Francis Clifford
Odruch litości
Act of Mercy
Przełożyła Irena Doleżał-Nowicka
Kiedy słońce zachodzi, cienie,
w południe tak krótkie, wydają się długie i straszne
Nathaniel Lee (1653-1692)
Wszystkie postacie, miejscowości, wydarzenia i sytuacje opisane w tej książce są całkowicie zmyślone i nie mają najmniejszego związku z żadną prawdziwą osobą, miejscem czy wydarzeniem.
Paulowi Scott
1.
Obudził go jakiś dźwięk. Uniósł się na łokciach i przechyliwszy głowę wstrzymał oddech. Ale oprócz spokojnego miarowego oddechu Susan nic nie usłyszał. Było cicho, niesamowicie cicho. Wtedy zauważył, że wentylator przestał działać. Rozwiązał moskitierę, wysunął się z łóżka i wyjął rewolwer z szuflady komody. Jego bose stopy cicho plaskały o podłogę, kiedy szedł po wypolerowanych płytach, i w łokciu mu trzasnęło, gdy wyciągnął rękę do klamki drzwi. Bez wentylatora cisza była tak intensywna, że najmniejszy dźwięk wydawał się głośny ponad miarę. Otworzył drzwi na kilka cali i zajrzał ostrożnie do długiego, wysokiego salonu. Przez wielkie okna świt łatwiej przenikał i było tu nieco jaśniej niż w sypialni. Ale tak samo spokojnie, tak samo cicho.
Wyobraźnia? Może mu się zdawało? Pchnął szerzej drzwi, przeszedł przez pokój i zbliżył się do okna. Kiedy tam stał wyglądając, usłyszał słaby ni to zgrzyt, ni to szelest gdzieś w głębi domu. Odwrócił się gwałtownie, nasłuchując znowu pełen napięcia. Ostatnie opary senności pierzchły. Po kilku sekundach usłyszał łomot gdzieś w okolicy kuchni i czując wyraźny ucisk w klatce piersiowej zaczął bezszelestnie skradać się między meblami. Przed drzwiami kuchni zatrzymał się chwilę, z trudem przełykając ślinę, potem gwałtownie je otworzył.
Człowiek stojący w przeciwległym rogu na odwróconej skrzynce z rozszerzonymi z przerażenia oczyma omal nie spadł na ziemię, przylgnął do ściany.
— Señor Jordan!
— Gabriel! — Jordan patrzył na służącego, czując teraz, gdy napięcie ustąpiło, jak igiełki potu kłują go w kark. — Cóż, u diabła, tu robisz?
— Korki, señor.
— Korki? — w głosie jego brzmiało niedowierzanie. — O tej godzinie?
— Nie ma elektryczności, señor. — Służący zdawał się wracać do życia. Zrobił nieokreślony gest ręką w górę. — Nie ma prądu.
— Do diabła z prądem! — Jordan czuł, jak zamiast ulgi ogarnia go wściekłość. — Dopiero świta, a ja omal cię nie zastrzeliłem.
— Tak, señor. — Gabriel patrzył na rewolwer jak zafascynowany. — Wiem, señor.
— No to nie stój tu jak kolek. Jeżeli chodziło ci o korki, to mogą zaczekać… — Gestykulował gwałtownie. — Złaź teraz i wracaj do siebie, ale to już, słyszysz?
— Tak, señor.
— Jak można się tak idiotycznie zachowywać… A w ogóle która godzina?
— Chyba szósta — odparł Gabriel schodząc ze skrzynki.
— Szósta — powtórzył Jordan ironicznie. — Raczej piąta. — Miał już wyjść, ale powiedział jeszcze: — Na miłość boską, nie próbuj o tej porze kręcić się po domu. Sam powinieneś to wiedzieć, zwłaszcza teraz.
Palcami przeczesał włosy wracając do sypialni. Susan siedziała na łóżku, wycięcie piżamy kończyło się tuż nad piersiami.
— Tom… — Nagle zauważyła pistolet. — Co się, u Boga, stało?
— Nic, nie przejmuj się. — Ze zdziwieniem zauważył, że ręce mu się trzęsą. — To tylko Gabriel zachował się jak idiota.
— Gabriel? — Głos miała jeszcze zachrypnięty od snu.
— Nie wiadomo, dlaczego wbił sobie do głowy, że właśnie teraz musi się zająć reperacją korków.
— Ale po co ci pistolet…
— Usłyszałem jakiś hałas i tyle. — Podniósł moskitierę i usiadł na brzegu łóżka, ciągle jeszcze zirytowany, pełen napięcia. — Bałem się, że mógł to być któryś z ludzi Zoreno albo Camary, albo w ogóle jakiś awanturnik. W każdym razie wolałem nie ryzykować.
— Dobrze, że to tylko Gabriel.
— Miał cholerne szczęście, że nie wpakowałem w niego kuli. — Roześmiał się. — Co za pomysł, hałasować o piątej rano.
— Nigdy nie słyszałam, żebyś tak do niego mówił. W ogóle do żadnego służącego.
Jordan mruknął:
— To najlepszy służący, jakiego mieliśmy. Lepszy niż wszyscy poprzedni.
Przysunął się do niej i objął jej szczupłe ciało. Wydawało mu się, że zawsze wygląda młodziej, kiedy sen zburzy jej jasne miękkie włosy i kiedy nie jest umalowana.
— Wiesz — odezwała się po chwili — wentylator stanął.
— Coś podobnego! — Uśmiechnął się ukradkiem. Nie była nazbyt spostrzegawcza. — Mnie się wydaje, że w ogóle nie ma prądu. Ciekawe, że elektrownia nie przestała pracować w chwili rozpoczęcia nalotu. Podobno w San Pedro nie ma światła od niedzieli po południu.
W chwilę później spytała sennie:
— Jaki dziś dzień, Tom?
Czuł, jak ciepło Susan rozgrzewa go, mocniej przytulił twarz do jej karku.
— Środa.
— Ciekawe, czy to wszystko już się skończyło…
— Bóg jeden wie. Wkrótce będą wiadomości radiowe.
Nagle usłyszał jej głęboki równy oddech, a on leżąc przy niej czuł, że napięcie nerwowe powoli ustępuje. Zaczął rozmyślać, jak dobre były te ostatnie dwa lata — pierwsze lata ich małżeństwa — i o tym, że polityka personalna Międzynarodowych Plantacji Napiera nie pozwala swoim ludziom na kierowniczych stanowiskach przebywać dłużej w jakimś miejscu czy kraju. W ciągu dwudziestu lat pracując dla nich był już w Birmie, Sarawaku i Kenii. Spostrzegł, że z pewną nostalgią wspomina miejsca, gdzie przebywał z ramienia MPN, i zastanawiał się leniwie, kiedy go odwołają z Tribulacion, a jeśli do tego dojdzie — czy będzie to ostateczne pożegnanie z Ameryką Południową.
Zdawało mu się, że czuwa i tylko pozwala błąkać się myślom, ale najwidoczniej przysnął, bo kiedy znowu spojrzał na zegarek, było już prawie wpół do siódmej. W pokoju cała szarość zniknęła, a siedzący na drzewie za oknem ptak zanosił się śpiewem jak oszalały. Susan jeszcze spała, przerzuciwszy przez niego nogę, i drgnęła, kiedy obrócił się, żeby włączyć radio tranzystorowe, stojące obok łóżka. Bateria była już słaba i musiał nastawić głos na pełny regulator. Hałaśliwa orkiestra wojskowa szła w zawody z zakłóceniami atmosferycznymi.
— Tom? — powiedziała sennie Susan otwierając jedno oko.
— Señor Umpah — Umpah znowu przy pracy.
— Kto?
— Tuba Zoreny, jego nadworny spiker.
Aparat trzaskaniem wyrażał swoją dezaprobatę. Orkiestra grzmiała ostatnimi ochrypłymi taktami. Wreszcie niecierpliwy głos przedarł się przez zalew dźwięków:
— Uwaga, uwaga! Za chwilę zostanie złożone niezwykle ważne oświadczenie. — Mówiący bełkotał trochę, jakby wypił za dużo, ale może było to wynikiem podniecenia. — Dziś rano, punktualnie o godzinie szóstej, dowódca sił lotniczych w Ampurias poddał się bezwarunkowo armii wyzwoleńczej. Oznacza to, że opór przeciwników generała Zoreny został całkowice złamany we wszystkich zakątkach kraju. — Aparat zakrztusił się gwałtownie, głos, niezwykle agresywny, wzniósł się co najmniej o oktawę: — Niech żyje Zor… armia wyzwoleńcza! Niech żyje republika! Niech żyje generał! — Reszta została zalana dźwiękiem cymbałów i pierwszych taktów skocznego hymnu republikańskiego.
— O Boże — jęknął Jordan. — Nie, tego nie wytrzymam. — Wyłączył aparat. Ptak na dworze ciągle się zanosił śpiewem. — Mam wrażenie — powiedział po chwili milczenia — że cała ta szopka już się skończyła.
Wstał ziewając i boso poszedł do łazienki, po drodze usiłował włączyć wentylator elektryczny, ale bezskutecznie. Dla jakiejś niezrozumiałej dla siebie przyczyny goląc się poczuł dziwne przygnębienie. W zasadzie powinien doznać ulgi, że walki zostały zakończone, powinien cieszyć się, że ich życie znowu wróci do normy. A jednak miał nieokreślone uczucie osobistej klęski — jak gdyby jakąś cząstką swego serca brał udział w zakończonej właśnie trzydniowej walce i dlatego tak boleśnie uderzyło w niego haniebne, ostateczne poddanie się w Ampurias. Może przyczyną tego nastroju była w jakimś stopniu naturalna skłonność człowieka, żeby stanąć po stronie pokonanego, może również to, że znał niektórych członków obalonego rządu, podczas gdy Zoreno i jego poplecznicy byli mu zupełnie obcy.
Bo kimże właściwie był ten cały Zoreno? Jeszcze jeden bezczelny generał, który za wszelką cenę chciał zrobić karierę. Ameryka Południowa roi się od typów tego rodzaju. Do ubiegłej soboty, kiedy wybuchły zamieszki, właściwie nic o nim nie słyszał. Owszem, w ciągu minionych paru dni padały takie czy inne nazwiska, ale jeśli o niego chodzi, równie dobrze mogłyby zostać wybrane na chybił trafił z książki telefonicznej. Nie dalej niż wczoraj, usiłując złożyć w jakąś rozsądną całość strzępy wiadomości, powiedział do Susan:
— I pomyśleć, że siedzimy tu prawie osiemnaście miesięcy. Tylko to nas może pocieszyć, że inni również nie znają tych facetów ani nie mają pojęcia, co się dzieje.
To był właśnie jeden z minusów pracy dla MPN — nigdy nie było czasu zapuścić korzeni, tutaj również. Oczywiście nie potrzebował aż osiemnastu miesięcy, żeby dowiedzieć się, że człowiek, którego poważną twarz można było zobaczyć na parkanach, którego drukowane portrety wisiały w holach hotelowych, w komisariatach policji, w barach, restauracjach i urzędach miejskich — to Camara. Na to wystarczyło pierwszych parę godzin. Prezydent Camara. Z tym nazwiskiem można się było spotkać na każdym kroku. Widział go kilkakrotnie w lśniącym czarnym cadillacu, kiedy mknął jedną z wielkich szerokich alei, biegnących promieniście od pałacu prezydenckiego. Poza tym byli tam kiedyś z Susan na przyjęciu i uścisnęli jego miękką suchą dłoń.
Tak, znał Camarę i większość jego ministrów, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z nazwiska. Jasne. Chavez od rolnictwa, Herrero — ministerstwo pracy, Aparicio — finanse; to byli ci, których znał najlepiej. A teraz wszyscy zostali zmieceni, zrzuceni ze swych miejsc jak kukiełki w jarmarcznej strzelnicy, a on, snując domysły o tym, co ich spotkało, nie mógł nie współczuć ich losowi.
Gdzie byli teraz? Aresztowani? Zabici? W ucieczce? Wszystkie przypuszczenia były bez sensu. Od niedzieli po południu, kiedy oddziały generała Zoreny opanowały radiostację, nie powiedziano o nich — z wyjątkiem samego Camary — ani słowa. Szkalowano ich zbiorowo, posługując się tylko nazwiskiem prezydenta: nazywano ich „podłymi sługusami Camary”. Zostali podciągnięci pod wspólny mianownik z lotnictwem i oddziałami policji, które pozostały lojalne, ale o ich losach nic nie było wiadomo; to samo odnosiło się również do Camary.
Jordan skończył się golić i wytarł twarz. Wkrótce — jak dobrze pójdzie, nawet jutro — znowu otworzy biuro. A pod koniec tygodnia na plantacji będzie mnóstwo roboty. Przecież może układać plany — nic w tym złego. Do tej pory sytuacja sama się wyjaśni. Pomijając sentymenty — teraz, gdy Camara został obalony, im prędzej ktoś inny usadowi się na jego miejscu, tym lepiej. Dosyć było zamieszania, plotek, usankcjonowanego zabijania — wystarczyło tego, żeby zadowolić najbardziej żarliwego poplecznika generała.
Przerzuciwszy ręcznik przez ramię wrócił do sypialni. Ku jego zdumieniu Susan nadal leżała pod moskitierą.
— Cały tydzień chcesz się wylegiwać, ty leniuchu?
Pod muślinową zasłoną wyglądała jak biała zjawa.
— Tom — powiedziała nieco ochryple.
— Co takiego?
— Chodź tu zaraz.
Podszedł do niej.
— Wyglądasz bardzo ładnie. „Strojna w biel, złotogłów, mistyczna, cudowna.” Tak to się mówi?
— Usiądź, kochany, na chwilę. — Odsunęła się trochę, żeby zrobić miejsce, i wygładziła je.
Zaniepokojony zmarszczył czoło.
— Masz jakieś zmartwienie?
— To nie zmartwienie — odparła, śmiejąc się cicho. Energicznym ruchem podniósł brzeg cienkiej moskitiery, zarzucił na pręt i przykucnął koło niej.
— No więc co takiego?
— Jestem znowu w ciąży, Tom. — Ujęła jego dłonie uśmiechając się. — To chyba dobra wiadomość.
Oszołomiony, przez dłuższą chwilę patrzył na nią w milczeniu.
— Zaniemówiłeś?
— Do pewnego stopnia. — Przełknął powoli ślinę. — Jesteś pewna?
— Oczywiście, że jestem pewna. — Znowu zaśmiała się nisko, gardłowo. — Wiesz co?
Potrząsnął głową.
— Po raz trzeci zadajesz to pytanie.
— Naprawdę?
— Muszę przyznać, że dziś rano spodziewałam się po tobie czegoś oryginalniejszego.
— Bardzo mi przykro, kochanie. — Pochylił się i delikatnie dotknął ustami jej warg. — Po raz trzeci będę trzymał kciuki na szczęście.
Pierwsze poronienie nastąpiło zaraz po ich przybyciu do Tribulacion, była wtedy w czwartym miesiącu ciąży; winę przypisywali wielogodzinnej podróży samolotem i całemu temu zamieszaniu, jakie towarzyszyło ich przenosinom. Ale za drugim razem nie było już żadnych konkretnych powodów — zdarzyło się to niecały rok temu, w drugim miesiącu jej ciąży.
— Niech się tak stanie — zakończyła żartobliwie. — Cieszysz się, Tom?
— Jestem zachwycony. — Palcem obrysował kontury jej ust. — Wprost nieprzytomny z zachwytu.
— Masz taką minę, jakbyś dostał pałką w łeb.
— Niemożliwe. — Uśmiechnął się wstając. — W każdym razie, mówiąc poważnie, nie wolno nam się z tego zbytnio cieszyć.
Zaczęła protestować, ale przerwał jej:
— Nie chcesz chyba przejść przez to wszystko znowu na próżno. Naprawdę, Susan…
— Wszystko będzie dobrze — powiedziała stanowczo. — Sam się przekonasz. I nie chcę słuchać twoich ostrzeżeń.
— Dobrze. — Wstał. — W każdym razie zatelefonuję zaraz po śniadaniu do Swanna, niech przyjedzie cię zbadać.
— No proszę, ty chyba naprawdę dostałeś pałką w łeb.
— Dlaczego?
Na widok jego zdumionej miny roześmiała się.
— Tak cię kocham, najmilszy. Przecież od niedzieli telefony nie działają, zapomniałeś?
Pstryknął palcami.
— O, do diaska! No, to pojadę po niego wozem i przywiozę go tu.
— Mogę spokojnie zaczekać, Tom. Nie ma żadnego pośpiechu.
Ale jej protesty na nic się zdały.
— Pojadę, jak tylko zjemy.
— Ależ mój drogi…
— Pojadę i już. Wobec tego, co się przedtem zdarzyło, nie możemy ryzykować.
— Czasem jesteś uparty jak muł — powiedziała nadąsana. — Jak stary nieznośny muł.
— To biologiczna niemożliwość — stwierdził z całą powagą i rzucił w nią ręcznikiem — i właśnie ty powinnaś wiedzieć o tym najlepiej.
Znowu się roześmiała, a on raz jeszcze uświadomił sobie, jak promiennie wygląda, kiedy jest szczęśliwa, jak bardzo jej do twarzy z włosami w nieładzie. Pod wpływem przemożnego impulsu wrócił do niej do łóżka, wziął ją w ramiona i pocałował mocno przytulając, w uniesieniu nieświadom nawet, jak mocno jej palce wpijają mu się w plecy.
Potem szepnęła mu tuż przy uchu:
— Naprawdę, Tom, nie zawracaj sobie głowy Swannem przez najbliższe parę dni. Przecież można trochę zaczekać, dopóki wszystko nie wróci do normy.
— Od wczoraj w Tribulación panuje spokój. Zresztą i tak muszę zobaczyć, czy moje biuro jeszcze stoi.
— Poczekaj do jutra, niech się naprawdę uciszy.
— Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, przecież pojadę w biały dzień — upierał się Jordan. — Nikt do mnie nie będzie strzelał, zwłaszcza teraz, kiedy skończyli swoje porachunki. Jestem pewien, że będzie cicho i spokojnie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa największej emocji dostarczył mi dziś o świcie nasz przyjaciel Gabriel.
* * *
Mieszkali o cztery mile na południowy wschód od Tribulacion i nie odczuli zażartych walk, które toczyły się w obrębie miasta. Przedsmak tego, czym były, mieli w poniedziałek rano, kiedy trzy samoloty zbombardowały koszary wojskowe. Znajdowały się one o dobre pięć mil na północ, ale głuche huki eksplozji zatrzęsły drzwiami z siatki i strąciły kilka liści z palmy na wypalony słońcem trawnik przed domem. Poza tym oni i ich sąsiedzi rozrzuceni wzdłuż brzegu jeziora egzystowali w stanie cichej izolacji, związani z puczem tylko jazgotem głosów w radio i napływem plotek — o tyle w to wszystko wmieszani, że zaczęły się drobne kłopoty z zakupem świeżej żywności. Dziwna to była sytuacja, trudna i niepokojąca. Przypominała przebywanie w zasięgu grożącego wybuchem wulkanu — człowiek mógł przewidzieć, kiedy niebezpieczeństwo utoruje sobie drogę, a jednak na skutek przedłużającego się okresu spokoju był skłonny wierzyć, że normalny tok jego egzystencji nie ulegnie w najmniejszym stopniu zakłóceniu.
Nawet teraz, kiedy jechał swoim wozem do miasta, Jordanowi trudno było uwierzyć, że droga ta w jakiś sposób różni się od tej zwykłej, codziennej. Owszem, szosa była pusta i na plantacjach bananowych nie widział zwykłego ruchu. Pod bezchmurnym niebem panował absolutny spokój. Ryżowe tarasy schodziły ku zachodowi aż po bagniste tereny. Niskie garby gór otaczały horyzont, fioletowe i purpurowe w mglistej dali. Gdyby nie położenie słońca na niebie, ktoś obcy mógłby się łudzić, że jest pora sjesty.
Jordan prowadził bardzo ostrożnie, baczny na najmniejszą oznakę niebezpieczeństwa. Na skrzyżowaniu, gdzie rozpoczynały się pierwsze wielkie jak bezmiar morza plantacje trzciny cukrowej MPN, zahamował i rozejrzał się ciekawie. W zasięgu jego wzroku nie było nikogo. Przejechał znowu jakieś ćwierć mili wzdłuż wysokiej zielonej ściany trzciny cukrowej i zatrzymał się po raz drugi naprzeciw wysmarowanej smołą budy, którą ustawiono na małej łączce. O tej porze było tu zawsze kilku nadzorców, a w pobliżu przywiązane stały ich kuce. Teraz i tu było pusto. Pewno, że naiwny z niego optymista, sam o tym wiedział, ale najdrobniejsza nawet oznaka podjęcia pracy dodałaby mu otuchy. Najwidoczniej jeszcze za wcześnie. Cały szkopuł w tym, że nie był w stanie przyspieszyć biegu spraw. Stracił kontakt nie tylko z pracownikami biura, ale i plantacji. Na odgłos pierwszych strzałów rozpierzchli się jak spłoszone stado ptaków, a bez telefonu mógł ściągnąć najwyżej kilku. Najlepiej byłoby otworzyć biuro jak najprędzej — o ile możliwe nawet jutro — wtedy można by mieć nadzieję, że pojawią się urzędnicy i nadzorcy z plantacji. Tymczasem cała robota stała i trzeba było jakiegoś bodźca, żeby zacząć.
Droga przecinała linię kolejową, bujne zielsko pieniło się pomiędzy podkładami, ale tu zawsze tak było — natura nigdy się nie poddawała. Do Tribulacion pozostała niespełna mila — nadal nie widział żywej duszy. Ostatni raz jechał do miasta w niedzielę, wkrótce po wybuchu strzelaniny, na szosie był ruch — wozy, muły, samochody i ludzie — wszystko to jednak zmierzało w kierunku przeciwnym niż on. To samo widział przed laty w Birmie, ten sam wyraz na twarzach ludzi. Co prawda wtedy w niedzielę nie ujechał daleko. Na południowych krańcach miasta nagle znalazł się w ogniu potyczki między oddziałami, które okopały się na pustych działkach budowlanych, i grupą policjantów (tak mu się zdawało) w zajezdni tramwajowej. Albo strzelcy byli marni, albo strzelali na oślep — nie miał czasu, żeby dociec prawdy — w każdym razie, kiedy potem uważnie obejrzał swoją furgonetkę, przekonał się, że nie została w ogóle trafiona, tylko jedna kula odbiła się rykoszetem od dekla koła.
Zwolnił, gdy ujrzał żółtawą plamę miasta. Trzcina cukrowa nagle się skończyła i szosa biegła przez zaśmiecone ugory porosłe kępami opuncji. W niedzielę w tym miejscu leżały na drodze ciała dwóch żołnierzy. Teraz nieco dalej poniewierała się padlina psa, kilka sępów wyszarpywało mięso spod żeber. Po raz pierwszy nieobecność ludzi zaczęła go deprymować. „Będzie cicho i spokojnie” — powiedział do Susan, kiedy jednak sam przekonał się o tym, doznał dziwnego uczucia.
Szosa przeszła w ulicę, pojawiły się domy zdobne w stiukowe ornamenty, przedmiejskie sklepy i bary. Wszystkie okiennice były zamknięte, tu i tam obłażące z farby ściany znaczyły świeże szramy kul. Na chodnikach leżały kawałki tynku, jezdnia lśniła odłamkami szkła. Minął dwie przecznice, nim zobaczył pierwszych ludzi — był to oddziałek żołnierzy wypoczywających na stopniach odrapanego urzędu pocztowego. Jadąc wolno z powodu szkła przyjrzał im się uważnie; było ich ośmiu — cała sekcja, dwóch wstało, kiedy ich mijał. Przez chwilę miał wrażenie, że dadzą mu znak, żeby się zatrzymał, ale tylko spojrzeli na niego. Byli bardzo niscy, śniadzi, o czarnych oczach, nędznie umundurowani. Jeden z nich trzymał lekki automat i Jordan pomyślał z nagłą ulgą, że na masce jego wozu powiewa brytyjska flaga. To był pomysł Susan, to ona go zmusiła, żeby ją wziął.
Im bliżej znajdował się głównego placu, tym więcej pojawiało się postaci w oliwkowych mundurach. Cywilów mógł policzyć na palcach jednej ręki, a i ci wyglądali ukradkiem zza drzwi albo przemykali jak uciekający złodzieje. Tutaj też było coraz więcej gruzów; wkrótce zobaczył zwalony dwupiętrowy dom, blokujący prawie całą ulicę. Obnażone nietknięte wnętrze ukazywało jakby lalczyne pokoje. Ale dopiero gdy znalazł się na początku szerokiej obramowanej drzewami alei wychodzącej na plac, otoczyły go zniszczenia. Do tej pory obejmowały stosunkowo małe obszary, wśród których można było spotkać zupełnie nietknięte bloki. Ale tutaj, w alei, najwidoczniej toczyła się niezwykle zażarta walka; jakby przez całą jej długość przetoczyło się tornado. Prawie wszystkie drzewa odarte były z liści, niektóre obalone przypominały strzaskane na pokładzie maszty. Splątane sznury elektryczne z rozbitymi żarówkami zwisały z nagich gałęzi. Spalony tramwaj leżał przewrócony na bok, inny stał pod kątem prostym do szyn. W różnych miejscach asfaltowa nawierzchnia była podziurawiona i zbielała od eksplozji, poprzez nikłą teraz zasłonę drzew Jordan mógł dostrzec szkody, jakie wyrządził fasadom restauracji ogień z karabinów i moździerzy.
Nigdy nie przypuszczał, że zniszczenia będą aż tak duże. Zorenowskie radio, owszem, donosiło o ciężkich walkach; na to, co zobaczył, nie był jednak przygotowany. Przeraziło go, że puszczono wodze takiemu rozpasaniu; w miarę jak jechał, czuł się coraz bardziej nieswojo, prawie żałował, że nie posłuchał rady Susan i nie przeczekał w domu jeszcze paru dni. Ogólną atmosferę trudno było nazwać spokojną, a rozwaleni wszędzie zwycięzcy najwidoczniej nie mieli jeszcze dość strzelania.
Długa kolumna potężnych ciężarówek stała przy krawężniku i jakiś dżip wyprzedził go, kiedy zwolnił, żeby ominąć splątane druty leżące na ziemi. Poza tym na jezdni nie było żadnego ruchu. W dżipie siedziało trzech wojskowych, w tym dwóch oficerów, i przez jakieś pięćdziesiąt jardów jechali tuż obok furgonetki patrząc na niego spode łba. Jeden z oficerów zawołał coś, ale Jordan nie wiedział czy do niego, czy do kolegi siedzącego z tyłu. Doszedł do wniosku, iż najlepiej będzie udawać, że nie słyszy, ale odetchnął z ulgą, kiedy nagle skręcił. Potem jeszcze jakiś sierżant o twarzy szczupłej i bez wyrazu jak twarz totema zaczął do niego machać, żeby się zatrzymał, ale zrezygnował, kiedy zobaczył proporczyk powiewający na masce. To samo miało miejsce w chwilę później — tym razem żołnierz wymachiwał karabinem usiłując go zatrzymać. Niejeden raz Jordan w duchu błogosławił Susan, że z taką stanowczością kazała mu zawiesić Union Jacka.
Najdziwniejsze jednak, że sam plac ucierpiał niewiele. Obie bliźniacze kopuły kościoła i ciężkie zielone dzwony pod cienistymi łukami wyglądały dostojnie jak zawsze. Przeładowany ozdobami zarząd miasta, szafranowy w jaskrawym słońcu, był powierzchownie pokiereszowany i poobtłukiwany, tylko większość drzew straciła liście. Znowu zobaczył pusty tramwaj i wyrwane płyty z chodnika, jak gdyby ktoś bez większego entuzjazmu zamierzał wznieść barykadę. Ale w porównaniu z tym, co widział w alei, szkody tu były nieznaczne. Nawet stojący pośrodku pomnik któregoś prezydenta z wyciągniętym mieczem na koniu był cały. Na cokole widniał napis z brązu: A LA PATRIA. Na ramieniu posągu siedział sęp i mijając go Jordan pomyślał sobie, że to dość ponury omen.
Nikt na placu go nie zatrzymał, chociaż wszyscy żołnierze uważnie śledzili jego przejazd. Biuro znajdowało się w pobliskim zaułku, w centrum dzielnicy handlowej. I tutaj z ulgą stwierdził, że nie wyrządzono większych szkód. Siedziba MPN, zajmująca trzecie i czwarte piętro na pierwszy rzut oka była nietknięta. Oczywiście wymarła — zamknięte okiennice, zaryglowane drzwi. Ale nietknięta i niesplądrowana. VIVA ZORENO! — wypisał ktoś niezdarnie mazidłem poniżej parterowych okien, lecz był to jedyny dowód czyjegoś zainteresowania tym budynkiem. Jednak szanse na rozpoczęcie w następnym dniu normalnego urzędowania były nikłe. Tribulación, pełne zniszczeń, dygotało jeszcze wściekłością i mogło minąć dobrych kilka dni, nim życie wróci do normalnego toku.
Zostawił wóz na ulicy i wszedł po schodkach, by zatrzymać się przed zalanymi słońcem drzwiami. Kilkakrotnie nacisnął dzwonek, nim przypomniał sobie, że nie ma elektryczności, zaczął więc uderzać ciężką kołatką w nadziei, że przywoła portiera. Hałas rozlegał się głucho w opustoszałej uliczce, ale nikt się nie pojawił. Żadne drzwi ani okna się nie otworzyły. Po kilku minutach zrezygnował i wrócił do wozu. Gdzieś zaszczekał pies, kiedy odjeżdżał, ale to było wszystko; wobec tego pojechał do doktora Swanna. Po drodze minął grupę żołnierzy, którzy starali się strzelać do przekrzywionego portretu Camary, zwisającego smętnie nad wejściem do kina. Nie byli jednak zbyt zręcznymi strzelcami.
Harry Swann mieszkał o jakieś ćwierć mili dalej. Rozległy dom za misternie kutą bramą znajdował się w wytwornej dzielnicy i przyjemnie było popatrzeć na okna nie zasłonięte żaluzjami, na nie tknięte wybuchami bougainwillie w kwiatach. Nad portykiem przedostatniego domu jak talizman widniała udrapowana flaga amerykańska i spełniała najwidoczniej swoją magiczną rolę dla całej ulicy, na której równie dobrze mógłby stać znak drogowy: „Zakaz wjazdu”. Tutaj nie było strzelaniny z karabinów ani moździerzy, żadnych potyczek. Wchodząc w furtkę i mijając przeczystą jak z nefrytu wodę w basenie fontanny Jordan wprost nie mógł uwierzyć, że nadal znajduje się w tym samym mieście.
Wystarczyło jedno pociągnięcie dzwonka — dziwnego urządzenia o mosiężnej rączce — i natychmiast ostrożnie uchylono drzwi; ukazała się w nich Indianka, mówiąc:
— Buenos dias, señor.
Widywała go, lecz teraz nie dała tego poznać po sobie. Krążyły plotki, że była kochanką Swanna. Na pierwszy rzut oka wyglądała na trzydzieści pięć lat, ale nie mógł określić tego z całą pewnością.
— Buenos dias. Czy doktor w domu?
— Nie, señor. Został wezwany do chorego.
— Za miasto?
— Towarzystwo górnicze wezwało go jakąś godzinę temu. Ściągnął usta.
Oprócz MPN Swann był lekarzem kilku wielkich firm. Towarzystwo Eksploatacji Metali Nieżelaznych było jedną z nich, duży amerykański koncern posiadający swe tereny w odległości kilkunastu mil na wschód od Tribulacion. Nie miał zamiaru jechać po niego kawał drogi tylko po to, żeby mu powiedzieć, że Susan jest w ciąży. Ani ona, ani stary człowiek by mu tego nie wybaczyli.
— Prędko wróci?
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. — Jej czarne jak tarki oczy były zupełnie bez wyrazu. — Czy to coś pilnego?
— W zasadzie nie.
— Mam przekazać doktorowi jakąś wiadomość?
— Proszę mu tylko powiedzieć, że byłem. — Zawahał się. — Jeżeli w najbliższych dniach będzie miał trochę czasu, byłbym mu bardzo wdzięczny, gdyby wpadł do nas i zbadał moją żonę. Proszę mu to koniecznie powtórzyć.
— Powtórzę z pewnością, señor.
— Kiedy mu to będzie na rękę. O ile telefony wkrótce zaczną działać, zadzwonię do niego.
Powiedział do widzenia i wyszedł. Idąc do furgonetki usłyszał, jak Indianka z hałasem rygluje drzwi. Z przykrością myślał o drodze powrotnej aleją i przez dłuższą chwilę siedząc przy kierownicy palił papierosa.
I znowu jazda przez dotknięte zniszczeniem nieprzyjazne ulice. Tu i ówdzie krzątali się ludzie czyniąc słabe wysiłki, by usunąć gruzy i szkło, ale w większości przypadków nie czyniono nic. W plamach cienia żołnierze rozwaleni leniwie siedzieli po kilku albo stali ponuro na rogach ulic. Kilku z nich zawołało do niego coś szyderczo, kiedy przejeżdżał. Na placu zatrzymał go oficer w wysokich sznurowanych butach, a w alei musiał wiele razy hamować, aż wreszcie, odprawiony władczym gestem, mógł jechać swobodnie. Znajomość tej procedury bynajmniej nie wpłynęła kojąco na jego nerwy i aleja wydała mu się dwa razy dłuższa niż poprzednio.
Dopiero kiedy opuścił śródmieście, pozbył się widoku mundurów. Nagle ku swemu zdumieniu zobaczył, że ktoś obsługuje prywatny samochód stojący przy stacji benzynowej. Pod wpływem impulsu zawrócił i zatrzymał się za nim. Indianin w piżamie napełniający bak podniósł głowę i spojrzał na niego spode łba.
— Cześć! — usłyszał wołanie z tamtego wozu.
Jordan wysiadł i zbliżył się. Tęgi mężczyzna z krótko przyciętymi włosami uśmiechnął się do niego szeroko.
— Zapewne pan Livingstone, nieprawdaż? O Boże, jak się cieszę, że pana widzę! „O my nieszczęśni, osieroceni przez burzę…”
Jordan skądś go znał. Towarzystwo Eksploatacji Metali Nieżelaznych?… Ale nie był pewien. Ruchem głowy wskazał Indianina.
— Jak się panu udało go wyciągnąć?
— Po prostu tak długo waliłem w drzwi, aż wyszedł. Nie miał specjalnie chęci zajmować się mną, i przyznam, że nie mam o to do niego pretensji. Ale do diabła! Zoreno czy nie Zoreno, nie zamierzam siedzieć bezczynnie. — Znowu się uśmiechnął. — Jak pan sobie radzi?
— Doskonale. Mieszkamy z drugiej strony jeziora. Całkiem na uboczu.
— Szczęściarz z pana. Ja mieszkam w mieście i niech mi pan wierzy, to wcale nie było zabawne — ani w niedzielę, ani w poniedziałek. Siedzieliśmy jak myszy pod miotłą.
Indianin skończył właśnie nalewać benzynę.
— Pan też, señor? — Z ociąganiem wskazał metalowym zakończeniem rury na Jordana. Najwidoczniej miał ochotę jak najszybciej czmychnąć z powrotem pod dach.
— Tak, dziesięć litrów.
— Trzeba brać, póki dają — stwierdził nieznajomy w samochodzie. — Masz tu — zawołał, rzucając banknot w kierunku Indianina. — Zasłużyłeś na napiwek. — Potem zwrócił się do Jordana: — To z pewnością jakaś większa draka. Mówiono mi, że w San Pedro zniszczenia są o wiele większe niż tu, co mówi samo za siebie. Wprost boję się myśleć, jakie to pociągnęło ofiary w ludziach.
Ledwie to powiedział, od strony koszar policji rozległ się grzechot strzałów. Przerwały ciszę jak trzask łamanych suchych gałęzi. Indianin podniósł głowę i spojrzał na dachy. Zakończenie węża, które trzymał napełniając bak Jordana, zadrgało i uderzyło o metal.
— Już drugi raz dziś słyszę salwę plutonu egzekucyjnego. — Nieznajomy otarł pot z czoła włączając motor. — Jakby im było mało. Teraz likwidują tych biedaków.
Nagły chłód zmroził Jordana. Wydało mu się, że Susan, brzeg jeziora i opuszczone plantacje trzciny cukrowej znajdują się od niego o tysiące mil.
— Jeżeli ktoś w tym kraju przegrywa wojnę — powiedział nieznajomy ruszając — przegrywa na całego. To pewne. — Pomachał Jordanowi ręką. — Do zobaczenia!
2.
Odgłos salwy prześladował Jordana przez całą drogę nad jezioro. Nie mógł się go pozbyć. Zdumiały go rozmiary zniszczeń, przeraził nastrój panujący w mieście. Pod uciszoną powierzchnią kłębiła się dzikość i zła wola; jadąc przez miasto czuł się jak człowiek, który wiezie ładunek nitrogliceryny. Ale grozę uświadomił sobie w pełni dopiero wtedy, gdy zetknął się z niewidoczną dlań działalnością plutonu egzekucyjnego. Blizny Tribulacion otworzyły mu oczy na zaciekłość walk; teraz nagły grzechot śmierci uzmysłowił barbarzyńskie następstwa porażki.
Jechał szybko wzdłuż zwartej ściany trzciny cukrowej. Oto jego plon, ale — chwała Bogu! — nie jego kraj. Nie należał do niego i był teraz z tego powodu szczęśliwy, szczęśliwy, że nie miał czasu zapuścić tu korzeni, że tylko raz przelotnie uścisnął dłoń Camary, kilka razy w stolicy pił kawę w biurze grubasa Herrero i zjadł oficjalny lunch z Chavezem. Myśl o tym, co ich czeka, przygnębiła go ostatecznie. To byli ludzie — oni, ich współpracownicy i kilkanaście jeszcze pomniejszych płotek — przeciw którym miał się teraz rozpętać terror; to przeciwko nim ładowano karabiny, to do nich może już nawet mierzono i strzelano. Zaczął się zastanawiać, ilu z nich zakończyło życie pod ścianą koszar policyjnych, kim byli, w ilu innych miastach i ile razy jeszcze ten sam ponury obrzęd, który tutaj odbył się pod jasnym, błękitnym niebem porannym, będzie się powtarzać, aż cała nienawiść i łęk się wypalą.
Z trudnością oderwał się od tych rozważań i zaczął obserwować trzcinę. Dobrze rosła. Jeśli nie spadną na ten teren inne klęski, dojrzeje za jakiś miesiąc, a wtedy nastąpią długie znojne dni zginające grzbiety, znaczone monotonnym rytmem setek tnących maczet. Prezydenci przychodzą i odchodzą — mawiał Bryant — ale Międzynarodowe Plantacje Napiera trwać będą zawsze. Martin Bryant był generalnym dyrektorem, na całą Amerykę Południową. MPN były dla niego najwyższym bogiem i tego samego oddania oczekiwał ze strony wszystkich swych podwładnych. Teraz z pewnością — wyobrażał sobie Jordan — przechadza się nerwowo po swoim wielkim gabinecie w Rio de Janeiro i czeka na telefon od niego. Bryanta nie interesowało wcale, jaki będzie zakres działalności plutonów egzekucyjnych; on będzie chciał wiedzieć przede wszystkim, czy nie ucierpiała własność towarzystwa. Szpitale mogły być przepełnione okaleczonymi i oślepionymi w ostatnich walkach, ale Bryant spyta, czy Zoreno złożył już jakieś oświadczenie na temat swej dalszej polityki… Dawniej Jordan nie bardzo przejmował się swoim szefem, ale nigdy dotąd nie myślał o nim z pogardą.
W pobliżu przejazdu kolejowego minął kilku Indian okrytych kocami. Zeszli z drogi słysząc, że nadjeżdża, i patrzyli na niego bez wyrazu spod swoich wysokich czarnych filcowych kapeluszy. Z pewnością byli na liście płac MPN i gdyby spotkał ich w drodze do miasta, ucieszyłby się na ich widok. Ale to było pół godziny temu; ostatnie trzydzieści minut dało nową perspektywę jego myślom. Ze wstydem pomyślał, że od niedzieli rozumował tak samo jak Bryant.
Ostatnie mile przejechał bardzo szybko. Tarcza słoneczna nadal rysowała się wyraźnie, ale niebo jakby straciło nieco ze swej barwy. Kiedy był w ruchu, powietrze przyjemnie chłodziło; gdy znalazł się na żwirowanym podjeździe i z chrzęstem zatrzymał wóz przy garażu, miał wrażenie, że temperatura podskoczyła co najmniej o dwadzieścia stopni. W domu, gdzie nie działały elektryczne wentylatory, było chyba jeszcze gorzej.
— Susan?
— Jestem tutaj, Tom.
Wszedł na tylny taras. Susan wyciągnięta na leżaku czytała książkę, ale na jego widok zamknęła ją.
— Już zaczynałam martwić się o ciebie — powiedziała z uśmiechem. — Jak było?
Oparł się o słup obrośnięty białym clematisem.
— Jatki — odparł. — Nie masz nawet pojęcia, jakie.
Wśród drzew eukaliptusowych widać było niebieską celofanową powierzchnię wody, gładką i spokojną, zamkniętą delikatnymi barwami późnego poranka.
Mimo upływu tak krótkiego czasu z wysiłkiem mógł sobie uświadomić, że zaledwie o pięć mil stąd mordowano ludzi. Odosobnienie nad jeziorem w ciągu minionych trzech dni przytępiło jego wyobraźnię, sprzyjało pogrążeniu się w obojętności.
— W każdym razie już się skończyło?
— I tak, i nie. — Wzruszył ramionami.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Teraz zajęci są odwetem.
— Boże, jakież to straszne!
Usiadł przy niej. Radio tranzystorowe, przyniesione tu z sypialni, stało na stoliczku między nimi; włączył je i orkiestra dęta zaczęła grać jakąś prymitywną melodię.
— Mieliśmy klapki na oczach siedząc tutaj. — Zapalił papierosa. — To dziwne, Susan. Wtedy w niedzielę, kiedy starałem się dostać do miasta, miałem przedsmak tego, co się dzieje. Widziałem dwóch zabitych. Może zbyt się bałem o własną skórę — nie potrafię tego wyrazić dokładnie — ale wcale mnie to nie przeraziło. Uważałem za naturalne, że ludziom może się stać krzywda. Ale taka dokonywana z zimną krwią eksterminacja…
Urwał, zaciągnął się papierosem. W Birmie kiedyś jego bateria użyła dwudziestopięciofuntowych dział przeciw murom starego fortu, strzelając przez dłuższy czas z bliska, tak że broniący się Japończycy ponieśli ciężkie straty. Do tamtego dnia nie widział nigdy na własne oczy bezpośredniego skutku ognia artyleryjskiego na wrogach, a gdy zobaczył, omal nie zwymiotował. Nagle walka przestała być abstrakcyjnym wydawaniem rozkazów, odczytywaniem map — stała się przerażająco osobista… I teraz, tego ranka, pod wpływem suchej serii strzałów karabinowych przeżył podobny wstrząs.
— Jesteś tego pewien?
Opowiedział jej o nieznajomym z Towarzystwa Eksploatacji Metali Nieżelaznych.
— Nie ma tu żadnych wątpliwości, niestety. W mieście panuje atmosfera podejrzeń i zemsty. I wszędzie stoi wojsko — to wszystko.
Daleko nad powierzchnią jeziora leciał klucz jakichś ptaków wodnych, zapewne kaczek. Jordan obserwował je przez chwilę, nieświadomie starając się je zidentyfikować.
— Kiedy cię nie było, Zoreno przemawiał przez radio. Osobiście — powiedziała Susan.
— Nawołując do spokoju i współpracy?
— Coś w tym rodzaju. Musimy pilnować dalszych jego oświadczeń w radio.
— Czy naprawdę musimy? — Odrzucił niedopalonego papierosa na klomb. — Jaki był ton jego wypowiedzi?
— Nadęty, jakby połknął żabę. Jeden wielki krzyk. — Dotknęła ręką gardła. — Najdziwniejsze, że ja dotąd patrzyłam na niego jak na postać z opery komicznej.
— Ja też. — Zmarszczył brwi. — Dla mnie całą sprawę pogarsza jeszcze fakt, że Chavez, Aparicio i oni wszyscy robili na mnie zawsze wrażenie takich zupełnie niegroźnych ludzi. Gdyby to była banda łotrów bez skrupułów, człowiek nie żałowałby ich specjalnie. Oczywiście nie byli święci, ale pokaż mi polityka, który byłby święty.
— Może niektórym udało się uciec za granicę.
— Może. — Jordan wzruszył ramionami. — Ale kilku miejscowym politykom z pewnością się nie udało. To, co słyszałem, to nie były ćwiczenia w strzelaniu. — Odrzucił głowę w tył, jak gdyby mu było duszno. — Przeżyjesz prawdziwy wstrząs, kiedy zobaczysz aleję Santa Cruz. Wygląda jak w chwilę po nalocie bombowym.
— A co z biurem?
— O ile udało mi się stwierdzić, nie zostało uszkodzone. — Przyłapał się na myśli, że Bryant będzie z tego zadowolony. — Niestety Swanna nie zastałem w domu. Zostawiłem mu wiadomość, żeby wpadł do nas, jak będzie miał chwilę czasu. — Uśmiechnął się niewesoło. — Prawdę mówiąc, kochanie, jestem bardzo zadowolony, że nie zastałem starego. Pewno by mnie wysłał do wszystkich diabłów.
— Wcale bym się temu nie dziwiła. Ale ty byś…
— Doskonale mogę sobie go wyobrazić. — Opuścił brodę na pierś i zaczął udawać: — „W ciąży? Od kiedy?… Od dzisiaj? Tam do licha, Tom, czy straciłeś wszelkie poczucie proporcji?”
Roześmiali się i znowu zapadła cisza. Byli w kiepskim nastroju, a grająca bez przerwy muzyka wojskowa przypominała im, co się dzieje. Przeciwległy brzeg jeziora zaczął migotać w upale, w martwym powietrzu drzewa stały bez ruchu. Na lewo, o jakieś dwieście jardów od nich, w przerwach wśród zieleni krzewów widać było nad brzegiem białe ściany i czerwony od rdzy dach willi ich sąsiadów. Watsonowie, do których należała ta posiadłość, wyjechali w poniedziałek po południu.
— Wyjeżdżamy, Tom. — Watson wpadł go zawiadomić. — Janet to jeden kłębek nerwów, strasznie się przejmuje tymi rozruchami, więc postanowiliśmy zmienić otoczenie. Bądź tak dobry i spójrz na dom podczas naszej nieobecności. — Miało to miejsce w jakąś godzinę po bombardowaniu koszar i było oczywiste — do czego Watson nie chciał się przyznać — że uciekają. — Wiesz, chłopie, jaka jest Janet — mówił dalej. — Nie mam innego wyjścia z sytuacji. Sądzę, że mnie rozumiesz.
Dla Watsona sprawa była prosta. Jako wzięty adwokat o dużej praktyce w Tribulacion zależał wyłącznie od siebie. Mógł przyjeżdżać i wyjeżdżać, kiedy mu się tylko podobało. Reszta była przykuta do miejsca. Choćby taki Ricardo Bastian z drugiego brzegu, dyrektor miejscowego towarzystwa ubezpieczeniowego. Tak samo Casteelowie — on był związany z kolejnictwem — i Bienvenida, bankier, z żoną. Inni też — o ile Jordanowi było wiadomo — zostali. W każdym razie — nie licząc Watsonów — byli tu z Susan jedynymi Europejczykami; jedynymi, którzy mogli umieścić na samochodzie proporczyk obcego państwa i na granicy pomachać brytyjskimi paszportami.
— Aha, zapomniałam ci powiedzieć — odezwała się nagle Susan — że Bastianowie zaprosili nas na kolację dziś wieczór.
— Tak?
— Pewno sądzą, że jesteśmy tutaj, na tym brzegu, trochę osamotnieni. Dostałam karteczkę od Mercedes.
Bastianów zaliczali do nielicznych prawdziwych przyjaciół, jakich tu nad jeziorem mieli, ale od czasu zamachu generała Zoreno nie widywali się prawie. Sądzili, że taktowniej będzie przeczekać, aż wszystko ucichnie.
— Pójdziemy, Tom?
— Dlaczegóż by nie? — Nie do wiary, gdzieś polowano na ludzi, strzelano do nich, a ciała ich wrzucano do pośpiesznie wykopanych dołów. Gdzieś tam — ale nie tu. Tutaj zapraszano na kolację… Odsunął od siebie te refleksje. — Sądzę, że to bardzo dobry pomysł.
— A co z godziną policyjną? Prosili nas na wpół do ósmej.
— Możemy popłynąć łodzią. Wcale nie ma potrzeby brania samochodu. — Uśmiechnął się do niej, znowu nabierając chęci do żartowania. — Najbardziej ciężarna z kobiet zostanie bezpiecznie dostarczona na miejsce, a ja przysięgam, że będę wiosłował jak na regatach.
— Niechbyś spróbował źle wiosłować — podchwyciła jego ton, wstając. — Pójdę powiedzieć o tym kucharzowi, zanim mi to wyleci z głowy, i dam Gabrielowi wolny wieczór.
W chwilę po jej wyjściu skończyła się muzyka w radio i Jordan przykręcił gałkę. Ciszę rozdarł głos wzywający do uwagi. Potem rozległo się nagrane na taśmie przemówienie Zoreny; pod wpływem wrzasku generała poczuł się jak przestępca kryminalny. Było to powtórzenie tego, co słyszała Susan; kiedy zaczęto grać hymn narodowy, wyłączył aparat z gwałtownością, która go zdumiała.
Zbliżało się południe. Słońce wyssało wszystkie kolory z krajobrazu, ptaki umilkły. Woda wzdłuż brzegu jeziora była aż ciężka od przeglądających się w niej drzew eukaliptusowych. Dalekie w tle wzgórza zdawały się drżeć i zacierać, czasem nawet niknąć zupełnie za siarkowymi eksplozjami upału. Pasma chmur znieruchomiały niby rysy na suficie i tylko od czasu do czasu sęp szybujący na jakimś wstępującym prądzie powietrznym stawał się jedynym akcentem ruchu na całym miedzianym sklepieniu niebieskim.
We wszystkich pokojach panowało gorąco jak w rozpalonym piecu, jedli więc lunch na kamiennym tarasie, łudząc się, że może tutaj odczują powiew wiatru. Płonna nadzieja — ale teraz nieco się ochłodziło, więc po jedzeniu kołysali się leniwie w wysokich trzcinowych fotelach, a bosonogi Gabriel zbierał ze stołu.
Pomimo upału Jordan był niespokojny. Dręczyła go przymusowa bezczynność. Przez chwilę nawet rozważał projekt popołudniowego objazdu najbliższych plantacji, ale im dłużej nad tym się zastanawiał, tym bardziej mu się to wydawało bezcelowe. Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że powinien zrobić coś dla MPN. Bryant — wiedział o tym aż za dobrze — z pewnością nie poddałby się tak łatwo nastrojowi bezczynności.
Ale co mógł zrobić? Cóż, u diabła, mógł zrobić wobec takiej sytuacji?
Susan drzemała, głowa jej obsunęła się na bok, spojrzał na nią z tkliwością. Jakże samotne byłoby życie bez niej. Z całego serca życzył jej, by tym razem wszystko poszło dobrze. Tak bardzo pragnęła mieć dzieci. „Sześcioro — powtarzała często. — Co najmniej sześcioro, Tom. Trzech chłopców i trzy dziewczynki, zresztą nie upieram się przy tej proporcji.” Pierwsze z nich — trzeba odstukać w drzewo — w przyszłym roku zabiorą do domu. Będzie wtedy miał urlop. Dom — pomyślał i od razu poczuł się uwięziony. Rozejrzał się wokoło, spojrzał na wypalony słońcem trawnik, na upał drgający nad dachem domku dla służby, i pomyślał z nagłą tęsknotą o łagodnym pastelowym kolorycie angielskiego kwietnia i o tym, że gdy tylko będzie możliwe, musi wysłać do nich, do Winchesteru, wiadomość, że wszystko jest w porządku, i zaraz potem, że przy najbliższej sposobności trzeba nawiązać kontakt z Bryantem w Rio… Myśl o tym człowieku stale go nawiedzała i za każdym razem podświadomie wywoływała identyczne skojarzenie: Zoreno, Camara i paraliżujące uczucie grozy.
Myśli jego leniwie wędrowały i nie usłyszał nawet samochodu z chrzęstem zatrzymującego się na żwirze podjazdu. Dopiero głośne trąbienie z drugiej strony domu zwróciło jego uwagę. Zerwał się z fotela. Poprzez drzwi z siatki prowadzące do saloniku, poprzez ciemne wnętrze domu mógł widzieć oślepiający blask bijący z frontowej werandy i rozróżnić płócienny dach sportowego wozu stojącego przed schodami.
— Jest tam kto?
To był Swann, usłyszał wyraźnie jego ciężki astmatyczny oddech.
— Niech mnie kule biją! — zawołał niezbyt głośno Jordan. Susan usiadła gwałtownie mrugając oczami.
— Kto to?
— Doktor. — Jordan zaczerwienił się. — A mówiłem tej jego kobiecie, że to nie jest nic pilnego. Do diabła!
— Jest tam kto? — zawołał znowu Swann.
— Tak, jesteśmy — powiedział głośno Jordan. — Wejdź, prosimy.
Szybko wstał posyłając Susan pełne winy spojrzenie, a potem pchnął drzwi z siatki. Wewnątrz domu było ciemno jak w głębokiej wodzie. Wysoki tęgi Swann powoli wchodził po stopniach, Jordan szedł mu na spotkanie.
— A więc jesteś w domu. — Doktor złączywszy stopy stał lekko się chwiejąc na krótkich grubych nogach. Znad maski jego odwiecznego, zniszczonego armstronga siddeleya unosiła się para. — Tam do licha, ależ upał.
— Nie musiałeś przyjeżdżać, Harry — zaczął niezręcznie Jordan. — Zostawiłem przecież wiadomość, że to nie takie pilne.
Swann spojrzał na niego sapiąc.
— Zostawiłeś wiadomość?
— Wystarczyło, gdybyś przyjechał do nas pod koniec tygodnia. Nie wiedziałem, że wszystko tak paskudnie wygląda…
— Pod koniec tygodnia, powiadasz?
— Ależ tak.
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz — przerwał mu Swann z szorstką uprzejmością. Zdjął słomkowy kapelusz i wytarł twarz chustką. Był tęgi, ciało miał zwiotczałe. Koszula przylepiła mu się do wielkiego beczkowatego torsu i był tak mokry, tak zmordowany, jak gdyby właśnie skończył forsowne pływanie. Patrzył na Jordana bladymi podpuchniętymi oczami. — Powiedzieć ci coś?
— Ależ tak.
— Daj mi usiąść w fotelu i poczęstuj największą szklanką najchłodniejszego płynu, jaki masz w domu — przełknął głośno ślinę — a potem zaczniesz wszystko od początku.
Zdumiony Jordan powiedział:
— Oczywiście, proszę bardzo. — Idąc przodem tłumaczył doktorowi: — Bez wentylatorów jest okropnie gorąco i dlatego siedzimy na tarasie.
— Jedyna rozsądna rzecz, jaką można zrobić — mruknął Swann.
— Lodówka też nie działa i nie ma lodu.
— Na to nie można nic poradzić, tak jest wszędzie. Co za kraj! Żadnych względów dla osób, które zaprosił, co?
Jordan otworzył drzwi i przepuścił Swanna pierwszego.
— Zajmij się na chwilę naszym gościem, kochanie, a ja przygotuję coś do picia. Na co masz ochotę? — spytał doktora.
— Na wszystko, byle mokre.
— Dżin z tonikiem?
— Może być. — Swann ciężko wtoczył się na taras. — Witaj, urocza damo — powiedział do Susan i Jordan usłyszał jego głośne sapanie. — Jak traktuje cię świat?
Kiedy wrócił do nich niosąc brzęczącą szkłem tacę, Swann już siedział w fotelu wachlując się kapeluszem. Poprzez koszulę widać było siwiejące włosy na piersi i sutki, a z nosa zwisała mu kropla potu.
Butelki, z których nalewał Jordan, były ciepłe, znowu zaczął przepraszać, a potem powiedział:
— Więc mówisz, że nie przekazano ci wiadomości ode mnie?
Swann pijąc pokręcił przecząco głową.
— Jakie znowu wiadomości? Kiedy?
— O Susan, dziś rano.
— Nie. — Wypił zawartość szklaneczki jednym haustem. — Od dziewiątej nie było mnie w domu. Pojechałem do Metali Nieżelaznych. Tak, proszę o następną… Pomyślałem sobie, że dobrze będzie wpaść do was przed powrotem do miasta.
— A ja tak się bałem — powiedział z ulgą Jordan — że wszystko się pokręciło i przyjechałeś do nas specjalnie.
— Ale o co chodzi?
Jordan chwilę się zawahał patrząc na Susan, wreszcie odezwała się ona:
— Wydaje mi się, Harry, że jestem w ciąży.
— Tylko „ci się wydaje”? — Gdyby go nie znali tak dobrze, mogliby się poczuć urażeni jego tonem.
— No, nie… Jestem pewna.
— Tak wolę. — Znowu się napił. Krople potu wystąpiły na różowym sklepieniu jego głowy. — Tam do licha, nie jechałeś chyba specjalnie, żeby mi to powiedzieć?
Jordan wzruszył ramionami.
— Przede wszystkim chciałem się przekonać, czy moje biuro jeszcze stoi. — Brzmiało to dość kulawo. — No i przy tej okazji za jednym zamachem upiec dwie pieczenie.
Swann mruknął coś, znowu wytarł twarz i kark, wreszcie powiedział:
— A więc w ciąży, co? Który to będzie raz, chyba trzeci?
— Tak, trzeci — odparła Susan. — Prosiłam dziś rano Toma, żeby ci nie robił kłopotu. Mamy jeszcze dużo czasu.
— Jaki tam kłopot. Przecież po to tu jestem. — Odbiło mu się niegłośno. — Przepraszam… Ale będę z tobą szczery. Teraz to wizyta prywatna. Czysto prywatna. Z wizytami lekarskimi na dzisiaj skończyłem. — Serdecznym gestem dotknął kolana Susan. — Jeżeli jesteś w ciąży, moja droga, będziesz w ciąży również w przyszłym tygodniu. Przyjedź do mnie, a wtedy pogadamy. Co ty na to?
Susan uśmiechnęła się.
— Tak właśnie zrobię.
Fotel zatrzeszczał niebezpiecznie, gdy Swann zmienił pozycję.
— Boże, ależ gorąco. Czy mógłbyś nalać jeszcze jedną szklaneczkę? Nie, nie, tylko tonik… Dziękuję. — Tym razem pił powoli, małymi łykami. — Co sądzicie o tym wyskoku Zoreny?
— Nie pytaj nas, my jesteśmy ubodzy krewni z prowincji.
— Spokojnie tu było, co?
— Wprost nie do wiary spokojnie. — Jezioro lśniło jak lustrzana tafla. Nie drgnął nawet liść. Te same chmury nadal przecinały tak samo jak poprzednio wysokie niebo. — Tak jak w tej chwili było tu przez cały czas. Przeżyłem potężny wstrząs, kiedy dziś rano zobaczyłem Tribulación. To zupełnie inny świat. Słuchamy tylko komentarzy radiowych. — Zapalił papierosa. — Oczywiście na plantacjach nie ma żywej duszy.
— Tak, zwróciłem na to uwagę — powiedział Swann oddychając teraz nieco lżej. — Nawet wioski wyglądają, jakby przeszła przez nie morowa zaraza albo coś w tym rodzaju. Ciekawe, gdzie też ci ludzie poszli. Zawsze tak się dzieje, jak są jakieś rozruchy.
— Miałem nadzieję, że od jutra zaczniemy normalnie pracować — odezwał się Jordan — ale teraz, kiedy się trochę temu wszystkiemu przyjrzałem, sądzę, że minie jeszcze wiele dni.
— Poganianie ich nigdy nic nie daje, więc ja na twoim miejscu nawet bym nie próbował. A potem nagle: presto! — i wszyscy są gotowi do pracy, jakby się nic nie stało. Już to widywałem. — Doktor podrapał się w ucho. — Całkowicie od nich zależysz. Trzydzieści cztery lata spędzone z nimi nauczyły mnie tego. Trzydzieści cztery lata i sześć albo siedem rewolucji. Są jak dzieci, jak dzieci cierpiące na obstrukcję, i bezwzględność jest dla nich jedynym środkiem przeczyszczającym. Od czasu do czasu odczuwają potrzebę zażycia nowej jego porcji. — Znowu mu się odbiło, ale teraz nie przeprosił. — Tym razem wydaje mi się, że rezultaty są bardziej drastyczne, niż się ktokolwiek spodziewał. Będą potrzebowali kilku dni więcej niż zwykle, żeby wszystko wróciło do normy, zapamiętaj sobie moje słowa. Tymczasem nie ma najmniejszego sensu, żebyś walił głową o mur i przejmował się trzciną MPN czy innymi bredniami w tym stylu. Wierz mi, wiem, co mówię. Siedź spokojnie i pozwól, żeby sprawy toczyły się swoim torem. W przeciwnym razie będziesz tylko tracił czas.
— Martin Bryant nigdy by się nie zgodził z twoim punktem widzenia.
— Bryant! — Swann parsknął pogardliwie. — To nadęty służbista. Wiesz, że kiedy tu pracował na twoim stanowisku — było to jakieś chyba dziesięć lat temu — wprowadził na plantacjach wojskowy dryl. Nie opowiadaj mi tylko o ludziach oddanych bez reszty. Są jak zadra w ciele. Ale jedno muszę mu przyznać, wiedział dobrze, jak daleko może się posunąć. I nigdy nie mieszał się do spraw, które nie miały oficjalnego związku z MPN. Bardzo rozsądnie. W tym kraju nigdy nie wiesz, jak długo jakiś rząd czy pojedynczy człowiek będzie trwać.
— Albo żyć — zakończył Jordan.
— Albo żyć — przyznał Swann. — Jestem zawodowym neutralistą. I zawsze nim byłem. Jeżeli się chcą nawzajem zabijać, proszę bardzo, ich sprawa. — Spojrzał jasnymi oczami na Susan. — Pewno brzmi to dla ciebie bardzo brutalnie, moja droga.
— Siedzisz tutaj tak długo, Harry — powiedziała taktownie po chwili wahania — że z pewnością wiesz, co…
— Dziś rano w mieście zabijali ludzi — przerwał im Jordan.
— Naprawdę?
— Ustawili ich pod ścianą.
— Wcale mnie to nie dziwi. — Doktor spojrzał bez wyrazu na wypalony trawnik. — To należy do tradycji każdego kolejnego puczu.
— Ale to niczego nie tłumaczy. — Jordan spojrzał na niego z gniewem. Powiedział to tonem ostrzejszym, niż zamierzał.
Swann wzruszył swymi miękkimi ramionami, ale się nie odezwał.
— Ostatecznie Camara i jego rząd nie byli łobuzami. Robili na mnie wrażenie zupełnie rozumnych, przyzwoitych ludzi.
— Głęboka woda jest dla tych, co umieją pływać. A życie polityczne jest właśnie w tym kraju głęboką wodą; zwłaszcza kiedy zmieni się kierunek prądu. — Swann uśmiechnął się łagodnie, a obwisła skóra pod oczami ułożyła mu się w zmarszczki. — Nie zrozum mnie źle, proszę. Tak samo jak ty nie pochwalam obrotu sprawy. Pod zewnętrzną cienką warstwą poloru są bandą barbarzyńców, dzikusów, ale ja biorę ich takimi, jakimi są. I nie wtrącam się w ich sprawy. Zajmuję się tym, co umiem robić — leczeniem, reperowaniem twoich ludzi i tych z Metali Nieżelaznych. — Wciągnął duży haust powietrza. — Człowiek pracując w tej części świata docenia ryzyko związane z zawodem. Wchodzi w nie z szeroko otwartymi oczami. Jeszcze tydzień i Zoreno będzie rozmyślał, kiedy zostanie dokonany pierwszy zamach na jego życie. To człowiek już naznaczony, i on wie o tym.
— To mogę zrozumieć — zgodził się Jordan. — Zoreno jest piratem, ale Camara nim nie był. Ostatecznie został wybrany zgodnie z konstytucją.
— Jednego nie możemy zrozumieć — wtrąciła się Susan — skąd ten cały przewrót. Co spowodowało taką nagłą zmianę sytuacji?
— Ach — westchnął Swann — teraz ty z kolei zadajesz pytania.
— O ile nam wiadomo, rządy Camary były bardziej liberalne i postępowe niż w większości krajów Ameryki Południowej.
— Istotnie tak było, ale nie zapominaj, że jesteśmy o tysiące mil od Westminsteru czy Waszyngtonu. I o kilka wieków wstecz, jeśli idzie o czas. Być tu wybranym zgodnie z konstytucją to prawie obraza. Ludzie tu tyle wiedzą o stabilizacji politycznej co o bokserskich regułach Queensberry'ego. W każdym razie tylko to się liczy, co się dzieje za kulisami.
Gwałtowny powiew wiatru zatrzepotał krzewami tuż koło nich, potrącając lśniące liście. Poza tym w powietrzu panował nadal bezruch. Światło słoneczne przecinało jezioro niby bariera roztopionego metalu, zamazany horyzont drżał w oddali jak gdyby ostrzeliwany.
Swann przeczesał palcami resztki swych rudawych włosów.
— Zwykle, trzeba przyznać, zostaję powiadomiony nieco wcześniej, że coś się szykuje. Ale tym razem — zupełna bomba! Powiadają, że Camara był w katedrze, kiedy się to wszystko zaczęło.
— Ale dlaczego się zaczęło, Harry? — spytała Susan pochylając się w przód.
— Jeżeli oczekujesz, moja droga, jasnej, jednoznacznej odpowiedzi z mojej strony, to muszę cię rozczarować. I prawdę mówiąc wcale nie przypuszczam, żeby istniała tego rodzaju odpowiedź. Jedno muszę powiedzieć: Camara był zbyt miękki.
— Zbyt miękki?
— Tak właśnie było. W tym kraju panują tradycje rządów silnej ręki i wydaje mi się, że Camara od początku nie przypadł armii do gustu, był ich zdaniem zbyt demokratyczny. Poza tym powiadają, że armia zaczęła się niepokoić wzrastającą siłą związków zawodowych…
— I ja o tym słyszałem — powiedział Jordan. — A jednak Camara i szef sztabu… — urwał, szukając nazwiska strzepnął palcami.
— Hernandez?
— Tak, Hernandez… Camara i on byli podobno zawsze w jak najlepszych stosunkach.
— Może dlatego kilku innych generałów zaczęło się tym niepokoić. Może Zoreno był tym, którego wybrali, żeby działał w ich imieniu. — Bezradnie rozłożył swoje pulchne ręce. — Może… może. Takie przypuszczenia można snuć w nieskończoność. — Od początku jesteśmy w labiryncie pogłosek i domysłów. Tyle czynników wchodzi tu w grę.
— Czyż najprościej nie byłoby usunąć Hernandeza?
— I stracić okazję do wielkiej hecy — roześmiał się Swann. — Tam do licha, nie! Ci ludzie tutaj nie postępują w ten sposób. W każdym z nich czai się dzikie zwierzę, które bardzo często staje się głodne. Czy słuchałeś dziś rano Zoreny?
— Tak.
— No to wiesz, o co im chodzi. On jest świetnym przykładem tego gatunku ludzi. Ludzie tacy jak on dawno ukształtowali moją filozofię. Niech robią swoje. Mogę to sobie obserwować, ale pod żadnym pozorem ani jednej, ani drugiej stronie nie pomogę. Dzisiejsi tryumfatorzy jutro przegrają. Nikt nigdy nie pozostanie długo zwycięzcą w tym zapomnianym przez Boga kraju, wierz mi, a ja nie zamierzam zostać przyłapany na tym, że sprzyjam niewłaściwej stronie.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wprost mogło się zdawać, że mówią o innym kraju, o innych czasach, tak bardzo myląca była ta cisza. Plutony egzekucyjne znajdowały się w jakimś odległym świecie.
— A więc — mruknął wreszcie Swann — król umarł, niech żyje król. No, ale komu w drogę, temu czas. — Pochylił się, żeby wstać, a trzcinowy fotel aż ugiął się pod jego ciężarem. Patrząc na przeciwległy brzeg powiedział: — Zapewne Watsonowie wyjechali.
— Tak.
— Tak samo zrobili ostatnim razem. — Znowu otarł twarz. — Poza tym wszyscy zostali w domu?
— O ile nam wiadomo, tak — odparła Susan. — Dziś wieczór jemy kolację u Bastianów. Tom przewiezie nas łódką.
Weszli gęsiego do salonu, i na chwilę oślepił ich panujący tam mrok. Przy uchu Jordana zabrzęczał moskit niby świder dentysty.
— Czy nie słyszałeś przypadkiem, co się stało z Chavezem albo Aparicio? — spytał.
— Nic, ani słowa.
— A z Herrero? To byli ci, których trochę znałem.
— Nie. Ktoś mówił w Metalach Nieżelaznych tego rana, że Hernandez uciekł.
— Doprawdy?
— Ale pamiętaj, że to tylko plotki. W najbliższych dniach będzie ich zatrzęsienie, jedna przeczyć będzie drugiej.
Mrugając oczyma wyszli na frontowy ganek. Rozgrzany armstrong siddeley wprost promieniował żarem. Każde drzewo, każdy odurzony kwiat stał wrośnięty w swój kawałek cienia. Chmury nie drgnęły nawet o cal.
— Chcesz wody do chłodnicy? — spytał Jordan wskazując gestem zakurzoną maskę wozu.
Swann potrząsnął przecząco głową i nałożył znowu oklapły kapelusz.
— Ta poczciwina lepiej chodzi, jak się jej zbytnio nie rozpieszcza. Tak samo jak ja; pewno przyzwyczaiła się do tego piekielnego kraju.
— Powiedział to, jakby współczując samemu sobie, ale kiedy odwrócił się na szczycie schodów, znowu był szorstki, zdyscyplinowany jak zwykle.
— Wkrótce, mam nadzieję, odwiedzicie mnie? Prawda?
— Prawda — uśmiechnęła się Susan zasłaniając oczy dłonią.
— Może w przyszłym tygodniu? Co wy na to? Do tego czasu cywilizacja wróci do łask.
— Z całą pewnością, Harry, dziękujemy, żeś wpadł do nas.
— A ja się cieszę, że zastałem was w komplecie.
Jordan odprowadził go do samochodu. Pozbawiona chromu klamka wprost sparzyła mu palce, kiedy jej dotknął. Czekał, aż Swann powoli umieści nogi i brzuch pod kierownicą, żeby zatrzasnąć za nim drzwiczki.
— Bywaj, Harry. Uważaj na siebie — powiedział, ale w tej chwili Susan nagle zawołała:
— Tom!
— Co takiego? — odwrócił głowę.
Wskazywała na klomb znajdujący się przed domem.
— Tam ktoś jest w krzakach — powiedziała cicho.
Swann zajęty był uruchamianiem silnika, samochód aż podskakiwał.
Jordan obrócił się mrugając w słońcu.
— Gdzie?
— Tutaj.
Minęło kilka sekund, zanim zrozumiał, o co jej chodzi. Z kępy laurowych krzewów wystawała noga w sandale.
— To chyba mężczyzna — powiedziała Susan.
Ruszył w stronę tych krzewów. Tak, to był mężczyzna, leżący twarzą do ziemi, ukryty w cieniu listowia. Tylko ta noga zdradzała jego kryjówkę.
— Zaczekaj chwilę, Harry!
Swann odwrócił się.
— O co chodzi?
Jordan zrobił kilka kroków i przyklęknął przy grządce. Przede wszystkim zwrócił uwagę na to, że ten człowiek oddychał. Był z gołą głową, a jego płócienne ubranie było pogniecione i brudne, gęste siwe włosy na tyle głowy splątane i zakurzone.
— Harry! — zawołał znowu. I potem dodał: — Wszystko w porządku, Susan, nie ma się czego obawiać.
Swann wyłączył silnik i z trudem wygramolił się spod płóciennej budy. Do Jordana podszedł powoli, kołysząc się na boki jak kaczka.
— Kto to taki?
— Nie mam pojęcia, pewno jakiś pijak — odparł Jordan.
Odwrócił nieznajomego odsłaniając zgniecione pelargonie. Ramiona tego człowieka były szczupłe i kościste. Głowa opadła mu do tyłu, twarz miał bladą, pokrytą zarostem, głęboko osadzone oczy zamknięte.
Swann zatrzymał się przy nich i spojrzał na leżącego podciągając bezwiednym gestem spodnie. Przez chwilę nic nie mówił, aż wreszcie ochryple zawołał:
— Tam do licha!
Jordan spojrzał na niego nie rozumiejąc.
— Boże Wszechmocny, wiesz, chłopie, kto to jest?
Jordan potrząsnął głową. Patrzyli na siebie bez słowa przez niekończącą się chwilę, aż wreszcie Swann powiedział:
— To Camara.
3.
Jordan miał wrażenie, że włosy na głowie mu się jeżą, przerażone oczy oderwał od doktora i z pełnym niedowierzania zdumieniem znowu spojrzał na człowieka leżącego pomiędzy nimi na ziemi. W głowie kłębiły mu się myśli.
— To niemożliwe — usłyszał swój własny szept. I potem dodał głośniej, jak gdyby słowo to miało moc zaklęcia: — Niemożliwe.
— Zapewniam cię, że ten człowiek nazywa się Camara, tak jak ja nazywam się Swann.
W głosie doktora zabrzmiała nuta niezwykłego u niego strachu, ale Jordan nie zauważył tego. Wzrok miał wbity w pogrążoną w cieniu twarz leżącego. I o wszystkim zapomniał w tej chwili: nie słyszał nawet, że Susan pyta, co się dzieje, ani nie czuł palących promieni słonecznych na plecach. Wpatrywał się chciwie w wybladłą, pobrużdżoną twarz z intensywnością kogoś, kto spotkanego człowieka nie widział od wielu, wielu lat i stopniowo, opornie, w miarę tego, jak patrzył, zaczynał go poznawać. Wysoko zarysowane brwi, małe ciasno przylegające uszy, zagięty nos, wąskie, proste wargi — wszystko to dobrze znał. Widział setki razy przedtem — na obrazach i kolorowych plakatach, wyryte i odbite na wybrudzonych banknotach — Camara. Wbrew własnej woli musiał się z tym faktem pogodzić. Ale tutaj… Tutaj, na progu własnego domu…
— Czy on jest chory? — Susan podeszła do nich.
Zdumienie pozbawiło go mowy, odezwał się za to Swann nie odpowiadając na jej pytanie:
— Ten człowiek to Camara — powiedział ostro.
Teraz z kolei ona przeżyła szok.
— Camara? — spojrzała najpierw na doktora, potem na Jordana, zdumiona, pragnąc uwierzyć, że to jakiś niesamowity żart.
— Poznałbym go wszędzie — upierał się Swann.
Jordan nie spuszczał oczu z twarzy leżącego. San Pedro znajdowało się setki mil na południe, Tribulacion o dziesięć minut jazdy samochodem na północny zachód. Ale plutony egzekucyjne były nagle bardzo blisko; przypomniał sobie grzechot salwy śmierci dzisiejszego ranka. Uczynił rozpaczliwy wysiłek, żeby zaprowadzić jakiś porządek w chaosie rozbieganych myśli, i wreszcie zobaczył ratunek w działaniu. Jakkolwiek było, ten nieprzytomny człowiek potrzebował pomocy.
— Musimy go wnieść do domu — powiedział. Wszedł głębiej w krzaki, gotów dźwignąć szczupłe ramiona. — Harry, ty weź za nogi. — Swann ani drgnął. — Harry — powtórzył, wsuwając ręce pod pachy leżącego. — Chwyć go z drugiej strony.
Swann szurnął niezdecydowanie nogami.
— Czy uważasz, że mądrze robisz?
— Mądrze? — spojrzał na doktora, zbyt oszołomiony, żeby odczytać, co się dzieje w jego umyśle.
— Ten człowiek do dynamit — rzekł Swann.
Z oczami przymrużonymi od słońca Jordan spojrzał z ukosa na górującą nad nim tęgą sylwetkę. Pod rondem słomkowego kapelusza twarz lekarza była koloru sepii, a jego rysy nie do odszyfrowania. Ale jasne było, co chciał powiedzieć.
— Na rany Chrystusa! — wybuchnął Jordan.
Z pogardą wsunął drugie ramię pod kolana zemdlonego i dźwignął z łatwością nieoczekiwanie lekkie ciało. Ruszył w kierunku schodów, a obok niego szła Susan wpatrzona w kiwającą się bezwładnie głowę człowieka spoczywającego w ramionach męża.
— Czy jesteś pewien, że to on? — spytała.
Skinął głową, pozbawiony teraz wszelkich wątpliwości. Instynktownie spojrzał w kierunku drogi. Wbiegł szybko, po dwa stopnie naraz, gnany niezrozumiałym lękiem, i z pośpiechem wszedł do sypialni. Susan wsunęła się przed nim i ściągnęła jedwabną narzutę, zanim położył zemdlonego na łóżku. Przez kilka sekund wpatrywali się niepewnie w to wątłe ciało, potem oczy ich spotkały się, lecz natychmiast nerwowo odwrócili od siebie wzrok. To wszystko stało się tak szybko, że nie wiedzieli, co robić dalej, i teraz każde z nich czekało, by drugie przejęło inicjatywę w swoje ręce.
Ten człowiek to Camara. W ich domu. Na ich łóżku…
Pierwsza odezwała się Susan:
— Potrzebna jest woda. — Odrzuciła bujne włosy do tyłu. — Przyniosę wody.
Kiedy weszła do salonu, omal nie zderzyła się ze Swannem. Żadne z nich nie słyszało, kiedy wszedł do domu. Jordan nawet przez chwilę zapomniał o jego istnieniu. Słysząc chrobot kroków przy drzwiach aż drgnął.
— Ach, to ty. — Odetchnął z ulgą.
Nie był w stanie myśleć o czymś więcej niż obecna chwila, nie był w stanie rozumować czy planować. Ale nagle uświadomił sobie, że przecież mógł tutaj stać Gabriel. Podszedł do drzwi i zamknął je za lekarzem, mrucząc wyjaśnienie:
— Służący. — Potem wrócił znowu do łóżka. — Boże jedyny, Harry, co my teraz zrobimy?
— Nie powinieneś był go tu wnosić — wysapał Swann.
— Miałem zostawić go na dworze? — powiedział gniewnie. — Nie gadaj głupstw.
— Ja bym tak zrobił.
Jordan odwrócił się i spojrzał na niego. Swann nie zdjął kapelusza, ale twarz jego nie była już w cieniu, i po raz pierwszy Jordan mógł dostrzec piętno strachu w jego rysach. Coś się stało z podpuchniętymi oczami, z miękkimi bruzdami wokół ust. Widywał to już dawniej, w czasie wojny, i od razu zrozumiał, że tylko jakaś smutna resztka dumy zmusiła doktora, żeby wszedł za nimi do domu, a nie odjechał natychmiast. Ale nie czuł dla niego współczucia. Potrzebował teraz rady, spokoju, stanowczości; kogoś, kto wsparłby jego własną niepewność.
— I pozwoliłbyś mu umrzeć? — W głosie jego brzmiała gorycz.
— I tak nie ma żadnej szansy. — Swann oblizał usta. — Najmniejszej szansy.
— Skąd wiesz? Tak tylko patrząc na niego? Chryste Panie, Harry, przecież jesteś lekarzem. Możesz przynajmniej…
— Nie mówię o stanie, w jakim się w tej chwili znajduje. — Swann zrobił niewyraźny gest w stronę łóżka. — Numer jeden na liście Zoreny, a do granicy mamy siedemdziesiąt mil — o to mi chodzi. Nie uda mu się stąd uciec.
— Chciałbyś porzucić go gdzieś przy drodze? — głos Jordana drżał.
— Umyć ręce?
— Będziesz wariatem, jeśli się w to wplączesz.
— Ale już jestem w to wplątany. Całkowicie — urwał i po chwili dodał: — Ty także.
— Nie, ja nie. — Swann zaprzeczył gwałtownie głową. — Ja się trzymam od tego z daleka. Ze mną to nie ma nic wspólnego. — Przełknął głośno, oblizał wargi nie wstydząc się tego, co powiedział. — Ani z żadnym z nas. Wiem, do czego oni są zdolni…
— To już mówiłeś — przerwał mu ostro Jordan. Pogardzał nim w głębi serca, ale nie czas był teraz na wystawianie moralnych cenzurek. — Jeżeli chcesz się wycofać, wolna wola, najpierw musisz go jednak zbadać. — Swann popatrzył na niego z wahaniem, odlepiając koszulę od swojego tłustego ciała, w oczach jego malowała się niepewność. — Zaczynajże, człowieku! — Jordan prawie krzyknął. — Przecież on cię nie ugryzie!
Drzwi się otworzyły, obydwaj drgnęli. Weszła Susan z tacą. Rzuciła Jordanowi długie pytające spojrzenie. Nie mogła nie słyszeć ostatnich jego słów. Stawiając tacę na stole powiedziała:
— Przyniosłam trochę koniaku, może się przyda?
Swann milczał. Zdjął kapelusz i rzucił go w nogi łóżka, potem pochylił się, żeby zbadać puls Camary. Robił to tak, jakby mu przyłożono do pleców pistolet.
— Czy mam mu dać koniaku? — spytała Susan.
Swann przytaknął. Uniosła głowę Camary i przysunęła szklaneczkę do jego spękanych warg. Wąziutki żółtawy strumyczek spłynął po brudnym zaroście na brodzie, jabłko Adama poruszyło się. Słychać było ciche przełknięcie.
— Wystarczy — powiedział Swann.
Drżącą rękę wsunął pod koszulę Camary na piersiach, dotknął czoła. Po kilku chwilach powieki nieprzytomnego człowieka drgnęły i uniosły się; piwne przekrwione oczy przewróciły się jak u lalki, spojrzały błędnie, potem znowu powieki opadły. Jęknął cicho.
— No i co? — spytał Jordan.
— Wyczerpanie. — Swann wzruszył ramionami. — Może trochę gorączki. — Rzucił Jordanowi nerwowe spojrzenie. — Wkrótce odzyska przytomność.
— Co teraz zrobimy? — odezwała się Susan.
— Kochanie, Harry nie chce brać w tym najmniejszego udziału — oświadczył lodowato Jordan. — Jest zdania, że powinniśmy go oddać w ręce władz. — Uczucie rozpaczy wzmogło jego rozgoryczenie. — Po to, żeby zachować neutralność.
— Wcale tego nie powiedziałem — zaprotestował Swann.
— No to porzucić go na drodze. Wyjdzie na to samo.
Swann ponuro, z ociąganiem wziął swój kapelusz. Kącik ust znowu drgał mu nerwowo.
— Ostrzegam cię, Tom, sam włożysz głowę w pętlę, jeżeli…
— Dlatego, że jakiś nieznajomy zemdlał w moim ogrodzie? Nonsens. — Na przekór rozsądkowi tchórzostwo lekarza dodało mu sił. Z łóżka rozległ się ni to jęk, ni to westchnienie.
— Zostań przy nim chwilę, Susan, dobrze? — Jordan otworzył drzwi i wyprowadził Swanna do salonu. Odwracając się uczynił rozpaczliwy wysiłek, żeby zapanować nad sobą. Cicho powiedział:
— Miałem o tobie, Harry, lepsze wyobrażenie.
Swann zignorował tę uwagę.
— Tam do licha. On nie jest kimś nieznanym, nigdy ci nie uwierzą. — Nie był w stanie spojrzeć Jordanowi w oczy. — Dobrze wiesz, że nie możesz go tu trzymać. Uwierz mi, radzę ci dla twego własnego dobra.
— Wobec tego, co proponujesz? — zabrzmiało to jak urąganie.
— Tom, na Boga, to nie twoja sprawa… A zresztą co z MPN?
— Z MPN?
— Ponosisz wobec nich jakąś odpowiedzialność. — Milczenie Jordana dodało mu odwagi. Usiłował uśmiechnąć się z przekonaniem, ale muskuły odmówiły mu posłuszeństwa. — Do diabła, gdybyśmy w tej części świata zaczęli się bawić w harcerzyków, sami cholernie szybko znaleźlibyśmy się…
— Lepiej chyba będzie, Harry, jak odjedziesz.
Swann niezdecydowanie zaczął obracać swoją panamę, patrząc z niezwykłym zainteresowaniem na splot włókien. Oddychał tak, jakby w płucach miał wmontowaną zardzewiałą harmonijkę. Wreszcie powiedział:
— Nie było mnie tu, rozumiesz?
Nawet wtedy zdumiało Jordana, że człowiek może tak uparcie się poniżać.
— Rozumiem.
— Od trzydziestu przeszło lat siedzę w tym kraju. — Grube wargi drżały. — Tu jest mój dom. Dla ciebie… to zupełnie inna sprawa. Ty jesteś wędrowcem. Ale mnie taka historia mogłaby wykończyć. — I powtórzył jeszcze raz: — Nie było mnie tu, pamiętaj.
— Chcesz to na piśmie?
Doktor nawet nie spojrzał na niego. Wyszedł ciężko na ganek, zszedł po schodach, a zafascynowany Jordan obserwował go z pełną pogardy wrogością. Nagle poczuł, że ogarniają go mdłości, i gwałtownie odwrócił się od podjazdu. Pomruk startera rozdarł ciszę. Drzwiczki trzasnęły. Motor zahuczał, zakrztusił się, znowu zahuczał. Wreszcie bieg został wrzucony i koła zaczęły mleć żwir; samochód ruszył.
Drzwi sypialni otworzyły się. Susan wyjrzała:
— Harry?
Jordan skinął głową podchodząc do niej. Zmarszczyła brwi.
— Tom, jak on mógł…
— Nawet go tu nie było — mruknął z pogardą. — Nawet nie był w pobliżu. Jak ci się to podoba? — Słuchała go w napięciu, wyraźnie zaniepokojona. Spostrzegł to od razu i zmienił ton: — Nie ma w tym nic strasznego, moja droga. Po prostu wpadł w panikę i tyle. Nam nic nie grozi. — Spojrzała na niego, pragnąc uwierzyć w to, co powiedział. — Wszystko będzie dobrze.
Dla dodania odwagi uścisnął jej rękę i weszli razem do pokoju. Oczy Camary znowu były szeroko otwarte, wpatrywały się w niego z natężeniem, gdy zbliżał się do łóżka, i znowu ogarnęło go przemożne uczucie nierealności. Znał dobrze język hiszpański, ale przez chwilę nie wiedział, jak zacząć.
— Niech się pan uspokoi — powiedział wreszcie. — Nie jesteśmy pańskimi wrogami.
Później często Jordan wracał myślą do owych dziesięciu minut i zastanawiając się nad nimi długo rozważał, co też by się stało, gdyby odegrał rolę Piłata, i czy nie zrobiłby tak, gdyby tego ranka nie był w Tribulacion i na własne oczy nie widział, z jakim bezwzględnym okrucieństwem Zoreno doszedł do władzy. Teraz spoglądając na Camarę czuł tylko litość. Nawet przez chwilę zapomniał o tym, że koniecznie trzeba obmyśleć jakiś plan działania.
— Tutaj pan jest bezpieczny — dodał.
— Gracias. — Ten szept zabrzmiał jak szelest liści.
— Czy pan mówi po angielsku?
Wąskie ramiona drgnęły.
— Nie. Muy poco.
— Moja żona przyniesie panu coś do jedzenia. — Spojrzał na Susan, a ona skinęła głową i wyszła z pokoju. — Teraz pan odpocznie, dopóki… — poszukał słów — dopóki nie poczuje się pan lepiej, żeby kontynuować podróż.
— Dziękuję.
— Na szafce obok stoi woda.
Znowu wyszeptał podziękowanie, a potem spytał:
— Gdzie ja jestem?
— Niedaleko Tribulacion, na południowy wschód od miasta, nad jeziorem.
— Tribulacion. — To słowo zabrzmiało niby jęk i Jordan wiedział, o czym Camara pomyślał. Dopiero pod Tribulacion. Nawet nie w pobliżu La Travesia… Doskonale potrafił wyczuć rozpacz tego człowieka, który uświadomił sobie, że to było tylko odroczenie egzekucji.
Camara obrócił głowę ukazując świeżą plamę potu na poduszce i tępo spojrzał na pokój. Upłynęło kilka sekund, zanim się znowu odezwał, i wtedy powiedział gwałtownie, jakby uderzyła go nagle jakaś myśl:
— Tu był jeszcze ktoś, jakaś inna osoba.
— Ma pan rację, ale on odjechał, nie trzeba…
— Odjechał? — Lęk rozszerzył jego zmęczone oczy. — Odjechał? — powtórzył szeptem. — Dokąd?
— Do Tribulacion. On tam mieszka. — Jordan był tak pochłonięty chęcią uspokojenia Camary, że ironia tego stwierdzenia uszła jego uwagi. — Nie ma się czego obawiać, absolutnie nie ma czego. To nasz przyjaciel.
— Czy on wie, kto ja jestem?
Jordan skinął potakująco.
— Wszyscy wiemy. — Brzmiało to ogromnie oficjalnie, gdy powiedział: — Rok temu miałem przyjemność brać udział w przyjęciu wydanym przez pana w pałacu prezydenckim. Nazywam się Jordan, jestem kierownikiem tutejszej filii Międzynarodowych Plantacji Napiera.
Camara westchnął cicho. Jego rysy nadal wyrażały lęk, splatał nerwowo i rozplatał pałce. Jordan zauważył, że podeszwy jego sandałów były dziurawe, a wierzchy pokryte zaschłym błotem.
— Niech mi pan wierzy — ciągnął Jordan — fakt, że pana rozpoznaliśmy, nie zmieni w niczym tego, co powiedziałem. Jeżeli idzie o mnie i o moją żonę, jest pan tu bezpieczny. Nie potrzebuje się pan również niczego obawiać ze strony człowieka, który tu był. — Tym razem ironia tego oświadczenia nie uszła jego uwagi. — Gwarantuję to panu.
Wyraz napięcia powoli ustąpił z twarzy Camary.
— Bardzo pan uprzejmy — wyszeptał cicho. — Bardzo…
Powieki opadły i pozostały zamknięte. Palce, stale dotąd niespokojne, znieruchomiały. Przez chwilę Jordan miał wrażenie, że Camara nagle zasnął. Ale zaraz zauważył, że ręce były ciasno przywarte do boków, że muskuły szczęki drgały; spostrzegł również, że gałki oczne poruszają się pod żyłkowanymi powiekami. Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma prawa teraz tu przebywać.
— Coś wymyślimy — powiedział z przekonaniem, na jakie potrafił się zdobyć.
Przy drzwiach znowu ogarnęło go niezwykłe uczucie zdumienia. Kiedy minęło, obiegły go budzące protest pytania, na próżno domagając się odpowiedzi. Dlaczego im przydarza się ta historia? Skąd się tu wziął Camara? Ze wszystkich ludzi dlaczego właśnie on? I dlaczego w ich domu? Mając do wyboru dwieście pięćdziesiąt tysięcy mil kwadratowych, dlaczego tu?…
Poszedł przez salon do kuchni. Susan miała już na tacy zimne mięso i jakąś pospiesznie przygotowaną sałatkę. Tylko pewna niezręczność zdradzała jej zdenerwowanie.
— Wygląda, jakby od wielu dni nic nie jadł — powiedziała.
— Bo pewnie tak było. Jest w kiepskim stanie.
— Zupełnie nie mogę zrozumieć Swanna, zupełnie. — Potrząsnęła głową zdumiona. — Czyś się zastanowił nad tym, co zrobimy?
— Cholernie chciałbym wiedzieć. Będzie pewno spać przez całą dobę, a to już coś. Będziemy mieli trochę czasu, żeby odetchnąć. Wprost trudno mi uwierzyć, że on tu jest.
— Może minie kilka dni, zanim będzie w stanie się stąd ruszyć. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
— Nie sięgam myślą dalej niż na najbliższe pół godziny. Ale dopóki on jest w naszym pokoju, nie ma specjalnego… — urwał nagle. — O Boże.
— Co takiego?
— Gabriel.
— Ja też o tym pomyślałam.
— Do diabła! — Miał wrażenie, że opuściła go wszelka zdolność rozumowania. Zapomniał zupełnie o służbie. — No i poza tym kucharz…
— Kucharz się nie liczy, ani ogrodnik. Nie kręcą się po domu… w każdym razie nie w tej części. Ale z Gabrielem to inna sprawa. A co gorsza przychodzi tu o piątej.
Jordan przesunął dłońmi po lśniącej od potu twarzy, gwałtownie starając się coś wymyślić
— A może by tak umieścić go w jednym z pokoi gościnnych?
— Nic z tego.
— Tylko na dzisiejszą noc. Będziemy pilnowali Gabriela i wcześniej go zwolnimy.
— Nie zapominaj, że jedziemy do Bastianów. — Była rzeczowa, przytomna.
— Wobec tego dajmy mu również wychodne na wieczór.
— Wróci, żeby posłać łóżko, tak jak to robi zawsze.
— Ale nie w pokoju gościnnym.
Wskazała ręką w stronę sypialni.
— Załóżmy, że on się obudzi, zawoła, będzie chrapać, a Gabriel akurat będzie w trakcie swojej zwykłej krzątaniny po domu…. To nie wchodzi w grę. Tom, nie możemy zostawić go w domu samego.
— Wobec tego trzeba odwołać wizytę u Bastianów.
— To rozwiązanie na krótką metę. Ja myślę o dniu jutrzejszym. O jutrzejszym i o wszystkich następnych, ile ich tu spędzi. Nie możemy w nieskończoność bawić się z nim w chowanego. Gabriel zacznie coś podejrzewać, jeżeli będziemy go zwalniać częściej niż normalnie.
Miała gotową odpowiedź na wszystko, i do tego rozsądną.
— Wobec tego, co proponujesz?
— Nie wiem, Tom. — Wzięła tacę i przeszła obok niego. — Wiem jedynie, że nie mamy zbyt wiele czasu na to, by coś postanowić.
Nie poszedł za nią do sypialni. Konieczność powzięcia decyzji wprost go sparaliżowała. Nie brał pod uwagę możliwości natychmiastowych komplikacji. Patrzył przez siatkę drzwi rozważając możliwości. Widział lśniący płat jeziora, zabudowania gospodarcze domu pogrążone były teraz w cieniu rzucanym przez pobliskie drzewa orzechowe. Panowała absolutna cisza. Ale mniej więcej za godzinę pojawi się służba. Właściwie można było wedle nich regulować zegarek. Punkt o czwartej kucharz zakończy swoją sjestę leniwym popisem gry na gitarze. W pół godziny później ogrodnik poczłapie do garażu, żeby przygotować wąż gumowy do podlewania rabat kwiatowych. Punkt o piątej Gabriel pożegna się z żoną i stukając głośno trepami na kuchennych schodach pojawi się gotów do podjęcia swych cowieczornych obowiązków.
Czy zaufać mu? Śmieszna myśl. Może umieścić Camarę gdzie indziej? W garażu? Od razu dojrzał złe strony tego pomysłu. Po pierwsze nie było tam ani odpowiedniej wentylacji, ani urządzeń sanitarnych. Mógłby tam spędzić kilka godzin, najwyżej jedną noc. Ale nie dłużej. Będą również trudności z karmieniem go. Poza tym ogrodnik miał klucz od garażu i zdziwiłoby go, gdyby mu go nagle odebrać. Wszyscy trzej — kucharz, ogrodnik i Gabriel — byli ciekawi jak dzieci i gdyby tylko jeden z nich nabrał jakichś podejrzeń, od razu wywołałoby to fatalne w skutkach plotki. Nie miało sensu przypuszczać, że udałoby się oszukiwać ich przez dłuższy czas.
Szukał rozwiązania z narastającym niepokojem. Susan była w sypialni najwyżej minutę, ale kiedy wróciła, czuł się tak, jak gdyby wyczerpał wszelkie możliwości jakiegoś rozsądnego działania. Nic nie wymyślił.
— Wprost pochłonął to jedzenie — powiedziała. — Ostrzegałam, żeby nie jadł tak gwałtownie, ale nie mógł się powstrzymać.
Była bardzo blada.
— Dobrze się czujesz? — spytał. Skinęła potakująco głową, a on nagle przypomniał sobie ze strachem, że ona jest przecież w ciąży. Myśl o tym sprawiła, że jeszcze trudniej było mu pogodzić się z niesprawiedliwością stojącego przed nimi problemu, i nagle pożałował gwałtownie, że to właśnie oni zobaczyli nogę Camary wystającą z krzewów laurowych; dlaczego ogrodnik albo ktoś inny nie spostrzegł tego pierwszy i nie przyniósł im tej wiadomości? Wtedy niewiele mogliby zrobić…
— Przykro mi, kochanie — powiedział. — Okropnie mi przykro.
Zmusiła się do uśmiechu.
— Nie mieliśmy wielkiego wyboru, prawda?
— Mogliśmy byli postąpić jak Swann.
— Wcale tak nie myślisz naprawdę, Tom, i dobrze o tym wiesz.
— Kiedy ja sam nie wiem, co w tej chwili naprawdę myślę — urwał. Pytania nadal się tłoczyły. Dlaczego? Dlaczego? Ale rozgoryczenie minęło, a wspomnienie plutonu egzekucyjnego szydziło z jego egoizmu.
— O Boże, ależ cholerna sytuacja! Nie chodzi przecież tylko o Gabriela. Każdy z nich może napytać nam biedy. — Szybko wyliczył kilka możliwości i powody, dla których je odrzucił. — Nawet kucharz zacznie się dziwić naszemu wzmożonemu apetytowi. — Spojrzał na zegarek. Było już dwadzieścia po trzeciej. — Jednak musimy go ukryć gdzieś poza domem.
— Gdzie?
Wzruszył bezradnie ramionami. I nagle bez żadnej wiadomej przyczyny pomyślał o domku weekendowym Plantacji, położonym u stóp Sierra Castano.
Susan westchnęła głęboko, kiedy jej o tym powiedział.
— Tom, ależ to o pięćdziesiąt mil stąd!
— Ale bezpiecznie, nie ma tam służby. — Głośno rozumował:
— A poza tym tylko dwadzieścia pięć mil od granicy. Zawiozę mu też jedzenie i nikt o niczym się nie dowie.
— Nie mówisz chyba poważnie.
— To wymyśl coś lepszego.
Lęk wzbudził jej gniew.
— Po pierwsze, jak go tam dostarczysz?
— W furgonetce oczywiście. — Myślał błyskawicznie. — Mogę wrócić przed godziną policyjną. Na drodze nie ma prawie żadnego ruchu i…
— A co zrobisz, jak cię zatrzymają? — Odrzuciła włosy do tyłu. — Całkiem niedorzeczny pomysł.
— Słuchaj, zaledwie kilka minut temu mówiłaś, że nie możemy w nieskończoność bawić się z nim w chowanego. Zgoda. To by nic nie dało. W każdej chwili mogłaby nastąpić wsypa i wtedy co z nami? A przede wszystkim co z nim, biedakiem? Moja droga, jeżeli jedyne, co możemy zrobić, to go tutaj trzymać, lepiej od razu zawiadomić władze. W gruncie rzeczy z czasem na to samo wyjdzie.
— On jest chory — powiedziała broniąc się.
— Mógłby być w jeszcze gorszym stanie. Pięćdziesiąt mil podróży furgonetką nie zabije go. A zapewni szansę wydostania się. Resztę drogi będzie mógł przejść pieszo.
Poszedł za nią do salonu, gdzie mu powiedziała:
— Bierzesz na siebie ogromne ryzyko.
— Nie większe, niż gdybym go zostawił tutaj w domu.
Rzuciła mu oskarżycielskie spojrzenie.
— Tylko nie próbuj mnie nabierać, Tom. Istnieje wielka różnica pomiędzy udzielaniem komuś schronienia a świadomą próbą przemycenia go przez pół kraju. Zwłaszcza takiego kogoś jak on.
— Dziś rano nikt mnie nie zatrzymywał, ten proporczyk na masce działa jak czarodziejskie zaklęcie.
— Tak było dziś rano. — Usiadła zagryzając dolną wargę. — Wcale mi się to nie podoba, Tom. Boję się. Znajdziesz się w wielkich tarapatach, jeżeli wynikną jakieś komplikacje.
— Fakt pozostaje faktem, że musimy coś zrobić. I to szybko.
— Wiem, wiem. — Nie potrafiła ukryć lęku, ale wreszcie z rezygnacją powiedziała: — Obstajesz przy swoim zamiarze, czy tak?
— Tylko dlatego, że nie potrafię wymyślić nic lepszego. — Znowu spojrzał na zegarek. Dwadzieścia trzy po trzeciej, czas mijał szybko.
— Zaczekaj chwilę — powiedział — przyniosę mapę drogową. Wybiegł na ganek, prawie zeskoczył ze schodów i podbiegł do furgonetki. Mapa była w schowku na drobne rzeczy. Wziął ją i zatrzasnął drzwiczki. Dźwięk ten przestraszył stadko małych zielonych papużek, które zerwały się do lotu z wysokich strzępiastych palm na końcu krótkiego podjazdu. Jordan spojrzał w tę stronę, zdumiony ich nagłym skrzekiem, i w tym momencie zobaczył, że jakiś żołnierz w hełmie skręca z szosy i idzie w jego kierunku.
Miał wrażenie, że serce zamarło mu w piersi. Przez kilka sekund skamieniały obserwował zbliżającego się żołnierza. Szedł on śmiało, a słońce odbijało się w jego stalowym hełmie. Dopiero kiedy znalazł się o jakieś dwadzieścia pięć kroków, Jordana uderzyła myśl, że przecież musi go trzymać jak najdalej od domu. Twarz żołnierza była pucołowata, kości policzkowe wystające, wąskie oczy patrzyły śmiało. Pistolet maszynowy zwisał mu z jednego ramienia, na pagonach miał naszywki sierżanta. Dziwny odgłos na żwirze spowodowany był zerwaniem się rzemyka od getra. Jordan spostrzegł te wszystkie szczegóły z intensywnością, która uświadomiła mu jego własne pełne poczucia winy zachowanie się. Od kiedy ten żołnierz wszedł na podjazd, upłynęło pewno zaledwie trzydzieści sekund, ale Jordanowi wydawały się one nie kończącą się wiecznością.
— O co chodzi? — spytał głośno, mając nadzieję, że Susan go usłyszy. Sierżant zrobił jeszcze ze trzy kroki, zanim zatrzymał się i zasalutował niedbale. Jego oczy zdawały się widzieć wszystko — Jordana, furgonetkę, garaż, dom.
— Buenos tardes, señor.
— Buenos tardes. — Zrobił rozpaczliwy wysiłek, żeby wyglądać zupełnie zwyczajnie. — Czego pan sobie życzy, panie sierżancie?
Poczuł kwaśny zapach potu bijący od przybyłego.
— Bardzo pana przepraszam, señor, że przeszkadzam, ale niedaleko stąd mam trzydziestu żołnierzy…
Przerażony Jordan spojrzał ukradkiem w kierunku drogi.
— …w ciężarówce i złapaliśmy gumę. Z powodu bałaganu panującego w koszarach nie dali mi na drogę podnośnika. Gdyby pan zechciał mi pożyczyć, byłbym…
Z trudem usłyszał własne słowa:
— Podnośnik? — Serce mu waliło jak kafar.
— Tak, señor. Zapewniam pana, że natychmiast go zwrócimy.
— Podnośnik — powtórzył Jordan. — Ależ tak, oczywiście. — Poczuł wielką falę ulgi. — Mam go w furgonetce.
Chciał powiedzieć sierżantowi, żeby zaczekał, ale ten poszedł za nim, ledwie zdążył się znowu odezwać. W głębi okna stała Susan obserwując całą scenę. Kiwnął do niej głową, co miało ją upewnić, że nic złego się nie dzieje. Otworzył tylne drzwi furgonetki i zaczął szukać nerwowo pod plandeką.
— Proszę, czy ten wystarczy?
— Jestem niezwykle panu wdzięczny, señor. — Skóra sierżanta lśniła jak polerowana miedź. — Zwrócę go panu osobiście.
— W porządku, jak daleko stąd znajduje się ta ciężarówka?
— O jakieś sto metrów. — Wskazał w kierunku palm, ale spoza drzew nie było jej widać.
Jordan skinął głową. Zaczął iść, żeby jak najprędzej pozbyć się sierżanta, i od niechcenia spytał go:
— Dokąd jedziecie? Do San Pedro czy Tribulacion?
— Do San Pedro, señor.
Odetchnął z ulgą. Zaczął bowiem już się obawiać, że może zaczęli przeszukiwać okolicę. Zatrzymał się z gestem pożegnania i patrzył, jak sierżant odchodzi. Potem, z trudem panując nad sobą, szybko odwrócił się i wbiegł na schody.
— Susan? — Przez chwilę oczy jego musiały przyzwyczaić się do panującego półmroku.
— Czegóż on chciał, na miłość boską?
— Podnośnika. Ależ mnie przestraszył. — Nagle zesłabł całkiem. W ręku trzymał pogniecioną mapę, miał wrażenie, że chyba podświadomie starał się ją ukryć.
— Jak długo tu będą?
— Pewno z pół godziny, może dwadzieścia minut. — Rozłożył mapę na stojącym pośrodku stole, na wprost okna, tak żeby móc widzieć podjazd.
— Jeżeliby się za długo z tym grzebali, sam wyjdę i zmienię im koło. Znowu spojrzał na zegarek. Mieli zaledwie godzinę do przyjścia ogrodnika. Czekanie z przenosinami Camary do furgonetki, aż żołnierze odjadą, oznaczało niepożądane spóźnienie, jednak szaleństwem byłoby ryzykowanie tego wcześniej. Sierżant robił wrażenie niegroźne, ale wyskoczył jak diabeł z pudełka i mógł to zrobić jeszcze raz. Poza tym Jordan był pewien, że front domu jest doskonale widoczny z miejsca, w którym jego zdaniem znajdowała się ciężarówka.
Wygładzając załamania wpatrzył się w mapę, choć doskonale wiedział, co na niej zobaczy. Drogę do kempingu Plantacji Napiera znał dobrze, co najmniej kilkanaście razy spędzali tam z Susan weekendy. Ale studiował ją z niemal rozpaczliwą intensywnością. Na północ od Tribulacion droga wiła się niezdecydowanie w kierunku doliny Rio Amarillo, gdzie leżało La Travesia, potem skręcała w kierunku Cobracho de la Frontera. Pomiędzy Tribulacion i La Travesia — na przestrzeni jakichś trzydziestu mil — opadała prawie o siedemdziesiąt stóp w dół. Z kolei pomiędzy La Travesia i Cobracho de la Frontera — na przestrzeni czterdziestu mil — wspinała się jakieś dziewięćset stóp do przełęczy. To była znana mu droga — jedyna droga. Kiedy jednak przecięła Rio Amarillo, dostawała zupełnie konwulsji. Kręty zakurzony szlak prowadzący do domku weekendowego Plantacji Napiera odgałęział się od drogi w kierunku zachodnim jakieś dziesięć mil za rzekę. Szlak ten nie był zaznaczony na mapie, ale Jordan znał doskonale każdy jego zakręt. Dodał wszystkie oznaczenia kilometrowe i sumę przeliczył na mile. Razem z dodatkowym dojazdem znad jeziora trasa ta wynosiła w obie strony niecałe sto mil i był przekonany, że uda mu się pokonać ją do siódmej trzydzieści, do godziny policyjnej.
— Tom.
Spojrzał znad mapy.
— Słucham cię.
— Czy naprawdę nie istnieje jakieś inne wyjście?
Był bardziej zdenerwowany, niż sobie z tego zdawał sprawę, i dlatego powiedział ostrym tonem:
— Niby jakie?
— Wprost nie mogę uwierzyć, że decydujesz się na tak ogromne ryzyko. Dziesięć minut temu nawet ci to nie przyszło do głowy, a teraz…
— Dziesięć minut temu nic nam w ogóle nie przychodziło do głowy. Do licha, Susan, przestańmy się na nowo wahać. Przecież nie ma ani chwili do stracenia.
Potrząsnęła głową ze smutkiem.
— Jestem pełna jak najgorszych przeczuć, Tom. — Głos jej nagle stał się ochrypły i gwałtownie odwróciła się do męża plecami. — Kiedy wyjedziesz z domu, będę umierała ze strachu.
Jej rozpacz zaskoczyła go. Od pierwszej chwili była przeciwna tej eskapadzie do domku weekendowego, ale wstrząs, jaki przeżył z powodu wizyty sierżanta, sprawił, że zapomniał o jej protestach. Szybko przeszedł przez pokój i objął ją ramieniem.
— Susan — powiedział czule. — Susan, na miłość boską, przestań się tym dręczyć.
Była na pograniczu łez, a on nie potrafił nic jej ofiarować oprócz banalnych słów otuchy. Nie miał żadnych złudzeń co do tego, co zamierzał uczynić. Podzielał jej obawy, ale trzymał je na wodzy, gdyż wiedział doskonale, że jeśli tylko popuści cugli wyobraźni, może się zachwiać. Czas i przypadek sprzysięgły się przeciwko nim i tego pomysłu z domkiem weekendowym chwycił się z desperacką nadzieją tonącego. Im dłużej nad tym rozmyślał, tym więcej widział szans na ratunek. Gdyby z tego zrezygnował, najbliższa godzina zmusiłaby ich do jakiegoś naprędce zmontowanego, nie przemyślanego planu.
Spróbował znowu perswazji.
— Słuchaj, Susan! — Odwrócił ją do siebie twarzą, podniósł jej brodę. — Tak samo będę się bał, jeśli zostawimy go tutaj. Oczywiście w obu wypadkach istnieje ryzyko. Ale przecież w grę wchodzi życie ludzkie — i o tym musimy pamiętać. A to może przechylić szalę na jego korzyść.
Mocno zacisnęła powieki chcąc powstrzymać łzy.
— Wierz mi, rozumiem, co czujesz. Ja czułem to samo przed chwilą: wściekłość z powodu Swanna i obawę o ciebie, i niepewność, co z Gabrielem, i strach, że czas ucieka, a my nie wiemy, jakie jest najlepsze wyjście. — Dotknął wargami jej czoła. — Wszystko będzie w porządku, kochanie. Słowo daję. Wszystko będzie załatwione w przeciągu trzech godzin.
Głośno przełknęła ślinę. Cichym, zduszonym głosem powiedziała:
— Nigdy więcej nie odezwę się do Harry Swanna. Nigdy. Wścieka mnie, żeś ty musiał wziąć na siebie całe to ryzyko, podczas gdy on…
— Czy pamiętasz, co mi przed chwilą powiedziałaś?
— Nie.
— Powiedziałaś, że nie mamy wielkiego wyboru w tej sprawie. Pamiętasz?
Palce jej zacisnęły się mocno na jego ramieniu, skinęła głową.
— Od tej pory nic się nie zmieniło. Przynajmniej nam nie udało się nic zmienić.
Znowu pocałował ją w czoło, a ona zarzuciła mu nagle ręce na szyję. Oczy jej były dziwnie błyszczące i poważne.
— Jak ja cię, kocham, Tom — powiedziała żarliwie. — O Boże, jak ja cię kocham.
— I ja ciebie. — Ogarnął ich nagle płomień pożądania, wzajemna potrzeba siebie zrodzona pod wpływem niepewności chwili, tęsknoty i niepokoju. Tuląc się do niej spytał:
— Czy zrobisz coś dla mnie?
— Co?
— Przynieś trochę jedzenia. Będzie potrzebował go, kiedy zostanie sam w górach.
— Nie ma w tej chwili wielkiego wyboru. — Poprawiła włosy, a potem powoli poszła do kuchni, pogodzona już z losem. — Zobaczę, co jest.
— Postaraj się, kochanie. Może upłynąć kilka dni, zanim dotrze do granicy.
Po raz ostatni rzucił okiem na mapę. Potem poszedł do furgonetki, benzyny miał dosyć, oleju też. Musi dolać wody do chłodnicy. Poza tym trzeba przynieść parę koców i załadować trochę jakichś rzeczy, pod którymi Camara mógłby się ukryć. Najpierw uzupełnił wodę nalewając ją z kranu w garażu, potem zaczął szukać odpowiedniego ładunku. W ciągu paru minut zebrał kilka skrzynek po herbacie, jedną pustą, jedną napełnioną starymi gazetami i magazynami, które przyniósł z domu, i skrzynkę pełną pustych butelek po wodzie sodowej. Drzwi garażu były otwarte i co chwila rzucał niespokojne spojrzenia na podjazd, ale nie było ani śladu sierżanta.
Za piętnaście czwarta doszedł do wniosku, że mu wystarczy ładunku, i zaczął wszystko przenosić do furgonetki. Było to zajęcie całkiem niewinne i wcale się nie przejmował tym, że może być obserwowany z drogi. Dopiero kiedy się zastanowił, gdzie położy Camarę — w przerwie pomiędzy siedzeniami czy na podłodze z tyłu — ogarnął go niepokój z powodu guzdralstwa sierżanta, ale oparł się pokusie, by pójść na szosę i sprawdzić, co się dzieje. Po chwili namysłu zrezygnował z umieszczenia Camary pomiędzy siedzeniami i przygotował podobne do trumny miejsce z tyłu, ograniczając je bębnem pełnym oleju, dwiema skrzynkami po herbacie, starym skórzanym kufrem ze swoimi inicjałami i całą masą drobnych przedmiotów.
Kiedy zajęty był sznurowaniem tego wszystkiego, żeby się nie ruszało w trakcie jazdy, przyszła Susan z płócienną torbą. Była teraz już zupełnie opanowana i to dodało mu otuchy.
— Nic lepszego nie udało mi się znaleźć, Tom. — Postawiła torbę tuż koło jego miejsca za kierownicą. — Przeważnie mięso w puszkach.
— A co do picia?
— Trochę piwa.
— Świetnie się spisałaś.
Papużki znowu zaczęły skrzeczeć i oboje spojrzeli wyczekująco w stronę drogi, ale podjazd nadal był pusty. Drgało tylko powietrze i rozszczepiony przez liście blask słoneczny.
— Dlaczego, do licha, oni tak marudzą? — mruknął Jordan przez zęby. Z trudem opanował impuls, żeby pójść i sprawdzić, co się dzieje. Do Susan powiedział: — Czy możesz przynieść mi trzy, nie, lepiej cztery koce?
— Oczywiście. Kiedy powiesz Camarze?
Po raz pierwszy od chwili, kiedy Swann zrobił swoje odkrycie, jedno z nich użyło tego nazwiska i słysząc je głośno wypowiedziane odczuli wstrząs, dreszcz przerażenia. Uczucie to było tak mocne, że starał się jak najprędzej z niego otrząsnąć.
— Wkrótce. — Pomyślał: Nie spodoba mu się to, jak usłyszy, ale im mniej czasu będzie miał do namysłu, tym lepiej. Zaczekamy jeszcze dziewięć minut do czwartej.
Skończył obwiązywanie ładunku sznurem, potem wprowadził furgonetkę tyłem do garażu. Kiedy Susan przyniosła koce, złożył każdy z nich we czworo, żeby Camara mógł wygodnie leżeć. Czwartym — ciężkim podróżnym pledem — wypełnił dziurę pomiędzy pudłami i tylnym siedzeniem, a na to rzucił wędki, parę butów gumowych i po chwili namysłu starą wiatrówkę, która wisiała na ścianie. Żeby nie dopuścić do zsunięcia się pledu, jeden koniec przeprowadził pod skrzynką po wodzie sodowej i umocował do metalowej konstrukcji siedzenia, a drugi pod bańką z olejem.
Efekt końcowy okazał się zupełnie zadowalający, ale on sam nie był w stanie osądzić tego obiektywnie. Nerwy miał napięte do granic ostateczności. Idąc z garażu do domu zatrzymał się, żeby zlustrować drogę, potem markotnie okrążył dom i wszedł do kuchni, tutaj otworzył puszkę z piwem i pośpiesznie nalał pieniący się płyn do szklanki. W tej samej chwili, jak gdyby dla przypomnienia, że dokładnie wszystko wyliczył, z pokoju kucharza dobiegł brzękliwy ton gitary. Była dokładnie za trzy czwarta. Do pojawienia się ogrodnika zostało im najwyżej pół godziny, ale nie mogli umieścić Camary w furgonetce, dopóki nie wróci sierżant. Spocony, ze szklanką w ręku wszedł znowu do salonu. Podjazd nadal był pusty. Kiedy podniósł szklankę, żeby skończyć piwo, czuł, że Susan patrzy na niego, ale już miał za sobą etap, kiedy nie był w stanie zapanować nad swoim wzburzeniem. Ruchem głowy wskazał okno.
— Uważaj, co się dzieje, ja pójdę go obudzić.
Cicho otworzył drzwi sypialni. Camara był pogrążony w głębokim śnie, ciszę mącił nikły oddech, jego klatka piersiowa ledwie się unosiła.
Przez kilka sekund Jordan patrzył uważnie na bladą maskę i znowu opadły go myśli, dlaczego ten właśnie obcy człowiek o wszechobecnej do niedawna twarzy znalazł się u nich, dlaczego na nich właśnie zawisło jego przeznaczenie, i co takiego, oprócz instynktownego współczucia, zmusiło go do tego odruchu litości. Miał uczucie, jakby odkrył coś w sobie, czego istnienia zupełnie dotąd nie podejrzewał, coś, co szydziło z rozsądku, a czemu nie mógł zaprzeczyć.
Na pierwsze dotknięcie Camara nie zareagował, dopiero za drugim drgnął i otworzył oczy.
— Wszystko w porządku — powiedział uspokajająco Jordan, widząc narastający w nim strach. — Proszę się nie bać.
Ciało Camary zesztywniało, uniósł się na łokciach, wróciła okropna świadomość, kim jest i gdzie jest. Przykro było patrzeć na wyraz jego twarzy. Ulga i strach wycisnęły mu krople potu na pobrudzonym czole. Zanim zdążył się odezwać, Jordan powiedział:
— Muszę pana stąd zabrać.
Minęła chwila, zanim to do niego dotarło.
— Zabrać?
— Tak. — Szybko, jak tylko mógł, wyliczył mu argumenty. Na jego zegarku była teraz czwarta. — Nie ma innego wyjścia.
Camara oblizał językiem wąskie wargi.
— Gdzie mnie pan zawiezie?
Jordan wyjaśnił. Pośpiesznie, żeby go uspokoić, objaśnił, jakie poczynił już przygotowania, i zapewnił, że jego zdaniem, dzięki paszportowi brytyjskiemu i proporczykowi na samochodzie furgonetka nie będzie rewidowana. Żeby poprzeć swoje słowa, opowiedział o porannej wyprawie do Tribulacion. Jeżeli nawet czynił to zbyt żarliwie, nie zdawał sobie z tego sprawy. Grożące im niebezpieczeństwa i tak były oczywiste. Ale ku jego zdumieniu Camara nie protestował. Pełna napięcia twarz mówiła wyraźnie, że dla tego człowieka bezpieczeństwo stało się nieuchwytnym mirażem, a każde miejsce odpoczynku — pułapką. W ciągu minionych dni lęk przed schwytaniem wyparł obawę popełnienia omyłki — i teraz znowu tak było. I to miejsce nie było wyjątkiem. Chciał stąd odejść, jak najszybciej. Bezpieczeństwa trzeba było szukać gdzie indziej. Nie tutaj…
Zaczął wstawać z łóżka.
Jordan powstrzymał go.
— Jeszcze mamy trochę czasu. — Ani słowem nie wspomniał o sierżancie. — Niech pan jeszcze chwilę poleży. Kiedy wszystko będzie gotowe, wrócę po pana.
Uśmiechnął się, by dodać Camarze odwagi, i wyszedł z sypialni zamykając za sobą drzwi. Susan odparła na jego nieme pytanie potrząśnięciem głowy.
— Na razie nic.
— Do diabła! — Uderzył pięścią jednej ręki o dłoń drugiej, spoglądając na podjazd.
— Jak on to przyjął?
— Zupełnie dobrze.
Gitara kucharza rozlegała się znowu głośniej, ostrzegawczo. Po raz co najmniej dziesiąty w ciągu ostatnich paru minut Jordan spojrzał na zegarek. Dochodziło pięć po czwartej. Pod wpływem rozpaczy wybiegł z pokoju na ganek, na rozpalone od słońca schodki. Ledwie stanął na żwirze, oślepiony blaskiem, kiedy z drogi doleciał do niego radosny wrzask. Najpierw nic mu to nie powiedziało, ale po kilku sekundach rozległ się głośny warkot motoru ciężarówki i wystrzał z rury wydechowej, a papużki, znowu siedzące na palmach, poderwały się z gniewnym jazgotem.
Serce mu zabiło mocniej, gdyż mogło to oznaczać tylko jedno, lecz nie zatrzymał się. Był o jakieś dziesięć jardów od drogi, kiedy usłyszał charakterystyczny krok sierżanta, o pięć, kiedy żołnierz ukazał się zza żywopłotu i uśmiechnął się do niego szeroko.
— Señor. — Przez jeden straszny moment Jordan myślał, że przyszedł po coś jeszcze. Ale nie. — Oddaję podnośnik, señor.
— Już skończyliście? — Znowu pulsowało mu w skroniach.
— Właśnie przed chwilą, señor. Bardzo mi przykro, że to tak długo trwało. Dziękuję za pomoc.
— Głupstwo. — Wziął podnośnik, ponownie doleciał do niego kwaśny zapach potu, kiedy sierżant podszedł bliżej. — Cieszę się, że mogłem trochę pomóc.
Sierżant stuknął obcasami i tak jak poprzednio niedbale zasalutował. Może nie chciał tracić czasu, a może sądził, że Jordan gniewa się z powodu tej długotrwałej reperacji. W każdym razie nie zamierzał dłużej zwlekać.
— Adios, señor.
— Adios — odparł głośno Jordan.
Liczyła się teraz każda sekunda, ale odprowadził żołnierza aż do samej drogi, na pozór powodowany grzecznością, naprawdę zaś chcąc sprawdzić, czy z pewnością odjechali, i jeżeli to możliwe, przyjrzeć się ciężarówce. Znowu powiedział „adios”, zmuszając twarz do grymasu, który miał być uśmiechem, na co w odpowiedzi sierżant też się uśmiechnął i odszedł ciągnąc w kurzu zerwany rzemień getra. O jakieś sto jardów dalej Jordan mógł dostrzec w cieniu drzew ciężarówkę i sylwetki żołnierzy.
Czekał, aż sierżant podejdzie blisko do samochodu, nim zawrócił. Kiedy znalazł się na ganku, było dziewięć minut po czwartej. Omal bez tchu powiedział Susan:
— Daj mi znać, kiedy ciężarówka odjedzie. Powinno to być zaraz.
Potem nie zatrzymując się minął ją i wpadł do sypialni.
— Jesteśmy gotowi.
Ku swemu zdumieniu zastał Camarę na nogach. Był jakiś mniejszy, niż kiedy leżał, bardziej kruchy i wyraźnie wyczerpany. Istny strach na wróble. Ale choć ruszał się z niepewnością człowieka chorego, widać było, że sił mu dodaje nerwowa determinacja.
Z dworu dał się słyszeć głos Susan:
— Odjechali, Tom.
— Świetnie.
Camara czekał opierając się o jedną z podpórek moskitiery, nieświadom, co znaczyła ich rozmowa. Jordan wyjął swój paszport z komody, a z szafki nocnej rewolwer. Przez cały czas uważał paszport za najlepszą broń przed rewizją. Browning wziął pod wpływem impulsu, chowając go ukradkiem do kieszeni marynarki.
— A teraz — powiedział do Camary — proszę wziąć mnie pod ramię. — Przy drzwiach zatrzymał się. Kucharz właśnie śpiewał i Jordan poczuł, że Camara sztywnieje. — Droga wolna, Susan?
Stała przy oknie.
— Tak — powiedziała krótko — wolna.
Poprowadził Camarę przez salon z pośpiechem kogoś, kto przeprowadza rannego pod ogniem kul. Kiedy zeszli po schodkach, Jordan miał wrażenie, że zewsząd obserwują ich wrogie oczy. Trwało to przez dwadzieścia jardów dzielących ich od garażu, a Camarze, który starał się za wszelką cenę dotrzymać mu kroku, nogi plątały się jak szmacianej lalce.
Tylne drzwi furgonetki zostały otwarte, Camara wdrapał się niezgrabnie, podsadzony przez Jordana. Krótką chwilę zatrzymał się na czworakach oddychając jak chory pies, a tymczasem Jordan uwolnił róg pledu spod bębna z olejem. Camara wpełznął pod uniesioną płachtę i opadł na złożone koce, instynktownie zachowując się jak człowiek, który był ścigany przez całe życie, a nie dopiero od kilku dni.
We wnętrzu furgonetki panowała okropna duchota i Jordan pocieszył go:
— Jak się znajdziemy na drodze, będzie przewiew. To zawsze trochę pomoże. — Widział jeszcze twarz Camary pomiędzy skrzynkami. W zapadniętych oczach malowało się wzruszające zaufanie. — A teraz niech pan jedno pamięta. Jeżeli zostaniemy zatrzymani, musi pan zachować całkowity spokój. Będzie pan jechał nic nie widząc, a wtedy wszystko wydaje się znaczenie gorsze, niż jest naprawdę. Niezależnie od tego, co się stanie, nawet gdyby nagle zapanowała cisza — proszę zachować absolutny spokój. Czy pan mnie zrozumiał?
— Tak.
— No to doskonale. A teraz pana przykryję. Przez chwilę zostanie pan sam, bo ja muszę pożegnać się z żoną. Potem zaraz ruszamy.
Camara skinął głową. Jordan opuścił brzeg koca i umieścił go z powrotem pod bębnem z olejem, potem zamknął starannie drzwiczki i przekręcił kluczyk. Oparł się o nie przez chwilę, a całe jego ciało aż pulsowało z ulgi. Pierwszy etap minął spokojnie. Teraz Gabriel, kucharz, ogrodnik mogli robić sobie, co chcieli, nie zależało mu już na każdej minucie. Spojrzał na zamaskowanie przez tylne okienko, ale tak samo jak przedtem trudno mu było ocenić jego zalety, a właściwie trudniej; odszedł szybko od wozu, świadom, że jeśli zacznie się dłużej przyglądać, wzmoże to tylko jego poczucie winy wobec Susan, znowu rozbudzi wątpliwości i złe przeczucia, podminuje powziętą decyzję.
Susan czekała na werandzie z rękami założonymi, jakby jej było zimno. Gdyby nie nerwowo poruszające się palce, można by pomyśleć, że jest posągiem.
— Wszystko już masz, Tom? — Głos miała nieco zachrypnięty, ale opanowany.
— Chyba tak.
— Wystarczy ci benzyny?
— Brałem dziś rano.
— Woda? Paszport?
— Wszystko mam. — Objął ją ramieniem. — Nie mogę tu długo marudzić, kochanie, on gotów się tam udusić, jeśli szybko nie ruszę. — Czuł, jak drży. Udając swobodę zapytał: — O której mamy być u Bastianów?
— O wpół do ósmej.
— Zdążę bez trudu. — Ucałował ją czule. — O co się założysz?
— Och, Tom. — Przytuliła się do niego z rozpaczą. — Na miłość boską, bądź ostrożny.
— Będę ostrożny. — Znowu ją pocałował. Przez chwilę nie mógł wymówić ani słowa. Wreszcie odezwał się: — I dziękuję ci, Susan.
— Dziękujesz? Za co?
— Ty wiesz, za co. Do widzenia, kochana.
Uwolnił się z jej uścisku i wrócił do garażu. W żołądku czuł dziwny ciężar. Otworzył boczne drzwiczki furgonetki i wsiadł. Na wszelki wypadek powiedział:
— To ja, Jordan. Wszystko w porządku?
Zza tylnego siedzenia dobiegł go potwierdzający pomruk. Przekręcił kluczyk w stacyjce i uruchomił silnik, potem wrzucił jedynkę; zwalniając ręczny hamulec spojrzał na zegarek — było siedemnaście po czwartej.
Kiedy odjeżdżał, Susan nadal jeszcze stała na werandzie, nadal bez ruchu, jak posąg, tylko jedną ręką uczyniła słaby pożegnalny gest. Widział ją w lusterku, dopóki nie wyjechał z bramy. Powitała go znów opustoszała szosa; rozsiadł się wygodnie i nacisnął mocniej pedał gazu.
Teraz już był całkowicie wplątany.
4.
Mijał w pędzie lakierowaną zieleń plantacji bananowych. Przecięli skrzyżowanie dróg i z wizgiem opon mknęli wśród seledynowych ścian trzciny cukrowej Plantacji Napiera; olej ciężko chlupotał w bębnie z tyłu, a o szybę rozbijały się setki owadów, tak że musiał przeczyścić ją kilkoma ruchami wycieraczek.
Spuścił do samego dołu boczne szyby i koc maskujący Camarę unosił się jak balon między gumowymi butami, wiatrówką i wędkami w płóciennych pokrowcach. Zwolnił nieco, gdy zbliżyli się do przejazdu kolejowego, częściowo dlatego, żeby oszczędzić Camarze zbyt gwałtownych wstrząsów, a częściowo dlatego, żeby ładunek przesuwając się nie zerwał koca. Dla większego bezpieczeństwa zamknął prawe boczne okno. Camara w tej chwili miał czym oddychać, a Jordan nie mógł ryzykować obluzowania koca na skutek pędu powietrza. Poza tym, dopóki nawierzchnia na to pozwalała, chciał jechać jak najszybciej. Gdyby wszystko przebiegło zgodnie z planem, w trzy godziny powinien być z powrotem. Droga powrotna, już bez pasażera, będzie dziecinnie łatwa: kiedy zostawi za sobą teren weekendowy Plantacji, będzie prawie w domu. Ale teraz te pięćdziesiąt mil trzeba pokonać w jak najkrótszym czasie.
Powoli przeciął tory kolejowe, a potem znowu przyspieszył jadąc tunelem z trzciny cukrowej. Proporczyk na masce wyglądał jak wykrochmalony. Gdy skończyła się trzcina, ujrzał majaczące w dali Tribulacion, a kiedy wyłoniło się zza pagórkowatego terenu, Jordan zebrał całą odwagę szykując się na to, co go czeka w przeciągu najbliższych paru minut. Instynktownie dotknął kieszeni, gdzie miał paszport, jakby gest ten miał dodać mu otuchy. Nad śmietniskiem, które wtargnęło w podmiejskie ugory, krążyło kilka sępów, poza tym nie było żadnego znaku życia, i podobnie jak rano wywarło to na nim przygnębiające wrażenie. Tymczasem zaczęły się już bezładne skupiska domów, zwiastuny miasta, którego bal się tak, że zlany był zimnym potem.
Gdy zwolnił do trzydziestu mil, usłyszał, że bęben podskoczył, kiedy jednak obejrzał się nerwowo przez ramię, stwierdził, że wszystko jest w porządku. Ponownie włączył wycieraczki, ale zamazały szybę jeszcze gorzej, więc dał spokój. Na razie trzeba było zrezygnować z szybkiej jazdy. Mijali jedną przecznicę za drugą i zwolnił do dwudziestu; proporczyk drżał jak płomień na wietrze. Ulice przedmieścia były tak samo puste jak przedtem, większość okien nadal ślepa od spuszczonych żaluzji, drzwi zamknięte na głucho, krzykliwie kolorowe bary oniemiałe bez muzyki, grających szaf.
Dopiero po pięciu, a może sześciu przecznicach miasto przestało robić wrażenie wyludnionego jak po zarazie. Kiedy Jordan minął nieczynną stację benzynową, zobaczył pierwszą grupę żołnierzy w oliwkowych mundurach, a ich widok przyśpieszył bicie jego serca. Wszyscy oni obserwowali uważnie przejeżdżający wóz, jemu zaś zdawało się, że patrzą na niego oskarzycielsko, i całym wysiłkiem woli zmuszał się, żeby nie spoglądać ciągle do tyłu i nie sprawdzać, jak wygląda maskowanie. Nagle odniósł wrażenie, że furgonetka jest cała ze szkła, a wzdłuż jej boków wypisane płomiennymi literami widnieje nazwisko Camary.
W pobliżu alei Santa Cruz działał prowizoryczny wóz propagandowy z głośnikiem wykrzykującym z szybkością karabinu maszynowego slogany w stronę pobliskich zniszczonych domów i restauracji. Oprócz żołnierzy nie było żadnych słuchaczy. Głos odbijał się metalicznie od martwych fasad domów, ale słuchali go tylko umundurowani zwycięzcy. „Viva Zoreno!…” Nagle Jordan pomyślał, że przecież Camara może to słyszeć, i przez chwilę zastanawiał się, co też czuje ten skulony pod kocem człowiek, z takim psim zaufaniem patrzący na niego, gdy go przykrywał derką.
„Dynamit — powiedział Swann. — Numer jeden na liście Zoreny.”
Ogarnęła go fala wielkiej słabości, narastające przerażenie, nad którym nie mógł zapanować. Przejechał szybko koło zdruzgotanego wagonu tramwajowego, furgonetka podskoczyła na szynach i wjechali w aleję, na karku czuł szpileczki strachu, jak gdyby pościg za nimi już się zaczął. Donośne słowa z megafonu brzęczały mu koło uszu, dopóki nie minął drugiego spalonego tramwaju. I wtedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia zza zniszczonej budki telefonicznej wyskoczył jakiś oficer w getrach i zaczął mu dawać gwałtowne znaki, żeby się zatrzymał.
Przez chwilę walczył z sobą, czy zahamować, czy nie. A kiedy to zrobił, zbyt gwałtownie nacisnął pedał. Cały ładunek przesunął się do przodu, jeden z gumowych butów spadł z koca na ziemię. Po odgłosie poznał, że to but. Kącikiem oka zerknął w tył, zdawało mu się, że koc leży jak poprzednio, ale pewności nie miał.
Obawiał się sprawdzić to dokładniej. Zbliżający się wojskowy jakby go zahipnotyzował.
Usłyszał swój głos:
— O co chodzi?
Słowa brzmiały dziwnie, na wpół zduszone. Olej w bębnie znowu się zakolebał, ale walenie własnego pulsu wydało mu się głośniejsze.
Oficer stanął o jakiś jard od jego łokcia wystawionego przez otwartą szybę. Jordan poczuł, że wszystko w nim drętwieje, kiedy tamten uważnie lustrował cały samochód i jego ładunek. Czas zdawał się ciągnąć w nieskończoność, zanim oczy ich znowu się spotkały; miał wrażenie, że słyszy, jak Camara się rusza.
— Señor — Nie było salutowania. Ręka pełna brodawek na kostkach palców dotknęła chromowanej listwy okienka, śniada twarz bez uśmiechu zbliżyła się. — Pan przed chwilą wjechał do miasta?
— Tak.
— Czy pan tu mieszka?
— Nie. — Wprost musiał walczyć z chęcią, żeby nie krzyczeć.
— Więc pan tylko przejeżdża?
— Tak. — Znowu miał wrażenie, że słyszy za plecami jakiś ruch, i całą siłą woli chciał go uciszyć. — Jadę do La Travesia.
Oficer skinął głową.
— Czy wiadomo panu, że obowiązują teraz specjalne przepisy?
Przerażenie zmroziło serce Jordana.
— Jakie przepisy?
— Na wszystkich terenach miejskich obowiązuje szybkość maksimum trzydzieści kilometrów. — Obrzucił przeciągłym spojrzeniem proporczyk na masce. — Pan o tym nie wiedział?
— Nie.
— Dozwolona szybkość maksimum trzydzieści kilometrów. — Wyprostował się. — I nie ma żadnych wyjątków señor. Zrozumiano?
— Oczywiście. — Jordan starał się zatrzymać wzrok wojskowego, żeby się zanadto nie rozglądał. — Będę się do tego w przyszłości stosował.
— To leży w pana własnym interesie, señor.
Oficer odsunął się i dał mu znak, że może jechać dalej. Jordan nacisnął sprzęgło z całą precyzją, na jaką go było stać, i ruszył gładko. Kiedy oddalił się może o jakieś pięćdziesiąt jardów, poczuł, że cały drży, a w ustach ma smak żółci. Rzucił szybkie spojrzenie przez ramię. Z wyjątkiem buta wszystko było na miejscu, koc szczelnie umocowany. A kiedy przekonał się, że jego obawy były bezpodstawne, ogarnęła go wielka fala ulgi i znowu się spocił.
Przez resztę alei jechał powoli, przejęty do głębi tym spotkaniem, ale w miarę upływu sekund nabierając odwagi i widząc w tym pomyślny omen. Wyszli z tego obronną ręką, była to nauka na przyszłość, tutaj albo w La Travesia. Jedno takie spotkanie wystarczy, ale teraz był lepiej przygotowany na dalsze niespodzianki. Następnym razem nie podda się tak panice. Poczuł gęsią skórę na myśl, jak bliski był tego, żeby nie posłuchać rozkazu i nie zatrzymać się, jak niebezpiecznie rozhulała się jego wyobraźnia.
Kiedy wjeżdżał na plac, przejechał przed nim samochód pancerny i musiał zrobić szeroki łuk, żeby ominąć maszerującą kolumnę nędznie wyglądających żołnierzy. Ich badawcze spojrzenia świdrowały mu plecy, kiedy zostawiał ich, czwórkę za czwórką, w tyle. Camara mógł tylko słyszeć miarowy tupot, a Jordan znowu pomyślał o nim zastanawiając się, czy jedzie on pełen zaufania, czy też przeżywa nie kończące się pasmo koszmarnego lęku.
Jordan nie wiedział zupełnie, co może go czekać na północ od placu. Ulice tu były mniej zniszczone niż gdzie indziej, ale atmosfera jakoś bardziej napięta. Małe grupki żołnierzy włóczyły się samopas po chodnikach i nie wiadomo było, co sądzić o ich nastrojach. Na ogół patrzyli tępo jak bydło, ale od czasu do czasu któryś z nich krzyknął coś do niego, a jeden uderzył w błotnik furgonetki kolbą karabinu. Jordan jechał ze zdwojoną czujnością, na tyle szybko, by proporczyk był dobrze widoczny; wkrótce znowu był napięty, miał świadomość, że jest w pułapce, a przecież łudził się przed chwilą, że na dobre wyzbył się tego uczucia.
Wydało mu się, że miasto nigdy się nie skończy. Stację kolejową minęli bez najmniejszych trudności. Perony były tak samo wymarłe jak ulice, ale pod bramą parku niewidomy żebrak wyciągnął rękę słysząc nadjeżdżający samochód, a przy kramach z napojami chłodzącymi wałęsało się kilku cywilów. Ożywił się — byli przecież pierwszymi zwiastunami powrotu do normalnego życia. Teraz już pozostały tylko niedawno wzniesione bloki robotnicze i kolorowe domy czynszowe. Tribulacion kończyło się. Była to jedna z wielu dzielnic zbudowana za rządów Camary, ale znaczenie polityczne i społeczne tych inwestycji zupełnie go w tej chwili nie obchodziło. Wzrok miał utkwiony w oliwkowozielonym oddziale blokującym drogę przed nimi.
Podjechał niezwykle wolno, mobilizując się wewnętrznie. Stała tu również ciężarówka. Ku jego wielkiemu zdumieniu nikt nie zwrócił uwagi na furgonetkę. Szpaler żołnierzy rozszerzył się, żeby mu dać drogę. Brak zainteresowania z ich strony był równie zdumiewający, co nieoczekiwany. Przypominali gapiów zebranych wokół budowy, obserwujących pracę innych. A kiedy Jordan podjechał zupełnie blisko, zorientował się, że oni właśnie obserwują…
Na tle niebieskiej ściany jakiegoś domu zobaczył dwóch mężczyzn. Jeden z nich klęczał. Byli bez kapeluszy, bez marynarek, a ten, który stał, nie miał nawet koszuli. Wyglądał, jakby przed chwilą został obudzony ze snu. Jordan widział ich zaledwie przez parę sekund, ale to mu wystarczyło, żeby zauważył te szczegóły i żeby spostrzegł krew na twarzy klęczącego człowieka i to, że głowa drugiego podskakuje pod uderzeniami pięści oficera. Poprzez szum motoru nie dolatywał do niego żaden odgłos i ta niema scena budziła tym większą grozę. Nagle w alejce pomiędzy sąsiednimi budynkami ujrzał trzeciego, który wypadł na ulicę i rozpaczliwie zaczął biec chodnikiem równolegle do furgonetki prawie tak blisko, że Jordan wyciągnąwszy rękę mógł go dotknąć. Miał wąsy i nosił muszkę. Może przez jakieś dziesięć jardów dotrzymywał kroku samochodowi, pochylony w rozpaczliwym wysiłku, a potem nagle potknął się i runął jak długi. W tej chwili równocześnie połączyła się wizja i dźwięk i Jordan usłyszał ostre szczękniecie dwóch pistoletowych strzałów.
Tylko wielkim wysiłkiem zmusił się, żeby nie dodać gazu. Czuł, że kark mu zupełnie lodowacieje. Jak długo obserwował niemą scenę w lusterku — nie miał pojęcia. Ale nagle zorientował się, że nie widzi już w ogóle domów, że po obu stronach ukazały się kępy sizalu, a na poboczu szosy, wśród szorstkiej trawy wyskoczył napis głoszący, że do La Travesia jest czterdzieści osiem kilometrów.
* * *
Po raz drugi tego dnia wyjeżdżał z Tribulacion ze świadomością, że na jego oczach dokonano mordu. Przejechał dobre trzy mile, zanim się zatrzymał na długiej prostej, gdzie w porę mógłby spostrzec kogoś nadjeżdżającego. Nie było tu ani skrawka cienia. Zanim opadł tuman kurzu, nad maską już zaczęła się unosić rozedrgana fala gorąca.
— Nikogo nie ma w pobliżu — powiedział w stronę derki. — Jak się pan czuje?
— Dobrze. — Camara z trudem przełknął ślinę. — Zupełnie dobrze.
— Przejechaliśmy Tribulacion. Miejmy nadzieję, że nic gorszego nas już nie spotka. — Usłyszał, że Camara zmienia pozycję. — Chce się pan napić?
— Nie, dziękuję.
— Zanim dotrzemy do naszego domku weekendowego, drugiej takiej okazji może już nie być.
— Bardzo dziękuję, ale nie. — I po chwili przerwy: — Słyszałem dwa strzały…
— To były spaliny — odparł szybko Jordan.
— Kilka minut temu?
— Tak. Wystrzał z rury wydechowej jakiejś ciężarówki.
Kłamstwo przeszło zupełnie gładko. Wysiadł i przetarł przednią szybę. Potem poprawił trochę ładunek. Spojrzał na zegarek — za dwadzieścia pięć piąta. Od chwili, kiedy pożegnał się z Susan, minęło zaledwie dwadzieścia minut, a miał wrażenie, że to już kilka godzin.
Znowu się odezwał:
— Teraz bardzo szybko dojedziemy do La Travesia. Zacznę śpiewać, kiedy będziemy się zbliżać. Ale gdziekolwiek się zatrzymamy, na miłość boską, niech pan nawet nie drgnie.
Włączył motor i znowu droga uciekała szarymi pasmami spod kół, a druty wznosiły się i opadały pomiędzy słupami telegraficznymi. Na północy widział przed sobą narastającą fioletową falę wysokich gór, które znaczyły kres jego podróży. Gdzieś tam był teren kempingowy ich Plantacji. O szóstej będzie miał najgorsze za sobą i czyste sumienie. O wpół do ósmej cały ten fantastyczny epizod zostanie zakończony, a on, jak gdyby nigdy nic, popłynie z Susan łódką przez jezioro do Bastianów na kolację…
Nie dopuszczał nawet myśli, że może być inaczej. Gdyby choć przez chwilę zastanowił się nad skutkami niepowodzenia, dręczyłyby go one nieustannie. Co groziło Camarze, wiedział od rana, kiedy usłyszał grzechot salwy pod koszarami policji. Ale wtedy nie był w to wplątany, a teraz był — i to po same uszy — a scena, na którą przed chwilą patrzył, potwierdziła tylko jego przypuszczenia. Gdyby coś się nie powiodło, gdyby mu się nie udało, Camara byłby skazany. On również. Oczywiście nie tak jak Camara, inaczej. Tak samo Susan i to wszystko, na co pracował w ciągu ostatnich dwudziestu lat. I tego bał się najwięcej — dręczącego egoizmu, który trzeba było trzymać na uwięzi, jeżeli miał doprowadzić do końca swoje przedsięwzięcie. Tam, nad jeziorem, działał pod wpływem instynktownego odruchu litości, powziął decyzję, bo nie było czasu do stracenia. Teraz miał sposobność do zastanowienia się, ale nic to nie zmieniło. Nadal chodziło o życie Camary i nikt inny nie mógł ofiarować swojego życia w zamian za nie. Nikt… Jeszcze trzy godziny — mniej nawet — i będzie po wszystkim, a on znowu odetchnie pełną piersią.
Będzie? Tak, będzie. Musi w to uwierzyć. Będzie, będzie.
Sizal skończył się, jechali wśród sawanny, gdzie od czasu do czasu widział kopuły mrowisk, podobne do chatek Pigmejów, i kołyszące się kępy pierzastych traw. Z lewej strony szosy teren schodził tarasami aż do nisko leżących pól ryżowych. Za nimi zaczynały się bagniska i ciągnęły, niewidoczne stąd, aż do granicy wschodniej — jak pokazywała mapa. Był czas, gdy długie odcinki drogi prowadzącej na kemping budziły zachwyt jego i Susan. Ale teraz był na to ślepy. Zaczął odczuwać nienawiść do tego kraju, która psuła mu wszystko, na co patrzył.
Indiańska wioska nadbiegła i umknęła w tył; jej rozpaczliwej nędzy nie mogło okupić żadne piękno. Kilka szałasów o dachach krytych strzechą albo falistą blachą, chatki z gliny ogrodzone żywopłotami z kaktusów… Oszalałe ze strachu kurczęta, parszywe psy, które zerwane z drzemki wypadały na brzeg drogi z wściekłym ujadaniem… Ludzie w piżamach i wysokich kapeluszach filcowych, leniwie rozwaleni w skąpym cieniu, w kątach, w ciemnych sieniach, dzieci noszone przez matki tradycyjnie po indiańsku na plecach… Kiedyś takie sceny budziły ich zaciekawienie, ale tego popołudnia jego umysł pod wpływem niedawnego zetknięcia się ze śmiercią rejestrował tylko szpetotę i nędzę, był bierny i obojętny.
Cóż znaczyło życie ludzkie dla tych Indian? Nawet życie byłego prezydenta? Cóż mogło ich to obchodzić, jeśli wkrótce nowa twarz będzie się do nich uśmiechać z plakatów w mieście, a inne nazwisko wymagać będzie od nich posłuszeństwa? W ich fatalistycznej filozofii nie było miejsca na litość — w tym byli po stronie Swanna. Dla niego to było tylko puste słowo, na które uodporniło go przeszło trzydzieści lat spędzonych w tym kraju.
Cóż znaczyło życie Camary dla niego? Nic. A co życie Herrery? Czy Aparicii? Albo tego nieznajomego człowieka z muszką? Nic. Doskonale pamiętał wyraz twarzy doktora. „Ja tu mieszkam — powiedział, i to było całe wytłumaczenie, usprawiedliwienie. — Tu jest mój dom.” Nic nie było ważne, dopóki zachowywałeś neutralność, nie wtykałeś nosa w cudze sprawy. Kardynalna zasada to mieć pewność, że nie jest się w nic wplątanym. Litość wchodziła w grę dopiero wtedy, gdy twoje własne bezpieczeństwo było zagrożone.
Jordan wypluł swoją pogardę przez okno. Zachowanie Swanna zostawiło osad goryczy w jego pamięci. A ledwie skończył rozmyślać o doktorze, od razu nasunął mu się Bryant: ten go potępi z całą pewnością. MPN über alles. Pierwszym przykazaniem jest, by nie zostały narażone na szwank interesy Plantacji Napiera…
Starał się przestać myśleć o nich obu. Na to będzie dość czasu później. Teraz cała przyszłość zamykała się w tych niecałych trzech godzinach. Była już za dziesięć piąta i od La Travesia dzieliło go najwyżej trzydzieści kilometrów — około dwudziestu mil — co znaczyło, że jedzie w przewidzianym tempie.
Szosa była zupełnie pusta. Od Tribulacion należała wyłącznie do nich. Mila za milą widział przed sobą taflę gorącego powietrza drżącą mgliście niby miraż nad chropowatą nawierzchnią i ginącą pod kołami. Od czasu do czasu odchodziły w bok polne drogi czy ścieżki wędrujące poprzez cytrusowe sady, pola kukurydziane i plantacje ananasów. Spostrzegł też małe prywatne poletka trzciny cukrowej. Nawet teraz działał nawyk i Jordan zauważył, że na niektórych żniwa będą wcześniej niż na jego plantacjach.
Jeszcze jedna wioska, potem znowu połacie sawanny, trochę rzadkich lasów i tłuste białe ptaki, pogardliwie wydziobujące pasożyty z pleców wychudłego bydła. Po lewej i prawej stronie przetoczyły się jakieś zabudowania, w ziemię koloru terakoty wtopione były łaty lśniącego szmaragdu i zblakłej zieleni. Niepostrzeżenie droga zaczęła się obniżać. Powietrze wpadające przez okno stawało się coraz bardziej duszne. Potem ukazał się nasyp kolejowy, przebiegł równolegle do drogi i zniknął. Wąziutkie płowe strumyki wiły się wśród skalnych łożysk, a po brzegach, bielejące niczym wyschłe kości, leżały wyrzucone kawałki drewna. Przydrożna trawa była gęsta i soczysta. Powoli odlegle wzgórza wspięły się nieco wyżej na północny horyzont. Ale słońce, świecąc mu prosto w plecy, nadal paliło miedzianym nieubłaganym blaskiem.
Jego myśli znowu się rozpierzchły, zaczął martwić się o Susan. To czekanie będzie dla niej okropne, każda minuta dłużyć się będzie, jak gdyby czekała na wyrok obradującej ławy przysięgłych. Gdyby telefon działał, mógłby zamówić błyskawiczną rozmowę zaraz po dotarciu do kempingu. Nie groziłoby to przecież żadnym niebezpieczeństwem, a kilka słów uspokoiłoby jej obawy. Ale w obecnej sytuacji mógł tylko postarać się wrócić jak najwcześniej przed godziną policyjną. Jeśli jemu się wydawało, że upłynęły całe godziny od jego wyjazdu z domu, to co ona czuła? Cały dzień nagle utracił swój kształt. Gabriel usiłuje naprawić bezpieczniki… Potem leżą razem z Susan i słuchają wiadomości o poddaniu się oddziałów rządowych pod Ampurias. Wraca do sypialni po goleniu i dowiaduje się, że ona jest w ciąży… Miał wrażenie, że to wszystko było nieskończenie dawno, a nie tego dnia rano.
Zwolnił nieco. Od momentu rozmowy z Camarą nie schodził poniżej sześćdziesięciu mil na godzinę, chyba w wioskach, jednak nawierzchnia się pogorszyła i wolał nie ryzykować. Nawet teraz, kiedy wpadali w jakąś dziurę, kierownica drgała mu jak żywa w rękach, a kamienie odskakiwały na boki, jak gdyby kopane przez rozzłoszczonego muła.
Jeszcze jeden drogowskaz. Byli już w połowie drogi do La Travesia i zaczął na nowo wyliczenia. Jeszcze piętnaście mil. Trzeba dodać te dziesięć do kempingu. Razem dwadzieścia pięć. Siedemdziesiąt — trochę może więcej — z powrotem nad brzeg jeziora. Jest dopiero około piątej… Wszystko dobrze obmyślił. Znakomicie — pod warunkiem oczywiście, że szczęście nadal będzie mu dopisywało. Przypadek powierzył mu Camarę i dlatego uważał, że zasługuje na pełną porcję szczęścia. Qui pro quo.
Ponad monotonnym szumem powietrza słyszał przyśpiew opon, kolebanie się oleju w bębnie. Regularność tych odgłosów była jak balsam, pomagała rozproszyć wielkie napięcie nerwowe, które towarzyszyło jego wyjazdowi z Tribulación… Czternaście mil… Trzynaście… Tak przywykł do pustej szosy, że ze zdumieniem zobaczył nadjeżdżającą kolumnę pojazdów. Zwolnił, przyglądając się im podejrzliwie, znowu napięty, choć tego nie zarejestrował. Było to sześć ciężarówek typu amerykańskiego wyładowanych żołnierzami, zajmujących więcej niż połowę jezdni. Kiedy znajdowali się o jakieś dwieście jardów od niego, zaczęli trąbić przeraźliwie i musiał hamować nieomal w rowie, żeby ich przepuścić. Dopiero po jakiejś ćwierć mili udało mu się wydostać z kurzu, i znowu przeczyścił szybę wycieraczkami.
Nie do wiary, ale chwilami zapominał zupełnie, że nie jedzie sam, że za jego plecami ktoś się przyczaił w trzepoczącej ciemności. Chwilami, kiedy bezładnie krążące myśli zatrzymywały się na osobie pasażera i celu ich podróży, doświadczał jak gdyby zdumienia i zaciskał mocniej dłonie na kierownicy. Nie sposób zbadać głębi cudzego cierpienia; mógł się tylko domyślać, co przeżywa Camara; jakby przewoził paczkę, której zawartości nie znał, tajemniczą paczkę, która była w stanie zachwiać w posadach życie doręczyciela, gdyby się coś nie powiodło. Nie tylko jego życie — życie Susan również.
Niecałe dziewięć mil. Zobaczył poligon wojsk lotniczych, budynki i hangary przysiadły nisko na tle poszarpanego horyzontu. Po prawej stronie szosy wyskoczyło ogrodzenie z drutu, a poprzez nie migały — jak stary film — pasy startowe na przemian z płatami nie strzyżonej trawy. I to miejsce również zdawało się zupełnie opuszczone. Nie było tu żadnych śladów walk, ale rękawy powietrzne zwisały bezwładnie, jak gdyby na znak kapitulacji, a kiedy Jordan podjechał bliżej głównego wejścia, zobaczył, że i ten teren objęła armia. Niechlujny wartownik stał przed masywną bramą; nieco dalej, gdzie znowu pojawiło się ogrodzenie z drutów, w kierunku koszar maszerował oddział w niebieskich mundurach. Jeńcy? Zapewne tak. Zastanawiał się chwilę, co się też z nimi stanie, jak długo będzie trwało, nim następny wstrząs zmieni role i z kolei Zoreno będzie uciekał? Ci, co dzisiaj wygrali, jutro przegrają… I pomyślał, że przecież znowu cytuje Swanna.
Druty skończyły się i bujniejsza roślinność wtargnęła zachłannie na pobocze drogi. Sierras poza niewidoczną doliną przesunęły się wyraźnie bliżej, a ich zgniecione fałdy były aksamitne od cienia. Słońce powoli zaczęło się zniżać, gromady fioletowych chmur czekały na nie na zachodnim obrzeżu nieba. Nacisnął mocniej gaz, utrzymując wskazówkę na sześćdziesiątce, aż dostrzegł znak, że po kilometrze zaczynają się ostre zakręty. I nagle z gwałtownością, która go zawsze zdumiewała, szosa skręciła w lewo, ukazując szeroką dolinę Rio Amarillo i domy La Travesia rozrzucone po obu brzegach rzeki jak dziecinne klocki. Na dnie doliny posuwał się maleńki samochód, wlokąc za sobą białawe skrzydła kurzu, a pożyłkowane góry po drugiej stronie wydawały się kusząco bliskie.
Jordan zwolnił, odwrócił głowę pamiętając o swej obietnicy.
— Czy pan mnie słyszy?
Zduszona, pełna lęku odpowiedź:
— Tak.
— Przed nami La Travesia. Mamy jeszcze jakieś sześć kilometrów. Cztery mile.
Wzrokiem sprawdził maskowanie, potem włączył niższy bieg i zaczął zjeżdżać krętą serpentyną. Za kwadrans będzie po wszystkim, będą jechać bezpiecznie w kierunku gór…
Będzie po wszystkim.
Ten drugi samochód zniknął mu z oczu, kiedy wziął ostatni zakręt na dnie wąwozu, a brytyjski proporczyk skierowany był wprost na miasto. Droga prowadząca nasypem ponad bagiennymi terenami szła równo jak strzelił, ale nagle opuściła go wszelaka chęć pośpiechu. Nie zamierza ponosić najmniejszego ryzyka; dopiero gdy dotrze do skupiska nędznych bud po drugiej stronie miasta, pojedzie szybciej niż trzydziestką.
Gorąco było jak w piecu chlebowym, pot spływał mu poprzez krótko przycięte włosy i aż kłuł zimnem za uszami. W ciągu paru sekund, gdy furgonetka znalazła się wśród murów, utracił spokój i znowu ogarnęło go uczucie winy, zamknięcia, tak samo jak w Tribulación. Nawet bardziej. Jakby odbył morderczy bieg maratoński, a teraz go złapał ostatni kurcz. W Tribulacion przynajmniej wiedział, co go czeka. Tutaj jechał na ślepo.
Doskonale znał topografię miasta, ale Bogu jednemu wiadomo, co tu się wydarzyło od jego ostatniego pobytu.
Pierwsze oznaki raczej dodawały otuchy. Przynajmniej cywile nie zniknęli z ulic. Nie widział również żadnych śladów zniszczeń, tylko zwykłe, normalne zaniedbanie — a choć żołnierze pilnowali ponuro niektórych skrzyżowań, na chodnikach widać było kobiety i dzieci, i nawet kilka samochodów, prawda, że zaparkowanych, ale zawsze samochodów. Były też inne podnoszące na duchu rzeczy. Chorągiewki koło kina i sznury kolorowych żarówek nadal wisiały nad jezdniami i, co dziwniejsze, kilka sklepów na przedmieściu było otwartych. Jednak im głębiej pełen napięcia, spocony Jordan wjeżdżał w miasto, tym bardziej czuł się więźniem. Dopiero kiedy przejadą przez most i miną szpital misji, będą bezpieczni. Tymczasem każdy głośniejszy okrzyk, każde uważniejsze spojrzenie przyspieszało mu puls, a każdy świeżo namalowany slogan brzmiał jak skierowane przeciw niemu oskarżenie.
Z wolna posuwał się naprzód. Na centralnym skwerze wokół prostokątów z wynędzniałą trawą i posągu jakiegoś byłego prezydenta rosły niskie palmy. Znajdowali się w połowie drogi przez miasto, bliska obecność mundurów była okropnie denerwująca, zwłaszcza odwrócone głowy ciekawskich. Wewnętrznie trząsł się jak w paroksyzmie gorączki.
Teraz most. Jeszcze dwieście jardów. Ochronnego koloru fasady z ciemnymi oknami ustąpiły nagle miejsca klombom kwiatów i betonowemu placowi, gdzie zwykle tętniło życiem targowisko pod gołym niebem. Teraz stało tu kilka samochodów pancernych, jeden tuż przy moście, jego załoga wypoczywała w cieniu. Trzech żołnierzy wykrzywiwszy się w słońcu patrzyło, jak nadjeżdża; poczuł, że narasta w nim panika — ale nic się nie stało. Pozwolili mu przejechać bez jednego gestu i w chwilę później był na moście, przez koronkę żelaznej konstrukcji widział zielonkawe wiry wodne w dole.
Szczęście towarzyszyło mu jak we śnie, lecz w każdej chwili mogło go opuścić. Na końcu mostu. Przy dworcu autobusowym. W wąskiej Calle Viera. Na każdym kroku podczas ostatniej ćwierci mili przejazdu przez Stare Miasto… Nie mógł sobie wyobrazić dokładnych przyczyn klęski, tylko jej konsekwencje. Dopóki nie znajdą się przy szpitalu misji, wszystko było podejrzane, wszystko było potencjalną pułapką.
Wartownik oparty o słupek na końcu mostu ziewnął. Droga omijała wysepkę i prostowała się przy baterii zamarłych świateł ulicznych. Jordan oblizał wargi, gorąco pragnął przyspieszyć bieg minut. Musiał przyhamować z powodu stada kóz; pęd powietrza wtłoczył do wozu ich odór, choć zostawił je już za sobą. Dwie biało ubrane zakonnice obejrzały się, kiedy je mijał.
Już niedaleko. Zniszczone autobusy, stojące rzędami na placu zajezdni, wyglądały jak wraki. Nad odpadkami w rynsztokach roiły się muchy. Skądś dobiegała muzyka. No, może się uda. Wkoło prawie pusto.
Od chwili, gdy wjechał w Calle Viera, nie widział ani jednego munduru. Dwie, trzy przecznice i praktycznie rzecz biorąc będą bezpieczni. Miasto przerzedzało się w zwykły szybki, nieporządny sposób, do szpitala było stąd na rzut kamieniem. Już widział drogę wijącą się wśród wzgórz i widok ten przyspieszył obieg jego krwi.
Teraz, dopiero teraz odważył się pomyśleć, że pewno im się uda. Do kempingu Plantacji jeszcze dziesięć mil, ale reszta drogi nie przedstawiała żadnych trudności. Najgorsze było za nimi. Poszło zupełnie łatwo. Łatwo. Łatwiej, niż przypuszczał.
Lecz kiedy znalazł się na niewielkim wzniesieniu, zobaczył coś, co jego ulgę przemieniło w dławiące przerażenie.
Na łuku drogi stał żołnierz ze spuszczonym do wysokości bioder karabinem, obok niego widniał zrobiony naprędce napis: „Zatrzymaj się i zgaś motor”. Znowu ogarnęło go ogromne zdumienie, paraliżujący brak decyzji. Dwaj podoficerowie siedzieli przy stoliku, trzeci leżał wyciągnięty na ziemi.
W głowie mu zahuczało. Punkt kontrolny. Chryste Panie, powinien był się tego spodziewać…
Omal nie uległ panice, ale opanował się. Był zbyt blisko, żeby zawrócić. Czterdzieści jardów. Mógł tylko ostrzec Camarę gwałtownym stuknięciem w wewnętrzną stronę drzwi. Na nic innego nie było czasu.
Ciągle jeszcze był we władaniu bolesnego zdumienia, kiedy zahamował o jakiś jard przed muszką karabinu. Proporczyk na masce opadł bezwładnie. Potem z tyłu napłynęła fala kurzu i żołnierz odwrócił głowę kaszląc.
— Proszę wyłączyć motor.
To był rozkaz, nie prośba. Wydał go jeden z podoficerów przy stoliku. Jordan zauważył, że na stole znajduje się telefon polowy. Przez dłuższą chwilę wahał się, wreszcie posłuchał. Zapadła denerwująca cisza, jakiś zgrzyt rozległ się w niej jak trzaśnięcie batem. Podoficer, który się odezwał, wstał powoli i zbliżył się. Miał paski kaprala. Spod wytłuszczonego daszka czapki jego oczy patrzyły zimno i bezczelnie. Przyciągał wzrok Jordana jak magnes.
— Pańskie dokumenty.
Wyprostowany Jordan powtórzył jak echo:
— Dokumenty?
— Proszę mi je pokazać.
Jordan zaczął szukać paszportu, ale kapral potrząsnął głową, kiedy go zobaczył.
— Nie to jest potrzebne.
— Paszport nie wystarczy? Jestem cudzoziemcem.
— Mimo to potrzebna jest przepustka.
— Nie mam przepustki.
Kapral jak jaszczurka zamknął oczy i po chwili je otworzył:
— Wobec tego nie może pan przejechać poza ten punkt.
Serce Jordana stało się ołowiane.
— Nie mogę przejechać?
— Przykro mi, ale nie. — Zrobił krok bliżej, rozstawił nogi, podparł się pod boki. — Wszystkie pojazdy zmierzające w kierunku granicy muszą mieć specjalne zezwolenie władz. Takie są przepisy wydrukowane i rozlepione w całym mieście.
— Ale ja nie jadę do granicy.
— Nie? — Kapral nie uwierzył.
— Nie.
— No to gdzie?
— Do domku kempingowego Plantacji Napiera.
Zmarszczenie brwi.
— Gdzie to jest?
Jordan powiedział. Ale i w to kapral nie uwierzył, poszedł naradzić się z tym drugim przy stoliku, który podrapał się po zarośniętej brodzie i wzruszył ramionami. Z rozpaczą Jordan wyjaśnił, że domek znajdujący się w górach należy do Międzynarodowych Plantacji Napiera, że za godzinę będzie wracać. Znowu wyciągnął paszport, niezgrabnie przewracając sztywne strony, ale choć przez cały czas nerwowo mówił, w napięciu oczekiwał, czy nie usłyszy za plecami jakiegoś dźwięku. W innych okolicznościach zaproponowałby łapówkę, ale nie był pewny tego człowieka. Nagle poczuł się przeraźliwie samotny, bezradny. Paszport i flaga brytyjska nie były żadnym zabezpieczeniem, jeżeli nagle kapral postanowi zrewidować furgonetkę. Tymczasem ten z karabinem przeszedł na drugą stronę i z pogardą zaczął rysować palcem jakieś wzory na szybie.
— Fakt pozostaje faktem — mówi kapral wpatrując się w niezręcznie spiętrzony bagaż — że nie ma pan wymaganej przepustki.
Jordan tonął dosłownie w pocie. Klęska była tuż. W każdej chwili cały jego świat mógł się zawalić, i zapragnął uciec — jak najszybciej uciec.
— Gdzie mogę otrzymać tę przepustkę?
Kapral się nie spieszył. Najpierw splunął.
— W ratuszu.
— Doskonale. — Jordan włączył motor i starał się nadać ton stanowczości swemu głosowi: — Zaraz będę z powrotem.
Zawrócenie furgonetką sprawiło mu wiele trudności, trzy razy musiał się cofać. Ale z ulgą pomyślał, że udało mu się uniknąć rewizji. Ulga nie trwała długo. Kiedy już zawrócił, zobaczył w lusterku, że ten przy stole sięga ręką po słuchawkę telefonu. Łatwo mógł się domyślić, dlaczego, i przeraził się. Będą czekać na niego w mieście, trudno więc było liczyć na magiczną moc paszportu.
Przez kilka sekund miał zamiar nie jechać do ratusza i zrobić objazd wzdłuż południowego brzegu rzeki do promu znajdującego się o jakieś sześć mil w górę jej biegu. Byłoby to jednak szaleństwo i dobrze o tym wiedział. Czyste szaleństwo. Z pewnością tam również jest punkt kontrolny. A nawet jeśli nie ma, fakt, że nie zgłosił się po przepustkę po tym, co się stało, tylko ściągnie na niego podejrzenia — i na kemping Plantacji.
Nie miał wyboru, a kiedy uświadomił to sobie, okropność tego, w co się wplątał, ogarnęła go jak fala i zatracił się w lęku, który nagle rozpaczliwie połączył go z Susan.
Znowu most i puste ulice wyłącznie dla nich. Mógł teraz przemówić do Camary, ale nie był w nastroju, żeby mu dodawać otuchy. Teraz dla siebie musiał zmobilizować całą odwagę — a nie miał jej zbyt wiele. Ich los zależał od kaprysu jakiegoś urzędniczyny i cała nadzieja była w tym, że paszport wzbudzi więcej respektu w ratuszu niż w punkcie kontrolnym.
Przejechał przez most i skierował się w stronę skweru. Ulice już nie wydawały mu się najeżone niebezpieczeństwami. Wszystkie jego myśli krążyły wokół czekającej go rozmowy, możliwości krótkiego stwierdzenia: „Oczywiście najpierw będziemy musieli zrewidować pański wóz…”
Ratusz rywalizował z zaniedbanym, o wymyślnej ornamentacji kościołem, stojącym po drugiej stronie. Czekało przed nim kilka samochodów i Jordan skierował furgonetkę na placyk przed parkingiem. Czuł wyraźnie mdłości, wysiadł i zamknął drzwiczki. Okno było na jakiś cal uchylone i przekręcając kluczyk szepnął w szparę jedyne słowa, na jakie go było stać:
— To nie będzie trwać długo.
Miał dziwaczne uczucie, że mówi do samego siebie. Odwrócił się, przeszedł przez ulicę i ruszył w stronę szerokich schodów, gdzie oczywiście czuwali wartownicy. Trzymał paszport w lepkiej od potu ręce i żołnierz po lewej stronie przepuścił go bez słowa. Spodziewał się, że zastanie w holu tłum ludzi, że natychmiast otoczy go niedowierzanie i wrogość. Uzbroił się na to wewnętrznie, starając się trzymać nerwy na wodzy. Tymczasem u stóp półkolistych schodów siedział samotnie za biurkiem jakiś człowiek, koło jego krzesła warował podobny do wilka pies. Nikogo poza tym. Pies zawarczał, gdy Jordan wszedł, i człowiek podniósł wzrok. Był łysy, w koszuli i palił cienkie czarne cygaro.
— O co chodzi?
Jego głos, stukot kroków Jordana odbijały się głośnym echem o sklepiony wysoko sufit. Ostry dym z cygara wił się leniwymi spiralami w gorącym, dusznym powietrzu. Droga poprzez zniszczone płyty kamienne dłużyła się nieznośnie. Pies znowu zawarczał i mężczyzna uderzył go po pysku.
— O co chodzi? — powtórzył ponuro.
Jordan nadal czuł skurcz żołądka. Kiedy podawał paszport, ręka mu się trzęsła.
— Powiedziano mi, że chcąc jechać z La Travesia na północ, muszę mieć przepustkę.
Żadnej odpowiedzi. Człowiek zaczął przewracać powoli strony paszportu. Czas się zatrzymał. Jordan ciągle miał przed oczami podoficera w punkcie kontrolnym wyciągającego rękę w kierunku telefonu.
— Pan jest obywatelem brytyjskim?
— Tak.
— I nazywa się pan Jordan? — Wymówił: „Chordan”
— Tak.
Po schodach zeszło tupocąc kilku oficerów w hełmach, minęli ich rozmawiając. Uczucie zamknięcia się pułapki górowało nad wszystkim. Jordan z rozpaczą powtórzył swoje pytanie:
— Do kogo mam się zwrócić o przepustkę?
Mężczyzna wydmuchnął duży kłąb dymu.
— Jaki numer rejestracyjny pańskiego wozu?
O Boże — pomyślał Jordan przypominając sobie znowu podoficera. Podał numer martwym głosem. Mężczyzna wziął pióro i fioletowym atramentem napisał go na kartce papieru. Potem otworzył szufladę i wyjął pieczątkę. Chuchnął na nią, przystawił do papieru i wreszcie dopisał datę. Przez chwilę przyglądał się uważnie rezultatowi, zanim włożył kartkę do paszportu, i podał wszystko Jordanowi.
— Adios, señor.
Jordan powtórzył z niedowierzaniem:
— Adios.
Chwila milczenia.
— Pan prosi o jeszcze coś innego oprócz przepustki drogowej?
Jordan poczuł ucisk w krtani.
— Nie. — Spojrzał w zdumieniu na wystający brzeg kartki. — I to już wszystko?
— Oczywiście. — Człowiek popatrzył na niego ze zdziwieniem. — A czego więcej pan oczekiwał?
Wręcz histeryczne uczucie wdzięczności ogarnęło Jordana. Wyobrażał sobie, że to dopiero wstęp. Przez chwilę nie był w stanie nawet się ruszyć. Potem podniecenie dodało mu bodźca — ruszył przez hol na schody. Wartownicy już nie budzili jego obaw. Ledwie ich zauważył. Zbiegł po schodach po dwa naraz i podbiegł do furgonetki. Gdy drżącą ręką wkładał kluczyk do zamka, szepnął:
— Wszystko w porządku, wszystko w porządku. — A kiedy otworzył drzwi i wsiadł, cichutka, sycząca, ledwie zrozumiała modlitwa Camary była tylko echem jego własnej radości.
Objechał półkolem skwer i w świetnym humorze ruszył na północ. Myślami był przy Susan. Poprzez koronkę mostu słońce mrugało jak lampa Aladyna, wlewało się w cienistą Calle Viera na każdym skrzyżowaniu. Po kilku minutach zobaczył szpital misyjny. Potem wzgórza z białą szramą drogi prowadzącej do kempingu i granica wijąca się wokół nich jak rzucony niedbale sznurek. Wreszcie stolik przy krawężniku ulicy, dobrze znane czekające postacie i żołnierz w wojowniczej postawie blokujący jezdnię.
Tym razem nie zadał sobie trudu, żeby zgasić motor. Kiedy podjechał powoli i zatrzymał się, wyciągnął świstek papieru przez okno. Z nie ukrywaną pretensją kapral wstał z krzesła i podszedł powoli. Wąsiki cienkie jak ołówek, których Jordan przedtem nie zauważył, podkreślały bezczelny wyraz ust.
— Czy teraz wszystko w porządku? — spytał Jordan wyciągając rękę.
Kapral sprawdził przepustkę z przesadną dokładnością, potem numery na obu tablicach. Jordan obserwował go bez specjalnej obawy. Tym razem — czuł to — wszystko pójdzie dobrze.
— Przedtem powiedział pan, że będzie pan wracać za godzinę.
Kapral znowu był tuż koło jego łokcia, a Jordan wyciągnął rękę, żeby wziąć od niego paszport.
— Owszem — powiedział spiesznie.
— Podał pan też, dokąd pan jedzie.
Były to stwierdzenia, na które niestety trzeba było jednak odpowiedzieć.
— Tak.
— Ale pan nie powiedział, dlaczego.
— Dlaczego?
— Tak, dlaczego?
Jordanowi serce zaczęło bić szybciej.
— Swoje powody podałem w ratuszu.
— A czy sprawdzili zawartość pańskiego wozu?
Wahał się o ułamek sekundy za długo.
— Tak — odparł.
— Ale tutaj nie ma o tym żadnej wzmianki.
Kapral uderzył w kartkę papieru. Oczy ich spotkały się i Jordan nie mógł odwrócić od niego wzroku. Nagle, przerażony wiedział już, co zostanie powiedziane.
— Proszę zgasić motor, a ja otworzę tylne drzwiczki.
Zupełnie oszołomiony usłyszał własną odpowiedź:
— Są zamknięte.
— Wobec tego proszę dać mi kluczyk.
— Pan nie ma prawa przeszukiwać mego wozu — zaprotestował. — Jestem obywatelem brytyjskim. Mam przepustkę.
To, czego najmniej się lękał, miało się urzeczywistnić; nawet kiedy głośno protestował, wiedział o tym. Żołnierze z pobocza drogi wstali. To, czego się obawiał, czego obawiała się Susan, spadło teraz na niego z szybkością pioruna.
— Kluczyki, señor.
Potrząsnął głową powtarzając zdanie jak rozpaczliwy refren:
— Nie macie prawa.
Śniadą twarz kaprala zalał rumieniec gniewu. Odwrócił się odpinając kaburę i podszedł do tylnych drzwiczek furgonetki. Rozległ się głośny trzask tłuczonego szkła, kiedy kolbą wybił okienko. Obracając się Jordan zobaczył, że włożył rękę w poszarpany otwór szukając klamki. Wtedy bez żadnego ostrzeżenia, kiedy drzwi się otworzyły, Camara krzyknął rozpaczliwie i ukazał się spod przykrywającej go derki.
W tym momencie Jordan przestał nad sobą panować. Błyskawicznie włączył bieg i ruszył, w pełni świadom, że żołnierz z karabinem uskoczył, że cichnie gwar krzyków. Potem przed sobą i nad sobą ujrzał ciemne fontanny pyłu na drodze i usłyszał ostry grzechot serii z automatu.
A w jakiejś cząsteczce jego mózgu pulsowało pytanie:
Co ja zrobiłem? Chryste Panie, co ja zrobiłem?
5.
Rozpętała się strzelanina. Od drzewa znajdującego się po lewej stronie Jordana odskoczył kawał kory i przeleciał jak szrapnel nad szybą, a staccato kul uderzyło w pobocze z prawej strony. Jechał jak człowiek opętany, pochylony nad kierownicą, rozdygotany panicznym strachem, który trwał długie jak wieczność sekundy, dopóki zmieniając z rozpaczliwym pośpiechem biegi nie wydostał się poza obstrzał.
Chyba cały hałas świata skoncentrował się wewnątrz podskakującej wściekle furgonetki. Częścią jego był głos Camary, przenikliwy, niezrozumiały, górujący chwilami ponad warkotem motoru i grzechotem przesuwającego się ładunku, ale dla Jordana nie miało to żadnego znaczenia. Był zdrętwiały jak człowiek w szoku. Strach pełzł lepko poprzez skórę, a jednocześnie w głębi duszy rodził się inny lęk, rozpościerający swe macki, zanim ostatnia wściekła salwa strąciła deszcz liści z nawisłych nad drogą gałęzi.
Susan.
Zrobili może jedną trzecią mili, kiedy ten przeraźliwy lęk zapanował nad nim bez reszty. Ogarnął go, pulsował w nim, zastępując zdumienie otępieniem, budząc instynktowny okrzyk trwogi. W środku tego koszmaru była Susan, ale również inni: Gabriel, Bryant, sierżant, Swann, człowiek z muszką, Bastianowie — wszyscy plątali mu się jak w szalonym śnie; a potem miejsca — brzeg jeziora, biura w Tribulación, gabinet Bryanta w Rio, dyrekcja M.PN w Londynie, nawet dom z czerwonej cegły w Winchester — wszystko to przelatywało w chaotycznym pośpiechu, jak gdyby miał za chwilę utonąć.
Susan — pomyślał.
I znowu koszmar go zalał, wciągnął na samo dno wiru wszystkich godzin, które poprzedziły ten moment tragedii, ukazując ludzi i miejsca, dalekie i bliskie, minione dni i dni, które może miały nadejść, a w umyśle jego formowała się bolesna świadomość, że ostatnie pół minuty nieodwołalnie zniszczyło cały porządek jego życia.
Ciągle jeszcze prawie leżał na kierownicy, ciągle jeszcze zmierzał uparcie w kierunku podnóża wzgórz, jak gdyby prześladowcy następowali mu na pięty. Ale wzgórza nie mogły już być jego celem. Musi jakoś — tego był pewien — zawrócić i od południa dotrzeć do Tribulacion. Każda mila zrobiona teraz była milą zrobioną w złym kierunku, jednak w danej chwili nie był w stanie skupić myśli na tym, jak postąpić. Ładunek przesuwał się jak przedtem, otwarte drzwi stukały, a wściekły hałas tylko pogłębiał jego oszołomienie. Nie słyszał już głosu Camary, ale wszechobecny łomot był częścią składową jego katastrofy, uciekał wraz z nim, gnając go po drodze, która już nie była drogą prowadzącą do ocalenia.
Stopniowo koszmarne przerażenie zaczęło ustępować i przekonał się, że umysł jego pracuje, szuka dróg i środków, by przekroczyć rzekę. Widział tylko jedną szansę — jechać w stronę promu. Zaniedbana polna droga prowadziła do niego o jakieś pięć mil za La Travesia. Choć stracił wszelkie poczucie odległości, wiedział, że nie powinno to być daleko. Wzgórza były już bardzo blisko, a ona odchodziła — pamiętał to dobrze — tuż przed końcem doliny. Wypatrywał więc widomego jej śladu, szukając żywszej roślinności i równocześnie starając się logicznie rozumować.
Wszystko teraz zależało od tego, czy przy promie też jest punkt kontrolny. Kiedy znajdzie się już po drugiej stronie, może bocznymi drogami dojechać do jeziora, i to w przeciągu niecałej godziny. Nie będą się spodziewać, że zrobi pętlę i wróci do domu. Nie z Camarą w samochodzie — a teraz wiedzieli, że to był Camara. Kapral miał dosyć czasu, żeby go rozpoznać. Na pewno rozdzwoniły się druty, pogoń z pewnością już ruszyła. Ale w kierunku granicy. W kierunku terenu kempingowego. Na północ od rzeki…
W lusterku widział tylko skłębioną ścianę pyłu i widok ten podsunął mu chytry pomysł, żeby zwolnić, kiedy znajdą się na polnej drodze. Inaczej zostawi po sobie widomy ślad, który zdradzi go na dużą odległość, tak że pognają za nim do promu. Jeszcze ciągle mieli czas.
Oni… Jordan zadrżał szukając wzrokiem skrętu, mobilizując całą pamięć i wyobraźnię. Koszmar nie odpłynął daleko. W La Travesia mieli jego nazwisko, adres, numer rejestracyjny — wszystko, co trzeba. Był napiętnowany. Camara się pokazał i tym samym Jordan stał się wspólnikiem jego ucieczki, skompromitował się ostatecznie. Jego wina była bezsporna. A jednak nie czuł gniewu ani goryczy. Już tam, na punkcie kontrolnym, sparaliżowany brakiem decyzji był jak w potrzasku i dopiero paniczny wybuch Camary zmusił go do działania. Teraz czuł tylko nie do zniesienia rozpacz, bardziej dominującą niż kiedykolwiek przedtem. Ale nad wszystkim górowała myśl o Susan, o tym, że musi dotrzeć do jeziora jeszcze przed nimi.
Wreszcie z prawej strony ukazała się polna droga, skręcił w nią. Otoczyły ich gaje cytrusowe. Słońce stało teraz wyraźnie niżej i długie cienie traciły swą ostrość. Minęła szósta. Rosnąca między koleinami twarda wysoka trawa szorowała o podwozie furgonetki. Resztki zdrowego rozsądku mówiły mu, że musi jechać bardzo wolno, żeby nie zostawiać za sobą zdradzieckiego pióropusza kurzu. A jednocześnie rozpaczliwie pragnął zwiększyć szybkość pocąc się z obawy, że przeprawa również może być obsadzona przez wojsko.
Tylko raz odezwał się polecając Camarze zamknąć drzwi. Jedną ręką wyciągnął mapę i złożył na tej części, która go interesowała. Od skrzyżowania do promu było około siedmiu mil; wydało mu się, że to nieskończenie długi dystans. Na drodze nie spotkali nikogo, chociaż od czasu do czasu widział wyraźnie schylone figurki pracujące na polach albo poruszające się na tle nieba. W ulotnym momencie żalu nad sobą pomyślał, że ci ludzie są nieczuli, nieczuli jak bydlęta, i ogarnęło go przerażające osamotnienie, świadomość, że znikąd nie może oczekiwać pomocy.
Każda powoli mijająca minuta wlokła się w okrutnym napięciu. Prom był w górze rzeki od La Travesia, w miejscu, gdzie koryto się zwężało. Teraz najwyżej jeszcze mila. Nie wytrzymał i przyśpieszył, furgonetka zaczęła kołysać się i podskakiwać na wybojach, trawa znowu zaczęła syczeć. Żywopłoty z kaktusów zasłaniały mu widok, ale mógł dostrzec przed sobą wysoki południowy brzeg, usiany plamami cienia, a raz nawet udało mu się zobaczyć kabel przerzucony przez rzekę. Kilka razy przedtem korzystał z tego promu, ale jadąc w odwrotnym kierunku, i mgliście pamiętał, jaki jest z tej strony podjazd. Niedaleko przystani w dole rzeki była wioska — poza tym nie pamiętał żadnych szczegółów.
Droga zaczęła kręcić, jak gdyby w poszukiwaniu czegoś, potem już biegła prosto. Wśród poszarpanych kęp kaktusów stopniowo zaczęła się ukazywać gładka tafla rzeki, a zwisający łuk głównej liny promu stał się widoczny na całej swojej długości. Zatrzymał furgonetkę i wysiadł ostrożnie, przerażony tym, co może ujrzeć; czuł mdłości.
Musiał przejść ze sto jardów, nim znalazł miejsce dogodne do obserwacji. I oto miał przed sobą całą rzekę; serce zabiło mocniej, kiedy spojrzał w dół i zobaczył przystań nieco w dole. Była zupełnie pusta. Spojrzał podejrzliwie na drugi brzeg — i tam było pusto. Nad rzeką panowała cisza, a woda była oliwkowozielona jak mundury, których wypatrywał, ale których nie spostrzegł nigdzie. Stał tak dobrą minutę, oglądając powoli, uważnie każdy brzeg po kolei, jak gdyby nie dowierzał świadectwu własnych oczu, z ulgą człowieka, który ujrzał nikłą szansę.
I nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, zwymiotował w trawę u swoich stóp.
* * *
Nogi mu okropnie ciążyły, gdy wracał do furgonetki. Po kilku krokach puścił się kulawym biegiem, gnany świadomością, że muszą jak najszybciej się przeprawić. Nie było chwili do stracenia. Dopóki nie będzie miał za sobą rzeki, nie uwierzy, że pozostał mu jakiś okruch szczęścia. Przez ostatnie piętnaście minut nie był w stanie postawić sobie pytania, co zrobi, jeżeli nie uda mu się przeprawić przez rzekę razem z furgonetką. Nawet teraz nie wiedział. Nie ośmielał się zastanawiać nad tym. Bez samochodu nie dotarłby do jeziora przed świtem, a oni na długo przedtem zabraliby Susan na przesłuchanie. To jedno wiedział, tego jednego był pewien. I to go dręczyło najbardziej.
Przez zakurzone boczne szybki ujrzał przerażoną, napiętą twarz Camary i jego rozgorączkowane oczy. Jordan opanował galopujące myśli, żeby postanowić, co z tamtym. Tył furgonetki był w opłakanym stanie.
Otwierając drzwi powiedział:
— Wracam do Tribulacion. Do żony. Jedzie pan ze mną czy zaryzykuje pan na własną rękę? — Z trudem łapał oddech i wyrzucał zdania, jakby miał cudzy język. W prawym policzku pulsował mu mięsień. — Jedzie pan ze mną?
Milczenie. Odwrócił się, zdenerwowany utratą cennych sekund, ale na widok Camary jego rozdrażnienie pierzchło. Była to twarz człowieka, który spowodował ruinę jego całego życia, a przecież nadal poruszała w nim jakieś struny litości. Nie mógł go zostawić. To nic, że pojadą w niewłaściwym kierunku; ten wyczerpany do ostateczności człowiek, pozostawiony własnemu losowi, nie będzie miał najmniejszej szansy.
Camara przełknął ślinę.
— Ja… mnie jest bardzo przykro — zaczął. — Bardzo przykro, że to właśnie…
— Od samego początku to była gra — przerwał mu Jordan. Częścią tego koszmaru był fakt, że oto on spotykał klęskę wedle utartych szablonów, wedle nich wzruszał nawet ramionami. Słyszał nieraz identyczne kwestie wygłaszane przez aktorów.
Gwałtownym ruchem zwolnił ręczny hamulec.
— Lepiej, jak się pan będzie mnie trzymać. Sam pan granicy nigdy nie przejdzie. — Pełen niecierpliwości czekał chwilę na odpowiedź, wreszcie ponaglił tamtego: — Co pan na to?
— Jadę z panem.
Jordan skinął głową. Ruszył i jechali znowu. Maskowanie było teraz zupełnie niepotrzebne. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz nie mógł już dłużej blefować. Jedyną jego nadzieją było, że nikogo po drodze nie spotkają. Przez ramię powiedział Camarze o promie i że chce dojechać do jeziora okrężną drogą. Co potem?… Poza niejasnym zamiarem ucieczki w kierunku północno — wschodnim mózg jego był absolutnie pusty. Będzie jeszcze dosyć czasu na decyzję albo zostanie to zdecydowane za nich. Najważniejsze było, żeby dotrzeć do domu przed przybyciem ludzi Zoreny. Od tego zależało wszystko i ta świadomość ciążyła mu na sercu ołowiem.
Ukazała się przed nimi rzeka, czerwony blask słońca odbijał się na wodzie. Jordan raz jeszcze sprawdził oba brzegi, kiedy zaczęli zjeżdżać ostro w dół. Od paru minut miał smak żółci w ustach, ale znowu poczuł ulgę. Tam, gdzie rzeka zakręcała, dostrzec mógł strzechy wioski ukrytej pod rozczochranymi palmami. Indianie obsługujący prom stamtąd właśnie przychodzili. Normalnie panował ruch i stale mieli zajęcie. Ilekroć Jordan korzystał z tego promu, zawsze spora gromadka ludzi czekała na przeprawę, a tuż przy pomoście handlarze rozstawiali stragany z napojami gazowanymi i słodyczami. Teraz nie było ani straganów, ani Indian, nie mógł jednak czekać, aż przyjdzie ktoś z wioski. Każda minuta się liczyła.
Minąwszy pas ubitego lśniącego piasku wjechał na przystań. Na szerokość stopy woda oddzielała pomost od promu, a sam prom znajdował się o dobre osiemnaście cali poniżej. Zmusił się, żeby się nie zawahać, i przyspieszył na przerwie, hamując ostro, w ułamku sekundy, kiedy tylne koła głucho stuknęły. Prom ugiął się ciężko, z chlupotem, a woda zakryła niższe deski i uderzyła gniewnie o słupy pomostu. W tyle wozu, gdy ładunek podskoczył, rozległ się hałas jak gdyby potłuczonych naczyń glinianych i głośne westchnienie Camary.
Jordan zgasił motor i wysiadł. Prom nadal się kołysał, musiał więc chwycić za klamkę drzwi, żeby utrzymać równowagę. Powietrze znad rzeki chłodziło jego spocone ciało. O jakieś siedemdziesiąt jardów od nich nisko nad cichą taflą wodną leciały dwa wielkie białe ptaki, ale na drugim, teraz dla niego ważniejszym brzegu nic się nie ruszało.
Prom był większy, niż Jordan przypuszczał, mógł zabrać cztery pojazdy i może pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Był prostokątny, z ostro zakończonym dziobem i płaskim tyłem. Gruba stalowa lina biegła od wielkiego pierścienia na dziobie do środka przerzuconego górą kabla, który łączył oba brzegi rzeki. Wystarczyło odbić, żeby prąd zepchnął go na główny nurt, łukiem niosąc do drugiego brzegu. Nabierał szybkości pod wpływem prądu uderzającego o ster, zwalniał, kiedy skręcał w stronę drugiego brzegu, i wreszcie zatrzymywał się na przeciwległej przystani jak zmęczona walką ryba na wędce.
Podczas dawniejszych przepraw Jordan z podziwem przyglądał się, jak Indianie operowali sterem, żeby utrzymać bokiem prom mimo uderzającego z wielką siłą głównego nurtu. Miał wrażenie, że wie, jak oni to robili — i mógł tylko się modlić, żeby się nie mylił. Drugiej takiej szansy nie będzie. Podłożył kawałki drzewa pod każde koło furgonetki, pobiegł na dziób i odcumował. W momencie gdy wrócił, żeby zluzować linę na rufie, dziób już był poza przystanią. Skoczył na prom i chwycił drążek steru. Ster był ogromny i ciężki — jak bardzo ciężki, nie zdawał sobie dotąd sprawy. I nagle przeraził się widząc, jak wielkie, nieobliczalne siły zapanowały teraz nad promem. Pomiędzy nim a przystanią było już pięć, sześć jardów spienionej zielonkawoburej wody. Poczuł drżenie desek pod stopami, kiedy ostry dziób, uczepiony szarpiącej liny, zaczął pruć wodę.
Cały wysiłek skoncentrował na tym, żeby poruszyć ster. Prąd rzeki rwał ostro. Kępy kwitnących wodorostów mijały ich z niepokojącą prędkością, a małe fale zaczęły uderzać złośliwie o boki. O ile pamiętał, sztuka polegała na tym, żeby jak najmniej sterować, gdy prom pokonywał pierwszą połowę łuku, potem, w momencie kiedy wpływał na główny nurt, należało mocno skręcić ster w lewo, kierując dziób w stronę brzegu. Wystarczyło, żeby prom raz zszedł z kursu — nie miałby potrzebnego impetu, żeby osiągnąć pełny rozpęd, i zostałby uwięziony pośrodku rzeki.
Fakt ten, kiedyś przedmiot akademickiej ciekawości dla Jordana, nagle stał się przerażającą możliwością. I z każdą upływającą sekundą narastał w nim lęk, że nie będzie w stanie zadziałać odpowiednią siłą na ster, kiedy nadejdzie właściwa chwila. Ster stawał się coraz bardziej nieposłuszny w jego rękach, wymagając tytanicznej chyba siły.
Camara najwidoczniej zdał sobie również sprawę z niebezpieczeństwa: wysiadł niepewnie z furgonetki i zygzakiem szedł w jego stronę po wibrujących deskach. Woda wokół dziobu wyglądała jak płynne szkło, a przy wygiętym sterze gotowała się wściekle. Za plecami Jordana słał się wzburzony szlak białej piany. Prom nabierał prędkości i powietrze rozbrzmiewało szumem wody.
Usta Camary poruszały się, gdy wreszcie dotarł do steru, ale Jordan prawie nie słyszał tego, co on mówił, obrócił się więc w kierunku wskazanym ruchem głowy tamtego i zobaczył trzech ludzi biegnących wzdłuż północnego brzegu. Przez kilka strasznych sekund miał wrażenie, że mózg odmówił mu posłuszeństwa. Potem zobaczył, że są to Indianie z wioski. Gestykulując w biegu tworzyli żywy fryz zawieszony między niebem i rzeką.
Ledwie stwierdził, co to za ludzie, kiedy ster uderzył go z całej siły w żołądek i przewrócił na bok. Udało mu się szybko wstać, ale Camara gramolił się bezradnie. Prom podskakiwał teraz, jakby gwałtownie ciągnięty po kocich łbach. Ciężkie krople piany opluły ich, aż mieli gęsią skórę. Wreszcie Camara podniósł się niezgrabnie na klęczki, potem stanął patrząc na Jordana poprzez drżący ster; prąd zagrażał już promowi z boku.
— Teraz! — wrzasnął Jordan. — Teraz!
Camara zrozumiał i dodał swoje słabe siły do sił Jordana, ciągnąc, zapierając się nogami w deski, żeby zdobyć jakieś oparcie, przechylając się do tyłu, aż jego chuda szyja nabrzmiała ścięgnami. Przez chwilę walczyli razem w rozpaczliwym, śmiertelnym wysiłku, powtarzanym przez ich cienie na pokładzie. Po chwili jednak ster drgnął i poczuli, że ruszył się, że kąt jego nachylenia się zwiększa. Główny kabel tworzył napięte płytkie V na tle krwistych chmur. Linka na dziobie wibrowała, jak gdyby ktoś nią szarpał. W uszach mieli wściekły szum wody. Nadal ryzyko było wielkie. Ale wreszcie opornie prom uwolnił się od potężnej siły rzeki, zakołysał się i zaczął sunąć niepewnie w stronę spokojnego południowego brzegu.
— Dziękuję — wyszeptał Jordan.
Camara oparty był czołem o drążek steru. Jego wąskie plecy unosiły się i opadały, kiedy łapczywie napełniał płuca powietrzem.
— Teraz już sobie poradzę.
Camara skinął głową i odszedł chwiejnie powłócząc nogami, jego lśniąca twarz kolorytem przypominała stary pergamin. Podpływający prom wysłał brązową niską falę liżącą omszałe słupy przystani, zanim rufa zgrzytnęła o pomost. Jordan przycumował oba końce liny i wybiegł z promu, żeby podłożyć dodatkowe deski i podwyższyć poziom. Indianie nadal jeszcze gestykulowali na drugim brzegu splamionej słońcem rzeki. Ich gniewne, pełne narzekań okrzyki słabo dolatywały poprzez zwodniczą teraz ciszę wody.
Odwrócił się do nich plecami, szybko wybijając drewniane klocki spod kół. Na długą chwilę, w kulminacyjnym punkcie walki pośrodku nurtu, przygasła świadomość klęski. Ale teraz ożyła — a wraz z nią powróciło zdumienie, konieczność pośpiechu, dodając mu sił, kiedy wskoczył do furgonetki i uruchomił motor. Camara siedział obok niego z głową ukrytą w dłoniach. Prom ugiął się, kiedy Jordan wjeżdżał na pomost, zahuśtał, przechylił na bok. Przed nimi polna droga wcinała się w nadbrzeżne zarośla; a gdy samochód ruszył ostro naprzód, proporczyk znowu ożył.
Teraz najważniejsza była szybkość. W jego rękach znajdował się los tego wyścigu. Powodzenie zależało od tego, jak długo będą ścigać furgonetkę na prawym brzegu rzeki. Fakt, że nie było pogoni w kierunku południowym od punktu kontrolnego, dodawał otuchy, ale teraz już przestał wierzyć w swoją interpretację pomyślnych znaków. Jedno wiedział na pewno: że jak najszybciej musi być razem z Susan.
Droga ocieniona sklepieniem wysokich palm skręcała na południowy wschód. Po jakiejś ćwierci mili rozgałęziała się, prawa odnoga szła na zachód wzdłuż doliny rzeki w kierunku La Travesia. Jordan wybrał drugą odnogę prowadzącą przez splątane zarośla i opuszczone wyrobiska piasku, na bardziej ostrych podjazdach ciągle operując zręcznie biegami.
W pewnym momencie spytał:
— Czy potrafi pan czytać mapę?
— Chyba tak.
— Mapa jest w schowku na wprost. — Furgonetka podskakiwała na jakichś okropnych wybojach. — Niech pan postara się znaleźć najkrótszą drogę. Taką, którą od wschodu dojechalibyśmy nad jezioro omijając Tribulacion.
Mógłby przepłynąć łódką, Bastianowie mieli przecież łódkę…
Droga nieco się wyrównała i trawa pomiędzy koleinami szumiała pod podłogą jak podmuch wiatru. Było prawie dwadzieścia po szóstej i dzień zaczynał dogasać. Około siódmej niebo zsinieje, światła już nie będzie. O wpół do ósmej szybki zmrok zgęstnieje w ciemność.
— No, i co?
Krótkowzroczny Camara pochylił się nad mapą. Pot z jego nie ogolonej brody skapywał szarymi plamami na papier.
— Musimy jechać w prawo.
— Kiedy?
— Jeszcze trochę.
— A potem?
— Ja… ja nie jestem pewny.
— Niech pan nad tym pomyśli. Musimy trzymać się z dala od głównych dróg, ale jechać jak najkrótszą trasą. — Z roztargnieniem przeczesywał palcami włosy. — Musimy tam dojechać pierwsi. Musimy.
Kilka dzikich świń przebiegło przed wozem, kryjąc się w przydrożnej samotnej kępie trzciny cukrowej. Ładunek z tyłu grzechotał i trząsł się, jakby umieszczony w ogromnym mikserze.
Camara uniósł rozpaloną twarz znad mapy.
— Nigdy sobie nie daruję, że wciągnąłem pana w to wszystko.
Jordan milczał.
— Nigdy — powtórzył Camara.
— Obaj wiedzieliśmy, co robimy. — Ale czy wiedzieli? Czy naprawdę wiedzieli?
W oczach Camary, w nagłym trzepocie jego rąk było zdumienie.
— Dlaczego pan tyle zaryzykował dla mnie? Nic mi pan nie zawdzięcza. To nawet nie jest pańska ojczyzna… Więc dlaczego? — spytał. — Dlaczego?
Odpowiedź na to była ukryta gdzieś w koszmarze. Poranny grzechot śmierci dolatujący z koszar policji… Noga wystająca z krzewów laurowych… Cały dzień znaczyły kamienie milowe wskazujące drogę do zguby, ale te były pierwsze, najbardziej istotne. „Nie było mnie tu, rozumiesz?” — powiedział Swann, i to był jeszcze jeden powód: gniew. A dalej — nieświadomie — Gabriel, kucharz i ogrodnik; a potem nie było możliwości wycofania się.
— Zrobilibyśmy to samo dla każdego innego — powiedział Jordan. Człowiek był ślepy na to, dokąd prowadzą go te kamienie milowe, aż okazało się za późno. Współczucie, gniew, gorycz, nacisk czasu i okoliczności — wszystko to, zacierając osąd człowieka, mami wyobraźnię. Klęski spotykają innych, nigdy ciebie i twoich bliskich — albo tak przynajmniej okłamujesz się w danej chwili… A kiedy ta nie do pomyślenia rzecz się staje, kiedy już nic nie może cofnąć biegu wypadków, wtedy pytania dlaczego i po co nie mają najmniejszego znaczenia. Stało się. Patrzyłeś na poszczególne stopnie od samego początku i zamiast pytania: „Dlaczego to zrobiłeś?” miało się pojawić nowe: „Dlaczego to właśnie ty musiałeś dokonać wyboru?… Dlaczego ty?” i uporczywie wystukiwać swą próżną skargę.
Jordan mówił:
— Nie ma tu niczyjej winy. Po prostu nie mieliśmy szczęścia. — Zabrzmiało to jak epitafium.
Camara powoli spuścił wzrok. Patrząc na niego z boku Jordan zauważył, że drżą mu wargi.
— Jak daleko do zakrętu?
Szczupłe palce znieruchomiały rozcapierzone, ogarniając pewno ze sto mil kwadratowych terenu.
— Jakiś kilometr.
Minęło kilka minut, ale wydawały się znacznie dłuższe. I wtedy, jakby na niemy rozkaz Jordana, po prawej stronie ukazała się wąska droga odchodząca pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni. Po obu stronach zaczął migać gaj bananowy. Ptaki zerwały się ze złamanych parasoli połyskliwych liści i poszybowały bezszelestnie w płonące niebo. Tu i tam niby strategiczne umocnienia okrągłe betonowe zbiorniki na wodę bielały wśród monotonnej zieleni i złota dojrzewających zbóż.
Wkrótce, teraz, podejrzliwość zapanuje nad brzegiem jeziora — a może już nawet… Ta myśl dźgała go jak ostroga. Co chwila Jordan widział w wyobraźni roje umundurowanych ludzi o biernych jaszczurczych oczach, prowadzących polowanie. Przemoc i podejrzliwość rozpanoszone na ulicach ciągle mu towarzyszyły i nawet czasem mu się zdawało, że czuje w nozdrzach czosnkowy oddech kaprala z punktu kontrolnego.
W pewnym momencie, kiedy musiał zwolnić z powodu obalonego drzewa, częściowo blokującego drogę, spostrzegł, że instynktownie sięga po rewolwer podejrzewając zasadzkę. Potem, przy stojącej na polanie z boku drogi chacie, zobaczył piżamę suszącą się na kolczastym krzewie i przez ułamek sekundy z przerażeniem myślał, że to ciało bez głowy. Jego nerwy stały się łatwym łupem dla wyobraźni, ale większość swych obaw zachowywał na to, co go czeka w domu. Czas i odległość były jego głównymi wrogami, to przez nie zmuszał wóz przypominający zwierzę oszalałe z bólu do wściekłego biegu wśród wieczornej ciszy.
— W lewo — dolatywał do niego cichy głos Camary. — Tutaj w lewo. — Albo: — Teraz w prawo.
I zaczęło mu się wydawać, że nigdy nie było czasu, kiedy nie jechał w parnym upale, wpatrzony w oblepioną owadami szybę, rozmyślając z rozpaczą o Susan, nigdy nie było czasu, kiedy nie czuł drgającej kierownicy w dłoniach i przerażenia w sercu.
Gnali przed siebie poprzez milczące pola i gęste zarośla, a z każdą milą coraz bardziej oddalali się od niebezpieczeństwa. Z każdą milą bladła możliwość zatrzymania ich. Camara kierował go najprzeróżniejszymi drogami, ale ciągle uparcie zmierzali w tym samym kierunku. Okolica była poprzecinana siecią dróg i traktów, których zablokowanie wymagałoby chyba dywizji. Nie widzieli żywej duszy.
Wymiana słów była zwięzła, ciągle ta sama. Czasem furgonetka zagrzechotała na sfałdowanym jak tara odcinku, czasem zanurzała się głęboko w piasek. Światło ostatecznie zaczynało mierzchnąć. Na zachodzie horyzont rozgorzał czerwienią, chmury płonęły jak węgle. Ziemię ogarniała powoli plama fioletu i dalekie perspektywy zaczęły się kurczyć. Wysoko na południu samotny sęp płynął majestatycznie odbywając swój ostatni patrol, a na wysokości drzew pojawiły się wczesne nietoperze, szkicując coś szybko na tle nieba.
— Prosto — rzekł Camara.
Jordan usłuchał polecenia, rezygnując z gęsto zarośniętego tunelu. Po raz dziesiąty chyba od chwili opuszczenia promu zapytał z obawą:
— Jak daleko pana zdaniem?
— Może ze trzydzieści kilometrów.
Około dwudziestu mil… Jordan raz jeszcze zrobił gorączkowe obliczenie. Pół godziny? W najlepszym razie. Jego zegarek wskazywał za osiem siódmą. Minie co najmniej kwadrans, zanim zobaczy kominy huty metali nieżelaznych. Ale wtedy będzie wiedział z całą pewnością, gdzie się znajduje; w pobliżu domu poradzi sobie bez mapy.
Dom — pomyślał i ogarnęło go przeogromne uczucie winy. Susan była przeciwna temu pomysłowi z jazdą do domku weekendowego. Pamiętał dobrze jej protesty, nagłe, nieoczekiwane łzy. „Będę umierała ze strachu.” Minęły trzy godziny, odkąd to powiedziała. Nie do wiary: zaledwie trzy godziny. A jemu się wydawało, że to było w przeszłym życiu. Pamiętał jednak doskonale jej stłumiony głos i to, jak się przytuliła. I równie żywo mógł ją sobie teraz wyobrazić — patrzącą na zegarek, obserwującą zachód słońca, podjazd, stojącą na ganku i nasłuchującą warkotu jego samochodu, nieświadomą, że tragedia trwa już od godziny.
Jęknął w duchu, pochłonięty myślą, że zamiast ulgi przyniesie jej wstrząs klęski, bezmiar strachu. „O której mamy być u Bastianów?… Zdążę bez trudu.” Jego ostatnie słowa urągały mu teraz. Ale mimo wszystko zrobi to. Na rany Chrystusa, zrobi. Wpół do ósmej — powiedział — i będzie o wpół do ósmej.
Ale z jakimi wiadomościami, o Boże, z jakimi wiadomościami…
A jeżeli okaże się, że wpół do ósmej to za późno?
Jechali w lewo, potem w prawo, potem znowu w prawo, zostawiając dywan pyłu nad kukurydzą, kartoflami, sizalem i trzciną cukrową, podrywając chmary ptaków sponad zbóż i budząc panikę wśród bydła pasącego się na bezdrzewnych połaciach sawanny. Zmierzch zapadał szybko. Skupiony Camara trzymał mapę o kilka cali przed oczami, kiwając się jak szmaciana lalka; furgonetka chwiała się i podskakiwała w gęstniejącym zmroku. Żółte punkciki światła jakiejś samotnej wioski podkreślały ponury krajobraz, a ziemia i niebo stapiały się w jedno wzdłuż niewyraźnego horyzontu.
— Piętnaście kilometrów — powiedział Camara. — Dwanaście… — Przejechali przez płytki strumyk, rozpryskując z szumem skrzydła wody. Nie można już było dostrzec krajobrazu i Jordan zamartwiał się, że nie dostrzeże kominów huty metali nieżelaznych, zanim horyzont zniknie. Nagle zaczął wątpić w pilotaż Camary, w to, gdzie się znajdują. Nie potrafił nic rozpoznać. Równie dobrze mogli być w zupełnie innym miejscu; ogarnęła go niepewność. Dochodziło piętnaście po siódmej, a Camara twierdził, że mają przed sobą siedem, osiem kilometrów. I nagle po lewej stronie ujrzał wyczekiwane przez siebie kominy; z westchnieniem ulgi pomyślał, że jednak Camara się nie mylił. Najwyżej przecenił odległość. Najistotniejsze jednak było, że wprost przed nimi było jezioro, a Tribulacion na północny zachód od nich.
Wszystko pogrążało się w błękitnawej szarości. Przez kilka minut Jordan usiłował jechać z dawną prędkością, ale było to niemożliwe. Niewidoczne krzewy raz i drugi uderzyły o boki wozu, ostrzegając go w porę. Musiał zwolnić, szukać po omacku drogi wzdłuż kolein, które ginęły w mroku po kilka jardów przed maską.
Nie odważył się włączyć reflektorów — niedaleko była bita droga okrążająca jezioro. Wkrótce na nią wjadą, a wtedy będą zaledwie o kilka minut od domu Bastianów. Głośno powiedział Camarze o łódce sąsiadów, która zawsze była przycumowana w trzcinach. Jeszcze tego ranka obserwując kaczkę szybującą nad wodą, widział ją wśród trzcin porastających przeciwległy brzeg. Pójdzie sam do łódki, a Camara zaczeka na niego. Druga możliwość to zaryzykować długi objazd zachodnim brzegiem jeziora. Tam i z powrotem to dwanaście mil jazdy — częściowo po szosie — zupełne szaleństwo. O tym, i o drzewie ceiba, pod którym mógłby schować furgonetkę, kiedy będzie płynąć do drugiego brzegu, również powiedział Camarze.
Przemyślał to wszystko, kiedy zjechali z promu. Wszystkie warianty.
Droga wbijała się w ciemność. Wtem bez żadnego ostrzeżenia opony potoczyły się gładko i Jordan mógł rozróżnić przed sobą regularną płaszczyznę smołowanej nawierzchni. Teraz w lewo, nie mógł się mylić. Zakręcił, wóz zahuśtał się na jakimś wgłębieniu, i wyrównał. Ze zdenerwowania poczuł skurcz żołądka. Nagle szum motoru wydał mu się przerażająco głośny.
Minęła chwila, zanim dostrzegł wodę, i wtedy jedno jasne jak gwiazda odbicie przykuło jego wzrok. Wkrótce dojrzał światła domów po tamtej stronie przebijające się przez gęste listowie. Nie zwrócił uwagi na fakt, że znowu jest elektryczność. Jego umysł pochłonięty był narastającym wspomnieniem nadziei i lęku ostatnich godzin i zapatrzył się w jasne plamy światła z drugiej strony z natarczywością kogoś, kto rozpaczliwie chce odczytać sygnał.
Nie słysząc prawie swych słów wymruczał:
— Dom jest tam dalej. Jeżeli światła będą zapalone…
Zdanie zamarło mu na wargach. Jeżeli światła się palą, to znaczy, że Susan nadal jest w domu. Ale który to był jego dom? Tego nie wiedział. Pełny widok będzie miał dopiero wtedy, kiedy ustąpią drzewa.
Spocił się. Inne światła na wprost nich mrugały niedaleko wzdłuż drogi. Światła domów. Nie zdawał sobie sprawy, że podjechali tak blisko. Zgasił motor. Zapanowała cisza, samochód siłą rozpędu sunął z chrzęstem opon, Jordan skręcił w lewo, żeby nie minąć ceiby. Instynkt i wzrok mówiły mu, gdzie jest. Zjechał z drogi, ładunek zaklekotał, kiedy podskoczyli na ostrej trawie. Niskie gałęzie uderzyły o dach, kiedy furgonetka wtoczyła się pod olbrzymie rozłożyste drzewo.
Otworzył drzwiczki i na sztywnych nogach wysiadł. W głowie mu szumiało, miał uczucie, że wciąż jeszcze jedzie.
— Tutaj będzie pan bezpieczny. — Spojrzał w ciemne wnętrze, czując znowu chwilowe niedowierzanie na myśl o tym, kim jest ten człowiek. — Czy w razie potrzeby potrafi pan prowadzić?
— Tak.
Jordan zawahał się, zdjął zegarek z przegubu ręki.
— Proszę to wziąć. — Błyszcząca tarcza zakołysała się. — Która teraz?
Cisza, a potem:
— Siódma trzydzieści pięć. Trzydzieści pięć… Przełknął.
— Może tak się zdarzyć, że nie wrócę. — Aż do tej chwili starał się o tym nie myśleć, ale trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy. — Niech pan nie czeka na nas dłużej niż do ósmej trzydzieści.
„Na nas” powiedział, i to był klucz do jego strachu.
— Ale…
— No, powiedzmy, do dziewiątej. — Nagle przezornie się zabezpieczył: — Niech pan nie czeka dłużej niż do dziewiątej. Zrozumiał pan? Do dziewiątej.
— Zrozumiałem.
— Gdybyśmy nie wrócili do pana, niech pan najpierw jedzie na wschód. Dostanie się pan między pola uprawne, a potem niech pan jedzie na północ, do rzeki. Co dalej, sam nie wiem.
Camara powiedział wtedy rzecz zdumiewającą:
— Pan jest dobrym człowiekiem… Naprawdę dobrym człowiekiem. — Gdzieś w pobliżu odezwała się żaba, prawie zagłuszając pożegnalny szept: — Bueno suerte.
Jordan poczuł dziwne ściskanie w gardle, kiedy odwrócił się i zaczął biec. Do Bastianów było jeszcze jakieś dwieście jardów. Trzymał się brzegu trawy, od czasu do czasu potykając się. Ciężka sylwetka domu Casteela majaczyła w ciemności z drugiej strony drogi. Rozproszone światło padało z zasłoniętej okiennicami werandy. Jeszcze pięćdziesiąt jardów i był naprzeciw pogrążonej w ciemności willi Bienvenidów. Przeciął drogę i ruszył chodnikiem wpadając znowu w trucht, aż wreszcie znalazł się na podjeździe Bastianów. Wszystkie pokoje na parterze były rzęsiście oświetlone.
Unikał żwiru i szedł wzdłuż gęstych krzewów. Idąc szybko wkrótce znalazł się koło węgła domu. Przez listwy żaluzji mógł widzieć prawie cały duży pokój i wysoką postać Ricardo Bastiana, który właśnie odkorkowywał butelkę. Jordana znowu ogarnęło uczucie dojmującej nierealności. Ricardo odkorkowywał butelkę dla nich — dla niego i Susan. O siódmej trzydzieści u Bastianów… Obraz ten miał wszystkie znamiona fantastycznego urojenia, rozgrywał się na innym planie.
Oderwał wzrok, przygnębiony ironią tej sceny. Kryjąc się pod poinsettią przeszedł koło garażu i wyszedł na trawnik z tyłu domu. Koncert żab i cykad tłumił nieznaczny hałas, jaki robił. Mimo ciemności drzewa eukaliptusowe wyraźnie odcinały się na tle jeziora. Zbiegł na brzeg i spojrzał na drugą stronę.
Światła się paliły! Było pięć zwartych skupisk — cztery mniej więcej w tej samej odległości od siebie, potem przerwa przed ostatnim naprzeciw niego. Ta przerwa to dom Watsonów, dzięki temu dokładnie mógł zorientować się w topografii. Dzięki ci, Chryste — huczało mu w głowie — dzięki ci, Chryste…
Osłabł, ledwie powłóczył nogami. Nie zatrzymując się poszedł wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie łódź przywiązana była wśród trzcin. Przyzwyczaił się już do ciemności i odnalazł ją bez trudu; rzucił za siebie ostrożne spojrzenie, nim do niej wsiadł i wyciągnął krótkie wiosła.
Woda chlupotała o dziób. Kilka świetlików leniwie przecięło powietrze. Starał się wiosłować bardzo cicho, oglądając się wstecz, patrząc, jak małe światła, do których dążył, dzielą się powoli na poszczególne kwadraty i prostokąty. Stopniowo ich dom zaczął nabierać kształtów, ukazał się słaby zarys białych ścian, ledwie dostrzegalny poblask dachu. Przepłynięcie jeziora zajęło około pięciu minut, ale na dobrych parę chwil, nim zarył dziobem w piasek obok własnej łódki, zobaczył wyraźnie drewnianą kratę i kwitnące pnącza.
Złożył wiosła i wszedł w pomarszczoną płyciutką wodę. Sowa zahuczała tak nieoczekiwanie, że aż włosy mu się zjeżyły. Pomieszczenia służby, pogrążone w cieniu, znajdowały się z lewej strony. Przez chwilę stał na brzegu jeziora czując dziwną obawę. Nic nie wskazywało, że coś jest nie w porządku, ale nagle poczuł się nieswój. Nie poszedł prosto przez trawnik: coś zmusiło go do krycia się. Przeskoczył grządkę pachnących kwiatów i poszedł wzdłuż bocznej ściany domu. Listwy w żaluzjach ułożone były pod takim kątem, że mógł dostrzec tylko cień wentylatorów poruszających się pod sufitem. Susan była w domu; wszystko na to wskazywało, ale narastało w nim uczucie niepewności. Nagle opanowała go przemożna chęć, by zawołać ją po imieniu i położyć kres zarówno jej wyczekiwaniu, jak własnemu niezrozumiałemu przerażeniu. Ale opanował się i ruszył naokoło krzewów laurowych, które obrastały frontowy podjazd, stąpając jak najciszej po trawie, a kiedy krzewy się skończyły, zatrzymał się zdumiony.
Przed domem stał dżip.
Jak długo Jordan trwał bez ruchu, ani jakie myśli przebiegły mu przez głowę — nie wiedział. Wydawało mu się, że stracił wszelką zdolność odbierania wrażeń. Ciepła smuga światła padała na werandę sprawiając, że zielony z płócienną budą dżip wyglądał dziwnie ponuro. Ale teraz, kiedy jego zmysły się obudziły, nie doświadczył wcale paniki; to była tylko rozpaczliwa świadomość, że natychmiast musi działać.
Cofnął się pod krzewy i ruszył na tyły domu. Kiedy zbliżał się do siatkowych drzwi, przez które zobaczyć mógł salon, usłyszał głęboki męski głos, a w chwilę później z niezwykłą wyrazistością odpowiedź Susan:
— No se — mówiła. — Nie wiem.
Podszedł bliżej na palcach, spoglądając przez siatkę. Nie widział Susan, ale na tle wewnętrznych drzwi ujrzał dwóch mężczyzn — oficerów, jeden był w średnim wieku, drugi młodszy. Obaj stali. W górnym świetle pocętkowana po ospie twarz młodszego przypominała powierzchnię planety zbombardowaną meteorytami. Drugi był łysy i to on prowadził przesłuchanie. Z tego, jak formułował pytania, Jordan wywnioskował, że przybyli tu niedawno.
— No se — powtórzyła Susan po raz drugi i trzeci. Podziwiał jej spokój, ale dobrze wiedział, że nie na długo wystarczy im taka odpowiedź.
Zesztywniały wycofał się z tarasu. Idąc pod drzewami orzechowymi w stronę pomieszczeń służby, wyjął z kieszeni rewolwer. Już wiedział, co zrobi. Wszedł bezszelestnie na niską wykładaną kaflami werandę i zastukał do pierwszych drzwi.
— Gabrielu! — zawołał. W środku dał się słyszeć jakiś hałas, potem zapanowała cisza. Znowu zastukał. Nieco głośniej zawołał ponownie:
— Gabrielu!
— Señor? — W głosie Gabriela brzmiał wyraźny strach.
— Wyjdź, proszę, na chwilę. — Teraz, kiedy znajdował się w pewnej odległości od niebezpieczeństwa, serce zaczęło mu walić jak młotem. — Tylko pośpiesz się!
Mijały sekundy. Za drzwiami słyszał cichą wymianę zdań pomiędzy Gabrielem a jego żoną. Wreszcie drzwi się otworzyły i ukazał się Gabriel zapinając spodnie pod białą wyrzuconą na wierzch koszulą.
— Słucham, señor.
Jordan przyłożył palec do ust, wziął go za ramię i odprowadził z dala od domu, tak żeby nikt nie mógł usłyszeć ich rozmowy. W gęstym cieniu pod drzewami powiedział:
— Chcę, żebyś dla mnie zaraz coś zrobił.
— Słucham, señor.
— Chcę, żebyś poszedł z tym rewolwerem przed dom, potem kawałek drogą, rozumiesz mnie? I strzelił.
Gabriel robił wrażenie przerażonego ciężarem broni wsuwanej mu w dłoń.
— Mam wystrzelić z tego? — powtórzył zdumiony.
— Gdzieś na drodze. Dwa razy. Strzelaj w ziemię. Policz do pięciu po pierwszym strzale i potem strzel jeszcze raz. — Było niemądrą rzeczą prosić o taką przysługę bez wyjaśnienia, ale nie miał na nie czasu. — Jak to zrobisz, rzuć byle gdzie broń i wracaj do domu, do żony. A gdyby cię kto pytał, powiedz, że nic nie wiesz. — Mówił jak do dziecka, pragnąc go ostrzec, ale nie przerazić. — Nic nie wiesz, zrozumiałeś?
Jak zawsze posłuszny Gabriel odpowiedział szybko:
— Tak, señor.
— Trzymaj się z dala od domu, jak będziesz szedł, i wracaj jak najszybciej, ale tak, żeby cię nikt nie zobaczył.
Gabriel chwilę milczał.
— Pan ma kłopoty, señor?
— Tak, mam kłopoty, ale nie ty. Wiesz mi, ty nie będziesz miał żadnych kłopotów. A teraz zrób, jak ci powiedziałem.
— Tak, señor.
Gabriel odszedł, jego biała koszula wsiąkła w ciemność. Jordan zbyt intensywnie myślał tylko o jednym, żeby wzruszyć się naiwną lojalnością służącego. Znowu wrócił poprzez trawnik, zwalniając przy domu. Teraz tylko młodszy oficer był widoczny; jego gładkie włosy wydawały się tak samo wypolerowane jak wysokie buty. Tamten drugi nadal prowadził przesłuchanie, ostrzejszym już tonem. Jordan słyszał, jak mówił.
— Pani mąż powiedział, że gdzie jedzie? — I zaraz potem: — Jaki był cel jego podróży?
Znowu głos Susan, nerwowy, uparty:
— Powtarzam panu: nie wiem.
Na dworze robaczki świętojańskie mrugały maleńkimi lampkami, żaby kumkały w ochrypłym, nie kończącym się chórze. Jordan stał na skraju świeżo polanego trawnika w rozpaczliwej bezczynności, w duchu błagając Gabriela, żeby przerwał tę okropną chwilę. Ale nic się nie działo.
Teraz młodszy oficer odezwał się szorstko:
— Proszę na chwilę zapomnieć o mężu. Kiedy pani po raz ostatni widziała Camarę? I gdzie?
Głosy odpływały i zbliżały się znowu. Wyczekiwanie wlokło się w nieskończoność, Jordana opadły najgorsze przypuszczenia, nerwy miał napięte do granic wytrzymałości.
I wreszcie jak ostre klaśnięcie dał się słyszeć pierwszy strzał. Jordan zastygł w oczekiwaniu. Przez maleńki ułamek sekundy wydawało mu się, że tylko on go usłyszał. Ale wtedy zareagował młodszy oficer. Jordan zobaczył, że gwałtownie obrócił głowę w bok i usłyszał pytanie tego drugiego:
— Co to takiego było?
Tamten stał wyprostowany, niepewny, iść czy zostać.
Jordan zaczął liczyć. Jeden… dwa… trzy…
Drugi strzał rozległ się, zanim zdążył pomyśleć: pięć. W domu nagle zrobił się ruch. Młodszy oficer wybiegł z pokoju, sięgając do kabury. Nawet ze swego miejsca Jordan mógł usłyszeć tupot jego kroków na frontowych schodach — i nagle zapadła przejmująca cisza.
Czterema susami znalazł się przy siatkowych drzwiach. Pchnął je. Susan szła właśnie w kierunku okna, które wychodziło na drogę. Niskim, zduszonym głosem zawołał jej imię, odwróciła się, drżące dłonie podnosząc do ust.
— Tom!
Podbiegła do niego szukając dłonią jego ręki, a on schwycił ją, pociągnął do drzwi i zaczęli razem biec poprzez ciemność w kierunku łódki.
6.
Jeszcze nigdy jezioro nie wydało mu się tak odległe od domu, a ziemia nigdy tak dudniąca krokami. Sukienka Susan chrzęściła jak zeschłe liście i wprost trudno było uwierzyć, że nikt ich nie usłyszał. Nad brzegiem wody przestali się trzymać za ręce, szukając po omacku łódek, i Jordan, półślepy po wyjściu ze światła, przekonał się, że Susan pierwsza ją znalazła.
— To nie ta — szepnął, ale ona już wsiadła. Nie było czasu na wahania; dołączył do niej, niezgrabny w swym pośpiechu, hałaśliwy. Pod ich ciężarem kil zachrobotał o wznoszące się tu dno. Wiosła zahaczyły o coś niewidocznego, kiedy wyciągał je spod ławeczki. Wydawało mu się, że wiele minut upłynęło, nim je obsadził w dulkach, cały czas w napięciu oczekując krzyku, który dla nich oznaczać miał koniec wszystkiego.
Wreszcie zanurzył głęboko wiosła i zaczął nimi miarowo poruszać, na tyle ostrożnie, na ile pozwalało mu drżenie ramion. Kiedy oddalili się o kilka uderzeń od brzegu, Susan zaczęła mówić, ale ściszony strzał rewolwerowy przerwał jej. Potem zaraz usłyszał krzyk, drżącą niteczkę dźwięku, który zakłócił rytmiczne walenie jego serca.
Przerażony pomyślał: Gabriel… I zaraz: Nie, nie, to była sowa. Z pewnością sowa…
Przestał wiosłować, wpatrzony w czarny brzeg znajdujący się o jakieś trzydzieści jardów przed nim. Woda skapywała z uniesionych piór. Żabia kapela, na chwilę uciszona, znowu zaczęła swe popisy.
— To była sowa — powtórzył przez zęby, żeby samego siebie przekonać, ale bez zbytniego powodzenia. O Boże, tylko nie Gabriel…
— Tom — szepnęła Susan nagląco. — Co się stało?
— Nie wiem. — Obchodził go tylko ten trzeci strzał: zapomniał, że przecież ona nie znała przyczyny dwóch poprzednich.
— Kto strzelał?… Nie mogę…
Uciszył ją:
— Jeszcze nie teraz.
Odpłynął kawałek, a potem oparł się o wiosła nasłuchując. Obramowany drzewami orzechowymi dom robił wrażenie milczącej dekoracji teatralnej. Głowa Susan rysowała się profilem na tle matowej bieli ścian. Wargi jej były uchylone, nerwowo bawiła się pasmem włosów. Ale na brzegu panował kompletny spokój.
Jego lęk o Gabriela wynikał z panującej ciszy. Im dłużej trwała, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że coś strasznego stało się w dalszej części domu. Przerażony, pełen wątpliwości, znowu zaczął wiosłować — odruchowo, na mgnienie zapomniawszy o grożącym im niebezpieczeństwie. Dom powoli cofał się, a jemu ani razu nie przyszło do głowy, że patrzy nań po raz ostatni w życiu. Całkowicie pochłonięty był rozważaniem, co robili teraz ci dwaj oficerowie, co ich zatrzymało.
Byli już daleko na jeziorze, kiedy ukazały się wyczekiwane postacie. Gestykulując jak kukiełki drobne sylwetki zbiegły nad wodę. Obaj byli wyraźnie widoczni i chociaż Jordan nie obawiał się, że mogą dostrzec łódkę, wiedział doskonale, że doleci do nich każdy dźwięk. Trzymał wiosła zanurzone w wodzie i pochylony do przodu dał Susan ostrzegawczy znak dotknąwszy ramienia. Postacie zatrzymały się, rozdzieliły, cofnęły i znowu się połączyły. Słabo, bardzo słabo, jak bzykanie rozgniewanej muchy, dolatywał z brzegu odgłos ich narady.
Punkt, w którym się spotkali, świadczył, że znaleźli łódkę Ricardo Bastiana. Przez chwilę Jordan czuł ukłucie lęku, obawiając się, że może zechcą zrobić z niej użytek. Potem pojął, że jej obecność na tym brzegu była błogosławieństwem. Zapewne nie wiedzieli, że są inne, ale czy na pewno?…
Bieg wypadków dowiódł, że miał rację, gdyż w kilka sekund później obie postacie wycofały się. Jeden z oficerów poszedł przez trawnik w kierunku mieszkań służby, drugi podbiegł w stronę domu. Napięcie zmalało wraz z ich zniknięciem, ale Jordan czekał jeszcze chwilę, nim zrobił ruch. Na wszelki wypadek niezwykle ostrożnie zaczął zanurzać wiosła.
Zapytał szeptem:
— Jak długo byli, zanim przyszedłem?
— Dziesięć minut… Co się nie powiodło, Tom? Gdzie oni…
— W La Travesia. Po północnej stronie miasta był punkt kontrolny.
— I zatrzymali was.
— Tak. — Ze szczegółami można było poczekać. — Musiałem uciekać.
— Jak się tu dostałeś?
— Promem, a później bocznymi drogami.
Drżąc wciągnęła głośno powietrze.
— Byłam pewna, że jesteś zabity. Kiedy ich zobaczyłam, byłam pewna, że mnie zawiadomią o twojej śmierci. A potem zaczęli wypytywać. — Dopiero teraz przyszedł szok, mówiła coraz szybciej: — To ja chciałam im zadawać pytania, ale nie ośmieliłam się. Tom, nie ośmieliłam się. Pomyślałam sobie, że jeśli powiem za dużo, będą pytać za dużo…
— Zrobiłaś bardzo dobrze. Słyszałem to z zewnątrz.
— To ty strzelałeś?
— Nie, Gabriel.
— Gabriel?
— Dałem mu rewolwer.
— A ten strzał przed chwilą? Kto?
— Nie wiem.
Spojrzał ponad nią, ale skupisko świateł nic mu nie powiedziało. Może nigdy się nie dowie. A Susan zbyt głęboko była pogrążona we własnych przeżyciach, żeby zrozumieć znaczenie jego odpowiedzi.
— Tom — powiedziała chrypliwie. — O Boże, Tom, co my teraz zrobimy?
Mówiąc to obejrzała się przez ramię, a rozpacz malującą się w jej ciemnej sylwetce budziła większą litość niż oszołomienie w jej głosie.
Teraz ona miała przeżywać koszmar. Jordan czuł, że i jego znowu wciąga on w swą sieć, i musiał zrobić wielki wysiłek, żeby nie ulec. Ale nie mógł się pozbyć uczucia osobistej winy. Wyrzuty, jakie sobie samemu robił, tak głęboko wryły mu się w serce, napełniły je żalem tak dojmującym i tak bezużytecznym, że wprost odczuwał to jak fizyczny ból. Jeśli idzie o Gabriela, zawsze można było żywić nadzieję. Może się pomylił. Może to jednak była sowa… Ale koszmar, jaki miał stać się teraz udziałem Susan, był nieodwracalnym faktem, a on czuł się odpowiedzialny, że ściągnął to na nią. Mógł tylko powiedzieć ponuro:
— Musimy dotrzeć do granicy.
— Jak?
— Jadąc furgonetką tak daleko, jak się da. A potem na własnych nogach.
Nic nie powiedziała.
— Furgonetka jest schowana pod tą wielką ceibą. Zostawiłem tam również Camarę.
— Camarę? — powtórzyła. Mimo wszystko jeszcze potrafiła się dziwić. Nieco histerycznie, potrząsając głową powiedziała: — Wybieraliśmy się do Bastianów, Tom… Jestem w wizytowej sukni.
— Nie przejmuj się — szepnął.
Zaczęła cicho płakać, a on słysząc to miał wrażenie, że nóż wbija mu się w piersi. Zbliżali się do brzegu. Celowo płynął nieco na ukos, żeby znaleźć się naprzeciw posiadłości Casteelów. Przede wszystkim była bliżej furgonetki, a poza tym paliło się u nich niewiele świateł. Ponadto byli już mocno spóźnieni do Bastianów i Ricardo mógł wysłać służącego, żeby zobaczył, czy nie płyną. Gdyby ich zobaczono, niczym by im to nie groziło — nie o to szło. Bastianowie z pewnością by ich nie wydali. Ale niezrozumiała resztka dumy skłaniała Jordana, by unikać ich domu, a poza tym postanowił już nigdy więcej nie ryzykować i nie narażać nikogo. Wystarczyło, że Gabriel… Poza tym zostawił łódkę Ricarda z drugiej strony. Zaniepokoił się, kiedy wysiadali, że zamiana łódek może zwrócić uwagę, ale zaraz się pocieszył: tylko Bastianowie to zauważą. W każdym razie teraz nie mógł nic zrobić — mógł tylko mieć nadzieję.
Przywiązał łódkę do wystającego korzenia i wyciągnął ją na brzeg. Susan poszła za nim niepewnie na swoich wysokich obcasach. Niezręcznie przyciągnął ją do siebie w ciemności i poczuł nagle, że nie jest w stanie przemówić ani słowa. Nie znajdował słów. Mijały sekundy, a on pozostawał niemy, z głową przytuloną do jej głowy, nerwowo głaszcząc ją, żeby uspokoić narastające łkanie.
Wreszcie powiedział:
— Wróciłem na czas. I to jest najważniejsze.
Głośno przełknęła.
— Strasznie mi przykro…
— Tobie przykro?… Dobry Boże, Susan…
— …że się tak zachowałam. — Zadrżała. — Ale to było straszne, to czekanie. Straszne… a kiedy oni przyszli… i potem ty… — nie była w stanie dokończyć.
— Wiem — pocieszał ją — wiem wszystko.
Poprzez jezioro zauważył niewyraźny promień reflektora, poruszający się z lewa w prawo wśród drzew. Było zbyt daleko, żeby mogli cokolwiek usłyszeć, ale domyślał się, że to dżip. Jeśli jechał w kierunku Tribulación — nic im nie groziło. Gdyby jednak pojechał okrężną drogą, w ciągu dziesięciu, dwunastu minut mógł się znaleźć w miejscu, gdzie teraz byli. Niezależnie od tego, dokąd mieli jechać, musieli się śpieszyć. Natychmiast wróciło napięcie.
— Musimy iść, Susan.
Skinęła głową, rękami wycierając oczy. Była plecami odwrócona do wody i starał się, żeby nie spojrzała za siebie.
— Wszystko w porządku? — spytał z lękiem.
— Tak.
— To tylko paręset jardów.
Prowadząc ją pod eukaliptusami, czuł gęsią skórkę na jej przedramieniu. Przed domem Casteelów rozciągał się kwadratowy trawnik; Jordan ruszył szerszą alejką. Nie bardzo zorientowany w układzie ogrodu, trzymał się chodnika, mimo to dwukrotnie potknęli się o grządki róż. Ostrożność stała się teraz ich drugą naturą. Ze strony Casteela i jego żony czy służby, tak samo jak ze strony Bastianów, nie groziło im większe niebezpieczeństwo — a jednak przemykali się jak złodzieje. Światło wylewało się zza żaluzji na parterze i tam, gdzie padało, wyzłacało zieleń trawy. Dolatywała cicha muzyka konkurując z rozdzwonioną nocą. Minęli pełen wymyślnych ornamentów basen, gdzie rosły lilie wodne i pływały tłuste karpie, i potem minęli dom. Ktoś wewnątrz zaczął kasłać i ten niegłośny suchy dźwięk zmroził ich, znieruchomieli na chwilę. Kaszel się skończył i znowu ruszyli. Przez kilka kroków czuli odurzający zapach caprifolium. Potem nagle weszli na żwir podjazdu.
Skręcili w lewo drogą. Na niebie widać było garść gwiazd i Jordan niejasno zdał sobie sprawę, że przedtem ich nie zauważył. Susan musiała robić dwa kroki na jego jeden. Obcasy jej stukały głośno na bitej nawierzchni, ale na razie czuł się bezpieczny i nie zadał sobie trudu, żeby przejść na trawę i stłumić ich odgłos. Teraz myślał tylko o dżipie.
Nigdy nie spostrzegłby furgonetki, gdyby nie wiedział, gdzie ją ukrył. I dlatego, zanim upewnił się, że jest na miejscu, poczuł dreszcz niepokoju.
Odezwał się cicho, kiedy podchodzili, żeby nie przestraszyć Camary; w odpowiedzi drzwiczki się otworzyły. Poszukał ręką kontaktu i zapalił górne światełko — w słabym blasku zobaczył Camarę siedzącego sztywno na ławeczce, jakby nie drgnął nawet przez cały czas jego nieobecności.
Mrugając Camara spytał:
— Czy ona jest z panem?
— Tak — skinął głową. — Jest tutaj.
— Chwała Bogu — wymruczał Camara. — Chwała Bogu.
Jego śmiertelnie blada twarz zadrgała, nagle zakrył ją lewą dłonią, a prawą przeżegnał się szybko, trzepotliwym gestem.
Furgonetka zapaliła bez najmniejszych trudności. W chwilę później wycofali się spod przyjaznego cienia rozłożystego drzewa. Kiedy znaleźli się na drodze, Jordan spojrzał ku północnej stronie jeziora, żeby sprawdzić, czy dżip nie nadjeżdża. Ponieważ nic nie zobaczył, włączył światła; lepsze było to ryzyko niż powolna jazda na oślep. Każda chwila postoju narażała ich na niebezpieczeństwo, szybko więc rozpędził wóz, który zaczął gnać środkiem tunelu drzew karykaturalnie zmienionych w blasku reflektorów.
Mieli kilka dróg do wyboru, każda była dobra. Wybrał pierwszą, jaką zobaczył, skręcając ostro w prawo z żałosnym piskiem opon, i natychmiast gdy natrafili na wyboisty grunt, ładunek znowu zaczął hałasować, a olej w bębnie przelewać się z chlupotem. Zatoczki cienia, przyczajone w wybojach przed nimi, wyskakując z nagła uwypuklały dziwacznie nadbiegające fałdy. Resory skrzypiały gniewnie, ale dopiero kiedy gwałtowny podskok wyrzucił ich prawie z miejsc, Jordan uniósł nieco nogę z pedału gazu. Byli teraz o dobre ćwierć mili od szosy i doszedł do wniosku, że może zwolnić.
Obniżył światła. W ciemnościach mapa była właściwie bezużyteczna, ale powiedział Camarze, żeby ją wyjął i ocenił, jak może najściślej, odległość do rzeki w kierunku północno — wschodnim. W myślach już rozważał przyszłość, starając się wyliczyć, jak daleko uda im się dojechać przed świtem. Pomiędzy nimi a rzeką nie było szos, tylko plątanina polnych dróg, takich, jakimi jechał od promu na południe. Nie potrzebował sprawdzać — wiedział o tym doskonale. Wiedział również, że wkrótce na niebo wysypie się mrowie gwiazd, dzięki którym upewni się, czy nie zmylił kierunku; szybki rzut oka na wskaźnik upewnił go, że bak jest jeszcze do połowy napełniony benzyną. Kiedy znajdą się nad rzeką, będą musieli zostawić furgonetkę; ta ilość paliwa z pewnością im wystarczy: mozolne wyliczenia Camary wskazywały, że mają przed sobą około siedemdziesięciu mil.
— Która godzina?
Camara nadal miał jego zegarek.
— Piętnaście po ósmej.
Zdumiało go, że nie później. Piętnaście po ósmej… W najgorszym razie powinni znaleźć się nad rzeką przed północą. Gdzie dokładnie — nie miało teraz sensu przewidywać, ale dobrze pamiętał dziki krajobraz nadrzeczny w zasięgu około trzydziestu mil na południe od promu. W ciągu najbliższych paru godzin do świtu nie oczekiwał większych komplikacji. Jechali przez kraj zupełnie opustoszały, który będzie stawał się coraz bardziej bezludny, i dlatego, wedle jego przewidywań, równie małe były szanse spotkania kogoś, jak pościgu za nimi. To rozumowanie przyniosło mu jednak słabą pociechę. Rzeka barykadowała drogę i ta nie do uniknięcia przeszkoda była o wiele groźniejsza niż zablokowanie dróg. Znane mu przeprawy, rzadko rozsiane, wkrótce zostaną obsadzone. Dopilnują tego oficerowie z dżipa po przyjeździe do Tribulación. Jednak przeprawić się muszą.
W trakcie całej ucieczki nie był w stanie zastanawiać się nad jakimś dłuższym odcinkiem czasu; rozwiązywał po prostu najbliższy problem. Teraz znowu tak było. Od rzeki do granicy dzieliło ich ile? Trzydzieści albo czterdzieści mil; od każdej z nich zależał ich los. Ale decydującą rolę miała odegrać rzeka, i to jeszcze przed wschodem słońca. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę, z narastającym lękiem wspominając siłę prądu i nikłość własnych sił, kiedy walczył ze sterem.
Tym razem nie będzie żadnego steru.
Jechał ostrożnie, pełen napięcia. Po obu stronach ciemność wznosiła się jak mur, lekko posrebrzana blaskiem gwiazd. Nie kończący się oświetlony pas brunatnej nawierzchni, długości jakichś pięćdziesięciu jardów, zbliżał się do nich niepewnie, od czasu do czasu żłobiony koleinami, obrośnięty po brzegach kaktusami, karłowatymi drzewami, ostrą trawą. Co chwila oszalała ćma wpadała w światła, owady rozbijały się o pobrudzoną szybę.
Susan siedziała nieruchomo przy jego boku. Raz tylko odezwała się, kiedy zjechali z szosy, prosząc o papierosa. Sprawiała wrażenie, że przestało ją interesować, co się z nimi stanie. A Camara zapadł w drzemkę. Mapa wysunęła mu się z palców i leżał oparty o boczne drzwi jak martwy. Jordan zazdrościł mu tego zapomnienia. Całym sercem pragnął, żeby Susan mogła tak samo zasnąć, zamiast siedzieć niemo w oczekiwaniu przeznaczenia. Wiedział doskonale, co czuje, sam zaznał tej męki. Były takie chwile — w sumie może godzina albo i więcej — kiedy starał się pogodzić z sytuacją, ale wszystko było zbyt fantastyczne, żeby to objąć rozumem. Opanowany myślą o rzece, w jakimś zakamarku swego mózgu robił przegląd wypadków dnia, monotonnie, uporczywie formułując ciągle te same zdania, jak człowiek w gorączce. Bezwiedna, urywana, trwała ta pełna zdumienia retrospekcja — jak gdyby gdzieś w głębi czuł potrzebę pełnego uzasadnienia powodów ich ruiny, nagłości powziętej decyzji.
Tak, ruina nie ulegała wątpliwości. Nie oczekiwała ich ukwiecona przystań, nawet kiedy przekroczą granicę. Podejrzenia, wrogość, potępienie — oto tylko część ich przyszłości. Co do tego nie miał żadnych złudzeń. Wystarczyło pomyśleć o Bryancie, żeby wiedzieć, jakie chmury się nad nim zbierają…
Droga się rozgałęziała. Oczy jakiegoś zwierzęcia zabłysły w reflektorach i Jordan nerwowo nacisnął hamulec, biorąc je mylnie za ostrzegawcze sygnały. Susan, gwałtownie wychyliwszy się w przód, pozostała zupełnie obojętna.
Tragedia wymaga specjalnego słownictwa, ale Jordanowi brakowało najzwyklejszych słów, żeby się porozumieć — jak gdyby współczucie dla niej pozbawiło go mowy. Nie doznawał już wszechogarniającej ulgi — jak wtedy, gdy wysiedli z łódki — która pokonałaby to zahamowanie. Teraz udziałem jego była ciężka, martwa rezygnacja.
Dłoń Susan leżała bezwładnie na kolanach; wyciągnął rękę splatając jej palce ze swoimi, rozpaczliwie starając się przekazać jej to, co inaczej było nie do wytłumaczenia. Nie zareagowała. Patrzyła prosto przed siebie, jak gdyby nie czuła jego dotyku, jakby nie wiedziała, że on jest tuż przy niej. Spojrzał na nią przygnieciony nieopisanym bólem i poczuciem winy. Światełko na suficie nadal się paliło, w jego słabym blasku jej krótka kwiecista sukienka i blask klipsów w uszach dziwnie raziły, przypominając raz jeszcze, z jaką raptownością spadła klęska.
Odezwał się z goryczą:
— Nie powiedziałaś nawet: „A mówiłam”.
Nie dała żadnego znaku, że to usłyszała, i nie mógł znieść uczucia oddalenia od niej.
— Masz prawo tak powiedzieć. Wcale nie miałbym pretensji, gdybyś tak powiedziała. Od początku to był wariacki pomysł. Zupełnie wariacki… Powinienem był przede wszystkim myśleć o tobie…
Palce jej zacisnęły się na jego ręce. Potrząsnęła głową, najpierw powoli, potem gwałtownie. A kiedy spojrzał na nią, zobaczył, że spomiędzy jej mocno zaciśniętych powiek sączą się łzy.
— Nie — powiedziała — nie, Tom, nie…
* * *
Czas mijał. Na usiane gwiazdami niebo wypłynął pokancerowany pomarańczowy księżyc. Świat wokół nabrał upiornego blasku i z tego, co mogli zobaczyć, wywnioskowali, że zmienia się charakter krajobrazu, że nie ma już tylu pól, że staje się monotonny, jak wyprasowany. Czasem to z jednej, to z drugiej strony pojawiały się rozległe bagniska i wśród gęstej trzciny migały metaliczne oczka wodne, czasem znów podobne do pastwisk połacie sawanny. Wcześniej minęli kilka wsi. Teraz mogli tylko czasem dostrzec światełko lampy w jakimś osamotnionym szałasie. Raz natrafili na przykucniętych przy ogniu nad rowem przydrożnym ludzi, których okryte kocami postacie wyglądały w świetle płomieni jak wylakierowane, i Jordan usłyszał żałosne beczenie kóz.
Im dalej jechali, tym bardziej zaczynał się denerwować przeprawą Przez rzekę. Łódka rozwiązałaby ten problem, ale łódka oznaczała wioskę, a tam, gdzie jechali, nie było wiosek — przynajmniej żadna nie została oznaczona na mapie. Oczywiście mapa mogła nie być dokładna.
Zresztą przestała odpowiadać rzeczywistości. Na wschód od linii La Travesia — Tribulacion kartograf zupełnie puścił wodze fantazji. Według mapy wszystkie drogi powinny dawno już zniknąć. A jednak było ich wiele. Na tej samej zasadzie mogłyby pojawić się wioski.
Mogłyby. Ale szanse na to były nikle; musieliby się natknąć na którąś, żeby wiedzieć o jej istnieniu. Nie mogli spędzić reszty nocy na błądzeniu wzdłuż brzegu i szukaniu czegoś, czego może wcale nie było.
Poza tym wioski groziły niebezpieczeństwem i lepiej było ich unikać. Jakoś będą musieli przepłynąć rzekę. Jeżeli los nie da im tu szansy, nie mają wyjścia. Jemu może udałoby się to, Susan także. Była nawet lepszą od niego pływaczką. Ale Camara…
Jak? — zadręczał się. — Jak?
Spojrzał raz jeszcze na śmieszną, przypominającą stracha na wróble postać. Za każdym razem, kiedy patrzył na Camarę, czuł nowy przypływ litości i własna decyzja wydawała mu się słuszna. O to, co się stało, należało winić los, nie człowieka. Byli nadal obcy sobie, ale więzią była niesprawiedliwość, i Jordan zaczął traktować Camarę jak swoją własność.
Księżyc powoli bladł. Reflektory wychwyciły kilka drzew pieprzowych, a potem sylwetkę psa o rozjarzonych ślepiach. W ciemności proporczyk na masce trzepotał smutno. Niektóre drogi wydawały się lepsze niż poprzednie po to tylko, żeby się zaraz popsuć, inne w miarę jazdy rzeczywiście się poprawiały. Gdyby nie gwiazdy, Jordan zupełnie by zabłądził. Polegał na nich całkowicie i był przekonany, że nie zboczył zbytnio z obranego kierunku. Mieli za sobą jakieś czterdzieści kilka mil; przypuszczał, że najbliższa godzina zakończy tę część ich podróży.
Zapominał co chwila, że nie ma na przegubie zegarka. Z nawyku przekręcał rękę i Susan — piąty chyba raz — odsuwała się od niego, żeby spojrzeć na zwisającą bezwładnie dłoń Camary.
— Dwadzieścia pięć po dziesiątej.
Powtórzył to jak papuga, znowu zdumiony. Wcale się tego nie spodziewał.
— Z całą pewnością — potwierdziła.
Była teraz zupełnie spokojna, już nie podniecona ani apatycznie milcząca. Ona także skapitulowała. To musiało się stać. Było częścią jakiegoś nie do uwierzenia nonsensu, który tylko przyszłość mogła wymazać. Koszmar był realny, ale przestał tumanić mózg. Ogarnęło ją zmęczenie, nieruchomy szary całun, w którym iskierki lęku, żalu i zwietrzałego zdumienia od czasu do czasu wybuchały jak rakiety beznadziejnie wystrzeliwane przez oblegany garnizon.
Jordan zrozumiał dobrze jej nastrój. U niego proces ten przebiegał podobnie i już nie posuwał się dalej. Mówili mało, ale teraz znaleźli się razem na tym samym poziomie rezygnacji i chwile milczenia zdawały się potęgować ich tęsknotę.
W którymś momencie odezwał się:
— Czy wiesz, że musimy przepłynąć rzekę?
Susan przytaknęła bezgłośnie.
— Bóg jeden wie, jak. — Wskazał głową w kierunku Camary. — On jest zupełnie wykończony.
Podniosła mapę z podłogi i pochyliła się nad nią, jak gdyby nagle miała nadzieję znaleźć odpowiedź wydrukowaną wśród zmieszanych bezładnie kolorów.
— To nie na wiele się przyda. Nie mam pojęcia, gdzie się w końcu znajdziemy. — Gwałtownie skręcił, żeby uniknąć uderzenia o wystający kamień. — Watson gdzieś tutaj jeździł na polowanie. Brał łódkę z La Travesia. Pamiętam, jak mi to opowiadał, ale niech mnie kule biją, jeżeli wiem, gdzie to było.
„Wyjeżdżamy, Tom. Janet to jeden kłębek nerwów…” Tylko to właściwie pamiętał, i nagle poczuł gwałtowną zazdrość, niezrozumiałą złość.
Mówił dalej:
— Musisz coś zrobić ze swoim ubraniem. Z tyłu są dżinsy i mój stary sweter. I chyba znajdziesz parę swoich tenisówek.
Ten nagły przypływ praktyczności przyniósł ulgę, wprowadził jakąś dyscyplinę w chaos myśli. Najwidoczniej taki sam wpływ miało to na Susan. Spokojnym, rzeczowym tonem powiedziała:
— Całe szczęście, że włożyłam wtedy trochę jedzenia do wozu.
— Co to było?
Wyliczyła mu dodając:
— I piwo.
— Mniejsza o piwo, ale potrzebna nam będzie reszta. Wszystko, z czym uda się przepłynąć. Mamy przed sobą jeszcze dwa albo trzy dni i im więcej będziemy mieć przy sobie, tym lepiej dla nas.
— Jakie mamy szanse, Tom?
— O rzece mówisz?
— O przekroczeniu granicy.
— Zacznę się tym martwić, jak będziemy na drugim brzegu. — Zdawało mu się, że własny głos słyszy z daleka, i nagle uświadomił sobie, jak płasko brzmiał, jak smutno. Znowu wyciągnął do niej rękę. — Zrobimy to, kochanie, nawet gdybym miał go nieść przez całą drogę. Ale najpierw musimy go przeprawić.
Ona nie znała tak jak on potęgi rzeki. Przez Amarillo przejeżdżała może ze sześć razy, i to zawsze samochodem, zawsze przez most w La Travesia, a widziany z góry leniwy nurt wprowadzał w błąd. Jordan trapił się nie tylko o to, czy Camara wytrzyma przeprawę wpław. Bał się o nich dwoje jednakowo, ale o tym mógł najwyżej napomknąć — nic więcej.
— Prąd na środku rzeki płynie z szybkością dobrych dziesięciu węzłów — dodał znacząco.
Nagle spadła gwiazda i pomyślał gorączkowo: Żeby się udało… Trawa szumiała pod zderzakami, biła w błotniki. Wąski pas oświetlonej brunatnej ziemi wkręcał się bez końca pod maskę. Coraz mniej było dróg do wyboru. Obolały po tylu godzinach napięcia i koncentracji, oczy miał zamglone od monotonii. Czasem, znużony, miał wrażenie, że furgonetka przestała się poruszać, kołysze się tylko na lśniącej powierzchni, która bez końca wysuwa się z cieni obrzeżonych poświatą księżyca. Jednak wcale nie był senny. Już wkrótce znajdą się nad rzeką; lęk przed tym najskuteczniej odganiał zmęczenie.
Jakieś pajęcze krzaki zachrobotały jak pazury obok furgonetki i Camara obudził się gwałtownie. Wracając do pozycji siedzącej, mrugał mocno oczami, wpatrzony w ciemność na zewnątrz — powracała mu znowu świadomość okropnej rzeczywistości.
Jordan zapytał:
— Czy potrafi pan pływać? („Czy prowadzi pan wóz?… Czy potrafi pan pływać?…” Właściwie znał tylko wynędzniałą, o drobnych rysach twarz tego człowieka.)
— Tak, umiem pływać. — Camara patrzył nań płonącymi oczami i kiwał głową. Potem dodał: — Ale dawno już tego nie robiłem. — Lekkie wzruszenie ramion wskazywało, że dość sceptycznie zapatrywał się na swoje umiejętności.
— Moja żona pływa jak ryba — powiedział Jordan, jak gdyby odpowiadając na jakieś oskarżenie — a ja również nieźle sobie w wodzie radzę. Na szczęście jest bęben z olejem i puste skrzynki. Sądzę, że z tego, co mamy, trzeba będzie zrobić coś w rodzaju tratwy.
Bezustanny stukot dobiegający z tyłu dopiero niedawno uświadomił mu możliwości związane z bębnem. Od tej chwili zaczął obmyślać przeróżne kombinacje, zdumiony, że szukając wyjścia pominął rzecz tak oczywistą.
— Pan będzie się starał utrzymać, a my dostarczymy siły napędowej.
Bęben pusty z pewnością będzie za lekki, ale jeśli wyleje się z niego trzy czwarte zawartości, pozostały balast wystarczy, żeby się utrzymał na wodzie. Metalowe rączki po obu stronach będą stanowiły doskonały punkt dla umocowania sznura, którym zwiąże bęben ze skrzynkami. Gdzieś wśród bagażu miał linkę konopną, przywiązanie skrzynek nie będzie trudne.
Nagle wpadł na świetny pomysł. Płócienną torbę, w której były puszki z jedzeniem, można będzie włożyć do jednej skrzynki, buty i ubranie do drugiej. Potem skrzynki przywiąże się do boków bębna, w ten sposób zabezpieczając ich zawartość przed zatonięciem.
Poprosił Susan, żeby się odwróciła i sprawdziła, czy średnica bębna nie jest zbyt duża, i odetchnął z ulgą, kiedy dowiedział się, że jego obawy były niesłuszne. Tymczasem nadal jechali przez pustkowie. Od pewnego czasu znowu ognik nadziei płonął w jego sercu, i zaczął się niecierpliwić, że tak powoli się poruszają; chciał, żeby już się znaleźli nad Amarillo. Ale nastrój ten nie trwał długo. Pochopny optymizm zgasł, jedna rozchybotana mila następowała po drugiej, przed oczy wracał ciągle obraz zmagań z rzeką na promie, aż wreszcie punkt przełomowy, do którego zmierzali, wydał mu się tak samo rozpaczliwie groźny jak przedtem.
Wymyślone przez niego urządzenie dawało tylko nikłą szansę ratunku. W najlepszym razie mogło przedłużyć im życie. W potężnym wirze wodnym będzie jak korek; uratować ich może tylko pomyślny układ okoliczności. Bądź co bądź Camara będzie miał równe szanse z nimi i Jordan czerpał z tej myśli pewne zadowolenie.
Mapa już od dawna była zupełnie bezużyteczna, lecz Susan od czasu do czasu zaglądała do niej jak ktoś, kto nie może oprzeć się nawykowi. Wszystkie jednak oznaki wskazywały, że byli blisko rzeki. Otaczały ich płaskie podmokłe tereny. Droga, którą jechali, stała się symboliczna, a cel, do którego prowadziła — tajemniczy i bliżej nie określony. We wgłębieniach stała woda, rozbryzgiwana przez koła. Od chwili opuszczenia ceiby zrobili ponad sześćdziesiąt mil — nieco mniej, niż wyliczył Camara. W razie potrzeby starczyłoby im paliwa na jeszcze co najmniej trzydzieści mil; dobrze, że choć z tym nie było powodów do zmartwienia. Ale po kilku godzinach jazdy na niskim biegu motor był przegrzany. Od pewnego czasu nad chłodnicą pojawiały się smugi pary i wreszcie Jordan postanowił, że coś z tym trzeba zrobić.
Zatrzymał się koło obrośniętego trzcinami rowu, zgasił motor i wysiadł czując sztywność w nogach i plecach. Przez chwilę miał wrażenie, że noc wstrzymała oddech. Cisza była olbrzymia, intensywna, nie zmącona niczym aż po drżące w górze gwiazdy. Potem z wolna spłoszyło ją przenikliwe kumkanie żab i suche piłowanie cykad. W kilka sekund później jakiś głęboki narastający pomruk zaskoczył Jordana. Zdumiony przekrzywił głowę, cały zamieniony w słuch.
— Co to takiego, Tom?
Przyszła mu do głowy możliwość tak przerażająca, że nie śmiał wyrazić jej głośno. Wrócił do wozu i niecierpliwie poprosił Susan o mapę. Nieświadom ich zdumionych spojrzeń, przez chyba minutę ze zmarszczonym czołem rozmyślał nad nią, zanim wreszcie podniósł wzrok. Mapa nic mu nie powiedziała, ale głuchy pomruk dobiegał znowu do jego uszu jak stłumione uderzenie w kotły, i tym razem nie miał już żadnych wątpliwości.
— Tom — nalegała Susan — co to jest?
Desperacja sprawiła, że powiedział ostro:
— Porohy.
— Porohy?
— Tak.
Spojrzał na nią. Nawet teraz z trudem mógł sobie uświadomić, dlaczego tak jest ubrana. Kiedy cofnęła się na ławeczce, zobaczył, że Camara spiesznie odkręca boczną szybę.
— Skąd wiesz? — spytała z lękiem, wystawiając głowę na zewnątrz.
— Posłuchaj.
Odgłos napływał teraz falami, jak gdyby najpierw z jednej strony, potem z drugiej, wreszcie ze wszystkich naraz.
Susan odwróciła do niego twarz, ze zmarszczonymi brwiami, niepewna.
— Porohy? — powtórzyła znowu z niedowierzaniem.
— Tak.
Teraz już wiedział, dlaczego miał wrażenie, że to, co mówił Watson o tym odcinku rzeki, jest takie ważne. Przez cały czas czuł, że powiedział on o czymś, co ich czekało.
— Na mapie nic nie jest zaznaczone.
— Mapa! — Narastający strach wywołał szyderstwo, rozdrażnienie. — A cóż innego może tu być?
Czuł, że jego wytrzymałość nerwowa już się skończyła. Odszedł o kilka kroków od furgonetki i spojrzał tępo w srebrzystą ciemność, nasłuchując głuchego niby gwar wzburzonego tłumu pomruku. Zacisnął pięści. Głośno, z wściekłością powiedział:
— Co za przeklęty kraj! Co za przeklęty kraj!
Przez długą chwilę stał w miejscu, pozbawiony wszelkiej chęci działania. Potem usłyszał, że woła go Camara. Powoli odwrócił się:
— Słucham?
— Musimy się cofnąć… Szukać jakiegoś innego miejsca.
— To nie ma sensu.
— Ale będzie bezpieczniej.
Zrozpaczony uciął krótko:
— Powiadam panu, to nie ma sensu.
— Ależ Tom…
— Nie mamy czasu, Susan. Która teraz godzina?
— Za dwadzieścia dwunasta — odparł Camara.
Jordan wrócił do wozu.
— Tą drogą jedziemy już jakieś pół godziny. Ta, z której skręciliśmy, szła na wschód. Licho wie, gdzie by nas zaprowadziła, gdybyśmy do niej zawrócili… i kiedy wreszcie moglibyśmy znów skręcić. Możemy się znaleźć w jakiejś głuszy, z pustym bakiem, a noc wkrótce się skończy.
— Wobec tego co proponujesz? — spytała Susan.
Rozpacz i zmęczenie kusiły go, by zrzucić z siebie całą odpowiedzialność. Ale znowu jak poprzednio — cierpienie, malujące się na znużonej twarzy Camary, obudziło jego wolę, dało konieczny bodziec.
— Proponuję, żebyśmy jechali naprzód — powiedział martwo — i zobaczyli, jak będzie. Nie mamy nic do stracenia. Teraz jesteśmy bardzo blisko rzeki. Wszystko zależy od tego, gdzie są te porohy — czy dotrzemy do rzeki powyżej nich, czy poniżej. Kiedy się o tym przekonamy, będziemy musieli powziąć decyzję.
Bez słowa znowu wcisnął się za kierownicę i ruszył. Milczeli we troje, napięci, zgnębieni, obserwujący ledwie widoczny zarys lepkiej wybiegającej im naprzeciw drogi. Droga biegła przeważnie prosto, co było pomyślne, gdyż czasem kontur jej niknął na przestrzeni dwudziestu, trzydziestu jardów w płytkiej wodzie. Minęło kilka minut, a droga ciągle ich prowadziła. Niebo i ziemia zlały się w upiornej mgle, nie było horyzontu, na który mogli spojrzeć, żadnego znaku, że zbliżają się do rzeki. Wreszcie ciemna chmura drzew zamajaczyła przed nimi.
Teren nieco się podniósł i droga była lepiej widoczna. Znajdowali się o jakieś sto jardów od drzew, kiedy ku zdumieniu Jordana reflektory wychwyciły zarys chaty. Zaniepokojony wyłączył motor, zgasił światła. Chata zniknęła im z pola widzenia. Zapiszczały hamulce.
— Wioska? — szepnął.
— Może szałas rybaka — odparł Camara, kiedy zapanowała cisza.
— Nie wioska?
— Chyba nie, widziałem tylko jedną chatę.
— Ja też — wtrąciła się Susan.
Znowu zamigotała nadzieja.
— Wobec tego może mają łódkę.
Huk porohów niby dudnienie bębnów był teraz nieco głośniejszy, chociaż nadal stłumiony, i nie potrafili określić, z jakiego kierunku dobiega.
— Chyba ja sam pójdę — powiedział z wahaniem Jordan. Potrzebował ich zachęty. — Co wy na to?
— Nie radziłbym — odparł Camara z widocznym wysiłkiem. — Jeżeli tam ktoś jest, o tej godzinie nie będzie się spodziewać obcych. Bezpieczniej będzie w wozie.
Jordan chwilę się zastanawiał.
— Ostatecznie pan lepiej się orientuje.
Podjechał kawałek. Bez świateł ledwie mógł rozróżnić drogę, ale wkrótce chata znowu się ukazała. Zbliżyli się do niej na kilka kroków, wpatrzeni intensywnie w jej rozłożystą sylwetkę, oczekując w napięciu jakiegoś nagłego ruchu. Ale nikt się nie pokazał, nie usłyszeli żadnych głosów. Chata stała tam, gdzie zaczynały się drzewa, jej otwarte drzwi były czarnym prostokątem pod nawisłą, wysrebrzoną blaskiem gwiazd strzechą.
— Opuszczona — westchnął z ulgą Camara.
Jordan zatrzymał furgonetkę. W schowku była latarka, więc wysiadając wziął ją ze sobą. Krótka ścieżka prowadziła do chaty wśród wysokiej po kolana trawy. Omiótł smugą światła wejście i wnętrze ukazało się puste niby grota. Zobaczył popękane ściany z gliny, żelazny garnek i trochę rozsypanego na ziemi popiołu, kilka żerdzi i przypiętą do drewnianych odrzwi wygiętą kolorową kartkę pocztową, przedstawiającą Matkę Boską. Nic poza tym. Wyszedł na zewnątrz i okrążył chatę, ale i tam nic nie znalazł.
Wróciwszy do furgonetki powiedział wzruszając ze zniechęceniem ramionami:
— Idę nad rzekę. Wrócę za kilka minut.
Ruszył ostrożnie wśród pachnących wilgocią drzew, wpatrzony w ziemię, idąc tam, gdzie padał promień latarki. Nad głową w pieczarach mroku kołowały świetliki. Do brzegu nie było daleko, ale woda kryła się przed jego wzrokiem do ostatniej chwili. I nagle ścieżka skręciła pod kątem ostrym i nieoczekiwanie ujrzał atramentową lśniącą taflę Amarillo.
Na brzegu znajdowała się półkolista wykarczowana z krzaków płaszczyzna, ale żadnej łódki nie było. Tylko pal, zapewne służący do cumowania. Jordan głęboko wciągnął powietrze i spojrzał z lękiem na szeroką ruchliwą toń wodną, najpierw w górę rzeki, potem w dół. W obu kierunkach zakręcała ona gwałtownie, ginąc z oczu. Tu i ówdzie ciemna powierzchnia splamiona była białą pianą, ale na ogół rzeka robiła wrażenie dość spokojnej. Z jej wyglądu nie potrafił wywnioskować, gdzie znajdują się porohy, ale te obserwacje dodały mu trochę otuchy. Po pierwsze — rozumował — opuszczona chata znajduje się raczej poniżej nich, niż powyżej, a po drugie — od czasu do czasu z tej małej przystani, gdzie właśnie stał, odbijała łódka.
Spojrzał znowu na przeciwległy brzeg, pełen obaw i niezdecydowania. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie pójść najpierw w dół, potem w górę rzeki i nie sprawdzić, gdzie są porohy, ale zaraz odrzucił tę myśl. Nadrzeczne krzewy były tak splątane i gęste, że zajęłoby to im z Susan kilka godzin, zanimby wrócili do furgonetki. Mieli przecież szansę, że znajdują się w tej chwili poniżej niebezpiecznego odcinka rzeki, i musiał przyznać, że zapewne nie znajdą lepszego miejsca do przeprawy niż to właśnie.
Ostatni raz spojrzał na Amarillo — jej gładka powierzchnia tylko częściowo rozwiała jego obawy — potem odwrócił się do niej plecami. Kiedy ukazał się wśród drzew, Susan zawołała:
— No i co?
— Woda nie jest wcale taka straszna. Łódki nie ma, ale są ślady, że tam przybijano, a to już coś.
— A porohy?
— Nie mam pojęcia. Jesteśmy na zakręcie rzeki i dlatego może wydaje się, że są bliżej niż w rzeczywistości. Mam wrażenie — powiedział do Camary — że są powyżej nas. W górze rzeki. Oczywiście to tylko przypuszczenie, ale poszukiwanie ich mogłoby nam zająć resztę nocy. — Urwał. — Musimy zaryzykować tutaj. Rozumie pan? Bogiem a prawdą nie mamy żadnego wyboru.
Camara spojrzał na niego, w słabym świetle padającym z sufitu wyglądał bardziej krucho niż kiedykolwiek. Znowu nerwowo splatał i rozplatał cienkie palce.
— Jeżeli pan tak uważa…
— Moim zdaniem nie ma innego rozsądnego wyjścia. — Ich oczy spotkały się — nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. — Dzięki naszej tratwie powinniśmy się bezpiecznie przeprawić.
Nastąpiła krótka chwila milczenia, podczas której Camara jakby się mobilizował fizycznie. Kiedy znowu się odezwał, w jego głosie brzmiała duma skazańca, któremu pozwolono wybrać rodzaj śmierci:
— Doskonale, jestem gotów, kiedy tylko zechcecie.
Jordan skinął głową i poszedł na tył furgonetki. Stłuczona szyba przypominała mu o punkcie zwrotnym minionego dnia, odżyło uczucie koszmaru. Ładunek spiętrzył się w bezkształtny stos, więc zaczął mozolnie wyciągać potrzebne im rzeczy. Przyłączyła się do niego Susan i razem wzięli się do pracy, prawie do siebie nie mówiąc, skupieni nad wybraniem tego, co należało ocalić, a potem razem ze skrzynkami i częściowo opróżnionym bębnem przenieśli wszystko na brzeg.
Skrzynki świetnie pasowały do bębna: jak gdyby zostały zrobione na miarę. Tę z płócienną torbą umocują najpierw, ale w drugiej, nim zostanie przywiązana do reszty, należało umieścić zdjęte uprzednio ubranie.
Wreszcie Jordan powiedział:
— Myślę, że jesteśmy prawie gotowi. Rozbierz się teraz, a ja pójdę po Camarę.
— Dobrze. — A kiedy już miał odejść, zawołała: — Tom!
— Co takiego?
— Boję się.
Objął ją wpół, tym bardziej wzruszony jej szczerym wyznaniem, że sam nie śmiał zdradzić się z własnym lękiem.
— Nie będzie źle, kochanie. Słowo daję.
Rzeka szybko płynęła, lizała chciwie niski brzeg. Głuchy pomruk porohów dobiegał do nich jak daleki huk fal gnanych wiatrem — to z tej strony, to z innej. Jakże nikłe wydawały mu się wszelkie słowa otuchy.
— Tak myślisz? Naprawdę tak myślisz?
Bzyknął moskit.
— Z całą pewnością.
O Boże — jęknął w duchu.
Odwróciła głowę, jak gdyby zawstydzona.
— Na razie mam okropną tremę.
— Nie powinnaś, najmniej ty z nas trojga. Pływasz jak ryba. — Ucałował ją w lepkie od potu czoło. — Tam do licha, Susan, przecież ty jesteś naszą całą podporą.
— Zaraz się wezmę w garść.
— Dzielna z ciebie dziewczyna.
Pozostał przy niej przez dobrą chwilę, przepełniony wściekłą nienawiścią do każdej godziny całodziennej konspiracji, która sprowadziła Susan w to samotne straszne miejsce. Potem wypuścił ją z objęć i zawrócił do furgonetki.
— To niedaleko — powiedział, kiedy Camara wstał. — Niech się pan o mnie oprze.
Szli powoli. Ciężki oddech Camary był jak ciche chrobotanie pilnika. Kiedy znaleźli się nad rzeką, Susan była już rozebrana. Jordan zaczął robić to samo, zdejmując wszystko z wyjątkiem krótkich kalesonów, a Camara z wahaniem poszedł w ich ślady. Jego blade, żylaste ciało wyglądało młodziej niż twarz. Jordan zapakował wszystko z wyjątkiem sukni Susan na dno drugiej skrzynki, a potem przywiązał ją do bębna. Kiedy skończył, zostało mu kilka jardów linki; zrobił z niej dwie pętle, których miał się trzymać Camara.
— Ja i moja żona będziemy płynąć po obu pana stronach — wyjaśnił. — Pan ma tylko trzymać się tych uchwytów.
Nagła słabość zatrzepotała mu w żołądku. Im dłużej wpatrywał się w tę prymitywną konstrukcję, tym bardziej krucha mu się ona wydawała — tym bardziej robiła wrażenie śmiertelnej pułapki.
Za wszelką cenę musi odzyskać równowagę. Na zwłoce nic nie zyskają.
— Wszystko gotowe? — usłyszał swój głos. Spojrzał najpierw na Susan, potem na Camarę. Ich prawie całkowita nagość na tle ciemnej wody sprawiała, że wyglądali na bezbronnych zagubionych, przypominając ofiary okrutnego rytuału religijnego.
— Chwytaj za swój koniec, Susan.
Razem chwycili za sznury i po mulistym brzegu zsunęli tratwę na głęboką po biodra wodę. Chlupnęła pomiędzy nimi. Była dobrze wyważona, zanurzyła się nieco mniej niż do połowy. Camara wszedł za nimi, usta miał otwarte, zaczął rozpaczliwie szukać pętli i wreszcie, ku swojej uldze, znalazł.
— Trzymać się mocno! — zawołał Jordan.
Zanurzyli się w wodę, Susan i on uderzali każde wolną ręką. Przez kilka pierwszych sekund prąd był prawie niewyczuwalny. Ale wkrótce dał o sobie znać, atakując bezustannie mocnymi uderzeniami. Tratwa zaczęła podskakiwać i zbaczać z kursu, orząc głęboką bruzdę, to zanurzając się, to znów unosząc się i hamując nieco na powierzchni. Jordan spojrzał do tyłu i stwierdził, że oddalili się od brzegu o jakieś trzydzieści jardów. Tyleż prawdopodobnie ich zniosło, co było niepokojące.
Rzeka zaczynała coraz bardziej pokazywać swą siłę. Woda burzyła się pieniście wokół tratwy. Siły trudne do przewidzenia starały się ją wydrzeć im z rąk, a sznury boleśnie kaleczyły ciało. Dudnienie porohów przytłumił narastający szum wody.
Camara chlapał nogami po psiemu z wysoko uniesioną głową. Susan płynęła od strony górnego biegu rzeki i Jordan od czasu do czasu widział biel jej pracującego miarowo ramienia. Ich wspólne wysiłki stopniowo dawały coraz mniejsze rezultaty. Po każdych pięciu jardach Jordan miał wrażenie, że drugie tyle są znoszeni w dół. Tratwa podskakiwała teraz gwałtownie, usiłując porwać ich z sobą. Znajdowali się dopiero na jednej trzeciej szerokości koryta, nawet nie w głównym nurcie, a już odczuwali ogromne zmęczenie. Jordan zamknął oczy mobilizując resztki swych słabnących sił; na próżno. Starał się krzyknąć, podnieść na duchu Susan, ale woda zdusiła mu słowa na ustach.
Jeszcze kilka uderzeń ramieniem i poczuł, że są u progu katastrofy. Stracili już właściwie panowanie nad tratwą, wciągnął ich główny nurt. Wokół nich burzyła się woda, biała, wściekła, paraliżująca ich rozpaczliwe wysiłki, żeby płynąć na wprost. Po chwili tratwa zaczęła się kręcić, najpierw powoli, potem coraz szybciej, obracając ich jak na karuzeli. Przez nieskończenie długą chwilę, zduszeni, przywarci do niej, prawie nieprzytomni, byli całkowicie zdani na pastwę rzeki. I nigdy by własnymi siłami nie wyrwali się ze szponów prądu. Byli na jego łasce i niełasce. Aż nagle, jakimś cudownym zrządzeniem, jak gdyby znudził się nimi, odrzucił ich z pogardą. Oszołomieni, z trudem chwytając powietrze, znaleźli się na spokojnej wodzie, która ich łagodnie kołysała, a brzeg był już na tyle blisko, że mogli rozróżnić jego rzeźbę.
Dali się unosić wzdłuż niego, bezwładnie uwieszeni sznura, dryfując tak wiele jardów w dół rzeki, nim znaleźli dość siły, żeby na nowo zacząć płynąć. Nawet teraz musieli zrobić olbrzymi wysiłek. Wydawało im się, że nigdy nie pokonają pozostałego odcinka, ale wreszcie stopy ich dotknęły dna. Potykając się w oślizłym mule Jordan wynurzył się z wody, popchnął tratwę w stronę brzegu i przywiązał do jakiegoś drzewa. Potem wdrapał się na błotnisty występ i podał rękę, żeby najpierw wyciągnąć Susan, a potem Camarę.
Po kolei padali jak martwi, ciężko oddychając, czując mdłości, wpatrzeni w niebo, ślepi na piękno chmur żeglujących wśród świetlistych rozległych konstelacji, świadomi tylko, że mają pod sobą twardy grunt i drżącymi palcami dotykają ziemi.
7.
Stopniowo szczękanie zębów Camary stłumiło myśli kłębiące się w głowie Jordana. Uniósł się na łokciu i spojrzał poprzez rzekę na ciemniejący ażur drzew znaczących przeciwległy brzeg.
Prąd musiał znieść ich dość daleko, ponieważ rzeka biegła tu zupełnie inaczej. Nie skręcała ostro w obu kierunkach. Widział — na tyle, na ile pozwalał mu księżyc — że płynie prosto jak strzelił.
Wstał i podszedł do Susan, w uszach czuł dziwne dzwonienie, a kiedy się odezwał, miał wrażenie, że krzyknął:
— Jak się czujesz?
— Tak sobie. — Pierś jej unosiła się ciężko, skóra błyszczała. — Myślałam, że to już koniec.
— Ja… też… Rzeka tutaj się prostuje i prąd… zakręca, blisko tego brzegu. — Odchrząknął wodę i wypluł ją. — Dlatego pewno zostaliśmy tak gładko wyrzuceni… Boże, ale mieliśmy szczęście. Z łatwością mogło nas wciągnąć na amen.
Słuchała go z zamkniętymi oczami. Włosy miała tak splątane wokół głowy, że tworzyły jakby czepek, i robiła wrażenie, że nigdy nie będzie miała dosyć powietrza. Wreszcie spojrzała na niego.
— A co z tobą?
— Wszystko w porządku. — Oczyścił głośno uszy z wody. — Czy możesz mi pomóc wyciągnąć tratwę?
— Daj mi jeszcze trochę odetchnąć.
Zęby Camary wystukiwały jakiś zwariowany rytm. Leżał na boku z kolanami podciągniętymi wysoko, skulony. Białe kalesony ściśle oblepiały mu nogi. Podniósł głowę, kiedy Jordan się ruszył.
— Zimno — udało mu się wyszeptać — strasznie mi zimno.
W zielonkawym świetle księżyca robił wrażenie człowieka ciężko chorego. Zimno. Ranni po bitwie szeptali to samo, w ten sam sposób. Jordan pomyślał: Powinieneś być teraz w łóżku, nawet w szpitalu. A tymczasem jesteśmy o pięćdziesiąt mil od granicy i nie mamy już furgonetki… Nie było końca lękowi, rozpaczy. Wystarczyło, że jedno niebezpieczeństwo minęło — już pojawiało się następne.
— Zaraz ruszamy — powiedział. — Wtedy poprawi się panu krążenie.
Wrócił na brzeg i Susan wstała, żeby mu pomóc. Przestało im huczeć w głowie, za to słyszeli nieustanny pomruk porohów. Był teraz głośniejszy, a jego kierunek bardziej wyraźny. W dole rzeki, tam gdzie perspektywa się zwężała, powierzchnia wody była silnie wzburzona. Jordan przedtem tego nie zauważył.
— Mieliśmy o wiele więcej szczęścia, niż przypuszczałem! — krzyknął. — Spójrz tylko na to!
O jakieś dwieście jardów od nich ostre krawędzie skał wystawały z wody i widok ten przyprawił go o dreszcz. Tratwa była przywiązana do zwisającej gałęzi chincony; wszedł do rzeki i odwiązał zapasowy kawałek sznura, który trzymał Camara. Potem rzucił ten koniec Susan i wszedł na tyle głęboko, żeby podeprzeć ciężar plecami. Byli tak wyczerpani, że dopiero po dłuższym szamotaniu udało im się wyciągnąć ładunek. Trudno było rozplatać mokre supły i uwolnić skrzynki. Jordan kopnął bęben z powrotem do rzeki; z ponurym zaciekawieniem obserwowali, jak podskakuje na wodzie, kręci się i nabiera szybkości, w miarę jak prąd unosi go w kierunku spienionej wody.
Wymienili niewesołe spojrzenia i zabrali się do opróżniania skrzynek. Spod błyskawicznego zamka mokrej płóciennej torby trysnęła fontanna wody. Tak samo przemoczone były buty i ubrania, ale nic nie zginęło. Wyżęli każdą sztukę, a potem porozdzielali między siebie. Susan ubrała się od razu, nakładając mokre dżinsy i koszulę. Jordan poszedł za jej przykładem, ale przedtem ze znużeniem spytał Camary:
— Czy pomóc panu?
— Nie, dziękuję. — Siedział teraz, ale nadal wyglądał okropnie. — Sam sobie poradzę.
— Z początku nie będzie panu wygodnie w tych rzeczach, ale zaraz wyschną.
Camara przez chwilę nic nie mówił, potem odezwał się zaniepokojony:
— Zgubiłem pański zegarek.
— To nie ma znaczenia.
— Miałem go jeszcze w furgonetce. — Camara zaczął nieporadnie gestykulować, a potem macać rękami wokół siebie na ziemi. — Musiałem go zgubić w wodzie.
— Niech pan o tym zapomni. — Susan dała mu ten zegarek w pierwszą rocznicę ich ślubu, ale był zbyt wyczerpany, żeby się tym przejmować. — W tej sytuacji ja też bym pewno go zgubił. Niech się pan tym nie martwi.
Camara potrząsnął żałośnie głową.
— Wszystko pan przeze mnie stracił. Wszystko. — Był tak wzburzony, że zaczął źle wkładać koszulę. — Nic panu nie zostało.
Człowieku — pomyślał Jordan — nie przypominaj mi o tym.
— Nic — powtórzył płaczliwie Camara.
Nie teraz, na miłość boską…
— Miałem go jeszcze w furgonetce — zaczął na nowo Camara. — Pamiętam dokładnie, że…
— No dobrze już, dobrze, zgubił go pan, koniec, kropka. — Ku swemu przerażeniu Jordan poczuł, że sam bliski jest łez, głos mu zadrżał:
— Zgubił go pan, ale za to pan żyje. Wszyscy żyjemy… Cóż wobec tego za znaczenie ma jakiś cholerny zegarek?
Zamyśleni, przejęci, w milczeniu skończyli wciągać ubrania. W milczeniu też ruszyli. Jordan na czele, Susan z tyłu — od razu zmęczeni i obolali.
Pas nadbrzeżnych drzew był rozleglejszy niż na drugim brzegu, a poszycie gęstsze. Nie było jednak żadnej ścieżki i błądzili kilka minut, nim ujrzeli znowu gwiazdy; wreszcie wyszli na płaską pustą sawannę, która umożliwiała im posuwanie się w szeregu zamiast gęsiego. Jak zawsze góry sprawiały wrażenie, że są bliżej, niż były naprawdę. Jordan ponuro stwierdził, że jest przed nimi jeszcze jakieś siedem, osiem mil równiny, może dziesięć, zanim będą mogli powiedzieć, że są u podnóża gór. Najbardziej obawiał się, że dzień ich zastanie na otwartej przestrzeni, ale czy uda im się pokonać dziesięć mil do świtu — bardzo w to wątpił.
Już po kwadransie czuł, że nogi ma z ołowiu, jakim cudem mógł iść Camara, to już było tajemnicą jego dumy i siły woli. Od samego początku szedł niepewnie, jak ktoś lekko pijany, a teraz pogarszało się to z każdym krokiem. Jordana ogarnęła rozpacz, kiedy pomyślał, że będzie go musiał nieść już teraz. Sam płócienny worek był wystarczającym ciężarem, a mieli przed sobą kilka dni wędrówki i dziesięć tysięcy albo i więcej stóp wspinaczki.
Mokre ubrania przywarły im do ciała, i gdy ucichł hałas porohów, przy każdym ich kroku rozlegał się chlupot, jakby stąpali po nie kończącym się bagnie. Szli rozmyślając o tym, co ich czeka. Wkrótce skończyło się pustkowie. Skupiska zarośli stały ciemne jak stada bydła, od czasu do czasu spotykali samotne parasolowate drzewo. Nie skorzystali z szerokiej idącej ze wschodu na zachód drogi; przeszli przez koryto płytkiego strumienia. Minęło jeszcze pół godziny, a wzgórza wcale się nie zbliżały. Pod wpływem napięcia i zmęczenia kroki ich stały się krótsze, zaczęli marzyć o ucieczce w dobroczynny sen.
Camarze nadal udawało się iść. Dwukrotnie zrezygnował z wyciągniętego ramienia Jordana, ale było jasne, że to tylko kwestia czasu, zanim skapituluje. Szedł teraz jak lunatyk, często wpadając to na Susan, to na Jordana. Ich ubrania zaczęły parować i uwierać. Doszli do poletka kukurydzy i ananasów. Gdzieś niedaleko pies zaczął wyć do księżyca; obeszli to miejsce szerokim łukiem bojąc się niebezpieczeństwa. Znowu powróciło uczucie, że są ścigani; przypomnieli sobie, dlaczego są razem, odsłaniały się blizny po tym, co się stało, od chwili gdy podczas sumy w katedrze rozległy się strzały, od chwili gdy Gabriel reperował bezpieczniki, a Susan powiedziała, że jest w ciąży.
Coś się nagle poruszyło w trawie i Susan zamarła w pół kroku. Była bardziej czujna niż obaj mężczyźni, szła również lżej. Tenisówki, dżinsy, koszula — gdyby nie długie włosy, można by ją wziąć za chłopaka. Pomimo całego skoncentrowania uwagi Jordan nie przestawał się dziwić jej wytrzymałości. Od czasu do czasu zamieniali parę słów, próbując określić czas i przebytą drogę, ocenić, czy mądrze zrobili, pozwalając Camarze iść bez żadnej pomocy i jak długo Jordan potrafiłby go nieść. Fakt, że Camara nie znał angielskiego, pozwalał im mówić o nim z absolutną swobodą. Byli jednak zbyt wyczerpani, żeby rozważać własną przyszłość. Nieproszone fantastyczne sceny nasuwały się ich wyobraźni i znikały jak w kalejdoskopie, ale sytuacje te były niejasne, szczątkowe. Tylko obraz całkowitej katastrofy był wyraźny i rozmyślania nad tym odbierały im wszelką chęć do rozmowy.
Góry wznosiły się w niebo. Niezwykle powoli ich poszarpane krawędzie zaczynały przesłaniać najniższe gwiazdy. Było coraz więcej uprawnej ziemi. Pojawiło się więcej dróg, więcej oznak ludzkiej obecności. Jordan odnosił wrażenie, że jest około trzeciej, i coraz bardziej zaczynał się martwić powolnym tempem ich marszu. Z konieczności musieli iść tak jak Camara, który wciąż zwalniał. A jednak z uporem — jakby ustępstwo było hańbą — odmawiał przyjęcia pomocy. Jordan nadal nie kwapił się wziąć go na plecy i postanowił z tym zwlekać, ile się da. Ale wreszcie konieczność pośpiechu przeważyła, chwycił Camarę za ramię.
— Już dość — powiedział. — Teraz będę pana niósł.
Camara potrząsnął głową. Twarz miał błyszczącą od potu, fanatyczną w wyrazie.
— Tak, zrobię to — powiedział stanowczo Jordan. — To szaleństwo iść tak powoli.
Camara stał chwiejąc się, ze świstem wciągając powietrze.
— Robię panu same kłopoty… To byłoby zbyt wielkie poświęcenie z pańskiej strony…
— Będzie większy z panem kłopot, jeśli się pan nie zgodzi. Mamy do przejścia co najmniej dwie mile, nim znajdziemy jakąś kryjówkę, a czas ucieka. Nie jesteśmy już na pustkowiu. Jak na mój gust za dużo tu pól uprawnych. Jeżeli nie będziemy dość ostrożni, w biały dzień znajdziemy się na skraju jakiejś wioski.
Urwał. W oczach Camary wyczytać można było rozpaczliwą wewnętrzną walkę.
— Pan nigdy nie będzie w stanie… — zaczął.
— To jedyne wyjście. — Jordan ścisnął porozumiewawczo Susan za ramię. — Nie zamierzam z panem dyskutować. Niech pan nie zapomina, że muszę myśleć nie tylko o panu, ale i o żonie.
Odwrócił się do niego plecami. Po chwili poczuł ręce Camary na ramionach, przyklęknął, podłożył ręce pod obejmujące go uda i podrzucił lekkie ciało tak, żeby złapać równowagę. Już przedtem zdumiała go kruchość tego ciała, ale teraz nie chodziło o przejście kilku jardów z grządki kwiatowej do domu…
Odrzucił tę myśl. Widząc pytający wzrok Susan powiedział:
— Wszystko w porządku. Ruszamy.
— Dziękuję panu — szeptał mu Camara w ucho. — Dziękuję…
Szli jak niedobitki pokonanej armii, samotni pod rozedrganym niebem. Powietrze stało martwe, ociężałe ciszą. Jedynym dźwiękiem było ocieranie się płóciennego worka o dżinsy Susan. Po kilku minutach dotarli do pola trzciny cukrowej. Obeszli je, wreszcie znajdując prowadzącą na północ ścieżkę. Kiedy skręciła na zachód, poszli na przełaj przez jakieś wertepy, wreszcie wzdłuż żywopłotu kaktusowego dotarli na otwarty teren. Kilka razy w ciągu następnej godziny musieli zbaczać z linii prostej prowadzącej w kierunku wzgórz. Byli wśród pól uprawnych, ale poza przygodnymi daszkami nie widzieli żadnych zabudowań. Jednak już sam fakt istnienia tych pól sprawił, że byli bardzo ostrożni. Raz Jordanowi wydało się, że słyszy głosy, szeptem kazał Susan zatrzymać się i przywarli za stosem kamieni, ale po chwili przekonał się, że to tylko złudzenie.
Camara stawał się z każdym krokiem cięższy. Jordan musiał co pewien czas się zatrzymywać i stawiać go na ziemię, ale ponowne dźwignięcie na plecy wymagało coraz większego wysiłku. Zaczął się chwiać i potykać tak samo jak przedtem Camara. Niebo na wschodzie nadal było czarne, smoliste, gwiazdy zimne i ostre jak diamenty. Przeszli przez jeszcze jeden potok, okrążyli jeszcze jedno pole kukurydzy. I wreszcie ku ich nieopisanej uldze teren zaczął falować. Zniknęły, pola. Góry wyrosły przed nimi brzuchatą ścianą. Idąc gęsiego brodzili w morzu szeleszczących wysokich aż po ramiona traw, wdrapywali się z trudem na chropawe występy skalne. Lesiste zbocza były teraz blisko, w zasięgu ich rąk. Po dwóch milczących postojach drzewa sklepiły się nad nimi i w kilka minut później znaleźli się jakby w podmorskich ciemnościach, znaczonych tylko plamami poświaty księżycowej. Dalszy marsz był niemożliwy.
Jordan chciał wejść jeszcze głębiej, żeby mieć lepsze schronienie, ale to było, zanim wziął Camarę na plecy. Oszołomiony musiał sobie powiedzieć, że na razie są tutaj bezpieczni.
— Zarządzam nocny postój — próbował zażartować.
Spuścił Camarę na ziemię jak worek. Żadne więcej słowo nie zostało wypowiedziane. Opadli na ziemię tam, gdzie stali, a każdy najdrobniejszy mięsień pulsował w nich boleśnie. Sen ogarnął ich, ledwie dotknęli ziemi.
Kiedy Jordan obudził się, miał wrażenie, że czas stanął. Ku jego zdumieniu było już jasno. Ptaki śpiewały. Wysoko nad głową zieleń liści strzelała w pustkę błękitnego nieba. Głowę miał ociężałą i przez chwilę nie mógł zrozumieć, gdzie jest, co go tu sprowadziło. Błędnie rozejrzał się dokoła, jak gdyby potrzebował widoku leżących bez ruchu Susan i Camary, żeby się upewnić, że to, co widzi, nie jest dalszym ciągiem snu. I wtedy napłynęły z całą siłą okropne fakty.
Ale był jednak sen — właściwie pół jawa, pół sen. Teraz przypomniał sobie. Wciśnięty w ponadczasowy okres między zamknięciem oczu a ich otworzeniem, był ze swoim ojcem w ogrodzie ich starego domu w Winchester. Chodzili po przyciętym starannie trawniku tam i z powrotem, tam i z powrotem. A ojciec mówił: „Po prostu, mój drogi, nie rozumiem, co cię, u licha, skłoniło do tego? Wszystkie te lata przepracowane w MPN zmarnowane tylko dlatego, żeś podjął jakąś śmieszną, nieodpowiedzialną decyzję? Nie będę ci mówił, jak bardzo wstrząśnie to twoją biedną matką — zaraz zacznie się najazd tych okropnych reporterów, telefon będzie się urywać…”
Tak, taki był jego sen. I wiedział — czuł tak samo jak dojmujący ból w ramionach i nogach — że to jest przedsmak czegoś, co go czeka. I wszystko to trzeba będzie dopiero przeżyć — w Winchesterze, Londynie, Bóg wie gdzie jeszcze.
„Ten jegomość — mówił jego ojciec strzelając palcami z wyrazem zdumienia — jak mu tam… ten cały Camara, tak, Camara… Dlaczego, u Boga, razem z nim dałeś się w to wszystko wmieszać? Tego ani ja, ani twoja matka nie potrafimy zrozumieć…”
Jordan jęknął głośno. Usiadł i obejrzał miejsce, gdzie leżeli. Susan jak dziecko trzymała ręce przy ustach. Jej rozrzucone włosy wyschły i była piękna w swojej bladości — tak samo jak wczoraj rano. Wczoraj rano…
O Chryste — pomyślał.
Camara leżał koło jego nóg — mały, szary, niepozorny, wzruszający, jak wtedy, kiedy go znaleźli w krzewach laurowych, a Swann pochylił się w oślepiającym południowym słońcu. Wczoraj po południu.
A potem wróciło wspomnienie plutonu egzekucyjnego.
O Chryste — znowu pomyślał Jordan. To krótkie histeryczne uczucie wrogości, jakie ogarnęło go nad brzegiem rzeki, dawno już się wypaliło. Patrząc na Camarę rozmyślał: Miałeś rację, biedaku, straciliśmy wszystko — a ty jesteś wszystkim, co otrzymaliśmy w zamian. Na miłość boską, znajdź w sobie tyle siły, żebyśmy mieli świadomość, że było warto. Nie umrzyj przy nas, to wszystko, o co proszę. Nie zostaw nas tutaj samych, z pustymi rękami.
* * *
Później, kiedy przenikliwy śpiew ptasi obudził nawet Camarę, Jordan powiedział:
— Musimy liczyć, że to potrwa jeszcze trzy dni. Jeżeli jeść będziemy dwa razy dziennie, będziemy mieć po puszce mięsa albo ryby na każdy posiłek na nas troje plus coś ekstra co rano. To znaczy wtedy, kiedy potrzeba nam będzie najwięcej sił.
Jak rozbitkowie na bezludnej wyspie spojrzeli łakomie na stos puszek z barwnymi nalepkami. Nie było tego wiele. Jakieś mięso, tuńczyk, morele w syropie, sok pomidorowy — resztki z ogołoconej spiżarni Susan. Ale dzięki tratwie byli w stanie zabrać nawet piwo. Nie licząc go było dwanaście puszek oraz — zawinięte w niedorzecznie białą serwetkę — nóż, widelec, łyżka i klucz do otwierania konserw.
— Musimy dzielić też piwo, i to oszczędnie. Teraz nie będzie łatwo o wodę. — Susan skinęła potakująco głową, Camara milczał. Jordan, gładząc się w zamyśleniu po zaroście na brodzie, ciągnął: — Otwórz, Susan, dwie puszki. Musimy coś mieć w żołądku.
Oślepiające promienie słońca przeszyły strop wyniosłej zielonej pieczary, w której się znajdowali. Sądząc z tego, pod jakim kątem padały, Jordan doszedł do wniosku, że musi być około dziesiątej. Perspektywa podjęcia wkrótce dalszego marszu przejmowała go lękiem. Kusiło, by zaproponować postój nieco dłuższy, nawet może jeszcze krótki sen. Ale kiedy skończyli jeść, zmusił się, żeby poderwać tamtych.
Camara uparł się, że będzie szedł sam, i Jordan nie ponowił już swej niezbyt gorącej perswazji. Wiedział, że i tak wkrótce będzie go musiał nieść. Z ulgą wziął torbę. Ruszyli, choć każdy mięsień protestował przeciwko nowym wysiłkom, i zaczęli iść zygzakiem jedno za drugim przez bujną zieleń lasu. Pnącza obrosłe gąbczastymi guzami zwisały jak sznury dzwonów z popękanego sufitu. Grube woskowe kwiaty oplatały opuchłe pnie drzewne rosnące wśród dywanu gęstych paproci. Przerażone ptaki krzyczały w siatce nad ich głowami albo przelatywały jak malowane strzały w lepkim zielonym powietrzu. Znaleźli się w innym świecie.
Nachylenie gruntu było bardzo nierównomierne. Czasem wznosił się on łagodnie, innym razem ostro jak stromizna dachu. Jordan prowadził, poganiany chrapliwym oddechem Camary, obracając się, żeby mu pomóc przy trudniejszych podejściach. Po chwili dotarli do grzbietu wzniesienia i tutaj się zawahał, niepewny, jaką drogę wybrać. Jego zmysł orientacji doradzał mu skręcenie w prawo, ale rozszczepiony blask słoneczny przekonał go, że muszą skierować się w lewo. Fakt, że zbocze zaczęło nagle opadać, zaniepokoił go nieco — i chociaż wkrótce znowu zaczęli się wspinać, wiedział już, jak łatwo mogą zgubić drogę.
Każda minuta zabierała Camarze swój haracz z energii, jaką dało jedzenie i kilka godzin snu. Przeszli może milę, kiedy po raz pierwszy poprosił o zatrzymanie się, potem już co pół mili potrzebował wypoczynku. Byli teraz znacznie wyżej i mogli przynajmniej zobaczyć dużą połać kraju na południu. Amarillo wiła się jak olbrzymi wąż poprzez rozpalone niziny, a wzdłuż niej, wśród mozaiki pól między wzgórzami, widzieli kilka wiosek. Zdumiewające, jak udało im się przejść nie natrafiając w nocy na żadną z nich. Widzieli też trochę bagnistych pustkowi za rzeką, przez które jechali wczoraj tak długo.
Gdzieś tam było Tribulacion, niewidoczne w gęstym zamgleniu. Tribulacion i San Pedro, Swann i Zoreno, nienawiść i strach. Gdzieś tam ludzi odrywano od ich rodzin, by poddać ich przesłuchaniu, a następnie osądzić i zaprowadzić pod ścianę zrytą kulami. Tam, ukryte przed ich wzrokiem, były zniszczone aleje i place, pełne nerwowego napięcia ulice, punkty kontrolne i oliwkowozielone mundury. Był tam Zoreno siedzący przy długim stole pod kandelabrami w gabinecie pałacu prezydenckiego; Swann w swoim zabarykadowanym domu za cichym podwórzem; Bastian i Casteel, i Bienvenida, obserwujący w zdumieniu wartowników w pustej willi po drugiej stronie jeziora.
I Gabriel… Co się stało z Gabrielem?
Odpoczywali w milczeniu, pogrążeni w myślach. I nagle Jordan wypowiedział dręczące go pytanie:
— Dlaczego… to wszystko się zaczęło?
Papuga odpowiedziała mu szyderczym śmiechem, ale Camara milczał.
— Dlaczego…? — powtórzył pytanie Jordan.
To nie do wiary, ale ten człowiek powinien wiedzieć. Nie do wiary: ten mały chorowity człowiek zajmował miejsce w sali konferencyjnej w rzeźbionym fotelu o wysokim oparciu. Gdzieś za horyzontem był pałac prezydencki, w którym podpisywał swoje dekrety, przyjmował ministrów, gubernatorów prowincji, zagranicznych ambasadorów, biskupów, dowódców armii i lotnictwa. Nie do wiary, że właśnie on rządził tym państwem.
— Dlaczego? — z uporem powtórzył Jordan.
— To długa historia.
— Niech więc ją pan krótko opowie.
Camara lekko się wstrząsnął.
— Hernandez lepiej by to potrafił wytłumaczyć niż ja.
— Szef sztabu?
— Był żołnierzem. Do niego należały sprawy armii.
Przenikliwa woń lasu aż wierciła w nosie. Wzrost i rozkład były wszędzie. Życie i śmierć.
— Ale to pan był prezydentem.
— Oczywiście. — Camara uniósł powieki. W cichym glosie brzmiał smutek. — Powinienem był zwracać więcej uwagi na jego rady.
— Dotyczące Zoreny?
— Dotyczące wielu rzeczy. — Zabrzmiało to jak westchnienie. — Wielu ludzi mi radziło. Teraz za późno.
Jordan poczuł dotknięcie palców Susan.
— Daj mu spokój, Tom.
— Zaraz. — I ciągnął dalej: — Słyszeliśmy, że Hernandez uciekł.
— Jak? Gdzie?
— Nie wiem. Krążyły takie plotki.
— A jego żona?
— Nie wiem.
— Moja nie żyje.
Żona? To on miał żonę? Jordan rzucił mu pełne zdumienia spojrzenie.
— Umarła wiele lat temu, zanim zostałem wybrany. — Oczy miał ciągle zamknięte, jak gdyby nie był w stanie znieść wspomnień. — Może i lepiej. To była bardzo dumna kobieta… Czy były jakieś wiadomości o innych? O Aparicii, Chavezie?…
— Nic nie słyszeliśmy.
— O Fernandezie, Herrerze, Garcii?
— Nic.
— Oni również są żonaci, niektórzy mają dzieci. Żal mi ich bardzo. — Kiwnął głową z boku na bok. — Dios, ależ mi ich żal.
— Ma pan rodzinę?
— Tylko syna.
— Co się z nim dzieje?
— Jest w Ameryce. Przy ONZ, jako nasz stały przedstawiciel. — Urwał, po chwili ciągnął z goryczą: — Stały!… Nic nie ma stałego w tym kraju, jeśli idzie o rząd. Polityka to bat gorszy niż głód czy choroby. Administracja nigdy nie ma czasu na to, żeby wyciągnąć wnioski ze swoich błędów. Jest wymiatana nie mając żadnych szans na poprawę. A w rezultacie cierpią ludzie.
Zdumiony Jordan spytał:
— Czy zawsze tak pan uważał?
— Ależ tak… oczywiście.
— A jednak objął pan swoje stanowisko.
— Ponieważ nadzieja rodzi się wraz z okazją. Może również próżność.
Susan znowu się wtrąciła:
— Przecież on jest okropnie zmęczony.
Jordan skinął potakująco głową, ale Camara ciągnął:
— Któregoś dnia spróbuję wyjaśnić panu wszystko. Pan i señora macie prawo wiedzieć. Ale proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie.
— Jakie?
Zaczerwienione oczy otworzyły się, popatrzył bez drgnienia powiek na Jordana.
— Co się z panem stanie, kiedy już będziemy bezpieczni?
— Nie myślałem o tym.
— Dokąd pójdziecie?
Bez słowa, nie patrząc na Susan, Jordan rozłożył ręce i gest ten wyraził całą beznadziejność ich sytuacji.
— Nigdy tego nie zrozumiem — mówił Camara. — Nigdy, dopóki będę żył.
— Bardzo nam było żal pana. To wszystko, a potem sprawy przybrały zły obrót.
— Ale przecież zdawał pan sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
— Z początku wydawało się ono nie tak wielkie.
— Człowiek ryzykuje dla ludzi, których zna. Ja nie mam żadnych praw do pana współczucia.
— Niech mi pan powie — zmienił temat Jordan — czy rozstrzelałby pan generała Zorenę, gdyby jego przewrót się nie udał?
— Nie — odpowiedział Camara stanowczo.
— A jego oficerów?
— Nie.
— Wczoraj rano rozstrzeliwano ludzi w Tribulacion. Żeby ocalić kogoś od takiej śmierci, niekoniecznie trzeba go znać osobiście.
Zapadła długa cisza. Camara ukrył twarz w dłoniach.
— Gdybym był dość bezwzględny w ciągu ubiegłych paru tygodni, ocaleliby. Oni i wszyscy inni. A my troje nie znaleźlibyśmy się tutaj… Człowiek jest taki, jaki jest, i nie może być inaczej. Ale w tym kraju staje się mimo wszystko mordercą. I tego też nauczyłem się zbyt późno. Z tą tylko drobną różnicą, że to jego przyjaciele są zabijani, nie wrogowie.
Znowu szli wzniesieniem, zatrzymując się częściej, bo stromizny były coraz trudniejsze do pokonania. Nie upłynęło dużo czasu i Camarę znów trzeba było nieść. Z początku zdawało się Jordanowi, że przychodzi mu to lżej niż poprzednio. Może przystosował się, a może otępiło go własne zmęczenie.
Schodzili z jednego garbu, by wspiąć się na następny, i znowu na następny; aż wczesnym popołudniem otoczeni już byli oceanem pokrytych lasami wzgórz. Dawno zniknęły równiny. Na północy główny łańcuch gór wznosił się jak poszarpana ściana ponad nieruchomą falą drzew, potężny, nagi, budzący lęk. Starali się trzymać grzbietów, ale czasami z braku lepszej drogi musieli schodzić w głębokie parowy. Wspaniale opierzone ptaki ćwierkały i śpiewały nie kończące się trele nad ich głowami, a roje motyli zrywały im się spod nóg jak wybuchy kolorowego pyłu.
Tego dnia niósł Camarę kilka godzin i miał wrażenie, że jest on coraz cięższy. Czasem podczas odpoczynku rozmawiali z sobą krótko, urywanie, gdyż brakowało im tchu. I w miarę jak jego siły słabły wyraźnie, zaczęła mu się ukazywać osobowość Camary. Do tej pory był dla niego wartością nieznaną — obcym, na którego głowę naznaczona była cena, współtowarzyszem ryzyka, rozpaczy i wyczerpania. Ale powoli Jordan zaczął rozumieć, jakiego rodzaju człowieka uratowali od zagłady. Początkowo był o niego zaborczo zazdrosny, zdecydowany działać losowi na przekór. Teraz już nie. Teraz w miarę upływu dnia zaczęło narastać w nim uczucie koleżeństwa, przyjaźni dla tego wątłego byłego nauczyciela, który okazał tyle prawdziwego współczucia dla swoich ludzi, dla swego kraju.
Camara powiedział w pewnej chwili z namysłem:
— Garcia nie dopuściłby do tego.
Garcia był jego ministrem spraw wewnętrznych.
— Czyżby?
— On był mocniejszy, twardszy. Trzeba być twardym, jeśli chce się przetrwać. Wszyscy mi to powtarzali, łącznie z Garcią. Bo jeżeli się nie trwa, nie można mieć nadziei, że coś się osiągnie.
— A co pan starał się osiągnąć?
— Wolność i sprawiedliwość społeczną.
Jordan znał dobrze ten oklepany slogan, ale teraz został on wypowiedziany z największą powagą. Camara oblizał spękane wargi, prawie się uśmiechnął.
— W tej części świata nie można ich wprowadzić w ciągu jednej nocy. Sprzeciwiają się temu historia i tradycja. Trzeba na to czasu, ale żeby zyskać na czasie, trzeba się sprzeciwiać właśnie temu, co chce się wprowadzić. — Zastanowił się chwilę. — To zagadka nie do rozwiązania.
Jordan obiecał sobie, że któregoś dnia przed ich rozstaniem dowie się wszystkiego o tym nieoczekiwanie skromnym człowieku. Ale to może poczekać. Będzie dość czasu, żeby przyłożyć oko do mikroskopu i poznać nareszcie wszystkie ukryte przyczyny ich wspólnej klęski. Camara od czasu do czasu coś mruczał, jakby się z czegoś spowiadał, ale Jordan przestał go nakłaniać do zwierzeń, gdyż w miarę jak zbliżał się wieczór, umysł jego rejestrował coraz mniej. I to, wraz z innymi rzeczami, mogło zaczekać.
Kilka razy spostrzegli nędzne wioski przylepione do wygolonych jak tonsury pagórków powyżej albo poniżej grzbietu, na którym się akurat znajdowali, i wyraźne krechy uprawnych tarasów. Często też widzieli gdzieś w dali krętą wstążkę jakiegoś szlaku. Wczesnym popołudniem nagle zagubili się na ostrej stromiźnie porosłej dzikimi zaroślami coca i gdy nagle ujrzeli przed sobą ścieżkę, podążyli nią bez namysłu. Prawie w tej samej chwili natknęli się na Indianina z wielkim wolem, który dźwigał naręcze drzewa i spojrzał na nich z niemym zdumieniem, gdy go minęli. To jedno ostrzeżenie wystarczyło; odtąd unikali każdej ścieżki, jaką zobaczyli, choćby najbardziej kuszącej.
Słońce zapadło na zachodzie i niebieskie cienie zalały wąwozy. Po raz pierwszy od wielu godzin poczuli chłód na spoconych ciałach. Nie byli w stanie określić, ile przeszli, ale teraz przestało ich to interesować. Oczy rzadko odrywali od ziemi i zmordowani szli w zapamiętaniu — czasem podczas podchodzenia z trudem łapali równowagę, jak gdyby mieli pod sobą mocno naprężony sznur, to znów schodząc zataczali się i potykali jak pijani, by znaleźć środek ciężkości. Nie mieli teraz jakiegoś odległego określonego celu — zawsze tylko następny grzbiet. Popędzał ich nawyk i Jordan pewno maszerowałby aż do zachodu słońca, gdyby Susan nie poprosiła o postój.
— Tom, mam już dość.
Była bliska łez, jej rozpacz zaskoczyła go. Tak długo prowadził, tak straszne wyczerpanie czuł po każdym postoju, że przyjął jej milczenie bez skarg za rzecz oczywistą. Ale teraz mógł dostrzec, jak bardzo się zmieniła w ciągu tego dnia. Oczy jej błyszczały chorobliwie, twarz miała nienaturalnie czerwoną, wstrząsały nią dreszcze.
— Proszę, Tom.
— Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej? — Zsunął Camarę z pleców, nagle zaniepokojony, wściekły sam na siebie. — Chyba nie jesteś chora?
Potrząsnęła głową.
— Po prostu kryzys, nic więcej.
— Na pewno?
— Na pewno.
Usiedli koło niej na ziemi porosłej paprociami. Niebo na zachodzie było bardziej szkarłatne niż krew i zielonkawe światło pod drzewami quebracho przechodziło w liliowy cień. Gromada małp przegalopowała tuż koło nich. Jordan otworzył puszkę mięsa i podał ją Susan.
— Musisz jeść — powiedział stanowczo, kiedy odmówiła.
— Później.
— Nie, teraz. Pan także — zwrócił się do Camary. — Musimy podtrzymywać nasze siły.
Słone różowawe mięso rosło im w gardle. Po południu podzielili się jedną puszką piwa, zostały im tylko dwie. Ale takie straszne mieli pragnienie, że kiedy skończyli mięso, Jordan otworzył puszkę z morelami i po kolei pili syrop, każdym łykiem płucząc usta.
Potem zasnęli, zapadając w głębokie, bez marzeń zapomnienie, zanim szybki zmierzch odsłonił czekające już gwiazdy. W nocy bezgłośna błyskawica przecięła niebo. Gdzieś niezbyt daleko kuguar stoczył śmiertelną walkę z dzikiem. Ale żadne z nich nie drgnęło aż do nadejścia świtu, a wtedy obudzili się sztywni, bierni, pełni strachu wobec cierpień fizycznych, jakie krył dla nich w zanadrzu nowy dzień.
Ostre zielone światło błysnęło na horyzoncie i ogarnęło niebo, kiedy jedli. Las rozdzwonił się przenikliwym jazgotem ptasim, jasne promienie przeszyły zatęchłe, martwe powietrze. Podzielili następną puszkę mięsa i wykończyli morele, a potem znowu ruszyli w drogę. I znowu mieli wrażenie, że nie było żadnej przerwy w bolesnym wysiłku pokonywania wzniesień, że nie było czasu, kiedy nie wędrowali poprzez nie kończące się garby wzgórz w kierunku wysoko położonej przed nimi granicy.
Camara szedł sam niecałą godzinę. Cud, że potrafił tyle wytrzymać; Jordan był mu wdzięczny za te momenty wytchnienia. Naprawdę mordercze chwile dopiero ich czekały i każde odroczenie tego wyroku było niezwykle pożądane. Góry wznosiły się jakieś trzy lub cztery tysiące stóp ponad granicą drzew i nie ulegało wątpliwości, że Camarę trzeba będzie nieść, kiedy zacznie się wspinaczka. Był o wiele słabszy niż dwadzieścia cztery godziny temu i czasem przytulony twarzą do policzka Jordana szeptał mu do ucha coś bez związku, jak gdyby już stracił zmysły. Jednak o niego Jordan przestał się na razie martwić. Teraz najbardziej obawiał się o Susan. Z panicznym lękiem myślał o wyniku badania lekarskiego, jakiemu będzie musiała się poddać, kiedy będą już bezpieczni.
Uparcie wracała pewna scena. Zaledwie dwa dni temu, choć mówił jej, żeby się ciążą nie przejmowała, pojechał jak wariat do Swanna… A teraz każdy jej krok zdawał się młotem wbijać w jego sumienie wielkie poczucie winy.
Tego ranka prawie nie odzywali się do siebie. Minęło południe, a oni ciągle szli, wspinali się stumanieli od wysiłku. Las zmienił się, przerzedził. Niebo, bezbarwne od żaru, wyglądało jak przetykane jedwabiem, a niespokojne ćwierkanie ptaków tłumiło pulsowanie krwi w uszach. Nadal trzeba było wypatrywać ścieżek, unikać wiosek. Ale możliwość natknięcia się na jakiś poszukujący ich oddział Zoreny była raczej nieprawdopodobna. Dzikość otaczającego ich krajobrazu dodawała otuchy, zresztą obawę pochwycenia stępiło straszliwe wyczerpanie. W południe przełknęli letnią porcję piwa i znowu ruszyli, Jordan przygięty coraz większym ciężarem Camary. Puszek w torbie było już bardzo niewiele.
Minęła jeszcze jedna godzina, może dwie — Jordan stracił zupełnie poczucie czasu. Nagle Susan trąciła go w ramię wskazując coś.
— Spójrz — powiedziała.
Mrugając od potu zalewającego oczy spojrzał z powątpiewaniem we wskazanym kierunku.
— Wodospad — powiedziała. — Tam.
Zobaczył go od razu i humor mu się poprawił. Wąska biała szrama była o jakąś milę od nich, nieco powyżej, wśród cedrów. Zorientował się, że grzbiet, którym idą, zaprowadzi ich blisko, i natychmiast ruszyli, podnieceni nadzieją na ugaszenie wreszcie pragnienia i tym, że będą mogli wykąpać się, ochłodzić storturowane ciała. Przyspieszyli kroku. Ale dojście do wodospadu trwało dłużej, niż obliczył Jordan. Grzbiet wił się leniwie, przekornymi skrętami, a kiedy spróbowali pójść skrótem, musieli potem rozpaczliwie wydobywać się z zarośniętego dzikimi chaszczami wąwozu. Na pewien czas stracili wodospad z oczu, prowadził ich tylko jego nie milknący szum.
Kiedy znowu wdrapali się na zbocze, znaleźli się powyżej wodospadu i mogli widzieć dalszy odcinek spienionego potoku o jakieś sześćdziesiąt stóp pod sobą.
Jordan poprowadził ich w dół. Zbita gęstwina broniła drogi do samego strumienia, ale wreszcie wyszli na szeroką platformę skalną tuż obok kaskady. Krystalicznie jasna woda tworzyła tu i ówdzie małe lusterka.
Stali oddychając chłodnym powietrzem. Z jednej strony ponad orzechy i drzewa iglaste wznosiły się stromo nagie góry, z drugiej w dole skłębiona zieleń podgórza sięgała daleko jak okiem sięgnąć. Nienawiść i zemsta wydawały się równie odległe jak równiny, bezpieczeństwo nareszcie w wymiernym zasięgu.
Huk wody wyrwał Camarę z jego transu. Jordan usłyszał, że mówi:
— Tam w dole jest wioska.
— Gdzie?
Znowu spojrzał we wskazanym kierunku. Rzeczywiście była tam wioska, wciśnięta w pętlę strumienia w jego dolnym biegu, ale dość daleko, i nie widział powodu do obaw. Inne wioski mijali równie blisko, zresztą był u kresu wytrzymałości, bliski załamania. Wypocił z siebie najbardziej elementarne poczucie ostrożności, a dźwięk spadającej wody zdawał się ich otaczać bezpiecznym kokonem.
Spuścił na ziemię Camarę i podszedł chwiejnie do migotliwej kaskady. Kroplisty strumień biegł przez uskok, gromadząc się we wgłębieniu przy brzegu. Jordan położył się chciwie pijąc, Susan i Camara polewali sobie głowy wodą.
W kilka chwil później Jordan poczuł dotknięcie czegoś twardego na prawym ramieniu. Stało się to bez żadnego ostrzeżenia. Odwrócił głowę i zobaczył, że stoi za nim wielki, podobny do owczarka alzackiego pies. Patrzył na zwierzę pełen niedowierzania, na wielki czerwony język tuż koło swej twarzy i chaotyczne myśli zaczęły przelatywać mu przez głowę.
— Skąd u licha…?
Nie mógł pojąć, że widzi psa naprawdę. Tamtych dwoje podniosło się znad wody patrząc w zdumieniu. Pies też nachłeptał się wody do syta, otrząsnął się i wyczekująco zamachał ogonem wpatrując się w nich. Miał sparszywiały grzbiet.
— Przyszedł chyba z wioski — powiedział zaniepokojony Camara. — Musimy stąd odejść.
Jordan powoli wstał. Nikogo poza tym nie było widać. Pies cofnął się i czekał na sztywnych łapach, jak gdyby zapraszając do zabawy.
— Musimy natychmiast stąd odejść — powtórzył Camara, podnosząc głos, żeby go Jordan lepiej usłyszał.
Jordan podniósł kamień i rzucił w kierunku pobliskich cedrów. Pies skoczył za nim, zaczął buszować w krzakach, a potem wrócił czekając na następny. Jordan krzyknął na niego. Raczej zagniewany niż przerażony pochylił się, żeby podnieść następny kamień, i wtedy zauważył półnagiego chłopca stojącego po drugiej stronie skalnej płyty. Chłopiec klasnął w ręce dwa razy i zawołał coś. Pies zawrócił z przekrzywioną głową. Wtedy chłopiec jeszcze raz klasnął, a pies przeskoczył strumień i pobiegł za nim w las. Nagle znowu byli sami.
— On nas widział — odezwał się Camara.
Oczywiście, że ich widział… Jordan zawahał się, zdrowy rozsądek walczył o lepsze z paraliżującym znużeniem. Czuł się zupełnie pusty, jak gdyby już nic w nim nie zostało, do czego mógłby się odwołać. Ale dopiero błaganie o chwilę wypoczynku malujące się wyraźnie na ściągniętej twarzy Susan skłoniło go do tego, że postanowił się nie ruszać.
— Jeśli się ukryjemy, będziemy tutaj bezpieczni. — Camara zaczął protestować, ale przerwał mu ostro: — Po co tyle szumu? Tylko dlatego, że widział nas jakiś dzieciak?
Zeszli ze skały i zanurzyli się w lesie na głębokość trzydziestu, może czterdziestu jardów. Mieli uczucie, że znajdują się o mile całe od wodospadu i nawet Camara się uspokoił. Głód i wyczerpanie szybko wygnały to zdarzenie z ich pamięci. Słońce rzucało długie poziome promienie przez górne gałęzie, a poszarpane proporce nieba zaczynały już blaknąć. W ciszy zjedli wieczorną rację, podając sobie z rąk do rąk puszkę. A kiedy była pusta, nie czekając na zapadnięcie zmierzchu skulili się i po raz trzeci od opuszczenia Tribulacion zapadli w głęboki sen.
Następną rzeczą, jaką Jordan sobie uświadomił, było to, że Susan dotyka go ręką. Zdawał się dźwigać z bezdennej otchłani. Szum wodospadu uspokoił jego myśli. Znowu go dotknęła, ale nie miał żadnego przeczucia niebezpieczeństwa.
— Co takiego? — spytał zaspany.
Nie odpowiedziała. Otworzył oczy i miał wrażenie, że serce mu lodowacieje w piersi.
Pochylał się nad nim jakiś człowiek — człowiek w spiczastej czapce.
8.
Jakiś głos powiedział:
— Señor Jordan?
Przerażony czuł, że palce Susan ściskające jego dłoń drżą, słyszał szurające w pobliżu w ciemności kroki. Ale w głowie mu się mąciło i nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa.
Postać nieznajomego zachwiała się, potem rozległo się pstryknięcie i wyskoczyło małe światełko, zataczając żółte koło, ukazując kościstą rękę, metalowe guziki i kawałek oliwkowozielonego rękawa. Dłoń zbliżyła się nieco i w świetle latarki zobaczył śniadą twarz o nieprzyjaznych oczach, zniekształconą cieniami pod ostro zarysowaną czapką.
— Señor Jordan — znowu powtórzył nieznajomy. Podszedł bliżej i Jordan spostrzegł, że ma dystynkcje porucznika. — Chyba nie zaprzeczy pan temu? Zapewniam pana, że to byłaby tylko strata czasu. Wiem, kim pan jest. Pan… i pańska żona — promień światła, kiedy gestykulował, spoczął również na Susan — i oczywiście pański towarzysz.
Jordan mógł jedynie patrzeć. Puls zaczął mu bić coraz szybciej. Wreszcie spóźniony refleks kazał mu spytać:
— Kto pan jest?
— Jeśli to pana interesuje, nazywam się Gonzalez. Porucznik Saturnino Gonzalez.
Jordan głośno przełknął.
— Czego pan od nas chce? — Przez głowę przelatywały mu najróżniejsze myśli.
— W tym momencie żądam, żebyście oboje państwo wyszli ze mną na otwartą przestrzeń. Tutaj nie miejsce na rozmowę. — Ton porucznika był pełen szacunku, nawet kiedy dodał: — Muszę też państwa uprzedzić, że nie jestem sam, proszę więc zachowywać się spokojnie.
Chłopiec z psem… W umyśle Jordana panował chaos, ale zaczynał się teraz formować obraz. Dżip nad brzegiem jeziora. Punkt kontrolny w La Travesia. Ratusz… Przeznaczenie miało macki ośmiornicy.
— Gdzie jest…? — zaczął i urwał.
— Pański przyjaciel? — podsunął porucznik.
— Tak.
— Przy wodospadzie. — Latarka zgasła. — No, idziemy, i proszę pamiętać, że za państwem jest żołnierz.
Jordan wstał, pomógł Susan, w geście tym zawierając całą swą miłość do niej, całą rozpacz. Bolesna sztywność uświadomiła mu, że to fizyczne wyczerpanie było przyczyną ich klęski. Znowu pomyślał o chłopcu, z goryczą przypomniał sobie zlekceważone obawy Camary.
— Proszę iść za mną — powtórzył porucznik. Był niezmiernie grzeczny. — Proszę.
Posłuchali go w milczeniu. Jakieś pnącze opasało szyję Jordana, odrzucił je z gniewem. Światło księżyca zalewało skalną platformę, srebrzyło płachty spadającej bezustannie wody. W środku siedział Camara, otaczało go czterech żołnierzy. Dwóch następnych wyszło spoza drzew za Jordanem.
— Oto pański przyjaciel — powiedział porucznik.
Camara wyglądał, jak gdyby jeszcze bardziej się skurczył. Ktoś plunął mu w twarz i plwocina lśniła na szczecinie brody jak wydzielina ślimaka. Jordan zmusił się, żeby na niego spojrzeć. Wszystko stało się tak nagle, że nadal był jak w szoku, nadal sparaliżowany, ale upokorzenie Camary podziałało na niego niby chlaśnięcie batem.
— Tak mi przykro — powiedział składając ręce. — Tak strasznie przykro.
Camara chyba lekko wzruszył ramionami. Jeden z żołnierzy mruknął coś niedosłyszalnego do swego sąsiada, który zarechotał głośno. Jordan spostrzegł, że patrzyli na Susan, pozostali również.
— Postąpił pan nierozważnie, señor Jordan — powiedział porucznik. — Gdybyście państwo weszli nieco głębiej w las, nigdy byśmy państwa nie znaleźli. A tak ułatwił nam pan zadanie. Obecny tu sierżant Lozano potrafi wyczuć obecność człowieka na odległość dwudziestu pięciu kroków. — Uśmiechnął się zimno. — Najpierw obudziliśmy pańskiego przyjaciela, ponieważ on…
— Dlaczego pan go stale tak nazywa? — wybuchnął Jordan. Powtarzanie tego słowa miało w sobie akcent drwiny. — Dlaczego nie mówi pan o nim po nazwisku?
— A czyż nie jest pańskim przyjacielem? Dlaczego tak mam nie mówić? — Brwi porucznika złączyły się jak dwie bliźniacze liszki.
— Ma przecież nazwisko. Dlaczego nie używa go pan? Chyba zasługuje na trochę grzeczności, co?
— Pan może sobie używać nazwiska, señor, jeśli to panu odpowiada. Dzięki temu upewnimy się, że nie popełniamy omyłki. — Urwał przebiegle, ktoś się roześmiał. — Czy ma pan pistolet?
— Nie — odparł stanowczo Jordan.
— Żadnej broni?
— Nie.
— Pozwoli pan jednak, że dla pewności sprawdzę. Proszę podnieść ręce. — Obsunął dłonie w dół od pach. Był młodszy, niż się wydawało pod drzewami. — A to?
— Klucz do otwierania konserw — wyjaśnił Jordan. Był w zapiętej na guzik kieszeni koszuli.
Tęgi kapral przerwał mu:
— Tutaj jest trochę jedzenia, panie poruczniku. — Podniósł w górę płócienną torbę. — Kilka puszek.
— Ile?
— Pięć — odparł kapral.
— Bochenków i ryb — dokończył porucznik.
Potem nie zwracając uwagi na klucz przejechał rękami po spodniach Jordana, pomiędzy udami, następnie nie kryjąc zaciekawienia odwrócił się do Susan.
— A co z panią, señora?
— Jej nie ma potrzeby rewidować — wtrącił się szybko Jordan. — Ona też nic nie ma. — Za jego plecami ktoś wypowiedział sprośną uwagę, tym razem głośniej. Jordan zaczerwienił się z gniewu. — Czy nie może pan im kazać, żeby przestali? Moja żona zna hiszpański.
Porucznik wrzasnął jakiś rozkaz i ci najbliżej niego cofnęli się niedbale.
— Są tylko żołnierzami — wyjaśnił — i taki mają język. Ale przepraszam za nich. — Spojrzał na Susan i zawahał się. — Wierzę pani mężowi na słowo — powiedział wreszcie. — A teraz proszę usiąść i chwilę zaczekać.
Zawołał sierżanta i miał już odejść z nim, kiedy Jordan go zatrzymał.
— Co pan z nami zrobi?
— Sądzę, że to oczywiste, señor.
— Ale teraz, zaraz.
— Teraz wrócimy do wioski. — Widać było wyraźnie, że od czasu do czasu lubił podkreślać swój autorytet. — Zająłem już dla nas chatę. Nie będzie kłopotu z zajęciem następnej.
— Musimy najpierw wypocząć.
— Nie od razu ruszamy, za jakiś kwadrans.
— Potrzebny nam jest dłuższy wypoczynek — upierał się Jordan. — Moja żona nie czuje się dobrze.
— W wiosce wypocznie lepiej niż tutaj. — Znowu uśmiechnął się lodowato. — Nie jest pan w sytuacji, w której mógłby pan dyktować warunki, señor.
— Ona jest w ciąży.
Porucznik zlustrował Susan szybkim spojrzeniem. Najwidoczniej nie uwierzył mu. Sierżant zbliżając się do Jordana splunął demonstracyjnie.
— To prawda, zapewniam pana. — Jordan zrobił błagalny gest. — Gdyby mogła tu zostać do rana…
Grał na zwłokę — chciał mieć czas, żeby się zastanowić. Nadzieja była prawie całkowicie unicestwiona, ale dla jakiejś niezrozumiałej przyczyny był pewien, że jeśli opuszczą tę skałę, nie będą już nigdy mieli najmniejszej szansy. I teraz nie widział żadnej, ale ciągle był pod wpływem szoku, ciągle kołowało mu się w głowie. Wprost nie mógł znieść widoku skulonej postaci Camary ani świadomości, że on właśnie był odpowiedzialny za to, co się stało. Otoczył ramieniem Susan, przerażony nagle jej pełnym lęku milczeniem i tym, co o niej mówił.
— Można będzie ją nieść — powiedział porucznik. — To nie tak daleko.
Z rozpaczą Jordan wytoczył ostatni argument:
— Stać pana przecież na wspaniałomyślność.
— Dlatego, żeśmy naszą rybkę złapali na haczyk?
Był oburzony, że zostało to powiedziane niedaleko Camary.
— Nie proszę ze względu na niego.
— Trzy rybki — uśmiechnął się porucznik. — Wszystkie trzy za jednym zamachem.
Jordan wzruszył ramionami.
— Obchodzi mnie w tej chwili tylko moja żona. Ona nie jest w stanie…
Sierżant przerwał z rozdrażnieniem:
— Pan mnie wzywał, panie poruczniku? — Był starszy od porucznika, krępy, pospolity, miał małe oczka.
— Zaczekajcie chwilę, sierżancie.
— Kiedy ruszamy? To nie miejsce, żeby tu marudzić.
— Powiedziałem: zaczekajcie!
Jordan nie spuszczał oczu z wąskiej twarzy porucznika. Bał się zbytnio nalegać, żeby nie zdradzić się ze swymi prawdziwymi myślami, ale wiedział, że teraz zasiał w nim niepewność. Spostrzegł jeszcze jedno spojrzenie, jakim porucznik obrzucił Susan, tym razem z uwagą, i domyślił się, że chciałby okazać galanterię wobec kobiety.
Nastąpiła długa chwila ciszy, wypełniona szumem spadającej wody. Sierżant wyraźnie niecierpliwił się czekaniem. Szurał nogami i kasłał znacząco, a jego nie ukrywane rozdrażnienie zdawało się jeszcze bardziej denerwować porucznika.
Jordan zaryzykował i powiedział:
— To tylko kwestia paru godzin. Nie wiem, która teraz, ale w tych okolicznościach nie proszę chyba o wiele.
— Jest dziewiąta.
— Mamy przed sobą całą noc — wtrącił sierżant nie mogąc się opanować. — To miejsce wcale mi się nie podoba.
— Nikt was nie pyta o zdanie — warknął porucznik. A potem, jakby bardziej na przekór sierżantowi niż dla jakiejś innej przyczyny, powiedział: — Dobrze, señor. Zaczekamy tu do świtu. — Skłonił się lekko przed Susan. — Ze względu na panią, señora.
Jordan poczuł niezwykłą ulgę.
— Dziękuję panu.
— Zostajemy tutaj? — zapytał z oburzeniem sierżant.
— Słyszeliście, co powiedziałem. Każcie ludziom zebrać gałęzi i chrustu. Trzeba rozpalić ognisko, o tutaj, w środku.
Sierżant, zanim odszedł, spojrzał na niego ze złością. Porucznik zdjął czapkę z głowy i pogładził ulizane włosy.
— Trudno, żeby człowiek tego pokroju zrozumiał — powiedział grzecznie, patrząc uważnie na Susan. — Brak im współczucia. — Zrobił kilkanaście kroków w stronę Camary i kopnął go. — Chodź tutaj — powiedział. — Do tych dwojga. Chcę, żebyście wszyscy byli razem, żebym mógł was widzieć.
Milczeli zgnębieni. We trójkę leżeli w pobliżu płonącego ogniska i Jordan zastanawiał się, co zyskał nakłaniając porucznika do pozostania na skalnej platformie. Zrobił to pod wpływem instynktu. Kiedy ustąpił początkowy paraliżujący strach, był pewien, że opóźni ich zgubę, jeśli nie zostaną przeniesieni do wioski. Strzeżona chata była tym samym co więzienie. Spędzą wiele nocy w takich chatach, aż wreszcie znajdą się wśród ścian z betonu i stali, i oczekiwać będą na przesłuchania w świetle łukowych lamp. Zrozumiał to prawie natychmiast, gdy został wyrwany ze snu. Wiedział też, że nie mają żadnej szansy ucieczki podczas eskortowania ich na leśnych ścieżkach. Instynktownie poprosił o kilka godzin zwłoki, ale teraz to osiągnięcie marnym wydało mu się zwycięstwem. Co może zrobić? Co może zrobić każde z nich? Równie dobrze mogliby się znaleźć na placu koszarowym. Nikłe światełko nadziei, jakie rozbłysło po decyzji porucznika, prawie zupełnie zgasło.
Zmusił się do sformułowania myśli. Cicho powiedział do Camary:
— Jak długo siedział pan tutaj, zanim nas przyprowadzili?
— Kilka minut.
Lewe oko miał podbite, krew w kąciku ust.
— Kto to zrobił? — spytał Jordan.
— Chyba sierżant. — Trudno go było usłyszeć poprzez szum wodospadu. — Ale to nie ma znaczenia.
Był dziwnie spokojny, zrezygnowany i po raz pierwszy robił wrażenie, że wcale się nie boi.
— Przepraszam, że musiałem tak mówić do porucznika — powiedział Jordan.
— O mnie?
— Tak.
Wąskie ramiona uniosły się pod wygniecioną płócienną marynarką.
— Miał pan po temu powody. Pańska żona dość wycierpiała. Słowa i tak nie mają teraz żadnego znaczenia. Wszystko skończone.
— Niekoniecznie.
Camara potrząsnął głową.
— Powiadam panu, że skończone. Za trzy, cztery dni nie będę żył. A pan i pańska żona…
— Nie wolno panu tak myśleć.
— Ale to prawda.
— To moja wina… że tak się stało. Powinienem był słuchać…
— Wręcz przeciwnie. — Camara z wysoko zadartą głową spojrzał ze smutkiem na gwiazdy. — Gdyby nie pan, już bym nie żył.
I wtedy zaczął płakać, czego nikt nie potrafiłby dostrzec, chyba że znalazłby się bardzo blisko. Leżał sztywno wyprostowany i łzy przeciskając się przez zamknięte powieki spływały mu pomiędzy gęste siwe włosy ponad uszami. Jordan nie uczynił nic, żeby go pocieszyć. Pozwolił mu płakać. W łzach tych była wielka godność. Jak gdyby nie opłakiwał tylko siebie samego, ale całe cierpienie i brutalność, i nienawiść, i chciwość, jakie rządzą ludzką rasą.
Gdzieś w lesie warknęło niewidzialne zwierzę, a zielona gałąź zasyczała w płomieniach, Susan miała również oczy zamknięte, ale nie spała. Kiedy Jordan wyciągnął rękę i dotknął jej, odwróciła głowę i spojrzała na niego. Przez chwilę w milczeniu szukała jego twarzy, jakby oczekując na znak nadziei, a potem z rozczarowaniem odwróciła od niego zaczerwienione znużone oczy. Wzięła w dłoń jego wyciągniętą rękę i przytuliła do policzka, patrząc pustym wzrokiem przed siebie, i ten gest przeszył mu serce niewymownym bólem.
Im obojgu Jordan miał ochotę powiedzieć: „Nadal jeszcze mamy szansę. Do świtu dużo czasu. Coś na pewno wymyślę!” Ale nie dowierzał już samemu sobie. Spojrzał ponad płytą skalną na sześciu żołnierzy, którzy ponuro ich otaczali, na porucznika, który siedział oddzielnie po drugiej stronie ogniska. I wiedział, że tylko cud może ich uchronić przed długim porannym marszem i tym wszystkim, co czeka ich potem.
Porucznik coś pisał ołówkiem w bloku. Kiedy skończył, rozejrzał się wokoło i zawołał:
— Lozano!
Sierżant podniósł się i podszedł do ogniska powłócząc nogami.
— Tak jest. — W głosie brzmiała bezczelność. Porucznik wydarł kartkę z bloku.
— Będziemy mieli godzinne warty — powiedział — w tym porządku.
Sierżant spojrzał na listę bez entuzjazmu.
— Ludzie jednak woleliby znaleźć się w wiosce.
— Doprawdy?
— Tutaj jest bardzo wilgotno. I ten hałas wody działa im na nerwy.
— Skarżycie się jak stara baba — uciął porucznik. — Dałem wam najlepszą godzinę — przed północą — sobie wziąłem najgorszą: trzecią nad ranem. Czego chcecie więcej?
— Dachu nad głową — mruknął sierżant.
A potem podszedł po kolei do wszystkich żołnierzy. Ktoś jęknął, ktoś inny zaprotestował głośno. Porucznik gniewnie patrzył na obchód sierżanta, a kiedy pierwszy żołnierz miał objąć wartę, kazał mu się pośpieszyć.
Płonące polano obsunęło się i w powietrze buchnęła kaskada iskier. Porucznik dorzucił drzewa do ognia, potem minął trzeszczące płomienie i stanął patrząc na Camarę. Na jego twarzy malował się wyraz triumfalnej satysfakcji i upłynęło sporo czasu, zanim się zorientował, że Jordan na niego patrzy.
— Przez pana naraziłem się moim ludziom — powiedział. — Mam nadzieję, że jest mi pan wdzięczny.
Jordan nie odpowiedział.
— Ten tutaj — wskazał na Camarę — także powinien być wdzięczny.
— Wdzięczny?
— Sierżant Lozano był zdania, żeby go zastrzelić na miejscu. — Na to wspomnienie uśmiechnął się lekko. — Sierżant Lozano zawsze jest zwolennikiem doraźnych akcji. Czasem zgadzam się z nim, ale nie dziś wieczorem… Dzisiejszy wieczór jest odmienny. Wyjątkowy.
Jordan tylko patrzył na niego. Jakże cienka bywa czasem warstewka poloru.
— Pan także jest wyjątkowy. Pan i pańska żona. — Zdawało mu się chyba, że Camara i Susan śpią. Urwał, wyciągnął metalowe pudełeczko i poczęstował Jordana cienkim czarnym cygarem. — Nie?… Jak pan chce. — Zapalniczka znowu błysnęła, kącikiem warg wypuścił kłąb dymu. — Niech mi pan powie — spytał — dlaczego dwoje Amerykanów wmieszało się w sprawy tego człowieka?
— Pan jest na złym tropie — powiedział Jordan. Nie widział nic złego w prowadzeniu tej rozmowy. Musi być jakiś słaby punkt w tym człowieku, coś, co mógłby wykorzystać. — Nie jesteśmy Amerykanami.
— Powiedziano mi…
— Jesteśmy obywatelami brytyjskimi.
— Brytyjskimi? — Porucznik pokazał zęby, skinął głową. — To może oznaczać różne rzeczy, jak sądzę… Anglików, Irlandczyków…
— Jesteśmy Anglikami.
Wartownik obchodził ich powoli, udając, że nie słucha, przerzucając karabin z jednego ramienia na drugie. Już teraz wyglądał na znudzonego.
— A więc dwoje Anglików, co? — Porucznik był naiwnie wytrwały. — Może byliście państwo związani z reżimem? — Był tak wychowany, że wszędzie węszył zepsucie, intrygę. Szukał po omacku jakichś tajemnych związków.
— Nie zrozumiałby pan, nawet gdybym panu powiedział.
— Nie?
— Nie.
— W każdym razie chciałbym usłyszeć odpowiedź.
— Zapomniałem, jakie było pytanie.
Porucznik zwęził oczy i wypuścił powoli kółko dymu.
— Dlaczego cudzoziemiec pomagał takiemu człowiekowi jak on?
— Mógłbym przytoczyć panu wiele powodów.
— Niech pan poda choć jeden, señor. Ten najważniejszy.
Jordan głęboko odetchnął.
— Z powodu takich ludzi jak sierżant Lozano — powiedział spokojnie.
— Lozano? Pan żartuje.
— Daleki jestem od tego.
Nastąpiła pełna zdumienia cisza.
— Godzinę temu jeszcze pan w ogóle nie wiedział o istnieniu sierżanta Lozano. Jakżeż więc…?
— Powiedziałem: „Z powodu takich ludzi jak sierżant Lozano”… Jak Zoreno, jeśli pan woli. Obydwu można zaliczyć do tej samej kategorii.
— Nadal nie rozumiem.
— Wcale nie sądziłem, że pan zrozumie. Załóżmy, że po prostu nienawidzę ich podejścia do życia.
— To nie jest wystarczające wyjaśnienie. — Porucznik wyjął cygaro z ust. — Pan musiał się czegoś obawiać, señor. Dlaczegóż by pan uciekał? Dlaczego musiał pan z żoną — o której pan mówi, że jest chora — uciekać w ten sposób, i do tego z takim człowiekiem? Pan musiał się czegoś obawiać, señor — powtórzył. — Popełnić jakieś przestępstwo.
— Myślałem, że przesłuchania nastąpią dopiero później.
— Jestem ciekaw, to wszystko. Każdy na moim miejscu byłby ciekaw. A kiedy pan mi tu opowiada zagadki o moim sierżancie i łączy go z generałem Zoreno, tym bardziej jestem ciekaw. — Znowu wyszczerzył zęby. — Będzie pan musiał o wiele lepiej przygotować sobie odpowiedzi, kiedy przyjdzie czas. Zapewniam pana. — Jordan milczał, więc ciągnął dalej: — Do jakiej swojej kategorii pan mnie zalicza, señor?
— Pana?
— Tak. — Uśmiechnął się zarozumiale. — Do tej samej co sierżanta? — Kiedy Jordan nie odpowiedział, rzekł: — Gdyby nie ja, ucieczka by się panu udała. Do mnie z pewnością musi pan czuć szczególną nienawiść, większą nawet niż do generała Zoreno. — Była w nim jakaś dziwna słabość, potrzeba urągania, okazywania swej wyższości — a równocześnie zdobywania sobie sympatii. Strącił popiół z cygara. — Wykonuję tylko mój obowiązek.
— Oczywiście.
— Oficer robi to, co mu każą. Bez gadania.
— Gdzieś to już słyszałem — powiedział Jordan. Spojrzał na wąską twarz nad sobą. — Za tydzień będzie pan majorem. Może nawet pułkownikiem.
— Wykonanie obowiązku bywa czasem nagradzane.
— Wobec tego powinien nam pan być wdzięczny. — Zaczął się w duchu zastanawiać, czy nie poprosić go, żeby puścił wolno Susan, ale następna uwaga porucznika wybiła mu ten pomysł z głowy.
— I jestem. Moi ludzie również. Tak między nami pan jest dla nich wart mnóstwo pesos.
— Nawet moja żona?
— Nawet żona.
— Przecież ona nic nie zrobiła.
— O tym zadecydują inni. Bardzo im na niej zależy, a to coś znaczy. — Urwał na chwilę. — Ale pan jeszcze nie odpowiedział na moje pytanie, señor.
— Odpowiedziałem, niech mi pan wierzy, że odpowiedziałem.
— Dziwny z pana człowiek. Bardzo dziwny. — Porucznik odrzucił czarny niedopałek. Światełko zamigotało nagle na jego skórzanej kaburze i po raz pierwszy Jordan spostrzegł wystającą kolbę pistoletu. — Mam tylko nadzieję — ciągnął porucznik — że kiedy dotrze pan do miejsca przeznaczenia, lepiej potrafią pana zrozumieć niż ja. Ze względu na pana mam taką nadzieję.
Ale Jordan przestał już go słuchać. Pistolet przykuł jego wzrok jak magnes.
Gdybym tylko mógł go dostać w swoje ręce — pomyślał. — O Chryste, żebym jakoś mógł dostać go w swoje ręce…
* * *
Uczepił się tej myśli desperacko. Porucznik przeszedł na drugą stronę ogniska i wyciągnął się używając czapki jako poduszki. Wartownik krążył miarowo, kopiąc przed sobą kamyk. Jeden z żołnierzy już nawet chrapał, Susan i Camara spali mocno. Wkrótce czuwał tylko wartownik i Jordan.
Jakiś dziwny niepokój wyganiał z jego ciała pulsujące znużenie; leżał wpatrzony w niebo, pogrążony w myślach. Porucznik dopiero nad ranem miał objąć wartę, a on potrzebował czasu, żeby opracować jakiś plan, który doprowadziłby do zabrania mu pistoletu. Właśnie jemu. Nie chciał ryzykować zbliżenia się do któregoś z żołnierzy, byli bardzo podejrzliwi, trzymali się z daleka. Żeby się o tym przekonać, w chwilę później wstał udając, że chce podsycić ogień. Wartownik natychmiast przestał kopać kamień i wycelował karabin, obserwując go wrogo, dopóki nie położył się znowu koło Susan. Nie… to musi być porucznik. Musi jakoś znaleźć się blisko niego, uśpić jego czujność. Ale nie tutaj. Nie na otwartej przestrzeni.
Jak — rozmyślał. — Gdzie?
Camara poruszył się, przeżywając widocznie jakiś okropny sen, Susan ukryła głębiej twarz w zagięciu ramienia. Kiedy odpowiednia chwila nadejdzie, oboje muszą być gotowi. Ale czy nadejdzie… Teraz było zbyt wcześnie, żeby ich niepokoić. Najpierw musi ustalić, co zrobi. Do tej pory miał tylko mgliste pojęcie, ale im dłużej rozważał ten pomysł, tym bardziej wydawał mu się beznadziejny. Starał się rozumować metodycznie, etapami, od samego początku, ale jego myśli skakały od jednej trudności do drugiej.
Z kolei sierżant objął straż i zaczął obchodzić platformę skalną trzymając oburącz swój pistolet maszynowy. Głęboki niezmienny poszum wodospadu dudnił bez przerwy. Czas mijał, a księżyc żeglował coraz wyżej wśród przezroczystych płacht chmur.
Nawet jeżeli uda mu się zdobyć pistolet, co wtedy? Czy zmuszą porucznika, żeby poszedł z nimi jako zakładnik? I puszczą go wolno po kilku milach?… Nie było końca tym pytaniom, wątpliwościom. A jednak uporczywie o tym rozmyślał. Wszystko zależało od tego, czy uda mu się zaskoczyć porucznika. Nie wolno zrobić najmniejszego hałasu: to jeszcze jedna ważna rzecz. Kiedy będzie się starał zdobyć pistolet, obaj z porucznikiem muszą być z dala od reszty. Jeżeli będzie usiłował to zrobić. Jeżeli trafi się okazja…
Narastało w nim powoli ogromne napięcie. Sierżant patrzył w jego stronę, ilekroć go mijał. Za którymś razem zatrzymał się o kilka kroków od nich i w zamyśleniu wysysając pusty ząb popatrzył najpierw na Camarę, a potem na Susan, i Jordan zobaczył, jak na twarz wypełza mu wyraz pożądliwości. Znienawidził go.
Załóżmy, że uda mu się skłonić porucznika, żeby poszedł z nim w zarośla — to nie będzie takie trudne — i załóżmy, że uda mu się zdobyć pistolet. Dobrze… Co będzie, jeśli któryś z żołnierzy obudzi się? Czy zmusi porucznika, żeby rozkazał swoim ludziom opuścić skałę? Poleci im rzucić broń, kiedy zbliżą się do nich? Doskonale potrafił przewidzieć różne rodzaje komplikacji, gdyby do tego doszło. Ale wystarczyło, żeby rozwikłał jakiś problem, już majaczył następny. Wreszcie zrozumiał, że na razie może tylko planować zdobycie pistoletu. A i to przecież było więcej niż wątpliwe.
Sierżant skończył wartę i zastąpił go chudy żołnierz, który chichotał nieprzyzwoicie. Północ — pomyślał Jordan. Jeszcze trzy godziny, zanim wartę obejmie porucznik. Środek ogniska zapadł się wyrzucając stożek szarego popiołu. W lesie krzyknął przeraźliwie jakiś ptak i Camara drgnął, jakby go zawołano po nazwisku.
Jordan ułożył się na boku podkładając rękę pod głowę. Zamknął oczy udając, że śpi, i natychmiast ujrzał pistolet zwisający na udzie porucznika i zapięcie kabury na wyżłobionej kolbie. Zaczął wyobrażać sobie, w jaki sposób jednym szybkim ruchem go wyrwie. Upłynęła chwila i znowu ten obraz powrócił — on znajduje się za lewym łokciem porucznika, błyskawiczny ruch… Czuł, jak zimny pot spływa mu po plecach, z taką intensywnością przeżywał wyimaginowaną scenę.
Przyszła kolej na tłustego kaprala — godzina pierwsza. Jeszcze dwie godziny… Susan i Camara znajdować się będą w samym środku platformy skalnej — musi o tym pamiętać. A co będzie, jeśli sierżant albo któryś z żołnierzy nabierze podejrzeń i nie zgodzi się wejść między drzewa wbrew rozkazowi?… Ogarnęła go panika. Ale myśl o ucieczce górowała nad wszystkim, musiał zdobyć pistolet. I wiedział z przerażającą trzeźwością, że nic go nie powstrzyma przed tym, żeby spróbować. Nie miał nic do stracenia. Nic. Żadne z nich nie miało nic do stracenia.
Ogień palił się słabo i małe czerwone języczki płomieni ledwo pełgały wśród nie dopalonych kawałków drewna. Kapral bezmyślnie nadstawił dłonie w kierunku ogniska, ziewnął, a potem wrócił na swoją orbitę. Z miejsca, na którym leżał, Jordan mógł widzieć wierzchołki oblanych światłem księżyca gór; ich bliskość umocniła go w decyzji. Były teraz tak blisko: tym razem to nie złudzenie. Jeżeli mu się uda, jutro o tej porze będą bezpieczni…
Druga godzina i następna zmiana warty. Teraz przyszła kolej na tęgiego, krępego żołnierza. Ten, zamiast chodzić, wolał stać oparty cierpliwie na karabinie, przerzucając tylko ciężar z jednej nogi na drugą. Jordan rzucał na niego ukradkowe lękliwe spojrzenia, starając się z jego postawy wywnioskować, ile czasu upłynęło. Minuty wlokły się i rozciągały; zaczął teraz obserwować księżyc, który już po trochu schodził z zenitu.
Wydało mu się wprost nie do uwierzenia, że ani Susan, ani Camara nie wiedzieli, co planuje. Nie powie im na razie. Strażnik jest zbyt blisko. Powie im w ostatniej chwili — wtedy, kiedy porucznik zostanie obudzony. Wystarczy jedno, dwa słowa; szybkie ostrzeżenie, że mają być w pogotowiu.
Dłonie mu się pociły, czuł lekkie mdłości. Wiedział doskonale, co uczyni, ale wszystko zależało teraz od zachowania porucznika. Znowu zamknął oczy i raz, drugi, trzeci odtworzył planowaną scenę; za każdym razem uświadamiał sobie, że to czyste szaleństwo, teraz widział to jeszcze jaśniej niż przedtem. A jeśli porucznik krzyknie, nie zechce ruszyć się nawet sterroryzowany pistoletem? A jeśli nie uda mu się w pierwszej chwili zabrać pistoletu?
Obserwował, jak żołnierz przenosi ciężar z jednej nogi na drugą, uważnie ogląda paznokcie. Teraz już niedługo… Napięcie zżerało nerwy Jordana jak kwas. Minęło jeszcze kilka minut. Żołnierz plunął w ogień i banieczka śliny pękła z trzaskiem wśród popiołów.
Żeby się opanować, Jordan zaczął liczyć. Najpierw do stu, zwalniając, kiedy minął siedemdziesiąt. Ale żołnierz wciąż się nie ruszał. Druga setka — tym razem wolniej od samego początku. Trzecia. Dziewięćdziesiąt siedem… dziewięćdziesiąt osiem… dziewięćdziesiąt dziewięć…
Po raz czwarty wymawiał liczbę trzydzieści sześć, kiedy żołnierz spojrzał na zegarek i poszedł w stronę porucznika. Jordan czuł, że w jego żołądku formuje się supeł, skręcając się powoli jak pięść. Ostrożnie dotknął ramienia Susan, ale nie zareagowała, więc trącił ją jeszcze raz szepcząc przy tym jej imię: wtedy poczuł, że drgnęła.
— Nie ruszaj się. — To było tchnienie nie słowo.
O piętnaście jardów od niego porucznik coś mruknął, a żołnierz odpowiedział:
— Tak jest, panie poruczniku, już trzecia.
— Słyszysz mnie? Uważaj… Może uda nam się uciec. Obudź Camarę. Dopilnuj, żeby nie zasnął.
Susan uniosła głowę o ułamek cala.
— Kiedy?
— Za kilka minut, jak tylko…
Porucznik był już na nogach, żołnierz poczłapał z powrotem na swoje miejsce. Porucznik chrząknął, przeciągnął się. Jordan obserwował go przez rzęsy. Serce waliło mu, jakby ktoś uderzał w bęben. Nie potrafił uwierzyć, że zrobi to, co postanowił.
Zapas drzewa już się skończył i porucznik zaklął cicho. Kopnął w stronę ognia kilka nadpalonych gałęzi, a potem podszedł do miejsca, gdzie leżeli we trójkę.
— Ciągle pan czuwa, señor?
— Usłyszałem jakiś hałas.
Usta Jordana były suche jak pergamin. Wstał i powiedział porucznikowi, że musi iść w krzaki. Napięcie zaostrzyło jego spostrzegawczość, zauważył nawet cienką białą bliznę na policzku porucznika i kilka czarnych włosów sterczących z gładkiej brody.
Porucznik spojrzał na niego w zamyśleniu, wreszcie skinął głową.
— Oczywiście pójdę z panem.
Jordan obszedł Camarę. Zauważył uchylone nieco powieki Susan, fiołkowe oczy, lekko lśniące w poświacie księżyca. Potem ruszył w kierunku drzew. Porucznik, szary cień następujący mu na pięty, szedł o kilka kroków za nim. Minęli krawędź skały, ale Jordan zmierzał do linii cienia. Nie było to daleko.
— Wystarczy. — Głos za nim był ostry, rozkazujący.
Zaryzykował jeszcze jeden krok, zatrzymał się. Miał uczucie, że jego ciało jest z ołowiu, ciąży mu okropnie. Jego plan, jedyny, jaki miał, obrócił się wniwecz. Porucznik zatrzymał się w złym miejscu. Zamiast stąpać obok niego, był z tyłu w odległości jakiegoś jarda. Kącikiem oczu udało mu się dostrzec jego ciemną sylwetkę na tle oblanej światłem księżyca skalnej platformy. Jordan był wprost sparaliżowany brakiem decyzji, obraz porucznika pulsował mu w oczach wraz z rozpaczliwym łomotem krwi, słyszał też wyraźnie głęboki pomruk wodospadu i cichy poszum traw.
W mózgu czuł kompletny chaos. Przed sobą miał najwyżej kilka sekund. Nie mógł zwlekać w nieskończoność. Potem już nie będzie żadnej szansy… Odwrócił się powoli, jak gdyby kończył, i zobaczył, że porucznik trzyma rękę na pistolecie. Tego również się nie spodziewał.
— Niech się pan pośpieszy.
— Zaraz.
Pod drzewami było ciemno. Zrobił pół kroku do tyłu, zachwiał się i odwrócił. Porucznik właśnie odsuwał się, żeby go przepuścić; w ułamku sekundy Jordan zawahał się, a potem skoczył. Porucznik widząc, co się dzieje, chciał wyszarpnąć pistolet, ale zrobił to za późno. Głowa Jordana uderzyła go prosto w żołądek i obaj zwalili się na ziemię spleceni w dzikim uścisku, zanim dotknęli ziemi.
Porucznik jęknął z bólu i zaczęli się tarzać — ręce, łokcie, kolana szukały celu, żeby uderzyć, zadać cios. Wodospad tłumił odgłosy walki. Między nich wklinowany był pistolet, trzymali go obaj. Palce chwytały za gardło, uszy. Ręka Jordana ześliznęła się i ujrzał wtedy błysk białych zębów, rozchylone usta rozszerzyły się… Chwycił dłonią za otwarte usta, czuł, jak mu pulsują pod dłonią. Pięść uderzyła go w twarz, aż mu głowa odskoczyła do tylu. Kopnął kolanem w krocze porucznika i zobaczył, że tamten zamyka oczy z bólu. Ale natychmiast drugi cios wylądował na jego szczęce; stracił równowagę, upadł na bok, a porucznik znalazł się teraz na górze.
Pistolet nadal był uwięziony między nimi. Jordan starał się dłonią zatkać usta porucznika, ale siły szybko go opuszczały. Jeszcze jeden ogłuszający cios w twarz i ogarnęła go ciemność rozjarzona świetlnymi punktami. Porucznik jak na swój wzrost był niezwykle silny. Teraz, kiedy otrząsnął się ze zdumienia, walczył z narastającą wściekłością. Zgubił czapkę i długie ciemne włosy spadły mu na twarz.
Jordan uczynił rozpaczliwą próbę, żeby odzyskać przewagę. Z nadludzkim wysiłkiem udało mu się przewrócić porucznika na bok. Nogi toczyły wściekły pojedynek ryjąc głęboką warstwę liści. Lewa pięść porucznika znowu trafiła Jordana w twarz. Obaj, łkając, dusili się. A przez cały czas pistolet był wbity pomiędzy nich, obaj zaciskali palce na bezpieczniku.
Jordanowi ciemniało w oczach. Czuł, że pistolet drgnął, że wysuwa się z jego uścisku. Porucznik powoli zaczynał górować nad nim. I nagle Jordan poczuł ból w drugiej ręce, ostry, przeraźliwy, kiedy porucznik zanurzył zęby w przedramieniu powyżej przegubu dłoni. Na kilka sekund znieruchomiał, a potem wyrwał rękę, która opadła mu na piersi. W tym samym momencie zobaczył, że usta nad nim układają się do krzyku.
Jordan w następnej chwili wiedział tylko to, że w ręku ściska klucz do konserw, że z ukosa wbija żelazo w gardło porucznika. Czuł, jak ostrze zanurza się, natrafia na kość, usłyszał dziwny trzask, jakim zakończył się nie sformowany krzyk. Walczące ciało wygięło się w łuk, znowu uderzył, potem jeszcze raz, na oślep, z rozpaczliwą nie należącą do niego wściekłością. I nagle porucznik ucichł, opadł bezwładnie, i Jordan nie miał już z kim walczyć.
Przewrócił się na bok i wstał patrząc z przerażeniem na tę nie do pomyślenia rzecz, którą zrobił. Dysząc ciężko pokuśtykał kilka kroków i zwymiotował w ciemności. Potem odwrócił się i spojrzał znowu; jakaś część jego mózgu jeszcze krzyczała w proteście przeciwko temu, co uczynił, kiedy schylił się, żeby podnieść pistolet.
O Boże, Boże, Boże.
W głowie mu huczało. Prawa ręka była wilgotna, ciepła, lepka. Podniósł ją i zobaczywszy, że ciągle jeszcze trzyma klucz do konserw, odrzucił go daleko.
Przeszedł kilka jardów dzielących go od skały i wyjrzał — w świetle księżyca panowała cisza. Nikt się nawet nie poruszył. Uśpione ciała ludzkie leżały tak samo jak wtedy, kiedy odchodził z porucznikiem, rozłożone bezładnie wokół ognia. Olbrzymia ulga na chwilę stłumiła mdlące uczucie szoku.
Opanował się i ruszył na otwartą przestrzeń mając wrażenie, że jest zupełnie bezbronny, śledzony. Nic już teraz nie wydawało mu się realne. Szedł ostrożnie, z uczuciem, że jego nogi istnieją, żyją niezależnie od niego; dwa razy głośne skrzypnięcie jego obcasów wybiło się ponad łagodny pomruk wodospadu. Musiał przejść o kilka stóp od sierżanta, który akurat zmienił pozycję. Stanął, sztywny ze strachu, potem zbliżył się do Camary i Susan. Podniosła głowę pytająco, z szeroko otwartymi oczami.
Skinął głową, zobaczył, że dotknęła ramienia Camary.
— Chodźcie — powiedział kącikiem ust. — Zaraz, za mną…
Wstali bezszelestnie i odeszli z nim od ognia, plecami zwróceni w stronę sześciu żołnierzy. Zbawcza ściana lasu znajdowała się o dziesięć jardów od nich, a każdy krok był rozpaczliwym czekaniem na krzyk, na strzał. Ale nic się nie stało. I nagle znaleźli się wśród drzew, znowu wolni.
Wtedy zaczęli biec.
9.
Camara biegł także, jak gdyby cudowne uwolnienie przywróciło mu siły. Biegli nieprzytomnie, potykając się, zataczając, przez pokryte lasem wzniesienie prowadzące na grzbiet górski. Strach przypadł im do nóg jak dzikie zwierzę. Prawie nic nie widzieli, ale jakoś nie stracili się z oczu, a im bardziej w tyle zostawał wodospad, tym głośniejsza stawała się ich ucieczka; zdawało im się, że są ścigani, i to popędzało ich przez zalany blaskiem księżyca las, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie dotarli do szerokiego grzbietu skalnego.
Nawet tutaj nie zatrzymali się, idąc na oślep, nie zważając na kierunek. Przeszli tak kilkaset jardów bez postoju, oddychając ciężko, płuca ich paliły, nogi się uginały. Pierwszy poddał się Camara. Stanął i złożywszy się jak scyzoryk padł, chrapliwie wciągając powietrze. Susan i Jordan zatrzymali się obok niego, bez tchu prawie, wszystko w nich pulsowało. Noc zaczęła blednąc, kontury zamazywać się; świat zmieniał kolor.
Nie byli jeszcze bezpieczni. Ale byli wolni. Dla Camary i Susan było to zupełnie niezrozumiałe. Pierwsza Susan dała wyraz temu zdumieniu:
— Porucznik… Jak ci się udało…?
— Nie żyje.
— Nie żyje?
Jordan skinął głową, z ust zwisały mu długie pasma śliny. Ciszę przerywał chrapliwy odgłos ich oddechów.
— Nie żyje? — powtórzył jak echo Camara. Był zupełnie oszołomiony, tylko mgliście świadom tego, co się wokół niego dzieje. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, kiedy się ocknął na skale, był Jordan wychodzący z lasu — sam, bez porucznika. — Zabił go pan?
— Tak.
Susan głęboko westchnęła, spuszczając bezwładnie ręce.
— Myślałam, żeś go znokautował.
— Zabiłem go… Nie chciałem, ale… inaczej on by mnie zabił.
— Nic nie słyszałem — Camara ciężko oddychał. — Żadnego dźwięku.
Jordan poruszył głową gwałtownie, jak pies, który strząsa z siebie wodę. Na razie nie był w stanie mówić o tym. Drżącą rękę podniósł do twarzy i lepki dotyk palców na skórze sprawił, że zadrżał.
Splunął niezręcznie, starając się pozbyć powracającej fali mdłości.
— W drogę… Musimy mieć jak najwięcej for. Idziemy!
Znowu ruszyli. Dźwięk wodospadu stał się tylko szmerem, aż wreszcie ścichł zupełnie. Oczy ich przyzwyczaiły się do smolistej, znaczonej z rzadka plamami światła ciemności. Z każdą minutą byli bezpieczniejsi, ale ciągle nasłuchiwali najdrobniejszego hałasu.
Po jakichś dziesięciu minutach szczęście dało im kiepski atut. Znaleźli ścieżkę i tym razem Jordan nie zrezygnował z niej. Pozwolił, żeby ich prowadziła. Niedawne wypadki ożywiły ich wszystkich, szli teraz szybciej nawet niż wtedy, kiedy oddalali się od rzeki, wykorzystując siły do ostatecznych granic i nie zastanawiając się, co będzie w przyszłości.
Stada chmur gromadziły się wokół zachodzącego księżyca, który rozsiewał feeryczne światło. Jordan szedł w półśnie. Obraz poderżniętego gardła porucznika nakładał się na wszystko, na co patrzył. Nie mógł uniknąć tego okropieństwa, zapomnieć, jak naciskał klucz, ani strasznego odgłosu pękania. Towarzyszyło mu to przy każdym kroku — jak gdyby ujrzał nagle tę zwierzęcą cząstkę samego siebie, której istnienia nigdy przedtem nie podejrzewał. Z pistoletem w ręku kroczył, próbując może uciec przed czymś znacznie straszniejszym niż sierżant Lozano. Pozostałych dwoje jakoś dotrzymywało mu kroku i mieli za sobą ze dwie dobre mile, kiedy ich rozpęd zaczął słabnąć. Camara wlókł się za nimi jakieś dwadzieścia, trzydzieści jardów i Jordan wziął go spiesznie na plecy. Ale nogi też mu się plątały, więc zeszli ze ścieżki i odpoczęli. Dopiero wtedy, gdy otoczyła ich przeogromna cisza gór, byli w stanie pojąć zdumiewający fakt, że są znowu wolni.
— Która godzina? — spytała Susan.
— Około czwartej.
— Jak myślisz? Co oni teraz zrobią?
— Kiedy go znajdą? Pewno zaczną nas szukać.
— Może już go znaleźli — powiedział Camara. Głos jego był bardzo słaby.
— Wątpię w to. — Jordan ostrożnie badał swój skaleczony policzek, poruszał pogryzionymi palcami i w ciemności znowu zamajaczył mu okropny uporczywy obraz.
— W każdym razie będą mieli ciężki orzech do zgryzienia, żeby znaleźć nasz trop. Mogliśmy równie dobrze wybrać każdą inną z kilkunastu dróg.
— Ale raz już nas znaleźli — odezwał się Camara. Ciągle jeszcze się bał.
— Tylko przypadkowo. Po prostu tak się złożyło, że byli akurat w tej wiosce. Drugi raz nie będą mieli takiego szczęścia — w każdym razie jeżeli będziemy ostrożniejsi. — Spojrzał na nieruchome listowie nad głową. — To, co się stało, było całkowicie moją winą.
— Pan już najmniej powinien się tłumaczyć. Przecież pan mnie po prostu wyciągnął z grobu.
— Jedziemy wszyscy na tym samym wózku. W każdym razie z pewnością teraz. Na to morderstwo nigdy nie przymkną oczu. — Jordan tracił z wolna uczucie lodowatego chłodu. — Ja nie chciałem go zabić. Chciałem mu tylko zabrać pistolet. Ale on nie stanął tam, gdzie się spodziewałem. Stanął za mną. Za mną, rozumiecie?
— Tom…
— Godziny całe powtarzałem sobie, co mam zrobić. A potem on zepsuł wszystko tą swoją cholerną ostrożnością. Gdyby zrobił to, co chciałem, nikomu nie stałaby się żadna krzywda.
Zabijał przedtem ludzi, ale to było na wojnie, za pomocą pocisków. Obcych. Nigdy nikogo, kto by płakał mu w ramionach i wił się, nigdy czymś, co trzymał w ręku… Czuł, że ogarnia go histeria.
— Pan musi starać się zapomnieć o tym — mówił Camara. — Wymazać…
Jordan parsknął gniewnie.
— Tom, przecież on stara ci się pomóc.
— Niech pan sobie nie przypisuje całej winy — tłumaczył dalej Camara. — To tylko moja wina… i to wszystko inne. Gdyby nas znowu złapali, powiem im, że to ja zrobiłem.
— Pan!
— Nie mam nic do stracenia. I tak mnie zabiją… — Camara uniósł się niepewnie na łokciu. — Niech mi pan opowie, jak to było, żebym mógł…
— Pan nie wie, co pan mówi.
— Uczciwość względem pana i pańskiej żony nakazuje mi…
— Ale ja zawsze będę o tym pamiętać. — W głosie Jordana brzmiało rozdrażnienie. — Co czułem. — Urwał. Wszyscy milczeli. Leżeli w pstrokatej ciemności, każde pogrążone we własnych ponurych myślach. A potem odzyskując panowanie nad sobą poderwał się nerwowo, ściskając mocno rewolwer. — W każdym razie nie złapią nas znowu. No, chodźmy. Niedługo świt i najlepiej będzie, jeśli wykorzystamy tę ścieżkę, ile się da.
Wkrótce otoczył ich żywiczny zapach sosen. Tym razem Camara jechał na plecach Jordana od samego początku. Jak zawsze protestował słabo, że będzie szedł sam, ale Jordan nawet słyszeć o tym nie chciał. Nie było czasu do stracenia. Czekał ich cały dzień wędrówki, a nie mieli nawet ani jednej puszki konserw. Jordan dźwignął go na plecy i szedł tak zataczając się przez pozostałe czarne i srebrne godziny aż do świtu. Gdy tylko pierwsze zwiastuny światła musnęły sosny, zeszli ze ścieżki i zanurzyli się głęboko między drzewa, gdzie na zboczu, jak osądził potem Jordan, przespali ze dwie godziny.
Kiedy obudził się, poczuł przeraźliwy ból głowy. Słońce było już wysoko i wtedy dopiero zobaczył stężałą warstewkę krwi na prawej ręce, półkoliste fioletowe wgłębienie u nasady palców. Cała groza walki pod cedrami natychmiast wróciła. Zamknął oczy, żeby tego nie widzieć, ale to było w nim, ukryte pod powiekami, i chłodny pot zrosił mu twarz, kiedy z powrotem złożył głowę na igłach sosnowych.
— Tom.
Nie wiedział, że Susan nie śpi. Z jaką ulgą usłyszał jej glos, jak dobrze było mieć ją przy sobie.
— Słucham, kochanie.
— Czy ci pomoże, jeśli porozmawiamy o tym?
Usiadł rozdygotany i spojrzał na nią. Z pewnością go obserwowała, widziała krew i skaleczenia.
— Ja musiałem to zrobić, Susan, musiałem.
Skinęła głową czytając jego myśli, dzieląc z nim nieznaną grozę.
— Czuję się brudny — powiedział. — Odrażający.
— Nie musisz mi nic tłumaczyć.
— Myślałem, że go zaskoczę. Że nie będzie się pilnował… — Nie mógł dalej mówić i spojrzał ponad nią na zbocze, pocierając szczecinę zarostu na brodzie.
— To minie — powiedziała chcąc mu pomóc. — Z czasem. Wiem, że minie.
Wzruszył ramionami, uświadamiając sobie bezmiar ich wspólnej nędzy.
— Dla ciebie także? Wszystko, co się wydarzyło?
— Jestem pewna.
Powodowany impulsem przysunął się do niej bliżej, skulił się i w przypływie rozpaczy jęknął:
— Tak strasznie tego żałuję, Susan. O Chryste, jak ja tego żałuję. — Z bólem patrzył na to, co te dni również i z nią zrobiły.
— Wcale nie musisz niczego żałować, przynajmniej jeśli o mnie idzie — powiedziała cicho.
— Wrogowi bym nie życzył nawet cząstki tego wszystkiego.
Milczeli razem, zatopieni w myślach. Gdzieś zaśpiewał ptak, ale rozgadany chór poprzednich ranków zniknął. Camara nadal spał, zwinięty jak embrion, jak ta maleńka plamka w łonie Susan, i o tym też Jordan myślał, kiedy patrzył na niego.
— Nigdy nie przypuszczałem, że do tego dojdzie — powiedział wreszcie. — Nigdy. — Przełknął z trudem. — Kiedyśmy go znaleźli w ogrodzie…
Susan potrząsnęła głową.
— Przestań się zadręczać.
— Dlaczego musiał wybrać właśnie nasz dom?
— On na to nie miał żadnego wpływu.
— Wiem, wiem, ale…
— Nie możemy cofnąć czasu. Nawet gdyby nam się to udało, postąpiłbyś tak samo. Musiałbyś. Bo taki już jesteś. Nie potrafisz zmienić się, żeby się przystosować do okoliczności.
Z wysiłkiem powiedział:
— Ale zrobiłem to wczoraj w nocy. — Spadająca szyszka zagrzechotała gdzieś w dole. — Gdybym nie pojechał wtedy rano do Tribulacion i nie zatrzymał się przy koszarach policji…
— Też byś starał się mu pomóc. Inaczej ciążyłoby to na twoim sumieniu przez całe życie. I na moim też.
— Ale nie zamordowałbym człowieka. — W głosie jego brzmiała gorycz.
— Musiałeś, Tom. Oboje musieliśmy. — Dotknęła jego czoła. — Ilekroć myślę o minionej nocy, czuję się chora. Czuję taki sam wstręt jak ty. Taki sam lęk i wstrząs… Ale gdybyśmy odmówili wtedy, tego pierwszego dnia pomocy Camarze, bylibyśmy równie winni, a nawet więcej — gdyż wtedy to byłoby całkowicie świadome. Stale to sobie powtarzam — i ty też musisz to sobie powtarzać. Inaczej nie byłoby w tym sensu.
Teraz ona była silna. Nie taka jak nad jeziorem czy na brzegu rzeki. Teraz, kiedy potrzebował tego najbardziej, ona miała pewność, która jego opuściła.
Przytaknął niepewnie głową, zmuszając się do myślenia o przyszłości.
— Musimy ruszać.
Zrozumiała jego spojrzenie.
— Dam sobie radę.
— Ten ostatni etap nie będzie łatwy. Ale kiedy będziemy już na szczycie…
— Nie martw się o mnie.
Zmusiła się do słabego, drżącego, wzruszająco dzielnego uśmiechu; pochylił się nad nią i pocałował jej blade wargi.
— Dziękuję Bogu, że mam ciebie — szepnął. — Tylko tyle potrafię powiedzieć. Dziękuję Bogu za ciebie.
Obudził Camarę, który zesztywniał pod jego dotykiem.
— Idziemy — powiedział. — To już ostatni etap.
Umęczona twarz zmiękła, źrenice zwęziły się, znikł wyraz lęku. Camara wyglądał gorzej niż poprzedniego dnia. Stłuczenie pod lewym okiem sczerniało i rozszerzyło się, ale najbardziej niepokojąca była śmiertelna bladość. Przedtem jego powracające falami siły zdumiewały Jordana; teraz robił wrażenie człowieka zupełnie wykończonego. Z trudem nawet usiadł.
— Spróbuję. — To nie był głos, raczej krakanie.
— Nie, nie spróbuje pan — zaprotestował stanowczo Jordan. — Od tej chwili nie będzie pan już próbował. Proszę mocno się mnie trzymać, to wszystko. Tak będzie najlepiej i najszybciej.
Ta uwaga miała być bodźcem przede wszystkim dla niego. Kiedy ruszyli, drobne ciało Camary stało się znowu jego własną cząstką. Szli powoli wśród sosen, ślizgając się na igliwiu. Drzewa rosły tu luźno i nie mieli trudności z wyszukaniem drogi. Grunt stale się podnosił i słońce mrugało do nich, nagrzewając ostre powietrze, wyciągając pierwsze krople potu. Nocna sztywność powoli ustępowała i wspinali się ze względną łatwością. Ale wkrótce wzniesienia straciły regularność. Drzewa przerzedziły się i przez pewien czas szli przez zarośnięte krzakami wąwozy. Każde nowe wzniesienie wymagało nowego wysiłku, zmarnowanego natychmiast na zejście, równie wyczerpujące jak ostatnia wspinaczka. Wreszcie wyszli na jeszcze jedno gładkie zbocze porosłe strzaskanymi, sczerniałymi drzewami i też je minęli, zanim Jordan zmusił się, żeby ogłosić postój.
Pierwsza godzina ustaliła wzór na resztę poranka, choć postoje stały się częstsze, a każdy kolejny wysiłek przynosił coraz mniejsze rezultaty. Groza nie opuściła jeszcze Jordana. W momentach, kiedy się nie miał na baczności, ogarniała go tak samo bezwzględnie jak przedtem, ale nadludzki wysiłek fizyczny uodpornił go na jej ataki.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pościg był już w drodze. Sierżant tak łatwo by z niego nie zrezygnował. Zbyt wielka stawka wchodziła w grę. Ale wystarczyło spojrzeć w tył, żeby uspokoić wszelkie obawy Jordana. Wprost trudno było przypuszczać, by dwie tak małe grupki mogły się ponownie spotkać w świecie o tak gigantycznych rozmiarach. Leżący pod ich stopami labirynt leśny mógł przeszukiwać cały batalion wojska i też ich nie znaleźć. Nawet teraz, kiedy znaleźli się na łysych zboczach, z odległości wyglądaliby jak trzy niewielkie plamki, ukryte ponadto wśród cieni i splątanej linii wzgórz.
Pistolet wetknięty za pasek spodni uwierał go dokuczliwie, ale nie zdecydował się go odrzucić. Choć czuł się raczej bezpiecznie, broń jakoś dodawała mu ducha, a poza tym miał niejasną nadzieję, że uda mu się zastrzelić coś, co mogliby zjeść. Zaczynał wątpić, czy zakończą wspinaczkę przed zachodem słońca. Podejścia stawały się coraz ostrzejsze, a Camara coraz cięższy. Słońce paliło bezlitośnie w plecy i nie było żadnej chmury, która by ich chroniła. Od czasu do czasu powiał lekki wiatr, ale jakże rzadko. Od czasu do czasu mijali łaty twardej ostrej trawy, torowali sobie drogę przez skaliste upłazy, wśród których rosły skarłowaciałe krzaki. Skończyły się większe płaszczyzny, krótkie podejścia. Każdy krok to wspinaczka. Pochyleni do przodu, widzieli szczyt tylko wtedy, kiedy odpoczywali. Mogli pokonać najwyżej sto stóp na raz i w miarę jak upływał dzień, musieli robić coraz częstsze postoje.
Kamienna cisza odgrodziła ich od drżącej w upale panoramy podgórza. Po obu stronach mieli rozległe zbocza skalne, szare, brązowe, porosłe jakby zielonkawym liszajem, które lśniły i drgały w ostrym blasku słońca. Znajdowali się w zupełnie odrębnym świecie — nic nie znaczące karły w próżni upału i rozpaczy.
W południe niebo stało się oślepiająco miedziane. Na każdym postoju Camara zapadał natychmiast w gorączkowy sen, ledwie Jordan położył go na ziemi. Susan wyjęła z kieszeni chusteczkę do nosa i zrobiła mu z niej nakrycie na głowę, tak że jeszcze bardziej niż przedtem przypominał stracha na wróble. Nękały ich skurcze głodowe, a pragnienie wprost paliło wnętrzności. Nie było już nawet trawy, którą mogliby żuć, żadnych krzaków. Szli w ślad za swoimi karykaturalnie zniekształconymi cieniami poprzez nagie skały i luźny łupek. Słońce paliło bez chwili wytchnienia, wysuszając pot, ledwie pojawiał się na ich ubraniach, i Jordan miał wrażenie, że za chwilę rozpłata mu czaszkę.
Zbyt był osłabiony i pogrążony w rozpaczy, żeby się przejmować, że tego dnia nie osiągną szczytu. Przez całe długie popołudnie, trawiony okrutnym pragnieniem, dźwigając swój ciężar walczył z wyczerpaniem, ale tuż przed zachodem słońca musiał przyznać wobec siebie samego, że dalej iść nie może. Znaleźli jakieś zagłębienie i upadli tam o paręset stóp zaledwie od szczytu. Natychmiast zasnęli i nie widzieli nawet wielkich ptaków, które kołowały na wieczornym niebie, ani tego, jak ziemia, którą mieli za sobą, traciła barwę, kiedy słońce zanurzało się za rozpaloną zachodnią krawędzią. Dopiero gdzieś około północy obudziło ich zimno, a wtedy przytulili się do siebie jak dzieci przerażone ciemnością, na próżno szukające ciepła.
Rano zbudzili się przemarznięci do kości. Każdy ruch był cierpieniem, mięśnie zdawały się rozszczepiać z bólu. Ale kiedy zrobiło się wystarczająco jasno, wstali i znowu ruszyli przed siebie drżąc, szczękając zębami. Camara już nawet nie otwierał oczu. Wszystko przed nimi było zanurzone w gładkim oceanie białej mgły. Spękane zbocza i szczyty ponad nimi rysowały się wyraźnie w promieniach wstającego słońca, otaczała ich pierwotna, niesamowita cisza.
Jordan z przerażeniem stwierdził, że czeka ich jeszcze co najmniej godzina wspinaczki. A potem? Nie potrafił już jasno rozumować, ale pamiętał z mapy i swoich pobytów w Cobracho de la Frontera, że znajdują się ponad rozległym płaskowyżem. Nie będzie labiryntu wzgórz, przez które trzeba by się przebijać. Kiedy znajdą się na szczycie, będzie ich czekało stosunkowo krótkie zejście z głównego łańcucha. Wiedział o tym przez cały czas, ale dopiero teraz zaczął się zastanawiać, jak daleko jest pierwsze miasteczko czy wioska.
Słońce znowu paliło. Strawersowali niebezpiecznie nachylone łupkowe zbocze, ominęli wyniosły bastion skalny. Powierzchnia była spękana, skorodowana przez zimowe śniegi i ślizgając się co chwila powodowali małe lawiny kamieni. Wspinali się uporczywie z komiczną powolnością. Wciąż dręczyło ich pragnienie. Pot torował sobie ścieżki poprzez zakurzoną skórę, zmył plamy z dłoni Jordana. Ostatni grzbiet był coraz bliżej. Bliżej. Słabi jak starcy pełzli poprzez węźlaste brodawki lśniących brązowych kamieni, ostrożnie wybierając miejsce, gdzie postawić stopę wśród zmurszałych pieńków.
I wtedy wreszcie krótka gładka stromizna zaprowadziła ich na szczyt. Nagle — był to efekt wręcz dramatyczny — nie mieli nic przed sobą, tylko wielkie błękitne płaszczyzny sąsiedniego kraju.
Nieco dalej na grzbiecie betonowy kopiec świadczył wyraźnie, że to granica, ale nie odczuli żadnej radości ani ulgi. Upadli drżący, bez słowa i nie ruszyli się, dopóki nie ustało wściekłe pulsowanie w skroniach i nie rozjaśniła się majacząca przed nimi wizja. Wtedy spojrzeli oboje — Camara nie miał nawet na to sił — w dół na drogę, która ich czekała.
Najpierw nie zobaczyli nic — tylko niekończący się, podobny do mapy rudozielony bezmiar. Na zachodnim horyzoncie piętrzyły się pieniste chmury, po prawej widać było niskie pasmo wzgórz. Ale po pewnym czasie oczy ich zaczęły rozróżniać szczegóły. Sawanna. Las. Rzeka. Dwie rzeki… Wszystko to było niezbyt wyraźne, drżące w porannym upale. W dali mikroskopijne stado bydła, widoczne na porośniętej drzewami płaszczyźnie. Nieco bliżej uwagę Jordana przykuła cienka wyraźna linia. Kolej? Przesuwał po niej wzrok pełen nadziei, ale nieoczekiwanie skończyła się. Spojrzał bliżej, tu i tam dostrzegł płachty pól uprawnych, chyba nawet drogę. I nagle wydał ze ściśniętego gardła ochrypły okrzyk — zobaczył to, czego szukał.
Było to małe miasteczko i pewno dlatego nie spostrzegł go dotychczas. Ale teraz widział je wyraźnie — już nie mógł stracić z oczu rozsypanych pudełek. Było blisko — tak, jak o tym marzył.
Susan oblizała wargi i spytała chrapliwym szeptem:
— Jak daleko?
— Może dziesięć.
Nie dowierzał własnej ocenie, ale nie sądził, żeby miało być więcej. Dziesięć mil — i trzy tysiące stóp stromego zejścia.
— Ruszamy — powiedział.
Camara nawet nie drgnął. Jordan prawie stracił równowagę, kiedy niezdarnie wciągał go na plecy. Nie rzuciwszy jednego spojrzenia za siebie, zaczęli schodzić.
To był koszmar. Przez całe dwie godziny zsuwali się po zboczach o wiele bardziej stromych niż te, po których się do tej pory wspinali. Czasem znajdowali się na krawędziach prawie pionowych ścian. Czasem straciwszy równowagę zjeżdżali, ścierając sobie do krwi dłonie i łokcie, kiedy usiłowali zahamować pęd. Kilka razy Camara spadał z pleców Jordana, ale ciągle był półprzytomny i nie wiedział, co się z nim dzieje. Rozpalone słońce znów podjęło swoją wędrówkę po pustym niebie, wysysając z nich wszelkie odczucia. Pistolet gdzieś się potoczył i zginął. Czasem zejście było tak ostre i niepewne, że szli na oślep, kierując się stukotem spadających kamyków. Wreszcie rozpalone płaszczyzny skalne zaczęły ustępować, pojawiały się poletka sztywnej trawy, potem długie puste zbocza, takie same jak te, po których się wczoraj wspinali. Nadeszło południe, minęło; dopiero wtedy droga stała się nieco łatwiejsza i napotkali drżącą osłonę z drzew. Nie byli już nawet świadomi bólu, jakim przypłacali każdy chwiejny krok. Zmierzali w kierunku podnóża gór w stanie kompletnego otępienia. Zarośnięta ścieżka sama napatoczyła im się pod nogi, poszli nią więc korzystając z cienia kasztanowców i drzew quebracho. Wokół nich motyle pląsały wesołą gromadą. Grunt zaczął falować; potykali się wykonując nie zamierzone kroki taneczne. Ich marsz utracił rytm, w głowie mieli pustkę.
Czas mijał. Teren stał się równinny i znowu pojawiły się eukaliptusy, kukurydza, zarośla kaktusowe i brunatne leniwe strumienie. Wyschłe pastwisko. Bydło pilnowane przez pasożytujące ptactwo. Zakurzona droga. Druty telegraficzne rozpięte między przypominającymi szubienice słupami. Niebieskie sojki pokrzykujące wśród drzew pieprzowych. I wreszcie lśniąca jak sygnał świetlny wypolerowana kopuła dalekiego kościoła.
Szli kulejąc, jakby przyciągani tym widokiem; spocony Camara kleił się wprost do pleców Jordana. Znaleźli zakurzoną drogę. W kilka chwil później kobieta obładowana węglem drzewnym spojrzała na nich z biernym niedowierzaniem — ale oni prawie jej nie widzieli. Wszystkie siły, jakimi jeszcze dysponowali, skupili na widoku miasteczka, wynurzającego się na równinie jak brudne sześciany z soli i szafranu. Zapomnieli, dlaczego się tutaj znaleźli, zapomnieli o Zorenie, poruczniku i domku weekendowym, o Swannie, Gabrielu, o punkcie kontrolnym — zapomnieli o wszystkim. Wszystko i wszyscy zostało usunięte z ich pamięci — i to, dlaczego tyle wycierpieli, i to, dlaczego wytrwali.
Kołatała się tylko odrobina woli, żeby przetrzymać jeszcze trochę, i uczepiwszy się tej myśli automatycznie wykonywali każdy zataczający się, potykający krok.
Do miasta dotarli po południu. Było pogrążone w sjeście. Najpierw jakieś rozrzucone bezładnie budy, potem samotna ulica prowadząca do oślepiającego niebrukowanego placyku. Początkowo nikt nie zwrócił uwagi na ich kulawy przemarsz, ale stopniowo zaczęto im się przyglądać z ukrytych w cieniu foteli, pomiędzy domami jęły przelatywać szepty. Posuwali się z wolna wzdłuż wąskiej ulicy, a liczba gapiów rosła z każdą chwilą, narastał gwar głosów. Powietrze aż wibrowało od ciekawości. Nikt do nich nie podszedł, ale nagle ktoś wyskoczył z cienia i pobiegł przodem, krzycząc coś w podnieceniu. Kiedy wreszcie dotarli do placyku, jakiś człowiek wyszedł im na spotkanie, w pośpiechu wkładając marynarkę, wciskając czapkę na głowę.
Jordan zatrzymał się i Susan wpadła na niego. Stali tak razem, przykuci do swych chwiejących się cieni, wykrzywiwszy w słońcu twarze. Niejasno zdawali sobie sprawę z obecności tłumu zbierającego się za nimi, ale poprzez szparki oczu patrzyli tylko na zbliżającego się człowieka. To był jakiś urzędnik, gruby, w lichym mundurze zielonkawego koloru. Zwolnił, gdy znalazł się od nich o jakieś kilka jardów, i obrzucił ich spojrzeniem będącym mieszaniną podejrzliwości i niedowierzania.
— Co was tu sprowadza?
Jordan z trudem otworzył spuchnięte wargi, starał się coś powiedzieć. Ale udało mu się tylko wydobyć zniekształcone słowa:
— Señor — zaczął — przychodzimy z…
I wtedy nogi się pod nim ugięły. Zamknęła się nad nim ciemność i czuł, jak razem z Camarą pada na ziemię.
10.
Kiedy odzyskał przytomność, przekonał się, że leży na pryczy w wąskim wybielonym pomieszczeniu długości jakichś trzech, czterech jardów. Goła żarówka wisiała na środku sufitu, a w nogach, wysoko w górze miał okienko. Na zewnątrz panowała ciemność. Okno było zakratowane, ale z początku nie skojarzył sobie, co to znaczy. Poruszył głową, unikając jaskrawożółtego światła żarówki, i na niskim stoliku przy pryczy spostrzegł gliniany dzbanek z wodą, a przy nim powyginany metalowy kubek.
Woda. Nalał pełny kubek i wypił, trzy razy drżącą ręką nalewał i wypijał. Potem leżał nieruchomo na plecach z zamkniętymi oczami i starał się bezskutecznie przypomnieć sobie, gdzie się znajduje. Przez chwilę nie pamiętał nic oprócz widoku lśniącej kopuły kościoła. Ale wkrótce z mgły pamięci wydobyło się niezbyt jeszcze jasne wspomnienie zniszczonych bud, wąskiej ulicy i przypominający rozgniewane owady gwar głosów. Potem w szybkiej sekwencji obrazów zobaczył prostokątne kolorowe ściany, długie cienie… zbliżającego się do nich mężczyznę, który spiesznie wkładając mundur trzepotał śmiesznie rękami. I potem — nic. Mimo wysiłków nie potrafił wypełnić żadnym obrazem otwierającej się pustki.
A teraz było już ciemno.
Jordan spojrzał na swoje podarte ubranie, zniszczone buty i widok ten uzmysłowił mu dojmujący ból przyczajony w jego ciele. Po chwili usiadł powoli, rozejrzał się wokoło i po raz pierwszy zobaczył, że za jego głową pozostała część pomieszczenia zrobiona jest z pionowych drewnianych sięgających od ziemi aż do sufitu listew, oddzielonych kilkucalowymi przerwami. W kącie były solidne drzwi, a przez listwy przechodziły poziomo cztery wzmacniające je ciężkie drewniane deski.
Gdzieś z głębi budynku doleciał do niego czyjś jęk. Nie słyszał go przedtem. Spuścił nogi z pryczy i podszedł chwiejnie do prętów. Poprzez szpary mógł dojrzeć takie samo pomieszczenie jak jego z drugiej strony korytarza. Były jeszcze inne po obu stronach, ale wszystkie ciemne, i nie widział, czy są zajęte, czy nie.
Nagle ogarnięty przerażeniem zawołał:
— Susan!
Panowała cisza, więc znowu zawołał, i potem jeszcze raz głośniej, ale jedyną odpowiedzią był znowu jęk. Poczuł zimny dreszcz.
— Hej tam! Jest tu kto?
Jakiś owad zaczął walić w żarówkę. Wreszcie usłyszał skrzyp drzwi w zawiasach, ciche człapanie sznurkowych podeszew. Jakaś postać poruszała się w plamach światła, padających na ciemny korytarz. I wreszcie ukazała się twarz — śniada, o obwisłych wąsach i indiańskim wykroju oczu.
— Co takiego?
— Gdzie jest moja żona?
Przybyły ziewnął obojętnie.
— Ta kobieta jest obok, zaraz koło pana. — Głową pokazał kierunek.
— A ten człowiek naprzeciwko.
— Dobrze się czują?
Wzruszenie ramionami.
— Śpią.
Jordan z ulgą chwycił pręty.
— Gdzie jesteśmy?
— W Saqueta.
— Ale chodzi mi o to miejsce.
— To więzienie sądowe.
— A wy jesteście…?
— Nocnym strażnikiem, señor.
To „señor” dodało mu nieco otuchy.
— Jak długo tu jesteśmy? Która godzina?
— Wkrótce północ. Zostaliście tu przyniesieni o zachodzie słońca. — Znowu rozległ się głośny jęk. — To pijak — wyjaśnił strażnik.
Jordan przywarł do prętów. W ustach czuł gorycz, mdliło go.
— Czy jesteśmy aresztowani?
— I tak, i nie.
— Co to znaczy?
— Nie bardzo wiedzą, co z wami zrobić. — Strażnik ziewnął szerzej, zabłysły złote zęby. — Rano oni zdecydują. Tymczasem…
— Oni?
— Komendant policji i burmistrz.
— Ach, tak. — Jordan urwał i spytał wreszcie: — Czy musimy być tak zamknięci? Czy nie mogę być razem z żoną?
— Teraz nic nie można zmienić, señor. Bardzo mi przykro, ale takie otrzymałem instrukcje. — Już miał odejść, ale zatrzymał się. — Chce pan jeść?
Potrząsnął głową. Na myśl o jedzeniu poczuł skurcz w żołądku. Odszedł powoli od prętów, opadł twarzą w dół na pryczę. Siennik śmierdział, więc Jordan przewrócił się na plecy czując że ciało ma zroszone gorączkowym potem.
— Czy możecie zgasić światło?
Nie było żadnej odpowiedzi. Strażnik odszedł. Światło nadal boleśnie raziło Jordana w oczy. Zasłonił je zgiętą ręką i starał się uspokoić myślą, że nie ma powodów do obaw. Miał wrażenie, że godziny całe kręcił się i przewracał, ale naprawdę zasnął już po upływie kilku minut. Jednak lęk nie opuścił go i przez całą noc przynosił niespokojne sny wprawiające Jordana w panikę. Śniło mu się, że był w furgonetce z Susan i Camarą i jechali do Saqueta drogą, którą szli poprzedniego dnia, a pochylona nad mapą Susan nagle zawołała: „To miasto jest po złej stronie granicy, Tom. Po złej stronie!”
Obudził się gwałtownie, z przerażeniem. Był ranek. Światło zostało już zgaszone i w okienku widział kawałek błękitnego nieba. Minęło chyba pół minuty, zanim uprzytomnił sobie, co było snem — okrzyk Susan czy kopiec graniczny na szczycie wzgórza. Stopniowo strach go opuścił, ale pozostało uczucie niepewności.
Napił się znowu ciepłej wody, potem obolały usiadł chwiejnie. Czuł w głowie śmieszną lekkość, mdłości przeszły, a w brzuchu burczało mu z głodu. Nogi prawie się pod nim ugięły, kiedy stanął. Podszedł do prętów i przywarł do nich.
— Susan?
Przez chwilę panowała cisza.
— Tom? — usłyszał skrzypienie jej pryczy. I potem znowu o kilka zaledwie cali od siebie: — Tom?
— Jak się czujesz, kochanie?
— Świetnie.
— Świetnie? — Roześmiał się słabo.
— A ty?
— Ja też świetnie.
Ukazała się jej podrapana ręka. Wyciągnął dłoń i schwycił ją, zdumiony i pełen podziwu dla żony. To była jakaś jej cząstka, której przedtem nie znał.
— Co się działo wczoraj wieczorem?
— Nie pamiętam wiele, Tom. Byłam jak nieżywa. Strasznie dużo gadali. Myślałam, że się to nigdy nie skończy. Zanim nas tu umieścili, zabrali nas gdzie indziej, nie wiem gdzie. Myślę, że ja też chyba zemdlałam.
— Czy powiedziałaś, kim jesteśmy? Powiedziałaś o Camarze?
— Chyba nie. Jedno tylko pamiętam, że okropnie się tobą przeraziłam. Dali mi coś do jedzenia i picia, kiedy nas tu umieścili, ale to wszystko pamiętam jak przez mgłę. Ktoś zaczął zadawać mi pytania i zaraz dał spokój.
Jordan powiedział w zamyśleniu:
— Musimy nawiązać kontakt z naszą ambasadą w Valmojada. Camara też. Inaczej będziemy tu tkwić przez wiele dni.
— Czy możesz go widzieć?
— Czy teraz go widzę? Chyba tak… tak. — Spojrzał pomiędzy prętami i dojrzał zarys Camary w celi naprzeciw. Zawołał go. Ale skulona postać nie drgnęła nawet. — Ciągle jeszcze nieprzytomny, biedaczysko. Miejmy nadzieję, że mają tu lekarza.
Nagle ogarnęła go niecierpliwość. Pomijając stan Camary zapragnął gwałtownie wyjaśnić ich własną sytuację. Chciał jak najszybciej wydostać się stąd. Bliskość granicy denerwowała go. Tutaj byli odizolowani, bezbronni, na łasce miejscowych władz. Znowu zaczęły go ogarniać czarne, beznadziejne myśli, tym bardziej dokuczliwe, że był tak okropnie wyczerpany.
O Boże, przecież nie zostaną… nie mogą zostać wysłani z powrotem?…
Zawołał strażnika i po kilku chwilach na korytarzu ukazał się jakiś człowiek; to nie był ten, z którym Jordan rozmawiał w nocy, był jednak równie obojętny.
— Co takiego? — Nosił czarny filcowy kapelusz i jego prawe oko było stale zamknięte, co sprawiało, że miał ponury wyraz twarzy.
— Kiedy zobaczymy się z komendantem policji?
— Wkrótce.
— Co rozumiecie przez słowo „wkrótce”?
— Dziś rano.
Jordan nie mógł opanować zdenerwowania.
— Czy jest tu osiągalny jakiś doktor?
— Doktor? Owszem, jest w Saqueta lekarz, jeśli o to panu chodzi.
— Nasz towarzysz potrzebuje natychmiast pomocy lekarskiej.
— Nie ja decyduję o takich rzeczach. — Strażnik dłubał w nosie. — Chce pan jeść? Kazano mi dać panu jedzenie, jak pan zechce.
Jordan skinął głową potakująco. Nagle poczuł straszliwy głód, zawrócił do pryczy i rzucił się na nią, znowu kręciło mu się w głowie. Siennik śmierdział równie odrażająco jak on sam. Jaszczurka niby zielony płomień przemknęła przez ścianę, wyciągając i chowając błyskawicznie języczek.
Wkrótce wrócił strażnik z jedzeniem. Przyniósł je w trzech pojemnikach z aluminium, które ustawił na ziemi przed drzwiami odpowiednich cel. Zawartość składała się z chleba, mleka koziego i jakiejś kaszy z czosnkiem. Jordan specjalnie uważał, żeby jeść powoli. Potem, nawet nie wiedząc co się z nim dzieje, zapadł w głęboki sen, w czasie którego czyhał na niego podstępnie, w zasadzce, porucznik. Był też tu Swann mówiący: „Tam do licha, Jordan! Nie wiesz, kto to jest?” I potem Susan nad rzeką: „Boję się, Tom. Boję się…” I znowu porucznik…
Przekręcenie klucza w zamku wyrwało go z dalszych koszmarów. Strażnik powiedział:
— Pan pójdzie ze mną. Pani również, señora. — Podszedł do drzwi Susan. — Wzywają was oboje.
Spotkali się w korytarzu, przytulili do siebie, zgnębieni swoim wyglądem. Kiedy mijali celę Camary, zobaczyli jego wychudłe ciało, ale twarz miał ukrytą. Tylko szybki, cichy oddech świadczył, że żyje.
— Proszę za mną — polecił strażnik.
Szli za nim powoli przez cały system korytarzy, połączonych ze sobą krótkimi schodkami. Wreszcie stanęli i strażnik otworzył przed nimi drzwi o gęsto nabitych ćwiekach. Znaleźli się w pokoju, gdzie było czterech mężczyzn. Dwóch uzbrojonych policjantów stało po obu stronach pustego stołu, za którym siedziało dwóch pozostałych. Z siedzących tylko jeden był w mundurze, bogato zdobnym w pomarańczowe sznury i dystynkcje. Drugi, rumiany cywil, ubrany był w czarny garnitur i miał zapiętą na wszystkie guziki białą koszulę, ale nie nosił krawata.
Obaj wstali. Ten w mundurze pochylił się nieco i gestem wskazał im ławkę z drugiej strony stołu. Był Jordanowi jakoś dziwnie znajomy, jak ktoś, kto się kiedyś śnił. Susan szepnęła mu:
— To ten, co wczoraj wieczorem pytał. — I Jordan uzmysłowił sobie, że to człowiek z placyku.
Pokój był niewielki, wilgotny, z dywanem wyjedzonym przez mole. Zegar na ścianie wskazywał kilka minut po dziesiątej. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie i cywil skinął głową. Jego towarzysz przełknął głośno, pochylił się w przód.
— Señor, señora… Może najpierw wyjaśnię, kim jesteśmy. Nazywam się Barea i jestem komendantem policji w Saqueta. A to jest señor Lopez — burmistrz Saqueta. — Milczał przez chwilę, przesunął metalowy kałamarz. — Mamy pewne trudności w związku z państwem i ich towarzyszem. Wczoraj wieczorem na skutek waszego stanu nie można było stwierdzić waszej tożsamości, ani skąd przybywacie i dlaczego. Ale zrozumiałem z tego, co powiedziała nam señora, że jest ona pańską żoną i że wszyscy troje przekroczyliście wczoraj granicę naszego państwa. Czy tak było?
— Tak było — potwierdził Jordan.
Przez mocno zakurzone okno mógł dostrzec góry, znajdujące się o wiele bliżej, niż to sobie wyobrażał.
— Czy macie państwo jakieś dokumenty?
— Nie.
— Żadne z was?
— Nie.
— A skąd przybywacie?
— Sądzę, że co do tego nie ma wątpliwości. Jeśli jednak chodzi panu o miasto, to z Tribulacion.
Ten, którego nazwał Lopezem, notował skrzętnie.
— Tak, chodzi nam o miasto — powiedział z naciskiem. Spojrzał sponad bloku. — Jak się pan nazywa?
— Jordan.
— Co pan robił w Tribulacion?
— Mieszkaliśmy tam. — Jordan zmienił pozycję, chwilowy zawrót głowy wywoływał jego zniecierpliwienie. — Proszę pana — powiedział — to wszystko jest tylko stratą pańskiego i naszego czasu.
Barea powiedział sucho:
— Jest wiele rzeczy, których musimy się dowiedzieć, señor, i o które mamy prawo pytać. Nielegalne przekroczenie granicy naszego państwa to poważne przestępstwo i mamy obustronną umowę z naszymi sąsiadami…
— Zmusiły nas do tego szczególne okoliczności.
— Proszę wyjaśnić, co pan ma na myśli.
— Były szczególne ze względu na człowieka, który nam towarzyszył.
— Ach tak — Lopez przerwał mu. — Pański towarzysz… jak się nazywa?
— Camara — odparł Jordan.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Nazwisko jak gdyby nie zwróciło uwagi żadnego z nich.
— Prezydent Camara — dodał Jordan.
Pełna osłupienia cisza. Barea powtórzył:
— Prezydent Camara?
— Tak.
Nawet policjanci spojrzeli po sobie.
— Czy może pan tego dowieść? — spytał Lopez.
— Ja osobiście nie, ale jego ambasada. — Znowu cisza. Musiało upłynąć trochę czasu, żeby to pojęli. Mieli zazwyczaj do czynienia ze szmuglerami, przemytnikami broni. Obecność burmistrza świadczyła o tym, że byli przygotowani na coś odbiegającego od rutyny, ale czegoś równie zaskakującego najwidoczniej się nie spodziewali. Jordan ciągnął:
— Zapewniam panów, że ani nie kłamię, ani się nie mylę. Inaczej oboje z żoną nie bylibyśmy tutaj.
— A więc państwo braliście udział w jego ucieczce? — spytał Barea z wahaniem.
— Tak. — Jordan postanowił wykorzystać jeszcze jedną chwilę przedłużającego się milczenia. — Oczywiście będzie prosił o azyl. Ja ze swej strony chciałbym prosić dla prezydenta Camary o wszelką pomoc z waszej strony, panowie. Po pierwsze, jest bardzo chory i koniecznie trzeba wezwać lekarza. Po drugie, jego ambasada powinna zostać natychmiast o tym zawiadomiona — tak samo zresztą jak władze panów w Valmojada. I po trzecie, będę panom bardzo zobowiązany, jeśli nawiążecie kontakt z ambasadą brytyjską.
Lopez zbliżył twarz do ucha Barei i coś szepnął. Oficer policji skinął głową.
— Proszę o chwilę cierpliwości — rzucił przez stół.
Wstał i podszedł z Lopezem do okna, gdzie naradzali się szeptem, gestykulując gwałtownie. Znowu uczucie niepewności ogarnęło Jordana. Szczyty górskie malowały się wyraźnie w blasku słońca i ich bliskość fatalnie działała na jego wyobraźnię. Instynktownie obserwując obu mężczyzn sięgnął po rękę Susan. Nie mógł zrozumieć, o czym mówią.
Minęło kilka minut, gdzieś w oddali rozległ się warkot ciężarówki. Wtedy Barea znowu skinął głową. „Tak — doleciało do Jordana. — Tak, sam tego dopilnuję.” Wrócili razem do stołu, ale Lopez tylko po to, żeby wziąć kapelusz. Wyszedł natychmiast z pokoju; Barea usiadł z powrotem na swoim miejscu.
— Musimy przeprowadzić dochodzenie, señor. Jeżeli to, co pan powiedział, jest prawdą…
— Daję na to moje słowo.
— Nie wątpię w nie. Mimo to trzeba przeprowadzić dochodzenie.
— Mam nadzieję, że nie będzie ono trwało zbyt długo.
— Kilka godzin. — Umieścił kałamarz na właściwym miejscu. — Być może nawet krócej. Chyba sam pan rozumie, że tej doniosłości oświadczenie, jakie pan złożył, wymaga rozważenia na najwyższym szczeblu. My tu w Saqueta nie możemy podejmować żadnych decyzji. — Urwał. — Jaka jest pańska narodowość?
— Brytyjska.
Barea patrzył na nich z nie ukrywaną ciekawością.
— Camara jest przyjacielem państwa?
Słowo to przypomniało coś Jordanowi.
— Tak — odparł. Miał wielką ochotę spytać: „Co się z nami teraz stanie? Czy istnieje możliwość, że nas odeślecie z powrotem?” Ale zwalczył tę chęć. Powiedział: — Czy może pan sprowadzić do niego lekarza?
— Otrzyma pomoc, proszę się nie obawiać. Ale najpierw sam muszę się z nim zobaczyć. Nie znałem go z fotografii, więc muszę to zrobić, zanim porozumiem się z Valmojada… Proszę, idziemy.
Poszedł razem z nimi; strażnik prowadził, jeden z policjantów zamykał pochód. Barea wszedł do ponurej celi i spojrzał na oddychającego ciężko na pryczy stracha na wróble.
— I powiada pan, że ten człowiek to Camara? — W głosie jego brzmiało wyraźne niedowierzanie.
— Tak.
Jordan wszedł za nim i wpatrzył się w szarą pokaleczoną twarz, którą tak dobrze z Susan poznali. Zawsze budziła w nim litość, teraz bardziej niż kiedykolwiek.
— Wiele wycierpiał — powiedział wreszcie Barea. — To jasne.
— Czy rozpoznaje go pan?
Barea wzruszył ramionami.
— I tak, i nie.
— Zapewniam pana, że to Camara. — Dopiero teraz Jordan spostrzegł, że Camara zgubił jeden sandał, i ciekaw był, kiedy to się stało. Goła stopa była prawie czarna od brudu. — To cud, że on jeszcze żyje. Szedł na piechotę z San Pedro, zanim go znaleźliśmy.
Barea spojrzał na niego z ukosa.
— Znaleźliście go?
— Tak.
— Wydawało mi się, że pan powiedział, żeście się przyjaźnili.
— Jest teraz naszym przyjacielem — odparł Jordan.
Wyszli z celi, zmarszczka na czole Barei świadczyła, że zdaje sobie w pełni sprawę z ciążącej na nim odpowiedzialności.
— Zaraz sprowadzę lekarza, najszybciej, jak się da.
— Dziękuję panu.
— Zawiadomimy również pańską ambasadę. — Przez chwilę jakby się wahał, potem nieznacznie się skłonił. — Adios, señor, señora. Zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy.
Wrócili na swoje prycze. Ze zdenerwowania Jordan nie mógł zasnąć. Zachowanie oficera policji dodało mu nieco otuchy, ale nadal był niepewny i bardzo niepokoił się o Camarę. Z największą uwagą starał się obserwować, jak przesuwa się po gołej ziemi prostokątna plama słońca, wsłuchiwał się w odgłosy życia miasteczka dolatujące z zewnątrz. Znowu po ścianie przemknęła jaszczurka, a w kącie pająk starannie rozsnuwał swą sieć. Wydawało się, że przecież tu jest jednak bezpiecznie.
Po jakiejś godzinie Barea wrócił. Był z nim również Lopez, sposób ich bycia zmienił się całkowicie. Nie było już poprzedniej wrogości ukrywanej pod maską uprzejmości. Lopez nawet się uśmiechał.
— Samochód dla señora Camary już jest w drodze.
Fala ulgi zalała Jordana.
— A co z lekarzem?
— Wkrótce będzie w moim domu — odparł Lopez. — Poczytam sobie za wielki zaszczyt, jeśli państwo zechcą być moimi gośćmi. Nie jest to specjalnie wytworny dom, ale na przeczekanie wystarczy.
Jordan spojrzał ze zdumieniem na Bareę:
— Możemy iść, gdzie chcemy?
— Niezupełnie, señor. Formalnie biorąc jesteście państwo nadal pod moją opieką, ale jak powiedział señor Lopez, u niego będzie państwu wygodniej niż tutaj.
— A co z przewiezieniem mojej żony i mnie?
— To również będzie załatwione, ale kiedy dokładnie, nie wiem. Zajmuje się tym pańska ambasada.
— Kiedy przyjedzie tutaj pierwszy samochód?
— Myślę, że przed zachodem słońca. Valmojada jest o czterysta kilometrów stąd.
Jordan obudził Susan i wyjaśnił jej sytuację.
Na nie wiadomo skąd zdobytych noszach dwóch spoconych policjantów miało przenieść Camarę. Wyszli z sądu przez główne wejście, za nimi kroczyli majestatycznie Barea i Lopez, najwidoczniej zupełnie nieświadomi, jak rażą w tym orszaku. Trzy minuty upału wystarczyły, żeby uświadomić Jordanowi i Susan ich wielkie jeszcze osłabienie. Mieli dojmującą świadomość intensywnej geometryczności rozpalonych ścian i cieni, zakratowanych okien, całkowitej martwoty na placu i ulicy, którą szli. Kiedy wreszcie dotarli do miejsca przeznaczenia, znowu im się kręciło w głowach i byli zlani potem. Kilka stopni do pokonania, kobiece głosy w prawie zupełnej ciemności jakiegoś pełnego ludzi wnętrza. Przez dłuższą chwilę panowało zamieszanie, gdyż policjanci nie mogli zrozumieć, do którego pokoju mają wnieść Camarę. Wszyscy naraz starali się wydawać polecenia. Wreszcie jednak zapanował porządek, a oni oboje znaleźli się w małej urządzonej w stylu wiktoriańskim sypialni. Ale i tak upłynęło sporo czasu, nim znaleźli się sami.
— Trzeba przyznać, że wychodzą ze skóry, żeby nam dogodzić — stwierdził sucho Jordan, kiedy wreszcie zamknęły się drzwi za żoną burmistrza.
Zrzucili niedbale buty i rozciągnęli się na mosiężnym łóżku. Elastyczne uginanie się sprężyn działało jak balsam na ich ciała.
— Który z nich był lekarzem? — spytała Susan.
— Chyba jeszcze nie przyjechał. Za chwilę wyjdę i zobaczę, co się z nim dzieje.
Jedynie troska o Camarę trzymała senność na uwięzi, choć Susan już jej uległa. Wreszcie usłyszawszy nowy głos w sąsiednim pokoju wstał i wyjrzał. Zdumiony przekonał się, że jeden z policjantów stoi przed ich drzwiami. Był tu również Barea, pogrążony w rozmowie z niskim jegomościem w okularach, ze zniszczoną walizeczką w ręku.
— Ach, to pan — powiedział Barea. — Jak pan widzi, doktor już jest na miejscu. — Nieco zmieszany zrobił gest w kierunku policjanta. — To formalność, zapewniam pana.
Jordan przeszedł przez pokój, uścisnął dłoń lekarza.
— Jeszcze go pan nie badał?
— Nie. Właśnie wszedłem.
Jordan skinął głową.
— Zaczekam, chciałbym wiedzieć, jaka jest pańska diagnoza.
— Proszę bardzo, señor.
Barea towarzyszył doktorowi. Minął dobry kwadrans, zanim się ponownie ukazali.
— No i co?
— Odzyskał już przytomność.
— Jaki jest jego stan?
— Moim zdaniem nie najgorszy. Oczywiście jest krańcowo wyczerpany, a tętno ma nienormalnie przyspieszone. Ale zważywszy na to, co przeszedł…
— Nie umrze?
— Wydaje mi się, że nie. — Powtórzył z naciskiem: — Nie, z całą pewnością nie.
— Chwała Bogu.
— Serce ma zdrowe, a to bardzo ważne. Troskliwa pielęgnacja… — Doktor uśmiechnął się dobrodusznie. — Niech się pan nie martwi, señor, to zbyteczne.
Jordan spojrzał na Bareę.
— Czy on w pełni zdaje sobie sprawę, gdzie jest? Z tego, że przyjedzie po niego samochód, i tak dalej?
— Ależ tak.
— Czy mogę się z nim zobaczyć?
— Odradzałbym to — odparł lekarz. — W każdym razie nie teraz. Powinien mieć całkowity spokój… Pan również, señor, jeśli wolno mi coś radzić.
Jordan skinął głową.
— Trudno. Dziękuję panu, panie doktorze.
Wrócił do sypialni. Susan coś wymruczała przez sen, kiedy się obok niej położył, ale nie przebudziła się. Teraz, kiedy skończyła się niepewność, ciężar zmęczenia spadł na niego błyskawicznie i sen ogarnął go jak chmura spływająca na księżyc.
W jakiś czas później obudziła ich żona burmistrza, przynosząc jedzenie; poza tym nic nie zakłóciło wypoczynku. Nie mieli żadnych snów: zatonęli w ołowianym spokoju, który oddzielił ich od wszelkich cierpień czy wzruszeń, wszelkich myśli o przeszłości i przyszłości. Nie wiedzieli, że popołudniowa sjesta się skończyła. Nawet nagłe zamieszanie, które świadczyło o przybyciu samochodu, nie dotarło do nich. Dopiero Lopez musiał dobrze potrząsnąć Jordanem, żeby otworzył oczy.
— Słucham? O co chodzi?
— Oni są tutaj, señor.
— Oni? Jacy oni?… — Minęła długa chwila, zanim Jordan odzyskał pełną świadomość. Z zapuchniętymi oczami wstał z łóżka. Na zewnątrz słychać było gwar głosów.
— Przyjechali po Camarę, kochanie — powiedziała Susan. Poszli za Lopezem do sąsiedniego pokoju. Wydal im się pełen ludzi.
Co najmniej trzech z nich Jordan przedtem nie widział. Byli niewielkiego wzrostu, poważni, ale podnieceni; zakurzeni z powodu długiej jazdy, ale nadal po miejsku eleganccy. Atmosfera pełna była wyczekiwania i napięcia.
Barea wysunął się przed wszystkich. Głosem pełnym namaszczenia oświadczył:
— Nasz prezydent przysłał osobistego przedstawiciela. Jest on teraz u señora Camary.
Jordan skinął głową. Nowo przybyli obserwowali jego i Susan, coś do siebie szepcząc. Nie byli pewni, czy podejść, czy nie. W tym momencie drzwi pokoju Camary zostały otwarte i ukazali się policjanci niosący nosze. Zapanowała cisza. Grupka z Valmojada z szacunkiem wysunęła się naprzód.
— Ekscelencjo… Serdecznie pozdrawiamy waszą ekscelencję… Cieszymy się, że wasza ekscelencja nareszcie jest bezpieczny…
Z miną przewodnika Lopez powiedział:
— Ten wysoki mężczyzna z tyłu to przedstawiciel naszego prezydenta. Ten z siwymi włosami to ambasador señora Camary w Valmojada…
— Panowie, proszę się odsunąć! — zawołał ambasador. — Jego ekscelencja musi mieć czym oddychać. Proszę!
Zebrani cofnęli się. Jeden z mężczyzn nie krył wcale łez. Policjanci zrobili kilka kroków i znaleźli się tuż koło miejsca, gdzie stał Jordan z Susan. Zapadnięte oczy Camary rozszerzyły się, kiedy ich zobaczył, dał słaby znak, żeby policjanci zatrzymali się.
— No, nareszcie — powiedział. — Tak się niepokoiłem, gdzie jesteście.
Mówił prawie szeptem i musieli się nad nim pochylić. Twarz miał umytą i wyglądał schludnie, jak trup przygotowany do trumny.
— Cieszymy się, że wasza ekscelencja jest bezpieczny.
Cienkie palce zacisnęły się na jego dłoni. Wąskie wargi drżały.
— Jedziecie razem ze mną?
— Nie.
— Ale będziecie w Valmojada?
— Tak, trochę później.
— Macie jakieś trudności?
— Nie, żadnych. Jak wszystko pójdzie dobrze, będziemy tam jutro.
Lekarz za plecami szepnął:
— Niech go pan nie męczy, señor. — Jordan skinął głową.
Camara zwilżył wargi.
— To nie może się tak skończyć… — Jabłko Adama poruszyło się na jego wychudłej szyi. — Nawet nie zacząłem jeszcze wam dziękować. — Impulsywnie schwycił dłoń Susan. — Pani jest dzielną kobietą, señora, równie dzielną jak jej mąż. Będę się modlić za was oboje.
Starali się uśmiechnąć. Razem cierpieli, razem wytrwali. Wszystko poświęcili dla tego człowieka, przez niego został zabity porucznik. I teraz nagle przestali za niego ponosić odpowiedzialność.
— Do rychłego zobaczenia — powiedział Jordan.
— Tak, tak, wkrótce się zobaczymy… Hasta la vista. — Ze wzrokiem płonącym wdzięcznością Camara spojrzał najpierw na jedno, potem na drugie. — Wybaczcie mi — szepnął — wybaczcie.
Nosze znowu ruszyły przez pokój. Mały tłumek zakotłował się i szedł za nimi po schodach na oślepiającą blaskiem ulicę. Oczekujący samochód był wielki i przypominał kształtem karawan. Dzieci obok skakały w kurzu, niczym się nie przejmując. Susan i Jordan stali razem z Bareą, lekarzem, burmistrzem i jego żoną na schodach. Osoby towarzyszące Camarze podeszły do nich i uścisnęły im ręce.
— Gracias — powiedzieli. — Muchas gracias.
W głosie ich brzmiała melancholia, mieli smutne spojrzenie ludzi bez przyszłości. Policjanci zdjęli Camarę z noszy i umieścili go na tylnym siedzeniu. Przybysze z Valmojada usiedli obok niego. Barea i Lopez zbiegli ze schodów, żeby uścisnąć dłoń przedstawicielowi prezydenta, salutowali. Słychać było pożegnalne okrzyki: „Adios”, wreszcie samochód ruszył.
Jordan stał razem z Susan i patrzył, jak wóz odjeżdża. Burza, która przewaliła się przez ich życie, nagle ucichła. Czuli teraz tylko dziwną słabość, bolesną pustkę. Przyszłość właśnie się rozpoczynała, a oni nie byli jeszcze do niej przygotowani.
11.
Samochód z ambasady przyjechał o dziwacznej godzinie — drugiej po północy. Obudził ich skwaszony Lopez, a zaspana mina policjanta wyraźnie świadczyła, że sam przed chwilą został obudzony. Jedna misternie zdobiona lampa oświetlała główny pokój i kiedy Jordan wszedł, nieznajomy, oglądający uważnie oprawną w ramy litografię Serca Jezusowego, odwrócił się.
Zrobił kilka kroków na spotkanie Jordana, wysoki, schludny, w szarym garniturze.
— Nazywam się Philip Dunne — powiedział. Był zupełnie młody, miał około trzydziestki. Jeżeli zaskoczył go wygląd Jordana, to nie dał tego po sobie poznać. — Przykro mi, że pojawiłem się tu o takiej niesamowitej porze, ale doszliśmy do wniosku, że należy pana zabrać stąd jak najszybciej.
— Nic takiego — odparł Jordan głosem jeszcze ochrypłym ze snu. — Kochanie, to pan Dunne — zwrócił się do Susan.
Uścisnęli sobie ręce. Dunne uśmiechnął się zdawkowo.
— Sądzę, że nie musimy tu dłużej przebywać. Rozmawiałem już z señorem Lopezem, a on jest w pełni upoważniony do tego, żeby mi przekazać nad państwem… nazwijmy to opieką. Czy jesteście państwo gotowi, czy też chcielibyście coś załatwić przed wyjazdem? — Zachowywał się jak fachowy informator w wielkim domu towarowym.
— Możemy być gotowi w każdej chwili.
Pożegnali się z Lopezem i podziękowali mu za wszystko. Oprócz policjanta nie było nikogo.
Kiedy już byli przy drzwiach, Dunne powiedział:
— A co z rzeczami państwa? Mój kierowca zaczeka, aż…
— Nie mamy żadnych rzeczy — powiedziała Susan.
— Nie? — Po raz pierwszy chyba przyjrzał im się uważnie. — Nie, no tak, to przecież oczywiste… Jakiż ze mnie głupiec. Bardzo przepraszam. — Zaczerwienił się, poprawiając swój klubowy krawat, i zakończył przeprosiny formułą: — Wyobrażam sobie, ile państwo przeżyli.
Przed domem stał humber, szofer w liberii dotknął niedbale daszka czapki, kiedy ukazali się w świetle księżyca. Lopez stał na schodach w czarnej marynarce narzuconej na piżamę i ziewnął jeszcze raz, wypowiadając słowa pożegnania. Najwidoczniej stracił już dla nich zainteresowanie. Nocne powietrze było chłodne i rześkie. Wsunęli się na tylne siedzenie, Dunne usiadł obok szofera, wkładając czapkę z dużym daszkiem.
— Ruszamy, Carlos. — Odwrócił się do nich, kiedy kierowca włączył motor. — Jechaliśmy tutaj pięć i pół godziny. Niektóre odcinki drogi u podnóża wzgórz trudno nazwać autostradą, jeśli rozumie pan, o co mi chodzi, tak że będzie dobrze jasno, kiedy dotrzemy do Valmojada. Na miejscu państwa starałbym się usnąć.
— Nie sprawi nam to najmniejszej trudności — uśmiechnął się Jordan. — Ale dla pana i dla kierowcy to długa tura.
— Och, głupstwo. Takie harcerskie dobre uczynki wnoszą odmianę do codziennej rutyny.
Trzeba przyznać, że z taktu Dunne nie otrzymałby wysokiej noty, ale woleli tę jego bezpośredniość niż wypytywanie.
Saqueta, cicha i blada, przypominała miasto duchów. Wkrótce zostawili ją w tyle. Droga biegła poprzez płaskowyż oblany światłem księżyca pomiędzy niskimi ścianami skalnymi. Za nimi łańcuch górski wznosił się jak fala tuż przed opadnięciem. W bagażniku coś chrzęściło cicho, niby echo ładunku, którym Camara przykryty był w furgonetce i który potem służył im jako tratwa przy forsowaniu rzeki. Ćmy i owady w szaleńczym pędzie wpadały w promienie reflektorów, tak samo jak wtedy, kiedy jechali od promu nad jezioro, a potem znad jeziora do Amarillo.
— Jaki dzień mamy dzisiaj? — spytał Jordan.
— Poniedziałek. Nie, wtorek. Na śmierć zapomniałem, że dziś już wtorek. — Leniwie uprzejmy Dunne mówił tak, jakby jego zdaniem Jordan zapomniał o jakimś ważnym spotkaniu towarzyskim. — Czy to ma jakieś szczególne…
— Tak się zastanawiałem po prostu.
Wtorek… Jordan z trudem mógł w to uwierzyć. Po przeprawie przez Amarillo czas zaczął biec szybko. Nieco później spytał:
— Niech mi pan powie, czy udało się komuś uciec?
Dunne obrócił się.
— Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi.
— Oprócz Camary.
— Ach tak. — Wsunął rękę pod czapkę. — Prawdę powiedziawszy, nie wiem.
— Och, to nie ma znaczenia.
— Wie pan, ja się tym specjalnie nie interesowałem. — Nie wyjaśnił, czym się nie interesował specjalnie. — Oczywiście wokół Camary było sporo szumu. Meredith miał wiele kłopotów, zanim mu się udało zdobyć w pałacu informacje na temat pana i pańskiej żony…
— Meredith?
— Nasz konsul generalny. Ambasador wyjechał akurat na urlop. Meredith jest Walijczykiem… dlatego ma taki szczególny akcent. — Dopiero po chwili przypomniał sobie pierwotne pytanie i powtórzył: — Nie, prawdę powiedziawszy nie wiem.
— To nie ma znaczenia — stwierdził Jordan.
Wziął w ręce dłoń Susan, samochód kołysał nieco. Monotonny szum powietrza i zapach skórzanych obić zapraszał do snu. Pędzili na północ poprzez wysrebrzoną noc. Wioski nadlatywały i zostawały w tyle, puste, jakby przeszła przez nie zaraza, potem duże miasto, białe i martwe, przypominające kostnicę. Ale nic z tego nie widzieli. Tylko raz Jordan drgnął słysząc niewyraźnie jakieś głosy i czując, że się zatrzymali. Kiedy następnym razem otworzył oczy, na horyzoncie szarzało, a wóz z chrzęstem pędził groblą pomiędzy bezmiarem szablastej trawy i cynowosinej wody.
Wyprostował się, sztywny, zmarznięty. Susan opadła mu na ramię, a głowa Dunne'a kiwała się jak głowa mechanicznej zabawki. Jordan objął ramieniem Susan i zaczął przyglądać się uciekającemu do tyłu krajobrazowi, obserwując, jak powoli barwy nasycają niebo i ziemię. Nadal czuł w sobie ogromną pustkę. Wpatrywał się apatycznie w czerwonawe pola, soczystą zieleń i w głębi serca pragnął, żeby móc jakoś zatrzymać czas.
Dunne obudził się. Twarz miał obrzękłą i bladą.
— Gdzie jesteśmy? — spytał Jordan.
— Trzeba się rozejrzeć. — Mrugał niepewnie w świetle dnia. — Ile jeszcze zostało, Carlos?
— Dwie godziny jazdy, señor. Może trochę więcej.
Dunne odwrócił głowę.
— Od razu pan zasnął?
— Chyba tak. — Jordan pomyślał, że wyraz twarzy Dunne'a nie pasuje do błahości pytania. — Dlaczego pan pyta?
— Tak sobie.
Słońce uniosło się wyraźnie ponad linię horyzontu. Susan otworzyła oczy i przeciągnęła się.
— Dzień dobry pani. — Dunne obrzucił ją takim samym bacznym spojrzeniem. — Noc przeszła dobrze?
— Dziękuję, dobrze.
Widać było po nim, że odczuł wyraźną ulgę.
— Jedziemy trochę dłużej, niż się spodziewałem. Nieco wolniej jechaliśmy po tych wściekłych serpentynach przy zjeździe z płaskowyżu. — Urwał, jak gdyby czekał na jakąś ich uwagę, po chwili dodał:
— Co byście państwo powiedzieli, gdybyśmy się tak zatrzymali i coś zjedli?
W następnym mieście znaleźli markizę i drewniane donice z zakurzonym powojem, nieomylny znak kafejki. Zostali we czwórkę obsłużeni przez zdumionego właściciela, który prawie nie odrywał oczu od nich — zwłaszcza od Susan. Znalazło się też kilkoro bosych dzieci, które oglądały ich jak zwierzęta w zoo. Dunne'a bardzo to denerwowało, starał się bezskutecznie je odegnać, nerwowo machał czapką.
— Niech się pan mną nie przejmuje — powiedziała Susan. — Ja też bym się gapiła na ich miejscu. Tom i ja nie przysparzamy panu powodów do dumy.
Spojrzeli na siebie — Susan była w dżinsach i brudnych tenisówkach, Jordan w podartych spodniach i koszuli, na której widać było zacieki soli od wyschłego potu. To wszystko wydawało im się zupełnie nierealne, nawet fakt, że wydzielali nieprzyjemny odór, nawet fioletowe półkole, znaczące prawą dłoń Jordana.
— Przeklęte bachory — mruknął Dunne.
Wrócili do samochodu, Dunne, żeby odwrócić uwagę dzieci, rzucił kilka miedziaków. Znowu byli wśród pól, pędząc z szumem motoru w jasności poranka, tym razem już wśród normalnego ruchu na szosie, i czuli, jak z każdą milą zbliżającą ich do Valmojada nadchodzi przyszłość. Trzcina cukrowa, kukurydza, gaje cytrusowe — równie dobrze to mógł być tamten kraj. Takie same wioski przysiadły wzdłuż drogi, przedmieścia tak samo robiły wrażenie czegoś nie dokończonego, tak samo ociężale chodzili tu ludzie, taki sam mieli wyraz twarzy.
— Jesteśmy prawie na miejscu — powiedział wreszcie Dunne. Siedział teraz bez czapki. — Mam nadzieję, że podróż znieśli państwo dobrze.
Nawet taka sama stolica — stare pomieszane z nowym, barok i beton, szarzyzna i przepych. Takie same drzewa rosły wzdłuż rozdzwonionych tramwajami ulic. Takie same żółtawe fasady, takie same wypalone trawniki na skwerach, te same ogłoszenia: Coca-cola… Lampy Philipsa… Alka Seltzer, te same wymyślne fontanny, te same budki ze słodyczami i napojami gazowanymi w kolorowych butelkach, te same kioski z gazeta — mi, te same kalekie postacie proponujące bilety na loterię w blaskach tego samego mocnego słońca. I te same ironiczne slogany na ścianach, transparentach i cokołach pomników: LIBERTAD… A LA PATRIA… VIVA EL PRESIDENTE!
Inne tylko mundury, inna zwisająca bezwładnie flaga na pałacu prezydenckim i pogodna twarz patrząca ze wszystkich słupów ogłoszeniowych. Mieli dziwne uczucie, jak gdyby Camara nigdy nie istniał. Skręcili w szeroką Avenida de la Reforma, gdzie ogarnął ich tumult miasta. Uczucie nierealności narastało.
Jordan nerwowo pochylił się w przód.
— Z kim się zobaczymy?
Dunne robił wrażenie człowieka wyrwanego z jakichś marzeń.
— Przepraszam bardzo…
— Z kim się zobaczymy?
— Z Meredithem. — Zaczął badać stan swego podbródka akurat w chwili, gdy samochód zwolnił, żeby się zatrzymać. — Dziewiąta godzina to dla niego raczej wcześnie, ale mam nadzieję, że dziś będzie już w biurze. Z pewnością czeka na państwa.
Budynek ambasady nie wyróżniał się niczym specjalnym, tablica z brązu przy wejściu była równie dyskretna jak na jakimś banku. Dunne prowadził ich przez układany w szachownicę z kamiennych płyt hol, potem po szerokich marmurowych schodach. Zachowywał się teraz z wielką swobodą — był u siebie.
— Zechcą państwo chwilę zaczekać…
Zostawił ich na pozłacanej kanapce pod reprodukcją portretu królowej pędzla Annigoniego. Czuli się źle w tej wyniosłej, katakumbowej ciszy. Nieskazitelnie ubrana kobieta przeszła koło nich pasem grubego chodnika, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi; delikatny zapach perfum, jaki po sobie zostawiła, był jakby wymówką. Wreszcie wrócił Dunne.
— Proszę za mną…
— Bardzo panu dziękuję za wszystko, co pan dla nas zrobił… — powiedział Jordan, kiedy szli razem.
— Ależ głupstwo… Jesteśmy na miejscu. — Zapukał cicho i otworzył drzwi. — Państwo Jordan, panie konsulu.
Meredith miał jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat, budowę piłkarza grającego w ataku i żelazny uścisk dłoni. Dunne przy nim wyglądał jak zdechła ryba.
— Pan Jordan… pani Jordan.
Śpiewny tembr głosu zdradzał zdumienie, jak gdyby Dunne zdając mu relację nie uprzedził go należycie o ich stanie. Zauważyli faliste stalowoszare włosy, nieco odstające uszy i nade wszystko zdumiewająco brązowe oczy.
— Proszę, siadajcie państwo.
Był to duży pokój pomalowany cały na biało, za potężnym biurkiem stał zegar w kształcie słońca, a po obu jego stronach półki z książkami. U sufitu szemrał monotonnie wentylator. Spoza żaluzji docierały stłumione odgłosy ruchu ulicznego.
— Zapalą państwo?
Susan odmówiła, ale Jordan wziął papierosa.
— Dziękuję, obawiam się, że moja żona i ja sprawiliśmy panu wiele kłopotu.
— Och, proszę się tym nie przejmować. — Meredith obszedł biurko i usiadł na nim, odsunąwszy jakieś papiery na bok. — Posłałem Dunne'a, żeby państwa jak najprędzej stamtąd zabrał. Z początku sądziłem, że władze tutejsze będą robić trudności, ale zaczęli współdziałać prędzej, niż się spodziewałem. — Wyjął fajkę spoglądając na Susan. — Czy nie będzie pani przeszkadzał ten brzydki nawyk? — Nabijając tytoń powiedział: — Mówiąc szczerze, panie Jordan, jestem zupełnie jak tabaka w rogu. Wiem właściwie tylko to, że ni stąd, ni zowąd pojawiliście się państwo z Camarą w niedzielę w Saqueta. Co wydarzyło się przedtem?… Proszę się nie śpieszyć. — Potarł zapałkę, a kiedy wciągał powietrze, płomyczek zatańczył nad fajką. — Przy okazji: zamówiłem hotel dla państwa. Jestem pewien, że z radością wykąpiecie się i porządnie wypoczniecie. Ale oczywiście sporo rzeczy trzeba najpierw omówić i dopomożecie mi bardzo, jeśli zaczniecie wszystko od samego początku.
— Oczywiście.
— O ile mi wiadomo, pracował pan w Międzynarodowych Plantacjach Napiera w Tribulacion.
— Istotnie. Byłem kierownikiem tamtejszych plantacji trzciny cukrowej. Mieszkaliśmy kilka mil za miastem.
— Byliście państwo w domu, kiedy zaczęła się ta cała heca?
— Tak. To wszystko zaczęło się w niedzielę.
Meredith skinął głową.
— Proszę mi o tym opowiedzieć.
Jordan głęboko odetchnął.
— Nie byliśmy w nic zamieszani aż do środy.
— Tak.
Jordan nie bardzo wiedział, jak zacząć.
— W środę po południu znaleźliśmy Camarę w naszym ogrodzie. Był nieprzytomny, więc zanieśliśmy go do domu…
Równie dobrze mógł był zacząć od grzechotu plutonu egzekucyjnego albo od przemówienia Zoreny w radio czy od wiadomości o poddaniu się ostatnich oddziałów w Ampurias. Od jakiego punktu coś się zaczyna? Czy mógł nakreślić linię i powiedzieć, że to czy tamto zaczęło się dokładnie tutaj, i twierdzić, że było to całkowicie nie związane z czymś, co się wydarzyło godzinę, dzień, tydzień, rok przedtem, jemu albo komuś innemu?
— Czy wiedzieliście, kim jest?
— Oczywiście.
Meredith słuchał, a on ciągnął swą opowieść układając wszystko w chronologicznym porządku, przytaczając same fakty. Chwilami miał wrażenie, że mówi o czymś, co się wydarzyło komuś innemu. Nie powiedział nic o Swannie, pominął śmierć porucznika. Czasem Meredith go ponaglał, zadawał jakieś pytania. Ale przeważnie milczał, przytakując tylko głową, wypuszczając kłęby dymu z fajki. Nie spuszczał oczu z Jordana, malowało się w nich zdumienie, ale też i sympatia.
— Myślę, że to byłoby w przybliżeniu wszystko, co najistotniejsze — powiedział wreszcie Jordan. — Kiedy przyszliśmy do siebie, znajdowaliśmy się w więzieniu w Saqueta.
Na ulicy zadzwonił tramwaj, z drutów trysnęły iskry. Meredith spytał:
— Niech mi pan powie — wracając do początku — jakie były pańskie związki z Camarą?
— Kiedyś byliśmy z żoną na przyjęciu w pałacu prezydenckim, to wszystko.
— Nie znał go pan osobiście?
Jordan potrząsnął głową.
— Po prostu wszyscy znali go z widzenia — odezwała się Susan.
Meredith zmarszczył brwi.
— Niech mnie pan nie zrozumie źle, nie chcę, żeby pan się w jakiś sposób usprawiedliwiał. Ale dlaczego nie porozumiał się pan z miejscowym konsulatem? W Tribulacion jest chyba nasz konsulat?
— Nie było na to czasu.
— Przecież mógł pan zatelefonować?
— Od dwóch dni telefony nie działały. Zresztą jaki byłby tego cel, jeśli chodzi o Camarę?
— Miałem na myśli pańskie własne bezpieczeństwo.
— Wtedy, kiedy potrzebowaliśmy opieki, nie panowaliśmy już nad sytuacją. Z początku nie przypuszczałem, że ryzyko jest aż tak wielkie. Rano tego dnia byłem w Tribulacion i sądziłem, że tak samo uda mi się przejechać przez La Travesia.
— Ale dlaczego, niech mi pan powie… Wiem, że to najłatwiej siedzieć tu i zadawać pytania, ale dlaczego uważał pan za konieczne tak głęboko się wplątać w tę całą sprawę od samego początku?
— Wcaleśmy się sami nie wplątali. Przekonaliśmy się, że jesteśmy wplątani, a to zupełnie co innego. Nie mieliśmy wyboru. Gdybyśmy się nie starali go jakoś ratować, zginąłby od razu.
Meredith zamrugał powiekami.
— Rozumiem pański dylemat — i co pan czuł. Widziałem tego rodzaju przewroty i wiem, jak potrafią być odrażające. Ale czy jednak nie posunął się pan za daleko? Przecież były jakieś mniej drastyczne środki, które mógł pan był zastosować?
— Może — przyznał Jordan. — Ale wtedy wydawało mi się, że tylko jedno jest do zrobienia.
— Czy był pan wtedy sam?
Jordan zawahał się.
— Nie. — Spojrzał na Susan. — Nie. Był z nami jeszcze ktoś — na samym początku. Wolałbym nie mówić, kto.
— Nie chciał być w to wmieszany?
— Właśnie.
Myślał teraz o Swannie z jakąś bezbrzeżną apatią. Wprost niemożliwością było dla niego dokładne odtworzenie atmosfery tego popołudnia. Ale starał się raz jeszcze wyjaśnić, jak gniew, litość i nieubłagany bieg czasu zmusiły ich do działania. Wszystko to było takie odległe, zakopane pod wielką warstwą zmęczenia, ustawicznego strachu i czającej się jeszcze w zakamarkach grozy.
Kiedy skończył, Meredith powiedział:
— Jedno, co mogę powiedzieć, to tylko błagać niebiosa, żebym ja sam nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji.
Zapadła długa chwila ciszy. Robił wrażenie głęboko przejętego i bez potrzeby zajmował się długo swoją fajką. Wreszcie odezwał się:
— Jeszcze jedno jest dla mnie niejasne. O ile dobrze zrozumiałem, Camara był już w kiepskim stanie, kiedyście go państwo znaleźli. Jak więc sobie radził, kiedy zostawiliście furgonetkę nad Amarillo?
— Tom niósł go — wyjaśniła Susan.
Meredith uniósł brwi ze zdumienia.
— Niósł go?
— Przez większą część drogi.
— Ale to przecież było jakieś trzydzieści, czterdzieści mil. A góry Sierra Castano są… i.
— Mój mąż niósł go — powtórzyła. — Ja sama nie wiem, jak to zrobił.
— O Boże — powiedział powoli Meredith. Wstał i podszedł do okna, gdzie wyglądał poprzez listewki żaluzji, jak gdyby nagle zaczął się niezwykle interesować ruchem ulicznym w dole. Po chwili wrócił. — Jeszcze jedno pytanie, panie Jordan.
— Proszę?
— Który z was zabił porucznika? Pan czy Camara?
Jordan zesztywniał.
— Skąd pan wie o tym?
— Radio w San Pedro narobiło mnóstwo hałasu z tego powodu. — Wrócił na swój fotel. — To pan?
— Tak… Ale dlaczego…
— Oni też tak sądzą. I dlatego tak się wściekają.
— Czego chcą? — Jordan znowu poczuł wielkie napięcie nerwowe.
— Gardła sobie zdzierają domagając się ekstradycji pana. — Szybko dodał: — Nie, niech się pan nie niepokoi. Do tego nie dojdzie. Ale najrozsądniejszą rzeczą byłoby, gdyby pan stąd jak najprędzej zniknął.
Oboje spojrzeli na Mereditha. Sprawy toczyły się zbyt szybko dla nich.
— Warunkowo zarezerwowałem miejsca dla państwa na samolot jutro po południu. Sądzę, że wrócicie do Anglii?
— Jeszcze nie zastanawialiśmy się nad tym. — Jordan przesunął dłońmi po twarzy zdumiony. — Chyba tak.
— Złapiecie połączenie w Meksyku.
— Ale my nie mamy ubrania… pieniędzy — wtrąciła Susan.
— Zadbamy o to. — Meredith pochylił się do przodu. — To leży w interesie państwa. Kiedy tylko San Pedro zaczęło się wydzierać, omówiłem sprawę z tutejszymi władzami. Są one zdania — ja zresztą również — że najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej odlecicie. Są skłonni do współpracy na zasadzie, że o niczym nie wiedzą. Nie uznali jeszcze rządu Zoreny, ale wkrótce to uczynią. — Pełen zrozumienia urwał, współczując ich zdumieniu. — Sądzę, że dom będzie najlepszym miejscem, żeby wylizać rany, prawda?
Dom — pomyślał Jordan. Tydzień temu tęsknił za nim ogromnie. Gdzie teraz był dom?
— Zoreno się wścieka, ale przestanie, kiedy się zorientuje, że was już nie ma.
Dom — myślał Jordan. W domu znajdą się akurat na weekend…
— Czy ma pan tutaj jakiegoś zwierzchnika, jeśli idzie o sprawy Plantacji Napiera?
— Nie w Valmojada. — Jordan usiłował się skoncentrować. — Jednak powinienem zatelegrafować do Rio i do Londynu… — Zastanawiał się już prawie z lękiem, jak to sformułuje. Ale nie będzie się poniżał. Tego jednego był pewien. — Chciałbym również wysłać telegram do moich rodziców w Winchester.
Meredith skinął głową.
— To oczywiście da się zrobić… Sam dopilnuję. Będą państwu potrzebne zastępcze paszporty, wizy… — Nacisnął jeden z wielu dzwonków na biurku, uśmiechnął się. — Sądzę, że trzeba wezwać moją sekretarkę, ona zajmie się tą papierkową robotą. Im prędzej się państwo znajdziecie w hotelu, tym dla was lepiej.
Spędzili z nim jeszcze prawie godzinę, wreszcie Meredith rzekł:
— No, to byłoby chyba wszystko. — Spojrzał na podpisane oświadczenia, rozmaite formularze, wystukane na maszynie teksty telegramów. Uderzając w nie palcami powiedział: — Zostaną natychmiast wysłane. Czy jest jeszcze coś, co mógłbym zrobić dla państwa?
— W tej chwili chyba nic.
— Samochód zawiezie państwa do Martianez, to zupełnie przyzwoity hotel. Zamówiliśmy dla was pokój, a tamtejszy kierownik jest bardzo uczynny. Samochód podjedzie po państwa jutro rano o dziewiątej trzydzieści. Będziecie wtedy bardziej wypoczęci i będziecie mogli odbyć małą turę po sklepach. Moja sekretarka z wielką chęcią pomoże — dodał patrząc na Susan. — Wtedy też zrobimy państwu zdjęcia. Tymczasem zajmę się tym, żeby te pieniądze, które państwo pokwitowali, zostały przesłane do hotelu.
— Dziękujemy bardzo. Był pan niezwykle uprzejmy. — Czuli się jak biedacy korzystający z dobroczynności publicznej. — Niech mi pan powie — mówił Jordan, kiedy szli razem przez pokój — czy któryś z kolegów Camary uciekł?
— Nie słyszałem o tym.
— Krążyły plotki, że uciekł Hernandez, szef sztabu.
— Nic o tym nie wiem. Trzymamy się na uboczu, jeśli rozumie pan, o co mi chodzi. Ale wszystko świadczy o tym, że nikt ze znacznych osób nie uciekł. Zoreno zrobił, co miał zrobić, szybko i dokładnie.
— Zanim wyjedziemy, chciałbym odwiedzić Camarę. Sądzi pan, że da się to załatwić?
Meredith znowu zamrugał.
— Sądzę, że tak.
— Postanowiliśmy się spotkać, ale nie wiedziałem, że tak szybko się stąd wyniesiemy. Pewno jest w szpitalu?
— Tak.
— W którym? Nie wie pan?
— Chyba w Reina de los Angeles. — Spojrzał w czarny krater swojej fajki. — Kiedy będziecie tu państwo jutro rano, powiem, co udało mi się załatwić.
— Dziękuję panu. — Jordan urwał, ogarnięty nagłym strachem. — Ale nie istnieje taka możliwość, żeby go odesłano do kraju?
— Nie.
— Jest pan pewien?
— Absolutnie pewien — odparł Meredith, a jego śpiewny akcent był tym razem bardzo wyraźny. — Do tego z całą pewnością nie dojdzie.
Czekał na nich inny samochód i inny kierowca. Jechali przez ulice jak odbite przez kalkę do hotelu Martianez, który powitał ich chłodem i przestrzenią. Uśmiech kierownika hotelu był tak szeroki i doskonały, jak gdyby reklamował pastę do zębów, ale nie był w stanie ukryć niedowierzającego potępienia dla bezceremonialności ze strony ambasady. Z pewnego rodzaju pozbawioną taktu szybkością zawiózł ich na drugie piętro i wprowadził do pokoju.
Włączając wentylator powiedział:
— Gdyby państwo czegoś potrzebowali, proszę zawiadomić mnie osobiście. Z największą przyjemnością postaram się spełnić wszelkie żądania państwa.
— Dziękujemy.
Wskazał kartkę opartą o telefon.
— Tutaj macie państwo wyliczone wszystkie udogodnienia, jakimi służy nasz hotel. Są bardzo wszechstronne. A tutaj — otworzył jakieś drzwi — jest łazienka.
— Dziękujemy.
Kiedy wyszedł, Jordan powiedział z niewesołym uśmiechem:
— Wyraźnie dał do zrozumienia, o co mu chodzi.
Patrzyli na platany pod oknem, czuli się zagubieni, niepożądani. Byli w jakiejś otchłani zaludnionej obcymi. Uczucie zawodu stało się bardziej intensywne niż kiedykolwiek przedtem. Nie mieli żadnego celu przed sobą, żadnej granicy do przejścia, żadnej rzeki do przeprawienia się, żadnego ciężaru do dźwigania. Została im tylko pustka spełnienia i konieczność opowiadania tego, co przeżyli.
— Wprost nie mogę w to uwierzyć, Tom. Nie wyobrażałam sobie, że to się tak skończy.
— Ja też nie.
— Będziemy w Anglii przed sobotą.
— Tak. — Potrząsnął głową. — Zupełnie jakby człowiek budził się z narkozy.
Znowu pomyślał o swoim ojcu, wspominając sen, i wtedy ze znużoną pogardą pomyślał o MPN. Telegramy do Rio, Londynu i Winchesteru były w drodze, łącząc ich z tym, co niosła przyszłość. Dnie całe cierpieli w osamotnieniu. Porwał ich wir w chwiejną spiralę strachu, wyczerpania i bólu. Konsekwencje, łatwe do przewidzenia, dawno zostały zaakceptowane, ale walka o przetrwanie zawisła nad nimi jak czarna chmura.
— W każdym razie za jedno musimy być wdzięczni: że oszczędzona mi będzie rozmowa z Martinem Bryantem. Jedyną pożegnalną rozmowę odbędę z tymi ważniakami w Londynie i koniec.
Susan spojrzała na niego.
— Chcę ci coś powiedzieć, kochany.
Spojrzał wyczekująco.
— Damy sobie radę — ciągnęła. — Za rok, dwa będziemy patrzeć na to wszystko…
— Gdybym był człowiekiem wytwornym, złożyłbym rezygnację… po prostu, żeby oszczędzić im kłopotu wyrzucenia mnie.
— Daj spokój — powiedziała. — To tak, jakbyś oświadczył im, że się wstydzisz tego, coś zrobił.
— Nie bój się, nie zrobię tego.
— Może oni potrafią cię zrozumieć. Może zrozumieją, że to nie była twoja…
Roześmiał się chrypliwie.
— Kochanie, chyba dostałaś udaru słonecznego.
— Ale Meredith zrozumiał.
— Meredith nie stracił ćwierci miliona ton trzciny cukrowej, która się zmarnowała.
Przygotował kąpiel dla Susan i leżał na łóżku. Spojrzał na nią, kiedy zrzuciła brudną koszulę i dżinsy; jej ciało było niezmienione, jakby wcale nie przeżyła tych strasznych wysiłków, ale dopiero kiedy wyciągnął rękę i dotknął jej ud, przekonał się, jak bardzo schudła.
— Dopóki tobie nic nie dolega — powiedział — nie dbam, co się stanie. Jak Boga kocham, nie dbam o nic. Ty dla mnie jesteś najważniejsza.
— Damy sobie radę — powtórzyła z całą powagą. — A poza tym kocham cię. Pamiętaj o tym zawsze.
Kiedy skończyła, on też się wykąpał, powoli, rozkoszując się gorącą wodą, a potem leżeli razem nadzy pod kocem. Podano im wczesny lunch do pokoju i Jordan poprosił kierownika, żeby mu po południu przysłano fryzjera do numeru. Przez krótki czas spał, ale wkrótce obudził się i zaczął rozmyślać o Camarze. Jakie to dziwne, że gdzieś tutaj w Valmojada on był również, może też nasłuchiwał stłumionych odgłosów miasta, czuł taką samą pustkę i zagubienie jak oni. Jakie dziwne, że ich wspólnota dobiegała końca. Ich losy zmierzały w odmiennych kierunkach, i spotkania, po których tyle sobie obiecywali, ograniczą się pewno do tej jednej krótkiej wizyty w szpitalu, którą przyrzekł załatwić Meredith. Jak gdyby przeznaczenie wstydziło się, że ich zetknęło ze sobą.
Pod wpływem impulsu Jordan obrócił się na bok, podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie ze szpitalem. Susan spała, więc mówił bardzo cicho. Telefonistka przekazała go komuś, kto nie mógł zrozumieć, czego chciał się dowiedzieć. Po pewnej chwili w słuchawce rozległ się głos kobiecy, który stanowczo odmówił udzielenia jakichkolwiek informacji.
Oburzony rzucił słuchawkę na widełki. Przez kilka minut wpatrywał się w sufit. Stopniowo jego oburzenie mijało, za to ogarnął go wielki niepokój. Wstał i włożył odrażające, brudne łachy, które rzucił przed kąpielą na ziemię. W kącie stało małe biureczko, napisał kartkę do Susan wyjaśniając, dokąd idzie. Zostawił ją na stoliku koło łóżka i wyszedł po cichu z pokoju. Na klamce wisiał kartonik z napisem: „Nie przeszkadzać”, najwidoczniej umieścił go kierownik. Zszedł po schodach. Tak już przywykł, że wszyscy mu się przyglądali, iż nie zwrócił uwagi na to, że głowy w holu odwracają się za nim. Ale przy drzwiach szczupły mężczyzna w kremowym płóciennym garniturze podszedł, dotknął jego ramienia.
— Pan Jordan?
— Tak.
— Starałem się porozumieć z panem, jak tylko zamieszkaliście tu państwo, ale tutejszy personel jest gorszy niż psy policyjne. — Pokazał w uśmiechu pożółkłe zęby. — Nazywam się Philpott. George Philpott.
Zdumiony Jordan powiedział:
— Dzień dobry panu.
— Czy może mi pan poświęcić kilka minut?
— Ja… ja nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi.
— Jestem dziennikarzem, proszę pana.
Poplamione tytoniem palce podsunęły mu pod nos bilet wizytowy, na którym zdołał przeczytać nazwę londyńskiej gazety.
— Bardzo mi przykro, ale ja… — zaczął.
— Pan ma niezwykłą historię do opowiedzenia, panie Jordan. Fantastyczną. A mnie się po prostu udało akurat być pod ręką, kiedy pan z nią wyskoczył.
Jordan potrząsnął głową.
— To mnie nie interesuje. Pan niepotrzebnie traci czas.
— Pan jest teraz zmęczony. Doskonale rozumiem, co pan czuje. Ale w tym siedzą wielkie pieniądze, panie Jordan. Ja nie chcę tylko wywiadu. Jestem upoważniony do podpisania z panem umowy na serię artykułów. — Zaczął szperać po kieszeniach, wreszcie wyjął depeszę, najmocniejszy swój argument. — Panie Jordan, niech pan nie robi głupstwa. Potrzebuję tylko króciutkiego streszczenia o tym Camarze, panu i pańskiej żonie. Resztę sam opracuję, na tym polega mój zawód… Co pan na to?
— Już panu powiedziałem: nie interesuje mnie to. A teraz jeśli pan pozwoli…
Jordan ruszył, ale Philpott trzymał go za ramię, namolny jak rajfur.
— Bądźmy uczciwi, panie Jordan. Jeżeli to nie będę ja, będzie ktoś inny. Jeśli nie tutaj, to tam, gdzie pan następnie pojedzie. Nie wykręci się pan od tego — z taką historią, jaką pan ma w zanadrzu, na pewno nie. — Znowu obnażył zęby w pełnym nadziei uśmiechu. — Niech mi pan da tylko szansę. Publiczność ma prawo…
— Daj mi pan spokój, do jasnej cholery.
Jordan strząsnął gniewnie jego rękę i wyszedł na ulicę. Uderzony przez słońce aż się zachwiał. Publiczność. Niewidomy żałośnie namawiał do kupna losów na loterię. Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i kazał się wieźć do szpitala. Poznał, że jadą Avenida de la Reforma, i zirytowany zastanawiał się, czy Meredith pochwali to, co zamierzał zrobić.
Nie było daleko. Opony zapiszczały na asfalcie przed wąską fasadą szpitala przypominającą kościół. Kiedy Jordan wysiadł, uświadomił sobie, że nie ma pieniędzy, kazał więc szoferowi czekać. Przeszedł przez podwórze i znalazł się w małym podobnym do kaplicy holu; naprzeciw drzwi znajdowała się nisza, a w niej złocona figura Matki Boskiej przybrana kwiatami. Zakonnica o ciemnej twarzy, cała w bieli, dyżurowała przy biurku.
Uśmiechnęła się do niego pytająco, a on wyjaśnił jej, dlaczego przyszedł.
— Señor Camara? — spytała.
— Tak.
— Pan chce się z nim widzieć? — Była wyraźnie zdumiona.
— Jeśli to możliwe. — Pomyślał, że zmarszczenie jej brwi oznacza potępienie jego wyglądu. — To mój przyjaciel. — Uniósł ramiona szukając odpowiednich słów. — Ja… ja mu towarzyszyłem tutaj, do tego kraju.
— Ale jego tu nie ma, señor.
— Nie ma?
— Nie.
— Ale powiedziano mi…
— Zabrano go dziś rano — powiedziała ostrożnie.
— Dokąd?
— Tego nie mogę panu powiedzieć, señor.
— Siostra chce przez to powiedzieć, że siostra nie wie?
— Chcę powiedzieć, że mi nie wolno udzielać informacji.
Jordan zacisnął usta zdumiony. Zadzwonił telefon i zakonnica podniosła słuchawkę. Czekał niecierpliwie, a w głowie roiło mu się od pytań. Po jakiejś minucie zakryła dłonią słuchawkę i przeprosiła go za zwłokę. Rozmowa się przeciągała i nagle Jordan poczuł, że nie może czekać ani chwili dłużej. Meredith z pewnością wie. Zawrócił na pięcie i wybiegł na dziedziniec.
— Do ambasady brytyjskiej — rzucił kierowcy.
Pojechali szeroką aleją. Potem przeskoczył stopnie po dwa naraz. W holu z podłogą w szachownicę podszedł do niego portier mówiąc: „Słucham pana”, ale odsunął go na bok i wbiegł na schody nie słuchając, że tamten woła za nim: „Proszę pana, tam nie wolno”. Bez tchu prawie zastukał do drzwi Mereditha i natychmiast otworzył.
Meredith spojrzał znad biurka.
— Ach, to pan — i dodał zdziwiony: — Proszę wejść.
Jordan zaczął żałować swego pośpiechu, kiedy szedł przez pokój. Narastało w nim przekonanie, że robi z siebie głupca. Powinien był zaczekać, dać zakonnicy sposobność, żeby mu wyjaśniła…
— Jakieś kłopoty?
— Wracam właśnie ze szpitala. — Zobaczył, że Meredith zmrużył oczy. — Jest jakaś tajemnicza historia z Camarą. W szpitalu już go nie ma, ale nie chcą powiedzieć, gdzie jest. Sądziłem, że pan może mi wyjaśnić, o co tu chodzi.
Zapanowała cisza. Wreszcie Meredith odezwał się:
— Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że pan nie wybierze się do szpitala.
— Dlaczego?
— Dlatego, że sam chciałem pana zawiadomić — zawahał się i otoczył kłębami dymu z fajki. — Widzi pan, Camara nie żyje.
12.
Jordan na całe życie miał zapamiętać paraliżujące zdumienie owej chwili. Czas dla niego stanął w miejscu. Patrzył tępo na siwego mężczyznę z drugiej strony biurka, niewiarygodne słowa pulsowały mu w mózgu na kształt uderzeń w bęben.
Powtórzył je głośno, jak gdyby usłyszenie z własnych ust ułatwiło mu ich przyjęcie.
— Niestety tak — powiedział Meredith.
Wentylator rzucał ruchome cienie na sufit. Zegar za biurkiem wybił cicho pół godziny.
— Nie żyje — powtórzył Jordan znowu. — O Boże.
Meredith wstał, podszedł do niego.
— Nie miałem serca powiedzieć panu o tym dziś rano. Chciałem odłożyć to do jutra. Kierownik w hotelu, każdy, kto ewentualnie mógł się z panem spotkać, był pouczony, że nie wolno panu o tym mówić.
Drzwi nagle się otworzyły. Portier wybąkał jakieś przeproszenie widząc ich razem i zaczął się wycofywać.
— O co chodzi? — spytał ostro Meredith.
— Ten pan, panie konsulu… myślałem…
— Wszystko w porządku.
— To dobrze. — Portier szurnął nogami w zakłopotaniu. — Na dole czeka taksówka, panie konsulu.
— Zapłać ją.
Kiedy znowu zostali sami. Meredith powiedział:
— Jest mi okropnie przykro. To straszne, że tak się stało.
Jordan oparł się o biurko.
Nie żyje — pomyślał. — Camara nie żyje… Nadal to nie miało sensu.
Usłyszał, jak sam mówi:
— Lekarz w Saqueta był pewien, że przyjdzie do siebie. Słyszałem na własne uszy.
— Niech pan usiądzie, proszę.
Jordan automatycznie posłuchał.
— Nie mogę tego pojąć. — Ukrył twarz w dłoniach. — Co się stało? — spytał. — Serce nie wytrzymało?
Nie było odpowiedzi. Kiedy spojrzał, zobaczył, że Meredith zbliża się do niego ze szklanką w ręku.
— Proszę, niech pan wypije.
Potrząsnął głową.
— Proszę. — Meredith urwał. — Dobrze panu zrobi.
Powoli wypił whisky.
— Wyczerpanie?
— Zginął w wypadku. Samochód, którym jechał, rozbił się niedaleko od Saqueta.
Spojrzeli sobie w oczy. Jordan krzyknął:
— Nie!
— Tak. — Meredith mówił teraz szybko, jak gdyby doszedł do wniosku, że lepiej będzie nie wdawać się w szczegóły. — Nie wiemy, jak się to stało. Wszyscy zginęli. Wypadek miał miejsce na jednej z tych serpentyn przy zjeździe z płaskowyżu. Kierowca z pewnością stracił panowanie nad kierownicą. Może zawiodły hamulce. Nie wiadomo, jaka była przyczyna, dość że samochód uległ całkowitemu rozbiciu. Przejeżdżał pan tej nocy obok miejsca wypadku. Dunne mówił mi, że żadne z państwa się nie obudziło… Niech mi pan wierzy, jest mi naprawdę przykro. Ogromnie przykro, panie Jordan. Nie potrafię nic więcej powiedzieć. Chciałem aż do jutra rana ukrywać to przed panem, żeby pan najpierw porządnie wypoczął.
Jakaś cząstka mózgu Jordana była na krawędzi paroksyzmu wariackiego śmiechu. Kiwał się tam i z powrotem w swoim fotelu.
— O Boże — potrafił tylko powiedzieć. — O Boże. — Bezcelowość ich cierpienia i ofiary spadła na niego niby lawina. Ból zdawał się wwiercać mu w serce, miał ochotę krzyczeć, protestować wobec przewrotności losu. Jak długo tak siedział, nie miał pojęcia. Stanęło przed nim kilkanaście obrazów, jak w szyderczym przeglądzie; odsuwał je na bok, nękany świadomością, że i one, i to wszystko, czego były częścią — wszystko poszło na marne.
Po chwili Meredith swoim miękkim walijskim akcentem spytał:
— Sądzę, że pan i pańska żona poznaliście go dobrze?
— Nie bardzo — odparł Jordan łamiącym się głosem. — Mieliśmy nadzieję, że to nastąpi później.
Pamiętał teraz tylko jego wygląd, delikatny dotyk jego spoconego ciała, godność, z jaką znosił wszystkie przeciwności, jego pełne cierpienia i lęku oczy.
— Nie rozmawialiśmy wiele. Nie było okazji po temu. Ale był człowiekiem zupełnie innego rodzaju, niż można się było spodziewać.
— Uważam to za komplement.
— Bo istotnie tak było.
Nawet teraz, kiedy już upłynęło kilka minut, nie mógł uwierzyć, że Camara nie żyje, ani pogodzić się z gorzką ironią faktów. Czuł się oszołomiony, oszukany.
— Nam tutaj zawsze wydawał się jagnięciem wśród wilków — mówił Meredith. — Nie należał do tradycji politycznej tej części świata. Nieco zbyt… zbyt…
— Zbyt miękki. — Tak właśnie powiedział Swann, zanim zaczął się koszmar.
— To właśnie miałem na myśli.
— Ale uczciwy, szczery i sympatyczny. — Jordan spojrzał na siniec odciśnięty jak piętno na dłoni. — Wie pan, od wojny nienawidziłem przemocy. — Ciągle był oszołomiony, głośno myślał. — Camara również. W żadnej sytuacji. Powiedział nam to później. Kiedy go znaleźliśmy w ogrodzie, nieważne dla mnie było, kim jest ani jakie ma poglądy. Był po prostu człowiekiem skazanym na zagładę, jeśli my byśmy temu nie przeszkodzili. A potem to, przeciwko czemu występowaliśmy, ja sam zrobiłem.
— Ma pan na myśli porucznika?
— Jaki cel to miało? To i wszystko inne… — Zaśmiał się sztucznie. — Chryste wszechmogący, jakiż cel miało to, cośmy przeżyli?
Spojrzał na Mereditha, jak gdyby oczekiwał od niego odpowiedzi, ale zdumienie Mereditha było odbiciem jego własnych uczuć. I wtedy ironia wszystkiego uderzyła go znowu ze zdwojoną siłą: jego odporność załamała się całkowicie i narastające stłumione łkanie zaczęło wstrząsać jego bezwolnym ciałem.
* * *
W kwadrans później opuścił ambasadę i skierował się w stronę hotelu. Meredith zaproponował mu samochód, ale odmówił. Musiał kilka minut być sam, zanim wróci do Susan. Ogłuszenie po ciosie powoli mijało i jego umysł ugiął się pod niesprawiedliwością tego, co się stało. Idąc minął kiosk z gazetami, obstawiony baterią drucianych stelaży, na których rozłożone były popołudniowe pisma. Nazwisko Camary uderzyło jak coś skierowanego osobiście do niego. Zatrzymał się, wyciągnął gazetę, rozłożył ją. Pod nagłówkiem widniała zamazana fotografia człowieka, który zrujnował mu życie; twarz ta po śmierci wyglądała znacznie spokojniej niż za życia. Napięcie, lęk, cierpienie zniknęły, delikatne rysy miały wyraz wprost seraficznego spokoju. Głowa spoczywała na poduszce, w górnym lewym kącie były kwiaty. Jordan wpatrywał się w to zdjęcie żarliwie, z rozpaczą, jakiej nigdy dotąd w życiu nie doświadczył. Dziewczyna w kiosku dwa razy poprosiła go o zapłacenie, ale dopiero za drugim razem usłyszał jej głos. Potrząsnął przecząco głową i odłożył gazetę na stojak. Dziewczyna, widząc, że odchodzi, zaczęła za nim coś głośno wykrzykiwać, kilku przechodniów obejrzało się. Ale tak był pochłonięty cierpieniem, że nie czuł się nawet skrępowany. Szedł powoli w bezlitosnym upale, głuchy na hałas tramwajów i niecierpliwe trąbienie samochodów, nie widząc przejść dla pieszych. Kilka razy omal nie został przejechany, ale i tego nie zauważył.
Nie miał pojęcia, ile czasu zabrała mu droga do hotelu. Philpott czekał na niego jak sęp, skulony nad stołem w pobliżu drzwi. Optymistycznie błysnął zębami w uśmiechu i starał się go zatrzymać, kiedy Jordan szedł w stronę lady recepcji.
Kierownik powiedział:
— Nie wiedziałem, że pan wychodził, señor.
Jordan wzruszył ramionami. Miał ochotę powiedzieć: „Niech się pan nie przejmuje, wiem wszystko, więc niech pan nie robi takiej smutnej miny”. Ale poprosił tylko o klucz.
Podając mu go kierownik powiedział:
— Ktoś na pana czeka, panie Jordan. Chce się z panem widzieć.
— Już się poznaliśmy. — Zacisnął szczęki. — Ale jeśli istnieje jakiś sposób, żeby ten człowiek przestał mnie napastować…
— To nie ten dziennikarz, señor. To inny pan.
— Kto taki?
— Pan Bryant, señor.
Aż drgnął słysząc to nazwisko. Tego się najmniej spodziewał. Zbyt był znużony, zbyt przybity, żeby stawić komukolwiek czoło, zwłaszcza Bryantowi. Bryant powinien był siedzieć w Rio. Pragnął teraz tylko pójść do swego pokoju i być razem z Susan, i fakt, że to w tej chwili niemożliwe, wzbudził jego wściekłość.
— Dlaczego mu pan nie powiedział, że mnie nie ma?
— Ale ten pan uparł się, że będzie czekać, señor. Był nieustępliwy.
Jordan uczynił olbrzymi wysiłek, żeby uzbroić się na to, co, jak wiedział doskonale, czeka go za chwilę. Nie był wcale gotów, ale, rzecz dziwna, Bryant nie wydawał mu się już specjalnie ważny. Mimo to musiał zebrać resztki woli i dumy, żeby stanąć z nim twarzą w twarz.
— Gdzie on jest?
— Zaprowadzę pana, señor… Poprosiłem, żeby zaczekał w jednym z pokojów kierownictwa.
Jordan poszedł za nim korytarzem wykładanym mozaiką. Czuł się jak więzień idący na salę sądową, gdzie w czasie jego nieobecności został wydany na niego wyrok. Kierownik szarmancko otworzył drzwi i przepuścił go. Był to duży kwadratowy pokój, gdzie odwrócone do góry nogami krzesła ustawiono na stole w kształcie podkowy, na podium stał fortepian i inne muzyczne instrumenty. Przez chwilę Jordan nie widział Bryanta, ale mógł już wyczuć atmosferę wrogości panującą niepodzielnie w pokoju, ledwie drzwi się zamknęły.
Wreszcie zobaczył go przy oknie w głębi.
— Dzień dobry panu — powiedział spokojnie.
Bryant odwrócił się i przyglądał mu się zimno poprzez szczelinę wśród krzeseł. Tęgi, niski, napuszony, był jak zawsze nieskazitelny, a jego kraciasta muszka sterczała sztywno pod brodą. Długo trwało, zanim się wreszcie odezwał. I wtedy z nagłym wybuchem wściekłości prawie krzyknął:
— Czy pan zupełnie zwariował?
Jordan opanował się wielkim wysiłkiem woli, starając się pamiętać o resztkach lojalności. Przełknął głośno i wstrzymał się z odpowiedzią.
— Co to wszystko ma znaczyć?!
— Proszę na mnie nie krzyczeć, panie Bryant.
— Czy pan stracił zmysły?
— Jestem tak samo zdrów jak pan, więc proszę ciągle mi tego nie powtarzać. Jeżeli chce pan moich przeprosin, służę nimi.
Czerwony na twarzy Bryant patrzył na niego z wściekłością.
— Żądam wyjaśnień.
— Otrzyma je pan również. Wysłałem do pana depeszę, ale zapewne nie dotarła do pana.
— Nie interesują mnie pańskie cholerne depesze. Chcę mieć wyczerpujące wyjaśnienie, co, u diabła, pana napadło, żeby…
— Ostrzegałem pana już przedtem. Proszę na mnie nie krzyczeć. — Głos Jordanowi zadrżał. — Nie jestem w nastroju.
— Nie jest pan w nastroju?!
— Jestem zmęczony. Rozumie pan, zmęczony. — Wiedział już, że nie uda mu się opanować. Wbrew jego woli załamanie, świeża rozpacz, podłość losu i poczucie całkowitej klęski łączyły się razem w pogardzie nie do zniesienia wobec Bryanta i tego wszystkiego, co reprezentował. — Wybrał pan bardzo zły moment.
Wspinając się na palce Bryant powiedział lodowato:
— Czy zdaje pan sobie sprawę, że naraził pan MPN na utratę trzystu tysięcy ton trzciny cukrowej?
— Nie uszło to mojej uwagi.
— Czy zdaje pan sobie sprawę, że na skutek pańskiego postępowania MPN prawdopodobnie utraci swoje koncesje?
— I o tym również pomyślałem.
Zapanowała cisza. Jąkając się Bryant znowu wybuchnął:
— I mimo to miał pan czelność przyjść tu jak gdyby nigdy nic i zaoferować mi swoje przeprosiny… O Boże, człowieku, pan sobie wyobraża, że kim pan jest? Czy pan nie rozumie, że cała równowaga interesów południowoamerykańskich została zagrożona?
— Od wielu dni zdawałem sobie z tego sprawę doskonale. Dokładnie od ubiegłej środy.
— I wcale się pan tym nie przejmuje?
— Wręcz przeciwnie. Ale teraz nie mogę na to nic poradzić. W każdym razie argumenty na swoją obronę chowam na Londyn. — I dodał ironicznie: — Tak to się mówi: „argumenty na swoją obronę”, prawda?
Jordan ruszył dokoła stołu, Bryant również, trzymając się jednak w pewnej odległości, jak gdyby obawiał się zarażenia. Buty mu skrzypiały.
Jordan mówił:
— Starałem się uratować życie człowiekowi. I jeśli sądzi pan, że jest to jakaś forma przeprosin, to się pan myli. Ale chciał pan wyjaśnień. Proszę, oto one. Nie mam nic więcej do powiedzenia.
Teatralnym gestem Bryant uderzył w wielki bęben na podium.
— MPN zatrudniło pana jako kierownika swoich plantacji trzciny cukrowej, a nie po to, żeby pan odgrywał rolę Don Kichota w czyichś rozgrywkach politycznych.
— To nie były rozgrywki. Zabijano ludzi.
— Pan nie miał się w to mieszać. To, co pan zrobił, to czyn kryminalny. Kryminalny, słyszy pan? Zamierzam polecić Londynowi, żeby wniesiono przeciw panu sprawę o złamanie umowy.
— Proszę, niech pan mówi dalej.
— Z pewnością będę, niech się pan nie obawia.
— Może zrzucą mnie ze schodów, ale nie są tak cholernie małostkowi… — Nadal krążyli wokół stołu, a ich głosy rozbrzmiewały echem w wielkim pokoju. — Nędzny, podły z pana sukinsyn, Bryant. Przedtem mi się tylko zdawało. Teraz jestem tego pewien.
— Pan nie ma prawa… — zaczął Bryant.
— Starać się uratować człowieka od śmierci?
— Pan powinien był się trzymać z dala od tego! — krzyknął znowu Bryant. — To nie było wcale trudne.
Nagle Jordan poczuł do niego gwałtowną nienawiść. Zatrzymał się i spojrzał na niego poprzez krzesła — rumiana twarz wyglądała wśród nich jak portret.
— On się znalazł na progu naszego domu. Co pan by zrobił, gdyby go pan znalazł na progu swego domu?
Bryant spojrzał na niego.
— To nie była pańska sprawa. To nie miało nic wspólnego z naszymi Plantacjami. Pan był odpowiedzialny za trzysta tysięcy…
— W przeciwnym razie on zostałby zastrzelony.
— Ale i tak umarł, prawda?
Gdyby byli bliżej, gdyby nie dzielił ich stół, Jordan uderzyłby go. Zadrżał pod naporem olbrzymiej fali gniewu.
— Powinienem był się spodziewać tego po panu — powiedział powoli. — Pan by go wydał, prawda? Wyciągnąłby pan swoją przeklętą umowę i sprawdził, czy nie ma tam jakiegoś paragrafu, o którym pan zapomniał, a potem ukląkłby pan i na czworakach skłonił się w kierunku zarządu Plantacji, i odesłał tego człowieka do wszystkich diabłów. Wystarczyłoby, żeby pan miał pokrycie, co? — Stracił panowanie nad sobą, roznosiła go zimna furia. Znowu zapadła cisza, przerywana tylko skrzypieniem butów Bryanta. Wreszcie Jordan powiedział: — Dostanie pan z powrotem swoje koncesje, doskonale pan o tym wie. Tacy ludzie jak pan i Zoreno rozumieją się jak dwaj złodzieje.
Zlany potem podszedł do drzwi i odwrócił się, kiedy nacisnął klamkę, ale zmienił decyzję. Otworzył drzwi i trzasnął nimi głośno, zbyt późno przypominając sobie rzeczy, które chciał jeszcze powiedzieć. Philpott czekał przylepiony do ściany na drugim końcu korytarza. Kiedy Jordan zbliżył się, stanął mu na drodze, jak zawsze przymilnie uśmiechnięty.
— Jaka jest pańska odpowiedź, panie Jordan?
— Już panu mówiłem.
— Przecież to przelewanie z pustego w próżne. Ostrzegam pana, wreszcie jeden z nas się zmęczy. Im prędzej pan ustąpi, tym lepiej dla nas obydwóch.
Jeszcze trzęsąc się Jordan powiedział:
— Słuchaj pan, tam w tym pokoju jest facet, który panu opowie ciekawą historię. Nazywa się Bryant.
— Nie chcę żadnej nieaktualnej historii, panie Jordan. Ja chcę usłyszeć od pana o was i o Camarze.
Jordan wciągnął głęboko powietrze.
— On właśnie ją panu opowie.
Wyminął go i wbiegł na schody, rozpaczliwie pragnąc tylko jednego — ukryć się razem z Susan. Nogi mu drżały, czuł lekkie mdłości. Susan nadal spała. Podarł kartkę, którą zostawił, zrzucił ubranie i położył się obok niej.
Leżał przez kilka minut patrząc bezmyślnie w sufit, aż wreszcie się uspokoił. Zbyt był zmęczony, żeby się długo gniewać. Ogarnął go dojmujący smutek, tępe uczucie straty. Camara nie żył. W nagłym napływie szybkich myśli ujrzał Mereditha, zakonnicę w szpitalu, potem Dunne'a i zdumiał się, jak mógł się nie domyślić, że coś jest nie w porządku. Przypomniał sobie, jak troskliwie Dunne wypytywał, czy dobrze spali, wykrętne odpowiedzi Mereditha, kiedy pytał o Camarę, bierne zdumienie zakonnicy, kiedy chciał się z nim zobaczyć.
Wszystko teraz pasowało do siebie jak klocki łamigłówki.
Cały ten miniony tydzień był łamigłówką, każde zdarzenie to jeden klocek, a wszystko składało się na fotografię Camary, którą można było kupić w kiosku z gazetami. Wrócił pamięcią do środy po południu tydzień temu i zaczął składać obraz po kawałku, zaczynając od stopy w sandale wystającej z krzaków laurowych. Nie raz będzie to do niego wracało — był tego pewien. Znowu wyobraził sobie, że wszystko się zaczyna, teraz wreszcie znał całość tego koszmarnego obrazu. Każda cząstka leżała ukryta gdzieś w pamięci, czekając na to, żeby ją wziąć i umieścić na właściwym miejscu. Swann, sierżant w wysokich sznurowanych butach, i ten skazany człowiek z muszką taką samą, jaką miał Bryant. Punkt kontrolny, prom, dżip przed domem… Gabriel i rzeka Amarillo, i wodospad wśród cedrów…
I porucznik…
Dlaczego? — myślał. — Dlaczego?
Obudziła się Susan, otworzyła oczy.
— Która godzina, Tom?
Automatycznie spojrzał na przegub, ale przekonał się, że jest pusty, i to przypomniało mu rozpacz Camary, gdy przepłynęli rzekę. „Wszystko pan stracił przeze mnie — powiedział. — Wszystko.”
Za co — myślał Jordan. — Za co?
— Chyba dochodzi piąta — odparł.
Nie powie jej jeszcze teraz o Camarze. Nie może. O Bryancie tak, ale nie o Camarze… Może jutro. Ale nie teraz. Nie teraz.
I wtedy pomyślał: przecież ona oczekuje dziecka. To już coś. Dzięki Ci, Boże, coś jednak mamy…
— Tom?
— Słucham, kochanie.
— Tak sobie myślałam. Pod żadnym pozorem nie wolno nam użalać się nad sobą. Żałowanie samego siebie to straszna, demoralizująca rzecz.
Jeszcze raz pokazała, jak jest mocna, jak bardzo będzie jej potrzebował. Bryant i Philpott to dopiero początek tego, co ich czeka, zwiadowcy przyszłości. Wziął ją delikatnie w ramiona, przytulił do siebie i leżeli tak razem, obserwując, jak światło staje się coraz łagodniejsze i nadchodzi zmierzch, wsłuchani w krzyki sprzedawców losów loteryjnych oferujących szczęście świata smutnymi, beznadziejnymi głosami.
90