Francis Clifford
Nagi posłaniec
The Naked Runner
Przełożył z angielskiego Jacek Makojnik
Johnowi Attenborough
i Robinowi Dennistonowi
Sam Laker patrzył, jak jego syn nakłada sobie drugą ogromną miskę płatków, po czym zasypuje je cukrem i zalewa śmietaną. „Boże — pomyślał z podziwem — ileż człowiek potrafi w siebie wpakować, kiedy ma czternaście lat.” A przecież dobrze wiedział, że to dopiero początek. Później przyjdzie kolej na jajka na bekonie, jakieś pół tuzina grubo posmarowanych masłem grzanek i wreszcie, na zakończenie, pewnie jeszcze jabłko. A i tak głód powróci na długo przed lunchem. Raptem tydzień wcześniej pani Ruddick oznajmiła, że kiedy Patrick przyjeżdża z Greynham do domu, trzeba robić zakupy jak dla całej dodatkowej rodziny. „Najważniejsze — pomyślał Laker — że mu to nie szkodzi. Jest krzepki i jak na swój wiek wyrośnięty. Helen byłaby zadowolona. No, może nie z fryzury.”
Złożył „Telegraph”, dopił kawę i uśmiechnął się.
— Jakie masz na dzisiaj plany?
— Planetarium.
— Aha, faktycznie, przecież mówiłeś. Z Timem Maxwellem?
— No.
— A potem?
— Chyba skoczymy nad rzekę. To znaczy, jeżeli pogoda się utrzyma. Bo jeżeli nie, to pewnie wpadniemy do niego posłuchać płyt.
— Znowu? Przecież słuchaliście wczoraj?
— Chcieliśmy słuchać, ale Timowi nawalił adapter. Mają mu go zrobić na popołudnie.
— Aha. — Laker zawahał się. — Czyli dzień masz mniej więcej rozplanowany?
— Mniej więcej. Wstał, odsuwając krzesło.
— W planetarium powinno ci się podobać.
— Chyba tak.
— No to baw się dobrze.
— Dzięki.
— I nie przesadzaj z popisami, jeśli pójdziecie nad tę rzekę.
— Dobra. To na razie.
Rano prawie wcale ze sobą nie rozmawiali. Patrick nigdy nie schodził na dół o czasie, a Laker miał zwyczaj zjawiać się w Gale & Watts punktualnie o dziewiątej trzydzieści. Poza tym poranek, nawet weekendowy, nie jest najlepszą porą na rozmowy; chociaż z drugiej strony Laker często miał wyrzuty sumienia, że zostawiając dzieciaka samego sobie pięć dni w tygodniu, i to praktycznie przez całe wakacje, dopuszcza się aktu notorycznej dezercji. Byłoby całkiem inaczej, gdyby chłopak nie był jedynakiem albo gdyby Helen żyła… Ale rozpamiętywanie tego nie miało żadnego sensu. Na szczęście Patrick był wyjątkowo samodzielny, a zaplanowana na następny tydzień wycieczka do Lipska i Niemiec Zachodnich miała mu umożliwić odrobienie przynajmniej części zaległości.
Przyszła poczta. Rachunek za telefon, widokówka do pani Ruddick i wysłany z Paryża list do Patricka. Patrie Laker, Esquire*. Laker wszedł do pokoju i rzucił kopertę na stół.
— Właśnie przynieśli. Od kogo to?
— Od Gilles’a — odrzekł Patrick. — Gilles Leroux.
— Bufon, nie sądzisz?
— Czemu?
— To esquire na kopercie.
Patrick otworzył szerzej oczy.
— O Boże.
— A tak przy okazji…
— No?
— Odwiedź fryzjera, dobrze?
Patrick uśmiechnął się drwiąco i Laker zamknął drzwi. Mniej więcej minutę później zajrzał do kuchni.
— Będę jak zwykle, pani Ruddick. Koło wpół do siódmej.
— Dobrze, proszę pana.
— Patricka zdaje się też nie będzie przez cały dzień. Na razie jest zajęty pochłanianiem.
— Rzeczywiście, trudno to inaczej nazwać. Gdzie on to wszystko mieści? Ale w tym wieku wszyscy są tacy sami. — Oto cała pani Ruddick: uśmiechnięta, niezawodna, godna zaufania. — Żeby pan widział mojego siostrzeńca…
— A, właśnie, jest do pani kartka. Zostawiłem w korytarzu.
Z wyjątkiem paru puszystych obłoków niebo było całkiem czyste. „Mogłoby trochę popadać” — pomyślał, idąc do garażu i spoglądając kątem oka na klomby róż. Nie miał najmniejszej ochoty na podlewanie, ale wyglądało na to, że raczej go ta wątpliwa przyjemność nie ominie. Wyprowadził humbera, zamknął bramę garażu i ruszył zadrzewioną aleją.
Do Gale’a & Wattsa miał około pięciu mil i dobre dwadzieścia minut czasu. Zwolnił przed skrzyżowaniem, przepuścił sznur samochodów, po czym wjechał na główną drogę, prowadzącą przez Oatlands, a później koło stacji benzynowej i dalej aż do Weybridge. Drzewa i żywopłoty rosnące wzdłuż autostrady pokrywały przekwitające kwiaty. Opuścił szybę pozwalając, by świeże powietrze wdarło się do auta. W Oatlands zjechał na lewy pas, zatrzymał się, wysiadł i przeszedł na drugą stronę do kiosku z papierosami.
— Dobry panu. — Kioskarz sięgnął rutynowo do odpowiedniego kartonu i położył na ladzie paczkę tych samych co zwykle papierosów. — Ładny mamy dzisiaj poranek, prawda?
— Ano ładny.
— Należy nam się.
Laker odebrał resztę, podziękował skinieniem głowy i wyszedł. Później wielokrotnie śledził w myślach cały ten koszmar, chwila po chwili, aż do tego właśnie momentu i zastanawiał się, czy Slattery rzeczywiście by się z nim skontaktował, gdyby nie tych kilka sekund. Ale tam i wtedy był świadomy jedynie kobiety z wózkiem, która znalazła się na kierunku jazdy zbliżającej się ciężarówki. Nienormalnie ostro widział przerażoną twarz kierowcy w wysokiej kabinie, a spostrzegłszy, jak kobieta zadrżała w pół kroku, zdał sobie sprawę z nieuchronności katastrofy.
Dalej kierował nim tylko instynkt. Rzucił się do przodu, pochylił i celując w talię kobiety natarł na nią w stylu wytrawnego rugbisty. Właśnie zaczęła krzyczeć, kiedy wbił się w nią prawym barkiem. Jęknęła i wyrzuciła ręce do góry. W przebłysku świadomości poczuł, że ciągnie ją za sobą. Niczym w zwolnionym tempie dojrzał wózek zjeżdżający ciężarówce z drogi i jej potężną maskę, zbliżającą się z piskiem zablokowanych hamulców zmieszanym z dobiegającym z oddali ochrypłym ludzkim głosem. Później upadli na ziemię — on na górze, a kobieta pod nim — i potoczyli się jeszcze kawałek. Kątem oka dostrzegł, jak na tle nieba zamajaczyła czerwona burta pojazdu, poczuł, jak błotnik otarł mu się o ubranie, i dopiero wtedy uwierzył, że są bezpieczni. Samochód stanął, tuż nad głową Lakera otworzyły się drzwi kabiny, a następną rzeczą, którą zapamiętał, była stężała w przerażeniu twarz kierowcy, przyglądającego mu się przez tumany kurzu.
— Nic panu nie jest?
Laker poruszył się i poczuł, że lewą łydką dotyka koła ciężarówki. Próbował powiedzieć: „Chyba nie”, lecz jakiś chwilowy brak połączenia pomiędzy mózgiem a językiem sprawił, że tylko zakaszlał.
— Jezu!
Kierowca zeskoczył na ziemię, a Laker powoli podniósł się na kolana. Kobieta też się poruszyła, powtarzając nieprzytomnie: „Michael…? Michael…?” Pomiędzy ciężarówką a chodnikiem stały już ze trzy osoby, podnosząc wózek, który przewrócił się na bok.
— Jezu — powtórzył kierowca. — Gdyby nie pan, byłoby już po nich. Nic się panu nie stało? — Twarz miał trupio bladą.
— Nic.
Laker wstał i pomógł kobiecie się pozbierać. Miała otarte czoło i wodząc oszalałym wzrokiem wciąż powtarzała: — Michael! Michael!
Wózek stał już na czterech kołach, a leżące w nim kędzierzawe dziecko darło się wprawdzie wniebogłosy, ale wyglądało na nietknięte. Kobieta pobiegła w jego stronę. Rozpłakała się. Głosy dookoła brzmiały teraz dziwnie głośno, trochę nienaturalnie.
— Tylko się uderzył — odezwał się ktoś. — Kiedy wózek wjechał na krawężnik i się przewrócił. Nic mu nie jest.
— Byłoby po nich — uparcie powtarzał kierowca. — Wyszła prosto zza zaparkowanej furgonetki. Nie miałem żadnej szansy, żeby ich ominąć.
Laker podszedł do wózka. Kobieta rozpięła małemu szelki, wyjęła go i mocno przytuliła, głośno przy tym szlochając. Laker zwrócił uwagę, że jest bardzo młoda. Żółtą sukienkę miała brudną od asfaltu, a człowiek, który podniósł jej buty z jezdni, właśnie je wręczał.
— Zawieźć panią do domu? — spytał Laker.
Zdał sobie sprawę, że nie bardzo to do niej dotarło. Był jednym pośród wielu, częścią tłumu. Ktoś z pobliskiego sklepu wystawił krzesło.
— Może do lekarza? Mam tu samochód.
Potrząsnęła głową. Tymczasem dookoła zebrał się spory tłum. Laker popatrzył na kobietę i doszedł do wniosku, że nic jej nie będzie. Nie miał na co czekać. Odwrócił się i ruszył w kierunku swojego humbera, nie zwracając uwagi na kierowcę ciężarówki, który pytał:
— Gdzie jest ten facet? Gdyby nie on, byłoby już po nich.
Wsiadł do auta i odjechał. Coś mu chrzęściło w lewym kolanie i miał lekkie zawroty głowy, ale dopiero kiedy dojechał do Weybridge, w pełni do niego dotarło, co się właściwie stało. Zjechał na lewy pas i zatrzymał się, czując uderzenia zimna i gorąca na przemian. Na kilka chwil zrobiło mu się różowo–zielono przed oczyma, oparł więc czoło o kierownicę i zamknął oczy, pozwalając, by krew i natłok myśli uderzały mu do głowy. Po minucie albo dwóch zawroty zaczęły powoli przechodzić, w końcu zerwał banderolę ze zgniecionej paczki papierosów, wyjął jednego i drżącą ręką zapalił.
Zauważył, że starł sobie skórę z knykci. Dmuchnął dymem na przednią szybę i wziął głęboki oddech. Prawie wpół do dziesiątej. No, przynajmniej raz uda mu się spóźnić. Otarł zimny pot z twarzy, przez chwilę ssał krew z palców, po czym zaczął się szykować do dalszej drogi, czując, jak ogarnia go niedowierzanie, kiedy — chcąc nie chcąc — po raz kolejny odtwarzał w myślach tę scenę. To było tak niedawno, stanowczo zbyt niedawno, żeby jego nerwy mogły sobie ze wszystkim poradzić.
Firma Gale & Watts zajmowała się projektowaniem oraz produkcją wyposażenia biur. Charles Gale, jeden z wujów Lakera, zatrudnił go w firmie niedługo po wojnie. Przez pierwsze pięć lat był kimś w rodzaju czeladnika — „na dotarciu”, jak mawiał Charles — najpierw w fabryce, a później w biurze, zaliczając regularnie jeden dział po drugim. Rachunkowość, Analiza kosztów, Reklama i Promocja, Kadry — Laker posłusznie przechodził przez cały ten młyn. Na swoje trzydzieste urodziny, dwa lata po ślubie z Helen, awansował na stanowisko osobistego sekretarza Franka Wattsa, a kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych Charles za namową lekarza przeszedł na emeryturę, Laker zajął wolne miejsce w Zarządzie.
Była to niewielka firma, niecałe osiemset osób, a jej eleganckie biurowce z cegły i kamienia, zasłaniające od strony ulicy część fabryczną, stały w pewnej odległości od bram wjazdowych pośród krzewów i otoczonych kwiatami trawników. Laker postawił humbera na wolnym miejscu na głównym parkingu, po czym wysiadł, wyjął neseser i zatrzasnął drzwi. Sprawiał wrażenie wyższego, niż był naprawdę. W rzeczywistości miał pięć stóp, dziesięć i pół cala, ważył zaś około stu dziewięćdziesięciu funtów. Podobnie jak Patrick był potężnej budowy, miał ciemne, pofalowane włosy, a kiedy się uśmiechał, był to uśmiech szczery i wielkoduszny, który wywoływał zabawne zmarszczki, rozchodzące się od zewnętrznych kącików oczu; miał też równe, białe, a do tego własne zęby. Starając się odgadnąć, ile sobie liczy lat, obcy na ogół dawali mu mniej, niż miał w rzeczywistości. A miał czterdzieści trzy.
— Jak ty to robisz, Sam? — spytał go ostatnio, przed zaledwie paroma tygodniami, Baxendale, szef sprzedaży.
— W czym sekret? Mnie tu krzyż pęka w maszynie do wiosłowania, w każdą sobotę i niedzielę zaliczam trzydzieści sześć dołków i sam zobacz, co z tego mam? Wielki bebech i podwójny podbródek.
Laker przeszedł na skos przez plac, kulejąc niemal niezauważalnie. Portier MacDonald powitał go krótkim „Dzień dobry, panie Laker” i otworzył drzwi. MacDonald tak naprawdę był wciąż na placu musztry: nie chodził, lecz maszerował, a jego lewa ręka prawie się nie poruszała, tak jakby przez cały czas trzymał w niej karabin.
— Dzień dobry, John.
Wszedł do przyjemnego holu z sześcioma akwarelami rozwieszonymi na pastelowych ścianach. „Nie ma powodu — zwykł mawiać Charles Gale — żeby biurowiec wyglądał jak więzienie.” Laker skinął głową w stronę recepcjonistki i ruszył po schodach, nieświadomy, że ta śledzi go wzrokiem pełnym zainteresowania. Za dziesięć dziesiąta. Kiedy wszedł do biura na drugim piętrze, Carol Nolan, jego sekretarka, pisała coś na maszynie.
— Dzień dobry — powiedział. — Spisałaś mnie już na straty?
— Zaczynałam rozważać taką ewentualność.
— Mam nadzieję, że Gale & Watts nie stracił przez ten czas płynności finansowej? — Kiedy siadł na krześle obrotowym, uśmiech na jego twarzy zmienił się w bolesny grymas. — Były jakieś telefony?
— Nie — odparła. — ‘ Za to jest trochę poczty, a poza tym masz spotkanie z panem Thorntonem z International.
Laker skinął głową, spoglądając na starannie ułożoną pocztę i dokumenty z pozaznaczanymi najważniejszymi fragmentami. Carol była najlepsza ze wszystkich jego dotychczasowych sekretarek, a na dodatek najatrakcyjniejsza: kruczoczarne włosy, żywe brązowe oczy i długie, smukłe nogi. Baxendale bez przerwy sugerował, że kiedy jego panna Grigg przejdzie na emeryturę — a może nawet wcześniej — Carol powinna zająć jej miejsce.
— Wierz mi, właśnie kogoś takiego potrzeba na tym froncie — mówił, po czym powtarzał ten sam stary żart:
— Moim zdaniem Planowanie nie potrafi już nic więcej jej zaoferować.
— Co zrobiłeś z marynarką? — spytała Carol.
— Gdzie?
— Na ramieniu. Nie, na drugim. Z tyłu. — Obeszła biurko. — Rozdarta.
Laker wykręcił szyję. Spod rozprutego szwu wyglądało białe podszycie.
— A ręka? Jak…?
— O ręce wiem. — Ponownie przyssał się do obtartych knykci. — Skombinuj jakiś plaster, dobrze?
— Przewróciłeś się czy co?
— Coś w tym rodzaju.
Przyjrzała się mu niepewnie.
— To wszystko, czego się na ten temat dowiem?
— Powiedzmy, że miałem małe starcie z ciężarówką.
— Gdzie?
— Niedaleko domu.
— A samochód?
— Nie byłem w samochodzie. — Poruszył się. — Posłuchaj, bądź dobrą dziewczynką i załatw ten plaster…
Znała go dość dobrze i wiedziała, że nie należy naciskać.
— Dasz mi marynarkę? — zapytała wróciwszy z opatrunkiem. — Nie możesz się spotkać z Thorntonem w takim stanie.
Wzięła marynarkę do prowizorycznej naprawy. Zamszowe buty miał na czubkach brudne od asfaltu, ale ostatecznie mogły się nadać. Do jego życia powracała rutyna. Zabrał się za korespondencję, trzeba było jednak sporej chwili, żeby dzień przybrał kształt taki, jak wszystkie inne, żeby powróciła zwykła kolej rzeczy oraz codzienne problemy. Jego myśli wciąż powracały do kobiety w żółtej sukience. Dawno już nie znajdował się o włos od niebezpieczeństwa, a jego nerwów nie drażniło nic poważniejszego niż tylko chwilowy strach. Teraz, w retrospekcji, cały ten wypadek zdawał się mieć w sobie coś dziwnie statycznego, aczkolwiek raz Laker wzdrygnął się, kiedy pamięć i wyobraźnia przesuwały mu przed oczyma żywy obraz każdego ułamka sekundy.
Carol wróciła z marynarką na dziesięć minut przed telefonem z recepcji anonsującym Thorntona. Był to częsty gość, Laker nie musiał więc przepraszać go za jakość kawy
— To pomysł Patricka. Od paru miesięcy dom jest zawalony mapami i folderami.
— No cóż. Zazdroszczę ci. Z Margaret nie uda mi się chyba nigdy pojechać nigdzie indziej niż na cholerne Costa del Sol. Ładnie tam, ale piekielnie gorąco. Za gorąco na golfa. Chyba że zacznie się przed śniadaniem. Poza tym jedzenie jest raczej kiepskie. Ta ohydna paella wygląda, jakby ją ktoś zwymiotował. Słuchaj no, co sobie zrobiłeś w rękę?
Musiał odebrać rozmowę międzymiastową, nie doczekał się więc odpowiedzi, a chwilę później Laker wyszedł i udał się do swego biura. Carol wprawdzie nie było, za to do bibularza przypięła pinezką wiadomość: „13.10 — dzwonili z policji z wiadomością, że odnalazł się portfel z krokodylej skóry. Zawartość: 13 funtów 10 pensów, legitymacja SA, prawo jazdy, list z Lipska i dwa zdjęcia. C.N.”
Zadowolony z tej wiadomości, Laker zdołał wreszcie skupić się nad protokołem ostatniego posiedzenia Komisji do spraw promocji i reklamy; o trzeciej miał cokwartalne zebranie. Gdyby nie ból obtartej ręki i stłuczonego kolana, zupełnie by zapomniał o porannych przeżyciach. Wstrząs minął i jeżeli jego myśli zbaczały z kursu zwykłych obowiązków, to głównie wtedy, gdy się zastanawiał, czy Patrick i Tim Maxwell są jeszcze w Londynie, czy też w drodze powrotnej. Ponieważ pogoda się nie popsuła, najprawdopodobniej zdecydowali się pójść nad rzekę. Dziwne, jak się człowiek martwi — Laker przypuszczał, że to głównie z powodu wyrzutów sumienia, że nie jest takim ojcem, jakim być powinien. Choć z drugiej strony Patrick miał tendencje do niepotrzebnej brawury i ktoś podatny na wypadki bardziej niż on z pewnością zdążyłby już dostać ostrą lekcję.
— Co powiedziałaś policji? — spytał Carol, kiedy wróciła z lunchu.
— Że wstąpisz do nich w drodze do domu.
— Świetnie.
Przez następne trzy kwadranse dyktował jej listy. Uwagi Baxendale’a odbijały się echem w jego głowie i w pewnym momencie złapał się na tym, że patrzy na Carol, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Łączyły ich wzajemny szacunek, zaufanie, lojalność. Czasami odwoził ją do domu do Woking. Raz czy dwa zjedli razem kolację i zawsze pamiętał o jej urodzinach. Ale to wszystko.
Wychodząc na posiedzenie, zatrzymał się nagle w drzwiach i spytał:
— Ile masz lat, Carol?
— Lat?
— Właśnie.
— Dwadzieścia trzy — odparła, odrobinę się rumieniąc. — A dlaczego?
— Po prostu się zastanawiałem.
Jakby nie wiedział. A Patrick miał prawie piętnaście. Ale tak już jest: pomyśl o czymś nieprawdopodobnym, a otrzymasz bardzo niepraktyczną odpowiedź.
Sierżant dyżurny spytał, czy Laker ma przy sobie jakikolwiek dowód tożsamości, a następnie wręczył mu portfel i poprosił o pokwitowanie odbioru.
— Dokonał pan wielkiej rzeczy, sir — odezwał się policjant, kiedy Laker sprawdzał zawartość. — To się nazywa refleks.
Laker liczył w skrytości ducha, że nie zostanie skojarzony z porannym wydarzeniem, ale przecież nic wielkiego się nie stało. Wzruszył ramionami i spytał:
— Kto go oddał?
— Goniec od Horne’a. — Sierżant sprawdził w księdze. — Powiedział, że znalazł go na ulicy.
— Zna go pan?
— Z widzenia.
Laker wyjął funta i położył go na biurku.
— Czy zechciałby mu pan to przekazać?
— Oczywiście, sir. Tak, to, co pan zrobił, jest naprawdę niezwykłe.
— Jak się czuje ta dziewczyna?
— Zdrowa jak ryba, o ile się orientuję.
Laker skierował się do wyjścia, jednakże ciekawość zwyciężyła.
— Kto właściwie panu powiedział, że to byłem ja?
— Chyba sprzedawca z kiosku z papierosami, sir. To on pana rozpoznał. Nie podał pan imienia ani nic, a zanim na miejscu zjawił się nasz człowiek, całą robotę zrobił już za niego facet z lokalnej gazety. Portfel był tylko potwierdzeniem.
„Powinienem się był domyślić, że prasa będzie węszyć” — pomyślał Laker, lecz jedyne co mógł zrobić, to mieć nadzieję, że sprawa nie trafiła w ręce nadgorliwego nowicjusza, gotowego ubarwić każdy drobiazg, byleby tylko zwrócić na siebie uwagę naczelnego.
Po drodze zastanawiał się, czy nie wstąpić gdzieś na drinka, w końcu jednak postanowił dać sobie spokój. Dwadzieścia po szóstej wprowadził samochód do garażu i wszedł do domu.
— Patrick już wrócił?
— Pobił pana najwyżej o pięć minut. — Pani Ruddick przyjrzała mu się uważniej niż zazwyczaj. — Nic się panu nie stało?
Sądził, że się nie dowie, a przynajmniej nie tak szybko.
— Dzwonił reporter. Niejaki pan Case.
— Aha. — To wszystko wyjaśniało.
— Rano. — Pochodziła z Gloucestershire i mówiła z tamtejszym akcentem, dodającym jej głosowi ciepła.
— Koniecznie chciał się z panem skontaktować, ale pomyślałam, że nie będzie pan zadowolony, jeżeli zacznie panu zawracać głowę w pracy, więc nakłamałam, że przez cały dzień będzie pan poza biurem.
— Dziękuję. Bardzo dobrze pani zrobiła.
— Oczywiście opowiedział mi, co się stało.
Lakera trochę speszyło jej pełne podziwu, zaciekawione spojrzenie. — Co jeszcze mu pani powiedziała?
— Nic. O nie, panie Laker, jak tylko się dowiedziałam, że nic panu nie jest, postanowiłam zostawić tę sprawę na pańskich barkach.
— Dziękuję, pani Ruddick.
Skinął głową i poszedł do garderoby. To był leniwy dzień, na tyle leniwy, że mógł wywoływać wyrzuty sumienia, ale na szczęście szybki prysznic dodał mu animuszu. Gdy w końcu wszedł do salonu, Patrick już tam był.
— Cześć — powiedział Laker. — Co tam w planetarium?
— Świetnie.
— Warto, żebym tam kiedyś poszedł?
— Moim zdaniem tak. — Z miną kuglarza, wydobywającego z kapelusza kolejnego królika, Patrick wyciągnął zza pleców „Evening Standard”. — Coś mi się wydaje, że ty też oglądałeś dzisiaj gwiazdy.
— To znaczy?
— Zobacz. — To powiedziawszy, Patrick wręczył mu gazetę, wskazując na artykuł na dole pierwszej strony.
BOHATER WOJENNY RATUJE
MATKĘ I DZIECKO
OD PEWNEJ ŚMIERCI POD KOŁAMI CIĘŻARÓWKI
Outlands koło Weybridge było dziś o 9.15 sceną niezwykłego dramatu, kiedy przechodzień, Samuel Laker, rzucił się niemal pod koła pędzącej, załadowanej ciężarówki, żeby wyrwać młodą kobietę i jej dziecko z ramion śmierci.
Edna Browning weszła na jezdnię z wózkiem, w którym znajdował się jej osiemnastomiesięczny syn Michael, prosto pod kola nadjeżdżającej ciężarówki. „Nie dała mi żadnej szansy — powiedział kierowca, Jim Smailes. — Byłoby już po niej i po dziecku, gdyby ich nie zepchnął z ulicy. Z kimś tak odważnym nie spotkałem się jeszcze w ciągu piętnastu lat pracy kierowcy.”
Pani Browning doznała tylko powierzchownych obrażeń i wstrząsu, natomiast dziecko wyszło z wypadku bez szwanku. Pan Laker, lat 43, zamieszkały w Roundwood przy Mili Avenue, oddalił się z miejsca wypadku i nie udało się nam z nim skontaktować. Podczas wojny został odznaczony orderem DSO oraz Krzyżem Wojennym. Wdowiec, wychowujący syna, jest dyrektorem w firmie Gale & Watts, produkującej wyposażenie biur.
— O cholera — zaklął cicho Laker.
— Tim Maxwell to przyuważył. Tak mu zaimponowałeś, że postawił mi bilet z Londynu.
— Dobrze wiesz, że robią z igły widły. — Laker jeszcze raz zerknął na artykuł. Specjalny korespondent. To był z pewnością ten Case, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ktokolwiek to zresztą był, na pewno gotów był szpiclować.
— No już, tato — powiedział Patrick, dziko się uśmiechając. — Głowa do góry. W końcu nie napisali o tobie niczego złego. Chyba z milion ludzi to przeczyta. Nie sądzisz, że mam prawo poznać całą tę historię?
Laker wzruszył ramionami.
— Tutaj masz całą historię. I to ze sporą domieszką wazeliny. — Rzucił gazetę na krzesło i nalał sobie whisky. — To się po prostu stało. Tak jak wiele innych rzeczy.
Milion ludzi. Nawet mu nie przyszło do głowy, że jednym z nich może być Martin Slattery.
Case już się nie odezwał, ale i tak przez cały wieczór telefon ani na chwilę nie przestawał dzwonić.
Jako pierwszy dopadł go Baxendale („Ładnie to tak kryć się ze swoją wielkością?”), następny był Cranston z przeciwka, później Mary Armitage — inna sąsiadka — a zaraz po niej kuzynka z Hampstead. W rezultacie Laker nie dokończył podlewania ani nie znalazł dla Patricka tyle czasu, ile sobie zaplanował, a jemu obiecał.
Rano wahał się, czy nie ominąć swojego kiosku i nie kupić papierosów gdzie indziej, doszedł jednak do wniosku, że w ten sposób najwyżej odsunie to, co i tak wydawało się nieuniknione. Dzielnie zniósł gratulacje i uścisnął dłoń wyciągniętą zza lady, po to tylko by po przyjeździe do firmy przekonać się, że tego dnia nawet tam nie ma dla niego ucieczki. MacDonald wyprężył się przed nim, jakby zaciągnął wartę honorową i czekał na przegląd, a po drodze do biura zebrał więcej skinień głową i powitań niż zwykle przez cały tydzień. Carol Nolan z kolei ograniczyła się do paru zaledwie słów:
— Chyba zdajesz sobie sprawę, że w ciągu jednego dnia zniszczyłeś mój wizerunek, jaki przez lata tworzyłam poza firmą? Kiedy wczoraj wróciłam do domu, byłam jedyną osobą, która o niczym nie miała pojęcia. Jedyną, rozumiesz? — Wracając za biurko, pogroziła mu pięścią. Potem telefon znowu się rozdzwonił i Laker zmuszony był wymyślić odpowiednią formułkę, żeby jakoś sobie poradzić z wyrazami uznania.
Slattery odezwał się nazajutrz, we środę, kiedy już się wydawało, że telefony z gratulacjami wreszcie się skończyły i że pora się zabrać za leżącą na biurku sporą stertę papierów do przestudiowania, co wyglądało na zasłużoną karę za to, że przez poprzednie dni tak łatwo dał się odciągnąć od pracy. Był właśnie w trakcie pośpiesznie umówionego spotkania z Wilsonem i Farrowem z Działu Projektów, na którym starali się rozwikłać jakiś okropnie zagmatwany problem, kiedy rozległ się brzęczyk Carol.
— Tak? — spytał szorstko.
— Niejaki pan Slattery koniecznie chce z tobą rozmawiać. Wiem, że zabroniłeś sobie przerywać, ale on się upiera, że to bardzo pilne.
— Mówiłaś, że jak się nazywa?
— Slattery. Martin Slattery.
Laker zmarszczył brwi, sięgając pamięcią o całe lata wstecz.
— Mam go połączyć? Spojrzał na swoich rozmówców.
— Powiedział ci, co jest takie pilne?
— Nie.
— No dobrze, połącz. — Przeprosił krótko Wilsona i Farrowa, po czym czekał, aż w słuchawce rozlegnie się głos.
— Martin Slattery z tej strony.
— Sam Laker.
— Sam! Co u ciebie słychać?
— W porządku.
— Cieszy mnie, że refleks masz równie dobry jak dawniej.
Nawet po tylu latach natychmiast rozpoznał jowialny, szybki sposób wysławiania się.
— Coś mi się zdaje, że czytamy tę samą gazetę — stwierdził Laker.
— Być może. Ile to już będzie, Sam? Ile lat?
— Boję się nawet myśleć.
Farrow udawał, że nie słucha, Wilson natomiast w ogóle się nie patyczkował.
— Z tego co zdążyłem się zorientować, grubsza teraz z ciebie ryba.
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— W każdym razie strasznie trudno się do ciebie przebić. Chyba łatwiej byłoby włamać się na Kreml, niż przekonać twoją sekretarkę. — Slattery wydał z siebie suchy rechot, o którym Laker sądził, że już na zawsze go zapomniał.
— Przepraszam cię, ale… w tej chwili mam… spotkanie.
— Nie będę więc cię zatrzymywał.
— Podobno chodziło o coś pilnego?
— Może zjedlibyśmy razem lunch?
Laker wlepił wzrok w sufit. Mój Boże!
— Chętnie. Czemu nie?
— Jutro?
— Nie wiem, czy znajdę chwilę, zadzwoniłeś tak nagle.
— Przez resztę tygodnia jestem cholernie zajęty, podobnie jak przez prawie cały przyszły… Więc skoro nie lunch, to może kolacja?
— Poczekaj, niech sprawdzę, dobrze? Jesteś w mieście?
— spytał, sięgając po kalendarz.
— Tak.
— Wciąż siedzisz w tym samym? — mówił, żeby mówić.
— Nie całkiem.
Otworzywszy kalendarz Laker stwierdził, że następny dzień ma wolny. Tak czy owak nie lubił jednak tak krótkich terminów i w innej sytuacji na pewno nie śpieszyłby się z odpowiedzią. Ale Wilson spoglądał wymownie na zegarek i mruczał coś sotto voce do Farrowa. Dlaczego tak genialny projektant jak Wilson musiał być jednocześnie aż tak trudnym typem?
— W porządku, niech będzie jutro.
— Świetnie. Lunch?
— Tak. Tak chyba będzie najlepiej. — W ten sposób będzie mógł wpaść do International. Dwie sroki za ogon.
— Gdzie się spotkamy?
Slattery podał mu adres przy Manchester Square.
— Dolny dzwonek. I nie zwracaj uwagi na nazwisko. Pamiętaj, dolny. Wpół do pierwszej? Strasznie się cieszę, że cię znowu zobaczę, Sam — dodał jeszcze. — Sporo wody upłynęło w Tamizie, odkądeśmy się ostatnio widzieli.
Laker odłożył słuchawkę i spojrzał na swoich rozmówców.
— Przepraszam — powiedział. — A więc na czym to stanęliśmy?
Martina Slattery’ego poznał w przedostatnim roku wojny, kilka dni po lądowaniu w Normandii.
Jednym z najbardziej trwałych wspomnień Lakera ze Special Operations w Grosvenor Gardens był okres, który spędzili razem tuż po jego powrocie z Włoch. Biuro Slattery’ego mieściło się w zatłoczonym budynku niedaleko dworca Victoria i Laker dzielił je z nim na dobre i na złe przez parę miesięcy. Slattery kulał wtedy, ponieważ znalazł się w zasięgu rażenia jakiegoś granatu, Lakerowi jednak najbardziej utkwiła w pamięci swoista dewiza, oprawiona w ramki i zawieszona nad biurkiem: Zgodnie z prawami aerodynamiki, łatwymi zresztą do udowodnienia w tunelu powietrznym, trzmiele nie są w stanie latać. Jest to spowodowane ich wielkością, masą, kształtem ciała oraz zbyt małą rozpiętością skrzydeł, żeby lot mógł być w ogóle możliwy. Trzmiele jednakże, nieświadome tych naukowych faktów i najwyraźniej mocno zdeterminowane, latają, a do tego produkują niewielkie ilości miodu.
Gorzki był to jednak miód. Ale pośród dozwolonego mordu wojny tamte dwa miesiące oczekiwania były dla Lakera doświadczeniem niepodobnym do innych. Stałe godziny pracy, kolejki na przystankach autobusowych, metro, kanapki i piwo w pubie za rogiem. Mógł sobie nawet pomieszkać w domu w St. John’s Wood.
Do obowiązków Slattery’ego należało odprawianie i przesłuchiwanie tak zwanych „ciał obcych”. Ponieważ Laker sam miał zostać zrzucony do Niemiec, kiedy tylko warunki okażą się sprzyjające, nigdy nie uczestniczył w takich zebraniach; było rzeczą niezwykle ważną, żeby na tyle, na ile to możliwe, wysłannicy pozostawali nieświadomi, kto jeszcze i gdzie uczestniczy w operacji. Chyba że sprawa dotyczyła ich samych. Jego misja opóźniała się jednak, toteż został przydzielony Slattery’emu do pomocy w porównywaniu strzępów najogólniejszych wiadomości pochodzących od agentów. A była tego w owym czasie cała masa, chude lata minęły bowiem bezpowrotnie.
Wciśnięte pomiędzy dziką furię Włoch, z ich otwartą przemocą i brutalnością, a hazard, czekający na niego w Niemczech, biuro wydawało się Lakerowi miejscem nierzeczywistym, w którym nie miał prawa się znaleźć. Nigdy też nie zdołał dostosować swojego umysłu do ezoterycznego żargonu i akademickiego sposobu myślenia dowództwa, natomiast taka praca wydawała się czymś stworzonym specjalnie dla Slattery’ego. Miał wtedy około trzydziestki, był pulchny, o rumianej twarzy, i nosił okulary. Laker nie wiedział, czy maksyma o trzmielach miała w jakiś sposób usprawiedliwić jego ociężałość, czy też wisiała na ścianie z innego powodu. Psychicznie Slattery był ogromnie aktywny i posiadał niespotykaną zdolność obierania meldunków — choćby nawet najbardziej zagmatwanych — ze wszystkich nieistotnych szczegółów i natychmiastowego wyłuskiwania z nich tego co najważniejsze. Chociaż toczył swoją wojnę przez pośredników, robił to z cichym zapałem, który podczas całej znajomości z Lake — rem tylko raz, i to na krótko, zmienił się w coś w rodzaju skrywanego szału.
Chociaż zwykle przed rozejściem się do domów wstępowali do pubu na drinka, Laker nigdy go bliżej nie poznał. Tym bardziej że sam nie był w nastroju do zawierania bliższych znajomości — wszystkie jego myśli skupione były na tym, co go wkrótce czekało. Ale to właśnie Slattery był z nim, kiedy dostał wiadomość o rakiecie V–1, która wybuchła koło Lord’s, to właśnie Slattery’emu powiedział przez telefon o śmierci swoich rodziców i siostry, i to ze Slatterym chodził po Green Parku noc czy dwie później, kiedy przepełniony whisky i dziką nienawiścią, przysięgał, że zrobi porządek, gdy wreszcie przerzucą go do Niemiec.
I to Slattery powiedział:
— Zrobisz to, Sam. Pozabijasz sukinsynów. Załatwisz każdego, którego będziesz mógł załatwić.
Co też uczynił. A kiedy wojna się skończyła i nadszedł czas, żeby wrócić do ruin i pustki, to właśnie Slattery’emu złożył ostatni meldunek, zanim został zdemobilizowany i trafił pod skrzydła Charlesa Gale’a.
Laker spędził niezwykle pożyteczne pół godziny z Thorntonem w stalowo–szklanej królikarni International niedaleko Chiswick, a następnie pojechał Kensington High Street i obrzeżem Hyde Parku. Ruch był okropny, a jednokierunkowe od niedawna ulice z każdym tygodniem wydawały się coraz bardziej zatłoczone. Dotarcie do Manchester Square okazało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczał, a kiedy w końcu mu się to udało, długo szukał miejsca, gdzie mógłby zaparkować. W końcu wcisnął się w jakąś szczelinę przy Grosvenor Square (Slattery zwykł go nazywać Eisenhowerplatz; swoją drogą to ciekawe, jak długo pamięta się takie drobiazgi), przeszedł na drugą stronę Oxford Street i wszedł we względną ciszę i spokój Wallace Collection.
Podany przez Slattery’ego adres odnalazł po zachodniej stronie placu. Przy dolnym dzwonku dostrzegł nazwisko Curtis, zgodnie jednak z instrukcją przycisnął go bez wahania, zastanawiając się, dlaczego właściwie Slattery ściągnął go w takie miejsce, skoro dosłownie o rzut kamieniem mieściły się całe dziesiątki porządnych restauracji i hoteli.
Minęło zaledwie kilka sekund i drzwi się otworzyły. Przez chwilę stał w nich ktoś całkiem obcy: niewysoki, tęgawy, łysiejący mężczyzna, który — kiedy wreszcie do akcji wkroczyła pamięć — okazał się Slatterym. Okulary i ceglastoczerwona cera pozbawiły Lakera resztek wątpliwości.
— Chyba się spóźniłem, przepraszam.
— Sam! Wchodź, proszę… wchodź.
Slattery wykonał zachęcający ruch ręką, nie ruszając się jednak z miejsca, jakby chciał uniknąć bezpośredniego wyjścia na słońce. Dopiero zamknąwszy drzwi entuzjastycznie uścisnął Lakerowi rękę, całkiem jakby wręczał mu jakąś nagrodę.
— Cieszę się, że cię znowu widzę. Muszę przyznać, że świetnie się trzymasz.
— Ty też nie najgorzej. Przepraszam, że tak późno, ale żeby tutaj zaparkować…
— To fakt. Parkowanie tutaj to horror. Prawdziwy horror. — Ponownie wykonał gest usłużnego sklepikarza. — Proszę, tu i w prawo.
Przeszli pod żyrandolem przez szeroki, wyłożony płytkami hall do prowadzących na piętro schodów z misternie rzeźbioną poręczą. Na górze Laker wszedł z korytarza do niewielkiego pokoju z meblami w pokrowcach i licznymi miniaturami i zdjęciami sportowymi na ścianach.
— Dalej — zachichotał za jego plecami Slattery. — Cywilizacja zaczyna się kawałek dalej.
Pokój był przestronny i jasny. Tapeta w paski, marmurowy kominek, głębokie, zdobione brokatem krzesła, rdzawoczerwone zasłony i wielkie złocone lustro. Jeden z wiszących na ścianach obrazów mógł być autorstwa Corota. Za sięgającymi parapetu firankami Manchester Square wydawał się zamglony.
— Chcesz się umyć albo coś?
— Nie, dziękuję.
Nastąpiła chwila milczenia, spowodowana wzajemną niepewnością, w trakcie której znów byli sobie całkiem obcy. Wreszcie Laker zaryzykował pytanie:
— Nie mieszkasz tu, prawda?
— Nie. Może papierosa? Nie, mieszkanie należy do mojego znajomego, swoje mam w Kew. Czego się napijesz? Sherry? Gin…?
— Sherry poproszę.
— To fino. Nie za bardzo wytrawna?
— Ależ skąd.
— Twoje zdrowie, Sam. Minęło tyle czasu.
Prawie się nie zmienił. Włosy mu się przerzedziły, a garnitur sprawiał wrażenie odrobinę za luźnego. Jakby z wiekiem Martin Slattery nieco się skurczył. Sprawiał również wrażenie trochę niższego. Twarz miał za to bez jednej zmarszczki, niemal twarz cherubinka, mówił równie szybko jak dawniej, w jego oczach zaś, ukrytych za okularami w grubych oprawkach, Laker dostrzegł szczere zainteresowanie. No i przestał utykać. Usiedli w fotelach.
— Nie wycofałeś się, prawda? — odezwał się Laker.
— Po wojnie?
Laker skinął głową.
— Tak. Można to tak określić.
— I nadal w tym siedzisz?
— W pewnym sensie.
— Domyśliłem się po całym tym kamuflażu.
— Chodzi ci o mieszkanie? To bardziej kwestia przyzwyczajenia niż czegokolwiek innego. — Uśmiechając się promiennie, Slattery założył nogę na nogę. — Opowiedz mi o sobie, Sam. Czy Gales & Watts to ta sama firma, z którą się związałeś, kiedy wojna się skończyła?
— Aha.
— Ktoś z szefostwa był twoim wujem, prawda?
— Charles Gale, zgadza się.
— Rzeczywiście, teraz już sobie przypominam. Upłynął kawał czasu, nie sądzisz? — Dmuchnął dymem i zmrużył oczy. — Słyszałem, żeś się ożenił. To prawda?
— Tak, ale moja żona nie żyje.
— Przykro mi.
— Umarła osiem lat temu. Rak. To stało się tak nagle… W tej sytuacji to chyba dobrze.
— Przykro mi — powtórzył Slattery.
— A ty?
— Ja? Och, tak, mam żonę i trójkę dzieci. To piekielnie kosztowny interes.
Sprawdzili grunt, a potem poszło już z górki, tym bardziej że były nazwiska, które mogli powspominać. Ayres, Bill Maltby, McBride, Harry Castle, Gemmell…
— Ciekawe, co się dzieje z Polglazem? — głośno zastanawiał się Laker.
— O ile wiem, wyjechał do Stanów.
— On i Harry Castle… to dopiero była dobrana para.
— Fakt. Harry jest adwokatem. Świetnie sobie radzi. I kto to powiedział, że zbrodnia nie popłaca?
— Widujesz jeszcze Thompsona?
— Od czasu do czasu go czytam. Został pisarzem, nie wiedziałeś? No cóż, niewiele straciłeś. Zresztą, jeśli wziąć pod uwagę meldunki, które płodził, to nie bardzo jest się czemu dziwić.
Roześmiali się, a Slattery uzupełnił zawartość kieliszka Lakera.
— Zjemy coś? Przygotowałem trochę zimnych przekąsek…
— Brzmi zachęcająco. Chętnie.
Patrzył, jak Slattery wprowadza barek na kółkach. A więc nadal brał udział w grze — czymkolwiek teraz to było. Czy nigdy nie poczuł do niej zniechęcenia? Nigdy nie wydała mu się zgniła, zepsuta? A może nadal była świeża, skomplikowana i warta wysiłku, a nawet piękna? Kiedyś zdarzyło mu się użyć takiego określenia.
— Pamiętasz Erskine’a? — spytał.
Slattery zawahał się i lekko przekrzywił głowę.
— Słabo. Był, zdaje się, w sekcji polskiej? Z nim akurat całkiem straciłem kontakt… — Było w tej odpowiedzi coś wystarczająco nienaturalnego, by Laker natychmiast odgadł, że również Erskine wciąż uczestniczy w grze. Tyle tylko że wcale go to nie interesowało: chacun à son goût*.
Minęła godzina. Lunch był prosty, ale smakowity: melon, jagnięcina na zimno, mus truskawkowy z bitą śmietaną. Raz czy dwa Lakerowi przyszło do głowy, że chyba przejechał taki kawał drogi nie tylko po to, żeby powspominać dawne czasy, ale bordeaux i tok rozmowy natychmiast rozbrajały wszelkie czające się domysły. Kiedy więc w pewnym momencie Slattery zapytał, czy do Niemiec wyjeżdża w przyszłym tygodniu, początkowo w ogóle nie zareagował.
— Tak — odparł i dopiero wtedy uniósł zdumiony wzrok. — Skąd ty to, do cholery, wiesz?
— Sprawdziłem.
— Sprawdziłeś?
Slattery skinął głową, ani trochę nie zmieszany.
— Dobry Boże. — Laker skrzywił się z irytacją. — Kim ty, do licha, jesteś?
— Przez cały czas trzymamy rękę na pulsie, chociaż to akurat nie jest moja działka.
— A co jest twoją działką? Slattery nie odpowiedział.
Już bez wrogości Laker spytał:
— Chcesz przez to powiedzieć, że każdy, kto wybiera się do Niemiec, jest automatycznie…?
— Oczywiście, że nie. Ale ty jedziesz do Lipska.
— No i co z tego?
— To, że Lipsk leży w strefie sowieckiej. — Slattery wzruszył ciężko ramionami. — Wiesz — powiedział wesoło, pochylając się trochę w stronę Lakera. — Było sporo szumu w związku z twoim ostatnim wyczynem. Kiedy przeczytałem o tobie w „Standardzie”, po prostu pomyślałem: to przecież Sam Laker. Może warto byłoby się spotkać? No i zadzwoniłem.
— Ale najpierw mnie sprawdziłeś?
— Nie będę cię przepraszać. Akta są na ogół więcej warte niż spisy dyrektorów. Rutyna, Sam, zwykła rutyna. Jesteś starym zawodowcem, chyba więc rozumiesz, jak to jest.
— W tym cały problem, że nie. Chcesz mi powiedzieć, że przez cały ten czas, przez tyle lat, byłem pod obserwacją?
— Nie taką, jaką masz na myśli.
— Ale ktoś trzymał rękę na pulsie, sam przecież mówiłeś.
— Tylko w pewnych sprawach.
— Teraz mówisz zagadkami.
— Życie to nie bajka, Sam. Ujmując rzecz najprościej, Lipsk leży za żelazną kurtyną. I tylko o to mi chodzi.
— Jadę na Targi, tak się jakoś dziwnie składa, że największe i najstarsze w Europie.
— Dokładnie to samo napisano w aktach.
— Musisz mieć świetne wtyczki. Zamówiłem tylko kartę wstępu i bilet na samolot.
— Rzeczywiście, są dobrzy — odparł Slattery niedbale. — Może nie doskonali, ale dobrzy.
Laker zamieszał kawę, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu.
— Czy Lipsk to wszystko, co udało wam się na mnie znaleźć?
— Naprawdę chcesz wiedzieć?
— Pewnie. Jestem zainteresowany… i trochę oburzony.
— Masz syna, prawda? Patricka.
— Tak.
— Od maja pisuje na pewien adres w Rostocku. Leninstrasse 32, dokładnie rzecz ujmując.
Laker prychnął pogardliwie.
— Koresponduje z tym chłopakiem i jeszcze pięcioma albo sześcioma innymi.
— Jeden taki pen–pal ze wschodnioniemieckiego Hal— — berstadtu zabrał parę lat temu córkę pewnego brytyjskiego oficera marynarki na cudowną przejażdżkę i opróżnił neseser z dokumentami jej ojca.
— W moim nie ma nic, co mogłoby się komukolwiek przydać. Poza tym kontakty Patricka są absolutnie niewinne. Często pokazuje mi te listy. „Mieszkam w Niemczech Wschodnich, mam szesnaście lat i interesuję się żeglarstwem oraz muzyką. Poza tym zbieram widokówki.” Chyba nie ma w tym nic groźnego?
— Nie o to chodzi, Sam. Jeżeli zarzucasz sieć, wpada w nią kupa niewinnych ryb.
— Które należy mimo wszystko obserwować.
— To rutynowe działania.
— Musicie opłacać całą armię szpicli — stwierdził cierpko Laker. — Powiedz, co jeszcze na mnie macie?
— Nic.
— Po tylu latach?
— Jest oczywiście trochę staroci. W osobnej teczce.
— Musisz być mną cholernie zawiedziony.
— To tylko tło, nieistotne szczegóły. Nie zrozum mnie opacznie.
— Nie obawiaj się. Ale w przyszłości będę musiał być ostrożniejszy. Dużo ostrożniejszy.
Zdawał sobie sprawę z potrzeby zachowania czujności, ale jednocześnie wzbudzała w nim sprzeciw forma, jaką ona przybierała. W sumie wydało mu się to kompletnie niedorzeczne, o czym nie omieszkał powiedzieć Slattery’emu.
— Nie myślałbyś tak, gdybyś nie odszedł — odparł Slattery.
— Nie miałem predyspozycji, żeby zostać.
— Tak sądzisz?
— Nie wytrzymałbym tego.
— Czego?
— Och, sam nie wiem — odparł Laker i na chwilę zamilkł. — Ale wiem, że nie umiałbym już grać tej nieskończonej partii szachów, rozpoczynanej ciągle i ciągle od nowa.
— Wydaje ci się, że to tylko tyle?
— Z braku trafniejszego porównania — tak.
— W takim razie jakiego byś potrzebował bodźca? — zapytał Slattery niedbałym tonem.
Laker zawahał się. Była tylko jedna taka rzecz, jedna jedyna, ale, dzięki Bogu, już nie istniała. Ale Slattery musiał pamiętać; w końcu tamtej nocy, tyle lat temu, był z nim w Green Parku.
Rzucił okiem na zegarek. Nie chciał dostać mandatu za przekroczenie limitu parkowania, a do Brook Street był na piechotę spory kawałek. Jeszcze przez chwilę rozmawiali o wszystkim i o niczym, ale tematy wyraźnie się wyczerpywały. W pewnym momencie zadzwonił telefon. Slattery odebrał i odezwał się: „Tak?”, następnie powtórzył to samo słowo jeszcze dwukrotnie i odłożył słuchawkę. Wtedy Laker oznajmił, że na niego już czas.
— Naprawdę musisz już iść?
— Niestety.
— To już przeszłość, prawda? A tak przy okazji: kiedy lecicie?
— Do Lipska?
— Tak.
— Za nic w świecie nie uwierzę, że coś takiego mogło ujść twojej uwagi. — Laker nadal się uśmiechał, teraz jednak odrobinę kwaśno.
— No to bądź tak miły i odśwież mi pamięć.
— We środę. Przez czterdzieści osiem godzin będę podglądał cudze pomysły na wyposażenie biur, a później spędzimy z Patrickiem około dziesięciu dni w Nadrenii.
— Ładne plany — Slattery zgasił papierosa, nadmiernie się na tym koncentrując. — Sam?
— Słucham?
— Nie byłem wobec ciebie całkiem uczciwy.
— Chyba cię rozumiem.
— Nie o to mi chodzi.
— Więc o co?
— Ściągnąłem cię tu z pewnego szczególnego powodu.
— Ach, tak.
— Chodzi mi o drobną przysługę.
— Jaką?
— Żebyś dostarczył pewną wiadomość.
— Dokąd?
— Do Lipska. Nie ma w tym żadnego ryzyka. Absolutnie żadnego.
A więc to była jego działka.
— Dlaczego ja?
— A znasz kogoś lepszego?
— Kurierzy wam powymierali czy co? Slattery puścił do niego oko.
— Tu chodzi o skuteczność, Sam. I o to, że jesteś wobec nich całkowicie bezkompromisowy. — A więc pamiętał! — No a poza tym taka prośba nie jest w tych czasach niczym niezwykłym.
— Co to za wiadomość? Ustna?
— Nie. Ale tym się nie przejmuj.
— Czy to przypadkiem nie jest sprzeczne z zasadami gry?
— Nie w przypadku kogoś takiego jak ty.
Laker odwrócił wzrok i skupił się na obserwowaniu przez mgiełkę firanki zielonego auta zmierzającego w stronę Spanish Place.
— Wolałbym tego nie robić — powiedział.
— To dla ciebie kwestia jakichś dziesięciu minut, Sam. Może odrobinę dłużej. — Slattery czekał, przyglądając mu się. — Chyba lepiej niż ktokolwiek inny pamiętasz, czym może być czekanie. A teraz właśnie ktoś czeka, ty natomiast możesz temu komuś pomóc. We środę.
Laker wciąż wpatrywał się w okno. „Nie” — pomyślał.
— Liczyłem na ciebie — mówił dalej Slattery. — Powiem więcej: byłem w stu procentach pewien, że się zgodzisz. — Mówił takim tonem, jakby Laker był mu winien wdzięczność. — To naprawdę cholernie proste. I nie jest to robota z serii płaszcza i szpady — dodał z cieniem uśmiechu.
— Nie wątpię.
— Zastanów się nad tym.
— Skoro muszę…
— Przemyśl to i daj mi znać.
— W porządku — zgodził się Laker.
— Masz czas do wieczora. Dłużej nie mogę czekać.
— W porządku. Jak mam się z tobą skontaktować?
Slattery podał mu numer, po czym ruszyli obaj przez pokój z pokrowcami na meblach.
— To naprawdę cholernie ważne, Sam. Inaczej nie zwracałbym się z tym do ciebie. Wiem, o czym myślisz, dlaczego się wahasz… Gales & Watts, Patrick… Rozumiem cię. Wiem, że proszę o wiele, ale wierz mi, dla ciebie to będzie mniej więcej taki sam problem jak wyjście na ulicę.
Laker wrócił na Brook Street, zasłuchany w ostrzegawcze szepty w swojej głowie. Na szczęście ominął go mandat, co sprawiło mu sporą ulgę. Przez minutę albo dwie siedział w aucie, nawet nie myśląc o ruszaniu, ślepy na pełen nadziei uśmiech idącej chodnikiem kobiety.
Rzeczywiście, Slattery prosił o wiele. Skąd, do diabła, przyszło mu do głowy, żeby zwrócić się z tym właśnie do niego? „Jesteś starym wyjadaczem” — dla Slattery’ego był to zdaje się wystarczający powód. Skoro raz się weszło do tej gry, nie można się było z niej wycofać. Będąc członkiem honorowym, miało się zobowiązania. „Kiedy przeczytałem twoje akta — powiedział na pożegnanie — i dowiedziałem się, gdzie byłeś i czego dokonałeś, wydało mi się to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.”
Poirytowany sięgnął po papierosa. Najbardziej rozdrażniła go sugestia, że jeżeli odmówi, sprawi Slattery’emu zawód. „Nie ma w tym żadnego ryzyka, Sam, absolutnie żadnego. W przeciwnym razie bym cię w to nie pakował.”
W pewnym sensie ten lunch otworzył mu oczy. Laker szczerze się zdziwił, dowiedziawszy się, z jaką skrupulatnością odnotowywane są jakiekolwiek związki z państwami komunistycznymi. Było dla niego zrozumiale, że światem rządzą podejrzenia, podobnie jak to, że biurokratyczna sieć nie ma szans na wystarczającą selekcję. Ale sam fakt, że oczekiwano od niego, by dał się wykorzystać, skoro akurat zaszła taka potrzeba i nadarzyła się okazja, po prostu go drażnił.
Do tego sama propozycja była cholernie mglista. Gdyby Slattery okazał się bardziej bezpośredni, może łatwiej byłoby mu podjąć decyzję, jeszcze zanim wyszedł z mieszkania przy Manchester Square. A tak w żaden sposób nie potrafił pojąć, dlaczego niby miał to wszystko jeszcze raz odgrzewać. „Proste zadanie, zwykła dostawa do rąk własnych… Kwestia dziesięciu minut.” Dostawa, ale do kogo, w jaki sposób i gdzie dokładnie?
Zamyślony zapuścił silnik, wrzucił bieg i odjechał. To powoływanie się na dawne lata było jawnym nadużyciem. Nic nie mogło być w stu procentach bezpieczne. Nic, i Slattery mógł sobie mówić, co chciał.
Park Lane wessała go w swój nurt. „Nie” — pomyślał znowu. Ale kiedy jechał w stronę Knightsbridge i Brompton Road, początkowa wrogość wobec pomysłu zaczęła topnieć. Choć tego nie chciał, czuł, że anonimowy lipski kontakt Slattery’ego łączą z nim pewne podobieństwa. Niewiele jest rzeczy gorszych, niż być odciętym. Nie musiał wytężać wyobraźni, żeby zrozumieć, co znaczy czekać, kiedy każdego dnia targa nerwy przerażająca pewność, że zostało się spisanym na straty. Nie ma chyba gorszej ciszy niż taka cisza. Sam tego kiedyś doświadczył i to mu raz na zawsze wystarczyło.
Kiedy Lakera w końcu przerzucili, atak z powietrza na Arnhem już trwał. Po przebyciu samotnie około dwustu mil na wschód od Renu Laker dotarł w końcu do lesistych terenów na zachód od Gardelegen, gdzie czekał na niego trzyosobowy komitet powitalny: Karl, Günter i dziewczyna. Gdyby natarcie na Arnhem się powiodło, droga do serca Niemiec stałaby otworem i wtedy każdy nietknięty most na rzece Aller byłby na wagę złota. Taki był plan. Ale natarcie skończyło się fiaskiem, nadajnik się zepsuł, a Karl i Gunter nie wrócili z wypadu na skład materiałów wybuchowych w Klötze.
Obawiając się, że tamci trafili do niewoli, Laker i dziewczyna opuścili dotychczasową kryjówkę w walącej się stodole i zaszyli się w gęstym lesie świerkowym, skąd mogli obserwować drogę z Brunszwika do Uelzen. Noc w noc długie konwoje wlokły się na północny wschód, a po jesiennym niebie przelatywały samoloty. Było zimno i bez przerwy padało. Laker zadaszył zagłębienie w ziemi, gdzie spędzali noce. Dziewczyna codziennie szła do którejś z okolicznych wiosek i w sobie tylko znany sposób zdobywała pożywienie; pewnego dnia przyniosła koc.
Tydzień po zaginięciu Karla i Guntera Laker naprawił wreszcie radio i znowu zaczął nadawać o wyznaczonych porach. Chociaż nie było odpowiedzi, ciągle próbował, nawet kiedy nie miał już żadnych wątpliwości, że zostali spisani na straty. Robił to głównie po to, by podtrzymać dziewczynę na duchu. Nie chciała go opuścić, była chuda, piegowata i miała jakieś osiemnaście lat. Mogła spokojnie odejść, miała bowiem wuja gdzieś na południu, ale uparła się, że zostanie.
— Beze mnie zginiesz z głodu — powtarzała. — Będziesz skończony.
W zamierzeniach mieli dołączyć do innej grupy, w okolicy Gifhorn, ale bez dalszych instrukcji nie wiedzieli, gdzie dokładnie jej szukać. Czekali więc, a Laker na próżno ryzykował nadawanie trzy razy dziennie o stałych porach. Dwa razy musieli się przeprowadzać. Czekali, głodni i zdesperowani. Ponieważ robiło się coraz zimniej, tulili się do siebie, żeby nie tracić ciepła. Nazywała go Sammy. Czekali jeszcze pięć dni, próbując wywnioskować z ruchów wojsk, co się dzieje na froncie. W końcu Laker doszedł do wniosku, że jedynym wyjściem będzie wyruszyć na zachód, ale kiedy zaczęli się szykować do drogi, dziewczyna zachorowała. Twarz miała rozpaloną od gorączki i rzęziło jej w płucach. Jeszcze przed północą zaczęła majaczyć. Laker owinął ją w koc i zaniósł do samotnego gospodarstwa, skąd czasami kradła jajka. Położył ją na ziemi, zapukał do drzwi i uciekł, zatrzymując się tylko raz, żeby się zorientować, kto otworzył. Jakiś starszy człowiek.
Później wrócił do lasu, zdeptał nadajnik na miazgę, zabrał swój karabin, kilka granatów i wyruszył. Minęło dwadzieścia dziewięć dni, zanim dotarł do linii Sprzymierzonych, dwadzieścia dziewięć dni prywatnej wojny, na której dał upust całej nienawiści za to, co spotkało jego rodziców, siostrę i być może również dziewczynę. Zabijał gdzie tylko mógł i kiedy mógł — samotnego wartownika, dwóch kaprali Luftwaffe jadących na motocyklu, wszystkich pasażerów wojskowego samochodu, załogę zabłąkanego czołgu. I wielu innych; w pewnym momencie stracił rachubę. Robił to pod wpływem dzikiej furii i dlatego, że świetnie strzelał. Zanim przedostał się do Amerykanów, miał oszalałe oczy tropionego zwierzęcia, a kiedy przebudził się z krańcowego wyczerpania, najpierw odruchowo sięgnął po broń i dopiero później zwrócił uwagę na pochyloną nad jego łóżkiem pielęgniarkę…
Są rzeczy, których się nie zapomina.
Za Hammersmith skręcił w nieco okrężną drogę do Weybridge, wiodącą przez Richmond, Hampton i Sunbury. Była przyjemniejsza — prowadziła bowiem wzdłuż rzeki i miał okazję podziwiać łodzie pokazujące się za rzędami wierzb płaczących — a do tego nie tak bardzo ruchliwa, mógł więc skupić się na swoich rozmyślaniach. Kiedy przejeżdżał przez Oatlands, znowu przypomniała mu się kobieta w żółtej sukience. Gdyby nie ona, Slattery nigdy nie poprosiłby go o tę przysługę.
Przypadek ma długie ręce i jest absolutnie nieobliczalny.
Nie miał żadnych złudzeń. To była już całkiem inna wojna — bardziej złożona, wyrafinowana, lecz przecież równie bezwzględna i zabójcza. Bez nor w podmokłej ziemi, niemalże bez otwartej przemocy. Zapewne w całkiem inny sposób, to prawda, ale oczekiwanie musiało być nie mniej wyczerpujące niż wtedy… Zmieniło się wszystko i nic. A Slattery, niechby go wszyscy diabli, doskonale wiedział, że on wie, czym może być oczekiwanie, i to zapewne ta wiedza właśnie przeważyła.
W Gale & Watts zjawił się tuż przed czwartą. Carol poradziła sobie z większością papierów, została jednak spora sterta takich, którymi musiał się zająć osobiście. Rozprawił się z nimi najszybciej jak umiał, po czym zatelefonował do dwóch osób, których numery podała mu Carol. Na moment wpadł Baxendale; rzekomo chciał go namówić, żeby postawił na Piggotta w jednym z wyścigów, tak naprawdę chodziło mu jednak o to, by choć przez chwilę nacieszyć oko widokiem nóg Carol.
Po piątej Laker poprosił o połączenie z miastem i wykręcił numer podany mu przez Slattery’ego. Odebrała kobieta.
— Słucham — powiedziała jedynie.
— Poproszę z panem Slatterym.
— Kto mówi?
Przedstawił się.
— Czy pan Slattery oczekuje pańskiego telefonu?
— Tak — odparł. Rozległ się trzask i po chwili usłyszał głos Slattery’ego. — Dzwonię z biura — powiedział.
— Wal śmiało.
— Nie palę się do tego, ale odpowiedź brzmi: tak.
Reakcja Slattery’ego daleka była od otwartego entuzjazmu.
— Świetnie — powiedział tylko, zupełnie jakby właśnie się dowiedział, że Laker ma wolny wieczór albo coś w tym rodzaju.
— Skoro to naprawdę takie ważne i nie masz nikogo innego…
— To naprawdę ważne, Sam. I nie mam nikogo.
— I pod warunkiem, że to naprawdę takie proste, jak mówiłeś.
— Prostsze nie mogłoby być.
— W porządku… Co dalej?
— Zdzwonimy się… Aha, jeżeli chodzi o twój zegarek…
— Moje co?
— Zegarek. Okropnie mi przykro. To wszystko moja wina. Postaram się, żeby ktoś go odebrał jutro rano.
— Rano? — Laker kojarzył cokolwiek powoli.
— No, przed południem… oczywiście, jeżeli ci to odpowiada.
— Ach, tak… tak, jak najbardziej. — W jego głowie zaczęło się nagle kłębić mnóstwo pytań, biorących się z natłoku obaw i złych przeczuć, ale ogólnodostępna linia, przez którą rozmawiali, powstrzymywała go przed ich zadaniem. — Czy to już wszystko?
— Na razie tak, Sam. I dzięki. Chyba wiesz, jak bardzo na ciebie liczyłem?
„Akurat” — pomyślał Laker. Dotknął palcami zegarka, zastanawiając się, w jaki sposób go spreparują i co w nim będzie. Ale przynajmniej wiedział, w czym wiadomość zostanie przekazana i nietrudno było się domyślić w jaki sposób. Poczuł się dziwnie uspokojony, było to bowiem potwierdzenie słów Slattery’ego o prostocie zadania, które podjął się wykonać. Ale mimo wszystko, jak wielkim był głupcem, zgadzając się wziąć udział w tej sprawie?
Nie było mu dane długo się nad tym zastanawiać, albowiem Carol położyła przed nim stertę listów do podpisu, a tuż obok wspólny raport Wilsona i Farrowa, zawierający propozycje sposobu przezwyciężenia kłopotów, w jakich znalazł się Dział Projektów, i oznaczony adnotacją DO PILNEJ OCENY. Laker próbował skupić się na nim, po chwili jednak zrezygnował. I tak przez cały czas po głowie krążył mu Lipsk. Eksport firmy był tak mały, że właściwie nie było o czym mówić, nie mógł mu więc w żaden sposób zaszkodzić. A co się tyczy Patricka… Do diabła, jeżeli zaczyna w takim tonie, to może lepiej od razu dać sobie spokój? Przecież i bez rozmyślań o ewentualnym fiasku miał do tej misji wystarczająco niechętny stosunek. Slattery siedział w tym pośrednictwie dość długo, żeby mieć opanowany do perfekcji każdy jego aspekt. Za promiennym uśmiechem oczu w okularach był bezwzględnym realistą. I właśnie to stanowiło pożywkę dla nękających Lakera wątpliwości. Całe rzesze dyrektorów do spraw eksportu, krążących w ostatnich latach po wszystkich zakątkach Europy, pełniły jednocześnie rolę bezpłatnych listonoszy — Slattery dał mu to dość jasno do zrozumienia. I do tego właściwie sprowadzała się cała ta sprawa — miał być listonoszem.
Po wyjściu Carol przesiedział w biurze jeszcze jakieś pół godziny, ale raport Wilsona i Farrowa okazywał się ciągle ponad jego siły, zabrał go więc do domu. Kiedy wrócił, Patrick siedział pośród porozkładanych map, a w jednym z folderów Laker dostrzegł podkreślone zdanie: „Kolejka linowa zawiezie Państwa wysoko nad Rudesheim, aż pod posąg Germanii, postawiony w zeszłym stuleciu jako symbol Niemiec zjednoczonych przez Bismarcka.”
— W gazetach wprawdzie nic dzisiaj nie ma — Patrick uśmiechnął się znacząco — ale może zechcesz mi zdradzić, cóż takiego ekscytującego przydarzyło ci się od śniadania?
Nazajutrz, punktualnie o jedenastej, z recepcji zadzwonił MacDonałd.
— Przyszedł ktoś po pański zegarek, sir. Mam przyjść po ten zegarek czy przyśle pan pannę Nolan?
— Przyjdź, John. Albo nie — rozmyślił się — najlepiej będzie, jeśli ten facet sam przyjdzie.
— Dobrze, sir.
Jednak ciekawość Lakera nie została nagrodzona niczym nadzwyczajnym. Chwilę później w otwartych drzwiach stanął młody mężczyzna o wyglądzie spaniela, ubrany w brązowy garnitur.
— Czy pan Laker? — spytał.
— Zgadza się. Proszę, niech pan wejdzie.
Garnitur był porządny, a krawat rzucał się w oczy. Ciekawe byłoby się dowiedzieć, czym jeszcze zajmuje się ten człowiek. Przez krótką chwilę po głowie Lakera błądziła absurdalna myśl, żeby spytać, czy robi coś jeszcze oprócz odbierania zegarków.
— Dostanę jakieś potwierdzenie?
— Jeżeli pan sobie życzy, mogę wystawić.
Laker pokręcił głową. Odpiął zegarek i wsunął go do koperty.
— Dziękuję — powiedział mężczyzna.
— Rozumiem, że to wszystko. Czy tak?
— Chyba tak, panie Laker. Życzę miłego dnia.
Minutę później obserwował z okna, jak mężczyzna idzie przez plac i odjeżdża zwykłą ciemnoniebieską furgonetką. Chyba przez cały dzień drzwi biurowca nie przekroczył nikt mniej rzucający się w oczy i tylko brak zegarka na ręce przypominał Lakerowi, że właśnie wykonał pierwszy krok na drodze prowadzącej od zgody do wykonania zadania.
Przez następną dobę Slattery nie dawał znaku życia. Zadzwonił dopiero w sobotę koło południa. Laker czytał książkę i nigdzie się nie wybierał.
— Jeszcze kilka minut i byś mnie nie zastał — skłamał.
— Przepraszam, w weekendy zawsze istnieje takie ryzyko. Moglibyśmy się spotkać któregoś wieczora?
— Kiedy?
— Może jutro?
— Jestem umówiony na brydża.
— Poniedziałek?
— Nie ma innego wyjścia. Dziś wieczorem jestem zajęty, a we wtorek będziemy się pakować.
— A więc zgoda, poniedziałek. Żebyś jednak nie musiał jeździć w tę i z powrotem, może spotkamy się w połowie drogi?
— Gdzie?
— W Mitrze, w Hampton, bar Neli Gwyn.
— Zgoda.
Przyjechał kwadrans przed czasem, zamówił szkocką i czekał. Przez weekend udało mu się prawie zapomnieć o Slatterym, ale przez całą krótką drogę z Roundwood i teraz, kiedy rozglądał się po jawnie próżnych klientach baru, zaczęły nim targać wątpliwości. Trudno, zrobi to, na tym etapie już się nie wycofa. Ale im szybciej nadejdzie ta środa, tym lepiej. A za — ile to dokładnie? — za niecałe sześć dni opuszczą Lipsk i rozpocznie się etap podróży zaplanowany przez Patricka: Heidelberg, Mannheim, Wormacja, Moguncja, Rudesheim, Kochem, Koblencja… To w końcu jego wakacje.
— Cześć — rozległ się nagle głos Slattery’ego. — Długo czekasz?
Wziął wolne krzesło od sąsiedniego stolika i usiadł.
— Co ci zamówić?
— Gin. — Przez chwilę jakby się wahał. — Tak, gin… Tak jak ci mówiłem, mam tylko chwilę. Muszę zaraz wracać.
— Aha.
— Mój teść włóczył się przez całe popołudnie po okolicach Kew Gardens i ma zjeść z nami kolację. Jest głuchy jak pień. Tylko ja jeden w całej rodzinie mam odpowiedni tembr głosu czy coś takiego, więc moja obecność przy takich okazjach jest obowiązkowa.
Rozparł się w krześle, przesunął dłonią po rzadkich włosach i rozejrzał się po innych stolikach z niewinną miną, jakby szukał znajomych.
— Za twoje powodzenie — powiedział, kiedy dostał swój gin. — I jeszcze raz dziękuję.
Laker wzruszył ramionami.
— To co, do rzeczy?
— Jestem gotów.
— Masz dobrą pamięć do numerów telefonów?
— To zależy. Ten, który mi ostatnio podałeś, jakoś zapamiętałem. Sprawdź mnie.
— Trzydzieści trzy, czterdzieści dwa, osiemdziesiąt sześć. — Slattery powtórzył liczby. — Nie zapomnij. — Postukał się po głowie.
Usta Lakera poruszyły się.
— Pamiętasz?
— Tak.
Siedzieli dość blisko siebie i mówili wystarczająco cicho.
— Znasz Lipsk?
— Byłem tam raz w dzieciństwie, ale niewiele pamiętam.
— W jakim hotelu będziesz mieszkać?
— W Astorii.
Slattery pokiwał głową.
— Przy Luisenstrasse jest jubiler. Taksówką jakieś pięć minut. Zobaczysz szyld: Kromadecka. — Przeliterował. — Zapamiętasz?
— Tak.
— To maleńki sklepik, ale trudno go przeoczyć. Poprosisz, żeby ci zmienili pasek w zegarku. To wszystko.
— Nic więcej?
— Nic. — Slattery uśmiechnął się, jakby pod wpływem jakiegoś wspomnienia. — Mówiłem ci przecież, że to dziecinnie łatwe.
— Kiedy dostanę zegarek?
— Zrobią ci to na miejscu.
— Nie, od ciebie.
— Przepraszam, całkiem zapomniałem. Dostarczą ci go we wtorek wieczorem. Do domu.
— Jasne.
Slattery dał znak kelnerowi.
— Szkocka, tak?
— Proszę.
Chwilę milczeli. Przez cały czas ktoś wchodził i wychodził. W pobliżu rozległ się śmiech jakiejś dziewczyny, szczęśliwej w znanym jej świecie, bezpiecznej. Lipsk wydawał się bardzo odległy.
— To co, spokojniejszy? — spytał Slattery, uśmiechając się promiennie.
— Gęsiej skórki w każdym razie nie dostałem.
— Masz jeszcze jakieś pytania?
— Tylko jedno: dlaczego, do diabła, akurat ja mam to zrobić?
W odpowiedzi Slattery roześmiał się swoim idiotycznym śmiechem.
— Ten sklep, Kromadecka…
— Tak?
— Czy nie ma znaczenia, kto mnie obsłuży?
— Nie będzie takiego problemu. Pracuje tam tylko jedna osoba.
— Nie muszę mieć żadnych znaków rozpoznawczych ani niczego w tym rodzaju?
— Nie. Po prostu poproś o nowy pasek, a potem wyjdź i jedź na te swoje Targi podglądać, jak to ująłeś, cudze pomysły. Spokojnie zaczynaj wakacje.
— A ten numer telefonu? Kiedy mi będzie potrzebny?
— W ogóle nie będzie. — Slattery rozłożył ramiona niemalże przepraszająco. — Powiedzmy, że to polisa ubezpieczeniowa. Zdrowy rozsądek roztropnej dziewicy. A tak przy okazji, pamiętasz go jeszcze?
— Trzy trzy, cztery dwa, osiem sześć.
— Ten telefon jest jak hamulec bezpieczeństwa w pociągu. Istnieje jedna szansa na milion, że go użyjesz, ale dobrze wiedzieć, że jest. — Spojrzał mu w oczy. — Wszystko jasne?
— Tak. Wszystko — odrzekł Laker, zaciągając się papierosem. Choćby nie wiadomo jak bardzo znikomy, zawsze istniał element ryzyka i Laker oszacował je na własny sposób. Ale byłby wobec Slattery’ego znacznie lepiej nastawiony, gdyby ten darował sobie opowieści o dziecinnej prostocie zadania, którymi uraczył go podczas pierwszego spotkania przy Manchester Square. — I pamiętaj, to ostatni raz. Nigdy więcej nie dam ci się w to wciągnąć.
Uśmiechnął się krzywo, a Slattery spojrzał w bok, bawiąc się oprawkami okularów.
— Chcesz, żebym ci wszystko jeszcze raz streścił?
— Nie trzeba.
— O której lądujesz?
— Koło południa. Nie pamiętam dokładnie.
— Załatw to jeszcze tego samego popołudnia, dobrze, Sam? Nie czekaj do następnego dnia.
— Nie mam zamiaru kłaść się z tym spać, możesz być tego pewien. Im szybciej przestanę być jednym z twoich nie opłacanych statystów, tym lepiej. Wierz mi.
— To mi się podoba. — Kończącym ruchem opróżnił szklankę. — Tym razem to mnie goni czas. Dokąd jedziesz?
— Do domu.
Wyszli razem. Po sztucznej jasności baru zmierzch wydawał się ciemniejszy niż w rzeczywistości; od rzeki bił przenikliwy chłód. Za murem i drzewami po drugiej stronie drogi na tle nieba rysował się Hampton Court. Obok przeszli kobieta i mężczyzna — kobieta niosła na rękach dziecko, które darło się wniebogłosy ze zmęczenia i atawistycznego strachu przed tym, co może w sobie kryć zapadający zmierzch.
Laker odprowadził Slattery’ego do samochodu — szarego rovera z godłem Royal Thames Yacht Clubu. Numer rejestracyjny zaczynał się od trzech U i spojrzawszy nań Laker przypomniał sobie stary skecz kabaretowy zatytułowany „Trzej ochotnicy”. Slattery otworzył drzwi i odwrócił się — Laker był pewien, że po to, by mu podać rękę. On jednak powiedział:
— Jest coś, o czym ci jeszcze nie powiedziałem, Sam.
— Co?
Akurat mijał ich autobus; Slattery zaczekał, aż przejedzie. Laker prawie nie widział jego twarzy.
— Co takiego? — spytał niepewnie, podejrzewając jakieś dodatkowe komplikacje.
— Chodzi o sklep. Mówiłeś o znakach rozpoznawczych.
— Tak?
Slattery odchrząknął.
— Ona cię rozpozna.
— Jak to: rozpozna?
— Ta osoba to Karen Gisevius.
Nazywała go Sammy.
— Karen? — powtórzył Laker jak echo. — Karen?
— Zgadza się.
— Ale… — Jego myśli goniły w kilku kierunkach naraz. — Więc ona żyje? — spytał głupio.
— Tak.
— Mój Boże. — Jeszcze to do niego nie dotarło. Mijały sekundy. — Mój Boże — powtórzył. — Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałeś?
— Z rozsądku.
— Z rozsądku? Jak to? — — Laker zmarszczył brwi.
— Nie chciałem posługiwać się nią jako argumentem. Być może zdecydowałbym się na to, gdybyś odmówił. Ale na szczęście nie odmówiłeś. Za to teraz czas, żebym cię w to wprowadził.
Na delikatnie oświetloną, porośniętą wistarią fasadę lokalu padał cień głowy i ramion Slattery’ego.
— Od jak dawna… — zaczął Laker, przerwał zająknąwszy się, po czym zaczął od nowa: — Od jak dawna wiesz?
— Wiem? O czym?
— Że przeżyła.
— Od pewnego czasu, Sam. Dość długo.
— Dwadzieścia lat? — W głosie Lakera pojawiła się nuta oburzenia.
— Powiedzmy, że około dziesięciu. — Slattery przeczekał, aż przechodząca nie opodal para minie zaparkowane samochody. — Zwerbowaliśmy ją w połowie lat pięćdziesiątych, ale nie od razu skojarzyłem jej nazwisko. To jedna z naszych najlepszych łączniczek. Dlatego tak nas wkurza, że znalazła się w tarapatach z idiotycznych powodów. — Musiało mu się wydawać, że Laker oczekuje dalszych wyjaśnień, bo ciągnął: — Zaszło pewne nieporozumienie. Nawet nie wpadka. Nic się nikomu nie stało, nic z tych rzeczy. W przeciwnym razie na pewno bym cię w to nie wciągał. Chyba rozumiesz, że nie mogę ci podać bliższych szczegółów; w każdym razie efekt jest taki, że kontakt został zerwany i trzeba go odzyskać.
Ale Laker go nie słuchał, myślami był bowiem przed samotnym domem, kiedy po raz ostatni patrzył na ciężko dyszące ciało owinięte w koc, zostawione na łaskę tego, kto odpowie na pukanie do drzwi. Przemierzał pamięcią minione lata, wspominając późniejsze, związane z tym wydarzenia, między innymi dzień, kiedy po raz ostatni siedział w biurze Slattery’ego przy Grosvenor Square i składał raport o Karlu, Günterze i Karen Gisevius oraz totalnym fiasku hazardowej akcji o nazwie Operacja Rozwinięcie.
— Chyba mogłeś mi powiedzieć — odezwał się.
— Nie wtedy, kiedy zaczęła z nami współpracować.
— Nieoficjalnie.
— Nie bardzo, zrozum.
Kiedy Slattery zrobił krok, poruszył się również jego cień. Zmierzch zdawał się kurczyć, a sunące po moście samochody przepychały się, żeby zająć dogodną pozycję do wjazdu na rondo. Było to idiotyczne miejsce do rozmów nie tylko na ten, ale na jakikolwiek inny temat.
— Dlaczego? — nie ustępował Laker.
— Nigdy mi to nie przyszło do głowy, Sam. Poza tym straciliśmy kontakt, prawda? Nasze drogi się rozeszły.
— Do czasu, aż stwierdziłeś, że znów jestem ci potrzebny.
— Do czasu, aż przeczytałem o tobie w „Evening Standard”.
— Chrzanisz — uciął Laker.
Był kompletnie oszołomiony. Trudno mu było uwierzyć, że Karen żyje, a jednocześnie czuł się oszukany, bo nikt mu o tym nie powiedział. Na dodatek nagła, niespodziewana perspektywa rychłego spotkania mocno nim wstrząsnęła. Zbyt wiele było tego wszystkiego jak na jeden raz i w efekcie jego nastrój wyładował się w bezsensownej złości i nieufności wobec Slattery’ego.
— Jeżeli jest coś, czego nie znoszę, to kiedy ktoś próbuje wodzić mnie za nos.
— Sam…
— Zawodowcem zostaje się na zawsze. To twoje słowa, nie moje. Musisz się na coś zdecydować. Nie może być i tak, i tak.
— Przykro mi. Nie miałem pojęcia, że…
— Chrzanisz — warknął Laker. — I jeszcze jedno… Czy ty poważnie oczekujesz, że wejdę do jej zakładu i raptem po paru minutach spokojnie wyjdę? Ot tak, jak gdyby nigdy nic? Czy ty przypadkiem nie zapomniałeś, że masz do czynienia z ludźmi, a nie chorągiewkami na mapie?
Slattery rozsądnie odczekał kilka chwil.
— Wolałbyś tego nie robić, czy o to chodzi? — odezwał się wreszcie.
— — Tego nie powiedziałem.
— Chyba nie do końca rozumiesz, w jakiej jestem, sytuacji. Cały boży świat może sobie walić do Lipska drzwiami i oknami, ale ja nie mogę zlecić tego zadania byle
komu. I ty dobrze o tym wiesz. To, że trafiło akurat na ciebie i Karen, to przypadek. Takie rzeczy się zdarzają. I pamiętaj, że nie chciałem, żebyś to robił ze względu na nią. Dlatego nie powiedziałem ci o niej od razu.
— Dziesięć minut, powiadasz. A potem mam wyjść i wracać na Targi… Równie skomplikowane jak wyjście na ulicę… Jak myślisz, z kim masz do…?
— Chodziło mi tylko o to, ile zajmie ci samo wykonanie zadania. To Karen będzie musiała zdecydować, co jest, a co nie jest możliwe.
Laker zacisnął usta, wciąż oszołomiony, wciąż rozgoryczony. Było stanowczo za późno na zarzucanie przynęty. Wpatrywał się w Slattery’ego. Karen, Karen Gisevius.
— Jest jedną z najlepszych…
— Nie wątpię.
Nadal nie potrafił pojąć, że nie rozmawiają o przeszłości. Ani o umarłych. Czas teraźniejszy, którym się posługiwali, wprawiał go w szok, budząc wspomnienia; w efekcie im dłużej słuchał, tym bardziej był poruszony. W głowie kłębiły mu się coraz to nowe pytania, ale odpowiedzi Slattery’ego były niczym innym jak tylko próbą samoobrony.
— Posłuchaj, Sam… i nie zrozum mnie źle. Nie prowadzę międzynarodowej agencji towarzyskiej ani nie przykładam ci spluwy do głowy. Jeżeli chcesz, możesz się jeszcze wycofać. Decyzja przez cały czas należy do ciebie. Tylko do ciebie. Ale teraz już wiesz, że chodzi o Karen, i sądziłem, że tym bardziej będziesz chciał pomóc…
— Mówisz tak, jakby to było szczęśliwe zrządzenie losu.
— A czy tak nie jest? „Chryste” — pomyślał Laker.
— Zastanów się — powtórzył Slattery — może właśnie tak jest? Sam pomyśl.
W drodze powrotnej do Weybridge w jego myślach nakładały się na siebie dwa światy i już czuł, już wiedział, że odtąd nic nie będzie takie samo jak dotąd.
Zegarek dostarczono mu do domu we wtorek późnym popołudniem. Laker wyszedł z pracy wcześniej niż zazwyczaj, odebrał go więc osobiście. Niebieska furgonetka wyglądała na tę samą, co poprzednio, za to mężczyzna, który stanął w drzwiach, był ponad wszelką wątpliwość kim innym i natychmiast zrobił na Lakerze wrażenie kogoś, kto zupełnie nie pasował na wspólnika. Był przysadzisty, w średnim wieku, ubrany niedbale i — sądząc po przyśpieszonym oddechu — w fatalnej kondycji. Gdyby to pani Ruddick odebrała cienką, zawiniętą w szary papier paczuszkę, być może dostałby napiwek, ale tak spytał po prostu o nazwisko, skinął głową i wyszedł, spoglądając na klomby róż w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że na pewno wiedziałby, co zrobić z wolnym czasem, gdyby tylko go miał.
Patrick popędził właśnie na górę, żeby upchnąć jakoś swój kolejny pomysł do i tak pękającej w szwach walizki, pani Ruddick natomiast krzątała się cicho w kuchni. Na przesyłce nie było nazwiska ani żadnej innej informacji. Laker zaniósł ją do salonu, otworzył, wyjął zegarek i uważnie przyjrzał się paskowi. Ponad wszelką wątpliwość należał do niego, a cokolwiek z nim zrobiono, było niewidoczne. Przypuszczał, że go rozpruli, ale nie zdołał znaleźć choćby jednego zgrubienia. Slattery dotrzymał słowa („Sam będziesz miał wątpliwości, czy naprawdę coś w nim jest.”), jego zaś dotąd ani trochę nie obchodziła treść wiadomości, którą miał dostarczyć. Ale od chwili gdy padło nazwisko Karen, sprawa nabrała całkiem nowego wymiaru.
Przez całą noc i dzień próbował sobie wytłumaczyć, że nie ma powodu czuć się urażony sposobem, w jaki Slattery rozegrał tę partię. W końcu powody, dla których aż do ostatniej chwili nie wspomniał o Karen, były jak najbardziej logiczne. Ale z drugiej strony nie sądził chyba, że ktokolwiek uwierzy, że przez dziesięć lat ani razu nie przyszło mu do głowy, by zawiadomić Lakera, że Karen Gisevius żyje. Równie idiotyczne były opowieści o zerwanym kontakcie, skoro zaledwie parę dni wcześniej cytował całe fragmenty jego akt.
Zaiste, trudno go było zrozumieć, a odnowiona znajomość przypomniała Lakerowi, jak mało ich w rzeczywistości łączyło. Wtedy, pod Mitrą, jawna obojętność Slattery’ego na wszystko poza głównym zadaniem wzbudziła w oszołomionym Lakerze gniew, który — po tym jak minął pierwszy wstrząs — nie pozostawił miejsca na choćby odrobinę radości albo niecierpliwego zaciekawienia. Przyszło to dopiero wtedy, gdy złość zelżała i Laker zaczął sobie tłumaczyć, że Slattery’ego powstrzymał swoisty kodeks moralny. Kiedy się rozstawali, Slattery powiedział:
— Spotkamy się, jak będzie już po wszystkim. — W coraz gęstszym mroku niezdarnie wyciągnął rękę, jakby szukał miejsca na dłoni, którego należało dotknąć w masońskim uścisku. Dopiero wtedy, przez zaledwie ułamek sekundy, Lakerowi zdawało się, że dojrzał maleńką skazę na powłoce jego obojętności. — Bez urazy, Sam. Teraz ani nigdy.
Wyjrzał do ogrodu, skupiając swe myśli na Karen. Miała teraz jakieś trzydzieści osiem lat. Tak, trzydzieści siedem albo osiem. Potrafił ją sobie wyobrazić tylko taką, jaka była wtedy — chudą, piegowatą, o płonącym spojrzeniu i nad wiek poważną. Wszystko inne było zaledwie domysłem, a to co przeżyli — jedynie odskocznią dla pytań, kłębiących się w jego głowie i dotyczących tego, co się zdarzyło pomiędzy nocą, kiedy zostawił ją przed domem niedaleko Gardelegen, a chwilą obecną. Myślał o niej z dziwnym uczuciem nierealności, jakby nadal nie do końca wierzył, że jutrzejszego popołudnia znów ją zobaczy, zastanawiając się nad kształtem życia tak swojego, jak i jej, dryfując od jednego pytania do drugiego, od jednego problemu do następnego, rozmyślając o przetrwaniu, umieraniu, byciu i niebyciu wybranym, życiu, wojnie, która ich połączyła, i swego rodzaju pokoju, który miał ich połączyć raz jeszcze.
Nigdy tam już nie wrócił. Jeszcze zanim go zdemobilizowali, Niemcy zostały podzielone, Gardelegen znalazło się po drugiej stronie, a na granicy wyrosły świeże pola minowe. Za to dużo pisał: do Czerwonego Krzyża i tym podobnych organizacji; te jednak nie potrafiły mu pomóc. Dwa razy zdecydował się nawet wysłać listy bezpośrednio do niej, adresując je tak, jak mogłoby to zrobić dziecko: „Duży dom z szarego kamienia, 3 km na południowy zachód od Gardelegen”… Ale nie dostał odpowiedzi, zresztą w głębi duszy wcale się jej nie spodziewał. Europa była kontynentem duchów i spustoszenie pochłonęło Karen wraz z milionami innych. Pozostała wspomnieniem, równie żywym i wyraźnym jak morderstwa, których się dopuścił podczas wędrówki przez Niemcy; umarła, był tego pewien, podobnie jak nienawiść, która pozwoliła mu je popełnić.
Co chwilę musiał sobie przypominać, że Karen nie może się go spodziewać. Nie miało sensu snucie domysłów, co takiego skłoniło ją do ponownego przystąpienia do tej gry, za to zegarek na ręce i numer telefonu ukryty w najdalszych zakątkach pamięci były jasnym dowodem, że jutro liczyć się będzie przede wszystkim zadanie postawione mu przez Slattery’ego. Ale Slattery nie był jedynym, który stracił kontakt, i wydawało się nie do pomyślenia, żeby w zakładzie Kromadeckiej przy Luisenstrasse mogło dojść jedynie do wymiany paska zegarka i niczego więcej. Nie do pomyślenia, niezależnie od tego, czy było to w strefie sowieckiej, czy nie…
— Tato — zawołał go Patrick ze schodów. — Jak myślisz, założyć film do aparatu już teraz czy dopiero rano?
Wylecieli o 8.55.
Lotnisko było spowite gęstą mgłą, obyło się jednak bez opóźnienia. Dokładnie o czasie viscount wzbił się ku błękitowi nieba. Mieli miejsca z przodu, na prawej burcie, Patrick siedział przy oknie. Leciał dotąd tylko dwa razy i wciąż było to dla niego coś nowego. Rozpiąwszy pas, Laker rozejrzał się po samolocie; tak jak się spodziewał, na pokładzie nie było prawie kobiet. Mężczyzna po drugiej stronie przejścia wertował lśniący katalog zabawek i modeli do sklejania, a w gwarze rozmów nie było zwykłej wyzywającej arogancji Brytyjczyków jadących na wakacje; dużo bardziej kojarzył się on z luksusowym pullmanem i jadącymi w delegację biznesmenami.
Laker był prawie pewien, że kiedy wylądują w Amsterdamie, jakieś dziewięćdziesiąt procent współpasażerów przesiądzie się na samolot do Lipska. Oparł się wygodnie i poprzez profil Patricka spoglądał na przepływające za oknem Surrey i Kent. Zanim po lewej stronie pojawiła się szaroróżowa inkrustacja Canterbury, było już po porannym nabożeństwie, a Patrickowi powoli zaczynało się nudzić ciągłe wyglądanie przez okno. Uśmiechnął się do ojca i wyłowił rozmówki angielsko–niemieckie.
— Pocztyliona trafił piorun — powiedział Laker.
— Tego tu nie ma.
— Rzeczywiście. I szczerze wątpię, czy kiedykolwiek było.
— Za to jest na przykład: „Gdzie mogę kupić porządne rozmówki?”
— Nie wierzę.
— Jak Boga kocham.
Laker roześmiał się. Jego niemiecki był bez zarzutu.
— „Targi”? — zapytał.
— Die Messe.
Wziął książeczkę i otworzył na chybił trafił.
— No to powiedz mi… „Jak dojść do muzeum?”
— Wie komm man…
— Kommt. Wie kommt man…
— Wie kommt man zu dem Museum?
— Brawo. Piątka. Czegoś cię jednak nauczyli w tym Grenham. A jak będzie: „Czy uczniowie mają zniżki?”
— O nie.
— Nie?
— Absolutnie.
— No to powiedzmy: „Czy są tu meduzy albo niebezpieczne prądy?”
Patrick przez chwilę się zastanawiał, a potem zabrał mu książkę.
— Lepiej dam sobie spokój, póki jeszcze jestem do przodu. A poza tym, kto by się tam teraz kąpał?
— Nigdy nie wiadomo. Niedługo będziemy nad morzem.
— Katastrofista.
Patrick przypominał Helen jedynie z oczu, za to miał je dokładnie takie jak ona: niebieskie, z długimi, ciemnymi rzęsami. „Opiekuj się nim — wyszeptała tamtego popołudnia, zanim ją zabrali na bezcelową operację. — Opiekuj się nim, proszę. Zrób to dla mnie, dobrze?”
Laker odwrócił wzrok niemalże z poczuciem winy, dotykając zegarka, dręczony przez lekki, ale dokuczliwy dyskomfort, który odczuwał, ilekroć tylko pomyślał, czego się podjął dla Slattery’ego, i z jaką niecierpliwością oczekiwał szansy, która się z tym wiązała. Wtedy, w pokoju przy Manchester Square, jego odmowa była odruchowa. „Nie” — pomyślał instynktownie, albowiem odezwał się w nim amator — zarówno wtedy, jak i trochę później, kiedy zadumał się w samochodzie przy Brook Street. A potem, zupełnie jakby przeszedł po sterczących z bagna kamieniach, po których jednak nie potrafił już wrócić, znalazł się nagle po drugiej stronie — bez entuzjazmu, ale zdecydowany — odrzucając argumenty, że im bardziej się angażuje, na tym większe naraża się ryzyko, aż w końcu każdy aspekt zadania został zdominowany przez Karen.
— Słyszałeś — odezwał się Patrick, wertując jakiś folder — że Bach był kantorem w kościele Świętego Tomasza w Lipsku?
— Nawet jeśli, to już dawno o tym zapomniałem.
— Ciekawe, czy za kilkaset lat w przewodnikach po Liverpoolu będą pisać o Beatlesach? To dopiero pomysł, no nie?
— Za kilkaset lat ludzie będą latać na Księżyc — odparł Laker, krzywiąc się teatralnie.
Minął kwadrans. Po pomarszczonym morzu pływały statki — zabawki, a niedługo później w poprzek toru ich lotu pojawiło się wybrzeże Holandii, brązowe i chaotyczne. Nie było jeszcze dziesiątej, ale mówiący z irlandzkim akcentem mężczyzna po drugiej stronie przejścia poprosił stewardesę o Jamesona, kiedy zaś dowiedział się, że jest tylko szkocka, wydawał się szczerze rozgniewany. W końcu jednak przystał na szkocką i paczkę papierosów.
„Modele do sklejania — pomyślał Laker — muszą się nieźle sprzedawać.”
Zaraz potem rozległ się kruchy i ugrzeczniony głos stewardesy:
— Szanowni państwo, za kilka minut lądujemy w Amsterdamie. Proszę zgasić papierosy i zapiąć pasy.
W Amsterdamie mieli godzinę czekania, czas jednak wcale im się nie dłużył. W hali tranzytowej co chwilę rozbrzmiewały bezpłciowe komunikaty, a od czasu do czasu rozlegało się wycie silników. Nadal utrzymywała się ładna pogoda; na niebie nie było ani jednej chmury. Patrick kupił sobie coca — colę z automatu i zrobił przez szybę kilka zdjęć caravelle wypluwającej właśnie swój ładunek na pas.
— A właśnie — odezwał się Laker. — W Lipsku lepiej uważaj z tą zabawką.
— Nawet na targach?
Wzruszył ramionami, w pełni świadomy swej niekonsekwencji.
— To strefa sowiecka. — Teraz gadał już całkiem jak Slattery. — Zawsze lepiej najpierw sprawdź, czy niczym nie ryzykujesz.
W dalszą drogę wyruszyli samolotem Czechosłowackich Linii Lotniczych — maszyną przypominającą nieco starą dakotę. Po przesiadce z nowoczesnego viscounta lot wydawał się nierówny i hałaśliwy, za to wnętrze urządzone było ze znacznie większym przepychem: w oknach wisiały ozdobne aksamitne zasłony, a siedzenia pokrywał szkarłatny welur.
— Ho–ho — wykrzyknął jakiś łysy mężczyzna, kiedy wsiadali. — Całkiem jak w burdelu!
— A jak myślisz, George, gdzie jesteś? — odparł oschle jego współtowarzysz.
Wprawdzie nie dostali żadnych mapek, ale Patrick miał ze sobą starą mapę British European Airlines, nie było więc trudno odgadnąć, jaką lecą trasą. Najpierw skierowali się w stronę słońca, na wschód, lecieli zaś na tyle nisko, że bez trudu mogli identyfikować coraz to nowe elementy przesuwającego się krajobrazu — metaliczny Ren, smog nad ciągnącym się daleko na południe Zagłębiem Ruhry; później Ems i ponad wszelką wątpliwość Münster pod lewym skrzydłem samolotu.
Laker miał rację, na pokładzie znalazła się większość pasażerów, którzy wyruszyli razem z nimi z Londynu. Kolejne nazwiska do akt Slattery’ego — ta myśl nadal budziła w nim sprzeciw. Śmiech, rozmowy ze stewardesami, przekrzykiwanie łoskotu silników: „Być może Spurs zagrają w europejskich pucharach.” Mężczyzna siedzący najbliżej niego przyjrzał mu się i zapytał:
— Czy myśmy się już przypadkiem nie spotkali? Może w zeszłym roku?
— W Lipsku?
— Aha.
— Nie było mnie tam.
— Pierwszy raz, tak?
— Tak.
— Dziwne. Gotów byłbym przysiąc, że gdzieś już pana widziałem. Kogo pan reprezentuje?
Laker odpowiedział.
— Szybko zaczyna pan szkolić tego młodego człowieka. — Skinął przyjaźnie w stronę Patricka. — Jestem Black. Dargle & Tait, Ilford… Sprzęt optyczny.
Laker nie był w nastroju do profesjonalnej dyskusji, ale ku jego uldze, sąsiad sprawiał wrażenie mniej więcej usatysfakcjonowanego uzyskanymi informacjami i dał mu spokój.
— Jak myślisz, czy to Wezera? — spytał Patrick.
— Możliwe — odparł, wyglądając.
— Na pewno.
— Świetny z ciebie nawigator.
Nie udało mu się zagłuszyć przeszłości. Rzeczywiście, na Targi leciał po raz pierwszy w życiu; ale przecież kiedyś pokonał już tę trasę, w pochmurną noc, w trakcie dywersyjnego nalotu na Magdeburg, mającego za zadanie odwrócić uwagę Niemców. Nagle przypomniał sobie radiotelefonistę — Nowozelandczyka — który odsunąwszy się na moment od interkomu, wrzasnął:
— Kapitan mówi, że przelatujemy nad Wezerą. Hanower po prawej burcie. Druga piętnaście i nawet mysz się nie poruszy…
Zaraz potem w jego pamięci pojawił się inny obraz, nieco późniejszy, kiedy leżeli z Karen w krytej jamie, pośród świerków. Tulili się do siebie, jej oddech ogrzewał jego twarz, po czym zamarzał w powietrzu.
— Wiesz, o czym myślę, Sammy? — spytała. — O tym, jak zwyczajny jest ten wieczór dla milionów innych ludzi. Siedzą w domu, tańczą, szykują się do teatru, palą w kominku, kąpią się, gotują, karmią dzieci, kochają się… Kiedy my też tak będziemy mogli?
Zamknął oczy i pozwolił, by ogarnął go mrok. Nie ma powodu do niepokoju. Jest listonoszem. Jedynie głupcy dają się złapać. Głupcy i ci, którzy ryzykują wyjście na głębokie wody. Zdawał sobie sprawę, że w Lipsku będzie się roić od organizacji znanych z pierwszych stron gazet. Wywiad stał się głównym przemysłem dwudziestego wieku. Pozbycie się paska to dziecinna igraszka. Ale spotkanie z Karen nie będzie czymś, co dałoby się załatwić przy ladzie i do tego w ciągu zaledwie paru minut.
„Chyba później uda nam się jeszcze gdzieś spotkać?” — pomyślał.
Ziemia zaczęła znikać za chmurami. Tuż przed południem skręcili na południowy wschód, wchodząc w przechył. Planowo mieli wylądować o dwunastej dwadzieścia. Patrick odłożył mapę. Pojawiła się biała blizna autostrady, a później co jakiś czas zza chmur wyłaniały się na chwilę drażniące nitki bocznych dróg i linii kolejowych rozpiętych niczym pajęczyna pomiędzy porozrzucanymi w szarozielonym krajobrazie miastami i wioskami.
— Wiesz co? — odezwał się Patrick. — Wyślę kartkę do Hansa Meinera. Ale będzie miał minę.
— Do Hansa? Który to?
— Ten z Rostocku.
— Aha. — Widać przed Slatterym nie było ucieczki.
— A do innych?
— Też. Do Gilles’a do Paryża; do Ericha do Hanoweru, do Jenny do San Francisco; do Manuela Chapi do Barcelony… — Patrick wyliczał ich na palcach.
— Tylko jedna dziewczyna? — Laker uśmiechnął się.
— A co się stało z tą ślicznotką, która pisywała do ciebie z Aten?
— Sam chciałbym wiedzieć. Poza tym była trochę kanciasta.
— Nie zapomnij o pani Ruddick.
— I o Timie Maxwellu. Ale i tak najważniejszy jest Hans. W końcu jestem po jego stronie drutów. Oczy wyjdą mu na wierzch.
Patrick roześmiał się, zadowolony ze swojego pomysłu, Laker zaś szturchnął go żartobliwie pięścią w ramię. Kiedyś, mniej więcej przed rokiem, kiedy szukali czegoś na strychu w Roundwood, Patrick natknął się na odznaczenia i baretki ojca, ale nigdzie nie było wzmianki o Karen, Laker zaś nigdy o niej nie wspominał. Co by mu teraz powiedział, gdyby mogli się spotkać wszyscy razem? Koleżanka? Dziewczyna, z którą pracowałem podczas wojny, długo przed twoim przyjściem na świat, kiedy jeszcze nie znałem mamy? Osoba, o której byłem przekonany, że już nigdy jej nie zobaczę…?
Stewardesa z upiętymi z tyłu włosami i profesjonalnym uśmiechem na twarzy, który mógłby zamaskować nawet najgłębszą pogardę, ruszyła przejściem, prosząc wszystkich, żeby zgasili papierosy i zapięli pasy. Samolot zniżył lot i pokonywał teraz prądy wznoszące, wibracje zaś stały się bardziej niż dotąd wyczuwalne.
Chmury przepływały za oknami niczym mgła, aż wreszcie na horyzoncie dość niespodziewanie pojawiły się przedmieścia Lipska, niczym jakiś wielobarwny plan ulic. Laker instynktownie wytężył wzrok. Samolot zdawał się szukać odpowiedniego toru lotu, a kiedy w końcu go wybrał, już z niego nie schodził, pochylony, z opuszczonym podwoziem i statecznikami, hamując i wyrównując lot, kiedy spośród pól i rzędów krzaków wyłonił się pas startowy.
— Punktualnie, co do minuty — odezwał się Patrick niczym wytrawny podróżnik, kiedy samolot przestał się wreszcie trząść.
Formalności na lotnisku nie trwały zbyt długo. Kiedy tłoczyli się do kontroli paszportowej, powitał ich komunikat, odczytany najpierw po angielsku, a później po francusku: „Pasażerowie proszeni są o przygotowanie paszportów oraz kart wstępu na Targi. Uprzejmie informujemy, że w hali przylotów znajdują się punkty wymiany walut. Wszelkie pytania dotyczące Targów należy kierować do działu informacji w hali przylotów lub do centrum obsługi gości zagranicznych, mieszczącego się w Nowym Ratuszu… Dziękuję.”
Musieli odstać swoje w kolejce, ale obyło się bez kłopotów. Wszystko poszło równie gładko, jak powrót do Dover z niedzielnej wycieczki do Calais. Jedna z kartek ich perforowanej karty targowej została opieczętowana, a następnie wyrwana; jeszcze tylko skinienie głową i mogli iść. Być może dlatego, że celnik nie spodziewał się odpowiedzi po niemiecku, oznaczył ich walizki kredą, nie zajrzawszy nawet do środka, i życzył im przyjemnego pobytu w Niemieckiej Republice Demokratycznej. W końcu znaleźli się w wysokiej, przestronnej hali przylotów, a następnie przeszli pod flagami i transparentami rozpiętymi nad wyjściem.
Już na zewnątrz stanęli w następnej kolejce, tym razem do taksówek. Wreszcie wsiedli do nowej skody z fotografią Ulbrichta przyczepioną jak jakiś talizman do przedniej szyby i kierowcą w czarnej plastykowej czapce z daszkiem.
— Hotel Astoria — powiedział Laker. Pocił się, co nie uszło uwagi Patricka.
— Trochę mi duszno — odparł, wzruszając ramionami.
A jednak co chwilę spoglądał we wsteczne lusterko, szydząc w myślach ze swej ostrożności i dopiero teraz pojmując, ile wysiłku kosztowało go przejście przez kontrolę celną. No ale przecież poszło im jak po maśle. Patrzył na zbliżający się Lipsk — obcy, zupełnie nie znany. Roundwood, Gale & Watts, pani Ruddick, Carol Nolan — wszystko to wydało mu się nagle nieskończenie odległe, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.
Z wolna miasto nabrało kształtów; było brzydkie i funkcjonalne, zbudowane w ciężkim sowieckim stylu ze stojącymi pojedynczo blokami i położoną bardziej w centrum dzielnicą handlową, przystrojonymi z okazji Targów flagami i transparentami, które tylko częściowo poprawiały przygnębiające wrażenie. Ogromne place bez jednego drzewa były bezbarwne i nijakie, a zatłoczone chodniki gęsto upstrzone mundurami. Laker nie pamiętał już, kto mu polecił Astorię, załatwił jednak rezerwację z wielotygodniowym wyprzedzeniem, a i tak dostali z Patrickiem tylko jeden, wspólny pokój. Kiedy weszli do hallu, Irlandczyk z samolotu właśnie wychodził. Mijając ich, gestem opuszczonego kciuka dał im jasno do zrozumienia, co myśli o standardzie hotelu.
— Pan Laker? — zapytała pulchna recepcjonistka, uważnie studiując potwierdzenie rezerwacji, które jej wręczył. — Pan Laker z synem? — Wymawiała jego nazwisko Laake, on jednak doszedł do wniosku, że nie ma sensu jej poprawiać, skinął głową i czekał. Wystrój wnętrza wydał mu się całkiem pozbawiony smaku: nowoczesne pastele uzupełniono edwardiańskimi złoceniami. Na dodatek hall był strasznie zatłoczony. — Tak, wszystko się zgadza — zwróciła się do nich ponownie, tym razem po angielsku. Może nie miała za grosz uroku, za to pracowała szybko i wydajnie. — Dwa dni, tak? Zechce pan to wypełnić i podpisać. Syn też niech się podpisze.
Zrobili, co kazała, i zwrócili formularz.
— Pokój numeł pięćdziesiąt czteły — powiedziała; miała wadę wymowy: nie wymawiała „r”. Kiedy przycisnęła dzwonek, podszedł chudy, trupio blady portier, wziął klucz oraz bagaże i ruszył w stronę windy, która pojękując wwiozła ich na trzecie piętro.
— Ma pan chyba dużo pracy — zagaił Laker.
— Tak, rzeczywiście. W czasie Targów zawsze tak jest.
— Wyglądał, jakby życie próbowało go zmiażdżyć i wcale jeszcze nie dało za wygraną. — Na te Targi zjeżdża się cały świat.
Kiedy Laker sięgnął do kieszeni po napiwek, poprosił o papierosy zamiast pieniędzy.
Pokój okazał się raczej mały, ale bynajmniej nie ciasny. Bliźniacze łóżka, umywalka, jednodrzwiowa szafa. Powietrze wydawało się ciężkie, jakby gdzieś palił się torf. Patrick otworzył okno, po czym stanęli w nim i zaczęli się rozglądać po okolicy. Za pobliskimi solidnymi fasadami widać było sterty gruzu i ruiny zniszczonych przez bomby budynków. Nieco bliżej ogromny plakat wzywał kobiety do zbierania złomu. Wszystko było szare i ponure, a na dodatek zaczął padać deszcz.
— I jak ci się podoba? — odezwał się Laker.
— Jest całkiem inaczej.
— Inaczej niż sobie wyobrażałeś?
— Nie. Po prostu inaczej. Jak na starych filmach. Rozumiesz?
— Do pewnego stopnia.
Patrick zdjął z ramienia aparat i sprawdził ręką sprężyny łóżka.
— Ale może być. Pokój numeł pięćdziesiąt czteły jest całkiem znośny.
Laker uśmiechnął się. „Czternaście lat” — pomyślał.
— Kiedy pójdziemy na lunch? — spytał Patrick. — Jestem głodny jak wilk.
— Już idziemy — odparł Laker, ale jeszcze przez chwilę zwlekał, stojąc w oknie i zastanawiając się, gdzie może być Luisenstrasse.
Na lunch nie mieli powodu narzekać. W restauracji panował gwar, a pośród gości Laker rozpoznał przynajmniej trzech współpasażerów — między innymi Blacka, który starając się robić dobre wrażenie, zamachał w jego stronę.
Laker wyjął folder, w który Carol wepchnęła wszystkie informacje o Targach, po czym zaczął je przeglądać. Nie widział powodu, dla którego mieliby się fatygować do centrum obsługi gości zagranicznych; jeszcze na lotnisku wymienił dwadzieścia funtów, a nie miał bynajmniej ochoty „poznać się i porozmawiać z potencjalnymi partnerami handlowymi na interesujące Państwa tematy”, jak to ujęto w jednej z ulotek. Messedienst — „wizyta niezbędna w celu uzyskania bardziej szczegółowych informacji i wszechstronnej pomocy w prowadzeniu skutecznej działalności na Targach” — również nie wchodziło w grę.
Nie przyjechał do Lipska ani po to, ani żeby pohulać. Od samego początku planował tylko dwie wizyty na Targach — jedną ogólną, drugą zaś zorientowaną bardziej na potrzeby Gale & Watts — resztę zaś czasu zamierzał poświęcić zwiedzaniu miasta z Patrickiem. Nawet zanim dał się wciągnąć w sprawę Slattery’ego i postanowił przełożyć swą służbową wizytę na Targach na drugi dzień pobytu, uważał, że kilka godzin kręcenia się po sektorze wyposażenia biur i wtykania nosa w cudze sprawy powinno mu całkowicie wystarczyć. Natomiast ogólne zwiedzanie mogli zacząć zaraz po lunchu, nic się więc właściwie nie zmieniło — nic poza tym, że na chwilę będzie musiał zostawić Patricka bez opieki.
— Po południu muszę wyskoczyć na moment w jedno miejsce — powiedział. — Wiesz, jak to jest, obowiązki zawodowe. Tylko byś się nudził.
— Na jak długo?
— Na chwilę. Rozpakujemy się, pojedziemy na Targi i tam, powiedzmy około czwartej, zostawię cię samego na jakąś godzinkę, zgoda?
Był coraz bardziej niespokojny, chciał jak najszybciej zdjąć z ręki ten cholerny zegarek; ale nie tylko to było powodem jego zdenerwowania.
Mieli do wyboru kilkanaście hal, a całość zrobiła na Lakerze wrażenie takie, jakby w samym centrum miasta ktoś stłoczył obok siebie Earls Court, Olimp oraz stare Brytyjskie Targi Przemysłowe. Stojąc pośród różnorakich, wielobarwnych ekspozycji, trudno było nie zapomnieć, że — jak to określił Slattery — jest się po drugiej stronie drutów. Pluszowe wykładziny, prześcigające się w pomysłowości wystawy, delikatne dioramiczne oświetlenie — był to ten sam świat okien wystawowych, tych samych przyciągających oko gadżetów, tych samych prezenterów towaru, tej samej ekstrawertycznej jowialności przedstawicieli handlowych, tego samego zaduchu dymu tych samych papierosów, tych samych głosów, wreszcie tego samego błądzenia po omacku. Jerry Baxendale byłby w swoim żywiole. Laker starał się okazywać zainteresowanie, jednakże myślami błądził zupełnie gdzie indziej. Sektor sprzętu audiowizualnego i instrumentów muzycznych wyglądał jak studio radiowe i wydał się Lakerowi najlepszym miejscem, gdzie mógł zostawić Patricka. Czas płynął, zbliżała się szesnasta.
— Poradzisz sobie?
— Pewnie.
— Jest prawie czwarta. Wrócę przed piątą. Ale gdyby mnie coś zatrzymało albo jeżeli ci się znudzi zwiedzanie, wracaj do hotelu.
— Dobra.
Wręczył mu trochę pieniędzy.
— Tylko nie przepuść wszystkiego na płyty. Patrick uśmiechnął się, a on ruszył do wyjścia, nagle pełen obaw, niezadowolony, że musi go zostawić. W drzwiach odwrócił się jeszcze i rozejrzał po hali, jakby liczył, że jej sceneria podziała na niego uspokajająco, po czym wyszedł. Wciąż siąpił deszcz. Postój taksówek znalazł na pierwszym rogu, pod platanami.
— Poproszę na Luisenstrasse.
— Gdzie dokładnie? — spytał szofer. — Jaki numer?
— Dwanaście — odparł, żeby nie podawać nazwy zakładu, a jednocześnie nie zrobić wrażenia zbyt tajemniczego.
Siedział na brzegu fotela. Wszędzie pełno było znaków wskazujących drogę na Targi, nie miał jednak pojęcia, w którą stronę jadą. „Pięć minut taksówką” — ale to chodziło o drogę z hotelu. Po prawej stronie dostrzegł dworzec kolejowy, następnie zaś jakiś plac, nad którym górował niezgrabny pomnik, po czym skupiska flag i transparentów zaczęły rzednąć; wjechali do całkiem innego Lipska, nie skrywającego tak swojej brzydoty, w którym nie było już afiszy gorąco witających gości.
Każdy, najmniejszy nawet wzrost produkcji to gwóźdź do trumny Erhardta… Jesteśmy uczniami nauki radzieckiej, najbardziej postępowej na całym świecie… Wypełniajmy sumiennie swoje obowiązki, nie żałując sił dla Niemieckiej Republiki Demokratycznej…
Wszędzie pełno było rowerów. Co chwilę zatrzymywali się na światłach, Laker miał więc czas przyjrzeć się przechodniom. Tu już nie było mowy o międzynarodowym towarzystwie, a praktycznie wszystkie twarze nosiły ślady zmęczenia ciężkim życiem. Niektórzy gapili się w jego stronę, jakby taksówka była dla nich czymś niezwykłym, a te ich spojrzenia sprawiły, że poczuł się nagle strasznie wyobcowany, jakby nieopatrznie przekroczył jakąś granicę. „To bardzo daleko — pomyślał. — Cholernie daleko.” W tym momencie, jakby posłuszna jego milczącemu ponaglaniu, taksówka wykonała gwałtowny skręt w prawo i zatrzymała się przed sklepem z używaną odzieżą.
Było to miejsce cokolwiek niewiarygodne. Laker zapłacił, wysiadł, po czym przez chwilę udawał, że wiąże sznurowadło, czekając, aż taksówka odjedzie. Deszcz wreszcie przestał padać. Po obu stronach ulicy znajdowały się sklepy, głównie piętrowe, wszystkie w ruinie. Przed pobliską piekarnią stał rząd plotkujących kobiet. Zapalił papierosa i ruszył przed siebie. Przeszedł chyba ze sto metrów, zanim w końcu zobaczył zakład — akurat w momencie, kiedy już zaczynało go dręczyć przerażające uczucie, że jakimś cudem trafił nie tam gdzie trzeba. Znajdował się spory kawał dalej, po drugiej stronie ulicy, miał wąski front, a nad wejściem wisiała żółta tablica z dużymi czarnymi literami. Przez niecałą minutę, którą zajęło mu dotarcie do drzwi, dwukrotnie obejrzał się przez rami? W tłumie czułby się znacznie pewniej, ale na Luisenstrasse mógł o nim co najwyżej pomarzyć. Z wyjątkiem kolejki przed piekarnią, wokół panowała niemal nienaturalna cisza i spokój — niewielu przechodniów, żadnych samochodów i tyłko od czasu do czasu jakiś rowerzysta.
Szedł równym, dość szybkim krokiem. „To żaden problem, staruszku…” Miał swoje talizmany. „Wierz mi, trudno o coś prostszego…” Ale tu chodziło o coś więcej niż tylko opowiedzenie się po jednej ze stron uczestniczących w wojnie, toteż pomimo napięcia, ogarnął go nastrój dziwnego uniesienia. Na dziesięć metrów przed drzwiami zwolnił, nadal trzymając się zewnętrznej strony chodnika, żeby mieć szersze pole widzenia. Zegar w oknie wskazywał kilkanaście minut po czwartej, a do szyby przyklejona była ręcznie napisana kartka:
NAPRAWA ZEGARKÓW
DARMOWA EKSPERTYZA
CENY UMIARKOWANE
Odebrał te słowa jako zaproszenie, coś skierowanego wyłącznie do niego i wprost nie mógł się już doczekać, kiedy zrzuci kajdany Slattery’ego i zacznie działać tylko we własnym imieniu.
Kiedy wchodził, zabrzęczał dzwonek nad drzwiami. Sklepik był mały i zagracony, a ustawione w podkowę szklane gabloty tworzyły ladę. Przez zasłonięty otwór drzwiowy widział fragment schodów prowadzących do sutereny.
— Chwileczkę.
Był to głos kobiety — łagodny i dość wesoły. Upływ czasu sprawił, że nie pamiętał już brzmienia głosu Karen, ale to nie mógł być nikt inny — Slattery wyraził się dostatecznie jasno — i pomimo tykania wielu zegarów, wiszących obok siebie, Laker słyszał przyśpieszone bicie własnego serca. W witrynach leżały komplety sztućców i kilka srebrnych talerzy, grawerowane garnki, kufle i trochę szkła; po bogactwie i wyrafinowaniu towarów wystawianych na Targach wszystko to wyglądało po prostu żałośnie. Na ścianie wisiała gablotka z wyborem zegarków na rękę, w przeciwległym kącie natomiast stał tradycyjny sejf, przykręcony do podłogi. Laker otarł twarz i czekał, rozdarty nagle pomiędzy zniecierpliwieniem a niepokojem, rozglądając się dookoła i rozmyślając.
Kiedy usłyszał kroki na schodach, ulicą przejeżdżała właśnie ciężarówka. Zanim kobieta wyłoniła się zza zasłony, zdążyła jeszcze powiedzieć:
— Przepraszam, przepraszam bardzo.
I wreszcie weszła.
— Dzień dobry. Czym mogę panu służyć?
Być może wynikało to z próżności, ale odniósł wrażenie, że na jego widok jakby się zawahała. Przez sekundę albo dwie zdawało mu się, że na jej twarzy dostrzegł cień niedowierzania, że podchodząc do lady, zmarszczyła nieco brwi. On nie musiał wysilać pamięci; to, co zobaczył, całkowicie pasowało do obrazu z jego wyobraźni. Rozpoznałby ją w restauracji, na ulicy, gdziekolwiek. Delikatne piegi, szerokie usta, blond włosy; no i przede wszystkim oczy — tak samo brązowe i smutne, jakimi je zapamiętał.
— Czego pan sobie życzy?
Z trudem poskromił emocje. I znowu mu się wydało, że zmarszczyła brwi.
Niczym obowiązkowy chłopiec na posyłki wyrecytował:
— Chciałbym wymienić pasek.
Nawet jeżeli te słowa zrobiły na niej jakieś wrażenie, nie pokazała tego po sobie, ani trochę.
— Jaki pasek?
— Mniej więcej taki jak ten.
Zdjął zegarek i podał jej go. Spuściła wzrok.
— To angielski pasek, prawda?
— Tak — odparł. — Dostałem go w Londynie.
Skinęła głową i sięgnęła po tekturowe arkusze z przyczepionymi próbkami. Była bardzo spokojna, bardzo rzeczowa.
— Skóry niestety nie mam. Co najwyżej imitację. No i ewentualnie plastyk.
Ubrana była w ciemnopomarańczowy kostium z czegoś przypominającego tweed, na szyi miała naszyjnik z białych paciorków, usta lekko tylko pociągnięte szminką, kręcone włosy zaczesane do góry i zdrową, delikatną cerę. Kiedy położyła przed nim próbki, spostrzegł, jak bardzo szczupłe są jej palce. Nie uszło też jego uwagi, że nie ma obrączki.
— Może być imitacja.
I nagle wydało mu się, że kontynuowanie tej maskarady nie ma najmniejszego sensu. Nie miał zamiaru oglądać żadnych próbek.
— Naprawdę mnie nie pamiętasz, Karen? — spytał cicho.
Jeżeli pozostały jej jakieś blizny, to w oczach. Kiedy podniosła wzrok, żeby mu się przyjrzeć, dojrzał w nich nie tyle ostrożność, co raczej lęk, będący jak choroba, z którą nauczyła się żyć.
— Sam — powiedział. — Sam Laker. Sammy — dodał po chwili, jakby to było hasło.
Przez długą chwilę jedyną odpowiedzią było tykanie zegarów i już mu się wydawało, że Karen nigdy nie przestanie się w niego wpatrywać.
— Sammy?
Lekko uśmiechnięty, obserwował jej minę, kiedy zanurzyła się w przeszłość, z odrobinę rozszerzonymi oczyma i trochę mocniej zaciśniętymi ustami. Nie wiedział, czego właściwie się spodziewał — radości, zdumienia, niedowierzania, a może wszystkiego naraz? Dostrzegł niedowierzanie, a także coś jeszcze: chyba przerażenie, nie był do końca pewien. Uniosła dłoń do gardła.
— Nie! — powiedziała. — O Boże, nie!
— Tak bardzo się zmieniłem?
Milczała.
— Powiedz.
Potrząsnęła głową, wciąż w niego wpatrzona, przyglądając się uważnie jego twarzy.
— Nie spodziewałam się… — zaczęła.
— Bo i nie mogłaś. — Pochylił się w jej stronę, nie pamiętając już o Patricku, nie pamiętając o Slatterym.
— Ładnie wyglądasz, Karen. Wcale się nie zmieniłaś. — Dojrzała, zaokrągliła się, ale nie zmieniła. — Kiedy tylko wyszłaś zza tej zasłony…
— Nie… nie mogę w to uwierzyć — powiedziała. Znowu potrząsnęła głową, na moment zamykając oczy.
— Sammy Laker. — Tym razem w jej głosie pojawiło się również zdumienie.
— Na mój widok zmarszczyłaś brwi. Myślałem, że może…
— To światło — odparła. — Stałeś pod światło.
— Nie domyśliłaś się, że to ja? A teraz?
— Teraz już nie muszę się domyślać. — Jej usta drżały.
— Byłem pewien, że nie żyjesz, Karen. Dowiedziałem się zaledwie czterdzieści osiem godzin temu, to znaczy kiedy mnie o to poproszono.
Wskazał na leżący pomiędzy nimi zegarek. W sklepie byli bezpieczni. Przez jego głowę przebiegały myśli po tysiąckroć szybsze od słów. Zaczął mówić o listach do Czerwonego Krzyża, do domu niedaleko Gardelegen, nagle bardzo wzruszony, a ona wciąż się w niego wpatrywała, jakby jeszcze nie do końca wierzyła, że to rzeczywiście on. Powoli zaczęła się otrząsać z przerażenia czy cokolwiek to było; ale nadal się nie uśmiechała.
— Od jak dawna mieszkasz w Lipsku?
— Od czterdziestego siódmego.
— A ten sklep? Długo go masz?
— Od dwunastu lat. Przedtem należał do mojego wuja. Odziedziczyłam go.
— Mieszkasz tutaj?
Spojrzała w górę.
— Na piętrze.
Znowu umilkli. Karen jakby zapomniała o zegarku.
— Dużo o tobie myślałem. Zastanawiałem się, co się z tobą stało — odezwał się w końcu Laker.
— Ja o tobie też. Dużo i bardzo często. — Przeszedł ją dreszcz. — Jeszcze to do mnie nie dotarło, Sammy… To ty.
Skinął głową.
— A mówią, że cudów nie ma. — Poczęstował ją papierosem, ale gwałtownym, nieskoordynowanym machnięciem ręki odmówiła. — Opowiedz mi o sobie.
Wzruszyła ramionami.
— Długo chorowałaś?
— W tamtym domu?
— Aha.
— Nie bardzo. Byli dla mnie bardzo dobrzy.
Miał uczucie, że Karen w ogóle już nie interesuje to, co się wtedy zdarzyło. Przygryzała dolną wargę i wpatrywała się w niego, nie potrafiąc w tych upływających chwilach poddać się zdumieniu. Oboje wahali się i jąkali, szukając odpowiednich słów. Gdzieś za plecami Lakera zegar zazgrzytał i wybił wpół do piątej. Prawie już zapomniał, co go tu sprowadziło. Nawet w zapadającym co chwilę milczeniu wydawał się odkrywać ją na nowo. Nie był pewien, czy go o to zapytała, zaczął jej jednak opowiadać, co robił po wojnie; również o Helen. Musiała spytać, w przeciwnym razie chyba nie opowiedziałby jej o Helen tak szybko, był jednak okropnie zmieszany i targały nim sprzeczne uczucia.
— Masz dzieci?
— Syna, Patricka. Właściwie nie jest już dzieckiem. Przyjechał tutaj ze mną. — Odezwał się inny zegar. — A ty? Masz męża?
— Nie.
— A miałaś?
— Nie.
Ktoś minął wejście — kobieta w chuście na głowie — mignąwszy w świetle odbitym od okna. Karen rzuciła okiem w jej stronę i Laker pojął, jak bardzo jest spięta.
— Musisz już iść — powiedziała.
— Jeszcze nie.
— Zaraz. — W jej tonie pobrzmiewały słowa Slattery’ego: „Nie prowadzę międzynarodowej agencji towarzyskiej, Sam.”
— Najpierw musisz zmienić mi ten pasek.
Chwyciła zegarek i sięgnęła do szuflady po ostro zakończone kleszczyki.
— Od jak dawna zmieniasz paski w zegarkach z Londynu?
Zmarszczyła brwi manipulując kleszczykami, ale nie odpowiedziała.
— A może nie powinienem zadawać takich pytań?
— Nigdy dotąd tego nie robiłeś, prawda? — spytała, unikając jego wzroku.
— A co, tak bardzo widać?
Skinęła głową.
— Jest tyle pytań, które chciałbym ci zadać.
— Ale nie będzie na nie czasu.
— Wyjeżdżam dopiero w piątek rano. Mieszkam w Astorii. Może moglibyśmy się tam spotkać?
— To by nie było mądre.
— Więc może zjemy dziś razem kolację?
— Nie, Sammy.
— Dlaczego?
— Dobrze wiesz, dlaczego.
— Ale, do diabła… — zaczął. Odezwał się w nim amator. Pomyślał o Blacku, spoufalającym się w sali restauracyjnej bez żadnych skrupułów, oraz o ogromnej liczbie spotkań, których był świadkiem już tego popołudnia. Lipsk pełen był gości z zagranicy, których ze względu na Targi przyjmowano z otwartymi ramionami. Mogliby się spotkać oficjalnie, przy wszystkich — w barze w Asturii — z Patrickiem. Później zjedliby we trójkę kolację. Cóż w tym złego?
Próbował jej to wytłumaczyć, ona jednak tylko kręciła głową.
— Nie mogę.
— A chcesz?
— Oczywiście — odparła. — Oczywiście.
— Więc dlaczego?
— To zbyt wielkie ryzyko. — Spojrzała mu w oczy.
— Uwierz mi, proszę.
Kiedyś podjęła dużo większe. I przeżyła. Oboje przeżyli. Nagle przypomniał sobie, jak pytała: „Kiedy będziemy mogli żyć normalnie, Sammy?” Zdał sobie sprawę, że za parę minut znajdzie się z powrotem na ulicy. Jedna część paska leżała już na ladzie, Karen zaś zabierała się właśnie za drugą. Raz jeszcze zamajaczył Slattery, restauracja Mitra, mieszkanie przy Manchester Square, niebieska furgonetka. „Jest jedną z najlepszych, Sam… Zaszło nieporozumienie. Możesz jej pomóc.”
Laker zgasił papierosa.
— Ale mogę przynajmniej zadzwonić?
— Nie.
Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, próbując sobie tłumaczyć, że ten jej chłód nie jest celowy.
— Nie mogę wyjść ot, tak — zaprotestował. — To niemożliwe. Nie po dwudziestu latach. Mam tak po prostu powiedzieć „Do widzenia” i raz na zawsze zniknąć?
— Musisz.
— Naprawdę nie masz żadnego pomysłu? Może jest jakiś park, plac albo kawiarnia, gdzie…?
— Proszę cię, Sammy, nie nalegaj. To nie ma sensu. — Z drugą częścią paska poradziła sobie dużo mniej wprawnie, a w jej ruchach widać było zdenerwowanie. — Nie potrafisz tego zrozumieć?
— Potrafię, ale…
— Już i tak jesteś tu zbyt długo.
— Dziesięć minut?
— Takie miałeś instrukcje, prawda?
Nie odpowiedział.
— Nie wiedziałam, że to będziesz ty. — Tym razem była bliska płaczu. — Nie miałam pojęcia, kto przyjedzie ani nawet kiedy. I nie miałam wiedzieć. To nie moja sprawa i nie wolno mi nawet o to pytać. — W wielkich brązowych oczach płonął ogień, za to twarz ani na chwilę nie zmieniła koloru.
— Byłam przekonana, że nie żyjesz, Sammy. I dowiedziałam się, że to nieprawda, nie czterdzieści osiem godzin temu, tak jak ty, tylko przed chwilą… Jest mi trudniej, czy naprawdę tego nie rozumiesz? Nie miałam pojęcia, że to właśnie ciebie tutaj przyślą. — Jej usta ponownie zadrżały. — O Boże — zakończyła żałosnym tonem.
— Przepraszam — powiedział Laker. — Przepraszam cię, Karen. — Nagle język stanął mu kołkiem. Pod wpływem nagłego impulsu wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Przez moment nie protestowała, po chwili jednak napięła wszystkie mięśnie.
— Nie — powiedziała oschle. Cofnęła się i pochyliła nad zegarkiem. Na zewnątrz zastukały obcasy.
— Vopo — szepnęła krótko.
— Kto?
— Policja, Volkspolizei.
Okno zostało częściowo przysłonięte i w sklepie zrobiło się trochę ciemniej. Kątem oka Laker dostrzegł dwóch policjantów. Zaglądając do sklepu wyższy z nich pochylił się i poprawił zarzucony na ramię karabin.
— Który pasek pan sobie życzy?
Ton Karen całkiem się zmienił i tylko arkusze z próbkami drżały minimalnie, kiedy je uniosła.
— Niech będzie ten — odparł Laker, wskazując jeden z nich.
Sylwetki poruszyły się i w sklepie znowu zrobiło się jaśniej. Laker myślał, że pójdą dalej, pomylił się jednak. Kiedy zabrzęczał dzwonek nad drzwiami, poczuł na szyi lodowate mrowienie. Weszli — obcasy ich butów zaskrzypiały na wytartym linoleum — i zmuszeni przez ciasnotę, stanęli tuż obok niego. Przez okropną chwilę, która zdawała się trwać całe wieki, tkwił bez ruchu przy ladzie, czekając, aż się odezwą albo nawet go zaatakują. Obie części paska, leżące na szkle, rzucały się w oczy.
Karen skończyła odczepiać od arkusza pasek, który wybrał, po czym odezwała się do policjantów:
— Czym mogę panom służyć?
Jeden z nich odchrząknął.
— Na wystawie jest taka broszka…
Laker spojrzał przez ramię, na chwilę skupił uwagę na młodej mięsistej twarzy o grubych ustach i zadartym nosie, częściowo przysłoniętej daszkiem czapki, po czym z powrotem odwrócił się do lady.
— Zechce mi pan pokazać, która dokładnie?
— Zaczekam.
— To naprawdę żaden kłopot. Panowie spokojnie się zastanowią, a ja przez ten czas skończę obsługiwać tego pana.
Podeszła do okna, a za nią policjant.
— Tamta — powiedział. — O właśnie… Właśnie ta.
Wróciła za ladę, nawet nie spoglądając na Lakera. Czuł ulgę i podziw dla jej opanowania, ale w sercu miał ołów. Ogarnął go wściekły żal, kiedy zaczęła zakładać nowy pasek do jego zegarka; nie do zniesienia była dla niego sama myśl, że za chwilę będzie musiał wyjść, nie mogąc z nią porozmawiać, nie mówiąc już nawet o podjęciu jeszcze jednej próby przekonania jej, że spotkanie po tylu latach nie może się skończyć w taki sposób. Za jego plecami policjanci wymieniali ciche uwagi na temat broszki.
— Jak myślisz? — spytał jeden. — Może być?
— Może być? Będzie zachwycona. Poczekaj… Sam zobacz, potrzymam ją, żebyś mógł się jej lepiej przyjrzeć.
Laker jak zahipnotyzowany patrzył na drobne dłonie Karen kończące mocować drugą część paska.
— Proszę bardzo — odezwała się wreszcie. — Sądzę, że będzie pan zadowolony.
Pan… Wziął zegarek, świadomy, że Karen patrzy na policjantów i że nie ma się co łudzić, by choć na chwilę udało mu się spojrzeć jej w oczy.
— Dziękuję.
W głowie kłębiły mu się tysiące pytań, nie mógł jednak zadać nawet jednego. Wyjął banknot i zapłacił. Kasa stała na półce zawieszonej na ścianie. Sięgając do niej Karen niedbałym ruchem zgarnęła z lady stary pasek i wrzuciła go do otwartej szuflady, niczym kobieta, dla której porządek jest rzeczą najważniejszą na świecie. A kiedy się ponownie do niego odezwała, poczuł się tak, jak zapewne miał się poczuć: jak obcy.
— Dziękuję panu. Do widzenia.
Kiedy wychodził, zaszydził z niego dzwonek, ale oburzenie zawarte w gnębiącym go poczuciu straty nie było skierowane przeciwko niej. Wejście Vopo przypomniało mu o czyhających zagrożeniach. Dopóki się nie zjawili, sklep wydawał się względnie bezpieczny, a gra prowadzona przez Slattery’ego — gra prowadzona przez nią — cokolwiek nierealna, nie zasługująca na nadmiar uwagi. Teraz jednak, kiedy nagłe przerażenie poruszyło jego nerwy, zrozumiał wreszcie, jakie ryzyko wiąże się z działalnością prowadzoną przez Karen, i tego właśnie nie potrafił znieść — wynikającej z niego bezwzględnej dyscypliny i wyrzeczeń.
Po co? Właśnie, po co?
Przeszedł przez ulicę; w głowie mu wirowało i czuł egoistyczną satysfakcję, że Karen omal się nie rozpłakała. A więc jednak przeszłość coś dla niej znaczyła, nie okazało się, że żył iluzją.
Dochodziła za kwadrans piąta. Zmusił się do nadludzkiego wysiłku, żeby sobie przypomnieć, gdzie właściwie umówił się z Patrickiem. Szedł szybkim krokiem, nie zwracając uwagi na otoczenie, licząc, że uda mu się złapać taksówkę. Na pierwszym skrzyżowaniu stała budka telefoniczna. Wprawdzie Karen nalegała, żeby w żadnym wypadku nie dzwonił, on jednak wszedł do budki, znalazł w książce telefonicznej numer zakładu, po czym zapisał go — sam numer — w swoim notesie. Nie zamierzał na razie z niego korzystać — przyszło mu do głowy, że pewnie nigdy tego nie zrobi — ale w żaden sposób nie potrafił pogodzić się z myślą, że już nigdy jej nie zobaczy. Być może jutro wróci do sklepu, niby po to, żeby coś kupić. Będzie się musiał zastanowić, co zrobić, które wyjście będzie najlepsze; przeciwstawić ryzyko, na które może ją narazić, temu co obudził w nim ostatni kwadrans.
Szedł z opuszczonymi ramionami, rozgoryczony ironią sytuacji, nie bardzo mogąc się skupić. Zatrzymał się przed księgarnią. „Sztuka jest bronią”, głosił napis na wystawie. Wewnątrz spytał, gdzie może złapać taksówkę, a sprzedawca bardzo powoli — jakby nie był pewien, czy Laker go zrozumie — wskazał mu drogę na postój, znajdujący się kilka przecznic dalej. Kierowca pierwszej taksówki w kolejce nie wykazał na jego widok entuzjazmu i przez całą drogę do Astorii bawił się okropnie skrzypiącą skrzynią biegów. Patrick na pewno był już w hotelu; dochodziła piąta.
Im bliżej było do terenu Targów, tym szersze stawały się ulice. Pod flagami i transparentami znowu kłębiły się tłumy — ludzie znajdujący się tam z różnych powodów — a pośród nich sporo osób w mundurach. Ponieważ wypełnił już misję listonosza, nie stanowiły dla niego osobistego zagrożenia; były jednak wyraźnym ostrzeżeniem, które musiał wziąć pod uwagę, zanim zdecyduje się ponownie skontaktować z Kar en.
Rozpoznał Messehaus, otoczony rzędami flag zwisających smętnie po niedawnym deszczu, nie zauważył jednak dworca, który mijał jadąc w tamtą stronę. Zaczął podejrzewać, że kierowca postanowił zafundować mu turystyczną przejażdżkę po całym mieście, pochylił się więc do przodu i powiedział: „Astoria” tonem takim, jakby znał Lipsk lepiej niż własną kieszeń, po to tylko by zaraz się przekonać, że wcale tak nie jest. Zanim zdążył się zorientować, zatrzymali się przed hotelem, szorując kołami po krawężniku.
Zignorował drwiący uśmiech kierowcy, zapłacił i ruszył w stronę schodów. Kiedy wszedł do hallu, ogarnął go ciężki torfowy zapach. Nigdzie nie było śladu Patricka. Przez moment się wahał, rozważając, czy czekać na niego na dole, czy może raczej iść na górę, do pokoju. I kiedy tak stał, podszedł do niego mężczyzna w jasnym płaszczu, siedzący dotąd przy jednym ze stolików przy wyjściu. Był niski i miał trochę a symetryczną twarz.
— Pan Laker?
Ten nie wymawiał jego nazwiska „Laaker”.
— Tak, to ja — odparł Laker z wymuszoną swobodą.
— Pan Samuel Laker?
— Tak.
— Mam dla pana przykrą wiadomość.
— Co się stało?
— Zdarzył się wypadek. — Mężczyzna trochę się jąkał. — Muszę pana z przykrością zawiadomić, że pański syn miał…
— Wypadek? — przerwał mu Laker czując, jak włosy stają mu dęba. — Co się stało?
Mężczyzna zaczął opowiadać coś o schodach, o upadku, ale Laker nie dał mu dokończyć.
— Czy to coś poważnego?
— Kiedy go nieśli do karetki, był nieprzytomny.
— Gdzie jest?
— W klinice uniwersyteckiej.
— Boże!
Ruszył na oślep w stronę drzwi, zapomniawszy o świecie pod wpływem doznanego wstrząsu, zupełnie nieświadomy, że ktoś za nim idzie. Na schodach mężczyzna chwycił go za ramię.
— Tędy, tędy… Mam samochód.
Zapamiętał, jak szli do starego szarego mercedesa, jak wsiadł z tyłu, jak mężczyzna w płaszczu pochylił się nad nim, żeby zatrzasnąć drzwi. Za kierownicą usiadł inny mężczyzna i natychmiast ruszyli, wpychając się w strumień pojazdów.
— Kiedy to się stało?
— Pół godziny temu.
— Co mu jest? Co to za rana? Głowa czy coś innego?
— Nie wiem dokładnie. Ale proszę się tak bardzo nie niepokoić. To chyba nic poważnego.
— Mówił pan, że był nieprzytomny…
— Tak, ale…
— Widział go pan?
— Nie, osobiście nie.
— Czy to się zdarzyło w sektorze radiowo–telewizyjnym?
— Tak, tak. Właśnie tam.
— Boże! — powtórzył Laker. Mdliło go, był kompletnie oszołomiony. — Zostawiłem go na chwilę, bo miałem do załatwienia ważną sprawę i sądziłem, że będzie się nudził. Nawet się zastanawiałem, czy nie popełniam błędu. Ale jego niemiecki jest całkiem niezły, a normalnie potrafi się o siebie zatroszczyć. — Zalała go fala wyrzutów sumienia. — Jak daleko jest ten szpital?
— Niezbyt daleko, panie Laker.
Nie potrafił uspokoić rąk, złożył więc dłonie i mocno zacisnął, tak mocno, że kłykcie stały się całkiem białe. Słyszał siebie, jak mówi:
— To bardzo miło z pana strony, że mi pan tak pomaga. Dziękuję. — Kiedy mówił, udawało mu się przynajmniej panować nad wyobraźnią. — Jak mnie pan rozpoznał?
— Słucham?
— Jak mnie pan rozpoznał? I skąd pan wiedział, że będę w Astorii?
— Pana syn powiedział, że pan tam będzie.
Laker zmarszczył brwi.
— A więc jednak mógł mówić?
— Widocznie tak. Na początku.
Laker spojrzał na niego, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Mężczyzna założył kapelusz z brązowego filcu. Drugi z nich, siedzący za kierownicą, ubrany był w czarną skórzaną kurtkę, miał gołą głowę, a szyję — tuż pod linią włosów — pokrytą czyrakami.
— Skręć w lewo — polecił mężczyzna w kapeluszu; opony zapiszczały i Laker poczuł działanie siły odśrodkowej. Przeżyty wstrząs sprawił, że przez cały czas znajdował się w stanie otępienia, pełen obaw, co może go czekać w szpitalu, i nieświadomy odległości, którą pokonali. Mijały kolejne minuty, a on zupełnie nie potrafił pojąć, jak to możliwe, że Patrick spadł ze schodów, jedyną wszakże odpowiedzią na kolejne zadawane przez niego pytania było wzruszenie ramion. Jeszcze niczego nie podejrzewał, ale powoli dochodził do siebie i zwrócił uwagę, że mężczyzna coraz mniej się nim interesuje, koncentrując się na trasie oraz wydawaniu poleceń kierowcy. Dwa razy pod rząd skręcili w prawo. Ruch był teraz znacznie mniejszy, a ulice coraz węższe. To znowu był ten inny Lipsk, ponury i zaniedbany, z fabrykami pośród opuszczonych ruin.
— Jak się nazywa ten szpital? — spytał raz jeszcze.
— Klinika uniwersytecka.
— Daleko jeszcze?
— Już nie.
— Nie było nic bliżej? — zapytał po dłuższej chwili, będąc już na skraju wytrzymałości nerwowej. Spojrzał na zegarek, czas nabrał nagle znaczenia. Gdzie właściwie byli? Jechali bardzo szybko, a miasto zostawało coraz dalej w tyle.
— Kim wy właściwie jesteście? — W końcu zaczął nabierać podejrzeń.
Mężczyzna zmienił pozycję, ale nie odpowiedział. Małe, bystre oczy, usta otoczone zmarszczkami.
— Dokąd właściwie zabrano mojego syna? Gdzie jest ten szpital?
— Zamknij się pan.
Zesztywniał, a jego serce na moment przestało bić.
— Nie ma żadnego szpitala. Nie było też wypadku. — Lekkie jąkanie tylko uwypukliło groźbę zawartą w jego głosie. — Niech pan milczy i nie próbuje żadnych głupich sztuczek.
— O czym pan, do cholery, mówi?
— O panu, panie Laker. Mówię o panu. Niech pan robi, co każę, a nie stanie się panu nic złego. — Niedbałym ruchem, całkiem jakby chciał go poczęstować papierosem, wyjął prawą rękę spod płaszcza. Spojrzawszy na nią, Laker zobaczył pistolet automatyczny. — W przeciwnym razie nie pozostanie mi nic innego jak tylko pana zabić.
Laker wpatrywał się w pistolet z niedowierzaniem, czując, jak pod skórę wkrada mu się zimny, lepki strach.
— Co to za żarty? — spytał ochryple. — Co za idiotyczne żarty?
— To wcale nie są żarty, panie Laker.
Przejechali dobre ćwierć mili, zanim padły następne słowa, a przez ten czas myśli Lakera błądziły bez celu.
Karen. Kromadecka. Był to jedyny logiczny wniosek, jaki udało mu się wysnuć, zanim do jego myśli ponownie wkradł się chaos.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał, starając się nad sobą panować. — Co wy sobie, do cholery, wyobrażacie?
Jedyną odpowiedzią był błysk w oczach mężczyzny w kapeluszu, który poza tym po prostu go zignorował.
Laker oblizał usta, za wszelką cenę starając się powstrzymać przed zrobieniem czegoś głupiego.
— Niech pan posłucha: nie wiem, kim jesteście, i wcale mnie to nie obchodzi. Ale robicie błąd. Cholerny błąd. — Dobrze jednak wiedział, że to nie ma najmniejszego sensu. Coś nawaliło, fatalnie nawaliło, a pistolet, dwóch mężczyzn i historyjka o wypadku Patricka były integralną częścią katastrofy. — Dokąd jedziemy?
Bez odpowiedzi.
— A co z moim synem? Gdzie on jest?
— W dobrych rękach, panie Laker. Cały i zdrowy. Nic mu nie grozi.
— Gdzie?! — wrzasnął, po czym spróbował raz jeszcze, bardziej ugodowo. — Jestem obywatelem brytyjskim. To idiotyczne. Niedopuszczalne — powtarzał słowa protestu wszystkich, którzy wcześniej wpadli w taką samą pułapkę, i już kiedy je wypowiadał, doskonale zdawał sobie sprawę z ich bezsensowności. Prośby, próba przekupstwa — to również nie wchodziło w grę. Dał się złapać na najstarszą sztuczkę na świecie, a minęło dwadzieścia lat od czasu, kiedy po raz ostatni znajdował się w zasięgu jakiejkolwiek broni, dwadzieścia lat od czasu, kiedy trenował sztuczki mogące doprowadzić w takiej sytuacji do przełomu. Wciśnięty w drzwi auta, czuł, że nie jest w stanie się poruszyć, unieruchomiony przez pistolet oraz oczy mężczyzny w kapeluszu. Ulga, którą poczuł, słysząc, że Patrickowi nic się nie stało, ustąpiła miejsca najgorszym przeczuciom, tal strasznym, że sprawiały mu ból niemalże fizyczny.
— Kim jesteście? Policją?
— Mogę panu tylko powiedzieć, że nie jesteśmy kidnaperami, panie Laker.
— A więc kim? I co ja niby takiego zrobiłem?
— Dowie się pan w swoim czasie. — Ponury, niesymetryczny uśmiech. — Ale jeżeli to panu ulży, mamy oficjalne błogosławieństwo.
Byli już na peryferiach; jak przez mgłę Laker widział za głową porywacza plamy pól uprawnych oraz drzewa, znaczące nie zagospodarowane zielone wzgórze. Przez krótką chwilę jego umysł zdawał się osiągać stan względnego spokoju, zanim jednak zdążył nad czymkolwiek się zastanowić, w myśli na nowo wkradł się chaos, powtarzając instynktowny, bezgłośny okrzyk przerażenia wydany na widok broni. Liczył się przede wszystkim Patrick — Patrick, Karen i Slattery. Byli też inni, którzy stanowili część jego życia — twarze i miejsca dalekie i bliskie, a wszystkie szaleńczo ze sobą przemieszane niczym obrazy kalejdoskopu, otaczające go tak, jakby tonął.
„Chryste — pomyślał. — O Chryste.”
Zaczął grzebać w kieszeniach, ale mężczyzna go powstrzymał.
— Chcę papierosa.
— Proszę. — Wręczył mu paczkę papierosów i zapałki. Laker zapalił. Ręce mu drżały, a oczy łzawiły od dymu. Ogarnęła go kolejna, słabnąca fala paniki. Nie było nic, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia, nic, co by wskazywało, że jest śledzony, że ktoś go obserwuje. Kłamstwa, zaprzeczenia — to jedyne, na co może się teraz zdać. Tak właśnie zrobiłaby Karen i tak musi zrobić on. Ją pewnie też zgarnęli. Skoro mają jego, mają również ją. To więcej niż pewne. Gdyby wzięli ją, jemu mogłoby się upiec, ale skoro mają jego, to znaczy, że ona też znalazła się w ich rękach.
„O Chryste” — pomyślał ponownie.
Po obu stronach drogi rosły sosny.
— Dokąd mnie wieziecie? — spytał po raz drugi i z takim samym jak poprzednio efektem. Słońce świeciło zza drzew niczym latarnia sygnałowa; kierowca mruknął coś pod nosem i sięgnął na sąsiednie siedzenie po przyciemniane okulary.
Jechali na północny wschód. Upłynęło jakieś pół godziny. Z drogowskazu wynikało, że szosa prowadzi do Berlina. Laker czuł, jak przeszedł go lodowaty dreszcz. Minuta po minucie błądził w myślach, szukając chociażby najmniejszej wskazówki, co mogło ich zdradzić, ale i tak w dalszym ciągu najbardziej martwił się o Patricka.
— Co miał pan na myśli mówiąc, że jest „w dobrych rękach”?
— Dokładnie to, co te słowa znaczą, panie Laker.
— Ale gdzie on jest?… Co mu powiedzieliście? Byliśmy umówieni na piątą.
Wzruszenie ramionami.
— Ma czternaście lat. Czternaście. To dzieciak. I dotąd był za granicą tylko raz.
Czekał, ale odpowiedź nie nastąpiła.
— Głuchy pan jesteś czy co? — eksplodował, nie potrafiąc już kryć rozpaczy. — Dlaczego, do jasnej cholery, nie chcecie mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Ty sukinsynu — dodał jeszcze po angielsku. — Kim ty właściwie jesteś, ty cholerny sukinsynu?!
Mężczyzna zmarszczył brwi. Zrozumiał.
Niczym ogromna zapora przecięła im drogę autostrada. Wjechali na jeden z przechodzących pod nią ślimaków i wkrótce wzdłuż poboczy znowu pojawiły się drzewa. Przejechali jakieś siedem albo osiem mil od przedmieść Lipska, zanim kierowca zdjął w końcu nogę z gazu. Odbili w prawo, zjeżdżając z asfaltu, i skierowali się prosto pomiędzy drzewa. Samochód trochę zarzucało, kiedy koła ześlizgiwały się z kolein. Laker rozglądał się dookoła, czuł, że podróż zbliża się do końca, i nie wiedział, co sądzić o tak niespodziewanej zmianie trasy. Po chwili otoczyły ich sosny. Jakieś pół mili dalej droga się rozgałęziała — skręcili w lewo i po chwili znaleźli się na maleńkiej polanie, na której stała niewielka chata. Jeżeli spodziewał się czegoś poza przesłuchaniem, to z całą pewnością nie czegoś takiego.
— Niech pan posłucha — wyjąkał cicho mężczyzna w płaszczu. — Żadnych głupich sztuczek. Wysiądzie pan i stanie bez ruchu. I nie radzę próbować niczego, czego mógłby pan potem pożałować.
Laker posłuchał, zresztą kierowca pilnował, żeby przypadkiem nie wpadło mu do głowy nic głupiego. Dopóki jego kompan nie obszedł mercedesa dookoła, stał blisko więźnia — blisko, ale nie nazbyt blisko — skupiony niczym zapaśnik. Na jego szorstkiej twarzy widać było wytatuowane niebieskie kropki, usta zaś miał wyjątkowo ponure. Musiał otrzymać jakiś sygnał ponad ramieniem Lakera, skinął bowiem głową i ruszył w stronę chaty.
— Niech pan idzie za nim — usłyszał głos za plecami. Do drzwi prowadziły trzy drewniane stopnie. Chata miała kilka okien — żadne nie było zasłonięte — a przy wejściu wisiała biała tablica z czerwonymi literami: SPRZĘT PRZECIWPOŻAROWY. SEKTOR B. Kierowca wyłowił klucz z kieszeni skórzanej kurtki, otworzył drzwi i wszedł do środka. Laker ruszył za nim, na tyle ostrożnie, na ile pozwalał mu wymierzony w plecy pistolet. Przez chwilę miał wrażenie, że wewnątrz jest całkiem ciemno, ale kiedy wreszcie jego wzrok przywykł do półmroku, zobaczył kwadratowe pomieszczenie, w którym nie było nic oprócz stołu i kilku twardych krzeseł. Z centralnej belki stropowej zwisała żarówka z białym emaliowanym kloszem.
— Proszę usiąść. — Mężczyzna w płaszczu pchnął łokciem drzwi, po czym zdjął kapelusz, wymachując przy tym automatem. — Przy stole. I niech pan opróżni kieszenie. — Jego twarz wykrzywiło coś, co miało zapewne uchodzić za uśmiech. — Tylko ze wszystkiego.
Laker wpatrywał się w niego, ryzykując upór.
— Kim pan, do diabła, jest? Jakie ma pan prawo?
— Takie. — Uniósł pistolet. — To na razie wystarczy. A jeżeli się panu wydaje, że w razie potrzeby go nie użyję, to jest pan w grubym błędzie.
Puste pomieszczenie było bardzo akustyczne i ich głosy odbijały się echem od gołych ścian. Laker opróżniał kieszenie najwolniej jak potrafił — był to jedyny sposób wyrażenia sprzeciwu, jaki mu pozostał. Portfel, pióro, cążki do paznokci, grzebień, chusteczka do nosa, papierosy i zapalniczka, trochę drobnych, kalendarz… Panika nadal nie pozwalała mu na precyzyjne rozumowanie, ale kiedy kładł kalendarz na stole, przypomniał sobie, że zapisał w nim telefon sklepu Karen.
— Coś jeszcze?
— Nie.
— Będzie jednak lepiej, jeżeli się upewnimy, nie sądzi pan? Proszę zdjąć płaszcz i marynarkę. Spodnie też. — Minęła chwila, podczas której Laker nawet się nie poruszył. — Nie ma pan wyjścia, panie Laker. Szybko.
Kierowca przeszukał je tak dokładnie, jakby szukał wszy, znalazł jednak tylko jakieś podarte bilety do kina. Bardzo go za to zainteresował szew na prawym ramieniu marynarki, zrobiony w biurze przez Carol Nolan. Wyjął scyzoryk i nie zwracając uwagi na protesty Lakera, rozciął go, po czym dokładnie zbadał watolinę. W końcu, pokręciwszy przecząco głową, rzucił wszystko na najbliższe krzesło.
Laker ubrał się, szarpany przez wściekłość równie bezsilną jak rozpacz.
— Czego się spodziewaliście? — wywrzaskiwał. — To potworne! Oburzające! Żądam wyjaśnień. Przyjechałem do Lipska na Targi, jako zwykły, Bogu ducha winien gość, a do tego w hotelu Astoria czeka na mnie syn. Mówię wam, robicie błąd, i im prędzej…
— Jeżeli rzeczywiście zaszła pomyłka, panie Laker, będzie pan miał prawo do stosownego zadośćuczynienia i z całą pewnością je pan otrzyma. Na razie jednak możemy tylko czekać.
— Czekać?
— Właśnie tak. Czekać.
— Na co, na miłość boską? Jak długo?
— Chyba już panu wspominałem, że pańskie aresztowanie odbyło się za oficjalną zgodą, prawda?
— Aresztowanie?
— Ostatnie pół godziny było chyba rzeczywiście nieco nietypowe. Ale pułkownik Hartmann zjawi się tu o szóstej i to on będzie musiał ocenić, czy rzeczywiście zaszła jakaś pomyłka. Widzi pan, pułkownik Hartmann jest szefem Urzędu Bezpieczeństwa.
Co powiedziawszy wziął do ręki kalendarz, założył nogę na nogę i zaczął wertować kartki.
— Nie spuszczaj go z oka — powiedział i wtedy Laker zobaczył, że kierowca także jest uzbrojony.
Potworny chaos w myślach zaczął powoli ustępować. I znowu pojawił się w nich Slattery: „Nikt nie wpadł, nic z tych rzeczy…” Teraz jednak było pewne, że wpadła Karen i że on został z nią skojarzony. Tamci dwaj policjanci?… Nie, nie. A więc jak? Wciąż nie potrafił się skupić i myśleć klarownie, w głowie miał pustkę, jakby wszystkie jego siły witalne nagle wyschły.
Była za dziesięć szósta i promienie słońca przedzierały się przez coraz niższe gałęzie drzew. Podszedł do najbliższego okna i wyjrzał na dwór. Miejsce, gdzie się znajdowali, pogłębiało jego obawy. Dlaczego zawieźli go właśnie tu, a nie do jakiejś kwatery w mieście? Odwrócił się nerwowo, chciał podejść do stołu i wziąć papierosa, ale kierowca powstrzymał go jednym ruchem pistoletu i rzucił mu jednego ze swoich.
— Moje nie są zatrute — powiedział Laker z goryczą, ale tamten tylko chrząknął i przesunął lufą automatu po rękawie. „Ty draniu” — pomyślał Laker, po czym spojrzał na mężczyznę w jasnym płaszczu, który nadal przeglądał jego kalendarz, a ten, jakby znalazł jakąś ważną wskazówkę, powiedział:
— Widzę, że pana syn ma urodziny tego samego dnia co mój, czternastego czerwca.
Oczy Lakera zapłonęły nienawiścią. Notując numer zakładu zachował się jak totalny imbecyl, ale równie idiotycznie byłoby zaprzeczać, że tam był. Musiał się do tego przyznać, przecież i tak wiedzieli. To Karen stanowiła centralny punkt tego, co się wydarzyło, i fakt, że on znajdował się tu, gdzie się znajdował, był dowodem, że obserwowano ją na długo przedtem, zanim postawił stopę na Luisenstrasse. Bo po co by go w przeciwnym razie porywali? Do tego zaraz po wizycie u niej? Gdyby tylko potrafił uspokoić myśli… Wypalił mniej więcej połowę papierosa, oszołomienie powróciło niczym gorączka. Nagle ten w płaszczu wstał i rzucił kalendarz na stół. Jeżeli nawet zauważył numer, nie dał tego po sobie poznać; w gruncie rzeczy sprawiał wrażenie bardziej zainteresowanego planem londyńskiego metra aniżeli czymkolwiek innym.
— Miał pan sporo zajęć, panie Laker — powiedział. — Żył pan w tej swojej Anglii pełnią życia.
Powiedział to tak łagodnie, jak ksiądz ganiący drobne występki. Kiedy indziej Lakera zaalarmowałoby zapewne użycie przezeń czasu przeszłego, ale z jakichś niezrozumiałych przyczyn zwrócił tym razem największą uwagę na prawidłową wymowę swego nazwiska. Recepcjonistka w hotelu mówiła „Laaker”, ten jednak nie popełnił błędu. Ani razu. Od samego początku jego wymowa była nienaganna („Pan Laker?… Pan Samuel Laker?…”), a jedyną jak dotąd osobą w Lipsku, która mogła się tym pochwalić, była Karen.
W głowie zaświtała mu przerażająca myśl. Próbował ją odrzucić, przypisując ową dokładność wymowy Patrickowi, dręczyła go jednak i nie dawała mu spokoju. Ruchem niemalże konwulsyjnym, zrywając naskórek z zaschniętych warg, wyszarpnął z ust papierosa; próbował sobie przypomnieć, co dokładnie powiedział mu Slattery przed Mitrą. „Zaszło nieporozumienie. Chyba rozumiesz, że nie mogę ci wyjaśnić, na czym polega, ale efekt jest taki, że kontakt został zerwany…” Wciąż nie mogąc w to uwierzyć, przypomniał sobie coś jeszcze. „Nie! — jęknęła Karen, kiedy go rozpoznała. — O nie!” Oszołomiony pojął nagle, że przerażenie, które widział w jej oczach, mogło być równie dobrze wyrzutami sumienia. Czyżby wiedziała, co go czeka? Czyżby wpadła, zanim jeszcze Slattery się z nim skontaktował, a jej szok wynikał przede wszystkim z tego, że zdała sobie sprawę, kogo wystawia? „O Boże — powiedziała na koniec. — Nie wiedziałam, że to będziesz ty…”
Trudno mu było uwierzyć, że traktuje ją jak swego wroga, skoro zaledwie przed godziną był tak bardzo poruszony samą jej bliskością. Fakt pozostawał jednak faktem, że piętnaście minut po jego wyjściu ze sklepu mercedes stał już przed hotelem, czekając z gotowymi kłamstwami na temat Patricka. Ziarno podejrzenia pęczniało, kiełkowało, zaczynało puszczać pędy i wyglądało na to, że…
Jeżeli rzeczywiście zmusili ją do współpracy, wpadł jak śliwka w kompot. Rzucił niedopałek na podłogę, zdusił go obcasem, po czym opadł na krzesło i ukrył głowę w ramionach. Nie słyszał nadjeżdżającego samochodu. Za to tamci dwaj — tak. Mężczyzna w płaszczu wstał i wyszedł na dwór. Dopiero po jakiejś minucie Laker uświadomił sobie, że słyszy dwa głosy: znany mu już, jąkający się oraz drugi — całkiem obcy. Po chwili na stopniach rozległy się kroki.
Spodziewał się kogoś w mundurze, ale mylił się. Hartmann miał na sobie ciemnobrązowy płaszcz spięty paskiem i czarny welurowy kapelusz z opuszczonym z przodu i z tyłu rondem. Był wysoki, szczupły, starszy niż Laker i miał nieruchomy wzrok brzuchomówcy. Wszedł, przystanął na moment, zmierzył Lakera wzrokiem, po czym kiwnął głową w stronę kierowcy, który natychmiast przestał się opierać o ścianę i stanął na baczność.
— Skorzystam z drugiego pomieszczenia. — Głos miał ochrypły, jak przy zapaleniu krtani.
— Tak jest, panie pułkowniku.
Otworzył drzwi i zapalił światło. Ten w płaszczu także wszedł do środka, zostawiając Lakera z kierowcą. Laker pocił się, wsłuchany w szmer dochodzący zza cienkiej ściany, pełen coraz gorszych przeczuć zmieszanych z bezsilnym protestem. Upłynęło kilka minut, zanim drzwi ponownie się otworzyły i stanął w nich mężczyzna w płaszczu.
— W porządku — powiedział i ruchem głowy dał Lakerowi znak, że ma wejść.
Było to pomieszczenie podobnej wielkości, stały w nim tylko stół i dwa krzesła, za to przy jednej ze ścian piętrzyły się wiadra, worki z piaskiem, zwinięte węże i miotły z brzozowych witek. Wszystkie okna oprócz jednego były zasłonięte, niezbędne więc było światło elektryczne. Laker znów zaczął się zastanawiać, dlaczego przywieźli go akurat w takie miejsce. Stał przerażony, przerażony i coraz bardziej zdezorientowany, jakby wyczuwał, że jakaś granica tego koszmaru jest już niedaleko.
— Mówi pan po niemiecku, prawda?
— Tak.
— To dobrze. Niech pan siada.
Siedzieli twarzą w twarz po przeciwnych stronach pustego stołu. Śniada cera Hartmanna zdawała się podkreślać błękit jego oczu. Wąski nos, proste siwe włosy. Na czole miał pręgę po kapeluszu, którą właśnie rozcierał.
— Tamci dwaj w pokoju obok nie są jedynymi, którzy mają tutaj broń. — Nienaturalny głos i znów to spojrzenie brzuchomówcy. — Czy to jasne? — Nie czekał na odpowiedź. — A teraz, panie Laker, niech mi pan co nieco o sobie opowie. — Znowu ta poprawna wymowa, będąca pożywką dla najnowszych podejrzeń Lakera.
— Najpierw chcę się dowiedzieć, dlaczego mnie tutaj przywieziono.
— Dojdziemy do tego.
— Chcę wiedzieć. Teraz. I chcę wiedzieć, co się dzieje z moim synem. — Był niczym aktor, który nie wierzy w wagę wypowiadanych kwestii. — A jeżeli nie potrafi pan albo nie może mi na to odpowiedzieć, chcę rozmawiać z kimś, kto może.
— Na przykład z kim?
— Nic mnie to nie obchodzi. Po prostu domagam się odpowiedzi.
— I pewnie jeszcze przeprosin?
Laker poruszył się nerwowo.
— Jak miałyby według pana wyglądać takie przeprosiny?
— Mój Boże! — warknął Laker. — Co pan sobie myśli?
— Niesłuszne pozbawienie wolności? A może pański sprzeciw wzbudził sposób, w jaki przeprowadzono aresztowanie? — Hartmann sprawiał wrażenie rozbawionego. — Przecież nie zastosowano wobec pana przemocy, czy może się mylę? Jeśli zechce pan sięgnąć pamięcią w niedaleką przeszłość, z łatwością pan sobie przypomni, że moi koledzy zastosowali znaną w dżudo technikę wykorzystania siły przeciwnika.
Laker pochylił się w jego stronę.
— Powiedzieli mi, że mój syn został zabrany do kliniki uniwersyteckiej. Ale skoro już wiem, że to było kłamstwo, chcę także wiedzieć, gdzie on jest? Kto się nim opiekuje? W jaki sposób wytłumaczono mu… ten nonsens?
— Powiedziano mu, że musiał pan wyjechać w sprawie nie cierpiącej zwłoki.
— Za nic w świecie w to nie uwierzy.
— Obawiam się, że nie ma wyjścia.
Laker zacisnął pięści.
— Niby dokąd wyjechałem? Po co? I na jak długo?… Mam prawo wiedzieć. Mam też prawo wiedzieć, na jakiej podstawie, z jakiego powodu…
— Przyjechałem tu nie po to, żeby rozmawiać o pańskim synu. Co się zaś tyczy praw, to wkrótce się pan przekona, że decyduję o nich wyłącznie ja. — Hartmann przerwał na chwilę i potarł znikający ślad po kapeluszu. — Powinien był się pan zastanowić nad jego losem, zanim zdecydował się pan zabrać go ze sobą do NRD.
— Nie rozumiem.
— Nie? — Mówił tak, jakby prowadził zwykłą pogawędkę, jednak ani na moment nie spuszczał wzroku z twarzy Lakera. — Zrozumie pan. Jestem pewien, że pan zrozumie… A teraz zechce mi pan powiedzieć, co takiego sprowadziło pana do Lipska?
— Przyjechałem na Targi.
— Tak sam z siebie? Dla własnej przyjemności?
— Nie.
— Czym się pan zajmuje?
— Projektujemy i produkujemy wyposażenie biur.
— My?
— Gale & Watts. Firma, w której pracuję.
— To firma z Londynu?
— Nie.
— Więc skąd?
— Z Weybridge, w hrabstwie Surrey.
— Aha, rozumiem… Czy uznał pan nasze Targi za warte odwiedzin?
— Nie miałem zbyt wiele czasu, żeby się rozejrzeć. Ale raczej tak.
— A dział zajmujący się pańską specjalnością… zrobił na panu dobre wrażenie?
— Jeszcze tam nie byłem.
— Od jak dawna jest pan w Lipsku?
— Od rana.
— Przyleciał pan samolotem?
— Tak. Przed dwoma miesiącami złożyłem w waszej londyńskiej agencji prośbę o akredytację dla siebie i syna.
— Nigdy dotąd pan tu nie był?
— Byłem. Jeszcze jako dziecko.
Hartmann pokiwał głową.
— Jak spędziliście dzisiejsze popołudnie?
— Byliśmy na Targach, trochę się rozejrzeć. — Starał się wytrzymać spojrzenie Hartmanna. Czuł, że zbliża się punkt kulminacyjny.
— Rozejrzeć? Po czym?
Laker wzruszył ramionami.
— Po sektorze sportowym, fotograficznym, radiowo–telewizyjnym…
— A więc nie odwiedził pan jeszcze sektora, dla którego pan tu przyjechał?
— Ten wyjazd to dla nas część wakacji, pozwoliłem więc, żeby dzisiaj o trasie decydował Patrick. Ale jutro…
— Gdzie jeszcze pan był?
— Osobiście? — Robił wszystko, żeby się nie zaciąć, ale nie bardzo mu się to udało.
— Osobiście. Co skłoniło pana do pozostawienia syna bez opieki?
— Musiałem zanieść zegarek do naprawy.
— Co się z nim stało?
— Miał zniszczony pasek.
— Dokąd się pan udał?
— Do zakładu przy Luisenstrasse.
— Luisenstrasse?
— Tak.
— Co to za zakład?
— Kromadecka.
Kolejna starannie odmierzona, wytrącająca z równowagi pauza. Lampa zaczęła świecić jakby mocniej.
— Dlaczego właśnie tam?
— Nie rozumiem.
— Dlaczego wybrał pan właśnie ten zakład?
— Polecono mi go.
— Ach, tak…
— W samolocie przerwał mi się pasek. Jeden z pasażerów poradził mi, żebym poszedł właśnie tam.
— Panie Laker — odrzekł Hartmann — raptem parę kroków od hotelu Astoria znajduje się chyba z pół tuzina takich zakładów.
— Nie wiedziałem. Nie byłem w Lipsku od ponad trzydziestu lat.
— A więc zdziwiło pana, jak daleko jest z hotelu na Luisenstrasse?
— Tak, rzeczywiście.
— Pojechał pan tam taksówką?
— Tak.
Hartmann oparł podbródek na rękach.
— A więc pojechał pan na Luisenstrasse tylko po to, żeby zmienić pasek w zegarku, zgadza się?
— Tak.
— Nie było żadnego innego powodu?
— Nie.
— Byłby pan gotów przysiąc?
— Oczywiście.
Przez ułamek sekundy zdawało mu się, że może jest jeszcze jakaś nadzieja. Ale niemal natychmiast został pozbawiony złudzeń.
— Kiedy wpisał pan do kalendarza numer zakładu?
— W samolocie.
— Dlaczego numer, a nie adres?
— Nie dostałem adresu. — Czuł, że zaczyna grzęznąć.
— Dostał pan tylko telefon, a nie adres? Od obcego w samolocie?
— Tak.
— I sądzi pan, że w to uwierzę?
— Tak się składa, że to prawda.
Minęło kilka sekund. Nagle, patrząc mu w oczy z czymś na kształt współczucia, Hartmann powiedział:
— Straszny z pana nowicjusz, panie Laker. Czy ci, którzy pana przysłali…
— Gale & Watts?
— Czy ci, którzy pana przysłali, nie powiedzieli panu, jaka jest podstawowa zasada?
Wstał, podszedł do drzwi, a kiedy je otworzył, stał w nich, niczym podsłuchiwacz, mężczyzna w płaszczu.
— Wprowadźcie tę Gisevius — polecił Hartmann, a serce Lakera na chwilę zamarło.
Posłała mu tylko jedno przerażone spojrzenie, później starała się unikać jego wzroku. Była ubrana dokładnie tak jak w zakładzie, brakowało jedynie naszyjnika z białych paciorków, włosy zaś miała w lekkim nieładzie. Wpadła, jakby ją ktoś popchnął, po czym gwałtownie się zatrzymała i lekko zachwiała. Była przeraźliwie blada.
— Zna pani tego człowieka? — spytał Hartmann.
— Tak.
— Niech nam pani wyjaśni skąd.
— Przyszedł do mojego sklepu — powiedziała niemalże niesłyszalnym szeptem, ale bez chwili wahania.
— Kiedy?
— Dzisiaj po południu.
— W jakim celu?
— Żeby wymienić pasek w zegarku.
Laker zerwał się z miejsca i zwróciwszy się w stronę Hartmanna wykrzyknął rozpaczliwie:
— Przecież mówiłem! Przecież to panu mówiłem!
Twarz Hartmanna pozostała beznamiętna.
— A co było wszyte w ten pasek? W ten stary?
— Mikrofilm.
— Widzi pan, panie Laker? — powiedział Hartmann patrząc na lampę, w którą właśnie uderzyła mucha. — Czy w dalszym ciągu twierdzi pan, że pańskie aresztowanie było bezpodstawne?
— Nie mam pojęcia, o czym pan, do diabła, mówi.
— Nie?
— Nie! — krzyknął Laker, przerażony.
— Czy sugeruje pan, że pani Gisevius kłamie?
Laker zdławił w gardle odruchowe potwierdzenie. Karen odwróciła wzrok. Hartmann czekał jeszcze przez chwilę na odpowiedź, wreszcie skinął głową w stronę mężczyzny w płaszczu.
— Dobrze. Zabierzcie ją.
Ruszyła bez ponaglania, jakby chciała jak najszybciej stamtąd uciec, ale w drzwiach odwróciła się nagle i spojrzała Lakerowi w oczy.
— Przepraszam… — załkała, kompletnie zdruzgotana.
— Przepraszam…
Mężczyzna w płaszczu wypchnął ją do drugiego pomieszczenia. Laker słyszał, jak idą do drzwi wyjściowych, otwierają je i głośno zatrzaskują. Miękka trawa tłumiła kroki, ale płacz Karen zdawał się trwać, pełen rozpaczy i goryczy, pasujący do sytuacji, w jakiej się znaleźli.
— Niech mi pan oszczędzi opowieści, że oddał pan tylko przysługę jakiemuś znajomemu. Słyszałem już wiele podobnych bajek, a proszę mi wierzyć, że nie ma nic bardziej męczącego niż słuchanie tego samego po kilka razy.
Przez następny kwadrans Laker albo zaprzeczał wszystkiemu oprócz tego, że był w zakładzie przy Luisenstrasse, albo po prostu reagował na pytania Hartmanna milczeniem. W nastroju kompletnego załamania usunął się w głąb swoich myśli, odrzucając rzeczywistość i obecność Hartmanna, a cała jego wrogość zwróciła się ku głównemu sprawcy katastrofy, Slattery’emu — Slattery’emu, który musiał zdawać sobie sprawę, że — w najlepszym razie — Karen stąpa po kruchym, cienkim lodzie i każdy, kto ją odwiedzi, narazi się na ogromne ryzyko. Musiał… A więc powinien był mu powiedzieć, ostrzec; tymczasem z zimną krwią wprowadził go w błąd. W rezultacie tak jak przed laty w Gardelegen Laker był praktycznie rzecz biorąc skazany na śmierć, a jedyne awaryjne wyjście — numer telefonu podany mu przez Slattery’ego — było równie bezużyteczne jak tamta zepsuta radiostacja. Ale tym razem Laker zdawał sobie sprawę, że znalazł się w pułapce, bez możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu; że poniósł klęskę dla organizacji, do której nawet nie należał i która z całą pewnością nie kiwnie palcem, żeby go wyciągnąć z opresji.
Czyja to gra? Czyja wojna?… Nie jego. I nie Patricka.
— Jest pan, panie Laker, albo nieszczęsnym głupcem, albo szalonym idealistą. Panna Gisevius zalicza się do tych ostatnich, chociaż w jej wypadku, jako że jest Niemką, takie określenie to raczej eufemizm. — I znowu to jego spojrzenie brzuchomowcy. — A pan, panie Laker? Do których pan się zalicza? — Laker patrzył na niego, nic nie widząc. — Czy nie przyszło panu do głowy, jak to się może skończyć? He właściwie panu powiedzieli, zanim pożyczyli od pana zegarek?
Nie odpowiedział. Wiedzieli więcej niż on sam. Karen wsypała go już w drzwiach, a wspomnienie jej głosu sprawiało mu ból równie wielki jak żal, który czuł. Musiała być równie bezbronna jak on. Los stanął przeciwko nim obojgu, przez tyle lat czekał na nich przyczajony i Laker nie miał cienia wątpliwości, że Londyn spisze na straty także ją. W żaden sposób nie był w stanie jej pomóc. Z kolei wobec Slattery’ego nie miał żadnych, absolutnie żadnych zobowiązań. Lojalność był winien przede wszystkim Patrickowi oraz sobie samemu. Lepiej więc będzie trzymać się kłamstw i głośnych protestów, niż powiedzieć choćby o jedno słowo za dużo. Współpraca nie wydawała się w tym wypadku żadnym rozwiązaniem. Co właściwie było na tym mikrofilmie? Czyim posłańcem zgodził się być?
— Chcę się zobaczyć z synem — przerwał Hartmannowi w pół zdania.
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Nie będzie na to czasu.
„Czasu? Czasu?”
— W takim razie chcę do niego napisać. — Oblizał usta. — Chociaż krótki list. Tak… tak naprawdę będzie najlepiej. Został bez pieniędzy, a…
— O to niech się pan nie martwi. Zajmiemy się tym.
— Kto?
— Moje ministerstwo.
— On ma czternaście lat! — wykrzyknął Laker, czując, jak krew pulsuje mu w skroniach. — Jeżeli ma pan w sobie chociaż odrobinę ludzkich uczuć…
— Wiem, ile ma lat.
— Nie zrobił nic złego.
— To też wiem. Ale jak już panu wspomniałem, panie Laker, nie spotkaliśmy się tutaj, żeby rozmawiać o pańskim synu. Niech pan pamięta, że znajdujecie się daleko od domu. Co więcej, pański kraj nie uznaje Niemieckiej Republiki Demokratycznej, co, jak się pan wkrótce przekona, ogromnie pogarsza pańską sytuację, ponieważ pańskie tak zwane interesy nie podlegają w związku z tym żadnej ochronie.
Ponownie, przez krótką chwilę, na twarzy Hartmanna zagościł cień z trudem ukrywanego współczucia. Po chwili wstał — gwałtownie, jakby w końcu podjął ważną decyzję — wziął kapelusz i wyszedł, nie zamykając drzwi. Laker słyszał szmer głosów dochodzący z sąsiedniego pomieszczenia. Wyciągnąwszy szyję dostrzegł kierowcę, który stał za drzwiami z założonymi rękoma, ani na moment nie spuszczając go z oczu. Po pół minuty ktoś wyszedł — prawdopodobnie Hartmann — a zaraz potem silnik samochodu zakaszlał, zawarczał i po niedługim czasie ucichł w oddali.
Laker podszedł do jedynego okna. Było małe, stanowczo za małe, rama zaś zbyt solidna. Na dworze wciąż było jasno, a na trawie widniały długie cienie. „Dlaczego właśnie tutaj? — Nie dawało mu to spokoju. — I co będzie dalej? Co się stało z innymi… tymi, o których niejednokrotnie czytał? Sąd ludowy?” Nie potrafił pojąć, dlaczego Hartmann wyszedł tak nagle, nie próbując z niego nic wydusić, umysł miał jednak zanadto przeciążony, żeby znaleźć logiczne wytłumaczenie tego, co się działo.
Na kilka minut zostawili go samego. Wreszcie w drzwiach stanął kierowca i automatem, zdającym się być przedłużeniem jego prawej ręki, dał mu znak, żeby wyszedł. Tuż za nimi ruszył mężczyzna w płaszczu. Szli przez polanę w stronę mercedesa. Ochłodziło się i pomimo rozpaczliwych wysiłków Laker nie był w stanie opanować dreszczy. W prześwitach między sosnami widział plamy chmur. Gdzieś w oddali pędził pociąg. Doszedłszy do samochodu, Laker zwolnił.
— Dalej — odezwał się ku jego zdziwieniu kierowca.
Nie bardzo wiedząc, czego chcą, Laker zaczął obchodzić samochód dookoła, sądząc, że ma wsiąść z drugiej strony. Jednakże kierowca ruchem automatu nakazał mu iść przed siebie. Kiedy się zawahał, ten w płaszczu wyjąkał:
— Dalej, panie Laker. Do lasu.
To go zaniepokoiło.
— Po co?
— Między drzewa. Szybko.
Posłuchał, czując gwałtowny skurcz żołądka. Zanim stanęli na skraju lasu, przeszli jakieś trzydzieści kroków, a z każdym z nich Lakera ogarniała coraz większa panika.
„Nie — pomyślał. — Nie. Nie zrobią tego. Nie mogą.”
Kierowca szedł trzy, cztery metry za nim.
— Dokąd mnie prowadzicie? — zapytał Laker, ale nie otrzymał odpowiedzi. Kiedy weszli pomiędzy drzewa, zrobiło się ciemniej. Ziemia była sprężysta i tłumiła ich kroki, drzewa zaś stały w sporej odległości od siebie. Zatrzymał się.
— Co chcecie zrobić?
Ich miny potwierdziły jego najgorsze obawy. „Jezu!” — pomyślał, gapiąc się na nich z przerażeniem.
— Szybko, panie Laker.
Nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Nagle pojął cały ten koszmar, obłędnie niewiarygodny, a jednak prawdziwy. Próbował coś powiedzieć, ale język odmówił mu posłuszeństwa i z jego nienaturalnie wykrzywionych ust wydostał się tylko niezrozumiały bełkot.
— Idź — warknął kierowca. — Odwróć się i idź przed siebie. Albo zrobimy to tutaj.
Przeszedł jeszcze z dziesięć kroków, całkiem otępiały od bolesnego skurczu jelit.
— Stój.
Niemalże w tym samym momencie zarzucili mu na ramiona gruby sznur, unieruchamiając ręce. Szarpał się, jakby ktoś wylał nań kubeł lodowatej wody i wyrwał z dotychczasowego odrętwienia. Mężczyzna w płaszczu stał z automatem wycelowanym w jego klatkę piersiową, kierowca natomiast owinął sznur dookoła najbliższego drzewa i ściągnął tak, że Laker zatoczył się do tyłu. Zaczął wrzeszczeć na nich, ogarnięty nagłym szałem przerażenia i niedowierzania, szarpiąc się na wszystkie strony w nierównej, beznadziejnej walce, kopiąc i za wszelką cenę próbując zrzucić sznur. Zaszedłszy go zza drzewa, kierowca spętał mu kostki, przez cały czas cicho pogwizdując. Następnie wstał, sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął gruby papierowy worek. Ostatnią rzeczą, którą Laker zdołał dostrzec, zanim torba znalazła się na jego głowie, były jasne włosy przechodzące przez ogniwa łańcuszka, który tamten miał na ręce, oraz dym papierosa, wiszący w powietrzu niczym ektoplazma.
Otoczyły go słodkawy zapach torby i kwaśny odór jego własnego potu. Przestał krzyczeć i tylko potrząsał głową, starając się zrzucić worek. Kierowca wycofywał się z taką skwapliwością, jakby właśnie podpalił lont, i Laker słyszał trzaskające mu pod butami sosnowe igły i gałązki. Przez maleńką dziurę po prawej stronie worka, którego pomimo nadludzkich wysiłków nie był w stanie zrzucić, wdzierała się odrobina światła. Próbując zagłuszyć przeraźliwe walenie własnego serca wytężał słuch i starał się usłyszeć choćby najcichszy odgłos.
Miał wrażenie, że wnętrzności mu się rozpływają. Stał sztywno, przywiązany ciasno do drzewa, paznokcie wbił głęboko w korę i coraz mocniej szczękał zębami.
— Nie!… Nie!… Cisza.
Co się z nimi stało?
Gdzieś pośród drzew zaćwierkał ptak. Pojedyncze kaszlnięcie — parę metrów dalej — stłumione nieco przez grubą papierową torbę. Szept. Metaliczny szczęk… Czas stanął w miejscu. Laker zacisnął powieki, a w pulsujących krwistoczerwonych ciemnościach zaczęły mu przepływać przed oczyma bezładne, nieuporządkowane obrazy. Patrick, Slattery, Helen, Patrick, Hartmann, Karen… Patrick…
Ciało wygięło się w łuk, nogi wybijały nierówny rytm o drzewo, pęcherz zaś powoli się opróżnił.
Cisza.
W krótkim przebłysku świadomości zdał sobie sprawę, że czas znowu płynie. Nastawił ucha.
Nic.
Nagle odgłos, leniwy i niespieszny. Cichy chrzęst kroków. Lekko z prawej. Zbliżały się. Laker wstrzymał oddech. Poruszył ustami, ale nie zdołał wydać żadnego dźwięku. Z wolna odzyskiwał kontakt z rzeczywistością, powracał do życia. Kroki były coraz bliższe. Jakieś dwa metry od niego ucichły.
I znowu cisza, która zdawała się trwać równie długo, jak wszystkie lata przebiegające w jego pamięci.
— Nie dzisiaj, panie Laker — odezwał się w końcu ten w płaszczu. — Tym razem damy sobie z tym spokój.
W tym momencie Laker zwymiotował.
Chwycili go pod ramiona i zawlekli do samochodu. Dali mu jakąś szmatę, żeby mógł się chociaż trochę wytrzeć, a kiedy już opadł na tylne siedzenie, wcisnęli mu w dłoń metalową manierkę.
— Koniak.
Potrząsnął głową.
— Koniak. Dobrze panu zrobi.
Podniósł manierkę, pociągnął spory łyk i natychmiast się rozkaszlał. Odsunął naczynie od ust i pochylił się mocno do przodu, z trudem łapiąc oddech. Później znowu się oparł, odrzucił głowę do tyłu i zamknął oczy.
— Jedziemy — usłyszał.
Samochód podskakiwał w koleinach, a on razem z nim, bezwładny i na wszystko obojętny. Skulony, nie potrafił zapanować nad dreszczami, które co chwilę wstrząsały jego ciałem, nie był też w stanie rozewrzeć szczęk. Wciąż czuł zapach torby, w powietrzu zaś unosił się smród jego zanieczyszczonego ubrania, przypominając mu powracające fale strachu i moment uwolnienia, kiedy ugięły się pod nim kolana, sprawiając, że zawisł na sznurze, którym był skrępowany.
Minęło dobrych kilkanaście minut, nim szok zaczął powoli ustępować. Dopiero wtedy otworzył oczy i wyjrzał nieprzytomnie przez okno, na wpół świadomy szybkości jadących w przeciwnym kierunku samochodów, pisku opon. Słońce skryło się już za horyzontem i leśne zbocza ginęły w mroku pod błyszczącymi obrzeżami, on jednak nie zwracał na to uwagi. W głowie kłębiło mu się mrowie pytań, wymagających natychmiastowej odpowiedzi. Jedno i tylko jedno było pewne: żył nie dlatego, że ktoś nagle zmienił zamiary. Wszystko, co się wydarzyło, było dokładnie zaplanowane.
Był pewien, że to jeszcze nie wszystko, co dla niego przygotowali, ale w stanie, w jakim się znajdował, nie potrafił wymyślić nic sensownego. Opuścił szybę i wystawił poszarzałą twarz na wiatr, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie kierowcy we wstecznym lusterku ani na zainteresowanie tego w płaszczu.
Przejechali ślimakiem pod autostradą i wkrótce Lipsk zaczął nabierać coraz wyraźniejszych kształtów, a z mroku wyłoniła się rzadka, porozrzucana zabudowa jego przedmieść.
— Chce pan jeszcze koniaku?
To jąkanie się, bardziej nawet niż sam głos, sprawiło, że Lakerowi znowu zrobiło się niedobrze. Gwałtownie pochylił się do przodu, z jego gardła dobył się bulgot, nie miał już jednak czym wymiotować.
— Zjedź na pobocze, Hans. Zabrudzi nam samochód.
Kierowca zdjął nogę z gazu, a mężczyzna w płaszczu przyjrzał się Lakerowi z ojcowskim zatroskaniem.
— Lepiej już?
Laker kiwnął głową. Z ust spływała mu lepka ślina, on jednak nie zwracał na to uwagi, zastanawiając się, czy długo jeszcze będą się z nim bawić jak kot z myszą i jaki będzie koniec tej zabawy. Podobnie jak niepojęte ocalenie, troska prześladowcy była kolejną częścią tego koszmaru.
Nie miał pojęcia, dokąd go przywieźli. Wyglądało to na tył jakiegoś budynku, gdzieś niedaleko centrum. Wąskie wejście, kilkanaście kamiennych schodów i ciasna, staroświecka winda, która skrzypiąc i pojękując, wwiozła ich na drugie piętro. Tam krętym korytarzem doszli do żelaznych drzwi, które zatrzasnęły się za nimi z metalicznym szczękiem. Kierowca pozostał z tyłu, ten drugi natomiast skierował Lakera do krótkiego, słabo oświetlonego korytarza. Wokół nie było żywego ducha. Minęli rząd szarych, prostych, wyposażonych w wizjery drzwi. Kiedy doszli do ostatnich po lewej, mężczyzna w płaszczu kazał Lakerowi się zatrzymać, po czym wyjął z kieszeni klucz i rzucił mu, nie ryzykując nawet tam, nawet z pistoletem w prawej kieszeni.
— Do środka, panie Laker.
Wewnątrz stała żelazna prycza, drewniany stół i emaliowane wiadro; nic więcej. Ściany i sufit były bielone. Wysoko, niemal pod sufitem, znajdowało się małe okno. Na dworze było już prawie zupełnie ciemno. W celi paliły się dwie żarówki, jedna pod sufitem, druga tuż pod oknem.
Kiedy wszedł do środka, drzwi się zatrzasnęły i usłyszał odgłos przekręcanego klucza. Nie rozejrzawszy się nawet dookoła, padł na pryczę i przez chwilę zdającą się trwać całą wieczność leżał bez ruchu i gapił się bezmyślnie na przeciwległą ścianę, a gdzieś po powierzchni jego świadomości przemykały twarze z odrażających kamei. W końcu spojrzał na swoje ciało i zobaczył, do jakiego stanu się doprowadził, ale nie poczuł ani odrobiny wstydu. Myśli mknęły i wirowały, za wszelką cenę próbując uciec od rzeczywistości. Nie było jednak ucieczki przed tym, co zgotował mu los i Hartmann, w tle zaś uparcie, choć nieśmiało, skradały się znaki zapytania.
Krótko po ósmej usłyszał kroki na korytarzu. Zanim jeszcze drzwi się otworzyły, już siedział sztywno na pryczy. Do celi wszedł ktoś, kogo nigdy dotąd nie widział: dość młody brunet o twarzy długoletniego skazańca, ubrany w białą koszulę i czarne spodnie, mogące być częścią munduru. W jednej ręce trzymał plastykową miskę, w drugiej zaś ręcznik.
Postawił miskę na stole.
— Niech pan da ubranie — rzucił niecierpliwie, a kiedy ręcznik wylądował na pryczy, powtórzył: — Ubranie. Szybko. Nie mam zamiaru sterczeć tu przez całą noc.
Laker bez słowa rozebrał się do bielizny, pozbawiony chęci jakiegokolwiek sprzeciwu. W misce była ciepła woda, w ręczniku zaś znalazł niewielką kostkę szarego mydła. Kiedy został sam, umył się, a następnie zawinął w koc i siadł skulony na pryczy, opierając się o ścianę i próbując zebrać myśli i wziąć się w garść.
„Nie dzisiaj, panie Laker…”
Cokolwiek go czekało, nie miał podstaw do optymizmu. Na ścianie po lewej stronie dostrzegł napisane ołówkiem inicjały i datę — mniej więcej sprzed roku. Rozejrzawszy się nieco uważniej znalazł ich jeszcze kilkanaście — najnowsze wy drapane paznokciem. Zastanawiał się, kim mogli być ci ludzie i czy także dla nich tajemnice i półprawdy zmieniły się w obłęd.
Około wpół do dziewiątej ten sam człowiek otworzył drzwi kolanem i wniósł tacę z kubkiem kawy, czarnym chlebem i talerzem zupy — bliżej nie określonej brei, w której pływały kawałki mięsa. Wychodząc przystanął jeszcze przy pryczy i rzucił na nią pudełko zapałek oraz paczkę papierosów. Lakera nic jednak nie było w stanie zdziwić. Na sam widok jedzenia żołądek niemal wywrócił mu się na drugą stronę, nie tknął go więc, wypił tylko mocną, czarną kawę i zapalił, zaciągając się tak mocno, że aż zakręciło mu się w głowie.
Patrick, Karen, Slattery — jego myśli kręciły się w kółko. Wokół panowała zupełna cisza, nie licząc pojedynczych odgłosów, które sam wydawał, co jeszcze zwiększało uczucie izolacji. W ciemnym kwadracie okna migotało kilka gwiazd. Zupa wystygła i pokryła się tłustym pomarszczonym kożuchem. Przez dłuższy czas — wydawało mu się, że trwało to przynajmniej parę godzin — leżał i od nowa przeżywał wydarzenia tego dnia, odbywając podróż od nadziei wypartej przez napięcie, poprzez napięcie wyparte przez przerażenie, przerażenie zastąpione przez tamtą okropną eskalację strachu, aż po dziki, nie dający się zagłuszyć żal do siebie samego.
Boże, ależ był głupcem! Ślepym, nieprzewidującym głupcem.
Wcale nie minęły godziny. Kiedy po raz kolejny usłyszał kroki na korytarzu, spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest dopiero dziesięć po dziewiątej. Do celi wszedł ten sam człowiek, tym razem w kompletnym czarnym mundurze, z garniturem Lakera przewieszonym przez ramię. Na jego twarzy nie było choćby śladu uczuć.
— Niech się pan ubiera — polecił i czekał.
Garnitur wyczyszczono i odprasowano, a rozdarcie na prawym ramieniu zaszyto.
— Dokąd mam iść?
— Pułkownik Hartmann chce z panem rozmawiać.
Tego się spodziewał, był jednak zbyt wyczerpany, żeby zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Kiedy się podniósł, nogi miał jak z waty, całkiem jakby od tygodni nie wstawał z łóżka.
Żeby dojść do gabinetu Hartmanna, musieli zejść po spiralnych żelaznych schodach i przejść przez pozbawiony okien, cuchnący lizolem korytarz z żółtej cegły. I tym razem nikogo po drodze nie minęli. Doszli do drzwi, nad którymi paliła się zielona żarówka. Strażnik zatrzymał Lakera, po czym dał mu znak, żeby wszedł, sam zaś został na korytarzu i natychmiast zamknął drzwi. Za ustawionym pośrodku dużego pokoju biurkiem siedział Hartmann z tym jego ochrypłym, wwiercającym się w pamięć głosem.
— Niech pan siada, panie Laker.
Przy biurku stało krzesło. Laker usiadł czując, że ma coraz bardziej sucho w ustach. Hartmann przyglądał mu się w milczeniu, ponownie wykorzystując tę szczególną broń ze swego arsenału, wykorzystując ją w taki sposób, jakby miał nadzieję, że reakcją będzie nienawiść.
— Jak się pan czuje?
Laker z trudem przełknął ślinę.
— Jak się pan czuł tam w lesie, z torbą na głowie?
Milczenie.
— Ciekawe doświadczenie, prawda? Niezapomniane przeżycie?
Ramiona miał tak kanciaste, że wyglądał, jakby włożył oparcie krzesła pod marynarkę.
— Niezapomniane, prawda?
— Tak.
— Ale nieszczególnie przyjemne? Nie chciałby pan chyba przeżyć tego po raz drugi? A może się mylę?
— Zastukał palcami o biurko. — Niech pan odpowie.
— Nie.
Na ścianie, za jego wąską głową, wisiała w ramkach kolorowa fotografia Ulbrichta. Na biurku nie było żadnych papierów. Szklana popielniczka, bibularz, dwa telefony — i to wszystko. Przy jednej ze ścian stały półki z segregatorami, okna zaś były zasłonięte. Ale wzrok Lakera nie błądził zbyt daleko.
— Jak pan myśli, panie Laker, dlaczego wciąż pan żyje?
— Nie wiem.
— A zastanawiał się pan nad tym?
— Oczywiście.
— A zastanawiał się pan również, dlaczego w ogóle zaprowadzono pana pomiędzy tamte drzewa?
— Tak.
Hartmann odchrząknął, co jednak wcale mu nie pomogło.
— I co? Z lepszym rezultatem?
— Mogę się jedynie domyślać, że bierzecie mnie za kogoś innego.
— Za kogoś innego? — Sprawiał wrażenie zdziwionego.
— Tak.
— Kogo na przykład?
— Na przykład kogoś ważniejszego.
— Niech pan myśli logicznie. Przecież panna Gisevius pana rozpoznała.
Laker wykonał niemrawy gest. Kiedyś starałby się ją chronić, było to jednak przed wieloma godzinami. Kłamstwa, zaprzeczenia, udawanie — wszystko to nie miało teraz sensu. Ona również wpadła, nie było więc kogo zdradzić.
— W takim razie zmarnowaliście okazję.
— Zmarnowaliśmy?
— Wykorzystując ją na byle kogo.
— I to pan jest tym byle kim? Pan?
— Tak.
— Niech pan sobie daruje tę skromność. Za nic w świecie bym tak pana nie nazwał. Naprawdę, za nic w świecie. — Hartmann oparł się i założył nogę na nogę. — Wkrótce to panu wyjaśnię. — Kiwał rytmicznie jedną nogą i przez dłuższą chwilę milczał. — Jest pan wyjątkowo odporny, panie Laker — odezwał się w końcu, nie kryjąc podziwu. — Tylko nieliczni byliby w stanie siedzieć tutaj równie spokojnie tuż po takich przeżyciach. To było oburzające, prawda?
Laker zacisnął szczęki.
— Tak, oburzające — powtórzył Hartmann, jakby to słowo sprawiało mu przyjemność. — Nie chciałbym, aby pan myślał, że takie praktyki są u nas na porządku dziennym. Urząd Bezpieczeństwa i jego przedstawiciele mają w Niemieckiej Republice Demokratycznej pewne obowiązki, pewne funkcje… Oszczędzę panu wywodów, na czym one polegają. Ale rozumie pan, że kiedy przechwytujemy kuriera, poddajemy go ostremu przesłuchaniu. Jak ostremu, potrafi pan już sobie wyobrazić. Jednakże w pańskim wypadku przesłuchanie zostało ograniczone do minimum. I wcale nie dlatego, że panna Gisevius powiedziała nam wszystko, co chcieliśmy o panu wiedzieć. Nie. Rzecz w tym, iż akurat w tym szczególnym wypadku nie interesuje nas to. Liczy się tylko to, że jest pan tutaj. — Ruchem ręki strzepnął niewidoczny pyłek z bibularza. — Czy to dla pana zrozumiale?
— Nie.
— Mamy wobec pana pewne plany. Będzie pan dla nas pracował… Tak, tak. Dostanie pan zadanie do wykonania, bardzo specyficzne zadanie. Żeby mógł się pan z niego wywiązać, zostanie pan wypuszczony na wolność. — Laker zmarszczył brwi. — To wszystko prawda, proszę mi wierzyć. Jutro wyruszy pan w drogę. I zapewniam pana, że zatańczy pan jak marionetka.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Wkrótce pan zrozumie. Najpierw jednak chcę, żeby się pan oswoił z tą myślą.
— A jeśli nie zdołam się z nią oswoić?
— W pańskiej sytuacji taka możliwość nie wchodzi w grę. Chyba nie chce pan powiedzieć, że ma aż tak krótką pamięć?
Tym razem to Laker zwlekał z odpowiedzią.
— Powiedział pan, że zostanę uwolniony.
— Właśnie tak. Najpóźniej jutro wieczorem wyląduje pan w Kopenhadze.
— W Kopenhadze?
Hartmann pokiwał głową.
— Dlaczego? Po co?
— Żeby kogoś zabić.
— Co?
— Żeby kogoś zabić — spokojnie powtórzył Hartmann. — Tak to pana zdziwiło?
Początkowo jedyną reakcją było przerażone spojrzenie.
— Pan… pan chyba oszalał — wyjąkał w końcu Laker.
— W tej chwili rozmawiamy o panu.
— Nie zrobię tego. Nie umiałbym…
— Zrobi pan, panie Laker… Zrobi pan. — Hartmann oparł się o biurko. — Potrafię czytać pana myśli jak książkę, widzę niemalże, jak pracuje pański umysł… Wie pan o tym? Myśli pan… Kopenhaga. W jaki sposób zamierza zachować nade mną kontrolę? To przecież tak daleko. No i za granicą. Nie będzie w stanie do niczego mnie zmusić. Więc niby dlaczego miałbym kogokolwiek zabijać? To po prostu idiotyczne.
— A nie mam racji? — spytał Laker, spuściwszy wzrok.
— Nie docenia mnie pan sądząc, że jestem aż tak naiwny. — Jego głos stał się nagle nieco jadowity. — Wydawało mi się, że potrafi się pan zorientować w sytuacji nieco szybciej. Czy naprawdę muszę panu tłumaczyć, w jaki sposób będę pociągać za sznurki?
W głowie Lakera zaświtała okropna myśl, nie był jednak w stanie jej wysłowić.
— Jak pan sądzi, dlaczego postawiliśmy pana pod drzewem? Nie wie pan? A więc dobrze, oświecę pana. Ponieważ wyobraźnia jest kiepskim substytutem doświadczenia, postawiliśmy tam pana po to, żeby pan wiedział, co spotka syna, jeżeli ojciec zawiedzie w Kopenhadze. Tyle tylko że w jego wypadku nie będzie mowy o ułaskawieniu w ostatniej sekundzie… Czy wyrażam się dość jasno? Od chwili kiedy znajdzie się pan na wolności, do momentu wykonania zadania dla pańskiego syna będzie trwała… jak by to określić?… godzina zero.
Hartmann wpatrywał się w rozszerzone trwogą źrenice przekrwionych oczu Lakera.
— To rzeczywiście wyjątkowo brutalna forma szantażu, przyznaję. Zapewniam jednak pana, że takie staromodne metody są zdecydowanie najskuteczniejsze. Jeszcze parę godzin temu był pan przerażony do szpiku kości i trudno się temu dziwić. Ale nie znaczy to, że nie zdecydowałby się pan iść tam po raz drugi zamiast syna. Byłby to gest jak najbardziej naturalny. Na pana nieszczęście to ja decyduję, kto tam pójdzie, a kto nie.
Głos Lakera zadrżał.
— Nie zrobi pan tego. To niemożliwe. Nie odważy się pan. — Koszmar powrócił z całym swym obłąkanym nieprawdopodobieństwem. — Nie… nie może pan. On jest niewinny.
Hartmann parsknął.
— To mnie nie interesuje. Za to pana owszem. I tak właśnie powinno być.
— To przecież dzieciak. Dzieciak, słyszy pan? Na wakacjach. Po prostu dotrzymywał mi towarzystwa. Nic więcej. Pojutrze mieliśmy wracać na Zachód, do Nadreniii.
— Z jego ust płynęły słowa protestu. Słowa. Słowa. — Nie wierzę, żeby stać było pana na coś takiego. Nie…
A jednak było stać. O Chryste, było.
— Chcę rozmawiać z kimś innym. — Ogarnięty paniką Laker zerwał się z miejsca. — Gdzie jestem? Co to za miejsce? — Wiedział, że za wszelką cenę musi się opanować. — Niech pan posłucha… Chcę rozmawiać z kimś innym. Jedyne, co zrobiłem, to…
— Nie ma nikogo innego. Przynajmniej nie dla pana. Wbrew temu, co pan zapewne sądzi, w pewnych sprawach Rosjanie dają nam całkiem sporo swobody. A teraz niech pan siada. To sprawa między nami dwoma, panie Laker. Między panem a mną.
Na próżno Laker szukał chociażby śladu współczucia, które zdawało mu się, że wcześniej dostrzegł. Spojrzenie niebieskich oczu Hartmanna było chłodne i beznamiętne. Sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie, jakby od dawna zajmował ten gabinet i wielokrotnie składał takie propozycje nie do odrzucenia. Laker zdał sobie sprawę, że żadne targi ani prośby nie mają szans powodzenia.
— Gdzie jest mój syn?
— Zapewniam pana, nie ma pojęcia, że rozmawiamy na jego temat.
— To nie jest odpowiedź.
Na twarzy Hartmanna pojawił się półuśmiech, jakby coś mu nagle przyszło do głowy.
— To wszystko spadło na pana jak grom z jasnego nieba, prawda? Zastanawiam się, czy tak naprawdę pan w to wszystko wierzy? — Podniósł słuchawkę jednego z telefonów i wykręcił jakiś numer, wyciągając jednocześnie w stronę Lakera małą słuchawkę do podsłuchu.
— Hotel Astoria, dobry wieczór. Czym mogę służyć?
— Poproszę z recepcją — odezwał się Hartmann.
— Dzwonię w sprawie państwa gości: dwóch obywateli brytyjskich o nazwisku Laker — powiedział, otrzymawszy połączenie. — L–A–K–E–R… Chciałbym się dowiedzieć, czy jeszcze u was mieszkają. Jeśli dobrze pamiętam, zajmowali pokój numer pięćdziesiąt cztery.
Palce Hartmanna wybijały rytm o blat biurka. Z drugiej strony linii dochodził stłumiony gwar. Spokojne, niczego nieświadome głosy gości hotelowych.
— Halo, jest pan tam jeszcze?
— Tak.
— Goście, o których pan pytał, wymeldowali się późnym popołudniem.
— Dziękuję pani. — Hartmann odłożył słuchawkę. — Widzi pan, panie Laker?… Tak się składa, że mam pański bagaż. Oczywiście tylko pański. Syn ma swój ze sobą.
Laker posłał w jego stronę siarczyste przekleństwo.
— Może pan sobie mówić, co tylko zechce, ale to niczego nie zmieni. A pretensje niech pan ma tylko do siebie. Głębokie wody są dla tych, którzy umieją pływać. Powinien był pan uważać, żeby nie wypłynąć za daleko. Teraz natomiast — z braku lepszego określenia — można chyba powiedzieć, że stał się pan instrumentem, który wkrótce zostanie praktycznie wykorzystany. A ponieważ ludzka natura jest, jaka jest, zrobi pan wszystko co w pańskiej mocy, żeby wywiązać się z powierzonego zadania.
Lakera osaczyły nagle cisza i rozpacz.
— Żąda pan ode mnie niemożliwego.
— Nie sądzę.
— Trafił pan na niewłaściwego człowieka. Nie jestem mordercą.
Hartmann odchylił się do tyłu.
— Sądząc po pańskim wieku, był pan na wojnie. Prawda, panie Laker? Walczył pan?
— A co to ma do rzeczy?
— Zabijanie było wówczas obowiązkiem. Codziennym obowiązkiem.
— Nie byłem w SS.
Hartmann nieznacznie poczerwieniał.
— Wystarczy, że człowiek zostanie odpowiednio sprowokowany albo że będzie to konieczne. Niech więc pan słucha uważnie. Bardzo uważnie. Gdyby się pan przypadkiem rozmyślił i nie zrobił tego, o co proszę, nigdy więcej nie zobaczy pan syna. Jeżeli się panu nie powiedzie, efekt będzie dokładnie taki sam. Przysięgam panu na wszystko, co jest dla pana święte.
Laker zamknął oczy, czując, jak opuszczają go resztki nadziei.
— Ponieważ znam się na psychologii — kontynuował Hartmann — jestem przekonany, że mogę liczyć na pańską bezwarunkową współpracę. Jak pan widzi, w dalszym ciągu wykorzystujemy techniki dżudo. Wszystko zostało dogłębnie przemyślane i przygotowane. Do pewnego stopnia to pan o wszystkim zadecyduje. Pojedzie pan do Kopenhagi, wykona pewną robotę i zadba o pomyślne zakończenie. Wtedy, dopiero wtedy zobaczy pan swego syna.
— Skąd mogę mieć pewność, że tak będzie?
— Ma pan na to moje słowo.
Laker chwycił się ostatniej deski ratunku.
— Jeżeli mojemu synowi coś się stanie — powiedział zduszonym głosem — podniesie się wielki wrzask. Dowie się o tym cały świat. Już to, co pan dotąd zrobił, jest jawnym pogwałceniem wszystkich możliwych…
— Niech pan posłucha, panie Laker. Niech pan słucha uważnie. Nie obchodzi mnie, co pan powie w Londynie, kiedy tam w końcu wróci. Ale czy naprawdę wydaje się panu, że ci, którzy tu pana przysłali, zechcą nadać tej sprawie rozgłos? Przed dwoma laty przytrafiło się coś bardzo złego niejakiemu Jamesowi Wyattowi. Proszę mi powiedzieć, czy pan, jako obywatel brytyjski, dowiedział się, jak głęboki był sprzeciw pana Wyatta wobec tego, co go spotkało?… Nie. A dlaczego nie? Dlatego, że z wyjątkiem naprawdę nielicznych wypadków rozgłos stawia w niezręcznej sytuacji przede wszystkim jego sprawców. Pańscy londyńscy mocodawcy powinni byli pana o tym poinformować. W każdym razie sytuacja wygląda obecnie tak, że pan i syn przestaliście być częścią społeczeństwa. Ma pan prawo sądzić, że po tej stronie nie ma sprawiedliwości. Ale proszę przyjąć do wiadomości, że nie ma jej nigdzie. Może pan liczyć na współczucie, a jakże; na hojność również, szczególnie jeśli będą chcieli kupić pańskie milczenie. Ale jeżeli syn poniesie konsekwencje pańskiego niepowodzenia w Kopenhadze, świat nigdy się o tym nie dowie. Ci, którzy tu pana przysłali, już o to zadbają. Oni również mają wiele do ukrycia… Zbyt wiele, żeby mogli ryzykować. Oficjalnie potwierdzą naszą wersję wydarzeń, wyniki sekcji zwłok… Pan oczywiście będzie wiedział, że to kłamstwo. Pan i oni. Ale czy to wystarczy, żeby zrobić międzynarodową awanturę? O nie, panie Laker, szczególnie wobec tego, co na nich mamy, a także wobec pańskiego zaangażowania w całą tę sprawę…
Laker odwrócił wzrok, przytłoczony okropnością przedstawionego mu obrazu. Pojął, że znalazł się w pułapce. Jego ramionami wstrząsnął dreszcz.
— Czy teraz już pan rozumie?
Nie odpowiedział.
— Nie ma pan wyboru.
Laker z trudem otworzył usta.
— Co mam zrobić? — spytał cicho.
— Już panu mówiłem. Pojedzie pan do Kopenhagi i zabije pewnego człowieka.
— Kogo? Jak go odnajdę?
„Chryste! — pomyślał. — Co się ze mną dzieje?”
— Mamy zdjęcia. Był pan kiedyś w Kopenhadze?
— Nie.
— W Danii?
— Nie.
— Przed wyjazdem dostanie pan instrukcje dotyczące zarówno miasta, jak i osoby, o której mowa. O szczegółach porozmawiamy jutro. Może pan liczyć na naszą najdalej idącą pomoc. Ale ostateczne wykonanie będzie zależało od pana. Nie może pan zawieść, proszę o tym pamiętać, gdyby przypadkiem świeżo odzyskana wolność za bardzo uderzyła panu do głowy. — Hartmann ziewnął teatralnie. — A teraz, jak sądzę, najlepiej będzie, jeżeli pan to sobie prześpi. Jak na jeden dzień miał pan chyba wystarczająco dużo wrażeń, czyż nie? Chyba że ma pan jeszcze jakieś pytania?
Był zimny, bezwzględny i idealnie pasował do rozmów o zabijaniu. A jednak kiedy zaczynał dawać upust temu, co można było nazwać tylko sadystycznymi zachciankami, w jego zachowaniu pojawiało się coś nienaturalnego, jakby za wszelką cenę chciał wzbudzić w Lakerze nienawiść.
— Czy już pan w to wszystko uwierzył? — Przekrzywił głowę. — Czy może wyobraża pan sobie, że to żart? Wyrafinowany, niewybaczalny, posunięty stanowczo za daleko, ale tylko żart? — Laker wbił sobie paznokcie głęboko w dłonie. — Jak na przykład ta szarada pomiędzy sosnami?
— Nie.
— Więc co?… Ten gabinet, siedziba Urzędu Bezpieczeństwa, pan, który otarł się o śmierć, rozmowa o Kopenhadze, pańskim synu, Londynie i zabójstwie…
— Wymachiwał nogą, w przód i w tył, w przód i w tył.
— Sądzi pan, że to nie sen? Że to jednak nie okropna mara, która przepadnie, kiedy tylko się pan obudzi?
— Nie — usłyszał Laker swój głos. — To nie sen.
W labiryncie pustych korytarzy, które prowadziły do jego celi, rozpacz Lakera była jak mrok, jak noc. A kiedy wreszcie zazgrzytał zamek, odgradzając go od świata, rzucił się na pryczę i trwał w zupełnym bezruchu.
Potworność szantażu, którego padł ofiarą, wydawała się po prostu niepojęta. Wmawiał sobie, że jeśli tylko będzie miał czas, na pewno znajdzie jakieś wyjście — jutro, najpóźniej pojutrze. Na razie jednak był tak słaby i wyczerpany, że w głowie i w całym ciele czuł zupełną pustkę, i dopóki trwała, obojętnie i bezmyślnie przyjmował do wiadomości, że został pozbawiony jakiegokolwiek wyboru.
Ściana tuż przy jego twarzy, wydrapane inicjały i zakratowane okno nie pozwalały zapomnieć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Zasypiał, budził się, znowu zasypiał i tak bez końca. A ilekroć otworzył oczy, raziło go światło. Od czasu do czasu pod jego zamknięte powieki zakradał się sen. Za którymś razem obudził się przerażony, trzęsąc się na pryczy i słysząc echo własnego głosu. Kiedy indziej biegł pustym korytarzem, na próżno szukając jakichś drzwi; później na parkingu przed biurowcem Gale & Watts rozmawiał z Karen i Slatterym, którzy siedzieli w niebieskiej furgonetce, ona za kierownicą, on obok, tryskający energią i radośnie pytający:
— Powiedz no mi, Sam, jaki jest ten Hartmann? Jak sądzisz, jakiego asa wyciągnie teraz z rękawa?… Ostrzegałem cię, że jest niebezpieczny, prawda? Prawda?…
Nie! Nie!
Krótko przed piątą obudził się na dobre. Mimo okropnego pragnienia odpalał jednego papierosa od drugiego, próbując pobudzić mózg do logicznego myślenia. Wiedział jednak, że dopóki nie dowie się czegoś więcej od Hartmanna, nie będzie mógł nawet podjąć próby oceny, co jest możliwe, a co nie. Po niedowierzaniu nie pozostał nawet ślad. Wczorajsze przerażenie sprawiło, że pogodził się z losem. Otrzymał zadanie zamordowania kogoś.
Kogo?… Jak?…
Zdesperowany, postanowił skierować myśli w inną stronę. Jerry Baxendale, Carol Nolan, pani Ruddick, Roundwood, humber stojący w garażu, Mill Avenue, Oatlands, kobieta w żółtej sukience, wózek… O czymkolwiek pomyślał, i tak w końcu wracał do Slattery’ego, tego, co się zdarzyło po ich spotkaniu i potworności tego, co dopiero miało się zdarzyć. Obserwował, jak nowy dzień zaczyna wypełniać kwadrat małego, wysokiego okna, zastanawiał się, gdzie jest Patrick, rozmyślając o nim z okropnym smutkiem i wyrzutami sumienia, wspominał dzień, kiedy po raz ostatni rozmawiał z Helen, i inne dni, i Karen, na próżno starając się nie stawiać sobie pytania, w jaki sposób zdobędzie się na morderstwo z zimną krwią i co będzie, jeżeli mu się to nie uda.
Jego walizka stała w celi, zamknięta. Miał na sobie slipy i koszulę. Po raz piąty w ciągu godziny zapalił papierosa. Następnie włożył buty i garnitur, a potem na zmianę chodził od ściany do ściany i siedział na brzegu pryczy, modląc się, żeby ktoś wreszcie przyszedł i zabrał go do Hartmanna i żeby wreszcie wszystkiego się dowiedział.
Najpierw jednak dostał śniadanie — czarny chleb, kilka plastrów tłustej kiełbasy i kubek tej samej mocnej, gorzkiej kawy. Było około wpół do ósmej. Strażnik, który przyniósł mu jedzenie, nie odezwał się słowem — ani wtedy, ani kiedy w jakiś czas później przyszedł po tacę. Laker wyjął z walizki maszynkę do golenia, podłączył ją do gniazdka pod oknem, ogolił się, po czym zanurzył twarz w misce wody, którą przyniósł strażnik zabierając naczynia.
Później czekał jeszcze jakąś godzinę. Kiedy poprzednio zabijał, śmierć i gwałt były na porządku dziennym. Trudnił się tym cały świat. Ale od tamtego czasu dojrzał, nauczył się współczuć, złagodniał, zrobił się nieco sentymentalny. Jezu, jak miał się teraz do tego zmusić? Nawet dla dobra Patricka?
Papierosy się skończyły. Ukrył twarz w dłoniach 1 wstrząsany przez dreszcze wpatrywał się bezmyślnie w podłogę.
Hartmann siedział za biurkiem w identycznej pozie jak Podczas poprzedniego spotkania, całkiem jakby od tamtej chwili nie ruszył się z miejsca. Minęła dziewiąta. Przez odsłonięte okno widać było szarą ścianę.
— Dobrze pan spał? — spytał ochryple.
— Spałem.
— Pański syn również. Sądzę, że powinno to przynieść panu ulgę. — Drwiący uśmiech. — Kiedy ostatnio trzymał pan w rękach pistolet?
— Jaki pistolet?
— Jakikolwiek.
— W czterdziestym piątym.
— A później?
— Nie.
— Nie ma pan własnej broni?
— Nie.
— W takim razie pierwszym punktem dnia będzie krótki trening. Wspominałem już, że może pan liczyć na naszą wszechstronną pomoc, prawda? — Spojrzał na zegarek. — Ale mamy jeszcze trochę czasu… Nie wątpię, że poświęcił pan rozmyślaniom nad moją propozycją sporo czasu. Na pańskim miejscu każdy by tak zrobił. Powinienem więc chyba poruszyć sprawę, nad którą z całą pewnością się pan zastanawiał. — Przerwał na moment. — Niech pan sobie wybije z głowy pomysł skontaktowania się z ambasadą brytyjską w Kopenhadze albo ze swoimi mocodawcami. Na pewno podjęto by kroki mające zapewnić pańskiej ofierze maksimum bezpieczeństwa. A w obecnych okolicznościach jest to coś, na co w żadnym wypadku nie może pan pozwolić. Rozumiemy się? To sprawa między nami dwoma i do momentu jej zakończenia musi pan zadbać, żeby taką pozostała.
— Kiedy to się stanie? — To że Laker mógł zadawać pytania, było miarą władzy, jaką miał nad nim Hartmann.
— Najpóźniej w sobotę. Jak tylko otrzymamy potwierdzenie, że wykonał pan zadanie, pański syn natychmiast znajdzie się na pokładzie samolotu do Londynu. — Hartmann przyglądał się przez chwilę swoim paznokcie i dopiero wtedy uniósł wzrok. — Plugawy interes, prawda, panie Laker? Chciałoby się rzec, że wzięty żywcem z mroków średniowiecza, tyle tylko że brakuje mu średniowiecznej świętości.
W sobotę… Za dwa dni. Tylko dwa dni.
— Szczegółami dotyczącymi tej osoby — kontynuował Hartmann — zajmiemy się po powrocie ze strzelnicy. Ale na wypadek gdyby miał pan zbyt bujną wyobraźnię, zapewniam, że raczej nie zna pan swojej ofiary. Nie jest to w każdym razie burmistrz Berlina Zachodniego, amerykański sekretarz stanu ani sekretarz generalny ONZ. Podręczniki historii będą milczeć na temat tej śmierci. — Znów spojrzał na zegarek, jak człowiek, który planuje każdy najmniejszy ruch. — Dobrym był pan strzelcem?
Ogarnięty nagłą trwogą, Laker wybuchnął:
— Dlaczego ja? Dlaczego wybrał pan właśnie mnie?
— Nagle przyszło mu do głowy, że może jednak nie będzie żadnej strzelnicy, chociaż jak dotąd wszystko wskazywało na to, że zrobi dokładnie to, czego żąda Hartmann.
— Przecież pan potrzebuje mordercy, bezwzględnego profesjonalisty.
Hartman wstał i wygładził marynarkę.
— Zapewniam pana, że świetnie pan pasuje do tego zadania. Jestem przekonany, że w odpowiedniej chwili potrafi pan zaskoczyć nawet samego siebie.
Jechali na dół windą, stojąc blisko siebie jak przyjaciele i milcząc jak obcy, a później zeszli po kamiennych stopniach jeszcze pól piętra niżej. Na widok Hartmanna strażnik pilnujący wyjścia na ulicę zasalutował. Przy krawężniku stał zielony moskwicz. Strażnik podbiegł do niego 1 otworzył drzwi. Hartmann ruchem głowy dał Lakerowi Enak, żeby wsiadł, sam natomiast obszedł auto dookoła 1 usiadł za kierownicą.
Ulica była wąska, jednokierunkowa. Wyjechali na półkolistą arterię z wieżowcami po jednej i ogrodzonym terenem po drugiej stronie. Jeszcze wczoraj, patrząc na smutny, bezbarwny tłum przechodniów, Laker uważał, że ich charaktery zostały zniszczone przez obietnice i namowy, i czuł dla nich litość. Teraz jednak, kiedy przeciskając się pomiędzy rowerami, wjeżdżali w świat transparentów, pomników i innych podtrzymywaczy nadziei, zaczął im nagle potwornie zazdrościć tego szarego, zwyczajnego życia. Nagle, ni z tego, ni z owego, w jego głowie, niczym w kamerze pogłosowej, zabrzmiało echo beztroskiego śmiechu dziewczyny w Mitrze, kiedy siedzieli ze Slatterym przy stoliku, a on powiedział: „Gęsiej skórki w każdym razie nie dostałem, to ci gwarantuję…”
Hartmann skręcił w lewo, w prawo, a potem jeszcze raz w lewo. Laker spojrzał na duży transparent z napisem TEXTIL, a później na jakieś kolorowe drogowskazy, ale Targi i wszystko z nimi związane wydawały się czymś absolutnie nierealnym. Poza tym że coraz bardziej oddalali się od centrum, nie miał pojęcia, gdzie się znajdują. NASZYM ZAWODEM JEST POKÓJ, głosił ogromny afisz. Po mniej więcej pięciu minutach znaleźli się pomiędzy magazynami i ponurymi ruinami domów mieszkalnych. Potem wjechali w brukowaną uliczkę i zatrzymali się przed czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak kręgielnia.
— W Niemieckiej Republice Demokratycznej mamy wiele klubów strzeleckich, jest to bowiem niezwykle popularny sport — mówił Hartmann jak przewodnik. — Uprawia się go w szkołach, w zakładach pracy… Sprawami organizacyjnymi zajmuje się głównie stowarzyszenie sportowe, ale tą strzelnicą zarządza akurat lipski oddział Urzędu Bezpieczeństwa. Sądzę, że doceni pan jej wyposażenie.
Wysiedli. Wejście znajdowało się tuż za rogiem. D° drzwi z hartowanego szkła wiodło sześć schodów. Hartmann wyjął z kieszeni klucz i weszli do środka. Z wyłożonego płytkami korytarza prowadziły drzwi do szatni i do pomieszczenia z napisem MAGAZYN BRONI. Nieco duszne powietrze trąciło kordytem.
— Na co dzień jest tu stróż — mówił dalej Hartmann — ale w czwartki strzelnica jest nieczynna. Są to właściwie dwie strzelnice: dla rekrutów i dla zaawansowanych. Sądzę — chyba się pan ze mną zgodzi — że sensowne będzie uznać pana za początkującego.
Laker nie odpowiedział. Wszystko to było jak koszmar.
— Tylko żadnych głupich sztuczek, panie Laker. Niech pan pamięta, że jestem uzbrojony, chociaż w gruncie rzeczy nie to jest najważniejsze. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że jest tylko marionetką?
Otworzył drzwi do magazynu broni, zdjął ze stojaka dwa karabinki, z szuflady wyjął pudełka z nabojami. Wyszedł i wskazał Lakerowi drogę.
— Tędy — rzucił, po czym ruszyli krótkim korytarzem, który doprowadził ich do następnych drzwi. — Są otwarte — powiedział wciskając wyłączniki w ścianie.
Weszli do jaskrawo oświetlonego pomieszczenia, wyglądającego na dwudziestopięciometrowy tor. Na niskim podium z desek umieszczono sześć stanowisk strzeleckich. Trzy ściany były jasnoszare, a położona naprzeciwko stanowisk — czarna i pocętkowana od odprysków ponad rzędem worków z piaskiem. Unoszący się w powietrzu zapach prochu aż gryzł w gardle. Drzwi zamknęły się za Hartmannem, który szybko podszedł do pulpitu kontrolnego i włączył wentylatory, potem położył na podium karabin i pudełko amunicji, wrócił do pulpitu i przez chwilę przy nim manipulował, aż w końcu naprzeciw trzeciego stanowiska pojawiła się mała okrągła tarcza.
— Niech się pan położy i załaduje broń. Dałem panu Walthera 22. To broń jednostrzałowa z magazynkiem na osiem pocisków. Magazynek ma zatrzask z boku. — Hartmann stanął za Lakerem. — Jeszcze tylko jedno. Nie oczekujemy, że w Kopenhadze dokona pan cudów. To nie będzie potrzebne. Przeciętne umiejętności strzeleckie powinny w pełni wystarczyć, a takie ma pan szanse tutaj zdobyć… A teraz niech pan nie marnuje czasu…
Laker celowo grzebał się z wyjęciem magazynka, w końcu jednak załadował go, wepchnął z trzaskiem na miejsce i położył się na stanowisku. Nawet po tak długim czasie karabinek leżał mu w rękach jak ulał, on jednakże postanowił dać prawdziwy pokaz niezręczności. Mierzył długo, kilkakrotnie zmieniając pozycję, a kiedy w końcu nacisnął spust, nic się nie stało. Udawał zdziwionego.
— Bezpiecznik do przodu.
Posłusznie wykonał polecenie, wymierzył nieco w bok i wystrzelił. Trysnął piach.
— Jeszcze raz.
Znowu spudłował. Ze sporym rozrzutem.
— Jeszcze raz — powtórzył Hartmann opryskliwie.
Dopiero kiedy spudłował po raz szósty, Hartmann zdecydował się przerwać ten pokaz.
— Nie wierzę, że z pana jest aż tak kiepski strzelec.
— Owszem, jestem. Zawsze byłem.
— Jeszcze raz. Niech pan wystrzela do końca magazynek.
Tarcza pozostała nietknięta.
— Cóż z pana za idiota, panie Laker! Naprawdę aż tak nisko ceni pan życie syna?
— Nie każdy rodzi się strzelcem — nie ustępował Laker.
— Ale nawet ślepy zrobiłby to lepiej niż pan. Niech pan to sobie wbije do głowy. Raz na zawsze. Ma pan zadanie do wykonania. Technicznie całkiem proste, nie wymagające żadnych szczególnych umiejętności. Do tego otrzymał pan najlepszy bodziec, jaki potrafiłem wymyślić.
— Dlaczego właśnie ja? — krzyknął Laker raz jeszcze. — Dlaczego nie załatwicie tego sami?
— Mądry pies, panie Laker, nigdy nie robi na własną wycieraczkę.
— Przyznam, że nie bardzo rozumiem.
— Wkrótce pan zrozumie. Niech pan teraz załaduje i spróbuje jeszcze raz.
Laker posłuchał, kipiąc wściekłością na własną bezradność. Wycelował i nacisnął spust, starając się nie myśleć. Tym razem urządzenie zamontowane nad tarczą zarejestrowało trafienie w zewnętrzny pierścień, na wysokości godziny drugiej.
— No, już lepiej — mruknął Hartmann z uznaniem.
Wystrzelił ponownie, trafiając w sam skraj środka tarczy, mniej więcej na tej samej wysokości.
— Dobrze… dobrze…
Z dziką wściekłością Laker w ciągu paru sekund opróżnił cały magazynek, a po każdym strzale rozlegał się stukot łuski, uderzającej o podłogę. Pięć trafień w sam środek i jedno na granicy pierwszego pierścienia. Hartmannowi aż zaparło dech.
— Dobrze. Bardzo dobrze. — Tym razem w jego głosie nie było ani groźby, ani drwiny. Podszedł do pulpitu i wyłączył wentylatory. — Słaby z pana aktor, panie Laker. Kiedy ostatnio pan strzelał?
— Już panu mówiłem.
— Dwadzieścia lat temu?
— Przecież mówiłem.
— Trudno w to uwierzyć.
— Mało mnie obchodzi, w co pan wierzy, a w co nie.
— Czy nie czuje pan ulgi na myśl, że życie syna nie jest jednak w tak wielkim niebezpieczeństwie, jak się na początku wydawało? Bo ja owszem. Chodźmy. Zobaczymy, jak pan sobie poradzi na drugiej strzelnicy.
Pod względem rozmiarów, kolorów i rozmieszczenia sprzętu nie różniła się od pierwszej. Weszli do niej przez stalowe drzwi. Tym razem Laker dostał inny karabin.
— To rosyjska broń — wyjaśnił Hartmann — która całkiem niedawno przestała być standardowym wyposażeniem piechoty, ale do pańskich celów nadaje się wprost idealnie, tym bardziej że kalibrem i prędkością pocisku bardzo przypomina tę, której użyje pan w Kopenhadze. Niech się pan z nią najpierw oswoi, a potem będzie pan strzelał w odstępach pięciosekundowych do różnych celów.
Laker położył się na macie i lekko rozchylił nogi. Sytuacja, w jakiej się znalazł, była brutalna i odrażająca, nie umiał się jednak przed nią obronić i nawet jeżeli istniała jakakolwiek szansa uwolnienia się od niej, była to kwestia przyszłości. Przyszłość zaś była ziemią nieznaną, której jego umysł nie chciał badać zbyt dokładnie, w obawie że jedynym rozwiązaniem może się okazać bezwarunkowe posłuszeństwo. Nie potrafił, bał się o tym myśleć.
— Jest pan gotowy?
Skinął głową, podparty na łokciach, czekając z bronią przygotowaną do strzału. Hartmann wcisnął jakiś guzik i nieco na prawo od środka nasypu pojawił się niewielki metalowy cel w kształcie gruszki. Laker strzelił, ale spudłował. Na elektrycznej tablicy wyników nic się nie zmieniło. Hartmann mruknął coś pod nosem. Kiedy cel opadał, Laker strzelił raz jeszcze i ku zdziwieniu Hartmanna, trafił. Niemal natychmiast, jakieś dziesięć stopni na lewo i trochę wyżej, pojawił się następny cel — dokładnie taki sam jak pierwszy — chybocząc się na wysięgniku. Tym razem Laker trafił już przy pierwszej próbie. Karabin był idealnie wyważony, a odrzut ledwo wyczuwalny. Za trzecim razem spudłował, potem trafił, przy piątej próbie znów przestrzelił, za to w szósty cel strzelił dwa razy celnie. Pięciosekundowe przerwy zaczynały mu się wydawać nadmiarem komfortu.
— Spróbujemy jeszcze raz — odezwał się Hartmann. — Niech pan załaduje i przygotuje się na przerwy trzysekundowe. Kolejność celów będzie inna.
Laker zaliczył siedem trafień. Był urodzonym strzelcem, skupionym, spokojnym, opanowanym, broni zaś używał teraz tak, jakby zależały od niej resztki jego godności. Kiedy opróżnił magazynek i załadował na nowo, Hartmann polecił mu zmienić pozycję na stojącą. Tym razem różna była nie tylko kolejność, lecz również odstępy, w których pojawiały się cele. Kiedy z ochronnej ściany z worków z piaskiem wystrzelił ostatni strumyk, Laker zaliczył wszystkie osiem strzałów. Hartmann kiwał z aprobatą głową.
— Wspaniale, panie Laker. Naprawdę wspaniale. Los nie zawsze jest taki łaskawy. Cieszę się, że to właśnie pan zjawił się na Luisenstrasse. — Uśmiechnął się. — Jest takie niemieckie powiedzenie, może je pan słyszał, że ten, kto zaczyna od pewności siebie, kończy zwykle na wątpliwościach. Za to ten, kto zaczyna od wątpliwości i cierpliwie stara się z nimi uporać, ma szanse zyskać prawdziwą pewność siebie… Jak pan sądzi, chyba możemy już sobie dać z tym spokój? Najwyższy czas wracać do mojego gabinetu.
Dotarli tam o wpół do jedenastej. Lakerowi zaczynało się powoli wydawać, że Hartmann i jego bladoniebieskie spojrzenie towarzyszą mu od zawsze, podobnie jak myśli krążące pomiędzy strachem, nienawiścią i rozpaczą.
— No więc do rzeczy — odezwał się Hartmann zapalając papierosa. — Teraz opowiem panu o naszym kopenhaskim przyjacielu.
Wąski obłok dymu rozproszył się napotkawszy przeszkodę w postaci blatu biurka. Hartmann wyjął ze środkowej szuflady różową teczkę, otworzył ją i wręczył Lakerowi sporych rozmiarów fotografię.
— To on — powiedział. — Jak już panu wspominałem, w podręcznikach do historii raczej o tym nie napiszą. Nie stanie się pan sławny, panie Laker. No cóż, to nie Dallas.
Laker przyjrzał się zdjęciu. Szeroka twarz o mocnych, masywnych szczękach, gęste włosy, krzaczaste brwi, przylegające uszy, kulfoniasty nos o szerokich nozdrzach, duże, wydatne usta z nieco obwisłą dolną wargą.
— Kto to taki?
— Rudolf Frenzel.
Oczy spoglądające z fotografii były bardziej słowiańskie aniżeli germańskie. Widać w nich było zdziwienie, a może nawet strach, jakby mężczyzna wzdrygnął się na skutek błysku lampy albo ruchu ręki fotografa.
— Gdyby kiedykolwiek zajmował się pan historią NRD, na pewno by pan pamiętał, że Frenzel był kiedyś członkiem Biura Politycznego Socjalistycznej Partii Jedności. Cztery lata temu uciekł na Zachód. Do niedawna ukrywał się, ale w końcu wyjrzał ze swojej nory. Można powiedzieć, że został chłopcem na posyłki. Czyim? To nieistotne. Ważne tylko, że jutro przylatuje do Kopenhagi.
— Skąd o tym wiecie?
— Po prostu wiemy. — Hartmann powiedział to w sposób, który przypomniał Lakerowi Slattery’ego. — Wiemy, skąd przyleci, o której i kiedy planuje wyjechać. Wiemy też, kiedy będzie najbardziej bezbronny. — Chyba spodziewał się pytań, Laker jednak wpatrywał się w fotografię. — Słyszy mnie pan? — spytał, a jego ton znowu stał się opryskliwy. — Znalazłszy się w Kopenhadze zrozumie pan, co chciałem powiedzieć mówiąc, że zapewniliśmy panu wszelką możliwą pomoc. Oczywiście nie ma rzeczy doskonałych, ale zapewniam, że strach potrafi przenosić góry. — Uniósł palec, jakby był na aukcji. — Zdjęcie poproszę.
Puszczone lotem ślizgowym wylądowało na podłodze, Hartmann jednak nie pofatygował się, żeby je podnieść. Wyraz twarzy Lakera zdawał się być dla niego wystarczającym zadośćuczynieniem.
— Przed wyjazdem zaopatrzymy pana w podobną fotografię, tyle tylko że bardziej pasującą do rozmiarów kieszeni. Byłoby nierozsądne polegać w tej sprawie na pamięci. W końcu skoro ma pan zabić człowieka, powinien pan być w stu procentach pewien, że wybrał właściwego, tego, o którego chodzi. Nieprawdaż? — Ponownie otworzy; teczkę i przejrzał jakieś dokumenty. — Nasz przyjaciel ma rezerwację w hotelu Metropol. Z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że zamieszka w pokoju numer sześćdziesiąt osiem. Kiedy już zostanie pan przejęty w Kopenhadze, zrozumie pan, jakie to istotne.
— Przejęty?
— Pańskie zdjęcie z paszportu zostało skopiowane i wysłane. Rozpoznają pana, spokojna głowa. — Podał mu kartkę maszynopisu. — Chyba najlepiej, żeby przejrzał pan to sobie, słuchając. — Takim tonem mógłby omawiać kampanię promocyjną, plany wakacyjne, cokolwiek. Wszystko tylko nie szczegóły planowanego morderstwa.
Laker spojrzał na kartkę:
Bar Axel, Tivoli. Czwartek 20.30
Copenhagen–National, Sunderspladsen. Piątek 10.00–15.00; 17.00–18.00.
Hotel Metropol, Halmstergade. Piątek 18.00 — sobota 14.00.
— Dzisiaj po południu — kontynuował Hartmann — poleci pan do Kopenhagi. Z przesiadką na Schönefeld w Berlinie. Będzie pan tam — to znaczy w Kopenhadze — około siódmej. Kontakt zostanie nawiązany w barze Axel w parku Tivoli dzisiaj o wpół do dziewiątej wieczorem. Wtedy się pan przekona, że nie tylko ma pan już załatwiony nocleg, ale okna pańskiego pokoju znajdują się dokładnie naprzeciwko okien Frenzla. Dzielić was będzie jedynie wąska uliczka… dystans nie większy niż odległość od stanowiska do tarczy na strzelnicy, na której tak niechętnie demonstrował pan dzisiaj swoje umiejętności.
— Przerwał. Mówił o prawdziwym miejscu, o żywym człowieku. Laker nie był w stanie wytrzymać jego spojrzenia. — Frenzel zjawi się w Kopenhadze jutro. Przyleci samolotem SAS z Paryża, według planu o osiemnastej. Oznacza to, że na wykonanie zadania zostanie panu co najwyżej dwadzieścia godzin. Przez większą część tego czasu będzie pan tak blisko Frenzla, jak to możliwe. Dzielić was będzie tylko ulica, panie Laker, i to wąska ulica. Okno na trzecim piętrze naprzeciw okna na trzecim piętrze, dokładnie naprzeciw. Kiedy pan spojrzy przez lunetę, będzie się panu wydawać, że jest w zasięgu ręki. — Znowu przerwał, tym razem po to, żeby zgasić papierosa w szklanej popielniczce. — Jak pan zapewne zauważył, w maszynopisie pojawia się nazwa Copenhagen–National.
— Tak.
— To bank. Wynajęliśmy tam dla pana sejf na nazwisko George Marshall. Znajdzie pan w nim karabin zapakowany w specjalny futerał. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, co pan niesie. Aż do chwili, kiedy pozbawi pan życia Rudolfa Frenzla, nie grozi panu żadne niebezpieczeństwo. Potem, oczywiście, zaczną się kłopoty. Ale może się pan wymknąć wyjściem przeciwpożarowym i w ciągu trzech minut od naciśnięcia spustu siedzieć wygodnie w autobusie albo taksówce. Sprawdziliśmy to ze stoperem w czasie próby generalnej.
Uparcie mówił my, ale dla Lakera nie istniał przecież nikt oprócz niego. A ilekroć umysł więźnia zaczynał sam pracować, Hartmann już czekał, żeby go ukierunkować.
— Nie może pan sobie pozwolić na niepowodzenie; mam nadzieję, że wyraziłem się wystarczająco jasno. Najpóźniej w sobotę o piętnastej będziemy wiedzieli, czy wykonał pan zadanie, czy nie i w zależności od tego podejmiemy dalsze kroki. Frenzel musi zginąć, panie Laker. Musi go pan zabić. Za wszelką cenę. Nawet gdyby miało to oznaczać ryzyko, że nie uda się panu uciec. A jeśliby zaczęło brakować czasu, będzie pan musiał zrezygnować z roli snajpera i próbować zlikwidować go gdzie indziej, w inny sposób, na ulicy, w jego pokoju… W tej sprawie ma pan wolną rękę. Proszę tylko pamiętać, że duńska policja słynie ze skuteczności, toteż wychodząc z kryjówki, narazi się pan na większe niebezpieczeństwo. Ale jeśliby się tak stało, ostrzegam, niech pan lepiej w ogóle nie otwiera ust, dopóki pańscy londyńscy mocodawcy nie powiedzą, co należy mówić. Niech się pan nie martwi, panie Laker, już oni coś wymyślą. Co więcej, zrobią wszystko, żeby jakoś do pana dotrzeć. Na pewno, zwłaszcza że to oni wykorzystali pana jako pierwsi. Poza tym będą mieli sporo do stracenia.
Twarz Lakera wykrzywił nerwowy tik.
— Kiedy zobaczę syna?
Hartmann raz jeszcze zajrzał do różowej teczki.
— Zakładając, że wszystko pójdzie po naszej myśli, jego samolot wyląduje w Londynie w sobotę o jedenastej wieczorem. A właśnie, mam dla niego list od pana. Trzeba go tylko podpisać.
Podał mu kartkę. Był to maszynopis noszący o dzień wcześniejszą datę; papier listowy miał nagłówek „Lotnisko Lipsk”.
Strasznie Cię przepraszam. Wkrótce po naszym rozstaniu dostałem pilną wiadomość, że mam niezwłocznie lecieć w ważnej sprawie do Kopenhagi. Próbowałem Cię znaleźć, ale nie udało mi się, musiałem więc poprosić pana Rautera, żeby się Tobą zaopiekował w czasie mojej nieobecności. Na szczęście chętnie się zgodził. Zaproponował, żebyś na ten czas przeniósł się z Astorii do jego domu i sądzę, że tak będzie najlepiej. Kiedy ten Ust do Ciebie dojdzie, już tam będziesz.
Zobaczymy się najpóźniej w sobotę. Gdybym przypadkiem nie zdążył do tego czasu wrócić do Lipska, pan Rauter odwiezie Cię na lotnisko na wieczorny samolot do Londynu. Stamtąd, już zgodnie z wcześniejszymi planami, wyruszymy do Nadrenii. Jeszcze raz bardzo Cię przepraszam, ale naprawdę nie miałem wpływu na bieg spraw. Pan Rauter wszystko Ci wyjaśni.
A na razie baw się dobrze. Kończę już.
— Kto to taki, ten Rauter?
— Bardzo miły, spokojny człowiek. Ma ładne mieszkanie, uroczą żonę i dwoje dzieci. Ręczę, że jeżeli pańska misja zakończy się sukcesem, syn wywiezie z Lipska same dobre wspomnienia. — Wskazał na list. — Niech pan go podpisze. Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby chłopak nie miał powodów do niepokoju. Kto jak kto, ale pan jako ojciec powinien to chyba docenić. Niech pan podpisze, a potem słucha dalej.
Laker sięgnął po pióro. Drogi Patricku — dopisał na górze i Twój kochający ojciec plus inicjały — na dole.
— Pański samolot — kontynuował Hartmann — odlatuje za dwadzieścia trzecia. Paszport jest w porządku, o pieniądze też nie musi się pan martwić. Przed podróżą musi się pan tylko nauczyć na pamięć wszystkich szczegółów z tej kartki. Bar Axel i tak dalej… A przede wszystkim niech pan wbije sobie do głowy ostateczny termin.
Czekał, uważnie mu się przyglądając. Jak zawsze.
Laker zakrył oczy rękoma. Upłynęła przynajmniej minuta. Gdzieś na ulicy rozległ się klakson i zabrzmiało to jak jęk bólu. Laker czuł się mały, bezbronny i zdruzgotany. Miłosierdzie, oto czego człowiekowi potrzeba najbardziej. Litość. A Hartmann — za odpowiednią cenę — był w stanie mu to dać.
— Jeżeli to zrobię…
— Tak?
— Co się stanie z Karen Gisevius?
— Z kim?
— Z Karen Gisevius.
Hartmann pochylił się, unosząc jedną brew.
— Dlaczego to pana interesuje?
— Znam ją.
— To oczywiste.
Laker pokręcił głową.
— Współpracowaliśmy podczas wojny. Od tamtej pory jej nie widziałem i… aż do niedawna byłem pewien, że nie żyje. Była… Była… — Dalej nie potrafił już wykrztusić słowa, siedział tylko i patrzył, jak Hartmann najpierw rozpływa się powoli w powietrzu, a potem znowu materializuje.
— Nie ma pan dość własnych zmartwień? — rozległ się głos jak zza ściany.
— Co się z nią stanie?
— Czy to ważne?
— Tak. Tak.
— W takim razie żal mi pana.
Tak jak przy pierwszym spotkaniu Hartmann nagle podjął decyzję, nacisnął dzwonek na biurku i wstał.
— To wszystko, panie Laker. Teraz niech pan idzie i zajmie się przyswojeniem sobie potrzebnych szczegółów. Za… A właśnie, za ile?… Za mniej więcej trzy godziny wyrusza pan w drogę. W samolocie będzie zapewne wielu biznesmenów, ale zaręczam, że żaden z nich nie będzie wracał do domu z kontraktem chociaż w połowie tak zobowiązującym, jak pański.
Lotnisko coraz bardziej się oddalało, by wkrótce zniknąć za chmurami. Wraz z nim zniknęły zrujnowane przedmieścia, wszystko.
Laker wcisnął się w fotel. „Nie ma pan żadnego wyjścia — takimi słowami pożegnał go Hartmann. — Niech pan nie katuje mózgu, to bez sensu. Im dłużej będzie się pan nad tym zastanawiał, tym bardziej oczywiste wyda się panu, że musi przez to przejść od początku do końca, że niczego nie jest pan w stanie wymyślić. Piśnie pan komukolwiek choćby jedno słowo — komukolwiek — i chyba pan rozumie, co to będzie oznaczać?… My mamy swoje powody, żeby chcieć śmierci Frenzla, pan zaś ma swoje, żeby tak się stało. A do tego czasu sprawa pozostanie pomiędzy nami dwoma. Proszę o tym ani na chwilę nie zapominać. Jesteśmy wspólnikami.” Z zakamarków umysłu Lakera wyłoniła się wąska, na wpół uśmiechnięta twarz, chciwa dramatu i wypatrująca go oczyma, w których nie ma nic poza zimnym blaskiem.
Dwusilnikowy samolot był wypełniony mniej więcej w trzech czwartych, ale na szczęście miejsce obok Lakera było wolne. Nie wytrzymałby chyba towarzystwa cudzoziemca pragnącego się podzielić wrażeniami z Targów. Niemal od początku uczepił się kurczowo nadziei, że kiedy go wypuszczą, zdoła znaleźć jakiś sposób, żeby się uwolnić od obłędu ostatniej doby, uparcie trzymał się jej nadal nawet wtedy, kiedy w głębi serca dobrze już wiedział, że wyjście na wolność niczego nie zmieni, i nie przestawał się jej trzymać także teraz, chociaż zdał sobie sprawę, że jest to już tylko akt desperacji. Hartmann trzymał sznurki, pociągał za nie i odległość była bez znaczenia. Miał dwa dni na uratowanie Patricka, dwa dni, w czasie których wspomnienie horroru w lesie miało go skłaniać, by zgodził się być bezwolnym narzędziem zemsty.
Pokręcił głową. Takie rzeczy zdarzają się innym; nigdy nam ani naszym rodzinom.
Za jego plecami ktoś perorował z bezbarwnym środkowoangielskim akcentem:
— Uważam, że są wyjątkowo czarujący. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się spotkać ludzi bardziej przyjaznych. To prawda, że żyje się tam okropnie, ale Bóg mi świadkiem, że jako ludzie są wspaniali. Moim zdaniem robimy za dużo szumu wokół tej całej żelaznej kurtyny. Nie przeczę, że istnieje, tak samo jak nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy powiedzieć, że w Berlinie nie ma Muru, ale uważam, naprawdę, że nie jest ona już tak istotna jak dawniej… — Głos wszystkowiedzącego przebijał się poprzez buczenie silników. — Napięcie maleje niemalże z każdym dniem, już nie skaczemy sobie do gardeł. A jeżeli nam się wydaje, że tak, to dzieje się to przede wszystkim z winy prasy i telewizji. W poszukiwaniu sensacji dziennikarze rozdmuchują każdy najmniejszy nawet drobiazg jak balon, mając nadzieję, że pęknie i narobi hałasu. Sądzę, że się nie mylę, byłem tam w końcu już dwa razy i swoje zobaczyłem…
Laker otworzył oczy i wlepił je bezmyślnie w niebo. Kiedyś Patrick, przeczytawszy jakąś książkę, powiedział: „Ludzie myślą, że niebo jest błękitne. A przecież to nieprawda, wiesz o tym, tato? Kiedy się przekroczy pewien pułap, staje się granatowoczarne.”
Nie mógł uwierzyć, że boi się wykonać jakikolwiek ruch, chociaż ma w zasięgu ręki ludzi, przez których mógłby przesłać wiadomość. Bezczynność wydawała się zbrodnią, była jednak częścią rzeczywistości. Lakera denerwowało nawet, kiedy ktoś się do niego odzywał. Gdy stewardesa zaproponowała mu kawę, zbył ją niezbyt grzecznie, wręcz opryskliwie, jakby był przekonany, że znajduje się pod baczną obserwacją kogoś z tyłu samolotu.
Pomyślał o Frenzlu, Frenzlu, którego godziny były policzone. Tylko on się teraz liczył. Laker wiedział, że jeżeli go ostrzeże, oszczędzi albo nie potrafi zabić, zapłaci za to Patrick. Równanie było proste i jednoznaczne. „Międzynarodowa awantura? Gdzież tam. Pan i pański syn przestaliście być częścią społeczeństwa. Powinien był pan zadać więcej pytań, zanim się zdecydował na tak lekkomyślny przyjazd do Lipska… I jeszcze jedno. Będzie nam potrzebny dowód, że Frenzel nie żyje. Interesuje nas jedynie stuprocentowa realizacja zadania, a mamy swoje sposoby, żeby sprawdzić, czy wywiązał się pan z niego uczciwie… O wszystkim się dowiem, panie Laker.”
Był osaczony, w pułapce. Wiedział, że jeśli zacznie walczyć albo wezwie pomoc, założą worek na głowę Patrickowi, nie jemu. Im bardziej wysilał mózg, tym bardziej był przerażony, tym większa i bardziej bezsilna stawała się jego nienawiść. W głębi duszy wiedział również, że jeżeli ten koszmar będzie trwał nadal, a on zdecyduje się na bezwzględne posłuszeństwo marionetki, do końca życia nie przestanie sobą gardzić.
— Mężczyzna z tyłu ani na chwilę nie przerywał.
— NRD jest naprawdę w porządku. Do tego stanowi potencjalny duży i chłonny rynek, oczywiście pod warunkiem, że nasz rząd zdecyduje się ją w końcu uznać. Ludzie, z którymi rozmawiałem, na wszelkie wzmianki na ten temat reagowali bardzo nerwowo. I trudno im się dziwić. Ale mimo to przyjmowali mnie bardzo ciepło i jestem przekonany, że nikomu nie dzieje się tam nic złego. Chyba że ktoś świadomie szuka guza…
Laker wpatrywał się w nieskazitelnie niebieskie niebo, przepełniony goryczą i samotny.
Lot do Berlina nie trwał długo, raptem czterdzieści minut. Wylądowali punktualnie o piętnastej trzydzieści. Kiedy zeszli poniżej chmur, świat na nowo poszarzał. Poszczególne akcenty rozkładały się nieco inaczej, ale mundury były takie same.
Samolot do Kopenhagi odlatywał dopiero za trzy godziny, co Lakerowi wydawało się wiecznością. Siedział w obłażącej z farby sali tranzytowej razem z tłumem innych pasażerów, głównie mężczyzn. Niektórzy z nich, zmęczeni po lunchu i wypitym alkoholu, drzemali porozciągani na ławkach. Mniej więcej co pół godziny przez salę przejeżdżał bufet na kółkach. Laker spacerował w tę i z powrotem, zatopiony w myślach. Jeżeli się nie skontaktuje z Londynem, to jeszcze przed upływem najbliższych czterdziestu ośmiu godzin oszaleje. Z drugiej strony nie ufał już nikomu, a najmniej Slattery’emu, który sfuszerował robotę, przeliczył się i mógł to zrobić ponownie. W porównaniu z Hartmannem zdawał się być dzieciakiem, amatorem, partaczem; lecz przecież nie było nikogo innego, z kim mógłby się skontaktować. Poza tym być może również Slattery miał swoje własne sznurki, za które mógł pociągnąć… Być może. Kiedy tylko o tym pomyślał, przed oczyma natychmiast stanął mu Hartmann, żeby z całej siły pchnąć wahadło w przeciwną stronę. „Jeżeli Londyn o czymś się dowie, Frenzel na nowo skryje się w swojej norze. A do tego nie może pan przecież dopuścić.”
Gardło Lakera zdawało się płonąć od odpalanych jeden od drugiego papierosów. Nie był w stanie usiedzieć bez ruchu dłużej niż kilka sekund. Od czasu do czasu spoglądał na zegarek, zastanawiając się, czy ten przypadkiem nie stanął. Nowy pasek, zwitek koron w kieszeni, klucz do sejfu, nierówno obcięte brzegi fotografii, na którą nie śmiał spojrzeć. Nie było schronienia. Fale paniki przypływały i odpływały, kiedy jego myśli krążyły pomiędzy Slatterym a Hartmannem. Slattery nie miałby innego wyjścia, jak tylko działać, i to działać szybko. To on ponosił odpowiedzialność za Patricka. A może sytuacja była na tyle absurdalna, że on również musiałby ulec morderczemu uściskowi Hartmanna?
W jednej chwili coś takiego wydawało się absolutnie nieprawdopodobne, w następnej stawało się czymś przerażającym, lecz realnym. Hartmann był tak zatrważająco pewny siebie, jakby dokładnie wiedział, jak daleko Londyn gotów jest się posunąć. „W tym zawodzie istnieją pewne niepisane prawa, panie Laker. A jedno z nich mówi, że swoje brudy należy prać z dala od zawsze żądnej skandalu opinii publicznej. Londyn, niech mi pan wierzy, wcale nie ma rąk czystszych niż my i jest gotów na znacznie więcej, niż pan sądzi, byleby tylko ukryć to przed światem. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, uciszą pana, a sądząc po tym, jak potraktowali nieszczęsną wdowę po Wyatcie, zrobią to w sposób bezwzględny. Niech pan również nie zapomina, że Frenzel jest dla nich zbyt cenny, by zgodzili się na jego usunięcie. Dlatego niech się pan lepiej trzyma z dala od ambasady. Kontakt z Londynem mógłby panu tylko zaszkodzić. Niech więc pan do nikogo nie dzwoni… uznałbym to za dowód słabości. Rozumiemy się?”
Ale on musi zadzwonić. Po prostu musi.
A jednak…
Samolot do Kopenhagi zapowiedziano za dziesięć szósta. Razem z mniej więcej trzydziestoma innymi pasażerami Laker ruszył po tłustym od oleju pasie startowym w stronę dwusilnikowego turbośmigłowego iła. Z rezygnacją pokonanego zapiął pas i wpatrywał się w czerwono–czarno–żółte flagi, powiewające leniwie na dachu lotniska. Ten koszmar przybierał już wiele form, teraz polegał na tym, że Laker znalazł się pośród ludzi, których życie było absolutnie normalne.
Miał ochotę wrzeszczeć na nich, protestować, rozbić otaczającą ich skorupę samozadowolenia i znudzenia, o wszystkim im opowiedzieć. Przede wszystkim opowiedzieć. Chętnie by im uświadomił, że w Londynie są kartoteki, do których trafia każdy posiadacz brytyjskiego paszportu, któremu zdarzy się przekroczyć żelazną kurtynę; że istnieją ludzie pokroju Slattery’ego, gotowi wykorzystać ich do swoich celów, jeśli tylko będzie to możliwe i potrzebne, a oni będą na tyle głupi, żeby się zgodzić; a także podobni do Hartmanna, potrafiący manipulować innymi z tak lodowatą pewnością siebie, że ich sterroryzowane ofiary chodząc po tym samym świecie co wszyscy inni nie są w stanie wołać o pomoc i szykują się do zrobienia czegoś, co zaledwie kilkadziesiąt minut wcześniej uznałyby za absurd.
Z coraz głośniejszym wyciem ił oderwał się od ziemi, smukły i pełen gracji, a po chwili hałas i wrażenie wciskania w fotel zaczęły stopniowo ustępować. Z każdą sekundą horyzont stawał się coraz szerszy. Za prawym skrzydłem pojawił się Berlin — niczym plastykowy model — i wszystkie głowy natychmiast zwróciły się w jego stronę. Potem widok zaczęły zasłaniać chmury, które w końcu rozpostarły się pod spodem niczym polarne lody.
Siedzący obok Lakera krępy, ostrzyżony na jeża mężczyzna przerzucał w ekspresowym tempie kartki szwedzkiego wydania „Casino Royale” Fleminga. Laker zamknął oczy. Kamienne spojrzenie i ochrypły głos Hartmann, szloch Karen, kiedy ją wyprowadzali, pożegnalny uśmiech Patricka, przeraźliwe jąkanie się zagłuszane przez papierowy worek, uprzejmie wymijające odpowiedzi Slattery’ego, Frenzel, Rudolf Frenzel. Wszystko to — wraz ze wspomnieniem zapachu kordytu i zimnego dotyku karabinów w strzelnicy oraz perspektywą rendez–vous o wpół do dziewiątej w barze Axel w zupełnie obcym mieście — wszystko to od nowa katowało i szarpało jego umysł i serce. A co będzie potem?…
Dłonie miał mokre od potu. Dwukrotnie zapalił papierosa tylko po to, żeby kilka razy zaciągnąć się nerwowo i natychmiast go zgasić. Mężczyzna z sąsiedniego fotela uśmiechnął się i przerzucił kolejną kartkę eskapistycznej powieści. Czas płynął. Ponownie podawano kawę, Laker poprosił jednak o kieliszek koniaku, który osuszył jednym łykiem.
— O, to chyba Rostock — usłyszał po dłuższej chwili czyjś głos.
Wyjrzawszy przez okno, zobaczył amebowatą smugę koloru sepii, od której rozchodziły się promieniście linie i rysy, wybrzeże oraz pozornie nieruchome morze. „Muszę wysłać kartkę do Hansa. Ale będzie miał minę” — usłyszał głos Patricka. „Od maja zeszłego roku utrzymuję kontakty z pewnym mieszkańcem Rostocku. Leninstrasse 32” — zabrzmiały niemal równocześnie słowa Slattery’ego; Slattery’ego, który wiedział tak dużo, tak cholernie dużo; Slattery’ego z jego manifestem o trzmielu, Slattery’ego z czasów przed i po ucieczce z Gardelegen, z Mitry i z mieszkania przy Manchester Square, z jego czczą gadką o konieczności pomocy: „Nie ma żadnego ryzyka. Absolutnie żadnego…”
Slattery nigdy nie zajmował się takimi sprawami osobiście. Czy ma szansę być dla Hartmanna równorzędnym Przeciwnikiem? Jako sojusznik stracił w oczach Lakera Prawie wszystko. Tyle tylko że równocześnie był jedynym, który mógł mu pomóc.
Ił szybko przeleciał nad Bałtykiem i jeszcze przed siódmą, a więc na kilka minut przed czasem, ujrzeli w dole Kopenhagę.
— Na wakacje czy w interesach? — spytał Lakera młody, opalony celnik, najwyraźniej śpiesząc się, żeby go przepuścić.
— W interesach.
Po odprawie Laker wsiadł do autokaru jadącego do terminalu. Kiedy czekali na pozostałych pasażerów, niedaleko zaryczał trident w barwach BEA. Jego widok sprawił, że Londyn wydał mu się nagle bliższy, bardziej osiągalny. Po co zwlekać? W hali przylotów są przecież telefony… Wahadło rozpoczęło ruch w drugą stronę. Nie wierzył jednak, że jest zupełnie wolny, i podejrzewał wszystkich, którzy znajdowali się w pobliżu. Postanowił zaczekać. Najpierw musi wszystkich zgubić. Poczekać, aż dojadą do centrum, rozproszą się. A potem… Czy jednak powinien? Chryste, czy powinien? Konieczność podjęcia decyzji wyczerpywała go.
Kiedy autokar ruszył, spojrzał nerwowo na zegarek. Dziewiętnasta dwadzieścia.
— Ile potrwa dojazd do terminalu? — zapytał siedzącą obok krępą kobietę.
Piętnaście minut… A więc będzie miał dość czasu, żeby zadzwonić do Londynu. A jeśli Slattery znowu wszystko spieprzy? To przecież całkiem prawdopodobne. Jeden zbyt gwałtowny ruch, jedno słowo za dużo i Hartmann dokończy ułożone przez siebie równanie. Czy Slattery zechce w to w ogóle uwierzyć? Czy zrozumie — w czasie tak krótkiej rozmowy, do tego prowadzonej z ogólnodostępnego aparatu — jak rozpaczliwa jest sytuacja, o jaką stawkę toczy się gra?… Im bliższa była chwila decyzji, tym większa ogarniała go panika. Ale jeśli się nie zdecyduje, pozostanie mu tylko jedno wyjście.
Prawie nie zwracał uwagi na przedmieścia Kopenhagi, przez które przejeżdżali. Jakiś most, wieczorny połysk wody, kilka barek załadowanych węglem — to wszystko, co zapamiętał.
— No, jesteśmy w Europie — siedzący niedaleko mężczyzna powiedział to takim tonem, jakby mówił o starym przyjacielu. Laker patrzył przed siebie, powtarzając w myślach to, co planował powiedzieć, starając się trzymać groźby Hartmanna z daleka od siebie. „Posłuchaj, Slattery. Czekali na mnie. Kromadecka była spalona, zanim się tam zjawiłem. Dorwali nas wszystkich: Karen, Patricka i mnie. Dzwonię z Kopenhagi, zaraz ci wytłumaczę dlaczego, co się stało…”
Było wciąż dosyć jasno. Jego uwagę przyciągnęły drzewa — ciemnozielone, strzeliste. Niektórzy pasażerowie wstawali już z miejsc. Dwie po wpół… Autokar skręcił w prawo i zatrzymał się przy krawężniku.
— Czy to już tutaj? — spytał ktoś spośród pasażerów.
Laker stanął w kolejce do wyjścia. Na dużym placu migotały kaskady neonów. Odebrał walizkę i ruszył przed siebie, byle gdzie, na oślep, byleby dalej. Kilka razy obejrzał się za siebie, ale nikogo nie dostrzegł. Opuścił plac, przeszedł przez ulicę, potem pod arkadami i skręcił w lewo. Wmieszawszy się w tłum, szedł szybciej niż inni, ale nie na tyle szybko, żeby rzucać się w oczy.
Po paru minutach stanął przed jakąś wystawą; naprzeciwko była poczta, a przy wejściu po obu stronach — budki telefoniczne. Minęło go kilka osób i brązowy pies na smyczy, który dokładnie obwąchał mu kostki, poza tym nikt się nim nie zainteresował, nie było widać nikogo, kto by się czaił. Poczekał jeszcze, aż przejedzie parę samochodów, i dopiero wtedy skierował kroki na pocztę. W jednym z okienek dowiedział się, ile kosztuje minuta połączenia z Londynem, i rozmienił dwie stukoronówki na drobne. Na przeciwległej ścianie wisiało kilka aparatów, ale urzędnik, u którego rozmieniał pieniądze, poradził mu, żeby skorzystał z aparatu na zewnątrz.
— O ósmej zamykamy — wyjaśnił — a może minąć kilka minut, zanim dostanie pan połączenie.
Laker skinął głową i wyszedł. Jedna z budek była zajęta. Wszedł do drugiej, postawił walizkę na ziemi i szybko przestudiował angielską wersję instrukcji obsługi aparatu. Budka miała szklane ścianki z trzech stron. Rozejrzał się dookoła; nikt go nie obserwował, nikt nie czekał, a jednak po plecach przeszły mu ciarki. Po chwili wahania wybrał numer.
— Chciałbym zamówić rozmowę z Londynem. Z przywołaniem. Tak, z Londynem w Anglii, tak…
Rozległ się suchy trzask, a zaraz po nim inny głos, nieco śpiewny, bardzo wyraźny. Laker podał numer, powtórzył go raz jeszcze, nagle ogarnięty obawą, że o tej porze nie zastanie Slattery’ego.
— Jak długo będę musiał czekać?
— Chyba w ogóle. Pół godziny temu nie było żadnych problemów z połączeniem. Jaki jest pański numer?
Laker przeczytał.
— Czy ma pan odpowiednią sumę? — spytała telefonistka, podając mu taryfę.
— Tak.
— Jak nazywa się osoba, z którą chce pan rozmawiać?
Laker przejechał ręką po włosach.
— Wie pani co? — powiedział niecierpliwie. — Chyba zrezygnuję z przywołania. Niech to będzie zwykła rozmowa.
— Bez przywołania? — upewniła się dziewczyna.
— Bez.
Ogarniało go coraz większe zdenerwowanie. A jeżeli nikt nie odbierze, co wtedy? Cały jego świat zawęził się nagle do tego jednego telefonu. Pamiętał jedynie, że Slattery mieszka w Kew.
— Proszę czekać i nie odkładać słuchawki.
Wyprostował się, przestępując z nogi na nogę. Obrócił się trochę i rozejrzał. O ścianę poczty opierał się jakiś niski mężczyzna bez kapelusza. Czytał gazetę. Przez sekundę albo dwie Laker niczego nie podejrzewał. „Szybko — modlił się w myślach. — No odbierz wreszcie. Szybko…” Nagle zdał sobie sprawę, że mężczyzna patrzy na niego znad gazety.
Czuł coraz większe zaniepokojenie. Próbował odwrócić wzrok, ale nie mógł. Przez chwilę, która zdawała się trwać niewiarygodnie długo, spoglądał za siebie. W końcu mężczyzna opuścił gazetę w ogóle się już nie kryjąc i w tym momencie Laker go rozpoznał. Widział go w samolocie z Lipska, w hali tranzytowej na Schönefeld, na pokładzie iła. W toalecie na Schönefeld stali nawet obok siebie, ramię w ramię, prawie się dotykając. Nie, nie mogło być mowy o pomyłce. Serce Lakera zamarło, myśli zaś stanęły w miejscu, kiedy mężczyzna, odepchnąwszy się od ściany, zaczął się przybliżać.
— Proszę przygotować pieniądze. Za chwilę będzie pan miał połącze…
W tym momencie nerwy mu puściły. Rzucił słuchawkę, złapał walizkę, wycofał się z budki i ruszył biegiem przed siebie, na oślep, jakby coś próbowało chwycić go za kostki. Dopiero kiedy znalazł się na placu, gdzie dowiózł go autokar z lotniska, najpierw zwolnił, a potem stanął i oparł się o latarnię, z trudem łapiąc oddech. Mimo że było już prawie ciemno, jego zachowanie nie uszło uwagi przechodniów. Ktoś podszedł i coś powiedział, kładąc mu dłoń na ramieniu. Pokręcił głową i ruszył przed siebie, wciąż przerażony, bardzo przerażony. Od Lipska dzieliło go trzysta mil i żelazna kurtyna, a jednak nie był wolny, nie mógł wybierać. Hartmann pociągnął za sznurki, żeby mu to udowodnić.
Zapadał zmrok. Okna wystawowe rzucały na ulicę plamy światła, a pulsujące wielobarwne neony coraz bardziej przykuwały wzrok. Było pięć po ósmej, a jego bolały nogi. Ktoś w dalszym ciągu siedział mu na karku; wyczuwał to, ale nawet nie próbował zgubić go po raz drugi. Ze ściśniętym żołądkiem pozostał w tłumie. „Niech pan nie pozwoli, żeby Kopenhaga uderzyła panu do głowy…” — Hartmann podążał za nim niczym drugi cień. Hart — mann, który nauczony wieloletnim doświadczeniem, dokładnie wiedział, czego się może spodziewać. Hartmann, będący teraz panem życia i śmierci. „Dowiem się, gdyby się tak stało. Na pewno się dowiem.”
Koło parkingu rowerowego Laker zatrzymał przejeżdżającą taksówkę.
— Axel? — dopytywał się kierowca. — W parku Tivoli?
Nie trwało to długo. Zatrzymali się przed bramą parku. Kierowca próbował mu coś wyjaśnić, mocno przy tym gestykulując, ale duński przerósł możliwości Lakera. Przeszedł pod łukiem bramy i poprosił o informację jednego z pracowników.
— Bar Axel? — spytał niepewnie i został wynagrodzony skinieniem głowy.
Zapłacił za wstęp, minął kołowrotek i rozejrzał się dookoła. Po prawej znajdowało się wejście do restauracji Wivex, z której dochodziły pulsujące dźwięki muzyki. Wijące się pomiędzy drzewami alejki były jasno oświetlone i Laker nie miał trudności ze znalezieniem kierunkowskazu. W feerii barw spacerowały zakochane pary, ożywione, rozmarzone, chwilowo nieobecne dla świata. Minął scenę, na której przed siedzącą publicznością występował klown na trampolinie. Pojedyncze oklaski przypomniały mu, jak bardzo się różni od wszystkich gości, od wszystkich mieszkańców Kopenhagi i ponownie odczuł skurcz żołądka.
Taszcząc walizkę przeszedł chyba ze sto metrów, zanim na froncie niewielkiego niskiego budynku dojrzał w końcu niebieski neon AXEL. Zbliżając się do wejścia zastanawiał się, czy znowu zobaczy swego opiekuna. Na zewnątrz, na otoczonym żywopłotem placyku stało kilka stolików, a pod dachem, za ogromną szybą — pozostałe. Postanowił zaczekać na dworze. Po chwili podeszła kelnerka w różowym berecie. Nie miał na nic ochoty, ale poprosił o piwo. Potem zapalił papierosa i siedział, nie zwracając uwagi na mijających bar spacerowiczów; podejrzewał, że jego kontakt już na niego czeka.
Gdzieś w oddali grała orkiestra wojskowa. Laker siedział samotnie, z walizką koło krzesła, bawiąc się nerwowo obrusem w kratkę. Co chwilę spoglądał na zegarek. Ósma trzydzieści… Trzydzieści dwie… Trzydzieści pięć… I ciągle nikogo. Ale przyjdzie. Ktoś przecież musi mu wskazać drogę do jego pokoju. Pewnie czeka na odpowiedni moment. Zaczynało go ogarniać koszmarne przeczucie, że nie uda mu się tego wszystkiego uniknąć.
— Ma pan ogień? — rozległ się nagle dziewczęcy głos z amerykańskim akcentem. Aż drgnął, kompletnie zaskoczony. Chociaż go nie znała, dziewczyna usiadła przy stoliku. — Ma pan ogień? — powtórzyła.
Ciemne oczy, ciemne włosy, białe zęby, usta krwistoczerwone — przyjrzał się jej pobieżnie, skinął głową i sięgnął do kieszeni. Wyglądała na dziwkę. Kiedy błysnął płomień, wyciągnął rękę, ona zaś ujęła jego dłoń, uspokajając jej drżenie. Beżowy płaszcz, postawiony kołnierz.
— Dzięki.
W powietrzu uniósł się niebieskawy obłok dymu.
— Wygląda pan dużo lepiej niż na zdjęciu — powiedziała, kiedy chciał się do niej odwrócić plecami.
Zmarszczył brwi.
— I muszę przyznać, że jest pan bardzo punktualny.
Przyglądał się jej, czując, że serce bije mu coraz szybciej.
— Czy pani mnie przypadkiem z kimś nie pomyliła?
— Nie sądzę. — Uśmiechnęła się. — To co, idziemy? Nie mam ochoty na drinka.
Siedział bez ruchu.
— To niedaleko. Chodźmy, robi się coraz zimniej. — Znowu się uśmiechnęła. — No więc?
Dopił piwo i wstał.
— Wie pan — odezwała się, kiedy szli jaskrawo oświetloną alejką — że w przyszłym tygodniu zamykają Tivoli na zimę?
Mówiła jednak do kogoś, kto w ogóle nie słuchał.
Minęli Wivex i wyszli na ulicę. Laker spytał, czy zatrzymać taksówkę, ale dziewczyna pokręciła głową mówiąc, że to blisko; przez całą drogę odezwał się do niej ten jeden raz. Dojście na miejsce rzeczywiście zajęło im nie więcej niż pięć minut; kroczyła obok niego wyniośle, a jej wysokie obcasy stukały żwawo o chodnik. Od czasu do czasu z kaskady niezrozumiałych słów wybijały się znajome nazwy: — Peter 0’Toole… Carlsberg… Elizabeth Arden… Shell — Lakerowi wydawały się one jednak częścią całkiem innego okresu jego życia.
Trochę kluczyli, później przeszli przez ulicę poganiani przez łoskot nadjeżdżającego tramwaju, a w końcu tłumy zaczęły się przerzedzać i na ulicy nie było niemal nikogo oprócz nich. Mijali właśnie ciąg sklepów, kiedy dziewczyna zatrzymała się przy drzwiach obok delikatesów.
— No to jesteśmy na miejscu.
Także naprzeciwko były sklepy, a nad nimi pięć albo sześć rzędów okien. Zanim ruszył za dziewczyną, rzucił okiem w ich stronę. Weszli na ciasną klatkę schodową. Szła pierwsza i jej szczupłe łydki znajdowały się dokładnie na wysokości jego twarzy. Weszła na pierwsze piętro, zatrzymała się i zapytała:
— Jak u pana z formą? Zostały nam jeszcze dwa.
I znowu ten uśmiech. Był coraz bardziej zdezorientowany, spodziewał się anonimowego pokoju wynajętego na cudze nazwisko, nie umeblowanego, przede wszystkim zaś był przekonany, że zamieszka sam, a będą go śledzić tylko kiedy wyjdzie na ulicę, tymczasem wszystko wskazywało na to, że się pomylił. Na drugim piętrze zaczął się tego domyślać, na trzecim był już pewien. Nie ufali mu i nie mieli zamiaru spuścić go z oczu nawet na krótką chwilę.
— Mieszka tu pani? — zapytał mimo wszystko.
— Pewnie — odparła wyraźnie zdziwiona, przekręcając klucz w zamku.
Była to wygodnie urządzona kawalerka. Po obu stronach zasłoniętego okna znajdowały się drzwi. Podwójne łóżko, radio, jakieś oprawione fotografie, kwadratowy stolik, a na nim kilka butelek, wreszcie dwa głębokie fotele — takie były jego pierwsze spostrzeżenia.
Rzuciła płaszcz na łóżko i pochyliwszy się włączyła piecyk elektryczny. Szarpany przez dzikie wątpliwości Laker podszedł do okna i odsunął zasłony.
— Co to za budynek?
— Tam?
— Tak.
— Hotel.
— Jak się nazywa?
— Metropol.
Odwrócił się oszołomiony, nie potrafiąc w żaden sposób pojąć, dlaczego będzie musiał dzielić z kimś koszmar najbliższych godzin. O tym go Hartmann nie poinformował.
— Jest pani tutaj cały czas?
— Oczywiście — odparła. — A niby gdzie mam być? Jestem Anna — dodała po chwili. — A ty?
Nie odpowiedział.
— Będzie nam łatwiej, jeśli powiesz.
— David.
Niech będzie David. Pod jednym względem na pewno się nie pomylił. Mężczyźni odwiedzali ją dla godziny bezpieczeństwa, godziny zaufania, odprężenia, odpoczynku. Ale Laker zapomniał co to pożądanie. Ponownie zlustrował pokój, wyprzedzając myślami czas o pełne dwanaście godzin i wkraczając na nowe obszary niepewności.
— Wyglądasz na zmęczonego. Jest szkocka, jeżeli masz ochotę. — Roześmiała się cicho, zrzucając buty. — Wszystko zostało opłacone, wszystko, więc czuj się jak u siebie w domu. Całe dwa dni, nie masz się czym przejmować.
— Kto zapłacił? — spytał ostrożnie.
I znowu ta zdziwiona mina.
— Mogłabym spróbować go opisać.
— Kiedy to było?
— Dzisiaj rano.
Sięgnął po whisky. Nigdzie nie było śladu telefonu.
— Dokąd prowadzą te drzwi?
— Do łazienki. A te drugie do kuchni. — Siedząc na łóżku patrzyła, jak sprawdza. Odęła usta. — Nie zapomnij zajrzeć pod łóżko.
Wzruszył ramionami. Czuł się jak w klatce.
— Jesteś Anglikiem?
Zawahał się, nie do końca pewny, czy powinien mówić prawdę, czy raczej skłamać, i ile z tego, co jej powie, zostanie przekazane z powrotem do Lipska, obojętne — ważne czy nieważne. Hartmann nie bawił się w szczegóły.
— No więc jesteś?
— Tak — odrzekł. — A ty? — spytał, po raz kolejny sondując.
— Ja? Ja jestem tutejsza.
— A więc nie jesteś Niemką? — Mogłaby być. Amerykańska maniera kryła pod sobą inny, znacznie silniejszy akcent.
— Nie.
Roześmiała się, potrząsając włosami i przez ten jej śmiech wszystko wydało mu się jeszcze bardziej tajemnicze. Wyglądała na tak rozluźnioną, tak obojętną na cel, w jakim się tam zjawił, a przecież Metropol znajdował się po drugiej stronie ulicy, on zaś miał jutro przynieść broń i popełnić morderstwo, strzelając z jej okna. Wiedziała o tym, musiała wiedzieć… Raz jeszcze rozsunął zasłony i zajrzał w okno naprzeciwko. Było ciemne, za to w kilku innych paliły się światła, a przez jedno z nich, piętro niżej, zobaczył pokojówkę ścielącą łóżka. „Jest blisko, wystarczająco blisko” — zarejestrował wbrew własnej woli.
— Kiedy się wreszcie odprężysz?
Odwrócił się gwałtownie twarzą do obcego pokoju. Dziewczyna przykładała właśnie zapałkę do papierosa. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że jest ubrana w zieloną spódnicę i białą bluzkę z falbankami. Mogła mieć jakieś dwadzieścia pięć, może dwadzieścia sześć lat — trudno mu było dokładnie ocenić. Wyciągnęła paczkę w jego stronę.
— Zapalisz?
Pokręcił głową.
Jej oczom czegoś brakowało; ustom też. Spojrzenie dziwki — harde, a zarazem przyjazne, śmiałe, a przy tym ostrożne, nigdy nie za bardzo pewne siebie.
— Gdzie pracujesz?
— W biurze.
— W Anglii?
Nie odpowiedział. Pił, osaczony, coraz bardziej otumaniony, marząc o tym, żeby zostać sam. Tego nie przewidział. W całej tej sprawie nie było żadnych pewników z wyjątkiem punktu kulminacyjnego. W desperacji mógł iść raz jeszcze poszukać telefonu; mógł nawet wsiąść w samolot do Londynu — gdzieś, kiedyś już to rozważał. Tylko co by zrobił Slattery? Laker nie miał żadnych wątpliwości, wierzył w to, co powiedział Hartmann. Polana pośród sosen i papierowa torba na głowie nauczyły go, komu wierzyć. „Ponury żart, panie Laker? Sen?…” O Boże, nie! Żaden żart, lecz coś wstrętnego — wstrętnego, tchórzliwego i bezlitosnego. Coś, czego nawet w połowie nie rozumiał, a co ściskało go za gardło, w którąkolwiek stronę się obrócił.
— Jadłeś coś?
— Nie jestem głodny.
— Zrobię ci coś, to naprawdę żaden kłopot. Może Smerrebrød? Tak?… I tak idę do kuchni.
— Dobrze.
Mówił szorstko. Była powiązana z Hartmannem, opłacona przez niego, a to w pełni uzasadniało jego stosunek do niej. Po raz trzeci podszedł do okna, nie mogąc pozbierać myśli. Z tego co widział, nikt nie czaił się w żadnej bramie ani między sklepami po drugiej stronie ulicy, za dużo już jednak przeszedł, żeby dać się oszukać albo próbować oszukiwać samego siebie. Raz już dostał ostrzeżenie i wiedział, że jeśli tylko wyjdzie z mieszkania, Hartmann natychmiast się o tym dowie. Już ona tego dopilnuje.
Nalał sobie następną porcję whisky, głusząc alkoholem rozterki i dreszcz lęku. Przysunął się do piecyka. W wiszącym na ścianie kalendarzu z wydzieranymi kartkami przeczytał myśl dnia, przypisywaną Ibsenowi: „Ja” to stolica podziemi, w której wszystko się nam może przytrafić. Obok wisiało kolorowe zdjęcie Matterhornu w czarnym passe–partout, nad łóżkiem scena z plaży z machającą do fotografa dziewczyną w bikini w roli głównej. Klampenborg, lipiec — głosił odręczny napis w jednym z rogów.
Nuciła w kuchni jakąś piosenkę. Na pewno coś dla niej wymyślili; nie było innej możliwości. Dla niego przewidzieli wyjście ewakuacyjne — prawdopodobnie z drugiej strony korytarza; trzy minuty do przystanku autobusowego albo postoju taksówek… Pamiętał wszystko, każde słowo. Sprawdzili to na sucho, zmierzyli czas. A więc ona wie, co się szykuje, i na pewno nie ma zamiaru być świadkiem, zniknie jeszcze w trakcie przygotowań, zanim w tamtym pokoju naprzeciwko zapali się światło, zanim nadejdzie szósta po południu i w hotelu zjawi się Frenzel. Na pewno…
Jego myśli szarpały się bezładnie. Przecież ta dziewczyna tu mieszka, to jej mieszkanie. Raz jeszcze przebiegł wzrokiem po zdjęciach, meblach, porozrzucanych czasopismach, szafce nocnej ze szklanym blatem, nagromadzonych drobiazgach, wysokim lustrze naprzeciwko łóżka… I zdecydowała się to wszystko porzucić? Nadal niczego nie rozumiał i przerażało go, że myśli o wszystkim tak, jakby w głębi serca czuł, że nie ma żadnego wyjścia.
— Włącz radio, dobrze?
Whisky, którą w siebie wlał, kazała mu posłuchać. Podszedł do stolika, uzupełnił zawartość szklanki, po czym usiadł i wlepił wzrok w rozżarzony ruszt piecyka. Później wyjął zdjęcie Frenzla i zaczął się przyglądać oczom, w których malowało się zaskoczenie, i szerokim nozdrzom rozmazanym przez flesz. „Oto jeden z tych, którzy nigdy nie zaznają spokoju, panie Laker. Od razu to widać, prawda?”
— No, już — rozległ się głos dziewczyny, która wyłoniła się z kuchni, niosąc tacę. — Szybko mi poszło, prawda?
Schował zdjęcie, jakby przyłapała go na gorącym uczynku. Dziewczyna postawiła tacę na stole i przysunęła bliżej fotele.
— Zrobiłam kawę. Może być?
Twarz miała pospolicie ładną, dość wydatne kości policzkowe, ciemną grzywkę zasłaniającą czoło, cerę gładką jak kość słoniowa, oczy zaś zielone — a nie czarne, jak mu się wydawało w jaskrawych światłach Tivoli. Wlał w siebie jeszcze trochę whisky, czując jej przytępione ciepło. Dziewczyna ściszyła radio do ledwo słyszalnego pulsu, usadowiła się w drugim fotelu i podkurczyła nogi.
— Lepiej? — spytała z uśmiechem, zdejmując talerz z tacy.
— Co lepiej? — zareplikował.
— Kiedy tu przyszliśmy, byłeś spięty jak jakaś sprężyna. — Usiadła sztywno wyprostowana. — O tak, widzisz?
Zadziwiała go. Przecież to, co ma zrobić, obciąży zarówno jego, jak i ją, i jeżeli nie uda mu się jakoś wywinąć, czegoś wymyślić — czy to ze Slatterym, czy też samemu — razem z nim ugrzęźnie w tym bagnie aż po swą śnieżnobiałą szczupłą szyję. A jednak siedziała z nim jak więzienny klawisz, nie pozwalając mu działać, gotowa donieść o każdym jego posunięciu.
— Od dawna tu mieszkasz? — spytał.
— Od paru lat.
— Wynajmujesz?
— A–ha — wymamrotała z ustami pełnymi jedzenia.
— I wszystko to należy do ciebie?
— Z wyjątkiem wanny i tapet. A właśnie, może masz ochotę na kąpiel? Woda jest zagrzana.
Pokręcił głową.
— Nie będziesz jadł?
Spojrzał na tacę. Plastry szynki ozdobione sałatą, krewetki i lekki chleb żytni. Zjadł trochę, nawet nie czując smaku. Był tak wyczerpany, że wszystko zdawało się przytłumione — napięcie nerwowe, mdlące uczucie strachu, otumanienie. Dziewczyna sprawiała wrażenie fanatyczki, a nie kogoś w wigilię wielkiego dramatu. Była młoda, szczupła, rozluźniona i zadowolona z życia, jakby wcale jej nie obchodziło, że to właśnie w jej mieszkaniu policja znajdzie porzuconą broń. Wszystko to po prostu nie mieściło mu się w głowie.
— Opowiedz mi o sobie — odezwała się znad filiżanki z kawą.
Milczał.
— Jesteś daleko od domu.
„O Boże!” — pomyślał, ogarnięty paniką.
— Tylko mi nie mów, że nic ciekawego ci się w życiu nie przydarzyło. Interesujące rzeczy zdarzają się tylko interesującym ludziom. A ty jesteś interesujący. Bardzo.
Znowu otaczał go ten obłęd. Wstał z fotela i podszedł do butelki z whisky. Był pewien, że ta dziewczyna wie lepiej niż ktokolwiek inny, co znaczy słuchać wynurzeń. Klienci na pewno zwierzali się jej ze wszystkich kłopotów i życiowych porażek, pewni, że mogą liczyć na współczucie i zrozumienie, za które przecież zapłacili. A jednak bał się z nią porozmawiać o Frenzlu. Ostrzeżenia Hartmanna, że ma milczeć jak grób, jej nie dotyczyły; w końcu została opłacona — w jednym, ściśle określonym celu. Dlaczegóż by więc nie zagrać w otwarte karty? Zostało tak mało czasu. Mimo to nie mógł, miał co do niej zbyt dużo wątpliwości. W pewnym momencie, kiedy drgnął w fotelu wystraszony strzałem w gaźniku jakiegoś samochodu, roześmiała się.
— Spokojnie — powiedziała. — To wyjątkowo spokojna dzielnica.
Może się mylił, a może nie, ale musiał wziąć pod uwagę ewentualność, że dziewczyna nie ma o niczym zielonego pojęcia. Gdzieś w mrocznych zakamarkach zmęczonego umysłu zaczął szukać powodów, dla których mogła zostać oszukana, wprowadzona w błąd. Być może naopowiadali jej o nim jakichś bzdur i w odpowiednim momencie zamierzali poświęcić? Zdał sobie sprawę, że jest to całkiem prawdopodobne i że właściwie nie wie o niej nic pewnego, może z wyjątkiem tego, iż oczekuje, że pójdzie z nią do łóżka, będzie się kochał, spał, a potem — kiedy nadejdzie poranek — kochał się raz jeszcze. Miał do tego prawo, w końcu jej zapłacono, tyle tylko że ogarniały go coraz poważniejsze wątpliwości, na ile się w rzeczywistości sprzedała. Przyszła wprawdzie na randkę w określonym miejscu i o określonej godzinie i przyprowadziła go tutaj, gdzie zgodnie z obietnicą Hartmanna miała go przyprowadzić, nie należało jednak wyciągać z tego zbyt daleko idących wniosków. Tak czy owak musiał na nią uważać i powstrzymać się przed pytaniem o najbliższy aparat telefoniczny. Tym bardziej nie mógł ryzykować próby przekupstwa albo przebłagania.
Od whisky zaczęło kręcić mu się w głowie. Gdyby wyjawił jej prawdę i okazało się, że naprawdę była wszystkiego nieświadoma, groziłoby to katastrofą. Wyrzuciłaby go z mieszkania, zawiadomiła policję albo ostrzegła Metropol… Albo wszystko naraz. Kiedy myślał o niej jak o kimś, kto został oszukany i wykorzystany tak samo jak on, nie miał żadnych wątpliwości, że poznawszy prawdę, z przerażenia podjęłaby natychmiast zdecydowane kroki. Frenzel by przeżył, za to zginąłby ktoś inny. Hartmann nie pozostawił mu co do tego żadnych, ale to żadnych złudzeń.
Kiedy go zagadywała, czasami odpowiadał, a czasami nie. Ilekroć próbował ją podpytać, ile w rzeczywistości wie, zdawała się przechodzić do defensywy; za to wyraźnie się rozgrzewała, próbując skłonić go do zwierzeń. Całkiem jakby dziwiło ją — i cieszyło — że chociaż raz nie musi wysłuchiwać potoku żalów jakiegoś obcego, ponurego faceta. Często się śmiała, bawiąc się nieśmiało słowami i podtekstami, ale jej oczy i gesty nie pozostawiały wątpliwości, że w dowolnej chwili, kiedy tylko będzie sobie tego życzył, chętnie ukoi jego skołatane nerwy, zagłuszy dręczące myśli, zrobi, co tylko będzie chciał.
W końcu wyłączyła radio. Laker odstawił szklankę, nic nie rozumiejąc, samotny bardziej niż kiedykolwiek. I nade wszystko znużony, wyczerpany wszystkim, co mu się przydarzyło w czasie tego nieskończenie długiego dnia. Wlepił wzrok w sufit, jakby się dusił. Jutro przemyśli to wszystko od nowa, rozważy i zdecyduje, jak rozegrać tę partię.
— Weź prysznic. To cię odświeży. — Zwracała się do niego po imieniu. Podeszła do fotela, w którym siedział, i uklękła przed nim. — Tak?
Pokręcił głową. Minęło wpół do jedenastej. Kiedy spojrzał na zegarek, jego uwagę przykuł nowy pasek, przypominając o trwającym koszmarze.
— To co, do łóżka?
Wzruszył ramionami. Chwyciła go za rękę i przysunęła się bliżej, uśmiechając się, wyraźnie rozbawiona tą grą.
— Wierz mi, nie ma nic lepszego.
Zerwał się z fotela. Dziewczyna przyglądała mu się śmiało. Nalał sobie jeszcze jedną whisky, pośpiesznie wypił, po czym poszedł do łazienki, gdzie powitało go własne odbicie w lustrze na ścianie. Zdziwił się, że wygląda tak trzeźwo. Umył ręce, twarz i wrócił do pokoju. Poza lampą przy łóżku wszystkie światła były pogaszone. Bez specjalnego zdziwienia zobaczył, że dziewczyna ma na sobie tylko bieliznę. Później pamiętał, że jego uwagę przykuły pełne piersi ukryte w czarnych miseczkach biustonosza. Ale nie czuł nic, zupełnie nic, nawet kiedy zdjęła stanik, odwracając się przy tym z wyczekującą miną. Nic. Zdjął marynarkę, powiesił ją na haczyku na drzwiach do kuchni, po czym zestawił dwa fotele.
— Co ty wyprawiasz?
Nie odpowiedział.
— David! — Brzmiało to jak wyrzut.
— Przepraszam — powiedział.
Podeszła do niego.
— Nie żartuj sobie ze mnie.
— Nie żartuję.
— Bzdura. — Cichy śmiech. — Bzdura.
— Ja naprawdę nie żartuję. — Wygładził poduszki. — Przepraszam cię, ale nic na to nie poradzę.
Przez chwilę spodziewał się wybuchu gniewu, ale nic takiego nie nastąpiło. Przez chwilę, która zdawała się trwać wieczność, czuł jej bezpośrednią bliskość, czuł, że jakaś niewielka część jego duszy pragnęłaby ucieczki i zapomnienia, patrzył na jej rozchylone ze zdumienia usta.
— Poważnie?
W końcu dotarło do niej, że poważnie.
— Jesteś żonaty?
— Nie.
— Więc dlaczego?
Pokręcił głową i wziął się za rozwiązywanie krawata, wciąż oczekując eksplozji gniewu, pogardy… nie był pewien, co to będzie. Ona jednak tylko wykrzywiła usta.
— Chcę, żebyś wiedział, że coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Chcę, żebyś o tym wiedział.
Podeszła do łóżka, ściągnęła narzutę i zanim zniknęła pod pościelą, rzuciła mu koc. W każdym jej gwałtownym ruchu widać było szczere oburzenie, ale nie odezwała się już ani słowem. Laker ściągnął buty, spodnie i przykrył się kocem.
Dziewczyna zgasiła światło i pokój wypełniło sodowe światło ulicznych latarni przefiltrowane przez zasłony. Leżał na boku, skulony, jakby mogło go to obronić przed nadchodzącym dniem ostatecznych rozliczeń.
„Sammy? — szeptała Karen. — Sammy?…” Leżeli w zagłębieniu, zimni jak śmierć; Karen przywarła do niego całym ciałem… Nawet w sennej grze cieni wiedział, że to wspomnienie do końca życia będzie piętnem na jego duszy, a jedyne co z niego wyniknie, to rozpacz. „A my, Sammy? Kiedy wreszcie będziemy mogli normalnie żyć?” Ich oddechy unosiły się w powietrzu niczym duchy. Przytulił ją z całej siły; twarz miała ściągniętą z zimna i piegowatą, a jej oczy płonęły od narastającej gorączki. „Musimy ruszyć na zachód — tłumaczył. — Dalsze czekanie nie ma sensu. Spisali nas na straty, nie jesteśmy im już potrzebni.” Zakaszlała. „Ty wiesz najlepiej, Sammy.” Patrzył na nią, poruszony, coraz bardziej się o nią bojąc. Nie było szans, żeby przetrzymała. Na niebie buczały samoloty. „Teraz? — spytała. — Już teraz?” Pokręcił przecząco głową. „Po zmroku.”
Obraz zniknął i przez chwilę Lakerowi zdawało się, że szybuje w otchłani nicości. Później poczuł, jak jego ciało się dźwiga, usłyszał huk wystrzału i zobaczył sylwetkę w hełmie, zginającą się w pół. Właz zabłąkanego czołgu uchylił się raz jeszcze i pojawił się w nim następny żołnierz. Laker wycelował, strzelił i ruszył biegiem. Obraz ponownie się rozmył. Znowu szybował, czując odór rozkładu, zniszczenia. „A potem, Sam? Co było potem? — Slattery mrugał oczyma zza biurka w swoim gabinecie w Grosvenor Gardens, stukając srebrnym ołówkiem o zęby. — To ilu ich w końcu załatwiłeś, Sam?”
I jeszcze raz obraz uległ zmianie, rozmywając się najpierw, a później wyostrzając. „To zwykła przysługa, prosta sprawa, nic więcej. Inaczej bym cię przecież o to nie prosił…” Nie swoim głosem odpowiedział: „Nie mogę. Za nic w świecie nie potrafiłbym tego zrobić. Poza tym będzie ze mną Patrick.” „Zrobić czego?” — Slattery posłał mu promienny uśmiech. „Zabić. Bo o to przecież prosisz, prawda?” Slattery zniknął, chociaż Laker wciąż słyszał jego głos: „Przecież już to kiedyś robiłeś, czyż nie?” „Ale wtedy miałem powód, jedyny wystarczający powód! — wrzasnął w odpowiedzi. — Nienawidziłem ich. Żeby to zrobić, trzeba nienawidzić.” Nagle w miejsce Slattery’ego pojawił się Hartmann i przekrzywiwszy głowę, powiedział: „Trzeba albo nienawiści, albo odpowiedniego bodźca, panie Laker. A ja postarałem się dla pana o bodziec najlepszy z możliwych.”
Sen gwałtownie się urwał. Laker leżał, bełkotał coś i zgrzytał zębami. Była noc, a on wiedział, gdzie jest, pamiętał pokój, dziewczynę, powody — wszystkich i wszystko.
— Co to?
Mruknął, przewracając się na drugi bok.
— Co się stało?
Strzelił wyłącznik i zrobiło się jasno. Laker zacisnął powieki. W dusznym powietrzu unosił się zapach perfum. Wreszcie oczy Lakera przywykły do światła, a kiedy je otworzył, dziewczyna siedziała wyprostowana, zakrywając piersi prześcieradłem. Wyrwana ze snu, sprawiała wrażenie pruderyjnej.
— Coś ci się przyśniło?
— Godzina. — Oblizał usta. Był mokry od potu. — Która godzina?
— Przestraszyłeś mnie.
— Tak?
— Coś mówiłeś. Krzyczałeś.
— Co?
— Nazwiska.
— Jakie nazwiska?
— Frankel.
Wytrzeszczył oczy.
— Frankel, Frenzel, coś w tym stylu.
— Frenzel? — powtórzył niewyraźnie.
— Tak.
Przez chwilę milczał.
— Kto to jest Frenzel? — spytał w końcu.
— Bóg raczy wiedzieć, to był w końcu twój sen.
— Zmarszczyła brwi. — Masz jakieś kłopoty?
— Czy to ci właśnie powiedzieli?
Pokręciła głową.
— Nie, tylko się domyślam.
— W takim razie, co ci powiedzieli?
— Że potrzebujesz dziewczyny.
— Tylko tyle?
— Tylko tyle. Ale chyba musiałam coś źle zrozumieć.
— W jej głosie wciąż pobrzmiewała nuta wyrzutu. — Czy to coś złego? Bardzo złego?
Położył się. A więc o niczym nie wiedziała, przynajmniej to jedno było jasne; uwierzył jej. Otrzymał zatem niekompletne instrukcje. Hartmann nie ostrzegł go, że pojawi się taka przeszkoda.
— Byłam pewna, że przyjechałeś tu na jakąś konferencję.
— Zgadza się — skłamał.
Jej to jednak nie usatysfakcjonowało.
— Więc co takiego się stało?
— Nic.
— Sprawiałeś wrażenie przerażonego, a teraz jesteś blady jak śmierć. Kiedy się tu zjawiłeś, byłeś…
— To tylko sen — uciął, ocierając pot z czoła.
Zaczął się nagle obawiać, że dziewczyna zechce się go pozbyć. W jej niepokoju nie było ani odrobiny altruizmu, a na dodatek zranił jej dumę. Lecz on w żadnym wypadku nie mógł przecież odejść. Musiał zostać. Musiał. To mieszkanie stanowiło dla niego ostatnią deskę ratunku. Przyszło mu do głowy, że być może będzie musiał znaleźć sposób, żeby jakoś się jej pozbyć i trzymać z dala od mieszkania.
— Naprawdę? Nic więcej?
— Nic — odparł. — Nic więcej.
Jęknął w duchu, czując na sobie jej spojrzenie. „Staromodne sposoby wciąż nie mają sobie równych, panie Laker.” Odwrócił się do niej plecami. Boże, o Boże. Przecież nie nienawidził Frenzla.
Po jakimś czasie zasnęli i Lakera obudził dopiero pisk opon na ulicy. Jak tylko otworzył oczy, rzeczywistość natychmiast wdarła się do jego myśli. Wstał i podszedł do okna. W szarym świetle poranka okno naprzeciwko wydawało się niemal nieprzezroczyste i mimo odsłoniętych żaluzji w ogóle nie było widać, co się dzieje w środku. Na parapecie usadowił się zadowolony z siebie gołąb. Spojrzawszy nieco w prawo, Laker zwrócił uwagę, że wejście do hotelu znajduje się na rogu ulicy. Było jeszcze wcześnie i miasto świeciło pustkami, a pojedynczy przechodnie szli szybko, śpiesząc do celu — nieświadomi istnienia Frenzla, Patricka, Hartmanna — przystawali tylko na moment, żeby w kiosku po lewej kupić gazetę i natychmiast ruszyć dalej, po drodze przebiegając wzrokiem nagłówki donoszące o gwałtach, katastrofach i tyraniach na całym świecie, nie mając jednak zielonego pojęcia, co w tej samej chwili strach robi z człowiekiem stojącym w oknie tuż nad ich głowami ani co być może przyjdzie im przeczytać w tychże gazetach nazajutrz.
Odszedł od okna, włożył spodnie i zapalił papierosa. Dziewczyna jeszcze spała. Przyglądał się jej przez chwilę, po czym wyjął z walizki maszynkę do golenia i ręcznik. Trzask zamków obudził ją. Przewróciła się leniwie na plecy, a kiedy się przeciągała, prześcieradło zsunęło się jej z piersi.
— Dawno wstałeś?
— Przed chwilą.
— Która godzina?
— Za pięć ósma.
Ziewnęła i wyciągnęła rękę w stronę radia. Laker poszedł do łazienki, ogolił się i umył. Po nocy spędzonej na fotelach bolały go wszystkie kości. Kiedy skończył, usiadł na brzegu wanny. Jego myślami sterowały sznurki pociągane przez Hartmanna, ostrzegając go i judząc.
Po pewnym czasie dziewczyna zaczęła się dobijać do drzwi. Wstał i otworzył. Miała na sobie różową podomkę.
— Już myślałam, że zapuściłeś tu korzenie — rzuciła oschle, przeciskając się do środka.
Wyszedł z łazienki i natychmiast podszedł do okna, które przyciągało go jak magnes. Zrobiło się jaśniej i wreszcie udało mu się dostrzec fragmenty wnętrza pokoju, do którego za parę godzin miał się wprowadzić Frenzel — szafę, łóżko przykryte fioletową narzutą… Wciąż jednak istniał punkt, którego jego umysł nie był w stanie przekroczyć.
Odwrócił się gwałtownie, czując ucisk w klatce piersiowej. Poprzedni dzień został już wydarty z kalendarza. Czy i bez wzajemnego zabijania się ludzie nie umierają dość szybko? Piątek… Trudno było uwierzyć, że zgodnie z planem on i Patrick mieli być właśnie w drodze do Heidelbergu. „Szczęściarze — stwierdził Baxendale. — Heidelberg, co?” Zdawało mu się, że to było całe wieki temu.
Wyjrzał na klatkę schodową. Była kwadratowa, ściany pokrywały srebrzystoszare tapety, a na podłodze leżała ciemnoniebieska, dość mocno wytarta wykładzina. Z dwojga innych drzwi jedne prowadziły do sąsiedniego mieszkania, drugie zaś znajdowały się tuż przy schodach. Podszedł do nich i nacisnął klamkę. Były otwarte. Wyszedł na żelazny podest, z którego prowadziły schody z metalową siatką po obu stronach, przykryte dachem z blachy falistej. Na dole znajdowały się garaże i zaplecza sklepów; dalej zaś była już tylko gmatwanina budynków, pomiędzy którymi widać było boczną ulicę. „Trzy minuty?” — pomyślał instynktownie.
Wrócił do mieszkania i płynących z głośnika dźwięków calypso. Wkrótce dziewczyna wyszła z łazienki i nie zwracając uwagi na jego obecność, zaczęła się ubierać.
— Głodny? — spytała, było to jednak wszystko, co miała mu do powiedzenia.
Śniadanie — gotowane jajka, grzanki i kawę — zjedli w kuchni. Wiedział, że musi bardzo uważać, wyczuwał bowiem, że nie zdołał rozwiać dręczących ją wątpliwości. Zielone oczy, trochę podpuchnięte i jakby zamglone, nie chciały żadnych problemów, żadnych kłopotów. Za to przynajmniej z jednym nie musiał się dłużej kryć.
— Jest tu gdzieś telefon?
— W sklepie. W delikatesach.
— A na dole?
— Nie ma — odparła cierpko. — Wybierasz się dzisiaj na konferencję?
Pokiwał głową, pamiętając.
— O której?
— O dziesiątej.
— Dokąd?
Podał nazwę placu, gdzie mieścił się bank — Sunderpladsen — ona zaś powtórzyła ją tonem cokolwiek pogardliwym, poprawiając jego wymowę. Poprzedniego wieczoru próbowałaby się pewnie z nim droczyć, teraz jednak najwyraźniej doszła do wniosku, że zrobiła kiepski interes i bynajmniej nie starała się tego ukrywać.
— A potem?
— Co potem?
— Co będziesz robił?
— Nie rozumiem.
— Chyba mi nie powiesz, że zamierzasz tu wrócić?
— Owszem. — Po plecach przeszły mu ciarki. — Oczywiście, że zamierzam.
— Po co?
— A niby czemu nie?
— Może się przeniesiesz do Metropolu? — Potrząsnęła głową. — Tak często patrzysz w tamtą stronę.
— Tu mi dobrze. Odpowiada mi to miejsce.
— Czyżby?
Z trudem wytrzymał jej spojrzenie.
— Jest mi tu całkiem dobrze.
— Na zestawionych fotelach? W hotelu daliby ci przynajmniej łóżko.
Próbował się roześmiać.
— Nie ma sensu dalej tego ciągnąć. W końcu pomyłki się zdarzają. Skąd mieli wiedzieć, że nie będziesz chciał dziewczyny? W hotelu będzie ci lepiej.
— Tu mi dobrze.
— Ale mnie nie. To… to idiotyczne. Jeżeli jesteś chory albo coś takiego, nie ma sprawy. Trudno, zapomnijmy o tym. — Najwyraźniej chodziło o coś więcej niż tylko o zranioną dumę. — Ale może jest jeszcze jakiś inny powód? Coś, o czym mi nie powiedziano?
— Wzięłaś pieniądze, prawda? — podniósł głos.
— To było wczoraj.
— A jutro już mnie tutaj nie będzie.
— Z niecierpliwością liczę godziny.
Zgasiła papierosa w spodku i wyszła do pokoju, Laker zaś ukrył twarz w dłoniach, obawiając się głębin samopoznania, na które wkrótce mógł zostać rzucony. Wiedział, że w żadnym razie nie może dopuścić, żeby go wyrzuciła; co więcej, musiał za wszelką cenę przejąć pełną kontrolę nad mieszkaniem. Bóg jeden raczy wiedzieć, w jaki sposób. Kierujące nim imperatywy bezwzględnie wykluczały jej obecność. Zagrażając czynowi, który jego samego przyprawiał o dreszcz przerażenia, wzbudzała w nim głęboką niechęć. Był nazbyt zdesperowany, żeby docenić ironię tej sytuacji. Wiedział jedynie, co przeżył, czego Hartmann od niego chciał i co było stawką.
Kiedy wyszedł z kuchni, dziewczyna właśnie wygładzała narzutę na łóżku. Niemal odruchowo spojrzał w kierunku okna Frenzla i okiem wprawnego strzelca ocenił wszelkie możliwe przeszkody.
Dziewiąta dwadzieścia pięć… Osiem i pół godziny do przylotu Frenzla i mniej więcej dziesięć do momentu, kiedy się wprowadzi. Zostało mu więc jeszcze trochę czasu. Trochę czasu i ostatnia deska ratunku w osobie Slattery’ego. Zbyt długo go lekceważył, tymczasem coraz bardziej potrzebował, i to bez względu na ryzyko i wszystkie obawy. Działając w pojedynkę, nie miał żadnych szans.
— Masz drugi klucz?
— Będę w domu.
— A jeśli akurat wyjdziesz?
— Będę.
Nie nalegał. Zdjął płaszcz z wieszaka i wyszedł. Na wypadek gdyby przyszło jej do głowy podsłuchiwać, zszedł aż na parter. Przez przezroczyste szyby drzwi wejściowych uważnie zlustrował ulicę. Wyglądało na to, że nikt na niego nie czeka, wolał jednak nie ryzykować. Otworzył i zamknął drzwi na tyle głośno, by mieć pewność, że dziewczyna usłyszała, po czym wrócił na palcach na pierwsze piętro i wyszedł na schody ewakuacyjne.
Tam też nie było śladu obserwatorów. Schody zaprowadziły go na zaplecze delikatesów. Było zawalone drewnianymi skrzynkami, a pod ścianą stała zaparkowana furgonetka, nie dostrzegł jednak dookoła żywej duszy.
Przecisnąwszy się pomiędzy skrzynkami wszedł do magazynu, gdzie jakaś kobieta ustawiała właśnie na półkach słoiki z piklami. Nie zauważyła go. Pchnął łokciem drzwi i znalazł się w sklepie. Na jego widok młody mężczyzna w kombinezonie o mało nie spadł z drabiny, nie odezwał się jednak ani słowem. Sklep miał kształt długiego prostokąta. Paru klientów było właśnie obsługiwanych, paru innych cierpliwie czekało na swoją kolej. W kącie, za szklanymi drzwiami, stała budka telefoniczna. Sprawdził, czy ma dość drobnych, i wszedł do środka, a kiedy zatrzasnął drzwi, zapaliło się światło. Zanim wykręcił numer, przez chwilę przyglądał się bezmyślnie krzątaninie za ladą, serom, gotowanym mięsom, wiszącym na hakach salami i kiełbasom — izolując się od otaczającego świata, wyobrażając sobie Slattery’ego, pokładając w nim całą nadzieję.
— Londyn? — powtórzyła telefonistka. — Proszę chwileczkę zaczekać.
Po czym wszystko zaczęło się od nowa — powtarzanie, czekanie, rosnące napięcie.
— Nie ma żadnych opóźnień. Czy łączyć?
Trzy po wpół. Na pewno ktoś odbierze. O tej porze ktoś tam musi być. Laker zamknął oczy, modląc się, żeby tak właśnie było. W słuchawce coś zahuczało, strzeliło, zabełkotało. Sprzedawca kroił szynkę, klientka pakowała zakupy do koszyka… Nawet jeśli Slattery akurat gdzieś wyszedł, będą wiedzieli, gdzie go szukać, a on ich przekona, żeby mu powiedzieli. Slattery na pewno będzie miał gotowe rozwiązanie, rutynowe kontrposunięcia… Laker żył teraz pokładaną w nim nadzieją.
Czas dłużył się nieznośnie, sekundy zdawały się trwać minuty, minuty godziny. W budce było coraz duszniej. Na zewnątrz jakiś mężczyzna wskazał palcem na mortadelę, po czym skinął głową, poruszając bezgłośnie ustami. Przez cały czas ludzie wchodzili i wychodzili.
— Proszę czekać, zaraz łączę.
Ułożył monety na półeczce, w pogotowiu trzymał też ołówek.
— Szybko, błagam… — powiedział na głos. Jeszcze jedna pauza, jeszcze trochę bełkotu i trzasków, głos w słuchawce, który kazał mu wrzucić monety, a potem jeszcze chwila oczekiwania. Ręce mu drżały, gapił się bezmyślnie w jeden punkt i słyszał szepty, wypełniające mu głowę. Nagle zapadła zupełna cisza, po czym ktoś powtórzył numer. Laker zawahał się.
— Halo, proszę mówić; ma pan połączenie — odezwała się telefonistka.
Przełknął ślinę.
— Poproszę z panem Slatterym.
— Kto mówi?
Była to chyba ta sama osoba, która podniosła słuchawkę, kiedy dzwonił z biura. Podał nazwisko, dodając, że to bardzo pilne.
— Czy pan Slattery pana zna?
— Tak.
— A czy spodziewa się pańskiego telefonu?
— Tak — warknął. I znowu czekał, próbując się psychicznie przygotować, aż wreszcie rozległ się jeszcze jeden trzask, a potem głos Slattery’ego, niewiarygodnie wyraźny, jakby nie rozmawiali przez telefon, lecz stali obok siebie, bliżej niż kiedykolwiek dotąd. Był bardzo ostrożny.
— Sam?
— Słuchaj…
— Skąd dzwonisz?
— Z Kopenhagi.
— Skąd?
— Mam kłopoty. Poważne kłopoty…
Dalej poszło jak nawałnica. Później w żaden sposób nie potrafił sobie przypomnieć, od czego zaczął ani co dokładnie powiedział. Zdawał sobie sprawę, że musi być precyzyjny, za wszelką cenę zachować chronologię wydarzeń i mówić jak najdokładniej, ale wtręty Slattery’ego od samego początku zbijały go z tropu. „Poczekaj, Sam… Spokojnie… Opanuj się…” Przez dłuższą chwilę ignorował je i mówił dalej, stawały się jednak coraz częstsze, ostrzejsze i w końcu przerwał mu w pół słowa.
— Opanuj się wreszcie, jesteśmy na ogólnodostępnej linii. Ogólnodostępnej.
— Nie mam wyboru.
— Więc rusz głową. Kombinuj. Mów półsłówkami.
— Ciekawe jak?
— Próbuj.
— Do diabła z tym! Słuchaj…
— Ostrzegam cię.
Laker ugryzł się w język, żeby nie odparować.
— Rób, co ci powiem — rozkazał Slattery. — Jasne?
— W porządku. Słucham.
— Pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź…
Oddech Slattery’ego świszczał w słuchawce.
— Byłeś u K?
— Tak.
— I okazało się, że nie jesteś niespodziewanym gościem?
— Tak.
— A potem dostałeś zaproszenie na rozmowę?
— Tak.
— Z kim rozmawiałeś?
— Z Hartmannem ze Stasi.
— Na temat Patricka?
— Między innymi.
— Rozumiem, że Patrick został.
— Tak.
Przez chwilę Slattery milczał.
— Nie zapamiętałem nazwiska tego drugiego.
— Rudolf Frenzel… Wylatuje dzisiaj po południu. O drugiej.
— Jest już na miejscu?
— Nie. Będzie o szóstej. Z Paryża.
— I sprawa jest typu „albo–albo”? Czy na tym polega ta propozycja?
— Tak. Cisza.
— Chryste — powiedział wreszcie Slattery. Bardzo cicho.
— Co zamierzasz?
— Daj mi trochę czasu.
— Próbowałem zadzwonić wczoraj wieczorem, ale się nie zgodzili.
— Z Kopenhagi?
— Tak.
— Jest ktoś z tobą?
— W tej chwili nie. Ale nie wiem, czy przed wieczorem uda mi się jeszcze do ciebie zadzwonić.
Rozległy się trzaski na linii. Laker oblizał usta, wpatrując się jak zahipnotyzowany w sprzedawcę odważającego właśnie kawał sera.
— Slattery? — spytał głośno, zaalarmowany przedłużającym się milczeniem.
— Jestem, jestem… Próbuję uruchomić szare komórki… Czy Patrick orientuje się w sytuacji?
— Powiedziano mu, że jest u moich znajomych.
— Kiedy to się stało?
— We środę po południu.
— U K?
— Niedługo po moim wyjściu. Aresztowali Karen. Widziałem ją…
— Spokojnie, Sam. Uspokój się.
— Była spalona. Wiedzieli, że przyjdę.
— Przestań!
W Lakerze aż zawrzało.
— Wyciągnij Patricka, to przestanę!
— Dobrze, dobrze. Ale…
— Nie proszę o przysługę. To sprawa życia albo śmierci, a nie żadna idiotyczna gra.
— Posłuchaj. Przede wszystkim natychmiast zawiadomię Paryż. Nasz przyjaciel nie przyleci, rozumiesz? W ogóle się tam nie pojawi.
— To nic nie da.
— Przynajmniej uwolni cię od presji. A w tym czasie my…
— To nic nie da, rozumiesz? — Laker jak oszalały walił pięścią w automat. — On musi przylecieć. Musi! Nie zatrzymuj go, na litość boską, tylko nie to! Ostrzegli mnie. On musi się tu pojawić, słyszysz?!
— I grzecznie się wystawić, tak?
— Albo on, albo Patrick.
Zaczął mówić o Hartmannie. Z jego ust płynęły potoki słów, których nie był w stanie powstrzymać. Próbował przekazać Slattery’emu wszystko to, czemu go poddano, całą pewność, że Hartmann nie blefuje, cytując jego słowa i starając się jasno przedstawić równanie. Slattery nie próbował mu już nawet przerywać.
— Nie mam wyjścia, rozumiesz? Jeżeli czegoś nie wymyślisz, będę musiał zrobić, co kazał.
— Nie możesz.
— Postaw się na moim miejscu.
W tym momencie włączyła się telefonistka, informując, że czas upłynął. Laker pośpiesznie poprosił o przedłużenie rozmowy na koszt Slattery’ego, na co ten bez wahania się zgodził.
Kiedy wreszcie zostali na linii sami, rozległ się lodowaty głos Slattery’ego:
— Posłuchaj, Sam. Chcę, żeby jedno było jasne. Jeszcze raz cię tak poniesie i odkładam słuchawkę. Zrozumiałeś?
— Nie odważyłbyś się — warknął Laker. — Ty nas w to wpakowałeś, więc teraz wyciągnij.
— Łatwo ci powiedzieć.
— Tak? — Trząsł się ze wściekłości. — Więc zapamiętaj sobie, że jeżeli Patrickowi coś się stanie, poruszę niebo i ziemię. Odpowiesz za to. Osobiście. Postaram się. Więc lepiej coś wymyśl. I to coś skutecznego.
— Na przykład?
— A skąd ja mam, do diabła, wiedzieć? Przecież chyba nie jesteś bezsilny? — Umilkł z nadzieją, ale nie doczekał się odpowiedzi. — A może jednak?
— Zrobię co tylko w mojej mocy. Ale to trudna sprawa.
— Nie masz mi nic więcej do zaproponowania?
— Na pewno nie od ręki.
Laker wpatrywał się dziko w trwającą w sklepie pantomimę. Obok budki czekała kobieta w futrze. Slattery mówił właśnie coś o improwizacji. Mimo pozornej łagodności sprawiał wrażenie zaniepokojonego, a jego żargon był nieznośnie sterylny. Coraz bardziej przerażony Laker wykrzyknął:
— Co zamierzasz?
— Dobry Boże — odparował Slattery — czego ty ode mnie wymagasz? Przecież nie mogę ci obiecać cudów. A nawet gdybym mógł, na pewno nie byłbym takim idiotą, żeby to rozgłaszać.
Kobieta zastukała w szybę. Laker odwrócił się do niej plecami.
— Nie zatrzymuj Frenzla. Chcę, żeby się tu zjawił. Dzisiaj.
— Posłuchaj…
— Jest moim jedynym zabezpieczeniem.
— Sam, posłuchaj…
— To ty posłuchaj — wrzasnął Laker, tracąc panowanie nad sobą. — Frenzel ma się tu zjawić.
Na linii coś zatrzeszczało.
— Będę w kontakcie — powiedział Slattery.
— W jaki sposób?
— Przez Ritchiego Jacksona z ambasady.
— Nie mogę tam iść. Czy do ciebie nadal nic nie dociera?
— Nie możesz zadzwonić?
— To zbyt wielkie ryzyko.
Kobieta znowu zastukała, tym razem mocniej.
— Hartmann powiedział, że Patrick i ja przestaliśmy być członkami społeczeństwa — wykrzyknął Laker niemalże histerycznie. — Twierdził, że z powodów, o których nie mam zielonego pojęcia, nie zechcesz kiwnąć w tej sprawie palcem. Skoro więc nie chcesz albo nie możesz działać, sam się tym zajmę. Będę musiał zrobić, co mi kazali, i nawet nie próbuj mnie powstrzymać. Zostaw wiadomość w Metropolu. W Metropolu. Jeżeli do osiemnastej nic nie przyjdzie, będę wiedział, na czym stoję. I jak mi Bóg miły, kiedy nadejdzie odpowiedni moment, postaram się, żebyś za to odpowiedział…
Krzyczał dalej, wyrzucając z siebie coraz bardziej nieprawdopodobne groźby. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że rozmawia sam z sobą. Jak ktoś nikczemnie zdradzony, odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki.
— No proszę! — powiedziała kobieta z sarkazmem. Wściekły i oszołomiony stał pośrodku pełnego ludzi, gwarnego sklepu. Jeżeli dotąd miał jakieś złudzenia, prysnęły one jak bańka mydlana. Były jednak także pewniki, sprawy równie realne, jak ocierający się o niego klienci: pokój na trzecim piętrze, problem dziewczyny, karabin, który musiał odebrać z banku.
Sprzedawca spojrzał na niego pytająco.
— Nic — mruknął Laker. — Nic.
Odwrócił się dziwiąc, jak na Boga mógł być tak nierozsądny, żeby wymówić na głos nazwisko Frenzla.
Wrócił tą samą drogą, wspiął się po schodach ewakuacyjnych, po czym zszedł na parter, cicho otworzył drzwi frontowe i wyszedł na ulicę. Po kilku krokach zatrzymał się, żeby zapalić papierosa, i rozejrzał na boki. Nikogo nie zauważył, tym razem nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że jest śledzony. Na skrzyżowaniu zaczekał na zmianę świateł, po czym ruszył do wejścia do Metropolu. Hotel miał kształt mocno rozwartego V, a wzdłuż jego ramion panował wielki ruch. Przecisnął się między samochodami, stojącymi jeden przy drugim przed wejściem, i wszedł do hallu wyłożonego puszystym dywanem.
Wysoka blondynka w recepcji uśmiechnęła się uprzejmie, szukając wskazówki, w jakim języku będzie zaraz rozmawiać.
— Chciałbym się dowiedzieć o pana Frenzla.
— Zechce pan powtórzyć?
— Frenzel, Rudolf Frenzel.
Zajrzała do księgi gości, przesuwając długim szkarłatnym paznokciem po kolejnych nazwiskach.
— Frenzel — powtórzyła, żeby nie zapomnieć.
— Zgadza się.
— Pan Frenzel ma dopiero przyjechać. Dzisiaj po południu.
Laker spojrzał na paznokieć, który zatrzymał się przy numerze pokoju. 68. W wyobraźni zamajaczyła mu twarz Hartmanna, który po raz kolejny dotrzymał słowa.
— Nie sądzę, żeby pan Frenzel już tu był. Goście zwalniają pokoje dopiero w południe. Ale mogę sprawdzić.
— Nie, dziękuję.
— Może więc zostawi pan wiadomość?
— Nie. — Laker pokręcił głową. — Dziękuję — powtórzył i wyszedł.
Wiedział, że recepcjonistka na pewno go zapamięta, ale jeszcze nie zaczął zwracać uwagi na takie szczegóły. Wciąż próbował wyciągnąć jakieś wnioski z tonu Slattery’ego, z faktu, że zareagował tak spokojnie i właściwie wcale nie starał się go przekonać, że coś wymyśli. Najbardziej zaś niewiarygodne było to, że głównym zmartwieniem Slattery’ego wydawał się los Frenzla. Nikt inny nie był w stanie założyć Hartmannowi suplesu, a bez tego koniec mógł być tylko jeden. „Nie chciałbym się znaleźć na miejscu Londynu. Nikt nie lubi, kiedy go upokarzają, a już Londyn najmniej. Ale przecież gdybym był na miejscu Londynu, nic bym nie wiedział o całej tej historii, prawda, panie Laker? Nie byłby pan aż takim idiotą, żeby im powiedzieć o Rudolfie Frenzlu. Chyba się nie mylę?”
Przez chwilę Laker szedł na oślep, prosto przed siebie, dręczony przez stare i nowe obawy, modląc się, żeby Slattery zaczął działać, a jednocześnie bojąc się jakiegoś kiksu, który zamiast pomóc, mógł doprowadzić do katastrofy. Nigdy do końca nie utracił wiary w możliwości Slattery’ego, teraz jednak był tego bliższy niż kiedykolwiek dotąd. Jednakże jego nienawiść była skierowana przeciwko Hartmannowi — Hartmannowi, który wiedział, jak doprowadzić człowieka do śmiertelnej furii, który wybrał ofiary i wyznaczył godzinę zero. Ten człowiek zasługiwał na los, który szykował dla innych.
Jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów za nim szedł człowiek w ciemnym płaszczu. Laker odniósł wrażenie, że widział go w Metropolu, nie był jednak pewien, a wolał nie eksperymentować.
„W porządku — pomyślał tylko. — W porządku. A więc wiesz, po co tam poszedłem…”
Minęła dziesiąta i banki były już otwarte, mógł więc iść po karabin; musiał. W dalszym ciągu był marionetką. Nic się nie zmieniło.
Wysiadł z taksówki na Sunderspladsen, zadbanym brukowanym placu z fontanną pośrodku. Niemal cały jeden bok zajmował kościół, przeciwległy zaś budynki należące chyba do magistratu. Żeby się tam dostać, musieli przejechać przez most. Filia Copenhagen–National zajmowała jeden z narożników. Laker zapłacił za kurs, wszedł do środka i siląc się na niedbałość, poprosił — podając się za George’a Marshalla — o otwarcie sejfu. Kolejny kamień milowy na drodze do wykonania zlecenia. I znowu żadnych przeszkód. Urzędnik zaprowadził go do skarbca, przekręcił klucz w jednym z zamków schowka, po czym dyskretnie się wycofał. Laker wyjął klucz i otworzył stalowe drzwi. W środku znajdował się wąski czarny futerał — długi mniej więcej na trzy stopy, wysoki na dziesięć, może dwanaście cali. Nie był nowy — obicie ze sztucznej skóry zdążyło się już w niektórych miejscach poprzecierać. Laker wyjął go i zaniósł do jednej z kabin w drugim końcu skarbca. Ku jego zdziwieniu był zamknięty tylko na zatrzaski. Otworzył je i podniósł wieko.
Broń spoczywała w zagłębieniach wyłożonych żółtym aksamitem — kolba, lufa i celownik optyczny — wszystkie części oddzielnie. Nie dotykał ich. Wyglądały nieskazitelnie: gładkie drewno, cieniutka warstwa oleju na granatowoczarnym metalu, kapturki ochronne na obu końcach lunety, wszystko to lśniło w świetle żarówek. W zagłębieniu w prawym górnym rogu znajdowało się brązowe pudełko. Laker otworzył je; było w nim to, czego się spodziewał: zawinięte w bawełnę naboje. Chyba dwanaście. Do pokrywy przyklejono kopertę z napisem w języku niemieckim: „Klucz”. Laker wyjął go, zamknął futerał, schował klucz do kieszeni i wyszedł z kabiny.
— Rozumiem, że zabiera pan, hm… kasetkę ze sobą? — spytał urzędnik, kiedy go zawołał.
— Tak.
— Oczywiście. — Miał wyraźną skłonność do nadskakiwania klientom. — Ale nie rezygnuje pan ze schowka?
— Nie.
— Dobrze. — Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz, posyłając Lakerowi konspiracyjny uśmiech. Nie trzeba było niczego podpisywać, urzędnik zanotował po prostu datę obok numeru skrytki w specjalnej księdze. — Dziękuję panu.
Wrócili na górę. Skinienie głowy, jeszcze jeden uśmiech i wreszcie rozstanie. Laker trochę się spocił, a na jego twarzy malowało się napięcie. Futerał okazał się cięższy, niż sugerował jego wygląd. Wyszedł na plac, teraz już uzbrojony, ale równie niezauważalny jak muzyk w drodze na próbę albo komiwojażer taszczący komplet próbek oferowanego przez siebie towaru.
Nie było jeszcze nawet wpół do jedenastej. Pozostało mu tylko czekać i mieć nadzieję, było jednak stanowczo za wcześnie na powrót do mieszkania. Musiał znaleźć sobie zajęcie na najbliższe parę godzin. Dziewczyna była jedyną poważną skazą na misternym planie Hartmanna. Idąc przez plac Laker po raz kolejny zdał sobie sprawę, jak wiele zależy od tego, czy uda mu się nad nią zapanować. Kłamstwa, pochlebstwa, łagodna perswazja, a nawet użycie siły — wszystko to było dopuszczalne. Za wszelką cenę musiał zdobyć ten pokój.
Nie był pewien, czy ktoś go śledzi, zrezygnował jednak z jakichkolwiek prób zgubienia ewentualnego ogona. Jeżeli rzeczywiście ktoś za nim szedł, musiał to być albo zupełny amator — nieskuteczny i bez wyczucia — albo wysokiej klasy profesjonalista. Po niedługiej chwili Laker wszedł na bulwar. W lustrze wody odbijały się białe poranne chmury. Przystanął, postawił futerał na ziemi i zaczął się wpatrywać w swoje falujące odbicie.
Coraz bardziej się upewniał, że Slattery go zawiedzie. Chyba już po raz setny wrócił myślami do spotkań przy Manchester Square i w Mitrze, przerażony entuzjazmem i niedomówieniami, którym dał się wtedy zwieść. Gdyby od początku mówił stanowczo „nie”, pewnie nigdy by się nie dowiedział, że Karen żyje i oszczędziłby sobie w ten sposób zarówno bolesnej rany, jak i bezlitosnego szantażu, którego padł ofiarą. Kiedy on ulegał namowom, Karen była już w sieci — równie bezradna jak on i Patrick obecnie. Slattery powinien był o tym wiedzieć; to w końcu jego działka.
Teoretyzowanie nie miało teraz sensu, ale pytania uparcie powracały, przebijając się przez pokłady wściekłości i rozpaczy i zrzucając winę na długie lata oszustw, które stępiły w Slatterym dawną zdolność rozróżniania najdrobniejszych szczegółów i czytania pomiędzy linijkami. Sytuacja, w której znajdowała się Karen, musiała mu się wydać przynajmniej podejrzana. Tymczasem Slattery uznał za stosowne jedynie podać mu awaryjny numer telefonu w Lipsku, a i to zrobił w taki sposób, jakby chciał przeprosić, że w ogóle wpadła mu do głowy możliwość wystąpienia jakichkolwiek komplikacji.
Laker wpatrywał się w wodę. Wyrwany z zamyślenia przez rytmiczny stukot pociągu, uniósł głowę i spojrzał na rząd budynków po drugiej stronie rzeki. Ileż fałszu było w beztroskich zapewnieniach Slattery’ego. „Zdrowy rozsądek roztropnej dziewicy…” Tak było wtedy. A teraz? W rozmowie przez telefon był ostrożny, lekko tylko podniecony i stanowczo niewystarczająco poruszony, jakby jeszcze do niego nie dotarło, co zapoczątkował i jak się to miało według Hartmanna skończyć. Niewystarczająco poruszony.
Ruszył dalej, a w miarę jak w myślach zbliżał się do Frenzla, czuł coraz silniejszy lęk. Przypomniał sobie okno hotelowe i otwarte żaluzje. A jeżeli Frenzel je zasłoni, to co? Czy wtedy będzie musiał iść do jego pokoju, stanąć z nim twarzą w twarz? Panika, która przez cały czas czaiła się gdzieś w pobliżu, teraz dopadła go na nowo.
— Dlaczego ja? — powiedział na głos, tonem niemalże obłąkanym. — Dlaczego właśnie ja?
Przechodząca obok para spojrzała na niego ze zdziwieniem i rozbawieniem.
Słońce, przebijające się od czasu do czasu przez chmury, rzucało cień Lakera na chodnik, zniekształcając przy tym futerał, który wydawał się jeszcze dłuższy. Uwięziony we własnych myślach wszedł na jezdnię, nie widząc nadjeżdżającego samochodu, który musiał gwałtownie hamować;
nie słyszał także krzyczącego w jego stronę kierowcy. Wkrótce po obu stronach ulicy pojawiły się sklepy. Wszedł do pierwszej kafejki i zamówił koniak. Potrzebował jego ciepła i mocy. Kiedy tam siedział, uczepił się pomysłu, by wejść w porozumienie z Frenzlem, wciągnąć do współpracy Jacksona z ambasady, prasę oraz policję i spreparować historię, a także kilka zdjęć, które wprowadzą w błąd tego, kto ma poinformować Hartmanna o rezultacie misji. Podobnie jednak jak wszystkie dotychczasowe, pomysł umarł wkrótce śmiercią naturalną.
Beztroski gwar, wesołe rozmowy toczące się przy sąsiednich stolikach wzbudziły w Lakerze złość. Wstał i wyszedł. Zatrzymał się dopiero przed budynkiem redakcji jakiejś gazety, w którego oknach wisiały powiększenia zdjęć z parady wojskowej, a także króla i królowej na spektaklu baletowym. „Wystarczy, panie Laker, że piśnie pan komuś choćby jedno słowo… Awantura? Ależ skąd…” — słowa Hartmanna nie pozwalały mu zapomnieć, że na szali leży życie Patricka. Nadzieja bywa jednak uparta. Bał się ryzykować kolejną wizytę w Metropolu, ale pod wpływem impulsu zatrzymał przejeżdżającą taksówkę.
— Mówi pan po angielsku?
— Trochę. Dokąd pan chce? — Włosy obcięte na jeża, niebieskie oczy, szczęka boksera.
— Do Metropolu.
— W porządku.
— Chcę, żeby pan tam pojechał, spytał w recepcji, czy nie ma żadnych wiadomości na nazwisko Laker, i wrócił tu z odpowiedzią.
— Wiadomości?
— Na nazwisko Laker.
— A pan?
— Ja poczekam tutaj.
Taksówkarz zmarszczył brwi.
— Tutaj?
— Tak.
— Dobra. Ale za dwadzieścia koron.
— Zgoda.
— Płatne z góry.
Laker zapłacił, raz jeszcze powtarzając nazwisko i nazwę hotelu.
— W porządku — powiedział kierowca. — Pięć minut.
Odjechał krzywo się uśmiechając, Laker zaś czekał nerwowo. To nie było rozważne, ale nie widział lepszego wyjścia. Przez chwilę dłuższą od wieczności wpatrywał się w okno wystawowe, skąd spomiędzy butelek sherry mrugał do niego elektrycznymi oczyma czarny byk naszpikowany papierowymi pikami. Obserwował w szybie ruch na ulicy teraz już w stu procentach pewien, że nikt go nie śledzi. Nie mogąc się doczekać powrotu posłańca, zaczął spacerować nerwowo w tę i z powrotem. Kiedy już zaczynał myśleć, że dał się okraść, zza zgrzytającego tramwaju wyłoniła się jego taksówka.
— Żadnych wiadomości.
— Na pewno?
— Na pewno. Nic na nazwisko Laker.
Usta Lakera wykrzywił lekki skurcz. Było jeszcze wcześnie, dopiero za dziesięć dwunasta. Ale mimo wszystko…
— Dzięki — powiedział.
— Nie ma za co. — Na twarzy kierowcy ponownie pojawił się uśmiech. — Nie ta to inna, no nie?
Postanowił dać Slattery’emu jeszcze parę godzin i wykorzystać ten czas na załatwienie kilku spraw oraz poczynienie koniecznych przygotowań. Nie mógł bez końca trzymać się brzytwy o nazwisku Slattery.
Odnalazłszy drogę do hotelu, zbadał teren na zapleczu delikatesów i zmierzył czas potrzebny na dotarcie szybkim krokiem boczną ulicą — tą, którą wypatrzył rano z wyjścia ewakuacyjnego — do najbliższego postoju taksówek. Za pierwszym razem zajęło mu to prawie sześć minut, ale zawierało się w tym omyłkowe wejście w ślepą uliczkę. Druga próba zajęła mu niecałe pięć minut, trzecia zaś — kiedy zaczął skracać sobie drogę na rogach — niewiele ponad cztery. Szybkim krokiem.
Upewniwszy się jeszcze, że postój jest czynny przez całą dobę, pojechał taksówką do biur BEA. Miał do wyboru kilka połączeń; w końcu postanowił lecieć w sobotę o szesnastej trzydzieści, czyli dwie godziny po planowym odlocie Frenzla. Tę część jego duszy, która straciła już wiarę w możliwość odwołania wyroku, ogarnęło przerażenie na myśl o tym, jak wielka będzie przepaść czasowa pomiędzy nie dającym się dokładnie przewidzieć momentem, kiedy Frenzel znajdzie się w celowniku optycznym jego karabinu, a szesnastą trzydzieści w sobotę. To mogło trwać długie godziny, pół dnia, a prawdopodobnie całą noc. Było tyle niewiadomych. Co zrobi po dzikiej ucieczce wyjściem ewakuacyjnym? Schroni się w ambasadzie? Jego umysł nie był w stanie sięgnąć tak daleko, a strach o własną skórę był teraz najmniejszym spośród gnębiących go zmartwień.
Obiad zjadł w ciasnej restauracji w pobliżu Tivoli. Był tam taki tłok, że musiał dzielić stolik z mężczyzną w średnim wieku o wilczym apetycie, czytającym przy jedzeniu gazetę, i dwukrotnie przesuwać futerał, który tamten co chwilę potrącał stopą, uprzejmie przy tym przepraszając.
Nie był głodny i tylko się bawił jedzeniem, wypił za to trzy duże whisky i kilka filiżanek mocnej czarnej kawy. Za kwadrans druga wcisnął kelnerowi w rękę parę koron, prosząc go, żeby zadzwonił do Metropolu. I znów to samo: żadnych wiadomości. Niepokój ponownie wygonił go na ulicę, a ciężki futerał wydawał się namacalnym dowodem na to, że wszystko, aż do samego obłędnego końca, potoczy się zgodnie z planami Hartmanna.
Poszedł tą samą trasą co poprzedniego wieczora. Kiedy zbliżał się do delikatesów, spojrzał najpierw w stronę okna mieszkania dziewczyny, a później dokładnie naprzeciwko. W oknie Frenzla odbijało się złociste słońce.
„Strach potrafi przenosić góry, panie Laker…” Nacisnął dzwonek i pomyślał o Patricku.
— Aha — powiedziała na jego widok. Nic więcej. Samo „aha” pozbawione jakiejkolwiek intonacji.
Zeszła na dół, otworzyła mu drzwi i ruszyli po stromych schodach. Od rana pokój jakby się skurczył. W popielniczce na szafce nocnej tlił się papieros, pościel zaś była w nieładzie. Postawił futerał u stóp łóżka i przykrył go płaszczem. Dziewczyna miała na sobie czarne obcisłe spodnie i sweter w pasy, a na głowie bladoniebieską aksamitną opaskę. Poprzedniego wieczoru była wesoła, gadatliwa i starała się go rozruszać, odprężyć i rozbawić, nie odpłacił jej jednak odpowiednio, toteż najwyraźniej wciąż miała mu to za złe.
Napomknął o kąpieli.
— Proszę — powiedziała, kładąc się na łóżku i sięgając po czasopismo.
Okno w łazience było wąskie i dosyć wysokie. Laker odsunął plastykową zasłonę i wyjrzał na ulicę. Zdziwiło go, jak wyraźnie było widać pokój Frenzla, kiedy do środka wpadło słońce. Dostrzegł nawet wyłącznik światła przy białych drzwiach, przez które Frenzel miał wchodzić i wychodzić. Nie będzie więc musiał rozszyfrowywać gry cieni, a prędzej czy później Frenzel na pewno stanie w oknie, żeby zasłonić albo odsłonić żaluzje, zresztą nieważne po co. Tych parę sekund, parę uderzeń serca, powinno wystarczyć. Cztery okna w lewo gruby łysy mężczyzna wycierał właśnie szkła okularów. Laker wycelował w niego z wyimaginowanej broni. To nie będzie trudne pod warunkiem, że trafi się odpowiednia okazja, że będzie mógł spokojnie czuwać.
Nie poczuł jednak ani odrobiny ulgi. Każda najmniejsza cząstka jego ciała i duszy błagała o ratunek. Za godzinę lub dwie znajdzie jakiś sposób, żeby sprawdzić w Metropolu, czy nie ma dla niego wiadomości, tymczasem musi przede wszystkim umocnić swą pozycję i zrobić coś, żeby czuwanie było możliwe. Wszystko zależało od tego, co powie i jak. Spłukał twarz lodowatą wodą, spojrzał w lustro. Czul się przeraźliwie bezradny i widział swoje odbicie jak przez mgłę. Biznesmen, wdowiec, właściciel domu w Weybridge, w hrabstwie Surrey… w Anglii. A Frenzel? Kim on jest? Frenzel, który nigdy nie pozna Patricka, podobnie jak Patrick nie pozna jego. Co takiego zrobił poza tym, że przeszedł na drugą stronę?… Nie, nie wolno mu myśleć o Frenzlu jak o człowieku. W żadnym wypadku. Musi się skupić na czekającym go zadaniu i znalezieniu sposobu rozwiązania problemu dziewczyny.
Przygładził palcami włosy i wrócił do pokoju, starając się trzymać nerwy na wodzy. Posłała mu obojętne spojrzenie znad czasopisma, po czym powróciła do lektury.
— Byłaś na dworze?
— Nie.
— Tracisz przyjemny dzień.
Wzruszyła ramionami. Usiadł w fotelu i zawiązał sznurowadła. Być może skuszą ją pieniądze, ale najpierw musi jakoś nawiązać kontakt. Chyba mocno jej zalazł za skórę, spoglądała bowiem z cierpką podejrzliwością.
— Gdzie się nauczyłaś mówić tak dobrze po angielsku?
— Co?
— Pytałem, gdzie się uczyłaś angielskiego. Masz świetny akcent.
— W szkole. Tu i ówdzie.
— Dobrze ci idzie — powiedział nieprzekonująco.
— Pracowałam kiedyś w SAS. Sporo mi to dało.
— Latałaś?
— Przez pewien czas.
Sprawiała wrażenie znudzonej, jakby odpowiadała na podobne pytania przynajmniej z tysiąc razy. Laker wypatrywał uśmiechu licząc, że jej wrogość stopnieje, ale nic z tego. Pytał, dokąd latała, jakimi samolotami, gdzie jej się najbardziej podobało, nie słuchając odpowiedzi, ani trochę nimi nie zainteresowany, zajęty rozmyślaniem o sprawach rozgrywających się o mniej więcej trzysta mil od Kopenhagi. Jeżeli nawet udało mu się ją trochę udobruchać, trudno to było zauważyć. Wstał i podszedł do stolika z butelkami, czując, że przez cały czas kipi w nim lawa niepokoju i wątpliwości.
— Napijesz się?
Pokręciła głową, nalał więc tylko sobie. Widząc w jej zielonych oczach cień podejrzenia, pilnował się, żeby nie spojrzeć w stronę okna. Gdyby dał jej czas, na pewno w końcu by zmiękła, ostatecznie to właśnie czułość była towarem, który sprzedawała, a gdyby jej pożądał, dzielące ich lody stopiłyby się z pewnością jeszcze szybciej. Usiadł z powrotem w fotelu i splótł palce wokół szklanki, starając się jak najdokładniej ukryć swe uczucia, nie chcąc pokazać, że się boi.
— Jak było na konferencji? — spytała.
— Dziękuję, wszystko w porządku.
— Nie będzie sesji popołudniowej?
— Nie.
— Chyba nie chcesz mi wmówić, że przyleciałeś do Kopenhagi na jedno poranne posiedzenie.
— Zaczęliśmy wczoraj — skłamał.
— Co to za konferencja?
— Efektywność zarządzania.
Była za dwadzieścia trzecia. Znowu zaczął ją wypytywać, ciężko pracując na uśmiech, który miał być dobrym początkiem. Fundusze Hartmanna jeszcze się nie wyczerpały, a oprócz nich miał własne czeki podróżne — razem dawało to około dwustu funtów. W razie potrzeby gotów był poświęcić całą tę sumę. Miał nadzieję, że za takie pieniądze dziewczyna zgodzi się spędzić noc poza domem, oddając mu pełną władzę nad mieszkaniem aż do następnego popołudnia. Dwieście funtów to całkiem spora suma za tak prostą usługę, powinna się więc skusić.
Dopił whisky, wyciągnął rękę i włączył radio. Uniosła brwi i przyjrzała mu się podejrzliwie.
— Przepraszam cię za wczoraj — powiedział starając się ukryć zdenerwowanie. — Byłem… byłem wykończony. Miałem naprawdę ciężki dzień. Wiesz, jak to jest…
Milczała. Sięgnął po papierosa. Rdzeń jego umysłu płonął, reszta pozostawała niepewna, niespokojna. Jeśli nie uda mu się kupić jej nieobecności, będzie musiał jakoś ją uwięzić. Miał do wyboru albo to, albo opuścić mieszkanie i kręcić się w pobliżu Metropolu do czasu przyjazdu Frenzla, kiedy będzie mógł przystąpić do bezpośredniego, plugawego ataku. Od prawie czterdziestu ośmiu godzin funkcjonował w całkowitej samotności, wypalany od wewnątrz przez udrękę, która niszczyła w nim nadzieję, zdolność do litości, szacunek do samego siebie. To było gorsze niż gorączka, gorsze niż histeria. A jednocześnie dokładnie wiedział, dokąd zmierza, ilekroć zaś zadawał sobie pytanie, jak to możliwe, że szykuje się do morderstwa, kiedy dookoła ludzie prowadzą normalne życie, a ani on, ani Slattery nie mogą im nic powiedzieć, do porządku natychmiast przywoływały go słowa Hartmanna: „W tej grze obowiązują pewne reguły, panie Laker…”
— Anno — odezwał się.
Podszedł do łóżka i usiadł koło niej. Zwróciła twarz w jego stronę, w dalszym ciągu nieufna. Wyjął jej z rąk magazyn i odłożył go na bok.
— Co się stało z twoim uśmiechem?
— Nie mam ochoty się uśmiechać.
— Dlaczego?
Znów wzruszyła ramionami, unosząc je jak pianistka, w taki sposób, że przez chwilę wydawały się bardzo wąskie.
— No, proszę… Skrzywiła się, zaciskając usta.
— To wszystko, na co cię stać?
— Nie jestem maszyną.
— Przepraszam za wczoraj.
— Już to słyszałam.
Nadal wierzył, że to tylko kwestia cierpliwości. Dotknął jej bez cienia czułości, jakby był po prostu jeszcze jednym facetem, którego w pełni zadowoli mechaniczna reakcja.
— Anno — powiedział, czując do siebie pogardę, dążąc jedynie do tego, by wzbudzić w niej współczucie, by poczuła się potrzebna i zechciała go wysłuchać, a potem przyjąć propozycję, którą zamierzał jej przedstawić.
— Co w ciebie nagle wstąpiło? — spytała obojętnie.
Była sztywna, nieugięta. Przejechał dłonią po kremowobiałej szyi, po czym zanurzył ją w miękkich, puszystych włosach. Nie czuł ani odrobiny podniecenia, wykorzystywał ją, a przynajmniej zamierzał to zrobić. Wiedział, że znajdą karabin w jej mieszkaniu, ale nie obchodziło go to, kontrakt nie zezwalał na skrupuły. Teraz liczyło się tylko osiągnięcie celu, ona zaś stała mu na drodze.
Leżała bez ruchu, a jej oczy stały się jeszcze bardziej harde, jakby był jednym z tych, którzy próbują się targować, kiedy jest już po wszystkim.
— Gdzie odbywa się ta twoja konferencja?
— Na Sunderpladsen.
— Gdzie dokładnie?
— Gdzie?
— Tak, gdzie?
— Koło banku.
Odwróciła wzrok. Głośnik radiowy wybijał szybki ostry rytm. Powinien był się domyślić, pilnować się. Ale nie. Przejechał palcem po jej ustach.
— Kłamiesz — odezwała się po kilku chwilach.
— Kłamię?
— Nie ma żadnej konferencji.
— Bzdura.
— Przynajmniej nie na Sunderspladsen.
— Ależ oczywiście, że jest. — Zmusił się do śmiechu.
— Sprawdziłam to.
Odepchnęła jego ręce, w jej oczach zaś pojawił się złowrogi błysk gniewu. Laker usiadł, czując w piersiach ostre ukłucie.
— Posłuchaj — zaczął. — To po prostu idiotyczne.
— Wcale nie.
— Co ma do rzeczy jakaś konferencja?
— Nie ma żadnej konferencji.
— W porządku. Niech ci będzie. Tylko jakie to ma znaczenie?
— Ma.
— Niby jakie?
Przetoczyła się na drugą stronę łóżka, wstała, sięgnęła po papierosy, wyjęła jednego i zapaliła. Obserwował ją bez słowa, nie będąc w stanie poukładać myśli.
— Chcę, żebyś się stąd wyniósł.
— Dlaczego?
— Po prostu chcę.
— Posłuchaj…
— Mogę ci zwrócić pieniądze.
— Nie są moje.
— To oddasz je temu, kto zapłacił. — Jej nozdrza drżały. Instynkt ostrzegał ją — nie mogło być mowy o niczym innym — żeby się nie dała wplątać w coś, co wyczuwała, ale nie potrafiła zrozumieć. — Nie chcę cię tu więcej widzieć.
Wstał.
— Chyba oszalałaś.
— Być może.
— Naprawdę oszalałaś.
— To moja sprawa.
— Anno — powiedział rozpaczliwie. Wziął ją w ramiona i zaczął gwałtownie obmacywać, w sposób, jaki z pewnością znała najlepiej, szukając ustami jej ust. — Ty chyba postradałaś zmysły.
Wyrwała się z jego objęć.
— Mówię poważnie. — Sięgnęła na półkę po zwitek banknotów. — Masz — syknęła wściekle.
— Nigdzie stąd nie pójdę — odparł ochryple. — Nie wyrzucisz mnie. Nie możesz.
— Mogę i zrobię to.
Rzuciła w niego pieniędzmi i ruszyła ku drzwiom. Chwycił ją za ramiona w tym samym momencie, kiedy banknoty rozsypały się wokół jego głowy.
— Na litość boską, bądź rozsądna.
— Puść mnie!
Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że ta awantura rodem z kiepskiego filmu skończy się dla niego katastrofą. Gdyby się tak nie szarpała, może zdołałby się opanować i jakoś ją uspokoić — przynajmniej uspokoić. Ona jednak zionęła nienawiścią, kopała go po kostkach, a jej głos stawał się z każdą sekundą coraz głośniejszy, wbijając się w jego mózg niczym nóż. Spoliczkował ją, przerażony jej zachowaniem, wiedząc, że za wszelką cenę musi ją powstrzymać. Splunęła mu w twarz, nie przestając kopać.
— Uspokój się! — krzyknął. — Nie bądź idiotką! Nie bądź…
Była silna i wściekła jak osa. Zatoczyli się na stół i wszystkie butelki poleciały na ziemię. Uwolnił jedną rękę i ponownie uderzył, mocno, prosto w kość policzkową. Wrzasnęła. Próbował ciągnąć ją w stronę łóżka, wyrwała się jednak, a jej otwarte czerwone usta z każdą sekundą przybliżały śmierć Patricka. Ogarnięty paniką nie był w stanie myśleć o niczym innym. Szedł za nią, demolując po drodze zagracony pokój. Konwulsyjnym ruchem chwyciła butelkę. Skoczył w jej kierunku, zasłaniając się przed ciosem, zanim jednak zdążył ją powstrzymać, wyrzuciła butelkę przez zamknięte okno. Przez moment stali bez ruchu, dysząc, aż w końcu rozległ się najpierw brzęk tłuczonego szkła, a zaraz potem czyjś krzyk z ulicy. Dziewczyna podbiegła do okna i raz jeszcze wrzasnęła przeraźliwie, trzymając się za głowę.
Laker nie był w stanie się poruszyć. Kompletnie oniemiały patrzył, jak odeszła od okna i usiadła na poręczy fotela, drżąc na całym ciele i szlochając. Żołądek podszedł mu do gardła.
— Wynoś się stąd — jęknęła. — Wynoś się. Usłyszał jakieś głosy z ulicy, a potem odgłos kroków na schodach. Osłupiały, nie był w stanie myśleć.
— Coś ty zrobiła — usłyszał własny głos. — Chryste, coś ty zrobiła.
Rozległo się walenie do drzwi. Dziewczyna pobiegła otworzyć. Wszedł umundurowany policjant, a za nim jeszcze jeden — dwóch olbrzymów, którzy zdawali się wypełniać cały pokój. Zamienili kilka zdań z dziewczyną, po czym dali mu znak, że ma wyjść. To jedno zrozumiał, ale nic więcej. Był przekonany, że po prostu ma się wynosić, wziął więc futerał z karabinem, płaszcz i walizkę. Z ręką przy szybko puchnącym policzku dziewczyna cofnęła się, kiedy ją mijał. Przystanął i próbował coś powiedzieć, nie był jednak w stanie wydusić z siebie choćby słowa.
Wyższy z policjantów wypchnął go na klatkę schodową. Dopiero wtedy albo nawet jeszcze później — na schodach — dotarło do niego, że jest aresztowany.
Przerażony i oszołomiony opierał się o boczną ścianę wiozącej go furgonetki. Kiedy wychodzili, wszędzie dookoła stali gapie — na klatce schodowej, pod domem, u wejścia do delikatesów — wszyscy patrzyli, jak prowadzą go chodnikiem. Bezsilny i bezwolny, nie próbował protestować i nawet teraz, kiedy siedział pomiędzy dwoma policjantami w okratowanej części radiowozu, nie był w stanie zebrać myśli, wciąż mając w uszach wibrujący krzyk dziewczyny. „Dokąd mnie wieziecie?” — pytał tylko od czasu do czasu, oni jednak albo go nie rozumieli, albo nie mieli ochoty odpowiedzieć.
Gdy się zatrzymali, kierowca otworzył tylne drzwi i Laker wysiadł, ściskając w dłoniach płaszcz, walizkę i futerał. Jeden z policjantów próbował chwycić go za ramię, on jednak się wyrwał. Zaczynał reagować.
Weszli po kamiennych schodach, minęli dwuskrzydłowe drzwi i znaleźli się w jaskrawo oświetlonym hallu, skąd odchodziły na boki liczne wąskie korytarze.
Zaprowadzili go za metalową barierkę, kazali się zatrzymać przed kontuarem i przez chwilę rozmawiali z siwowłosym oficerem dyżurnym.
— Jak pan się nazywa? — spytał w końcu policjant łamaną angielszczyzną, wyrywając energicznym ruchem kartkę z notesu. — Nazwisko?
Laker wpatrywał się w niego, zdruzgotany, a jego myśli ruszyły w obłędny taniec i poczuł, że się strasznie poci.
— Nazwisko?
— Laker.
— Imię?
— Samuel.
— Anglik? Amerykanin?
— Anglik… Niech pan posłucha… chyba nie zamierzacie mnie tu trzymać?
— Paszport?
— Co?
— Jest paszport?
Laker sięgnął do wewnętrznej kieszeni, omal przy tym nie wyciągając zdjęcia Frenzla. Kątem oka dojrzał jego zaskoczoną twarz i ten widok jeszcze bardziej go przygnębił. Nad głową policjanta paliło się zimne, ostre światło i nagle poraziła go myśl, że ktoś może wpaść na pomysł, by sprawdzić, co jest w czarnym futerale.
— Będzie grzywna?
W odpowiedzi policjant zacisnął usta i zaczął przerzucać kartki paszportu, przyglądając się uważnie pieczęciom i wizom.
— Jeżeli tak, jestem gotów i mam odpowiednie środki, żeby zapłacić. Gotów też jestem pokryć ewentualne szkody. — Zawahał się. Wciąż miał przed oczyma tę bójkę i w żaden sposób nie potrafił pojąć, jak w ogóle mogło do niej dojść. Przecież nie było wystarczającego powodu. To dziewczyna ją sprowokowała, niemalże sfabrykowała. Otarł twarz, opętany przez myśl, ile go to kosztowało i ile jeszcze może kosztować. Zegar na ścianie wskazywał minutę, może dwie po trzeciej.
— Zaszło nieporozumienie. — Laker oparł się o kontuar. — Fatalne nieporozumienie. Tamto okno zostało stłuczone przypadkowo… — Przełknął głośno ślinę. — Jeżeli tylko zechce mnie pan wysłuchać, wszystko wyjaśnię…
Paszport powędrował na bok.
— Niech zaczeka — odezwał się dyżurny. — Niech pan zaczeka — poprawił się.
— Na co?… Jak długo?
— Długo?
— Kiedy mnie wypuścicie? Kiedy będę mógł odejść?
— Nie odejść. Czekać.
— Tak, ale jak długo?
Milczenie.
— Niech no pan posłucha… — wykrzyknął i natychmiast umilkł, dostrzegł bowiem cień irytacji we flegmatycznym dotąd spojrzeniu policjanta. — Czy jestem oskarżony? — spytał nieco ciszej. — A jeżeli tak, to o co?
— Oskarżony?
Z całym spokojem, na jaki było go stać, Laker kontynuował:
— Jeżeli jestem aresztowany, domagam się natychmiastowego kontaktu z ambasadą brytyjską. Z panem Jacksonem. Z panem Jacksonem z ambasady brytyjskiej, rozumie pan?
Wyglądało na to, że nie bardzo. Laker przechylił się przez kontuar, wziął ołówek i odwrócił notatnik w swoją stronę. Jackson — napisał. — Ambasada Brytyjska.
— Tak?
Policjant pokiwał głową.
— Rozumiem — powiedział. — Ale teraz czekać.
Laker stłumił w sobie kolejny oszalały protest. Z płaszczem zarzuconym na futerał z bronią, ruszył posłusznie za strażnikiem, skręcił w jeden z korytarzy i wszedł tam, gdzie mu kazano. Okno było wprawdzie zakratowane, ale pokój wyglądał raczej na gabinet do przesłuchań niż na celę. Stał w nim stół i kilka metalowych krzeseł, ściany były wyłożone kremową tapetą, podłoga zaś czerwonym linoleum. Okno wychodziło na dziedziniec wypełniony samochodami. Laker postawił bagaże na podłodze i usiadł przy stole, drżąc tak bardzo, że miał poważne problemy z zapaleniem papierosa. Po raz kolejny przeżywał od początku każdą sekundę awantury, która udaremniła podstawowe założenia planu Hartmanna; był nadal czerwony na twarzy i czuł, jak po plecach spływa mu pot — na przemian gorący i lodowaty.
Wszystko spartaczył. Nie miał wątpliwości, że mieszkanie dziewczyny jest spalone; zostało mu więc tylko jedno rozwiązanie — przyprawiające o mdłości już na samą o nim myśl, a jednak tym bardziej nieuniknione, że groźba Hartmanna wydawała się obecnie jeszcze bardziej natarczywa niż kiedykolwiek dotąd. Otrząsnął się. Kiedy tylko uda mu się stąd wydostać, musi natychmiast przystąpić do dalszych przygotowań, tłumiąc jakiekolwiek uczucia, zachowując się jak polujące zwierzę, nie idąc już wobec sumienia nawet na to drobne ustępstwo, by zachować odległość ulicy i ograniczyć się do bezosobowego naciśnięcia spustu.
Po chwili wstał, podszedł do drzwi i nacisnął na klamkę. Okazało się, że są otwarte. Wyjrzał na korytarz, nie czuł jednak pokusy ucieczki. Byłoby to szaleństwem. Wszystkie wyjścia okazałyby się na pewno strzeżone, a poza tym zabrano mu paszport. Wiedział jednak, że musi jak najszybciej skontaktować się z Jacksonem — nie tylko po to, żeby tamten załatwił jego uwolnienie, lecz przede wszystkim dlatego, że za jego pośrednictwem mógł nawiązać kontakt ze Slatterym. Kto wie, może był to teraz jedyny sposób?
Slattery’emu zostały niecałe trzy godziny; szósta po południu była terminem ostatecznym i nieodwołalnym. Jeżeli do tego czasu nie uda mu się czegoś wymyślić, Frenzel będzie musiał zginąć. Oto co strach może zrobić z człowiekiem. Hartmann osiągnął to wszystko za pomocą gróźb i argumentów podtrzymywanych siłą złożonej obietnicy.
W ciągu następnych trzydziestu minut nerwy kilkakrotnie prowadziły Lakera do drzwi. Raz mijała je młoda dziewczyna, niosąca jakieś teczki, która na jego widok uśmiechnęła się z życzliwym zainteresowaniem. Krótko potem przeszedł oficer z dwoma cywilami; ci całkiem go zignorowali. Za dwadzieścia czwarta do pokoju wszedł policjant z filiżanką herbaty. Laker był zbyt zniecierpliwiony czekaniem, żeby się zdziwić.
— Czy ambasada brytyjska została zawiadomiona?… Czy pan Jackson jest już w drodze?
Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. Nawet kiedy wybiegł na korytarz, próbując przekonać policjanta, żeby sprowadził kogoś lepiej władającego angielskim albo niemieckim, jedyną odpowiedzią były gesty, wzruszenia ramionami i powtarzane w kółko „Wkrótce”.
Gdyby nie karabin, pewnie popędziłby z awanturą do kontuaru przy wejściu i nic by go nie było w stanie powstrzymać. Obawiał się jednak, że urządzając taką scenę naraziłby się na otwartą wrogość policjantów. A gdyby przypadkiem wpadli na pomysł, żeby wziąć odwet rewidując jego bagaż oraz kieszenie, natychmiast znalazłby się w centrum zainteresowania i zamiast spokojnie czekać, musiałby odpowiadać na pytania, na które przecież nie mógł im udzielić zadowalających odpowiedzi. Efektem byłoby zapewne wszczęcie oficjalnego śledztwa, a to pozwoliłoby im trzymać go pod kluczem praktycznie bez końca. Wyjaśnienie obrzydliwej awantury z dziwką to jednak całkiem coś innego niż konieczność tłumaczenia, skąd w jego bagażach wzięła się broń snajperska.
Żeby zminimalizować uczucie odcięcia od świata, zostawił drzwi na korytarz otwarte. Minęła czwarta. Nie był w stanie usiedzieć w jednym miejscu, a jego myśli skakały niczym konik polny pomiędzy przeszłością a przyszłością. Dziesięć po czwartej ten sam policjant co poprzednio przyszedł po filiżankę.
— Wkrótce — powiedział, kiedy Laker zaczął go naciskać. — Wkrótce.
— Co wkrótce?
— Tak.
Skinął głową i wyszedł. Jezu Chryste… Upłynęło następne pół godziny. Nerwy Lakera były napięte do granicy wytrzymałości. Dopiero tuż przed piątą pojawił się ktoś następny. Był to oficer — olbrzymi blondyn o odstających uszach i niespodziewanie miłym sposobie bycia. Laker nie zaczekał nawet, aż zamknie drzwi.
— Jak długo będziecie mnie tu trzymać?
— To właśnie przyszedłem wyjaśnić. — Jego angielski był nienaganny. — To zależy.
— Zależy? Niby od czego?
— Od tego, czy ta młoda kobieta zdecyduje się złożyć na pana skargę.
— Skargę?
— Dokładnie tak. Niestety, nie ma jej w domu i jak dotąd nie udało nam się z nią skontaktować.
— Przecież to absurdalne. Siedzę tu od ponad dwóch godzin.
— Zdaję sobie z tego sprawę.
— Czy jestem aresztowany?
— Nie.
— A o co może mnie oskarżyć?
— O czynną napaść.
— Załóżmy, że to zrobi — co wtedy?
— Zostanie pan przesłuchany, a potem zwolniony za poręczeniem. Zatrzymamy jednak pański paszport.
Laker jakoś nad sobą zapanował.
— Kiedy mnie tu przywieźli, prosiłem o kontakt z panem Jacksonem z ambasady brytyjskiej…
— Zawiadomiliśmy jego biuro.
— Przyjedzie?
— Tego nie potrafię panu powiedzieć. Wiem tylko, że został zawiadomiony.
Oficer odwrócił się i ruszył do wyjścia. Laker czuł, jak pulsują mu skronie.
— Przecież nie możecie mnie tu trzymać w nieskończoność.
— Oczywiście, że nie.
— Więc jak długo jeszcze? Do jutra?
— To raczej mało prawdopodobne.
— Czy nie zechciałby pan wyrażać się nieco precyzyjniej?
— Mówiłem już panu — to zależy. Właściwie powinni byli przywieźć tę kobietę razem z panem. Taka jest normalna procedura. Miałaby wtedy możliwość zażądać, żebyśmy podjęli działania mające na celu ochronę jej praw, panu zaś zostałoby oszczędzone to zbędne opóźnienie. — W drzwiach odwrócił się jeszcze, jakby chciał pokazać, że współczucie nie jest mu obce. — Z drugiej jednak strony, tak chyba będzie lepiej. Być może ta dziewczyna dojdzie do wniosku, że nie warto bić piany — czy tak to właśnie określacie? Osoby jej pokroju rzadko się na coś takiego decydują.
Około siódmej dostał coś do zjedzenia, wcześniej zaś młody policjant przyniósł mocno podniszczony numer „Reader’s Digest”. Oni naprawdę chcieli dobrze. Laker nie tknął ani jednego, ani drugiego. Niebo ciemniało niezauważalnie, a większość samochodów zaparkowanych na dziedzińcu odjechała. Dwukrotnie, cokolwiek nierozsądnie, opuścił pokój i poszedł do hallu wejściowego, gdzie wypytywał o dziewczynę i Jacksona, a za drugim razem domagał się nawet, żeby zadzwonili do ambasady w jego obecności. Kamienny spokój pełniących służbę i ich uparte, drobiazgowe trzymanie się obowiązującej procedury coraz bardziej sprawiało wrażenie jakiegoś groteskowego spisku.
Tymczasem Frenzel na pewno wprowadził się już do Metropolu, Slattery natomiast zawiódł na całej linii i nawet nie przekazał mu żadnej wiadomości. Ten sam Slattery, który przed Mitrą mówił: „Żadnych wzajemnych pretensji, Sam. Ani teraz, ani nigdy.” Jackson też przepadł jak kamień w wodę. Niewiarygodne, niewybaczalne. Laker kiwał się na krześle z mocno zaciśniętymi powiekami, przeklinając, niczym w delirium, ten odległy zdawałoby się o całe życie dzień, w którym los zetknął go z kobietą w żółtej sukience, dzieckiem w wózku i pędzącą w ich stronę ciężarówką.
Z nadludzkim wysiłkiem zebrał się w sobie, wiedząc, że jakiekolwiek pytania nie mają teraz sensu. Postanowił uzbroić się w cierpliwość i starać się nie myśleć o tym, na co tak cierpliwie czekał. Wyjął jednakże zdjęcie Frenzla i wpatrywał się w nie — obojętny, wyprany z uczuć, zastanawiając się, po co się obaj urodzili.
Kiedy Jackson w końcu się zjawił, było dwadzieścia pięć po ósmej. Laker domyślił się, że to on, usłyszawszy bardzo angielskie „Tędy?”, które zwiastowało jego nadejście. Tuż potem otworzył drzwi — jasnowłosy, mniej więcej w wieku Lakera, ubrany w smoking wystający spod nie zapiętego płaszcza.
— Dziękuję panu — zwrócił się do towarzyszącego mu policjanta. — Dziękuję bardzo.
Wszedł do pokoju, częstując Lakera profesjonalnym uśmiechem i pozornie zniewieściałym uściskiem dłoni.
— Ritchie Jackson z ambasady — przedstawił się. — Przepraszam, że przychodzę dopiero teraz. Jeśli dobrze się orientuję, trochę tu pana potrzymali.
— Od trzeciej.
— Aż tak długo?
— Tak.
— Jest mi naprawdę przykro. Ale nie miałem o niczym pojęcia. Dziś po południu w ogóle nie było mnie w biurze i dopiero teraz, jakieś pół godziny temu czy coś koło tego, moim wspaniałym współpracownikom przyszło do głowy, że może dobrze by było mnie zawiadomić. Złapali mnie ze szklaneczką w dłoni.
Laker nie był pewien, czy powinien mu wierzyć; chociaż w gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia.
— Trzymają mnie tu z jakichś idiotycznych proceduralnych powodów — stwierdził lapidarnie. — Nie zostałem aresztowany, a jednocześnie nie wolno mi stąd odejść… przynajmniej do czasu, aż wyjaśnią, czy zostanie złożona skarga, czy też nie…
— Już wszystko załatwione — przerwał mu Jackson.
— Rozmawiałem z nimi.
— To znaczy, że jestem wolny?
— Tak. Mają z pana powodu spore wyrzuty sumienia. I słusznie. Nawet nie musiałem ich specjalnie przekonywać. Uznali, że… hmm… ta osoba miała aż nadto czasu, by zgłosić ewentualne pretensje, i zgodzili się uznać sprawę za niebyłą. Na ile zdążyłem się zorientować, była to prawdziwa burza w szklance wody. Tak więc…
Rozłożył ramiona, uśmiechając się niczym magik oczekujący gromkich braw. Tymczasem ulga, jaką poczuł Laker, była ledwie minimalna. Czekał na jakiś sygnał, że Jackson wie, iż nie ma do czynienia z jeszcze jednym turystą, któremu powinęła się noga albo skończyły pieniądze. Tymczasem niczego takiego nie zauważył; Jackson sprawiał wrażenie, że nie ma pojęcia, o jaką stawkę toczy się gra.
— To Slattery kazał mi się z panem skontaktować — powiedział zamykając drzwi.
— Ach, tak… właśnie miałem do tego przejść.
— Tak?
— Mam panu przekazać, że robi wszystko co w jego mocy. — Przerwał na moment. — Tak właśnie powiedział: wszystko co w jego mocy.
Kąciki ust Lakera lekko zadrżały.
— I tylko tyle?
— Jak mi wiadomo, tak. Wie pan, ambasada przesłała mi tę wiadomość akurat w chwili, kiedy piłem zdrowie ambasadora Włoch.
— A kiedy, na miłość boską, ją dostaliście?
— Około piątej.
— I od tej pory nie przyszło nic więcej?
— Nie… Czy mam rozumieć, że coś jeszcze powinno być?
Laker nie był w stanie wydusić z siebie odpowiedzi. Ogarniała go rozpacz. Przez upiorną chwilę cofał się z przerażeniem przed tym, co teraz wydawało się już nieuniknione. Przez cały dzień trzymał się kurczowo ostatniego strzępka nadziei, a teraz koszmaru dopełnił fakt, że o bezradności Slattery’ego dowiedział się z drugiej ręki, z ust zionących ginem, ukazujących w nerwowym uśmiechu rząd małych zębów.
— Powinno? — powtórzył Jackson jak głupiec. — Wy zawsze… — Umilkł, zatrzymując się przed linią boczną pola gry i pozostając tam.
Kompletnie osłupiały Laker chwycił bagaże i płaszcz. Jackson otworzył drzwi i poszli korytarzem do kontuaru, gdzie siwowłosy policjant przerwał na moment spisywanie pijaka i zwrócił Lakerowi paszport.
— Może pana gdzieś podwieźć? — spytał Jackson. — Samochód mam zaraz za rogiem. Oczywiście pod warunkiem, że mi go jeszcze nie buchnęli.
Noc była chłodna, a Jackson prowadził z animuszem.
— Niech pan mnie tu wysadzi — odezwał się Laker oschle, rozpoznawszy plac, na którym poprzedniego dnia wysiadł z autokaru.
— Na pewno tu?
— Tak. Na pewno.
— Może zawieźć pana do hotelu?
Laker pokręcił głową. Przed przednią szybą jaśniał jaskrawy neon.
— Dobrze, jak pan sobie życzy — zgodził się Jackson, wyciągnął dłoń i zmusił się do uśmiechu. — W takim razie jadę odebrać żonę, zanim do reszty zostanie podbita przez Włochów. Cieszę się, że mogłem panu pomóc. Posterunek policji to nie najlepsze miejsce na nocleg. Przykro mi, że musiał pan tak długo czekać. Ale lepiej późno niż wcale.
Laker wysiadł.
— Jak szybko może się pan skontaktować ze Slatterym? — spytał już z chodnika.
— Praktycznie natychmiast.
— W takim razie niech mu pan przekaże, że nie miałem wyboru. Musiałem.
— Tylko tyle?
— Tak. Albo… coś jeszcze.
— Tak?
— Niech mu pan jeszcze powie, żeby pamiętał, że jeżeli Patrickowi coś się stanie, to ja nie nazywam się Wyatt… James Wyatt.
Jackson zmarszczył brwi.
— Może pan to trochę uściślić? Czy to będzie dla niego jasne?
— Będzie.
Głos Lakera drżał, on sam natomiast był dziwnie spokojny. Zaczekał, aż samochód włączy się do ruchu, po czym ruszył przed siebie. Już mu nie zależało, czy ktoś go śledzi, czy nie. Hartmann zwyciężył. Stchórzy i nie zamorduje Frenzla — Patrick zginie. Nie uda mu się — Patrick zginie… Nic się nie zmieniło; nic nie mogło się zmienić. Teraz już rozumiał, że prosił Slattery’ego o niemożliwe. Ten szantaż obejmował ich obu. Ale nigdy nie wybaczy mu tej gruboskórności, zdawkowych odpowiedzi, jawnej obojętności i ciągłych sugestii, że profesjonalistą zostaje się do końca życia, a w związku z tym trzeba sobie radzić samemu.
Siedząc w oknie mieszkania dziewczyny musiałby skorzystać z pierwszej nadarzającej się szansy, nie mając pojęcia, czy trafi mu się następna. Gdyby nie ta awantura, gdyby mógł tam zostać, być może Frenzel by już nie żył, a już na pewno polowanie byłoby w pełnym toku. Teraz mógł zwlekać, czekać na odpowiedni moment i płacić za to strachem. Szedł powoli, rozglądając się za budką telefoniczną, wykonując w myślach skok do chwili, kiedy koła samolotu, którym przyleci Patrick, dotkną pasa startowego Heathrow.
Kiedy w końcu znalazł telefon, była dziewiąta. Minęły trzy godziny z zaplanowanych przez Frenzla dwudziestu. Odnalazł w książce numer Metropolu.
— Recepcja, słucham.
— Czy jest już u państwa pan Frenzel? — spytał. — Rudolf Frenzel… Tak, zgadza się.
Czekał, próbując zebrać odwagę na to, co miało nastąpić niedługo po wstępnym rekonesansie. Słyszał szelest przerzucanych kartek, czyjś kaszel.
— Mówił pan Frenzel, czy tak?
— Zgadza się. Znowu szelest papieru.
— Nie, proszę pana, nie ma u nas nikogo o tym nazwisku.
— Na pewno jest — odparł Laker. — Już się dziś o niego dowiadywałem. — Spirala strachu nakręcała się bardzo powoli. Widocznie samolot miał opóźnienie. Frenzla coś zatrzymało… — Pan Frenzel miał zamieszkać w pokoju sześćdziesiąt osiem. Rudolf Frenzel. Z Paryża.
— A kiedy się pan o niego dowiadywał?
— Dzisiaj rano.
Ponownie szelest kartek, mruczenie pod nosem.
— Ach, tak, już mam. Frenzel. Pokój sześćdziesiąt osiem…
— Dziękuję.
— Ale, proszę pana, rezerwacja została odwołana. O godzinie szesnastej dostaliśmy od pana Frenzla wiadomość, że nie przyjeżdża.
Zanim złapał taksówkę, musiało upłynąć około pięciu minut. Nie pamiętał, jak odwiesił słuchawkę ani jak wychodził z budki. W szale niedowierzania próbował zatrzymać wszystkie przejeżdżające taksówki, machając i krzycząc w ich stronę, aż w końcu jedna stanęła i zawiozła go do Metropolu. Tam zaś kobieta o cichym głosie i ufarbowanych włosach, która na jego pełne rozpaczy zachowanie zareagowała z nienaganną grzecznością, dokończyła dzieła, czyniąc tę rozpacz absolutną.
Odwrócił się ze stężałą twarzą człowieka pokonanego. Podszedł jeszcze do informacji i otępiały jak ktoś, kogo umysł przestał nagle funkcjonować, spytał, czy jest dla niego jakaś wiadomość. I była. Wyrwał kartkę z dłoni mężczyzny przekonany, że Slattery ma wreszcie dla niego choćby ziarno nadziei, wskazówki, instrukcję, a może nawet informację, że zdołał dokonać cudu i Frenzel został zawrócony na wszelki wypadek.
Pośpiesznie rozłożył kartkę. Nie powinien pan był kontaktować się z Londynem. A pod spodem nazwisko nadawcy: Hartmann.
Szedł na oślep, obojętny na mijających go ludzi, przejeżdżające samochody, zielone od ptasich odchodów bajkowe dachy kryjące skąpane w świetle reflektorów budynki. Kiedy poczuł, że jego nogi dłużej nie wytrzymają, wszedł do baru, gdzie siedział bez ruchu, wodząc dookoła nie widzącym wzrokiem, a po jakimś czasie wyszedł, nie tknąwszy whisky, którą nawet nie wiedział, kiedy zamówił. I znowu szedł. W końcu, na jakiejś ławce pod latarnią, rozprostował skrawek papieru, który trzymał zmięty między palcami a rączką futerału z bronią, i raz jeszcze przeczytał niewyraźne pismo tego, kto odebrał wiadomość: „Nazwisko adresata: Samuel Laker. Odebrana przez: Telefon. Godzina: 16.50. — Nagłówki były wydrukowane w trzech językach. — Treść: Nie powinien był pan kontaktować się z Londynem. Nazwisko nadawcy: Hartmann.”
Czytał od nowa i od nowa i w pełnym otępienia mroku jego mózgu z wolna rodził się protest. A ilekroć zwracał się w myślach przeciwko Slattery’emu, natychmiast pojawiał się Hartmann, domagając się prawa do pierwszeństwa, ściągając ku sobie nienawiść, którą zdawał się napawać już od pierwszego spotkania w magazynie sprzętu gaśniczego.
„Pomiędzy panem a mną, panie Laker. Niech pan ani na chwilę o tym nie zapomina…”
Nie panował nad sobą, rozdarty i doszczętnie zdruzgotany zmiął papier w kulkę, czuł pulsujące w głowie poczucie winy i dziką furię. Co go podkusiło, żeby podać Slattery’emu nazwisko Frenzla?! Ale Slattery może poczekać. Slattery to lekkomyślny ignorant, i kiedy przyjdzie czas, za wszystko odpowie. Natomiast to Hartmann jest niszczycielem, sprawcą okropnych czynów, dla którego miłosierdzie i łaska to tylko nic nie znaczące słowa. „W takim razie, żal mi pana” — powiedział, kiedy Laker prosił go o litość dla Karen. Żal to zresztą również tylko słowo.
„Pomiędzy panem a mną, panie Laker…” Niech więc tak będzie. Teraz powstało zupełnie nowe, inne równanie, które doprowadziło Lakera do cichego płaczu. Impuls, który nim obecnie kierował, był jak ohydna, dzika żądza domagająca się spełnienia i głębsza od instynktu samozachowawczego.
Wracał do Lipska.
Pielęgnował w sobie tę nienawiść i pozwalał jej ropieć, licząc, że może ona zdoła stłumić jego ból. Włożył płaszcz, chwycił bagaże i szedł przed siebie aż do następnego baru. Tym razem pił, koncentrując się na swych zamiarach i starając się zagłuszyć setki wspomnień. Pił aż do zamknięcia lokalu — do północy — bardzo dużo i bardzo szybko. A mimo to kiedy wychodził, wciąż trzymał się pewnie na nogach.
Wiedział, że z jakimikolwiek działaniami musi się wstrzymać do rana. Najwcześniej o dziewiątej będzie mógł załatwić kolejną kartę wstępu na Targi, o tej samej godzinie otworzą kasy biletowe w terminalu. Pomimo ogromnej ilości alkoholu, który w siebie wlał, oraz bólu, którego ów alkohol nie był w stanie stłumić, o sprawach najistotniejszych myślał jasno i efektywnie. W pewnym momencie poszedł do parku i przez jakiś czas stał nad stawem — całkiem sam, z wyjątkiem pary ukrywających się przed światem kochanków. Ulice z wolna pustoszały; miał ich coraz więcej tylko dla siebie. Nikt nie skradał się w bezpiecznej odległości, co dowodziło, że Hartmann skończył z nim raz na zawsze, mogło oznaczać… musiało oznaczać… Laker wierzył mu. Od samego początku ani na moment nie przestawał mu wierzyć. Dla Hartmanna gotów był zabić, nie było więc powodu, żeby akurat teraz zwątpił w jego prawdomówność. „Na wszystko, co dla pana święte, panie Laker…”
Szedł przez noc, a w najmroczniej szych otchłaniach jego duszy czaiła się dzika żądza zemsty. Tylko ona mu teraz została.
Niedługo przed świtem znalazł się obok terminalu. Wszedł do środka i usiadł na pustej kanapie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że strasznie bolą go nogi. Wokół kręciły się grupki pasażerów, oczekujących na wczesno — poranne loty. Whisky powoli przestawała działać i Laker czuł, że jest bliski załamania. Mięśnie szczęki drżały mu, jakby zaczynała go ogarniać gorączka. Zamknął oczy czepiając się nienawiści z taką samą siłą, z jaką do niedawna trzymał się nadziei. Terminal powoli wypełniał się pasażerami. Ludzie spacerowali w tę i z powrotem, znudzeni, wyczekujący, z oznakowanym bagażem, studiując przewodniki i czasopisma, szykując się do wyprawy w miejsca dotąd im nie znane albo do powrotu do domu.
Dom. Boże, czym dla niego był teraz dom?
Patrzył, jak grupy pasażerów wychodzą do autokaru. Niezmordowany bagażowy podszedł do jego bagaży, on jednak go powstrzymał.
— Dokąd pan leci, sir?
Laker tylko pokręcił głową. Być może wyglądał na chorego, zagubionego, bezradnego w obcym mieście; a może po prostu siedział tam już zbyt długo.
— Pamięta pan numer swojego lotu?
— Nic mi nie jest — odparł Laker ochryple. — Wszystko w porządku.
Odnalazł stojaki z informatorami. Broszura SAS — u wymieniała czechosłowackiego iła, odlatującego o 12.15 i lądującego na Schónefeld o 13.20. Pozostało tylko dowiedzieć się o dalsze połączenie z Lipskiem. Tak czy owak doleci tam jeszcze przed wieczorem. Wizę otrzyma razem z kartą wstępu na Targi. Jest tylko jedna przeszkoda, której w żaden sposób nie da się obejść, z nią jednak zmierzy się, kiedy nadejdzie odpowiedni moment.
Zabijał czas nie mogąc się doczekać chwili, kiedy wreszcie przystąpi do działania. Na kanapie leżała jakaś gazeta: „Express” z poprzedniego dnia. Przysunął ją bliżej siebie, nawet się nad tym nie zastanawiając. „Porwanie helikoptera na Beachy Head… Franco: «Nie ugnę się»: Zwycięstwo w sondażach…” Przejrzał nagłówki, rzucił okiem na duże ślubne zdjęcie pośrodku strony, na karykaturę Lancastera, a wszystko to wydawało mu się całkiem nierealne. „Albright jest u nas — przyznaje Moskwa… W wydanym wczoraj oficjalnym oświadczeniu — przeczytał — Moskwa poinformowała, że Matthew Albright, wybitny specjalista od spraw chińskich i sowietolog, który przed paroma miesiącami zniknął bez śladu z Departamentu Stanu, znajduje się na terenie Związku Sowieckiego. Chociaż już od maja nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że Albright przeszedł na stronę sowiecką, Moskwa zdradziła miejsce jego pobytu dopiero w dniu dzisiejszym. Podobnie jak w przypadku Pontecorvo, Burgessa, Philby’ego…”
Nazwiska, nazwiska.
Nad ulicą pojawiła się pierwsza smuga świtu. Laker wpatrywał się w nią, rozmyślając o Frenzlu, którego duch miał go prześladować do końca życia. On także zmienił strony, zapewne również stał się bohaterem jakiejś krótkiej notatki, a jego życie zostało postawione przeciwko życiu Patricka.
Wziął bagaże i sztywnym krokiem wyszedł na poranny chłód. „Prowokacja albo konieczność, panie Laker; oto dwa możliwe bodźce. Jest pan teraz narzędziem, które wkrótce zostanie praktycznie wykorzystane.”
Nie. Już nie. Teraz kierują nim jego własna wolna wola i własny wybór — tak jak wtedy w Gardelegen, kiedy Patricka nie było jeszcze na świecie.
Śniadanie zjadł w barze, w którym najwyraźniej zaczynali dzień robotnicy i motorniczowie. Za kwadrans
siódma zapłacił rachunek i wyszedł, a około ósmej znalazł czynny zakład fryzjerski, w którym się ogolił. Plakat w oknie biura podróży zachęcał cały świat do wyjazdu do Lipska na Targi. O wpół do dziewiątej zjawił się w Farimagsgade i tam zaczekał, aż biuro targowe rozpocznie pracę. Punkt dziewiąta wszedł do środka, a niecałe dwadzieścia minut później — po tym jak wypełnił formularz, okazał paszport, uiścił opłatę i otrzymał kartę wstępu — wyszedł.
Urzędniczka w kasie SAS — u była nie mniej usłużna. Sprawdziła, że jego lot ma połączenie z samolotem odlatującym z Schönefeld o 14.40 i lądującym w Lipsku o 15.10. Czy to mu odpowiada? Czeki podróżne? Oczywiście… Z wyglądu w niczym nie przypominała dziewczyny, która raptem dzień wcześniej sprowadziła na niego katastrofę, ale mundur SAS i nieco podobna wymowa sprawiły, że myśli Lakera wróciły do tamtego pokoju, okna po drugiej stronie ulicy i tego, do czego się wtedy przygotowywał i co wtedy nim kierowało. Patrząc, jak dziewczyna wypisuje bilet, po raz kolejny układał elementy rozrzuconej łamigłówki i z całą klarownością retrospekcji widział, że wszystko, co się wydarzyło, było — krok po kroku — nieuchronne. To co zrobił Slattery i to co zrobił Hartmann, wciągało go w tę samą ciemną otchłań zemsty.
Na lotnisko pojechał taksówką i zjawił się tam co najmniej godzinę przed czasem. Po drodze chyba kilkanaście razy sprawdzał zamki czarnego futerału, ale kiedy bagaż zniknął mu z oczu, jego wiara w ich siłę natychmiast zmalała niemal do zera. Było jednak za wcześnie, żeby się tym przejmować; od niebezpieczeństwa dzieliło go jeszcze trzysta mil. Wszedł do hali odlotów i postanowił wysłać depeszę do Slattery’ego, najbardziej jednak gorzkie słowa wydawały się niewystarczające i po kilku nieudanych próbach dał sobie spokój. Nie wysłał też żadnego zawiadomienia do Gale & Watts. Ani do Roundwood. Niczego i do nikogo, bojąc się, że myśląc o przyjaciołach, normalności i o tym, że już nigdy tam nie powróci, mógłby się przypadkiem zawahać albo zrezygnować.
Kiedy zapowiedziano jego lot, ruszył do wyjścia z niewielką garstką innych pasażerów — najwyżej piętnastoma osobami — z których przynajmniej połowę stanowiła jakaś delegacja; wszyscy dobrze się znali i zajęli miejsca zaraz za skrzydłami. Z wyjątkiem kobiety w chustce na głowie, która siedziała tuż przed nim, Laker był całkiem sam; nigdy dotąd nie widział tak pustego samolotu. Był wyczerpany, ale myśli miał klarowne i wyważone, w ryzach utrzymywała je bowiem jego wściekła determinacja.
Patrzył na majaczący w dole pas startowy i budynki lotniska. Samolot wszedł w lekki przechył, a potem powoli wyrównał lot. Laker wyjął kartę wstępu na Targi i zaczął ją przeglądać, szukając w niej wsparcia, odsuwając myśl o zbliżającej się nieuchronnie kontroli celnej. Gdy lecieli nad Bałtykiem, zapadł w niespokojną drzemkę, z której wyrwała go roznosząca kawę stewardesa. Potem już nie spał, obserwując zbliżającą się nierówną linię niemieckiego wybrzeża, a później przesuwające się w dole pola.
Aż do Berlina pogoda była bezchmurna i przez pewien czas Laker spoglądał w stronę Gardelegen i doliny rzeki Aller, wspominając słowa ojca, który często powtarzał, że jeżeli człowiek odwróci się nawet do czegoś plecami, to i tak na ogół jeszcze się z tym spotka, i to nawet wcześniej, niż przypuszcza. Dostrzegał wyraźne podobieństwo między tamtym wojennym hazardem a tym, co robił teraz, między tymi dwoma atakami morderczej pasji; patrzył na kraj niegdyś otwarcie zdeptany i zdobyty, będący teraz terenem łowów wojskowych przedsiębiorców, prowadzących swoją potajemną grę szantażu i śmierci, w której cel uświęca środki i którą rządzą wymyślone przez nich brudne reguły i równie brudna etyka. Nienawidził ich wszystkich, co do jednego, ale najbardziej Hartmanna.
Na Schönefeld wylądowali kilka minut przed czasem. Chociaż lecieli na południe, było tam zimniej niż w Kopenhadze i w drodze do budynku Laker zdążył zmarznąć. Razem z delegacją i większością pozostałych pasażerów udał się do hali tranzytowej — tego samego obskurnego, obłażącego z farby pomieszczenia, w którym siedział przed zaledwie paroma dniami, z tą samą kobietą o woskowej twarzy pchającą wózek — kawiarnię i tymi samymi ulotkami zachwalającymi Targi, porozkładanymi na stolikach pomiędzy ustawionymi wzdłuż ścian kanapami. Od ośmiu stuleci w służbie pokojowego handlu i porozumienia pomiędzy narodami… Jest to impreza wielopłaszczyznowa, coś znacznie więcej aniżeli zwykłe targi, odbywająca się w mieście, którego gościnność znana jest na całym świecie… Zapraszamy do Lipska… Przez okno dojrzał pierwszych Vopo, patrolujących okolice na wpół pustego parkingu, i wstrząsnął nim całkiem inny dreszcz. Koło powoli się zamykało.
Oczekiwanie nie trwało długo. Hałaśliwy, okropnie wibrujący turbośmigłowiec wystartował zgodnie z rozkładem lotów, nabrał wysokości i wykorzystując prądy wznoszące leciał nad warstwą chmur. Tym razem nie było stewardes, drinków ani papierosów, a Laker nawet nie odpiął pasa. Siedział sam i chociaż pozostali pasażerowie znajdowali się teraz bliżej niż w poprzednim samolocie, od obcojęzycznego gwaru oddzielało go gwałtownie rosnące napięcie. Miał zaledwie ogólny zarys planu, a nie potrafił sięgnąć myślami dalej niż na pół godziny w przód, kiedy samolot wyląduje i wszystko będzie zależeć od kaprysu jakiegoś anonimowego urzędnika. Stanowiło to jeden z etapów gry, Laker nie miał jednak na jego przebieg absolutnie żadnego wpływu. Wiedział o tym od samego początku i akceptował ten fakt, a teraz nadszedł czas, żeby przez to przejść. Ale przecież bez karabinu byłby nieszkodliwy. Bezsilny.
Wydłużane przez stres minuty wlokły się w nieskończoność. Laker słuchał zmiany tonu pracy silników, oznaczającej, że samolot zaczyna zniżać lot. „Proszę zapiąć pasy…” Poczuł bolesne ukłucie przypomniawszy sobie poprzednie lądowanie z Patrickiem i jego „punktualnie co do minuty”, kiedy koła dotknęły ziemi… A teraz wszystko zaczynało się od początku, cień samolotu pędził im na spotkanie po szarej nawierzchni pasa startowego, koła uderzyły o beton, silniki zawyły, sunęli coraz wolniej, wreszcie stanęli i po chwili zapadła zupełna cisza.
Drzwi otworzyły się i przystawiono trap. Laker czekał cierpliwie na swoją kolej, w głowie jeszcze mu buczało po lądowaniu, nad frontem hali przylotów widniał neon WITAMY W LIPSKU. Kiedy wszedł do środka, w jego przytkanych od zmiany wysokości uszach zawibrowało metaliczne powitanie dochodzące z megafonów: „Pasażerowie proszeni są o okazanie paszportów oraz kart wstępu na Targi…” Pod nadętym, kamiennym spojrzeniem Ulbrichta dopełnił formalności i wymienił pieniądze. Tym razem było mniej pasażerów niż poprzednio, kolejki były więc krótsze, napięcie nerwowe sprawiało jednak, że wszystko zdawało się trwać znacznie dłużej. Szczupły mężczyzna w szarym mundurze kadeta długo przeglądał jego paszport, uważnie studiując daty na rozmazanych pieczęciach.
— Był pan tu już w tym tygodniu. — Było to stwierdzenie, na które jednak należało udzielić odpowiedzi.
— Tak.
— W interesach?
— Tak.
To na razie było wszystko, Laker czuł jednak przeraźliwe ssanie w żołądku. Ruszył dalej, zastanawiając się, który z grupki oczekujących celników wyda na niego wyrok. Przywieziono bagaż. Już samo przyznanie się do posiadania czarnego futerału wymagało dzikiej odwagi. Postawił go na ławce obok walizki, po czym niezdarnie zapalił papierosa. Zafascynowany obserwował najbliższego celnika, który przystąpił właśnie do kontroli stojącego obok mężczyzny. Kawałek dalej przetrząsano bagaż kogoś innego. Wreszcie przyszła kolej na niego; dwie ręce spoczęły na jego walizkach.
— Obie są pana?
— Tak.
Małe brązowe oczka przyglądały się uważnie Lakerowi, który starał się niczego po sobie nie pokazać; jakoś wytrzymał to spojrzenie, nic mu ono jednak nie powiedziało.
— Przyjechał pan na Targi?
— Tak.
Celnik spuścił wzrok, z nie krytym podziwem pogładził brązową skórę walizki, po czym wskazał na futerał.
— A tutaj ma pan…?
— Próbki. — Laker czuł mrowienie w karku i pot spływający mu po szyi. — Próbki towarów.
— Jakie?
— Narzędzia precyzyjne.
Machnięcie ręką, kredowy hieroglif i mógł iść dalej. Skinął głową i wrócił do zatłoczonej hali. Drżał na całym ciele. Nie czuł ani odrobiny radości. Przecisnął się do wyjścia i wyszedł na schody. Przez dobrą minutę stał tam, starając się sprawiać wrażenie kogoś, kto nie bardzo potrafi się zdecydować, czy stanąć w kolejce do taksówek, czy też nie; potem, wykonując gest, który miał ewentualnemu obserwatorowi zasygnalizować, że nagle sobie o czymś przypomniał, odwrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do środka. Ale nikt nie sprawiał wrażenia zainteresowanego jego osobą; Laker znał już uczucie bycia inwigilowanym.
Trzech uśmiechniętych mężczyzn z identyfikatorami wpiętymi w prostokątne klapy witało właśnie członków delegacji. Laker minął ich wszystkich, kierując się ku rzędowi budek telefonicznych w najdalszym kącie hali. Od wielu godzin wiedział, co teraz zrobi. Spośród trzech wolnych budek wybrał środkową, otworzył drzwi i wszedł do środka, szukając w kieszeni drobnych.
Trzydzieści trzy, czterdzieści dwa, osiemdziesiąt sześć.
„Jak hamulec bezpieczeństwa w pociągu, Sam. Prawdopodobieństwo, że z niego skorzystasz, jest praktycznie żadne, ale dobrze wiedzieć, że jest…”
Wepchnął kciukiem monetę. Po tamtej nagłej decyzji podjętej w Kopenhadze, był to pierwszy pożyteczny pomysł, który mu przyszedł do głowy. I to właściwie bez żadnego wysiłku. „Cóż za ironia losu — pomyślał. — Slattery w końcu się do czegoś przyda.”
„Zapamiętaj go, Sam. Wbij go sobie do głowy…”
…osiem… sześć.
Czekał, wybijając palcami nerwowy rytm, wsłuchany w przerywany sygnał.
— Słucham? — W słuchawce odezwał się kobiecy głos z wyraźnym akcentem saksońskim. Z jakichś powodów Laker nie spodziewał się usłyszeć kobiety, zawahał się, po czym wyklepał formułkę, wyrytą wraz z numerem w najdalszych zakątkach jego mózgu.
— Peter powiedział mi, że macie państwo pokój do wynajęcia.
— Kto?
— Peter. Podobno chcą państwo wynająć pokój.
— Tak. Zgadza się. — Jej ton nie zmienił się ani odrobinę.
— Czy mógłbym wstąpić i go obejrzeć?
— Oczywiście. Kiedy chciałby pan przyjść?
— Może za pół godziny? — zaproponował.
— Proszę bardzo.
Podyktowała mu adres powoli, jak nauczycielka rozmawiająca z uczniem mocno opóźnionym w nauce. Laker odwiesił słuchawkę. Kiedy otwierał drzwi, spostrzegł, że wyjście blokuje mu mężczyzna w czarnym mundurze SSD. Opanowanie przestrachu wymagało od niego ogromnego wysiłku, na szczęście niemal natychmiast zorientował się, że mężczyzna odsuwa się na bok, żeby zrobić mu przejście. Przecisnął się mrucząc słowa podziękowania. Wstrząśnięty, ogarnięty uczuciem zagrożenia, wyszedł przed lotnisko i stanął w kolejce na postoju taksówek.
Wreszcie miał przynajmniej miejsce, gdzie mógł się na jakiś czas schronić. Teraz potrzebował informacji. Na więcej nie miał co liczyć. Musiał się jednak dowiedzieć, co się stało, w jaki dokładnie sposób, gdzie i kiedy. Co zrobi potem, będzie sprawą tylko i wyłącznie jego — nikogo innego.
A Hartmann uzbroił go do tego zadania; ironia losu zdawała się nie mieć końca.
Zanim doszedł do początku kolejki, z nieba spadło kilka kropel deszczu ciężkich jak ptasie odchody. Wsiadł do wartburga. Nie podał dokładnego adresu, a tylko nazwę ulicy, bagaże zaś zabrał ze sobą na tylne siedzenie. Kiedy ruszyli, uważnie się rozejrzał.
Ani trochę nie zbliżyli się do centrum, a gdy minęli dzielnicę kamienic czynszowych, skręcili w prawo i powlekli się przez dzikie, brudne przedmieścia. Podróż nie trwała jednak zbyt długo — piętnaście minut, może nawet mniej.
Zapłaciwszy za kurs, Laker ruszył przed siebie i dopiero po chwili skierował się we właściwą stronę. Była to ponura ulica, a dom, którego szukał, okazał się równie zaniedbany jak wszystkie inne. Zbudowany z nierównego, buro — brązowego kamienia miał wąskie wysokie okna ozdobione koronkowymi firankami. W jednym z nich — na parterze, po lewej stronie wejścia — Laker dojrzał opartą o szybę kartkę „Pokoje”. Domyślił się, że znalazła się tam tylko ze względu na niego. Po chodniku biegała gromadka dzieci, a kiedy wchodził po schodach, z ciemnego kąta czmychnął biały kot. Wcisnął dzwonek i zanim zdążył się rozejrzeć na boki, drzwi się otworzyły i stanęła w nich tęga, siwiejąca, mniej więcej pięćdziesięcioletnia kobieta o czerwonych policzkach, ubrana w sukienkę w kwiaty, na którą zarzuciła kuchenny fartuch. Na nogach miała zniszczone kapcie.
— Pan w sprawie pokoju?
Skinął głową. Na jej twarzy pojawił się ostrożny uśmiech. Rzuciła kilka słów na temat pogody i wycierając ręce w fartuch, zaprowadziła go do pokoju — zagraconego pomieszczenia, w którym niczym w muzeum powietrze wydawało się absolutnie nieruchome. Kanapa wypchana końskim włosiem, komódki z porcelaną, pośrodku masywny stół, a dookoła niego rzeźbione krzesła, na ścianach ozdobne talerze. Na parapecie, otoczona przez aspidistrę, stała na podstawkach z brązu klatka z arą.
— Czyż nie jest piękna? — spytała kobieta, zdejmując z okna tekturową tabliczkę.
Nie bardzo pasowała do roli sojusznika. Ara podeszła do prętów klatki i zaczęła delikatnie dziobać wystawione palce kobiety.
— Na jak długo potrzebuje pan pokoju?
— Prawdę mówiąc, dokładnie jeszcze nie wiem…
— Wynajmuję przynajmniej na tydzień. Płatne z góry. — Podała cenę i wyjaśniła, że wliczone są w nią również posiłki. — Życzy pan sobie obejrzeć pokój?
— Chętnie.
— Oj ty, ty, niedobra. — Kobieta pogroziła arze palcem, uśmiechnęła się, a następnie zaprowadziła Lakera na górę.
Była to izba z tyłu domu, ciasna, z żelaznym łóżkiem i stojącą w kącie miednicą w staroświeckim marmurowym blacie. Po chwili wrócili na dół. W całej tej sytuacji było coś niepokojąco zwyczajnego, tak jakby Laker popełnił fantastyczny błąd i trafił pod zły adres. Jak dotąd nie zdarzyło się nic, co by wskazywało, że jest inaczej. Gospodyni spytała, czy pokój mu odpowiada, a kiedy przeliczał pieniądze, powiedziała, że ręczniki i mydło znajdzie koło miednicy, i udzieliła kilku wyjaśnień dotyczących gorącej wody, godzin posiłków i światła na korytarzu. Prawie jej nie słuchał. Zaniepokoiło go, że musi płacić. Czy to normalne, żeby płacić za kryjówkę? A przecież w zamierzeniach miała to być właśnie kryjówka. „Na wszelki wypadek, Sam…”
— Nie będzie pan na razie wychodził?
— Nie.
— Jeżeli pan zechce, dam panu klucz.
— Dziękuję.
— Proszę tylko powiedzieć. — Podeszła do stołu i wzięła pieniądze. — Nie wytykaj na mnie tego swojego czarnego jęzorka — skarciła żartobliwie arę, która patrzyła na nich zza prętów klatki. — I bądź dla pana miła, to nasz gość. Zapamiętaj to sobie. — Uśmiechnęła się do Lakera. — Ktoś do pana przyjdzie — powiedziała, rozwiewając w końcu jego obawy.
— Kiedy?
— Niedługo.
Wyszła.
Słyszał, jak idzie na górę, a po chwili wraca, więc i on wspiął się po schodach i wszedł do swojego pokoju. Obok miednicy leżały ręczniki i mydło. Zamknął drzwi na zasuwkę i wyjrzał przez okno. W pobliżu nie było żadnych innych okien, z których można by go obserwować. Po obu stronach ciągnął się wysoki mur, a za wąskim prześwitem majaczyły tyły jakichś domów, częściowo przysłonięte drzewami. W oddali widniała srebrzysta kopuła zbiornika z gazem. Laker otworzył futerał, wyjął elementy karabinu i powoli je złożył. Patrzył na tę broń dopiero drugi raz i natychmiast sobie przypomniał, jak poprzednio jej widok pozbawił go nędznych resztek złudzeń, że padł ofiarą jakiegoś podłego, niezrozumiałego kawału.
Wszystkie oznaczenia zostały starannie usunięte. Laker wytarł karabin z warstewki oleju, zamontował lunetę i zdjął z soczewek ochronne nakładki. Ponad wszelką wątpliwość było to niezwykle precyzyjne urządzenie: samoładujące, jednostrzałowe. Nie załadował magazynku, ale domyślał się, że może pomieścić sześć pocisków. Broń była świetnie wyważona, a wymodelowana podpórka idealnie przylegała do policzka. Trzymając się jak najdalej od okna, ustawił lunetę na przyciętą gałąź jednego z drzew. Chociaż odległość wynosiła około pięćdziesięciu metrów, gałąź zdawała się być w zasięgu ręki, tak blisko, że dokładnie widział każdy najmniejszy sęczek. Około dwudziestu minut przyzwyczajał się do karabinu, od czasu do czasu nagle w coś celując — a to w ptaka, a to w pracującego na odległym dachu dekarza — i za każdym razem zdumiewało go pozorne skurczenie się odległości oraz piekielna precyzja lunety. Frenzel nie miałby żadnych szans.
Rozmontował broń, ułożył elementy w futerale i zatrzasnął pokrywę. W domu panowała cisza, raz tylko dobiegł go głos gospodyni, rozmawiającej chyba przez telefon. Za kwadrans piąta położył się na łóżku, zastanawiając się, kto i kiedy przyjdzie. Bezlitosna furia żarzyła się w nim niczym węgle, ale wyglądało na to, że organizm w końcu zaabsorbował zmęczenie i Laker mógł się wreszcie skupić, nie był już tak oszołomiony ani tak wzburzony. Wrócił, znalazł odpowiednią kryjówkę, a reszta miała prędzej czy później nastąpić — gdzieś, jakoś…. Czas nie był już teraz tak istotny.
Zapalił papierosa i obserwował, jak krople deszczu rozmazują się na szybie.
Krótko po piątej na dole zabrzęczał dzwonek. Laker zerwał się z łóżka. Usłyszał głosy — kobiety oraz mężczyzny. Po krótkiej chwili rozległy się kroki na schodach, a potem ciche pukanie do drzwi.
— Proszę.
Mężczyzna ubrany w brudny płaszcz przeciwdeszczowy był niższy od Lakera i sporo starszy; jakieś dziesięć lat. Twarz miał długą, pokrytą zmarszczkami i bladą, mysie włosy obcięte na krótkiego jeża — jak żołnierz albo więzień. Niebieskie oczy sprawiały wrażenie niezdolnych do zdziwienia.
— Dzień dobry. — Uścisk jego dłoni okazał się silny jak imadło. — Jest pan zadowolony z pokoju?
— Tak. Dziękuję.
— Nie musi się pan ograniczać do korzystania tylko z niego. Jeśli pan sobie życzy, zapraszamy także na dół. Żona na pewno już o tym wspominała.
— Tak, rzeczywiście. Dziękuję.
— Więc może zejdziemy? Będzie nam wygodniej.
W korytarzu stał teraz rower, na którego ramie wisiała brezentowa torba — prawdopodobnie z narzędziami. Mężczyzna mógł być na przykład hydraulikiem. Stojąc z przekrzywioną głową z przodu klatki, papuga wrzasnęła coś, gdy wchodzili do pokoju.
— Mam podać nazwiska?
— Im mniej, tym lepiej.
— A moje?
— Nie. — Mężczyzna pokręcił głową. Przez cały czas stali. — Kiedy Peter nas panu polecił?
— Na początku tygodnia.
— A przedtem? Nigdy przedtem?
— Nie.
— A więc to pański pierwszy raz? — Jego mina jasno sugerowała, że początkujący zawsze pakują się w kłopoty.
— Tak.
— I przyjechał pan…?
— We środę.
— A kiedy sprawy się skomplikowały?
— Jeszcze tego samego popołudnia.
— Trzy dni temu?
— Tak.
— Jak bardzo?
— Zostałem aresztowany.
— Przez?
— Urząd Bezpieczeństwa.
— Kiedy pana puścili?
Laker pokręcił głową.
— To nie było tak.
— Proszę wybaczyć, ale nie bardzo rozumiem. Skąd pan przyjechał…? To znaczy… tutaj, dzisiaj.
— Z lotniska. A wcześniej przyleciałem z Kopenhagi.
Mężczyzna zmarszczył brwi. Wskazał ruchem ręki na kanapę. Usiedli.
— Będzie chyba najlepiej, jeżeli opowie mi pan wszystko od początku.
— A potem?
— Zobaczymy, co da się zrobić.
— Nie wie pan, czego oczekuję.
— Jak już mi pan powie, to będę wiedział.
Nie trwało to długo — Laker wybrał tylko najważniejsze elementy całej historii, a z imienia wymienił jedynie Patricka i Hartmanna. Kromadecką i Karen pominął, podobnie Frenzla. Ani razu nie wspomniał o Slatterym ani nawet o Londynie. Mężczyzna słuchał w milczeniu, nie przerywając, z miną pokerzysty; prawie przez cały czas oglądał paznokcie. Sam fakt, że wreszcie mógł mówić, podziałał na Lakera jak upuszczenie krwi. Nie wspomniał również ani słowem o dziewczynie. Stronił od szczegółów, mówiąc tylko o rzeczach podstawowych. Zaczął od pozorowanej egzekucji na polanie, a zakończył na odwołanej rezerwacji w Metropolu, która doprowadziła jego rozpacz i nienawiść do punktu wrzenia. Kiedy opowiadał o presji, jakiej został poddany, oraz o zapowiedzianych konsekwencjach ewentualnego niepowodzenia, czuł, że rozmawia z kimś, kto zna życie, kto wie, czym są potencjalne zagrożenia, strach i smutek, z których istnienia tak naprawdę zdają sobie sprawę tylko nieliczni. Kimkolwiek był, sprawiał wrażenie kogoś, kto wiele w życiu wycierpiał, dla kogo ból i gwałt nie są abstrakcją.
Kiedy Laker skończył, Niemiec uniósł wzrok i spojrzał mu w oczy. Milczał jeszcze przez dłuższą chwilę, potem zaś kiwnął kilka razy głową, zaciskając usta do białości.
— A więc przyleciał pan we środę? — odezwał się w końcu.
— Po raz pierwszy, tak.
Pauza.
— Kromadecka?
— Tak.
— Aha. — Już wszystko wiedział. Laker nie spuszczał z niego oczu. Elementy układanki najwyraźniej stworzyły logiczną całość. — Aha — powtórzył i znów pokiwał głową. — Niedobrze — mruknął. — Bardzo niedobrze. — Westchnął głęboko.
— Będzie pan w stanie mi pomóc?
— W sprawie syna?
— Muszę wiedzieć, co się stało.
— Tak, oczywiście. — Wstał i pocierając znamię na twarzy, spojrzał w okno, pozornie czymś nagle zainteresowany. — Jak udało się panu wrócić? Na wizę targową?
— Tak.
— Za nic w świecie nie uda się panu na nią wyjechać. Zdaje pan sobie z tego sprawę, prawda?
Laker wzruszył ramionami.
— Nawet gdyby próbował pan to zrobić teraz, zaraz… W świetle tego, co mi pan opowiedział, to po prostu niewykonalne. Ta ich maszyneria działa niezwykle sprawnie. Wszystkie potencjalne drogi ucieczki są już na pewno zablokowane.
— Domyślam się.
— Ale sądzę, że uda mi się coś zorganizować. Tyle tylko że najwcześniej w poniedziałek. — Mężczyzna odwrócił się od okna i spojrzał na Lakera. — Jeżeli chodzi o syna — powiedział, jakby to był jego obowiązek — niech pan raczej nie liczy na wiele.
Laker zdawał sobie z tego sprawę, kiedy jednak usłyszał te słowa, serce przeszył mu ból. Zacisnął pięści, wzrok wbił w podłogę.
— Proszę mi wybaczyć — kontynuował tamten łagodnie — ale musiałem panu o tym powiedzieć, poza tym dobrze znam Hartmanna, wiem, co to za człowiek, ma wypaczony charakter, a do tego jest na swój sposób honorowy. Jak Himmler. Tamten był nieugięty, kiedy w grę wchodziły pieniądze, Hartmann natomiast zawsze dotrzymuje słowa.
— Ale dlaczego?… — wybuchnął Laker. — Miał mnie w garści, mógł mnie zmusić, do czego by tylko chciał, a kiedy zawiodłem, kiedy rezerwacja została odwołana…
Dalsze słowa uwięzły mu w gardle, w jego myślach zamajaczyła sylwetka Hartmanna.
Ara skakała wesoło po klatce. Gospodarz wstał, podszedł do kredensu i napełnił kieliszek.
— Proszę — powiedział. — To wódka. Niech pan wypije. — Z ponurą miną ponownie usiadł obok Lakera. — Mogę panu pomóc w dwóch sprawach — odezwał się po chwili. — Po pierwsze: dowiedzieć się, co spotkało syna. Po drugie: przerzucić pana przez granicę. — Przez chwilę milczał. — Czy jest coś jeszcze? Nie może pan tu siedzieć bez końca.
Laker opróżnił kieliszek. Wreszcie znalazł kogoś, komu mógł zaufać. Wreszcie, a zarazem za późno. Wstał.
— Jest. Jeszcze jedno.
— Tak?
— Może mi pan powiedzieć, gdzie można dopaść Hartmanna?
— Ma mieszkanie w centrali SSD.
— Tylko tam?
— Tak.
— W takim razie, gdzie bywa. Jakimi trasami najczęściej podróżuje.
Mężczyzna przyglądał mu się badawczo.
— Chcę wiedzieć — nalegał Laker.
— Co mu pan może zrobić, człowieku!? Gołymi rękoma? Przecież to samobójstwo.
— Sam mnie uzbroił w karabin snajperski.
— W Kopenhadze.
— Przywiozłem go.
— Tutaj? — Tym razem gospodarz nie zdołał ukryć zdziwienia.
— Tak, tutaj. Jest na górze.
— Dobry Boże. Mam nadzieję, że teraz usłyszałem już wszystko. — Wpatrywał się w Lakera, jakby dokonywał ponownej oceny jego możliwości. — Przywiózł go pan ze sobą? Ot, tak, po prostu?
— Tak.
— Dobry Boże — powtórzył, tym razem niemalże z wściekłością. — Czy pan wie, jakie to ryzyko? Czy pan w ogóle zdaje sobie z tego sprawę?
Obsesja ogranicza zdolność postrzegania. Laker z bezgranicznym znużeniem wzruszył ramionami.
— Przez trzy dni i trzy noce stałem na skraju przepaści i nikt nie raczył choćby kiwnąć palcem. Aż do teraz. Pan jest pierwszy. Londyn najpierw wodził mnie za nos, a potem po prostu zostawił na łasce losu. Spisał na straty. Trzy dni temu byłem zwyczajnym biznesmenem, wyruszającym z czternastoletnim synem na wakacje. Był jeszcze ktoś, kogo znałem — Karen Gisevius… A teraz? Kim teraz jestem? I czym? — W jego głosie nie było cienia żalu nad sobą, tylko straszliwa pustka i nienasycona nienawiść. — Mam prawo podejmować każde ryzyko, jakie tylko uznam za stosowne.
Mężczyzna ani na chwilę nie przestawał patrzeć mu w oczy.
— Mogę pana z tego wyciągnąć — powtórzył, już bez zdziwienia czy gniewu. — Niech pan o tym pamięta.
— Najpierw muszę dostać Hartmanna.
— A jeśli pański syn jednak żyje? Jeśli Hartmann nie…
— Nie wierzę w to. Pan też nie.
— Ale musi pan mieć dowody. Musi pan zaczekać przynajmniej na nie.
— Wiem. Wiem… Powiedzieli mi, że jest u człowieka o nazwisku Rauter. Pod… podpisałem list tłumaczący moje nagle zniknięcie. Ale on na pewno w to nie uwierzył. Nie mam zwyczaju pisać takich listów… — Znowu przerwał, czując mdłości spowodowane odrętwieniem.
— Mam znajomego, który będzie wiedział, jak to sprawdzić.
— Ile to potrwa?
— Trudno mi powiedzieć. To zależy. Ale pojadę do niego.
— Kiedy?
— Zaraz. Natychmiast. — Zaczął zapinać płaszcz, którego od powrotu do domu nie zdjął. — Rauter, tak? — Zapiął postrzępiony pasek.
— Zgadza się.
W drzwiach zatrzymał się jeszcze i odwrócił, a Laker dojrzał w jego oczach współczucie podobne do tego, które widział już kiedyś na początku tego koszmaru. Czyje? Nie pamiętał.
— Moja żona będzie w domu — powiedział mężczyzna, próbując się uśmiechnąć. — Wspaniale gotuje, jeśliby pan zgłodniał.
Ruszył korytarzem, a po chwili w kuchni rozległy się dźwięki przyciszonej rozmowy. Potem trzasnęły drzwi i niepozorny rowerzysta w wytartym ubraniu popedałował powoli mokrą, ponurą ulicą.
Niemal natychmiast w drzwiach pokoju stanęła gospodyni. Zanim zapaliła światło, starannie zaciągnęła zasłony, jakby w mieście obowiązywało zaciemnienie. Wprawdzie zwykle jedzą kolację o dziewiątej, ale jeśli jest głodny…? Może chociaż filiżankę kawy i herbatniki…? Nie? Laker podziękował, poszedł na górę i rzucił się na łóżko. Nie było już nadziei, nie było do czego wracać. Nie miał żadnych, absolutnie żadnych wątpliwości co do losu Patricka. Był pewien — przez cały dzień i przez całą noc. Hartmann skutecznie zaszczepił w nim tę pewność. Cała nadzieja skurczyła się i zniknęła w ciągu jednej jedynej chwili okropnej pewności, jeszcze tam, w Kopenhadze, w hallu hotelu Metropol.
Pokój ogarniał mrok; z wolna znikały ostatnie ślady dnia. Laker myślał o tysiącu rzeczy, bez związku, bez żadnej logicznej kolejności, tak jak podobno myślą tonący — tyle tylko że w jego myślach nie było pośpiechu ani panicznej zwięzłości. Co dziwne, najbardziej wstrząsnęła nim myśl o korespondencyjnych przyjaźniach Patricka, jakby dopiero teraz zrozumiał, że stała za nimi samotność. „Opiekuj się nim, Sam. Zrób to dla mnie…” Było już po ósmej, kiedy usłyszał dzwonek do drzwi i kroki kobiety schodzącej w pantoflach po schodach. Choć krew w jego żyłach popłynęła trochę szybciej, nie ruszył się z miejsca. Słuchał uważnie zbliżające się kroki i zanim jeszcze rozległo się pukanie do drzwi, dobrze wiedział, czego się zaraz dowie. Był zrezygnowany, przygotowany na tę wiadomość, a długie milczenie mężczyzny było samo w sobie wystarczającym dowodem.
— I? — spytał jednak.
— Jest tak, jak pan przypuszczał.
Laker zamknął oczy. Zapadło długie milczenie, po czym mężczyzna odezwał się niepewnie:
— Mam zapalić światło?
— Nie.
— Jest krótka wzmianka w „Neues Deutschland”.
— Jaka?
— Mam przeczytać?
— Tak.
Gospodarz stanął w bladym świetle lampy palącej się na korytarzu, a następnie wytężając wzrok, zaczął czytać:
— Młodociany obywatel Wielkiej Brytanii, zidentyfikowany na podstawie znalezionych przy nim dokumentów jako Patrick Laker, potrącony w dniu wczorajszym na Walder Platz przez przejeżdżający samochód, zmarł w wyniku odniesionych obrażeń wkrótce po przewiezieniu do kliniki uniwersyteckiej. Policja prowadzi dochodzenie mające wyjaśnić przyczyny wypadku. — Znowu milczenie, tym razem dłuższe. „Londyn nie będzie kwestionować naszych wyjaśnień, panie Laker. Bez wahania potwierdzi wyniki sekcji zwłok.” — Przykro mi — powiedział gospodarz. — Jest mi naprawdę bardzo przykro…
Wyraźnie nie wiedział, co zrobić z rękoma. Podszedł do łóżka i nie zapalając światła położył wycinek na stole. Później wrócił do drzwi, zatrzymał się i raz jeszcze odwrócił. Na jego twarzy widać było ogromne napięcie.
— Cóż mogę powiedzieć…? Cokolwiek bym powiedział, nie będzie to miało żadnego sensu… Czy mogę coś dla pana zrobić?
— Nie.
— Jeżeli pan tylko zechce, możemy porozmawiać. Kiedy tylko pan będzie chciał.
Milczenie.
Mężczyzna zamknął drzwi i pokój pogrążył się w ciemnościach.
Minęła godzina, nim Laker zszedł na dół. Gospodarze siedzieli w kuchni i jedli kolację. Laker, który doszedł już trochę do siebie, przyłączył się do nich i zjadł trochę mięsa na zimno, chleba i zupy. Tamci dwoje prawie nie rozmawiali, a kiedy już się odzywali, ich głosy były przytłumione. Laker wypił sporo wina, po czym poszedł z mężczyzną do pokoju.
— Nie chcę pana w to mieszać — powiedział na wstępie. — To tylko moja sprawa. Pan ma zbyt dużo do stracenia. — Był w miarę spokojny. — Chcę tylko informacji na temat Hartmanna.
— To nie będzie takie proste. Ten człowiek nie rusza się nigdzie bez ochrony. — Zakrył klatkę ary zieloną narzutą. — A o to właśnie panu chodzi, prawda? Chce pan nieruchomego celu.
— Wezmę to, co dostanę.
— Niech pan posłucha, przyjacielu. Nie są mi obce rzeczy plugawe. Proszę mi wierzyć, że zarówno ja, jak i moja żona znamy je z autopsji. Wiemy również co nieco na temat przetrwania… W takim stanie jak teraz w żaden sposób nie uda się panu wrócić do Londynu. Co więcej, musiałby pan wmieszać w tę sprawę nas, a to z kolei oznaczałoby wmieszanie innych. Byłby to początek reakcji łańcuchowej. Tylko nieliczni są w rzeczywistości tak silni, jak chcieliby być. Litr oleju rycynowego, elektrody na genitaliach, polewanie lodowatą wodą… często wystarcza sama groźba. Chyba nie muszę panu tłumaczyć, co strach potrafi zrobić z człowieka. — Przejeżdżający za oknem samochód wjechał w kałużę. Gospodarz przekrzywił głowę, przez chwilę nasłuchując. — Zadaniem moim i mojej żony jest organizowanie przerzutów za granicę. Ludzie przychodzą do nas, żeby się stąd wydostać, a wcześniej w spokoju wylizać rany. Taka jest nasza rola. — Wziął głęboki oddech. — I uważamy, że to potrzebne zajęcie. — Otworzył szufladę w jednej z komód i wyjął z niej jakąś mapę. — Źle mnie pan zrozumiał.
— Nie sądzę.
— Nie powiedziałem, że panu nie pomogę. Ale pod pewnymi warunkami. — Spojrzał w stronę Lakera, znów z tym samym współczuciem w oczach. — Nie mogę pana powstrzymać przed opuszczeniem tego domu, kiedy pan tylko zechce, ale proszę pamiętać, że pana szukają i zanim uda się panu trafić choćby na trop Hartmanna, nie mówiąc już o naciśnięciu spustu, znajdzie się pan w ich rękach. — Rozłożył mapę na stole i starannie ją wygładził. — Nie mogę pana powstrzymać. Ale mogę przynajmniej próbować pana przekonać. Mogę też panu przypomnieć, że dostał pan ten numer nie po to, żeby dla własnych celów, dla prywatnej wendety, sprowadzać niebezpieczeństwo na innych.
Laker spoglądał podejrzliwie na trupio bladą twarz.
— Jakie są te warunki?
— Po pierwsze, cierpliwość. Po drugie, to ja będę decydował, co jest możliwe, a co nie, i oceniając to, będę brał pod uwagę szanse na odstawienie pana w bezpieczne miejsce. — Krzywo obcięty paznokieć wskazał na mapę.
— Znajduje się pan sto pięćdziesiąt mil od granicy. Nawet jeśli udałoby się panu do niej dotrzeć, za nic w świecie nie zdoła pan przedostać się przez strefę śmierci.
— Jak bardzo cierpliwy miałbym być? Gospodarz wzruszył ramionami.
— Być może dla pana wydostanie się stąd jest sprawą drugorzędną, ale nie dla mnie. W pewnym sensie, przyjacielu, chcę mieć pana z głowy. — Poczęstował Lakera papierosem. — Nie pan pierwszy pragnie śmierci Hart — manna. Ulegając jednak emocjom, na pewno nie osiągnie pan celu. Jeżeli ma się panu udać, potrzebuje pan czegoś więcej niż tylko paru strzępów informacji i dobrej rady. Dam panu wszystko, co będę mógł, ale musi pan przystać na jedno: że będzie się to wiązało z bezpiecznym odstawieniem pana w bezpieczne miejsce. — Zakaszlał.
— Poza tym przypuszczam, że ma pan powody, by chcieć wrócić do Londynu. Z tego, co mi pan powiedział, wnioskuję, że z nimi też ma pan rachunki do wyrównania.
Kiedy skończyli, zbliżała się północ. W pewnym momencie Laker był już tak wyczerpany, że nie potrafił pozbierać myśli, bał się jednak zostać znowu sam. Pod koniec wykorzystywał Niemca jako zawór bezpieczeństwa, zrzucając z siebie cały ciężar, zwierzając mu się niczym samotny pijak w barze. Zanim się rozeszli, gospodyni przyniosła mu tabletki nasenne. Zażył je i sesja dobiegła końca.
— Proszę tylko o jedno — powiedział jeszcze Laker, wchodząc na schody. — Niech pan nie próbuje mnie powstrzymać. Szkoda czasu i energii.
— Nie będę, przyjacielu. Obiecuję.
W nagłym spazmie emocji Laker uścisnął jego kościste ramiona.
Wycinek leżał na stole obok łóżka, a karabin w futerale. Laker zasnął jednak szybko i, dzięki Bogu, nic mu się nie śniło.
Rano dwukrotnie słyszał dzwonek telefonu. Pierwszy wyrwał go ze snu, wprowadzając natychmiast w nastrój wyczekującego przygnębienia, drugi zaprowadził go pod drzwi na korytarz. Nie zdołał jednak zrozumieć ani słowa, zorientował się tylko, że podobnie jak za pierwszym razem rozmawiała gospodyni. Leżał w łóżku mniej więcej do dziesiątej, potem ogolił się powoli i ubrał. Kiedy się mył, zdawało mu się, że ktoś otworzył drzwi wejściowe, nie miał jednak pewności.
Na stole w kuchni stało przygotowane śniadanie. Gospodyni przywitała go tak samo prostolinijnie jak poprzedniego dnia.
— Pomyślałam, że pewnie będzie pan chciał odpocząć — powiedziała, krzątając się przy piecu. — Tabletki pomogły?
— Tak, dziękuję.
— Czasami człowiek czuje się okropnie wyczerpany, prawda? Przydają się wtedy.
— Tak.
— Chyba znów będzie padać, jak przez całą noc.
Doskonałość kłamstwa, w którym żyła, nie malała ani na chwilę, przypominając Lakerowi o chwilowym niedowierzaniu, które go ogarnęło, kiedy się budził. Spytał, gdzie jest jej mąż.
— Wyszedł po papierosy. Niedługo powinien wrócić — odparła, a Laker zaczął się zastanawiać, ile tak naprawdę wie, w jakim stopniu uśmiech na jej rumianej twarzy maskuje tęsknotę do spokoju i poczucia bezpieczeństwa.
Dopił mocną kawę zbożową, poszedł do pokoju i coraz bardziej zaniepokojony, wyglądał co chwilę na ulicę. Poprzedniego wieczoru, rozciągnięty na kanapie, powiedział jak na siebie bardzo dużo. Najwyraźniej rozpacz i wypity alkohol rozwiązały mu język. Była to opowieść nieuporządkowana, niechronologiczna, ale z grubsza kompletna i dotyczyła przede wszystkim Patricka, ale również Helen, Weybridge, Gale’a & Wattsa, Roundwood, wojny oraz Karen Gisevius — praktycznie wszystkiego. A teraz, wspominając własne słowa, przypomniał sobie również, jak uważnie słuchał go gospodarz i jak jego współczucie raz albo dwa przybrało rozmiary wyraźnej rozpaczy. Chęć pomocy Lakerowi w wyrównaniu rachunków z Hartmannem stworzyła między nimi swego rodzaju więź. Już w korytarzu, chwilę przed rozejściem się do łóżek, Laker dojrzał w jego oczach błysk, który przypomniał mu tamtą noc w Green Park — pół życia wcześniej — kiedy Slattery niespodziewanie wybuchnął:
— Pozabijaj sukinsynów, Sam. Zabij tylu, ilu tylko zdołasz.
Tym razem tylko jednego. Po to, żeby wyrzucić coś z głowy, z serca, z wnętrzności; i żeby móc stanąć twarzą w twarz właśnie ze Slatterym.
Nie, gospodarz miał rację: jeszcze nie skończył z Londynem. Jeśli to tylko możliwe, Slattery także będzie musiał zapłacić.
Upłynęło pół godziny, zanim w polu widzenia pojawiła się znajoma sylwetka rowerzysty. Brak pośpiechu nie zapowiadał dobrych wiadomości. Kiedy zaskrzypiały drzwi wejściowe i gospodarz wszedł do pokoju, ara zaskrzeczała radośnie i zaczęła biegać po klatce. W tym samym momencie zadzwonił telefon. Mężczyzna zawahał się, wyraźnie nie mogąc się zdecydować, czy odebrać, czy nie. W końcu zaczekał, aż słuchawkę podniesie żona.
— Tak, jest. Już proszę — powiedziała i mężczyzna wyszedł z powrotem do korytarza.
— Zgadza się — usłyszał Laker. — Tak… Z przyjemnością… Oczywiście… Ale nie dziś ani nie jutro. Sądzę, że we środę. Może wpadnę do pani i spokojnie o tym porozmawiamy?… Dobrze… Tak, oczywiście, że to zrobię… Na pewno… Niedługo się odezwę.
Kiedy wrócił do pokoju, uśmiechał się kwaśno.
— Pewna pani życzy sobie, żebym jej pomalował kuchnię.
A więc to dawało mu alibi.
Gospodarz rzucił czapkę na stół. Był nie ogolony i sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego.
— Jest za wcześnie — zwrócił się do Lakera. — Niech pan nie oczekuje zbyt wiele na raz. To, co w tej chwili robimy, jest jak spacer w wysokiej trawie… Dobrze pan spał?
Laker kiwnął głową.
— Jak pan sobie radzi z bronią?
— Hartmann twierdzi, że bardzo dobrze.
Gospodarz zareagował ze spokojem.
— To niezbędne. Niech pan nie liczy, że Hartmann grzecznie wystawi się panu na strzał.
— Gdzie on teraz jest?
— W centrali. Przynajmniej jego samochód tam jest.
— Ten zielony? Ciemnozielony?
— Tak, moskwicz.
Wyjął z kieszeni plan Lipska, po czym rozłożył go na stole.
— To beznadziejne — powiedział. — Beznadziejne. W mieście nie ma pan żadnych szans. Wczoraj, na przykład, był tu. I tu… A potem tu, na Alte Markt. — Machnął ręką. — Beznadziejne. Po prostu niewykonalne. Będzie pan musiał zaczekać, aż pojedzie gdzieś dalej.
— Jak długo to potrwa?
— Nie wiem, może kilka dni.
— Na litość boską!
— A skąd mam niby wiedzieć? Nie jestem prorokiem. Za to jestem realistą i w związku z tym to, co może odpowiadałoby panu, wcale nie musi odpowiadać mnie. Musi pan być rozsądny… Tak, rozsądny — powtórzył oschle. — Niech się pan nie spodziewa, że wyciągnę panu Hartmanna jak królika z kapelusza. Szlag mnie trafia na samą myśl o tym, do czego doszło, naprawdę brak mi słów. Ale to, o co pan prosi, musi zostać zaplanowane, przemyślane, wypracowane. Bez pomocy niczego pan nie osiągnie, najwyżej sprowadzi katastrofę na innych. Proszę więc schować uczucia na potem i zmusić się do cierpliwości.
Minęło południe. Chwilę wcześniej gospodarz znów gdzieś poszedł. Tym razem zostawił rower w domu. Laker nie pytał go o źródła informacji, wcale zresztą nie chciał wiedzieć, ale oczekiwanie i frustracja stawały się coraz trudniejsze do zniesienia. Poszedł na górę, złożył karabin i przez chwilę przyzwyczajał do niego ręce. Nie był przygotowany na tak długie oczekiwanie, na dreptanie w miejscu, a już na pewno nie ze względów bezpieczeństwa i nie w zamknięciu. Kiedy postanowił wracać, wyobrażał sobie, że wszystko odbędzie się nieomal w mgnieniu oka i bez niczyjej pomocy, że po prostu przyciśnie spust i zobaczy, jak Hartmann zgina się w pół i osuwa martwy na ziemię. Tymczasem okazało się, że musi czekać i trzymać się w ryzach. Rozumiał, że to konieczne, ale smutek był jak rana; ból przychodził powoli i drążył coraz mocniej, odsłaniając w duszy Lakera najgłębsze pokłady, o których istnieniu dawno już zapomniał.
Na dodatek znajdował się na terytorium Slattery’ego i to go niepokoiło. Przecież tamten na pewno się zastanawiał, gdzie, do diabła, Laker mógł się zaszyć. Z całą pewnością sprawdził wszystkie możliwe miejsca, a przecież chyba nawet taki dureń jak Jackson szybko by się domyślił, gdzie szukać. Jeśli do tego Slattery wyciągnął właściwe wnioski, najprawdopodobniej podjął już próbę ostrzeżenia całej lipskiej sieci, na pewno. Stracił Karen i wydawało się nieprawdopodobne, żeby był skłonny ryzykować kolejne ofiary. Ewentualna śmierć Hartmanna mogła być mu na rękę, ale tylko pod warunkiem, że ceną nie będzie zagrożenie podsłuchu, kontaktów ani pośredników, z których czerpał dywidendy. Tym bardziej że Hartmanna wkrótce ktoś by zastąpił. Z Hartmannem czy bez gra toczyłaby się dalej, a przecież dla ludzi pokroju Slattery’ego tylko ona się liczy. W swojej wieży z kości słoniowej dbają tylko o to, żeby przypadkiem chorągiewki nie pospadały z mapy…
„Trzymaj się, draniu, z dala od tej sprawy — pomyślał Laker. — Dość już nabroiłeś.”
Zszedł na dół i zaczął spacerować po pokoju, co chwilę wyglądając nerwowo na ulicę.
Mężczyzna wkrótce wrócił, ale dla Lakera miał tylko wzruszenie ramion. Nadal nic… Około pierwszej znów zadzwonił telefon. Niemiec mruknął kilka słów do słuchawki, a kiedy wrócił, powiedział tylko:
— W dalszym ciągu siedzi w centrali.
Zjedli we troje w kuchni. To dziwne, ale ilekroć kobieta siedziała z nimi, Laker nie mógł się oprzeć wrażeniu, że on i gospodarz dzielą tajemnicę, do której ona nie ma dostępu. Maskarada trwała. Tym razem jednak, kiedy już kończyli, gospodyni odezwała się niespodziewanie:
— Nie gniewa się pan o te pieniądze, prawda? Laker zmarszczył brwi, nie bardzo kojarząc.
— Za pokój.
— Nie… — Zakłopotany bębnił palcami o szklankę, nie wiedząc, co o tym myśleć. — Nie.
Mężczyzna pochylił się ku niemu.
— Żona zawsze podkreśla, że niezależnie od okoliczności pracownik powinien otrzymać godziwą zapłatę, ale to nie znaczy, że jesteśmy chciwi i jeśli odniósł pan takie wrażenie, to bardzo się pan myli… Pokaż naszemu gościowi rękę — odezwał się cicho do żony. — No…
Kobieta podwinęła prawy rękaw bluzki. Mniej więcej trzy cale nad nadgarstkiem miała wytatuowany na różowej skórze sześciocyfrowy numer. Laker nie musiał pytać, co on oznacza ani kiedy go zrobiono.
— Ravensbrück — wyjaśnił mężczyzna. — Tych wspomnień nie da się wymazać z pamięci. Mówiłem już panu, że wiemy trochę o okropnościach. Sądzę, że teraz łatwiej będzie panu zrozumieć, dlaczego zdecydowaliśmy się panu pomóc. Londyn na pewno by nas za to nie pochwalił, ale co oni mogą wiedzieć. Wprawdzie to oni rozpinają sieci, jednakże nie muszą w nich żyć…
Zupełnie jakby czytał Lakerowi w myślach.
Niedługo znowu wyszedł, jak zwykle nie mówiąc dokąd ani po co.
Na ulicy prawie nie było ruchu. Od czasu do czasu przejechał rower albo skuter. Zza zniszczonego płotu po drugiej stronie ulicy z rzadka dobiegało szczekanie psa, czasami przechodzili jacyś ludzie, głównie kobiety — niektóre zatrzymywały się na chwilę, żeby poplotkować,. Zdenerwowanie Lakera znów sięgnęło zenitu i zaprowadziło go na górę. Wyjrzał przez okno, srebrzysta kopuła zbiornika gazowego zniknęła w szarej mgle. Minęła prawie doba od chwili, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Położył się, ale wkrótce wstał i zszedł na dół. Gospodarza w dalszym ciągu nie było, a telefon uparcie milczał. Minęła trzecia… Papuga waliła wściekle dziobem w pręty klatki, z kuchni dobiegał brzęk naczyń.
Wpół do czwartej. Wiedział, że za nic w świecie nie wytrzyma jeszcze jednego dnia. Następna doba oczekiwania i coś w nim pęknie. Po raz drugi tego popołudnia poszedł na górę, rzucił się na łóżko i zapalił papierosa, wpatrując się na zmianę w sufit i w ponure, szare niebo.
Była za dwadzieścia czwarta, kiedy zadzwonił telefon. Laker nadstawił ucha, ale wydawało mu się, że to jeszcze jeden fałszywy alarm. Chwilę później usłyszał jednak kroki kobiety na schodach. Nie czekał, aż zapuka.
— Tak?
Był przekonany, że przyszła pościelić łóżko albo zmienić ręczniki.
— Mąż prosił, żeby był pan gotowy za pięć minut.
Serce zabiło mu szybciej. Skinął głową.
— Dobrze.
— Z obiema walizkami. I niech pan to włoży. Rzuciła na skraj łóżka stary niebieski kombinezon.
— Dobrze.
Nie pytał dlaczego. Gospodyni wyszła, on zaś ubrał się w kombinezon, który okazał się trochę za ciasny pod pachami, ale poza tym pasował jak ulał. Po chwili wahania złożył płaszcz i wcisnął go do walizki, po czym zbiegł na dół.
— Może filiżankę kawy? — Kobieta zadziwiała go do samego końca. — Stoi na piecu.
— Nie, dziękuję.
Poszedł za nią do pokoju.
— Nasz gość wyjeżdża — odezwała się do ary. — Nie jest ci smutno?
Ptak kręcił się niezdarnie po klatce. Gospodyni pogłaskała go po kolorowym łebku, ani na chwilę nie odrywała jednak wzroku od okna.
— To on — odezwała się w pewnym momencie i Laker zobaczył małą, zdezelowaną furgonetkę tłukącą się po ulicy. — Proszę tu zaczekać. — Był to jedyny raz, kiedy kobieta odezwała się do niego rozkazującym tonem. — Niech najpierw wejdzie.
Furgonetka zatrzymała się i Laker widział, jak gospodarz wysiada i niespiesznie wspina się po schodach. Jego żona cierpliwie zaczekała, aż zadzwoni dzwonek, i dopiero wtedy poszła otworzyć.
— Gotowy? — usłyszał Laker.
— Tak — padła cicha odpowiedź.
Laker wyszedł do korytarza. Mężczyzna przyjrzał mu się i skinął aprobująco głową. Walizka i futerał stały przy wejściu na schody, Laker podniósł je, ale mężczyzna wyjął mu walizkę z rąk.
— Tym ja się zajmę.
— Do widzenia — powiedziała kobieta. — Miło mi było pana poznać.
Laker pomyślał, że potrafiłaby wprawić w zakłopotanie każdego, nawet gdyby w oczy świeciła jej oślepiająca lampa.
Uścisnął jej wyciągniętą rękę, nagle wzruszony.
— Do widzenia.
Gospodarz ruszył przodem. Wrzuciwszy walizkę na pakę, przykrył ją płachtą z wyświechtanego brezentu. Laker wspiął się do kabiny, usiadł i wcisnął futerał między kolana. Pojazd był w opłakanym stanie, szaroniebieska farba w niektórych miejscach łuszczyła się wielkimi płatami, w innych zaś prześwitywała spod niej rdza; prawy błotnik przypominał harmonijkę, a przez dziury w podłodze widać było jezdnię.
Gospodarz usiadł za kierownicą, zatrzasnął drzwi i zabezpieczył je pętlą ze sznurka. Silnik przez cały czas pracował. Zazgrzytała skrzynia biegów i ruszyli. Laker nie obejrzał się; nigdy więcej nie miał ujrzeć tamtej kobiety.
— A więc? — spytał, zanim zdążyli przejechać dwadzieścia metrów.
— Pojechał na północ, w stronę Dessau.
— Jak to daleko?
— Jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów. Ale na granicy okręgu, czyli mniej więcej w połowie drogi, zawróci. Ma nad nami przewagę, musimy się więc śpieszyć. — Odbili w lewo, uderzając kołami o krawężnik. — Będzie na autostradzie, rozumie pan?
— Na autostradzie?
— Tak.
To musiało oznaczać prędkość około stu kilometrów na godzinę, może nawet więcej. Laker zacisnął powieki, czując, jak w głowie rodzą mu się protest i zwątpienie.
— Na szczęście — kontynuował mężczyzna, przekrzykując łoskot silnika — jeden ciąg na pewnym odcinku remontują, więc ruch na drugim jest dwukierunkowy, no i obowiązuje ograniczenie prędkości.
Powiedzmy sześćdziesiąt. Mimo wszystko… To zakrawało na szaleństwo. Laker przygryzł wargi, coraz bardziej wątpiąc w zdolność Niemca do właściwej oceny sytuacji.
— Taka szansa szybko się nie powtórzy. Z Berlina jedzie jakaś delegacja i na granicy okręgu Hartmann ma przejąć jej eskortę. Rzadko zdarza mu się wypuścić aż tak daleko.
Przejeżdżali właśnie pomiędzy rzędami zaniedbanych podmiejskich sklepików.
— Która godzina? — spytał Niemiec.
— Czwarta — odparł Laker. — Na Boga, mam nadzieję, że wie pan, co jest możliwe, a co nie — dodał niepewnie.
— Pan chciałby mieć sto procent pewności, prawda?
— wybuchnął Niemiec, poirytowany. Z całej siły ściskał kierownicę i miotał złowrogie spojrzenia. — Najlepiej, żeby ktoś odwalił za pana całą robotę, wziął na siebie całe ryzyko i…
— Nie, ale…
— W takim razie niech pan zaczeka i sam się przekona.
— Zahamował gwałtownie, żeby ominąć rowerzystę. Zaklął. — Postawiłem jasne warunki. Niech pan nie zapomina, że gra toczy się nie tylko o pańską głowę. Zaręczam panu, że nie ma nawet co marzyć, żeby Hartmann odsłonił się bardziej niż dzisiaj, dla mnie jednak ważniejsze jest to, co będzie potem.
Laker milczał.
— Mogę pana z tego wyciągnąć — kontynuował Niemiec, już spokojnie. — I przede wszystkim to się liczy. Byle idiota potrafi popełnić samobójstwo. Wieczorem znajdzie się pan już za granicą, nie będziemy z tym czekać do poniedziałku.
Zbliżali się do centrum, wokół było coraz więcej flag i transparentów, a niedzielny tłum gęstniał z każdym przejechanym metrem. „Lipsk symbolem gościnności…” Laker czuł się całkiem odsłonięty; zniszczony kombinezon nie był żadną ochroną wobec uwagi, którą przyciągała prychająca furgonetka. Kiedy z tyłu zawyła syrena, jego serce zadudniło; samochód nie miał lusterka wstecznego. Przez chwilę sądził, że się zatrzymują, na szczęście jednak po prostu ustępowali drogi. Obok przemknęła karetka pogotowia i Laker odetchnął z ulgą.
— Pod siedzeniem jest mapa — usłyszał.
Kiedy jej szukał, zatrzymali się na światłach. Obok stanęła czarna limuzyna i siedzący w niej wojskowy spojrzał na ciężarówkę z odległości trzech stóp.
— Armia Ludowa — mruknął gospodarz pod nosem. — Generał.
W tym momencie zapaliło się zielone światło. Ruszyli śladem czarnej limuzyny.
— Skręcamy na drogę na Halle… Halle, ma pan? Przez Schkeuditz.
— Mam.
— Na autostradę wjedziemy zaraz za Schkeuditz i pojedziemy na północ. Ograniczenie prędkości zaczyna się mniej więcej cztery kilometry na północ od skrzyżowania z autostradą na Halle. Tam pana wysadzę.
— A dalej?
— Rozmowa o szczegółach nie ma sensu, dopóki nie zobaczy pan terenu. Ale na zachód od naszej autostrady biegnie równolegle podrzędna droga. Niech jej pan poszuka.
Laker wytężył wzrok, starając się utrzymać mapę w miarę nieruchomo.
— Jakiś kilometr na zachód?
— Tak. Tam się spotkamy.
Mówił oschle, autorytatywnie, nie dając Lakerowi żadnego wyboru. Chociaż wszystko zostało zaplanowane, widać było w tym pośpiech. Laker stłumił jakoś niepokój, skupiając myśli na nie znanym fragmencie autostrady. Wyobraził sobie pędzący samochód i zastanawiał się nad najlepszym ustawieniem, kątem, czasem, odległością… Zdawał sobie sprawę, że albo teraz, albo nigdy.
— Skąd będę wiedział, że to właśnie on?
— O to też zadbałem. Wszystko panu wyjaśnię, kiedy dojedziemy na miejsce.
Było dwanaście po czwartej. Minęli Ring–Messehaus i jego frontowe ogrody, potem hotel Astoria, gdzie od jąkanych wyjaśnień nieznajomego w płaszczu przeciwdeszczowym rozpoczął się cały ten koszmar, wreszcie plac, przez który przejeżdżał z Hartmannem w drodze na strzelnicę.
Laker ścisnął futerał między łydkami, starając się utrzymać go nieruchomo. Na przednią szybę spadło kilka kropel deszczu i zaczął się niepokoić, że się na tym nie skończy. Zacisnął złączone dłonie i spojrzał na niebo.
— Godzina? — spytał Niemiec ochryple.
— Czwarta piętnaście.
Jechali teraz na zachód — jak wynikało z drogowskazu, w kierunku Schkeuditz i Halle. Kiedy tłukli się po brukowanych jezdniach, zdawało się, że wokół furgonetki skupił się łoskot całego świata. Sklepy, domy, fabryki, ruiny kościoła, znów jakieś fabryki, nieużytki, rumowisko — powoli miasto zostawało w tyle. Po lewej wiła się wąska struga Białej Elstery, a potem po obu stronach pojawiły się łąki, znaczone pojedynczymi dębami i modrzewiami. Droga była prosta i dość gładka, ale furgonetka kołysała się niebezpiecznie, rzucana na boki przez podmuchy porywistego wiatru i kierowcę walczącego z luźnym układem kierowniczym. Do Schkeuditz jechali z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, potem zwolnili do dozwolonego maksimum i chłodnica zaczęła dymić, w końcu jakoś wyśliznęli się z korka i znowu przyśpieszyli. Na horyzoncie widać było czarne chmury i ukośne strugi deszczu.
— Ile mamy czasu? — spytał Laker.
— Najpóźniej o piątej powinien pan być na stanowisku.
— Do tego czasu rozpada się na dobre.
Mężczyzna zaryzykował i oderwał na moment wzrok od drogi, posłał mu groźne spojrzenie, chrząknął. Wyglądał na zmęczonego, a bruzdy na jego czole lśniły od potu. Za cały komentarz musiało Lakerowi wystarczyć owo wymowne chrząknięcie.
Pięć kilometrów dalej dojechali do wjazdu na autostradę. Najpierw droga dojazdowa wznosiła się trochę i skręcała w prawo, a kiedy wspięli się na sam szczyt pagórka, nagle pojawiła się szeroka jak pas startowy i przedzielona pasem zieleni autostrada. Wcisnęli się na pierwszy pas tuż za przedpotopowego porsche’a, a kiedy przyśpieszyli, spod rozedrganej maski zaczęły się na nowo wydobywać coraz gęstsze kłęby pary.
Hartmann miał jechać na południe. W przeciwnym kierunku, przeciwległym pasem.
Ruch był niewielki, nierówno rozłożony. Laker wybrał parę szybszych samochodów jadących w przeciwnym kierunku i obserwował je, kiedy początkowo maleńkie jak zabawki, robiły się coraz większe, by w końcu przemknąć obok z dzikim wyciem. Po przeciwnej stronie autostrady stały co kawałek niskie białe słupki, za nimi znajdowała się balustrada, a niedaleko od niej zaczynał las sosnowy. Laker zdawał sobie sprawę, że potrzebna mu będzie osłona, liczył więc, że właśnie tam, jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów od autostrady, będzie ją miał. Poruszyła go natomiast prędkość nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Wydawała mu się ogromna, nawet biorąc pod uwagę to, że obserwował je z wlokącej się furgonetki.
Lekki, dobrze wyprofilowany zakręt i jechali już prosto na zbliżające się od północy stalowoczarne chmury. Kiedy z rykiem silnika przejeżdżali pod wiaduktem, mężczyzna wskazał nagle ręką na lewo.
— Tam… tam.
Spojrzawszy we wskazanym kierunku Laker zobaczył najpierw skrzyżowanie dwóch autostrad, a potem rząd czerwono–białych beczek, odgradzający pasy na jezdni, na której odbywał się ruch dwukierunkowy. Prace remontowe prowadzono na odcinku ponad dwóch kilometrów i samochody rzeczywiście jechały tam znacznie wolniej. Tego dnia, w niedzielę, wszystkie buldożery i betoniarki stały nieruchomo. Za zwałami piasku, stalową siatką, pokruszonym betonem i barakami robotników teren wznosił się nieco, dalej stał płot, a zaraz za nim zaczynał się las.
A więc to właśnie tam. Gdzieś tam.
Mężczyzna ani na chwilę nie zdejmował nogi z gazu. Za dwadzieścia piąta. Jeszcze kilka minut kierowali się na północ, aż wreszcie wjechali ślimakiem na wiadukt nad autostradą i kolejnym ślimakiem zjechali na pas prowadzący z powrotem na południe. Niemal natychmiast pojawiły się znaki ostrzegawcze i napisy. ROBOTY DROGOWE… JEZDNIA DWUKIERUNKOWA… ZAKAZ WYPRZEDZANIA… I pierwsze beczki. ZWĘŻENIE JEZDNI… OGRANICZENIE PRĘDKOŚCI… Jadąca przed nimi limuzyna posłusznie zamrugała światłami stopu. Ustawione skosem pachołki skierowały ich na środkowy pas. Mężczyzna zdjął nogę z gazu, a kiedy przejechali mniej więcej jedną trzecią zwężonego odcinka, wycelował w lukę między beczkami i zatrzymał furgonetkę tuż obok jednej z przykrytych maszyn drogowych.
— To co panu teraz powiem — odezwał się — jest bardzo ważne. Niech pan wysiądzie i udaje, że grzebie ze mną pod maską. Przynajmniej raz ten grat zagotował się w odpowiednim momencie.
Wysiedli. Mężczyzna otworzył maskę i spod korka chłodnicy buchnęły kłęby pary. Ruchem głowy wskazał na wiadukt i ślimak, którym przed chwilą zjeżdżali.
— Tam właśnie będę. Zatrzymam się i podniosę maskę, tak jak teraz. Hartmann eskortuje dwa inne samochody, będą więc jechać razem, jeden za drugim. Zostawię panu lornetkę. Musi się pan tak ustawić, żeby mnie widzieć. Przez cały czas. Kiedy Hartmann wyjedzie spod wiaduktu, zatrzasnę maskę i wsiądę do samochodu. Jasne?
Laker skinął głową.
— Niech pan pamięta: będą trzy samochody. Dam panu znak, jak tylko Hartmann wyjedzie spod wiaduktu. Nie ma możliwości, żeby pan coś pomylił. Będzie ich pan przez cały czas widział, a zielony moskwicz prawie na pewno pojedzie pierwszy.
Laker ponownie kiwnął głową. Obok przejechała ciężarówka z nieustannie pracującymi wycieraczkami. Prędkość i deszcz — Laker wiedział, że dużo będzie zależało od szczęścia. Po plecach przeszły mu ciarki.
— Hartmann ma kierowcę — kontynuował tamten — będzie więc siedział z tyłu.
— Co jeszcze powinienem wiedzieć?
— Potem niech pan kieruje się na zachód. Przez las. Aż dotrze pan do tej bocznej drogi, którą wskazałem panu na mapie. Tam pana zgarniemy.
— My?
— Przesiądę się do innego samochodu, ale nie wiem jeszcze, do jakiego. Możliwe, że będzie to wołga. Niech pan po prostu czeka. To wszystko. I niech się pan pozbędzie tego kombinezonu.
— Dobrze.
Mężczyzna sięgnął do schowka pod kierownicą i wyjął lornetkę. Laker włożył ją do kieszeni i sięgnął do kabiny po futerał z karabinem.
— Cała reszta zależy od pana. Ja zrobiłem wszystko co w mojej mocy. Niech pan znajdzie dogodne miejsce, a potem czeka, aż pojawię się koło wiaduktu. To potrwa jakieś pięć minut. — Zatrzasnął maskę, wsiadł do auta i uruchomił silnik. Ruszając, opuścił szybę i ponaglił Lakera ruchem ręki.
— Powodzenia, panie Laker — odezwał się, przekrzykując warczący silnik.
Laker nie odpowiedział. Przecisnął się między maszyną i stertą stalowych rur i pochylony niczym pod obstrzałem, ruszył biegiem pod górę w stronę płotu. Trawa była mokra i kleiła mu się do butów. Przeskoczył przez płot i wbiegł między drzewa, czując, jak ogarniają go mdłości. I kiedy tak biegł, zaczął sobie zadawać pytanie, skąd ten mężczyzna wie, jak on się nazywa.
Po chwili zatrzymał się, przyklęknął na jedno kolano i otworzył futerał. Przez cały czas, kiedy składał karabin, nurtowało go to samo pytanie.
Skąd?… Czy poprzedniego wieczoru, kiedy stres i zmęczenie rozwiązały mu język — czyżby właśnie wtedy? Czy wtedy mu się to wymknęło? W żaden sposób nie mógł w to uwierzyć. Poza tym było coś jeszcze. Niemiec, wiedział jakiego nazwiska szukać w „Neues Deutschland”. Dopiero teraz wydało mu się to dziwne, teraz, kiedy trzeba było działać.
Na pewno mu powiedział. Na pewno…
Otworzył pudełko z nabojami i załadował magazynek, wpychając kciukiem każdy nabój z osobna. Kiedy sięgnął po piąty, zawahał się, w końcu zrezygnował i wcisnął magazynek na miejsce. I tak zdąży oddać najwyżej dwa strzały, a pamiętał jeszcze z wojny, że przepełniony magazynek łatwo się zacina. Wstał i obrócił się na pięcie. Był na tyle głęboko w lesie, że autostrady prawie nie było widać, a dochodzące z niej odgłosy zagłuszał śpiew ptaków.
„Powodzenia, panie Laker…” To nie był odpowiedni moment na rozmyślania.
Zostawił futerał pomiędzy drzewami i po chwili stanął na skraju lasu. Od płotu dzieliło go mniej więcej dziesięć metrów, od białych słupków na poboczu autostrady następne piętnaście i jeszcze jakieś dziesięć od linii biało — czerwonych beczek. Szybko doszedł do wniosku, że dookoła są znacznie lepsze miejsca. Kawałek w prawo linia drzew dochodziła prawie do samego płotu. Pobiegł tam, ślizgając się na dywanie z sosnowych igieł, kierowany przez jakieś piekielne, instynktowne posłuszeństwo, które w końcu na nowo się w nim obudziło — tak jak wtedy, gdy wdeptał radiostację w ziemię i rozpoczął własną wojnę. Precyzja połączyła się w nim z nienawiścią, a kiedy podszedł do płotu i starał się ocenić szanse powodzenia, głębokie pokłady jego duszy, po których dotąd sam siebie rozpoznawał, zaczęły się łuszczyć, jakby zmieniał skórę, odsłaniając ten sam co wtedy dziki ból i tę samą prymitywną żądzę zabijania, tyle że tym razem skierowaną nie przeciwko bezimiennym, pozbawionym twarzy Niemcom, ale przeciwko jednemu tylko: Hartmannowi; Hartmannowi, który prosił się o to od pierwszego spotkania.
Położył się tuż za płotem i rozejrzał. Od wiaduktu dzieliło go jakieś trzy czwarte mili, a od miejsca, gdzie rozpoczynało się zwężenie — mniej więcej ćwierć. Znajdował się około ośmiu stóp nad poziomem jezdni; patrząc pomiędzy walcem a jednym z opuszczonych baraków widział dokładnie cały interesujący go odcinek. ZACHOWAJ OSTROŻNOŚĆ… ZAKAZ WYPRZEDZANIA… OGRANICZENIE PRĘDKOŚCI — spojrzawszy w prawo zobaczył duże znaki i napisy powtarzające się regularnie na całej długości przewężenia. Wyjął lornetkę i ustawił ją na wiadukt. Furgonetka jeszcze nie dojechała, za to ulewa była coraz bliżej.
Punkt piąta… Ziemia była nierówna, przeczołgał się więc o kilka stóp dalej, zmieniając kąt ułożenia ciała o mniej więcej piętnaście stopni. Wyłaniające się spod wiaduktu samochody zdawały się pełzać. Tam, gdzie zaczynało się ograniczenie prędkości, drgały prawie niedostrzegalnie, hamując albo gwałtownie puszczając pedał gazu. Kiedy jednak zbliżały się po przejechaniu kolejnych dwustu metrów, dotychczasowe złudzenie ociężałości gwałtownie znikało i zdawało się, że gdy każdy ich szczegół staje się wreszcie widoczny, zamiast zwalniać przyśpieszają, żeby po chwili przemknąć obok ze skowytem.
Kiedy zdejmował kapturki z soczewek celownika, pojawiła się furgonetka. Obserwował ją dręczony od nowa przez pytania, a uczynność Niemca wydała mu się nagle cokolwiek podejrzana.
Coraz bardziej niespokojny rozsunął nogi i wymierzył w zbliżającą się skodę. Chociaż znajdowała się o trzysta metrów od niego, widział wyraźnie każdy szczegół. Przez cztery sekundy trzymał na celowniku nalaną twarz widoczną w ciemnym „V” wytartym przez wycieraczki; później rozpoczął się szybki trawers samochodu i Laker nie był już w stanie utrzymać celu na muszce bez obracania się razem z karabinem. Wymierzył jeszcze w dwa inne auta, tym razem celując przez brudną boczną szybę w tylne siedzenie. Był zimny i skupiony, wiedział, że zbliża się punkt kulminacyjny, a zapach sosen całkiem niepotrzebnie przypominał mu o strachu, manipulacji i morderstwach.
Jeśli uda mu się zdążyć przed deszczem, ma około sześćdziesięciu procent szans. Tylko czy mu się uda? Chryste, czy zdąży?
Furgonetka zjechała na pobocze tuż przy wiadukcie. Mężczyzna wysiadł i podniósł maskę. Lornetka sprawiała, że zdawał się być w zasięgu strzału. Sześć po piątej… Lakerowi zaschło w ustach, a przy każdym potężnym uderzeniu serca furgonetka na zmianę pojawiała się i znikała z zasięgu wzroku.
Zaryzykować tak wiele dla kogoś zupełnie obcego?… To, co jeszcze poprzedniego dnia, a nawet przed godziną wydawało się całkiem prawdopodobne, teraz stawało się coraz bardziej wątpliwe. Kto jeszcze dowiedział się, kim jest?
— Spod wiaduktu wyjechała samotna ciężarówka.
Slattery?
Po brwiach płynęły mu krople potu, mrugnął więc kilka razy, żeby lepiej widzieć.
Slattery?
Dwa osobowe, jeden obok drugiego. Lekka mżawka. I ta rosnąca niepewność, nie ustępujące podejrzenie, że nawet teraz ktoś go w jakiś sposób wykorzystuje.
Mężczyzna udawał, że grzebie w silniku. Lornetka drżała Lakerowi w dłoniach. Z nieufnością człowieka zbyt często oszukiwanego zastanawiał się, czy to możliwe, że znowu jest marionetką — tym razem w rękach Slattery’ego — nieświadomą, że ma załatwić sprawę, która wcale nie jest jej sprawą. I kiedy szukał jakiejkolwiek odpowiedzi, choćby pozornie logicznej, zrozumiał, że to absolutnie niemożliwe. Patrick nie żył, a on — i tylko on — miał rachunki do wyrównania. „Między nami dwoma, panie Laker…”
Na razie nie zbliżał się żaden samochód.
Frenzel pozostał przy życiu, a Patrick zginął. Równanie ułożył Hartmann i on też dał Lakerowi broń.
Następna ciężarówka, chwila przerwy, potem jakiś stary samochód osobowy. Najpóźniej za dziesięć minut deszcz dojdzie do wiaduktu.
Piąta dwanaście.
Laker przerzucił ciężar ciała na drugi łokieć i poprawił ostrość lornetki. Wtedy właśnie mężczyzna zatrzasnął nagle maskę furgonetki, a spod wiaduktu wyłoniły się trzy samochody. Jechały jeden za drugim, zielony moskwicz na czele.
Zjeżyły mu się włosy na głowie. Gdy sięgnął po karabin, szwy pod pachami kombinezonu puściły. Trzy czwarte mili… Głowę wypełniła mu kakofonia dźwięków. Odbezpieczył broń, nie słysząc trzasku, głuchy na wszystko prócz własnego walącego serca. Kątem oka dostrzegł, że furgonetka odjeżdża w przeciwną stronę, ale teraz całą uwagę skupił na konwoju, którego pojazdy były wciąż zbyt daleko, żeby dało się je rozróżnić gołym okiem, niczym zbliżające się cal po calu maleńkie zabawki, dwie czarne i jedna zielona.
Zmienił pozycję, zebrał się w sobie, uniósł broń i przyłożył oko do lunety. Właśnie minęła go szara limuzyna. Pół mili od niego przód zielonego moskwicza obniżył się na moment. Zwolnili. Sześćset metrów… Nic poza szumem w głowie, żadnych świadomych myśli, żadnego gniewu, tylko instynkt.
Pięćset… Zaczął celować. Wokół auta unosiła się drobna mgiełka. Włączone wycieraczki, za kierownicą mężczyzna w wojskowej czapce. Hartmann z tyłu, sam, nieco rozmazany za zachlapaną boczną szybą. Peep–show z krzyżem z włosia w wizjerze, główny aktor przedstawienia coraz większy… Palec na spuście, lekki opór. Mija kolejna sekunda. Kąt się poszerza, zaczyna się pozorne przyspieszenie. Jeszcze nieskończenie mały ułamek sekundy…
Teraz!
Poczuł szarpnięcie i zobaczył rozpryskującą się boczną szybę moskwicza i nagły ruch w środku. W przebłysku świadomości strzelił raz jeszcze i szyba pokryła się szronem w odległości paru centymetrów od pierwszego trafienia. Sylwetka na tylnym siedzeniu zgięła się w pół, a kapelusz na jej głowie mocno się przekrzywił. Trwało to może dziesiąte części sekundy.
W tym momencie samochód rozpoczął trawers i Laker stracił szansę na oddanie trzeciego strzału. Zerwał się na nogi, rzucił karabin i zaczął uciekać.
Biegł z opuszczoną głową. Niemal natychmiast zniknął za drzewami. Potężny ryk w jego głowie ucichł na moment i usłyszał dziki pisk opon. Przebiegł jeszcze kawałek, zatrzymał się i spojrzał przez prześwit pomiędzy drzewami. Wszystkie trzy auta stały w poprzek autostrady i właśnie wyskakiwali z nich pasażerowie. Kierowca moskwicza otworzył tylne drzwi i Laker zobaczył, jak ubrana w płaszcz postać wypada z samochodu, osuwa się na asfalt i leży bez ruchu.
Nie czekał. To jedno spojrzenie w zupełności mu wystarczyło. Odwrócił się i pobiegł dalej, znowu czując mdłości. Odgłosy autostrady stawały się coraz cichsze. Po chwili zwolnił, ale zdając sobie sprawę z możliwości pogoni ani na moment się nie zatrzymywał. Gdy wyszedł na otwartą przestrzeń, poczuł na twarzy krople deszczu. W jego myślach wciąż powtarzały się te same sceny. Po mniej więcej sześciu, siedmiu minutach dotarł do drogi, mokrej, wąskiej i wyboistej. Zdjął kombinezon i wrzucił go w kępę krzaków, przeskoczył przez płot z drutu kolczastego i zbiegł po stromym nasypie. Padało coraz mocniej. Schował się za pniem wielkiego buka, dysząc ciężko i wstrząsany dreszczem radości, w żaden sposób nie potrafił opanować oszalałych myśli.
Zdawało się, że upłynęła dłuższa chwila, zanim usłyszał odgłos silnika. Pięćdziesiąt metrów dalej droga skręcała łagodnie i znikała z pola widzenia. Wyszedł z ukrycia i ruszył w kierunku, skąd zbliżał się obiecany samochód. Po kilku krokach zobaczył zachlapaną błotem wołgę. Uniósł rękę i stanął. Jechała dość szybko, na niskim biegu i zajmowała prawie całą szerokość drogi. W środku siedziało kilka osób, ale przez zachlapane szyby nie można było dojrzeć ich twarzy. Kiedy się zatrzymała, Laker ruszył w jej stronę z kciukiem do góry. W tym samym momencie otworzyły się przednie drzwi, z auta wysiedli dwaj mężczyźni, w których Laker, nie wierząc własnym oczom, rozpoznał jasnowłosego kierowcę w czarnej kurtce i jąkałę w płaszczu, którzy porwali go sprzed hotelu.
Przez chwilę długą niczym wieczność stał jak wryty, po czym błyskawicznie odwrócił się i zaczął uciekać. Jego ciało i umysł jakby się rozdzieliły — myśli zastygły w bezruchu, ciało natomiast pędziło jak oszalałe.
— Panie Laker!
Biegł przed siebie, nie zważając na głos jąkały wołającego, żeby się zatrzymał. Trzasnęły drzwi i samochód ruszył za nim. Z rozpaczliwym wysiłkiem zaczął wspinać się po skarpie, w każdej chwili oczekując strzału. Rył palcami ziemię jak oszalały i kiedy samochód zrównał się z nim, stanął na szczycie. Wybił się, żeby przeskoczyć płot, ale gdy był już w powietrzu, słupek, o który się oparł, nagle pękł. Zahaczywszy jedną nogą o drut, upadł, uderzając głową o sterczący z ziemi kamień i w tym samym momencie dookoła niego eksplodowała ciemność.
Wieźli go samochodem. Słyszał czyjeś pojękiwania, nie zdając sobie sprawy, że to on sam jęczy. Zaczynał odzyskiwać przytomność i starał się odepchnąć ręce, które zdawały się przyciskać go do siedzenia.
— I tak go załatwiłem — wydusił z siebie, walcząc z piekielnym bólem i wierzgając na wszystkie strony. — Załatwiłem!
— Jak sądzisz? — spytał ktoś odległy o tysiące mil, ale nie było to pytanie do niego.
— Może lepiej ty — odezwał się inny głos.
Ktoś zdjął z niego marynarkę i podciągnął rękaw koszuli, poczuł ukłucie i ostrze igły weszło głęboko pod skórę. Niemal natychmiast czerń przeistoczyła się w bezkształtny krajobraz i Laker ponownie stracił przytomność.
— Trzeba mu było powiedzieć o synu — zaprotestował inny głos. — Dlaczego mu najpierw nie powiedziałeś?
Było to ostatnie, co zdołał zarejestrować, ale nawet ogarniające go odrętwienie nie było w stanie zagłuszyć zdumienia. Albowiem ów głos należał do Karen.
Szybował w ciemnościach, chwilami zupełnie nieświadomy, chwilami wracając myślami do problemów nurtujących go od dzieciństwa, chwilami zaś wciągany przez wiry słabości w otchłanie jeszcze bardziej mroczne. W tym delirium ciemności jacyś ludzie dotykali go, przenosili, mówili do niego i o nim, a kilka razy w pudle rezonansowym jego czaszki odbiły się echem słowa: „Patrickowi nic się nie stało. Słyszysz?… Jest cały i zdrowy.”
Jak długo tak szybował, zorientował się dopiero później. Nadeszła jednak chwila, kiedy poczuł, że znowu go podnoszą i powoli niosą w górę, ku rzeczywistości. Rozchylił powieki i natychmiast zamknął je z powrotem, oślepiony światłem, które sprawiło, że w głowie, jak za przyciśnięciem guzika, zaczęły mu walić potężne młoty. Przez chwilę, której długości nie potrafiłby określić, jego myśli płynęły strumieniem pomieszanych obrazów, przy wtórze nie cichnących ani na moment kafarów. W końcu zaczął ostrożnie mrugać oczyma i błądzić rękoma wokół siebie.
Leżał w łóżku. Przyćmione światło za pagórkiem z jego przykrytych stóp, zasłonięte perkalem okno, srebrzysto — szare drzwi, srebrzystoszara szafka, stół… Obmacawszy delikatnie głowę, poczuł bandaże; spostrzegł również, że ma na sobie swoją własną piżamę. Był zanadto oszołomiony i obolały, by się domyślić, gdzie się znajduje, bądź też przynajmniej zauważyć, że jest to miejsce całkiem inne, niż powinien był się spodziewać. Spróbował krzyknąć, ale wyszedł mu z tego tylko ochrypły jęk, którego nikt nie usłyszał. Zdjęto mu z ręki zegarek, toteż nie miał pojęcia, która może być godzina. Zrobiło mu się niedobrze, uległ więc ociężałym zmysłom i zamknął oczy, przypominając sobie autostradę, Hartmanna w moskwiczu i Hartmanna osuwającego się bezwładnie niczym szmaciana lalka na asfalt, a także wąską drogę, wołgę i wstrząs, jakiego doznał, gdy zobaczył, kim są jej pasażerowie. Pamiętał, że biegł, i wiedział, że wydarzyło się coś złego. Wszystko to pamiętał bardzo wyraźnie. Nagle przypomniał sobie jeszcze ciemność i coś zupełnie nieprawdopodobnego: głosy Karen i jeszcze kogoś, szepczące mu do ucha kłamstwa na temat Patricka.
Zasnął, zanim myśli ponownie wymknęły mu się spod kontroli.
Tym razem zasłony były odsunięte i blade słońce oświetlało framugi okien. Przez dłuższą chwilę gapił się w tamtą stronę nie do końca świadomy, że to nie sen. Miejsce kafarów zajął cichy, leniwy chrobot. Laker usiadł ostrożnie i rozejrzał się po pokoju, niczego nie rozumiejąc… Na stoliku przy łóżku stał wazon z chryzantemami, a obok leżał zegarek.
Ósma piętnaście… Poniedziałek? Musiał się zdobyć na nadludzki wysiłek. Umysł miał obolały, jakby ktoś skopał go po głowie. Pod wpływem impulsu ruszył w stronę okna, ale kiedy wstał, zachwiał się i opadł z powrotem na łóżko.
Przez okno widać było czubki jakichś drzew. Wcisnął głowę w poduszkę, starając się zrozumieć, co może oznaczać ten czysty pokój, kwiaty, komfort. Na stole stała butelka z wodą. Właśnie wyciągał rękę po szklankę, kiedy drzwi się otworzyły i do pokoju zajrzała ciemnowłosa pielęgniarka. Nieskazitelnie czysty czepek, liliowa bluzka z białymi wypustkami, śnieżnobiałe wykrochmalone mankiety i taki sam fartuch — do niczego mu to nie pasowało.
— Gdzie jestem? — spytał po niemiecku.
Dziewczyna zawahała się, po czym weszła, zamykając za sobą drzwi.
— Co to za miejsce?
— Wprawdzie jeszcze nie zdałam egzaminu — odpowiedziała, ku jego zdumieniu, po angielsku — ale jeśli pyta pan o to, o co jak sądzę pan pyta, odpowiedź brzmi: Brytyjski Szpital Wojskowy w Hanowerze.
— Gdzie?!
— W Hanowerze, w Niemczech. A ja jestem z Londynu. Z Londynu w Anglii. — Uśmiechnęła się psotnie.
— Długo pan nie śpi?
Hanower. Nic z tego nie rozumiał.
— Jak, do diabła, się tutaj znalazłem?
— Tego nie wiem — odparła pielęgniarka. — Jestem na dyżurze dopiero od ósmej.
— Jaki mamy dzisiaj dzień?
— Poniedziałek. — Zaczęła mierzyć mu puls. — Jak się pan czuje?
— Strasznie mi się kręci w głowie.
— Nic dziwnego. Musieli panu założyć sześć szwów. Czuje się pan na siłach, żeby przyjąć gościa?
— Kogo?
— Tego też nie wiem. Moim obowiązkiem jest jedynie dbać, żeby panu niczego nie brakowało. Więc jak? Mam go wpuścić?
— Tak.
— Jak pan uważa. — Przyjrzała mu się badawczo.
— Jest pan pewien?
Skinął głową.
— Dobrze. Zaraz go poproszę.
Wyszła, szeleszcząc wykrochmaloną odzieżą. Zanim drzwi ponownie się otworzyły, minęła minuta albo dwie. Przez ten czas myśli Lakera pokonały na tyle duży fragment labiryntu oszołomienia, że nie zdziwił się zanadto widząc, kto wchodzi.
— Sam. — Slattery drobił przez pokój na palcach, jakby był w kościele. — Jak się masz, Sam?
Ta sama ceglastoczerwona cera i gładkie jak szkło maniery.
— Skąd się tu, do jasnej cholery, wziąłeś? — spytał Laker, odtrącając wyciągniętą rękę.
— Czekałem na drugim końcu korytarza. Dali mi dziuplę, żebym mógł trochę pokimać. Chciałem być z tobą, kiedy się obudzisz.
— Czyżby?
— Jest coś, o czym powinieneś jak najszybciej się dowiedzieć, Sam. Jak najszybciej.
— Słucham.
— W nocy próbowałem z tobą rozmawiać, ale odpowiadałeś bez ładu i składu. Pamiętasz?
— Nie.
— Na temat Patricka. — Slattery nie bardzo wiedział, jak to z siebie wydusić. — Nic mu się nie stało, Sam. Jest cały i zdrowy. Tutaj, w Hanowerze.
Laker do końca życia zapamiętał to potężne uderzenie serca. Nagle przypomniał sobie tamten deliryczny szept: „Patrickowi nic się nie stało… Nic mu nie jest…” A jednak wlepiwszy oczy w Slattery’ego, powiedział:
— Nie wierzę ci.
— To prawda, Sam. Tak samo jak to, że jesteśmy tutaj razem.
— To niemożliwe. W „Neues Deutschland”…
— Mówię prawdę, Sam.
— Udowodnij, że nie kłamiesz.
— Zrobię to. Tylko się uspokój.
— Gdzie on jest?
— U znajomych. Na drugim końcu miasta.
— Sprowadź go tu. Chcę go zobaczyć.
— Powoli. Daj mu trochę czasu. — Uśmiechnął się ostrożnie. — Chłopak prawdopodobnie nie jadł jeszcze śniadania.
— W takim razie chcę z nim porozmawiać.
— Będziesz w stanie rozmawiać?
— Dobry Boże! Gdzie jest telefon?
Próbował wygrzebać się z łóżka, ale Slattery powstrzymał go, wyszedł na korytarz i zawołał pielęgniarkę.
— Zaraz przyniesie — powiedział, wróciwszy. — W tym stanie nie powinieneś jeszcze wstawać.
Laker zamknął oczy. Drżał.
— W „Neues Deutschland” napisali, że zginął. Że potrącił go samochód.
— To była nieprawda, Sam. Kłamstwo. Wkrótce wszystko zrozumiesz.
Laker wziął głęboki oddech.
— Jak ci się to udało?
— Co?
— Wyrwać go z ich łap. — Nadal nie mógł uwierzyć, że naprawdę rozmawiają o żywym.
— Zaraz ci wszystko wyjaśnię.
— Teraz.
— Za chwilę.
— A ja… Co ze mną? Przecież złapali mnie ci…
— Cierpliwości, Sam. Wszystko po kolei.
Weszła pielęgniarka, żeby podłączyć telefon, i Slattery uniósł palec do ust. Dopiero kiedy skończyła i zniknęła za drzwiami, mówił dalej.
— Jest tylko jedna rzecz, o której powinieneś wiedzieć, zanim porozmawiasz z Patrickiem. Chłopak uwierzył w tamtą bajkę o pilnym wyjeździe, a jeśli chodzi o twój wygląd, jest przekonany, że to wynik drobnej sprzeczki z drzwiami na lotnisku, która przydarzyła ci się wczorajszego wieczora. Nie sądzę, żeby zadawał zbyt wiele trudnych pytań, ale być może będziesz musiał trochę improwizować.
Laker pokiwał głową. Zbyt wielu salt na raz wymagano od jego umysłu, czuł jednak tak ogromną ulgę, wdzięczność i radość, że nie był w stanie myśleć jasno i klarownie. Stał się cud i w tym momencie Laker był zdolny przebaczyć dosłownie wszystko. Slattery podał telefonistce numer.
— Mam ci sporo do opowiedzenia, Sam. — Uśmiech na jego twarzy był nieco niepewny. — Ale w tej chwili najbardziej liczy się to. — Milczał i czekał, bawiąc się nerwowo kablem słuchawki i mrugając zza szkieł okularów.
— Na litość boską — wykrzyknął Laker. — Po jaką cholerę „Neues Deutschland” wydrukowało tę informację? Przecież to przez nią zastrzeliłem Hartmanna. — Przyjrzał się Slattery’emu. Koszmar jeszcze się nie skończył. — Hartmann nie żyje. Zastrzeliłem go z broni, w którą mnie zaopatrzył, żebym mógł zabić Frenzla.
Slattery jednak spojrzał tylko w bok.
— Halo? — odezwał się do słuchawki. — Czy zastałem Patricka?… Mówi jego ojciec.
Niezależnie od tego, jakiej reakcji Laker szukał na twarzy Slattery’ego, natychmiast o wszystkim zapomniał, kiedy tylko chwycił słuchawkę.
— Patrick?
— Cześć, tato. Podobno znów byłeś na wojnie?
— To nic wielkiego.
— Czekałem wczoraj na ciebie. Dopiero dzisiaj się dowiedziałem, że jesteś w szpitalu… Jak się czujesz?
— Dobrze. Mam kilka szwów na głowie, to wszystko.
— A jak tam twój wyjazd?
— Nieźle, dziękuję. Przepraszam cię za Lipsk, ale nic się nie dało zrobić.
— Nie ma sprawy, tato. Pan Rauter wszystko mi wyjaśnił.
— Rauter?
— No ten twój współpracownik, przywiózł mnie do Hanoweru.
— Au kogo teraz jesteś?
— U Ericha Meyera.
— Ericha?
— No wiesz, jeden z tych, z którymi koresponduję.
— A tak, rzeczywiście… Przepraszam, jestem jeszcze trochę otępiały… Dobrze się bawiłeś?
— Świetnie. Pan Rauter powiedział, że sprawy finansowe i wszystko inne załatwisz z nim osobiście.
— Pewnie, że tak… Kiedy przyjedziesz?
— Jak tylko będę mógł.
— Poproszę znajomego, żeby przysłał po ciebie samochód.
— Świetnie.
— Za jakąś godzinę… Może być?
Sam nie wiedział, jak udało mu się zapanować nad głosem. Kiedy odłożył słuchawkę, po twarzy płynęły mu strugi potu. Czuł niewypowiedzianą radość, a w jej tle zmęczenie. Poprosił stojącego w oknie Slattery’ego o papierosa.
— Nic nie rozumiem — powiedział, gdy w powietrzu uniosły się już kłęby niebieskawego dymu. — Przecież Rauter to ten, który… Chryste, wszystko mi się miesza, nic do niczego nie pasuje. Kiedy go odbiliście? I w jaki sposób? Mówił tak, jakby…
— Wszystko ci wytłumaczę, Sam. — Slattery przystawił krzesło do łóżka i usiadł. — Kiedy tylko będziesz gotowy, wszystkiego się dowiesz..
— Wiem, że leżałem w jakimś samochodzie po tej nieszczęsnej próbie przeskoczenia płotu. To chyba ostatnie, co pamiętam. Wieźli mnie dwaj ludzie Hartmanna, ci sami, co aresztowali mnie za pierwszym razem i dali lekcję pod tytułem rozstrzeliwanie… Po powrocie do Lipska zadzwoniłem pod numer, który mi podałeś. To właśnie tamten facet przyniósł mi wycinek z „Neues Deutschland”… On też w to uwierzył… — Laker błądził po omacku, próbując ogarnąć to, co się wydarzyło. — Hartmann jechał na południe, autostradą łączącą Berlin z Lipskiem. Kiedy już było po wszystkim, pobiegłem na zachód, aż do bocznej drogi, tak jak się umówiliśmy. I wtedy… — Zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie coś innego. — Byłem pewien, że Patrick nie żyje, rozumiesz? W Kopenhadze dostałem od Hartmanna taką wiadomość… Potem potwierdził to jeszcze wycinek z „Neues Deutschland”… — Pokręcił głową.
— Tamten samochód — powiedział podejrzliwie. — Była w nim Karen.
Usta Slattery’ego wykrzywił ledwo widoczny grymas.
— Karen Gisevius — nie ustępował Laker. — Była w nim, prawda?
— Tak.
— Skąd się, do diabła…
— Przyjechała razem z tobą. Przekroczyliście granicę koło Duderstadt. Nie było to łatwe ze względu na twój stan.
— Ale co z tamtymi dwoma od Hartmanna? Kto ich załatwił?
— Nikt. To właśnie oni przewieźli was przez granicę.
— Laker zmrużył oczy z niedowierzaniem, Slattery zaś pochylił się ku niemu. — Mówiłem ci przecież, że Karen to jeden z naszych najlepszych kontaktów. Natychmiast dałaby znać, gdyby Hartmann ją dopadł.
— Więc Hartmann…?
Slattery skinął głową.
— Chyba nie mówisz poważnie?
— Jak najbardziej.
— On nie żyje! — wykrzyknął Laker oszołomiony.
— Zastrzeliłem go.
— Nie, Sam.
— Dostał dwa razy. Jechał zielonym moskwiczem.
— Nie Hartmann. To nie był Hartmann, Sam… Załatwiłeś tego, kogo chcieliśmy, żebyś załatwił.
I nagle, jak ktoś zbyt już długo wodzony za nos, Laker pojął istotę przerażającego oszustwa, którego padł ofiarą.
W tym momencie nie miało znaczenia, kogo w rzeczywistości zabił. Jedyne co był w stanie pojąć, to fakt, że sterroryzowali go, poniżyli, zmanipulowali, wodzili za nos, doprowadzili do rozpaczy, zmusili do nienawiści, sprowokowali do zabójstwa… Wszystko na rozkaz.
Drżąc z oburzenia, wtulił głowę w poduszkę i leżał tak przez co najmniej minutę.
— Kto to był? — spytał w końcu cicho.
— Pewien nieuchwytny dżentelmen.
— Powiedz mi! — wybuchnął.
— Matthew Albright.
— Kto?
— Matthew Albright.
Laker nie potrzebował dalszych wyjaśnień. …Wybitny specjalista od spraw chińskich i sowietolog, który przed paroma miesiącami zniknął bez śladu z Departamentu Stanu… już od maja nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że przeszedł na stronę sowiecką… Albright jest u nas — przyznaje Moskwa… Coś w jego głowie zaskoczyło, przeszedł jednak zbyt wiele wstrząsów, żeby zwrócić uwagę na kolejny. Poza tym fakt, że zabił Albrighta, nie był w tym wszystkim najgorszy.
— Znajdował się w samochodzie Hartmanna — powiedział drewnianym głosem.
— Przesiedli się, kiedy Hartmann przejmował eskortę na granicy okręgu. Ze względów bezpieczeństwa, pojmujesz? Chodziły pogłoski o możliwości zamachu na życie Albrighta. — Slattery promieniał nie skrywaną radością.
— Albright był dla Rosjan niczym drogocenny klejnot. Cenniejszy niż dziesięciu innych ekspertów. Był wybitnym, jeśli nie najwybitniejszym specjalistą od spraw chińskich i sowieckich i cała strategia Zachodu, tak ekonomiczna, jak wojskowa, opierała się właśnie na jego prognozach. Moskwa na pewno nie miała ochoty się go pozbyć, nawet po trzech miesiącach. Długo jeszcze byłby dla nich po prostu bezcenny, szczególnie teraz, kiedy mamy taką huśtawkę. Musieliśmy go załatwić, a im prędzej, tym lepiej. Amerykanie zwrócili się do nas o pomoc i dzięki tobie nasz plan wypalił. — Slattery wygrzebał z paczki papierosa i zapalił.
— Wiedzieliśmy, gdzie się ukrywa, ale dopóki siedział w Rosji, był nie do ruszenia. Kiedy jednak dotarły do nas informacje, że planuje objazd po centralach partii komunistycznych, od razu wiedzieliśmy, że to szansa, na jaką czekaliśmy. Nie jestem sowietologiem, nie potrafię więc powiedzieć, po co robił tę rundę honorową. Być może Moskwa uległa nuworyszowskiej pokusie obnoszenia się z najcenniejszymi klejnotami. To się już w końcu zdarzało… Burgess, Pontecorvo i paru innych też robiło takie objazdy. Tyle tylko że byliśmy przekonani, że w wypadku Albrighta Rosjanie będą skrajnie ostrożni, co zresztą okazało się prawdą. W Warszawie na przykład facet nie miał prawie do czynienia z naturalnym światłem. Praktycznie jedyną szansą był ten jego przyjazd do Niemiec, a i to… Slattery kontynuował swoje wywody, ten sam Slattery, który kiedyś miał czelność powiedzieć: „Żadnych wzajemnych pretensji, Sam. Ani teraz, ani nigdy.” A kiedy przerwał, żeby wziąć głębszy oddech, Laker odzyskał w końcu mowę.
— Ty sukinsynu — syknął. — Ty cholerny sukinsynu.
Slattery zamrugał oczyma, jakby broniąc się przed morderczym spojrzeniem Lakera.
— Nie było innego wyjścia, Sam.
— Nikt nie miał prawa zrobić tego, co ty zrobiłeś.
— Chyba że kazało mu tak poczucie obowiązku.
— Bzdura! Przestań bredzić!
— Mógłbym ci podać wiele podobnych przykładów. Z nazwiskami i datami.
— Do diabła z przykładami. Żądam wyjaśnień.
— Zaraz je otrzymasz, Sam.
— Czyżby?
— Wytypowałem cię do tej roboty na długo przed tym, zanim natknąłem się na tamten artykuł w „The Evening Standard”. To był zbieg okoliczności, chociaż muszę przyznać, że wyjątkowo szczęśliwy. — Zaciągnął się głęboko i spróbował podejść Lakera od innej strony. — Popatrz na to z mojej perspektywy. Gdybym cię poprosił, żebyś sprzątnął Albrighta, zgodziłbyś się to zrobić? Oczywiście, że nie. A ja potrzebowałem właśnie ciebie. Przede wszystkim dlatego, że jesteś najlepszym strzelcem, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia. A ten, kto miał to zrobić, nie mógł być po prostu bardzo dobry.
— Podjąłem się doręczyć wiadomość — ni mniej, ni więcej.
— A skończyłeś na zabójstwie.
— Dzięki tobie.
— Nie całkiem. W końcu nikt cię nie zmuszał.
— Nie?
— Nikt cię nie zmuszał, Sam.
— Postawiono mnie pod drzewem z workiem na głowie. Powiedziano mi, że Patrick nie żyje… A ty tu teraz siedzisz i jeszcze się targujesz, kto jest odpowiedzialny…
— Posłuchaj. Był jeszcze jeden powód, dla którego chciałem, żebyś to był właśnie ty. Dobrze pamiętam, jaki byłeś tamtej nocy w Green Park i po powrocie z Gardelegen. Nikt, kto cię wtedy znał, nie byłby w stanie tego zapomnieć. A ludzie się nie zmieniają, nie w środku i nie w sprawach najważniejszych. Trzeba tylko odpowiednich okoliczności, odpowiedniego bodźca. I dlatego — zakończył, rozkładając ręce — chcąc złapać makrelę, rzuciliśmy na przynętę szprotkę. A jeśli Hartmann miał z ciebie wydobyć to, co wiedziałem, że w tobie jest, nie mógł mówić półsłówkami.
— To są właśnie wasze metody? — spytał Laker lodowato.
— Jeśli trzeba.
— I nie obchodzą was ci, których wykorzystujecie? Ani to, co czują?
— Albright musiał zginąć. Tylko to się liczyło.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Sytuacja była wyjątkowa. Nie przeczę, że daliśmy ci niezły wycisk, ale także do tego się kwalifikowałeś. Jesteś twardy, Sam. Twardy jak głaz. — Ponownie się rozpromienił, a jego uśmiech dawał wymownie do zrozumienia, że uważa Lakera za twardziela, ale nie za inteligenta. — Strach i nienawiść to najlepsze narzędzia w tym fachu.
Ale mimo wszystko sporo ryzykowaliśmy. Mogłeś nas przecież w każdej chwili zawieść.
— Zawieść?! Was?! — Laker odwrócił twarz, kipiąc wściekłością. — Boże, jak żałuję, że tak się nie stało!
— Może teraz, Sam. Ale nie tam, na autostradzie, kiedy czekałeś na Hartmanna. Wtedy chciałeś jego śmierci tak samo, jak my chcieliśmy śmierci Albrighta. I zrobiłeś wszystko, żeby go dopaść, na co zresztą od początku liczyłem.
Zapadła głucha cisza. Laker wziął głęboki oddech i przyłożył dłonie do pulsujących skroni. Nadal nie do końca pojmował, jak bardzo dokładnie wszystko zostało wyreżyserowane.
— Domyślasz się chyba, że żaden Frenzel nigdy nie istniał. Wiele rzeczy mogło się pokomplikować, ale nie to. — Slattery z wyraźną przyjemnością, jakby objaśniał znaczenie kolejnych posunięć w partii szachów, zaczął rekonstruować kolejne wydarzenia. — Jeśli chodzi o Kopenhagę, sprawa była od początku banalnie prosta. Staraliśmy się trzymać cię w nieustannym napięciu, chociaż Ritchie Jackson twierdzi, że nie wszystko poszło tak, jak zaplanowaliśmy. Nie spodziewaliśmy się, że zgarnie cię policja, chociaż to akurat drobiazg, który w pewnym sensie nawet nam pomógł. Po tym jak Ritchie zadzwonił do Metropolu i zostawił wiadomość od Hartmanna, pozostało nam jedynie spokojnie czekać. To był decydujący moment, chociaż później z kolei nie mieliśmy żadnej pewności, czy zatelefonujesz pod numer, który ci podałem. Najbardziej jednak zrzedły nam wszystkim miny, kiedy się okazało, że wróciłeś do Niemiec z bronią. Tego się nikt nie spodziewał. W zamierzeniach karabin miał ci dostarczyć twój niemiecki przyjaciel. — Przerwał, żeby zgasić papierosa. — On też miał cię uprzedzić, kogo spotkasz na bocznej drodze, nie wiedział jednak, jak ci to powiedzieć. Oczywiście nie spodziewaliśmy się, że spadniesz z płotu i będzie cię trzeba wieźć przez granicę jak worek kartofli… Ale dzięki Bogu wszystko się udało.
Mówił o jakiejś operacji przeprowadzonej w pewien sposób, jakby Laker nie brał w niej udziału i jakby nikt z jej powodu w żaden sposób nie ucierpiał. Laker przyglądał mu się ze zdumieniem zmieszanym z pogardą. Nawet Hartmann nie potrafił tak dokładnie maskować uczuć.
— A ten wycinek z „Neues Deutschland”?
— To też nasza robota, Sam.
— Ty to wymyśliłeś?
— W pewnym sensie, tak.
— Więc niech cię wszyscy diabli.
— Musimy to robić.
— Nie próbuj się usprawiedliwiać. Na litość boską, nawet nie próbuj… nie przede mną.
— Trwa wojna, Sam. Nikt nie chce tego głośno powiedzieć, ale tak jest, wierz mi. Toczymy ją tak, jak się da, i tam, gdzie to możliwe. — Slattery sprawiał wrażenie zasmuconego. — Sądziłem, że potrafisz to zrozumieć, Sam. Naprawdę.
— A gdybym nawalił?
— Spróbowalibyśmy czegoś innego.
— Chciałeś powiedzieć: „wykorzystalibyśmy kogo innego”.
— Gdyby to było konieczne. Coś byśmy wymyślili.
— Niech ci Bóg odpuści.
Slattery wstał.
— Jesteś zmęczony — powiedział. — Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. Odpręż się, Sam. Odpocznij. To była wredna sztuczka, przyznaję. Wredna i poniżej pasa. Przepraszam cię. — Z jego twarzy ani na moment nie znikał uśmiech. — Ale tylko ty musiałeś przez to przejść. Patrickowi ani przez chwilę nic nie groziło. A i twoje bezpieczeństwo leżało nam przez cały czas na sercu. Nie było na przykład żadnej wiadomości w pasku zegarka. — Będąc już w drzwiach odwrócił się raz jeszcze. — Przypuszczam, że do jutra twój stan się poprawi i będziecie mogli wyruszyć wreszcie na wakacje. Wystarczy, że zejdziesz do biura, a oni już zadbają, żebyście z Patrickiem jak najszybciej znaleźli się w Heidelbergu albo gdziekolwiek sobie zażyczycie. — Przerwał, jakby oczekiwał podziękowań. — Jeszcze tylko dwie rzeczy i dam ci spokój. Hartmann został na miejscu i próbuje zatrzeć ślady. Niewykluczone, że mu się to uda. Za to Karen już od dawna chciała stamtąd uciec i w końcu dopięła swego. Zresztą i tak ziemia zaczynała palić się jej pod nogami. Kiedy się z nią zobaczysz, miej na uwadze, że w tej akurat sprawie była tak samo niezorientowana jak ty. Wiedziała tylko, że ktoś zjawi się w sklepie. Nie miała pojęcia kto ani po co, a kiedy się w końcu dowiedziała, była temu wszystkiemu zdecydowanie przeciwna. Można by właściwie powiedzieć, że ją również wykorzystaliśmy. — Odchrząknął. — I wreszcie ostatnia sprawa… Chodzi o to, że masz nade mną przewagę. Wiesz za dużo, jest to jednak cena, którą musiałem zapłacić. Nie jestem w stanie założyć ci knebla, jeśli więc tylko zechcesz, możesz rozpętać burzę. My oczywiście wszystkiemu zaprzeczymy, ale i tak w Lipsku polecą głowy. Mógłbym oczywiście próbować cię przekonać, ale wątpię, czy w swoim obecnym stanie zechcesz mnie wysłuchać. Dlatego pozostaje mi zwrócić twoją uwagę na jeden niezaprzeczalny fakt. Jesteś zabójcą, Sam. Mimo wszelkich okoliczności łagodzących jesteś zabójcą. Także to znajduje się w kartotece, ale nie przedstawiaj się społeczeństwu jako zabójca. Ludzie nie zrozumieją, Sam, za dobrze im w ich spokojnych i dostatnich gniazdkach. Niech to lepiej zostanie pomiędzy nami dwoma.
— Wynoś się — warknął Laker.
— Już się wynoszę, Sam. Do widzenia. Dbaj o siebie.
Dziesięć minut przed przyjazdem Patricka drzwi otworzyły się raz jeszcze i stanęła w nich Karen.
— Sammy?
Podeszła do łóżka, Laker wyciągnął ręce, a kiedy tulił ją do siebie, w jej oczach pojawiły się duże, błyszczące łzy. On wiedział jednak, że łez tych nie wywołało współczucie ani nawet szczęście, ale świadomość tego, co ludzie od dawien dawna gotowi byli robić dla realizacji swoich sprzecznych celów i co będą robić — za pomocą kłamstw, przemocy i bezwzględnego okrucieństwa tak długo, aż w końcu cały ten świat spali się na popiół.
* Esquire (ang.) — szlachcic; tytuł grzecznościowy umieszczany do niedawna na korespondencji, jeśli adresat nie nosił innego tytułu (przyp. red.).
* Chacun à son goût (fr.) — każdy według swego upodobania.