Francis Clifford
Księżyc w dżungli
Honour the Shrine
Przełożyła Zofia Kierszys
Gdy bez czci zdadzą mi się wszyscy inni święci,
Nie daj świętości twojej zbrukać w mej pamięci.
(Fulke Greville, lord Brooke, 1554-1628)
Od autora
Jest w tej powieści wzmianka o nieżyjącym już generale majorze Orde Wingate, odznaczonym medalem „Za Wybitne Osiągnięcia Wojskowe”, i o Czinditach. Całość jednak pod każdym innym względem to twór fantazji autora i przedstawione tu postacie są fikcyjne.
Niemniej podaję dla orientacji Czytelnika fakty następujące:
Japończycy wkroczyli do Birmy w grudniu 1941 roku i do maja 1942 zajęli ten kraj całkowicie.
Pierwsza ekspedycja generała Wingate do Birmy północnej trwała od lutego do kwietnia roku 1943
Wyzwalanie Birmy przez aliantów zakończyło się zajęciem Rangunu w maju roku 1945.
Początek zakończenia
Z miejsca, w którym stoję, widać, jak dach dżungli falisty, pożłobiony, cały w karby sinawo-zielone, ciągnie się bez miary i zanika w fioletowej mgiełce pomiędzy ziemią i niebem. Daleko, tam gdzie wzgórza opadają ku równinom, jaśnieją szerokie pręgi szklistego blasku tak rozedrgane upałem, że dżungla zdaje się przetaczać niczym potężne, wielkie ociężałe fale.
Na prawo poniżej mnie strome zbocze tworzy prawie pionową ścianę z wybrzuszeniem sterczącym z cienia jak omszały występ muru. Tu i ówdzie szlak prześwieca nierównymi skrętami, jak gdyby ktoś cisnął przetarty powróz, przy czym te cienkie zygzaki są jedynym urozmaiceniem zielonej jednostajności rozlanej wokoło. I na niebie tylko samotny obłok, pożyłkowany, w kształcie pięści z długim sękatym palcem uniesionym pod słońce urozmaica monotonię błękitu.
Wobec piękna tego krajobrazu zapominam na chwilę, dlaczego odwróciłem się, żeby popatrzeć. Potem jednak widzę kompanię i znów kipi we mnie niecierpliwość. Wrzeszczę na żołnierzy, że mają iść razem, chociaż równie dobrze mógłbym wydać rozkazy głuchoniemym. Gonią przecież resztkami sił.
— Dołączać! Nie rozciągać się!
Powtarzam to, dopóki nie dołączają. Ale wyglądają tak samo jak przedtem: ogorzali, zmordowani, oczami jak z ołowiu zapatrzeni tępo w wąski szlak przed sobą, idą chwiejnie, uginając się nieomal pod ciężarem broni i ekwipunku, i mundury im czernieją od potu.
Siłą rzeczy ja również powinienem być w takim stanie, a przecież jakoś nie czuję zmęczenia. Od samego rana trwa ten marsz przeważnie pod górę, w skwarze bez najlżejszego bodaj powiewu wiatru. Przeszliśmy prawie dwadzieścia mil i możliwość dogonienia Japończyków jeszcze za dnia jest znikoma. Coś jednak gna mnie naprzód, toteż fakt, że moi ludzie nie mogą przyspieszyć kroku, zaczyna mi działać na nerwy.
Od tygodnia tropimy ten oddział Japończyków. Jakkolwiek mieli mnóstwo miejsc dogodnych, gdzie mogliby z nami walczyć, nie zatrzymali się dotąd ani razu, a myśmy ich ścigali przez cały czas prawie nieprzerwanie. Teraz wyprzedzają nas może o dwie godziny drogi — nacętkowane kleszczami zwłoki ich zmarłych, na które dzisiaj się natknęliśmy, nie leżały dość długo, żeby przyciągnąć sępy — i zawsze istnieje ewentualność, że oni gdzieś na wzgórzu powyżej nas czekają gotowi otworzyć ogień. Ale uznałem, że to raczej nieprawdopodobne. Są przecież wykończeni tak, jak wykończona jest cała armia japońska w Birmie, chociaż jeszcze usiłuje trzymać się w ryzach na równinach wysuniętych dalej na południe.
Otrzymałem rozkaz nękania ich uporczywie, odkąd więc natrafiliśmy na ich ślady, popędzałem kompanię, jak tylko mogłem. Chyba ani jednej godziny światła dziennego nie pozwoliłem zmarnować. Z początku doganialiśmy ich maszerując szybko po spieczonych równinnych polach ryżowych. Ale u podnóża wzgórz, gdzie szlaków biegło wiele, przepadli jak kamień w wodę i minęła cała doba, zanim odnaleźliśmy trop znowu. Oni tymczasem skręcili w kierunku południowo-wschodnim i właśnie wtedy, gdy to stwierdziłem, zorientowałem się, że zapewne idą do Sampralam.
Od tamtej chwili wiem tylko jedno: muszę dotrzeć tam możliwie jak najprędzej. Japończycy służą mi za pretekst. W głębi duszy mam nadzieję, że nadal zdołają nas nieco wyprzedzać, będzie więc konkretny powód do utrzymywania tego morderczego tempa. Parę razy chyba pomyślałem z lękiem, co mogliby zrobić, jeśli dojdą do Sampralam przed nami, ale przypomniałem sobie, jak ich przyjmowano w innych wsiach, i natychmiast się uspokajałem. Grunt, że nas tam prowadzą, dając mi sposobność, o jakiej nawet nie marzyłem.
Zapuszczenie się tak daleko w te górzyste okolice bez zapewnionych dostaw żywności jest ryzykiem. Z początku wszystko, co było nam potrzebne, otrzymywaliśmy z łatwością w większych osadach. Już od trzech dni jednak nie przechodziliśmy przez żadną wieś — dużą czy małą — ani nie spotkaliśmy nikogo, kto by nam udzielił informacji, i w rezultacie od trzydziestu sześciu godzin musimy się zadowalać tylko połową racji żywnościowych. Oczywiście liczę na to, że w Sampralam uzupełnimy zapasy, a przecież coś znacznie dla mnie ważniejszego nakazuje mi przyspieszać tę popołudniową wędrówkę, żeby dojść tam przed nocą. Zwykłe postoje dziesięciominutowe skróciłem do minut pięciu, ostatniego postoju nie zarządziłem wcale. A teraz stoję przy szlaku, zirytowany opieszałością wyczerpanych żołnierzy i wrzeszcząc gniewnie próbuję ich pobudzić do zebrania w sobie resztek sił na tym końcowym, jak mi wiadomo, odcinku naszej drogi.
Maszeruje drugi pluton: trzech żołnierzy depczących sobie po piętach, potem luka długości około dwudziestu stóp, czwarty żołnierz i znowu luka. W odległości ponad stu jardów, tam gdzie szlak zakręca na wybrzuszeniu zbocza, kulejąc wlecze się kilku maruderów. Przykładam stulone dłonie do ust i ryczę do nich, po czym znowu dopinguję tych, którzy z trudem człapią obok mnie:
— Dołączyć!
Dowódca krajowców, subadar Ba Tin, idzie pod górę na czele ostatniego plutonu. To mój zastępca, mały człowieczek o zasobach energii, można by myśleć, nieograniczonych. A przecież nawet on potyka się, zatacza i poci jak cała kompania. Wlepia we mnie wzrok bez wyrazu, jak gdyby mnie nie poznawał; na jego zwykle uśmiechniętej twarzy tym razem nie ma uśmiechu. Ta twarz pod szerokim rondem kapelusza wygląda jak brunatna maska woskowa, zaczynająca już się roztapiać.
Widząc, w jakiej jest kiepskiej formie, nagle zdaję sobie sprawę, że wymagam za dużo… trzeba dać im odsapnąć.
— Subadar Ba Tin.
A ten przysadzisty Karen dopiero po przejściu paru kroków odwraca głowę powoli, jak gdyby nie dowierzał, że mówię do niego.
— Thakin?
Przyzywam go skinieniem.
— Dziesięć minut postoju. Niech pan idzie na czoło i powie, żeby się zatrzymali. Ja tu poczekam, aż ściągną wszyscy maruderzy.
Ba Tin milczy, chociaż spękane wargi mu zadrgały.
— I niech pan wystawi straże… dobrze wysunięte. Żeby nikt nas nie zaskoczył w czasie drzemki.
Przytaknąwszy niemo subadar odchodzi i mozolnie przepycha się wśród żołnierzy na szlaku. Ja siadam na małym występie skarpy i w cieniu czekam na tych zamykających tyły.
Nadchodzą niemrawo, pojedynczo, z długimi przerwami. Każdemu z nich zadaję to samo pytanie. W końcu któryś odpowiada, że jest ostatni, i gdy kulejąc rusza dalej, zostaję sam.
Zapalam papierosa, staram się pogodzić z tą dziesięciominutową zwłoką w marszu na szczyt wzniesienia. Przecież dojdziemy tam o zachodzie słońca, a może przed zachodem, i wtedy tak czy inaczej rozwieją się wątpliwości i obawy dręczące mnie od dwóch prawie lat.
Czy to naprawdę już dwa lata? Patrząc w krzywe zwierciadło wspomnień, miewam chwilami uczucie, że poprzednio wędrowałem tym szlakiem zaledwie przed kilkoma godzinami. Każdy szczegół tego, co zaszło pomiędzy moim przybyciem do Sampralam i odlotem, wyrył się raz na zawsze w mojej pamięci. Dziwne koszmarne wydarzenia nadal stanowią jakąś cząstkę mojej istoty, tak jak ja kiedyś stanowiłem cząstkę owych wydarzeń. Nic nie uległo zapomnieniu.
I co się dzieje z tymi dwojgiem, którzy przeżywali ze mną tamte dni? Czy nie spodziewam się zbyt wiele, przekonany że oni tam jeszcze będą? Dwa lata temu powiedziałem im przed startem, że wrócę, ale to była pochopna obietnica mająca uspokoić zarówno mnie samego, jak ich oboje. Bywają chwile, gdy wszystko wydaje się możliwe, toteż nie trapiło mnie wtedy pytanie, czy nie będzie mi trudno tej obietnicy dotrzymać. Wiedziałem tylko, że chcę, by ten krótki okres był dopiero początkiem naszej szczególnej przyjaźni, a nie jej początkiem i końcem od razu. W ciągu lat, które nastąpiły, stopniowo zacząłem rozumieć, że niezależnie od tego, czy wrócę czy nie wrócę, nigdy nie skończy się to, co się wówczas zaczęło. Ale żegnając ich, jeszcze o tym nie wiedziałem i ta obietnica powrotu była czymś więcej niż gest ku wspólnemu pokrzepieniu, ta obietnica powrotu płynęła prosto z serca. I oto teraz ma się dokonać cud: już jestem w drodze powrotnej. Niczego nie żądam od losu — tylko żeby oni dwoje mnie powitali w Sampralam.
Wstaję i idę szlakiem na poszukiwanie Ba Tina. Żołnierze leżą przy skraju zarośli, gdzie popadło, jak trupy. Subadar siedzi pod drzewem w samym środku punktu dowodzenia kompanii. Podnosi się sztywno na mój widok.
— Ruszamy za minutę — mówię. — Jak pan się czuje?
— Bardzo dobrze, thakin. — Język angielski subadar zna słabo, ale gdy tylko może, odpiera mój birmański tą swoją lichą angielszczyzną. Słowa „bardzo dobrze” należą do jego żelaznego repertuaru. Sądząc jednak z jego wyglądu, nie miała to być odpowiedź na moje pytanie.
— W porządku — mówię. — Więc idziemy. Jeszcze trochę marszu i będziemy na miejscu. Żadnych Japończyków chyba dziś nie spotkamy.
Sporo czasu zabiera ustawianie kompanii w kolumnie marszowej. Ba Tin chodzi jak nieprzytomny to na czoło, to na tyły, wrzeszcząc rozkazy pomieszane z obelgami, aż wreszcie kompania wyrusza — tak opieszale, że już znowu wszystko gotuje się we mnie ze zniecierpliwienia. A przecież im bardziej zbliżamy się do Sampralam, tym głębiej świadom jestem możliwości, że zastaniemy tę wieś wyludnioną, i nieomal trwoga mnie ogarnia na myśl o momencie naszego przybycia.
Szlak wije się łagodnie pod górę w nieskończoność, wytapetowany z jednej strony ciemną zielenią dżungli. Przez pierwsze pół godziny kompania maszeruje jako tako zwartym szykiem, potem zaczyna się trochę rozłazić. Pozostawiam Ba Tinowi troskę o maruderów i idę z pierwszym plutonem. Jeżeli ci Japończycy nie zrezygnują z walki, to właśnie tu możemy się jej spodziewać — powtarzam żołnierzom i ewentualność zasadzki pomaga tym na przedzie pokonać zmęczenie. Zdejmują karabiny i automaty z ramion i chociaż posuwają się ostrożnie, tempo jest lepsze, niż było przez większą część dzisiejszego dnia. Niebezpieczeństwo, podobnie jak pragnienie, może cudownie odmładzać.
Jesteśmy już niedaleko szczytu wzniesienia, gdy czołówka nagle się zatrzymuje na sygnał jednego z naszych zwiadowców. Biegnę tam i widzę, jak zwiadowca zawraca. Kroczy dosyć niedbale, więc uznaję, że nie ma powodu do niepokoju, ale wychodzę mu na spotkanie przed oddział zajmujący szybko stanowiska ogniowe.
— Co jest?
— Szlak się rozwidla, thakin. Nie wiemy, którędy iść dalej.
— Pokażcie mi — mówię.
Daję się poprowadzić może z pięćdziesiąt jardów, a przecież to z mojej strony czysta formalność. Nawet nie widząc tego rozstaju, wiem, jaki wybrać kierunek; wiem, że jeszcze ze trzy minuty marszu w prawo i będę u celu. Pomimo to idę ze zwiadowcą i tylko czuję, jak serce mi podchodzi do gardła, jak każdy krok mnie przybliża do tak dobrze znanej polany.
— Poszukajcie subadara Ba Tina i powiedzcie, żeby zaraz się tu zameldował.
Żołnierz odbiega kulawo, a ja zostaję spacerując na małym odcinku tam i z powrotem. Muszę zmobilizować całą siłę woli, żeby oprzeć się pokusie i nie ruszyć dalej sam bez czekania na kompanię. Tyle już czasu się zmarnowało, a to, co mnie czeka tak wyzywająco blisko, jest przecież sprawą osobistą. Moja niecierpliwość urasta do gorączki. Gdy w końcu galopując z tyłów zjawia się mokry od potu Ba Tin, zaczynam wydawać mu rozkazy na odległość jeszcze co najmniej dwunastu jardów.
— Wieś już niedaleko tam w lewo — wskazuję ręką. — Ta ścieżka tutaj prowadzi do domu księdza. Japończycy równie dobrze mogą być i tam. Więc ja zabieram pierwszy pluton w prawo, a pan ze swoim pójdzie do wsi. Drugi pluton zostanie tu na rozstaju z punktem dowodzenia kompanii. Wszystko jasne?
— Tak jest, thakin.
— Jeżeli któryś z nas będzie miał kłopoty, pluton rezerwowy niech natychmiast rusza na pomoc, ale jeśli nie ma we wsi żadnych Japończyków, przyjdzie pan do mnie z resztą kompanii do domu księdza.
— Tak jest, thakin. Bardzo dobrze.
— W porządku. Chcę tam iść od razu, proszę więc wracając przysłać tu pierwszy pluton. Pan rozumie?
I wreszcie z dwoma zwiadowcami stąpającymi ostrożnie na przedzie skręcamy z rozstaju w prawo i po łagodnym wzniesieniu idziemy w kierunku misji.
Już w połowie drogi przeczuwam, co zastanę, i serce mi zamiera. Ścieżka jest na pół zarośnięta wysoką trawą, która z suchym chrzęstem ociera się o nasze przepocone mundury. Japończycy ostatnio tędy nie szli, to nie ulega wątpliwości; w ogóle nikt tą ścieżką nie chodził od dawna. Gdy tak brniemy potykając się, bo pod trawą sterczą korzenie i gdzieniegdzie leży niewidoczny kamień, nadzieja, uzbrajająca mnie przeciwko trudom tej wędrówki, niknie i nie pozostaje mi nic do odparcia coraz bardziej gorzkiego uczucia zawodu i rozpaczy. Powinienem był wiedzieć, że spodziewam się rzeczy niemożliwej, cóż, kiedy ci alchemicy: Czas i Rozłąka zamienili moje ufne przypuszczenie w niezbitą pewność.
Ściany drzew z obu stron ścieżki raptem się rozsuwają, żeby koliście otoczyć łysy jak tonsura wierzchołek pagórka, i wypadamy z wąskiego szarozielonego korytarza prosto w oślepiający, jaskrawy, słoneczny blask. Nie dalej niż o dwadzieścia jardów teren wznosi się wyraźnie, gładko i krągło niczym pierś kobieca. Zatrzymuję zwiadowców, mijam ich i sam wchodzę na zbocze. To jest ta chwila, którą często sobie wyobrażałem: chcę ją przeżyć samotnie, cokolwiek ona mi przyniesie. I dopiero gdy staję na pagórku i całą tę płaską polanę ogarniam wzrokiem, ostatnie mgliste strzępki mojego optymizmu rozwiewają się całkowicie.
Dom misji w ruinie: z jednej strony zupełnie został zniszczony przez pożar; resztki wśród zarośli, wybujałych chwastów i trawy czernieją jak połamana zwęglona skrzynia. Gapię się osłupiały.
Nie sposób wywnioskować, jak i kiedy nastąpiła ta tragedia. Wiem jedynie, że stało się to dawno. Bo miesiące musiały minąć, wiele miesięcy, żeby roślinność zarosła i przysłoniła wypaloną ziemię tak gęsto i żeby wiatr i deszcze nadały kształt kopcom skawalonego popiołu, które teraz całe w kwiatach pęcznieją wściekle jak krosty na zgangrenowanym ciele.
Podchodząc bliżej widzę jeszcze inny dowód, że czas zrobił tu swoje. Fasada się spaliła, ale przy drugim końcu pogorzeliska, tam gdzie podłoga ocalała, wypaczone deski powleka gruba zielona pleśń. W kącie tego, co kiedyś było kaplicą, ciężkie od kurzu pajęczyny wiszą jak żałobne girlandy z krepy, a na wylizanych płomieniami filarkach kiełkują guzy mleczne białego grzyba. Dochodzę do końca werandy i uważnie rozglądam się wokoło. Mrówki maszerują długą kolumną po zapleśniałej podłodze; spłoszona jaszczurka ucieka bezszelestnie w cień nad strzaskanymi krokwiami. Teraz to miejsce jest tylko pustą skorupą odartą ze wszystkiego, co tu kiedyś znałem, witającą mnie słabym kwaśnym zapachem zgnilizny.
Z uczuciem mdłości wracam przez polanę do żołnierzy. Leżą u stóp pagórka, i nagle zaczynam współczuć tym wyczerpanym ludziom.
I nie wcześniej niż w owej chwili, gdy chaotycznie zastanawiam się nad losem Sampralam i koniecznością uzupełnienia zapasów żywnościowych, uderza mnie myśl, że przecież mieszkańcy wsi wiedzą, co się tutaj działo. Otępiały, beznadziejnie przygnębiony, zapomniałem na kilka minut o tym, że oni są w pobliżu, i mogą potwierdzić albo rozproszyć przypuszczenia, jakie mi podsuwa wyobraźnia. Odzyskując niejako zdrowe zmysły, pojmuję, że powinienem pójść do nich od razu. Zbiegam po zboczu w stronę wsi, ale w tunelu zarośniętej ścieżki widzę tylko Ba Tina zbliżającego się na czele swojej części kompanii.
Ba Tin przyspiesza kroku najwidoczniej zdumiony, że idę sam.
— Nie ma żadnych Japończyków, thakin — melduje, chwiejnie zatrzymując się przede mną.
— Co mówili miejscowi?
— Nie ma żadnych miejscowych. W ogóle nikogo nie ma.
Robi mi się dziwnie czczo.
— Jest pan tego pewny?
— Absolutnie. Był tylko jeden Japończyk nieżywy. I w ogóle nikogo.
Zdjęty jakąś straszliwą żałością zawracam i prowadzę Ba Tina i jego żołnierzy na polanę. Potem kładę się w trawie, przymykam oczy. Trudno mi rozumować logicznie. Ze skłębionego chaosu najróżniejszych domysłów próbuję wyplątać taki, którego mógłbym się uczepić — że ów pożar wybuchł przypadkiem, a mieszańcy wsi po prostu przenieśli się gdzie indziej. Ale na próżno: domysły nie mogą być dla mnie pociechą. Wypatroszona skorupa misyjnego budynku to jedna sprawa; los ludzi, mieszkających w tym budynku kiedyś, to sprawa zupełnie inna…
Wstaję i podchodzę do Ba Tina, który stoi przy skraju polany, z wyraźną odrazą patrząc na swych wyczerpanych rodaków.
— Ile mamy jeszcze żywności?
— Wystarczy na dzisiejszy wieczór, thakin. I trochę będzie na jutro rano. Ale potem koniec.
Nie widać, żeby się tym trapił, nigdy jednak wyraz jego twarzy nie świadczy o stanie jego ducha i wiem, że sytuacja jest poważna. Od trzech dni liczyłem na żywność z Sampralam. Teraz chyba powinniśmy zaniechać pościgu i wrócić, pozostawiając Japończykom drogę wolną. Za bardzo byśmy ryzykowali idąc dalej za nimi, ale czy odwrót nawet natychmiastowy to dla nas gwarancję, że unikniemy głodu? Usiłuję rozważyć nasze możliwości — daremnie, bo coś innego przecież gnębi mnie w tej chwili. Trzeba decyzję odłożyć do rana.
— Wie pan — mówię z nadzieją, że w moim głosie nie brzmi zbyt wielkie zniechęcenie — tutaj jest woda… źródło o jakieś pięćdziesiąt jardów w dół na tamtym zboczu. Niech któryś zbada tę wodę, a potem będzie można zabrać się do mycia i gotowania. Wkrótce zmrok, więc czasu niedużo, ale nie chcę, żeby więcej niż jeden pluton naraz oddalał się od polany. I niech kilku pilnuje odcinka nad źródłem, dopóki wszyscy tam nie skończą. Dobrze?
Ba Tin odchodzi, a ja wałęsam się, wypełniając machinalnie swoje obowiązki, wyznaczając pozycje plutonów i miejsce dla punktu dowodzenia kompanii. Na polanie, w miarę jak żołnierze wracają znad źródła, jest coraz gwarniej i pod osłoną drzew rosnących wokoło jaśnieją w szarości zmierzchu małe ogniska.
Potem robię sobie z plecaka poduszkę i kładę się nie opodal rozbitej werandy. Spłaszczona moim ciężarem wysoka trawa łagodzi ciepłą twardość ziemi. Czuję zmęczenie wręcz rozpaczliwe i ćmiący ból roztętnia mi się po całym ciele. Pragnę zasnąć szybko, bez zwłoki. Nie ma jednak we mnie spokoju, myśli kłębią się i obijają po ślepych zaułkach alternatyw — dlaczego i jak budynek misji uległ zagładzie. Wstrząs wywołany tym odkryciem był dostatecznie straszny, ale nieznajomość przyczyny — bez względu na to, jak okrutna mogłaby się okazać prawda jest udręką wprost nie do zniesienia.
Oto wróciłem tutaj, gdzie przed dwoma laty to wszystko się zaczęło. Czy też tak mi się tylko zdaje — bo i skąd wiadomo dokładnie, kiedy coś w naszym życiu się zaczyna? Gdzież możemy przeciągnąć linię oddzielającą dni i godziny, i minuty, które nieskończenie wtapiają się jedna w drugą, i co właściwie nam pozwala powiedzieć: to czy tamto zaczęło się właśnie wtedy? Całe życie wciąż i wciąż jest jakimś początkiem: każda sekunda przelatując niesie coś nowego, nieznanego. Myślę jednak, że bieg tamtych wydarzeń rozpoczął się bardzo wyraźnie. Jeśli nie tutaj, na tej małej polanie, gdy trafiłem tu po raz pierwszy — to o kilka godzin wcześniej, gdy samolot jeszcze krążył nad wodospadem i siedmiu nas przygotowywało się do skoku.
Leżę w pachnącej kwaśno trawie i wspominam. Chyba najlepiej skok uznać za początek…
Część pierwsza
I
W dole dżungla zalana blaskiem księżyca wyglądała jak zgnieciona poduszka z aksamitu. Nic nie mąciło widmowej zielono-srebrzystej monotonii przesuwającej się przez prostokątny otwór w podłodze samolotu. Odkąd sierżant podniósł klapę, minęło prawie dziesięć minut. Patrzyłem w dół na tę jednostajność i niecierpliwie czekałem, żeby ukazał się zakręt rzeki. Bez rzeki trudno było nawet udawać, że się poznaje, co tam jest w dole. Z wysokości półtora tysiąca stóp cały krajobraz miał w sobie ciągle jednakową bezkształtną wrogość. Aż raptem, zgoła niespodziewanie, zabielała szrama wodospadu i poczułem, jak serce mi wali.
— Już tutaj? — wrzasnął sierżant.
Chociaż wrzasnął mi to prosto w ucho, osłaniając je ręką przed warkotem silników, jego głos dotarł do mnie cichy jak szept. Spojrzałem na niego i przytaknąłem. Poruszałem językiem, ale z ust nagle zaschniętych żadne słowo się nie dobyło. Dławiło mnie zdenerwowanie, trzepotało w dołku, pozbawiało sił. Mięśnie ramion pod uprzężą spadochronu drgały mi, gdy odchyliłem się od otworu.
Samolot skręcając położył się na bok, rzeka na chwilę stanęła prostopadle, po czym ledwie wyrównał, gwałtownie opadła. Za mną tamci czekali już gotowi do zsunięcia się: pięciu Karenów i jak olbrzym wśród nich chudy kapral Dyson. W mroku prawie nie widziałem ich twarzy, siedzieli zgarbieni i ich postacie były mi teraz prawie obce. Jeden z Karenów chyba uśmiechnął się do mnie, ale odpowiedziałem tylko jakimś krzywym grymasem, jak gdyby wargi przylgnęły mi do zębów.
Krótkofalówka i długie walcowate zasobniki stały na podłodze przy ześlizgu i machinalnie znów je policzyłem — chyba po raz dwudziesty od chwili wystartowania — jak gdybym wciąż jeszcze nie miał pewności, czy wszystkie zostały zabrane. Istotnie od nich zależał pomyślny wynik operacji, a więc były ważniejsze niż którykolwiek z nas. Wbijałem to już temu sierżantowi do głowy, żeby pojął konieczność wyrzucenia ich, gdy tylko wyskoczy ostatni z naszych ludzi. I naprawdę one miały większe znaczenie niż my, ale żałowałem bardzo, że przypomniałem sobie o tym właśnie teraz. Za wszelką cenę chciałem trzymać fantazję na wodzy. Gdy jednak spróbowałem myśleć o czymś innym, wyłoniły się skojarzenia uporczywie prowadząc z powrotem na te same tory, aż mnie kark swędział od potu. Nagle zrobiło się zimno.
* * *
Nigdy nie zachwycał mnie ten sposób wysiadania, ale w lutym roku 1943 nie można było wybrzydzać. Już w połowie przeszkolenia dowiedzieliśmy się, że jedynym osiągalnym dla nas samolotem będzie hudson, przestaliśmy więc ćwiczyć skoki z drzwi i zaczęliśmy ćwiczyć zjeżdżanie z ześlizgu, który uważano wówczas za najlepszy system wyprawienia wszystkich od razu z samolotu tego typu. Żeby opaść na jakąś małą polankę w dżungli, trzeba przecież wyskoczyć bezpośrednio nad nią, i nawet chwila zwłoki oznacza lądowanie gdzieś dalej, ale chociaż zasada to słuszna, w praktyce żaden z nas się nią nie przejmował. Sęk w tym, że z ześlizgu człowiek przecież nie skacze, tylko zjeżdża, zawsze więc może ulec pokusie i przytrzymać się czegoś w panice tej ostatniej sekundy. Skoro to skok, za późno już na wahanie, ześlizg natomiast to zupełnie co innego, i my, spadochroniarze jeszcze nie dość zblazowani, odczuwaliśmy w całej pełni tę różnicę.
Otwór był przy ogonie samolotu. Z prawej strony ześlizg pochyłością pod kątem dwudziestu pięciu stopni biegł do krawędzi otworu od kabiny pilota. Przypominał owe urządzenia w ogródkach jordanowskich — siedziało się na tym okrakiem, i gdy ten na samym przodzie wyleciał, szybko zsuwało się nogi razem, odchylało się plecy do tyłu i jazda. Reszty dokonywało prawo ciążenia. Rzecz więc łatwa. Ale ja — tak jak oni wszyscy — wolałbym zawsze drzwi. Skok z drzwi miał w sobie jakąś ostateczność, która w porównaniu z takim zjeżdżaniem dawała człowiekowi dziwną satysfakcję.
* * *
Patrzyłem, jak dżungla w ramie otworu sunie ukosem, gdy samolot jeszcze raz zakręcał, i jak powietrze odrzucane przez śmigło do tyłu rozdziera księżycową poświatę na strzępy. Wiedziałem, że to już niedługo. Pilot zmniejszał szybkość i nuta silników zmieniała się — czy może tylko w uszach mi huczało przy zmianie wysokości. Powodu nie roztrząsałem. Już niedługo. Już prawie jesteśmy na miejscu: jeszcze minuta, dwie minuty i samolot zakręci pod wiatr, zacznie się obniżać. Wkrótce światła zabłysną: najpierw czerwone, potem zielone i ten sierżant wrzaśnie na nas czekających w ciemności, jakbyśmy byli skazańcami, a on katem. Teraz, nad Birmą, z trwogą wyczekiwałem jego rozkazu.
Stał przy otworze, oburącz trzymając się pręta u stropu. Już nie patrzył w dół: głowę odwrócił w stronę tablicy świetlnej nad drzwiami prowadzącymi do kabiny pilota. Ja też utkwiłem wzrok w tej szybce — myślę, że wszyscy tam patrzyli — i przez cały czas czułem, jak ręce mi drżą, jak Pot mi spływa po szyi, i naprężony odchylam się od otworu.
Minęło trzydzieści sekund, a może tylko dziesięć. Każda rozwlekała udrękę niepewności. Światło nie zajaśniało. Podłoga samolotu drgała coraz bardziej, aż mi pięty drętwiały od tych drgań. Ciemność zakrzepła w jakąś ścianę; gdy mrugałem, ta ściana rozpadała się przede mną, ale zaraz tworzyła się ponownie. Nadal światła nie było. Mózg także mi zdrętwiał: żadnych odruchów nerwowych już nie rejestrował. Nic nie czułem teraz. Jak gdyby ciało moje w ogóle przestało istnieć. Tylko oczy patrzyły w zmienny mrok, w którym powinien zabłysnąć sygnał. Czerwony sygnał alarmowy… czerwony sygnał alarmowy. W mózgu coś mi nagle stopniało i zaraz znów zamarzło w bryłkę lodu. Światła nie było nadal. Jeszcze pięć sekund minęło. Wytężałem wzrok, mrugając, żeby ciemność nie była ścianą, nie pamiętając o niczym poza tym światłem… światło… czerwone światło…
I nagle się zapaliło: raptowny, gniewny blask, i moje ołowiane kończyny bezwolnie zapulsowaly powracającym życiem, myśli zaczęły się kłębić.
— Gotowi do skoku!
Przerzuciłem nogi w koryto ześlizgu, zwarłem kolana mocno, mocno i odchyliłem się do tyłu tak, że głowę oparłem o brzuch Karena, który siedział za mną.
Światło migotało. Sierżant odwrócił głowę. Wziąłem oddech, wsysając powietrze przez zaciśnięte zęby. Pot spłynął mi w oczy, więc zamrugałem szybko, żeby je oczyścić. I już zaraz światło się zmieniło i usłyszałem bezlitosny wrzask kata:
— Numer pierwszy… Skacz!
Puściłem się krawędzi. Gwałtownie wpiłem palce w fałdy spodni i rękami tak unieruchomionymi zdałem się całkowicie na przyciąganie świata w dole. Chwila zawieszenia wydawała się miłosiernie krótka. W jednej sekundzie byłem jeszcze w samolocie, miałem jeszcze oparcie, ześlizg pod sobą. W następnej byłem już w powietrzu, wyprostowany sztywno jak tylko mogłem pod naporem tego wichru od śmigła, i wichru o szybkości stu mil na godzinę. Spadałem chłostany nim, ogłuszony rykiem silników, nieomal pozbawiającym mnie przytomności swoją dziką furią. Nie myślałem o niczym poza tym, że muszę mieć nogi zwarte, ręce trzymać prosto, przyciśnięte do boków. Na pół przymkniętymi oczami widziałem, jak ogon samolotu przelatuje mi nad głową. Potem księżyc wskoczył w zasięg mojego wzroku i zniknął. Wichura raptem osłabła, ustała i powietrze było już tylko pustką i bezruchem. Straszliwy hałas silników cichnął coraz bardziej, aż zacząłem słyszeć znikome w przestworzach odgłosy, z jakimi spadałem: wściekły trzepot luźnego kombinezonu, coraz głośniejsze świszczące skomlenie rozdzieranego powietrza. Utrzymać pozycję, utrzymać pozycję. Oczy zamknąłem. W uszach mi huczało. Spadam… spadam poprzez szarą nicość bez granic. Na litość boską, spadochron! Niech się otworzy! Jeszcze jedna sekunda, jeszcze jedna wieczność. Uczucie, że nie mam czym oddychać. I nagle spadochron otworzył się z trzaskiem, szarpnął mną jak marionetką, porwał do tyłu z taką mocą, że aż mi się odbiło.
Pozwoliłem sobie na moment bezwładu i zaczerpnąłem tchu. Pot zalewał mi twarz i ręce. Wszystkimi rozdygotanymi nerwami czułem ulgę. I minęło chyba parę sekund, zanim przypomniałem sobie o tamtych. W odległości może dwudziestu jardów ode mnie i o jakieś dziesięć jardów powyżej kołysał się jak wahadło pierwszy z Karenów. Dalej był drugi, jeszcze dalej trzeci… każdy, im dalszy, tym mniej wyraźny. Gdzieś poza ostatnim z tych czarnych grzybów, zagubionych w srebrnej powodzi księżyca, z posępnym cichym dudnieniem odlatywał nasz samolot.
W dole — widoczny z wysokości chyba czterech tysięcy stóp — długi płaski szlak wyschniętego koryta rzeki przecinający dżunglę wydawał się niewiarygodnie wąski. Usiłowałem stwierdzić, w jakim lecę kierunku, ale było na to za wcześnie. Wiedziałem tylko, że pilot spisał się dobrze. Jesteśmy nad samym środkiem wyznaczonego obszaru. Spadochrony, jak krągłe krzewy na niewidocznym stoku wzgórza, szeregiem suną prosto wzdłuż rzeki. Wystarczyłoby jednak lekkie odchylenie w lewo bądź w prawo, żeby zwiększyć niebezpieczeństwo lądowania wśród drzew i zarośli. Lądowanie w wodzie nie budziło żadnych obaw. Ta woda płynęła tylko strumykiem przy zachodnim zduszonym dżunglą brzegu rzecznego koryta. Drzew zresztą bałem się bynajmniej nie ze względu na siebie i moich ludzi. Chodziło o krótkofalówkę i o zasobniki. Nie mogliśmy przecież stracić drogocennego czasu na poszukiwanie ich w gąszczach.
Opadłem teraz bez trudu. Warunki miałem bardzo dogodne. Na wysokości dziewięćdziesięciu może stóp już wiedziałem, że wyląduję z dala od jakichkolwiek przeszkód. Puste koryto rzeki, białe w poświacie jak kość słoniowa, coraz bardziej rozszerzało się pode mną. Szybko popatrzyłem jeszcze raz na moich ludzi, po czym całą uwagę poświęciłem własnemu lądowaniu: stopy zwarte, kolana zwarte, łokcie mocno przyciśnięte do boków. Ziemia podnosiła się ku mnie błyskawicznie. Podmuch w lewo… z lekka mną zakołysało. A przecież ten podmuch porwał mnie dalej, niż myślałem.
Już! Znikąd wyskoczył mój cień, szybko gęstniejący na ziemi i musiałem być gotów zderzyć się z nim należycie. Gdy tylko dotknąłem ziemi stopami, poturlałem się w lewo, miękko opadając na kolana, przyjmując wstrząs zderzenia biodrem i barkami. Nieraz przedtem lądowałem lepiej, ale nigdy jeszcze przy lądowaniu nie czułem takiej satysfakcji jak teraz. Odsunąłem fałdy spadochronu od twarzy. Pod tym baldachimem owionęło mnie powietrze. A że nie było obawy, by spadochron pociągnął mnie dalej, leżałem przez moment, oddychałem głęboko i napawałem się smakiem własnej śliny, która wreszcie znowu napłynęła mi do ust. Uczucie ulgi jednak słabło, bo uprzytomniłem sobie, że odtąd jesteśmy zdani wyłącznie na samych siebie. Twarda ciepła ziemia pod moimi rękami to przecież Birma okupowana przez nieprzyjaciela, gdzie przez najbliższych siedem dni każde nasze posunięcie będzie sprawą życia i śmierci.
* * *
O dwieście może jardów ode mnie jeden ze spadochronów w swojej drodze na ziemię właśnie dotknął sylwety drzew. Poza tym niebo było pustką. W równych odstępach na pasie zaschłego mułu przy skurczonej rzece mgliste postacie wyzwalały się już ze spadochronowych uprzęży. Karen najbliżej mnie zdążył zwinąć spadochron w wielką nieporęczną kulę.
— W porządku, Mya Lwin? — zawołałem do niego. On jeden mówił trochę po angielsku.
Wyprostował się z wesołym uśmiechem:
— W porządku, thakin.
— Kiedy skończycie ze swoim, możecie tu przyjść i zwinąć mój. Pójdę teraz zobaczyć, czy wszystko w porządku. — Odpowiedział skinieniem głowy, więc pozostawiłem go przy tej robocie. — I na razie rzucicie je pod tym wielkim drzewem, które widać nad skarpą… A potem idźcie za mną, to mi pomożecie z zasobnikami.
Koryto rzeki biegło jak pasaż między wysokimi ścianami dżungli. Tutaj poniżej wodospadu miało linię prostą na przestrzeni może trzech czwartych mili. W okresie monsunów fala powodzi zalewała niewątpliwie całą stujardową szerokość tego koryta, ale teraz szarawy wyprażony słońcem mul przysłaniały tu i ówdzie łaty bujnego zielska i roiło się od mustyków. Kłuły mnie te muszki w twarz i gołe ręce, gdy szedłem. Powietrze było nieruchome. Głuchy szum wodospadu stał się już cząstką ciszy. Żaden listek nie zaszeleścił. Księżyc wciąż świecił na dżunglę żłobiąc w jej bryłowatych ścianach wielkie jaskinie sinoczarnego cienia. Panował jakiś nastrój niesamowitości, dziwnie deprymujący. To przejście nastąpiło zbyt raptownie.
Szedłem wzdłuż szeregu sflaczałych spadochronów coraz szybciej w kierunku wysokiej postaci kaprala Dysona, chcąc od razu się upewnić, że zasobniki i krótkofalówka wylądowały bezpiecznie i są nie uszkodzone.
Kapral pochylał się nad czymś, co uznałem za jeden z zasobników. Dzieliło nas od siebie jeszcze ze trzydzieści kroków i dopiero gdy podniósł głowę, żeby mnie przywołać, zacząłem podejrzewać, że może nie wszystko jest tak, jak trzeba.
— Co się stało?
— To Maung Daw, panie kapitanie.
— Ranny?
— Nie żyje. — W głosie kaprala zabrzmiał wyrzut.
— Nie żyje? — powtórzyłem i podszedłem niemal chwiejnie.
— Spadł jak kamień. Ten cholerny spadochron mu się nie otworzył. Niech pan kapitan zobaczy.
Wskazał zielonobrązowy baldachim, który leżał na ziemi jak zwinięta flaga.
Ukląkłem szybko przy zwłokach tego Karena i popatrzyłem czując skurcz niedowierzania pełnego grozy. Leżał na prawym boku, z nogami rozrzuconymi przedziwnie. Strużki krwi, gęstej, oleistej, sączyły się z jego ust i nozdrzy. Nie zdołałem wsunąć ręki pod uprząż spadochronu, żeby zobaczyć, czy serce mu jeszcze bije, zresztą wysiłek ten był i tak stratą czasu. Nie wątpiłem, że on nie żyje. Zderzenie z ziemią pogruchotało mu chyba wszystkie kości. Gdy zacząłem odwracać go na wznak, górna połowa jego ciała wykręciła mi się w rękach jak ciasto. Mdliło mnie, więc wstałem.
Kapral Dyson miał twarz zieloną w księżycowej poświacie.
— Jezu miłosierny! — powiedział. — Co za sposób zarobkowania na życie.
Powiodłem wzrokiem po pajęczynie pęknięć w twardym mule wokół zgruchotanych zwłok Maunga Daw, usiłując nie wyobrażać sobie zbyt dużo. Nie byłem przygotowany na rzecz tego rodzaju tak wcześnie.
— Jak to się mogło stać, panie kapitanie?
Wzruszyłem ramionami.
— Może pęd powietrza szarpnął mu rękę i w momencie otwierania się spadochronu linki się poplątały. Myślę, że to jest najbardziej prawdopodobne. Ale w istocie czyż nie wszystko jedno? Tak czy inaczej biedaczysko nie żyje.
Dyson splunął.
— To ten ześlizg cholerny. Nigdy mi się taki sposób nie podobał.
— Widzieliście, jak on spadał?
— Nie. Nic nie zauważyłem, dopóki nie wylądowałem. Chyba dlatego, że najbardziej chodziło mi o krótkofalówkę.
Jeden po drugim dołączali Karenowie. Przedtem sprawiali wrażenie podnieconych dzieci, teraz podchodzili poważni, prawie nic nie mówiąc. Co myśleli, ci niscy i krępi żołnierze, nie wiadomo: ich płaskie twarze bez wyrazu wyglądały jak maski. Może, podobnie jak ja, usiłowali pogodzić się z tym faktem śmierci. Rok przedtem, w czasie odwrotu śmierć była wydarzeniem zwyczajnym, codziennym, więc do uczucia grozy, jakie początkowo wywoływała, bardzo szybko nawykliśmy. Ale teraz! Jeszcze przecież nie zdążyli opancerzyć się na nowo, żeby odzyskać tamtą odporność psychiczną.
Spojrzałem na zegarek: za dziesięć minut druga. A więc niecałe cztery i pół godziny do świtu, a roboty czeka nas mnóstwo. Otarłem pot z czoła i odwróciłem się od tej małej niemej gromadki, przypominając sobie rozkaz operacyjny, który zawczasu przygotowałem: odszukać zasobniki i krótkofalówkę, zakopać spadochrony, spenetrować koryto rzeki, trafić na szlak prowadzący do Sampralam… Zakopać trzeba też i Maunga Daw, po czym w sześciu będziemy musieli nieść to wszystko — chociaż diabli wiedzą, skąd weźmiemy na to siły. Nawet gdyby Maung Daw żył i mógł wypełniać swoje zadania, byłaby to trudna sprawa.
— Słuchajcie — odwróciłem się z powrotem do nich — nie możemy tak stać. Zbierzcie zasobniki i krótkofalówkę i przynieście pod to drzewo, gdzie leżą spadochrony.
Dyson nie rozumiał ani słowa po birmańsku, ale dobrze wiedział, o czym mowa. Odszedł zaraz, gdy inni zaczęli rozchodzić się bardzo niemrawo.
— Na miłość boską — warknąłem, bo rozgniewała mnie nagle ta zmiana, jaka zaszła w nich wszystkich. — Trochę więcej życia!
Ton mego głosu wystarczył, żeby ruszyli truchtem. Po ich odejściu nasunąłem nie otwarty spadochron na zwłoki Maunga Daw, zanim przykląkłem, żeby je podnieść. Nie chciałem dotknąć ich znowu — było coś prawie obleśnego w ich miękkości, coś, co napawało mnie obrzydzeniem — ale ktoś musiał to zrobić, a żołnierze już poszli do swojej roboty. Maung Daw leżał mi na rękach jak rozpruta szmaciana lalka z głową nieomal dyndającą pomiędzy strzaskanymi łopatkami, gdy ciężko, krok za krokiem, niosłem go pod drzewo. Zanim go położyłem w prążkowanym srebrzyście cieniu gałęzi, zsunął mi się z rąk i odbił od ziemi, przy czym krew trysnęła z jego ust fontanną. Odskoczyłem czując znowu mdłości i z pośpiechem zawróciłem do tamtych, spragniony towarzystwa ludzi.
— W porządeczku, panie kapitanie. — Zgrzytliwy londyński akcent kaprala Dysona brzmiał teraz dziwnie niedorzecznie. — Wszystko odnalezione bez żadnych braków.
Prawie już zapomniałem, że mogłoby być inaczej, chociaż jeszcze dziesięć minut przedtem to właśnie było moją największą troską.
— Wszystko?
— Tak jest, panie kapitanie.
Szamotał się z prostokątną paką, w której była krótkofalówka. Karenowie dość daleko w tyle taszczyli zasobniki, ciągnąc je po ziemi za spadochrony.
— Dajcie — zaproponowałem Dysonowi, pełen ulgi wobec stwierdzenia, że coś przecież poszło jak należy. — Poniosę z jednej strony. Sami w żadnym razie sobie z tym nie poradzicie.
Do połowy drogi bez słowa nieśliśmy ten ciężar, będący dla nas jeszcze jedną zapowiedzią tego, co nas czeka. W połowie drogi powiedziałem:
— Kiedy tylko doniesiemy to do drzewa, pójdę zbadać koryto rzeki. Wygląda dobrze, ale wolę się upewnić. Przez ten czas dopilnujecie, żeby oni porządnie zakopali spadochrony w zaroślach… i powinni wykopać grób dla Maunga Daw. Potem zajmiecie się bagażem i nie zapominajcie, że musimy podzielić się tym dodatkowym. Potrzebna nam będzie każda uncja środków wybuchowych i jego racje żywnościowe chyba też nam się przydadzą.
— Czy jeszcze coś, panie kapitanie?
— Owszem. Gdzieś tutaj biegnie szlak. Może go wypatrzę, ale wyślijcie któregoś z Karenów… Mya Lwin niech pójdzie i tego szlaku poszuka. Przedwczoraj z samolotu widziałem, że jest, tylko że teraz trudno mi się zorientować. Wszystko jasne?
— Tak jest, panie kapitanie — odpowiedział Dyson. Lśniące paciorki potu kropkowały mu twarz. Znowu splunął. — Ta krótkofalówka cholerna będzie przy wspinaczce wściekle zawadzała. Nigdy, kiedyśmy trenowali, nie wydawała się aż taka ciężka.
— Macie słuszność. Niemniej dźwigać ją trzeba…
— Sam cierpnę, kiedy pomyślę, jak będę klął piekielnie, jeżeli po przybyciu na miejsce okaże się, że ona nawaliła. I jeżeli tam jest jakiś ksiądz, tak jak pan kapitan powiedział, no to będzie dla niego straszne zgorszenie, mogę panu kapitanowi zaręczyć.
Po kilku tygodniach spędzonych razem z kapralem Dysonem już wiedziałem, że on się rozkoszuje przewidywaniem rzeczy najgorszych. To mi czasem działało na nerwy, ale — jak pojąłem dość szybko — było raczej pozą niż wrodzonym pesymizmem. W sumie lubiłem kaprala Dysona. Pierwszorzędny radiotelegrafista, wspaniale pracował nie uchylając się od żadnej innej roboty.
— Wie pan, panie kapitanie, o kim ja myślę teraz? — zapytał zdyszany.
— Nie.
— O tym cholernym sierżancie z samolotu. Wraca sobie do Kalkuty i uważa się za Bóg wie jakiego bohatera, że przyleciał aż tutaj. Jak pragnę zdrowia, jutro o tej porze jakaś lalunia da się nabrać na to. — Przegubem ręki otarł podbródek i dodał z niesmakiem: — Żadnej sprawiedliwości nie ma.
Nasi czterej Karenowie wlekli się ku nam z cichym pobrzękiwaniem zasobników, przerywającym łagodne dudnienie wodospadu.
— Myślcie lepiej o tym, co wam powiedziałem — doradziłem Dysonowi. — Wtedy nie będą wam tak leżały na sercu podboje tego sierżanta.
* * *
Minąłem powykręcane zwłoki Maunga Daw i ruszyłem w dół rzeki idąc środkiem koryta. Ledwie znalazłem się znowu sam, ów nastrój niesamowitości powrócił. Wprost nie mogłem uwierzyć, że naprawdę jestem już w północnej Birmie, przystępuję do operacji, którą planowaliśmy i ćwiczyliśmy tak długo. Za tydzień przyleci samolot, żeby nas stąd zabrać, ale w ciągu tego tygodnia musimy trafić do wyznaczonego mostu, wysadzić go w powietrze i przyjść tutaj z powrotem. Na papierze zadanie dosyć proste i aż do chwili skoku na pozór nieskomplikowane — ryzykowne, to fakt, ale nieodbiegające od szablonu. Teraz, pomimo wstrząsu spowodowanego śmiercią Maunga Daw, prawie niepojęte było dla mnie, że ta operacja właściwie już się zaczęła, że ten mój zwiad nie jest zwykłym sobie spacerem w poświacie księżyca, zanim z ćwiczeń wrócimy do obozu.
Przeszedłem tak może ćwierć mili i koryto rzeki zwęziło się do szerokości jakichś dwudziestu pięciu jardów pomiędzy linią drzew i brzegiem wody. Nad wodą sterczał wielki głaz, kształtem przypominający korzenie źle wyrwanego zęba. Uznałem go za punkt orientacyjny i zawróciłem, już licząc długie równe kroki. Dno koryta było gładkie nieprzerwanie, tyle że gdzieniegdzie rosły kępki niskiego sztywnego zielska, które wyglądały jak wysepki. Po przejściu pięciuset dziesięciu kroków minąłem drzewo, gdzie zostawiłem moich ludzi. Dolatywały do mnie chrupnięcia łopat skądś w zaroślach, ale nie zobaczyłem nikogo — jedynie majaczyło w cieniu coś ciemnego, co musiało być ciałem Maunga Daw. Szedłem dalej w kierunku odgłosów wodospadu, wciąż sprawdzając, czy nie zbaczam z linii prostej. Raz kolorowa jaszczurka przebiegła mi drogę i serce wtedy podeszło do gardła. Ale wszystko wokoło znów trwało w bezruchu i wydawało się, że oprócz mnie tylko mustyki żyją w tej parnej martwocie wyschniętej rzeki.
Naliczyłem kroków tysiąc sto pięćdziesiąt do pierwszych nierówności terenu. Korytarz pomiędzy drzewami i wodą miał jeszcze dostateczną szerokość, żeby zmieścił się w nim samolot, ale teren, jak okiem sięgnąć, był teraz falisty i usiany kamieniami. Nie potrzebowałem iść dalej — w RAF-ie polecono mi znaleźć dogodny odcinek długości tysiąca jardów, a taki mogłem już wskazać. Jedyną trudność stanowiła niska ściana skalna, którą widziałem w górze rzeki w pobliżu wodospadu. Przeszkoda dla pilota przy nadlatywaniu z tamtej strony, a jednak ze względu na zbocze doliny prawdopodobnie właśnie tamta strona będzie dla niego dogodniejsza. Tak czy owak — myślałem — to już jego problem. Ja mam dla nich informację, jakiej chcieli, a o wodospadzie przecież wiedzą. Ani przez chwilę nie martwiłem się, czy w ogóle zdołają nas stąd zabrać. Pamiętałem tylko, że moje obowiązki zaczynają się i kończą w korycie rzeki i że tych obowiązków ciąży na mnie aż za wiele bez przydawania sobie dodatkowych.
Karenowie w czasie mej nieobecności spisali się dobrze. Puste zasobniki i spadochrony zostały zakopane i Mya Lwin odnalazł ów szlak nie dalej niż o paręset jardów od wielkiego drzewa. Maung Daw został zakopany z całym swoim ekwipunkiem i pistoletem maszynowym. Ale rozmiary naszych bagaży przeraziły mnie. Na każdego przypadało chyba dobrych sześćdziesiąt funtów, a mieliśmy jeszcze do niesienia broń, amunicję i rzeczy osobiste, jak również wszystkich nas kolejno po dwóch na zmianę czekał transport krótkofalówki. Z trwogą myślałem o najbliższych kilku godzinach i niemal rozpacz mnie ogarnęła, gdy poczułem ciężar wielkiego napęczniałego plecaka, który miałem dźwignąć na ramiona.
Minął kwadrans po drugiej, zanim Dyson skończył owiązywać krótkofalówkę liną tak, żeby poręcznej było ją nieść. Chcąc w miarę możności uniknąć spotkania kogokolwiek w drodze, musieliśmy koniecznie dotrzeć do Sampralam przed świtaniem. Każda minuta zmitrężona w korycie rzeki mogła się obrócić na naszą niekorzyść, więc zdenerwowany nagliłem do jak najszybszego wymarszu. Ale akurat gdy miałem już wydać rozkaz, podszedł do mnie Mya Lwin. Zupełnie, jakbyśmy się znajdowali na placu koszar, zasalutował:
— Chodzi o Maunga Daw, thakin. — Głos miał pełen spokojnej godności.
— Tak?
— Chcielibyśmy, żeby thakin zmówił modlitwę.
Boże — pomyślałem — przecież oni są chrześcijanami. Że też wtedy, gdy Mya Lwin pokazywał mi grób, tylko wsunąłem czerwoną plakietkę tożsamości zmarłego do kieszeni i wcale nie przyszło mi na myśl, że wypada coś zrobić. Teraz, chociaż to oznacza dalsze odwlekanie wymarszu, zgodzić się muszę.
— Dobrze — odparłem z taką gotowością, na jaką było mnie stać w tym pośpiechu. — Każcie wszystkim przyjść zaraz. Szybko!
Zgromadziliśmy się w pachnących wilgocią cieniach bambusowej gęstwiny, trzymając nasze wyłożone gąbką hełmy spadochronowe w rękach. Karenowie wiedzieli dokładnie, gdzie jest ten grób, i uwierzyłem im na słowo; jednakże miejsce pokryte liśćmi, nad którymi stanęliśmy kręgiem, wyglądało dla mnie tak jak każde inne. Drugi raz z pewnością bym do niego trafił. Kapral Dyson rzucił i zdeptał niedopałek swego papierosa. Któryś z Karenów cicho odkaszlnął. Poza tym, że moskit brzęczał mi uparcie przy uchu, panowała całkowita cisza.
Patrzyłem tępo na ziemię ani rusz nie mogąc sobie przypomnieć właściwych słów. Chyba przez pół minuty biedziłem się, co powiedzieć. I nagle przypomniałem sobie Ojcze Nasz. Z wdzięcznym sercem zająkliwie zacząłem tę modlitwę odmawiać. W połowie jednak utknąłem i nie wiedziałbym, jak to idzie dalej, gdybym nie usłyszał zdumiony podpowiedzi kaprala Dysona. Gdy skończyłem i wymamrotałem jeszcze „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie”, aż gorąco mi było z zakłopotania, więc po krótkiej chwili, którą taktownie odczekałem nad grobem, odszedłem, żeby znaleźć ukojenie w poświacie księżyca.
W pięć minut później wymaszerowaliśmy — Mya Lwin na przedzie, potem Dyson i ja, inni Karenowie za nami. Waga plecaka była potworna. Ogromną różnicę sprawiało dodanie tych nieprzewidzianych planem ciężarów do tego, co już nauczono nas dźwigać. Gdy wciągnąłem plecak na barki, kolana ugięły się pode mną i omal nie upadłem tracąc równowagę jak pijany. Na początek Dyson i ja nieśliśmy krótkofalówkę i zanim wyszliśmy z koryta rzeki w bok i przedarliśmy się przez zarośla do ścieżki, obaj ociekaliśmy strugami potu.
Między własnymi sapnięciami usłyszałem, jak Dyson za mną klnie pod nosem:
— Jeżeli to ma być ta Birma — sapał — to miejcie ją sobie do jasnej cholery. Mnie tam wystarczy Edgawere Road.
2
Na mapie wioska Sampralam i większa część jej okolic figurowały zaznaczone ostrożnie „na wysokości około 4000 stóp”. Nikt nigdy nie dokonał tam wizji lokalnej, więc mogło to być nawet o jakieś pięćset stóp zarówno wyżej, jak i niżej. Mapa była bezużyteczna, była tylko pozorem — w najlepszym razie służąc niezbyt skutecznie do podtrzymania wędrowców na duchu. Większe rzeki, szlaki od osady do osady, sama ludność tych osad i — nocą — gwiazdy znacznie pewniej wskazywały drogę.
Gdy ochotniczo zgłosiliśmy się do wykonania tej operacji, żaden z nas nie miał pojęcia, jak wygląda ów północno-zachodni róg Birmy. Już po kilku pierwszych dniach przeszkolenia uświadomiliśmy sobie, że trzymają nas w rezerwie; że jeśli uda się zbombardować ten most z powietrza, nasza akcja będzie zbyteczna. Ale ten most był celem piekielnym, przerzucony nad wąwozem głębokim i wąskim, między wzgórzami, które uniemożliwiały samolotom obniżenie się na tyle, by zrzucić bomby akurat tam, gdzie trzeba. Kilka myśliwców z pociskami rakietowymi dokonałoby tego niewątpliwie, ale nie było ich do dyspozycji, toteż most uparcie pozostawał nietknięty. Ostatnio znów nalot RAF-u okazał się daremny i wtedy nas zawiadomiono, że mamy tam skoczyć ze spadochronami może już za dwie doby… gdy tylko księżyc będzie świecił dostatecznie jasno. Brygada Wingate'a posuwa się przez Czindwin i wysadzenie tego mostu to sprawa dla niej zasadnicza — przede wszystkim dlatego, że odetnie Japończykom posiłki i dostawy kolejowe z południa, ale też i dlatego, że taka dywersja odwróci ich uwagę od depczących im po piętach kolumn Czinditów.
Po długich dziesięciu dniach niepewności dowiedzieliśmy się z ulgą, że jednak czeka nas to zadanie.
Teraz, w czasie mozolnej wędrówki, wręcz niewiarygodna wydawała się nasza radość na wiadomość o tym. Każdy krok był przebywaną w pocie czoła próbą ogniową wytrzymałości. Nieruchome, zastałe powietrze ożywiały stęknięcia, słabo tłumione przekleństwa i powolne szuranie obolałych nóg. Zatrzymywaliśmy się co dziesięć minut, żeby zmienić dwójki niosące krótkofalówkę, bo dłużej nikt by nieść jej nie zdołał. I za każdym razem, gdy kończyła się moja zmiana, doznawałem wrażenia, że ręce mi wyskoczą ze stawów. Chwilowa ulga, gdy ten ciężar mogłem przekazać komuś innemu, była tak wielka, że prawie nie czułem przygniatającego ciężaru swego plecaka na barkach.
Poza tymi krótkimi postojami nie zatrzymywaliśmy się przez całą godzinę. Przeszliśmy w tym czasie ze dwie mile, ale uważałem, że to nie jest odpowiednie tempo. Świt już za trzy godziny! Cóż, kiedy niemożliwością było posuwać się bodaj trochę szybciej. Same bagaże przeszkadzały dostatecznie, a tu jeszcze nasza ścieżka bynajmniej nam nie sprzyjała, w jednej chwili prosta na łagodnym wzniesieniu, w następnej wśród gęstwiny bardzo stroma i kręta, chwilami, jakkolwiek niebezpieczna, widoczna wyraźnie w księżycowej poświacie, chwilami jednak wtopiona w szaroczarne cienie dżungli, gdzie mrok rozjaśniały tylko świetliki. Na szczyt wzgórza nie mogliśmy wejść na przełaj; pozostawało jedynie znosić tę mozolną wspinaczkę, to natężenie mięśni i oporność dźwiganych ciężarów, sprawiające, że każde dziesięć minut ciągnęło się w nieskończoność.
Po godzinie zarządziłem krótki odpoczynek i posiedzieliśmy w zupełnym milczeniu. I znowu mnie z Dysonem przypadło w udziale taszczenie krótkofalówki. Szukając czegoś, co by mi przyniosło ulgę, świadomie powróciłem myślą do zwiadu, jakiego dokonałem z hudsona dwa dni wcześniej.
Gdy pilot, żeby nie wzbudzać podejrzeń, udawał nad wzgórzami, że ma kłopoty z silnikiem, rozejrzałem się po znacznych obszarach. Moim zadaniem było skonfrontować teren, gdzie mieliśmy skoczyć, ze szczegółową mapą, według której w kwaterze głównej planowaliśmy tę operację. Dość długo trudziłem się na próżno. Nie mogłem wypatrzyć żadnych punktów orientacyjnych. Tu i ówdzie jakiś strumień płynął bardzo głęboko pomiędzy wzniesieniami, bezimienne wioski na maleńkich polanach warowały u wierzchołków wzgórz; albo pozornie donikąd wiódł cienki szlak znaczący się, jakby był żyłką tej ziemi. Poza tym była tylko bezimienna, zawrotna, płynna fala zieleni, która miała w sobie jednostajność niczym jakiś ogromny rozwinięty rulon tapety w deseń drobny i gęsty. Dopóki pilot nie wskazywał mi wodospadu, nie mógłbym uczciwie powiedzieć, że teren rozpoznaję. Na moją prośbę, zanim skierowaliśmy się w stronę Sampralam, przelecieliśmy parę razy dosyć nisko nad korytem rzeki. Wtedy właśnie wypatrzyłem ten szlak, chyłkiem jak gdyby wybiegający z doliny. Od czasu do czasu znikał, przysłaniany przez dżunglę, ale na ogół widziałem, jak wije się wymyślnie po wzniesieniu najwyższych w tym paśmie wzgórz. Na grzbiecie wzniesienia rozgałęział się w lewo i w prawo pomiędzy dwoma okrągłymi pagórkami odległymi od siebie o jakieś ćwierć mili. Wioska Sampralam mieściła się ciasno stłoczona na jednym pagórku, budynek misji stał na drugim. Z rykiem przelecieliśmy nad misją i z wysokości nie większej niż sto stóp dostrzegłem w dole skarlałą postać w czarnej sutannie wybiegającą na otwartą przestrzeń, żeby pomachać nam ręką. Po raz pierwszy wtedy zobaczyłem księdza Bassetta, który, jak potwierdzały to meldunki wywiadu, mieszkał tam nadal, nie napastowany najwidocznej przez Japończyków i już sam ten fakt działał uspokajająco, gdy leciałem z powrotem do bazy.
* * *
— Długo jeszcze, panie kapitanie? — wysapał za mną Dyson.
Fosforyzująca tarcza mojego zegarka słabiutko zaświeciła w mroku.
— Dwie minuty.
— Jezu miłosierny!
Mozolnie przeczłapaliśmy następnych sto jardów z tym martwym ciężarem między nami; liny wżerały się nam w dłonie, mięśnie rąk i ramion zbuntowane drgały z wytężenia, nogi były jak z waty. Pot zalewał nas i oślepiał, przetłuszczał odzież. Raz gdzieś daleko w dżungli coś zaszlochało obłędnie, aż podnieśliśmy głowy i zagapiliśmy się na majaczące cienie. Świetliki mrugały. Długie pnącza ocierały nam się o twarze; liście o ostrych krawędziach jak kosy chlastały nas po gołych przedramionach. Jeszcze tylko dziesięć jardów — zdecydowałem — do tamtego drzewa.
— Dobrze — powiedziałem głośno — zmiana!
Wielka była pokusa, żeby tę pakę po prostu rzucić, ale opuściliśmy ją pieczołowicie na ziemię i dopiero wtedy odsunęliśmy się od niej. Wręcz mnie zamroczyło, poczułem prawie błogość, gdy krew napływała z powrotem do palców, ledwie jednak zacząłem prostować grzbiet, dało znać o sobie pozostałe sześćdziesiąt funtów zapasów i materiałów wybuchowych w plecaku nadal na moich barkach. Tymczasem krótkofalówkę ociężale przejęli Karenowie — po czym znów ruszyliśmy w drogę. Wolni od tego brzemienia pomaszerowaliśmy nieco raźniej, wiedzieliśmy jednak, że za niecałe pół godziny znów przyjdzie kolej na nas — a wędrówka przed nami chyba trzygodzinna, długa trzygodzinna męka, którą tak czy inaczej przecież trzeba wytrzymać…
Niech wszyscy diabli porwą tego cacanego oficera w kwaterze głównej! — myślałem gniewnie, pełen nagle litości nad sobą. — Jak gdyby nigdy nic wskazał tę rzekę na mapie i powiedział: „Wyskoczycie tutaj i ruszycie natychmiast do swojej bazy w Sampralam. To powinno być zupełnie łatwe”. Co on o tym wiedział? Niechby tak tu szedł teraz z nami i zobaczył, jakie to łatwe rzeczywiście. Cholerny upudrowany żółtodziób, dźgający mapę tym swoim chudym paluszkiem! Jeszcze dziś rano będzie meldował pułkownikowi czystym wyraźnym głosem, bardzo z siebie dumny: „Wszystko w porządku, panie pułkowniku. Właśnie dostałem wiadomość. Już są w Sampralam… bez żadnych kłopotów”. Niech go piekło pochłonie! Po pół do szóstej nabrałem przekonania, że jesteśmy już dosyć blisko. Przedtem dwukrotnie wydawało mi się, że prawie dochodzimy, za każdym jednak razem stwierdzałem, że to jeszcze nie ten grzbiet wzniesienia. Teraz moja pewność była bardziej uzasadniona: oceniłem, że przeszliśmy ponad sześć mil, a całą tę odległość wyliczyłem z grubsza na mil osiem.
Od godziny nie widzieliśmy księżyca, który osunął się za linię wzgórz i zostawił nas potykających się niepewnie w atramentowych ciemnościach. Niemal u kresu sił szliśmy chwiejnie, w blasku dwóch latarek elektrycznych. Dawno zobojętniałem na całe otocznie. Gdy zmienialiśmy się przy krótkofalówce i w ciągu tych kilku minut postoju pod koniec każdej godziny, tylko mgliście zdawałem sobie sprawę, że jest chłodniej i że dżungla z obu stron szlaku chyba trochę rzednie. Ale poza tym było wciąż tak samo. Nadal pot lał się lepkimi strugami i krew gwałtownie tętniła mi w uszach zagłuszając wszelkie inne odgłosy. Szlak opadał i wznosił się bez końca, kręty, niewidoczny z żółtymi błyskami latarek. Płuca mnie paliły, jak gdyby buchał w nich ogień, w ustach znowu zaschniętych czułem tylko gorzki smak dziwnie włochatego nalotu. I wszystkie mięśnie przenikał tępy pulsujący ból, który przeorywał mnie od stóp do głowy.
Myśli błądziły niespokojnie, kłębiły się w rozdudnionej pustce czaszki, daremnie szukały sobie pożywki. Przez ostatnie dziesięć minut, gdy niosłem z Dysonem krótkofalówkę, usiłowałem rozmyślać o misjonarzu w Sampralam — jaki to jest człowiek i jak zareaguje na nasze przybycie. Wtedy ksiądz Bassett był dla mnie tylko nazwiskiem, jakimś tam rzymskokatolickim księdzem, który mieszka w Birmie pod okupacją japońską i którego dom ma stanowić dla nas bazę wypadową do wysadzenia mostu. Nic więcej o nim nie wiedziałem i nawet nie potrafiłem go sobie wyobrazić. Pomimo wysiłków fantazji pozostawał dla mnie postacią bezosobową, mgławicą, i nagle zacząłem żałować, że nie zadałem sobie trudu, by zebrać o nim bliższe informacje.
Znów zmieniliśmy się przy krótkofalówce. Gwiazdy niepostrzeżenie zanikały na niebie, mrok jak gdyby blednął. Tu i ówdzie nad falistymi zarysami wzgórz wstawały rozczochrane drzewa. Nikła muzyczka niewidocznego samotnego ptaka przebiła się przez dudnienie młotów w moich uszach i usłyszeliśmy raptem gdzieś z cienia poniżej niesamowitą, coraz głośniejszą paplaninę małp, zupełnie jak dalekie parsknięcie śmiechu. Rozmazane kontury zaostrzały się; w zmierzwioną gęstwinę dżungli sączyły się powoli kolory i widzieliśmy już wyraźnie wąski parapet — szlak przed nami biegnący serpentyną wokół wzgórza.
Każda minuta teraz byłą drogocenna, o czym wszyscy tak dobrze wiedzieli, że nie potrzebowałem im tego mówić. Szlak stromym ukosem piął się pod górę, potem już równy biegł zupełnie poziomo. Kuśtykając, powłócząc nogami, chwytając powietrze w usta, żeby ochłodzić rozpalone płuca, dotarliśmy z trudem na szczyt tego wzniesienia. Chyba już niedaleko? Zmąconymi oczami patrzyliśmy tam, gdzie szlak znikał wśród zarośli. Czy to jest ten rozstaj? Jasność była zwodnicza, półmroczna, prawie nie pozwalała się upewnić, ale wyglądało to dosyć obiecująco. W każdym razie — myślałem — wkrótce będzie wiadomo, bo długo nie potrwa wędrówka do tego miejsca. Paręset kroków… Boże, cóż to za mordęga!
Doszliśmy do rozstaju, niemal zanim go zobaczyliśmy. Mya Lwin na przedzie przystanął tak raptownie, że wpadłem na niego.
— Tutaj, thakin.
Z ulgą bezgraniczną odwróciłem się i zaczekałem, aż dołączą tamci.
— Już jesteśmy prawie u celu — szepnąłem. — Ta wieś jest bardzo blisko, więc odtąd musicie zachować ciszę. Zmieniać się przy sprzęcie radiowym i trzymać tuż za mną.
Pierwszy ruszyłem w prawo wchodząc w prosty, wyraźny szpaler drzew. W ciągu tych kilku minut naszej drogi na polanę zrobiło się znacznie jaśniej. Do ostatka nie miałem pewności, czy nie spotkamy kogoś na szlaku, ponieważ mieszkańcy wzgórz wcześnie wstają, i zakładałem, że zwykle panuje spory ruch pomiędzy misją a wsią. Ale szczęście nas nie opuszczało: wszędzie panował spokój. A potem nagle teren zaczął się wznosić i ujrzałem przed sobą polanę. Zatrzymałem się w półmroku, gestem nakazując wszystkim stanąć również.
— Kryć się! — Wskazałem ruchem głowy kierunek.
Weszli w zarośla z piekielnym, jak mi się wydawało, hałasem. Zsunąłem plecak z obolałych ramion i rzuciłem pod krzak przy kapralu Dysonie.
— Pójdę teraz do misji — powiedziałem. — Mam nadzieję, że tam wszystko w porządku, ale jeśli nie będzie znaku ode mnie za pięć minut, przyjdźcie zobaczyć, co się dzieje. Więc niech żaden nie zasypia.
— Rozkaz, panie kapitanie. Powodzenia.
Odpiąłem kaburę, żeby z pistoletem w pogotowiu przejść te ostatnie dwadzieścia jardów szlaku. I znowu teraz, gdy byłem zdany na siebie, powrócił ów poprzedni nastrój niesamowitości. Trawa na zboczu lśniła rosą jak srebro i od wschodu zobaczyłem nagi obrębek słońca, które łukiem wysuwało się z niskiej perłowo-błękitnej pierzyny mgieł. Z każdym moim krokiem budynek misji rósł coraz wyżej z ziemi, aż w końcu stanął cały przede mną. I gdy tak patrzyłem, uczucie, że śnię, wzmogło się jeszcze bardziej na widok małego brodatego człowieczka, który rozwieszał na sznurze pranie.
3
Zapamiętale wiązał rogi prześcieradła po dwa razem, czyniąc to zręcznie, z wprawą człowieka, przywykłego do takich domowych czynności. Zobaczył mnie dopiero po chwili, gdy już byłem w środku polany, zawahał sie przelotnie, ale ze spokojem skończył wieszać to prześcieradło.
— Ksiądz Bassett? — zapytałem z odległości jeszcze kilkunastu jardów.
Opuścił ręce do boków i otarł dłonie o sutannę.
— Tak — powiedział ostrożnie.
Podszedłem do niego.
— Nazywam się Strachan. — Zabrzmiało to bardzo oficjalnie. — John Strachan.
Miał chyba niewiele więcej niż pięć stóp i sześć cali wzrostu: wyglądał na lat mniej więcej pięćdziesiąt pięć, długa broda jednak utrudniała dokładnie określenie jego wieku. Stał w zniszczonych trepach odsłaniających palce nóg, w mocno połatanej sutannie i z golą głową. Myślałem, że będzie inny — wyższy, nie tak przygarbiony, w ogóle większy. Ale rękę uścisnął mi mocno.
— Czy jest ktoś w tym domu?
— Nie. — Oczy pełne zdumienia, z białkami chorobliwie pożółkłymi, z uwagą mi się przyglądały.
— Więc możemy tam wejść? Bo lepiej, żeby mnie nie widziano, a chciałbym wyjaśnić…
— Oczywiście. — Najwidoczniej wyczuł palącą niecierpliwość w moim głosie. — Proszę.
Ruszył przede mną za róg domu i weszliśmy przez niską werandę. W pokoju odwrócił się i wskazał mi krzesło.
— Nie, dziękuję. Chciałbym zaraz przyprowadzić pozostałych. Otóż…
— Obawiam się, że nie rozumiem. — Twarz mu zmarszczyło coś pośredniego pomiędzy zasępieniem a uśmiechem.
— Jest kilku żołnierzy ze mną — powiedziałem. — Sześciu.
— Ach, tak. — Nie odrywał ode mnie oczu, jak gdyby się spodziewał, że sama moja twarz odpowie na pytanie, które mi zadawał. — Pan jest lotnikiem?… To znaczy, pana samolot się rozbił czy jak?
— Nie. Jesteśmy żołnierzami. Zrzucono nas tej nocy. — Nie miało w tej chwili sensu podawać szczegółów. — Chodzi o to, żeby nikt nie wiedział o naszej obecności tutaj i, jeśli to możliwe, chcemy spędzić dzisiejszy dzień pod dachem księdza. O zmroku odejdziemy.
— Aha — poskubał koniec brody swymi długimi palcami. — Ilu ich jest, pan powiedział?
— Sześciu… nie, przepraszam pięciu.
— Pięciu?
— Jeden się zabił, kiedyśmy skoczyli.
— Och. — To było jak modlitwa. Nastąpiła chwila ciszy. Potem rzekł: — Macie wolny pokój… rodzaj składu. Wystarczy?
— Całkowicie. My prawie cały ten dzień prześpimy.
— To bardzo dobrze. — Uśmiechnął się niepewnie. — Może, kiedy już wszyscy tu będziecie, mógłby mi pan powiedzieć coś więcej o tym, co się dzieje. Bo pan chyba zdaje sobie sprawę, jakie to zaskoczenie dla mnie. Nieczęsto miewam gości, zwłaszcza ostatnio.
— Co z Japończykami?
Potrząsnął głową.
— Nic. Z radością mogę panu powiedzieć, że nigdy tu nie zaglądają.
Ta wiadomość podniosła mnie na duchu.
— A mieszkańcy wioski?
— Jak czasem. Przeważnie ten i ów przychodzi tu w ciągu dnia. Ale im można ufać.
— Jesteśmy w takiej sytuacji, że nie możemy ufać nikomu. Przykro mi, ale muszę księdza prosić o zapewnienie, że nikt w wiosce nie będzie o nas wiedział.
— Nie będzie, jeżeli im się nie pokażecie. Ja z całą pewnością nie powiem.
— Dziękuję — zakończyłem. Może nie powinienem był rozmawiać z nim tak obcesowo, ale nie chciałem, żeby kapral Dyson zaczął kręcić się po okolicy szukając mnie, a pięć minut już minęło. Zanim mógłbym wprowadzić ich wszystkich, musiałem sprawdzić, czy nic nam nie grozi.
— Ksiądz daruje mi te wszystkie pytania, proszę księdza. Czy ksiądz sam jest w tym domu?
— Pyta pan o służbę? Owszem, mam służącego… kucharza. On tu przyjdzie za jakieś pół godziny, ale mogę łatwo zwolnić go na dzisiaj. — Uśmiechnął się znowu. — Będzie uszczęśliwiony. Uderza w konkury do jednej dziewczyny w wiosce, więc nie sądzę, żeby ze mną się certował.
— To świetnie — powiedziałem. — No, to chyba wszystko. Pójdę teraz po resztę oddziału. Jestem księdzu bardzo zobowiązany.
Na szorstkiej strzyżonej trawie długi cień domu misji już zaznaczył się bardzo wyraźnie. Z drugiej strony tego wzniesienia falowały wzgórza jak wzburzony ocean. Powietrze było świeże, chłodne, ale nawet na takiej wysokości i o tak wczesnej porze kryło w sobie zapowiedź wściekłego upału.
Pospieszyłem do tamtych rozglądając się, żeby mnie nikt nie zaskoczył.
— Bogu dzięki! — powiedział Dyson, gdy mnie zobaczył. — Właśnie miałem wyjść, żeby zrobić o pana kapitana chryję.
— Jeżeli nie będziecie wyrażać się poprawniej, zajmie się waszymi chryjami ksiądz Bassett — powiedziałem — a teraz prędko, przeniesiemy do misji krótkofalówkę.
Pokrótce w czasie nakładania plecaków wyjaśniłem sytuację Karenom. Przytakiwali mi i pochrząkiwali ze znużeniem. Tylko odpoczynek ich interesował: szarawa bladość ich twarzy i białe kręgi soli na odzieży tam, gdzie pot już zasychał, świadczyły o wysiłku, jaki włożyli w tę wędrówkę pod górę, i to po skoku ze spadochronem. W Indiach instruktor często nam powtarzał, że każdy taki skok równa się ośmiu godzinom wytężonej pracy fizycznej. Wtedy lekceważyłem to jego twierdzenie uważając, że sam je wymyślił, żeby na pierwszych lekcjach zaznaczyć swoją wyższość nad nami, ale teraz, patrząc na Dysona i Karenów, doszedłem do wniosku, że to, co mówił, raczej zgadza się z prawdą. I zrozumiałem, dlaczego ksiądz Bassett, który prawdopodobnie nie potrafi odróżnić munduru od munduru, przypuszczał, że jestem lotnikiem ocalałym z rozbitego samolotu.
Ksiądz czekał na werandzie i patrzył na nas z ciekawością, gdyśmy szli przez polanę. Ociężale wkroczyliśmy za nim do pokoju, gdzie przedtem z nim rozmawiałem. Dopiero teraz mogłem się rozejrzeć spokojnie i zobaczyłem, że jest tam kilka krzeseł, niski okrągły stół pośrodku i parę mat uplecionych z sitowia na podłodze. Pod jedną ze ścian stała podwójna półka z wyblakłymi książkami, a na ścianie przeciwległej wisiał na gwoździu spory krucyfiks. Był to pokój bezbarwny, umeblowany skąpo, a przecież jego surowość łagodził zgoła tu nieoczekiwany wazon pełen fioletowych kwiatów, zdobiący biblioteczkę.
— Powie mi pan, że wyście to przynieśli? — Ksiądz Bassett wskazał krótkofalówkę, którą ostrożnie postawiliśmy na podłogę.
— A jakże, proszę dobrodzieja — odpowiedział Dyson. — I te plecaki też.
— Z daleka, na miłość boską?
— Z dziesięć mil chyba będzie — Dyson mówił ze specjalną londyńską nonszalancją.
Ksiądz cmoknął cicho.
— Nic dziwnego, że pan powiedział — odwrócił się do mnie — że prawie cały dzień tutaj prześpicie. Nic dziwnego!
Pogrzebał w kieszeni pod sutanną, wyciągnął klucz i otworzył jedne z drzwi.
— Tu właśnie myślałem, żeby was umieścić. Będzie tu dobrze?
Ta komórka miała może dwanaście stóp kwadratowych. Miejsca nie było dużo i widziałem, że z krótkofalówką i plecakami będzie dosyć ciasno. Nam to jednak wystarczało. Nie spodziewaliśmy się przecież wygód obozu wakacyjnego.
— Okna nie ma, i to nawet lepiej. Ale będziecie mieli dopływ świeżego powietrza przez otwór w stropie.
— Dziękuję — powiedziałem. — O coś takiego właśnie nam chodziło.
Władowaliśmy wszystko do tego składziku, gromadząc to przy jednej ścianie — z dala od worków z ryżem i skrzynek z konserwami, stert starych książek i czasopism przy drugiej — żeby mieć wolną przestrzeń pośrodku. Szorstka twarda podłoga wyglądała niezmiernie kusząco: ciepły zapach stęchlizny działał jak środek nasenny. Ni stąd, ni zowąd poczułem się wyczerpany, ale wiedziałem, że jeszcze co najmniej przez godzinę nie będziemy mogli odpocząć. Jest pół do siódmej, należy przede wszystkim rozpakować krótkofalówkę i przygotować posiłek.
— Macie co jeść?
— Mamy.
Ksiądz Bassett popatrzył na podłogę.
— Potrzeba wam koców — rzekł. — Mam gdzieś kilka zapasowych…
— Proszę, niech się ksiądz nie kłopocze — przerwałem. — Przynieśliśmy koce.
W zdumieniu miał zwyczaj unosić jedną brew.
— Nawet i koce także?
— Wszystko z wyjątkiem kuchennego zlewu.
Uśmiechnął się i zaraz spoważniał.
— Ach… mówi pan, że jeden z pańskich ludzi poniósł śmierć.
No i zaczyna się ten odwieczny zabobon — pomyślałem znużony.
— Tak. Tak jest.
— Czym on był?
— Karen — z rozmysłem odpowiedziałem głupio; takie rzeczy zawsze mnie irytowały.
— Pytałem o jego wyznanie. Nie wie pan, czy on był katolikiem?
— Nie, proszę księdza. Był baptystą.
— Jest pan tego pewny? Wielu Karenów to baptyści, naturalnie, ale…
— Jestem zupełnie pewny. — Wyciągnąłem z kieszeni plakietkę tożsamości Maunga Daw i pokazałem ją księdzu.
— Ach tak. I nazywał się…?
— Maung Daw. — Z trudem ukrywałem irytację. Wyobrażałem sobie, że lada chwila przyjdzie ów kucharz. — Wszystkich tych pytań, jeśli już ksiądz rzeczywiście musi je zadawać, czyż nie można odłożyć na później?
— Zapytałem o to, bo o siódmej odprawiam mszę świętą.
— Modliliśmy się nad jego grobem — odparłem nieustępliwie.
— Niemniej — powiedział, wyczuwając mój nastrój — będę o nim w czasie tej mszy pamiętał.
Zapanowało niezręczne milczenie. Ostentacyjnie spojrzałem na zegarek z nadzieją, że on to zrozumie. Powiedział:
— Nie sprzeczajmy się w sprawie modlitwy. Przypuszczam, że pan nie jest katolikiem.
— Nie jestem — odrzekłem tak uprzejmie, jak mogłem. Zwrócił się do Dysona:
— A pan? Niestety, nie znam pańskiego nazwiska.
— Dyson, proszę dobrodzieja. — Kapral stał przed księdzem jak olbrzym.
— I jest pan…?
— Ateistą — wyskandował Dyson wesoło.
Ksiądz Bassett tylko uniósł brew.
— A reszta pańskich żołnierzy, panie Strachan?
Zobaczyłem, że Dyson uśmiecha się kpiąco słysząc to „panie Strachan”.
— Nie wiem — odpowiedziałem. — Niech ksiądz ich zapyta, jeżeli ksiądz chce… Ja nigdy nie pytałem.
Zawiódł się jednak na tych Karenach — jeden z nich był buddystą, a trzej baptystami. Najchętniej powiedziałbym mu, żeby dał spokój. Ci księża zawsze tacy sami — myślałem. Wcześniej czy później zaczynają się wtrącać, wymachiwać swą niewidzialną różdżką: przy łóżku, i w kantynie, i w sali wykładowej, i z ambony… i nawet tutaj. Ten jest szybszy niż większość księży: ledwieśmy weszli do jego domu, dobrał się do nas. Kipiałem w głębi ducha, ale rzeczą ze wszech miar niepożądaną byłoby go zrazić, więc przygryzłem język.
— No — powiedział w końcu z miną lekarza zadowolonego ze swojej diagnozy — teraz już wiemy, gdzie jesteśmy, a to zawsze lepiej.
Chciałem mówić dalej o sprawach ważniejszych.
— O której godzinie przyjdzie ten kucharz księdza?
— Za jakieś dziesięć minut. Jest bardzo punktualny.
Powoli przesunąłem dłonią po szczeciniastym podbródku.
— Nic nie możemy robić, dopóki on nie odejdzie.
— Tak, rozumiem. — Ksiądz przestąpił z nogi na nogę. — Nie znając pańskich planów, obawiam się, że niewiele pomogę…
— Powinniśmy ze sześć godzin przespać — powiedziałem. — Przedtem tylko musimy zjeść i wypakować nasz sprzęt. Więcej będzie do roboty, kiedy już odpoczniemy… ale nie ma potrzeby zawracać tym księdzu głowy już teraz.
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, rozmyślił się jednak. Mya Lwin nagle za przykładem innych Karenów usiadł na podłodze. Wszyscy byli zmordowani straszliwie. Tylko Dyson oparty o ścianę słuchał naszej rozmowy i chociaż przekrwionymi oczami patrzył na księdza Bassetta zupełnie bez wyrazu, wiedziałem aż nadto dobrze, co on myśli.
— Chyba powinien nas ksiądz teraz zostawić samych, proszę księdza. Trochę się denerwuję tym, że ten kucharz wejdzie przez werandę, kiedy ksiądz tu z nami jeszcze rozmawia.
Najwyraźniej nie miał chęci odejść, ale przytaknął:
— Może to i racja. Wrócę prędko, jak tylko będę mógł.
Drzwi skrzypnęły, gdy je zamykał, i po chwili klapanie jego trepów ucichło. Dyson wolno potrząsnął głową.
— W żadnym razie tego nie zdzierżę, panie kapitanie — szepnął.
— Czego nie zdzierżycie?
— Tygodnia sam na sam z tym ojczulkiem duchownym. — Machnął kciukiem w kierunku drzwi.
— Nie będziecie musieli, pójdziecie z nami.
Na jego pociągłej markotnej twarzy ukazały się zadatki serdecznego uśmiechu.
— Odkąd to, panie kapitanie?
— Odkąd Maung Daw nie żyje. — Stałem przy drzwiach nasłuchując. — W drodze zadecydowałem. Zmarnowałbym wasze możliwości, gdybyście siedzieli tutaj i tylko czekali na nasz powrót. Odpowiada to wam?
— Szalenie. Gdybym miał przebywać w towarzystwie tylko tego księdza jegomości, bzika bym dostał, jak Boga, który ten świat stworzył, kocham.
Teraz ja się uśmiechnąłem.
— Mówiliście, zdaje się, że jesteście ateistą.
— Że co proszę, panie kapitanie?
— Mniejsza z tym.
Wzruszył ramionami i przysiadł niezgrabnie na jednym z plecaków. Zostałem przy drzwiach, wytężając słuch, czekając, żeby z powolnego dudnienia krwi w moich uszach wyłoniły się głosy. Któryś z Karenów szurnął butami. Dyson zdławił kaszel. Gorączkowo przypomniałem im na migi, że mają być zupełnie cicho. Po chwili znów usłyszałem klapanie trepów księdza, ale raptownie to klapanie ustało. Minuty pełzły i ogarniał mnie coraz większy niepokój. Ślina zebrała mi się w rozchylonych ustach i język plasnął o nią z cmoknięciem słabym, a przecież spotęgowanym nieprawdopodobnie wobec ciszy wokoło. Co, do diabła, ten ksiądz robi teraz? Myśl o tym strawiła dziesiątek innych myśli kłębiących się w głowie i zaprzątnęła mnie całkowicie. Powinienem był zatrzymać księdza w zasięgu słuchu. Też dałem się tak zamknąć z moimi ludźmi, kiedy on może swobodnie mówić swojemu kucharzowi, co zechce. Nie wiadomo przecież, co powie. Sampralam to wieś zabita deskami, dziwne jednak, że Japończycy okupujący ten kraj prawie już od roku pozwalają tu siedzieć katolickiemu misjonarzowi. Zazwyczaj te małe diabły nie są takie wspaniałomyślne, chyba że… Nie, wykluczone. Ale czy nie zaufałem temu księdzu zbyt pochopnie? Samotność rozmaicie może zmienić człowieka. Chwała Bogu, o moście nie powiedziałem ani słowa — no, ale on prawdopodobnie się domyśla. Bo po cóż innego byśmy tu przybyli? Chyba ostatecznie lepiej zgodnie z pierwotnym planem pozostawić Dysona tutaj z krótkofalówką, kiedy wyruszymy o zmroku…
Wytężyłem słuch. Tamci siedzieli i czekali z głowami przechylonymi, nasłuchując, błądząc wzrokiem wokoło. Pot znowu zaczął mi spływać po przystrzyżonych włosach na karku. Dureń ze mnie, cholerny dureń. Sam siebie doprowadzam do paniki z najbardziej błahych powodów. A to dopiero początek. Wcześniej czy później trzeba mu powiedzieć o moście — inaczej skąd weźmiemy przewodnika? No cóż, trzeba zaryzykować. I na Boga, niechże ja przestanę trząść się jak stara baba. Wszyscy jedziemy już na jednym wózku, o tym muszę pamiętać. Tylko co on, do diabła, robi tak długo?…
Walczyłem z pokusą, żeby wyjrzeć, gdy usłyszałem, jak jego trepy klapią po schodkach werandy. Cofnąłem się do drzwi. Trepy klapały coraz bliżej. Dyson wstał wyczekująco.
— No?
Twarz księdza Bassetta nic mi nie powiedziała.
— W porządku.
— Odszedł?
— Odszedł. — Ksiądz lekko zatarł ręce. — Tak jak myślałem, ucieszył się.
— Czy ksiądz jest zupełnie pewny, że on niczego nie podejrzewa? Żaden z nas nie słyszał jego odejścia.
— Rozmawiałem z nim przed domem. Uznałem, że tak będzie bezpieczniej. Ale on nie jest podejrzliwy; z tej strony nic nie może zagrażać. To zacny chłopiec… jeden z moich nawróconych.
Przytaknąłem machinalnie. W tym małym pomieszczeniu było duszno. Za werandą słońce już prażyło oślepiającym blaskiem. Czułem się brudny, plugawie brudny pod warstwą kurzu i zaschniętego potu i, o Boże, tak okropnie zmęczony.
— Mszę odprawiam o siódmej. Pan mówił, że najpierw zjecie…
— Możemy ugotować w kuchni?
— Tak.
— Tylko czy nikt tu nie przyjdzie, kiedy ksiądz będzie… — poszukałem słowa — …zajęty?
— Prawie na pewno nie.
Odkomenderowałem dwóch Karenów do przygotowania posiłku i ksiądz Bassett poszedł z nimi, żeby im pokazać kuchnię. Dyson już zaczął rozpakowywać krótkofalówkę. Postawiłem Mya Lwina na warcie za drzwiami prowadzącymi na werandę, skąd mógł widzieć polanę. Ksiądz wkrótce wrócił. Ci dwaj Karenowie przyszli także i zabrali się do wyciągania żywności z plecaków.
— Chłopcy na schwał — ksiądz z uznaniem pokiwał w ich kierunku głową.
— Najlepsi — powiedziałem.
Zawahał się, uśmiechnięty.
— Zważywszy, że przez was nie mam kucharza, czy wolno mi będzie po mszy zjeść z panem? Możecie wyrównać to sobie z moich zapasów tutaj.
— Bardzo proszę. — Nagle wydał się jakoś mnie obcy. — Kiedy tylko księdzu odpowiada.
— Za pół godziny.
— Doskonale.
Wyszli na środek głównego pokoju.
— O jedno muszę pana zapytać — powiedział. — Pan chyba rozumie, nie mam tu radia i tylko od czasu do czasu docierają do mnie jakieś pogłoski, więc niewiele wiem o wydarzeniach tej wojny.
— Co ksiądz chce wiedzieć?
Znów przebierał palcami brodę.
— Zastanawiam się, dlaczego pan tu przybył i… to już jest czysta ciekawość… skąd pan znał moje nazwisko?
Odpowiedziałem na to drugie pytanie, mając nadzieję, że od odpowiedzi na pierwsze się wykręcę.
— Mówiono mi o księdzu w Indiach. Czynniki miarodajne przypuszczały, że ksiądz nadal jest w Sampralam i dwa dni temu specjalnie przelatywałem tędy, żeby to sprawdzić. Ksiądz przypomina sobie ten samolot?
Potwierdził szybko.
— Tak. Kiedy pan przyszedł, od razu jakoś mi się to skojarzyło.
Milcząc patrzyliśmy na siebie przez chwilę. W składziku Dyson niegłośno przeklinał.
— Ale powód pańskiego przybycia, panie Strachan? Czy może nie powinienem pytać?
No cóż, do diabła, kiedyś przecież trzeba mu powiedzieć — doszedłem do wniosku.
— Mamy wysadzić most, proszę księdza.
Uniósł znowu prawą brew.
— Most? Czy ten na rzece Nam Tung?
— A gdzież by inaczej — żachnąłem się w duchu.
— Tak jest.
Ściągnął usta i przeszedł parę kroków w stronę werandy. Przez minutę patrzył spoza ramienia Mya Lwina na polanę. Potem potrząsając głową, ze zmęczonym uśmiechem odwrócił się do mnie.
— Siódma dochodzi. Czy będę mógł z panem porozmawiać jeszcze o tym później?
* * *
Siedząc przy okrągłym stole Dyson i ja jedliśmy gulasz z jarzynami z menażek, a ksiądz Bassett z obtłuczonego emaliowanego talerza. Jedliśmy szybko, niechlujnie i popijaliśmy kleiste jedzenie mocną słodką herbatą. Karenowie przywykli jadać oddzielnie. Zmiennik Mya Lwina na warcie siedział przykucnięty w drzwiach, inni jedli w składziku. Dyson pierwszy wstał od stołu. Wstał niezdarnie.
— Pan pozwoli, panie kapitanie? Wrócę do radia. Wolę być pewny, że jest w porządku, zanim pójdziemy spać.
Gryzłem baton czekolady, więc tylko zdołałem wymamrotać:
— Dobrze.
Śniadanie mnie pokrzepiło. Siedziałem teraz sam z księdzem Bassettem i ufniej patrzyłem w przyszłość. Mogliśmy byli wylądować u kogoś znacznie gorszego niż ten ksiądz. Działał mi trochę na nerwy, zwłaszcza wtedy gdy wypytywał, czy jesteśmy katolikami, ale ostatecznie na tym polega jego zawód. W sumie łatwo pogodził się z naszym przybyciem. Okazał zrazu podejrzliwość, oczywiście, tak samo zresztą jak ja, ale to nic dziwnego, bo przecież nie przyszliśmy do niego z wizytą towarzyską, i chyba już co najmniej od roku nie widział tu żadnej białej twarzy.
Spojrzenia nasze spotkały się nad stołem.
— Proszę księdza — powiedziałem — co do tego mostu…
— Tak? — Pochylił się, potrząsając głową przecząco, gdy częstowałem go papierosem.
— Będzie nam potrzebny przewodnik.
Jego reakcja zdumiała mnie. Zabębnił palcami o boki krzesła i głos mu zadrżał powściąganym wzburzeniem:
— Czy jeszcze czegoś będzie wam potrzeba, panie Strachan?
— Nie bardzo księdza rozumiem.
— Chodzi mi o to, że kiedy pan tu przyszedł, powiedział mi pan, że potrzebne wam jest tylko jakieś miejsce, w którym możecie ukryć się do zmroku. Zgodziłem się pomóc… odesłałem mojego kucharza. Potem dowiedziałem się, że celem waszych odwiedzin jest wysadzenie mostu na Nam Tung… A teraz pan oznajmia, że mam panu dostarczyć przewodnika. — Jego piwne oczy pałały.
— Przepraszam — powiedziałem. — Może powinienem był wyjaśnić to księdzu wcześniej, ale jesteśmy bardzo zmęczeni, więc chciałem najpierw zapewnić ludziom bezpieczny odpoczynek.
— A jeśli zgodzę się dać wam przewodnika, czego następnego zażąda pan ode mnie?
— Już niczego. To znaczy…
Znów zabębnił palcami o krzesło.
— Myślę, że mam prawo widzieć… zanim wciągnie mnie pan w to jeszcze głębiej.
— Otóż my za sześć dni tutaj wrócimy.:.
— Na długo?
— Nie. Tylko po krótkofalówkę.
— Rozumiem. — Wstał raptownie od stołu. — Zamierza pan zostawić ten aparat na czas waszej nieobecności pod moją opieką?
— Tak. Może powinienem był od razu postawić tę sprawę jasno.
Ksiądz Bassett już spokojniej, tonem jednak nadal lodowatym, powiedział:
— Moim zdaniem byłoby znacznie lepiej, gdyby niejedną sprawę postawił pan jasno od samego początku. Niech pan spróbuje wczuć się w moje położenie, panie Strachan…
— Jestem kapitanem — zwróciłem mu teraz uwagę.
— Przepraszam. Kapitanie Strachan, niech pan spróbuje wczuć się w moje położenie. Wygląda na to, że mam być ośrodkiem tej waszej operacji na jakąś bardzo szeroką skalę, a przecież aż do chwili waszego przybycia dwie godziny temu zupełnie nic mi o tym nie było wiadomo. Bez wątpienia, kiedy układał pan plan, z góry automatycznie założył pan, że cokolwiek postanowi zrobić, ja będę współpracował. Ale pan chyba zapomina…
Mnie samego ogarnęła pasja.
— Ja nie układałem żadnych planów! Ta operacja to wcale nie mój pomysł, ja tylko podjąłem się wykonania — ruchem głowy wskazałem drzwi składziku — tak jak oni tam.
— Niemniej fakt pozostaje faktem, że przybył pan, żeby zburzyć most oddalony stąd tylko o pięćdziesiąt mil, i kiedy to uczynicie, zamierza pan wynieść się ze swoimi ludźmi z tego obszaru… przypuszczalnie samolotem, chociaż o tym jak dotąd nie było mowy… a niewinną miejscową ludność będą czekały represje ze strony Japończyków.
Teraz pojąłem, co go trapi.
— Jeszcze o czymś zapomniałem księdzu powiedzieć — rzekłem. — Mam rozkaz ewakuować księdza razem z nami, kiedy samolot po nas przyleci… Oczywiście, jeśli ksiądz sobie tego życzy.
— Rozkaz? Czyj rozkaz?
— Czy to istotne?
— Jedynymi rozkazami, jakich słucham, są rozkazy biskupa. Czy to jego rozkaz?
W życiu żadnego biskupa nie znałem.
— Nie.
— A zatem może pan być pewny, kapitanie Strachan, że ja z wami nie odejdę.
Pomyślałem, że o to będzie czas martwić się później. Pragnąłem nade wszystko, żeby on przestał spacerować tam i z powrotem.
— Niech ksiądz słucha — powiedziałem. — W sprawie tego mostu nie ma żadnych „jeżeli” i „ale”. Czy się to księdzu podoba, czy nie podoba, musimy zrobić swoje, żeby wykonać to zadanie. — Wolałem nie mówić mu o generale Wingate, nawet tamci nic o tym nie wiedzieli.
— Niezmierną wagę ma wyłączenie tego mostu z akcji.
— Czemu go nie zbombardują?
— Próbowali. Kilka razy. Ale już nie można tego odwlekać.
Jeszcze dwukrotnie przemierzył pokój nie mówiąc ani słowa. Potem ni stąd, ni zowąd podszedł i mocno mnie ujął za ramię.
— Musi mi pan wybaczyć, że tak się zachowałem. Niestety popuściłem sobie cugli.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie ma co tu wybaczać. To moja wina, że na początku nie poinformowałem księdza dokładnie.
Ruszył do okna i odwracając się skinął na mnie. Opornie wstałem z krzesła, żeby podejść do niego. Już zadecydowałem, że położymy się spać, gdy tylko Dyson sprawdzi stan krótkofalówki. Wyskoczyliśmy z samolotu o godzinie drugiej, a teraz jest już po ósmej, więc im szybciej Dyson to zrobi, tym lepiej. Byłem tak zmęczony, że nie mogłem zebrać myśli.
Za łatą ukośnego, skróconego cienia domu polana zdawała się drżeć w białawym piekielnym blasku słońca. Zmrużonymi oczami spojrzałem w kierunku wskazanym przez księdza Bassetta.
— Widzi pan? — Jego ręka przesuwała się dramatycznie to w lewo, to w prawo.
Przytaknąłem, mrugając, zapatrzony w falistą powierzchnię dżungli, tę pozorną jej nieskończoność pod bladym niebem.
— Tak — powiedziałem — widzę.
— To jest moja parafia, kapitanie Strachan.
Te słowa miały w sobie coś hamującego jak ostrzegawczy strzał.
— Daleko się ciągnie?
— Z tej strony nie tak daleko… z dziesięć mil może. Na wschód do granicy chińskiej, na południe do rzeki Nam Tung. Na północ prawie tak daleko, jak odważam się dotrzeć.
Stał teraz z rękami złożonymi na piersi. Jego szczupła twarz była pomarszczona jak stary pergamin. Pod włosami brody grdyka przesuwała mu się po chudej szyi.
— Jestem w Sampralam od dwudziestu pięciu lat z górą — mówił dalej. — To kawał czasu… podejrzewam, że tyle nieomal, ile pan ma lat, kapitanie Strachan. Ja wiem, że jest pan bardzo zmęczony, ale zanim pójdzie się pan położyć, chciałbym to wyjaśnić. Ćwierć stulecia minęło, odkąd poświęciłem życie tym ludziom. Usiłuję uczyć ich tego, co w moim przekonaniu jest prawdą. Niełatwo mi.
Czułem, że spodziewa się jakiejś odpowiedzi ode mnie, nie przychodziło mi jednak na myśl nic właściwego. Wybór pomiędzy mostem a dalszym spokojem tego rozbitego świata, który ksiądz Bassett nazywał swoją parafią, już został dokonany.
— Oni są jak dzieci. Potrzebują przewodnictwa: ktoś musi ich podtrzymywać w nowej wierze. Bóg łaskaw, że Japończycy nas nie nękają. Zezwolili mi prowadzić dalej…
— Zezwolili?
— Och, tak. Wezwali mnie gdzieś w połowie zeszłego roku.
— I ksiądz się stawił?
— Nie było innego wyjścia. Zamierzali mnie tam trzymać… internować… ale w końcu ich przekonałem, i dali mi tu wrócić.
Znów szarpnęło mną podejrzenie.
— Użył ksiądz widocznie mocnych argumentów.
— W gruncie rzeczy nawet nie. — Uśmiechnął się blado. — Przyjąłem postawę człowieka neutralnego, oburzonego tym, że go pomawiają o stronniczość. Kiedy skończyłem swoje wywody, wiedzieli, iż Irlandczyk niekoniecznie musi być przyjacielem Brytyjczyków. Zastanawiali się przez dwa dni, po czym powiedzieli, że mogę wrócić. Skłamałem, niestety, jeśli chodzi o siostrę Weronikę, ale to było kłamstwo w dobrej sprawie. Nie wiedzą, że ona jest Amerykanką, i zezwolili jej zostać.
Teraz z kolei on mnie zaskoczył.
— Siostra Weronika? Więc mieszka tu ktoś oprócz księdza?
— Tak. W tej chwili jest w innej wiosce… przyjmuje trudny poród…
Jakiś człowiek wszedł na polanę od strony Sampralam. Spostrzegłem go w tej samej chwili, w której Karen na warcie szeptem nas zaalarmował. Cofnąłem się od okna i gestem odwołując Karena z posterunku ruszyłem w stronę naszej kryjówki.
— Wszystko w porządku — powiedział cicho ksiądz Bassett. Nie odwrócił głowy. — On tu nie wejdzie.
— Ksiądz jest tego pewny?
Przytaknął i szybko wyszedł na werandę. Dyson wyjrzał zza drzwi. Twarz miał popielatą ze zmęczenia.
— Co się dzieje, panie kapitanie?
— Ktoś jest przed domem.
— O cholera!
— Ale to nic. On tylko przechodzi tędy.
Przegubem ręki Dyson otarł pot z czoła.
— Zawsze kiedy przechodzisz… przejdź. To moja dewiza.
Ksiądz Bassett zawołał coś, czego nie rozumiałem. Ów człowiek odpowiedział krótko głosem przypominającym ujadanie małego pieska. Przyciśnięty do ściany patrzyłem na niego. Niski, owinięty w pasie ceglastą tkaniną szedł przez polanę lekko uginając nogi, jak gdyby rzadko kiedy chodził po równym terenie. Ciężki nóż w prymitywnej pochwie zwisał mu z ramienia, przez drugie miał przerzuconą jaskrawą sukienną torbę; włosy jego tworzyły na głowie wysoką czapę. Typowy krajowiec z gór. Minął już dom misji. Był tak daleko, że gdyby się obejrzał, chybaby nie zobaczył, co się dzieje wewnątrz. Patrząc, jak on odchodzi, zrozumiałem, że jeśli nikt nie wejdzie do domu — i jeśli ksiądz nadal dobrze będzie grał swoją rolę — jesteśmy stosunkowo bezpieczni.
W składziku Karenowie drzemali. Jeszcze raz zapytałem Dysona przez drzwi:
— Kończycie już?
— Tak, panie kapitanie. Może pięć minut jeszcze. W każdym razie niewiele dłużej.
— Myślicie, że aparatura w porządku?
Nie przerywał swojej roboty.
— Na razie nic nie mogę powiedzieć — odrzekł ostrożnie. — Jedna lampa się stłukła, ale ją wymieniłem.
— Zawołajcie, kiedy tylko skończycie.
Ksiądz Bassett wrócił z werandy, szurając trepami po gołych deskach podłogi.
— Ludzie często przechodzą przez polanę — wyjaśnił. — Prowadzi tędy szlak do pobliskiej wioski o sześć mil dalej na południe.
— Czy to tym szlakiem my pójdziemy?
— Tym.
Usiadł na poręczy fotela. Był najwyraźniej zmęczony — nie fizycznie, tylko tak jak może się zmęczyć człowiek, który raz po raz ze słabym skutkiem tłumaczy komuś coś, co sam uważa za fakt jasny i oczywisty; jakieś pełne znużenia rozjątrzenie, smutek nawet, widziałem w jego oczach i słyszałem w jego głosie. Coś takiego właśnie zauważyłem, gdy jeszcze chodziłem do szkoły, u niektórych starszych nauczycieli, zdawałoby się oszołomionych w głębi duszy ogromem ignorancji tam, gdzie jej być nie powinno.
— Mówiłem panu o siostrze Weronice — powiedział ksiądz Bassett. — Ona tu się znalazła tylko przypadkiem… ale Japończycy myślą, że jeszcze pracuje na równinach. W zeszłych roku, kiedy zajmowali północną Birmę, zdecydowała się raczej schronić u mnie w Sampralam niż uciec do Indii. To… niezwykłe, mówiąc najłagodniej, że mieszkamy we dwoje pod jednym dachem, ale obecne czasy też są przecież niezwykłe.
Przez myśl mi przeleciał jakiś zadatek pikantnie żartobliwego komentarza. Ksiądz Bassett uśmiechnął się blado.
— Będę żałował, jeżeli pan jej nie pozna. Nadzwyczajna, wspaniała postać…
— Przypuszczam — powiedziałem niezręcznie. — W samolocie będzie miejsce dla księdza i dla niej, rzecz jasna.
— Obawiam się, że pan nadal nie rozumie. — Ksiądz Bassett machnął ręką w kierunku okna. — Ja muszę myśleć o tamtych ludziach. Pasterz swoich owiec nie opuszcza.
— Dużo wśród nich jest chrześcijan?
— Około siedemdziesięciu osób.
W ciągu dwudziestu pięciu lat? Pomyślałem, że chyba nie dosłyszałem dobrze, czy może on zażartował?
— Około siedemdziesięciu?
— Tak jest. — Wzruszył ramionami. — Naturalnie wolałbym, żeby było więcej. Ale nawet gdyby ich było mniej o połowę, przecież by mnie potrzebowali. Odjechałbym od nich, gdybym dostał taki rozkaz… Albo gdyby mnie zmuszono siłą.
— Ja nie mogę księdzu rozkazywać, ani księdza zmuszać — powiedziałem. — Informuję po prostu, że ksiądz i siostra…
— Weronika.
— …będą mieli sposobność do wyjazdu stąd z nami za tydzień. Ksiądz, oczywiście, zdaje sobie sprawę, że Japończycy prawie na pewno zaczną paskudnie się mścić, kiedy ten most zostanie wysadzony?
— Istotnie, zdaję sobie sprawę. Dlatego właśnie żałuję, że przybyliście tutaj właśnie w tym celu. Inni będą cierpieć za to… bezpośrednio i pośrednio.
Szurnąłem nogami.
— Może jednak w ten sposób ucierpi mniej ludzi niż w wypadku, gdybyśmy ten most zostawili w spokoju.
— Jak to?
— Ta dywersja przyczyni się do klęski Japończyków. Chyba to jest jedyna odpowiedź.
Oczy mi się tak kleiły, że nawet nie widziałem księdza Bassetta wyraźnie. Zza drzew otaczających polanę słabo doleciało ochrypłe krakanie jakiegoś ptaka w dżungli. W górze blaszany dach domu trzasnął gdzieś głośno, rozszerzając się pod wpływem słonecznego żaru.
Ksiądz Bassett potrząsnął głową.
— Niestety, to nie jest takie proste. Sęk w tym, że pan i ja pojmujemy ten problem zupełnie inaczej. Wasza wojna skończy się, kiedy Japończycy poniosą sromotną klęskę, więc uważacie, że ten cel uświęca środki. Tym samym utrudniacie mi moją pracę… a nawet, jeśli to dla was konieczne, niszczycie ją całkowicie.
Na Boga — pomyślałem — nie praw mi kazań. Usiłuję przecież zachować umiar, być uprzejmy, więc nie praw mi kazań.
— Moja wojna toczy się od dawien dawna, a nie od mojego tutaj ćwierćwiecza. Jest cząstką bitwy trwającej od dwóch tysięcy lat bez mała… bitwy ze złem i z ciemnotą. Tutaj w Sampralam… tak jak gdzie indziej, tak jak wszędzie… jakiś postęp przecież widać. I nagle wy przychodzicie… i mam dostarczyć wam przewodnika, żeby was poprowadził na most, którego zniszczenie prawdopodobnie będzie samobójstwem duchowym całego tego obszaru.
Siedemdziesięciu paru neofitów!
— Czy chce mi ksiądz przez to powiedzieć, że powinniśmy zostawić Japończyków w Birmie i wszędzie, dokądkolwiek wkroczyli… że powinniśmy dać święty spokój, żeby tylko, broń Boże, nie zachwiała się wiara garstki ludzi? Nie chciałbym księdzu sprawić przykrości, proszę księdza, ale jeśli ich wiara coś znaczy…
— Mówiłem już: oni są jak dzieci. Nie mając tu kogoś, kto by ich prowadził, dawał im przykład, umożliwiał obcowanie z Bogiem w czasie mszy świętej, z łatwością mogliby się załamać.
— Przecież kiedy wojna się skończy i powrócą tu Anglicy, praca księdza może trwać dalej. — Spróbowałem go udobruchać. — Ksiądz będzie mógł ją podjąć akurat w punkcie, w jakim ksiądz ją przerwie.
Wzruszył ramionami.
— I co potem? Po Japończykach przyjdą jacyś inni… jeśli nie tutaj, to w innej części świata. I to samo znów się powtórzy. Pokój przyniesie dawną apatię, dawny protektorat, frazesy. I kiedy wybuchnie nowa wojna, znów zaczniecie argumentować… tak jak pan argumentuje teraz, że to zło tylko chwilowe, że wkrótce zaprowadzicie ład, żeby można było podjąć między innymi pracę dla Boga także. A potem znów będziecie nas ledwie tolerowali i o tym wszystkim zapomnicie.
— Ksiądz nie powinien tak mnie osądzać, proszę księdza — zaprotestowałem. — Ja tylko wykonuję rozkazy.
— Mój drogi, nie czynię wyrzutów panu. — Zatarł dłonie. — Doskonale rozumiem pańską sytuację. A pan może w świetle tego, co powiedziałem, rozumie moją.
— Jak najbardziej. — Nieprzyjemnie mi było prosić go po raz drugi, ale musiałem to zrobić. — Nie chciałbym księdzu przypominać, jednakże co z przewodnikiem? Trzeba go powiadomić możliwie w ostatniej chwili, ale wolałbym, żeby ksiądz mi…
— Panie kapitanie! — ryknął nagle zza drzwi Dyson.
Odwróciłem się.
— Tak?
Dyson prawie na czworakach był już w drzwiach.
— Ta krótkofalówka cholerna nawaliła. Zapomniałem o księdzu.
— Rany boskie! — jęknąłem podbiegając do Dysona. — Naprawdę?
— Jak wszyscy diabli.
— Co uszkodzone?
Przeczesał palcami włosy.
— Nie kontaktuje, ale uszkodzenia nie mogę odnaleźć. — Głos mu drżał ze znużenia i rozpaczy. — Cholera niech porwie to draństwo! Od kwadransa próbuję coś złapać i nic, głucha cisza.
Karenowie już się obudzili i wybałuszyli na nas oczy. Pochylony nad krótkofalówką, usiłowałem ukryć przed nimi moje przerażenie. Sęk w tym, że pojęcia nie mam o radiotechnice, toteż po salwie pytań, jakimi udręczyłem Dysona, stało się jasne, że nic nie poradzę. Dyson był bliski płaczu.
— Nawaliło gdzieś w odbiorniku, ale za cholerę nie wiem, co.
— Może później, kiedy odpoczniecie…
— Będzie tak samo. Nie jestem mechanikiem i próbowałem wszystkiego, co potrafię.
— A co z torem nadawania? Działa?
— Owszem — przytaknął dosyć niechętnie.
— Zawsze to lepsze niż nic — stwierdziłem z pewną ulgą.
— Nie będziemy wiedzieli, czy nas odbierają.
— Ale chyba są szanse, że nas będą słyszeć? Jeżeli tor nadawania jest nie uszkodzony, powinni nas odbierać należycie…
— A bo ja wiem — mruknął Dyson niepocieszony. — Teraz może się zdarzyć wszystko. — Słabą był dla mnie w tej chwili podporą moralną.
— Na pewno to nie któraś lampa? — zapytałem.
— Na pewno nie. Lampy są w porządku.
— Więc może coś innego, o czym mogliście zapomnieć?
Zmroził mnie spojrzeniem.
— Gdzieś nie kontaktuje… tak jak powiedziałem.
Wpatrywałem się w krótkofalówkę. Dyson zainstalował antenę, która wystawała teraz z półkolistego okienka w pochyłym stropie. Już chciałem go zapytać, czy nie lepiej przenieść to wszystko na otwartą przestrzeń, ale jego bezgranicznie zgnębiona mina sprawiała, że zrezygnowałem z tego pytania. I odgrywałem w całej pełni rolę pasażera na tylnym siedzeniu.
— Dobrze — skróciłem swoją wypowiedź do minimum — nadamy meldunek o drugiej, jak było umówione, i wóz albo przewóz. Na razie chyba powinniśmy tylko przespać się.
I gdy Dyson gwałtownie, bez sensu, klął krótkofalówkę, wróciłem do pokoju. Ksiądz Bassett jeszcze siedział na poręczy fotela, tam gdzie go zostawiłem. Musiał słyszeć każde słowo naszej rozmowy. Przez chwilę patrzył mi w oczy, jak gdyby mógł w nich wyczytać więcej niż to, co bym wyjawił nawet samemu sobie. Po chwili oznajmił:
— Co do tego przewodnika, kapitanie Strachan…
— Tak?
— Zajmę się tym… kiedy już odpoczniecie.
Gdy w końcu położyłem się spać, sen spłynął tak szybko i łatwo, jak ciemna chmura przysłania tarczę księżyca. Przez pięć i pół godziny była to ucieczka w całkowitą bez żadnych majaków sennych niepamięć.
Pukanie doleciało do mnie z bardzo daleka. Potem jakoś zbliżyło się i splotło z głosem księdza Bassetta. Usłyszałem: „kapitanie Strachan”. Otworzyłem oczy nie wiedząc w pierwszej chwili, gdzie jestem, i zobaczyłem księdza w otwartych drzwiach.
— Druga za piętnaście — powiedział.
— Dziękuję — wymamrotałem.
W składziku gorąco było jak w piecu. Smuga słońca z okienka padała na podłogę niemal pionowo i z unoszącym się w niej kurzem wyglądała jak filar. Mya Lwin już siadał, ziewając. Dyson we śnie poruszył się bezwiednie] lewą rękę trzymał pod głową i miał na tym rękawie ciemną łatę śliny.
— Zbudź się, zbudź — powiedziałem ochryple. — Czas nadać meldunek.
Wstał jak pies, nagle wyrwany ze snu, i ukląkł przy krótkofalówce. Odszukałem w plecaku blok papieru i napisałem zwięzły meldunek: wszystko jest dobrze, tylko nie możemy przejść na odbiór, będziemy więc działać zgodnie z drugim wariantem planu. Już miałem tę kartkę wręczyć Dysonowi, gdy ze zdumieniem uprzytomniłem sobie, że zapomniałem zameldować o Maungu Daw. Wprost niewiarygodne, żeby coś tak okropnego uleciało mi z pamięci w tak krótkim czasie. Wstrząśnięty, dopiero po paru sekundach zacząłem pisać nowy meldunek.
— Napijecie się herbaty? — Ksiądz Bassett wrócił do drzwi.
— Chętnie — powiedziałem — ale tym już zajmie się któryś z żołnierzy. I tak będą przyrządzać jakiś posiłek.
— Jak pan sobie życzy. Mam wrzątek.
— Dobrze więc. Niech będzie herbata. Jedzenie później.
Dałem księdzu Mya Lwina do pomocy i skończyłem pisać ten drugi meldunek. Poza wzmianką o Maungu Daw dodałem, że Dyson pójdzie z nami do mostu i że przez jakiś czas nie będą mieli żadnych wiadomości od nas. W myśl pierwotnego planu Dyson miał przekazywać codziennie wszelkie informacje miejscowe, jakich ksiądz może by mu udzielał, po czym, gdy już wrócimy, potwierdzić datę i godzinę zabrania nas samolotem z Birmy. Teraz — czy meldunek zostanie odebrany, czy nie — musieliśmy opierać się na tym, że samolot przyleci w nocy po szóstym dniu, czyli (tego dnia była środa) w najbliższy poniedziałek. Na wypadek gdyby nas w poniedziałek w korycie rzeki nie było, zaplanowano przylot po raz drugi w nocy z wtorku na środę i ewentualnie po raz trzeci w nocy ze środy na czwartek. Później księżyca zacznie ubywać, noce nie będą dość jasne, więc — zakładając, że my jeszcze będziemy czekali na możliwość powrotu — samolot przyleciałby dopiero po miesiącu, dwudziestego marca. W kwaterze głównej omawiając tę możliwość uważałem ją za zgoła niewłaściwy pesymizm, ale teraz wobec sytuacji, jaka się wytworzyła, mogłem być tylko rad, że w ten sposób to wszystko zostało uzgodnione, chociaż Bóg jeden wiedział, jakim cudem zdołalibyśmy się ukrywać przez cały miesiąc bez żywności i schronienia.
Dyson nadał meldunek dwukrotnie.
— Niech no ja tylko dostanę w swoje ręce tego żłoba odpowiedzialnego za pakowanie — oświadczył złowieszczo, gdy już skończył nadawać.
— Takie rzeczy się zdarzają — powiedziałem.
— Pewnie, że się zdarzają — zgrzytnął z oburzeniem. — Ale gdyby sukinsyny pakowały tę krótkofalówkę cholerną do własnego użytku, na pewno by…
— Och, przestańcie — warknąłem. — I odstawcie ją w ten kąt za drzwiami. Nie będzie wam już potrzebna.
Wypiliśmy herbatę w składziku. Ksiądz Bassett czuwał na werandzie. Żaden z nas nie był głodny, ale w pół godziny potem zjedliśmy obiad. Od czasu do czasu ludzie z wioski przechodzili przez polanę i wtedy siedzieliśmy w ciszy, dopóki się nie oddalili. Raz ktoś podszedł do schodków werandy i zaczął z księdzem rozmawiać; trwała ta rozmowa może pięć minut, wydawała się jednak wiekiem, i temperatura w tym ciasnym, stęchlizną pachnącym składziku z jedyną wentylacją przez małe okienko była wtedy nie do zniesienia. Takie momenty napięcia i niepewności wcale mi nie pomagały odzyskać równowagi ducha, tym bardziej że siedziałem zgrzany i aż lepki od brudu. W nie najlepszym więc nastroju zacząłem Dysonowi wyjaśniać sprawę mostu. Niewiele o tym wiedział, ponieważ nie przewidując jego udziału w tej akcji odpowiednio go nie poinstruowano, ale teraz szczęśliwie pojął wszystko dosyć prędko.
— Do tego — wskazałem mapę, którą rozłożyłem na podłodze — zbytniej wagi nie ma co przywiązywać. Dużo ta mapa nie powie. Ale cokolwiek ona dla nas warta, obecnie jesteśmy… o, tutaj, a tu jest ten most na zakręcie rzeki. Widzicie?
Chrząknął.
— Dobrze. Na papierze mamy do mostu mniej więcej pięćdziesiąt mil, ale te szlaki wokoło są takie kręte, że może się okazać sto mil. Bez względu jednak na odległość musimy tam dotrzeć w trzy dni, to znaczy w piątek, a wrócić tutaj tak, żeby zdążyć stąd dojść do wodospadu koło północy z poniedziałku na wtorek. O tym wiecie oczywiście, ale musicie zrozumieć, że nie mamy czasu do stracenia. Ksiądz Bassett da nam przewodnika… zaraz to z nim załatwię, i będziemy w jedną i w drugą stronę wędrować tylko nocą. Rozumiecie?
— Tak jest, panie kapitanie.
— Wy nie będziecie podkładać żadnych ładunków… z tym sobie poradzimy bez was… ale możecie pomagać w niesieniu tych ciężarów i w razie jakichś kłopotów osłaniać nas ogniem.
— Spodziewa się pan kapitan piekiełka? — zapytał tak ufnie, że odpowiedź przecząca bardzo by go chyba rozczarowała.
— Trudno powiedzieć. — Usiadłem wygodniej nad mapą i zapaliłem papierosa. — Na moście jest jeden tor kolejowy i ci z RAF-u meldowali, że było trochę ognia z lekkich dział przeciwlotniczych na wzgórzach po obu stronach wąwozu… więc jasne, że ten obszar jest dosyć silnie obsadzony przez Japończyków. Jednakże, o ile nam wiadomo, nie ma nikogo pod samym mostem, a my tam właśnie idziemy. Pod most.
Dyson minę miał nieco zaintrygowaną.
— Uważajcie — powiedziałem zginając rękę w łokciu, żeby pokazać mu kształt litery V. — To jest wąwóz, a tu most biegnie górą… od mojej dłoni do ramienia. Rozumiecie?
Przytaknął.
— Opiera się na szeregu słupów stalowych stojących w równych odstępach na jednym i drugim zboczu wąwozu i w samym korycie rzeki. Nam chodzi właśnie o te wkopane w koryto rzeki. Jest ich cztery, mają ponad sto stóp wysokości. Wystarczy je wysadzić, żeby Japończycy przez diabelnie długi czas nie mogli tamtędy puścić żadnego pociągu.
— Więc dojdziemy tam brzegiem rzeki?
— Właśnie, koryto jest suche jak pieprz. Sądząc z fotografii. Kiedy już będziemy na miejscu, całe to zadanie potrwa mniej więcej dwadzieścia minut.
* * *
Żeby uniknąć zwłoki przy moście, postanowiłem przygotować ładunki wybuchowe przed wyruszeniem z Sampralam. Szczegóły konstrukcji mostu uzyskano od pracowników wydziału robót publicznych kilka tygodni przedtem i odbywaliśmy próby tej całej akcji dziesiątki razy, dysponując bambusową makietą podstawy jednego z członów, odtworzoną w naturalnej wielkości. Wiedzieliśmy, że te człony to właściwie czworokątne wieże z grubych stalowych wiązań, o stożkowatych wierzchołkach, na których opiera się most.
Potrzebowaliśmy w sumie szesnaście ładunków — po cztery na każdą z tych podpór stalowych — i w czasie zakładania ich przez Karenów ja miałem podłączyć przewody. Pod koniec szkolenia potrafiliśmy zrobić to wszystko w ciągu niecałych piętnastu minut, w zasadzie więc powiedziałem Dysonowi prawdę — biorąc pod uwagę dziesięć minut czekania na faktyczny wybuch.
Kazałem Karenom przygotować ładunki i rozdzielić bagaże. Po ciągłych ćwiczeniach orientowali się bez wagi, ile materiału wybuchowego ma zawierać każdy ładunek. Do zmierzchu pozostawały jeszcze ze trzy godziny, ale uznałem, że już czas porozmawiać znowu z księdzem Bassettem o przewodniku. Słysząc szuranie moich butów w głębi pokoju, ksiądz Bassett przyszedł z werandy.
— Jak panu idzie? — zapytał.
— Świetnie — odpowiedziałem. Czułem się teraz wobec niego swobodniejszy. — Tylko wciąż nie wiem…
— Co z przewodnikiem?
— Właśnie.
Skinął głową.
— Myślałem już o tym. Najbardziej by się chyba nadawał mój kucharz. Zna dobrze okolice… jest godny zaufania i trochę mówi po angielsku.
— Ale jak ksiądz da sobie radę, kiedy jego tu nie będzie?
— Och, potrafię być samodzielny. I jest przecież siostra Weronika. Nadzwyczaj zaradna z niej osoba. Zresztą — dodał — przecież to na krótko.
Mówił zupełnie wesoło, ale wyczułem jego rozterkę. Po raz pierwszy zrobiło mi się go żal.
— Jestem księdzu bardzo wdzięczny — powiedziałem. — Wiem, co to dla księdza oznacza.
Długie popołudnie wlokło się niemiłosiernie. Byliśmy rozdrażnieni upałem i poczuciem jakiejś bezsilności w tej ciasnej kryjówce; nawet Karenowie zatracili swą zwykłą niefrasobliwość. W składziku aż parowało mdlącym lepkim zapachem plastyku, a drzwi musieliśmy raz po raz zamykać, gdy tylko ktoś przechodził przez polanę. Usiłowałem zabijać ten czas nakreślaniem sobie ogólnego obrazu sytuacji, jakich się możemy spodziewać, więc zacząłem wypytywać księdza Bassetta o okolice, przez które będziemy wędrować. Wypytywałem go również o most i o Japończyków, o nich jednak niewiele zdołał mi powiedzieć. Na tym bezludziu nieczęsto pogłoski z dżungli przenikały do Sampralam. Informacji z pierwszej ręki nie miał żadnych — o bombardowaniu mostu jeszcze nie słyszał — ponieważ od swego powrotu z równin, to jest od zeszłego roku, roztropnie wolał Japończyków nie prowokować zapuszczaniem się na południe dalej, niż to było konieczne, a właśnie na południu stały najbliższe zgrupowania japońskich wojsk. Co najmniej od pół roku nie zbliżał się do rzeki Nam Tung, a i wówczas, gdy tam powędrował przed sześcioma miesiącami, dotarł tylko do jednej z wiosek w górze rzeki oddalonej od mostu o całe mile.
Przed samą piątą ksiądz Bassett wyruszył do wsi Sampralam na poszukiwanie naszego przewodnika. Dziwny nastrój zapanował w tym domu bez niego. Żeby ożywić moich ludzi, kazałem dwóm Karenom zrobić herbatę. Chociaż wiedzieliśmy, że jeśli nie zjemy teraz, będziemy mogli to zrobić dopiero nazajutrz rano, apetytu żaden z nas nie miał. Herbata została zaparzona i już zaczynałem się denerwować, dlaczego ksiądz Bassett nie wraca tak długo, gdy zobaczyłem go wkraczającego na polanę. Szedł sam i wprost nie mogłem się doczekać, kiedy podejdzie. Wybiegłem na werandę osłaniając oczy przed jaskrawością słońca. Pomachał rękami i zanim zdążyłem zapytać, wykrzyknął:
— W porządku. Będzie tu za kilka minut!
Z ulgą skinąłem głową i wróciłem do pokoju, żeby tam na niego zaczekać. Już ze schodów werandy powiedział:
— Zastałem go przy jedzeniu. Przybiegnie, jak tylko skończy.
— Myśli ksiądz, że on się tego podejmie, kiedy mu powiemy, o co chodzi?
— Na pewno. On zrobi wszystko, o co ja go poproszę. — Ksiądz Bassett otarł pot z czoła. — Na razie wie tylko tyle, że ma pójść na sześć, siedem dni. Czasami już wysyłałem go z wiadomościami i to mówiąc mu o tym prawie w ostatniej chwili, więc jak dotąd w tej mojej dzisiejszej prośbie nie mógł widzieć nic niezwykłego.
— Ja mu oczywiście zapłacę.
— Myślę, że on to rad zrobi za darmo. Ale jak pan sobie życzy.
Menażka zaszczekała w składziku.
— Napije się ksiądz herbaty?
— Dziękuję — odrzekł z roztargnieniem. — Chętnie.
— Ale… ale… jak się ten kucharz nazywa?
— Barnaba. Wybrał sobie to imię przy chrzcie trzy lata temu i powiedziałbym, że ono jest znacznie łatwiejsze do wymówienia niż jego imię rodowe. Bardzo się nim chlubi.
Stałem w drzwiach składziku rozmawiając z moimi ludźmi, gdy przyszedł ów Barnaba. Miał lat może siedemnaście, nieduży, zwartej budowy ciała, ubrany tylko w bawełnianą spódnicę sięgającą mu do kostek. Torba sukienna i krótki szeroki nóż były wszystkim, co zabrał na drogę. Może nasza obecność go zaskoczyła, ale tego nie okazał. Poważnie skinął głową, dowiadując się od księdza Bassetta, kim jestem, i poza tym, że zerknął przelotnie na tamtych, przez cały czas nie odrywał swych skośnych oczu ode mnie. Obawa, że mógłby się odwrócić i uciec, natychmiast mnie opuściła.
— Kapitan Strachan jest z rządu — powiedział ksiądz Bassett.
Barnaba błysnął zębami w ostrożnym uśmiechu.
— Slawn — przekręcił moje nazwisko.
— Kapitan Strachan chce, żebyś zabrał jego i jego przyjaciół do mostu na Nam Tung.
Znów skinął głową.
— Oni zamierzają… — ksiądz urwał. — Może lepiej pan mu powie.
— Dobrze — zgodziłem się.
Powoli, jak dziecku, wyjaśniłem, co zamierzamy zrobić. Przede wszystkim musiałem podkreślić, że chcemy dojść tam i wrócić stamtąd niezauważeni, a więc możemy wędrować tylko w nocy, omijając wsie. Czy on rozumie? Powiedział, że rozumie. Czy on także rozumie, że to, co zrobimy, bardzo rozgniewa Japończyków? Po powrocie nie wolno mu nigdy ani słowa pisnąć nikomu, żeby Japończycy się nie dowiedzieli i nie ukarali jego i księdza Bassetta. Czy on to także rozumie? Bo to sprawa najważniejsza. Tak, powiedział, że rozumie.
— Teraz jeszcze niech ksiądz sam wszystko mu powie — zwróciłem się do księdza Bassetta.
Ksiądz zaczął mówić cicho. Barnaba nadal kiwał głową. W końcu powiedział coś dialektem, którego nie znałem. Z potoku niezrozumiałych słów jednak udało mi się wyłowić moje przekręcone nazwisko.
Ksiądz Bassett spojrzał na mnie.
— On mówi, że zrobi wszystko, co pan sobie życzy. — Głosem lekko drżącym dodał: — I mówi, że chciałby pomóc w walce z Japończykami.
Czekaliśmy, dopóki nie zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Na zewnątrz dzień szybko dogasał. W składziku, gdyśmy brali nasze plecaki z podłogi, już nic nie było widać wyraźnie. Tym razem bagaże tak nie uginały nam grzbietów jak przedtem — wyrzuciliśmy z plecaków trochę rzeczy niekoniecznie potrzebnych — a przecież w odparzoną skórę na ramionach rzemienie wpijały się boleśnie.
— I znowu w drogę — utyskiwał Dyson. — Kulisi cholerni!
Ksiądz Bassett zapalił już latarnię sztormową, której pomarańczowa łuna nieco złagodziła nagą surowość dużego pokoju. Przez chwilę, zatrzymując się w drzwiach składziku, czułem lekkie wyrzuty sumienia, że tak brzydko kilka razy w ciągu tego dnia zachowałem się wobec naszego gospodarza. Myśl o akcji jakoś mnie niepokoiła nerwowo i teraz nagle pożałowałem, że byłem taki porywczy i bezwzględny — ba, pomyślałem nawet: szkoda, że w ogóle musiałem go w to wciągać. Gdy szedłem przez pokój tam, gdzie ksiądz Bassett rozmawiał z Barnabą, zaskrzypiały schodki werandy pod czyimiś krokami. Nie było czasu, żeby się ukryć. Krew zatętniła mi w gardle i pospiesznie sięgnąłem po pistolet.
— W porządku — rzekł ksiądz Bassett. — To siostra Weronika.
Weszła do pokoju, zanim zdążył to powiedzieć. Nie wiem, kto był zaskoczony bardziej: ona, zastając takich gości, czy ja widząc ją wyłaniającą się z cienia za drzwiami. Jeśli o niej dotychczas myślałem, wyobrażałem sobie, że to jejmość w średnim wieku, niekształtna i prawie na pewno cierpka i szorstka w obejściu. Otóż wcale taka nie była. Niekształtna, być może, bo w tym kiepskim świetle jej habit się rozmazywał, ale ani nie w średnim wieku, ani nie cierpka. Lat mogła mieć najwyżej dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem. Zobaczyłem twarz młodą, świeżą cerę, oczy szeroko rozwarte ze zdumienia. Przez jakiś czas, który wydawał się bardzo długi, patrzyliśmy na siebie, po czym ona pytająco odwróciła głowę do księdza Bassetta.
— Proszę księdza…
— Niech się siostra nie denerwuje. — Ksiądz podbiegł do niej. — Nie ma powodów do niepokoju. To jest kapitan Strachan. Barnaba teraz poprowadzi kapitana i jego żołnierzy nad Nam Tung. Właśnie wychodzą.
— Żołnierzy? — zapytała. — Brytyjskich żołnierzy?
Odezwałem się:
— Mam nadzieję, że nie wyglądamy na Japończyków.
Podniosła rękę do twarzy i zachichotała płochliwie.
— Pan wybaczy. Nie spodziewałam się zastać tu kogokolwiek. To tylko dlatego.
Podeszła trochę bliżej patrząc w mrok poza mną, tam gdzie stali Karenowie i Dyson.
— W tym domu chyba roi się teraz od żołnierzy — zauważyła.
— Jest nas tylko sześciu — poinformowałem. Idiotycznie śmiesznie zapragnąłem ukryć przed nią to, że jestem nieogolony. Stałem plecami do światła, więc mogłem już przyjrzeć jej się lepiej. Nieładna, ale jakże inna, niż sobie wyobrażałem.
— I Barnaba ich poprowadzi?
— Tak — powiedział ksiądz Bassett. — Idzie z nimi na cały tydzień prawie.
Pogłaskała Barnabę po czarnych włosach, a chłopak uśmiechnął się do niej uszczęśliwiony.
— Zobaczymy was tu znowu? — zapytała mnie.
— Najprawdopodobniej. Wkrótce będziemy z Barnabą wracać tędy.
— To taka niespodzianka. — Lekki akcent amerykański sprawił, że głos miała bardzo żywy.
— Ksiądz Bassett z pewnością wszystko siostrze wyjaśni. — Wyciągnąłem rękę do księdza. — Do widzenia. I jeszcze raz księdzu dziękuję za pomoc.
Znów ten mocny uścisk dłoni. Uśmiech zmęczony, opieszały.
— Do widzenia — powiedział ksiądz Bassett. — Idźcie z Bogiem.
Skrzydlaty chrząszcz furknął krążąc wokół latarni sztormowej.
— Do widzenia, siostro.
— Do widzenia.
Barnaba wybiegł na polanę, ja ruszyłem za nim. Żołnierze jeden za drugim przechodzili obok księdza i słyszałem mamrotanie, jakim go żegnali, a potem ich kroki, zanim zeszli ze schodków werandy. Kilka gwiazd słabo mrugało na gładkim sklepieniu nieba: powietrze, nadal ciepłe, było jak balsam w porównaniu z duchotą panującą w zamkniętym domu. Dziwnie jakoś rozpoczynałem ten marsz do mostu — wcale nie tak, jak się spodziewałem. I znowu ogarnął mnie przelotnie ów nastrój snu.
— Do widzenia!
Odwróciłem się, żeby jeszcze zobaczyć księdza Bassetta wychylonego z okna, machającego do mnie ręką na tle światła. Przy księdzu siostra Weronika stała nieruchomo, mała czarna sylwetka.
— Do widzenia! — zawołałem cicho w odpowiedzi. — Au revoir.
4
Barnaba szedł tuż przede mną, widoczny tylko jak cień poruszający się wśród cieni. Przez całą noc żmudnie podążaliśmy jego śladem: raz pod górę, raz w dół, rzadko kiedy po równym gruncie dłużej niż kilka kroków. Wędrując tak w pocie czoła bez żadnych na drodze przeszkód przebyliśmy co najmniej dwadzieścia pięć mil.
A przecież to właśnie pierwszy kwadrans po zejściu z polany, gdy jeszcze nie oswoiliśmy wzroku z ciemnością, był dla nas najcięższy. Barnabę miałem przed sobą prawie w zasięgu ręki, ale często traciłem go z oczu, i wtedy przeważnie albo zawadzałem o cierniste krzaki, albo brnąłem na pól oplatany pnączami. Bez niego nie pomogło mi nawet to, że idę szlakiem.
Dopóki księżyc nie wysunął się na niebo, nie widzieliśmy, co nas otacza, gdy szliśmy z trudem po tych serpentynach przypominających tor diabelskiej kolejki w lunaparku. Dżungla zacieśniała się wokół nas, czarna, tajemnicza, zmierzwiona nad naszymi głowami. Od czasu do czasu jak podarte flagi na wierzchołkach drzew wisiały postrzępione łaty nieba migotliwie gwiaździste. Ze szlaku zboczyliśmy raz tylko, żeby ominąć jakąś osadę. Poza tym Barnaba wciąż nas zapewniał, że nikogo nie spotkamy. Wioski, powiedział, są za daleko od siebie, żeby ludzie wędrowali z jednej do drugiej nie za dnia.
Księżyc wzeszedł parę minut po ósmej. Podnosił się szybko jak ogromny balon w kolorze miodu. Gdy już wcale nie przysłaniały go wzgórza, ze zdumieniem przez lukę wśród drzew zobaczyłem niską ławicę kremowo — szarej chmury rozlaną w stronę południa. Za wcześnie było na okres deszczu — o całe prawie trzy miesiące za wcześnie — ale w tej porze roku zdarzały się czasami raptowne ulewy i moglibyśmy przecież mieć pecha.
Na następnym postoju wskazałem te chmury Barnabie.
— Deszcz, Slawn — odpowiedział ćwicząc się w konwersacji angielskiej.
— Wkrótce? Tej nocy?
— Nie. Nie wkrótce. Za trzy, cztery dni.
— Zanim dojdziemy do mostu?
— Potem. — Jego zęby zalśniły jak srebro. — Może żadnego deszczu wcale.
Nie bardzo mnie to pocieszyło. Deszcz byłby katastrofą. Dosyć trudów i przeciwności czekało nas i bez deszczu, już nie mówiąc o tym, że jedna gwałtowna burza wystarczyłaby, żeby zamienić pas startowy w trzęsawisko. Przy każdej sposobności zerkałem niespokojnie na te chmury usiłując osądzić, czy zbiera się ich więcej. Ale one zastygły nieruchomo i, w miarę jak księżyc się podnosił, coraz bardziej sprawiały wrażenie jeszcze jednego pasma wzgórz.
W czasie tej długiej morderczej wędrówki moja myśl znowu niczym żuk grabarz karmiła się każdym przelotnym skojarzeniem w bezwiednej ucieczce przed teraźniejszością. Teraz nad ranem w dżungli zaległa niesamowita cisza: powietrze było lepkie, ciężkie i martwe, żaden listek nie drgnął i uporczywe brzęczenie owadów słabło, aż stało się jakimś bezszelestem. Nawet świetliki przestały krążyć w cieniach. Nie słychać było nic oprócz naszych strudzonych oddechów na tym szlaku, to stromym pod górę, to stromym w dół, wijącym się po kręgosłupie wzniesienia, gdy Barnaba chyżo szedł pierwszy i tylko jego nogi migały w cętkowanej poświacie.
Winorośle ocierały mi się o twarz i ze znużeniem odgarniałem je od siebie. Ten dzień w domu misji już wydawał mi się cząstką czegoś, co było w dalekiej przeszłości. Próbowałem sobie wyobrazić, jak tam na polanie jest nocą, ale zdumiony stwierdziłem, że prawie nie pamiętam, jak polana wyglądała w dzień. Szczegóły domu też przypominały mi się bardzo mgliście i tylko sam ksiądz Bassett wyraźnie stał mi przed oczami. Natomiast siostra Weronika, chociaż całą siłą woli usiłowałem ją zobaczyć, pozostawała uparcie postacią ciemną, żyjącą raczej we śnie niż na jawie, widmem raczej niż istotą z ciała i krwi. Nie wiadomo dlaczego to, że nie widzę jej w tym jakże świeżym wspomnieniu, sprawiało mi zawód, cóż, kiedy wysiłki moje były daremne i powracał tylko sam dźwięk jej głosu, sam zarys niekształtnej sylwetki w habicie zakonnym. Nie pamiętałem tej kobiety wcale, poza tym, że okazała się młodsza, niż przypuszczałem.
W pewnej chwili w rozmyślania o tej zakonnicy ni stąd, ni zowąd wdarła się Susan. Ujrzałem ją żywo i ostro; jej wystudiowany styl i miny, śpiewny głos, oliwkowa skóra — wszystko to miało wyrazistość, jak gdybym odszedł od niej zaledwie parę godzin temu. Zastanowiłem się leniwie, co ona teraz robi… śpi z kimś prawdopodobnie. Od początku wiedziałem, że jestem dla niej jednym z wielu i miernikiem naszego związku było właśnie to, że ten fakt nigdy mnie nie martwił. I teraz, gdy wrócę, ona tam będzie, kwitując moją nieobecność bez żadnych pytań, i podejmiemy całą sprawę od momentu pożegnania, jak gdybym w ogóle nie wyjeżdżał. Zdarzało się tak przedtem, niewątpliwie zdarzy się jeszcze nieraz.
Potem leżąc na wznak rozmyślałem, jakie to dziwne, wręcz fantastyczne, że nie dawniej niż czterdzieści osiem godzin temu brałem żywy i pełny udział w innym, jakże dalekim teraz życiu. I również fantastyczne, że tak lekko je odrzuciłem, żeby wprowadzić wojnę w tę na pół zapomnianą głuszę, w tę parafię jakiegoś nieznanego księdza. Ale gdy wstałem, prawie gotów już do dalszej wędrówki, pojąłem, że z tęsknotą myślę nie o Susan, tylko o bezpieczeństwie, które znajdowałem w jej mieście. Tylko o tym bezpieczeństwie, o niczym więcej. I wiedziałem już coś, co od pewnej chwili przed naszym skokiem z samolotu starałem się przed samym sobą ukryć: przecież ja w żadnym razie nie powinienem był zgłosić się do tego zadania. Wspomnienia z odwrotu w poprzednim roku na szczęście zbladły, ale przez kilka pierwszych miesięcy fatalnie mnie dręczyły. Teraz moja wyobraźnia karmiła się potajemnie tamtą grozą, drzemiącą gdzieś we mnie, i jeśli myślałem o przyszłości, to tylko z lękiem, z uczuciem pustki.
Barnaba prowadził nas śmiało, lekceważąc szlaki gdzieniegdzie biegnące z rozwidleń na naszej trasie w lewo, bądź w prawo, i ani na chwilę nie zwalniał kroku, chociaż musiał swym ciężkim nożem przecinać obwisłe pnącza. O piątej rano szedł równie lekko jak w chwili, gdyśmy w tę drogę wyruszali; poza tym, że jego umięśnione ciało lśniło od potu, nie widać było po nim wcale nocnego zmęczenia. Ale my wszyscy mieliśmy już tej wędrówki stanowczo dosyć. Dziesięć minut ostatniego postoju przeleżeliśmy na ziemi bez słowa. Język mi stwardniał, zasechł, stopy spuchły, aż buty zrobiły się za ciasne. Cały byłem lepki od potu i w głowie mi huczało, jak gdyby gdzieś daleko waliły o brzeg wielkie fale. Coraz silniejszą czułem pokusę, żeby już przerwać marsz, cóż, kiedy każda mila przebyta teraz oznaczała zaoszczędzenie dodatkowego czasu na naszą robotę pod mostem, więc nie mogliśmy ustawać. Dopiero przed samym brzaskiem przywołałem Barnabę.
Podszedł z uśmiechem, gdy żołnierze zgięci pod plecakami stłoczyli się za mną.
— Slawn — powiedział.
— Musimy rozbić obóz — oznajmiłem mu i te proste birmańskie słowa zlały mi się w jakiś bełkot. — Wkrótce będzie jasno i ludzie zaczną przechodzić tedy.
Przytaknął.
— Tutaj jest dobre miejsce. Z wodą.
Staliśmy w tunelu bambusów, których szlak biegł równolegle do małego piaszczystego strumienia. Widoczność nie przekraczała kilku jardów, ale teren z obu stron tej cienkiej strugi wody chyba łagodnie się podnosił. Zeszliśmy ze szlaku w splątane gąszcza bambusów, przedzierając się i czołgając przez niskie łukowate wyloty między kępami. Barnaba badał drogę, wyszukiwał najłatwiejsze przejścia. Chwilami gęstwina otaczała nas zbita tak ciasno, że musieliśmy zawracać, w miarę jednak wspinaczki dalej od strumienia iść było coraz lżej. Po dziesięciu minutach uznałem, że oddaliliśmy się od szlaku dostatecznie, żeby rozbić obóz i zaryzykować rozpalenie ogniska. Wybraliśmy wśród gąszczy miejsce płaskie, podobne do krypty i tam w zielonkawej szarości prześwitu legliśmy wszyscy na grubym dywanie zeschłego listowia.
Ale jeszcze nie mogliśmy spać. Musieliśmy coś zjeść najpierw, więc po krótkim odpoczynku wysłałem Barnabę z butlami z powrotem nad strumień po wodę. Mya Lwin, jakoś mniej zmęczony niż inni, szybko nazbierał z Dysonem odpowiednią ilość suchego drzewa na rozpałkę. Paląc się, bambusy od czasu do czasu trzaskały jak bicze. Chociaż nie mogło to rozlegać się daleko, podsyciliśmy ogień bardzo oględnie, i ledwie ryż i woda na herbatę zaczęły wrzeć, starannie go zadeptaliśmy.
Jadłem leżąc, wsparty na łokciu. Myśl pracowała. Czy lepiej będzie — szybko rozważałem — zmieniać się na warcie tak, żeby zawsze jeden z nas czuwał, czy rozciągnąć tuż przy ziemi drut wokół naszego legowiska? Połączony z przełącznikiem i detonatorem taki drut jednak tylko w wypadku szarpnięcia zaalarmowałby nas, że ktoś podchodzi. Jakkolwiek więc lepszy byłby sen nieprzerywany zmianą wartowników, będziemy czuli się pewniej polegając nie na przedmiotach martwych, tylko na ludzkim wzroku i słuchu. Teraz jest prawie za piętnaście siódma. Na każdego przypadłaby godzina czuwania w czasie do drugiej po południu, wystarczającym, żebyśmy wszyscy się przespali.
Skończyłem jeść i oznajmiłem im swoją decyzję.
— Kto pierwszy, panie kapitanie? — zapytał Dyson.
— Wy — odrzekłem — a potem ja. Obudzicie mnie o ósmej. — Nieomal z wyrzutem jego oczy w czerwonych obwódkach patrzyły na mnie znad menażki.
— Oddaję wam przysługę — dodałem ostro, przekonany, że wiem, o co mu chodzi. — Później będziecie mogli spać bez przerwy… aż do zachodu słońca, jeżeli chcecie.
Boże — pomyślałem patrząc na Barnabę i Karenów — dlaczego on nie może być taki jak oni? Dlaczego działa mi na nerwy, drażni mnie nieustannie? Usiadłem i rozsznurowałem buty, zanim znów się położyłem z plecakiem pod głową, wściekły, że w ogóle się przed Dysonem tłumaczyłem.
— Więc do ósmej — powiedziałem.
— Tak jest, panie kapitanie.
Ponad nami niska, żebrowana osłona z bambusowych liści, różowych i żółtych w blasku słońca, migotała lekko w podmuchach powietrza. Przymknąłem oczy, usiłując zasnąć. Zrazu czułem odparzenia na ramionach i drganie mięśni ud, słyszałem, jak mój zarost ociera się o kołnierz koszuli… Później stopniowo przestałem uświadamiać sobie cokolwiek poza nieokreślonym, spleśniałym zapachem ziemi i poza cierpkim zapachem spalonego drewna. Ale w końcu, gdy już zapadałem w sen, znowu wróciłem myślą do mostu, w pełni świadom, że choćbym nie wiem jak udawał przed samym sobą, jakaś cząstka mojej istoty ani na chwilę, odkąd skoczyliśmy z samolotu, o moście przecież nie zapomina.
Większa część drugiej nocy była powtórzeniem poprzedniej. Pierwszych parę godzin niepewnego potykania się na oślep, woń niewidocznych kwiatów, szelest i gaworzenie dżungli — wszystko to znów miało w sobie coś z majaków sennych. Księżyc wyszedł i znowu falowały wokół nas bezkresne wzgórza, szlak zakręcał, wił się, a my coraz bardziej wyczerpani szliśmy w zupełnym milczeniu. Dwa razy mijaliśmy jakieś wioski, obchodząc je szerokim łukiem przez zarośla i skręcone konary olbrzymich rododendronów, zanim Barnaba z powrotem trafił na szlak.
Wydawało się, że ta nasza trasa biegnie przez najdziksze góry. Ledwieśmy z wysiłkiem wchodzili na szczyt wzniesienia, szlak stromo opadał. Przed godziną czwartą poczułem, że dłużej iść nie mogę, i nawet nie potrzebowałem pytać, żeby wiedzieć, w jak fatalnej formie są inni. Po północy szli już noga za nogą, aż zacząłem się obawiać o maruderów, którzy mogliby zabłądzić gdzieś, gdzie szlaku nie widać wyraźnie. Ja sam cierpiałem na kurcze żołądka i w czasie postoju, gdy podniosłem menażkę do ust, ręce mi tak drżały, że rozchlapywałem z niej wodę.
Prawie zdecydowałem, że tej nocy dalej nie pójdziemy, a tu raptem Barnaba przykucnięty obok mnie szepnął gorączkowo:
— Prędko, Slawn! Prędko! — sapał podniecony. — Ludzie idą. Tam!
Za zakrętem szlaku wśród dżungli, odległym może o sto jardów, błysnęło jakieś światło. Całe moje znużenie natychmiast się rozwiało. Wstałem szybko chwytając plecak i szeptem kazałem wszystkim skryć się. Nastąpiła okropna chwila bezradności, bo Karenowie patrzyli na mnie tępo, zanim i oni również to światło zobaczyli.
— Prędzej! — syknąłem. — Do cholery jasnej…
Rozbiegli się na obie strony. Wydawało się w tej głuszy, że robią hałas piekielny. Poszedłem za Barnabą w lewo przez gąszcz ciernistych krzaków najciszej, jak tylko mogłem. Po przejściu może dziesięciu kroków usłyszałem głosy. Plecakiem zaczepiłem o coś tak, że ani drgnął, więc zgarbiony odwróciłem się twarzą do szlaku, sięgając po pistolet. Głosy brzmiały coraz bliżej, chociaż omal mi ich nie zagłuszał łomot serca. I usłyszałem szuranie stóp po twardej ziemi. A potem widziałem już wyraźnie owo światło: żółtą łunę, rozlany blask pochodni i w tym blasku duży płaski kapelusz birmańskiego chłopa i lufę jego strzelby. Za chłopem z pochodnią szli jeszcze trzej. Nad krzakami podrygiwały ich głowy, gdy mnie mijali. Ostatni gadał coś jednostajnie, rechotliwie, a tamci odpowiadali mu chrząknięciami. Nie patrzyli w moją stronę — gdyby spojrzeli, niewątpliwie by mnie dostrzegli. Światło zaczęło się oddalać, cienie dżungli uspokajająco powracały na swoje miejsce. Nasłuchiwałem z gorącą nadzieją, że Dyson i Karenowie siedzą w zaroślach ukryci dalej niż ja od szlaku. Trajkotanie owego gaduły powoli przebrzmiało i na nowo cisza zapanowała wokół mnie, spoconego, odczuwającego ulgę, że oni już odeszli.
Odczekałem jeszcze parę minut, zanim przedarłem się na szlak. Barnaba już tam czekał, zaraz też dołączyli inni.
— Czy to byli Japończycy, thakin? — zapytał Mya Lwin. — Widziałem tylko ich światło.
— Nie. Chłopi. — Zwróciłem się do Barnaby: — Co oni tu robili?
— Polowali — wyjaśnił. — Nieśli wielką świnię na tyce… tak. — Pokazał ruchem rąk.
— Widziałem tę świnię, a jakże. — Dyson splunął. — Ale jakim cudem oni mnie nie widzieli, ani rusz, cholera, nie mogę pojąć.
— I nawet nie słyszeli nas — powiedziałem. — Co ten człowiek mówił, Barnaba?
— Bał się tygrysów, Slawn. Trzaskanie gałęzi słyszeli, ale on myślał, że to tygrys, i chciał, żeby szli prędzej.
— Powinien raczej myśleć, że to słonie — zauważyłem.
Barnabę ogromnie to rozśmieszyło.
Ten incydent z pewnością podziałał na nas jak zastrzyk pobudzający, ale tylko chwilowo. Przebyliśmy trochę raźniej niecałą zaledwie milę, a potem znów wlekliśmy się ociężale, niemrawo, chociaż do wschodu słońca było jeszcze co najmniej półtorej godziny. Postanowiłem rozbić obóz, gdy tylko natrafimy gdzieś na wodę. Wkrótce doszliśmy nad strumyk przy opuszczonym wyrębie porośniętym bujnie ananasami, ale ognia nie można było rozpalić przed świtem, więc dygocąc w mundurach mokrych od zimnego teraz potu, stłoczyliśmy się tylko razem dla rozgrzewki w wilgotnej, okrągłej jak spodek rozpadlinie.
— Daleko jeszcze do mostu?
Barnaba wzruszył ramionami.
— Kawałek drogi. Ale trudny. Za dużo wiosek, Slawn.
— Ile czasu to zabierze? Pięć, sześć godzin?
— Może pięć.
Nic więcej nie zdołałem od niego wyciągnąć, ale jeśli się nie mylił, oznaczało to, że do mostu dotrzemy około północy. I jeśli wszystko pójdzie dobrze — myślałem — to już w godzinę później będziemy w drodze powrotnej, spiesząc się, żeby przewędrować jak najwięcej mil, póki ciemno, mając przed sobą już tylko powrót do Sampralam i potem dalszą wędrówkę tam, skąd zabierze nas samolot.
* * *
W późniejszych godzinach popołudnia sprawdziliśmy ładunki wybuchowe, czyściliśmy naszą broń i dość długo ślęczeliśmy nad pomiętym szkicem mostu. Chciałem mieć całkowitą pewność, że każdy wie dokładnie, co i jak. Niczego nie wolno pozostawić przypadkowi. Cała sprawa zależy od tego, żeby nas nie zauważono z posterunków japońskich, gdy będziemy podkładali ładunki pod te cztery środkowe podpory w dole. Jak wynika ze zdjęć zrobionych z samolotu, posterunki te znajdują się nad wąwozem przy jednym i drugim końcu mostu, wiadomo więc, gdzie są bezpieczne punkty. Zawczasu starajmy się zapobiec przedłużeniu sprawy bodaj o jedną zbędną minutę. Podejdziemy pod most szybko i cicho. Raz-dwa podłożymy ładunki, zamocujemy je i podłączymy, przy czym wszyscy muszą pracować w sposób zsynchronizowany jak tryby maszyny. I w miarę możliwości odwrót musi być równie cichy i błyskawiczny, tak, żebyśmy byli w bezpiecznym oddaleniu, zanim nastąpi wybuch.
Powtarzając tę całą dobrze przećwiczoną procedurę, podkreślając pewne szczegóły, stwierdziłem znów, jak nieraz stwierdzałem w kwaterze głównej, że plan jest zupełnie prosty, i ta powtórka podniosła mnie na duchu. Wyjaśniłem następnie, że Barnaba pójdzie z nami nie dalej niż to konieczne i zaczeka na nasz powrót nad rzeką. Dyson będzie nas osłaniał ogniem w razie potrzeby; gdzie on ma zająć pozycję, zorientujemy się już na miejscu.
— Czy wszystko jasne? — zapytałem. — Są jakieś pytania? Potrząsnęli głowami. Nie, nie ma żadnych pytań. Karenowie, przeszkoleni znakomicie, znali swoje funkcje na pamięć. Zaczęli ostrożnie wkładać ładunki w wodoszczelnych opakowaniach do plecaków i znowu podziwałem ich pogodę ducha, zazdrościłem im braku wyobraźni.
Jeśli mnie coś zdumiewało, to Dyson. Niejednokrotnie w ciągu tego dnia łapałem go na tym, że wpatrywał się we mnie w dziwny sposób, z ustami lekko wydętymi, jak gdyby z trudem powstrzymywał drwiący uśmiech. Odkąd wyruszyliśmy z polany misji, miał humor coraz gorszy. Przeważnie milczał — co samo przez się było dosyć pożądane, ale świadczyło o zmianie jego nastroju — a gdy już coś mówił, wydawało mi się, że w jego słowach do mnie skierowanych brzmi nuta pewnej bezczelności. Zrazu kładłem to na karb napięcia nerwowego w czasie marszu, ale on najwyraźniej był w lepszej formie niż wszyscy inni. Niezależnie od powodu, dla którego tak się do mnie odnosił, nieomal żałowałem, że nie zostawiliśmy go w Sampralam.
Teraz ledwie podniosłem oczy znad mapy, napotkałem jego uporczywy wzrok.
— O co chodzi, kapralu?
Pogłaskał się po bezbarwnej szczecinie zarostu na podbródku i bez pośpiechu odpowiedział:
— O nic, panie kapitanie. O nic.
Niech cię diabli porwą — pomyślałem. — Dosyć mam kłopotów bez zawracania sobie głowy tobą.
* * *
Barnaba osądził, że dojście do wąwozu zabierze nam pięć godzin, i miał prawie zupełnie rację. Na godzinę przed zachodem słońca odszedł, żeby sprawdzić, jak się przedstawia stary szlak, od dawna, jak powiedział, nieużywany.
Wrócił w zapadającym szybko zmierzchu i oznajmił, że nie spotkał nikogo. Już gotowi, niecierpliwie wyczekiwaliśmy chwili wyruszenia.
— Czy to dobry szlak? — zapytałem, nakładając plecak.
— Niedobry, Slawn. Ale bezpieczny.
Powiedział prawdę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie szedłby tym zdradliwym, zarośniętym tunelem, gdzie ścieżka wśród bujnie krzewiącej się roślinności od kilku chyba lat właściwie nie istniała. Księżyc zaświecił dopiero przed godziną dziesiątą. Do tego czasu, zdawałoby się w nieskończoność, brnęliśmy na oślep poprzez zmierzwione paprocie i trawy, które sięgały nam powyżej głów i pełne były wszelkich owadów. Cierniste pnącza jak druty kolczaste przeorywały uda i łydki i wciąż się o nie potykaliśmy. Na domiar wszystkiego musieliśmy iść pod górę, aż ogarnęło nas takie zmęczenie, że wlekliśmy się noga za nogą. Ale ni stąd, ni zowąd wyszliśmy w końcu na otwartą przestrzeń, prosto przed pomarańczową krawędź księżyca i Barnaba wskazał coś ręką.
— Wioska, Slawn. Blisko — szepnął do mnie.
W odległości może dwunastu jardów wtopione w kontury wzgórza rysowały się sylwetki kilku domów. Światło jak gdyby zza okiennic błyskało w tych ciemnościach, korony palm plamiły niebo jak wybuch szrapneli.
— Którędy teraz?
— W lewo — powiedział Barnaba.
Stałem przez chwilę łapczywie wciągając świeże podmuchy powietrza w zapiekłe płuca i czekałem, żeby wzrok mi się przeczyścił, żeby krew przestała we mnie łomotać jak kafar. Za wsią południowo — zachodni horyzont przysłaniał chmury o barwie stali, spiętrzone wyżej i groźniej niż wówczas, gdy ostatnio je widziałem.
— Gotowe? — zapytałem tamtych po cichu. — Więc dobrze. Ruszamy!
Kwiaty znaczyły deseniem skraj dżungli, którym ostrożnie obchodziliśmy tę wioskę z daleka. Po dziesięciu minutach byliśmy znowu w duchocie zarośli i krzaków, ale przynajmniej mogliśmy widzieć, co jest przed nami, i nie szliśmy już pod górę. Wkrótce mieliśmy dojść do wąwozu. Jeszcze godzina najwyżej. Jeszcze godzina…
Gwiazda spadła. Wypowiedz życzenie — pomyślałem. Wypowiedz życzenie, obyśmy wykonali to zadanie szczęśliwie. Przez ułamek sekundy ponosił mnie optymizm; potem szybko pomyślałem w kolejności o siostrze Weronice i o sierżancie w hudsonie i o tym, co Dyson na jego temat powiedział… i przypomniałem sobie księdza Bassetta, Susan, Kalkutę — wszystko, byleby mieć pożywkę dla myśli, byleby je odwrócić od spraw mostu.
O jedenastej usiedliśmy na kilka minut. Gdyśmy wstali, żeby pójść w dalszą drogę, Mya Lwin dotknął mojego ramienia.
— Pan posłucha, thakin!
Znieruchomiałem w napięciu. Moskit zabrzęczał wściekle i odleciał.
— Co takiego?
— Pociąg. Pan posłucha.
Z zapartym tchem nastawiłem uszu. Z południa dolatywał cichy, nieulegający żadnej wątpliwości turkot. Tętnił przez moment w martwym powietrzu, a potem z wolna ucichł i tylko serce waliło mi tak głośno, że zadałem sobie pytanie, czy oni tego nie słyszą.
— Do pioruna, burza — powiedział Dyson z głową przechyloną.
— Akurat, burza — odparowałem. — To był pociąg, chyba że ja nie wiem, jak pociąg turkocze. Daleko jeszcze, Barnaba?
— Już zaraz — odpowiedział Barnaba po raz dziesiąty, odkąd ominęliśmy tę wioskę. — Już zaraz.
Ścieżka opadła w dół. Po paruset krokach zakręciła raptownie w prawo, potem zniknęła w dole i znów się ukazała wiodąc w cienie. Barnaba zeszedł z niej przy tym zakręcie w prawo i skinął na mnie. Poprowadził mnie poprzez cierniste krzaki i po chwili stanąłem na nagim progu piaskowca, kruszącym się pod moimi butami.
— Tutaj jest Nam Tung, Slawn.
Kręte koryto wyglądało jak głęboki okop poniżej nas, zielonkawobiałe w poświacie księżyca, ciche, wymarłe. Na drugim brzegu w odległości może siedemdziesięciu pięciu jardów, dżungla wznosiła się stromo jak wysoki ciemny mur. Woda płynęła cienkim strumykiem, który lśniąc skręcał z boku na bok. Poza tym pustkę tej rzeki, piaszczystą, usianą drobnymi kamykami, cętkowały małe wysepki wysokich trzcin. Spojrzałem w kierunku południowo-zachodnim, gdzie wąwóz znikał z oczu za zakrętem. Gdzieś tam był most właśnie.
— Daleko? — zapytałem.
Barnaba zawsze wyliczał drogę w czasie.
— Pół godziny, Slawn.
Więc półtorej mili, powiedzmy, może dwie mile.
Wróciliśmy na ścieżkę.
— No więc już — powiedziałem dokładając starań, żeby głos mi nie drżał. — Do mostu najwyżej dwie mile w dół rzeki… w prawo. Podejdziemy rzecznym korytem przy drugim brzegu, bo tam jest cień. Od tej chwili macie być zupełnie cicho, rozumiecie? W razie jakiegoś kłopotu… rozproszyć się i zbiórka za dwie godziny tutaj… — Spojrzałem na zegarek. — To znaczy o pół do drugiej. Normalnie trzymamy się razem.
Dałem znak Barnabie i zaczęliśmy schodzić ze zbocza do rzeki. W pięć minut później byliśmy już na brzegu. Skoczyliśmy ciężko na pożebrowany od wody, stwardniały piasek, czując się w tym otwartym szerokim kanale nadzy nieomal, widoczni zewsząd, i ruszyliśmy na drugą stronę. Dopiero gdyśmy przestąpili przez ten strumyk i dotarli na drugą zacienioną stronę wąwozu, przestałem wytężać słuch w oczekiwaniu strzału, który byłby dla nas wyzwaniem. Lekko i cicho szliśmy tuż przy wysokim, mulistym brzegu wklęsłym wskutek ostatniej powodzi. Nic się nie poruszyło. Drzewa stały nad nami, pochylone jak gdyby ze zmęczenia, wysepki trzcin tkwiły apatycznie w srebrzystej łunie.
Wąwóz szerokim łagodnym łukiem zakręcał w lewo. Coraz dalej widzieliśmy po tamtej stronie niekończące się strome zbocze dżungli, Wciąż tam patrzyłem, rozważając, gdzie mogą być japońskie stanowiska obrony przeciwlotniczej. To prawie pewne, że kilka ich jest tam na wzgórzu, a więc muszą też być wartownicy. Ale ci koryta rzeki nie obserwują; od tego są żołnierze na moście — jeśli już w ogóle…
O jakieś pięćdziesiąt kroków przed nami leżało na piasku wyrwane drzewo. Gdyśmy zboczyli z brzegu, żeby je wyminąć, pole widzenia rozszerzyło się i nieco wydłużyło i wtedy ni stąd, ni zowąd — bliżej niż sobie wyobrażałem — zalśnił w księżycowej poświacie cienki, wysoki szkielet mostu.
— Jezu miłosierny!
Cofnąłem się za osłonę tego zwalonego drzewa, pociągając Barnabę.
— Zostań tu — szepnąłem. — Wrócimy po ciebie. W żadnym wypadku nie ruszaj się stąd.
Chłopiec z uśmiechem przytaknął. Bezgłośnie powiedział: „Slawn”. Ruchem głowy nakazałem moim ludziom obejść drzewo i wrócić do brzegu. Nadzwyczaj ostrożnie przeszliśmy jeszcze ze dwadzieścia kroków, zanim most ukazał się naszym oczom znowu jak na szczudłach, na tych swoich wysokich podporach wyrastających z rzecznego koryta. I raptem z jakimś straszliwym niedowierzaniem zobaczyłem coś, co sprawiło, że serce mi podjechało do gardła.
O jeden z tych środkowych filarów opierał się wartownik w stalowym hełmie.
Bóg jeden wie, jak długo wpatrywałem się w niego, zaskoczony i pełen grozy, z ustami rozdziawionymi. Gdy w końcu odwróciłem się do Dysona, on także już tego wartownika zobaczył. Wszyscy go zobaczyli. Ale w tej pierwszej piekielnej chwili konsternacji, gdy spotkałem wzrok Dysona, byłem do głębi świadom, że mój kapral czyta we mnie jak w otwartej księdze.
5
Wielki gniew na tych, którzy ponosili odpowiedzialność za wydane nam instrukcje, sprawił, że oprzytomniałem.
— Padnij! — usłyszałem własny szept. — Padnij!
Padliśmy na piasek. Woda zachlupotała w czyjejś manierce, czyjś but zgrzytnął o kamyk. Ale Japończyk albo nie mógł tego słyszeć, albo uznał to za jeszcze jeden poszum rozdzwonionej ciszy nocy. Nawet się nie obejrzał. Stał tyłem do nas i poświata księżyca migotała na jego hełmie. Leżałem w piasku i patrzyłem z lękiem, z rozpaczą, ze wściekłym gniewem. Majaczące na tle nieba smukłe nogi mostu tuż przed nami były jak szyderstwo; niczym ciemne kałuże tu i ówdzie w korycie rzeki leje po bombach były podkreśleniem naszej całkowitej bezsilności. Do cholery! Należało nas uprzedzić, że mamy się tego spodziewać. Wywiad powinien wiedzieć o tym, wywiad powinien spenetrować te szczegóły. Ale nie! „Podejdźcie korytem rzeki — powiedzieli. — Japończycy są z obu stron wąwozu na górze. Ich posterunki zupełnie wyraźnie widać na tych zdjęciach”. Głupcy! Cholerni, nieudolni głupcy! I co teraz, na litość boską, nasza szóstka może tu zrobić? Cały wyćwiczony zgodnie z planem porządek rzeczy już do niczego! Te marsze, te podejścia, te skoki, te tygodnie szkolenia to jakaś potworna farsa!
Dyson wykręcił się na łokciach. Podniósł rękę i palcami wskazał Japończyka. Dziwnie pokrzepiony jego obecnością, nie czując do niego teraz żadnej niechęci zrozumiałem, o co pyta, chociaż tak poruszał wargami, jakby mówił do głuchego:
— Jeden pilnuje? Czy jest ich więcej?
Z pewnością było ich więcej.
— Szukajcie posterunku — odpowiedziałem takim samym bezgłośnym szeptem. — Tam.
Wytężyłem wzrok, żeby zbadać cienie na bliższym brzegu. Zbocze wzgórza wznosiło się od rzeki pod kątem około sześćdziesięciu stopni. W równych odstępach jak wieże szybowe na tym zboczu sterczały pionowo z dżungli trzy pary nóg mostu, przy czym każda z tych par była krótsza od pary poniżej. Most rozciągał się nad wąwozem jak naprężona wstęga. Nie ma po co tam patrzeć — powiedziałem sobie — wiadomo, co jest na górze. Jeżeli oni tu w dole mają posterunek, to ukryty przy samym brzegu. Opuściłem głowę i znowu zacząłem przetrząsać wzrokiem przybrzeżne cienie, szukając tam czegoś, czego istnienia byłem pewny, ale raczej powodowała mną jakaś beznadziejna ciekawość niż wiara w przydatność tego odkrycia. Znajdę wartownię — i co dalej? Czy ją zaatakować? Przecież z mostu wykończyliby nas wszystkich od razu, ledwie huknąłby nasz pierwszy strzał. Coś jednak musimy zrobić. Nie możemy tak tu leżeć bezradnie. W każdym wypadku ładunki wybuchowe podłożyć trzeba. Tylko jak? Jak my tego dokonamy, gdy jeden Japończyk stoi pośrodku koryta rzeki, i diabli wiedzą, ilu ich czai się wokoło w zasięgu głosu? Żeby wysadzić ten most, konieczny jest kwadrans nieprzerwanej pracy. Gdyby wartownika nie było, już byśmy zaczęli… Ale w tej sytuacji, o Boże, jak my to teraz zrobimy?
Myśli kłębiły mi się w głowie, panika wzrastała. Osłabłem wskutek wstrząsu fizycznie i duchowo. Wartownik zakaszlał i znów spojrzałem na niego. Ty sukinsynu — pomyślałem — ty żółty sukinsynu. To przez ciebie. Dalibyśmy sobie radę, gdybyś ty tam nie stał. Jakoś musimy usunąć cię z drogi. W gniewie już rodził się pomysł i błysnęła iskierka nadziei. Palcem wskazałem na ukos miejsce pod mostem, gdzie drugi brzeg — krzywa biała szrama — zakręcał. Znów wargi Dysona się poruszyły:
— Tam jest. Tam.
Zobaczyłem tę wartownię. Była to niedbale sklecona buda, prawie bezpośrednio pod mostem, chytrze zamaskowana, ale gdy wyodrębniłem ją z tła, stała się widoczna. Mogło tam być najwyżej kilku żołnierzy: jeden podoficer zapewne i trzech czy czterech szeregowców, wiedziałem jednak aż za dobrze, że liczba ich nie ma żadnego znaczenia. Ważny w tej chwili jest tylko ten jeden Japończyk pośrodku. Wszystko zależy od niego. Jeżeli on podniesie alarm, nigdy z dna rzeki nie wyjdziemy — już nie mówiąc o tym, że nie zburzymy mostu. Ale gdybyśmy zdołali go usunąć… Pomysł, na który wpadłem przed chwilą, skrystalizował się całkowicie, i czułem, jak w ustach mi zasycha, jak coś trzepocze mi w dołku niczym skrzydełka motyla. Zacząłem obmyślać szczegóły.
Chodzi nie tylko o usunięcie tego wartownika. Ktoś powinien stanąć na jego miejscu. Dyson i ja jesteśmy stanowczo za wysocy, ale każdy z Karenów przecież by się nadawał. Wszyscy są akurat właściwego wzrostu i budowy: w hełmie Japończyka i z jego karabinem każdy wyglądałby z daleka zupełnie dobrze. I to byłaby kwestia tylko piętnastu minut, w ciągu których zdążylibyśmy założyć ładunki wybuchowe.
Japończyk nagle odwrócił się od podpory mostu i ruszył w naszą stronę. Przez sekundę myślałem, że nas wypatrzył. Zmartwiałem. Ale on zatrzymał się nad jednym z lejów, splunął i odszedł ku wysepce trzcin. Po czubkach palców przebiegło mi mrowie ulgi, a Dyson aż zagwizdał cicho, gdy to napięcie minęło.
Wykręcając szyję spojrzałem na Karenów. Padli na ziemię, gdzie kto stał, przypadkowo w układzie, który kształtem przypominał strzałę. Mya Lwin był o jakieś dwa jardy za mną, trochę na lewo. Tak czy owak, musiałbym wybrać najbliższego, żeby uniknąć niepotrzebnych ruchów, ale z zadowoleniem stwierdziłem, że tym najbliższym jest właśnie Mya Lwin. Nie wątpiłem o jego sprawności. Zerknąłem na Japończyka. Zatoczył pełne koło i zbliżył się znowu, tu kopniakiem odrzucając kamień z drogi, tam leniwie przeciągając ręką po trzcinach — żywy obraz znudzenia. Gdyby Mya Lwin zdołał podczołgać się do tej wysepki trzcin, byłaby szansa…
Nagle cień zagarnął część obozu. Srebro księżyca zgasło, koryto rzeki jak gdyby zmalało. Poderwałem głowę i nieomal sapnąłem ze zdumienia na widok grubej chmury o kształcie maczugi sterczącej znad horyzontu. Wdzięczny, uradowany wykręciłem szyję, żeby zobaczyć, jak długo może potrwać to zaćmienie, leżeliśmy jednak w cieniu wzgórza, skąd księżyca w żadnym razie nie było widać. Ostrożnie odwróciłem się od Mya Lwina.
— Słuchajcie, Mya Lwin — szepnąłem mu niemal w samo prawie ucho. — Słyszycie mnie?
Przytaknął.
— Nic nie zdziałamy, dopóki nie zabijemy tego wartownika. Wartownia jest na prawym brzegu pod mostem… przy tych podporach u stóp wzgórza.
— Widzę ją, thakin.
Wąwóz znów się rozszerzył, bo księżyc zaświecił pełnym blaskiem.
— Macie przedostać się do tych trzcin i tam zaczekać na niego. Rozumiecie?
— Tak.
— Plecak i automat zostawicie tutaj. Weźcie tylko nóż. — Umilkłem. Wartownik nadal spacerował niefrasobliwie. — To ma być zrobione zupełnie cicho. Jeżeli możliwe, czekajcie, aż znowu nie będzie księżyca. Ciało ukryjecie w trzcinach, jego hełm włożycie na głowę, karabin na ramię. Kiedy stamtąd wyjdziecie, podniesiecie ręce, jakbyście zasłaniali usta przy ziewaniu. Wtedy my podejdziemy z ładunkami. Jasne?
— Tak jest.
Wydawało się to dostatecznie proste — ale czy się uda? Byle głupstwo mogłoby ten plan pokrzyżować i wtedy koniec z nami. A przecież to nasza jedyna szansa. Zastąpienie wartownika tym Karenem może jeszcze pozwoli nam wykonać zadanie i wyjść stąd bez szwanku. Ściskałem ramię Mya Lwina, gorączkowo pragnąc mu uświadomić, jak dalece nasz los jest w jego rękach.
— Pośpiechu nie ma. Doczołgajcie się do tych trzcin tak, żeby was nie zobaczył ani nie usłyszał, i czekajcie… nieważne jak długo, godzinę nawet, jeżeli to konieczne. W razie czego będziemy was osłaniać.
Japończyk znów zakaszlał. Przestał się wałęsać, zawrócił i stanął oparty o najbliższy z czterech środkowych słupów mostu.
— Teraz? — szeptem zapytał Mya Lwin.
— Tak — skinąłem głową. — Ruszajcie już.
Zdjął plecak, odpiął od pasa manierkę i wcisnął za pas krótki nóż bojowy. Potem bez wahania odturlał się ode mnie i poczołgał po twardym piasku ku krawędzi chroniącego nas cienia.
Boże! — pomyślałem. — Gdyby tylko te chmury zrobiły, co do nich należy. Wtedy mogłoby mu się udać. Ale księżyc świecił nieubłaganie: koryto rzeki jaśniało jak w dzień.
Podciągnąłem się o parę stóp do przodu i teraz ramię w ramię z Dysonem patrzyłem na Mya Lwina. Dotarł do granicy cienia w odległości kilkunastu jardów od nas. Jak daleko jeszcze? Siedemdziesiąt pięć… osiemdziesiąt jardów? Raz po raz przenosiłem wzrok z niego na Japończyka; w napięciu nerwowym i fizycznym nie czułem nawet ukłuć mustyków i moskitów, wpatrzony w tego Karena sunącego powoli, bezszelestnie, prosto w poświatę księżyca ku najbliższemu lejowi od bomby. Czas stanął. Wartownik nie ruszał się z miejsca — znudzony, nic nie podejrzewając. Mya Lwin wpełznął do leja niczym jakaś ogromna jaszczurka, po czym znów się ukazał osłonięty od strony mostu trzcinami. To już sześćdziesiąt jardów. Przyciśnięci do piasku dzieliliśmy z nim każde jego posunięcie, śledziliśmy go w jakimś desperackim urzeczeniu. Cisza panowała grobowa w tym całym krętym wąwozie. Powietrze było nieruchome, zastygłe: ażurowa ściana drzew na prawo od nas stała sztywno jak ze szkła. Księżyc świecił jasno, jaskrawo, niezmąconym blaskiem.
Mya Lwin dotarł już na środek koryta rzeki, wymijając stertę naniesionego powodzią drewna. Do trzcin jeszcze czterdzieści jardów. Szybko spojrzałem na chmurę: doznałem wrażenia, że ona płynie. Dałbym sobie obciąć rękę, żeby tylko sięgnąć wzrokiem za tę stertę. Ale Mya Lwin — myślałem — ze swego miejsca na pewno księżyc widzi. A więc wie, jakie są szanse na to, by ta chmura znów się nasunęła. Może dlatego teraz znieruchomiał. Może czeka… nie, czołga się znów. Ile to… jeszcze trzydzieści jardów tam do trzcin?
Japończyk zakołysał się leniwie na piętach i ruszył w kierunku tej właśnie kępy. Wstrzymałem oddech, czując, jak serce mi bije coraz szybciej, i już tylko czekałem, że lada chwila doleci jego pytanie o hasło. Uniosłem się trochę na łokciu i sięgnąłem po pistolet, gdy raptem on przystanął, pogrzebał ręką w kieszeni i wyciągnął papierosa. Zapałka błysnęła płomyczkiem pomarańczowoczerwonym; cichutki jej trzask dziwnie się rozległ w tym martwym powietrzu. Nawet z daleka widać było dym z papierosa ulatujący kręto znad głowy Japończyka. Potem on się odwrócił od trzcin i ruszył równolegle do mostu w stronę drugiego brzegu, a mnie zimny pot spłynął po karku. Boże! Tym razem myślałem, że już po nas.
Rozgorączkowany niepokojem krzyczałem w duchu do Mya Lwina: Teraz masz możliwość, zanim Japończyk odwróci się do ciebie twarzą, masz możliwość! Czy tego nie rozumiesz? Zanim się odwróci, zdążysz przebiec w trzciny! On drugi raz już nie odejdzie tak daleko! A Karen, jak gdyby mnie usłyszał, nagle skoczył na równe nogi i kuląc się pomknął kilkanaście kroków. Na parę jardów przed kępą przypadł płasko do ziemi w płytkiej kotlince. Jednocześnie wartownik zawrócił.
I wtedy, cudem chyba, poświata księżyca przygasła: wąwóz znowu zmalał i pociemniał. Mya Lwin i ten Japończyk, trzciny i leje po bombach, sam ten most — nie ma już nic, tylko gęstniejący cień, nie uświadamiałem sobie wcale. Czy może po prostu całą siłą woli pragnąłem tę ciemność zatrzymać. Przez cały czas, gdy Mya Lwin był widoczny w poświacie, widziałem, że chociaż wartownik go nie widzi, mogą zobaczyć go inni Japończycy. Teraz jednak to niebezpieczeństwo minęło. Ledwie mogłem tuż obok siebie dojrzeć Dysona. Z biegiem sekund wąwóz powoli zaczął nabierać swoich kształtów; z wolna z czarnych mroków wyłoniły się kontury mostu. Ale szczegóły pozostały niewidoczne i najbardziej czujny obserwator nie zobaczyłby nic ani z mostu, ani z sąsiednich wzgórz — nic, z wyjątkiem rozżarzonej kropki, którą był papieros wartownika.
Nie odrywałem oczu od owej kropki mrugającej niczym olbrzymi świetlik, gdy Japończyk się zaciągał. Dwukrotnie podchodził nieomal tam, gdzie chyba była ta kępa trzcin, ale nic się nie działo. Minuty biegły. Chmurę w górze podświetlało już srebro i wiedziałem, że lada chwila księżyc zaświeci znowu. Gdzie, do diabła, jest Mya Lwin teraz? Papieros łukiem przeleciał w ciemności. Serce mi zamarło i wytężyłem słuch, ale szybko pojąłem, że wartownik po prostu papierosa wyrzucił. Już nie orientowałem się, gdzie on przyszedł, już nie orientowałem się, gdzie Japończyk, gdzie Mya Lwin… Mogłem tylko patrzeć w ciemność, nasłuchiwać.
Czas jednak mijał: każda minuta stawała się coraz dłuższym okresem coraz większej niepewności, aż wszystkie mięśnie mi drgały. Gdzieś daleko za mostem zahukał puszczyk. A potem nagle wartownik znów zakaszlał. Suchy kaszel rozbrzmiał raz jeszcze i przeszedł w jakiś zduszony szloch. Gdy to usłyszałem, ciarki mi przebiegły po krzyżu. Dyson chrząknął cicho, a Karenowie za nim coś szeptali do siebie. Po wyczekiwaniu trwającym całą wieczność ten zdawałoby się zduszony szloch doleciał do nas straszliwie wyraźnie w pełnym swoim znaczeniu. I znów zaległa cisza. Nie przerwał jej żaden krzyk z mostu. Nikt nie zawołał pytająco ze wzgórz ani z jednej, ani z drugiej strony. Ciemność zakotłowała się i rozpadła, i zgęstniała na nowo, odkąd księżyc zniknął. Minuty wlokły się i wlokły, aż stopniowo poczułem nadzieję.
— Chyba mu się udało — szepnął Dyson.
Przytaknąłem, prawie nie śmiąc uwierzyć, że to fakt. Przewrotnie chciałem zobaczyć, chciałem, żeby księżyc znów zaświecił i dał mi pewność.
— Przygotować ładunki — szepnąłem do Karenów. — Jak najciszej. Niech mi któryś poda ten z plecaka Mya Lwina.
— Czy ja także mam tam podejść? — zapytał szeptem Dyson.
— Nie. Osłaniajcie nas stąd, gdzie jesteście.
W mrokach fantazja mi się rozhulała. Żałowałem już, że nie kazałem Mya Lwinowi po wykonaniu tego zadania wrócić, jeżeli księżyca nadal nie będzie. Powinniśmy już zaczynać, warunki idealne. Ale bez jego sygnału nie możemy drgnąć nawet. Kusiło mnie, żeby przejść do trzcin i potwierdzić, że droga wolna, a przecież zdawałem sobie sprawę, że nie wolno nam rozchodzić się i narażać na przyłapanie pośrodku koryta rzeki, gdy nagle księżyc zaświeci zza chmury. Więc czekałem z nimi wszystkimi, zdenerwowany, wprost chory z tego niezdecydowania.
Jeden z Karenów rzucił zawiniątko z ładunkami Mya Lwina na piasek obok mnie. Pospiesznie usiadłem, zdjąłem plecak z ramion, otworzyłem go i wyciągnąłem resztę potrzebnego nam sprzętu: taśmę mocującą spłonki, pocięte już kawałki lontu. Dla pewności sprawdziłem to wszystko dwukrotnie, zanim odwróciłem się do Karenów. W tej samej chwili księżycowa poświata znowu zalała wąwóz: po naszej stronie rzeki rozciągał się wąski pas cienia, całe rzeczne koryto zbielało i było takie jak przedtem. Leje po bombach, drewno pozostałe z powodzi, trzciny — i tuż za trzcinami mała postać w stalowym hełmie z przewieszonym niedbale przez ramię karabinem… Panika mnie ogarnęła, gdy zobaczyłem tego człowieka. Czyżby mogła zajść jakaś potworna, okropna pomyłka? Ale jeszcze zanim spróbowałem odepchnąć to przypuszczenie, on rozłożył ręce i przeciągnął się powoli.
Poczułem bezgraniczną ulgę.
— Gotowe? — zapytałem szeptem, a przecież gwałtownie.
Przytaknęli.
— Dobrze. Za mną więc i każdy do swojej roboty, kiedy tylko tam dojdziemy. Ja zastąpię Mya Lwina. Wszystko inne zostawić tutaj u kaprala Dysona. Rozumiecie?
Już klęczałem podnosząc ciężką paczkę ładunków, wpychając długie zwinięte lonty z detonatorami ostrożnie do jednej kieszeni, taśmę i spłonki do drugiej. Gdy wstałem z klęczek, doznałem wrażenia, że ziemia kołysze się z boku na bok, i musiałem opanować mdłości.
— Powodzenia, panie kapitanie — szepnął Dyson.
Szliśmy przy samym brzegu rzeki pasem cienia, dopóki tylko to było możliwe. Pośrodku rzecznego koryta Mya Lwin spacerował niespokojnie tam i z powrotem. Wyglądało to dosyć dobrze. Ciemność pod mostem rozszerzała się, w miarę jak podchodziliśmy: wysmukłe słupy z misternej kraty stalowej okazały się z bliska masywniejsze. Bezpośrednio pod mostem przystanąłem na parę sekund w nadziei, że może chmura znów przysłoni księżyc. Oprócz tej wielkiej, żyłkowanej, połyskliwej jak marmur, już i inne chmury nadciągały od horyzontu. Ale poświata księżycowa jaśniała nadal, więc postanowiłem dłużej nie zwlekać. Wiedziałem, że tamci na moście w żadnym razie nas nie zobaczą, a jeśli chodzi o zaalarmowanie posterunku na dole czy na pobliskich wzgórzach — trudno, musimy ryzykować.
Nad samą krawędzią wysokiego drugiego brzegu dach wartowni sklecony z trawy lśnił jak blacha. Ciężar ładunków sprawiał, że ręce mi drżały. Jeszcze raz spojrzałem w wąwóz, tam skąd przyszliśmy. Dyson był tam gdzieś, a dalej za Dysonem czekał Barnaba. Barnaba! Prawie zapomniałem o jego istnieniu. Od tamtej upiornej chwili, gdy zobaczyliśmy wartownika przy moście, wszystko jakoś uległo zapomnieniu, tak zresztą, jak się o to postarałem. Wysiłkiem woli znowu sprowadziłem myśli tylko do tego, co mamy zrobić. To już — powiedziałem sobie. Ruchem głowy dałem sygnał. I pobiegliśmy prosto w tę bladą poświatę, człapiąc niepewnie po falistym piasku do tych czterech ogromnych podpór mostu rozkraczonych przed nami. Teraz widzieliśmy potężne sześcienne podstawy z betonu, na których stał każdy z tych szkieletów. Płytki strumyk płynął markotnie pomiędzy drugim brzegiem a najdalszą ich parą w rzece. Celem Mya Lwina była właśnie ta para, zarazem najbliższa wartowni. Nie przypuszczałem, że buda Japończyów stoi aż tak blisko — z miejsca, gdzie został Dyson, wydawała się bezpiecznie daleka, ale teraz widząc ją ze środka rzecznego koryta, patrząc na nią, nieomal czułem, jak ona na mnie naciera.
Położyłem swój ciężar przy jednej z betonowych podstaw i spróbowałem zabrać się do pracy z zimną krwią. Ręce jednak mi dygotały, potrzebowałem więc mnóstwa czasu, żeby rozwiązać ceratowe opakowania. Gdy tak marudziłem z tą ceratą, gęstość cienia powtarzającego na piasku każdy mój ruch uświadamiała mi coraz dobitniej, że księżyc świeci bardzo jasno, a my nie mamy żadnej osłony. Karenowie byli zajęci: zobaczyłem ich przez mgłę potu zalewającego mi oczy, gdy brałem z opakowania pierwszy ładunek. Mya Lwin stał niedaleko od mostu i patrzył na nas. Podniosłem piętnaście funtów materiałów wybuchowych, przyłożyłem ten ładunek do stalowej kraty i trzymając go jedną ręką przywiązałem kilkakrotnie taśmą. Po umocowaniu zacząłem uklepywać plastyk, żeby go równo rozmieścić. Miękki, jak ciepły kit, poddawał się moim palcom: pachniał ostro, mdląco. Wepchnąłem detonator, porządnie go oblepiłem, po czym jeszcze raz przeciągnąłem taśmę wokoło. Tymczasem chmury przysłoniły księżyc i znów otoczyły nas czarne mroki.
Coś szepnęło mi, że wszystko pójdzie dobrze. Ze dwa razy księżyc znikał, poświata wypływała z wąwozu i rozlewała się znów, ale przeważnie było ciemno. Od czasu do czasu zerkałem lękliwie w stronę wartowni. Chwilami ją widziałem, chwilami nie, zawsze jednak ta bliskość denerwowała mnie, chociaż spokój panował zupełny. Drugi ładunek został już zamocowany na swoim miejscu, trzeci prawie zamocowany. I nagle przy okręcaniu taśmy potrąciłem knykciami o stalową kratę. Serce mi zamarło. Metaliczne stuknięcie aż się rozdzwoniło, gdy drganie przebiegło po słupie. Ale nie wywołało to żadnej reakcji, więc odetchnąłem ufny teraz jeszcze bardziej. Ta część zadania idzie składnie, zupełnie tak, jak ją przećwiczyliśmy. Nie tylko dlatego, że umieliśmy ładunki założyć, ale też i dlatego, żeśmy je zawczasu przygotowali. Po założeniu tego ostatniego będę mógł rozwinąć lonty, a to już zrobię raz-dwa… Spojrzałem na zegarek. Za pięć minut druga. Nie zauważyłem wprawdzie, kiedyśmy zaczęli, jednak osądziłem, że trzymamy się rozkładu — jakkolwiek całość potrwa nieco dłużej, skoro ja przed wykonaniem swojego zadania muszę wykonać zadanie Mya Lwina. Podszedł do mnie jeden Karenów. Który — nie widziałem w ciemnościach.
— Gotowe, thakin — szepnął.
— Dobrze. Więc dokończycie to za mnie.
Zostawiłem go przy tej robocie i ukląkłem na piasku, szybko rozwijając przypłaszczone zwoje lontów. Najtrudniejszą robotę wykonaliśmy w domu misji — szesnaście przewodów zostało pociętych i przyłączonych do głównego lontu, założyliśmy detonatory. Pozostawało tylko każdy z tych przewodów z detonatorem na końcu umieścić w zapalnikach z bawełny strzelniczej i wreszcie podłączyć detonatory czasowe. Rozwinąłem ten cały mający tyle rozgałęzień splot i zacząłem chodzić od jednego ładunku do drugiego, ostrożnie wsuwając detonatory w zapalniki. Te, które się wyślizgiwały, umacniałem piaskiem. Następnie sprawdziłem połączenia przewodów z głównym lontem, co dało mi ostateczną pewność, że taśma nigdzie się nie osunęła. Cała ta sprawa zajęła mi nie więcej niż kilka minut, ale zupełnie zatraciłem poczucie czasu. W jakimś chłodnym podnieceniu zanadto byłem przejęty własną pracą, żeby odprawić Karenów spod mostu teraz, gdy oni już swoje zrobili. Jeszcze chwila i wycofamy się wszyscy razem — Mya Lwin także. Jeżeli księżyc nie wyjrzy zza chmury, raczej nic nam nie grozi, a najważniejsze to przecież podłączyć te detonatory czasowe. Wyciągnąłem je z kieszeni i doszedłem do końca lontu. Niech tylko zostaną podłączone i niech ten kwas zacznie zżerać drut, będziemy wtedy mieli około dziesięciu minut na ucieczkę, zanim nastąpi wybuch. Księżyc jednak zaświecił znowu i zakląłem w duchu: do cholery! No, ale nie ma na to rady, jeszcze tylko chwila i skończę…
Dokonaliśmy tego — pomyślałem z triumfem. — Udało się!
I ledwie tę myśl sformułowałem, czyjś głos szorstki, świszczący rozdarł ciszę. Żołądek twardą kulą skoczył mi do gardła, gdy odwróciłem się jak podcięty batem. W odległości może stu trzydziestu jardów ode mnie stali na brzegu przed wartownią dwaj Japończycy w stalowych hełmach. Zagapiłem się tam z niedowierzaniem, z narastającą błyskawicznie zgrozą. Lont opadł na ziemię, a ja gapiłem się czując, jak przechodzi mnie mrowie, jak nogi mi słabną i drżą. I po raz drugi usłyszałem ten głos natarczywy, pytający. Jeden z Japończyków zdjął z ramienia karabin. Poświata księżyca rozjaśniła się, zakrzepła i trochę przygasła. Część mego mózgu funkcjonowała dostatecznie dobrze, żebym zrozumiał, dlaczego oni nie otwierają ognia. Jest przecież Mya Lwin — po prostu ich dezorientuje w tej sytuacji widok wyraźnie czuwającego kolegi. Niejasno poczułem, że jeszcze mam czas — parę sekund, dopóki oni się wahają.
Karenowie przykucnęli stłoczeni w gromadkę na lewo ode mnie. Wiedziałem, że jeśli rzucą się do ucieczki, nie będzie już żadnych szans na to, by odwlec strzelaninę.
— Nie ruszać się! — syknąłem. — Na litość boską, nie ruszać się!
Nie odwracając wzroku od Japończyków chwyciłem koniec lontu. Był jak kamerton rozwidlony do zamocowania na nim dwóch detonatorów. Nasunąłem pierwszy, a ten głos zabrzmiał znowu, ostry, pytający. Posłyszałem trzask zamka karabinu. Od strony wartowni odezwały się inne głosy, słabe i przytłumione. Gdzieś dalej na brzegu latarka elektryczna zamrugała i zgasła. Schylony, pomogłem sobie przy zakładaniu detonatora na lont zębami, czyniąc to niezdarnie, bo spodziewałem się strzałów już lada sekunda, a przecież na tyle dobrze, że je zamocowałem. I wtedy poprzez gorączkowe dudnienie w moich uszach nagle huknął strzał. To nie ten Japończyk strzelił: to Mya Lwin. Japończyk z karabinem wycelowanym zgiął się we dwoje, jak gdyby dostał kopniaka w brzuch, i upadał w wysoką trawę.
— Uciekać! — wrzasnąłem na Karenów. — Uciekać!
Wszystko teraz działo się jednocześnie. Drugi Japończyk otworzył ogień. Coraz więcej ich przybiegało na brzeg. W górze na moście ktoś wykrzykiwał rozkazy. Usiłowałem rozpaczliwie nasadzić drugi detonator, ale koniec lontu był wystrzępiony i nie wchodził. Mya Lwin strzelał jeszcze. W pobliżu wartowni zaterkotał karabin maszynowy, potem drugi na moście. Powietrze tętniło i skomlało; przetoczyłem się po ziemi i ponowiłem swój wysiłek: lont nadal nie wchodził. Łkałem jak dziecko i wszystko zrobiło się dziwnie różowoszare. Jedna z kul uderzyła o kratę najbliższej podpory mostu i świsnęła w piasek przede mną. O Boże! Nie zdołam tego zrobić. Pozostaje tylko nadzieja, że pierwszy już zamocowany detonator funkcjonuje należycie. Granat wybuchł i cienka pajęczyna połączonych lontów zapląsała przerażająco w podmuchu. Rzuciłem ten nieszczęsny detonator i chwyciłem pierwszy, dociskając jego miedziany czubek, usiłując zachować spokój, gdy miedź spłaszczała się pod moimi palcami. Doznałem wrażenia, że rozgniatam fiolkę z kwasem w detonatorze, ale pewności nie miałem, więc zwarłem palce jeszcze mocniej, świadom, że jeśli ścisnę za bardzo, drut może trzasnąć i wtedy wybuch nastąpi od razu. Było mi już wszystko jedno. Oszołomiony, przerażony, wcale nie myślałem o sobie. Uznałem, że tak czy inaczej koniec ze mną — jeden z Japończyków szedł przez strumyk, rozchlapując wodę, aż tworzyły się z niej skrzydła u nóg. Przykląkłem i wyciągnąłem z kabury pistolet. Pistolet skakał mi w ręce, gdy oddałem parę strzałów. Ze zdumieniem patrzyłem, jak Japończyk podrzuca swój karabin wysoko w powietrze i pada na brzeg strumyka. Zaraz potem następny zeskoczył ze skarpy, więc znów strzeliłem, a on odwrócił się i uciekł. Wszystko wokoło, całe koryto rzeki podrygiwało, tryskało wodą i piaskiem. Mya Lwin leżał na brzuchu, z rękami równo rozciągniętymi. Trochę dalej leżał inny Karen skulony przy krawędzi leja bomby. Na prawo ode mnie śmignął krótki język płomienia i ponad hukiem granatów i plaskaniem ognia z karabinów usłyszałem kaszel erkaemu Dysona.
Wtuliłem głowę w ramiona i wielkimi susami obłędnie rzuciłem się w tamtym kierunku, wcale jednak nie mając nadziei, że do Dysona dobiegnę. Cały wąwóz trząsł się i chwiał, zapach kordytu palił mnie w nozdrza i w usta. Biegłem z poczuciem całkowitej daremności, więc wprost nie wierzyłem sam sobie, gdy nagle znalazłem się za trzcinami. Ale zostać tam nie mogłem, bo zobaczyliby mnie tamci z mostu. Krótka salwa z automatu rozbryzgała piasek o parę jardów ode mnie w prawo. Rzuciłem się w stronę Dysona, zataczając się na jasnym w poświacie piachu, gdy najpierw ten pierwszy, potem drugi karabin maszynowy do wtóru plaskały wściekle. Już, już miałem umknąć. Jeszcze tylko dwadzieścia jardów… jeszcze tylko dziesięć do linii cienia… i nagle coś trzasnęło mnie w lewe ramię, leżałem na ziemi łapiąc powietrze jak ryba ustami rozdziawionymi, wysysając cierpkawy smak. Karabiny maszynowe znowu ujadały z mostu i ze zbocza wzgórza mrugały światełka.
Usłyszałem głos Dysona:
— Nic panu, kapitanie?
Podniosłem bezsilnie rękę, żeby wiedział, że go usłyszałem, i spróbowałem dźwignąć się na nogi. Kula smyrgnęła o kamień i z długim drżącym westchnieniem uszła w bok. Jedną rękę miałem do niczego. Czułem, jak z ramienia płynie mi ciepła, kleista krew, ale to nie bolało wcale. Wstałem z wielkim trudem, pokuśtykałem w cień i osunąłem się na ziemię u boku barykady: wokoło leżały puste magazynki. Pod mostem wszystko było jak za mgłą, a przecież widziałem, że sploty lontów pozostały nienaruszone. Zdawałem sobie sprawę, że jakoś musimy jeszcze przez parę minut nie dopuszczać Japończyków w tamto miejsce, żeby nie zapobiegli detonacji. Jeden z nich znów skoczył w koryto rzeki z brzegu. Dyson zaklął i otworzył ogień, długą plaskającą salwą, aż ten japoński żołnierz skulił się i upadł. Przed nami, w odległości może trzydziestu stóp, biegł któryś z Karenów. On też strzelał i puste łuski spadały w księżycowej poświacie jak blade iskry. Wytaszczyłem zapasowy erkaem na stanowisko i spróbowałem go uruchomić, ale nie mogłem sobie poradzić jedną ręką. Całe ramię mi zdrętwiało i świat zaczynał kołować. Strzelanina nie wiadomo dlaczego ucichła na chwilę, po czym zaterkotała na nowo. Powietrze to szumiało śpiewnie, to skomlało; piasek bryzgał fontannami czerni i srebra.
W tym hałasie niewiarygodnie daleko zabrzmiał głos Dysona:
— Chybaśmy ich sprzątnęli… tych na dole… Ośmiu ich już leży.
Czułem, że słabnę. Ziemia przechyliła się na bok; kurczowo wpiłem w nią palce prawej ręki. Ten Karen wydał piskliwy okrzyk i głowa mu zwisła. O Boże — pomyślałem — nie powinniśmy tak się wystawiać na otwartej przestrzeni. Oni dopadną nas, jeżeli zostaniemy tutaj. A przecież nie mamy odwagi uciec. Już tylko Dyson został i ja… a właściwie tylko Dyson, bo ja — rozumowałem jeszcze logicznie — nie mogę strzelać… ale musimy ich powstrzymać, żeby nie oderwali teraz tych ładunków. Może Dyson ma rację: może wszyscy z tej wartowni na dole są już załatwieni. Ale będą inni… wkrótce zejdą na dół ze szczytu wzgórza. Chociaż zbierało mi się na wymioty, wrzasnąłem bezsilnie do mostu, jak gdyby to był człowiek:
— Wyleć, nie możesz? Wyleć w powietrze, do cholery jasnej, już!
Ziemia zadrgała konwulsyjnie, noc rozbłysła czerwono; wywrócony stożek z piasku buchnął z najbliższego leja.
— Moździerz! — wrzasnął Dyson.
A więc mają nas. Jeszcze dwa, trzy strzały na tej linii i mają nas. Sytuacja beznadziejna, jeżeli te ładunki zaraz nie wybuchną. Niezależnie od moździerza jeszcze jedna salwa trzasnęła w gałęziach wysoko z lewej strony. Przyciśnięty do ziemi, wpatrzony w podpory mostu, gorączkowym wysiłkiem woli starałem się przyśpieszyć te sekundy. To powinno już nastąpić. Chyba że po tych wszystkich trudach coś nawaliło… Sfuszerowany detonator?… Wadliwe połączenie? Szarpnął mną niepokój, aż głośno jęknąłem. Gdybym zdołał zamocować ten drugi detonator, miałbym teraz więcej pewności… Ziemia znów zadrżała. Ogłuszył mnie jeszcze jeden wybuch pocisku z moździerza i urwał się wątek myśli. Ten pocisk gruchnął za nami… prosto w to zwalone drzewo, gdzie kazałem Barnabie czekać… Barnaba — przypomniałem sobie z goryczą — więc i on także. Spróbowałem splunąć, jak gdyby to miało złagodzić ból wzbierający w ramieniu, ale w ustach mi zaschło, splunąć nie miałem czym.
Czterej Japończycy wyskoczyli nagle zza osłony pobliskiego brzegu w koryto rzeki. Tego właśnie się bałem — koncentrycznego ataku. Wrzasnąłem do Dysona, ale on nie słyszał. Nie mógł usłyszeć nic. Głowa jego latała w przód i w tył na zwiotczałej szyi, twarz zaczęła się rozpływać. A ja patrzyłem, jak pociski chłoszczą go po czole, po policzkach siekąc je, miażdżąc. Przez jedną straszliwą chwilę przerwy w czasie patrzyłem, jak jego profil zapada się i rozpada pod tą salwą z karabinu maszynowego. Żołądek mi ciążył, gdy instynktownie odczołgałem się przestraszony, wstrząśnięty, a przecież w tej zgrozie piekielnej dominująco, beznadziejnie świadom, że nie ma już nikogo, kto by przeszkodził Japończykom dotrzeć do naszych ładunków.
I nagle most wyleciał w powietrze.
Gwałtowne dźwignięcie płomienia rozszczepiło wąwóz w poprzek. Wszystko zadygotało. Żółtawoszary tuman kurzu wzbił się i rozrósł w górę i wszerz wygaszając płomień, zamazując całą szerokość wąwozu. Grzmot detonacji buchnął mi w uszy i jednocześnie ssący z rykiem podmuch trzepnął piaskiem w oczy, szarpnął włosami i mundurem. Zacisnąłem powieki, wryłem palce w piasek i zaczekałem, aż to minie. Podnosząc głowę po chwili, zobaczyłem, że środkowe przęsło mostu złamane jest jak gałązka, a te wysokie, wątłe z daleka podpory osuwają się krzywo w pienistą ścianę kurzu i dymu. Za zakrętem wąwozu w dali dudniło jeszcze echo eksplozji, ale wokół mnie, zanim zaczęły lecieć szczątki, ucichło wszystko całkowicie.
Później, gdy podniosłem się z trudem i chwiejnie ruszyłem wzdłuż brzegu, słyszałem tylko jakieś obłędne piski. Niebo nagle pełne było ptaków, krążących, wzlatujących w górę jak małe upiorki na tle zakrzepłej masy chmur. Nie wiem, jak daleko odbiegłem. Gdzieś w końcu wygramoliłem się na brzeg i ruszyłem przed siebie w zarośla. I gdzieś, na jakimś stromym zboczu, ciemność zalała mnie falą i zemdlałem.
Odzyskałem przytomność o świcie. Podniosłem głowę zdezorientowany w pierwszej chwili tą ciszą i widokiem wysokich krzaków, otaczających mnie ciasno jak kokon. Spróbowałem wstać, ale dojmujący ból jakby przekrawał mi lewe ramię i wtedy natychmiast przypomniałem sobie, co się stało. Powoli opadłem z powrotem na ziemię. Wspomnienie wybuchu zadudniło echem, aż zamrugałem w szarość świtu wśród drzew. Przelotnie poczułem upojny triumf. Przed oczami stanęło mi to złamane środkowe przęsło mostu i te jego szczudła, te wysokie słupy wychylające się zza trąby kurzu. Powiedziałem do tych słupów: „Trzeba na was najlepszych materiałów wybuchowych. A my je mamy. Jeden most… wyleciał”.
I roześmiałem się słabo, jak gdyby to było bardzo pocieszne. I zaraz ujrzałem znów głowę Dysona, chlastany kulami kikut bez rysów. Przewróciłem się na drugi bok. Wstrząsnęły mną dziwne suche wymioty.
Nie opodal gaworzyła w podnieceniu małpa, potem liście zaszeleściły, małpa uciekła i znów cisza spadła jak przeogromny ciężar. Prawą ręką Podniosłem bezwładny przegub lewej i spojrzałem na zegarek. Za dziesięć szósta. Orientowanie się w czasie było dla mnie teraz sprawą bardzo ważną: nadawało ciągłość życiu, rozwiewało nastrój koszmarnej niesamowitości. Potem znów leżałem bez ruchu, z oczami zamkniętymi. Co powinienem zrobić? — zadawałem sobie pytanie. Jeszcze pół godziny i słońce wyjdzie zza wzgórz. Umysł miałem otępiały: trudno mi było zebrać myśli. Raz po raz łapałem się na tym, że zaczynam drzemać, po pewnym jednak czasie w głowie mi się trochę rozjaśniło i mogłem już rozważyć sytuację.
Dyson nie żyje. Mya Lwin nie żyje — i tamci wszyscy chyba nie żyją także. Chociaż niewykluczone, że jeden z Karenów i Barnaba jakoś ocaleli. Innych jednak widziałem martwych. Myślałem o tym zdumiewająco obojętnie — bez wyrzutów sumienia, bez gniewu. Może na reakcję było za wcześnie, może jeszcze oszołomienie nie minęło; czy też może w głębi duszy, bezwiednie, zazdrościłem tym poległym. Ich nie czeka już nic: mnie czeka wiele trudów i w tej chwili to jest najważniejsze. Straciłem dużo krwi, najwyższy czas zająć się ramieniem. Opatrunek polowy mam przy sobie, ale potrzebuję wody zarówno do obmycia rany, jak i po to, by ugasić pragnienie. To oznacza, że muszę ruszyć w drogę, niebezpieczną przecież za dnia — tym bardziej że na pewno jestem blisko rzeki, a Japończycy przetrząsają jej brzegi. Następny problem: brak zapasów żywności; na razie głodu nie odczuwam, ale długo nie będę mógł wytrzymać bez jedzenia. I problem trzeci, najbardziej istotny: brak przewodnika, który by mnie poprowadził z powrotem do Sampralam. Gdyby ta akcja skończyła się inaczej, mielibyśmy za sobą o tej porze chyba z dziesięć mil drogi powrotnej, coraz bliżsi chwili, gdy zabierze nas samolot…
To właśnie myśl o samolocie sprawiła, że zupełnie się ocknąłem. Nagle zrozumiałem, jak niepewne jest moje położenie; ogarnął mnie lęk. Dotychczas w skotłowanej głowie te wszystkie problemy majaczyły czysto teoretyczne, bezosobowe. Teraz ujrzałem je przerażająco konkretnie. Dźwignąłem się i usiadłem, żeby sprawdzić, czym dysponuję. Pistolet, lornetka, opatrunek polowy, chustka do nosa — i nic więcej. Spróbowałem założyć ten opatrunek od razu, ale jakoś mi to nie szło, więc uznałem, że lepiej z tym zaczekać, aż będę miał wodę. Zakrwawiona koszula przylgnęła mocno do skóry. Kula trafiła mnie w łopatkę i przeszła na wskroś o cal poniżej obojczyka. Krew na przedzie koszuli zakrzepła w miękką fioletowatą masę w poszarpanej dziurze i wokół niej i nie wątpiłem, że tak samo wygląda to z tyłu. Bóg wie, ile krwi utraciłem. Trochę jej wsączyło się w gęstniejący zarost podbródka i cały lewy rękaw miałem nią poplamiony.
Z głową jak balon, chwiejnie, ostrożnie ruszyłem przez zarośla. Nie wiedziałem, którędy wycofywałem się w nocy, ale teren stromo opadał przede mną i wszystko wskazywało na to, że mam rzekę przed sobą. Ciekawość nakazywała mi tam podejść — ciekawość i chęć zobaczenia, jak daleko odszedłem od mostu. Barnaba poprowadził nas do rzeki w miejscu oddalonym od naszego celu o dwie mniej więcej mile. Teraz wcale się nie orientowałem, gdzie jestem. Zdumiała mnie jednak bliskość brzegu. Nie wiadomo dlaczego wyobrażałem sobie przedtem, że uciekłem głęboko w dżunglę, a tymczasem po przejściu co najmniej dwudziestu kroków stanąłem na samej krawędzi skarpy ponad piaskiem wyschniętej Nam Tung. Karłowate drzewa i kępy wysokich ciernistych krzaków przysłaniały widok wąwozu; samo rzeczne koryto też było prawie niewidoczne pod pasami nisko leżącej mgły. Most musiał być gdzieś na prawo. Odrzuciłem pomysł zejścia w dół i oględzin z poziomu rzeki — zdrowy rozsądek mi mówił, że nie powinienem wychodzić z ukrycia. Ruszyłem wzdłuż brzegu. Przeszedłem tak może z pięćdziesiąt jardów, gdy drzewa się skończyły, i nagle ujrzałem coś, co sprawiło, że przypadłem do ziemi.
A więc ta cisza był złudna. W korycie rzeki roiło się od Japończyków. Niektórzy stali dość blisko, żeby słyszeć trzask gałęzi przywalonej moim ciężarem. Zupełnie mnie rozstroiło to, że są tak niedaleko. Serce znów zaczęło mi łomotać w panice. Przeczekałem parę minut, po czym stopniowo odważyłem się przesunąć bokiem, kucnąć i zdrową ręką rozchylić krzaki akurat na tyle, żebym coś widział, nie będąc widziany. Tym razem to nie Japończycy przyciągnęli całą moją uwagę — nie dalej niż o ćwierć mili ode mnie zobaczyłem most. Zdumienie mnie ogarnęło. Do tej chwili mógłbym był przysiąc, że od mostu dzieli mnie odległość co najmniej dwa razy większa; że po wybuchu przebiegłem korytem rzeki duży kawał drogi, zanim wygramoliłem się na brzeg. A jednak most był niedaleko, połyskiwał teraz w pierwszych blaskach słońca, z podporami połamanymi, tkwiącymi w bajorze rzadkiej białej mgły, która wyglądała tak, jakby to tamten kurz jeszcze nie opadł. Drugi koniec mostu znikał za zakrętem wąwozu, ale środkowe przęsło widziałem dobrze. Pokrzepiony tym widokiem myślałem: Niewątpliwie spisaliśmy się doskonale. Żaden ich pociąg tędy nie przejedzie diabelnie długo, może już nigdy. Trzeba by postawić cztery nowe podpory, żeby wznowić ruch kolejowy tutaj, a o takie wielkie słupy w dżungli przecież niełatwo. Po jednej i po drugiej stronie wyrwy widać było na tle skłębionych chmur gromadki maleńkich sylwetek. No, sukinsyny, dobrze się temu przyjrzyjcie — myśli ścigały się w rozradowaniu. — Nie trudźcie się i nie wzywajcie waszych inżynierów, żeby im pokazać. Oni nie zdołają pomóc. Właściwie od razu możecie tę całą sprawę spisać na niepowetowane straty.
Przeniosłem wzrok z mostu w koryto rzeki i ta przelotna buńczuczność sflaczała we mnie jak przekłuty balon. Kilka grup Japończyków kręciło się wszędzie, ale ja z coraz większym niepokojem patrzyłem na dwa oddziały idące w górę rzeki, każdy przy swoim brzegu. Ten bliższy przechodził właśnie w zasięgu strzału z rewolweru i słyszałem szuranie kroków po piasku. Nawet nie rozumując wywnioskowałem, że to mnie tak szukają. Sześć plecaków, a tylko pięć trupów — i może ktoś mnie widział, gdy zataczając się uciekałem po wybuchu. Miałem ich teraz o dwadzieścia pięć jardów od siebie: szli powoli gęsiego; żołnierz na przodzie trzymał automat gotowy do strzału. Niezwykle ostrożnie wycofałem rękę i gałęzie krzaków zsunęły się znowu; przez grubą zasłonę liści jeszcze mogłem dojrzeć szereg hełmów podrygujących coraz bliżej. Mięśnie ud zaczęły mi drgać i znowu pot drażnił mi skórę. Nie zobaczą mnie, bylebym trwał bez ruchu. Będzie niebezpiecznie, jeżeli na brzegu widać moje ślady, i oni je zauważą — ale wtedy jeszcze zdążę uciec… albo strzelić. Na razie nic mi nie grozi… na razie nic.
Odległość: dziesięć jardów… jakieś wołanie doleciało od strony mostu; nerwy we mnie zadrgały. Oddział przystanął jak jeden mąż; usłyszałem bełkotliwe głosy. Wołanie się powtórzyło i pobłyskując ciemnymi hełmami oddział zawrócił. Żołnierz prowadzący znów przeszedł naprzód zakładając automat na ramię. Odczekałem minutę, po czym rozchyliłem gałęzie, chory aż do mdłości, tak wielką czułem ulgę, ale też i ciekaw, dlaczego ich odwołano. Oddział przy drugim brzegu rzeki zawrócił również. Obie te grupy skierowały się na środek rzecznego koryta w pobliżu mostu. Razem były, jak oceniłem, chyba w sile kompanii. Z mojego miejsca w krzakach widziałem je dosyć słabo: smugi mgły w miarę jak piasek coraz bardziej nagrzewało słońce, zaczynały już wić się i podnosić, a przecież po części przysłaniały tę zbiórkę przysadzistych figurek w zielonych mundurach. Sięgnąłem po lornetkę i odpowiednio nastawiłem. Japończycy formowali się teraz w nieduży kwadrat otwarty z jednego boku; tam właśnie stało dwóch oficerów i dwóch czy trzech podoficerów najwidoczniej wydając rozkazy, które podkreślali gniewnymi ruchami rąk. Apel przed śniadaniem? Nowe rozkazy? Wolałem przypuszczać, że to rozkazy, i powiedziałem sobie: Może zakładają, że Dyson był dowódcą, a Barnaba… chociaż nie w mundurze… żołnierzem. Jeżeli tak, to w swoim mniemaniu doliczyli się już nas wszystkich i może postanowili zaprzestać dalszych poszukiwań…
Miałem rację czy nie, czas jednak naglił. Wiedziałem, że powinienem wyjść z wąwozu mniej więcej tą drogą, którą przyszliśmy, i powędrować na północ. Z chwilą gdy się oddalę od rzeki, będę musiał znów, idąc tylko nocą, ryzykować wędrówkę po szlakach. Inaczej nigdy bym nie doszedł z powrotem do Sampralam. Na bezdrożach może bym krążył bez końca w kółko. Z drugiej strony szaleństwem byłoby iść szlakiem w świetle dnia — gdyby ktokolwiek mnie zobaczył, wiadomość o tym rozeszłaby się i znów wszczęto by poszukiwania. Spróbowałem przypomnieć sobie, jaki jest dzień, ale chociaż doszedłem do wniosku, że sobota, ręczyć bym za to nie mógł. Sobota… A więc pięć dni czasu do ostatniej nocy, w którą przyleci samolot. O, do diabła — zakląłem uświadamiając sobie całą swoją bezradność — jakież ja mam szanse?
Pożegnalnym spojrzeniem przez lornetkę obrzuciłem koryto rzeki. Dyson i ten Karen, trafiony przed samym wybuchem, jeszcze tam leżeli.
Odwrócono ich na wznak i odarto z ekwipunku. Plecaki były podziurawione od kul. Mya Lwin także tam jeszcze leżał, ale innych nigdzie nie dostrzegłem. Jeden prawdopodobnie został w leju, do którego wpadł; gdzie jest czwarty, nie widziałem. Patrząc na nich leżących na piasku jak wyrzucone kukły, doznałem wrażenia, że zawracam w czasie, i gdy tylko przypomniałem sobie cały koszmar tych wydarzeń, ogarnęła mnie ni stąd, ni zowąd fala wściekłej zawziętości i smutku. Wargi zaczęły mi drżeć niepowstrzymanie, coś dławiło mnie i dusiło. A potem, gdy już miałem opuścić lornetkę i odwrócić się, zobaczyłem kogoś jeszcze…
Oni złapali Barnabę.
Pośrodku tego otwartego kwadratu dwaj z nich trzymali go za ramiona. Odwrócony był do mnie plecami, ale nogi mu zwisały bezwładnie, więc widziałem, że nie mógłby stać, gdyby go nie trzymali. Jeden z oficerów przemawiał do kompanii: nic nie słyszałem, dwa razy jednak odwrócił się i wskazał bezwładnego chłopca. To było tak, jakbym widział pantomimę. Szkła lornetki przybliżały wszystko, aż gotów byłbym prawie uwierzyć, że wystarczyłoby pochylić się do przodu, żeby móc ich dotknąć, przy czym sama ta bliskość potęgowała grozę. Nie wiem, jak długo z szarpiącą wściekłością i współczuciem patrzyłem na tę scenę, gdy nagle oficer zakręcił się i pięścią walnął Barnabę w twarz. Głowa chłopca odbiła się z boku na bok jak treningowa gruszka bokserska; wrzask oficera bardzo słabo zaklekotał w ciszy.
— Bydlę! Cholerne parszywe bydlę! — jęknąłem ochryple. — Parszywe bydlę! — Raz po raz wypluwałem te słowa, myśląc jednocześnie: Och, biedaku… dlaczego nie zabili ciebie jak tamtych?… Dlaczego jeszcze żyjesz i nie zostało ci to oszczędzone? Myślałem już nie tylko ze współczuciem, nie tylko z litością. Moje szanse, jakiekolwiek były, przepadły chyba, skoro oni pochwycili Barnabę, więc wśród kłębiących się myśli skomlała we mnie skarga: Zabiją cię teraz. Ale przedtem dowiedzą się, skąd przyszedłeś, i to samo, co z tobą, zrobią z księdzem Bassettem i z siostrą… I będą w Sampralam, kiedy ja tam dotrę, będą czekali… Boże w niebiosach, dlaczego ten pocisk nie mógł ciebie zabić?
Oficer przestał bić chłopca po twarzy i cofnął się. Na coś czekali. A potem wolno, bardzo wolno Barnaba potrząsnął głową. Wtedy oficer skinął i ci dwaj z eskorty brutalnie rzucili Barnabę na ziemię. Upadł na ręce i kolana. Podeszli, szarpnęli go za ramiona i odciągnęli je do tyłu, tak go przypierając do piasku, że sprężył się w łuk. Słońce rozbłysło na szabli, którą oficer wyciągnął z pochwy, i rozbłysło znów, gdy podchodził z boku do Barnaby. Lornetka trzęsła mi się w ręce, widok pląsał przed oczami, ale zobaczyłem, jak oficer staje rozkraczony i podnosi szablę w powietrze. I z uczuciem, że coś pęka we mnie, zobaczyłem jak szabla opada. Głowa chłopca odskoczyła od ramion, krew trysnęła na piasek czarną półkolistą fontanną, a ja nagle poczułem w ustach kwaśne wymioty. Cisnąłem lornetkę i puściłem się biegiem na oślep z cichym, niemal zwierzęcym kwileniem. Głośny wrzask rozbestwionego triumfu doleciał od strony Japończyków i krzyknąłem wtedy ze strachu, jak gdyby ciągnęła mnie tam z powrotem czyjaś niewidzialna ręka. Krzaki stawiały mi opór, przeorywały mnie ich ciernie, krajały trawy ostre jak noże. Ale nie odczuwałem nic, prawie nie słyszałem odgłosów własnego biegu. Gnany lękiem, mijałem wszystko, co stało mi na drodze — najpierw wzdłuż brzegu rzeki, potem pod górę i wreszcie poza wąwóz.
* * *
Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy natrafiłem na wodę i dobiegłem nad to bajoro nie bacząc, czy można tę wodę pić. Gorączkowo przylgnąłem do kałuży ustami i chociaż musiałem wysysać wodę spośród szumowin, piłem tę ciepłą zastałą ciecz wielkimi pełnymi śliny łykami. Odwróciłem się na piasku i położyłem, całkowicie wyczerpany, głuchy na wszelkie odgłosy oprócz rozszalałego bicia własnego serca i gulgotania wypitej wody w żołądku. Świat za przymkniętymi powiekami stał się dudniącym czerwonym jak krew sklepieniem, które raz po raz przeszywały błyski świateł, a ja zacząłem wzlatywać ku temu sklepieniu w górę. Przez jakiś czas w ogóle nie myślałem: tyle, że usiłowałem wdychać dostateczną ilość powietrza i trwać w bezruchu. Ale stopniowo, w miarę jak umysł mi się rozjaśniał i pociłem się coraz mniej, znów z całą siłą powróciła groza ostatnich kilku godzin. Daremnie w gorączce rozpaczy chciałem ją odepchnąć — napór jej był potężny. I raptem, gdy pulsowanie ramienia przeszło w nieznośny ból, ciałem moim, zupełnie już bezwolnym wstrząsnął od stóp do głowy coraz gwałtowniejszy zduszony szloch. Resztki dotychczasowej odporności skruszyły się całkowicie pod przytłaczającym uczuciem osamotnienia, bezbrzeżnej goryczy, jakiej nigdy dotąd w życiu nie zaznałem.
Dochodziła godzina dwunasta w południe, gdy stwierdziłem, że patrzę na zegarek. Bo znów zapadłem w sen, głęboki, miłosierny, bez żadnych majaków. Teraz pojęcia nie miałem, gdzie jestem. Uciekając znad rzeki Nam Tung instynktownie skierowałem się na północ tak, że widziałem słońce z prawej strony. Ale ono przez czas mego snu wytoczyło się na środek nieba i teraz blaskiem rozszczepionym w misternym stropie bambusów świeciło bezpośrednio nade mną. Usiadłem; trochę poprzedniej trwogi powróciło, zmobilizowałem jednak w sobie dość sił, żeby ją zdławić i możliwie spokojnie rozważyć, co dalej.
Grunt to szybkość. Już i tak prawie dwanaście godzin minęło, a znajduję się najwyżej o milę od rzeki. Szaleństwem byłoby w myśl pierwotnego planu wędrować tylko w mrokach nocy. Sporo przemawia za tym, żebym wyruszył natychmiast, i to jest ważniejsze niż zachowanie nadmiernej ostrożności. No, ale wędrówka w dzień oczywiście zwiększała ryzyko wykrycia — a wykrycie to dla mnie śmierć. Czekałby mnie los Barnaby.
Tak zakończyłem swoje rozważania i jednak zdecydowałem wyruszyć w drogę. Niepewnie brnąc przez niskie ozłocone słońcem tunele bambusów, jeszcze miałem nadzieję, że trafię na jakiś szlak, zanim znów ogarnęła mnie rozpacz.
* * *
Było już po trzeciej, gdy dotarłem do nikłego szlaku wiodącego na wschód i na zachód. Poszedłem na wschód, bo tam ścieżka biegła coraz wyżej pod górę, chyba oddalając się od terenów obsadzonych przez Japończyków. Na szczęście wkrótce zakręciła na północ, aż pogratulowałem sobie szczęśliwego wyboru. Później do zachodu słońca nadzieja to budziła się we mnie, to gasła na każdym zakręcie, ale w sumie wędrowałem we właściwym kierunku. Raptem zastanowiło mnie, dlaczego nie ma na mojej drodze żadnego ruchu, i zacząłem się obawiać, czy ten szlak nie prowadzi donikąd. Dopiero olbrzymim nakładem wysiłku sam sobie wyjaśniłem, że mieszkańcy wiosek przecież wolą nie odchodzić od domów, gdy wokoło są wojska japońskie. Była to jednak słaba pociecha.
Lewa ręka zwisała mi bezużytecznie przy boku, jakby to była jakaś trudna do niesienia część ekwipunku. Spróbowałem zatknąć ją za pasek spodni, wtedy jednak ramię tak okropnie mnie rozbolało, że czym prędzej zwiesiłem ją z powrotem. Odkąd trafiłem na szlak, aż do zmierzchu przeszedłem spory kawałek drogi — może pięć albo sześć mil. Przeszedłbym ich więcej, ale przygnębiająca duchota dżungli coraz bardziej mnie osłabiała. O zachodzie słońca ledwie powłóczyłem nogami. W głowie mi się kręciło i musiałem bardzo uważać, żeby ze szlaku nie zboczyć. Gdyby nie to, że łaknąłem wody, przerwałbym tę wędrówkę. W gardle mi zaschło, zaskorupiało: jednocześnie pot lał się ze mnie strugami, lepki, nieustanny, piekący w ranę i siatkę skaleczeń na nogach wychłostanych kolczastymi gałęziami, gdy rano uciekałem znad rzeki. Próbowałem zlizywać pot z twarzy i przedramion, ale tylko zasychał mi na ustach, i słony jego smak jeszcze bardziej wzmagał pragnienie. Chociaż od czasu do czasu kusiły mnie kiście mięsistych czerwonych jagód, powstrzymywałem się od zrywania ich, bo nie wiedziałem, czy są jadalne. Raz zacząłem żuć parę źdźbeł twardej grubej trawy w nadziei, że może zawierają jakąś przyjemną w smaku wilgoć, były jednak tak gorzkie, że szybko je wyplułem.
Zmierzch gęstniał szybko. Natrafiłem wreszcie na dzikie figi. Wiele musiałem odrzucić pustych — same skórki, w których roiło się od rudych mrówek — ale zdrowymi napełniłem mokre od potu kieszenie i zeszedłem ze szlaku w zarośla. W coraz ciemniejszym zielonym cieniu rozrywałem nge po fidze, wysysałem sok gęsty, słodki, dopóki fig nie zabrakło i język nie poruszał mi się w ustach już swobodnie. Po raz pierwszy odpoczywałem, odkąd ruszyłem znad tamtego bajora, i teraz z powodu ogromnego znużenia łzawiły mi oczy, drgały mi mięśnie łydek i ud. Oparty o pień drzewa, chciałem przespać się do wschodu księżyca, ale sen nie przychodził. Resztki dnia błyskawicznie uleciały: powolny swój pląs rozpoczęły świetliki i długa cisza dzienna ustąpiła przed ukradkowymi odgłosami nocy. Słuchałem tych odgłosów coraz bardziej niespokojnie, usiłując rozpoznać, co to za skrzypnięcia, szelesty i pokrzykiwania dolatują do mnie z ciemnej, bezkształtnej, wokoło mnie rozlanej dżungli. I w miarę jak moje zdenerwowanie wzrastało, zacząłem tracić owo jakie takie panowanie nad sobą, które pomagało mi wędrować przez ubiegłych kilka godzin. Raz po raz wydawało mi się, że ciemność krzepnie w namacalną masę i napiera. Łaty fosforyzującego mchu błyszczały przez szpary w krzakach jak kredowo-zielone ślepia i w pewnej chwili doznałem wrażenia, że słyszę czyjeś kroki na ścieżce.
Z pistoletem w ręce, gwałtownie z boku na bok odwracając głowę w stronę każdego nowego odgłosu, przerażony ponad wszystko inne myślą o wężach i o tygrysie, wytrzymałem tak może godzinę. Potem coś nagle warknęło ostro, gardłowo i wtedy pełen trwogi zerwałem się wcale nie cicho i ruszyłem do szlaku. Chociaż nie mógł być dalej niż o parę jardów, nie trafiłem. Przez parę minut błądziłem beznadziejnie w ciemnych labiryntach dżungli, która raz po raz zdawałoby się wyciągała po mnie swoje szpony. Rozsądek by nakazywał usiąść i poczekać, aż księżyc zaświeci, ale zbyt wielka była moja panika, żebym potrafił rozumować. Szedłem dalej walcząc obłędnie z niewidocznymi zaroślami, przy czym siły dodawał mi lęk. Wszędzie wokoło dżungla coraz głośniej rozbrzmiewała swoim nocnym życiem, a ja na oślep parłem przed siebie. Znów zacząłem szlochać, waliłem prawą ręką we wszystko, co mnie zatrzymywało, i wciąż się potykałem o sterczące korzenie, wciąż się wplątywałem w zmierzwione kępy traw, aż w końcu ni stąd, ni zowąd zawadziłem o jakiś występ, upadłem i uderzyłem głową w drzewo.
Był już dzień, gdy odzyskałem przytomność. Czułem się niewiarygodnie bezsilny i gdyby nie to, że szlak odnalazłem w odległości rzutu kamieniem od miejsca, gdzie leżałem, wątpię, czy zdobyłbym się na to, by ruszyć w dalszą drogę. Znów miałem mdłości i w żołądku wprost kipiały mi te figi, których tyle zjadłem poprzedniego wieczora. Szedłem jednak chyba do późnych godzin popołudnia, chociaż raz omal nie zobaczył mnie na ścieżce wędrujący samotnie krajowiec. W innej chwili znalazłem się niespodziewanie na skraju małej wioski, ale czy to było jeszcze tego samego dnia, nie wiem. Czas przestał cokolwiek znaczyć. Dni i noce mijały jakimś nieskoordynowanym szeregiem i na przemian ulegałem stanom prawie obłędu, to znów nastrojom lekkomyślnej obojętności, gdy rozumowałem zupełnie jasno. Czasami była ścieżka, czasami były długie połacie zarośnięte bambusem albo pieniste białe gęstwiny rododendronów. A przecież przez cały ten czas uświadamiałem sobie, że idę na północ. Drogę wskazywało mi słońce i w rzadkich przebłyskach gwiazdy, ale stopniowe podnoszenie się terenu świadczyło o tym, że moja prymitywna nawigacja jest rzeczywiście właściwa.
Chyba już następnej nocy rozpętała się burza. Leżałem na skraju polanki wśród drzew bananowych, gdy raptownie z czegoś zbliżonego do śpiączki zbudziła mnie oślepiająca błyskawica i nagły jęk wiatru w gałęziach. Zanim się spostrzegłem, jęk wiatru przeszedł w ryk i cienką osłonę, jaką dawały mi liście bananów, zerwała swą straszliwą siłą gwałtowna ulewa. W ciągu paru minut zalała ziemię i prawie zdrętwiałem pod chłostą igieł tego szalonego deszczu. Podczołgałem się w krzaki, ale nie zmieniło to mojej sytuacji. Błyskawice rozpruwały niebo między drzewami, które wyglądaj wtedy jak płaskorzeźba nienaturalnie białe ową bladością fotograficznego negatywu, i ziemia drżała w posadach, gdy huczały potwornie tętniąc mi w uszach przeciągłe grzmoty. Nie było celu szukać sobie schronienia. Każde zbocze zamieniło się w kataraktę, każde równinne miejsce w rozmokłe trzęsawisko. Chwiejnie zawróciłem na polankę, nazbierałem, ile mogłem, strząśniętych przez wiatr i ulewę liści, i przykryłem się nimi skulony pod najbardziej rozłożystym przy polance drzewem.
Burza przeciągnęła dosyć prędko na północny-wschód, ale deszcz lał jeszcze długo, przez całe chyba godziny. Gdy dzień zaświtał, dygotałem w gorączce z zimna. Napełniłem wszystkie kieszenie bananami i niepewnie z chlupotem w tym błocku poczłapałem dalej przed siebie wąską i krętą niezbyt wyraźną ścieżką wśród ociekających wodą paproci. Żaby rechotały, ważki przelatywały, zawisały w powietrzu i wszędzie pełno było pijawek. Stały, jakby się upiły, co krok przede mną, zwisały z wachlarzy paproci, żeby dosięgnąć mnie, gdy je będę mijał. Te, które widziałem zrzucałem z siebie, ale niejedna zdołała uczepić się niepostrzeżenie i przecisnąć do gołej skóry przez otwory w butach i przez dziury w moim poszarpanym mundurze. Przez cały tamten dzień nie mogłem się od nich uwolnić. Co jakiś czas przystawałem i szukałem ich na sobie, odrywałem te ohydne, rozdęte, ślimaczo śliskie stworzenia, po czym je zadeptywałem; ściągałem buty, żeby wylać z nich krew razem z pijawkami. Niektóre dobierały mi się do rany na ramieniu i dziesiątki razy — zarówno tamtego dnia, jak i nazajutrz — znajdowałem je skupione po obu stronach tego nieszczęsnego ramienia jak kiście fioletowoczarnych winogron.
Któregoś parnego dnia późno po południu zaczął śpiewać jakiś ptak. Wydawało mi się, że słyszę w tym śpiewie słowo: „Cho-ryś… cho-ryś… cho-ryś… cho-ryś…” Zrazu słuchałem z roztargnieniem, ale już wkrótce ten uporczywy dźwięk — coraz szybszy i coraz wyższy — walił mnie w mózg jak młotem. Hukałem na tego ptaka, kląłem, wrzeszczałem, żeby go spłoszyć. Ale on leciał za mną; nieduży, podobny do kukułki, trzepocząc niedbale skrzydłami wśród gałęzi nade mną.
„Cho-ryś… cho-ryś… cho-ryś… cho-ryś…”
I tak już do końca tamtego popołudnia leciał za mną i leciał. Rzucałem w niego kamieniami w bezsilnym proteście, zmarnowałem dwie serie kul, niebaczny na to, że słychać te strzały z pistoletu. A on leciał nadal, nękał mnie i dopiero po zachodzie słońca przestałem go widzieć i słyszeć. Wtedy już zupełnie oszalałem. Płakałem, dopóki nie zasnąłem, nie panując nad rozstrojonymi nerwami.
* * *
W czwarty z kolei czy piąty poranek zastrzeliłem jakiegoś ptaka. Siedział na szlaku, gdy wyszedłem zza zakrętu, więc raczej nie mogłem go nie trafić. Pierwsze mięso, bo dotychczas odżywiałem się wyłącznie owocami, cóż, kiedy strzeliłem do niego kulą ciężkiego kalibru tak, że niewiele było do jedzenia. W każdym razie nawet ta żałośnie mała porcyjka ciepłego mięsa dodała mi sił i potem już przez cały tamten skwarny dzień kuśtykałem prawie bez przerwy, chociaż dręczyły mnie moskity i roje mikroskopijnych muszek, które oblepiały mi rzęsy.
Doszedłem już do tego zaznaczającego się czysto, wyraźnie działu wodnego i teraz chwilami mogłem zobaczyć na północy i na południu równolegle pasma wzniesień. Miały przymgloną barwę czerwonego wina i od zachodu przystrajała ich wierzchołki długimi skręconymi piórami złocista chmura. Zatliła we mnie nadzieja, gdy im się przyglądałem ożywiony ich podobieństwem do krajobrazu w okolicach domu misji. Po raz pierwszy do wielu dni zastanawiałem się tępo, czy zdołam tam wrócić. Tak długo już wędrowałem prawie bezwiednie, że teraz możliwość ratunku objawiała mi się wręcz zaskakująco. Boże — pomyślałem — może już jestem właśnie na tym wzniesieniu. I nagle, myśląc o samolocie i o księdzu, i o tej zakonnicy, zapragnąłem rozpaczliwie się pocieszyć. I po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że może zdążyłbym jeszcze dotrzeć do Sampralam przed Japończykami i zabrać ich oboje ze sobą do samolotu…
* * *
To pasmo wzgórz ciągnęło się bez końca na północ. Pragnienie pośpiechu dawno już przygasło, tak byłem wyczerpany. Przedtem wystarczyło kilka godzin snu, żebym trochę sił odzyskał, teraz już nie. Żołądek się buntował po każdym ryzykownym napełnieniu go owocami. Ledwie przeszedłem może milę, musiałem odpoczywać i zawsze wtedy zapadałem w gorączkowy sen, który mnie wcale nie pokrzepiał. Zielony świat wokoło zmętniał i zszarzał; mijanie czasu było tylko jakąś nierówną szachownicą czarnych bezksiężycowych nocy i dni upalnych trawionych gorączką w tym skwarze bez wody. Każdy najkrótszy bodaj odcinek ścieżki biegnący pod górę wymagał nowego nakładu sił, które, ledwie zdołałem z trudem zmobilizować, zawodziły mnie, bo ścieżka prawie natychmiast opadała w dół tak samo bezlitośnie jak przedtem się pięła.
Brnąłem przed siebie powoli, aż niedorzecznie i czasami wymiotowałem po napięciu wchodzenia pod górę, czasami nie mogłem zatrzymać nóg, jeśli z rozpędu zlatywałem w dół po stromym zboczu. Zdarzało się, że gdy odpoczywałem w pobliżu szlaku, przechodzili miejscowi chłopi; parę razy musiałem ze szlaku zbaczać w zarośla na dźwięk ich głosów. Ale zawsze szczęście mi sprzyjało i pozostawałem niezauważony.
Aż pewnego dnia po południu, gdy myślałem, że już nie mogę iść dalej — ani tego dnia, ani jutro, ani w ogóle — zobaczyłem z lewej strony rozległe pasmo wzgórz, szerokie, nieprzerwane, i na jednym z tych wzgórz dwa pagórki. Własnym oczom nie wierzyłem: jak mała czarna skrzynka stał tam dom misji.
Ze zdumienia zamrugałem i okrzyk na widok tego niespodziewanego szczęścia ugrzązł mi w zaciśniętej krtani. Wierzchem dłoni otarłem pot z oczu i znowu wytężyłem wzrok, rozpaczliwie chcąc nabrać pewności. Niewątpliwie to są te dwa pagórki, wieś Sampralam na jednym, misja na drugim. Łzy zapiekły w oczy i natychmiast zacząłem biec. Siłę dała mi radość. Wielkimi susami zbiegałem ze zbocza wzgórza, przedarłem się przez zarośla w prostej linii na dno parowu, o wszystkim zapominając wobec wspaniałości mojego odkrycia.
W dwie godziny później zbliżałem się już do grzbietu tego wzniesienia. Trafiłem tam na ścieżkę biegnącą obok źródła. Łaknąłem wody, ale to mogło zaczekać. Wszystko mogło zaczekać. Słaniając się, prawie na czworakach parłem przed siebie stromą ścieżką po zboczu pagórka. W płucach mnie paliło, czaszka nieomal pękała roztętniona krwią, a przecież nie ustawałem, dopóki polana i dom misji nie znalazły się raptem cudownie na poziomie mego wzroku. Dom wyglądał tak, jakby go opuszczono. Spróbowałem zawołać, jednak tylko gulgotanie dobyło mi się z ust. Zrobiłem jeszcze parę kroków. Nogi uginały się pode mną… zawołałem jeszcze raz i spróbowałem pobiec chwiejnym ciężkim truchtem.
I nagle, gdy cała polana zaczęła kołysać się i zasnuwać jakąś wodnistą mgłą, ktoś w bieli ze stukotem zbiegł ze schodków werandy i jak biały ptak ruszył ku mnie wyciągając ręce, usiłując mnie pochwycić, zanim upadnę.
Część druga
I
Powiedzieli mi później, że dopiero po trzech dniach zacząłem mówić zrozumiale. Przez trzy dni pływałem w bezmiernych głębinach ciemnej, jak morze zielonej ciszy, która od czasu do czasu pieniła się rycząc różowawym wirem, jakby coś mnie unosiło ponad samą wzburzoną powierzchnię świadomości. Od czasu do czasu gdzieś z daleka dudniły głosy i nieraz słyszałem własny głos, jak ich echo. Poza tym były tylko długie w nieskończoność połacie nieprzerwanej ciszy, która mnie izolowała od bólu, od jakichkolwiek wzruszeń. Na żaden nowy wysiłek nie musiały się zdobywać ani umysł, ani ciało. Żadnych decyzji do podejmowania, żadnych wspomnień nie było, żadnych obaw — nic, tylko dziwny pozaczasowy spokój zamknięty przed takimi pojęciami jak przeszłość i przyszłość.
Gdy w końcu otworzyłem oczy, zobaczyłem jakąś twarz w wapiennej mgle tak blisko, że chcąc jej dotknąć wystarczyłoby wyciągnąć rękę. Poruszyłem ustami i ta twarz podsunęła się jeszcze bliżej. Nie przychodziło mi na myśl, kto to może być.
— Jaki dzień dzisiaj? — zapytałem.
— Środa.
Leniwie zastanawiałem się nad tym słowem, usiłując jakoś zrozumieć jego znaczenie, a przecież nie pojmując, dlaczego tak koniecznie muszę to wiedzieć. To była twarz z brodą, z czarna brodą. Dyson miał brodę — a raczej szczecinę kilkudniowego zarostu — jasną, więc to nie Dyson powiedział, że jest środa. Zresztą Dyson nie żyje; jego twarz posiekali na miazgę tam przy moście. Most… Nagle zrozumiałem. I od razu ta twarz nade mną nabrała wyrazistości i poznałem pofałdowane czoło, głęboko osadzone oczy księdza Bassetta.
— Środa? — Chciałem się upewnić.
— Tak jest.
Prąd ulgi wciągnął mnie błyskawicznie z powrotem w owe jak morze zielone głębiny, z których się wynurzyłem. A dałem się wciągnąć chętnie, bezpieczny w przekonaniu, że zdążę pójść do koryta rzeki, gdzie ma przylecieć po nas samolot. Nie wiedziałem jednak, że ksiądz Bassett mówił o środzie już następnego tygodnia.
* * *
W jakiś czas później znów otworzyłem oczy i zapatrzyłem się tępo w przeciwległą ścianę składziku. Przez okienko w stropie smuga słońca padała na białe prześcieradło skłębione na moich nogach i czułem, jak mi w nogi ciepło i jakie mokre są od potu w tym przygrzewającym blasku. Wolno poruszyłem głową. Krótkofalówka stała w kącie otoczona małymi stertami rzeczy, które odrzuciliśmy, żeby dźwigać możliwie najmniej — leżały tam nasze hełmy spadochronowe, koce, kilka puszek z konserwami. Widok tego pobudził moją opieszałą myśl do jakiego takiego życia: Po cóż, na Boga, taszczyliśmy ze sobą te koce? Co za dureń uparł się, żeby nas wyekwipować w koce? Ale właściwie czy to teraz ważne? Tamta sprawa już skończona. Skończona, załatwiona. Tak mawiał mój ojciec: „Skończone, załatwione”.
Zostawimy te rzeczy odchodząc — myślałem. — Miejscowym ludziom na pewno się przydadzą. Krótkofalówkę trzeba rozbić, oczywiście, ale reszta może zostać dla nich.
Sam byłem w tej izdebce. Panowała zupełna cisza i zobaczyłem, że drzwi są zamknięte. Mały żółty motylek plaskając wleciał przez otwarte okienko, rozmyślił się i wyleciał. Błękit nieba w kwadracie okienka był jasny, wyblakły od upału. W głowie mi tętniło i szumiało: język miałem zaschnięty, sztywny jak serce dzwonu. Lekko przekręciłem się na swym niskim łóżku i aż drgnąłem, taki ból przepiłował mi ramię. Pomiędzy łóżkiem i ścianą stały blaszanki, kufer skórzany i kilka worków pękatych od ryżu. Zapach tych worków z juty mocny, zatęchły przesycał gorące nieruchome powietrze i działał nasennie. Ale ja miałem już dosyć snu. Chciałem porozmawiać z księdzem Bassettem, wszystko zaplanować. Czas naglił…
Zawołałem księdza Bassetta i to wołanie zagrzechotało mi w czaszce jak kamyk w pustej jakiejś kuli. Szybko podniosłem rękę do czoła i zdumiałem się, stwierdzając, że mam na głowie bandaż. Dlaczego, do diabła? Ramię owszem — o tym wiedziałem. Ale głowa? Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy i co stało mi się w głowę.
— Proszę księdza! — zawołałem jeszcze raz. Język i wargi z trudem wypracowały te głoski. — Proszę księdza!
Cisza. Powiew zapachu jodyny z zabandażowanego ramienia. Może on jest na werandzie i nie słyszy. Odgarnąłem prześcieradło, żeby wstać i podejść do drzwi, i zobaczyłem, że na nogach poniżej kolan mam bandaże. Poza tym leżałem zupełnie nagi. Brzydka, kręta pręga znaczyła mi skórę od okolic pępka aż do lewej pachy, uda miałem napuchnięte, całe w krechy długich zadraśnięć, które tu i ówdzie zaschły w czarne strupy. Patrzyłem na to przez chwilę wstrząśnięty i zdumiony, po czym niezgrabnie zszedłem z łóżka. Gdy stanąłem, podłoga zakołysała mi się w oczach z boku na bok, a gdy chwiejnie ruszyłem do drzwi, w pokoju nagle zrobiło się ciemno, jak gdyby ktoś zamknął okienko w stropie. Drzwi znalazły się daleko, gdzieś o milę ode mnie; pokój kołował. Upadłem do tyłu, na łóżko i leżałem tam zdyszany, bezradny, czując pulsowanie krwi w ranie i smak żółci w ustach.
— Proszę księdza… Proszę księdza!
Szybko, coraz głośniej już stukały czyjeś kroki i raptownie drzwi się otworzyły.
— Kapitanie? — To była siostra Weronika, mglista, szeleszcząca, biała postać. — Co się dzieje?
— Ja… ja… — Chociaż zbierało mi się na wymioty, poczerwieniałem z zakłopotania zdając sobie sprawę ze swojej nagości i bezsilnie sięgnąłem ręką po skraj prześcieradła.
— Pan przedtem wołał?
— Tak. — Oczu nie otwierałem, gdy ona układała mnie wygodniej w łóżku. — Chciałem podejść do drzwi…
— Nie powinien pan…
— …żeby porozmawiać z księdzem Bassettem.
Ręce jej były chłodne, cudownie chłodne.
— Ksiądz teraz jest w kaplicy. Ja nie wystarczę?
— Dzisiaj jest środa, prawda?
— Chyba. Dawno pan nie śpi?
— Nie wiem. — Nawet najprostsze zdanie wymagało wiele wysiłku, tak trudno mi przychodziło wypowiadać słowa zrozumiale. — Nie orientuję się.
— No, niech pan poleży spokojnie parę minut, a ja przyniosę panu trochę wody. Napije się pan wody?
Tylko przytaknąłem niemo, ale oczu nadal nie otwierałem. Czułem pragnienie. Usłyszałem, że ona wyszła, i w biernym oczekiwaniu zacząłem przesuwać zaschniętym językiem po wargach. Jak głupio mieć zawrót głowy tylko dlatego, że się stanęło — idiotycznie jak diabli… Trzeba nad sobą zapanować, żeby tego nie było w drodze do wodospadu, trzeba tam jakoś dojść przecież. Chwała Bogu, to droga prawie przez cały czas w dół, a nie pod górę… Czułem, jak drżę cały pod prześcieradłem i jak pot przesącza mi się przez zarost na podbródku. Siostra Weronika już wracała; habit szeleścił cicho jak liście palmowe, gdy powieje wietrzyk.
— Proszę — rzekła. — Nie… niech pan nie próbuje usiąść. Niech pan tylko uniesie głowę.
Podsunęła mi rękę pod kark, gdy posłusznie starałem się unieść głowę i dotknąć ustami emaliowanego kubka.
— Dobra była? — spytała, gdy skończyłem pić.
— Świetna. — Po raz pierwszy teraz spojrzałem na nią. Zobaczyłem jej niebieskie oczy, jędrne uśmiechnięte usta w ramce białego przylegającego do owalu twarzy kornetu i nagle pojąłem, że ona jest młodsza, niż myślałem widząc ją wtedy przelotnie w blasku lampy, zanim wyruszyliśmy do mostu. — Czy już minęło południe?
— Tak. Jest parę minut po trzeciej.
— Kiedy ksiądz Bassett wróci? — Te słowa zagubiły mi się jakoś na podniebieniu znowu spieczonym jak przed wypiciem wody.
— Niedługo. — Siostra Weronika poprawiła poduszkę. — Tylko patrzeć.
— To pilna sprawa — usłyszałem swój głos.
— Niech pan powie mnie. Może…
— Chodzi o ten samolot… i wyjazd stąd. — Przebierając palcami długi czarny różaniec zwisający u jej boku, czekała, więc po krótkiej chwili wyjaśniłem: — Musimy się spieszyć. Dzisiaj to już ostatnia noc, bo potem przylecą dopiero za miesiąc, a do tego czasu przyjdą tu Japończycy.
— Dzisiaj ostatnia noc?
— Właśnie. — W głowie mi huczało. Podniosłem głos, żeby ten huk przekrzyczeć. — Bo dzisiaj środa. Potem już nie przylecą wcześniej niż za miesiąc… kiedy znów będzie pełnia księżyca.
A ona jak gdyby się wahała. Nie widziałem jej zbyt wyraźnie: zasnuły mi ją jakieś mgły pomarańczowe. Jej biały habit stał się popielaty. Drżałem od stóp do głowy. Wreszcie głosem dziwnie stłumionym powiedziała:
— Ale ten samolot odleciał, kapitanie…
— Przyleci z powrotem tej nocy. Dzisiaj środa.
— Niech pan się tym nie denerwuje — upomniała mnie łagodnie. — Musi pan wypoczywać.
Wypoczywać? Na to czas będzie później… w szpitalu. Jest szpital tuż przy Chowringhee w Kalkucie. Tam leżałem po odwrocie w zeszłym roku, może i tym razem tam mnie skierują. Ale jeszcze za wcześnie mówić o wypoczynku.
— Musimy stąd wyjść, kiedy tylko się ściemni — uparcie rozwijałem temat, usiłując koncentrować wzrok na jej twarzy. — To nasza ostatnia szansa.
Pochyliła się nade mną i zobaczyłem niepokój w jej oczach, fałdkę na czole między brwiami.
— Niech pan zechce zrozumieć, kapitanie, i przestanie się denerwować. Ten samolot odleciał.
Dźwignąłem się i oparłem na łokciu. Przecież ona nic nie rozumie. Oczywiście samolot odleciał. Pierwszy termin zabrania nas przypadł w poniedziałek, następny we wtorek, następny we środę. A potem przylecą po nas dopiero za miesiąc. Ściany znów huśtały się i rozpływały, czułem coraz większe mdłości. Głowę miałem jakąś nieswoja. Pragnąłem, żeby ksiądz Bassett w końcu przyszedł.
— Siostra słyszała ten samolot wczoraj w nocy?
— Nie.
— No, to w poniedziałek?
— Nie. — Klęczała teraz przy łóżku i trzymała swą chłodną dłoń na mojej ręce. — Proszę, niech pan się położy, proszę.
Opadłem na poduszkę. Zęby mi szczękały.
— Więc i w poniedziałek siostra nie słyszała?
— Nie — powtórzyła. Skąd ona wie, do diabła, że samolot odleciał? — To znaczy w ten poniedziałek nie. Bo… bo to było w zeszłym tygodniu.
Żołądek mi zlodowaciał. W zeszłym tygodniu? O Boże, czy ona zwariowała? Rozpaczliwie spróbowałem znowu dźwignąć się na łokciu, ale przytrzymała mnie.
— Przecież dzisiaj środa… Siostra sama powiedziała, że środa. I ksiądz Bassett powiedział. Gdzie jest ksiądz Bassett? Z nim chcę porozmawiać.
— Wkrótce wróci.
— Teraz… teraz… — zacząłem wrzeszczeć. — Muszę się z nim zobaczyć teraz. On wie o tym samolocie. Mówiłem mu.
Ale już napierała na mnie wielka czarna ściana przeszywana błyskawicami. W głowie mi huczało, jak gdybym dostał się w lawinę, i ledwie mogłem usłyszeć własny głos, gdy żądałem stanowczo, żeby siostra natychmiast przywołała księdza Bassetta.
Śniło mi się, że jestem z powrotem w Kalkucie w mieszkaniu Susan, która wkładając sukienkę śmieje się ze mnie — śmieje się, bo jej opowiedziałem, że w czasie naszej rozłąki mieszkałem u pewnego księdza i zakonnicy.
— Och, to naprawdę pyszny kawał, Johnny, kotku — powtarzała raz po raz Susan. — Kapitalnie. Jak wyglądała ta zakonnica?
I gdy ona tak ze mnie podkpiwa, wpadam nagle w gniew nie wiadomo dlaczego. Chyba nie inaczej gniewał mnie Dyson, gdyśmy wędrowali do mostu.
Niejednokrotnie ten sen się powtarza bez żadnej zmiany — Susan pod wentylatorem przy oknie wkłada sukienkę, potrząsa swymi rozpuszczonymi włosami i ze śmiechem pyta:
— Jak ona wygląda, kotku? Powiedzże mi. Jeżeli wszystko, co słyszałam o zakonnicach, jest prawdą, to rzeczywiście bardzo pochlebne dla mnie, że w ogóle stamtąd wróciłeś.
Były też inne sny, ale ten najbardziej żywy najwyraźniej pamiętałem.
Ze snami przeplatały się krótkie okresy jawy: świadomość jakiegoś ruchu w pokoju i tego, że ktoś podtrzymuje mi głowę, daje mi pić, zmienia bandaże. I z wolna, w miarę jak gorączka się wypalała, zaczęła w moje myśli przenikać przeszłość szeregiem jakichś wstecznych migawek, tak mnie chwilami poruszając, że płakałem bezsilnie na wspomnienie tamtych wydarzeń. Przez długi czas leżałem w otępieniu, z oczami przymkniętymi, jak gdybym w powiekach miał ołów i zanadto byłem wyczerpany, żeby powiedzieć bodaj słowo, gdy przychodzili do mnie ksiądz Bassett i zakonnica, tyle tylko, że poddawałem się biernie ich opiece. Smuga światła z okienka w stropie cicho się przesuwała: czasem gwiazdy migotały na tym maleńkim kwadraciku nieba, potem zanikały w szarości świtania, zanim nastawał upał następnego dnia. Jawa miała w sobie również coś ze snu, więc mijanie czasu, chociaż je zauważyłem, nic dla mnie nie oznaczało. Chwilami ataki dławiącego bólu pobudzały moją myśl, ale wtedy wyłaniała się przeszłość, i to były tortury. Jednakże dopiero w pewne popołudnie zacząłem nagle otwierając oczy myśleć logicznie i przypomniałem sobie tamte dni ucieczki z wąwozu, aż do momentu, gdy jak przez mgłę ujrzałem brodatą twarz księdza Bassetta pochyloną nade mną. Dotychczas pozostawały one luką, zaciemnioną całkowicie, jak gdybym w ogóle ich nie przeżywał. Teraz już je sobie przypominałem, usiłowałem wyliczyć, ile ich minęło, i po raz pierwszy od dawna nerwy na nowo poraził mi lęk. Wyłoniło się dręczące pytanie, co zrobią Japończycy.
Z wysiłkiem usiadłem w łóżku wołając gorączkowo, żeby przyszedł do mnie ksiądz Bassett. I raptem tknęła mnie myśl, że może Japończycy już tu szukali; że jakoś ksiądz Bassett może zdołał mnie ukrywać, dopóki nie odjechali. Ale widok krótkofalówki w kącie rozwiał to przypuszczenie, ledwie się sformułowało. Przybyliby przecież dosyć nieoczekiwanie i on by nie zdążył usunąć naszych rzeczy. A nawet gdyby zdążył, nie byłby przecież takim durniem, żeby to wszystko wnosić tu z powrotem, te sukinsyny mogą w każdej chwili wrócić, a ten sprzęt w kącie jest równie wyraźnym oskarżeniem jak obecność rannego oficera. Nie, najwidoczniej nie było ich tutaj — jeszcze nie, chociaż za Boga nie mogłem pojąć, dlaczego. Czasu mieli już chyba dosyć, by przetrząsnąć okolice co najmniej ze trzy razy. Ale co do tego, że oni wkrótce przybędą, nie żywiłem żadnych wątpliwości, i ta niezbita pewność wzmogła uczucie, że znajdę się w potrzasku, jeżeli pozostanę tu dłużej.
Drzwi skrzypnęły i otworzył je ksiądz Bassett. Prawienie czekałem, aż wejdzie.
— Japończycy nie byli, prawda? — zapytałem.
Potrząsnął głową.
— Nie. Ale czemu pan pyta o to?
Głos miał spokojny, więc w pewnym stopniu odzyskałem równowagę.
— Tak… tak się tylko zastanawiałem. Po prostu.
Przeciągle, badawczo przyjrzał mi się i usiadł w nogach łóżka.
— Jak pan się czuje?
— Nieźle — odpowiedziałem. — Mógłbym chyba czuć się gorzej.
— Doprawdy mógłby pan. Parę dni temu bardzo nas pana stan martwił. Bardzo. — Oczy mu zamigotały. — To dobrze, że następuje poprawa.
Gdy tak siedziałem, znów zaczęło mi się kręcić w głowie. Więc oparłem ją o poduszkę. Nasunąłem prześcieradło na pierś.
— Którego dziś mamy, proszę księdza?
— Dzień? Zaraz. — Umilkł na chwilę przeczesując palcami brodę. — Trzeci jest dzisiaj… chyba. To głupio, ja wiem, ale nigdy nie mogę sobie tych rzeczy uprzytomnić tak od razu.
— Trzeci?… Marzec?
— Tak. Zaraz spojrzę w kalendarz dla pewności. Dziś jest sobota, jeżeli to panu coś mówi.
Trzeci marca… jeszcze później, niż przypuszczałem. Zanim samolot znów przyleci, muszą minąć dwa tygodnie, a nawet więcej, bo ta ostateczna data ustalona na wszelki wypadek, gdyby nie dało się nas zabrać wcześniej, to dwudziesty marca. A więc siedemnaście dni czekania. Siedemnaście… a Japończycy mogą się pokazać w każdej chwili. Jedno nie ulega wątpliwości — nie powinienem zostać tutaj; im szybciej zacznie się działać, tym lepiej będzie dla nas wszystkich — myślałem. Planów nie miałem żadnych, ale wiedziałem, że muszę znaleźć jakieś wyjście, zamiast siedzieć zamknięty w tych czterech ścianach. Szałas w dżungli, powiedzmy, albo tam przy wodospadzie? Byłem zdumiony — ba, rozgniewany — tym, że oni nie podjęli żadnych absolutnie środków ostrożności.
— Ten samolot był chyba z dziesięć dni temu — mówił właśnie ksiądz Bassett. — Słyszeliśmy dwa razy noc po nocy.
— Powinien był przelecieć trzy razy.
— Może był trzy razy. Raz przelatywał bezpośrednio nad domem od strony doliny. Drugim razem krążył znacznie dalej, chociaż było go słychać. — Wzruszył ramionami. — Więc może przyleci i trzeci raz. Nie wiem. Myśmy wtedy już nie mieli nadziei, że wrócicie.
— Należało jednak usunąć tę krótkofalówkę i resztę tych rzeczy. — Wskazałem kąt. — Pozostawienie ich tutaj to było narażanie się na nieszczęście.
— Dostaniemy wiadomość zawczasu, jeśli nadejdą — powiedział ksiądz Bassett.
Dobrze przynajmniej, że wziął pod uwagę tę możliwość.
— Od ludzi ze wsi?
— Tak, mamy dużo przyjaciół.
— Na ile czasu przedtem?
— Na dwie, trzy godziny. W każdym razie to wystarczy.
— O moim przybyciu księdza nie uprzedzono?
— Nie…
— Więc jak ksiądz może liczyć na wiadomość o przybyciu Japończyków? Sześciu nas dostało się nad rzekę Nam Tung niepostrzeżenie, a potem ja stamtąd wróciłem tutaj. Czemuż by Japończycy nie mieli tu przybyć tak samo? — Oczy nasze się spotkały. Aż mnie podrywało wobec faktu, że on jest taki niedbały, tak dziecinnie ufny. — Skąd ksiądz wie, że już w tej chwili nie wchodzą na polanę?
Rozłożył ręce.
— Jeśli wchodzą w tej chwili, nic na to nie możemy poradzić. — O Boże, pomyślałem, co za nastawienie. — Ale jak mówię panu, przypuszczam, że zostaniemy uprzedzeni w porę… jeśli w ogóle oni tu się zjawią.
— Zjawią się na pewno.
— Możliwe. Stuprocentowej pewności jednak nie ma. Te górskie szlaki są niezmierzone i przecież wasz oddział mógł mieć bazę wszędzie. Dlaczego mieliby zakładać, że właśnie w Sampralam, a nie gdzie indziej?
— Niech ksiądz posłucha — powiedziałem. — Ja wiem, że tu trafią. Barnaba im powiedział.
— Barnaba?
— Tak, wtedy gdy oni… — Nagle sobie uprzytomniłem, że ksiądz Bassett nie wie nic o tym, co się stało. — Przykro mi… zapomniałem, że ksiądz nie słyszał.
Pochylił się ku mnie. Miał na łokciu łatę z granatowego materiału, której przedtem nie zauważyłem.
— Zabili go?
— Tak, proszę księdza.
Nastąpiło milczenie. Ksiądz Bassett patrzył gdzieś poprzez mnie.
— Więc jak mógł im powiedzieć o Sampralam?
— Schwytali go. — Nie chciałem wdawać się w szczegóły, nie chciałem myśleć o tym znowu, ale on tak patrzył, że po prostu musiałem mówić dalej: — Wypytywali go, proszę księdza. Na pewno wyciągnęli od niego informacje.
— A potem go zabili… po przesłuchaniu?
— Tak.
Wstał zapatrzony w okienko. Widziałem jak grdyka mu się przesuwa. W końcu rzekł głosem trochę drżącym:
— Myślałem, że on chyba nie żyje, ale pan o nim nie mówił. Mówił pan o innych, ale o nim nie.
— Mówiłem o nich?
— Tak. Kilka razy. Był pan w malignie, oczywiście, więc nie chcieliśmy pana męczyć pytaniami o tego chłopca.
— Więc o moście ksiądz wie?… i o Dysonie, i o tych Karenach?
Przytaknął.
— Przykro mi z powodu Barnaby. — Zabrzmiało to żałośnie ubogo. — Spisał się wspaniale, wręcz wspaniale. Nigdy byśmy tam nie doszli bez niego.
— Zastrzelili go?
— Nie.
Czekał, żebym powiedział, więc mu powiedziałem — bardzo zwięźle, bo gdybym się nad tym rozwodził, zacząłbym sobie przypominać to zbyt wyraźnie. Milczał przez chwilę, po czym odwrócił się do mnie i spojrzał mi w oczy.
— I pan sądzi, że on im udzielił informacji?
— Tak… nie winię go, ale tak sądzę.
— Moim zadaniem, pan się myli, kapitanie Strachan. Na to był on zbyt… lojalny, zbyt świadomy tego, co by ta informacja za sobą pociągnęła.
Pewność księdza Bassetta zirytowała mnie. Współczułem mu, bo wiedziałem, czym jest dla niego śmierć Barnaby, ale taka naiwna wiara w niezłomną lojalność siedemnastoletniego chłopca mogłaby przecież łatwo ściągnąć niebezpieczeństwo na nas wszystkich troje.
— Dobrze księdzu tak mówić — rzekłem gniewnie — ale ksiądz nie widział, co oni z nim robili. Dziewięćdziesiąt dziewięć osób na sto próbowałoby w takiej sytuacji ocalić własną skórę… Czemuż by i Barnaba nie miał tak postąpić? Dosyć trudno być lojalnym, czy jak to tam ksiądz nazywa, kiedy się jest katowanym prawdopodobnie przez całe godziny, a potem jeszcze ma się szablę na karku. — Zimny pot mnie zalewał. — Nie należy spodziewać się od ludzi za wiele. Ja wiem, jak było w tamten poranek… — Wszystko to już wracało: długie białe serpentyny mgły wijące się powoli w słonecznym blasku, przysłaniające Japończyków ustawionych w kwadrat otwarty z jednego boku; grupka oficerów i podoficerów w zielonych mundurach pośrodku; ci dwaj, którzy trzymają Barnabę, rzucają go na ziemię i pchają; i błysk słońca na szabli, gdy ten oficer wyciąga ją z pochwy. — A on był ranny w dodatku. Zostawiliśmy go przy zwalonym drzewie, kiedyśmy podchodzili bliżej do mostu, i tam właśnie upadł pocisk z moździerza. Ranny był chyba w nogi, bo nie mógł stać, kiedy go przesłuchiwali. Musieli go trzymać, żeby się nie osunął.
Przerwałem nagle i przymknąłem oczy, rozpaczliwie usiłując nie widzieć tej sceny, nie pamiętać. Ramię bolało mnie piekielnie i trząsłem się, jakbym znowu miał gorączkę. Usłyszałem szuranie trepów księdza Bassetta podchodzącego do łóżka. Poczułem jego dłoń na mojej ręce.
— Przepraszam, bardzo przepraszam. Nie chciałem pana zdenerwować. Ale oni go przecież zabili, prawda? Nie zrobiliby tego, gdyby im powiedział…
Przetoczyłem głowę z boku na bok na poduszce.
— Zabili go, bo lubią zabijać. Gardzą jeńcami… Powiedział, jestem tego pewny.
— No, na razie nie mówmy już o tym, dobrze? Poproszę siostrę Weronikę, żeby tu przyszła i zajęła się panem. Ona jest pana pielęgniarką. Jutro, kiedy będzie pan bardziej wypoczęty, będziemy mogli zadecydować, co zrobimy.
— Jutro może być za późno — protestowałem gorączkowo. — O to mi właśnie chodzi.
— Teraz nie możemy podejmować żadnych decyzji — odparł łagodnie. — Już nie pora. Wkrótce słońce zajdzie.
Po jego tonie poznałem, że nie dał się przekonać i jutro też stanowiska nie zmieni. Proponuje dyplomatycznie odłożenie tej rozmowy do jutra, tylko po to, by mnie uspokoić. Gdy szedł do drzwi, byłem pełen litości dla samego siebie i zarazem wściekle rozjątrzony jego tępym uporem.
W drzwiach odwrócił się i uśmiechnął pokrzepiająco.
— Niech pan się stara nie denerwować. Jest pan tutaj od dwóch tygodni mniej więcej. Jeśli Barnaba rzeczywiście powiedział Japończykom, to jakoś bardzo dużo czasu im potrzeba, żeby to wykorzystać.
* * *
Tej nocy miałem więcej snów. Kilkakrotnie budził mnie mój bełkot i stwierdzałem, że rzucam się pod skłębionym prześcieradłem, pot spływa ze mnie, jak gdyby wysiłek, żeby uciec przed okropnościami, które widziałem we śnie, był fizyczny. Wszystko to, co mnie przejmowało strachem, wracało raz po raz z diabelską uporczywością, i jakikolwiek był ów koszmar, zawsze roiło się w nim od pijawek. Cudacznie zniekształcone, większe niż prawdziwe pijawki, z wyłupiastymi, fosforyzującymi oczami, wyginały się i ślizgały ku mnie dziesiątkami tysięcy, i gdy je odtrącałem i zadeptywałem, ziemia tryskała krwią i słyszałem chlupot, z którym brodząc w tej krwi gonili mnie Japończycy. Nad ranem doszedłem już do takiego stanu, że nie odważałem się zamykać oczu; ale wpatrzony w okienko w stropie, po pewnym czasie usnąłem znowu. Wtedy siedziałem w samolocie na ześlizgu, gotów już do skoku ze spadochronem Maunga Daw, świadom, że spadochron się nie otworzy i zaraz będę leżał na ziemi martwy, pogruchotany tak jak on. Z trwogą odwróciłem się, ale zobaczyłem w samolocie pełno pijawek i ten kikut, głowę Dysona, oblepiony pijawkami, gdy sierżant zmieniał się nagle w japońskiego oficera z szablą w podniesionej ręce…
Echo mojego krzyku odbiło się od ściany. Usiadłem w łóżku dysząc i drżąc… i załkałem z uczuciem bezbrzeżnej ulgi, bo pojąłem w tej lepkiej ciemności, że tamto mi się tylko śniło. Gdzieś zastukały trepy, po chwili już coraz bliższe. Zobaczyłem żółtą plamę światła pod drzwiami, ciemność zawirowała, nabrała niewyraźnych kształtów. I drzwi się otworzyły, zawiasy skrzypnęły. Przysłoniłem oczy przed blaskiem latarki elektrycznej.
— Boli pana to ramię?
— Nie — potrząsnąłem głową. — Nie, siostro.
— Więc co panu dolega?
— Nic — odrzekłem ochryple, zbyt bliski jeszcze tego koszmaru, żeby o nim mówić.
— Ale pan wołał… — Siostra Weronika przeszła przez pokój i stanęła przy łóżku. Cichym pstryknięciem zgasiła latarkę. — Miał pan jakieś sny?
— Chyba tak. — Teraz, gdy ona była ze mną, zacząłem rozumować Prawie normalnie. — Która jest godzina?
— Czwarta. Przynieść panu coś co picia?
— Nie, dziękuję.
— To dla mnie żadna fatyga.
— Nie, naprawdę. — Duma nie pozwalała mi poprosić o to, czego chciałem najbardziej. Tylko dziecko miałoby prawo ubłagać ją, żeby została w tym pokoju aż do świtania. — Gdzie mój zegarek, siostro?
— Pana zegarek? Myślę, że tutaj z innymi pańskimi rzeczami. Podać go panu?
— Proszę. — Latarka pstryknęła i oświetliła kąt. Siostra Weronika była cieniem na tle tego światła. — I mój pistolet. Bo pistolet tam jest, siostro?
— Jest. Naprawdę pan go chce teraz?
— Tak — odpowiedziałem.
Wróciła. Usłyszałem, jak ona nakręca zegarek, poczułem, jak zakłada mi go na prawą rękę. Roześmiała się cicho.
— Mam nadzieję, że nie założyłam go panu na odwrót.
— Nie — powiedziałem podnosząc rękę i patrząc na mglistą zieleń cyferblatu. — Doskonale.
— Gdzie mam położyć pistolet?
— Sam go położę. — Pomyślałem o tej ciemności, gdy ona odejdzie. — Dziękuję.
Przez chwilę panowało milczenie.
— No — rzekła w końcu — jeżeli już nic nie mogę dla pana zrobić…
— Nic. Jeszcze raz bardzo siostrze dziękuję. Śniły mi się koszmarne rzeczy… po prostu. — Prześcieradło pod plecami, gdy się położyłem na wznak, było chłodne. — Przepraszam, że siostrę tak fatygowałem.
— Co do pistoletu — zaczęła i zawahała się. — Ja…
— Proszę się nie obawiać. — Nagle zrozumiałem, co jej przyszło na myśl, i ogarnął mnie wstyd. — To tylko dlatego, że… — Ale nie mogłem się zdobyć na to, żeby jej powiedzieć, tak samo, jak nie mógłbym poprosić, żeby została przy mnie. Nie dokończyłem więc zdania. Kulawo tylko dodałem: — Dobranoc, siostro.
* * *
Gdy siostra Weronika przyszła, żeby zmienić mi opatrunek, spodziewałem się, że ona jakoś wspomni o tym nocnym incydencie. Ale nie wspomniała, i byłem jej za to wdzięczny.
Przemywała i bandażowała mi ramię co najmniej kilkanaście razy, dotychczas jednak bez mojego świadomego współudziału. Teraz nagle uprzytomniłem sobie do głębi fakt, że ona mnie dotyka i że luźne fałdy jej habitu, gdy stoi pochylona nad łóżkiem, ocierają mi się o pierś. I robią to przecież wielokrotnie, odkąd zemdlałem w jej objęciach na polanie. Żenował mnie ten fakt coraz bardziej, bo pomimo jej widocznej sprawności, trudno mi było ustosunkować się do niej jak do pielęgniarki. Delikatność jej rąk i nie ukrywane współczucie o oczach stanowiły wyraźny kontrast z rześką bezwzględnością przyziemnych istot, które biegają po salach szpitali wojskowych. Upokorzenie, jakiego można z racji ich opieki doznawać, człowiek znosi spokojnie, ponieważ one — jako poszczególne osoby — po prostu nie istnieją. Funkcjonują jako część maszyny przepuszczającej przez siebie nieskończony nawał ciał ludzkich, mającej leczyć je, łatać i wyrzucić możliwie jak najszybciej, żeby zrobić miejsce dla następnych. Nigdy nie ma czasu na to, by nawiązać z tymi pielęgniarkami jakąś łączność osobistą, natomiast jeśli chodzi o siostrę Weronikę, moja całkowita zależność od niej i niepewność jutra już spowodowały, że wydawała mi się nie taka obca, jak niewątpliwie by w innych okolicznościach była. Leżąc i czując jej ciepły oddech na mojej twarzy zdziwiłem się stropiony, gdy sobie uświadomiłem, że jakąś cząstką umysłu wybiegam poza porównywanie jej z pielęgniarkami ze szpitali w bazie i zaczynam myśleć o niej w skojarzeniach z Susan.
— Co z tą raną? — zapytałem, gdy zdjęła bandaże.
— Jak na te warunki goi się ładnie.
Wykręciłem szyję, żeby zobaczyć. To jednak ładne nie było. Barwę miało nie do opisania, aż nie zdołałem ukryć niepokoju.
— Co to znaczy: „Jak na te warunki”?
— Panu trzeba staranniejszego leczenia, niż jest możliwe tutaj. Jodyna i ciepła woda zawsze robią dobrze, ale istnieje granica ich skuteczności. — Uśmiechnęła się. — Powinien pan leżeć w szpitalu należycie odżywiany i kurowany.
Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, w jak niebezpiecznej jesteśmy sytuacji. Przez cały czas to widziałem, ale jakoś mgliście. Gdyby jej w pokoju nie było, nie myślałbym o niczym innym.
— Co by się stało, gdyby Japończycy przyszli tu niespodziewanie? — Spróbowałem ją wybadać. — Co by siostra powiedziała o mojej wyprowadzce stąd?
Wzruszyła ramionami.
— Gdyby przyszli, musielibyśmy szybko coś zadecydować. Ale na razie ważne jest, żeby pan się nie ruszał z miejsca.
— Ksiądz Bassett mówi, że zostaniemy uprzedzeni. Myśli siostra, że to prawdopodobne?
Zakładała mi świeży bandaż.
— Jeżeli ksiądz tak mówi, na pewno ma rację.
— Dlaczego siostra tak uważa?
Starannie wpięła w bandaż agrafkę. Miałem wrażenie, że ona nie przywiązuje zbyt wiele wagi do żadnej mojej wypowiedzi. Równie dobrze moglibyśmy teraz być w jakiejś klinice prywatnej w Indiach środkowych, tak była pochłonięta zakładaniem opatrunku. Jej roztargnienie tylko powiększyło mój niepokój.
— No — powiedziała — teraz obejrzymy pana czoło.
— Dlaczego siostra uważa, że ksiądz Bassett ma rację? — powtórzyłem pytanie.
Po raz drugi wzruszyła ramionami.
— Dlaczego pan uważa, że on nie ma racji?
— Dlatego, że… — zacząłem i urwałem. Po cóż wszystko roztrząsać na nowo? Niech tylko ona skończy te zajęcia przy mnie, to porozmawiam z księdzem Bassettem. To właśnie jego muszę przekonać. Nawet jeżeli rzeczywiście ktoś go uprzedzi, powinniśmy zawczasu ustalić plan działania: przygotować kryjówkę, zapasy, mieć pod ręką konieczne rzeczy gotowe do przeniesienia. Samobójczym szaleństwem byłoby odkładać to wszystko na ostatnią chwilę.
— Jest poprawa — rzekła z uznaniem zdejmując mi kwadracik płótna opatrunkowego z głowy — znaczna poprawa.
Zastanowiłem się tępo, ile ksiądz Bassett jej powiedział — czy, na przykład, ona wie, jak Barnaba umarł. Przez chwilę chciałem ją zapytać, ale się rozmyśliłem. Nic by to nie dało, tak samo jak nic nie dał trud wydobycia od niej czegokolwiek na temat Japończyków, zrezygnowałem więc i dalsze pytania odłożyłem do rozmowy z księdzem.
Upał i duchota panowały coraz większe. Blask słońca padał płaskim prostokątem na wewnętrzną ścianę; zapach worków jutowych przesycał powietrze zastałą stęchlizną. Mała zielonobrunatna j szczurka wyciągnęła się poziomo nad drzwiami i długim zakręconym językiem szybko sięgała po jakiegoś owada.
— Czy mógłbym dostać wody?
— Tak, oczywiście. Teraz się pan napije?
— Nie. Kiedy siostra skończy.
— To już niedługo. — Wyprostowała się, przy czym zachrobotały paciorki jej różańca. — Niech pan stara się nie dotykać tego strupka na czole. Plastra nie mamy, a bandaż chyba już jest zbyteczny.
— Dobrze.
— Teraz chcę jeszcze zobaczyć pana nogi.
— Co z nimi jest?
— Owrzodzone od mułu. Nie ma się czym przejmować, ale trochę czasu minie, zanim się wygoją.
Ściągnęła prześcieradło, podetkane skrajem pod materac i narzuciła mi je na tułów. Zawstydziłem się, znów bardzo skrępowany: że też ona mnie widzi takiego.
— Gdzie moje ubranie, siostro?
Z uśmiechem odrzekła:
— Spaliliśmy je. Wszystko było brudne i w strzępach. Obawiam się, że zostały panu tylko buty. Ale teraz, kiedy pan to już bierze pod uwagę, myślę, że będzie pan chciał coś pożyczyć od księdza Bassetta.
— Raczej nie mogę pozostawać już do końca życia w takim stanie, no nie? — odpowiedziałem z uśmiechem; i jeśli odczytałem w jej szybkim spojrzeniu coś więcej, niż miałem prawo odczytać, to tylko dlatego, że z jakiejś przyczyny nagle pomyślałem o Susan: co Susan by powiedziała, gdyby zobaczyła teraz moje ciało.
Siostra Weronika już miała wyjść, gdy dał się słyszeć samolot. Nadlatywał nisko od południa wzdłuż linii wzgórz i coraz głośniejszy jego warkot sprawił, że oboje raptem znieruchomieliśmy. Oparty na łokciu, z ustami rozchylonymi, patrząc, ale nie widząc, przez chwilę nie mogłem zebrać myśli. Dudnienie silników wstrząsało powietrzem, a zakonnica stała sztywno przy drzwiach, głowę miała podniesioną i wodziła oczami po stropie jak gdyby za samym sercem tych odgłosów.
Odzyskałem mowę.
— Prędzej! Prędzej! — wrzasnąłem. — Niech siostra zobaczy, czyj to!
Po sekundzie wahania wybiegła. Jaszczurka znad drzwi śmignęła dla pewności w najdalszy kąt.
— Prędzej! — wołałem, ale mój głos zagłuszało dudnienie. Okienko w stropie, gdy cień po nim przemknął, jak gdyby zamrugało. Hałas wzmógł się do maksimum, po czym zaczął stopniowo cichnąć. Samolot chyba zakręcał na wschód, ale w uszach rozbrzmiewało mi jeszcze dudnienie, z jakim przeleciał nad misją, więc nie bardzo się orientowałem. Wstrzymałem oddech wykrzywiając twarz z wysiłku, żeby dosłyszeć lepiej, ale ten odgłos dolatywał już tylko jak turkot dalekiego pociągu w cichą noc. Może po minucie tak samo ni stąd, ni zowąd, jak przedtem się rozległ, ucichł zupełnie.
Dłonie miałem spocone, wilgotne i serce waliło mi opętańczo, gdy czekałem, żeby siostra Weronika wróciła. Spodziewałem się, że przybiegnie natychmiast, a jej nie było i nie było, więc zawołałem ją nie bacząc, że mógłbym ściągnąć niebezpieczeństwo, gdyby ktoś właśnie przechodził w pobliżu. Po chwili, która wydawała mi się wiecznością, zastukały jej trepy na werandzie. Zaczęła mówić, zanim przebiegła przez pokój do moich drzwi.
— Spóźniłam się. — Brakło jej tchu z podniecenia. — Odleciał. Nie zdążyłam zobaczyć. Ale ksiądz Bassett go widział z polany.
Podeszła na bok, gdy w drzwiach stanął ksiądz, ocierając twarz chustką do nosa.
— O mało dachu nie strącił, tak nisko leciał — powiedział. — Wracałem ze wsi…
— Widział ksiądz znaki?
— Znaki?
— Na skrzydłach… na ogonie.
Potrząsnął głową.
— Nie. Byłem akurat na środku polany. — Ostatni raz przejechał chustką po twarzy. — Ale to nasz, z pewnością — mówił ufnie dalej. — Przypuszczam, że pana szukają.
Miałem nadzieję, że on przedstawi mi na to dowód, ale nie mógł tego udowodnić niczym — niczym, co by uśmierzyło obawę, która mnie ogarnęła, ledwie usłyszałem ten samolot.
— Tak nisko i z taką szybkością? — zaszydziłem, przerażony naiwnością księdza Bassetta. — W żadnym razie, proszę księdza. Gdyby to był nasz, krążyłby… pokazywałby się nam trochę dłużej.
— Może jeszcze wróci.
— Na pewno nie — powiedziałem stanowczo.
Ale on już prosił siostrę Weronikę, żeby czekała na werandzie, bo może ten samolot będzie przelatywał. Nie wtrąciłem się. Uznałem, że nawet lepiej porozmawiać teraz z księdzem bez niej. Po jej odejściu ksiądz podszedł i usiadł w nogach łóżka. Twarz miał szarą i pofałdowaną.
— Nic nie wiadomo — wyjaśnił. — Przecież mógłby tu nadlecieć jeszcze raz… Czy może pan uważa, że to było przypadkowe?
— Wprost przeciwnie. Uważam, że to samolot japoński i że krążył w konkretnym celu.
Rozwarł oczy szeroko.
— W jakim celu?
— Żeby sprawdzić. Dokonać wizji lokalnej. Zobaczyć, czy ksiądz tu jeszcze jest.
— Ja? — Roześmiał się. — To śmieszne. Przecież oni wiedzą, że tu jestem.
— Teraz wiedzą, ale od tylu miesięcy ksiądz nie miał żadnych kontaktów z nimi. Oni tylko patrzyli, czy dom jest zamieszkany… sądząc po takich rzeczach jak pranie na sznurze, dym… Mieli szczęście i zobaczyli księdza osobiście, więc nie potrzebują już wracać i sprawdzać powtórnie.
— Mówi pan to z wielkim przekonaniem — rzekł po chwili.
Bo tak jest — pomyślałem. — Mam wyrobione pojęcie o tym, co się dzieje. Oni zarzucają sieć coraz dalej, poszukiwanie w wioskach w pobliżu mostu nie dało rezultatu, więc zapuszczają się teraz na dalsze tereny. Kiedy tylko ten samolot powróci z meldunkiem do bazy, wyślą patrol w tę stronę…
Powiedziałem to księdzu Bassettowi z pewnością tym większą, że utwierdzał ją lęk.
— Nie wydaje mi się to takie proste — odpowiedział ksiądz Bassett. — Myślę, że pan wyciąga wnioski trochę za pochopnie. To mógł być równie dobrze samolot RAF-u.
Bezsilnie walnąłem pięścią w łóżko.
— Nie, nie mógł być, proszę księdza. W RAF-ie nie ma takich durniów, którzy by bez potrzeby kierowali uwagę Japończyków na ten właśnie obszar… W żadnym razie teraz, kiedy samolot ma po nas przylecieć za dwa tygodnie.
— Czemuż by więc to nie miał być jakiś zabłąkany bombowiec?
Nie chciałem o tym słyszeć.
— Mówię księdzu, że to był samolot japoński. Oni prawdopodobnie mają z powodu Wingate'a ręce pełne roboty i szkoda im wysyłać żołnierzy na patrole trwające długo, a mogące nie dać żadnych rezultatów. I dopiero teraz, kiedy już się upewnili, że ksiądz jeszcze jest tutaj, uznają, że warto zajrzeć do Sampralam.
— Kto to jest Wingate? — zapytał.
Pokrótce opowiedziałem mu o generale Wingate. O Czinditach wiedziałem niewiele — znacznie mniej, niż zapewne wiedzieli już o nich sami Japończycy — a zresztą i tak zdawałem sobie sprawę, że zachowanie tajemnicy wojskowej nie ma w tym wypadku znaczenia, bylebym tylko zdołał księdza Bassetta przekonać.
— Czy ksiądz nie rozumie? — ciągnąłem. — Przecież można z tego wnosić, że tu gdzieś w okolicy jest patrol japoński, który utrzymuje z tym samolotem łączność radiową. Czasu może już nie mamy dużo.
Patrzył na mnie.
— Jeżeli pan się nie myli, to cała pańska teoria na temat Barnaby raczej bierze w łeb, prawda?
W duchu aż kipiałem rozgniewany.
— Możliwe — ustąpiłem.
— Bo nie może być jednocześnie i tak, i tak.
— Czy to ma znaczenie? Mnie chodzi tylko o nasze bezpieczeństwo… Wariactwem jest pozostawać tutaj. Wariactwem. — Potworna była dla mnie jego ślepota. — Po co rozdzielać włos na części? Oni tu przyjdą… wcześniej czy później przyjdą. Na pewno nie pogodzili się tak łatwo z utratą mostu na rzece Nam Tung.
— Wobec tego, co właściwie należałoby, pana zdaniem, zrobić? — zapytał w końcu ksiądz Bassett.
— Wynieść się stąd. Wynieść się stąd zaraz, kiedy tylko będziemy mogli… Dziś po południu nawet. Im wczesnej tym lepiej. Ukryć się gdzieś na trasie pomiędzy tym wzgórzem a wodospadem. — Wskazałem ruchem głowy worki z juty. — Zapasów ma ksiądz dosyć.
— Uważam, że nasze szanse przetrwania byłyby znikome.
— Jeżeli zostanę tutaj, będą żadne.
— Wciąż mi pan to powtarza. — Już brzmiała w jego głosie chyba zjadliwość.
— A jakie jest inne wyjście? — zapytałem.
— Nie ma innego, o ile ja się orientuję. — Ksiądz Bassett wstał. — Wybór zależy wyłącznie od pana. Ale muszę pana ostrzec… jeżeli pan odejdzie, odejdzie pan sam. To pan rozumie, oczywiście.
— Sam?
— Kiedy pan tu przyszedł po raz pierwszy, kapitanie Strachan, poinformowałem pana, że bez względu na skutki waszych odwiedzin ja w żadnym razie Sampralam nie opuszczę.
— Tak, ale to było przed…
— Nie stało się nic, co by zmieniło moją decyzję. Nic takiego nie mogłoby się stać.
Słuchałem tego pełen niedowierzania.
— Ksiądz chyba zwariował?
Wzruszył ramionami.
— Jeżeli chce pan odejść, ja pana nie zatrzymuję. Udzieliliśmy panu wszelkiej pomocy, jakiej mogliśmy udzielić… Tylko po prostu nie doradzam panu tego i koniec.
Patrzyliśmy na siebie. Milczenie ciągnęło się w nieskończoność. Z chaosu skłębionych myśli wyłowiłem tylko jedną jedyną odpowiedź.
— Ksiądz żartuje — usłyszałem własny głos.
— Daleki jestem od żartów. Praca moja jest tutaj wśród tych ludzi. Pozostawienie ich teraz na pastwę losu byłoby czynem haniebnym. Co do pana… to już inna sprawa, zupełnie inna sprawa. Pan tu przybył z określonym zadaniem, które pan wykonał, nic więc dziwnego, że pan stara się stąd wydostać. Ja ze swej strony sądzę, że niebezpieczeństwo jest mniejsze, niż się panu zdaje… ale to tak na marginesie. Czas dopiero wykaże, który z nas miał rację.
— Więc ksiądz proponuje, żebym nastawiał karku tylko po to, by zobaczyć, czy ksiądz, czy ja? — Chyba w owej chwili nienawidziłem go.
— Ależ co znowu! Pan jest wolny, ma pan pełną swobodę działania. Ja twierdzę jedynie, że gdyby pan miał czekać… ile to jeszcze?… dwa tygodnie czy dłużej w dżungli, prawie na pewno pan by tam umarł. — Ruszył ku drzwiom. — Tutaj przynajmniej możemy opiekować się panem, dopóki pański samolot nie przyleci.
Zagubiony w głuszy gorączkowego lęku i bezsilności nie panowałem już nad swoim językiem:
— Dziękować księdzu nie mam za co! — warknąłem.
— Dobrze. — Zawahał się, po czym z twarzą rozedrganą zrobił jeszcze jeden krok do drzwi. — Ale pozwolę sobie jedną rzecz dodać… i to tylko dlatego, że pan najwidoczniej sam nie potrafi jej zrozumieć. Ani u mnie, ani u siostry Weroniki nie zasięgano rady w sprawie waszego przybycia tutaj. Przybyliście bez zaproszenia, a jednak zrobiliśmy wszystko, cośmy mogli, żeby wam pomóc tak, jak gotowi jesteśmy pomagać panu teraz. Przecież dla nas lepiej, gdyby pan odszedł… W wypadku śledztwa Japończyków najłatwiej byłoby nam się wypierać, powiedzieć, że nic nie wiemy o panu. A jednak… dla pana dobra… proszę, żeby pan został.
Szybko wyszedł z pokoju. Po drodze zawołał do siostry Weroniki na werandzie:
— Może by siostra tu przyszła. Zdaje się, że kapitan Strachan potrzebuje opieki siostry. On… on teraz nie jest sobą.
Niezdolny byłem od odczuwania wstydu. Gdy siostra Weronika podeszła do łóżka, chwyciłem ją za rękaw.
— Siostra wie, co ksiądz powiedział?
— Tak, słyszałam.
— Siostra w to wierzy?
— W co wierzę?
— W to, że będziemy bezpieczni, jeżeli zostanę tutaj?
Położyła mi rękę na czole.
— Ksiądz Bassett niezupełnie tak powiedział. Wykazywał po prostu, że…
— Ale on nie chce stąd odejść — przerwałem jej rozgorączkowany. — Jest uparty jak muł. Ani rusz nie mogę mu wytłumaczyć…
— Myślę, że ksiądz wie, co robi — rzekła spokojnie siostra Weronika.
— Ze sobą, owszem. Jeżeli pragnie zostać męczennikiem, ja go nie powstrzymuję. Ale co z siostrą? Czy on może wymagać, żeby siostra została? To nie miejsce dla siostry, tak samo jak nie miejsce dla mnie. — Gdyby tylko ona zgodziła się pójść ze mną, wszystko byłoby w porządku. Sam nie dałbym sobie rady, natomiast pod jej opieką przecież bym przetrwał w jakiejś kryjówce przy wodospadzie, a potem odlecielibyśmy razem tym samolotem. — Czy siostra sobie wyobraża, co zrobią Japończycy, jeżeli tu wejdą? Czy siostra wie, co się stało z Barnabą? Ksiądz Bassett liczy na to, że zostaniemy uprzedzeni, ale żadnego uprzedzenia nie będzie… nie będzie. Zanim się obejrzymy, oni wejdą tu, na polanę.
2
W ciągu następnych kilku dni i nocy nie opuszczał mnie lęk, chwilami przyczajony, poruszający się podejrzliwie na szmery i dźwięk głosów w domu bądź przed domem, chwilami, gdy nawet cisza nabierała jakiegoś okropnego znaczenia, rozszalały jak fala powodzi, grożący zatopieniem mojego rozsądku.
Rzadko w tym okresie widywałem księdza Bassetta. Od czasu do czasu otwierał drzwi i ze zmęczonym uśmiechem pytał, jak się czuję i czy czegoś mi nie potrzeba. Ale nie byliśmy wobec siebie swobodni i nigdy nie zostawał dłużej niż parę minut. Nieraz w momentach największego zdenerwowania, gdy widok krótkofalówki i innych rzeczy w kącie przypominał mi, że on zbył moje argumenty tak, jakby uważał je za atak histerii, prawie chciałem usłyszeć wiadomość o zbliżaniu się Japończyków po to, by zobaczyć, jak ten jego spokój pryska i jak moje złe przeczucia znajdują potwierdzenie na tyle, że mógłbym odzyskać bodaj trochę szacunku dla samego siebie. Ale takiej wiadomości nie było. Godzina następowała po godzinie; nocą ich mijanie raz po raz sprawdzałem na zegarku, w dzień odmierzała je powoli wahadłowo się przesuwając ukośna smuga słońca z okienka w stropie.
Drzwi były zamknięte stale na wypadek, gdyby ktoś ze wsi wszedł do domu, żeby porozmawiać z księdzem bądź z zakonnicą, i to zamknięcie tylko potęgowało we mnie uczucie, że jestem uwięziony. Ten pokój stał się celą i jak więzień wytężałem słuch, gdy doleciał bodaj najcichszy odgłos życia za ścianą. Nagłe kaskady ptasich trelów, drwiący chichot dalekich małp, lekki szelest liści na drzewach w opieszałym podmuchu wietrzyka — wszystko przyciągało moją uwagę. Głosy ludzkie sprawiały, że siadałem, przechylając głowę, tętno miałem przyspieszone. Przez cały dzień wdzierały się te głosy w upalną ciszę: szybkie miarowe trajkotanie krajowców, którzy przechodzili przez polanę, ciche ich szepty do księdza Bassetta na werandzie, nucenie zakonnicy przy pracach domowych… kiedyś nawet wyrwał mnie raptownie z popołudniowej drzemki wybuch rubasznego śmiechu w sąsiednim pokoju. Tylko jeden głos nie wywoływał we mnie lęku — słabe podśpiewywanie księdza odprawiającego mszę co dzień rano, gdzieś w drugim końcu domu. Często budziłem się, ledwie słońce wzeszło i gdy wskazówki mojego zegarka zbliżały się do godziny siódmej, dolatywały mnie modlitwy. Leżałem niewyspany, rozdrażniony i słuchałem niezrozumiałych jednostajnych intonacji z dziwną zawiścią myśląc o tym, że ksiądz Bassett i zakonnica mają swoją wiarę, której ja ani nie wyznaję, ani nie pojmuję.
Co wieczór po zachodzie słońca siostra Weronika pomagała mi zejść do ciepłego źródła na skraju wschodniego zbocza pagórka. Krzaki nad źródłem zostały częściowo tak wycięte, że tworzyły coś w rodzaju podkowy o szerokości dziesięciu stóp i długości dwudziestu, i w tym miejscu, niewidocznym z polany, mogłem siedzieć w ciepłej rozwirowanej wodzie przez kilka minut zażywając kąpieli, gdy zakonnica czekała w mrokach w pobliżu. Pożyczała od księdza Bassetta spory ręcznik, którym owiązywałem się w pasie, i w takim to stroju schodziłem niezdarnie po schodkach na tyłach domu i dalej nad tę wodę, gdzie jak w lustrze już błyskały pierwsze gwiazdy. Zawsze brałem ze sobą pistolet wetknięty za temblak na wciąż jeszcze bezwładnej ręce, więc nawet w czasie kąpieli miałem broń. Nie obchodziło mnie, czy siostra Weronika wie o tym, czy nie. Nadal czułem się bardzo niepewnie i bez pistoletu byłoby mi jeszcze bardziej nieswojo.
W pewien wieczór — chyba ósmego albo dziewiątego marca — zostawiła mnie, żebym samodzielnie wrócił do domu. Chociaż od paru dni zacząłem odzyskiwać siły, z wielkim jeszcze trudem szedłem pod górę po dość wysokich i szerokich wykopanych w ziemi stopniach. W domu zamiast od razu wejść do składziku, stanąłem przy oknie i wyjrzałem na werandę. Ksiądz Bassett był w wiosce, siostra Weronika w kuchni zapalała lampy naftowe, byłem więc sam.
Cienka kromka księżyca owinięta w mglisty kłąb obłoku wisiała nisko nad wzgórzami z lewej strony. Gwiazdy migotały. Przeleciał nietoperz. I wszędzie wokoło wzgórza rozciągały się pod bladym księżycem chmury ciemne i wrogie. Pasmo ich za pasmem sunęło z wielkich koryt cienia ku srebrnej poświacie — a za nimi dalsze falowały w nieskończoność, krętą swą linią wtopione w niebo, aż nie mogłem wypatrzeć, gdzie właściwie niebo się zaczyna. Ostatnio przy tym oknie stałem w tamten wieczór przed wyruszeniem nad rzekę Nam Tung. Wtedy dżunglę szanowałem — tak jak się szanuje niebezpiecznego przeciwnika. Teraz, chociaż piękno krajobrazu przez chwilę mnie urzekało, nienawidziłem jej gwałtownie, z całej duszy, za to, co mi uczyniła. Wszystkie okropności, wszystkie koszmary, które doprowadziły mnie do rozstroju nerwowego, czyhały w dżungli — odwróciłem się z dreszczem.
Zaskoczony zobaczyłem przy sobie siostrę Weronikę. Nie słyszałem, kiedy weszła do pokoju. Stawiała teraz lampę na stole, ale knot był przekręcony, światła padało niewiele.
— Grosik za pana myśli — powiedziała.
— Nie może siostra ich odgadnąć?
— Jakżebym mogła? — Podeszła do okna. Jej kornet miałem teraz na poziomie oczu.
— Przecież — odrzekłem z goryczą — siostra wie równie dobrze jak ja, że odkąd jestem tutaj, myślę tylko o jednym.
— Ale pan już chyba przechodzi nad tym do porządku. Od dwóch dni jest pan… spokojniejszy. Mam wrażenie…
Potrząsnąłem głową.
— Nadal jednak myślę, że oni tu się pokażą. — Może już są, pomyślałem, zaczajeni w mrokach za polaną. Lada moment może tu wejdą.
— Denerwowanie się nic nie da. Nigdy nikomu nic nie dało.
— Łatwo to mówić.
— Ale tak jest naprawdę. — Umilkła. I po chwili: — Wie pan, wkrótce… kiedy będzie pan czuł się lepiej… przypominając sobie ten tydzień, który minął, prawdopodobnie zacznie pan śmiać się sam z siebie, ze swojego pesymizmu.
— Nie, śmiać się z tego na pewno nigdy nie będę. Jeśli już coś, to będzie mi wstyd… i teraz mi wstyd czasami.
— Śmiech byłby lepszy, wstydzić się nie ma czego. Absolutnie.
— Jak to nie? Zachowywałem się jak wariat.
— Był pan chory — obstawała przy swoim.
— Ale już nie jestem… trochę tylko osłabiony, być może… ale nie chory. A jednak psychicznie nadal czuję się tak samo. — Nie zamierzałem mówić o tym, ona jednak tę rozmowę mi ułatwiła. Zresztą wiedziała o mnie wszystko, więc to nie było tak, jakbym wyjawiał jakąś tajemnicę. — Siostra nie powinna szukać dla mnie usprawiedliwień.
— Wcale tego nie robię. Po tym wszystkim, co pan przeszedł, nic dziwnego, że pan…
— Stracił odwagę?
— Tego nie powiedziałam.
— Ale to siostra miała na myśli, prawda?
— Nie… nie. Żyje pan już tak długo w straszliwym napięciu. Nie zawsze człowiek może okazywać swoją najlepszą formę.
Słyszałem, jak w mroku szczękają paciorki jej różańca.
— Siostra może — powiedziałem markotnie — i ksiądz Bassett także. Nigdy nie tracicie spokoju.
— Nie byłabym tego taka pewna. Miewamy nasze złe dni… — roześmiała się.
— A przecież…
— Wielką ufność, panie kapitanie, pokładamy w modlitwie. Wszystko jest możliwe, jeżeli człowiek się modli… i wierzy.
— Wszystko?
— Tak, wszystko.
— I to nie zawodzi nigdy?
— Jeżeli chce pan zapytać, czy zawsze otrzymujemy to, czego chcemy, odpowiem panu, że nie. Nikt nie otrzymuje. Byłoby dla nas niedobrze, gdybyśmy otrzymywali.
— I siostra się z tym potrafi pogodzić?
— Oczywiście.
— Więc jeśli przybędą Japończycy… pomimo waszych modłów… siostra uzna, że tak jest najlepiej?
— Jeżeli przybędą, to przecież nie bez powodu… jakiegoś Boskiego powodu po temu, by zdarzyło się coś, co wyjdzie na dobre.
— A gdyby zburzyli ten dom i zabrali ze sobą i siostrę, i księdza Bassetta?
— Też byłby po temu jakiś powód. Nic się nie dzieje bezcelowo. Ostatecznie obróciłoby się to na dobre.
Ludzie nieraz już mówili mi takie rzeczy, ale nigdy dotąd nie stanąłem w obliczu tak całkowitej szczerości. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. W końcu mruknąłem:
— Mówi siostra tak, jakby to wszystko było bardzo proste.
* * *
Jeszcze dziesięć dni dzieliło mnie od daty wyznaczonej na przylot samolotu. Dziesięć dni… Wydawało mi się, że to wieczność.
Chociaż czasami popadałem w nastrój niespokojnej rozpaczy, wyławiając odgłosy życia wokoło tak, jak skazaniec w celi mógłby nasłuchiwać, czy już idzie po niego oddział egzekucyjny, przestałem jednak popuszczać wodze wyobraźni. A przecież ani przez chwilę nie wątpiłem o tym, że Japończycy trafią do Sampralam. Jeśli nawet od czasu do czasu mówiłem sobie, że teraz — w trzy tygodnie po wysadzeniu mostu — niebezpieczeństwo chyba minęło albo przynajmniej odsunęło się, uważałem to po prostu za mrzonki i zaczynałem wynajdywać przyczyny, dla których Japończyków dotychczas w Sampralam nie było. Co do Barnaby, już wiedziałem, że nie miałem racji, i każda mijająca godzina zadawała kłam wnioskom, jakie wyciągnąłem z przelatywania nad Sampralam tego samolotu. Ale trwoga, podobnie jak nadzieja, szuka dla siebie uzasadnień. Jednym z moich argumentów był Wingate, drugim rozległość i charakter obszarów otaczających wysadzony most. Im dłużej to roztrząsałem, tym głębszego nabierałem przekonania, że powodem zwłoki są właśnie oba te czynniki. Japończycy prawdopodobnie mają rezerwy niewielkie i dlatego mogą tylko stopniowo przeszukiwać coraz dalsze od mostu okolice. Wyłaniało się pytanie, czy dotrą tak do Sampralam, zanim ja stąd odejdę?
Teraz, gdy odzyskiwałem siły, myślałem przede wszystkim o tym, że trzeba zakopać krótkofalówkę i że muszę poprosić księdza Bassetta o jakąś odzież. Pierwsze było krokiem praktycznym — środkiem ostrożności w razie zaskoczenia; drugie miało znaczenie zarówno praktyczne, jak psychologiczne. Para zniszczonych butów i ręcznik to strój niedostateczny, gdybym nagle musiał uciekać. Wiedząc natomiast, że krótkofalówka jest zakopana i mając coś do włożenia na siebie, mógłbym w razie konieczności natychmiast uciec do dżungli i ukrywać się gdzieś blisko, dopóki niebezpieczeństwo nie minie. Nie wierzyłem zbytnio w możliwość ostrzeżenia nas zawczasu o przybyciu Japończyków i, jeśli chodzi o modlitwę, byłem zdania, że nie zaszkodzi ją podeprzeć odrobiną przezorności.
Ksiądz Bassett mógł mi użyczyć tylko starą koszulę bez kołnierzyka i gęsto pocerowane czarne spodnie. Spodnie, śmiesznie za krótkie, ledwie sięgały mi do łydek. Z nogami jak patyki bielejącymi nad cholewkami butów i w dodatku brodaty, bo mój zarost osiągnął już długość co najmniej cala, musiałem wyglądać jak strach na wróble. Ale ta odzież spełniała swoje zadanie, byłem więc księdzu, którego przecież nie bardzo stać na takie dary, wdzięczny za to, że mi ją dał, jak również za to, że uwolnił mnie od uczucia bezradności, jakie we mnie wywoływała dotychczasowa nagość.
Gdy tylko wbiłem się w te spodnie, dokonałem oględzin rzeczy w kącie. Zostało mniej konserw, niż przypuszczałem — osiem puszek mięsa z jarzynami i dwie skondensowanego mleka, ale w jednym z hełmów spadochronowych, prawdopodobnie Dysona, znalazłem całą paczkę papierosów. Poza tym i kocami nic nie opłaciłoby się zachować, więc uznałem, że im wcześniej te dowody usuniemy, tym lepiej.
Siedziałem na polowym łóżku i zdzierałem etykiety z puszek, gdy ksiądz Basset otworzył drzwi. Nie słyszałem jego kroków, toteż na to nagłe skrzypnięcie aż podskoczyłem.
— Aha — rzeki ksiądz Bassett — więc pan wstał. — Z uśmiechem popatrzył na mnie. — Spodnie nie leżą jak ulał, obawiam się.
— Czuję się w nich świetnie. Jestem księdzu naprawdę bardzo wdzięczny. — Zobaczyłem, że spogląda na leżące u moich nóg konserwy.
— Niech ksiądz je zatrzyma — powiedziałem. — To uzupełni zapasy księdza, ale według mnie roztropniej zerwać z nich przedtem etykiety. Bo te etykiety to przecież dowód.
— Dziękuję. — Od dnia gdy samolot przeleciał nad nami, do takich kilku zdań ograniczały się wszystkie nasze rozmowy. Ale tym razem ksiądz Bassett wszedł i zamknął drzwi za sobą. — Mam wiadomości — oznajmił.
— Jakie?
— O Japończykach… Byli w N'bamal dwa dni temu.
Odniosłem wrażenie, że żołądek mi się kurczy w małą łupinkę.
— Gdzie to jest?
— Trzydzieści mil stąd… na południowy wschód. Ktoś z tej wsi właśnie wrócił stamtąd.
— Więc mogliby…
— Nie — przerwał czytając moje myśli. — Nie poszli w tę stronę. O ile ten człowiek mógł się zorientować, udali się nad rzekę Nam Tung.
— Skąd on to wie?
— Widział, jak wyruszali rano. Przenocowali w tamtej wsi, a potem skierowali się szlakiem na południe.
— Ilu ich było?
Ściągnął usta.
— Nigdy nie można polegać na zdolnościach arytmetycznych ludzi z tych wzgórz. Ale sądząc z tego, co on powiedział, przypuszczam, że było ich od pięćdziesięciu do stu.
Kompania — pomyślałem — czy może dwa plutony. W każdym razie więcej, niż się spodziewałem. Dosyć dziwny, niezdarny sposób prowadzenia poszukiwań.
— Podobno wszystkich tam wypytywali… Mówili, że szukają dużego oddziału wojsk rządowych, który zburzył most na rzece Nam Tung.
— Pochlebiają nam — zauważyłem zdobywając się na uśmiech. — Oczywiście, proszę księdza, to czyste brednie. Odwieczna japońska duchowa potrzeba zachowania twarzy. Oni wiedzą doskonale, że dali się zaskoczyć przez jakiś mały oddziałek, ale nie wypada im przyznać się do tego. Utrata mostu sama przez się musi być dla nich dostatecznie dotkliwa. — Potrząsnąłem głową. — Zdumiewa mnie tylko ich podejście do takich spraw.
Pragnąłem jak diabli wiedzieć, co właściwie się dzieje. Nic tu nie mogłem zrozumieć. Japończykom chyba nie brakuje prymitywnej bodaj chytrości, a przecież na to wygląda. Jeśli tylko zbierają informacje o ewentualnych niedobitkach naszego oddziału, po co w tym celu aż kompania, kiedy wystarczyłoby wysłać kilku żołnierzy? Taka duża jednostka nie będzie ani posuwać się zbyt szybko, ani działać przez zaskoczenie. Czy może oni rzeczywiście przypuszczają, że jakiś spory oddział kryje się gdzieś na tych obszarach?
Ksiądz Bassett widocznie myślał o tym samym, bo zapytał:
— Czy jest możliwe, że ten… jak mu tam — zastanowił się pstrykając palcami. — No, ten, o którym pan wspomniał…
— Wingate?
— Właśnie. Wingate. Czy jest możliwe, że jego wojska maszerują tamtędy?
— Raczej nie. — Znów potrząsnąłem głową. — Nawet bez natrafienia na opór jeszcze by tak daleko nie dotarły. Zresztą, o ile mi wiadomo, nie miały się zbliżyć nawet na odległość paruset mil do rzeki Nam Tung.
— Wobec tego bardzo jest prawdopodobne, że Japończycy wiedzą tyle samo, co my. Niech tylko jakaś pogłoska rozniesie się po tych wzgórzach, nic już jej nie zatrzyma, a tam bliżej mostu w wioskach na pewno aż szumi. — Roześmiał się. — Pojęcia pan nie ma, co ludzie będą jutro opowiadać sobie w Sampralam.
Zza werandy ktoś zaczął wołać księdza Bassetta.
— Widzi pan? — ksiądz zniżył głos do szeptu. — To naczelnik. Wkrótce przyjdą inni… każdy chce wiedzieć, czy jego wersja tej wiadomości jest zgodna z prawdą. — Odwrócił się do mnie, zanim otworzył drzwi. — Może to denerwujące tak niewiele wiedzieć o tym, co się dzieje, kapitanie Strachan, ale ja myślę, że w sumie lepiej wiedzieć mało, niż stracić orientację na skutek sprzecznych doniesień… przeważnie niemających pokrycia. A tak właśnie, jest tego pewny, rzecz się ma teraz z naszymi przyjaciółmi Japończykami.
Szybko wyszedł. Powróciłem do zdzierania etykiet z puszek. Gdy zdarłem wszystkie, położyłem się na łóżku i zacząłem rozmyślać, rozmyślać, aż w głowie mi kołowało, tak bardzo chciałem uwierzyć, że on ma rację. Cóż, kiedy nie mogłem znaleźć nic dostatecznie przekonywającego zarówno w tym, co on mówił, jak w mojej własnej ocenie tych faktów. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że wkrótce Japończycy trafią; pogłoska przedtem oddaliła ich od Sampralam, a teraz ich do Sampralam doprowadzi. Tymczasem wlokło się parne popołudnie i z godziny na godzinę przychodziło do misji coraz więcej gości. I coraz jaśniej sobie uświadamiałem, że martwię się już nie tylko o samego siebie. To wybiegało daleko poza kwestię mojego przetrwania. Ważna była sprawa bezpieczeństwa księdza Bassetta i zakonnicy, ale też i coś więcej — coś nieokreślonego, coś, czego jeszcze nie potrafiłem w pełni zrozumieć. Zdawałoby się, że w przypływach i odpływach głosów na polanie słyszę echo wszystkich głosów na świecie wołających o pewność jutra. I niepokój mój rozciągał się na tych ludzi także, bo wiedziałem, że nieraz jeszcze jak dzisiaj będą pragnęli, żeby rozproszono ich obawy w ciągu najbliższych dziesięciu dni, i później, w miesiącach, w latach, które są przed nimi.
* * *
Tejże nocy zakopaliśmy krótkofalówkę w gąszczach na zachodnim zboczu pagórka, gdzie ziemia od miliona lat użyźniana zgniłymi liśćmi była tak pulchna, że bez trudu dała się kopać do znacznej głębokości. Wyruszyliśmy z domu w mrok bezksiężycowy po godzinie dziewiątej — siostra Weronika niosąc łopatę i worek wyglądała jakoś niedorzecznie, ksiądz i ja obarczeni krótkofalówką, luźno owiązaną sznurami, chwiejącą się między nami. Mogłem tylko pomagać taszczyć ten ciężar przez polanę i chociaż w sumie mieliśmy do przejścia nie więcej niż siedemdziesiąt pięć jardów, kilkakrotnie po drodze musiałem się zatrzymywać. Zanim doszliśmy na miejsce, które wybrał ksiądz Bassett, cały dygotałem lepki od potu, i sam sobie się dziwiłem, jak w ogóle mogłem przed kilkoma dniami planować, że będę czekał na samolot w kryjówce gdzieś przy wodospadzie. Taki słaby w żadnym razie bym tam nie doszedł, a cóż dopiero mówić o przeżyciu długich dni wyczekiwania znowu w dżungli…
Ksiądz Bassett kopał szybko, jakby to była praca bardzo łatwa. W pół godziny krótkofalówka została zakopana. Siedziałem przy nim, a zakonnica czuwała na polanie na wypadek, gdyby ktoś podszedł do domu. Ale nikt nie podszedł. Panowała zupełna cisza, w której słychać było tylko ciężki oddech księdza Bassetta i szuranie łopaty przy wykopywaniu płytkiego dołu. Samotna żółta gwiazda przewierciła się przez gęsto utkany z liści baldachim drzew nad naszymi głowami.
Aż w końcu ksiądz szepnął:
— Latarkę proszę.
Puściłem światło na ziemię osłaniając je temblakiem. To miejsce było brunatno-czerwonawe i ksiądz Bassett zaczął nasuwać tam liście. Zgasiłem latarkę, odczekałem parę minut, po czym zapaliłem ją znowu. Zarysów dołu już nie widziałem.
— Jeszcze trochę liści z jednej i drugiej strony — mruknął ksiądz bez tchu — a potem chyba resztę możemy pozostawić samej przyrodzie.
Krzątał się po ciemku.
Puściłem światło latarki po raz ostatni. Poza tym, że gdzieniegdzie ziemia się obsypywała, nic nie wskazywało na to, że w tym miejscu coś zakopano. Za tydzień, dwa roślinność dżungli dokończy ostatecznie dzieła księdza Bassetta.
Z pośpiechem wróciliśmy do domu, zabierając po drodze siostrę Weronikę, przy czym we troje skradaliśmy się przez polanę jak spiskowcy. Zmęczony i przygnębiony poszedłem prosto do składziku, bo zapragnąłem być sam. Ledwie jednak zrzuciłem z nóg buty, od okna wychodzącego na werandę zawołał ksiądz Bassett:
— Kapitanie!
— Co się stało? — zapytałem.
— Tak mi przyszło na myśl, że może napiłby się pan czegoś mocniejszego. — Głos miał jakiś weselszy. — Nieszczególny to trunek, obawiam się… samogon ryżowy… ale wydaje mi się, że mamy dziś co uczcić.
Zawahałem się i niezbyt chętnie odpowiedziałem:
— Dobrze, proszę księdza.
Wyszedłem ze składziku. Wiedziałem, że w tym nastroju, w jakim jestem, długo bym leżał bezsennie i rozmyślał o przeszłości aż do zupełnego stargania nerwów, a potem znowu przeżywałbym tę całą udrękę we śnie. Zresztą uznałem, że teraz, gdy ksiądz Bassett tak się napracował, okazałbym niewdzięczność odrzucając jego propozycję.
— Szkoda siostry fatygi — powiedział — żeby zapalać lampę. Światło nam niepotrzebne. Ale byłbym zobowiązany, gdyby siostra wyszukała dwa kubki.
Siostra Weronika wróciła z kubkami, a ja przypomniałem sobie o papierosach.
— Ach, prawda. Byłbym zapomniał. — Wyciągnąłem paczkę z kieszeni. — Ksiądz pali?
— Nie. — Zachichotał. — Dawno temu paliłem, ale rzuciłem to po przyjeździe tutaj. Tylko bym się męczył niepotrzebnie bez regularnych dostaw tytoniu. — Wziął dwa emaliowane kubki z rąk zakonnicy. — Dziękuję, siostro. Pił pan kiedy samogon ryżowy, kapitanie Strachan?
— Parę razy mi się zdarzyło.
Zastanowiłem się, czy poczęstować papierosem siostrę Weronikę, ale doszedłem do wniosku, że nie. Zapaliłem sam i mrok falował przede mną, gdy zaciągnąłem się dymem. Korek cmoknął, wyciągany z butelki, z chlupotem alkohol napłynął do kubków.
— To specjał pędzony przez naczelnika — wyjaśnił ksiądz Bassett. — Dosyć mocny. Nie mogę powiedzieć, żebym to bardzo lubił, ale przydaje się od czasu do czasu… zwłaszcza w porze deszczowej, kiedy malaria mnie męczy. No i oczywiście przy takich okazjach, jak ta dzisiaj. — Podał mi kubek. — Wypijmy za pomyślną przyszłość dla nas wszystkich.
Kącikiem oka zobaczyłem, że zakonnica czyni znak krzyża świętego. Ona nie piła. Podniosłem kubek i zakrztusiłem się przełykając ten nie rozcieńczony alkohol. Ksiądz Bassett miał rację: to był mocny trunek. Aż parzył gardło.
— Jeśli ksiądz i pan darujecie, odejdę teraz — powiedziała siostra Weronika. — Dobranoc, kapitanie Strachan. — Wymawiając moje nazwisko miała akcent bardziej amerykański niż zwykle.
— Dobranoc — odpowiedziałem.
— Dobranoc księdzu.
— Dobranoc, siostro.
Odeszła. Pomyślałem, że jej pokój jest chyba na tyłach. Poza składzikiem i pokojem, gdzie teraz siedzieliśmy, nie znałem wnętrza domu — tak samo, jak poza kilkoma powierzchownymi szczegółami nie wiedziałem prawie nic o jego mieszkańcach. Gdy ten samogon zaczął mnie rozgrzewać, zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej.
— A propos — odezwał się ksiądz Bassett — zapomniałem powiedzieć, że jutro rano wyruszam w drogę na parę dni.
— Tak?
— Właśnie. Muszę odwiedzić kilka rodzin dosyć daleko stąd na północy… Odwiedzam je co miesiąc.
— Rozumiem. — Nie bardzo wiedziałem, co o tym myśleć. Jeszcze kilka dni temu natychmiast zdenerwowałbym się i zaniepokoił, rozważając przeróżne złowieszcze możliwości. Ale teraz oznaczało to dla mnie tylko, że zostanę sam z siostrą Weroniką, i nie myślałem właściwie nic. — Co ksiądz nazywa paroma dniami?
— Powinienem tu być z powrotem najpóźniej w piątek.
Nie mogłem sobie wyobrazić jego nieobecności w tym domu.
— A jeśli coś się stanie, kiedy księdza nie będzie?
— Na pewno dostaniecie ostrzeżenie… widział pan, jak dotarły do nas wiadomości dziś po południu.
— Owszem, wiem. Ale nie chodzi o mnie. Co z siostrą Weroniką?
Wychylił swój kubek do dna.
— Całkowicie pana rozumiem, kapitanie Strachan. Ale chyba teraz, kiedy to radio i wszystko inne już jest zakopane, będzie pan mógł w razie czego wymknąć się stąd i żadne ślady pańskiej bytności nie pozostaną. Małe jest prawdopodobieństwo, żeby Japończycy wszczęli jakieś dochodzenie przeciwko siostrze Weronice nie mając po temu powodów.
— Boję się jednak, że może dotrzeć do nich taka czy inna pogłoska.
— Jaka, na przykład?
— Na przykład o Barnabie. Ludzie we wsi potrafią przecież coś sobie skojarzyć, teraz kiedy wiedzą o moście. Barnaby nie ma od dawna i w dodatku co ta jego dziewczyna myśli, czekając na jego powrót? Ksiądz mówił, że on ma dziewczynę, prawda?
— Tak. Na razie ja…
— Plotki mogą się szerzyć. I jeszcze jedno. Nie wiem właściwie, co się stało z jednym z Karenów. Jestem raczej pewny, że poległ, ale on mógł uciec i schronić się w jakiejś wiosce… Bardzo łatwo by mu przecież było uchodzić za miejscowego… Japończycy by się nie poznali… ale ktoś na pewno zacząłby wcześniej czy później o tym opowiadać. — Ksiądz Bassett milczał. — Ksiądz rozumie, chodzi nie tylko o dzisiejszą noc czy czas nieobecności tu księdza, ale i o ciąg dalszy, kiedy już ten samolot przyleci i odleci. Niebezpieczeństwo wcale nie musi minąć po moim wyjeździe.
Długo panowało milczenie.
— Pan zna mój pogląd na to — rzekł w końcu ksiądz Bassett. — Bez względu na to, czy jest jakaś słuszność w tym, co pan mówi, czy jej nie ma, ja muszę trwać przy nich.
— A siostra Weronika? to znaczy… co będzie, jeżeli sprawa dojrzeje w ciągu tych najbliższych paru dni? Poczuwałbym się do odpowiedzialności za siostrę Weronikę… za jej bezpieczeństwo.
— Jeżeli sprawa dojrzeje, jak pan to ujął, myślę, że otrzymałby pan od niej taką samą odpowiedź — rzekł ksiądz Bassett ze spokojem. — Są i inni zamieszani w tę sprawę, nie tylko my, i należy o tym pamiętać.
Za polaną ciemne wzgórza tonęły w gwiazdach. Głusza dżungli — parafia.
3
Niewiele zmienił się tryb naszego życia, gdy księdza Bassetta nie było. Godzina mijała za godziną powoli jak przedtem. Smuga słońca cal po calu przesuwała się ukośnie przez pokój. Księżyc coraz okrąglejszy piął się stopniowo, coraz wyżej po niebie podziurkowanym gwiazdami, jaszczurka na ścianie w nieskończoność zbierała obfite żniwo owadów. Przez cały dzień głosy zbliżały się i oddalały, i siostra Weronika dawała sobie radę z tymi wszystkimi ludźmi tak samo łagodnie i delikatnie, jak dawała sobie radę ze mną. Od czasu do czasu lekki wietrzyk poruszał powietrze, szeleścił liśćmi zawsze zielonych dębów rosnących wokół polany. Co wieczór przyjemnie pluskała mi o skórę ciepła woda źródła i co dzień — rano i po południu — siostra Weronika zmieniała mi opatrunek na ramieniu… Wszystko pozostawało prawie bez zmian, chociaż ona już mnie nie odprowadzała do źródła i poza ustalonymi godzinami tych opatrunków i posiłków, które mi przynosiła, przebywaliśmy ze sobą stosunkowo niewiele. Za dnia aż do zapadnięcia zmroku nigdy nie było wiadomo, kiedy mógłby przyjść ktoś ze wsi, przy czym ludzie ci nieraz poszukując siostry Weroniki wchodzili na werandę, zawsze więc istniała ewentualność, że mogliby mnie zobaczyć, gdy ona otwierała drzwi, żeby wyjść do głównego pokoju. Pragnąłem jej towarzystwa, ale dopóki słońce nie zaszło, nie starałem się jej zatrzymywać. W czasie krótkich naszych rozmów przy drzwiach zamkniętych wciąż mnie denerwowało to, że nie wiem, co się dzieje na zewnątrz.. Dopiero gdy odchodziła i słyszałem stukot jej trepów na gołych deskach podłogi to tu, to tam w domu, jej nucenie bądź rozmowę z tymi odwiedzającymi ją ludźmi, trochę się uspokajałem i mogłem wybiec myślami poza niepewność teraźniejszości. Ale wieczorem, po moim ukradkowym powrocie znad źródła, jedliśmy razem kolację po ciemku, siedząc przy oknie tak, żeby widzieć ścieżkę. Po kolacji wypalałem swój całodzienny przydział, czyli dwa papierosy, jaki sam sobie wyznaczyłem, i chociaż błahe bywały nasze rozmowy, zawsze potem rozstawałem się z nią pełen żalu, że tak szybko ten czas przeminął. W któryś wieczór — może drugi, może trzeci wieczór nieobecności księdza Bassetta — gdy siedzieliśmy razem patrząc na polanę i próbowałem tak pokierować rozmową, żeby ona zaczęła mówić o sobie, ni stąd, ni zowąd odwróciła się do mnie impulsywnie.
— Pozwoli pan, że pana o coś zapytam?
— Bardzo proszę.
Po chwili lekkiego wahania zapytała:
— Co sprawiło, że ochotniczo zgłosił się pan do tej pracy?
— Myśli siostra o tej właśnie operacji?
— Tak.
Wzruszyłem ramionami.
— Sam często się nad tym zastanawiam. Bez żadnego specjalnego powodu, o ile wiem. Dlaczego siostra pyta o to?
— Z ciekawości po prostu.
— Czy to ja siostrę zaciekawiam… czy ludzie ogólnie?
— I pan, i ludzie, sądzę. Ale pan w tej chwili jest jedynym człowiekiem, którego mogę wypytywać. — Pomarańczowoczerwony węgielek mego papierosa zajaśniał i zgasł. — Czy to była dziewczyna, czy coś innego?
Roześmiałem się.
— Wielki Boże, nie! — Nigdy bym się takiego pytania od niej nie spodziewał. Uśmiechnąłem się do niej w mroku. — Ale co siostrze wiadomo o kłopotach z dziewczynami?
— Mam dwie siostry i trzech braci — odpowiedziała z prostotą. I dodała, jak gdyby po namyśle: — Zresztą nie zawsze byłam tym, kim jestem teraz. Powszechnie panuje przekonanie, że księża i zakonnice znają tylko pośrednio sprawy tego świata. Najwyraźniej się zapomina, że oni rodzą się i dorastają i zanim dokonają wyboru, kosztują życia w taki sam sposób jak wszyscy inni.
— Więc czy mógłbym ze swojej strony zapytać, co sprawiło, że siostra wybrała tę drogę właśnie?
— Powinien pan sam sobie na to odpowiedzieć.
— Gdybym był pewny, przecież bym nie pytał.
— Jest tylko jedna odpowiedź. — Poprawiła się na krześle. — Natomiast na moje pytanie może być odpowiedzi dużo.
— Chyba byłem znudzony… dosyć miałem siedzenia w miejscu. Jak mówiłem, często sam się nad tym zastanawiam.
Nastąpiło chwilowe milczenie. Nisko po niebie gwiazda raptownie przeleciała ku swojej zagładzie. Siostra Weronika w końcu powiedziała:
— Myślę, że pan musiał mieć bardzo dużo odwagi.
— Odwagi? — Ze zdumienia prawie się zachłysnąłem. — Cóż, na Boga, siostra chce przez to powiedzieć?
— To, co pan zrobił, przecież wymagało odwagi.
— O, do diabła, siostro… siostra wie doskonale, w jakim ja byłem stanie ducha, odkąd wróciłem tutaj. Jeszcze do niedawna bałem się własnego cienia… Nie ma sensu zaprzeczać temu! A przedtem byłem…
— Ale pan zrobił to, co miał pan zrobić.
— Pewnie, że zrobiłem. I widzi siostra, jak się to skończyło. Wszyscy, którzy poszli ze mną, zginęli. — Czułem gniew, zawziętość i gorycz na nowo. — Czy to dowód odwagi, że przeżyłem?
— Nie. Ale odwagą było stawić czoło temu wszystkiemu, tak właśnie jak pan, chociaż śmierć uważa pan za szczęście.
— Czy ja to powiedziałem siostrze?
— Nie dosłownie. Ale okazał pan to.
Przypomniałem sobie z nagle powracającym wstydem tamten dzień, gdy ją błagałem, żeby ze mną wyjechała, i teraz byłem zadowolony, że jest ciemno, więc nie widać mojego zakłopotania. Wyrzuciłem papierosa za okno: iskierki poleciały na słup werandy. Zakonnica w jednej chwili zerwała się i wybiegła przed dom, żeby zdeptać niedopałek.
— Przepraszam — powiedziałem, gdy wróciła — nie powinienem był.
— Ksiądz Bassett boi się pożaru — wyjaśniła. — Zawsze dręczy go lęk, że kiedyś zastanie dom spalony. O ile wiem, przed laty omal tak się nie stało, kiedy strącił lampę na podłogę.
Patrzyłem bezmyślnie w morze dżungli. Zdumiewało mnie i zbijało z tropu to, co ona powiedziała przed tą dygresją. Poczułem się nagle bardzo zmęczony; ramię pulsowało boleśnie, w głowie miałem chaos. Tym razem wyjątkowo wolałem nie przedłużać naszej rozmowy. Przez jakiś czas w milczeniu śledziliśmy pląsy świetlików i zapaliłem drugiego papierosa. Przed samą godziną dziesiątą ktoś ze wsi pogwizdując przechodził przez polanę. Siostra Weronika wykrzyknęła coś do niego, a on odpowiedział.
— Siostra zna tu każdego, prawda? — zapytałem, bo w jej wołaniu padło jakieś imię.
— Och, tak. Ale daleko mi do księdza Bassetta. Ksiądz Bassett wie wszystko o nich, i o rodzinach w promieniu pięćdziesięciu mil co najmniej. Doprawdy jest wśród nich wzruszający.
Wstałem, dziwnie zirytowany nutą podziwu w jej głosie, gdy mówiła o księdzu.
— No… idę spać. Dobranoc, siostro.
— Dobranoc — odrzekła. — Spokojnych snów.
Przy drzwiach odwróciłem głowę. Jeszcze siedziała w oknie. Otworzyłem usta, żeby coś jej powiedzieć, ale rozmyśliłem się. Powiem jutro. Przez dzień jutrzejszy rozważę sobie to, co ona mówiła, i wieczorem będziemy mogli o tym porozmawiać.
* * *
Blask słońca zalewał pokój. Za ścianą śpiewały ptaki. Drzwi się otworzyły.
— Jak dzisiaj samopoczucie, kapitanie?
— Nieźle, dziękuję.
Podeszła do łóżka uśmiechając się wesoło.
— Złych snów nie było?
— Nie. — Ziewnąłem i potrząsnąłem głową. — Żadnych.
— Myślę, że może sprawią panu przyjemność kwiaty — powiedziała. — Trochę jaśniej z nimi świat będzie wyglądał. Na czym je postawić?
Z wahaniem popatrzyła wokoło, trzymając puszkę po mięsie pieniącą się bukietem małych rdzawych kwiatków.
— Tam — wskazałem. — Na skrzynkach. Gdzie je siostra zerwała?
— W pobliżu łazienki. — Zarówno ona, jak ksiądz Bassett zawsze nazywali swoje ciepłe źródło łazienką. — Nie wiem, co to za kwiatki, ale pachną ślicznie.
— Jak jest na dworze?
— Na dworze? Och, tak jak zawsze, normalny dzień. — Wyglądała niewiarygodnie czysto i świeżo. Habit miała nieskazitelnie biały. — No, powinnam już zająć się śniadaniem dla nas obojga.
Normalny dzień — pomyślałem, gdy odeszła. Jeszcze raz ognista kula przetoczy się wolno ze wschodu na zachód. Jeszcze raz opieszale będą maszerować godziny. I znów będę czekał, znów nastawiał uszu i rozmyślał — jednostajność dnia wlokącego się do zmierzchu, przerywana jedynie krótkimi odwiedzinami zakonnicy: jednostajność, która byłaby nudą, gdyby nie świadomość, że w każdej chwili może dotrzeć wieść o nadejściu Japończyków. Jeszcze sześć takich dni, zupełnie jednakowych: sto czterdzieści cztery godziny…
Po śniadaniu zapadłem w drzemkę i przyśniła mi się Susan. Był późny wieczór i jechaliśmy przez Chowringhee do domu rozklekotaną otwartą taksówką, kołysząc się w niej i obijając. Pęd gorącego powietrza smagał nam twarze i rozwiewał ponad złożoną płócienną budą czarne włosy Susan. Ona miała do mnie pretensje o coś, a ja wciąż powtarzałem: „No, słuchaj, Susan. Mówię ci, że nie wiedziałem. Przysięgam ci, nie wiedziałem.” Ale Susan przez cały czas siedziała bez słowa i nawet głowy nie odwracała, aż dojechaliśmy do jej domu. Wtedy szybko wysiadła z taksówki, wbiegła po schodach do drzwi i zniknęła. Zapłaciłem kierowcy bez sprawdzenia sumy na liczniku i pobiegłem za Susan do jej mieszkania, przesadzając po trzy stopnie schodów naraz. Myślałem, że te schody nigdy się nie skończą, ale biegłem dalej i kipiała we mnie coraz większa wściekłość. I wreszcie wbiegłem na jej piętro. Zostawiła drzwi mieszkania otwarte i stała teraz w oknie. Ruszyłem prosto do niej, ująłem ją za ramiona i odwróciłem do siebie. „Ach — powiedziałem — Susan, kochanie. Co nas opętało?” Ale gdy pochyliłem się, żeby ją pocałować, zobaczyłem, że to wcale nie Susan, tylko ta zakonnica, i usłyszałem łagodny głos siostry Weroniki:
— Kapitanie… kapitanie.
Z lękiem otworzyłem oczy. Pochylona nade mną odpinała agrafki na bandażu. Patrzyłem na nią tak, jakby jej twarz wyłoniła się prosto z mojego snu. Przez krótką chwilę oszołomienia, aż mi powieki trzepotały.
— Przepraszam, że pana zbudziłam — mówiła. — Nie mogę tu zostać długo, niech pan usiądzie, dobrze?
Dźwignęła plecy znad poduszki. Bandaże szybko opadły i siostra Weronika zaczęła delikatnie przemywać ranę. Skóra żółta od jodyny była pomarszczona, jakbym bardzo długo moczył ją w wodzie, i czarne strupy tam, gdzie zszarpała ją ta kula, wyglądały jak jakieś ohydne sutki. Ale ja prawie tego nie widziałem. Gdy zakonnica tak się pochylała, głowę miałem wtuloną w fałdy jej habitu i czułem tuż przy swym nie ogolonym policzku miękkość jej ciała. Dziesiątki razy już tak było, że zajęta opatrunkiem stała w taki właśnie sposób nade mną, a przecież nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Teraz wyczulił mi zmysły niedawny mój sen i ta bliskość zaczęła mnie niepokoić. Jakoś przedtem nie widziałem w siostrze Weronice kobiety. Jej nietykalność rozumiała się sama przez się: od początku fakt, że to jest zakonnica, budził we mnie instynktowny szacunek dla jej niewinności. Zakłopotanie, które mnie ogarnęło, gdy po raz pierwszy odzyskałem przytomność, wywołał zarówno fakt, że ona musi mnie pielęgnować, jak i to, że jestem taki nagi i wychudzony. Ale teraz ni stąd, ni zowąd, dziwnie, nieoczekiwanie zapragnąłem trzymać tak głowę wtuloną w jej habit jak najdłużej i jednocześnie poczułem do siebie pogardę, bo czyż mogę — myślałem — świadomie rozniecać uczucie tak wysoce niewłaściwe. Usiłowałem się odsunąć, ale dopóki zakładała bandaż, nie mogłem uniknąć niewinnego naporu jej ciała.
— No — rzekła w końcu — zrobione. — Cofnęła się i pozbierała drobiazgi, które przyniosła. — Muszę iść teraz na chwilę do wsi. Niedługo wrócę, ale gdyby ktoś pod moją nieobecność tu przyszedł, niech pan siedzi cicho.
— Dobrze — powiedziałem.
— Powinien pan zamknąć się na klucz, bo ktoś może być zbytnio ciekawy. — Uśmiechnęła się. — Ja zapukam, kiedy wrócę.
— Dobrze — powtórzyłem drętwo, prawie nie słysząc jej słów wobec ogromu i znaczenia tego, co się stało.
Poszedłem za nią do drzwi, przełożyłem klucz w zamek od wewnątrz, i przekręciłem go z niejakim trudem. Potem znów się położyłem. Zaniepokojony siłą mego wzruszenia, nawet nie zdawałem sobie sprawy, że po raz pierwszy zostałem w misji zupełnie sam. Leżąc na boku wpatrywałem się w ścianę.
Myślałem o tym, że za niecały tydzień będę już w Indiach i prawdopodobnie nigdy więcej jej nie zobaczę. Nawet gdyby okoliczności były inne, cóż mogłoby nas połączyć? Żyjemy w dwóch odrębnych światach i to, co czuję dla niej, może prowadzić jedynie do ostatecznej udręki niespełnienia. Raz po raz powtarzałem sobie, że ona tylko wydaje mi się bliska, ponieważ obojgu nam grozi niebezpieczeństwo i ponieważ wzrasta we mnie szacunek dla jej wiary.
O Boże — jęczałem znów na jakimś dnie rozpaczy po owej przelotnej chwili upojenia — dokąd to nas zawiedzie? Wiedziałem, że gdybym wyznał jej, co czuję, okrutnie bym ją skrzywdził… a przecież jakże to trzymać w tajemnicy? Patrzyłem w okienko zadumany, pełen wahań pomiędzy niepewnością, jak mam postąpić, i z niezbitą pewnością, że w każdym wypadku samolot przyleci po mnie już za kilka dni. Perspektywa ucieczki utraciła cały swój blask. Pomimo mego postanowienia, że nie będę myślał o przyszłości, już rzucała cień, już chłodem przejmowała rozgrzane serce.
Wreszcie zastukały jej trepy na schodkach werandy. Zerwałem się z łóżka i podszedłem do drzwi. Jeszcze trzymała rękę uniesioną, żeby zapukać, gdy przekręciłem klucz i pociągnąłem drzwi do siebie.
— Och! — wykrzyknęła z oczami rozszerzonymi. — Nie traci pan czasu. Myślałby kto, że pan się na mnie zaczaił.
Uśmiechnąłem się do niej nieśmiało, czując, jak krew napływa mi do twarzy.
— Chyba można by to tak nazwać — powiedziałem.
Dwukrotnie przed wieczorem przychodziła do mnie na chwilę. Dzień był długi nieskończenie. Ledwie zrobiło się dostatecznie ciemno, wyszedłem z domu, wziąłem szybko kąpiel w źródle i wróciłem najspieszniej, jak tylko mogłem.
— Już pan z powrotem? — zapytała z kuchni.
— Tak.
Wchodząc do pokoju powiedziała żartobliwie, niby to zatroskana:
— Nie wiem, kapitanie, co w pana dziś wstąpiło, naprawdę nie wiem. Zupełnie jakby pan zaczął nowe życie. — I roześmiała się. — Jak tam ramię teraz?
— Świetnie — odrzekłem.
— Może chciałby pan mi pomóc?
— Oczywiście. W czym?
— Mam kwiaty do kaplicy. Układam je teraz. Zaniósłby je pan ze mną?
Ruszyłem za nią do kuchni. Pewna siebie szła po ciemku — mglista postać, szeleszcząca i biała — ja jednak nie znałem topografii kuchni, więc zatrzymałem się przy drzwiach.
— Niech pan wejdzie — rzekła. — Tu jest zupełnie bezpiecznie. Dziwna rzecz, ale najbardziej niewinne uwagi nabierają podwójnego znaczenia, jeśli człowiek jakąś cząstką umysłu takiego znaczenia w nich się doszukuje.
— Jestem ślepy jak nietoperz — powiedziałem i ostrożnie ruszyłem naprzód.
— No dobrze. Przyniosę je panu. — Podeszła do mnie i nasze ręce się zetknęły, gdy podała mi wysoki gliniany wazon. — Trzyma pan?
— Trzymam.
— Dobrze. Niech pan poczeka chwilę, to wezmę jeszcze tamte. Potem poprowadzę pana. Nigdy pan nie był w naszej kaplicy, prawda?
— Nigdy — odrzekłem.
Delikatny zapach kwiatów w wazonie był zarazem słodki i cierpki. Przepuszczając ją w drzwiach poczułem, jak się o mnie ociera, i znów zdjęła mnie pogarda dla samego siebie, bo przecież ja tego fizycznego kontaktu chciałem. Poszedłem za nią przez główny pokój i tak jak ona przystanąłem przed wejściem na werandę. Polana jaśniała srebrno — popielato; na horyzoncie ponad wzgórzami piętrzyły się strzępiaste obłoki. Od strony wsi zahuczał puszczyk. Doszliśmy we dwoje do końca werandy i słuchałem, jak moje nie zasznurowane buty klapią po deskach podłogi. Były tam drzwi, które ona łokciem pchnęła do wewnątrz. Na palcach z uszanowaniem wkroczyłem za nią w gęsty mrok kaplicy. Tylko czerwona jak wino lampka oliwna paliła się na lewo od nas, mniej więcej na wysokości mojej głowy.
— Niech pan zaczeka, znajdę latarkę — szepnęła przez ramię. Usłyszałem, że postawiła wazony na podłodze; potem pstryknęła latarka elektryczna. — Zechce pan zamknąć te drzwi?
Zamknąłem drzwi bardzo cicho. Promień latarki przesunął się po gołej ścianie, zanim padł na ołtarz i oświetlił prosty drewniany krzyż między dwoma niskimi i grubymi, drewnianymi lichtarzami. Tabernakulum przysłaniał wyrudziały fioletowy jedwab i z tego samego materiału był kapa na ołtarzu. Ponad krzyżem wisiał pochyło odstając od ściany obraz w ciężkiej grubej ramie, przedstawiający ukrzyżowanie Chrystusa, a jedną trzecią podłogi pomiędzy ołtarzem i podwójnym rzędem ławek przykrywał prostokątny, zniszczony zielonkawy dywan. Ale przede wszystkim zwróciłem uwagę właśnie na te ławki — tylko dwa rzędy, nie więcej? Po dwudziestu pięciu latach najwidoczniej to ilość dostateczna dla największego zgromadzenia wiernych, jakiego ksiądz Bassett może spodziewać się w swojej kaplicy? Z litością i podziwem myślałem teraz o tym misjonarzu, który pracował tak ciężko i tak długo, tak wyraźnie bez powodzenia, chociaż całą duszą pragnął dobra tych ludzi. I zaraz, jak kilka już razy poprzednio, uświadomiłem sobie, że zazdroszczę jemu i siostrze Weronice posiadania owego nadzmysłowego daru, owej wiary pozwalającej im widzieć obecność Boga poprzez wszelki chaos bólu i strachu, i szpetoty, i zachłanności na tym świecie.
Na prośbę siostry Weroniki wziąłem od niej latarkę i poszedłem z nią do ołtarza, kierując żółte światło tam, gdzie chciała. Poruszała się z pełnym wdzięku uszanowaniem: przyklękała z głową pochyloną za każdym razem, gdy przechodziła przed tabernakulum, a ja na to patrzyłem znów dojmująco świadom, że beznadziejna jest moja miłość do niej.
4
Ksiądz Bassett wrócił rano. Przyszedł do mnie w parę minut po powrocie, jeszcze w swoim zniszczonym hełmie tropikalnym. Zawsze mizerny, twarz miał teraz zmiętą wskutek zmęczenia i lśniącą od potu, ale uśmiechał się dosyć wesoło.
— No, jak tam pacjent?
— Nieźle, dziękuję — odpowiedziałem.
— Siostra mi mówiła, że nic się nie działo.
— Nic, proszę księdza.
— To dobrze. — Zatarł chude ręce. — Muszę powiedzieć, że wygląda pan lepiej… wyraźnie panu siły powracają. Jak ramię?
Zerknąłem na temblak.
— Och, goi się. Siostra Weronika mówi, że gorszy jest ten widok niż sama rana.
— To doskonale. Już ona wie, co mówi, może pan być spokojny. Ludzie z daleka przychodzą do niej ze swoimi dolegliwościami… Prawdopodobnie pan to zauważył.
— Tak… siostra ma dosyć dużo roboty.
— No… — chrząknął, ocierając spocone czoło. — Muszę się umyć.
— Dobrze się księdzu wędrowało?
Przytaknął.
— Mógłbym był wrócić w nocy, ale posłuchałem głosu rozsądku. Już nie chodzę po tych wzgórzach tak lekko jak dawniej. — Zatrzymał się w na pół otwartych drzwiach. — Tam dalej na północ krąży mnóstwo pogłosek… To zrozumiałe, że wiadomość o moście wszędzie się szerzy, ale nie ma nic, z czego można by wyciągnąć jakieś wnioski. Przekona się pan chyba, że wszystko będzie dobrze.
W czasie jego nieobecności niewiele myślałem o Japończykach. Teraz jednak żarliwość, z jaką chciał mnie uspokoić, wywołała skutek wręcz przeciwny i ledwie drzwi się za nim zamknęły, znowu ogarnął mnie niepokój. Zrazu nie rozumiałem dlaczego. Sytuacja przecież nie uległa zmianie; nadal mogłem uciec do dżungli, ostrzeżony w ostatniej chwili. Potem zrozumiałem, że mój niepokój nie ma nic wspólnego z Japończykami — jest mi bardzo źle, bo już nie będę mógł tak zbliżać się do siostry Weroniki jak wtedy, gdy zostaliśmy sami we dwoje. I z tegoż powodu niechęcią przejmowało mnie głośne klapanie trepów księdza i dźwięk jego głosu, gdy krzątał się po domu. Jak gdyby to była pieczęć ostatecznie i nieodwracalnie przyłożona do mojego poczucia daremności.
A jednak jak na ironię to właśnie powrót księdza Bassetta umożliwił siostrze Weronice przebywanie ze mną częściej i dłużej. Już nie potrzebowała się spieszyć, wybiegać ze składziku po paru minutach, miała teraz czas na dłuższe rozmowy. Kiedyś siedziała na łóżku i dotrzymywała mi towarzystwa prawie przez całe popołudnie. Jakoś przygasła i lubiłem sobie wyobrażać, że ona chyba też żałuje tamtego okresu naszego sam na sam, który tak szybko minął. Ale powrót księdza Bassetta nie tylko zrodził we mnie niechęć do niego, jak gdyby on był intruzem, przypomniał mi również o zbliżającej się dacie odlotu i z każdym dniem coraz głębiej odczuwałem dziwne utajone w siostrze Weronice napięcie.
Czekanie zaczynało już denerwować nas wszystkich. Dawało się to zauważyć w czasie naszych rozmów wieczornych przy kolacji. Rozmawialiśmy o przeszłości bądź o drobnych wydarzeniach danego dnia, ale zawsze myśleliśmy o tym, co mówimy, i zdarzały się chwile długiego milczenia. Jeśli chodzi o mnie, napięcie przesycała gorycz na myśl o coraz bliższym rozstaniu. Gdy tylko była mowa na ten temat, wydawało mi się, że słyszę w głosie zakonnicy jakąś rzewną nutę, i znów zaczynałem sobie pochlebiać nadzieją, że może ona trochę zdaje sobie sprawę z mojego uczucia dla niej. Ale w głębi serca wiedziałem, że oszukuję sam siebie.
* * *
Jeszcze cztery dni… trzy… jeszcze dwa. Czterdzieści osiem godzin. Księżyca stale przybywało; smuga słońca w składziku powoli przesuwała się od ściany; rdzawe kwiatki więdły w niemiłosiernym upale; mała jaszczurka zaczajała się na swój łup i śmigała długim językiem.
W przedostatnią noc znowu zobaczyłem we śnie koszmarną scenę w wąwozie i zbudziłem się z krzykiem, spocony, przejęty tą wskrzeszoną okropnością. Wiem, że gdyby ona wtedy do mnie przyszła, wziąłbym ją w ramiona i przytulił nie myśląc o następstwach. Ale cisza w domu panowała zupełna; żadne światło nie błysnęło w szczelinie pod drzwiami. Leżałem w mroku jak przestraszone dziecko. Brakowało tylko tego, żebym sięgnął po pistolet, a wszystko byłoby tak samo, jak dwa tygodnie przedtem. I chociaż pragnąłem, żeby siostra Weronika przyszła, pociechę stanowił fakt, że ona mnie nie widzi w takim stanie po raz drugi.
* * *
Nadszedł poranek. Ten przedostatni. Obudziłem się, potem zapadłem w drzemkę, potem zjadłem śniadanie… siostra Weronika zmieniła mi opatrunek na ramieniu, ksiądz Bassett zajrzał do mnie… i znów zapadłem w drzemkę.
Nie pamiętam, czy usłyszałem głos, ale coś sprawiło, że otworzyłem oczy. Jakiś człowiek stał przy łóżku, krajowiec. Przez chwilę patrzyłem na niego z niedowierzaniem, jeszcze niezupełnie przytomny.
— Ktoś ty?
Milczał i tylko wlepiał we mnie skośne, krwią nabiegłe oczy. Zacząłem myśleć szybciej; z wolna pojąłem znaczenie tej sytuacji.
— Ktoś ty? — powtórzyłem ochryple. — Czego tu chcesz?
Grube płaskie wargi rozchylił trochę, ale nie padało z nich ani jedno słowo. Cofnął się o parę kroków ku drzwiom i wtedy zobaczyłem, że jest sprężysty, umięśniony w zielonkawej spódniczce sięgającej do połowy łydek, i u boku ma nóż z długą rękojeścią. Ale to jego oczy przyciągały moją uwagę, brunatne, błyszczące triumfem.
— Czego tu chcesz? — powtórzyłem, siadając na łóżku.
Stał już tylko o krok przed drzwiami i powoli wciąż się do nich podsuwał. Myśli przelatywały mi przez głowę, ale odczuwałem taką samą pustkę, jak wtedy w wąwozie, gdy zobaczyłem japońskiego wartownika. Jakoś musiałem zatrzymać tego człowieka. Gdyby się wydostał, skutki mogłyby być katastrofalne. Znów do niego przemówiłem z nadzieją, że przecież odpowie i że zdołam przeciągnąć tę — rozmowę, dopóki nie przyjdzie ksiądz Bassett. Ale on nie odpowiedział, a w całym domu panowała cisza. Stał teraz przy drzwiach, ręką sięgał do klamki, żeby je otworzyć. Gdybym krzyknął, bądź ruszył się z łóżka, on by na pewno uciekł. Nagle przypomniałem sobie o pistolecie. Gdzież, do diabła, mam pistolet?… Pod poduszką?… Nie odrywając oczu od tego człowieka, sięgałem nieznacznie, ale on nieomal tak, jak gdyby czytał w moich myślach, raptem otworzył drzwi, odwrócił się i już go nie było. Zdążyłem tylko spostrzec wytatuowanego smoka na jego plecach koloru śmietankowej „krówki”.
— Proszę księdza! — wrzasnąłem.
Pistolet miałem w ręce. Wyskoczyłem z łóżka. Podbiegłem boso do drzwi nie przestając gorączkowo wołać księdza Bassetta, popędziłem przez duży pokój prosto na werandę i jednym susem ze schodków w trawę. Słońce nieomal trzasnęło mnie jaskrawym blaskiem, aż musiałem podnieść rękę, żeby przysłonić oczy przed tą jaskrawością. Zatrzymałem się dopiero po kilkunastu krokach niepewny, dokąd biec dalej. Wokół nie widziałem nikogo. Pusta polana wibrowała pod przemocą brutalnego słońca; rozgrzana ziemia parzyła mnie w stopy. Przebiegłem na tyły domu… Nic. Tylko jak ściana rozrośnięte drzewa i szorstka spieczona trawa. O Boże — pomyślałem — on uciekł, uciekł… Te słowa dudniły mi w mózgu. Wróciłem przed dom, klnąc daremnie na samego siebie, już nie bacząc, że ktoś mógłby mnie zobaczyć. Czy to ważne teraz? Dosyć, że zobaczył mnie ten jeden. Wiadomość szybko się rozniesie — przed zmierzchem będą o tym wiedziały dziesiątki ludzi…
— Co się stało, kapitanie? — Na werandzie stał ksiądz Bassett. — Co pan tu robi na dworze?
Ruszyłem prędko do niego. Stopy mnie paliły.
— Jakiś człowiek był przed chwilą tam u mnie…
— Niech pan wejdzie do domu. Szybko!
Z niepokojem rozejrzał się po ścieżkach prowadzących na polanę. Wbiegłem na schodki werandy. Słońce tak świeciło, że gdy wszedłem do pokoju, byłem niemal oślepiony i czułem lekkie mdłości.
— Więc co z tym człowiekiem?
Pot lał się ze mnie. Opadłem na krzesło.
— Tam w składziku.
— Kiedy?
— Przed chwilą, ze dwie minuty temu. — Wszystko to nastąpiło tak błyskawicznie, że prawie sam sobie nie wierzyłem.
— Co tam robił?
— Ja… ja nie wiem. — Ksiądz Bassett rozmazywał się przede mną jak wieka zielona plama. — Próbowałem go zatrzymać, żeby nie uciekł, ale on śmignął jak kula z karabinu.
Po chwili milczenia ksiądz Bassett zapytał:
— Widział pana?
— Oczywiście. Przecież księdzu mówię, że był tam u mnie. Obudziłem się i zobaczyłem go przy łóżku.
— Pana pistolet prawdopodobnie go przeraził. Może by został, gdyby pan z nim porozmawiał.
— Próbowałem.
— I co powiedział?
— Nic. — Wzruszyłem ramionami. — Może nie rozumiał mojego birmańskiego… nie wiem. Ale nie powiedział ani słowa. Z początku chciałem zawołać księdza, ale pomyślałem, że on by wtedy się przeląkł i uciekł. Cóż, kiedy uciekł i bez tego… Dlatego właśnie chwyciłem za pistolet.
Ksiądz Bassett odchrząknął. Zaczął spacerować po pokoju tam i z powrotem.
— Zastanawiam się, kto to mógł być — rzekł po chwili.
— Czy to istotne? — zapytałem w nagłym przygnębieniu. Ten czy tamten, czy to nie wszystko jedno? Zło już się stało.
— Gdyby to ktoś, kogo ja znam… albo z kim wiem… Jak on wyglądał?
Opisałem mu tego krajowca.
— Ze smokiem na plecach, powiada pan?
— Tak.
Potrząsnął głową.
— Nie przypominam sobie nikogo z takim tatuażem. Czy jest pan pewny, że to nie był wąż? Węże są dosyć rozpowszechnione… Jeden z młodych we wsi ma węża wytatuowanego na plecach.
— Nie, to był smok. Wielkie ślepia, otwarta paszcza, zęby i język… Widziałem zupełnie wyraźnie.
Ksiądz Bassett palcami przebierał swą długą brodę.
— Pojęcia nie mam, kto to — powiedział w końcu.
Odzyskałem już jasność myśli. Byłem zadania, że powinniśmy coś zrobić, zamiast roztrząsać, kim mógł być ów człowiek. Powaga sytuacji wymaga jakiegoś natychmiastowego działania.
— Przypuszczam, że to był złodziej — powiedział ksiądz Bassett dość niepewnie. — Na naszą spiżarnię bywały już zamachy. Pańska obecność tam musiała go zaskoczyć.
Zgoła nie wydawało mi się to takie proste. Coś złowieszczego miał w sobie ten krajowiec: aż za dobrze pamiętam dziwny błysk triumfu w jego oczach, gdy wpatrywał się we mnie. Przez cały czas mojej rozmowy z księdzem Bassettem narzucało się jeszcze jedno wytłumaczenie. Nie jest dobrze, jeśli on natknął się na mnie przypadkiem, ale co będzie, jeżeli to jest japoński agent? Może już w tej chwili wraca do swoich panów z wiadomością o dokonanym odkryciu. W całym kraju przecież Japończycy mają szpiclów. Teraz, gdy sami zajęci są bez wytchnienia walką z Wingate'em, nie ulega wątpliwości, że węszenie w sprawie wysadzonego mostu zlecają takim właśnie kreaturom. Ksiądz Bassett powiedział, że to musiał być ktoś w tych okolicach nieznany… Dawny lęk znów zaczął mnie zżerać, teraz jednak lękałem się nie o siebie, ja za trzydzieści sześć godzin ucieknę stąd, a do tego czasu — zakładając nawet, że moje przypuszczenia są słuszne — Japończycy nie zdążą tu przybyć.
— Będziemy musieli go zatrzymać — powiedziałem nagle.
— Zatrzymać go? — Ksiądz Bassett uniósł brew. — Mój drogi… ale jak?
— Niech ksiądz wyśle kilku mężczyzn ze wsi. I to szybko, dopóki on nie odszedł za daleko.
— W żadnym razie nie mógłbym prosić ich o to.
Zirytowała mnie ta jego spokojna odmowa.
— Dlaczego?
— No, bo po pierwsze, co byśmy mieli z nim zrobić, gdyby go przyprowadzili?
— Ksiądz by go przesłuchał. Żeby się dowiedzieć, o co mu chodziło.
— A potem…?
Zawahałem się.
— Jeżeli on jest tym, za kogo ja go uważam…
— To znaczy?
— Agentem japońskim, proszę księdza.
Spojrzał na mnie przeciągle, spokojnie, badawczo. Całkowicie bezradny, wiedziałem doskonale, co on w tej chwili myśli.
— Pan zapomina, że ja jestem księdzem.
Spuściłem wzrok.
— Jeżeli mam rację — powiedziałem — samobójstwem ze strony księdza będzie pozostać tutaj, w razie gdyby… w taki czy inny sposób… nie przeszkodziło się temu człowiekowi w zameldowaniu Japończykom o mnie.
— Nie sądzę, żeby ta sytuacja musiała tak właśnie się rozwinąć — rzekł ksiądz Bassett najspokojniej w świecie.
— Jak to?
— On przecież nie widział mnie — wyjaśnił. — Teraz, kiedy myślę o tym, wydaje mi się, że może Opatrzność tak zrządziła. — Zakaszlał. — No, bo rozważmy to od tej strony. Ktoś dostaje się do domu. Jeżeli już wszedł do tego pokoju, raczej niewątpliwie pójdzie prosto do tych drzwi… do drzwi spiżarni. I kogo tam zastaje? Człowieka brodatego ubranego w ciemne spodnie…
— Z ręką na temblaku — przerwałem.
— Tak, ja wiem. Ale nadal to przecież mógłbym być ja. Czy pan rozumie, do czego prowadzę? Czemuż by on nie miał uznać, że tym księdzem-misjonarzem jest właśnie pan?
Była w tym logika. Całym sercem pragnąłem, żeby moje wnioski okazały się mylne. Ponad wszystko chciałem wiedzieć, że mogę jutro odlecieć z czystym sumieniem. Nabrałem niezbitej pewności, chociaż tej sprawy więcej nie poruszaliśmy, że nic księdza nie zmusi do wyjazdu ze mną… i to samo odnosiło się do niej, do siostry Weroniki.
— Ale ja sięgnąłem po pistolet — przypomniałem.
— Owszem, to fakt. — Ksiądz Bassett potrząsnął brodą. — Ale czy on to rzeczywiście widział?
— Nie, nie, chyba nie widział. Uciekł, zanim wziąłem pistolet w rękę.
— No więc…
— Ale ja księdza wołałem.
Uśmiechnął się.
— Tym wcale bym się nie przejmował. Mało prawdopodobne, żeby pana rozumiał.
Uspokoiły mnie te wszystkie argumenty. Nadzieja zaczynała zagłuszać obawy. Ale przez napływającą falę optymizmu przedarła się myśl:
— Gdyby on wrócił z Japończykami i gdyby go skonfrontowano z księdzem, przecież by poznał, że to nie był ksiądz.
— Możliwe. Ale wtedy byłoby jego zeznanie przeciwko mojemu. W takich okolicznościach przez wzgląd na dobro moich parafian złożyłbym zeznanie rozmyślnie fałszywe. — Uśmiechnął się znowu. — Poza tym niech pan o tym pamięta, że jako Irlandczyk nie jestem w swojej neutralności szczególnie probrytyjski. Ta właśnie wersja już raz w zeszłym roku odniosła skutek, nie widzę powodu, żeby nie miała pomóc mi znowu.
— A siostra Weronika?
— To w mniemaniu Japończyków też Irlandka.
Wstałem z krzesła.
— Ksiądz chyba dobrze tę sprawę przemyślał, ale żałuję, że ufności księdza nie podzielam. Wciąż jeszcze uważam, że lepiej byłoby sprowadzić tego człowieka z powrotem tutaj.
— Nie mógłbym brać udziału w tym, do czego by to mogło zmierzać. — Mocno ujął mnie za rękę. — Wiem, jak pan się czuje, ale niech mi pan wierzy, nie ma pan o co winić siebie… Absolutnie.
Boże — pomyślałem żałośnie — gdybyż tylko tak było rzeczywiście. Gdyby tylko ta cała operacja przebiegła zgodnie z planem, wszystko to przecież zostałoby nam zaoszczędzone.
— I niech pan pamięta — ciągnął ksiądz Bassett — nic nie wskazuje na to, że to nie był zwykły złodziej. Szkoda, że widział pana… temu nie przeczę… ale jeśli wszedł tutaj tylko przypadkiem, sądzę, że nie mamy czym się zbytnio przejmować. A nawet gdyby doszło do najgorszego, jestem pewny, że wszystko da się zadowalająco wytłumaczyć.
Chciałem mu odpowiedzieć, gdy kącikiem oka zobaczyłem na polanie siostrę Weronikę idącą z kimś z Sampralam. Jej roztrzepotany habit jaśniał oślepiająco biały w słonecznym blasku. Zanim wróciłem do składziku, patrzyłem na nią przez chwilę z tęsknotą spotęgowaną pod wpływem niepokoju.
Gdy zamknąłem drzwi, ksiądz Bassett szepnął:
— Pójdę zaraz do wsi… może tam o tym naszym gościu coś powiedzą.
* * *
Dowiedział się niewiele. Ów człowiek przechodził przez Sampralam rano i mówił, że idzie na południe. Nikt w wiosce nie znał go, ale też nic nie było w tym znamiennego — po wzgórzach wędrowało mnóstwo ludzi z jednego obszaru na drugi. Zanadto zresztą ksiądz nie wypytywał nie chcąc wzbudzić podejrzeń tym, że nagle tak się interesuje jakimś obcym. Dalej więc mogliśmy tylko snuć domysły.
Prawie do zmierzchu przez to popołudnie siedziałem w składziku sam. Obiecałem wysłać pocztą listy, jeżeli oni chcą do kogoś napisać, więc pisali je w każdej swojej wolnej chwili. Godziny wlokły się nieskończenie. Raz po raz musiałem zwalczać powracającą rozpacz na myśl o tym, co się stało, powtarzać sobie argumenty księdza Bassetta, żeby się uspokoić. Ale wspomnienie twarzy tego człowieka, gdy podsuwał się tyłem do drzwi, nadal mnie dręczyło, i chociaż dałbym sobie odciąć rękę, w zamian za przekonanie siebie samego ponad wszelką wątpliwość, że ten incydent nie pociągnie żadnych następstw, wcale pewny tego nie byłem. Pod wieczór zacząłem coraz bardziej łaknąć towarzystwa ich obojga, wiedząc, że czekanie na nich coraz bardziej wzmaga moją niepewność. Jutro w nocy już będę daleko, daleko od niebezpieczeństwa — myślałem i rozpaczliwie pragnąłem, żeby jak najszybciej oni mnie zapewnili, że doprawdy przejmuję się niepotrzebnie. Ponad wszystko chciałem, żeby mi to powiedziała siostra Weronika, bo wtedy smutek rozstania wolny byłby od wstydu i obawy o nią.
Gdy mogłem wyjść do nich, słońce zachodziło za czarnymi chmurami, które wyglądały jak puszcza karłowatych cyprysów. Niebo na zachodzie wśród chmur jaśniało ogniście, ale w pokoju panował półmrok, z polany więc nikt by mnie nie zobaczył. Swoją codzienną drogę do źródła i z powrotem odbyłem nieco wcześniej, żeby nie przedłużać samotności bardziej, niż to było konieczne. Przez jakiś czas rozmawialiśmy głównie o tym, o czym myślałem przez całe popołudnie, i stopniowo uspokoiłem się, tak jak pragnąłem. Po części dlatego, że przemawiały do mnie ich argumenty, po części dlatego, że przecież spływał na mnie ich niezmącony spokój. Nie wiedziałem, czy moje obawy nie powrócą, gdy zostanę sam, ale przynajmniej przez tych parę godzin mogłem się upajać narastającą pewnością, że wszystko będzie dobrze. Już sobie nawet wyrzucałem, że zbyt skłonny jestem do wpadania w popłoch; że po napięciu nerwowym przez ten cały miesiąc z natury rzeczy zawsze przewiduję rzeczy najgorsze. Nadzieja ochoczo karmi się nadzieją i ponieważ siostra Weronika potwierdziła argumenty księdza, byłem bardziej niż dotychczas gotów uznać je bez zastrzeżeń. Ostatecznie, kogo prócz mnie ten człowiek w domu widział? Nikogo — tylko mnie jednego. Nie ma więc znaczenia to, czy on jest agentem japońskim czy złodziejem. Złodziej chybaby nikomu nie mówił, że zakradł się do domu misji. A nawet gdyby komuś powiedział, brodacz, którego zobaczył, wydawałby się zarówno jemu, jak i owym jego słuchaczom, po prostu księdzem Bassettem. No, a jeżeli to agent, i z jakiegoś powodu nawet uznał, że zobaczył kogoś innego, nie księdza, jakiż mógłby przedstawić dowód? Nie miałby przecież dowodu żadnego. Ksiądz Bassett jeszcze raz powtórzył, że to byłoby zeznanie przeciwko zeznaniu jego, księdza, i zeznaniu zakonnicy.
Tak właśnie rozumowaliśmy i tak też leczyłem swoje sumienie ze skrupułów, jakie musiałbym mieć pozostawiając ich oboje na pastwę niepewnego losu. I powoli wtargnęła w moje myśli sama już tylko nieuchronność odjazdu i uświadomiłem sobie, że po raz ostatni siedzę z tymi dwojgiem w ciemnościach przy oknie patrząc, jak księżyc wysuwa się na niebo, jak świetliki pląsają w powietrzu. Wkrótce będzie po wszystkim, wkrótce będą inne twarze, inne głosy przysłaniające pamięć tych naszych chwil spędzonych razem… A przecież, gdy tak siedziałem wpatrzony w zarys głowy zakonnicy, zasłuchany w słowa księdza, wiedziałem, że cokolwiek będę przeżywał w przyszłości, tego nie zapomnę nigdy. Później w łóżku długo jeszcze leżałem bezsennie i odtwarzałem sobie bieg wydarzeń, odkąd po raz pierwszy przyszedłem do Sampralam, i to było zupełnie tak, jakbym bał się podświadomie, że jakiś najdrobniejszy bodaj szczegół mógłby mi ulecieć z pamięci. Aż w końcu znowu sobie przypomniałem owego krajowca, który nie dalej niż w ten poranek trafił do mojej kryjówki, i niepokój ogarnął mnie na nowo.
5
O zmierzchu, za kwadrans siódma, ksiądz Bassett odkorkował nową butelkę ryżowego samogonu. Za polaną jakiś ptak śpiewał, jak gdyby zwiodła go swą chyżością zapadająca noc.
Ani przez chwilę nie wątpiłem, że samolot przyleci. Przez cały czas tylko to jedno właśnie nie było dla mnie problemem i nie wzbudzało żadnych obaw. A przecież nie została uzgodniona na wszelki wypadek żadna następna data, gdyby więc ta ostatnia próba zawiodła, samolotu już nigdy by po nas nie przysłano. Rzucając, zdawałoby się, wyzwanie moim wszystkim innym obawom, pozostałem jednak dziecinnie ufny, jeśli chodzi o ten ratunek, i chyba tylko zmiana pogody mogłaby moją ufność zachwiać. Teraz przez okno wychodzące na werandę nie widziałem nic, co by uniemożliwiało przylot samolotu. Poza paroma strzępami poszarpanej spiżowo-ciemnej chmurki, na niebie rozciągała się pustka — pogoda we wszystkich tonach różowości, która niepostrzeżenie przechodziła w pastelową błękitnawą zieleń. Księżyc już świecił, blady, jak gdyby wyczerpany i mizerny, i ze wszystkich stron falowała dżungla, wzgórza odpływały w nieskończoną dal wśród coraz bardziej zgęstniałych cieni, mrocznym swym chaosem tylko podkreślając spokój cichego bezchmurnego nieba.
Czas przylotu miałem wyryty w pamięci — między północą i pierwszą po północy. Ustaliliśmy, że wyruszymy z domu o siódmej, co da nam aż pięć godzin na przebycie tej odległości, więc po drodze jeszcze zdążę wyjaśnić im obojgu, jakie jest ich zadanie. Sam ksiądz Bassett zaproponował, że odprowadzi mnie z siostrą Weroniką, i przyjąłem tę propozycję, pełen wdzięczności. W razie potrzeby pewnie trafiłbym sam, stanowiło to jednak ryzyko, którego wolałem uniknąć. Poza tym zawsze przecież trojgu łatwiej niż jednemu dawać sygnały wskazujące pas lądowania, chociaż mogłem tylko mieć nadzieję, że pilot w ogóle to za sygnały uzna. Ale niezależnie od tego rad byłem, że oni idą ze mną, bo doprawdy nie uśmiechałaby mi się taka samotna wędrówka. Przez trzy prawie tygodnie, jeśli odchodziłem od domu, to najwyżej na odległość stu jardów i lękałem się trochę, czy starczy mi sił, żeby tam dojść samemu.
Właściwie z trudem sobie uprzytomniałem, że wreszcie odlecę z Birmy. Miesiąc przedtem raptowność naszego przybycia w to odludne wyschnięte koryto rzeki wywołała u mnie owo uczucie niesamowitości. — tak samo teraz wprost nie mogłem uwierzyć, że już za osiem godzin wyląduję na lotnisku pod Kalkutą. I tak myślałem o tym jakoś bez entuzjazmu. Parokrotnie w ciągu tego dnia zaczynałem znów się denerwować, przeklinałem swego pecha, że pomimo tylu podjętych środków ostrożności ktoś mnie jednak w misji zobaczył. Ale spokój księdza i siostry Weroniki przecież mi się udzielił. I gdy obawy ostatecznie mnie opuściły, świadomość, że ten dobrze znany tryb życia już nigdy trybem mojego życia nie będzie, smuciła mnie coraz bardziej, i to tak, że z kolei chyba jej i jemu udzielił się mój nastrój. Rozmowa przestała być swobodna, jak gdybyśmy wszyscy troje mówili o czymkolwiek, byle nie o tym, co nas gnębi. Nieomal zapragnąłem, żeby to czekanie nareszcie minęło, czy też, żeby coś je przerwało. Ksiądz Bassett podał mi kubek.
— No — powiedział — za pomyślność.
Przytaknąłem. Ten samogon, ich listy w mojej kieszeni przypomniały mi, że oni właśnie takie życie sami sobie wybrali. Z początku po prostu oburzała mnie ich dobrowolna rezygnacja z możliwości ucieczki. Dwa tygodnie temu tylko litość przytępiała moje rozjątrzenie. Ale teraz czułem dla nich jedynie podziw i — jeśli chodzi o siostrę Weronikę — coś bardziej dojmującego niż żal na myśl o tym, że ja muszę stąd odjechać bez nich.
Za oknami ten ptak wciąż jeszcze śpiewał i jego maleńka smutna muzyczka była jak echo uczuć, które miałem w sercu.
Punkt siódma. Parę minut przed siódmą przeszedł obok domu jakiś krajowiec w drodze do wsi, i znów na polanie zrobiło się pusto.
— Siostra gotowa?
— Tak, proszę księdza.
— Kapitanie?
— Tak, jestem gotów.
Schodki werandy skrzypiały nam pod nogami. Szliśmy gęsiego, ksiądz na przedzie, siostra Weronika pośrodku. Księżyc świecił jasno, przyćmiewając gwiazdy. Po duchocie panującej w domu powietrze było bardzo świeże i rześkie, ledwie jednak przeszliśmy z polany na ścieżkę w ścianie drzew, zacząłem się pocić. Przez trzy tygodnie zdążyłem nieomal zapomnieć, jaką stęchlizną i wilgocią pachnie dżungla, i odwykłem od tych cichych odgłosów szybkiego dreptania, jakie teraz, raz po raz przyprawiając mnie o dreszcze, mąciły ciszę to tu, to tam w zaroślach.
Dotarliśmy do rozstaju u stóp siodła pomiędzy dwoma pagórkami i skręciliśmy w lewo. Przez jakiś czas ścieżka biegła po równym terenie, ale potem ukośnie opadała w dół, gdzie księżyc tylko przecinał długimi smugami sinawą czerń cieni. Po przejściu pół mili mniej więcej ksiądz Bassett stanął.
— Chciałby pan trochę odpocząć, panie kapitanie?
— Nie. Jak dotąd czuję się zupełnie dobrze. Dziękuję.
— Na pewno? Czasu mamy przecież mnóstwo.
Zawahałem się. Nogi miałem dosyć słabe. Panowałem nad nimi jako tako, póki szedłem, ale teraz uda mi dygotały, zmiękłe jak wata, i zacząłem się obawiać, że nie utrzymam równowagi.
— Zgoda — ustąpiłem. — Więc odpocznijmy pięć minut.
Przysiadłem na wąskim skraju ścieżki zdumiony swoim osłabieniem. Siostra Weronika wyciągnęła z sukiennej torby księdza płaską butelkę i przepłukałem sobie usta letnią wodą.
— Nie ulega wątpliwości — powiedziałem zwracając jej butelkę — stare siwe konisko już nie takie jak dawniej.
Przypomniałem sobie, jak sześciu nas taszczyło krótkofalówkę pod górę na to wzgórze — jakież marnowanie sił, jakiż bezowocny wysiłek! Czyż możliwe, że to miesiąc temu? A przecież tamta noc przy moście wydaje mi się znacznie, znacznie bardziej… Dziwna rzecz, te figle, które płata pamięć. Teraz jednak nie czas myśleć o przeszłości, tak samo jak nie czas martwić się o przyszłość. Znaczenie ma tylko teraźniejszość — fakt, że jeszcze jesteśmy razem, że jeszcze przez kilka godzin będę czuł jej obecność, będę widział jej drobną, nieomal świetlistą postać przed sobą. Na wspomnienia czas przyjdzie później… czas aż za długi.
Wstałem i skinąłem głową do księdza Bassetta.
— Spróbujemy iść dalej.
Szlak przeważnie opadał w dół. Chwilami jednak wspinał się stromo skrótem przez wybrzuszenia na zboczu wzgórza i wtedy za każdym razem czułem, że ledwie ciągnę pod górę nogi. Wciąż zalewały mnie strugi potu i w głowie szumiało jak w słuchawce telefonicznej, gdy jest wichura, ale jakoś wlokłem się nierównym krokiem nie wołając zbyt często, że muszę przystanąć. Stopniowo, w miarę jak schodziliśmy z tego zbocza, dżungla gęstniała, szlak był coraz węższy, wiodąc nas przez mroczne korytarze, gdzie powietrze nieomal leżało, ciężkie od całodziennego skwaru. Dzika świnia z pochrząkiwaniem przebiegła niezdarnie przez zarośla, spłoszona małpa zapaplała coś w podnieceniu nad nami i skoczyła gdzieś niżej na zbocze, zanim inne małpy zaczęły powtarzać jej alarm. Poza tym panował bezruch i nawet ciche odgłosy naszej wędrówki, przypominające chrupanie kroki, po nierównym gruncie, szelest i trzepotanie habitu zakonnicy — nawet to dziwnie przyciszał ten lepki upał. Czasami tylko moskit brzęczał mi zjadliwie nad głową i w ciemnych bezksiężycowych pasach cienia migotały swymi latarenkami świetliki.
Nie zdołałem całkowicie okiełznać myśli. Wiele razy wyrywały się, skakały jak koniki polne z przedmiotu na przedmiot — już to w przeszłości, już to w przyszłości. Ten krajowiec przy moim łóżku… Pospiesznie, odepchnąłem myśl o nim, przecież omawialiśmy to aż do znudzenia i oni skutków się nie obawiają. Ale co z Barnabą? Kiedyś ksiądz Bassett będzie musiał powiedzieć prawdę, bo czy on potrafi udawać, że nie wie nic i że tak samo jak wszyscy we wsi jest zdumiony nieobecnością chłopca? Nie wiedziałem. Ale na następnym postoju wolałem nie poruszać tego tematu w obawie, że odpowiedź księdza wzbudzi we mnie nowe dręczące wątpliwości… Nie chciałem teraz wątpić. Powtarzałem: Muszę wierzyć, że wszystko będzie dobrze, tę pewność mieć muszę.
Ścieżka prowadziła kręto w księżycową poświatę. Po niebie przeleciała spadająca gwiazda.
Za kilka godzin ci dwoje będą wracać tędy. Z powrotem do domu misji — brzmiało mi to w myśli w takt ociężałego szurania moich butów. Będą wracać do Sampralam. I do tych siedemdziesięciu paru nawróconych. Czy dlatego, że ją kocham, zazdroszczę im tego i chyba rozumiem to, co każe im wrócić? Czy może tak podziałał ich przykład, gdy niemal umierałem ze strachu i teraz — poza tym, że ich rozumiem — żałuję, że nie wyznaję tej wiary, która im daje siłę? Znów nie wiedziałem. Tylko czas mógłby dać na to odpowiedź. Zbyt blisko jeszcze byłem tych wszystkich wydarzeń, żeby widzieć cokolwiek jasno. Za miesiąc, za dwa miesiące zobaczę to wszystko lepiej. Za miesiąc, za dwa miesiące… Boże — zastanawiałem się, jak długo jeszcze potrwa ta wojna? Jak długo jeszcze oni muszą pozostawać na odludziu, w tym świecie bezgranicznej zieleni? Dwa lata? Trzy?…
Weszliśmy znowu w tunel cętkowany blaskiem księżyca i siostra Weronika sunęła przede mną jak duch poprzez łaty sinawego cienia. Puszczyk zahukał żałośnie, ponuro; pachniały niewidoczne kwiaty.
Jutro zacznie się zdawanie relacji. Trzeba będzie naszkicować sobie raport: „Podeszliśmy do mostu korytem rzeki tak, jak zaplanowano. Wbrew temu, czego mieliśmy prawo oczekiwać, most był strzeżony na poziomie rzeki…” Mnóstwo będę miał o tym do powiedzenia, mnóstwo. I być może ci, którzy będą ten raport czytali, następnym razem, przed przygotowywaniem nowej operacji, dobrze się zastanowią i starannie zbadają swoje dane… „Ksiądz i zakonnica towarzyszyli mi z Sampralam na miejsce lądowania samolotu, ale chociaż łączy się z tym wielkie ryzyko, woleli wrócić do misji, niż odlecieć ze mną samolotem z tego obszaru…” Już sobie wyobrażałem, jak generał to czyta i mówi: „Mam uwierzyć, że oni rzeczywiście odrzucili propozycję ewakuacji? To coś cholernie niezwykłego!”
Pół do jedenastej. Do rzeki niedaleko. Nogi od kolan w górę miałem jak kłody. Dopiero na postoju poczułem mrowie przebiegające po zmartwiałych mięśniach, jak gdyby powolutku wsączało się w nie życie. Ramię od dawna mi pulsowało, a przecież chociaż byłem zmęczony i głowa zrobiła mi się lekka jak balon, umysł pozostawał czujny, roztrząsał i badał. Myślałem przede wszystkim o siostrze Weronice i o nieuchronności rozstania. Wkrótce ona i ksiądz ruszą w drogę powrotną — w samotność, w dalsze swe życie pełne samozaparcia, ubogie, jednostajne, urozmaicone tylko pogłoskami, wciąż w cieniu grożącego im obojgu niebezpieczeństwa, jakim może być akcja Japończyków… Niosą Boga garstce nawróconych i poczucie pewności jutra wszystkim ludziom w tym okręgu, opatrując ich rany, lecząc choroby, wędrując od wsi do wsi, ucząc ich konserwować coraz skromniejsze zapasy żywności, dodając otuchy, udzielając rad… A generał powie: „To coś cholernie niezwykłego!” i przestanie myśleć o nich, o tych dziwakach, w jego mniemaniu, których przydatność już się skończyła. A ja jeszcze miesiąc temu gotów byłem wykorzystać dom misji jako bazę i nie przyszło mi na myśl, co moje przybycie może dla nich oznaczać.
Zatrzymaliśmy się znowu i przysiedliśmy niedaleko ścieżki. Moskity okryły moje nogi obnażone przy skraju nogawek i kłuły mnie teraz bez litości. Pot kapał mi po brodzie, spływał na pierś, zbierał się w tłuste strugi w pasie.
— Już niedługo, kapitanie — powiedział ksiądz Bassett. — Wydaje mi się nawet, że słyszę ten wodospad.
Przez jakiś czas do tej chwili milczeliśmy wszyscy. Wytężyłem teraz słuch, ale zanadto szumiało mi w głowie.
— Ksiądz ma rację, proszę księdza — rzekła siostra Weronika. — Słyszę zupełnie wyraźnie.
— Gotów pan już ruszyć dalej? — zapytał ksiądz.
— Tak — odpowiedziałem — kiedy tylko ksiądz zechce.
Szlak łagodnie opadał, biegnąc przez wysokie gąszcze strzępiastych palm bambusowych. Z obu jego stron piętrzyły się wzgórza falistymi konturami zarysowane na tle nieba jak olbrzymie morskie bałwany. Coś gdzieś przemknęło i lękliwie przystanąłem w półmroku. Zatrzepotały ptasie skrzydła. Stopniowo coraz lepiej słyszałem słabe dudnienie wodospadu, zrazu nieokreślone, potem coraz wyraźniejsze, w miarę jak podchodziliśmy do rzeki. Aż nagle szlak się skończył i przed nami od lewej strony do prawej zajaśniało w poświacie acetylenową bielą rozległe puste rzeczne koryto.
Ksiądz Bassett odwrócił się do mnie i uśmiechnął nad głową zakonnicy.
— No — zapytał — co teraz?
Spojrzałem na zegarek. Za dziesięć minut jedenasta. Tak bardzo byłem pogrążony w myślach, tak przejęty wysiłkiem wędrowania, że nieomal zaskoczył mnie widok tej pustki. Jak gdybym spodziewał się już zastać samolot na ziemi, już usłyszeć warkoczące silniki. Po raz pierwszy poczułem lekką obawę, że może jednak nie przyleci. Raptem chciałem głupio zapytać księdza, który to dzień, ale się od tego powstrzymałem.
— Teraz — rzekłem odpędzając od siebie roje mustyków — po prostu zaczekamy.
O upale nie było już co mówić. Siedzieliśmy dosyć blisko brzegu, kolejno popijaliśmy wodę z płaskiej butelki księdza i oganialiśmy się od mustyków. Tępo dumałem, czym żyją te owady, kiedy nie ma tu ludzi, i przypomniałem sobie nagle, jak one mi dokuczały w czasie przenoszenia zwłok Maunga Daw pod tamto wielkie drzewo. Dalszy bieg wydarzeń przysłonił niedowierzanie pełne zgrozy, z jakim zobaczyłem tę postać leżącą jak orzeł z rozłożonymi skrzydłami na zaschniętym spękanym mule, a potem krew, która tak okropnie trysnęła Maungowi Daw z ust, gdy kładłem go pod drzewem.
Wlepiłem oczy w siostrę Weronikę. Czy będę śmiać się z samego siebie za parę miesięcy pojmując, że wdzięczność uznałem za miłość, potrzebę towarzystwa i uspokojenia za pożądanie?
— Więc jak mamy pomóc panu?
Odwróciła do mnie głowę i napotkała mój wzrok. Opuściłem powieki zakłopotany, nie wiedząc, czy wyczuła, że patrzę na nią.
— Nie rozumiem — odpowiedziałem jak idiota.
Uśmiechnęła się.
— Miał pan nam pokazać, gdzie zapalić latarki.
— Ach tak — ocknąłem się. — To już można, proszę księdza?
— No, to chodźmy. Wszystko będzie lepsze niż dać się zjeść żywcem tym muchom.
W poświacie księżyca rzeczne koryto zaludniło się wspomnieniami. Maunga Daw pogrzebaliśmy tutaj. Drzewo chyląc gałęzie tam, gdzie rzuciliśmy zasobniki, rzucało prążkowany srebrem cień w sposób tak dramatyczny jak wtedy. Wybrzuszone ściany dżungli stały z obu stron pasa stwardniałego mułu i ten strumyk płynął cicho wzdłuż drugiego brzegu, a odgłosy wodospadu dolatywały jak dźwięki dalekiego bębna.
Poprowadziłem ich oboje w stronę wielkiego głazu sterczącego ze skarpy w miejscu, gdzie koryto rzeki się zwężało. Nogi mi trochę osłabły po tej wędrówce, ale poza tym czułem się nieźle. Na linii głazu zatrzymałem się. Niewiele było do tłumaczenia, chciałem jednak, żeby oni wszystko zrozumieli dokładnie.
— Kiedy usłyszymy ten samolot, prosiłbym, żeby ksiądz, proszę księdza, podszedł tutaj i stanął naprzeciw tego głazu tu pośrodku, gdzie jesteśmy teraz. — Zaryłem obcasem w muł twardy jak beton. — Ja będę o pół mili albo dalej w dół rzeki przy wodospadzie. Niech ksiądz nie zapala latarki, póki ksiądz nie zobaczy mojej, a potem niech ksiądz skieruje światło w stronę samolotu. Jasne?
Przytaknął.
— Samolot prawdopodobnie będzie krążył… raz, może dwa razy. Niech ksiądz puszcza światło w jego kierunku wokoło, a potem, kiedy on zacznie zataczać ponownie krąg, niech ksiądz podniesie latarkę wysoko w górę.
— Rozumiem — powiedział ksiądz Bassett. — I nic więcej?
— Jeśli chodzi o lądowanie, nic.
Początkowo zamierzałem rozpalić ognisko, ale ostatecznie uznałem, że lepsze będą latarki, bo śladów ognisk nie dałoby się później zatrzeć. Na monsun trzeba czekać jeszcze dwa miesiące i do tego czasu koryto rzeki z pewnością pozostanie tak suche, jak jest teraz. Zawsze istnieje możliwość, że ślady ognisk wypatrzyłby jakiś bystrooki Japończyk, a Sampralam jest przecież zbyt blisko rzeki, żeby to odkrycie mogło nie mieć dla Japończyków znaczenia.
— Gdzie ja mam iść, kapitanie?
Usiłowałem nie myśleć o wadze tego, co jej mówię.
— Siostra nie ma nic do roboty, dopóki nie wystartujemy. Kiedy pilot już będzie gotów do startu, siostra powinna stać w odległości jakichś pięćdziesięciu jardów od księdza, na linii tego głazu i wtedy skierować światło latarki tak jak ksiądz prosto w samolot.
— Czy tak? — Ksiądz Bassett wyciągnął ze swojej sukiennej torby jedną z latarek i zaświecił nią poziomo w stronę wodospadu.
— Tak właśnie. Z tym, że ksiądz powinien być dalej o jakieś dwadzieścia jardów, pośrodku koryta.
Pokazałem im dokładnie, gdzie mają stać, i powtórzyłem to raz jeszcze. Potem ruszyliśmy wolno przed siebie aż do miejsca, gdzie gładka pstrokata od zielska powierzchnia dna rzeki zaczynała falować, usiana już kamykami. Liczyłem kroki i tym razem było tych kroków prawie tysiąc dwieście. Nieco dalej w górze rzeki, ukryta za drzewami, majaczyła niska ściana skalna, byłem więc pewny, że samolot nadleci z przeciwnej strony.
— Ja będę tutaj — powiedziałem księdzu. — Kiedy tylko ksiądz zobaczy, że zapalam latarkę, niech ksiądz zapali swoją.
— Dobrze.
Pół do dwunastej. Dopóki mieliśmy zajęcie, minuty mijały szybciej. A teraz, gdy spacerowaliśmy nękani przez te mustyki, czas wlókł się nieskończenie. Co chwila spoglądałem nerwowo na zegarek tylko po to, by stwierdzić, że wskazówki prawie nie drgnęły. Wszelkie wysiłki prowadzenia rozmowy spełzły na niczym. Byłem w rozterce, już to myśląc o siostrze Weronice, już to denerwując się, że samolotu może nie będzie… Mógł przylecieć równie dobrze zaraz, jak i za godzinę, ale gdy zakończenie było już tak blisko, chciałem, żeby nastąpiło natychmiast… Rozpaczliwie szukałem w myśli czegoś, co by mi pozwoliło wyzwolić się od tego dławiącego, mdlącego uczucia, które we mnie coraz bardziej wzbierało.
Wreszcie powiedziałem:
— Kiedy wojna się skończy, proszę księdza, przyjadę do Sampralam.
— Mam nadzieję, że pan przyjedzie.
Raczej nie mogłem się spodziewać, że oni mi uwierzą. Ludzie zawsze mówią takie rzeczy przed rozstaniem… że napiszą, że zatelefonują…
— Ale ja mówię poważnie — obstawałem przy swoim. — Przyjadę tu kiedyś, przyrzekam. — I umilkłem.
Skinęli głowami i uśmiechnęli się oboje. To, co powiedzieć im chciałem naprawdę, w żadnym razie nie mogłoby zostać wypowiedziane teraz. Za długo się z tym ociągałem… ociągałem się aż do czasu, gdy już usta mi zamykało nagromadzone wzruszenie.
Dwadzieścia po dwunastej usłyszałem samolot.
— Leci! — Słaby odgłos tętnił nierówno poprzez łagodne dudnienie wodospadu. — Słyszycie?
— Tak — odrzekła szybko siostra Weronika.
— Tak — jak echo powtórzył ksiądz.
W ustach mi nagle zaschło, serce zaczęło łomotać.
— Ksiądz już powinien pójść do tego głazu, proszę księdza.
Ksiądz Bassett ruszył biegiem.
— Hej! — zawołałem. — Potrzebna mi latarka!
Wrócił i wygrzebał latarkę z torby. Wziąłem ją i skierowałem się do wodospadu szybko, bardzo szybko po twardej bieli rzecznego koryta. Zakonnica szła za mną.
— Myślałem, że siostra pójdzie z księdzem Bassettem — powiedziałem przez ramię.
— Pójdę tam później… Kiedy pan już zapali latarkę.
— Dobrze.
Idąc szukałem samolotu na niebie. Ten odgłos płatał figle, dolatywał jak gdyby z dwóch, a nawet trzech stron jednocześnie. Popatrzyłem w dół rzeki. Ksiądz Bassett przeszedł już prawie całą drogę do swego stanowiska — maleńka sunąca figurka. Dojdzie tam za parę minut. Gdzież, do diabła, jest ten samolot? Warkot silników ucichł na chwilę i pomyślałem: Boże, on odlatuje. Ale prawie zaraz zawarkotało głośniej niż przedtem. Samolot był gdzieś na północny-zachód od nas, jak się zorientowałem, wciąż jeszcze dosyć wysoko. Mustyki kąsały mnie w nogi, ale nie zwracałem na to uwagi. Z jednej strony odczuwałem pustkę, z drugiej zaś byłem dziwnie wewnętrznie rozedrgany. Zakonnica stała przy mnie, wpatrzona w blade, srebrzyste niebo.
Raptem samolot znalazł się w polu widzenia.
— Jest!
— Gdzie?
— Tam! — W podnieceniu wskazałem latarką. — Nad tymi wysokimi palmami.
Był bliżej, niż myślałem. Dakota… Nie wiadomo dlaczego wyobrażałem sobie, że przyślą hudsona. Odczekałem kilka sekund patrząc, jak samolot równo przeoruje gwiazdy, a potem zapaliłem latarkę i skierowałem światło w stronę księdza Bassetta. Nie widziałem go, ale miałem pewność, że on już stoi na linii głazu. Tak, jest światło… migotanie w odpowiedzi. Podniosłem wzrok znowu w górę i zacząłem sygnalizować: „O.K.”, przesuwając światło w kierunku, w jakim samolot opada.
— Teraz zatoczy krąg — powiedziałem na pół do siebie. Teraz zatoczy krąg.
Nie przestawałem zapalać i gasić latarki: kreska-kreska-kreska, kreska-kropka-kreska. „O.K.”, O.K., O.K.” Wydawało się, że żółta smuga niknie pochłaniana przez blask księżyca. Samolot przechylił się przy zakręcaniu szerokim łukiem, błyskając mętnie, potem zginął na chwilę za ścianami dżungli, potem ukazał się znów i leciał już prosto. Ciężki, a przecież wdzięcznie chyży, leciał na wysokości około pięciuset stóp z biegiem rzeki i silniki już grzmiały, zagłuszały wodospad, aż trzęsło się powietrze. „O.K., O.K., O.K.” — sygnalizowałem do dakoty. Sygnału w odpowiedzi nie było, ale nie wątpiłem, że pilot nas zobaczył. Księżyc jaśniał jak światło dnia.
— Jeszcze raz — mówiłem — jeszcze raz i wyląduje.
Znowu zniknął, ale zawracał… warkotał przeraźliwie i zawracał… Drugi krąg przed lądowaniem. Zgasiłem latarkę i wierzchem dłoni otarłem pot z czoła. Siostra Weronika patrzyła na mnie. Oczy nasze się spotkały, ale uśmiechnęła się dopiero po ułamku sekundy, więc wiedziałem — mówić tego mi nie potrzebowała — że ten samolot jej uświadomił, jak straszliwa jest podjęta przez nią decyzja pozostania w Sampralam. Przez chwilę, która wydawała się bardzo długa, patrzyliśmy sobie w oczy nie mówiąc ani słowa i coraz bardziej dojmująco czułem, że ją porzucam na pastwę losu. Odwróciłem się w poczuciu tej winy, nagle przepełniony nienawiścią do siebie. Żałowałem, że zdążyłem zobaczyć wyraz jej twarzy, zanim się uśmiechnęła. Żałowałem, że nie mogę odlecieć bez tego objawienia w ostatnim momencie…
Samolot już lądował. Znów zapaliłem latarkę: kreska-kreska-kreska, kreska-kropka-kreska. Nie myśleć o niej. Myśleć tylko o samolocie. Wszystko zależy od samolotu, trudne ma lądowanie. Już trafia na ten prowizoryczny pas do lądowania… tym razem już jest. Wyrównuje, obniża się, opada, Boże, oby wystarczyło miejsca…
Trzymałem palec na guziku latarki, o wszystkim zapominając w napięciu nerwów, gdy samolot opuszczał się w korytarz pomiędzy ścianami dżungli. Koła dotknęły ziemi, zazgrzytały i cała ta wielka maszyna, jak gdyby wstrząśnięta potężnym dreszczem, odbiła się, podskoczyła do góry nagle lekka niczym kamyk nad wodą, zanim koła dotknęły ziemi ponownie. I już zaraz samolot przejechał chwiejnie po korycie rzeki, rycząc, plując pienistymi tumanami szarego pyłu. Gorączkowo machałem latarką w obawie, że pilot mógłby się rozpędzić, wprowadzić samolot na nierówny teren za mną. Ale ogon już był opuszczony i on hamował — zbyt jednak blisko mnie. Bo ja przecież, zanim samolot przechylił się, zatoczył i stanął, ruszyłem biegiem ku niemu, cały spocony, tak wielką odczuwałem ulgę.
Gruby niski porucznik lotnictwa wygramolił się z drzwi i zeskoczył na ziemię, gdy podszedłem. Był w koszuli tropikalnej, w szortach, w zamszowych butach — przedstawiciel cywilizacji.
— Rany boskie — powiedział. — Kapitan Strachan?
— Tak… pięknieście przylecieli.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Miał opadające ku szczękom wąsiki.
— Strój maskaradowy, co? — zapytał mierząc mnie spojrzeniem. — Kto, na miłość boską, powiedział, że to jest pas dogodny do lądowania?
— Ja.
— Tylko ufać armii — parsknął. — Co teraz? Im wcześniej się stąd wydostaniemy, tym lepiej. Ilu was jest?
— Jeden — odpowiedziałem. — Tylko ja.
— Myślałem, że was sześciu czy siedmiu.
— Było, ale tylko ja zostałem.
Opędzał się od mustyków.
— O rany! Roi tu się od nich. Więc tylko pan? To fatalnie. No, ale z tym mostem rzeczywiście spisaliście się na medal. Ci z bombowców mnóstwo o tym mówili. Ale co pana, kapitanie, zatrzymywało? Trzy razy przelatywałem w zeszłym miesiącu i ani znaku na dole. Już prawie postawiłem krzyżyk na panu.
— Nie mogłem zdążyć na czas. Po prostu.
Utkwił wzrok gdzieś poza mną. Odwróciłem się i zobaczyłem siostrę Weronikę stojącą w odległości może pięćdziesięciu jardów.
— Co pana zatrzymywało…? — Uśmiechnął się idiotycznie . — Cholernie głupie pytanie.
— Tak — powiedziałem lodowato. — Cholernie głupie pytanie.
Spojrzał na mnie dziwnie.
— Przepraszam. Nie chciałem obrazić… Ona nie odlatuje z panem?
— Nie.
— Ani ten facet z tą drugą latarką przy końcu tam?
— Nie. Oni zostają.
— O rany! — wzruszył ramionami. — Różne są gusty i…
— Niech pan posłucha — przerwałem mu usiłując panować nad głosem. — Tak samo nie chcę zwlekać z odlotem jak pan. Zorganizowałem sygnalizację dwiema latarkami, żeby dokładnie oznaczyć długość tego pasa… ale chcę teraz pójść tam i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Da mi pan dziesięć minut czasu, dobrze? Niech pan odwróci samolot i przygotowuje do startu, to odlecimy, kiedy tylko wrócę. Zgadza się pan?
— Zgadzam się — odpowiedział.
— Świetnie. — Wskazałem ręką: — Ma pan jeszcze paręset jardów do zabawy.
Siostra Weronika szła powoli w dół rzeki. Dogoniłem ją i dalej szliśmy już razem. Pył jeszcze wisiał w powietrzu, zatykał mi krtań i nozdrza. Milczeliśmy oboje i tylko słychać było paciorki jej różańca, chrzęściło niskie szorstkie zielsko ocierając się o rąbek habitu. Za nami samolot z rykiem i postękiwaniem silników już zaczął zakręcać.
— Ten lotnik bardzo młodo wygląda — powiedziała w końcu.
— Tak… jak bardzo młody — przytaknąłem i na tym nasza rozmowa się skończyła, ponieważ to był jedyny temat, jaki mogliśmy poruszyć spokojnie, panując nad sobą.
Ksiądz Bassett wyszedł nam na spotkanie. Był zakurzony.
— Przez chwilę byłem pewny, że on się rozbije — oznajmił. — Jednym skrzydłem prawie dotknął ziemi, kiedy nim rzuciło.
— A ja myślałem, że tam od mojej strony zabraknie miejsca. No, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. — I natychmiast pożałowałem swoich słów. Zawahałem się, po czym dodałem: — Mam już tylko parę minut, proszę księdza.
— Wiem… my też już powinniśmy ruszyć z powrotem.
Ruszyć z powrotem… Wyciągnąłem rękę. Cokolwiek bym powiedział, byłoby niedostateczne, beznadziejne, całkowicie niedostateczne.
— Do widzenia. Nie potrafię wyrazić księdzu wdzięczności za wszystko, co ksiądz zrobił dla mnie.
— Do widzenia. — Uścisk jego ręki był mocny. Przypomniałem sobie, jak mnie to zaskoczyło, gdy rozmawiałem z nim po raz pierwszy.
— Pan nie zapomni nadać tych listów?
— Nie. — Jeden list do jakiegoś biskupa gdzieś tam, jeden do Cork, jeden do Chicago. — Nie… nie zapomnę.
Stał przede mną drobny, biednie ubrany, samotny. Impulsywnie wyciągnąłem zza paska spodni pistolet.
— Wolałbym, żeby ksiądz wziął to.
Uśmiechnął się.
— Raczej nie sądzę, żeby…
— Proszę — nalegałem. — Czułbym się lepiej, gdyby ksiądz go miał.
— Dobrze. — Wziął pistolet ode mnie ujmując go nieporadnie. — Zwrócę tę broń, kiedy wojna się skończy… kiedy pan przyjedzie do Sampralam.
— Zwróci mi ksiądz. — I po chwili powiedziałem: — No, to do widzenia jeszcze raz, proszę księdza. I wszystkiego dobrego.
— Do widzenia — powiedział. — Niech Bóg czuwa nad panem.
Ona na czas tej rozmowy odeszła. Jakoś nadal zdołała wyglądać niewiarygodnie czysto i świeżo. Teraz, gdy podszedłem do niej, ręka jej wydawała się bardzo mała, ale była chłodna jak zawsze. I w poświacie księżyca jej blada twarz nagle stała się piękna.
— Do widzenia, siostro.
— Do widzenia, kapitanie. Mam nadzieję, że tam zrobią porządek z tym pana ramieniem.
— Tylko siostrze jednej winienem za to wdzięczność. I nie tylko za to… Jestem… bardziej niż wdzięczny.
Znów patrzyliśmy sobie w oczy, jeszcze nie rozłączając rąk. A potem szybko, zanim zdążyłem powiedzieć coś, czego mógłbym później żałować, odwróciłem się od niej i odszedłem do samolotu. Dwa raz obejrzałem się i pomachałem do nich ręką, ale po drugim razie postanowiłem już się nie oglądać. Każde z tych spojrzeń na ich coraz mniejsze postacie potęgowało jedynie moją żałość i gorycz. W końcu, już niedaleko samolotu, zacząłem biec. Porucznik opędzał się od mustyków.
— Gotowe? — zawołał. — No, to właźmy i wiejmy stąd!
Wgramoliłem się do samolotu. On za mną. Drzwi trzasnęły. Jeszcze sprawdził, czy są dobrze zamknięte.
— Proszę na miejsce przy kierowcy — powiedział wesoło. — Nie chcę żadnego obciążenia na ogonie.
Z chrobotem szliśmy w chłodnym mroku kadłuba. Byłem odrętwiały, jak gdybym wnętrzności miał zamrożone.
— To jest mój nawigator — mówił porucznik.
Zobaczyłem kogoś; poczułem słabiutki uścisk spoconej dłoni.
— Nie chciał nawet nosa wychylić z powodu tych cholernych much — mówił porucznik. — Nie powiem, żebym miał mu to za złe.
Milczałem. Daleko w korycie rzeki jaśniały przymglonymi światełkami ich latarki. O, Boże — myślałem — przecież ja chciałem jej powiedzieć więcej… Nie, że ją kocham ani nic w tym rodzaju, ale więcej, niż powiedziałem, więcej, niż powiedziałem.
Silniki ryknęły, prychnęły znów. Wszystko zapląsało, i ruszyliśmy, z każdą sekundą nabierając szybkości. Ściany dżungli zamieniły się w czarne pasmo, gdy koryto rzeki — długi rozmazany chodnik — uciekało spod kół samolotu. Te latarki nadal się paliły, teraz jaśniej, wyraźniej i w chwili odrywania się od ziemi zobaczyłem blask białego habitu siostry Weroniki. A potem już wznosiliśmy się lekko, równo w powietrzu. Pilot odwrócił głowę i błysnął zębami w uśmiechu:
— Rany boskie!
Dwukrotnie zataczaliśmy krąg, wznosząc się coraz wyżej, zanim skierowaliśmy się na zachód. Wodospad wyglądał jak cienki ołóweczek z rtęci; koryto rzeki było już tylko białą blizną, światełka latarek skurczyły się do wielkości łebków szpilek… i zniknęły.
Zakończenie początku
Blask słońca ukośnie rozdziera cienie splątanej trawy nad moim legowiskiem. Zbudził mnie nagle, rażąc w oczy przez zamknięte powieki. Patrzę w prawo na sczerniały szkielet domu i rozrzucona snem łamigłówka myśli zaczyna układać się należycie. Przymykam oczy znowu, jak gdybym mógł w taki sposób, tą ciemnością czerwonawą od krwi, przysłonić pamięć i jeszcze chwilę poleżeć w spokoju. To jednak niemożliwe. Sen tylko przerwał na jakiś czas udrękę wczorajszego wieczora, kresem jej nie był wcale. I już tli się ten niepokój ponuro.
W nocy dokonałem pobieżnej inspekcji, obchodząc moich wartowników, włócząc się po zalanej srebrem księżyca polanie, nawet nie myśląc o tym, że jestem bez broni. Potem prawie bezwiednie wróciłem na swoje legowisko i zasnąłem. Ale teraz w jasnym blasku poranka nie mam gdzie się schronić przed godzinami, długimi godzinami rozterek i niepewności, jakie mnie czekają. Trzeba wstać, rozwiązać problemy, których tyle spiętrzyło się wczoraj przede mną, przybitym i znużonym. A przecież dziś po przespanej nocy to nadal przekracza moje siły. Próbuję skoncentrować myśli, ale tkwię w jakimś ołowianym odrętwieniu, jak gdybym lękał się tego wstającego dnia.
Żołnierze także już śpią. Słyszę postękiwania, ziewnięcia, chwilami strzępki przyciszonych rozmów i wiem, że dłużej nie mogę już zwlekać. Sięgam do plecaka po papierosa, aż mrugając, tak mnie bolą przy tym małym wysiłku mięśnie. W ustach czuję paskudny suchy smak, który zapalenie papierosa tylko pogarsza. Więc po dwóch sztachnięciach gaszę niedopałek i chowam go do kieszeni koszuli. Chcę się napić wody, ale sięgając znów do plecaka, żeby odpiąć manierkę, przypominam sobie, że jest pusta. Klnę w duchu, rozwścieczony swoją bezradnością.
Bardziej niż wszystko inne, myśl o chłodnej słodkiej wodzie źródlanej nakazuje mi ruszyć się z legowiska. Siadam obolały i wkładam skarpetki, a potem z jeszcze większym trudem buty, zesztywniałe i niewygodne, odkąd pozasychał w nich pot. Kilku żołnierzy już wstało i chodzi po polanie. Widzę niezmordowanego Ba Tina, który kręci się niecierpliwie wśród swoich ludzi, jak gdyby nie do zniesienia była dla niego każda minuta bezczynności. Usiłując nie patrzeć w stronę zgliszcz misji, podnoszę się mozolnie z oczami zmąconymi snem, człapię ociężale na środek polany. Ba Tin wybiega mi naprzeciw. Uśmiechnięty od ucha do ucha salutuje jak na placu defilad — cudaczne to przy jego niechlujnym wyglądzie.
— Niech pan spojrzy, thakin — wskazuje z rozmachem na coś za mną.
Odwracam się i mrużąc oczy pod blask słońca patrzę w kierunku jego wyciągniętej reki.
— Nic nie widzę.
— Sępy, thakin.
Coraz dalej Ba Tin kieruje palec na wschód, ale ja wciąż jeszcze żadnych sępów nie dostrzegam. Rozciąga się pustka nieba bez granic, prawie odbarwionego tą piekielną łuną słonecznego poranka, i falista gmatwanina wzgórz porosłych dżunglą, sunących w nieskończoność ku linii horyzontu.
— Co z tego? To tylko oznacza, że i tam są ich trupy.
— Nie teraz, thakin. To oznacza, że żywi są także… Inaczej te sępy by nie latały, tylko sfrunęły, gdzie trzeba. One czekają, żeby żywi odeszli. Wtedy sfruną.
Wzdrygnąłem się na myśl o tym, ale Ba Tin rozumuje logicznie.
— Niech pan pokaże mi jeszcze raz. Ja wciąż tych sępów nie widzę.
Znowu zezuję po linii palca wskazującego Ba Tina i nagle je wypatruję prawie na poziomie miejsca, w którym stoimy: kilka cętek zataczających małe kręgi dość daleko nad doliną pogrążoną jeszcze w cieniu, tuż poniżej naszego pagórka. Próbuję obliczyć tę odległość. Może dwie, może trzy mile. Ba Tin zgadza się ze mną, ale trudno mieć pewność.
— Moglibyśmy tam dojść za niecałą godzinę, thakin.
— Chybabyśmy mogli — mówię. — Tylko że to wcale nie jest takie proste. Zanim cokolwiek zrobimy, musimy zjeść śniadanie, a kiedy zjemy śniadanie, musimy się zdecydować, skąd weźmiemy obiad. Powietrzem nie będziemy żyli.
— Znajdziemy żywność w sąsiedniej wsi — upiera się Ba Tin.
— Za duże ryzyko. Im dalej pójdziemy, tym dłuższą będziemy mieli drogę powrotną. Japończycy czy nie Japończycy, nie możemy posuwać się naprzód bez zapasów żywności, na które tutaj liczyłem…
Rozpacz z powodów osobistych, chwilowo zagłuszona trudnościami ogólnymi, znowu we mnie wzbiera tak dojmująco, że te słowa zamierają mi na ustach.
Boże kochany, co tu było po moim odlocie? Co z nimi dwojgiem? Nie chcę stąd odejść, nie wiedząc. Zdaję sobie sprawę, że oszaleję, jeżeli będę rozmyślał o tym. Co się stało, już się nie odstanie. Przecież jasne, ja nic zmienić nie mogę. Ale cokolwiek się stało, niech ja wiem, zanim wykończy mnie ta niepewność.
Ba Tin spogląda na mnie zaciekawiony.
— Thakin?
Przeczesuję palcami włosy i usiłuję opanować zdenerwowanie. O czym to ja mówiłem? Rozmawialiśmy o czymś, o sępach zdaje się i Japończykach, i wyruszeniu dalej… O właśnie, dalej bez żywności.
— Niech pan posłucha — tłumaczę, już gotów postawić tę sprawę jasno i nieodwołalnie. — W ciągu trzech dni przeszliśmy pięćdziesiąt mil bez wkraczania do wiosek. Wie pan równie dobrze jak ja, że nie dlatego, żeby żadne wioski w ogóle nie istniały. One są, tyle że odsunięte od głównego szlaku. Jeżeli teraz zawrócimy, będziemy mogli trafić do którejś przed zapadnięciem zmroku i to spokojni, że nie ma tam Japończyków. I prawdopodobnie dostaniemy przewodnika, który nas poprowadzi do następnej. Ale zabierać się przedtem do Japończyków… to byłoby wariactwo.
Jakoś nie robi to na nim wrażenia. Po tygodniowym pościgu na pewno jest zirytowany tym, że pozwolimy Japończykom uciec, chociaż wreszcie mamy ich dość blisko, żeby zaatakować. A jednak wiem, że mówię rozsądnie.
— Przykro mi, Ba Tin, to już postanowione. — Patrzę na zegarek. — Wyruszymy za półtorej godziny, czyli o ósmej. Może pan teraz zarządzić śniadanie, ale wszyscy mają być gotowi za dziesięć ósma.
Lekkim, prawie niedostrzegalnym wzruszeniem ramion wyrażając dezaprobatę, Ba Tin odchodzi. Wołam do swego ordynansa, że idę się umyć, i ruszam w kierunku źródła. Na skraju polany przypominam sobie o małym skalnym zagłębieniu, które oni oboje nazywali łazienką, więc skręcam, przedzieram się przez zarośla, szukam tego miejsca. Krzaki rosną gęsto pod obwisłymi frędzlami drzew i po tej stronie wzgórza zajmują jeszcze kilka jardów poza ich cieniem. Przed dwoma laty nie rozrastały się tak daleko.
Mija kilka minut, zanim trafiam do „łazienki”. Jest jakaś mniejsza niż wtedy, gdy z niej korzystałem, i spośród kamieni długie macki jaskrawo zielonego zielska opadają w kołyszącą je wartką wodę. Przykląkłem na jedno kolano, odgarniam oburącz gałęzie zmierzwionych krzaków i zaglądam do tego małego, zawsze cienistego zakątka. Pochylając się, żeby zbadać temperaturę wody, nieumyślnie potrącam czubkiem buta kamyk. Z pluśnięciem kamyk rozpruwa powierzchnię wody i to brzmi prawie niesamowicie, prawie upiornie. Zgięty teraz, żeby rozwiązać sznurowadło, widzę nagle, że coś się przesuwa o parę stóp w prawo.
Słabnę nieomal, gdy patrzę, jak ten wąż się rozwija. Powoli spełza po kamieniach przede mną — wijący się gruby brunatny sznur — i język ma wysunięty, maleńkie czarne paciorki oczu błyskają mu w spłaszczonym łebku. Sięgam po pistolet, ale natychmiast uprzytamniam sobie, że przecież go nie wziąłem tu ze sobą. Wąż chyba zobaczył ruch ręki, bo pełznie jeszcze szybciej brzegiem wody już o niecały jard od mego kolana. Podnoszę się ostrożnie i wycofuję tyłem. Po chwili dopiero mogę skoczyć w zarośla i przebiec na skraj polany. Wszystko tutaj się zmieniło. To, co uniknęło zagłady, odzyskuje dżungla. Jak gdyby końca nie miało zło i rozkład, i śmierć. Ocierając pot wychodzę na ścieżkę, wstrząśnięty tym przeżyciem, zadowolony, że już nie jestem sam, bo idą tędy, żeby się umyć w źródle, moi żołnierze.
Kwadrans po siódmej jestem po śniadaniu, które stanowiła niewielka należąca mi się porcyjka z resztek naszej żywności. Od golenia sam siebie zwolniłem. Twarz mnie pali, swędzi spieczona słońcem i spocona, każde więc dotknięcie żyletką byłoby męką piekielną. Przez dziesięć minut oglądałem spalony dom dokładniej, niż mogłem to zrobić poprzedniego wieczora, wbrew logice mając nadzieję, że może znajdę tam coś, co by wyjaśniało tajemnicę jego zagłady. Ale w istocie tylko marnowałem czas i wiedziałem o tym. Za niecałą godzinę mamy odejść; dręczące mnie wątpliwości, pytania pozostawione bez odpowiedzi mam ponieść ze sobą w długi niepewny marsz na równiny. Jak długo będziemy maszerować? Tydzień? Tydzień!
Potrząsnąłem głową jak pies po wyjściu z wody, gdy myślę, że nie wcześniej niż za osiem dni będę mógł zacząć badać tę sprawę. Potem pocieszam się, że chyba coś wiedzą ludzie w wiosce, do której przecież powinniśmy dojść jeszcze dzisiaj, i ta nadzieja sprawia, że chcę wyruszyć w drogę jak najszybciej.
Subadar Ba Tin nadal patrzy w niebo tam, gdzie krążą sępy.
— Gotowi do wymarszu?
— Nie, thakin — mówi zdumiony. — Pan powiedział, że o ósmej.
— Wiem. Ale zastanawiam się, czy nie lepiej wyruszyć zaraz.
— Nie wszyscy już zjedli, thakin. I jest…
— Dobrze — ustępuję. — Mniejsza o to zresztą. — Znów spoglądam na zegarek. Wiem, że nie zdołam czekać bezczynnie ponad pół godziny. Mówię: — Pójdę trochę rozejrzeć się we wsi. Wrócę przed ósmą i niech wszyscy będą już gotowi.
Wolałbym nie zawracać sobie głowy żadnym ekwipunkiem, ale pamiętam o wężu, więc wkładam pas z pistoletem tak luźno, żeby ta broń zwisająca na prawym biodrze mi nie przeszkadzała i każę ordynansowi iść za mną. Dżunglę, z jednej i z drugiej strony wzniesienia, znaczą zwiewne smugi rozzłoconej mgły. Na polanie było tylko przyjemne ciepło, ledwie jednak wkraczamy w tunel zarośniętej ścieżki, upał staje się nieznośny. W zatęchłym martwym powietrzu już po przejściu kilkunastu kroków zaczynamy się pocić każdym skrawkiem skóry. Brnę z wysiłkiem wśród wysokich czepliwych traw próbując dojrzeć ścieżkę, żeby przynajmniej widzieć, po czym stąpam. Mały czerwono-żółty ptaszek przelatuje przez koronkę obwisłych gałęzi i lian, a mnie serce łomocze z wrażenia wobec tego nagłego furkotu.
Gdy dochodzimy do rozstaju, koszulę mam przylepioną do pleców i żałuję, że nie wziąłem manierki z wodą. Ale ścieżka od rozstaju ukośnie biegnąca do wsi nie jest już tak zarośnięta jak ta z polany. Iść nią łatwiej, może więc Ba Tin zbyt pochopnie zameldował, że wieś zastał opuszczoną. Stopniowo mi świta, że nawet jeśli się nie mylił, ewakuacja musiała nastąpić stosunkowo niedawno — ścieżka jest wydeptana i widać ślady wycinania zarośli. Przyspieszyłem kroku, prawie biegnę przez ostatni odcinek zbocza, tam, gdzie wylot zielonego korytarza prowadzi w blask odkrytego pagórka. Znowu pełza płomyczek nadziei.
I oto po raz pierwszy widzę wieś Sampralam. Dwadzieścia, może trzydzieści chat ze strzechami, postawionych na palach o wysokości ponad jarda od ziemi, otacza polanę podobną do polany misji, ale większą. Stoją te chaty jak maleńkie zbielałe od słońca stogi siana, opuszczone, ciche, w coraz większym upale poranka. Jasne jest dla mnie, że tutaj nie znajdę odpowiedzi. A przecież — może dlatego, że w głębi serca na nic nie liczyłem — nie doznaję aż takiego rozczarowania, jakiego mógłbym doznać. Gdzieś w zakamarkach mózgu już się formuje myśl: To, co zaszło, cokolwiek to było, nie miało żadnego związku z pożarem misji.
Wychodzę z ordynansem zza osłony drzew i nagle wstrzymuję oddech tak całkowicie, że pot aż tryska mi zapiekłymi porami poniżej łopatek. Ścieżka jak postrzępiona brązowa wstążka przecina całą polanę znikając pomiędzy chatami przy przeciwległym skraju. Idziemy nią teraz ramię w ramię ku najbliższej z tamtych chat.
— San Shwe — szepczę gorączkowo — popatrzcie tam. — Nie, nie tam, w drugą stronę, niedaleko tych drzew. Trzeci dom na prawo. Co widzicie?
Ordynans milczy przez chwilę.
— Nic, thakin.
— Nic? — Nie odrywam od tego oczu. — Patrzcie poniżej tego domu. Czy to nie…
Teraz ordynans podniecony syczy mi w ucho:
— Widzę nogi człowieka, thakin.
Chce iść w tamtą stronę, ale go zatrzymuję.
— Nie. To może być Japończyk. Zawołajcie głośno.
Chłopak waha się jednak.
— No — powtarzam — zawołajcie. Powiedzcie mu, kim jesteśmy. Ale weźcie go na muszkę.
Więc chłopak podnosi karabin i wrzeszczy. Te nogi cienkie jak patyki nie poruszają się.
— Jeszcze raz.
— Wyłaź! — wrzeszczy San Shwe. — Wyłaź prędko. Jeden thakin jest tutaj, a ja jestem Karen. Wyłaź zza tego domu. Jeżeli ty swój, nic ci nie zrobimy.
Znowu cisza. Nie przestaję tam patrzeć. Aż wreszcie otwierając usta, by zawołać, widzę, jak te nogi przesuwają się powoli za róg chaty i wychodzi przygarbiony stary krajowiec. Żałośnie staje w cieniu i zaczyna słabo machać do nas rękami.
— Nie straszcie go — szepcę do ordynansa. — Opuśćcie karabin i powiedzcie mu, żeby tu przyszedł.
Ostrożnie, wahająco, zachęcany co krok pokrzykiwaniem San Shwe, stary rusza ku nam trochę jak pies, który spodziewa się bicia. W połowie drogi przystaje, mrugając patrzy na nas przez chwilę. Niewykluczone, że w popłochu spróbuje uciec.
— Jesteśmy przyjaciele — zwracam się do niego dopiero teraz.
— Przyjaciele, nie Japończycy. Rząd.
Nagle z dziwnym zdławionym chrząknięciem stary bezsilnie podbiega i rzuca mi się do kolan. Stojąc nad nim, kładę rękę na jego chudym kościstym ramieniu.
— Bądź spokojny — przemawiam jak do dziecka. — Jesteśmy twoi przyjaciele.
Podnosi głowę i przygląda mi się. Mamrocze przy tym coś, czego nie mogę zrozumieć. Stopniowo lęk znika mu z oczu, ale płaskie, pożółkłe wargi drżą jeszcze. W blasku słońca ta twarz pomarszczona, jasnobrązowa wygląda jak orzech włoski, z szarą pleśnią na czubku. Pomagam mu wstać i wtykam papierosa w dygoczącą rękę, chudą i jak zwiędły liść posiatkowaną zmarszczkami.
— Thakin — powtarza on ze zdumieniem — thakin.
— Dlaczego nie wyszedłeś od razu, kiedyśmy wołali?
Wzruszył ramionami.
— Oczy mam słabe. Myślałem, że wy to Japończycy.
— Japończycy odeszli — mówię. — Już nigdy nie wrócą. Teraz są tam w dolinie. — Wskazuję głową kierunek, w którym wciąż jeszcze krążą sępy jak małe punkciki na niebie.
— Byli tu wczoraj pod wieczór — drżącym głosem informuje stary. — Kiedy usłyszeliśmy, że idą, kazałem wszystkim uciekać z wioski.
— Jesteś naczelnikiem?
— Tak, thakin. Zabraliśmy wszystko… świnie, kury, ryż. — Chichocze słabiutko, widać wraca mu pewność siebie. — Nic tutaj nie znaleźli.
— Nie lubicie Japończyków?
— Lubić ich? — Splunął. — Są gorsi niż bydlęta.
Prąd powietrza owiewa polanę niosąc trupi fetor.
— Jeden u was został — mówię. — Tam za tamtym domem.
Stary pociąga nosem. W uśmiechu pokazuje czarne pieńki zębów.
— I cuchną jak bydlęta, thakin.
— Słuchaj — przystępuję do rzeczy, bo szkoda mi czasu. — Mam ze sobą żołnierzy, Karenów. Gonimy tych Japończyków, ale nie możemy iść za nimi, dopóki brak nam żywności. Czy wy możecie nam jej dostarczyć?
Sękatym palcem stary drapie się po nosie.
— Tak, thakin. Damy wam wszystko, co trzeba.
— Zapłacę wam. Tu jest wielu żołnierzy.
— Ilu?
— Stu.
Prychając tak, jakby kipiała woda w czajniku, rozważa to sobie.
— Podołamy — stwierdza w końcu.
Każę ordynansowi przyprowadzić subadara Ba Tina. Chłopak odchodzi.
— Nie potrzebujemy tej żywności natychmiast — mówię staremu. — Pójdziemy teraz za Japończykami. Ale za kilka godznin wrócimy i wtedy musimy mieć co jeść. Rozumiesz?
— Rozumiem, thakin.
Zapach śmierci jeszcze zatyka mi nozdrza, więc ruszam na drugą stronę polany, wydaje mi się jednak, że niewidzialny tuman fetoru sunie wokół mnie. Naczelnik w samej tylko bawełnianej spódniczce kuśtyka u mego boku.
— Dzisiaj zabijecie tych Japończyków?
— Tak — zapewniam. — Dzisiaj.
A przecież nie o dzisiejszym dniu myślę w tej chwili. Patrzę na starego, ni stąd, ni zowąd bojąc się zapytać go o to, co najbardziej chcę wiedzieć. Oto jest ktoś, kto mi powie. Parę pytań i będzie wiadomo. Ale milczę, jakbym stracił mowę.
— Oni są straszni, thakin.
No, prędzej — ponaglałem go w duchu — powiedz mi. Ja nie zdobędę się na to, żeby cię wypytywać. Powiedz, dlaczego są straszni. No, wyjaśnij mi.
— Kiedy przyszli tu wczoraj, powinniśmy byli wytłuc ich co do jednego. Ale we wsi tylu chorych, że daliśmy im odejść. Nie mieliśmy siły ich wytłuc.
Powiedz, powiedz — łomocze mi w mózgu. Stary spluwa po raz drugi.
— Już kiedyś tutaj byli, thakin.
Drętwieję. Polana drży mi przed oczami, głos starego słyszę z jakiejś bezmiernej dali. Widzę, jak on lekko wymachuje jedną ręką i drugą, i jednocześnie nie widzę tego wcale. Wielka bolesna pustka rozrasta się we mnie, i czuję ten smak śmierci…
— Kiedy byli?
— Dawno temu, thakin.
— Jak dawno?
— Dwa lata. Może mniej, może więcej… trudno tak wyliczyć.
A więc stało się… a ja od tamtej pory wciąż wmawiałem sobie, że tak nie będzie.
— Przyszli do domu księdza tam dalej na wzgórzu. Szukali żołnierzy rządowych. — Stary potrząsa głową. — To było bardzo straszne. Ktoś im doniósł, że ksiądz się opiekuje jakimś rannym żołnierzem.
Mów — ponaglałem go bezgłośnie — mów — Wiem, co mi powiesz, ale mów prędzej.
— Skąd ty wiesz o tym?
— Od Japończyków, thakin. Kazali nam wszystkim iść do domu księdza… wszystkim z całej wioski. Tego żołnierza tam nie było, ale pokazali nam coś, co było jego. — Wzburzony gestykuluje niepewnie. — Taka mała broń… Taka jak ta pana tutaj przy pasku.
Wnętrzności mi się zaciskają.
— Mów dalej — słyszę swój głos.
— Ksiądz tam był i ta doktorka, która tam mieszkała. Japończycy powiedzieli nam o tym żołnierzu, a potem kazali wszystkim chrześcijanom wyjść naprzód. Jest tylko trzech w naszej wiosce, thakin. Mój syn jest właśnie jednym z nich.
Powiedz mi. Nie przerywaj, nie czekaj, żebym pytał. Na litość boską, powiedz.
— Żaden z nich się nie ruszył, thakin. Ksiądz do nich wołał, żeby się nie ruszali. Stali z nami wszystkimi.
— A potem?
Stary już ukrył twarz w dłoniach.
— Nie chcę tego pamiętać.
— Co się stało potem?
Ale on tylko potrząsa głową. Brutalnie odrywam mu ręce od twarzy.
— Powiedz mi — mówię ochryple. — Ja muszę wiedzieć.
— Zabili ich oboje. Powiedzieli, że tak będzie z każdym, kto pomaga rządowym żołnierzom. I kazali nam patrzeć.
— Jak ich zabili?
I w końcu to od niego wyciągnąłem. Chcę usłyszeć wszystko, znać każdy szczegół, żeby nigdy o tym nie zapomnieć. Chcę mieć to wyryte w pamięci, żeby dźwigać już zawsze swoje brzemię. I gdy on mi opowiada, przymykam oczy i widzę, co było; widzę, co oni najpierw zrobili z nią, zanim przyprowadzili ją na egzekucję; widzę te dwie klęczące postacie związane ze sobą sznurem, błysk szabli japońskiego oficera i te głowy — jej, a potem księdza Bassetta — odbijające się od wyblakłej trawy.
— Potem podpalili dom, thakin. Palił się bardzo szybko, ale kiedy odeszli, lunął deszcz i ugasił płomienie. — Kaszląc, stary milknie na chwilę. — Mój syn pomagał przy pogrzebaniu ciał. Odtąd nikt już do tego domu się nie zbliża. Omijamy to miejsce, ale wszyscy tutaj na wzgórzach pamiętają o dobroci księdza i tej doktorki.
Przez długi czas stoję bez słowa. Czuję w powietrzu zapach śmierci, czuję smak śmierci krzepnący mi w ustach. Jak długo to trwa, nie wiem. Raptownie z jakiegoś półsnu wyrywa mnie głos starego, który woła coś piskliwie do kogoś na drugim końcu polany, Odwracam się. Człowiek prawie nagi biegnie do nas ścieżką między chatami.
— To mój syn — mówi stary — ten syn chrześcijanin. Ledwie go słyszę.
— W przeddzień przyjścia Japończyków ksiądz dał mojemu synowi jakiś list. To był…
— List? — Polana rozpływa się, faluje i dopiero po paru sekundach jest znów taka, jak była. — Macie jakiś list?
— Ksiądz powiedział, żeby go trzymać, aż pewien thakin przyjdzie. — Stary marszczy brwi i twarz mu się ściąga. — Ale skąd my możemy wiedzieć, kto jest ten thakin.
— Pokażcie mi list księdza — mówię.
I patrzę, jak on się waha. Ostatecznie jednak syn na jego polecenie biegiem zawraca w stronę chat.
— Ten list jest zakopany w blaszance — słyszę słowa starego. — Może lepiej oddać go teraz. Inaczej będziemy musieli trzymać go tutaj chyba już zawsze.
A potem słyszę szurnięcie obcasów tuż za mną. Subadar Ba Tin uśmiecha się radośnie pod szerokim rondem kapelusza.
— Pan mnie wzywał, thakin?
W głowie mam zamęt. Ale jakoś przecież sobie przypominam.
— Nie zawracamy — oznajmiłem. — Naczelnik tej wsi postara się dla nas o żywność na dziś wieczór. Niech pan sprowadzi kompanię tutaj.
— Rozkaz, thakin.
Ba Tin błyska bielą zębów, salutuje i odchodzi. Sęp krążąc opuszcza się cicho za chatę, gdzie leży ten Japończyk, a ja czekam na powrót młodego krajowca i zżymam się, że to trwa tak wściekle długo.
Wraca.
Jeszcze chwila i biorę z jego rąk zardzewiałą blaszaną puszkę po papierosach. Scyzorykiem podważam zaciśnięte wieko i widzę już tylko dobrze znane kanciaste pismo księdza Bassetta na poplamionej kopercie. Niezdarnie rozdzieram tę kopertę. Wyciągam arkusz złożonego papieru. Daty nie ma.
Szanowny Panie Kapitanie Strachan!
Już trzy dni, odkąd Pan odleciał. Siostra Weronika i ja często rozmawiamy o Panu i prosimy Boga, żeby Pan znalazł się bezpiecznie w Indiach i pod dobrą opieką.
Może wydaje się Panu dziwne, że piszę, kiedy raczej mała istnieje nadzieja, że Pan dostanie ten list. Jednakże przez dwadzieścia pięć lat w Sampralam przywykłem do niespiesznego (a przecież prawie w stu procentach pewnego) doręczania mojej poczty adresatom. I tak czy inaczej, ten list nie wymaga odpowiedzi, więc pilny nie jest. Chodzi tylko o to, że powinien zostać napisany.
Dlaczego? Dlatego, że spodziewam się przybycia Japończyków. Myślę, że ten krajowiec był właśnie tym, za co Pan go uważał — donosicielem.
Doszedłem do takiego wniosku od razu. Pan i ja nie zgadzaliśmy się ze sobą, jak należy w tej sytuacji postąpić, nic jednak mnie nie przekona, że słuszne byłoby rozwiązanie proponowane przez Pana. Ani też nie mógłbym z Panem odlecieć tym samolotem. Moim obowiązkiem jest siedzieć tutaj, tak jak pańskim obowiązkiem było wrócić do Indii. Jeżeli Japończycy przyjdą, to przyjdą — i na tym koniec.
Z drugiej strony, siostra Weronika mogła opuścić te strony razem z Panem, gdyby chciała. Nie mówiłem nic, żeby ją skłonić do takiego czy innego wyboru, i to ona sama zdecydowała się zostać. Też od razu wiedziała, że Japończycy prawdopodobnie przyjdą poinformowani przez tego człowieka. Ale ona wierzy, tak samo jak ja, że cokolwiek mamy przejść w doczesnym życiu — choćby to było najprzykrzejsze — powinniśmy przyjąć jako Wolę Boga.
Dlaczego ja Panu o tym piszę? Dlatego, że jeśli kiedyś Pan wróci tutaj (w myśl swojej obietnicy) i nas nie zastanie, chyba zacznie Pan czynić sobie wyrzuty z powodu tego, co się zdarzyło. W żadnym razie niech Pan nie czuje się temu winny. Nikt z nas nie mógł był przewidzieć wydarzeń ubiegłych kilku tygodni i być może grzeszę teraz brakiem wiary widząc przyszłość w takich czarnych barwach. Jeśli tak, to zawsze jeszcze będę miał okazję odebrać ten list osobie, której go powierzę.
W ciągu ostatnich paru lat na pewno miał Pan wiele przeżyć mogących wpłynąć na ukształtowanie pańskiej przyszłości. Wśród nich, miło mi o tym słyszeć, będzie i to, co Pan przeżył tutaj. Pańskie uczucie dla siostry Weroniki — jak Pan widzi, nie byłem taki zupełnie ślepy — sprawi, mam nadzieję, że lepiej Pan zrozumie jej miłość do Boga i wagę, jaką ona przywiązuje do służenia Mu ze wszystkich sił. Jeśli Pan to zrozumie, fakt, żeście się oboje w życiu spotkali, nie pójdzie na marne.
Niechaj Bóg zawsze czuwa nad Panem
Michael Bassett
Wpatruję się w ten podpis na wyplamionym rdzą papierze. Potem podnoszę głowę. Ba Tin biegnie po wyprażonym zboczu z powrotem do kompanii, rad z perspektywy zabijania. Poniżej, rozciągnięta w bezmiar jak wymiętoszony aksamit, zielona głusza dżungli chwieje się przed moimi oczami i przysnuwa mgłą.
77