask.
Ranek, pomyślał tępo. Kilka godzin temu - zdawałoby się kilka lat temu - podtrzymywał się na duchu myślą o poranku, ale teraz czemuś nie mógł uwierzyć, że cokolwiek przez to się zmieni. Położył się znowu, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w niebo, i uświadomił sobie, że znów myśli o Laurze Chandler. Gwiazdy drżały i on drżał wraz z nimi.
10
Los Angeles, piąta trzydzieści. Biuro Transoceanicznych Linii Lotniczych na Lotnisku Międzynarodowym. Łysy mężczyzna nie golony od wczoraj siedzi przy biurku ze słuchawką telefoniczną w ręku, na wpół odurzony rytmicznym dzwonkiem sygnału. Czeka kilka minut obracając papieros poplamionymi nikotyną palcami.
Brzęczenie. Telefonistka przerywa:
- Nikt się nie zgłasza.
- Niemożliwe.
Nie tylko on jeden jest zmęczony.
- Czy chce pan, żebym dalej dzwoniła?
Brzęczenie.
- Proszę spróbować za pół godziny. - Trze ręką oczy. - Nie wiem, jak inaczej się z nim skontaktować. Mógł pójść do domu. - Brzęczenie. - Albo do biura... Ma pani ten numer, na wszelki wypadek?
- Chyba tak. Proszę poczekać, zajrzę do książki. - Łysy mężczyzna bębni palcami po stole. - Tak, George Chandler. Biuro Ubezpieczeń Przemysłowych? Tak. Mam.
- Dobra. Niech no pani spróbuje złapać go koło dziewiątej w domu. Potem niech pani zadzwoni do niego do biura. Nie wiem, może na przykład wybrał się gdzieś z kolegami.
Do sypialni Bartonów w Nowym Orleanie sączy się szary świt, pokój staje się wyższy i głębszy. Za otwartymi oknami martwa cisza, drzewa ani drgną, żadnego ruchu na ulicach. W pokoju słychać tylko stłumiony oddech Very Barton i ciche spieszne tykanie zegara.
Hilda Franklinn leży na łóżku i patrzy w próżnię. Parę razy w czasie nocy już miała zasnąć, ześliznąć się w mieliznę drzemki, w coś, co nie było ani snem, ani jawą. Resztę czasu wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w ciemny, pozbawiony kształtu pokój; rzucała się i kręciła pod lekkim przykryciem, a w głowie niczym w jakimś diabelskim młynie wirowały myśli.
Vera czuwała, jak długo mogła. Bardzo to pomagało. Pomagało to nawet wtedy, kiedy zasnęła; Hildę pocieszał sam fakt, że ma ją przy sobie. Teraz jednak tak się jakoś stało, że jej potrzeba czegoś więcej niż milczącej obecności. Ciemność niepostrzeżenie odpływa z pokoju i Hilda coraz bardziej lęka się, co przyniosą najbliższe godziny. Walczy chwilę z tym lękiem. Potem ogarnia ją jakieś nerwowe, podniecenie, nagły przypływ słabości i strachu, łapie Verę za ramię i niecierpliwie woła ją po imieniu.
Piąta czterdzieści. Tucson. Szofer zwalnia i patrzy uważnie na powoli przesuwające się domy. Był tu raz tylko i to półtora roku temu. Poza tym w dzień wszystko wygląda inaczej: większe, obszerniejsze. A Gail Slade nie była tu nigdy. Nie ma więc jej po co pytać. Pierwsza jednak dostrzega Dextera.
- O, to on - mówi raptem.
W odległości pięćdziesięciu jardów przed nimi ktoś machając rękami idzie przez trawnik przed domem. W świetle reflektorów wydaje się bliżej, niż jest naprawdę.
- On - powtarza Gail Slade wychylając się do przodu i spuszczając szybę.
Beatson lekko naciska pedał gazu. Podjeżdżają i zatrzymują się naprzeciw domu, w chwili gdy Paweł Dexter wbiega na chodnik.
- Gee?
- Paweł...
- Ja... Ja widziałem światła, kiedy byliście na drugim końcu ulicy.
- Co słychać?
- Nic nowego. Nic, odkąd dzwoniłem. - Ledwo rozróżnia jej twarz. - Ciągle mieli jakieś przeszkody. To się stało w fatalnej porze, godzinę przed zachodem słońca. Potem była burza...
- Co mówią na lotnisku?
- Nie mają pojęcia, Gee. Wiedzą tyle, co i ja.
Chwila ciszy, potem lekki trzask: to Beatson wyłącza silnik.
W ciągu wielu godzin przygotowywała się do tego momentu. Raz omal nie zadzwoniła do niego, kiedy zatrzymali się przed stacją benzynową. Przestraszyła się jednak, kiedy teraz powiedział:
- Aż do rana nie mogą porządnie zacząć szukać, toteż wcześniej niczego chyba się nie dowiemy. - Nachyla się, zagląda do wozu. - Nie łudzili mnie, Gee. Bardzo przyzwoicie zachowują się w całej tej sprawie.
Samochód stoi, ale Gail Slade ma wrażenie, że ciągle jeszcze jedzie, że ciągle jeszcze odczuwa jego nierówne drgania i wciąż jeszcze ma w uszach szum silnika.
- Nic nie wiedzą, jak, dlaczego, kiedy i gdzie. Przypuszczają tylko, że to się stało gdzieś na wschód od Ajo.
Gail Slade kiwa głową.
- Czy pojedziemy teraz?
- Na lotnisko?
- Tak.
- Za jakieś pół godziny. Właśnie do nich dzwoniłem, za jakieś pół godziny. Wejdź i napij się kawy.
- Dobrze. Chętnie się napiję.
Paweł otwiera drzwiczki i pomaga jej wysiąść. Po chwili wahania obejmuje ją ramieniem i delikatnie całuje w policzek. Jakby teraz dopiero spostrzega Beatsona.
- Jak się macie, Beatson!
- Dzień dobry panu.
- Wejdźcie. Musicie być okropnie zmęczeni. Ileście przejechali, około pięciuset?
- Coś koło tego. - Gramoli się sztywno. Drzwiczki trzaskają. Z drzew kapią pojedyncze krople. - Szczerze jestem zmartwiony, proszę pana.
- Dziękuję.
Idą razem przez trawnik jeszcze wilgotny po deszczu, a stopy ich zostawiają na trawie ciemne plamy.
Gdy ksiądz Stella otwiera drzwi, gazeta leży na schodkach. Zazwyczaj rzuca ją na stolik tuż przy wejściu, a bierze znowu do ręki, kiedy wraca po mszy o szóstej. Ale teraz, nim zdążył ją odłożyć, uwagę przyciąga nagłówek:
Zaginął samolot do Tucson. Potem drobniejszymi literami niżej: Słup dymu widziany w pobliżu Ajo. Potem jeszcze drobniejszymi: Pośród 26 pasażerów znajduje się morderca policjanta.
- Niemożliwe! - mówi głośno.
Opanowuje go przerażenie. Oczy prześlizgują się przez trzykolumnowy artykuł. "Samolot DC-3 Transoceanicznych Linii Lotniczych..." Nie odróżnia jednego samolotu od drugiego, ale zgadza się zarówno czas odlotu, jak i miejsce przeznaczenia. "Ostatnią wiadomość z samolotu otrzymano o godzinie 5 po południu i wszystko wtedy było w porządku..." Przebiega oczami dalej... "Nie można jeszcze stwierdzić, czy samolot się rozbił. Niewykluczone, że przymusowo lądował..." Sprawozdanie zwęża się do jednej kolumny. Na końcu znajduje się spis nazwisk pasażerów i załogi. Nazwisko Hayden rzuca mu się w oczy.
- Niemożliwe - powtarza ksiądz Stella.
Zapomina wrzucić gazetę do środka, zapomina zamknąć drzwi. W oszołomieniu idzie ulicą. Kiedy wchodzi do zakrystii, pozdrawia go czekający tam młody ministrant, ale ksiądz tylko kiwa mu głową, nie mógłby się zdobyć na nic więcej. W milczącym strapieniu, ogłuszony nowiną, wkłada ornat. Rozlega się dzwonek i stary ksiądz idzie za chłopcem do ołtarza.
Prawie niepodobna się skupić na rytuale mszy. Bije się w piersi, pochyla w pokłonie, odwraca się, klęka, rozkłada ręce - nie ma dla niego ucieczki. Po odczytaniu Ewangelii zstępuje do balasek prezbiterium, aby odczytać ogłoszenia parafialne. Kilkanaście osób rozproszonych po ławkach, twarze blade i obojętne. Nagle pragnie podzielić się z nimi swoim strapieniem, pokierować ich modlitwą, wciągnąć ją do współpracy. Ale myśli jego pełne są jeszcze niedowierzania. Oblizuje spieczone wargi. Chwila mija. Zdobywa się tylko na wymówienie dobrze znanych słów:
- Ta msza jest odprawiana w prywatnej intencji.
Siedmiu pasażerów powinno było wysiąść z samolotu w Tucson. Trzykrotnie większa liczba przyjaciół i krewnych czeka na nich w głównej poczekalni lotniska. Jeden z mężczyzn chodzi tam i z powrotem, z daleka od innych, dwie starsze kobiety rozpytują urzędnika przy pulpicie. Reszta siedzi stłoczona ciasno w nierównym półkolu krzeseł, zbyt znużona, żeby się ruszać, zbyt dobrze zaznajomiona z faktami, żeby jeszcze zadawać pytania. Wszyscy oni mają w sobie napiętą czujność ludzi czekających na egzekucję.
Należą do tych nielicznych zresztą osób w poczekalni, które nie dostrzegają przechadzającego się z żoną Pawła Dextera. Głowy odwracają się, kiedy wchodzą. Jakiś fotoreporter próbuje nawet zrobić zdjęcie, wybiega naprzód i przysiada jak małpa, ale flesz się nie zapala. Dexter bierze żonę pod rękę. Idą na górę, a potem korytarzem do biura operacyjnego lotniska. Myśl o siedzeniu w poczekalni w ogóle nie przychodzi mu do głowy. Nie chce przywilejów ani specjalnych względów, po prostu zaprzątnięty jest tylko jedną sprawą.
Otwiera na rozcież drzwi, wchodzą. Ta sama scena, ci sami ludzie, w przyległym pokoju jąka się ten sam dalekopis. Człowiek imieniem Joe nadchodzi z drugiego końca pokoju, spod okna, potrząsa głową.
- Nic dotąd nie wiemy, proszę pana. - Jest trupioblady.
Dexter kiwa głową, bawi się kapeluszem.
- Samoloty już stąd odleciały, a trzy wystartowały z Ajo podczas ostatniego kwadransa. Teraz to nie potrwa długo. Lotnictwo wojskowe cały czas współpracuje z nami.
- Rozumiem.
Przez wielkie okna widać, że na dworze jasno prawie jak w dzień. Na szybie lśnią jeszcze ostatnie krople deszczu. Niby łzy. Dyżurujący mają zaczerwienione oczy od dymu papierosów i niewyspania.
- To moja żona - mówi Dexter. - Właśnie przyjechała z Los Angeles. Samochodem. Czy nie ma pan nic przeciw...
- Nie, oczywiście, że nie. Miło mi poznać panią. - Zbyt jest zmęczony, zbyt przejęty tym, co się dzieje, żeby rozpoznać kogokolwiek. - Ale muszę państwa uprzedzić, że to jest biuro operacyjne. Kiedy dostaniemy wiadomość, wszyscy będziemy tutaj ogromnie zajęci. Możemy nie mieć wiele czasu dla państwa, chyba państwo rozumieją, co chcę powiedzieć.
- Oczywiście - odpowiada Gail. - Bardzo miło, że pan stawia sprawę jasno.
- Wolelibyśmy jednak być tutaj - dodaje Dexter.
- Proszę bardzo.
Brzęczy telefon. Człowiek przy pulpicie podnosi słuchawkę, potem odkładając ją spogląda przez pokój ku Joemu.
- Jeszcze nic - mówi.
Człowiek imieniem Joe garbi się nagle, ale zaraz znów się wyprostowuje. Kącik ust drga mu nerwowo. Dexter prowadzi Gail między biurkami do okna. Ktoś jej przynosi krzesło...
- Wszystko dobrze się skończy, Gee, zobaczysz.
Podnosi wzrok, patrzy mu w oczy.
- Dziękuję, Pawle.
Szósta trzydzieści trzy. Jeden z wysłanych z Ajo samolotów zwiadowczych wykorzystuje ostatnią falę wstępujących prądów powietrznych w chwili, kiedy przelatuje nad północnymi krańcami gór Growler. Przed nim - dziesięć mil na zachód - nierówną linią wznosi się inne pasmo górskie. Między nimi leżące pustynne równiny przypominają olbrzymi błam zjedzonej przez mole lwiej skóry. Nic nie przerywa monotonnej, równej, jakby żelazkiem wyprasowanej płaszczyzny. Nic oprócz...
Pilot sztywnieje, pcha do przodu drążek sterowy. Sczerniała łata jak cel na poligonie. W prostej linii przed nim. Nie może nie trafić. Wyrównuje samolot w odległości paruset stóp, zmniejszając szybkość. Łata przybliża się, prześlizguje pod jego lewym skrzydłem, ale teraz widzi tam nie tylko bliznę na pustyni. Widzi powyginany krzyż wypalonego kadłuba i straszliwie okaleczałe saguaro. W chwilę później rozróżnia sterczący w górę statecznik ogona i głęboko wyorany ślad.
Przechyla się ostro i znów zaczyna podchodzić do celu. Potem raz jeszcze, patrząc w dół, wyciągając szyję. Potem wzbija się powoli i zaczyna krążyć.
W wieży kontrolnej w Ajo trzeszczy jego spokojny głos:
- Zlokalizowałem samolot, Jack... Rozpadł się na dwoje. Główna część spalona doszczętnie, ale ogon nietknięty... Nie ma żadnych oznak, żeby ktoś ocalał. - Nieświadomie przekazuje materiał do południowych nagłówków, łamiąc tym samym życie wielu ludziom na całej trasie z Los Angeles do Nowego Orleanu. - Zaczekaj chwilę, to ci podam współrzędne.
11
Znajdowali się w odległości szesnastu mil na południowy-zachód i nie usłyszeli samolotu. Otaczała ich głęboka i niezmącona cisza pustyni. Zwalili się na półki skalne, dokoła płytkich sadzawek, w różnych dyktowanych zmęczeniem pozach, sztywni jak obalone posągi. Nagle słońce podniosło się i wysunęło spoza wschodnich wzgórz, ale we wgłębieniu, w którym leżeli, nawet go nie zobaczyli. Niebo prawie bezbarwne spowijała cienka mgiełka, światło, choć słabe, czyste było i jasne, a oni przyglądali się sobie wzajem z tępą zwierzęcą ciekawością. Niemal tak jakby widzieli siebie po raz pierwszy.
Całą noc Boog był głosem, groźbą, majaczącym w mroku niewyraźnym kształtem. Nawet w świetle gwiazd ledwo mogli rozróżnić rysy jego twarzy. Teraz go zobaczyli - bladoniebieskie oczy, jasne jak piasek włosy, równe zęby.
Z rewolwerem na biodrze oparty o głaz obejmował złamany nadgarstek, a widoczna z rękawa granatowej kurtki spuchnięta ręka przypominała cętkowaną, zbyt wypchaną kiełbasę. Kiedy ją przesunął, tak go zabolało, że ledwie dech złapał, a im się przypomniało, jak jego wargi ściągały się jakoś po psiemu, odsłaniając dziąsła. Od dwóch dni nie ogolił się i rudawy jak rdza zarost plamił mu podbródek.
- Przypomniałem sobie, panie władza, że macie papierosy.
Dobrą chwilę trwało, nim Franklinn zareagował. Pogrzebał niepewnie w jednej kieszeni, potem w drugiej, zanim rzucił wymiętoszoną paczkę. Upadła zbyt blisko i Boog nogą przysunął ją do siebie.
- I ogień.
Franklinn jakby nie słyszał.
- I ogień, ty stary. - Słowo "stary" wymówił rozwlekle, z akcentowaną pogardą. - Ja nic nie mam, pamiętasz? Tylko to, co na grzbiecie. - Splunął i z rozbawieniem dodał: - Nic, tylko jakieś osiemdziesiąt funtów złota i spluwę... Boże Ojcze! Chciałbym zobaczyć minę tego policja z Los Angeles.
Zapalniczka Franklinna upadła obok niego. Wytrząsnął z p.iczki skrzywiony papieros i zapalił; dym leniwie wił się w nieruchomym powietrzu. Potem wsunął chorą rękę w rozchyloną teraz, na zamek błyskawiczny zapinaną kurtkę i bacznie zlustrował wszystkich trzech po kolei. Nie byli to już ci sami ludzie, którzy siedzieli z nim w samolocie, a upadek ich sprawiał mu rozkosz. Mimo nękającego bólu patrzył na nich z pogardliwym uśmiechem.
W najgorszym stanie był Franklinn. Leżał na boku z głową opartą o zmiętoszone szczątki kapelusza. Nawet teraz, po godzinnym odpoczynku, oddech miał jakiś skrzypiący, jak coś, co potrzebuje naoliwienia. Twarz o zwiotczałej bezzębnej szczęce pokrywała chorobliwa szara barwa wilgotnego kitu, oczy zapadły głęboko w podsiniałe oczodoły. Deszcz mu pozlepiał w kosmyki rzadkie włosy, uwydatniając podobną do tonsury łysinę na szczycie czaszki. Sprawiał wrażenie zgarbionego starca. Jego język raz po raz rozpoczynał od nowa gorączkowy przegląd podniebienia, a bezmyślna, chmurna teraz twarz przybrała wyraz jakiejś przerażonej tępoty.
Hayden nie widział jego twarzy, tylko skuloną workowatą bryłę ciała. Niełatwo mu już było wykrzesać z siebie litość, czuł ją jednak wobec Franklinna. Przekręcił się na bok i spojrzał w górę odczuwając przy tym ból we wszystkich kościach. Lekka mgła rozpraszała się właśnie i unosiła przez puste niebo jak smuga kadzidła. Pomyślał przelotnie o kaplicy w seminarium i zastanowił się, kto też odprawia pierwszą mszę dzisiaj. Pewno ksiądz Harivelton z gąbczastym nosem i sterczącym jak kamień jabłkiem Adama. A jaki on mądry, niezwykle mądry - i do tego obdarzony taką pewnością niezłomną, taką wiarą. Zazdrościł mu przez tych kilka ostatnich tygodni...
Myśli powędrowały dalej. Wczorajsze problemy wydawały się równie odległe jak seminarium. Żółty motyl zatrzepotał, zataczając mu się jak pijany nad głową, aż
Hayden poderwał się śledząc, dokąd leci, jakby to było sprawą pierwszorzędnej wagi. Chłopiec usiadł również i coś tam gmerał przy podwiązanej rękawem stopie. Nadawało mu to pozór włóczęgi, poza tym nie był w najgorszej formie. Jasne pszeniczne włosy już wyschły i, kiedy schylał głowę, kaskadą opadały na twarz. Tylko bladość policzków i ciemne kręgi pod oczami wskazywały, co przeszedł w nocy. Wymienili spojrzenia z Haydenem i na chwilę znów między nimi nawiązała się nić porozumienia. Hayden zaraz odwrócił głowę, ale chłopiec dalej mu się przyglądał. Z jedną ręką okrytą rękawem koszuli zamiast rękawa marynarki i z podrapaną twarzą przypominał niemal zwalonego przez burzę stracha na wróble. Chłopiec nie przyjrzał mu się w samolocie, a potem, nim zrobiło się widno, zbyt był przestraszony, żeby zauważyć, jak kto wygląda. Nie pamiętał tych ciemnych szorstkich włosów, cienkich warg i ostrego nosa i nigdy by nie pomyślał, że jednym spojrzeniem można przekazać tyle otuchy.
Stopniowo przybywało światła. Wzgórza wyłaniały się z cienia, dostawały się w długie poziome promienie słońca. Powietrze było chłodne, podstępnie chłodne, a deszcz odświeżył spłowiałe barwy skał, kaktusów i zarośli. Po obu stronach rozlała się jakaś brunatna przełamana czerwień, jakieś oliwkowozielone cienie - i pełna napięcia cisza. Na niebie nic się nie poruszało, tylko mgła rozdzielała się w wąskie pasma, ale zewsząd dokoła dobiegały ich pełne ożywienia szczebioty niewidocznego ptactwa.
- Zagraj no tamto, smarkaczu.
Chłopiec nie czekał, aż mu powtórzą. Bunt do niczego by nie doprowadził, tyle zrozumiał. Z kieszeni kraciastej koszuli wyciągnął harmonijkę i zagrał tę samą melancholijną melodię. Pamiętał, jak się nazywa: to z przedostatniego filmu matki. W czasie gry oczy jego powędrowały do Booga, na którego patrzył z lekkim uczuciem tryumfu, że pamięta tytuł i że mimo wszystko Boog nie wybił mu go z głowy. W nocy by mu powiedział, jak się nazywa piosenka, jeśliby w ogóle mógł myśleć o tym. Ale teraz nie. Nienawidził Booga. Reakcja wobec brutalności i przemocy, z którymi zetknął się po raz pierwszy w życiu, obudziła w nim twardy opór. Piosenka nosiła tytuł "Płonąca głownia". Nie wiedział, czy są do niej słowa, ale matka nuciła chodząc po domu, kiedy nakręcała film, i melodia ta przylgnęła do niego. Kiedy grał, myślał o matce, a także i o ojcu, i znów w nim głęboko zapuścił korzenie tępy jątrzący ból. Tym razem jednak obeszło się bez płaczu. Zawziął się, że Hayden nigdy więcej nie zobaczy jego łez.
Wątłą grę harmonijki połknęła cisza. Franklinn leżał na boku, oczy miał zamknięte i z wyczerpania zapadał w sen. Boock kącikiem ust wypuścił smugę dymu i zgasił niedopałek o skałę. Hayden siedział oplótłszy rękami kolana i obserwował, jak robi się coraz widniej i coraz bardziej błękitnieje niebo.
Chyba musieli już do tej pory dojrzeć wrak samolotu. Mieli na to dość czasu... W nocy wyobrażał sobie, że o świcie niebo będzie rozbrzmiewać hukiem samolotów. Boog przez ostrożność kazał im się schować na tę chwilę, ale żeby tak coś usłyszeć - bodaj z bardzo daleka - położyłoby to kres uczuciu opuszczenia, które powoli zaczęło mu się wkradać do duszy.
Pomyślał o Laurze Chandler, o wściekłym żarze i kłębach dymu z płonącego kadłuba, wtedy gdy biegł ku niemu, o syczącym pryskaniu palącego się kaktusa. Nie zaprzestał i teraz zadawać w myśli jałowych pytań. Czemu spadli? Co rozpętało cały ten koszmar? Boog zmusił ich, żeby szli przez godzinę. Sam ledwo już trzymał się na nogach, kiedy zawołał, żeby stanęli, ale choć odpoczynek dodał mu sił, jednocześnie rozkiełznał całą noc dręczące go obawy przed bezlitosnym światłem dnia. Chwilowo uważał, że jest względnie bezpieczny, kazał im więc zejść w dół na granicę równin, gdzie iść było łatwiej.
Franklinnowi chwila wytchnienia nic nie pomogła. Szedł nierówno jak szczur lądowy na rozkołysanym statku. Tempo, w jakim się posuwał, nie odpowiadało Boogowi, wołał tedy raz po raz, żeby przyspieszył kroku. Franklinn jednak nie zwracał na to uwagi i po jakimś czasie Boog ze złością powiedział Haydenowi, żeby szedł pierwszy.
Słońce podniosło się teraz na cal jakby ponad wzgórzami okalającymi wschodnie krańce równin. Przedranny chłód już się skończył. Znowu spływał z nich pot, kłuł szczecinę zarostu, z ubrań parowała resztka wilgoci. Na prawo od nich przedgórze załamywało się w nierówne fale na tle panoramy wyższych gór, a odświeżone deszczem barwy znowu poczęły płowieć. Na południe ciągnęły się równiny, pokryte pleśnią rosnących na piachu zarośli i ginęły z oczu gdzieś dalej, zamazane, wtopione w jasnolawendowy horyzont. Czasem spoza grzbietów górskich wylatywał jakiś szerokoskrzydły ptak i szybował wysoko ponad pustynią.
Poza tym na niebie nic się nie działo, a na ziemi nic nie było słychać oprócz pozbawionego rytmu chrzęstu, jaki towarzyszył ich krokom. Szli dalej, i niepokój Haydena wzrastał. Raz po raz odwracał głowę przeszukując niebo; raz po raz wytężał słuch wmawiając w siebie, że coś słyszy. Nic jednak nie było, nic a nic. Raz, kiedy się obejrzał, Boog zawołał do niego z drwiną:
- Nic jeszcze nie widać, panie ładny?... Nie martw się pan, jeszcze coś przyleci. W końcu się połapią. - I parsknął śmiechem. - Bardzo ci to pomoże, bracie. Nie zawracałbym tym sobie głowy na twoim miejscu. To szukanie pchły na psim grzbiecie.
Boog liczył się z tym, że o brzasku lub niemal wkrótce potem ustalą miejsce wraka i że, zanim wyślą pierwszy helikopter, minie dobre pół godziny, że chyba drugie pół godziny przejdzie, zanim znowu podejmą poszukiwania. Ale gdzie będą szukać?... To już zależy od ich sprytu. Chyba tylko dwie rzeczy mogłyby być dla nich jakąś wskazówką. Po pierwsze, że on i Franklinn siedzieli w ogonie. Ktoś z personelu lotniska mógł to zapamiętać, bo wsiedli do samolotu pierwsi, zanim wpakowała się hurmem cała reszta. Po drugie, że przepadło złoto. (Boże! Że też nie powynosił stamtąd i nie porozrzucał resztek skrzyni...) Ci, co ocaleli - w ich liczbie Franklinn - pewno wyruszyliby na wschód. Na wschód lub też może na północ, w stronę zamieszkałych okolic. Tam też, jak wyobrażał sobie, skoncentrują poszukiwania - z początku. O ile, rzecz jasna, nikt nie znalazł pustej skrzyni; w tym wypadku mogliby sobie przypomnieć, co mówiono na lotnisku, i zacząć snuć jakieś domysły. Wcześniej lub później tak się skończy, że tamci uzależnią od tego całą akcję, ma jednak nadzieję, że tymczasem zbyt będą zajęci szperaniem i w samym wraku i w miejscu, gdzie leży dziewczyna, i nawet na myśl im nie przyjdzie, że ktoś chce przekroczyć granicę.
Zważywszy to wszystko, doszedł do wniosku, że pewno mają godzinę zwłoki. Raz po raz oglądał się w tył. Niezbyt się tym przejmował, że a nuż zaraz nadleci jakiś samolot. Zdąży usłyszeć, a do kryjówki mają zaledwie kilka jardów. Za to potem może być trochę gorzej. Chyba uszli już połowę drogi do granicy, jeszcze dzień i noc - i powinni bezpiecznie znaleźć się po tamtej stronie. Trudno jednak liczyć na to, że łańcuch górski, o który prawie się ocierają, ciągnie się w nieskończoność. Wkrótce skręci na wschód czy na zachód, czy też w ogóle się skończy i trzeba będzie zrezygnować z osłony. Oczywiście może się ukrywać aż do zmroku, zanim ruszy przez pustynię. Ale trzeba się liczyć z czasem. Nie są wyekwipowani do drogi. Po pierwsze, wkrótce będzie dwadzieścia cztery godziny od chwili, kiedy miał coś w ustach, po drugie - sprawa wody. Cały dramat w tym, że nie tylko o sobie musi myśleć. Ważne jest jedynie złoto, ale ktoś musi je dźwigać. Udało mu się doprowadzić trzech tamtych aż tutaj, ale istnieje jakaś granica ich wytrzymałości. Uświadamiał to sobie i ich znużone człapanie przyprawiało go o wściekłość. W swej zapiekłej złości chwilami podejrzewał ich o rozmyślny opór.
Co chwila warczał na nich, jak ktoś, kto wyładowuje złość na zaprzężonych do wozu zdrożonych koniach, a ta ich niema bierność, kiedy sobie folgował, rozjątrzała go tylko coraz bardziej. Szli na południe, chłopiec utykał wskutek braku buta. Hayden wiódł ich obok splątanej gęstwiny ciernistych krzewów i skupisk okrutnie uzbrojonych kaktusów. Słońce znowu o parę cali wzniosło się w puste niebo i wyrastające ze ścian zarośli cienie poczęły się kurczyć. Uginali się pod ciężarem sztab. Spływali potem, który kłuł podrażnioną skórę. Czekał ich bardzo długi dzień wędrówki, a jedyne, co mogli zrobić, to jakoś to ścierpieć i przetrzymać i zachować bodaj resztki nadziei.
Mniej więcej w czterdzieści minut od chwili ponownego ruszenia w drogę zobaczyli samolot. Hayden dostrzegł, jak sunie bezgłośnie ze wschodu na zachód, ale niemal zaraz doszło ich uszu dalekie dudnienie. Boog rozejrzał się, nagle znów czujny.
- Na ziemię! - ryknął. - Padnij!
Obiegł ich dokoła i sam przyklęknął na jedno kolano.
- Na ziemię, policaj. I to już!
Mała plamka sunęła uparcie z prawa na lewo. Dość daleko na północ i wysoko, zbyt wysoko, jak sobie uświadomił Hayden. Warkot silnika to słabł, to przybierał na sile jak mruczenie kota. Jeszcze pół godziny i zniknie za pasmem górskim, już go nie zobaczą.
- To dla ciebie zabaweczka, ty klecho - zachichotał Boog. Nie spuścił oczu z samolotu. - Ulżyło? Lepiej ci teraz?
W milczeniu obserwowali samolot - Franklinn także, z twarzą podniesioną w górę jak dziecko, które niechcący wypuściło z ręki balonik. Malutki kadłub lśnił srebrzyście, samolot hucząc leciał na zachód i znikł za kopiastym szczytem. Hałas silnika od razu umilkł.
- E, nic takiego - powiedział Boog, myśląc głośno. - Zwykły lot.
Hayden zagryzł wargi. Uczucie opuszczenia znowu się wzmogło. Cóż oni tam sobie myślą w Tucson i w Ajo? Posępnie ustawili się w szereg i Boog pognał ich dalej jak stado. Nie byli całkiem sami. Krok w krok towarzyszył im natarczywy szczebiot strzyżyków, a od czasu do czasu - nie zastanawiając się, co to takiego - słyszeli kucie dzięcioła pośród rzadko stojących kolumn saguaro. Razu pewnego wyskoczył z krzaków wychudły ptak pustynny i przeciął im ścieżkę, przy czym tylne pióra ogona nastroszone pod ostrym kątem sterczały w górę, a z dzioba zwisały resztki węża. Krańce równin upstrzone były kopczykami mrowisk i niekiedy obok nich z głazu na głaz śmigały małe szarobrunatne jaszczurki.
Hayden lazł naprzód trzymając po jednej sztabie pod każdą mokrą od potu pachą, prześladowany charkoczącym oddechem Franklinna, rad, że go nie widzi. Zmęczenie niecałkowicie sparaliżowało zdolność do wzruszeń, nie pozbawiło wrażliwości. Potrafił ścierpieć jakoś obelżywe inwektywy Booga, jego płaskie, okrutne drwiny. Jeśli jednak były one skierowane do Franklinna lub do chłopca, napełniały go jakimś pełnym rozpaczy współczuciem, które stopniowo prowadziło go do załamania. Coraz to bardziej, w miarę jak mijało pierwsze zdumienie, skłaniał się do wiary, że ocalenie od nich tylko zależy. Mimo to wzdragał się postawić wszystko na jedną kartę w desperackiej próbie odebrania rewolweru. Niemal wbrew woli czepiał się resztek nadziei, że ich odnajdą, wygrzebywał je skądś z głębi duszy w obawie, że inaczej litość, rozpacz i ślepa nienawiść pchną go do nieprzemyślanego czynu. Jeszcze za wcześnie, przekonywał sam siebie. Ranek dopiero się zaczął. Jeszcze czas... Czy nadlecą teraz, czy za godzinę i tak nas nie zobaczą. Boog słusznie powiedział, że to szukanie pchły na psim grzbiecie... Jeśli tak, to nie ma co wyglądać ratunku z zewnątrz. Cóż więc pozostaje?
Jak go rozbroić? I co będzie, jeżeli się nie uda? Nie tylko z nim, ale co będzie z tamtymi? Roztrząsał to w myśli bez końca. Minął jeszcze kwadrans, a on uparcie czepiał się resztek nadziei. Tymczasem niebo puste było i obojętne. A Boog znowu wyładowywał swoją złość na Franklinnie.
Hayden próbował zmówić pacierz, ale nie mógł go dokończyć. Kimże są ci ludzie, że sprawa ich bezpieczeństwa doprowadza go do jakiejś baraniej uległości? Przecież to są obcy. Pierwszy lepszy policjant i pierwszy lepszy chłopiec. Jeśliby usiedli gdzie indziej w samolocie, byłoby dwóch innych ludzi, dwóch innych obcych. Czy czułby wobec nich to samo? Czy fakt pozostania przy życiu pociąga za sobą takie zobowiązanie? Wyczerpany i oszołomiony dalej się zastanawiał. Laura Chandler też była człowiekiem obcym. Jednak teraz, kiedy myśli o niej, nęka go nie zgroza, lecz świadomość, że umył ręce w tej sprawie. Czas może rozwiać wspomnienie upiornego widoku, natomiast wstyd zapuścił w nim głęboko korzenie, wżarł się w pamięć. Obawiał się teraz, że jeśli nic się nie zdarzy, Franklinn tego dnia nie przetrzyma. Policjant jest już tylko żałosnym wspomnieniem człowieka, który niewiele ponad dwanaście godzin temu tak dzielnie zachowywał się po rozbiciu samolotu, wzbudził jego aktywność i podziw. Dopiero w dziennym świetle Hayden zdał sobie sprawę, do jakiego stopnia doszło wyczerpanie Franklinna, jak prędko stał się ruiną. Jeszcze kilka godzin, a będzie u kresu sił. Noc była dość okrutna, ale jeszcze gorzej zapowiada się dzień. Już teraz słońce jest jedną wielką oślepiającą plamą, a na równinach żar aż dusi. Powiedzmy, że Franklinn się załamie i nie będzie w stanie iść dalej. Jak Boog na to zareaguje? Hayden usiłował myśl tę odepchnąć, widząc w niej nową niebezpieczną pokusę, aby się zaangażować, a przecież nie dawała mu ona spokoju. Niepodobna się łudzić, co zrobi Boog. Z trudem, ale jakoś mógł się pogodzić z wczorajszą ofiarą całopalną, natomiast roztrząsanie niewątpliwej reakcji Booga w wypadku, jeśliby Franklinn nie mógł iść dalej, na wskroś przejmowało go dreszczem.
Zmienił położenie sztab, myśląc nagle z goryczą, że gdyby nie one, Boog poszedłby własną drogą. Słyszał, jak Franklinn się potyka. Co wie o nim? Syn spalony na Okinawie. ("Tak wyglądał, jakby mu przenicowano całą skórę." Dziwne, co człowiek pamięta.) Przypuszczalnie żonaty, choć o tym nie wspominał (a może jednak?). Porucznik nowoorleańskiej policji, z wydziału kryminalnego... Cóż jeszcze? Z jakiegoś powodu powinien był wiedzieć, łamał więc sobie głowę, wyławiając pierwsze urywki rozmowy. Czy tamten syn był jedynakiem? Nie jest pewien, czy Franklinn wspominał jeszcze o innych dzieciach. Miał już właśnie przejść na emeryturę - tak, coś mówił na ten temat...
Hayden zbierał okruchy faktów. Są sobie obcy, naprawdę obcy. Niecierpliwie spozierając na niebo, znowu przez ramię zobaczył idącego za nim Franklinna i uderzył go niemal starczy, martwy wyraz jego twarzy, otwarte usta, obwisłe wargi, straszliwa chorobliwa bladość lśniącej od potu skóry. Spojrzenia ich spotkały się na chwilę, ale oczy Franklinna pod zgniecionym rondem kapelusza były jakieś szkliste, pozbawione nawet iskierki świadomości. Obawy Haydena wezbrały na nowo. Po raz drugi odwrócił głowę, a Boog zachichotał nie zrozumiawszy przyczyny jego zdenerwowania. Franklinn trochę wychylił się poza linię i odsłonił chłopca. Boog wlókł się na końcu, ostrożnie, prawą rękę wepchnąwszy w rozpiętą kurtkę. Temblak z krawata wyrzucił.
- Nic jeszcze nie ma, panie ładny?
Hayden ugryzł się w język, zanim odpowiedź oblekła się w słowa. Kiedy rzucił w tył okiem, na idących za nim, pomyślał, że chyba oszalał. Co to za ludzie? Spojrzał znów na południe, poza pobrużdżone zielone kolumny saguaro, ponad rozległymi obszarami równin i znowu w nim się zagnieździł strach. Nagle pomyślał: Chłopiec też umrze, nie tylko policjant. Umrzemy wszyscy. Jimmy Lee Dexter. Wreszcie wie, jak się nazywa. Ojciec w Tucson, a matka w Hollywood, w separacji, coś w tym rodzaju mówił Franklinn. Widział Gail Slade kilka razy.
Rudowłosą Gail Slade. Czy chłopiec raz jest przy niej, a raz przy ojcu? Chyba tak... Dobry Boże, po co wciągać w to jeszcze innych obcych ludzi? Liczy się tylko wypruwające żyły brzemię dwóch sztab złota i rewolwer, pamięć o Laurze Chandler, pustka na niebie, nieme koleżeństwo obcych ludzi i wezbrana jałową litością wściekłość, która rani go w serce, ilekroć na którego z nich spojrzy lub usłyszy, jak Boog smaga ich drwiną... Przeszłość to sen rojący się od niewyraźnych gestykulujących cieni. A jednak mimo wszystko owa przeszłość wdziera się w jego myśli.
Zestawił dane dotyczące jego samego. Seminarzysta. Najpierw subdiakon, teraz diakon, bliski wyświęcenia. Żadnych żyjących krewnych. Skończona trzydziestka... Lata całe podporządkowywał się dyscyplinie, słuchał nakazów, studiował liturgię, czytał, chodził na wykłady, odmawiał modlitwy. Lata całe nie miał ani cienia niepewności, wahania czy osłabienia podniecającego uczucia, że jest wybrany. W pewnej chwili niespodzianie, bez widomej przyczyny, odkrył w sobie małą okruszynkę wątpliwości, która zatruła mu wszystkie myśli. Spadło to na niego nagle jak nocny przymrozek. Inni, jeśli zatracali świadomość powołania, to stopniowo, z biegiem czasu, przeważnie jednak mieli po temu jakieś konkretne przyczyny, coś, czego mogli dotknąć palcem. Ale z nim nie tak było. Najlepiej to chyba zdefiniował, kiedy pewnego razu powiedział księdzu rektorowi: "Chyba robię się jakiś wewnętrznie pusty".
Pusty, tak, to prawda. Wieloletnia żarliwość nagle się wypaliła. Czemu? Bóg jeden to wie. Może oczekiwanie i przygotowywanie się trwało za długo? Czyż szczęśliwy narzeczony nie waha się niekiedy i nie wycofuje w ostatniej chwili po długotrwałym okresie narzeczeństwa? Tak, kiedyś istniał problem tego rodzaju - daleko stąd i dawno temu. W innym życiu.
Przeszukiwał znów wzrokiem niebo, ale nic nie było widać, i nagle poczuł, że coraz bardziej upada na duchu. Poranek tylko zawiódł ich i oszukał. Boog gnał ich dalej. Słońce podniosło się o cal w górę, a cienie skurczyły się, ściemniały, stały się ostrzejsze. Towarzyszący im śpiew ptaków stopniał do odzywającego się niekiedy świergotliwego szczebiotu strzyżyka. Pasmo gór biegło dalej na południe i nic nie wskazywało, że się skończy. Rzadkie wysokogórskie trawy miały już spłowiałe barwy, niżej zaś, między łatami pustynnej roślinności, ziarnisty grunt lśnił tak, jakby się pocił w coraz większym skwarze.
Siódma trzydzieści. Siódma czterdzieści. Siódma czterdzieści pięć. Poza kilkoma wełnistymi obłokami zupełna pustka na niebie. Boog nie był tym zbyt zdziwiony, tak to sobie wyobrażał. Widać jak dotąd albo nie zauważyli skrzyni, albo nie przywiązują do niej żadnego znaczenia. Ale to się zmieni. Nie może liczyć, że szczęście ciągle będzie mu dopisywać. Niech no tylko porządnie pomyślą, a będą wiedzieli, gdzie go szukać.
Nie pierwszy raz chce przejść przez granicę. Próbował tego osiem lat temu, kiedy to on i Johnny Falgo w biały dzień zrabowali pieniądze przeznaczone na wypłatę poborów w Albuquerque. Tak się złożyło, że dotarli tylko do Las Cruces, ale policja nie zapomniała o tym... Dobrze będą wiedzieli, w jakim kierunku go szukać, a także - Boże Ojcze - głupi nie są. Przecież to jego ostatnia możliwość. Ogień w nadgarstku już się wypalił, obrzmiałe ciało pulsowało jednak gwałtownym piekielnym bólem, aż chwilami odchodził od zmysłów. Raz, kiedy chłopiec potknął się i upadł, podbiegł do przodu i w nagłym przypływie spóźnionej, nie dającej się opanować wściekłości kopnął go, żeby się podniósł, klnąc przy tym i wypominając zarówno zgubione puszki z piwem, jak i próbę ucieczki. Niepodobna było przewidzieć, co zrobi za chwilę, ale wtedy, kiedy był względnie spokojny, usta mu się nie zamykały. Niedorzeczne znęcanie się trwało więc dalej. Rzekłbyś bezustannie musiał przypominać sobie, że ma nad nimi władzę. Tyle tylko, że wtedy, kiedy jego wybuchy stawały się rzadsze, Hayden odgadywał, że Boog jest bardziej zmęczony. Idąc na czele z takim samym prawie natężeniem nasłuchiwał rozkazu postoju jak dudnienia samolotu. Każdy mięsień w jego ciele protestował, a głowę miał otępiałą ze zmęczenia. Był też spragniony; wyschnięty aż do szpiku kości - mimo że nim ruszyli, napił się wody, ile mógł tylko, na zapas.
Wszyscy czterej straszliwie byli spragnieni, wszyscy czterej wyczerpnni. Dużo czasu jednak upłynęło, nim Boog kazał im wejść w splątaną gęstwę na przedgórzu, a jeszcze więcej, nim znaleźli wśród skał nową kałużę. Kiedy się, tam zbliżali, spod nóg im uciekło pędem jakieś mało zwierzątko. Zwalili się na ziemię, oklapnięci i obolali, i przyssali się do płytkiej, słońcem nagrzanej wody. Znajdowali się w odległości niecałych stu jardów od krańca równin, ale dobrze byli ukryci i Boog czuł się względnie bezpieczny. Uszli tym razem jeszcze ze trzy mile, było więc lepiej, niż się spodziewał. Z miejsca, gdzie leżeli, poprzez zasłonę z kaktusów i octillo widać było płaszczyzny drgające w niemej wrogości aż po miękką zamgloną linię horyzontu. Ale ich ostrożna uwaga skierowana była na niebo. Rozłożyli się pod różnymi kątami - nasłuchując, zastanawiając się, zaprzątnięci swoim losem. Wszyscy oprócz Franklinna, rozwartymi oczami wpatrzonego w przestrzeń, ogłuszonego nierównym łomotem swego serca.
12
Punkt ósma. Trzy helikoptery usiadły dokoła miejsca katastrofy. Z cienkimi zadartymi w górę ogonami przypominają opite krwią komary. Na dużych kabinach z pleksiglasu skrzy się słońce. Pojedynczo lub po paru kręci się w pobliżu grupka ludzi. Dwaj z nich stoją obok poszarpanego wejścia do resztki wraka, gdzie na wyjętych z siedzeń poduszkach leżą sczerniałe zwłoki Laury Chandler. Wolą nie podchodzić zbyt blisko. Wyższy z nich przesuwa ręką po czole, palcami obciera pot. Przyleciał przed dwudziestoma minutami ostatnim helikopterem, który tu wylądował, i po raz pierwszy ogląda to wszystko. Niejedno już w życiu widział, a przecież jest głęboko wstrząśnięty.
- Co mówi lekarz, od jak dawna ona nie żyje?
- Nie spytałem.
- Musiała żyć przynajmniej jakiś czas jeszcze, inaczej nie zanieśliby jej aż tutaj.
- Żywą czy umarłą wyraźnie chcieli ją umieścić pod osłoną. Wkrótce potem musiała ich dosięgnąć burza. - Niższy kaszle. - Osobiście sądzę, że jeszcze żyła. Niewątpliwie mieli zamiar rozpalić ognisko, żeby dać znak, potem zmienili zdanie w nadziei znalezienia jakiegoś ratunku.
- Możliwe. Ale chyba choć jeden z nich powinien był zostać przy niej. - Znowu ociera pot, zbiera mu się na mdłości. - Ruszmy się stąd trochę. - Przechodzi dwadzieścia jardów i wciąga głęboko powietrze. - Boże, to mi przypomina to, co się działo w Belsen.
- Może tylko ona jedna...
- Wyszła z tego?
- Tak.
Wyższy wzrusza ramionami.
- Minimum jedna osoba, maksimum cztery. - Ogląda się na niskie siedzenia w ziejącej paszczy ogona. - Nie wszystkie miejsca były zajęte, zależy więc od tego, jak siedzieli. Ale ja stawiam na czworo. Tylne siedzenia bywają z reguły zajęte.
Towarzysz przytakuje, potem patrzy na drobne stąd postacie, poruszające się w pobliżu głównej części wraka.
- Jakiś czas minie, zanim ustalą, ile ich było. - Robi pauzę. - Nie ma wielkiej nadziei na zidentyfikowanie.
Ruszają znowu w kierunku najbliższego helikoptera. Używają go jako punktu łączności z radiem w Ajo. Kiedy podchodzą, pilot wojskowy, ze słuchawkami na uszach, kreśli coś w bloku.
- Co nowego?
- Samochody już wyruszyły. Wskazuje im drogę helikopter.
- Nic więcej? Ani słowa na temat ocalałych?
- Jak dotąd nic. Ale z Los Angeles potwierdzili właśnie, że policjant i więzień siedzieli w ogonie.
- To by oznaczało minimum dwóch - mówi wyższy mężczyzna. Mlaska językiem. - W głowę zachodzę, dokąd oni poleźli. Do diabła, toż to czternaście godzin, a może więcej...
- Któryś z nich może być pokaleczony - przerywa drugi.- Albo obydwaj. Albo wszyscy... W ogóle straszna okolica, na północ czy na wschód...
- O tak - dorzuca pilot. - Na południe i zachód także.
Wyższy nic nie odpowiada, tylko odwraca się i patrzy na południe. Po chwili kiwa głową, jakby sam z sobą coś uzgodnił. Potem rusza powoli w stronę wraka. Jego towarzysz idzie z nim razem. Po drodze spotykają jeszcze jednego członka ekipy ratowniczej.
- Co pan sądzi o tym, sir? - Młody jest i to "sir" brzmi w jego ustach naturalnie.
Pokazuje im resztki spiętej na krzyż metalową taśmą drewnianej skrzyni. Kiedy przechodzą one z rąk do rąk, sączy się z nich cienka strużka trocin.
- Pusta?
- Tak, sir.
- Mocno zwęglona.
- I... rozbita potem. Proszę spojrzeć na ten świeżo odłupany kawałek deski... Czy nic nie leży w pobliżu?
- Nie, sir.
Wyższy mężczyzna kiwa głową, robi w tył zwrot i pośpiesznym zamaszystym krokiem rusza w stronę punktu łączności.
Dom Bartonów w Nowym Orleanie. Steve Barton spotyka żonę, kiedy ona schodzi na dół.
- Właśnie słyszałem, Vera. - Mówi głosem cichym i pełnym napięcia, niemal szeptem.
- No i?
- Rozbił się. I podobno się spalił...
- O Boże! - Wyczytała to już przedtem z jego twarzy, z jego ruchów, kiedy szedł przez pokój. A jednak...
- Mówili w radio, kiedyś ty poszła do niej na górę.
- O Boże, Steve... - Patrzy na niego bezradnie.
- Coś mówili, że niektórzy żyją. Robią poszukiwania, ale nie wiadomo, ilu ich jest. Przynajmniej ja wiem tylko tyle.
Vera osuwa się na najniższy stopień.
- Z uwagi na nią przyciszyłem radio i nie dosłyszałem wszystkiego, byłem w kuchni na początku... Ale to źle wygląda, kochanie.
Żona potakuje. Potem mówi:
- Będziemy musieli jej powiedzieć.
- Czy nie możemy trochę poczekać, dopóki nie podadzą oficjalnej wiadomości?
Vera potrząsa głową.
- Nie mogę jej łudzić, Steve, sprawa jest zbyt poważna. Niepewność ją zabija. - Wstaje, ociera ręką oczy. - To... To wydaje się niemożliwe, nawet teraz.
- Słuchaj, poczekajże, najpierw zadzwonię na lotnisko.
Rusza do telefonu. - Podobno znają nazwiska... całą masę szczegółów.
- Dobrze. - Potem w rozterce popatrując na schody dodaje: - Nie pójdziesz zaraz do pracy, prawda? Zostaniesz trochę w domu.
- Ależ tak. Nie kłopocz się o to.
W chwili kiedy sięga po słuchawkę, dzwoni telefon.
Lotnisko w Tucson, ósma dwadzieścia pięć.
- Czy pani nie wie, choć w przybliżeniu, które miejsce zajmował pani synek?
- Nie. - Gail Slade ogląda się. - Odwoził go Beatson. Pawle, może on będzie wiedział.
Dexter przytakuje.
- Niewykluczone... Poczekaj, zobaczymy, co on powie.
Przez zatłoczone biuro operacyjne lotniska przeciska się do wyjścia, potem idzie korytarzem i schodzi do poczekalni, gdzie każdy dźwięk odbija się głośnym echem. Pełno: specjalny punkt informacyjny oblężony. Beatson czeka przy głównym wejściu - ale Beatson nic nie potrafi powiedzieć.
- Nie, proszę pana - mówi. - Pan wie, jak to jest. Pomachałem mu zza bariery, kiedy pasażerowie wychodzili, ale gdzie usiadł - wzrusza ramionami - nie umiem powiedzieć.
- Dziękuję. Nie myślałem, żeby...
- To znaczy, że jeszcze jest nadzieja?
Dexter waha się.
- Może i tak - odpowiada. Powtarza: - Może i tak. Znowu w górę schodami, pomalowanym lśniącą farbą korytarzem i do biura. Gail wyczekująco patrzy na niego, kiedy przepycha się bokiem, torując sobie ramieniem drogę.
- Nic nie wie, Gee - mówi, potem do siedzącego przy biurku: - Zresztą skąd ktoś miałby wiedzieć. - W jego głosie czuje się powściągane rozdrażnienie. - Z chwilą kiedy pasażer wsiada do samolotu...
- A może on pamięta, czy chłopiec wsiadł jako jeden z pierwszych?
- Nie pytałem.
- To by mogło ułatwić. Niemal zawsze najpierw zajmowane są tylne siedzenia.
- Tak, tak. - Dexter ociera twarz. - Pójdę raz jeszcze i sprawdzę - mówi ze znużeniem.
Po niecałych pięciu minutach nieobecności wraca i z daleka Już mówi:
- Zdaje się, że gdy wychodzili, był mniej więcej w środku grupy. - Drżącymi rękami szuka znów papierosa.- Myślałem, że a nuż Beatson widział go w którymś z okienek. Czasem to możliwe. Ale nie widział. Samolot był za daleko i nie pod tym kątem, co trzeba. - Ogarnia go uczucie skrajnego zniechęcenia. - Nic nam to nie da.
- Wszystkich o to pytamy, proszę pana. Obsługę naziemną w Los Angeles... wszystkich.
- No tak, ale...
- To wszystko, co możemy zrobić chwilowo, dopóki nie ustali się, gdzie są ocaleni. - Patrzy na ich ściągnięte twarze, w tej chwili nienawidzi swego zajęcia. - Proszę mi wierzyć, że wiem, jakie to dla obojga państwa straszne.
Oczy Gail nagle napełniają się łzami. Odwraca głowę, szuka w torebce chusteczki. Paweł Dexter delikatnie bierze ją za rękę, czuje, że słowa są bezsilne.
Ósma czterdzieści. Dwaj ludzie niosą Laurę Chandler na noszach do czekającej sanitarki. Trzeci zagląda za siedzenia, tam gdzie leżała, odwraca poduszki, z głośnym szuraniem ciągnie jakiś but przez ściółkę plastikowych kubków, kawałków szkła i dolarowych banknotów.
Wewnątrz jest taki zaduch, że nie pozostaje tam długo. Ale kiedy już chce wyjść, coś niespodzianie przyciąga jego uwagę. Zatrzymuje się, przechyla przez parę siedzeń po prawej stronie i z zaciekawieniem patrzy na małe kwadratowe okienko. Znajduje się ono w odległości paru stóp od miejsca, gdzie się oderwał ogon, i gruby pleksiglas wcale się nie stłukł.
Okienko teraz jest zakurzone, prawie matowe. Przez jego powierzchnię biegną na ukos słabo widoczne, do śladu ślimaka podobne, palcem wypisane litery... J. L. D.
Centrum miasta Los Angeles: za dwie minuty dziewiąta.
Biura Zjednoczonego Przedsiębiorstwa Ubezpieczeń Przemysłowych znajdują się na drugim piętrze, ale George Chandler wsiada do windy. W ustach mu zaschło, oczy ma lekko krwią nabiegłe, nie jest w najlepszej formie. Wierzchem dłoni przeciąga po policzku, kiedy zasuwają się drzwi windy. Do licha! Że też żadna baba nie ma w domu uczciwej maszynki do golenia...
Drzwi otwierają się, George Chandler wysiada, przechodzi do głównego biura. Przyszedł punktualnie co do minuty, ale inni go wyprzedzili. Prawie połowa biurek jest zajęta.
- Sie masz, Pete... Sie masz, Sheila... - mówi automatycznie w przejściu. Głowy zwracają się w jego stronę, ale on nie dostrzega nikogo specjalnie. Rozgląda się za Ruth Dunn. Jakoś musi zatrzeć to, co wydarzyło się ostatniej nocy. Na biurku jego leży kartka: "Proszę się do mnie zgłosić. Marshall". Przecież nie mogła o tym powiedzieć Marshallowi. Zaskoczony idzie do biurka kierownika i zapinając marynarkę otwiera drzwi.
- Dzień dobry, Harry - mówi schrypniętym głosem. - O co chodzi?
Harry Marshall ma około pięćdziesiątki, pulchny, łysy i dobrotliwy. Przeczytał o wszystkim w gazecie przy śniadaniu i mocno się przejął. Laura była zawsze jego ulubienicą: wspaniała dziewczyna. Przyjechał samochodem do miasta wcześniej, tak, żeby na pewno przyjść przed innymi, sam wystukał na maszynie polecenie. Przez kwadrans siedział u siebie w gabinecie nie wiedząc, czy George Chandler stawi się osobiście, czy zadzwoni do niego, czy też w ogóle nie da znaku życia. Ale bez względu na to, co zrobi, chce mu jakoś pomóc.
- George - mówi wstając - ja... nie umiem wyrazić, jak mi przykro.
- Z jakiego powodu?
Harry Marshall patrzy na niego, waha się.
- Czy ty naprawdę nic nie wiesz?
- O czym?
Na pulchnej twarzy maluje się oszołomienie i zakłopotanie.
- Czyś ty nie widział gazet? Nie słuchał radia?
- Nie.
- Matko Boska!
George Chandler marszczy czoło.
- Co się takiego stało, Harry?
- Gdzieś ty był zeszłej nocy?
- W mieście - pada ostrożna odpowiedź.
- Ale gazety, człowieku! Czyś ty nie czytał nawet nagłówków?
- Już ci mówiłem, że nie. No, wykrztuś wreszcie, o co chodzi?
- O Laurę. - Harry Marshall jąka się. - Laura... - Dzwoni telefon, Marshall, rad temu, bierze słuchawkę. - Kto? Tak, jest tutaj. - Pulchną ręką zasłania mikrofon.
- To z Transoceanicznych, George. Bo...
Urywa, pełnym znużenia ruchem wyciąga rękę ze słuchawką. Patrzy, jak George Chandler idzie ku niemu, i pojąć nie może, że tamten przyjmuje nowinę w ten sposób - tak lekko.
13
Wkrótce po dziewiątej ujrzeli pierwszy helikopter. Szli znowu niecałe pół godziny i Boog natychmiast kazał im się zatrzymać i położyć. Jajowaty kształt mocno już się oddalił na północny-wschód. Boog wolał jednak nie ryzykować. Helikopter brzęczał pracowicie jak pszczoła, która zastanawia się, gdzie usiąść. Dwukrotnie w przeciągu minuty zawisł w powietrzu bez ruchu, później poleciał dalej, jakby niezadowolony, i dudniąc skierował się daleko na południowy-wschód, ku niskiemu łańcuchowi wzgórz po drugiej stronie równiny.
Boog obserwował, jak leci, i mrużył oczy od słońca. Aha! - już wiedzą! Od dość dawna się tego spodziewał. Helikopter zmniejszył się, prawie znikł. Rzekłbyś starły go z nieba drgające fale upału. Boog jednak pomyślał: Wróci. Zobaczymy więcej tych drani. I będą jeszcze inne, wszystkich kształtów i wielkości...
Wezbrał w nim od dwóch miesięcy już dręczący go strach, ten sam, co uczepił się go w Nowym Orleanie i gnębił przez pięć stanów, przez całą drogę do Los Angeles. W więzieniu strach ten jakby zbutwiał, wyrodził się w rozgoryczenie, ale od momentu gdy odebrał rewolwer, znowu począł go nękać - nawet w owych pełnych tryumfu chwilach oszołomienia złotem i poczuciem władzy. Całą noc mu towarzyszył, a od świtu jeszcze się wzmógł. Dopiero jednak widok helikoptera podziałał na Booga jak pchnięcie ostrogą.
- Dobra! - krzyknął. - Wstawać, dalej... Na nogi! - Irytował się, że są zbyt ślamazarni. Kopał Franklinna, doprowadzony do szaleństwa jakimś bydlęcym brakiem reakcji ze strony grubasa. - Ty, policaj, także.
Wprowadzeni w swój własny rytm, niezdolni byli przyspieszyć. Pierwszy Hayden, za nim Franklinn, potem chłopiec, leźli potykając się w śmiertelnie bolesnej monotonii.
- Ty tam, trzymać się razem! - zawołał do Haydena Boog. - Nie próbuj no wyłazić z krzaków. - Spojrzał w tył, a potem na nich wszystkich. - Teraz słuchać! To nie ostatni helikopter, jaki zobaczymy dzisiaj, i przylecą bliżej jeszcze. Jak nadlecą, sami szukajcie, gdzie się schronić, i kładźcie się na płask, zrozumiano? Niech no jeden się ruszy, a już nigdy żaden z was się nie ruszy, lepiej więc mnie słuchać.
W głosie jego brzmiał jakiś niebezpieczny ostry ton, nadający wciąż powtarzanej groźbie nowy okrutny posmak. Nie wywołał jednak żadnej reakcji, równie dobrze mógłby krzyczeć do trójcy głuchoniemych. Wlekli się dalej bokiem skalistych, kaktusami porosłych stoków, a on szedł za nimi, depcząc nieomal chłopcu po piętach. Nawet teraz uważał, że warto by raczej zaryzykować i zwolnić kroku niż zapuszczać się w przedgórze. Czeka ich jeszcze długa droga - piekielnie długa droga - a czas działa przeciwko nim.
Samoloty to nie jedyna udręka. Jeśliby im się jakoś wymykał do zachodu, miałby pewność nocnego odpoczynku. Ale nie ma ucieczki przed głodem, pragnieniem, osłabieniem i bólem - nawet gdyby granica była tuż, tuż. Drogo później zapłaci za każdą milę utraconą przez zbytnią ostrożność.
Po kilku minutach wydało mu się, że znowu słyszy samolot, ale choć przeszukiwał wzrokiem niebo, nic nie zobaczył. Potem, w momencie kiedy sam się oskarżał, że robi się nerwowy, tuż przed nimi w górze dostrzegł helikopter wynurzający się z mgiełki upału. Bliżej niż za pierwszym razem, chociaż nadal zbyt daleko, żeby to miało być groźne; kazał im się jednak zatrzymać i przypaść do ziemi.
Leżeli tedy na brzuchu i śledzili go spoza osłony bezlistnych krzewów. Leciał nisko, co najwyżej sto stóp nad ziemią, wielkie poziome łopaty śmigła odbijały chwilami słońce, tworząc świetlny, migocący krąg. W pewnym momencie zawisł w powietrzu huśtając się jak zabawka na niewidzialnej nitce, potem ruszył dalej. Boog popatrywał to na nich, to na samolot. Basowy huk silnika przelewał się nad nimi na przemian cichszymi i głośniejszymi falami. Tuż koło nich wzbiły się w górę jakieś przestraszone ptaki, chwilę krążyły, po czym odleciały. Dudnienie helikoptera stawało się coraz bliższe, a jego spuchnięty nochal lśnił w słońcu. Boog wiedział już teraz, że helikopter doleci do przedgórza mniej więcej w odległości ćwierć mili na północ od nich. Z początku trudno było ocenić, którędy poleci, obecnie jednak nie miał już cienia wątpliwości.
Hayden rozglądał się uważnie spoza ostro zakończonego odrostu cholla i czuł, że znika ostatnia nadzieja. Zobaczył, jak helikopter zawraca wprost nad skałą ze zwietrzałego piaskowca, którą minęli niespełna dziesięć minut temu, skręca ciasnym półkręgiem i wylatuje ponad równinę. Znowu skierował się na południowy-wschód, przelatując ukośnie przed nimi. Przez gardłowe stękanie silnika przebijał się dziwnie przykry odgłos towarzyszący ruchom jego śmigieł, a w przezroczystej kabinie Hayden wyraźnie zobaczył dwie małe sylwetki, ciemne na tle słońca. Już chciał zerwać się na równe nogi, machać, krzyczeć, wybiec na otwartą przestrzeń... ale w zarodku zdusił pokusę. Rewolwer przygważdżał go do ziemi.
Różne myśli przelatywały mu przez głowę, zwalczając się wzajem, wprawiając go w zamęt, aż wreszcie helikopter odleciał od nich daleko i za późno już było na cokolwiek. Hayden leżał na spieczonej ziemi i czuł, jak bije mu serce, jak cały spływa potem, rozgoryczony świadomością, że wtedy, kiedy miał zrobić decydujący krok, zabrakło mu odwagi.
Pchły na psim grzbiecie... Zwrot ten mocno utkwił mu w pamięci. Z wolna jednak zdał sobie sprawę, że jeszcze może nieraz przyleci jakiś helikopter i będzie wisieć nieruchomo w powietrzu w odległości rzutu kamieniem, dopóki któryś z nich nie wykorzysta sposobności. Postanowił dobrze przyjrzeć się obu swoim współtowarzyszom. Twarzy chłopca nie mógł zobaczyć, natomiast twarz Franklinna nosiła na sobie nadal to samo piętno, głęboko wyryte piętno starości. Uzyskał potwierdzenie tego, o czym już wiedział i co akceptował przez wiele godzin - nie można liczyć, żeby policjant odegrał główną rolę. I rzecz dziwna, poczuł się nagle roztrzęsiony i bezradny, jak gdyby teraz dopiero pojął, że na niego i tylko na niego spada całe brzemię odpowiedzialności.
Helikopter był już teraz mały jak pszczoła. Hayden wychylając głowę rozejrzał się i popatrzył na Booga. Ten zaś właśnie się podnosił nie spuszczając go z oczu. I Hayden żywo uświadomił sobie, że Boog czyta w nim jak w otwartej książce.
Helikopter leciał na południe między dwoma pasmami gór, zbaczając to w prawo, to w lewo, przeszukując metodycznie cały teren po drodze. Nie przyleciał już tak blisko jak wtedy, ale przyleciały inne. W przeciągu najbliższego kwadransa zobaczyli jeszcze trzy inne, wyżej tym razem, wyraźnie współpracujące ze sobą. Na króciutko także ukazał się jakiś lekki samolot, lecący ponad równiną w stronę granicy, ale Boog nie jego się obawiał, lecz helikopterów.
Kilkanaście razy przed dziesiątą musiał szukać kryjówki. Przeważnie okazywało się to zbyteczne, ale co najmniej dwukrotnie jakiś helikopter węszył niebezpiecznie blisko, wisząc dwieście lub trzysta jardów od miejsca, gdzie leżeli wszyscy czterej.
Boog nieodmiennie sadowił się tuż za Haydenem, dzieląc z nim ten sam nakrapiany słońcem skrawek cienia, a jeżeli niebezpieczeństwo trwało, utrzymywał ogień zaporowy wywrzaskiwanych pogróżek. Hayden nic zupełnie nie mógł zrobić. Wytężał wzrok, patrząc w górę przez rzadkie zarośla, a jego mózg tracił kontrolę nad myślami. Za każdym razem przeżywał dokładnie tę samą chaotyczną walkę wewnętrzną i za każdym razem, kiedy helikopter już zawrócił i skierował się gdzie indziej, poddawał się tym samym rozpaczliwym, niewczesnym żalom.
Mogłoby się to powtarzać bez końca cały ranek, gdyby nie jednoosobowy helikopter, który kręcił im się niemal wprost nad głowami. Cień jego przeciągał nad nimi zakrywając słońce. Boog miał szczęście, że zdążyli przedtem dotrzeć do miejsca, gdzie zarośla były względnie gęste; przeżył jednak moment szalonego zdenerwowania i postanowił odtąd zrezygnować z szybkości na rzecz bezpieczeństwa.
Zaniepokojony - kazał im zawrócić ku przedgórzu. Otoczyły ich zaraz garby płowe jak lwia skóra, żółte jak nawóz., pokryte pojedynczymi głazami i smugami czerwonawego piachu, tu i tam nakrapiane kępkami nędznej wysilonej zieleni. Z trudem pięli się po pochyłościach, chwiejnie schodzili po stokach, posuwali się między drobnymi grzbietami i skałami głównego pasma górskiego. Tymczasem słońce szło w górę. Boog starał się mieć je zawsze w miarę możności przed swoim lewym ramieniem. Innego sprawdzianu kierunku nie było. Nadal od czasu do czasu dobiegało ich dudnienie helikopterów, ale echo górskie nieraz płatało im figle i nie zawsze byli pewni, gdzie lub jak blisko są one. Od czasu do czasu widzieli któryś z nich - wznoszący się podejrzliwie między skalistymi pagórkami lub ze złością młócący powietrze ponad nagim grzbietem.
Przeważnie jednak niebo było puste, nawet wtedy, kiedy wściekły ryk znienacka rozlegał się echem nad nimi, a zdenerwowany Boog kazał im kłaść się. Coraz mocniej czuł, że na niego polują. Że wzgórza są nie tylko kryjówką, ale i więzieniem. Już teraz żałował łatwych do przejścia równin. Tutaj droga ich biegła tak kręto, że Hayden wlókł się coraz wolniej. Boog popędzał go wprawdzie bez przerwy, ale nic to nie pomagało. Hayden lazł noga za nogą, ze zmęczenia obojętny na wszystko, uginając się pod ciężarem sztab. W wąskich głębokich dolinach stało gorące, zastygłe powietrze, na stokach paliło i oślepiało słońce. Skręcali to w prawo, to w lewo zależnie od rzeźby terenu. Spływał z nich pot, a w gardłach im zasychało. Myślenie o wczorajszym deszczu było aktem samoudręki, z tęsknotą jednak wspominali o nim. Skończyło się już urąganie, nikczemne rzucanie za nimi obelg. Co najwyżej czasem słyszeli warknięcie, żeby iść prędzej; okrzyk, żeby przypaść do ziemi.
Franklinn zataczał się w powolnej nieprzytomnej pogoni za Haydenem, zagubiony w utajonym labiryncie dźwięków i na wpół oślepiony ostrym szklistym blaskiem odbitego od skały, przełupanego przez gąszcz światła. Pytająco przesuwał językiem po wyschniętych dziąsłach, nie zębów szukał jednak, lecz śliny. Oburącz przytulając sztabę do piersi brnął przed siebie niczym człowiek, który przeżywszy trzęsienie ziemi trzyma kurczowo jakiś cenny uratowany przedmiot. Przez rozgorączkowany mózg przesuwały się mgliste obrazy okolicy jeziora Champlain - częściowo zapamiętane, częściowo imaginacyjne. Przez chwilę ujrzał - i zielone piękne jezioro, i opasane żywopłotem pastwiska, i pod drzewami stojące wielkie tłuste krowy fryzyjskie, i głębokie, czyste, chłodne strumienie, biegnące przez bujne falujące łąki. W chwilę potem mrugał, żeby pot spłynął mu z oczu, i brnął w ślad za Haydenem przez plątaninę cierni lub leżał na ziemi i patrzył bezmyślnie na helikopter, który gdzieś w dali przeskakiwał od punktu do punktu... I jedno, i drugie było całkiem nierealne.
Chłopiec z trudem parł za nim naprzód, kulejąc na podwiązanej rękawem stopie. Prowizoryczna podeszwa wystrzępiła się już i zniszczyła, a prócz tego przywiązana była coraz luźniej. Nie ośmielał się jednak przystanąć, aby ją poprawić, gdyż bał się, że Boog znów go uderzy. W głowie wciąż mu jeszcze łupało od tamtego ciosu, a upał i głód wprawiały w stan odurzenia. Ledwo już dźwigał dwudziestofuntową sztabę. Wlokąc się tak w ślad za Franklinnem, raz po raz odczuwał, że w gardle duszą go łzy. Mozolne człapanie wyczerpanego grubasa przerażało go, napełniało odrazą. Ilekroć przed oczami ułudnie mignął mu helikopter, chłopiec pogrążał się głębiej jeszcze w bolesne rozpamiętywanie własnej niedoli. Z jakimś dziwnym mętnym odrętwieniem myślał teraz o rodzicach. Duszące w gardle łzy były po prostu wynikiem niekończącego się znużenia i gdyby nie Hayden, nawet nie usiłowałby ich zwalczać. Żałował, że nie jest bliżej, że oddziela go od Haydena policjant. Niekiedy podczas odpoczynku gdzieś w ukryciu wymieniali spojrzenia i łagodniejszy przez chwilę wyraz umęczonej o zaciśniętych wargach twarzy Haydena na nowo dodawał chłopcu otuchy. Ilekroć się to zdarzyło, zawzięcie postanawiał jeszcze czas jakiś iść dalej, ale niebawem, w chwili gdy znów wstawali i odnajdywał siebie między Boogiem a Franklinnem, wola jego słabła.
Słońce znów o cal się podniosło, cienie się skurczyły. Ostatnie ptaki umilkły. A oni szli dalej przed siebie falistym pustkowiem pośród spłowiałych zieleni i brązów. Niebo ustroiło się w mosiężny blask. Sunęli przez kępy kruchych traw, płoszyli barwne roje motyli, wykręcali sobie nogi na stromych skalistych stokach, kiwając się schodzili do płytkich dolin. Puste żołądki protestowały, zdarta skóra paliła ogniem. Ślizgali się i potykali w wysiłku zachowania równowagi wykonując nogami niezgrabne marionetkowe jakby ruchy. A każdy z nich, ilekroć się zatoczył, poprzez szum w uszach słyszał popędzający głos Booga.
Minęło pół godziny, może więcej: czas utracił jakiekolwiek znaczenie. W końcu jednak Boog znalazł trochę cienia i szorstko kazał im się zatrzymać. Znajdowali się w szerokim wąwozie pośród skał i karłowatych drzew. Od jakiegoś czasu nie było widać ani słychać samolotu.
Nigdy nie zbliżyły się do nas, myślał gorzko Hayden. Może raz - na skraju równin - ale to wszystko. A jeśli nas nie zobaczyły wtedy, czy mogą zobaczyć nas teraz? Przetarł oczy drżącymi rękami i popatrzył na wszystkich kolejno. Sami obcy. Boog także. O nim również nic nie wie. Nienawidzi go jednak z tą samą pełną pasji bezradnością, z którą lituje się nad tamtymi dwoma. Nie gra roli, kim jest Boog - kim jest którykolwiek z nich. Wszyscy zginą, jeśli on mu nie odbierze rewolweru. Jakoś musi to zrobić... nawet jeśliby przy tym miał zabić Booga. Patrzył na niego jak zahipnotyzowany, przerażony tym nowym aspektem swego dylematu. Nie do wiary, ale nigdy dotąd nie przyszło mu to na myśl. Doszedł do tego mimo woli, stopniowo, co godzinę odrobinkę bliżej, w miarę jak rosła nienawiść, rozpacz i zmęczenie. Nosił w sobie jakiś wir wewnętrzny modlitw, nadziei, innych obaw, i to odwracało jego uwagę, zaślepiało. Aż do tej chwili... Odruchowo przesunął zgiętym palcem po miękkim teraz brzegu koloratki. Poprzedniego ranka służył księdzu Stelli do mszy świętej, patrzył, jak błagalnie podnosi czyste białe Ciało Chrystusa, z całego serca modlił się o wskazanie, co z sobą zrobić. A teraz niewiele więcej niż o dzień później leży pocąc się na pustyni i zmuszony okolicznościami zastanawia się nad popełnieniem morderstwa... Bez zmrużenia oka wpatrywał się w Booga i od rozważania tej okropnej alternatywy jeszcze większy zamęt ogarnął jego zamroczony umysł.
- Przestań się pan gapić na mnie! - powiedział nagle Boog.
Gorący pot zalał Haydenowi oczy. Boog rozpłynął się, znikł. To niemożliwe. Niemożliwe. Nie śmie - nie wolno mu zastanawiać się nad tym... Wszystkie karty układają się na korzyść Booga. Nawet i ta.
- Nie gap się tak na mnie, słyszysz!
Boog opierał się o trędowaty pień drzewa, z nogami w rozkroku, z rewolwerem na kolanach. Nie ufał tej ciszy i czuł się w niej nieswojo. W dalszym ciągu patrzył na niebo, rozglądał się wokoło, wytężał słuch. Irytowało go, że Hayden jest świadkiem jego zdenerwowania. Ależ mu się chce spać, o Boże! Powieki ma jak z ołowiu. Nie ośmielał się ich jednak spuścić dłużej niż na sekundę. Musi się obyć bez snu dzisiaj w dzień, dzisiaj w nocy, jutro, może przez parę dni.
Obmacywał rewolwer, patrzył na sztaby złota. Franklinn i chłopiec leżeli na skraju cienia. Nic nie było słychać oprócz oddechu policjanta. Od skał wąwozu odbijały się fale żaru. Boog wygniatał z języka ślinę, pracowicie rozprowadzał ją po jamie ustnej. Starał się zapomnieć o wodzie, o jedzeniu, o czekających go dniach bez chwili odpoczynku, ale coraz bardziej rozprzestrzeniał się w nim niepokój. Spróbował wyobrazić sobie, jak daleka jeszcze czeka ich droga. Jedna wielka niewiadoma. Nic nie wie - i to jest właśnie najgorsze. Dziwił się, że dokoła nagle przestały huczeć samoloty. Chyba z kwadrans minął od chwili, kiedy słyszał ostatni. Przychodziło mu na myśl to jedno tylko, że poszukiwania skoncentrowano gdzie indziej. Niepodobna uwierzyć, że tak wcześnie zostały odwołane, szaleństwem byłoby myśleć, że sami o tym nie wiedząc mogli już przekroczyć granicę.
Szaleństwem?... A jeżeli pasmo górskie przecina granicę? Aż się poderwał i usiadł, ogarnięty dreszczem przelotnego podniecenia. W tej chwili nie wiadomo skąd dobiegł ryk, a nad głowami im śmignął cień. Nim zdążyli pojąć, co się dzieje, już na niebie, w odległości niespełna pięćdziesięciu jardów od miejsca, gdzie leżeli, zawisł helikopter.
- Nie ruszać się!
Ryk silnika zmienił w szept jego wrzask, a Franklinn brutalnie przywołał do przytomności. Policjant obrócił się i wytrzeszczył oczy, zdumiony i zaskoczony. Boog warknął na niego. Hayden i chłopiec zamarli bez ruchu, tylko serca im biły przyśpieszonym rytmem, a wzrok utkwili w helikopter. Nic nie zapowiedziało, że się zbliża. Widoczny z boku, unosił się jak ważka śmiertelnie blisko. Mieli uczucie, że dość ręką sięgnąć, by go dotknąć. W przezroczystej kabinie widać było ciemnowłosego mężczyznę bez kurtki, widać było ręce manipulujące przy urządzeniach sterowych. Patrzył wszędzie, tylko nie na nich. Znajdowali się za jego prawym ramieniem. Hayden z całej duszy pragnął, żeby pilot odwrócił głowę, na usta rwał mu się okrzyk: "Tutaj... Tutaj... Między tymi skałami..." Każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. Kiwał się cienki ogon, śmigło wzbijało pył. Helikopter zaczął się oddalać.
Śledzili, jak z wolna rusza na północ wzdłuż wąwozu. Boog poczuł taką ulgę, że aż się oblał zimnym potem, Haydenowi serce skurczyło się z trwogi. Chłopiec leżał na brzuchu w zasięgu cienia rzucanego przez drzewo. Impulsywnie wyciągnął z kieszeni harmonijkę i chwilę trzymając ją przed sobą, tuż przy ziemi, począł kręcić nią w słońcu. Boog patrzył za helikopterem, na nich ledwo parę razy rzucił okiem, nie dostrzegał więc tych poczynań. W pewnym momencie chłopcu udało się i od chromowanych części harmonijki odbił się blask słońca. Jak szalony jął nią kołysać w przód i w tył trzymając ją tuż przed sobą.
W odległości siedemdziesięciu jardów świetlny zajączek trafił pilotowi wprost do oka. Może nie zwróciłby na to uwagi, ale manewr powtórzył się dwukrotnie, raz po raz. Wyciągnął głowę. Strome ściany wąwozu były jednostajnie nagie z wyjątkiem kupy głazów i kilku pochyłych drzew. W chwili gdy obserwował wąwóz, znów dobiegł go błysk, przesunął się przez to, na co patrzył, jak malutkie światełko reflektora. Zaintrygowany pilot okrążył to miejsce. Skierował się ku skrawkowi nierównego terenu, wypatrując z natężeniem, choć bez wielkiej nadziei. Dość miał już fałszywych alarmów: oślepiający blask robił sobie zabawę z tego, co człowiek widział - lub co mu się zdawało, że widzi. Światło odbijało się pod różnymi nieprawdopodobnymi kątami... Ostrożnie przeleciał kawałek, tracąc wysokość, schodząc do jakichś czterdziestu stóp. Był jeszcze oddalony ze trzydzieści jardów od skał i jeszcze sam nie wiedział, co o tym myśleć, kiedy światło znowu mrugnęło mu prosto w oczy, i tym razem zobaczył więcej niźli brunatno-szarą płaszczyznę, usianą czarnymi jak atrament plamami cienia.
Nagle wyraźnie zobaczył chłopca... Potem, niemal jednocześnie, kogoś, kto zerwawszy się na równe nogi, wybiegł naprzód z cienia w słońce, z ręką podniesioną, jakby go pozdrawiał. Był to Boog. Strzelił w biegu dwukrotnie, raz po raz, celując w plastikową kopułę. Przebiegł tak kilka kroków, zatrzymał się i znów strzelił; dobrze strzelił mimo paniki, mimo że użył do tego lewej ręki. Krzyczał. Helikopter zadrżał. Przez krótką chwilę wisiał w miejscu rycząc, młócąc śmigłem. Potem jakby z niego wyciekło życie zleciał nagle jak winda w drapaczu chmur. Spadał równo, ale kiedy uderzył w ziemię, coś w nim trzasnęło. Trysnęła w górę fontanna żółtawego pyłu.
Boog przebiegł jeszcze kilka kroków, po czym odwrócił się, wymachując rewolwerem. Ani myślał ryzykować.
- Ty... szczeniaku!... - Ledwo go mogli dosłyszeć. Silnik jeszcze pracował. Wielkie łopaty śmigła jeszcze się obracały. - Chodź no tu!
Chłopiec podbiegł spiesznie, przerażony tym, co zobaczył. Boog pchnął go przed sobą, zmuszając, żeby zbliżył się do helikoptera. W pleksiglasie były dwie dziury, każda otoczona szorstką siatką pajęczą. Podmuch powietrza targał za ubrania, przypłaszczał włosy.
- Otwieraj drzwi.
Chłopiec wspiął się na palce, szarpnął za klamkę. Za trzecim razem drzwi się odsunęły w tył. Pilot leżał zwalony na przyrządy sterowe. Twarz miał odwróconą ku nim, oczy poruszyły się z wolna, jakby chciał im się przypatrzeć. Zdawało się, że chce coś powiedzieć. Krew plamiła koszulę i brunatne spodnie, kapała na podłogę. Boog patrzył na niego bez wzruszenia, owładnięty jedną myślą. Potem cofnął się. Przez krótką okropną chwilę chłopiec myślał, że każe mu wejść do kabiny. Zamiast tego Boog kazał mu wrócić do tamtych dwóch, poganiając krzykiem, żeby się pośpieszył. Hayden stał, Franklinn również - zastygli w pełnym napięciu bezruchu, aktorzy czekający na słowa suflera.
- Bierz złoto - powiedział chłopcu Boog. Potem rozwścieczony jego wahaniem: - Wszystko. Wszystkie cztery kawałki. - Ani Hayden, ani Franklinn się nie ruszyli. - Na miłość boską! - Sprawiał wrażenie ogarniętego szaleństwem. Strzelił w ziemię tuż obok Haydena. - Do roboty! Podawać!
Ułożyli sztaby jedne na drugich opierając je o pierś chłopcu aż po brodę. Od ciężaru ugięły się pod nim kolana. Z rewolwerem za plecami, kulejąc, ociężale powlókł się do helikoptera. Było to niecałe trzydzieści jardów, ale chyba nie doszedłby dalej.
- Pakuj złoto do środka! - ryczał Boog przekrzykując gardłowy kaszel silnika.
Chłopiec zrobił, co mu kazano, nie śmiejąc spojrzeć w twarz rannemu pilotowi, podnosząc po jednej sztabie z miejsca, gdzie je upuścił. Kiedy wszystkie już były w helikopterze, Boog odwołał go na bok.
- Stój no przy drzwiach i nie ruszaj się.
Położył rewolwer na podłodze kabiny, zanim sam się wciągnął do środka. Skoro się tam znalazł, złapał pilota za ramię zmuszając, żeby oparł się plecami o poręcz. Pilotowi głowa chwiała się pijacko z boku na bok.
- Ruszaj!
Odpowiedzi nie było. Spod ciężkich powiek oczy patrzyły na niego nie widząc. Boog uderzył w obojętną twarz, potrząsnął bezwolnym ciałem.
- Ruszaj! Ruszaj no, ty!
Chłopiec nie mógł patrzeć na to i nie mógł zmusić się do ucieczki. Zamknął oczy, bał się rewolweru, jak nigdy dotąd. To, co się stało, to jego wina... Jego wina... Od strony wąwozu Hayden i Franklinn przyglądali się tej scenie, ale widzieli tylko pantomimę, jaką rozgrywały postacie w kabinie. Poprzez kaszel silnika chłopiec słyszał szaleńcze wrzaski Booga, odgłosy uderzeń i szarpaniny. Trwało to i trwało bez końca. Potem nagle silnik zagadał bezładnie i zgasł, łopaty przestały się obracać. W nagłej ciszy głos Booga zabrzmiał niesamowicie donośnie, aż piskliwy z wściekłości. Chłopiec trwożliwie otworzył oczy. Naprzeciw niego kołysała się z boku na bok głowa pilota. Z ust sączyły mu się dwie bliźniacze strużki krwi. Na widok tej strasznej maski śmiertelnej owładnęło nim przerażenie, ale nadal nie mógł się ruszyć. Przyrośnięty do miejsca, oprawiony w ramę drzwi, czekał cały drżący, dopóki Boog nie wydostał się na zewnątrz. Potem słabymi rękami ściskając sztaby, niezdarny z troski o to, aby ominąć krew, zrobił, co mu kazano, i wyciągnął je z kabiny. Strach dodał mu sił, podniósł więc je z ziemi, osiemdziesiąt funtów naraz, po czym zataczając się wrócił do Haydena i Franklinna.
Boog szedł za nim i pocił się. Zaognione oczy nieprzytomne były i szalone. W gardle czuł wzbierające nudności. Wymachując rewolwerem, odplunął.
- Rozdzielić mi to - rzucił szorstko. - I jazda.
Hayden wpatrywał się w niego.
- Czy on nie żyje?
- A panu co do tego, panie ładny?
- Czy on nie żyje?
- Jasne, że tak. Ulżyło panu? No, to jazda teraz, ruszamy...
Hayden spojrzał z daleka na bezwładną w przezroczystej kabinie anonimową postać. Wszystko stało się tak błyskawicznie szybko, że w głowie mu się to nie mieściło. Miał jakąś przytępioną wrażliwość. Mimo że sam był naocznym świadkiem, w mózgu pieniło mu się niedowierzanie.
- Jazda! - znowu wychrypiał Boog.
Ruszyli przed siebie jak jeńcy wlokący się z pola bitwy. W południe słońce rozpłynęło się w rozpalonym do białości niebie i niebawem helikopter zniknął z pola widzenia - jakby go nigdy nie było.
14
- Kanonik Northcott?
- Przy telefonie.
- Tutaj ksiądz Stella. Ależ źle słychać. Tak, tak z Los Angeles...
Teraz, kiedy już może przejść do sedna sprawy, wydaje mu się, że ma niewiele do powiedzenia. Nie liczy na to, że się czegoś dowie. Wie tylko tyle, ile można się dowiedzieć z gazet czy z radia, a więc rektor wie to samo.
- To tragedia, proszę księdza - powtarza z powagą rektor. - Okropna tragedia. Czy ksiądz nic nowego nie słyszał?
- Nic.
- Tutejsze radio nadało krótki komunikat z wiadomością, że ktoś z pasażerów ocalał.
- Na lotnisku mówią o tym dość niejasno. - Powtarza głośniej: - Na lotnisku... Tak...
- Radio wspomina o trzech czy czterech... Zagadkowa sprawa, nie wiadomo, gdzie oni są, ale prawie ustalono tożsamość trzech z nich, podano nazwiska, mają jednak nadzieję, że jest jeszcze jeden.
- Jeden?
- Tak, ale nie wiadomo kto.
- Znikome szanse. - Ksiądz Stella odczuwa skurcz w gardle, zamyka oczy. - Tylko jeden... Trudno mieć nadzieję.
- Pozostaje nam jeszcze modlitwa, proszę księdza. Nic więcej nie możemy zrobić.
- Wiem, wiem.
- Dla nas wszystkich to był wielki wstrząs, toteż proszę zrozumieć, jak gorąco my wszyscy współczujemy księdzu.
On był księdzu bardzo bliski.
- Dziękuję. - Ksiądz Stella trzęsącą się ręką przesuwa po siwych włosach. - Myślę, że mógłby być księdzem...
- Jestem tego pewien.
- ...dobrym księdzem. - Brak mu słów, ale wydaje mu się, że powinien mówić dalej. Czuję, że chciał tylko pchnięcia, rozumie ksiądz rektor? Czegoś, co by znowu ustawiło go właściwie. Doszedł do wniosku, że drepcze w miejscu. Ja... Ja nie myślę, żeby to było coś poważniejszego, chociaż jemu się zdawało, że tak jest. Po prostu chciał, żeby go popchnąć, chciał czegoś, co by nim wstrząsnęło, wyrzuciło z koleiny, rozumie ksiądz rektor, o co mi chodzi?
- Tak, i myślę, że ksiądz ma rację. Odniosłem to samo wrażenie.
Przypominają mu się słowa Haydena.
- Był pewny w dziewięćdziesięciu pięciu procentach, tak mi powiedział wczoraj.
- Nie miałem co do niego specjalnych wątpliwości, proszę księdza. Zwłaszcza na przyszłość.
- Napisałem do niego wczoraj wieczorem... długi list - mówi stary ksiądz. - Odeśle mi go ksiądz rektor z powrotem?
- Jeśli ksiądz sobie tego życzy.
Rozmowa dobiega końca, krótka wymiana słów przed odłożeniem słuchawki. Ksiądz Stella wstaje zza biurka i podchodzi do wiszącego na ścianie krucyfiksu. Pies wynurza się spod stołu i wyczekująco ociera mu się o nogi. Ksiądz wlepia wzrok w postać na krzyżu skręconą w męce. "Jakże mogę Cię prosić o jednego, kiedy jest tak wielu?"
Kapitan Glen dwadzieścia lat temu poznał Hildę Franklinn, długo przedtem nim męża jej przeniesiono do wydziału kryminalnego, zna ją i lubi, jak zresztą wszyscy; siedzi teraz na brzegu krzesła, nerwowo tarmosi małe czarne wąsiki. Nie umie załatwiać spraw tego rodzaju.
- Za wcześnie tracić nadzieję, Hildo.
Hilda Franklinn lekko podnosi ramiona, które zaraz znów opadają. Gdybyż w to mogła uwierzyć! Nie może jednak, czemuś nie może... Już tego ranka najpierw potwierdziły się jej obawy, a potem zostały przekreślone. Wie, co to znaczy odzyskać nadzieję, poczuć najwyższe uniesienie, po to tylko, aby w miarę mijania czasu i poznawania jakoby rzeczywistych faktów, nadzieja ta poczęła się rozwiewać. Wszyscy są dla niej wyjątkowo dobrzy, ale cóż stąd. Wiktor Glen siedzi tutaj i stara się w nią wmówić, że są duże szansę ocalenia Henryka. Wcale tak nie jest i Hilda wie o tym. Nie na próżno czterdzieści lat była żoną policjanta...
Teraz łez jej już zabrakło. Czuje się jakaś wyjałowiona, wyciśnięta. Nic już nie dociera do niej.
- Henryk to dzielny chłop - mówi Glen. - Jeden z najlepszych.
Mimo czasu teraźniejszego brzmi to niemal jak nekrolog i Glen urywa.
- Dziękuję, Wik.
- Wkrótce czegoś się dowiemy, zobaczysz. Chodzi tylko o to, żeby określić, gdzie są. - Piwo, które mu nalała Vera Barton, stoi nietknięte. Znowu tarmosi wąsiki. - Czy mógłbym coś zrobić...?
- Dziękuję, Wik - cicho powtarza Hilda, odrzuca w tył padający pukiel włosów. Potem dziwnie jakimś dalekim łosem mówi: - Nawet nie spróbowałeś piwa.
Glen potakująco kiwa głową, podnosi szklankę. Spoza krawędzi jej patrzy na Hildę. Wydaje mu się, jak gdyby Hilda zmalała, i serce napełnia mu litość. Jeśli raporty ą zgodne z prawdą, Henryk nie ma nawet jednej szansy na sto - o ile Boog odebrał rewolwer (a to jest jedyne wyjaśnienie) - w tym wieku i w dodatku na pustyni... "Co byś powiedział o miłej niemęczącej wycieczce lotniczej na wybrzeże i z powrotem?" Nie zapomni tych swoich słów aż do śmierci, tak jak nie zapomni twarzy Hildy w tej chwili.
Boże, czemuż nie wysłał kogoś młodszego? Katastrofa na pustyni. Kto ocalał? Czy zabójca policjanta usiłuje uciec za granicę? Z rozbitego samolotu zrabowano 60 000 dolarów w złocie... Czy syn Gail Slade jest zakładnikiem?... Poszukiwania na szeroką skalę nie dają wyników... Rzekomo ocalało trzech ludzi, czy jest jeszcze czwarty?...
Oto co grubym drukiem podają południowe gazety. Tucson, dwunasta trzydzieści pięć.
- Zrobiliśmy już wszystko, co było w naszej mocy, proszę pana, poza zrzuceniem spadochroniarzy. - Stoją przed mapą ścienną w komendzie policji. - Może trzeba będzie się na to zdecydować, ale chwilowo nic by to nie dało. - Żylasta ręka oficera policji niemal przepraszająco przesuwa się przez tysiąc mil kwadratowych pustyni. - Niech no państwo spojrzą... Pierwsze zadanie to określić, gdzie się znajdują. Dopiero potem będzie można obmyśleć, jak ich wydostać.
Dexter potakuje. Oficer policji zerka pytająco to na jedno, to na drugie. - Czy państwo wiedzą, jak to tam wygląda na południowy-zachód od Ajo?
- Leciałem tamtędy - mówi Dexter.
- No to pan zdaje sobie sprawę, jakie mają trudności.
- Z natury jest człowiekiem szorstkim, ale wyraźnie im współczuje. Trze gładki podbródek. - Pozostało już tylko pół dnia dziennego światła. Może mi pan wierzyć, że go nie zmarnujemy.
- Z pewnością. - Dexter rozgniata papieros w popielniczce. Przez chwilę bezradnie wpatruje się w mapę, myśli o wielu rzeczach naraz. Nawet jeśli odnajdą ocalonych, nie ma pewności, że Jimmy jest wśród nich. Nadzieja opiera się na trzech literach wypisanych na zakurzonej szybie... Nawet jeśli odnajdą...
Wreszcie mówi:
- Czy jest jakikolwiek sens, żebyśmy czekali tutaj?
- Nie, proszę pana.
- Moja żona musi odpocząć... Pan da nam znać, jak tylko pan czegoś się dowie... Czegokolwiek.
- Oczywiście. Natychmiast.
- Dziękuję. - Odwraca się do Gail. - No co, idziemy?
Gail Slade ze znużeniem kiwa głową. Twarz szara pod makijażem. Przechodzą przez pokój, policjant otwiera drzwi.
- Jeszcze jest wcześnie - mówi chcąc im dodać otuchy. - Proszę się nie zamartwiać, jeśli przez parę godzin państwo nic nie usłyszycie.
- Dziękuję - znów mówi Dexter.
Bierze Gail pod rękę. Idą powoli korytarzem, wychodzą w bezlitosny blask słońca. Przyjechali samochodem policyjnym, ale Beatson pojechał za nimi i teraz na nich czeka. On też wygląda na śmiertelnie znużonego. Sadowią się z tyłu. Beatson zatrzaskuje drzwiczki.
- Na lotnisko? - pyta.
- Nie - odpowiada Dexter. I odruchowo dodaje: - Do domu.
George Chandler nerwowo ociera pot z czoła. Z odległości ośmiuset mil na północny-wschód matka Laury histerycznie płacze mu prosto w ucho.
- Czemuś nie zadzwonił do mnie? - powtarza w kółko.
- Czemuś się nie skomunikował?
- Ja...
- Mogłeś...
- Ja...
- Chociaż tyle mogłeś zrobić, George... Czemuś ty...
- Niechże mama posłucha, ja dopiero teraz...
- Nie rozumiem... Że też ty mogłeś czekać aż...
- Cały czas staram się wyjaśnić. - Mówi teraz podniesionym głosem. - O wszystkim dowiedziałem się dopiero dziś rano. Przed trzema godzinami. - Chwila ciszy. Spokojniejszym tonem wtrąca spiesznie: - Zeszłej nocy nie byłem w domu... Nie, nie, bynajmniej... Tak... Gdyby nie to, to bym zadzwonił... Dopiero dziś rano, kiedy przyszedłem do pracy...
Widzi niewyraźnie swoje odbicie w szybie okiennej. Cały czas gdzieś w głębi duszy nurtuje go niepokój w związku z Ruth Dunn i z tym, co się wydarzyło zeszłej nocy.
Czy plotki doszły już do Marshalla i jak daleko to się rozejdzie poza biuro.
- Nie. Ja... Musiałem wyjechać z miasta w pewnej sprawie służbowej...
15
Boog gnał ich teraz jak szaleniec. Za wszelką cenę musi odejść dalej. Helikopter to nie szpilka i trzeba się z tym liczyć, że wkrótce nagonka odnajdzie ich ślad. Rozpacz dodawała mu sił. Gnał ich wciąż bezlitośnie nie myśląc o dalszych konsekwencjach. Oni zaś zastraszeni i wstrząśnięci tylko co popełnioną przy nich nową zbrodnią chwiejąc się i kołysząc, pocąc się jak w łaźni, brnęli w niemym posłuszeństwie przez oślepiające blaskiem wzgórza. Nie tylko strach dręczył Booga, ale kipiała w nim gorycz, że nie udało się poderwać z ziemi helikoptera. W przeciągu paru minut śmierć oszukańczo odebrała mu niemal pewną szansę ucieczki. W niecałą godzinę mógłby się znaleźć - nie tylko po drugiej stronie granicy, ale gdzieś w pobliżu Zatoki, wybrałby tam sobie miejsce, które by jemu odpowiadało, i bezpiecznie ukryłby sztaby aż do czasu, kiedy udałoby mu się po nie wrócić...
Przeżuwał to z wściekłością, wlokąc się za tamtymi. Rozważania poniewczasie do niczego nie prowadziły. Pomysł ów nagle uderzył mu do głowy w chwili, kiedy chłopiec otwierał drzwi kabiny, a on sam zobaczył, że pilot jeszcze żyje. Cały czas, kiedy bił i kiedy groził rannemu, towarzyszyła mu ta wizja, z początku rzeczywista i namacalna, potem coraz słabsza, drgająca jak kończący się film, która potem zupełnie znikła, kiedy głowa pilota jak głowa kukiełki chwiała się z boku na bok, a oczy białe i martwe stygły w oczodołach.
W ciągu godziny mógłby być bezpieczny. Zamiast tego wpadł okropnie, naprawdę okropnie. O, mój Boże! Zupełnie nie słyszał helikoptera, póki nie zobaczył go nad głową. Wyskoczył nie wiadomo skąd. Gdyby się nie pośpieszył ze spluwą, raz dwa miałby ich więcej na karku. Kręciłoby się to-to dokoła jak muchy. Chwilowo ma spokój. W ciągu ostatnich dziesięciu minut nawet ich nie słyszał. Nic to nie znaczy - skurwysyny są gdzieś niedaleko, skaczą tak jak tamten i wkrótce zaczną się zastanawiać, co się z nim stało...
Raz się uratował, ale trudno liczyć, że znów mu się to uda, jeżeli któryś zanadto się przybliży. Grunt odejść możliwie jak najdalej od zestrzelonego helikoptera, zanim naprawdę dobiorą mu się do skóry. Każda minuta odracza wyrok.
- Prędzej! - wrzeszczał. - Ruszać się, do diabła!
Było zaledwie wpół do pierwszej, a on już pragnął, żeby skończyło się popołudnie, żeby zapadł zmrok i szczęście znów zaczęło mu sprzyjać.
Scena, jaka się rozegrała w wąwozie, nawet na zmąconym umyśle Franklinna pozostawiła swój ślad. Wówczas ledwo pojmował, co się dzieje. Długie godziny śmiertelnego wyczerpania sparaliżowały zupełnie jego spostrzegawczość, obserwował tedy krótki dramat z beznadziejną tępotą człowieka pijanego. Teraz jednak, kiedy brnął ociężale za Haydenem, w mózgu poruszyły się drobne jakieś impulsy. Boleśnie, jakby myśli miał okaleczałe, odkrył, że pamięta, jak Boog biegł naprzód z wyciągniętą ręką i strzelał w biegu. Chwila ta zastygła nagle w miejscu, niby osobna fotografia przeznaczona do tego, żeby mógł ją w duszy kontemplować. Potem obraz zamglił się i znikł. Franklinn znów się stopniowo pogrążył w stan znieczulającej apatii i po omacku człapał za Haydenem, oszołomiony i uległy.
Ale scena w wąwozie mocno utkwiła mu w pamięci. Leżała gdzieś na dnie pod zakrzepłymi pokładami bólu i zamętu niczym odbitka fotograficzna. Ohyda tego, co się stało, szła razem z chłopcem krok w krok. Nie mógł się z niej otrząsnąć, jak nie mógł zapomnieć, że Boog depcze mu po piętach. Boog nagle stał się potworem, rewolwer rzeczą przerażającą. Zobaczył, co może zrobić rewolwer, i ilekroć Boog mu wymyślał, czuł, że pod wpływem lodowatego dreszczu przerażenia jeżą mu się na karku mokre od potu włosy.
Kiedy Hayden oglądał się do tyłu, chłopiec próbował spojrzeć mu w oczy. Raz mu się to nawet udało, ale człowiek idący na czele tak był pochłonięty obserwowaniem nieba, że rzucił mu tylko przelotne spojrzenie. Zachęty, której tak rozpaczliwie potrzebował, nie otrzymał. Poczuł się samotny, wydany na pastwę lęku i niewygasłej w nim jeszcze grozy, i łzy, z którymi walczył tak długo, zerwały tamy cichym, ale wezbranym potokiem.
Mimo to, kiedy Hayden znów wyciągał szyję i niespokojnie rozglądał się wokół, chłopiec odwracał się w inną stronę, nie chcąc, by zobaczył, że płacze. Chwilowo Hayden nie myślał ani o Franklinnie, ani o chłopcu, nazbyt strapiony, żeby się nimi zajmować. Brutalna gwałtowność wydarzeń wtrąciła go w nagłą na wszystko inne obojętną rozpacz. Sunął przed siebie w otumanieniu, usiłując pojąć, że to, czego był świadkiem, było morderstwem, że naprawdę w przezroczystej kabinie helikoptera leży trup. Po kilkuset jardach owładnął nim wybuch spóźnionej wściekłości. Odwróciwszy się zasypał Booga stekiem wychrypianych wyzwisk. Były one równie jałowe jak wygrażanie pięścią. Musiał wówczas na chwilę przystanąć. Wszystko w nim dygotało, z ust wyrywały mu się strzępy słów, okruchy nagromadzonych uczuć. Wreszcie wściekłość minęła. Odwrócił się z powrotem i zrezygnowany ruszył dalej, wyczerpany na duszy i na ciele.
Powoli odzyskał pełną trzeźwość sądu. Podobnie jak Boog myślał o zestrzelonym helikopterze i wkrótce niespokojnie zaczął wzrokiem przeszukiwać niebo. Bał się wciąż jeszcze. Niebezpieczeństwo Booga jest zarazem ich niebezpieczeństwem. Im bliższy jest ratunek, tym jest ono większe. Hayden łapał się na tym, że niemal boi się pojawienia nowego, zbyt wścibskiego helikoptera.
Uszli może z milę nie robiąc przerw. Cisza była niesamowita. Nawet chrzęst żwiru pod nogami i donośne sapanie oddechów tłumił żar buchający jak z pieca. Przy byle oznace załamania Boog starał się ich zmusić do przyśpieszenia kroku. Pragnienie wysuszyło mu gardło na papier ścierny, a głos miał chropawy i nabrzmiały wściekłością. Słychać w nim było jakby nutę szaleństwa, reminiscencję tego, co się rozegrało w wąwozie, i to jego szaleństwo gnało ich dalej. Osłabli z głodu i dźwigania straszliwych ciężarów, szli przecież dalej - upadając czasami, potykając się, ślizgając, w przejmującej do szpiku kości męce wyczerpania, przewyższającej wszystko, z czym się zetknęli kiedykolwiek w życiu.
W miejscach, gdzie po deszczu powinna by stać woda, było sucho, ba, leżał nawet pył, jak gdyby od miesięcy już deszcz nie padał. Spoconych ciał nie chłodził żaden podmuch. Pot spływał z nich jak roztopiony wosk, ale wysychał w słońcu. Kiedy kołyszącym się krokiem mijali zwietrzałe skały, z cienia w cień śmigały długoogoniaste jaszczurki. Innych oznak życia nie było. Ostre szpony kaktusów darły ubrania. Teren podnosił się i opadał - pełen dołów, kęp roślinnych, porosły łamliwą trawą, szarozielony, brunatno-rdzawy i żółty. Blask wżerał się w oczy, spalona skóra napinała się ciasno. Nie uszli i stu jardów, żeby głos Booga nie poprawiał kierunku, nie popędzał. I cały czas, jak bojące się chlaśnięcia biczem zwierzęta pociągowe, pamiętali o rewolwerze za plecami.
Po przejściu pierwszej mili wysoko nad sobą ujrzeli lecący na zachód helikopter. Mała brzęcząca jak owad plamka. I znowu cisza. Szli dalej. Raz po raz Hayden szybkim spojrzeniem obrzucał równiny. Przeważnie rozpościerały się one w lewo od niego, niekiedy jednak widział je wprost przed sobą, zamglone upałem jak z daleka oglądane morze. Przez chwilę sądził, że to skutek zmian kierunku marszu, ale zauważył również, że kopulasty grzbiet stopniowo się obniża. Przedgórze zdawało się niższe, pochyłości mniej strome. Niebawem zrozumiał, że pasmo górskie się kończy.
Przypomniał sobie, że rankiem podtrzymywał się na duchu nadzieją, że a nuż Boog okaże się na tyle nieostrożny, żeby w biały dzień iść przez równiny. Ani marzyć o tym teraz! Opanowała go czarna rozpacz, Boog mógł raz zaryzykować, ale po tym, co się stało, drugi raz tego nie zrobi. Tak, będą musieli przeleżeć gdzieś w ukryciu aż do zmroku. Potem pójdą dalej. Nic się nie zmieni. Będą szli i szli, tak jak iść mieli, aż przekroczą granicę i Boog ich wykończy. Albo padną z wyczerpania, albo on ich zabije. Tętniło mu w skroniach, mózg zda się obijał po całej czaszce jak piłka. Usiłował jakoś usprawiedliwić pozorne niedbalstwo poszukiwań, myśląc o labiryncie wzgórz i dolin, przez które przeszli, o wielkich obszarach otaczających ich równin. Były też dwa inne pasma górskie, inne rozległe morza wyrastających na piachu zarośli. Nawet odszukanie strzaskanego helikoptera zajmie sporo czasu... a cóż dopiero ich czterech! Dziwne, jak zaciekle usprawiedliwiał w myśli tę niezmąconą ciszę! Kiedyś gorączkowo pragnął, żeby niebo roiło się od samolotów. Teraz wynajdywał powody ich nieobecności - jakby jakąś przestraszoną cząstką duszy wolał ten spokój od nowego wstrząsu, który nastąpiłby nieuchronnie, jeśliby Boog wpadł w pułapkę.
Zerkając w tył zobaczył tamtych - zapadniętą twarz, rozgorączkowane oczy policjanta, chłopca, który kulał zgięty we dwoje nad przyciskaną do brzucha sztabą, połyskującą wykrzywioną z powodu blasku słońca twarz Booga. Litość i nienawiść były jednak ze sobą nierozłącznie związane. Podczas kilku sekund wygrzebał resztkę woli, odkrył na nowo bodziec nadziei. Nie ma nic straconego. Znajdzie jeszcze odpowiedni moment. Nie teraz. Później. Kiedyś. Jakoś znajdzie. Bez względu na cenę...
Przez wąską szczelinę w poszarpanym, rysującym się przed nimi na tle nieba, konturze górskiego pasma dostrzegał znowu zamgloną płaszczyznę równin i wlókł się ku niej z jakimś dziwnym uczuciem gorliwości, jak wywiadowca wyruszający na rozpoznanie nieprzyjacielskiego terenu.
Wreszcie przez wąską rozpadlinę skalną dotarli do równin i weszli na długi gładki stok, gdzie saguaro wskazywały drogę do nikąd, gdzie rosły jukki, strzelały pędy kaktusów cholla i grubych agaw. W miarę obniżania się stoku zaczęły wychodzić im naprzeciw jakby pociągnięte lakierem krzewy kreozotowe. Ciągnęły się jak okiem sięgnąć - na południe, południowy-wschód i wschód falując daleko w upale niczym leniwym prądem unoszone wodorosty. Gdzieś tam jest Meksyk.
Hayden zatrzymał się, z tyłu za nim Franklinn i chłopiec wpadli jeden na drugiego. Boog pozostał w miejscu i śledził od tyłu całą tę scenę. W prawo od nich ściana skalna skręcała na południowy-zachód, ćwierć mili dalej wyrzucała z siebie niski przylądek, po czym znów zawracała i ginęła z oczu. Daleko poza tym przylądkiem wynurzał się lawendowy profil innego pasma.
- Dobra - wychrypiał Boog. - Odpoczynek.
Wybrali wąski pasek cienia u stóp skały. Położyli się tutaj skryci w gąszczu zarośli; mięśnie im drgały, oczy mieli zamknięte, ziemia zdawała się podnosić i opadać w rytm ich oddechu. Chłopiec przesunął się poza Franklinna i zwalił na ziemię obok Haydena. Boog oparty o skałę czuł, że aż parzy mu plecy, i ponad osłoną krzewów patrzył w stronę horyzontu. Uważał, że za blisko są od helikoptera - w najlepszym razie o trzy mile, a może tylko półtorej w linii prostej. Spytał Haydena o godzinę i oszacował z grubsza. Cztery godziny do zachodu słońca... Musi odpocząć - ale niezbyt długo. Pragnie wydostać się ze wzgórz - ale nie teraz właśnie. Cztery godziny... Boże!
Zamglonym wzrokiem błądził po spłowiałym od słońca niebie. Na południu zbierało się stadko małych chmurek, poza tym niebo było puste. Potem spuścił wzrok niżej i kwaśno przyglądał się równinom. Ciągnęło go w dwie strony naraz, żałował, że nie zeszli dalej, niepokoił się, że są zbyt blisko wąwozu. Nie jest jednak tak głupi, żeby dać się zwieść ciszy i ruszyć w drogę. Zaraz nad nimi pojawią się samoloty, a on nic zrobić nie może, musi leżeć tutaj i niecierpliwie czekać, aż się ściemni. Niedługo trwała cisza. Po chwili już dokoła południowych krańców górskiego pasma jął krążyć helikopter.
Przeleciał niespiesznie z prawa na lewo niczym strażnik przybrzeżny na patrolu. Daleko był od nich, ale Boog śledził go bacznie, usiłując odgadnąć, czy szuka zestrzelonego helikoptera, czy też jest pierwszym z wielu, które przepatrują teren. Niepodobna było na to odpowiedzieć, niebawem jednak, kiedy gdzieś z tyłu, poza zasięgiem ich wzroku, zahuczał jakiś inny, a trzeci - zanim znikł - zaczął penetrować przylądek, przestał mieć jakiekolwiek wątpliwości. Trudno było pojąć, skąd tyle ich się bierze. Przez godzinę lub może dłużej nieco jakby zapomniano o nich. Teraz Jednak nagle w powietrzu aż dudnić zaczęło od hałasu silników.
W pierwszej chwili Boog miał zamiar zaszyć się między wzgórza, później jednak zmienił decyzję. Nic by na tym nie zyskał. Gdzie indziej mogłoby być gorzej, a tu, gdzie się teraz znajdują, są dostatecznie ukryci. Zresztą trzeba przyznać, że niecałkowita izolacja posiada też pewien plus: daje możność lepszej orientacji, co się dzieje. Dopóki widzi samoloty, to jeszcze nie jest tak źle. Najbardziej go irytuje, kiedy nie wiadomo skąd biorą mu się nagle za plecami i kiedy musi myśleć o tym, jak myszkują tu i tam gdzieś dalej na północ. A on wie tylko tyle, że przy sposobności mogą lądować w kilku grupach po to, by wypłoszyć go na otwartą przestrzeń, gdzie szansa byłaby po ich stronie. Było to możliwe i kiedy tak zaczął się zastanawiać, o czym tamci myślą, jakie mają zamiary, czuł, że jego zdenerwowanie wzrasta... Zmiana miejsca nie pomoże - ani teraz, ani później. Jaszczurkę dostrzegamy tylko wtedy, gdy się rusza. Raz uległ panice i uciekł, ale jeśliby raz jeszcze zrobił to samo, musiałby się pożegnać ze złotem. Na pewno. Nie da sobie rady z nimi trzema, jeśli będą musieli to iść naprzód, to gdzieś uskakiwać. Może sobie poradzi z chłopcem i jedną sztabą - względnie z dwiema - ale nie z wszystkimi. A on chce wszystkich tych sztab, co do grama, co do najmniejszego okrucha tego, co one mu dać mogą.
Patrzył na nie żarłocznie, rozważając po raz setny, jak to będzie wtedy, kiedy najbliższe dni na dobre się skończą. Ponad równinami biegł wzrokiem w stronę Meksyku, cały pogrążony w tych myślach. Dużo dałby za dokładną wiadomość, gdzie się naprawdę znajdują, ale granica nie może być już daleko. Jedna noc marszu chyba wystarczy, żeby ją przekroczyć. Kilka godzin muszą jeszcze zaczekać i jeśli się poszczęści, wyruszą dalej. Jeśli się poszczęści... Siedział nasłuchując, jak jakiś samolot lecąc na południe dudni ze złością, i wyobraźnia jego znów zaczęła nerwowo pracować.
Każde zbliżenie się samolotu poruszało boleśnie pamięć Franklinna. Leżał na boku ni to śpiąc, ni to czuwając, umysł miał zamglony jakimś oparem. Całe długie niekończące się minuty pozbawiony był wszelkiej myśli. Niekiedy otwierał oczy i jakby ze zdumieniem spoglądał na lśniącą równinę. Niekiedy zaś leżał z zamkniętymi oczami, nie słysząc nic prócz głośnego łomotu krwi w uszach, nabierającego z wolna swoistego rytmu. Samoloty zbliżały się i znów oddalały. Pamięć budziła się i znów usypiała. Łomot krwi wypełniał chwile ciszy i stopniowo dostosowała się do tego rytmu pewna myśl.
Musisz coś zrobić... Musisz coś zrobić... Musisz coś zrobić...
Usiadł z wolna. Zobaczył trzy twarze, skądś je zna, ale skąd?... Przeszłość to biała plama. Rozejrzał się, oślepiony blaskiem, drżącą dłonią osłaniając oczy. Do gardła podchodziły mdłości. Spojrzał uważnie na siebie, zobaczył brudne wymiętoszone ubranie, poszarpane cholewki butów. Przesunął ręką po brodzie, poczuł, że jest nieogolony. Gdzie on jest? Co on tu robi? Co to za ludzie? Zadrżał ogarnięty zawrotem głowy. Położył się, podparł łokciem, a uparty rytm znów mu o czymś przypomniał.
Musisz coś zrobić... Musisz coś zrobić...
Skądś z daleka dobiegło dudnienie helikoptera. Franklinn zmarszczył czoło, zastanawiając się, zadzierając głowę, jak ktoś, kto stara się uchwycić przyniesioną wiatrem melodię. Dudnienie stawało się coraz wyraźniejsze, bliższe. W jego mózgu nadal dokonywał się wielki przewrót. Usiadł, wychylony do przodu, i rozejrzał się.
- Spokój tam, panie władza! - wrzasnął Boog.
Franklinn spojrzał na niego. Musisz coś... W lewo od nich jakiś cień przesunął się w dół po skale i przebiegł po stoku, a jednocześnie helikopter warcząc wychynął spoza wzgórz.
Musisz coś...
Nagle sobie przypomniał. W myśli wykrystalizował się pewien obraz. Przypomniał sobie wąwóz i Booga wybiegającego z rewolwerem na otwartą przestrzeń. Czas niepokojąco zaczął płynąć wstecz. Przypomniał sobie również i co innego - i burzę nocną, i powodziową falę w łożysku rzecznym, i grę na harmonijce, i pozostawioną przez nich stewardessę. Mnóstwo wspomnień wyskoczyło naraz - oto chłopiec zwisa jak łachman ze zgiętego ramienia Booga, oto sterczy w górę wielki statecznik, a Hayden pędzi jak wariat do palącego się samolotu... Jakby mgła szła w górę. Już wie, kim są oni wszyscy. I wie, co ma zrobić.
Helikopter odlatywał w lewo, oddalał się. Franklinn zaczął się podnosić, ciężko dysząc, pomagając sobie rękami, żeby wstać na nogi.
- Nie ruszać się! - W głosie Booga brzmiała nuta groźby. Zmienił trochę pozycję, mocniej ścisnął rewolwer.
Franklinn stanął wyprostowany. Ziemia kołysała się pod nim z boku na bok. Wszystko miało niewyraźne, dziwnie zamazane kontury, w głowie mu brzęczały druty telegraficzne.
- Chcę, żebyś... - połykał słowa, zniekształcał, a brak zębów przypominał o minionych upokorzeniach i długo znoszonej klęsce. - Oddawaj rewolwer.
- Wolnego, panie władza.
- Oddaj no rewolwer. - Jakby w ustach miał czyjś obcy język. Znajdowali się w odległości jakichś sześciu jardów od siebie i Franklinn ruszył z wolna w stronę Booga.
- Słyszałeś, co powiedziałem?
Boog przylgnął do skały.
- Podejdź no bliżej, a zastrzelę.
- Rzuć go - powiedział Franklinn. Powiedział to tak, jak człowiek mówiący przez sen. Ziemia chwiała mu się pod nogami, ogarnęły go mdłości. Wyciągnął rękę: - Prędzej!
Na twarzy Booga odmalowała się wściekłość.
- Czyś ty oszalał? Na miejsce...
- Aresztuję ciebie, Boog.
- Tylko spróbuj! - żachnął się tamten. Rewolwer chwiał się z góry na dół. Minęła długa chwila. - No chodź, spróbuj.
Franklinn przełknął ślinę. Zaczął pochylać się naprzód, jakby utracił równowagę.
- Stój! - wrzasnął Hayden, ale Franklinn nie słuchał.
Jego nogi posunęły się o jeden krok, potem drugi i trzeci. W pewnej chwili począł biec do Booga, rzucając się ku niemu z wyciągniętymi rękami. Boog szarpnął w górę rewolwer i strzelił. Franklinn złapał się za brzuch, okręcił w koło jak obrońca łapiący mocno kopniętą piłkę. Chwilę pozostał bez ruchu, potem zaczął się przechylać na bok, aż zwalił się i zrolował na plecy. Zniekształcony kapelusz spadł mu z głowy i potoczył się pod krzaki.
Hayden przyskoczył i rzucił się na ziemię obok policjanta. Wsunął mu rękę pod głowę, uniósł ją lekko i zajrzał w przymknięte z bólu oczy. Drugą ręką gorączkowo rozpinał i rozchylał koszulę. Zewsząd lała się krew. Oderwanymi kawałkami koszuli usiłował zatamować upływ krwi, ale mu się to nie udawało. Potem zwinął własną marynarkę i choć czuł, że to zupełnie zbyteczne, wepchnął ją Franklinnowi pod głowę jak poduszkę, a jednocześnie do niego przemawiał; sam wprawdzie nie wiedział, co mówi, ale mówił i mówił chcąc, żeby ranny czuł, że ktoś jest przy nim. Ani razu nie spojrzał na Booga. Hałas silnika odbijał się od wzgórz, ale on go nie słyszał. Niczego nie był świadom, prócz upiornej bladości twarzy Franklinna i wielkiego upływu krwi, którego nie mógł powstrzymać. Dobrych parę minut musiało minąć, zanim zdał sobie sprawę, że jego rozpaczliwa gadanina zamieniła się w modlitwę.
Franklinn nie słyszał ani samolotu, ani głosu Haydena, nie zdawał też sobie sprawy z tego, że słońce razi go wprost w oczy, ani że leży na rozpalonej ziemi. Głowę pełną miał jakiejś dziwnej muzyki, jakichś żywych wirujących barw. Stopniowo jednak barwy te poczęły płowieć. Ból podnosił się coraz wyżej, wypełniał go całkowicie, jak gdyby skądś z jakiegoś kurka wlewała mu się we wnętrzności śmiertelna męka. Rozprzestrzeniała się w nim cal za calem. Nagle poczuł, że dźwiga go w górę unosząca go z sobą fala odpływu. Otworzył oczy i spróbował przemówić.
Hayden zobaczył, że mu się poruszają wargi. Nachylił się nisko, ale oprócz głośnego łomotu serca nic nie usłyszał. Przysiadł obok rannego policjanta, dopiero po kilku sekundach jednak pojął, że to biło jego własne serce i że Franklinn nie żyje...
Później miało mu się zdawać, że nieskończenie długo siedział w kucki przy ciele policjanta, wpatrzony w zwiotczałą, szarą jak ołów twarz. Górna warga zapadła się do środka, a dokoła oczu i ust zarysowały się zmarszczki.
Nagle zrobił się stary, starszy niż był w rzeczywistości, ale z minuty na minutę wyraz twarzy łagodniał. Ślady wyryte przez życie stawały się mniej surowe, śmiertelna męka ostatniej minuty przeminęła. Sprawiał wrażenie spokojnego, takiego, jakim Hayden nigdy go nie oglądał.
- Schować go teraz.
Boog w dalszym ciągu opierał się o skałę, w dalszym ciągu w ręku luźno trzymał rewolwer.
Hayden wzniósł oczy ku niebu. Straszliwa rozpacz oczyściła go z wszelkich uczuć. Do cna był zmęczony, bez sił, bez energii. Jak po gorączce. Przed dwiema godzinami śmierć nieznajomego człowieka w kabinie helikoptera odczuł jak wstrząs, który doprowadził go do zrodzonej z przerażenia, niedającej się opanować wściekłości; od wczoraj myśl o potwornej tragedii Laury Chandler napełniała go udręką i wstydem. Natomiast teraz nic nie czuł. Nic. Był pustym naczyniem, tylko w mózgu miał ołów.
- Zakryj go jakoś - powiedział Boog. - Nie chcę, żeby zlatywały się tu sępy.
Hayden podniósł się. Oderwany kołnierz chwiał się jak olbrzymi czarny jęzor. Gdzieś w pobliżu krążył samolot. Ręce miał lepkie od krwi, zaczął więc je wycierać o uda. W trakcie tego przyłapał spojrzenie chłopca ciągle skulonego pod skałą. Odwrócił się i jakiś instynkt pchnął go naprzód. Przeszedł kilka kroków i pochylił się nad nim.
- Lepiej mu teraz, synku - usłyszał swój własny głos. - Lepiej mu teraz, wierz mi... Dużo lepiej. - Chłopiec kiwnął potakująco głową, szeroko otwartymi oczami patrząc w górę. - To był człowiek chory... bardzo chory. - Haydenowi policzki lśniły od łez, a głos jego brzmiał niepewnie, ale nic nie czuł. Nic. - Rozumiesz?
- Tak. - Chłopiec był wstrząśnięty i bezradny.
- No zostań tam, gdzie jesteś, i rób, co ci Boog każe. - Na popękanych wargach czuł słony smak łez. Niemal ostro dodał: - Niczego nie próbuj... Rozumiesz?
Chłopiec znów przytaknął.
- Dość już kazań! Do roboty! - wrzasnął Boog.
Hayden przyjrzał mu się, niezdolny nawet do nienawiści, zastanawiając się apatycznie, co też zmieniło tego człowieka w diabła, jaki wpływ wywarły chciwość, gruboskórność i strach.
- Schować go jakoś, i to raz dwa!
- Czy pan myśli, że chcę go zostawić tam, gdzie jest teraz? - gorzko spytał Hayden.
- Do diabła z tym, co myślisz. - Boog wymachiwał rewolwerem. - Do roboty. I jak usłyszysz samolot, przerwać. A ty, smarkaczu, chodź no tu bliżej.
Hayden wymienił znów z chłopcem pełne napięcia spojrzenie i wrócił do zabitego. Pierwsze muchy już się zleciały. Odpędził je, padł na kolana i zaczął przetrząsać kieszenie policjanta. A wszystkie jego gesty, niczym jakiś pokraczny pomocnik w zbrodni, małpował jego własny cień. W jednej kieszeni pióro kulkowe i notes, w drugiej nic. Portfel z kilkoma dolarami... trochę drobnych... legitymacja służbowa... Niewiele tego. Henryk Franklinn, wyczytał w dowodzie, Henryk Franklinn. Wyjął mu portfelik i nie zaglądając do środka razem z resztą rzeczy położył na ziemi. Z notesu wystawała zżółkła fotografia pulchnej siwej kobiety, wepchnął ją z powrotem. Strzaskany zegarek zostawił na zwiotczałym nadgarstku. Franklinn... Wpatrywał się w martwą twarz, prawie jakby oczekiwał, że teraz kiedy zna nazwisko, będzie wyglądała inaczej. Ale za późno, teraz już nic się nie zmieni.
- Tam go położyć - wskazywał Boog. - W tamtych krzakach.
Koło nich, trochę poniżej, gęste zarośla tworzyły jakby tunel. Hayden obszedł ciało i z trudem wsunął ręce pod pachy. Za ciężkie było, aby je podnieść, toteż ciągnął je powoli, z szacunkiem. Obcasy policjanta podskakiwały jak młoteczki fortepianu. Wzbiły trochę pyłu, który podrażnił Haydenowi nozdrza, przylepił się do tłustego potu. Wciągnął Franklinna przez szczelinę w zaroślach, ułożył pod nimi, rozprostował krępe nogi, złożył zwiotczałe ręce.
O wykopaniu grobu nie było mowy. Zaczął rozglądać się szukając pojedynczych głazów, żeby ułożyć kopczyk. Nie było ich dużo: przeważnie mocno tkwiły w twardej jak cegła ziemi i musiał borykać się ciężko, żeby je wyrwać. Słaby już był i nic mu nie przychodziło łatwo. Cały czas miał świadomość, że Boog i chłopiec go obserwują. Kiedy nadleciał blisko jakiś helikopter, Boog wrzasnął na niego nagląco, żeby się ukrył, i Hayden natychmiast padł na ziemię, posłuszny ze względu na chłopca. Kiedy zaś chcąc coś przynieść oddalił się jakieś dziesięć jardów, Boog ostro zawołał:
- Mam tu szczeniaka, pamiętaj!
Poza tym pracował w ciszy, odurzony i trzęsący się z wysiłku, wewnętrznie odrętwiały, zaskoczony, że tak nagle Franklinn zakończył życie. Powoli ułożył kopczyk pod łukiem sklepienia, jakie tu tworzyły zarośla. Zrobiwszy to, ukląkł w niskim wejściu do tunelu i spojrzał na swoje prymitywne dzieło. Nie opodal rosły jukka oraz młode wykręcone jak kandelabry saguaro, i Hayden w swoim utrapieniu pomyślał, że może to miejsce jest równie dobre jak inne, żeby czekać na zmartwychwstanie.
Klęczał wpatrzony w kopczyk, ale czuł oczy Booga wbite w sam środek swoich pleców. Franklinn, pomyślał, Henryk Franklinn... Pewne wspomnienie wdarło się w jego myśli. Laura Chandler leżała na pledzie, a Franklinn mówił: "Myślę, że teraz to pańska sprawa jako księdza..."
Nachylił się niżej, przeżegnał i prosto z serca popłynęła modlitwa. Wreszcie wrócił do Booga i chłopca i oparł się ciężko o skałę. Upłynął kwadrans. Skrawek cienia, w którym przebywali, pozostał chyba równie wąski, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy się tu schowali. Z ukrytego kopczyka, pod którym spoczywał Franklinn, unosiły się już fale gorąca. Równiny drżały w oddali, od upału niebo lśniło jak mosiądz. Za nimi, pośród wzgórz, bliżej i dalej buczały samoloty.
Boog siedział podciągnąwszy pod brodę kolana, zamyślony, niespokojny i żuł jędrny, do kraba podobny, kawałek kaktusa, który przedtem zmiażdżył obcasem. Chłopcu z wyczerpania głowa opadła na ramię Haydena. Nie spał, choć mu przez ciało, jak śpiącemu psu przebiegały kurczowe drgawki. A Hayden patrzył na Booga i usiłował policzyć, ile naboi zostało mu w rewolwerze. Odrętwienie stopniowo znikło. Najpierw owładnął nim straszliwy nastrój apatii. Gdyby nie chłopiec, może by mu się poddał - leżałby tu jak skazaniec z myślą zwróconą ku Bogu. Zaprawiony był do tego. Nie kończący się łańcuch aktów pokuty, rekolekcji, rozmyślań, bezbarwnych lat nauki i dyscypliny przygotował go do tego - do tego, a nie do przechytrzania mordercy, nie do ryzykowania cudzym i własnym życiem. Ale tak jak sprawy stały, niemal wbrew swojej woli, przyłapywał się na myśli o rewolwerze.
Ile razy Boog strzelał? Do Franklinna raz, a ile razy w wąwozie? Cofnął się myślą dalej, do wcześniejszych wypadków, starał się sobie przypomnieć. Cztery?... Pięć?...
Wydawało mu się teraz, że było to gdzieś dawno temu, gdzieś stąd daleko, cała scena zmniejszyła się, jakby ją oglądał przez odwróconą lornetkę. Robił, co mógł, żeby myśleć jakoś jaśniej, żeby od nowa w zwolnionym tempie przeżyć cały ten wypadek; im dłużej jednak przedzierał się przez to, co się wydarzyło kiedyś, tym większy czuł zamęt. Jakoś nie mógł uwierzyć, że Boog siedzi tutaj trzymając pusty rewolwer. A przecież był o krok od opętania nadzieją, że tak jest właśnie.
Ponad głową chłopca spoglądał na Booga, patrzył na piastowany troskliwie rewolwer. Ile razy użył go w sumie? Nazbyt zmęczony był, nazbyt głodny, żeby myśleć jasno, ale kilka minut obsesyjnie liczył. Trzyma ich tutaj rewolwer, a jeśli jest nie nabity - Boog jest bezsilny. Gdybyż tylko mógł się upewnić! Śledził go bacznie, obezwładniony wątpliwością. Nagle z całej duszy zapragnął porozumieć się szeptem z chłopcem, spytać, co o tym myśli, ale Boog był za blisko. Niewykluczone przecież, że są po prostu zastraszeni, lecz szansa na to jest rozpaczliwie znikoma. W głębi duszy żywił przekonanie, że w rewolwerze pozostał jeden nabój, ale czepiał się myśli o nie nabitym rewolwerze, bo wiedział, że jeśliby tę myśl odepchnął, znowu popadłby w bierny fatalizm. Od początku unikał robienia czegokolwiek z obawy, że a nuż plan się nie uda, i chłopca spotka krzywda. Zobaczymy, co przyniesie poranek, mówił sobie.
Tymczasem nic nie robić. Jeszcze trochę wytrzymać. Dojść do przedgórza. Zaczekać na równiny. Nie ryzykować jeszcze. Jeszcze nie. Jeszcze nie. Później. Dalej... Strach był rzecznikiem ostrożności, a ostrożność kazała zwlekać - nawet wtedy, kiedy już przestał wierzyć w pomoc z zewnątrz. I to doprowadziło do śmierci Franklinna.
Samoloty przylecą i odlecą, ale niczego po nich już się teraz nie spodziewa. Powinien coś zrobić - i to nim się ściemni. Dopóki potrafi sobie wmawiać, że w rewolwerze nie ma już naboi, łatwiej mu będzie zrobić to, co zrobić musi. Jeśli znów będzie zwlekać i noc zapadnie, nim podejmie jakieś ryzyko, zginą - obydwaj. Spojrzał na zegarek. Jeszcze ze trzy godziny do zmroku. Dziwne, jak sprawnie funkcjonuje mózg, odkąd sobie wyznaczył ściśle określoną granicę czasu. W skalnej szczelinie ponad głową Booga przebiegła szara jak popiół jaszczurka. Śmignęła językiem. W odległości niecałych pięciu jardów od sztab złota pod rozprażonym kopczykiem spoczywa Franklinn. Zdawało się, że nie ma kresu okrucieństwu, chciwości i śmierci. Ale kiedy tak się zastanawiał, co musi zrobić, nagle poczuł, że go opanowuje przemożne umiłowanie życia, tęsknota, która na chwilę kazała zapomnieć o pragnieniu, głodzie i wyczerpaniu, po czym zaszyła się w utajonej głębi jego "ja". Wszelkiego rodzaju wzruszenia wtłoczyły się w to przeżycie. A taki był ich napór, że nagle duch w nim się wyzwolił, jakby opadły zeń wszelkie więzy, chociaż Hayden nie mógł analizować tych wzruszeń, jak nie mógł dotknąć palcem błękitnawego kręgu horyzontu. Składały się na nie i jego stosunek do księdza Stelli, i do Laury Chandler, do rektora, Franklinna, księdza Harrivela, Booga, anonimowego pilota helikoptera i do chłopca. Rzekłbyś ostatnie tygodnie, dnie i godziny zlały się nagle w jedną długą chwilę objawienia, które zatarło wszelki ślad zwątpień i niepewności.
Zamknął oczy i poddał się temu nastrojowi, świadom ironii, że ów nastrój przychodzi w takiej chwili. Kiedy znów spojrzał, nic się nie zmieniło. Boog nadal odpoczywał oparty o skałę, żując kaktus i nerwowo obserwując niebo, chłopcu nadal bezwładnie zwisała głowa. Hayden impulsywnie otoczył ręką drobne spocone ramiona i opiekuńczo przygarnął do siebie drżące dziecko. Jeżeli dobrze grę rozegra, ocali przynajmniej chłopca. Minął wreszcie następny kwadrans. Skrawek cienia poszerzył się może o pół cala. Poza tym nic nie drgnęło. Ból w nadgarstku do tego stopnia stał się cząstką jego samego, że Boog niemal go nie zauważał. Marzył o śnie, ostrożność nie pozwalała mu jednak zasnąć. Już dość miał tego czekania. Z każdą minutą stawał się coraz bardziej niespokojny. Raz po raz pytał Haydena o godzinę, ale czas jakby stał w miejscu. Poza tym Boog milczał. Skończyły się już żądania, żeby chłopiec grał na harmonijce, szydercze uwagi, wybuchy nieusprawiedliwionych obelg. Przede wszystkim zbyt był zdenerwowany, zbyt spragniony, aby marnować energię na mówienie. Prócz tego jednak przez zastrzelenie Franklinna złamał jakby główną sprężynę swojej nienawiści i tym samym ostatecznie zaspokoił żądzę władzy. Odkąd wyszli z wąwozu, coraz bardziej tracił pewność siebie, a poczucie, że na niego polują, mocniejsze było teraz niż kiedykolwiek przedtem. Helikoptery nie usiłowały ich zlokalizować i od pewnego czasu nie nadleciał żaden samolot. Sądząc z pozorów, raczej był bezpieczny, nadal jednak toczyła go niepewność. W jakiś niejasny sposób zdawało mu się, że coś się dzieje za jego plecami; że jest więcej powodów do niepokoju, nie tylko troska o to, żeby gdzieś się ukryć, dopóki dzień się nie skończy.
- Która teraz? - spytał ochryple.
- Trzecia czterdzieści.
Gdzieś hen wysoko pyszniła się jaskrawa plama słońca. Boog usłyszał, jak nadlatuje nowy samolot, i palce same zacisnęły się na rewolwerze. Spojrzał na zachód, tyle tylko że zaciekawiony. Dopóki widzi samolot, jeszcze nie jest tak źle, natomiast niespodziane dudnienie za plecami rozpętuje jego wyobraźnię. Czekał, aż helikopter młócąc śmigłami, ukaże się na niebie. Ryk był jednak niski, głęboki, potężniejszy niż zwykle. Dwa, pomyślał niepewnie... Wychylił się trochę do przodu, rozejrzał. Patrzyli wszyscy trzej. Rzeczywiście, dwa samoloty, ale nie helikoptery ani nie lekkie samoloty zwiadowcze. Duże i czarne transportowce na tle żarem zamglonego nieba lecące wysoko nad równinami mniej więcej obok siebie, a w odległości ćwierci mili od nich.
Boog śledził je, bardziej zaintrygowany niż przestraszony. Aż do ostatka nie mógł pojąć, że mają z nim coś wspólnego. Dopiero kiedy się znalazły w pobliżu kopulastego skalnego przylądka i zobaczył, jak w powietrzu rozkwitają pierwsze spadochrony, niczym wrzód w żołądku pękło przerażenie. Natychmiast zareagował. Padł na kolana, skulił się i wycelował w chłopca rewolwer.
- Nie ruszać się! Żaden niech się nie rusza!
Przed nimi huczały samoloty. Tam, gdzie kończyły się skały, wisiało na niebie kilkunastu spadochroniarzy: pod grzybami spadochronów kręciły się podobne do lalczynych figurki. Boog wpatrywał się w nie przez chwilę, potem obrzucił spojrzeniem samoloty. Minęły ich teraz mniej więcej na poziomie wschodniego krańca górskiego pasma. Niczym barwne kłęby wybuchających pocisków przeciwlotniczych zakwitł teraz drugi zrzut spadochronów.
Boog usiłował obserwować wszystkie naraz. W pobliżu przylądka zaczynali lądować pierwsi skoczkowie. Zobaczył, jak padają, toczą się i znów podnoszą, jak spadochrony kurczą się i opadają. Następni już lądowali, powoli opadając w gorącym powietrzu. Samoloty zmieniały się w zdążające na północ coraz to mniejsze plamki. Owładnęło nim straszliwe przerażenie. Wszystko w nim wołało, żeby uciekać, schwycić całe złoto i głębiej dać nura we wzgórza. Rozpaczliwie starał się nie stracić głowy, nie ruszyć się z miejsca. Gdzieś w lewo od nich wylądowały już trzy czy cztery małe figurki, w prawo, w stronę przylądka, szła cała grupa. Sekunda mijała za sekundą, a on wahał się na skraju decyzji. Potem, w chwili kiedy już miał tamtym rozkazać, żeby wstali, nadleciały helikoptery.
Było ich trzy, środkowy w odległości niecałych stu jardów. Ten widok przygwoździł go do ziemi. Położył się na brzuchu, zmuszając chłopca, żeby się położył przy nim, wrzeszcząc na Haydena, żeby zrobił to samo. Środkowy helikopter był tak blisko, że mógł odczytać na nim litery. Po chwili helikopter wykręcił, znalazł się prawie nad ich głowami i znikł. Kiedy przelatywał nad nimi, poczuli podmuch zstępujący od śmigieł, zafalowały zarośla. Dwa inne ciągle były widoczne, wyprzedzały tych, co szli pieszo.
Na niebie nie było już spadochronów. Boog popatrzył w prawo i w lewo śledząc nadchodzących. Ci, co znajdowali się na równinach, szli tyralierą tak jak to było przyjęte w piechocie. Druga grupa znikła za przylądkiem. Patrzył uważnie przez zasłonę z zarośli przyciskając mocno chłopcu rewolwer do żeber. Do gardła podszedł ohydny smak mdłości, wstrząsały nim dreszcze. Szaleńczo pulsowało w nim pragnienie ucieczki, a przecież był jak odrętwiały.
Tamci znajdowali się teraz w odległości paruset jardów, mali nadal jak karły, ale z każdym krokiem w górę po stoku rośli. Przerażeniem napełniało go uczucie, że dokładnie wiedzą, gdzie go szukać.
Nie spuszczając ich z oczu z wściekłością szepnął:
- Słuchaj no, panie ładny. Chcesz, żeby dzieciak żył, to się nie ruszaj. Jedno głośniejsze słowo, jeden ruch, a oberwie, tak jak policaj.
Przyłożył rewolwer chłopcu do karku, a Hayden poczuł się cały miękki, jak z waty. W oczach chłopca wyczytał pełne przerażenia błaganie, rzucił wzrokiem na tamtych. Zbliżali się między zaroślami a wysokimi saguaro. Schylił głowę, nie mógł patrzeć dłużej, bał się tego, co może zrobić Boog, jeśli tamci ich znajdą: chciał, żeby ich znaleźli, i zarazem nie chciał, i nigdy jeszcze nie był tak bezradny.
Widocznie zakryło ich jakieś wzniesienie terenu, ponieważ przestał ich widzieć. Ponad skałą przeleciał współpracujący z nimi helikopter i skrył się we wzgórzach. Poza dudnieniem helikoptera, który był w kontakcie z grupą za przylądkiem, nic nie było słychać. Czas jakby stanął w miejscu. Skądś daleko, w lewo od nich, jakiś ptak wzbił się w górę łopocząc skrzydłami. Chłopiec czuł, jak tuż koło jego ucha drży lufa rewolweru. Serca biły im głośno. Kapał z nich pot. Napięcie doszło do szczytu.
W pewnej chwili zgrzytnął o skałę jakiś but. Ktoś przemówił. Na tło nieba widocznego przez siatkę zarośli wypłynęły niespodzianie głowy i ramiona - dwóch, trzech, czterech ludzi. Najbliższy w odległości z grubsza dziesięciu jardów od nich, a pięciu od miejsca, gdzie leżało ukryte ciało Franklinna. Tupały kroki, chrzęściła skóra. Boog wstrzymał oddech, czoło pokryły mu nabrzmiałe sznury żył. Chłopiec oczy miał szeroko otwarte, nieruchome z przerażenia. Odgłosy ścichły, Boog się jednak nie ruszał. Żaden z nich się nie ruszył. Nawet wtedy, kiedy nabrał pewności, że nagonka przeniosła się dalej, trwał jak wrośnięty w ziemię, tylko czuł, że mu usta drgają, a po plecach strużką spływa pot.
Hayden z wolna podniósł głowę. Nic nie mógł zrobić ani teraz, ani przedtem. Rewolwer był przy skroni chłopca - nie jego. Cała z trudem wymuszona odwaga na nic się nie zdała, wszystkie plany nic nie były warte. Co gorsza męczyło go przeświadczenie, że rewolwer jest pusty.
Odwrócił się i w niemej udręce począł walić się pięściami w skronie.
16
Tucson, czwarta dziesięć po południu. Dexter wchodzi cicho do pokoju, gdzie śpi jego żona. Rolety spuszczone. Cały pokój skąpany w zielonym mroku. Zdjęła sukienkę i otuliła się jego szlafrokiem. Wyczuwa jego obecność. Porusza się i otwiera oczy ciężkie od środków nasennych.
- No i? - pyta stłumionym głosem.
Powieki jej opadają i znów się podnoszą. Przez sekundę wpatruje się w niego jakimś nieobecnym wzrokiem. Potem razem ze świadomością wraca przerażenie...
- Paweł... Która to godzina?
- Koło czwartej. - Potyka się o jej nieporządnie stojące pantofle.
- Czwarta... - Jeszcze trochę jest odurzona, ale jej pełen rozpaczy głos brzmi nagląco: - Czy coś się stało?
- Tak i nie. Nic się właściwie nie posunęło naprzód. Przed chwilą rozmawiałem przez telefon.
- I co mówią?
Paweł Dexter ciężko sadowi się w nogach łóżka. Tusz rozmazał się jej po twarzy. Musiała płakać we śnie.
- Jeden z szukających ich helikopterów został zestrzelony.
- Zestrzelony?
- Przez tego bandytę Booga. Pilot pewno go odnalazł, może przeleciał blisko i...
- Czy widział, kto z nim jest? Czy byli tam inni ludzie?
- On nie żyje, Gee. Chyba nie zdążył złożyć raportu. - Nerwowo wyciąga papierosy. Częstuje. Gail potrząsa głową.
- A więc jeszcze nie wiedzą?
- Nie... ale ściślej określili teren poszukiwań. Około wpół do trzeciej znaleźli zestrzelony helikopter. Piętnaście mil od granicy, między wzgórzami. Sądzą, że Boog odszedł co najwyżej kilka mil stamtąd, i zrzucili tam spadochroniarzy, którzy będą próbowali wyłowić go przed zmrokiem.
Zalega milczenie. Dwa lata minęły, odkąd po raz ostatni był w tym samym pokoju co ona, ale zapomniał o tym, zapomnieli oboje.
- Mają na to kilka godzin - mówi Gail. - Co się stanie... co się stanie, jeżeli to nic nie da?
- Nie płacz, Gee.
- Nawet nie wiemy, czy Jimmy jest tam. To właśnie takie straszne. A nawet jeżeli jest... - Całym ciałem jej wstrząsa dreszcz. - Boję się, Pawle.
Paweł Dexter pochyla się ku niej.
- Gee - mówi miękko. -Gee...
- Boję się o niego. Taki dzieciak. - Dławią ją łzy. - Gdybyśmy chociaż mogli coś poradzić.
- Tamci robią wszystko, co mogą. - W sercu utkwił mu oścień bólu. Nie wie, co powiedzieć. - Ciągle jest jeszcze nadzieja, Gee. Musisz w to wierzyć.
- Chcę wierzyć, Pawle. Chcę. Ale... - Patrzy na niego.
Wargi jej drżą, pomadka zupełnie się rozmazała, tusz plami policzki.
- Wszystko to nasza wina, Pawle. Gdybyśmy byli razem...
Bierze ją w ramiona i pozwala się jej wypłakać.
Dom Bartonów w Nowym Orleanie.
- Nie, Steve. Nie, nic jeszcze nie wiem. - Vera okręca palce sznurem telefonicznym. - Tak, tośmy słyszeli, ale od tego czasu nic więcej.
- Jak ona teraz?
Vera Barton rzuca wzrokiem na siedzącą w drugim końcu pokoju Hildę.
- Okay. - Mówi to pozornie lekkim tonem, w nadziei, że mąż zrozumie. - Nie będziesz dziś pracować do późna, co, Steve?
- Za niecałą godzinę jestem z powrotem.
- To dobrze - mówi Vera i znów ma nadzieję, że mąż zrozumie, o co jej chodzi.
W chwili gdy odwiesza słuchawkę, w program radia wdziera się jakiś głos:
"Przerywamy audycję, żeby podać ostatnie wiadomości tyczące pościgu za ocalałymi rozbitkami samolotu, który uległ katastrofie w Arizonie na zachód od Ajo. Jak już naszym słuchaczom wiadomo, jeden z helikopterów biorących udział w poszukiwaniach został zestrzelony, a pilot zabity. Od tego czasu wzmożono pościg za osobnikiem nazwiskiem Boog. Nie tylko nasilono poszukiwania z powietrza, ale również przed niecałą godziną zrzucono spadochroniarzy w punktach otaczających miejsce, gdzie zapewne Boog się ukrywa. Według nie potwierdzonej dotąd hipotezy, ów poszukiwany przez policję osobnik sterroryzował trzech innych ocalałych rozbitków i trzyma ich pod groźbą rewolweru, z uwagi bowiem na ciężar sztab złota z DC-3 niepodobna przypuścić, że mógłby je przenieść jeden człowiek... Wracamy do nadawanego programu".
Vera ścisza radio. Zmusza się do uśmiechu.
- No, to brzmi trochę lepiej. Przynajmniej wiedzą, gdzie ich szukać. - Wszystko, co mówi, przychodzi jej z trudem, ale w gorącym pragnieniu dodania otuchy stara się mówić jak najwięcej. - Mam przeczucie, że niezadługo usłyszymy coś pocieszającego.
Hilda potrząsa głową.
- On nie żyje, Vero.
- Och, moja droga - woła Vera idąc do niej. - Nie wolno ci tak mówić. Dlaczego...
- Bo to prawda. Ja to wiem.
- Jak ty możesz... Jakże ty możesz, moja droga, mówić takie rzeczy? - strofuje łagodnie.
- Bo wiem. Całe popołudnie ja...
- Ależ, Hildo... Słyszałaś, co mówili przed chwilą. i co mówił kapitan Glen, kiedy był tutaj... No, no. - Obejmuje przyjaciółkę. Przemawia jak do dziecka. - Nie wolno ci nawet tak myśleć...
Hilda Franklinn nie słucha. Niewidzącymi oczami patrzy przed siebie. Henryk nie żyje. To samo było, kiedy w czasie wojny umarł Tom: wiedziała o tym już od dawna, zanim nadeszło oficjalne zawiadomienie. Pewnego dnia przyjdą i powiedzą jej, jak to się stało z Henrykiem, kiedy i gdzie, ale nikt jej nigdy nie powie, dlaczego tak się stało.
- To była jego ostatnia podróż - mówi szeptem, ciągle wpatrzona przed siebie. - Mieliśmy wrócić do Vermont...
17
Długi czas Boog nie śmiał się ruszyć. Imaginacja wyolbrzymiała najlżejszy hałas, nadawała mu specjalne znaczenie. Leżał przyciśnięty do ziemi, z przechyloną głową, tylko oczy mu latały na wszystkie strony. Rewolwer ani drgnął. Nawet wtedy, gdy usiadł wreszcie, trzymał rewolwer wycelowany w chłopca. Patrzył bacznie to ponad równiny, to w stronę przylądka. Nikogo nie było widać i wszystkie helikoptery zniknęły. Wiedział jednak, że nadal nie jest bezpieczny.
Niewykluczone, że zarówno samoloty, jak i oddziały lądowe powrócą. Może są również inne, na wschód i zachód od wąwozu, nie tylko na południe. Wyobrażał sobie, że gdzieś za nim myszkują wśród wzgórz, i ta myśl szarpała mu nerwy. A kiedy sobie przypomniał, jak niebezpiecznie blisko przeszli, aż cały się wzdrygnął. Dopóki jasno - mowy nie ma nawet o chwili odpoczynku. Coś może się zdarzyć przed zmrokiem, jeszcze jest ponad dwie godziny...
Znów się położył. Ani myśli teraz ryzykować. Czytał rozpacz w oczach Haydena i trzymał chłopca przy sobie, z rewolwerem w odległości zaledwie kilku cali od jego żeber. Raz cichym głosem ostrzegł:
- Zapomnij, o czym myślisz, panie ładny. Zapomnij, słyszysz? - Raz kiedy w kopczyku obsunął się jakiś kamień, drgnął, jakby dotknął do przewodu pod napięciem. Poza tym się nie odzywał i prawie się nie ruszał. Minuty wlokły się. Bardzo słabo gdzieś z północy dobiegało głuche dudnienie samolotów. Minął kwadrans. Pół godziny... Przeszukiwał wzrokiem niebo, wypatrując helikopterów, zadzierał głowę, nasłuchując z natężeniem, czy nie usłyszy głosów lub ostrzegawczego chrzęstu żwiru. Minęła godzina. Fale żaru wciąż jeszcze odbijały się od skał, ale słońce wędrowało, po trochu słabło w miarę opadania ku zachodowi. Cienie rosły, wypuszczały z kaktusów i zarośli długie i mocne pędy, a ten skrawek cienia, w którym leżeli, poszerzył się do sześciu stóp. Raz po raz śmigały obok nich jakieś małe ptaszki, a do saguaro dobrał się dzięcioł.
Nadeszła i minęła piąta, piąta piętnaście, piąta trzydzieści... Dokoła kopczyka kręciły się uparcie roje much, niczym ścieżka prochowa szła ku niemu kolumna mrówek. Daleko na południu horyzont spływał purpurą krwi. Cienie poczynały już się zacierać, a na zachodzie słońce żeglowało po niebie wzorzystym jak wężowa skóra. Piąta trzydzieści pięć, czterdzieści pięć, pięćdziesiąt pięć. Szósta...
Nigdy czas nie płynął tak wolno. Jasny pas horyzontu pociemniał, zamknął się dokoła nich jak wolno tocząca się fala. Niebo nad głowami miało barwę spłowiałego błękitu, nisko natomiast, w prawo od nich, dzień wypalał się w furii karmazynowego ognia. Skały utraciły swój szklisty połysk, saguaro stały się tylko sylwetkami. Zaczął latać nietoperz.
Chwilami słyszeli samoloty, ale ani jeden z nich się nie przybliżył. Ani jeden. Leżeli w swojej kryjówce odrętwiali z bezczynności, a dla Booga każdy szmer był podejrzany, każda sekunda niosła w sobie groźbę. W miarę jak opuszczało się słońce, jego nadzieje rosły, ale nadal się nie ruszał. Ani myśli się narażać po to, żeby zyskać pół godziny, ryzykować, że go zaskoczą, dlatego że mniej będzie uważać. Nadal trzymał w ręku rewolwer, a palca ani na chwilę nie zdjął ze spustu. Każda przelotna myśl Haydena powtarzała się echem w jego głowie i cały czas trzymał rewolwer wycelowany w chłopca.
Leżeli tak czekając, aż wreszcie Boog uznał, że już jest dość ciemno.
- No, teraz się ruszcie - powiedział wreszcie.
Sztywni i zdrętwiali podnieśli się z trudem i obrzękłymi rękami dźwignęli sztaby. Boog wziął tę, którą niósł dotąd policjant, i kazał chłopcu wsunąć ją sobie w rozchyloną kurtkę. Szybko odpływała resztka światła. Czas, jaki wyznaczył sobie Hayden, minął, a on nic nie zrobił. Nic.
A teraz nie może. Teraz Boog trzyma chłopca mocniej w szachu niż kiedykolwiek przedtem, gdyż używa go jako tarczy.
- Jazda - rzucił Boog wymachując rewolwerem.
Hayden ruszył żałośnie. Gdyby nie desant spadochroniarzy, jakoś by go zaatakował, rzuciłby się na niego, tak jak to zrobił Franklinn, i albo wydarłby mu nie nabity rewolwer, albo zginąłby od ostatniej, jeszcze tkwiącej w nim kuli. W obu wypadkach chłopiec miałby jakąś szansę. Dodawał sobie odwagi, żeby to zrobić, ale jednocześnie postanowił trochę czasu poświęcić na przygotowania, no, powiedzmy odłożyć próbę o jakąś godzinę...
Gdyby nie spadochroniarze, już by teraz było po wszystkim. Czemuż nam nie dadzą spokoju? - rozmyślał boleśnie. - Po co się do tego mieszają?
Prowadził ich zboczem w dół. Boogowi zdawało się z początku, że każdy krzak to skulona postać. Napięty był jak struna, pełen nagle podejrzeń, że ktoś leży za osłoną i czyha na niego. Rozglądał się na wszystkie strony, niemal oczekując zasadzki z każdej kępy kaktusów, zza każdej skałki. Nic się jednak nie działo. Kiedy odeszli kawałek, z wolna opuściło go napięcie.
Podczas tych kilku minut, nim dotarli do równin, wpadli w ten sam człapiący rytm, a nim uszli ćwierć mili, ciężar sztab stał się równie okrutny i bezlitosny jak zawsze. Starte do krwi miejsca pomiędzy udami paliły do żywego, krew uderzała do głowy. Siły odzyskane w czasie popołudniowego odpoczynku szybko się wyczerpały. Niebawem było tak, jakby nie mieli ani chwili wytchnienia, jakby nie było takiego czasu, kiedy by nie brnęli w męce gdzieś daleko przed siebie. Każdy mozolny oddech wzmagał jeszcze całodzienne pragnienie. Wyschnięte gardła paliły jak rana, chociaż z ciał lały się strumienie potu, a wraz z potem wyciekały resztki energii.
Wielka cisza objęła całą pustynię, ale nie trwała długo. Gdzieś na wschodzie przerażająco zawył kojot, a niebawem do chóru przyłączyły się dalsze. Raz po raz z obu stron dobiegały ukradkowe odgłosy, a Hayden wiódł ich poprzez mroczne morze krzewów. Ukazały się już pierwsze gwiazdy rozrzucone rzadko i blade, lecz za mało ich było, żeby dawać światło. Pół godziny minęło, zanim rozbłysły pierwsze konstelacje, godzina, zanim na niebie jęły drgać żółte i lodowato-błękitne punkciki. Tymczasem srebrny blask polakierował równiny, a idący ujrzeli oddaloną od nich wiele mil na południowy-zachód czarną poszarpaną linię wzgórz.
Dręczył ich głód, ale Boog cierpiał więcej niż inni. Zjedzony kaktus przyprawił go o boleści. Okropne skurcze kazały mu raz po raz kolbą rewolweru przyciskać żołądek. Wlókł się z tyłu, prawa ręka zwisała bezwładnie, ciężar sztaby pozbawiał go równowagi. Starał się podniecić myślą o granicy, ponawiał obliczenia, jak daleko odeszli od miejsca katastrofy. Przypuszczał, że rano znajdą się w Meksyku. Nie sądził, żeby w ogóle mieli się natknąć na żołnierzy ochrony pogranicza. Mapa w jego głowie przedstawiała się mgliście, niedokładnie, ale wyobrażał sobie, że w ciągu najbliższych dwóch dni uda mu się dotrzeć do wybrzeża. Odgradza go już tylko pustynia.
Myśl ta nie sprawiła mu radości. Przed dwudziestoma czterema godzinami zajmował się rozważaniem, co chowa dla niego w zanadrzu przyszłość, i to go podniecało, pchało naprzód. Świadomość, że ma rewolwer, podnosiła wówczas na duchu, posiadanie złota upajało. Rozmyślał o wolności, nienawiści i władzy, a dwa lub trzy dni wydawały się wówczas niczym. Teraz jednak już nie. Może się nie bać samolotów i spadochroniarzy, natomiast pustynia będzie mu towarzyszyć aż do końca. Nie ma ucieczki przed jutrzejszym słońcem, przed bólem, pragnieniem i męką. Przeraża go ta perspektywa. Gdzieś w głębi duszy utkwił w nim lęk, a żaden z tych bodźców, które z początku kazały mu iść naprzód, nie jest już dość silny, aby jakoś w nim ten lęk uciszyć.
Hayden mocno wyprzedzał tamtych dwóch - dziesięć do piętnastu jardów. Ilekroć się obejrzał, widział, że Boog i chłopiec szli się jeden tuż za drugim. Co pewien czas zwalniał, niemal przystawał, ale odstęp między nim a tamtymi wcale się nie zmniejszał. Z początku nie zdawał sobie sprawy, że Boog umyślnie przystaje. Po pewnym czasie Jednak nie miał już co do tego cienia wątpliwości i do cna utracił nadzieję, że Boog kiedykolwiek przestanie być ostrożny. Wiódł ich tedy dalej poprzez gąszcz zarośli, im dłużej zaś szli, tym większy zamęt panował w jego myślach. Potykał się i zataczał pod nienawistnym brzemieniem dwóch sztab, a umysł jego coraz mniej się nadawał do podjęcia decyzji. Raz po raz próbował jakoś opanować myśli, ale myśli te snuły się bezładnie i zawsze prowadziły donikąd. Wkrótce wszelkich prób zaniechał. Jednego tylko pragnął: odpoczynku, odpoczynku i wody. Rzekłbyś ciało jego wydano na męki, a okrutny ogień wypalił mu gardło.
Wreszcie Boog kazał im się zatrzymać. Hayden nie wiedział, ile czasu szli, bo zegarek stanął. Osunęli się ciężko na ziemię, Boog i chłopiec razem, Hayden osobno, nieco dalej. Pomiędzy rzadkimi krzewami piasek jeszcze był mocno nagrzany po wściekłym upale. Samotny kojot rzucał w niebo swoją tęskną skargę, Mleczna Droga unosiła się niedorzecznie, niczym strzęp gazy. Ale umysły ich nie rejestrowały tych rzeczy. Poruszał się tylko Boog. Oparty na zdrowej ręce, męczony bólami, daremnie usiłował zwymiotować resztki zjedzonego kaktusa. Chłopiec i Hayden leżeli bez ruchu; gdyby nie świszczący oddech, można by myśleć, że już nie żyją. Nadmierny długotrwały wysiłek pozbawił ich wszelkich wzruszeń. Szara bolesna mgła przysłoniła im mózgi. Przeszłość to szaleństwo katastrofy i rozpaczy, przyszłość to coś bez wartości i nadziei. Dręczyły ich niesprecyzowane myśli, drobne ukryte nurty strachu i rozpaczy, nazbyt głęboko jednak pogrążeni byli w cielesnej udręce, żeby reagować. Dzielili ten sam posępny nastrój pogodzenia się z klęską, a pożądali gorąco jednego tylko, czegoś, co by im przyniosło ulgę w bólu i pragnieniu.
Niebawem znów byli na nogach, znów się kołysali i kuleli ciągnąc na południowy-zachód. Zarośla przerzedziły się teraz i czas jakiś brnęli po twardym piachu, białawym w świetle gwiazd i pobrużdżonym jak brzuch wieloryba.
W absolutnej ciszy słychać było wyraźnie chrzęst towarzyszący ich krokom i od czasu do czasu atak wymiotów Booga. Umysły mieli odrętwiałe. Przecięli wyschnięte łożysko strumienia, ale to nie poruszyło tak niedawnych wspomnień. Wzgórza przed nimi rosły, nabierały kształtu. Boog kazał im skręcić nieco w lewo, tam, gdzie kończyło się pasmo górskie i widać było równą linię horyzontu. Znowu ich otoczył ciągnący się mila za milą gąszcz krzewów kreozotowych. Godziny stapiały się z sobą, konstelacje okrążyły niebo. I wreszcie Boog rozkazał im się zatrzymać. Zatrzymywali się chyba kilkanaście razy, nim nastał świt. Wyszli już spod osłony południowo-wschodniego krańca wzgórz i zostawili je poza sobą. O brzasku znaleźli się w istnym morzu zarośli otoczonym z daleka przez pojedyncze skaliste wzgórza. Drugie pasmo górskie biegło daleko na południe. Ostatnich kilka mil było jedną nieprzerwaną torturą, toteż Hayden i chłopiec nawet nie wiedzieli, co ich otacza. Nieprzytomni ze zmęczenia zwalili się na ziemię. Tylko Boog nawet teraz zdołał się rozejrzeć.
Gdzieś w jakimś rozgorączkowanym zakamarku mózgu gnieździła się jeszcze czujność, nie dająca pójść na dno wola walki. Obserwował, jak gwiazdy bledną, a dziwnie mizerny księżyc wznosi się w górę, zaledwie o pół godziny wyprzedzając pojawienie się słońca, jak rozstępują się z wolna szare horyzonty, a poprzez pustynię żałośnie napływa światło i ziemia znowu nabiera barwy. Nigdzie ani śladu granicy. Liczył, że zobaczy siatkę lub słupy - cokolwiek. Przekrwionymi oczami rozglądał się niespokojnie dookoła, porażony strachem, że a nuż są jeszcze ciągle po niewłaściwej stronie. Znajdowali się w płytkim zagłębieniu, jakby wyżłobionym przez spadły tu niegdyś meteor.
Mogliby się w nim chronić w ciągu paru godzin przed porannym słońcem, ale zagłębienie szeroko otwierało się ku niebu. Jak daleko jednak wzrok jego sięgał, nigdzie w promieniu paru mil nie było lepszego schronu. Czekał, a światło przybierało na sile. Wkrótce zorientuje się, gdzie jest. Nagonka nie będzie zwlekać, skoro świt zacznie na nowo poszukiwania. Nagonka. Chyba się już wykręcił, ale wciąż nie jest tego pewien. Spuchniętym językiem przesuwał po sztywnej jak z niewyprawionej skóry jamie ustnej. Bóle żołądka już się skończyły, lecz miał wrażenie, jakby mu brzuch rozerwało na dwoje. Z trudem wyciągał szyję oglądając puste niebo. Słońce już wzeszło, a jego niższy brzeg wysunął się spoza horyzontu, aby znowu palić i torturować.
Cisza poranna rozbrzmiewała bzykaniem owadów, niebawem inny dźwięk przyciągnął jego uwagę. Z początku nie potrafił go umiejscowić. Zesztywniał, rozejrzał się. Przez chwilę nic nie zobaczył, wreszcie wyłowił jednak wzrokiem cienką białą mglistą smugę wyraźnie na północy i wysoko, niezmiernie wysoko. Z wolna smuga wydłużyła się ze wschodu na zachód i długo tam pozostała, kiedy już rozdzierający dźwięk odrzutowca ucichł w oddali.
Mijały minuty, słońce szło w górę. Boog czekał. Fale oszołomienia przyprawiały go o zawrót głowy, zaćmiewały wzrok. Ale nic się nie działo. Jeśli poszukiwania trwają, to gdzie indziej. Mglista smuga, nadal nietknięta, podobna zabliźnionej ranie, tak pewnie zaznaczała tę linię, której szukał, jak gdyby się przedarł przez nią podczas nocy. Leżał oparty na łokciu. Jest w Meksyku. Wszędzie dokoła niego aż po krańce świata rozciąga się pustynia i nawet dotykanie sztaby złota, nawet myśl o trzech innych sztabach nie mogła powstrzymać rosnącego w nim przerażenia.
Chłopiec ni to we śnie, ni to na jawie unosił się jakby w jakimś marzeniu sennym, wyobrażając sobie, że siedzi z matką i ojcem w otwartym samochodzie. Beatson prowadzi, a Kim, ich terrier, jest razem z nimi, z nosem przy szybie. (Musiało to być dawno temu, przecież Kim nie żyje teraz - przejechany przed samą bramą studia. A ojciec jeszcze wcześniej przeniósł się do Tucson, a więc było to co najmniej dwa lata temu. Nie, chyba trzy lata temu, bo wtedy jego ojciec obejmował matkę i razem śpiewali. Śpiewali i śmiali się, a to się nie zdarzyło już od dawna.)
Jechali samochodem dokądś na wycieczkę mijając po drodze gaje pomarańczowe. Nawet Kim myślał, że to zabawa, bo ciągle kichał, kiedy wiatr wiał mu w nos, a potem oszalał z kretesem i zaczął gramolić się na kolana liżąc ich po twarzach. (Wiele lat z rzędu wszystko było zabawą, a dlaczego to wszystko rozpadło się w gruzy, było tajemnicą, która raniła i zawstydzała coraz to więcej, w miarę jak płynęły lata.) "Nie śpiewa pan, Beatson?" - spytał wtedy ojciec. "Oczywiście śpiewam, sir. Ale jak nie ma nikogo." "No, teraz nie ma nikogo - przynajmniej nikogo, kogo by to raziło. No, no, śpiewajże pan. Ty też, Jimmy." "Tak, tak - śmiała się matka. - Wszyscy razem teraz... No dalej."
- No dalej - powiedział Boog.
Chłopiec poderwał się wpatrując w chwilowym oszołomieniu w niebo. Potem napłynęła straszliwa rzeczywistość, przynosząc ból i rozczarowanie, ale ból pojawił się wcześniej - jeszcze nim otworzył oczy.
- Wstawać! - zakrakał Boog. - Rusz no się, panie ładny.
Szli dalej. Dostrzegli wprawdzie kilka obłoków, ale za małe były i rozproszone, żeby się po nich czegoś spodziewać. Pojedyncze wzgórza na lewo od nich wyglądały jak zepsute zęby trzonowe. Horyzont przypominał zamazaną krechę. A taka cisza panowała dokoła, że gdy nad nimi zatrzepotał skrzydłami wielki sęp, wyraźnie usłyszeli łopot jego skrzydeł.
Czas mijał) Boog nadal trzymał chłopca przy sobie i uważał, żeby Hayden nie zbliżał się zbytnio. Chłopiec mocno kulał teraz. Podściółka pod stopą bardzo już się zniszczyła i za każdym krokiem jakby go ktoś dźgał rozpalonym żelazem. Ostatnie resztki potu cienką warstwą szkliły skórę, piekły rozognione pory. Słońce wysuszało ów pot, parzyło wystawione na jego działanie szyje i twarze, rysowało im pod pachami Szare, słone półkręgi. Nawet gdy się znów zatrzymywali, nie mieli gdzie skryć się przed nim. Blask słońca rozszczepiał się na zaroślach, za którymi szukali osłony, a gdziekolwiek odwracali głowy, przeszywały ich na wskroś ostre groty palącego światła. W przeciągu następnej godziny dwukrotnie robili postoje, ale nawet one były męką śmiertelną. Boog rozpaczliwie rozglądał się za jakimś znośnym schronem, dokoła jednak bardziej było pusto i płasko niż przedtem. Żar i blask osiągnęły już takie natężenie, że czuł, jak umysł zaczyna mu odmawiać posłuszeństwa, choć słońce znajdowało się niewiele ponad jego ramieniem. Wreszcie dość daleko od najbliższych wzgórz zobaczył nieduże skupisko krzaków i odsłoniętą skałę i ochryple rzucił Haydnowi rozkaz skierowania się w tę stronę. Było to w odległości kilkuset jardów zaledwie, musieli jednak wytężyć wszystkie siły, żeby tam dotrzeć. Kołysali się z boku na bok, potykali, padali, jakoś się podnosili i parli dalej z utęsknieniem wyglądając, gdzie by się schronić przed rozpaloną kulą. Nic poza tym nie miało znaczenia. Ciągnęli ku skałom na kształt rozbitków ostatkiem sił brnących przez mielizny do miniaturowego atolu. A kiedy dotarli do ukośnych skrawków cienia, osunęli się bezwładnie, ciężko dysząc i wijąc się na ziemi, bo powietrze, o które walczyli, paliło im płuca.
Potem - a mogło to być w wiele godzin potem - usłyszał Hayden głos Booga:
- Gdzie jest złoto?
Dotarło to do niego jakby przez głośny łomot fal.
- Gdzie jest twoja sztaba?
Hayden z wysiłkiem usiadł. Boog stał nad małym kołysząc się z nogi na nogę i rozglądając z wściekłością. Kopnął chłopca, aż ten oprzytomniał.
- Gdzieś podział złoto?
Twarz chłopca, który wpatrywał się w niego z dołu, utraciła pod wpływem lęku wyraz otępienia. Boog znów go kopnął jak szaleniec i głos podniósł do wrzasku. Owładnęła nim gwałtowna, niedająca się okiełznać wściekłość. Piskliwie wykrzykiwał pytania podkreślając kopniakiem każde słowo.
- Ty - przeklęty - szczeniaku. Odpowiadaj - gdzieś podział - złoto?
Na próżno chłopiec usiłował się zasłaniać rękoma. Podniósł się na kolana i z zamkniętymi oczami, z otwartymi ustami, obracał się wkoło, w miarę jak Boog go okrążał.
- Dość tego! - Okrzyk Haydena urwał się w połowie, przeszedł w szept.
Boog zda się zapomniał o jego istnieniu. Z twarzą skrzywioną wściekłością, wrzeszcząc, kopał chłopca raz po razie, ale nie miał dość siły, by mu naprawdę wyrządzić krzywdę.
Szansa, w którą Hayden już zwątpił, nadeszła, chociaż sobie tego nie uświadamiał. Nie myślał o rewolwerze ani o tym, co się stanie, jeśli po niego sięgnie. Brutalność Booga sparaliżowała pracę jego mózgu, ale raz jeden ciało wyprzedziło myśl. Nim zdążył pomyśleć, poderwała go na nogi bezradność chłopca. Instynktowny refleks pchnął go naprzód. Boog stał bokiem, ale zobaczył, że Hayden się zbliża. Zobaczył kącikiem oka i zrobił skręt, aby mieć napastnika przed sobą, odwracając się razem z rewolwerem.
Nie zdążył jednak. Hayden najpierw uderzył go głową, chwycił rękami za ramiona, pozbawił równowagi. Zwalili się na ziemię, a Boog padając krzyknął z bólu. Rewolwer wyleciał w powietrze. Tarzali się i tarzali, rzężąc, gdy w czasie walki zasypywało im gardła chrzęszczącym pyłem, sczepieni z sobą zawziętością bezsilnych rąk i nóg, które żłobiły doły, kopały, szarpały.
Walczyli rozpaczliwie, obaj równie słabi. Potem z gwałtownym wysiłkiem Hayden rzucił Booga na plecy, a gdy ten upadł szeroko rozrzuciwszy nogi, kolanami przycisnął mu ramiona do ziemi. Boog wyrywał się chwilę jak człowiek na pal wbity, patrząc na niego przekrwionymi oczami szaleńca. Potem niespodzianie osłabł.
Hayden podniósł wzrok i zobaczył, że chłopiec trzyma rewolwer. Ciężko dysząc obtarł przedramieniem usta, na ręku zobaczył smugę krwi. Zrobiło mu się słabo, wszystko nabrało jakichś dziwnych barw, okryło się drgającą mgiełką. Nie ruszał się. Każda sekunda trwała wieki. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Skądś, nie wiadomo skąd, dobiegał gorący podmuch powietrza, snuł się wokół nich, a spośród skał i zarośli wzbijał się w górę piasek i nagle zaczynał wirować w postaci małego przezroczystego stożka. Później podmuch ucichł i łagodny ziarnisty chrzęst sypiącego się piasku zmieszał się na chwilę z charkotem ich oddechów.
Chłopiec stał trzymając oburącz wojowniczo rewolwer. Wreszcie Hayden podniósł się na nogi i odebrał go od niego. W magazynku był jeden niewystrzelony nabój... Widok ten wywołał w nim dziwne uczucie, złożone z ulgi i wdzięczności, oszołamiające uniesienie. Nie ruszając się z miejsca patrzył na powalonego Booga i, zanim głos odzyskał, poczuł, jak przez ciało przechodzi mu dreszcz.
- Wstawaj - powiedział do Booga. - Wstawaj i jazda w cień.
Trudno mu było z początku pojąć, że to on ma teraz władzę, że śmierć przestała być czymś nieuchronnym. Powiedział chłopcu, żeby siadł za nim. Później sam usiadł z rewolwerem wycelowanym w Booga i usiłował skupić myśli.
Przez chwilę nie mógł zmusić mózgu do pracy. Ciągle drżał jeszcze, ledwo zdolny pojąć, że to wszystko prawda. Jednak rewolwer należy do niego - do niego i do chłopca i ta myśl obdarza go tak długo oczekiwanym uczuciem ulgi.
Patrzył daleko przed siebie. Co ma zrobić?... Potrząsnął głową chcąc wprawić w ruch myśli, ale były one jakieś nieruchawe, jakby rozleniwione i zatrute wyczerpaniem. Muszą wrócić, to nie ulega kwestii. Drżał jednak na samą myśl o natychmiastowym wydaniu się na pastwę słońca. Jeśliby szli teraz, byliby wobec niego bezbronni przez całe godziny, a przy ich osłabieniu gotowi by wówczas nie dożyć do wieczora.
Od piachu pustyni wszędzie aż po linię horyzontu bił żar. Haydena kusiło, żeby zostać tam, gdzie byli, trzymać się tego miejsca, dopóki jest cień. Wiedział jednak, że musi oprzeć się tej pokusie. Bez wody prędzej by się załamali. I jeszcze coś: a nuż poszukiwania będą trwały nadal, kiedy znowu przekroczą granicę... Niemal wbrew jego woli ten wzgląd przekonał go ostatecznie.
Mimo że język miał opuchnięty, powiedział chłopcu:
- W kieszeni spodni mam drugi rękaw od marynarki, przywiąż go sobie jakoś pod stopą. - Potem spojrzał na Booga, ciągle jeszcze zdumiony zmianą ról. - Zabieram was z powrotem - oznajmił spokojnie. Nie było w nim nienawiści. - Odpoczniemy dziesięć minut, a potem wy pójdziecie pierwsi.
Boog nic nie odpowiedział. Z zamkniętymi oczami leżał na boku i niesłychanie ostrożnie głaskał uszkodzony nadgarstek. Piasek oblepiający mu szczecinę na brodzie przypominał gąbczastą narośl. Siła napędowa, która pomagała mu przetrwać, już się wyczerpała. W głowie roiło mu się od nabrzmiałych złością i rozpaczą niepotrzebnych myśli, ale nazbyt był wyczerpany, żeby jakoś je wykorzystać.
Został pobity i świadomość tego, co utracił, napełniała go dojmującym poczuciem pustki. Bez rewolweru jest niepozornym człowiekiem ze złamaną ręką. Niczym więcej. Chłopiec aż się spocił podkładając niezgrabnie pod stopę nowy zwinięty rękaw. W oczach miał łzy, łzy szczęścia. Wszędzie dokoła nich udręczona ziemia lśniła w rosnącym żarze. Hayden na chwilę odwrócił głowę i skierował wzrok na północ. Tu i tam w zamazanej oddali sterczały poszarpane szczyty.
Zabolało go, gdy się podnosił, a ruchowi temu towarzyszyło kołysanie się czarnego śliniaka kołnierza. Rewolwer w jego ręku dziwnie był nie na miejscu.
- Czy jesteście gotowi?
Chłopiec przytaknął.
- Co robimy ze sztabami?
Dwie sztaby leżały jedna obok drugiej, trzecia kilka jardów dalej. Jeśliby nawet Hayden go o to spytał, chłopiec nie potrafiłby powiedzieć, gdzie i kiedy zgubił swoją sztabę. Ale Hayden nie spytał.
- Czy pan chce, żebyśmy znów je dźwigali? - wyseplenił z niepokojem chłopiec, który ledwo mówił z braku śliny.
- Nie - odparł stłumionym głosem Hayden. Z powodu nich zginął Franklinn, porzucono Laurę Chandler... Nie chcę już ich dotykać. - Nie - powiedział. - Zostaw je. Bo i nas zabiją. - Potem odwracając się chwiejnie, powiedział do Booga: - Mieliście dosyć czasu na odpoczynek... Teraz w drogę.
Boog wstał bez słowa i kołysząc się ruszył naprzód. Za nim Hayden, potem chłopiec. A w miarę jak wychodzili z cienia, po kolei uderzało w nich słońce.
18
Dziesiąta czterdzieści pięć. Samolot zdążający na wschód oddalił się od Międzynarodowego Lotniska o sto minut lotu. Z prawej strony za samolotem pozostało Welton, droga numer 80 i tor kolejowy. Zaczynają się pod nim przesuwać zewnętrzne krańce pustyni Sonoran, szarozielone, żółtozielone i koloru wysuszonego gnoju, lekko zamglone upałem. George Chandler siedzący po lewej stronie spogląda w dół, obserwując, jak pięć tysięcy stóp niżej zmienia się krajobraz.
Transoceaniczne Linie Lotnicze oddały mu do dyspozycji to miejsce. Jutro w Ajo zaczyna się śledztwo i konieczne jest formalne stwierdzenie tożsamości...
Kapitan przechodzi powoli, zagadując po drodze do pasażerów:
- Wszystko w porządku?... Świetnie... Pierwszy raz pan leci tą trasą?... Tak, tak, minęliśmy Welton, a teraz będzie zaraz Tacna... Tak, tak... Kilka minut przed czasem, na wszelki wypadek... Dziś rano mamy odrobinkę wschodniego wiatru... Ależ oczywiście, proszę spytać stewardessy, kiedy następny raz będzie iść tędy.
George Chandler odwraca się od okna, gdy kapitan dochodzi do jego rzędu.
- Halo - mówi. - Nie wiedziałem, że to z panem lecimy.
- No tak. - Głos kapitana nie brzmi zbyt ciepło. Dostrzega nowy czarny krawat. - Okropne to, co się stało. Naprawdę okropne.
- Dziękuję.
- Wspaniała dziewczyna. Zawsze cieszyła się najlepszą opinią. Wszystkim nam będzie jej brakować.
- Dziękuję - mówi George Chandler i potakująco kiwa głową.
- No, to tymczasem.
Kapitan rusza dalej. Znów zagaduje po drodze:
- Tak, tak, to było Welton... Wszystko w porządku?... Doskonale... Nie, proszę pani, ani jednej szansy na milion. Trudno dokładnie powiedzieć, co było przyczyną, bo nie znamy faktów. Podobno stado ptaków... Nie, absolutnie nic, czym by się można przejmować... Dzień dobry... po raz pierwszy pan leci tą trasą?
Stewardessa coś przygotowuje w kuchence. Wchodząc tam dotyka jej ramienia, a ona rzuca mu uśmiech.
- Widzi pani tamtego gościa?
Odwraca się.
- Którego?
- Tego dryblasa... trzeci, czwarty, piąty rząd od nas.
- Tak.
- To mąż Laury Chandler.
Stewardessa pracuje z nimi dopiero od miesiąca.
- Laury... Pan ma na myśli...
- Nie znała jej pani?
- Tylko ze słyszenia.
- Może pani żałować. Wspaniała dziewczyna. Prawdziwa perła. Latała ze mną przez większą część roku.
- Jak on to przyjął?
- On? - Głos kapitana staje się ostry od sarkazmu. - Lepiej chyba nie można. - Stewardessa przygląda mu się z ciekawością. - Tak - powtarza kapitan. - Lepiej chyba nie można... Słyszała pani, jaką straszną śmierć miała?
- Tak.
- No cóż, tylko Bogu dziękować, że umarła. Przynajmniej w tym wypadku nie ulega wątpliwości, że to najlepsze rozwiązanie.
- Widać pan go dobrze zna.
- Czy go znam? O tak. Wszyscy na liniach go znają. Jedyną osobą, która go nie znała, była Laura... Niech mi pani da coca-coli.
Glendale, Los Angeles, punkt jedenasta.
Ksiądz Stella bierze list ze stołu w hallu. Stempel pocztowy jest nieczytelny, ale poznaje pismo rektora na kopercie. Zabiera list do gabinetu i siada przy biurku. Na wystrzępionym bibularzu leży złożony egzemplarz ,,Examinera" złożony tak, że jedna szpalta znajduje się pośrodku. Odczytywał ją tyle razy wróciwszy po mszy z kościoła, że umie prawie na pamięć, ale oczy jego przesuwają się znów z wolna po najważniejszym ustępie.
"Nie ulega wątpliwości, że dzisiaj o świcie podjęte zostaną poszukiwania z powietrza i znowu będą skoncentrowane na tym terenie, gdzie wczoraj po południu zrzucono grupy spadochroniarzy. Nie wyklucza się jednak, że w razie braku widoczności samoloty zostaną odwołane już przed południem. Władze meksykańskie zostały poinformowane o sytuacji, ale nawet jeśli Boog sam z innymi zdoła przekroczyć granicę, rzeczoznawcy uważają zgodnie, że jest bardzo małe prawdopodobieństwo, by wytrzymał następny dzień bez jedzenia i wody. Wczoraj o 3 po południu w miejscu katastrofy temperatura wynosiła w cieniu 116 stopni Fahrenheita. Próby identyfikacji ofiar trwają."
Palce starego księdza przecięły kopertę, zanim doczytał do końca komunikat. Kanonik Northcott pisze krótko, ale niewątpliwie napisze znowu obszerniej. Kończy: "Ksiądz prosił, żebym odesłał list księdza do Ryszarda, robię więc to. Nowiny, jak już wspomniałem, nie są pomyślne, ale - jeśli taka jest wola Boska - jutro może przyniesie szczęśliwsze wieści".
List pisany przez księdza Stellę przypięty jest do listu rektora. Otwiera go powoli: "Kochany Ryszardzie - czyta. - Całe popołudnie myślałem o Tobie, życząc Ci szczęśliwej drogi, przetrawiając w myślach wszystkie te sprawy, o których rozmawialiśmy, kiedy byłeś tutaj..."
Każde słowo zawiera teraz straszliwą ironię. Doczytawszy do końca stary ksiądz siedzi chwilę nieruchomo, prawie nie oddycha. Myśli tłoczą mu się do głowy, zalewa go nowa fala żalu, samotny i bezradny pogrąża się w swoim smutku. Nawet postać na krzyżu, w którą się wpatruje, nie obdarza go teraz pociechą.
Wreszcie, przychodząc do siebie, drżącą ręką na kawałki drze list i rzuca do kosza przy biurku. Ryszardowi nigdy już to nie będzie potrzebne.
Tucson, jedenasta trzydzieści. Światło słoneczne zalewa pokój, w którym siedzą Paweł i Gail. Ich twarze to szare maski. Wszystko, dosłownie wszystko, mówi im o tym, że na nic się nie zda to uparte czepianie się nadziei - prasa, radio, policja, władze portu lotniczego... Ilekroć jednak zadzwoni telefon, ilekroć Paweł Dexter sięga po słuchawkę, serce zaczyna mu bić szybciej, a Gail czeka napięta i wyprostowana, póki nie skończy się pierwsza wymiana słów. Za każdym razem jednak słyszą równie beznadziejną, zdecydowanie negatywną odpowiedź: "Nic nowego. Nic, nic..."
Dexter gasi na wpół wypalonego papierosa i wstaje; chodzi po pokoju. Tyle miałby do powiedzenia, gdyby tylko mógł znaleźć słowa, tyle chciałby usłyszeć. Ale po dwóch latach to nie takie łatwe. Niekiedy w chwili pełnej napięcia ciszy ma świadomość, że Gail odczuwa to samo, ale nawet teraz trudno przerzucić jakiś most ponad przepaścią, chociaż już trzymał ją w ramionach, chociaż już wybiegał nadzieją w przyszłość, a ich niewypowiedziane myśli coraz bliższe są przyjęcia faktu, że Jimmy nie żyje. Nie żyje... Nadal trudno w to uwierzyć i jeszcze uparcie przed tym się wzdraga. W głębi duszy wie jednak, że trzeba będzie spojrzeć w twarz nieszczęściu. Niepodobna dłużej ciągnąć tego, udawać przed sobą nawzajem...
- Chyba pójdę i zaparzę kawy - nerwowo mówi Gail.
- Pani Thorne zaparzy, Gee...
- Wolałabym sama... Muszę coś robić...
W chwili gdy się podnosi, dzwoni telefon. Przystaje.
- Wiem o tym - mówi Paweł. - Tak, tak. Kto... Och, tak. Chwileczkę... To do ciebie, Gee. Twoja sekretarka.
Gail lekko zaciska usta.
- Halo, June... Nie, niestety nic nie wiadomo. Nie. Dziękuję. Bardzo miło z ich strony...
Dexter słyszy metaliczny głos June mówiący z Hollywood, choć nie tak wyraźnie, żeby rozumiał słowa. Następuje długa przerwa. Gail słucha. Potem gwałtownie wciąga powietrze.
- Czego im się zachciewa? - W głosie czuć wyraźną zmianę, ton zgorszenia i niedowierzania. - Czyż nie wiedzą, co się stało? I nadal oczekują, żebym ja... - Jakby w oszołomieniu z wolna potrząsa głową. - Czy oni w ogóle są bez serca? Za kogo mnie mają?... Nie, nie będę. Nie, nawet pojutrze... Nie. Nie. Nie będę, nie będę - Jest bliska płaczu, usta jej drżą - Tak, proszę im to wszystko powiedzieć. Proszę im powiedzieć to wszystko. Proszę powiedzieć im, że nie wrócę - i to nie tylko pojutrze... Tak, możesz powtórzyć moje słowa... Nie wrócę, nigdy. Skończyłam z tym, rozumiesz? Skończyłam raz na zawsze.
Ciska słuchawkę. Chwila ciszy. Odwraca się ku niemu, a do coraz szerzej rozwartych oczu napływają łzy.
- Pawle... - zaczyna bezradnie.
- Nie myślisz tego serio, Gee - mówi łagodnie Paweł.
- Myślę...
- Nie możesz... Przecież ty żyjesz tym.
- Teraz już nie. Nigdy tam nie wrócę. Nigdy. - Idzie ku niemu, spokojna mimo łez. - Myślałam o tym, myślałam od chwili, kiedyś do mnie zadzwonił wtedy wieczorem. Tak jest, jak ci już wczoraj wieczorem mówiłam. Nigdy by to nie spotkało małego, gdybyśmy nie poszli każde swoją drogą. To nasza wina, moja, jeśli wolisz, i ja nigdy sobie tego nie wybaczę.
- Jeszcze jest nadzieja, Gee.
- Nie, nie ma już nadziei i sam wiesz o tym. Oboje wiemy. A nawet jeśliby była, nic to nie zmieni... Ja chcę tu zostać, Pawle, uwierz mi. Z tobą.
Bez ciężaru złota, który paraliżował ruchy, z początku iść było łatwiej; ani na chwilę od świtu nie szło im się tak względnie dobrze. Szybko jednak osłabli. Niebawem zataczali się jak przedtem, mrużyli oczy od blasku, myśli mieli otępiałe i ogarnięte zamętem.
Boog nie sprawiał kłopotu. Niekiedy spiesznie oglądał się w tył, jakby chcąc sprawdzić, czy Hayden ma rewolwer. Wciąż był jeszcze przybity osobistą klęską i tak przerażony obrotem sprawy, że przez to zupełnie uległy. Bezsilna nienawiść gotowała mu się w sercu, jak wtedy, kiedy to przed dwoma dniami obudziwszy się w Los Angeles, zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje i co go czeka. Ale teraz nienawiść skierowana była przeciw niemu samemu. Że też tak zmarnował to, co usiłował osiągnąć! Ledwo wlókł się przed Haydenem na ciężkich jak z ołowiu nogach, a każdy jard dawał mu się we znaki, uczuł, co to jest znosić gwałtowne ataki słońca bez nadziei ani strachu, które by go gnały naprzód, co to jest mieć rewolwer za plecami, a nie w ręku.
Hayden trzymał się za nim blisko - choć nie za blisko. Biernie przyglądał się zgrupowanym na horyzoncie zamazanym błękitnym wzgórzom i zastanawiał się, czy to te same, wśród których odpoczywali ubiegłego popołudnia i gdzie zrzucono oddziały spadochroniarzy. Nie mógł uwierzyć, że od zachodu słońca zaszli tak daleko, i jego nastrój oszołomienia i radości przygasał, kiedy na próżno wyglądał, czy gdzieś bliżej od niego nie wyłoni się coś z mgiełki upału.
Było jeszcze drugie pasmo górskie, ale na północny-zachód, i Hayden przypuszczał, że je minęli pod koniec nocy. Wydawało się jednak, że jest jakby nie tam, gdzie być powinno, zaczął się tedy niepokoić, czy idą we właściwym kierunku. Słońce znajdowało się tuż za jego prawym ramieniem, wiedział więc, że wszystko powinno być w porządku, a jednak podstępnie wracał niepokój. Kiedy patrzył na rozległy półokrąg horyzontu, zdawało mu się, że w przerażający sposób przypomina on drugą połówkę horyzontu za nimi. A rzadkie rozprażone zarośla ciągnące się hen, gdzieś, pod spłowiałym od żaru niebem, wszędzie wyglądały tak samo, bez względu na to, w którym kierunku spoglądał.
Żadnego znaku granicznego. Nikt, zda się, nie rości pretensji do takiego pustkowia. Odnalezienie granicy nie miało jednak żadnego znaczenia. Ważne było niebo i Hayden obserwował je niespokojnie wypatrując upragnionych punkcików gdzieś na północy, gdyż to oznaczałoby, że poszukiwania trwają nadal, wytężając słuch, żeby bodaj z daleka usłyszeć dudnienie helikopterów. Nadzieje jego zawisły od tego, czy ich odnajdą teraz, a nie po upływie wielu godzin. Od dwóch dni nic nie jedli, od wczoraj nic nie pili, szybko więc opadali z sił. Tempo marszu jeszcze osłabło, palące promienie słońca wprawiały w stan bezmyślności, sunęły za nimi jak światło reflektora, skupiały się na każdym z nich z osobna, aż na czaszkach kurczyła się skóra, oczy ślepły od blasku. Nie mieli gdzie się schronić.
Jak okiem sięgnąć rozciągała się spalona monotonia, a oni skazani byli na nią przez całą drogę tam, gdzie na zamglonym z upału horyzoncie garbiły się wzgórza. Parę mil uszli między kępami zarośli. Zrównali się niemal z pasmem górskim w lewo od nich, a dalekie wzgórza przysunęły się odrobinę bliżej. Niebo jednak wciąż było puste. Nic się nie poruszało w jego bezmiarach i niepokój Haydena wciąż się wzmagał. Idący obok niego chłopiec kulał teraz jak nigdy dotąd. Od czasu do czasu Hayden wykrztuszał słowo zachęty, ale przeważnie język zniekształcał to, co usiłował powiedzieć. Słońce zmierzało ku zenitowi, a dokoła ich potykających się stóp kurczyły się cienie. Im wyżej szło słońce, tym większa niepewność co do kierunku ogarniała Haydena. Wątpliwości, którędy iść, nękały go bezustannie, przyprawiały o rosnące wciąż przerażenie.
Nowe pasmo górskie nabierało coraz bardziej plastycznych kształtów zasłaniając nie kończącą się błękitnawej barwy linię horyzontu i to wprowadzało go w jeszcze większy zamęt. Usiłował je umiejscowić, ale nie zachował w pamięci jego zarysów. Coraz bardziej był roztrzęsiony. Już samo pilnowanie, żeby Boog szedł w stronę tych wzgórz, według których ustalił z początku marszrutę, wymagało od niego niebawem największego wysiłku. Pusto było na niebie i na ziemi rozciągającej się daleko, daleko na spotkanie z niebem. Jednak wbrew logice pustkowia nęciły go ku sobie z wszystkich stron, nalegały, żeby zmienił kierunek. Zwalczał owe pokusy, w miarę jak się pojawiały, wiedząc, że jeśli ulegnie, zginie. Z całą zaciekłością czepiał się ostatnich resztek zdrowego rozsądku i usiłował nie zbaczać z drogi.
Szli dalej. Samolotów nie było. Minuty rozciągały się w godziny, jardy w mile. W południe słońce wyssało z nich resztki potu, wysączyło z nich nadzieję i nienawiść, wysuszyło wszystko prócz szpiku w kościach. Teraz nie grało już roli, kto ma rewolwer. Nagle ciszę przerwał głos Booga, Hayden jakby się ocknął z koszmarnego snu, a kiedy Boog się zatrzymał, omal nie wpadł na niego.
- Woda! - wykrztusił Boog. - Woda! - szepnął znowu, nie, raczej wychrypiał, jakby kto drutem drapał po szkle.
Hayden z niedowierzaniem spojrzał tam, gdzie wskazywała drżąca ręka, nieco w prawo. I - nie do wiary! - ujrzał w dali wodę, wielkie rozlewisko, błękitne i lśniące w słońcu.
- Woda - znów wyszeptał Boog, chwiejąc się na nogach.
Zaczął iść ku niej. Hayden i chłopiec ruszyli za nim wydając dziwne gardłowe odgłosy. Parli razem naprzód jak spłoszone stado, o wszystkim zapominając, wszystko odrzucając w imię ukazującej im się przez zarośla wielkiej lśniącej tafli błękitu.
A potem naraz wszystko zniknęło. Jakby wessane przez słońce. I nic już nie widzieli oprócz drgających w upale równin. Długa chwila minęła, nim zdali sobie sprawę, że woda zniknęła; nim zataczając się przystanęli i poczęli gapić się w zdumieniu tam, gdzie była przedtem. Słabi i oszołomieni stali wpatrując się w to miejsce, własnym oczom nie wierząc. Potem znów jeszcze, jakby za czyimś rozkazem, miraż uformował się po raz drugi, z początku jako mała sadzawka, potem w sposób cudowny sadzawka rozlała się daleko i szeroko w wielkie błękitne jezioro. Zdawało się, że jest teraz bliżej, oni wahali się jednak, nim ruszyli.
Kilka sekund minęło i miraż zarysował się wyraźniej poprzez smętne pustkowie. Ruszyli ku niemu podejrzliwie i z początku szli z wolna, stopniowo wszakże wpadając w człapiący trucht. W ciągu dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu jardów ciągle widzieli wodę. Potem słońce ją zniweczyło, zlizując złośliwie jednym gwałtownym palącym podmuchem.
W każdego z nich wstąpiło szaleństwo. Chłopiec ręce załamał w nagłym ataku rozpaczy i zwalił się na ziemię. Tarzał się, zginał we dwoje, płakał. Hayden stał w miejscu tak wyczerpany, że nic nie mógł zrobić, tylko patrzył gdzieś w dal i mrugał jak głupiec. A Boog zaczął się śmiać.
Brzmiało to straszliwie, ni to warczał, ni to wył. Ściągnął wargi ponad zębami, a całe ciało się zatrzęsło. Zdrową ręką wykonywał słabe miękkie ruchy, chwiejąc się z boku na bok, kiedy śmiech grzechotał mu w gardle. Pod wpływem przerażenia Hayden oprzytomniał. Słabym głosem rozkazał chłopcu wstać. Tracą czas na próżno.
- Dość tego - powiedział do Booga. - Dość tego i w drogę. - Wymachiwał rewolwerem. - W drogę - powtórzył wskazując kierunek. Boog zachichotał i odwrócił się. Chłopiec podniósł się chwiejąc wskutek zawrotu głowy i dzielnie powlókł się u boku Haydena.
Szli ciągle na północ, prześladowani myślą o tym, co jakby widzieli. A pustynia tylko czekała na nich pod niebem, na którym nic się nie działo. Raz po raz z ust Booga wydobywał się ten sam na wpół zdławiony chichot, kiedy przechylając się na boki wiódł dwóch pozostałych, ale tamci zbyt głęboko pogrążyli się we własne swoje niedole i zbyt osłabli, żeby im to działało na nerwy. Słońce rozłupywało im czaszki. Chwilami nogi zdawały się tracić kontakt z ziemią, chwilami też od stóp do głów wstrząsał nimi dreszcz. Tempo spadło do jakiegoś rozlazłego pijackiego wleczenia się, a przecież chłopiec z trudem im nadążał.
Pęcherze na zabandażowanej stopie otarł do żywego i Hayden zmuszony był coraz częściej zarządzać postój. Przez kilka minut kulili się za ledwo od ziemi odrosłą gęstwiną krzewów, z rękoma splecionymi ponad głowami, z oczami zaciśniętymi w obronie przed okrutnym światłem. Potem Hayden, kierowany jakimś rozpaczliwym przymusem, kazał im wstawać i iść dalej. Szli tedy znowu i szli ku wciąż równej dalekiej linii horyzontu.
W końcu, po czasie, który zdawał się wiecznością, dotarli do szorstkiego skrawka terenu, gdzie na małej przestrzeni rosły wyższe krzewy i rzucały kapryśną siatkę cienia. Położyli się tu na ziemi i przez czas jakiś słychać było tylko, jak rozpaczliwie wciągają oddech. Potem Boog leżąc z głową opartą na ręku zaczął chichotać.
Z wolna opanowywał go szaleńczy śmiech. Niespodzianie podniósł się do pozycji klęczącej, rozejrzał szybko na wszystkie strony i wstrząsany jakby paroksyzmem jakiejś gwałtownej gorączki zerwał się na równe nogi. Oczy miał zapadnięte. Obrzmiały nadgarstek zmienił się w purpurowo-czarną kiełbasę, ale nie sprawiał mu bólu. Cały ból skoncentrował się w głowie, wirował jak koło ogniste. Przez krótką chwilę Boog chwiał się na tle nieba. Potem nagle zaczął się oddalać.
- Stój!
Hayden poruszył wargami, ale nie wydobył się z nich żaden głos. Zmusił się, żeby wstać. Boog znajdował się już w odległości kilku kroków i sunął przez zarośla.
- Stój!
Wycelował rewolwer, choć nawet wtedy, gdy podnosił rękę, wiedział, że nigdy go nie użyje. Boog szedł w dalszym ciągu, szybciej teraz. Obejrzał się i zobaczył, że Hayden ruszył w ślad za nim. Znów się zaśmiał i puścił się biegiem. A Hayden za nim, wołając bekliwie, żeby stanął. Nie miał dość siły, aby sprostać szaleńczemu potykaniu się Booga, i po jakichś pięćdziesięciu jardach nogi odmówiły mu posłuszeństwa i rymnął głową w dół na spotkanie z własnym cieniem. Szamotał się nieprzytomnie, wreszcie oparłszy się na łokciu jął wypatrywać go wśród równiny.
- Boog! - usiłował krzyknąć. - Boog!
Nawet jeśliby wołanie przyoblekło się w jakiś dźwięk, Boog i tak by go nie dosłyszał. Już zmniejszył się do połowy.
- Boog...
Na oczach Haydena, który go obserwował, Boog malał coraz to bardziej, aż w pewnej odległości od nich stał się podobny do drobnej jak lalka figurki. Potem rozedrgana fala żaru przebiegła przez pustynię, starła go zupełnie z pola widzenia i zniknął jak miraż. Hayden spuścił głowę. Trudno by określić, jak długo stał w miejscu, wreszcie się jednak ruszył. Nigdzie aż po zamgloną krawędź widnokręgu nie było ani śladu Booga, ani też jakiejś innej żywej istoty.
Otarł usta z piasku i rozejrzał się. Wciąż jeszcze prawą ręką kurczowo trzymał rewolwer, ale wracając do chłopca cisnął go w zarośla.
Chłopiec leżał skulony pod krzewem, tam gdzie go Hayden zostawił. Jakby nieświadomy tego, że Boog odszedł. Spojrzenie miał jakieś mętne i ledwo wstał, zaraz znów się zwalił. Trzy razy tak się podnosił i padał. Haydnowi aż się serce krajało z rozpaczy, w której już nie było miejsca na litość, i rozglądał się wokół, niczym w jakimś zapamiętałym wołaniu, wreszcie się pochylił.
- Spróbuj wstać! - szepnął ostrym tonem. - Musisz spróbować!
Chłopiec albo nie dosłyszał, albo też było mu już wszystko jedno, nawet nie usiłował się ruszyć. Oczy mu się zamknęły, zdawało się, że zaśnie. W desperacji Hayden stanął na czworakach i wciągnął go sobie na plecy, oplatając własną szyję bezwolnymi rękami chłopca. Wyprężając się szaleńczo, zmusił się do tego, żeby wstać. Brzemię pozbawiło go równowagi i przez kilka sekund zataczał się ciężko.
Po czym skulony jak małpa zadał gwałt swoim nogom i powoli ruszył przed siebie. Łatwiej byłoby umrzeć. Niebawem stracił wszelkie poczucie kierunku. Przez długie okresy czasu nie widział nic prócz ziemi lśniącej przez skarłowaciałą plamą ich własnych cieni. Zarośla ustąpiły miejsca obszarom zaschniętego spieczonego błota, potrzaskanego w nierówny deseń koloru zwietrzałej musztardy. Potem znów były krzaki, kaktusy, brunatne ostre kamienie. A dalej jeszcze ciągnęły się znów równiny, na których gdzieniegdzie z nagiej ziemi sterczały tylko suche trawy.
I ciągle, ciągle było słońce.
Chłopiec ciążył jak worek. Jego głowa chwiała się na wysokości głowy Haydena, ręce wciąż opadały bezwładnie, ciało zsuwało się. Hayden nie miał sił, aby go znów podrzucić wyżej. Co kilka minut osuwał się na kolana i odpoczywał przed ponownym startem, i za każdym razem myślał, że nigdy więcej już mu się to nie uda. Czasami, kiedy tak lazł chwiejnie dalej, zdawał sobie niejasno sprawę, że coś mówi do siebie, a raz był całkiem przekonany, że chłopiec gra na harmonijce. Po jakimś czasie jednak przestał odczuwać cokolwiek. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, za nim stracił na dobre przytomność, było to, że ramieniem walnął w ziemię i że chłopiec stęknął jak uderzony w brzuch.
Wiele godzin minęło zapewne. Słońce obeszło już trzy czwarte nieba i Hayden mrugając powoli patrzył na nie w otępieniu, usiłując pojąć, że żyje. Dopóki się nie ruszał, nic nie czuł, ale kiedy wyciągnął rękę chcąc potrząsnąć chłopcem, każdą komórkę jego ciała przeszył dojmujący ból.
- Jimmy - usłyszał swój własny głos. - Jimmy.
Chłopiec stęknął. Powieki uniosły mu się na chwilę, ukazując przekrwione, pozbawione wyrazu oczy. Hayden cofnął rękę. Umysł dziwnie miał spokojny, izolowany od ciała jakąś gorączkową apatią, niezmącony strachem, paniką czy nadzieją. Uparcie wpatrzony w chłopca, złapał się na rozmyślaniu, co się stanie wtedy, gdy umrą. Zapewne zlecą się sępy. Potem może ktoś odnajdzie to, co z nich pozostanie. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Czemuś wydaje się to nieważne. Może odnajdą również Franklinna. Porucznika policji Henryka Franklinna. I Booga... Gdzie teraz jest Boog? Nie żyje już lub, tak jak oni, leży gdzieś oczekując, aż przyjdzie śmierć?... Pomyślał o nich czterech rozsianych po pustyni podobnie jak szczątki różnych przedmiotów - wśród których znalazło się i złoto, i rewolwer - i pomyślał o stewardessie zastanawiając się, czy ona też nie żyje.
Kimże są oni wszyscy?... I kim jest ten chłopiec? Istnieje między nimi jakaś więź, choć prawie nie rozmawiali ze sobą. Umrą razem, choć nadal są sobie obcy. Jedyny człowiek o którym czegoś się dowiedział, to on sam. Dowiedział się o sobie wielu rzeczy, ale wszystkie oprócz jednej nie przedstawiają dla niego wartości. Tę jedną roztrząsał na wszystkie strony, postanawiając trwać przy niej aż do końca. Mógł był zostać księdzem...
Chłopiec znów jęknął. Ów słaby dźwięk przebił się przez watę w mózgu Haydena. Pochylił się nad chłopcem, schwycił go za ramię, a sama bezradność tego gestu zdawała się przeciwstawiać ostatnim resztkom jego woli.
("Dla niej lepiej byłoby, gdyby umarła, proszę mi wierzyć" - mówił wówczas Franklinn, patrząc na Laurę Chandler. - "Ona ma prawo..." "Prawo!" "Oczywiście, ma prawo. Takie samo jak pan i ja...")
Falą przez niego przepłynął bunt. Sam dobrze nie wiedząc, co robi, położył się i wciągnął sobie chłopca na plecy. Nie wiadomo skąd przyszła siła. Podniósł się na kolana, wstał. Ziemia przechylała się jak pokład statku w czasie burzy, kiedy iść zaczął, ale dał sobie z tym radę, z tryumfalnym westchnieniem, że idzie.
Słońce było już nisko, coraz to większe i czerwieńsze, coraz bardziej spęczniałe, w miarę jak traciło swoją siłę, a cień ich rozciągał się teraz daleko jak cień olbrzyma.
Hayden zapomniał, które wzgórza są które. Wszystkie zdawały się w niewłaściwych miejscach. Wszędzie dokoła nich w gęstniejącym zmierzchu stworzenia, które żyją w dzień, a śpią w nocy, zdążały do swoich legowisk, a te, co się włóczą po nocach, już się ruszały. Ale on ani ich nie słyszał, ani nie widział. Jego świat był jedną wielką dzwoniącą ciszą. Uszedł bez nadziei ze sto jardów, a kiedy już nie mógł iść inaczej, zaczął czołgać się na czworakach. Nigdy się nie miał dowiedzieć, jak długo to trwało. Ale w pewnej chwili poczuł, że chłopiec, którego niósł na plecach, zesztywniał.
- Niech pan patrzy.
Podniósł oczy. Daleko skądś spoza równin zalśniło pomarańczowo w półmroku pojedyncze malutkie światełko. Potrząsnął głową; rozpaczliwie pragnął zobaczyć je wyraźniej, a jednocześnie bał się, że to ostatni błysk zachodzącego słońca. I znów popatrzył. Jakimś cudem ujrzał je znowu - a wraz z nim wiele innych światełek skupionych u stóp jakichś wzgórz.
- Niech pan patrzy - powtórzył chłopiec.
- Widzę... Widzę...
Zapiekło go w oczach jak od łez.
- O Boże - westchnął dziękczynnie. - O Boże...
Wstał. Zdumienie i ulga pchnęły go naprzód. Z oddali mrugały ku nim światełka, malutkie niczym świetliki. Długi czas mieli wrażenie, że wcale się do nich nie zbliżają. Stopniowo jednak w miarę jak zmierzchało, a lawendowy horyzont ciemniał przechodząc w barwę bzu i purpury, zaczęli rozróżniać bryły jakichś niskich zabudowań. A później podniósł się lekki wiatr i przyniósł z sobą słabe zapachy oraz odgłosy ludzkich siedzib - drżącą zapowiedź życia.
- Czy już teraz to wszystko dobrze się skończy? - cienkim dziecinnym głosikiem spytał chłopiec.
- Z pewnością - odrzekł Hayden zmuszając do marszu zmordowane nogi i usiłując zrozumiale wymawiać słowa. - Z pewnością to wszystko dobrze się skończy. Dla nas obu.
87