Stezala Tomasz Elbing 1945 t2 Pierwyj gorod (MR) doc


Tomasz Stężała

Elbing 1945

Pierwyj gorod

Tom 2

0x01 graphic

Spis treści

Dramatis personæ:

Hans (Hansie) Joachim Pfau - 10-letni mieszkaniec Kolonii Pangritza w Elblągu.

Johan Malke - mieszkaniec Kolonii Pangritza, później członek Volkssturmu.

Otto i Jurgen Malke - dojrzewający synowie Johanna, potem żołnierze.

Karl Bauer - leutnant, oficer broni przeciwlotniczej na lotnisku Eichwalde.

Eberhard Schoepffer - oberst, dowódca obrony Elbląga, odznaczony za obronę miasta Krzyżem Rycerskim.

Doktor Fritz Leser - nadburmistrz Elbląga.

Erwin Gross - lekarz.

Fritz Mayer - oberfeldwebel, dowódca czołgu, przełożony Ottona Malke.

Robert i Katarzyna Klimowie - rodzeństwo. Polacy mieszkający w Gross Wesseln. Katarzyna prowadzi dom doktorostwa Gross.

Hubert Kaczmarek - Polak spod Opola, pracownik przymusowy, narzeczony Katarzyny.

Andriej Zacharewicz Alejnikow - lejtnant, dowódca plutonu czołgów T-34 w batalionie pancernym Diaczenki.

Gienadij Lwowicz Diaczenko - kapitan, dowódca 3 batalionu pancernego 31 Brygady Pancernej.

Nina Pawłowna Pietrowa - starszyna (sierżant sztabowy), dowódca plutonu snajperów 86 Dywizji Strzeleckiej.

Saszka - chłopiec pracujący przymusowo w cegielni Dębica.

Jegor Michajłowicz Biełozierow - strzelec, żołnierz 381 Dywizji Strzeleckiej.

Aleksandr Zamarajew - sierżant, dowódca działonu przeciwpancernego 281 Dywizji Strzeleckiej.

Fiodor Mitrofanow - kapitan, as lotnictwa myśliwskiego.

23 styczna
(wtorek)

Wyraźnie czuł jak wódka przyjemnie podnosi temperaturę skostniałego ciała. Andriej co rusz wąchał kawałek czarnego chleba, a drobne łyczki alkoholu zagryzał raz chlebem, raz cebulą. Czekali na ciepłe jedzenie wiedząc, że wódeczka pomoże tylko na chwilę.

Batalion Diaczenki stanął w wiosce parę kilometrów na północ od Zalewa. Samo miasteczko było otoczone, więc czuli się w miarę bezpiecznie. Kombat zrugał go za atak na kolumnę, a potem poklepał przyjaźnie po plecach:

- Andriej, mieliście cholerne szczęście. Na drugi raz poczekaj na komandira, nie atakuj jak samobójca. A teraz zajmij się swoimi czołgami.

Tankowanie było krótkie, bo wypadło tylko po beczce ropy na wóz. Za to pocisków do działa i kaemów mieli pod dostatkiem. Jego chłopcy podciągali teraz gąsienice, które mocno się ślizgały na oblodzonych drogach, a ogniwa wyciągały się, więc musieli je nieustannie poprawiać. Do naprawy była jeszcze szwankująca radiostacja. W czołgu Isajewa pociski wroga pozrzucały skrzynki z narzędziami, torby z gratami i trofiejnymi rzeczami, więc Pietia wściekły rzucał mięsem na wszystkie strony.

Światła samochodów omiotły stojące w centrum wsi czołgi: to kolejna grupa ciężarówek z zaopatrzeniem podjeżdżała do czołgowej kolumny. Były części, było i coś gorącego do jedzenia. Wcześnie rano ruszą dalej na północ, gdyż mają rozciąć armie wroga na dwie części, a pluton Andrieja będzie znowu szedł na przedzie. Trzeba kończyć przygotowania i złapać parę godzin snu.

***

Za Miswalde zgubili drogę. Słupy z drogowskazami zostały zniszczone, a mapy, które dostali nadawały się dla turystów, nie dla wojska. Diaczenko dojechał do plutonu Andrieja Zacharewicza i zatrzymał się.

- Bladź, mamy dzisiaj dojechać do Frisches Haff w jakimś Gross Röbern, omijając Elbing od wschodu. Jak się nie pospieszymy to nas stary powiesi za wiesz co! - burknął Gienadij Lwowicz, ale rozejrzawszy się wokół, trochę złagodniał.

Tak... młody oficer trochę się pogubił, brakuje mu doświadczenia choć to niewątpliwie „pistolet”. Aby dobrze się orientować w terenie, przydatna jest morska praktyka, której Diaczence nie brakowało. Następnym ich celem będzie wioska Reichenbach, a potem jadą na Güldenboden, omijając miasto Preußisch Holland. Droga skręca na wschód, a oni powinni jechać na północ - tak wynikało z tej mapy. Z lornetką w ręku Gienadij Lwowicz wspiął się na wieżę czołgu Alejnikowa, a za nim jak cień wdrapał się Kononienko.

- Trzymajcie mapę - rzucił mu kombat wypatrując drogi. Na wprost mieli zamarzniętą strugę, a dalej widać było zabudowania. Znajdowali się na północny zachód od nich, więc chyba ten kierunek będzie dobry. Pojadą przez zamarznięte pola i powinni trafić na Reichenbach bez większych problemów.

Instruktor znacząco zerknął na stojącego przed czołgiem Alejnikowa, po czym mruknął do kapitana:

- Co, znowu są problemy?

- Nasz młody lejtnant miał problem, którą z dróg wybrać jako tę umożliwiającą skryty przejazd. Brak mu doświadczenia, więc dobrze zrobił, radząc się kombata. Zresztą wielokrotnie mu to mówiłem - kapitan obserwując teren, zerknął też na twarz słuchającego. - Sami widzicie towarzyszu, że nasz Andriej Zacharewicz to niezły kozak, a jak zdobędzie doświadczenie to i może generałem zostanie. A co wy, po linii partyjnej o nim sądzicie?

Alejnikow stojący przed czołgiem pośród swoich tankistów i fizylierów, z otwartymi ustami i głupią miną, słuchał głośnego wywodu dowódcy, po czym przeniósł wzrok na podobnie zaskoczonego Kononienkę, który na pewno nie takiej oracji oczekiwał.

Polityczny odburknął coś i zeskoczył na śnieg. Idąc do swojej maszyny z wściekłością rozważał, gdzie popełnił błąd. Do tej pory nie przyłapał jeszcze tego Alejnikowa na czymś, co mógłby zgłosić politrukowi brygady i zniszczyć smarkacza. Już przecież dawno wyczuł w Alejnikowie wrogi element, a jego instynkt w tych sprawach nigdy go nie mylił. A i Diaczenko pożałuje; on, Kononienko dopilnuje tego.

Tymczasem Diaczenko był już na pancerzu swojego czołgu.

- Nadaj do brygady, żeby wyjeżdżając z Miswalde jechali po naszych śladach - przekazał radzikowi.

- No, towariszczi, koniec palenia, pojechali! - podał komendę stojącym na śniegu bojcom i tankistom. Ludzie wdrapali się na czołgi, silniki wypluły kłęby siwego dymu i ruszyli, skręcając z drogi w otwarte pole.

Kapitan siedział we włazie swojej maszyny obserwując trzy T-34 Alejnikowa, które jechały przed nim. Trudno było zresztą powiedzieć, że to czołgi, a nie wozy jarmarczne. Pojazdy poobkładane były różnokolorowymi pierzynami, kocami, poduchami, na których siedzieli ludzie w białych, maskujących kombinezonach i zielonych waciakach. Wczoraj, kombat pierwszego batalionu, Tuz doradził mu takie maskowanie.

- Twoim chłopcom dupy nie pomarzną, bo macie jako szpica z pięć dziesiątek kilometrów do przejechania, a i maskowanie dobre - bo faszyści nie będą widzieli czy to ich tanki, czy nasze. A potem, na postoju pierzynka się przyda.

Batalion Tuza jechał za nimi, w głównych siłach brygady. Cały korpus, po zdobyciu Zalewa ruszył teraz na północ z zadaniem odcięcia i zdobycia Elbinga. To nie było wprawdzie małe miasto, ale sądząc po stawianym do tej pory oporze, w jeden, dwa dni powinni je zająć.

Pluton Alejnikowa zwiększył odległość i zaczął powoli znikać w gęstniejącej śnieżycy. Ten śnieg bardzo im się teraz przyda.

***

Stukanie do drzwi zmusiło nadburmistrza Lesera do podniesienia oczu znad zestawienia zaopatrzenia miasta w opał.

- Panie nadburmistrzu, Herr Preuß dzwoni. Czy połączyć?

- Tak, łączyć i jeśli można, proszę o herbatę.

Telefon na biurku zaterkotał trzykrotnie, zanim Leser podniósł słuchawkę.

„Niech wie, że tu się naprawdę pracuje”.

- Witam, Herr Kreisleiter, co słychać?

- Dzień dobry, Herr Doktor. Dzwonię, bo mam dobre wieści. Przed chwilą otrzymałem telefon od samego gauleitera Forstera w sprawie sytuacji na froncie. Wiadomości są bardzo dobre. Otóż jak mówi gauleiter, sytuacja militarna ustabilizowała się, nasze wojska coraz lepiej dają sobie radę z tą bolszewicką ofensywą, a Rosjanom chyba zaczyna brakować sił. Walki trwają wokół Deutsch Eylau, załoga miasta nieźle się trzyma, a nasi koncentrują się do wykonania pancernego przeciwuderzenia. Gauleiter uważa, że Elbing nie jest zagrożony, a więc odpada konieczność ewakuacji miasta. To ważne, tym bardziej, że większość uciekinierów z tego obszaru kieruje się na Danzing i Gotenhafen, sprawiając miejscowym władzom wielkie kłopoty. Gauleiter przesyła pozdrowienia dla obrońców miasta, no i oczywiście dla jego mieszkańców. Co pan na to, doktorze Leser?

- No cóż, cieszę się bardzo z życzeń od samego gauleitera i z wiadomości, ale rozmawiałem przed chwilą z Majorem Altermannem i przekazał mi inne informacje. Rosjanie zdobyli już Deutsch Eylau i ponoć pojawili się w okolicach Saalfeld, a nawet jeszcze bliżej Elbinga. Może to są jakieś oderwane grupy zwiadowcze albo spadochroniarze sowieccy, ale wydaje mi się, że tych informacji nie możemy lekceważyć. Dlatego uważam, że powinniśmy kontynuować częściową ewakuację kobiet i dzieci.

- Bez paniki, bez paniki, Herr Doktor. I więcej zaufania dla informacji pochodzących od gauleitera. To on jest bliżej sztabu Himmlera i na pewno ma dokładniejsze wiadomości. Zresztą, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Może na jutro uda mi się zorganizować w największych zakładach pracy, w stoczni, u Komnicka i w teatrze spotkania z ludnością, na których wyjaśnię im sytuację i podniosę ich na duchu. Tak, to dobry pomysł. Poproszę pana, Herr Doktor, o wydelegowanie na spotkanie jakiegoś swojego przedstawiciela odpowiedzialnego za zaopatrzenie. Poproszę też Komendanta Schutzpolizei, Majora Schmidta, by omówił sprawy bezpieczeństwa. Zadzwonię jeszcze do pana, kiedy będę miał gotowy plan, a na razie dziękuję za rozmowę. Do usłyszenia.

- Do usłyszenia - doktor Leser powoli odłożył słuchawkę. Potrzebna jeszcze jakaś propagandowa impreza jutro. Cholera jasna z tym głupkiem!

Sam był członkiem partii, ale takiego zadufania i głupoty jak w wydaniu Emila Preußa dawno nie widział.

Spojrzał na wiszącą na przeciwnej ścianie niewielką mapę Prus. Musiał skontaktować się z pułkownikiem i dowiedzieć się, jaka jest naprawdę sytuacja. Co jak co, ale wojskowi powinni mieć najlepsze rozeznanie. Wielki ścienny zegar wybił jedenastą czyli czas na herbatę i małą przekąskę. Zatelefonuje po posiłku.

***

- Łącz mnie z Michajłowem, bystro! - Podpułkownik Pokołow stał koło wozu sztabowego i lustrował przez zdobyczną, zeissowską lornetkę, leżącą około czterech kilometrów na wschód od trasy marszu brygady miejscowość Preußisch Holland. Mimo sporej odległości od Krossen odgłosy zażartej walki dolatywały aż tu. Podpułkownik Michajłow, ze swoją 47 Brygadą Zmechanizowaną, wściekle nacierał na miasto. Zaciętość pojedynku artyleryjskiego świadczyła, że Niemcy musieli zawzięcie się bronić.

- Towarzyszu pułkowniku, jest łączność.

- Cześć, co u was tak głośno? - rzucił żartobliwie Pokołow.

- Witaj! Wdepnęliśmy w prawdziwe gówno! Nacieramy od południa i wschodu, ale okazuje się, że obrona jest bardzo dobrze przygotowana i drepczemy w miejscu, mimo że nasze działa niszczą dom po domu. A wy daleko jesteście?

- A po sąsiedzku, W Krossen, na zachód od miasta. Pędzimy za naszą szpicą na Pomehrendorf.

- Gdybyście nas tak wsparli waszymi czołgami, choćby na godzinę, to szybciej się z tymi frycami uporamy.

- Niech spojrzę, jest dwunasta, więc tę godzinkę możemy wam poświęcić. Zamelduję dowódcy korpusu, że będziemy was wspierać i za jakieś pół godziny możecie oczekiwać natarcia z zachodu. Dam jeszcze znać, to skoordynujemy nasz atak. Na razie!

Pułkownik popatrzył na mapę - powinni zdążyć wspomóc 47 zmechanizowaną i zrealizować zadanie.

- Łącz mnie z Ksenofontem Michajłowiczem!

***

Płuca rozrywał mu potworny ból, ostre szpony lodowatego powietrza zmieszanego z dymem cuchnącym palonym mięsem rwały gardło. Ostatni skok za zbawczy mur. Uff, aż przygięło go z wysiłku. Hełm spadł na oczy, które zalewał pot. Obok przykucnęli dwaj strzelcy, podobnie jak on, ziejący ze zmęczenia. Hauser siłą woli uspokoił oddech i powoli wychylił głowę zza muru. Czołg stoi tam gdzie stał, nawet mniej już dymił. Niestety, volkssturmistów chyba trzeba będzie spisać na straty, zginęli albo dostali się do niewoli, co chyba jest gorsze. Kiwnął głową na żołnierzy i wciągnął głęboko lodowate powietrze w płuca - następny skok, jakieś pięćdziesiąt metrów i będą bezpieczni. Schylony, pędził skokami jak olimpijczyk, kiedy świszcząca nad głową seria kazała mu upaść w śnieg na ulicy. Poderwał się natychmiast: upadek to śmierć, a napędzane adrenaliną nogi same niosły za barykadę. Jeden z żołnierzy wylądował na nim, wbijając mu boleśnie w plecy kolbę karabinu szturmowego. Znowu chwila na uspokojenie oddechu i ruszają w kierunku siedziby Majora Golla, aktualnego dowódcy obrony Pasłęka.

- Herr Hauptmann, szybko! - usłyszał głos sierżanta, który machał do nich z bramy jednego z budynków. Podbiegli kolejne kilkanaście metrów, po schodach do jakiegoś dużego, murowanego domu o starych, grubych ścianach.

- Herr Hauptmann, Major Goll jest ranny! - wysapał sierżant w zakrwawionej bluzie. Kapitan wspiął się na piętro, do pokoju „sztabowego” gdzie na kanapie leżał nieprzytomny major. Głowę i twarz miał do połowy zawiązaną, lecz mimo bandaża krew przesiąkała z lewej strony czaszki. Usta poruszały się wydając przyciszony jęk. Stojący obok sanitariusz powiedział, że trzeba go jak najszybciej ewakuować do szpitala w Elblągu, bo skona. Schody zadudniły i do pokoju weszło dwóch kapitanów z jednostki Volkssgrenadierów, która do wczoraj praktycznie jako jedyna tworzyła rdzeń załogi miasteczka. Pośpiesznie nakreślili sytuację: od południa nadal powstrzymywali sowiecką piechotę, dali jej nawet niezłe baty, ale problemem były czołgi, które się pojawiły z zachodu, od Krossen. Kapitan Hauser w końcu przerwał chaotyczny meldunek:

- Moi strzelcy są w stanie powstrzymać czołgi przez kilka godzin, do czasu jak skończy się amunicja do PaK-ów i panzerfausty. Potrzebujemy wsparcia, najlepiej kontrataku pancernego, albo trzeba stąd wiać, dopóki droga na Elbląg nie została jeszcze zamknięta. Złapał za telefon - centrala ku jego zdziwieniu działała. Poprosił o łączność z Elblągiem, z numerem Majora Altermanna i od razu uzyskał połączenie.

- Herr Major, tu Kapitan Hauser z Preußisch Holland. Melduję, że jesteśmy z trzech stron otoczeni. Od południa nacierają na nas co najmniej dwa pułki piechoty zmechanizowanej, a przed chwilą od zachodu pojawiły się czołgi T-34, na pewno ponad trzydzieści. Na razie trzymamy się, ale z czołgami nie mamy szans, mamy tylko dwie sprawne armaty przeciwpancerne i trochę panzerfaustów. Proszę o błyskawiczne wsparcie, albo zezwolenie na wycofanie się, dopóki mamy jeszcze taką możliwość!

W słuchawce zabrzmiał chrapliwy głos:

- Trzymać się, batalion piechoty maszeruje na pomoc.

- Herr Major, nasz dowódca, Major Goll jest ciężko ranny w głowę, trzeba go ewakuować. Na razie ja przejąłem dowodzenie, ale jak mówię sytuacja z każdą chwilą robi się cięższa.

Jakby na potwierdzenie tych słów rozległ się potężny huk. Dom zakołysał się, a pokój wypełnił pyłem.

- Halo, halo, tak jeszcze pana słyszę. Będziemy trzymać się tak długo jak możemy, dwustu ludzi i kilka kompanii Volkssturmu przeciwko tym czołgom to za mało, Herr Major. Po wyczerpaniu możliwości obrony będziemy się przebijać do Elbinga. Odmeldowuję się! - rzucił słuchawkę i wbiegł na drugie piętro. Stąd roztaczał się dobry widok na sporą część miasteczka i na wdzierające się do niego zielono-białe potwory.

Rozkazał, by zapakować majora i innych rannych na dwie ciężarówki, które natychmiast mają ruszać do Elbląga. Budynek ponownie otrzymał trafienie, a do środka wpadły kawałki szyb. Hauser przeżegnał się i założył hełm. Może ten batalion zdąży?

***

W słuchawce słychać było charakterystyczne trzaski przekierowania rozmowy i po chwili odezwał się znajomy głos:

- Altermann, słucham.

- Tu Fritz Leser. Wiem, majorze, że jest pan bardzo zajęty, więc proszę szybko o informację. Do miasta dotarła fala uchodźców z Preußisch Holland, którzy twierdzą, że od rana miasto jest atakowane przez bolszewików. Wiadomość potwierdza też szef NSKK, jak twierdzi, mało go nie rozjechały sowieckie czołgi. Co pan wie na ten temat?

- Panie nadprezydencie, faktycznie sowieckie jednostki rozpoznawcze dotarły tam i próbowały zaatakować miasto z marszu, ale oczywiście zostały odparte. Wczoraj posłaliśmy tam dwustu ludzi, a dzisiaj koło południa jeszcze batalion wsparcia. No a ludzie, wie pan... Przepraszam na chwilę.

Usłyszał stukot odkładanej słuchawki; to musiało być naprawdę coś ważnego skoro major przerwał tę rozmowę. Leser nadal przyciskał aparat do ucha, słychać było jakieś podniesione głosy, wreszcie wyraźny, rozpoznawalny głos pułkownika Schoepffera.

- W Pomehrendorf widziano ruskie czołgi! Co się do cholery dzieje z tą nasza obroną? - pułkownik musiał być chyba wściekły. Nadprezydent poczuł zimny pot na czole. Pomehrendorf to jakieś osiem kilometrów od rogatek miasta. Trzeba natychmiast ogłosić alarm! Ale alarm oznaczał panikę na ulicach i niewyobrażalny chaos. A jeśli są to tylko pogłoski, to Preuß natychmiast wyda go w łapy Gestapo za sianie defetyzmu!

Leser mocniej przyłożył słuchawkę do ucha i ponownie usłyszał głos pułkownika:

- ...i niech pan, majorze, natychmiast wyśle sygnał alarmowy 1600 do wszystkich jednostek w mieście i na umocnieniach. To jest na pewno zwiad pancerny lub jakaś zagubiona jednostka ale musimy być gotowi...

Nadprezydent odłożył słuchawkę i zapalił papierosa. Wstał, przemierzając długimi krokami gabinet, zatrzymał się przed oknem i zaczął przyglądać się niknącej w wieczornym mroku ulicy.

***

Dziadek coś długo otrzepywał buty ze śniegu, po czym kazał podać sobie kieliszeczek wiśniówki na pokrzepienie. Odkąd pamiętał tak bywało, kiedy dziadek miał coś ważnego do powiedzenia albo był bardzo zdenerwowany.

Wreszcie odsapnął i kazał wszystkim usiąść przy stole.

- Jest niedobrze, bardzo niedobrze, jutro uciekamy z miasta! - zakomunikował zdenerwowanym głosem. Mama siedziała spokojnie z siostrą na kolanach, a Hansiego aż poniosło.

- Dziadku, przecież w mieście jest tyle wojska, wszyscy nasi sąsiedzi są w wojsku albo w Volkssturmie. Sam widziałem wiele razy czołgi, nawet takie wielkie Pantery. A ty przecież sam chodziłeś kopać umocnienia, więc na pewno damy sobie radę! - Hansie czytał wszystkie plakaty na mieście i okazjonalnie gazety, a także oglądał wojskowe kroniki filmowe i nie mógł uwierzyć w słowa dziadka. Czuł się na tyle sprawny i miał taką wiedzę wojskową, że mógłby (najlepiej z kumplami z sąsiedztwa) zaatakować i zniszczyć kilka sowieckich czołgów.

Starszy pan wyglądał przez chwilę na zaskoczonego, ale potem wąsy i usta uniosły mu się w uśmiechu.

- Hansie, ja oczywiście wiem, że nasze miasto jest świetnie przygotowane do wojny i na pewno ty też. Ale problemem są twoja mama i siostra. Niestety, kobiety nie nadają się do wojowania i coś trzeba z nimi zrobić. Ba, my mężczyźni musimy się nimi opiekować, dlatego też potraktuj to jako rozkaz - będziesz podczas marszu osobiście zajmował się siostrą i będziesz jej żołnierzem. A dzisiaj pomożesz mi przygotować wszystkie rzeczy, dokładnie je spakujemy i opracujemy mapę naszego przemarszu. Jest mróz i śnieg, a my będziemy szli pieszo wiele kilometrów. Zrozumiałeś?

Z wahaniem pokiwał głową. Nie bardzo podobało mu się zostawienie kolegów z ulicy, choć wielu z nich jakoś ostatnio wyjechało i byli traktowani po trochu jak dezerterzy. Ale zadanie postawione przez dziadka było intrygujące.

- A dokąd będziemy szli? - przeważyło zaciekawienie.

- Do Jungfer, pamiętasz? Tam, gdzie byliśmy się kąpać. Mam tu mapę, chodź pokażę ci.

Wspiął się na kolana dziadka i razem wyszukali na mapie wszystkie punkty.

- O tu mamy Elbing, tutaj jest Pangritz Kolonie gdzie mieszkamy. Pójdziemy przez Ziesestraße na Stare Miasto, potem przez most i wyjdziemy z miasta. Potem będziemy szli drogą aż do mostu przez Nogat, a potem aż do Fürstenau, a następnie wzdłuż wody do Jungfer. Widzisz Hansie, to zadanie dla prawdziwego żołnierza, jak ty.

Prawie wszystkie jego wątpliwości zostały rozwiane ale bał się, że chłopaki nazwą go tchórzem.

- Dziadku, a dlaczego tylko my uciekamy z miasta?

- No nie, będzie wiele osób. Byłem w mieście, ogromne masy przedostają się przez mosty i jadą w kierunku na Danzing. A co się dzieje na dworcu - tam są tysiące koczujących ludzi. Rozmawiałem też z naszym wachmeistrem Herbestem z komisariatu policji na Benkensteiner Straße. Policjanci też będą się ewakuować, nie mówiąc o naszych sąsiadach. Jest nas wiele osób Hansie, będzie z kim pogadać po drodze. No, to chyba wiesz wszystko, a teraz ubierz się, idziemy do ogrodu po część naszych zapasów.

***

Tuż przed szczytem wzgórza i zakrętem błysk światła zatrzymał czołg. Oderwały się od niego dwie sylwetki, które podbiegły do trzymających latarkę zwiadowców.

- Towariszcz lejtnant, przed nami wioska, chyba Dambitzen? - zameldował potężnej postury młodszy sierżant w białym, maskującym uniformie - W wiosce spokój, ale po prawej, w tym lasku coś się błyskało, jakby światło samochodu.

Mężczyzna przytupywał nogami, mróz był dzisiaj siarczysty. Spod uszanki widać było tylko oczy i nos, mocno zaczerwieniony w świetle latarki.

- Sprawdziliście jak okolica? - Alejnikow na podstawie mapy próbował zorientować się w położeniu wioski. Wynikało z niej, że jest tu parę domów i cegielnia, a za Dębicą szosa prowadzi w dół do miasta. Cholera, musieli znowu zmylić drogę i dostali się tak blisko Elbląga! Lejtnant wraz z towarzyszącymi mu zwiadowcami kryjąc się za krzakami, wszedł na niewielkie wzniesienie górujące nad wioską. Przez lornetkę było lepiej widać oświetlone budynki cegielni. Z komina buchał dym, a Niemcy niczego się nie spodziewali. - Pilnujcie ich, jakby coś się działo to natychmiast do mnie z meldunkiem! - rzucił Andriej zmarzniętym zwiadowcom i wrócił na drogę. Na poboczu stały trzy czołgi z silnikami pracującymi na jałowym biegu, a wokół truchtający i wymachujący dla rozgrzewki żołnierze.

„Ubezpieczenie rozstawione” - zauważył w myślach Andriej, podbiegając do maszyny Isajewa. Wania i Pietia wymieniali uwagi, osłaniając w zamkniętych garściach połówki papierosów.

- Słuchajcie, przed nami wioska Dambitzen, a za nią Elbing. Trzeba czekać na kombata i o czymś zdecydować, bo za bardzo zjechaliśmy na zachód. O! Już ich słychać. Chodźcie, musimy ich wcześniej zatrzymać, żeby na nas nie wjechali.

Oficerowie ruszyli szybkim krokiem w dół ośnieżonej drogi na spotkanie oświetlonych słabymi reflektorami wozów reszty batalionu. Ponowne błyski latarki zatrzymały prowadzącą maszynę.

- Towarzyszu kapitanie, mamy problem! - Andriej przekrzykiwał bas silnika. Diaczenko wraz z Politrukiem Kononienką i instruktorem partyjnym Suwałowem zeskoczyli na ziemię, stając w plamie światła reflektora. Pochylili się nad mapą doświetloną ręczną latarką. Szlag by trafił!

Przejechali spokojnie Pomehrendorf i bez problemu przebili się przez zatłoczoną autostradę, po czym wjechali na drogę prowadzącą do skrzyżowania na Stoboy, ale tam szczęście ich opuściło. Z zabudowań wioski powitał ich ogień moździerzy i karabinów maszynowych, więc szybko skręcili na zachód starając się znaleźć jakiś dogodny objazd. Skąd mogli wiedzieć, że natknęli się na fragment rozbudowanych umocnień miasta. Załogi czołgów zjechały z drogi do niewielkiego zagajnika, aby ponownie naradzić się. Była jeszcze możliwość skręcenia na Stagnitten, a stamtąd dalej leśnym duktem na północ, ale wysłani zwiadowcy wrócili z informacją, że także w tej wsi kręcą się żołnierze niemieccy i widać stanowiska dział. Wyglądało, że wpadli w pułapkę. Objazd miasta od wschodu, zwłaszcza po ciemku, był praktycznie niemożliwy.

- Od wschodu będzie ponad dwadzieścia kilometrów, a jak pobłądzimy, do północy nie trafimy do tego, jak mu tam, aha Gross Röbern. Ale chyba nie mamy wyboru, musimy unikać kontaktu z wrogiem, aby wykonać zadanie.

Tupot butów i sapanie przerywały dywagacje politruka: żołnierz z patrolu rozpoznawczego wyhamował na śniegu i przytupując walonkami wyprężył się w meldunku:

- Towarzyszu kapitanie, do cegielni wjechała ciężarówka. Ładują do niej jakichś ludzi, pewnie to więźniowie.

- Dobrze, trzeba zerknąć na tę wioskę i cegielnię. Weźcie dowódców czołgów i za mną - kapitan rozkazał Suwałowowi i sam ruszył pod górę. Andriej ponownie wspiął się na miejsce, skąd przed chwilą prowadził rozpoznanie. Oficerowie przykucnęli za krzakami, zza niewielkiego wzniesienia bacznie obserwując cegielnię.

- Moja decyzja jest taka: zajmujemy cegielnię i wioskę. Trzeba zdobyć jakiegoś języka, kogoś miejscowego kto przeprowadzi nas do Gross Röbern. Na skróty nie może to być daleko. Alejnikow - ty na gazie wpadasz do cegielni, Sazonow - wy od południa, a Isajew od północy zamykacie zakład i wioskę. Reszta batalionu czeka w pogotowiu i w razie wykrycia punktów oporu wchodzi do akcji. Poniatno? Dobrze. I pamiętajcie, trzeba nam żywych ludzi. A teraz do maszyn, za trzy minuty ruszamy!

***

Saszka leżał wciśnięty między stosy świeżych, jeszcze ciepłych cegieł poza zasięgiem wzroku wściekłego nadzorcy Hoppego. Brzuch i plecy potwornie piekły po otrzymanych razach, wyciskając łzy bezsilnej złości. Majstra Blomberga od dwóch dni nie było w pracy, staruszek zaziębił się potwornie i aż zemdlał na podwórku, a jego obowiązki przejął ten parszywy Hoppe. Pracujący przy piecu Saszka bez powodu dostał gumowym wężem i upadł, a pijany Niemiec walił w niego jak w bęben, nie zważając na krzyki ludzi. Dopiero wjazd ciężarówki na dziedziniec oderwał go od katowania, dając chłopakowi szansę ukrycia. Pobity i przerażony dzieciak pomału uspokajał się. Jego myśli krążyły wokół jednego: trzeba uciekać, niech się dzieje co chce. Niedaleko stąd, wypatrzył w lesie zwalone drzewo, którego korzenie stworzyły coś w rodzaju jamy, którą nie sposób było wyśledzić bez tropiącego psa. Już od dłuższego czasu szykował się do ucieczki. Nie pójdzie do baraku, musi wykopać tylko schowane pod płotem zawiniątko z odzieżą, skradzioną słoniną i zapałkami. Tak, zrobi to teraz. Powoli, rozglądając się uważnie, z zaciśniętymi z bólu zębami pełznął w kierunku ściany z wysokimi oknami. Najpierw musiał sprawdzić, gdzie jest ta kanalia i reszta wartowników pilnujących przymusowych robotników. Na zewnątrz panował silny mróz, więc pewnie wszyscy siedzieli w biurze i chlali. Jedna z pracujących w hali kobiet dostrzegła Saszkę, ich spojrzenia skrzyżowały się, po czym kobieta odwróciła się, jakby niczego nie zauważyła. Chłopak powoli wspinał się na drewniane stelaże stojące pod oknami, zbierając wszystkie siły, aby się nie rozpłakać. Plecy, a zwłaszcza żebra bolały jak cholera. Był już na szczycie, przetarł rękawem, brudne, nie myte od lat szkło. Chude nogi zwisały poza stelaż, ale nieważne, nikt przecież w cegielni nie patrzy pod sufit.

W mdłym świetle poruszanych wiatrem lamp widać było jak z biura wychodzą wartownicy i o czymś dyskutują, spluwając co chwila na ziemię i pokazując na ciężarówkę, na której pace siedziało kilku robotników.

Szum pieców i krzątanina w hali uniemożliwiały zrozumienie, o co chodzi. Saszka przez chwilę leżał nieruchomo, czekając aż jego kościste ciało przestanie dygotać, po czym podjął decyzję: trzeba przekraść się od tyłu po swoje rzeczy, bo ta ciężarówka może oznaczać wielkie kłopoty. Zsuwał się powoli, starając się stopą wyczuć podporę, gdy na plac wtoczył się ogromy, huczący kształt, który gwałtownie zatrzymał się, zrzucając z siebie ubrane na biało sylwetki z karabinami. Przód czołgu rozświetlił pomarańczowy ogień, który przewrócił trzech stojących o kilkanaście metrów strażników. Saszka skamieniał wpatrzony w okno. Dwóch wartowników rzuciło się do ucieczki, jeden z przewróconych zaczął tak przeraźliwie krzyczeć, że jego głos wyraźnie przebił się przez szum hali. Ubrani na biało żołnierze po kilkunastu krokach dopadli okrytych grubymi płaszczami starawych szkopów i przewrócili ich na ziemię.

- Ruki wwierch! - chłopiec usłyszał w dole za sobą okrzyk i odwrócił się, prawie spadając ze stelaża. W hali było czterech żołnierzy w białych okryciach oraz waciakach z bronią skierowaną w znieruchomiałych robotników.

- O Jezu, ruskie! - rozległy się zdumione okrzyk i jedna ze stojących kobiet wybuchła gromkim płaczem, osuwając się na kolana. Saszka krok po kroku zsuwał się w dół, w podnieceniu nie czując nawet jak deski boleśnie uderzają go w żebra.

0x01 graphic

„Żeby nie odeszli, żeby nie odeszli” - modlił się chłopak i puszczając się wreszcie spadł z wysokości prawie dwóch metrów. Nagły hałas przyciągnął uwagę zaskoczonych ludzi, jakaś żelazna ręka uniosła go do góry i przed oczyma wyrosła mu rumiano-brudna, zarośnięta twarz, a w nos buchnął cuchnący odór samogonu.

- Wujku, wujku! - wyrwało się chłopakowi i przycisnął się z całych sił do kompletnie zaskoczonego wojaka. Cały strach gromadzony latami, cała niepewność losu wylała się nagle z głośnym szlochem i strumieniem łez żłobiących ślady na brudnej, wynędzniałej twarzy. Żołnierz stał nieruchomo z wciśniętym w siebie chłopcem, a oczy twardego sowieckiego człowieka zaszkliły się ze wzruszenia. Do hali wchodzili inni. Zaczęła się segregacja, osobno Niemcy, osobno więźniowie, jedni przerażeni pod ścianą, inni, krzyczący w różnych językach, płaczący i śmiejący się. Ktoś klepnął żołnierza, który oprzytomniał i prawie siłą oderwał od siebie chłopca, lecz ten złapał go kurczowo za rękaw waciaka, jakby bojąc się, że wszystko to sen, który zaraz się skończy. Wyszli na podwórze, gdzie pod ścianą, przy biurze stali rozbrojeni, trzęsący się wartownicy, a z nimi jego oprawca, Hoppe. Zza pierwszego czołgu wyglądały trzy kolejne, a na nich siedzieli tankiści, tacy jakich pamiętał z defilad.

- A wy co, Leszczenko, nianią zostaliście? - usłyszeli za sobą. Żołnierz wyrwał rękę i wykonał regulaminowy zwrot.

- Towarzyszu lejtnancie, ten chłopak to chyba nasz, nazwał mnie wujkiem i przykleił się do mnie jak wesz.

- Ty ruski? - oficer w uszance pochylił się ku Saszce.

- Tak towarzyszu lejtnancie, Saszka Komarow spod Charkowa. Ja tu na robotach jestem, a to jest Maria z Polszy, a to Walentina od nas. Ten tam to Robert, Niemiec, ale dla nas był dobry. A najgorszy to ten - Saszka podbiegł w kierunku wartowników i wskazał na Hoppego.

- On nas wszystkich katował, a dzisiaj to mnie mało nie zabił, o patrzcie! - szybkim ruchem odsłonił bok. Zaskoczony oficer pochylił się, przyglądając się, posiniaczonemu ciału dzieciaka.

Nagle wyprostował się.

- A jak długo tu jesteś, znaczy w tym miejscu?

- Będzie już prawie dwa lata, towarzyszu lejtnancie.

- A okolicę dobrze znasz?

- Te lasy w okolicy dobrze, bo chodziłem na grzyby i jagody z majstrem Blombergiem. A Elbing też dobrze znam, jeździłem po zaopatrzenie, a nawet sam chodziłem i za rzekę.

Lejtnant uśmiechnął się.

- Leszczenko, jak zostaliście już wujkiem, to dajcie temu chłopakowi tych trofiejnych cukierków i poszukajcie mu coś do odziania, bo zamarznie.

*

- Towarzyszu kapitanie, pozwólcie zameldować - dowódca plutonu zwiadu wszedł do biura cegielni, gdzie dowódca przesłuchiwał schwytanych Niemców.

- No co tam, Bieregowoj, tylko szybko!

- Myślę, że mamy przewodnika. Jest tu taki nasz chłopak, Saszka, ze dwanaście lat i od dwóch lat tutaj na robotach. Mówi, że dobrze zna okolice i samo miasto. Może weźmiemy go, od razu swojego dzieciaka wyrwie się faszystom?

Diaczenko zaskoczony uniósł brwi i po chwili namysłu skinął potakująco głową.

Skrzypnęły drzwi wpuszczając do pomieszczenia Alejnikowa i innych oficerów. Sasza z ustami pełnymi karmelowych cukierków bez strachu wpatrywał się w mężczyzn w brudnych kombinezonach, pociągających co chwila z manierek. Kapitan rozłożył na stole mapę i szeroko uśmiechnął się do Saszki.

- A znasz ty się na mapie, Saszka?

- Jasne, wujku, w szkole miałem przecież geografię, nawet dostawałem dobre stopnie - chłopak podszedł do stołu i przyjrzał się mapie, usta poruszały się, gdy próbował odcyfrować napisane cyrylicą nazwy.

- O tu jest Dambitzen, a tu Elbing, a tu Alter Markt gdzie jest taka starodawna wieża.

Mężczyźni uważnie przyglądali się chłopcu. Mówił po rosyjsku, wtrącając niemieckie słowa - widać, że sporo czasu tu spędził.

„Czy można mu wierzyć?” - zastanawiali się.

- Saszka, a powiedz ty mi, wiesz gdzie jest Gross Röbern?

- Jasne, byłem tam parę razy po deski i jakieś skrzynki, a co?

- No, a zaprowadziłbyś nas tam teraz?

Chłopak zamilkł zaskoczony. Po chwili, odezwał się z wahaniem.

- Ale wujku, to musimy jechać przez miasto, a tam przecież są Niemcy!

- Musisz nas poprowadzić naokoło miasta, popatrz na mapę, potrafiłbyś?

Chłopiec przecząco pokręcił głową.

- Nie wujku, nie dam rady. Ja chodziłem do lasu, mam takie fajne miejsca na grzyby, ale nocą nie damy rady. Tu są straszne wąwozy i wasze tanki nie przejadą. A poza tym, tu niedaleko Niemcy budowali rowy, a wczoraj nawet jechały tam takie samochody na gąsienicach i ciągnęły armaty. Tam jest też dużo wojska. Ale ja pokażę drogę przez miasto, jak szybko pojedziemy, to za trzydzieści minut będziemy już na miejscu - chłopak patrzył proszącym wzrokiem na kombata. Zdał sobie sprawę, że musi jechać z nimi, że ani chwili nie wytrzyma tu, w tej cegielni.

- Dobrze, to pokazuj i mów!

Mężczyźni pochylili się nad stołem. Chłopak przełknął ślinę i ponownie nachylił się nad mapą.

- O jedziemy tędy, przez Serpiner Weg, między domami. Tutaj czasami czołgi z ćwiczeń jadą do koszar o tu, w Gallwitzkaserne. Tam jest zapora, ale jak ją ominiemy, to pod górę jedziemy, a potem w prawo koło następnych koszar i w dół. Potem są pola, sady i mało domów, więc jedziemy koło takiego wielgachnego basenu przez most, a potem mijamy tramwaj, znaczy tory i taką drogą dojeżdżamy prawie do rzeki - brudny palec bez wahania sunął po planie, odsuwając w niebyt pierwotne wątpliwości.

- A tutaj skręcamy, tu są koszary pionierów i czołgów, ale jest dobra droga na Bollwerk i szybko się przejedzie.

Chłopak zamilkł podnosząc proszący wzrok na dowódcę.

- Wujku weźcie mnie z sobą, ja się wam przydam, naprawdę! - płaczliwy szept wyrwał się ze spierzchniętych warg.

Diaczenko przyjaźnie klepnął Saszkę po plecach.

- Pojedziesz na czołgu z tym wujkiem, Andriejem Zacharewiczem i będziesz mu pokazywał drogę. Trzymaj się go i nie zgub się - popchnął chłopca w kierunku Alejnikowa.

- Znajdźcie mu coś cieplejszego do ubrania, żeby nie zamarzł nam po drodze. Więźniowie niech ukryją się gdzieś, aż przyjdzie reszta brygady. A wartowników związać i do jakiejś piwnicy. Mogą się jeszcze razwiedce przydać. - Kombat zawiesił na chwilę głos nad czymś się zastanawiając.

- Ruszamy przez miasto, to jedyna szansa na wykonanie dzisiejszego zadania. Cisza radiowa, Alejnikow ze swoimi na czele, za nimi sto metrów my. Desant na czołgach, pookrywać je tymi materacami, żeby wyglądały jak jakieś Pantery. Strzelamy tylko wtedy, gdy zostaniemy wykryci. Co wy na to towarzysze?

Oficerowie kiwnęli głowami, jedynie Suwałow miał nietęgą minę.

- Macie lepszy pomysł towarzyszu?

Instruktor partyjny powoli, przecząco pokręcił głową.

Saszka wspiął się jak kot na lodowaty pancerz czołgu Andrieja i kucnął za wieżą, koło „wujka” Leszczenki.

Dowódca czołgu wychylony do połowy z wieży pokrzykiwał na ludzi, opieszałych częstując siarczystym przekleństwem.

- Słuchajcie Leszczenko, jesteście osobiście odpowiedzialni za bezpieczeństwo małego. Jak Saszka, wygodnie ci? - komandir uśmiechnął się do chłopca.

Na pancerzu, za wieżą leżał siennik więc można było kucnąć, tylko stalowy uchwyt przyspawany do wieży nieprzyjemnie mroził nawet mimo rękawic. Sasza uśmiechnął się do Alejnikowa i skinął głową - no przecież nie pokaże, że się boi.

- Saszka, będziesz musiał uważnie obserwować drogę przed nami i przed każdym zakrętem stukniesz mnie, o tą witką w te ramię, w którą stronę mamy skręcać, poniatno?

- Saszka zrobił mężną minę odbierając leszczynową gałązkę.

- Nie możemy głośno rozmawiać, żeby faszyści nas nie usłyszeli. Jeżeli zacznie się strzelanina, kryj się za wieżą, ale uważaj żebyś nie spadł, bo będzie się kręciła. Wujek Leszczenko... - twarz porucznika Alejnikowa rozjaśniła się w szerokim uśmiechu - ...będzie się tobą opiekował i masz go słuchać, choćby nie wiadomo co, zrozumiałeś?

- Zrozumiałem, wujku komandirze! - odpowiedź Saszki wywołała wybuch śmiechu siedzących na czołgu fizylierów, który zgasł natychmiast na widok groźnie zmarszczonych brwi Leszczenki. Alejnikow wyprostował się i spojrzał na siedzących w sąsiednich wieżach Isajewa i Sazanowa - ci podnieśli ręce na znak gotowości. Rzut oka na Diaczenkę - ten także kiwnął ręką.

„Powinienem się chyba przeżegnać” - przeleciało Andriejowi przez myśl.

- Wpieriod Kamieniew, drogę znasz - czołg ruszył z szarpnięciem.

Andriejowi stanął przed oczami widok z dzieciństwa, modlącej się matki i sam, w myślach zaczął powtarzać modlitwę, która jakoś wypłynęła na pomoc z najodleglejszych zakamarków pamięci.

Czołg przetaczał się przez bramę, gdy Saszka dostrzegł leżące obok niej ciało jego oprawcy, Hoppego, z nienaturalnie wykręconą do tyłu szyją, taką jak mają martwe kury. Mózg odnotował obraz, nie wywołując żadnych emocji: on, Saszka jechał na prawdziwym sowieckim czołgu, z żołnierzami na pancerzu i prowadził ich przez wrogie miasto. Ale czy było to naprawdę wrogie, czy może już jego miasto?

*

Maszyny powoli toczyły się brukowaną ulicą, mijając po prawej stronie ceglane, piętrowe domy. Alejnikow wsunął się w głąb wieży czołgu, by w mdłym świetle sprawdzić godzinę - była za siedem minut piąta. Na bocznej uliczce minęli kilka kobiet i jakiegoś staruszka, którzy zajęci swoimi sprawami, nie poświęcili im większej uwagi, podobnie jak dwóch mężczyzn pilnujących kilku stojących wzdłuż drogi furmanek.

„Wszystko idzie aż za prosto” - dziwny niepokój przyśpieszył uderzenia i tak mocno walącego serca młodego porucznika. Otaczający go ludzie mieli kamienne twarze, ale za nimi aż czuć było gotujące się emocje. Andriej wysunął się ponownie, gdy czołg zaczął skręcać. Przed nimi leżało skrzyżowanie, widać ogrodzenie, a za nimi koszarowe budynki. Stuknięcie w plecy - Andriej odwrócił głowę - ręka z wyciągniętą gałązką wskazała prosto.

„Bladź!” - za skrzyżowaniem stała potężna bariera przeciwpancerna, a za nią posterunek.

- Kamieniew, bądź gotów do sforsowania zapory! - rzucił przez laryngofon. Wyłaniające się czołgi przyciągnęły uwagę stojących przy zaporze żołnierzy - mieli tylko karabiny, co nie znaczy, że nie mieli gdzieś leżących obok faustpatronów. Czołg Andrieja znajdował się już około dwudziestu metrów od zapory, betonowe bryły były przysypane śniegiem, który jeszcze lekko prószył. Jeden z wartowników z podniesioną ręką ruszył w ich stronę, przyśpieszając tempo bicia Andriejowego serca do wściekłego galopu.

- Gaz, omijaj zaporę! - wrzasnął, a jego maszyna pchnięta mocą dieslowskiego silnika rzuciła się dosłownie na znajdującego się o kilka metrów Niemca. Mężczyzna w ostatniej chwili o centymetry ominął grzechoczące gąsienice i padł na bruk ulicy. Czołg z rykiem silnika uderzył w skrajny betonowy słup i z potwornym zgrzytem trącego o kamień metalu wyhamował, mało nie zrzucając całego desantu na ziemię.

- Za wąsko, nie wyminiemy blokady!

Niemcy zaczęli wrzeszczeć, podnosząc broń do strzału, ale zwiadowcy Bieriegowoja byli szybsi: serie z pepesz dosięgły ich zanim mieli szanse wystrzelić.

*

- Mein Gott, die Russen!

Major Franke, słysząc krzyki, zaczął biec w stronę koszarowej bramy gubiąc po drodze czapkę. Upiorny zgrzyt i serie - znajomy dźwięk sowieckich pepesz - zmieszały się z nagłym tupotem dziesiątków podkutych butów i wrzaskami przerażenia. Major dopadł do wartowni, otwierając drzwi wpadł na podoficera i obaj przewrócili się. Podnosząc się, krzyknął do przestraszonego telefonisty:

- Ściągnij tu pluton alarmowy z panzerfaustami, natychmiast! - i wybiegł przed bramę. O kilkanaście metrów od niego, obsadzony ludźmi czołg z rykiem silnika zsuwał się z betonowego kloca. Ujrzał zabitych i rannych żołnierzy. Błyski strzałów rzuciły go na ziemię. Wyszarpnął z kabury pistolet i nie celując, wystrzelił w kierunku pancernego kolosa, który w tym czasie wolno wycofywał się, odsłaniając następną obłożoną białymi sylwetkami maszynę. Z bramy wypadło na ulicę kilku żołnierzy i rozpoczęła się chaotyczna strzelanina. Franke poderwał się na nogi wykrzykując komendy, ale jego głos zniknął w huku i wrzasku. Sowiecki czołg wykręcił i z rykiem silnika gwałtownie ruszył wstecz, pod górę w Serpiner Weg. Tym razem zręcznie unikał betonowych słupów. Za nim ruszył kolejny i kolejny, i kolejny. Sowieckie serie były mniej celne, więc major poderwał się i ponownie wpadł do dyżurki.

- Kręć do sztabu, natychmiast! - ryknął do stojącego przy telefonie żołnierza, który wpatrywał się w niego z przestrachem. Dopiero teraz Franke poczuł lepkie ciepło na twarzy W lustrze na ścianie dostrzegł ranę na policzku, z której obficie ciekła krew.

*

Maszyna ze zgrzytem zsunęła się z tego cholernego betonu i krzesząc iskry wykręciła prawie w miejscu. Ruszyli wzdłuż muru. Z wysokości wieżyczki widać było wściekłą bieganinę w oświetlonych koszarach. Andriej odwrócił się za siebie: oba czołgi grupy zwiadowczej jechały za nim, a czołg Diaczenki właśnie mijał zaporę.

- Saszka, jak teraz? - rzucił do skulonego i przestraszonego chłopca.

- Wujku, pod górę wracamy tą ulicą, a potem w prawo w wąską polną drogę aż dojedziemy do gospodarstwa Spittelhof, do szerokiej ulicy. Nazywa się ona Tannenbergallee, tam są tory tramwajowe i tą ulicą przejedziemy koło bahnhofu, a potem pokieruję! - Andriej posadził chłopaka na powrót za wieżą.

- Daj mi kombata, szybko! - Miłofanow błyskawicznie połączył lejtnanta z Diaczenką:

- Towarzyszu kapitanie, mamy nową trasę przejazdu, na końcu drogi w prawo i wzdłuż torów tramwajowych prosto, koło dworca kolejowego.

- Dobrze Andriej, prowadź, my trzymamy się za tobą - głos dowódcy batalionu był niespodziewanie spokojny. Czołgi znów jechały wzdłuż schludnych piętrowych domów, ale teraz na ich widok ludzie uciekali w boczne uliczki zatrzaskując drzwi kamienic. Nagły trzask z tyłu: to kolejna maszyna wpadła z impetem na drewniany wóz. Przeraźliwy koński kwik umilkł ucięty jak nożem, słychać było tylko chrupot i obrzydliwy, mlaszczący odgłos. Kamieniew manewrował, starając się unikać stojących na każdym kroku wozów, ale nie sposób było wszystkich ominąć. W końcu jego czołg rozgniótł furmankę, a tuman pierza zmieszanego ze śniegiem obsypał przedni pancerz. Na zakręcie, czołgi zwolniły wpadając na kilka ciężarówek, po czym bezpardonowo zepchnęły je do rowu. Przerażeni kierowcy i konwojenci z krzykiem wyskakiwali z gniecionych pojazdów i uciekali, mieszając się z tłumem uciekinierów.

Byli teraz na niewielkim wzniesieniu tuż koło jakichś zabudowań gospodarskich. Andriej próbował w wieczornej ćmie dostrzec przez lornetkę, co dzieje się przed nimi. Na szerokiej, obsadzonej bezlistnymi drzewami ulicy wolno poruszała się masa konnych pojazdów i parę samochodów, a za ulicą, prawie na wprost... było lotnisko. Jakaś maszyna, z zapalonymi światłami kołowała w stronę punktu, ukrytego za niewysokim budynkiem.

- Towarzyszu kapitanie, po lewej przed nami lotnisko, widzę stojące i kołujące samoloty. Przyłożymy im parę odłamkowych - Andriej odwrócił się za siebie, czołgi Diaczenki były jakieś sto metrów za nim.

- Dobrze - zachrobotała odpowiedź. - Możecie strzelać do każdego podejrzanego obiektu!

- Odłamkowym ładuj!

Czołg ruszył, wjeżdżając na szeroką aleję robiąc miejsce kolejnym maszynom. Andriej, machnięciem ręki, wskazał cel pozostałym pojazdom - lufy posłusznie skierowały się na zachód. Nagły huk wystrzału czołgowej osiemdziesiątkipiątki poderwał stado czarnych ptaków z pobliskich drzew i wywołał nieopisaną panikę wśród ludzi na wozach. Kolejne wystrzały zapaliły ognie na lotnisku.

*

- Herr Oberst, pilny telefon od Majora Franke z Gallwitzkaserne! - zameldował telefonista. Pułkownik wziął słuchawkę. Zdyszany głos krzyczał doń wyraźnie wzburzony:

- Herr Oberst, przed chwilą grupa sowieckich czołgów wdarła się do miasta. Wjechali z Serpiner Weg, z desantem piechoty na pancerzach i próbowali się wedrzeć przez barierę na Hindenburg Straße, ale zostali powstrzymani i cofnęli się z powrotem w Serpiner Weg.

- Jest pan pewien? A ile było tych czołgów?

- Tak, do cholery, jestem pewien, strzelali do mnie, mamy kilku zabitych i rannych. Ogłosiłem już alarm w koszarach, za kilka minut będziemy gotowi z panzerfaustami i bronią maszynową na transporterach. A tych czołgów było kilka, nie wiem, może siedem, może dziewięć. Przejeżdżając przydusili nas ogniem.

Schoepffer zignorował przekleństwa majora i kazał mu zostać przy telefonie. Do diabła, zaczęło się. Bolszewicy w mieście!

- Poruczniku, proszę natychmiast ogłosić alarm w garnizonie. Niech w koszarach będą zaraz gotowe do wymarszu artyleria przeciwpancerna, plutony alarmowe z ręczną bronią przeciwczołgową. Proszę zaalarmować też jednostki pancerne. Aha, ogłosić stan najwyższej gotowości dla jednostek zajmujących umocnienia - powiedzieć, że mamy styczność z sowieckimi grupami rozpoznawczymi. Niech pan zadzwoni także do elektrowni, żeby byli gotowi na natychmiastowe wyłączenie światła w mieście. Wykonać!

*

Gąsienice łomotały na bruku ulicy, rozgniatając przy okazji wszystko, co pod nie wpadło. Już o nich wiedzieli, kilka pocisków świsnęło nad głowami. Jechali szeroką aleją wysadzaną drzewami, mając po lewej stronie błyskające odbitym światłem szyny. Zbliżali się do drewnianego szlabanu przegradzającego drogę. Wartownicy ukryci za drzewami zaczęli słać im pociski z karabinów. Miłofanow uruchomił swój kaem, przerywając nierówną walkę i trafiając jednocześnie kilka zwierząt zaprzęgniętych do wozów. Belka szlabanu pękła głośnym trzaskiem, po czym wyleciała w powietrze. Andriej ponownie odwrócił się, za nimi śmiało ciągnęły wszystkie maszyny batalionu, po lewej paliły się samoloty i zabudowania na lotnisku. Czołgista klepnął po głowie Saszkę, który tym razem nic nie odpowiedział. Przed nimi z obu stron zbliżały się budynki, czyli gdzieś tu musiał być dworzec kolejowy.

*

- Erwin, szybko zbieraj rzeczy. Zaraz będzie pociąg! - krzyknęła mama.

Pośpiesznie założył rzeczy, które zdjął w ciepłej parowozowni. Złapał bagaże i wyszli na dwór, prosto w objęcia lodowatego wiatru, który niósł z sobą kawałki zmrożonego śniegu. Przeszli przez tory na drugi peron, ten pośrodku i ustawili się w tłumie ludzi całkiem blisko toru. Z daleka widać było światła i słychać już sapiący parowóz, który ciągnął wagony osobowe i towarowe, dając nadzieję wyjazdu z tego mroźnego miasta. Byli potwornie zmarznięci i tupali dla rozgrzewki, jak zresztą cały stojący z nimi tłum. Erwin wszedł na ławkę, aby mieć lepszy widok na pociąg. Widział mrowie ludzi na peronach, w halach dworca i na wielkim placu przed samym dworcem. Ludzie krzyczeli i pokazywali sobie coś na horyzoncie. Z kierunku skąd nadjeżdża pociąg błyskało i grzmiało, ale oni nie zwracali na to uwagi, koncentrując się na pociągu, który za minutę, dwie powinien się przy nich zatrzymać.

Obok stali dwaj marynarze i mówili, że Morąg jest zajęty, a Erwin spostrzegł, że z oczu mamy zaczynają kapać łzy. Nagle wśród ludzi rozległ się przejmujący krzyk - na plac przed budynkiem dworca wtoczyły się czołgi, a na nich siedzieli żołnierze. Ktoś zawołał, że to nasi czołgiści i będą pociąg osłaniać.

„Przecież to głupie, bo czołgi to nie mogą jechać po torach” - pomyślał Erwin.

Jeden z czołgów wystrzelił z armaty, a pocisk przeleciał nad torami i eksplodował wśród wysokich drzew. Z pierwszych wozów zeskakiwali żołnierze, a na plac wtaczały się kolejne maszyny, śmieszne jakieś, bo z daleka widać czerwone i białe pierzyny, które je przykrywały. Pewnie żołnierzom, którzy na nich siedzą musiało być zimno. Tych czołgów było chyba z pięć, a między nimi jakiś taki mniejszy, ale też na gąsienicach i miał pełno wojska. Ludzie zaczęli podchodzić do tych panzerów i nagle wybuchła strzelanina. Ze swojej ławki Erwin zobaczył, jak obracają się wieże, a z karabinów umieszczonych obok luf wydobywają się płomienie! Krzyk, potworny krzyk. Mama ściągnęła go z ławki, ale kątem oka zobaczył, jak pociski z czołgu trafiają w ludzi stojących na sąsiednim peronie i zrzucają ich na tory. Wczołgali się między perony, wrzask nie do opisania, obok jakiś mężczyzna woła „Truda, Truduś, córeczko!”, ale jego głos nikł w niewyobrażalnym hałasie. Ktoś skoczył między Erwina i mamę i ta puściła jego rękę, Chłopiec skorzystał z okazji i wychylił głowę, aby coś zobaczyć. Na sąsiedni peron wbiegli ubrani w brudne, białawe stroje i zielone peleryny ruscy żołnierze. W świetle latarni wyraźnie można było zobaczyć zielony kolor uniformów, zupełnie inny niż u Niemców. Jeden z kolejarzy coś krzyknął do ruska, a ten odwrócił się i widząc mundur, nacisnął spust karabinu: kolejarz jak rzucony snop słomy przewrócił się na ziemię. Erwin schylił głowę, bo ruscy gapili się w ich kierunku, ale było za późno. Kilku z nich, w tym taki wielkolud jakiego w życiu nie widział, przelazło na ich peron depcząc po ludziach i tobołkach i coś wrzeszcząc. Wielkolud potknął się o jakąś leżącą osobę i mało nie spadł na ich stronę peronu, o metr od miejsca, gdzie się chowali. Spojrzenia skamieniałego ze strachu chłopca i żołnierza spotkały się. Soldat miał siny z mrozu nos i jasną szczecinę zarostu na twarzy i jakieś takie dziwne, zimne oczy, Poderwał się na nogi, otrzepał i krzyknął do leżącej obok niego na peronie kobiety:

- Uhr, gold!

Żołnierze z sąsiedniego peronu coś zaczęli doń krzyczeć, więc wielkolud zabrał tylko kobiecie obrączkę i przeskakując nad ludźmi, zeskoczył na tory. Erwin nadal nie mógł się ruszyć ze strachu, że olbrzym wróci i zabierze jego kieszonkowy zegarek, który dostał w nagrodę za świetną naukę w szkole. Tymczasem Rosjanie podnieśli z ziemi jakiegoś naszego wojaka, zaczęli wrzeszczeć: „SS!” i walić go kolbami karabinów. Wyciągnęli go za krzaki i wtedy usłyszeli serię z karabinu. Czołgi znowu zaczęły strzelać. Oni tego nie widzieli, ale ktoś potem powiedział, że pociski trafiły w grupę klęczących i modlących się kobiet i wszystkie zginęły. Ryk silników przebił się przez płacz i jęki ludzkie - ruscy chyba odjeżdżali.

- Jadą precz, odjeżdżają! - wołali ludzie i wtedy poczuł jak ktoś go ciągnie. To mama sprawdzała czy był cały. Kiwnął potakująco głową, ale przed oczyma miał twarz tego olbrzyma i jego mrożące spojrzenie. Nigdy czegoś takiego nie przeżył i chyba nigdy nie zapomni.

*

- Na Saszka, dierży! - uśmiechnięty Leszczenko wręczył chłopcu prawdziwy zegarek, ze srebrną kopertą i na skórzanym pasku. Saszka wyciągnął rękę po prezent i włożył go do kieszeni. Cały się trząsł choć nie czuł zimna, ale strach, znowu strach, tylko bardziej przejmujący. Gdy huknęło działo, skulił się jak mały piesek za czołgową wieżą. Leszczenko i inni żołnierze zeskoczyli i zaczęła się straszna strzelanina. Cały plac dworcowy, który kilkakrotnie widział już wcześniej, pokryty był ludźmi. Teraz napełnił się strasznym wrzaskiem, płaczem i jękami. Saszka zakrył sobie uszy rękoma, ale i tak słyszał ten przerażający hałas.

Chłopiec stał na pancerzu, czołg wolno cofał, a wokoło, w świetle lamp widać było leżących i klęczących ludzi, słychać jęki, a najgorszy był widok czerwonych śladów na śniegu. Pusty żołądek zaczął się skręcać nieprzyjemnie, chyba zaraz będzie wymiotował.

- Saszka, patrz na mnie, teraz gdzie jechać? - dotarł do niego głos lejtnanta.

„Muszę się wziąć w garść, muszę się wziąć w garść!” - powtarzał sobie w duchu dzieciak, wskazując ręką na wylot Truso Straße.

Czołg przejechał przez porzucone walizki i tobołki, rozrywając i rozrzucając na około ich zawartość. Jeden z bojców zeskoczył w biegu, podniósł jakiś przedmiot z pękniętej walizki i biegiem wrócił; ręce zwiadowców wciągnęły go na pancerz. Maszyna skręciła w lewo i ruszyła przed siebie.

Saszka wychylił się i klepnął kijaszkiem lejtnanta w plecy.

- Prosto, przez taką małą rzeczkę, a potem w Herren Straße do Göring Platz, taki park z drzewami - wołał przekrzykując ryk silnika.

Wszystkie maszyny batalionu, łomocąc gąsienicami po brukowej kostce były już na ulicy.

*

Mimo zamkniętych okien do wnętrza pokoju przenikał nieodległy huk. Raz po raz słychać było wystrzały armatnie i wybuchy.

- Panowie, przerywamy naradę mamy nalot, proszę natychmiast udać się do schronu! - polecił nadprezydent zebranym oficjelom i urzędnikom.

Ludzie wyszli w pośpiechu, zabierając wiszące na wieszakach płaszcze. Lepiej nie zostawiać w taki mróz odzieży, na wypadek gdyby zabłąkana bomba trafiła w ratusz.

Nadprezydent Leser nie ruszył za innymi, miał jeszcze chwilę, aby załatwić własne sprawy, a nalotu się nie bał. Z sali konferencyjnej przeszedł korytarzem do pustego sekretariatu, a stamtąd do swojego gabinetu. Pokój był wyziębiony, ponieważ wychodząc polecił otworzyć okno, aby wywietrzyć dym tytoniowy. Nim je zamknął chwilę nasłuchiwał, ale nie usłyszał niczego, oprócz świstu wiatru i gwaru z pobliskiego placu.

„Dziwnie, może nalot przeszedł jakoś bokiem?”

Już miał domknąć drugie okno, gdy nagle spostrzegł wielkie sylwetki sunące w świetle latarń.

„Są posiłki, czołgi z piechotą na pancerzach. Oby było ich jak najwięcej.” - pomyślał pełen nadziei.

„Tylko co robią czołgi w centrum miasta, żeby tylko nie rozjechali przez przypadek żadnego człowieka.”

Nagle zobaczył jak jedna z maszyn rozświetla się pomarańczowym płomieniem i rusza w głąb placu, a inne gwałtownie skręcają i wjeżdżają w Heilige Geist Straße.

- Ruscy! - krzyknął na cały głos Leser i w te pędy ruszył do zbawczego schronu.

*

Przechodnie podejrzliwie zerkali na kolumnę czołgów zakręcającą w Friedrich Straße tuż koło teatru miejskiego. Przed chwilą, z miejsca z którego przyjechały słychać było wybuchy i serie karabinowe. Ulica wiodąca do centralnego placu miasta była dobrze oświetlona, więc było widać, że nie są to czołgi niemieckie, choć przypominały kształtem Pantery, znane mieszkańcom choćby z kronik filmowych. Czołgi dojeżdżały do końca skweru, tuż przy górującym nad nim budynkiem ratusza. Po chodniku spacerowało kilkunastu żołnierzy z kobietami, paru z nich nagle zmieniło swoje zachowanie, coś do siebie krzyczeli, a dwóch z nich wpadło do pobliskiej kawiarni.

Andriej przyhamował maszynę, po czym stanął na rozdrożu.

- Daj kombata, rozpoznali nas! - powiedział ściskając laryngofon.

- Towarzyszu kapitanie, rozpoznali nas, tu jest masa ludzi i żołnierze!

- Spokojnie Andriej, zapytaj Saszki, którędy teraz i ruszaj.

Alejnikow wykręcił się do tyłu, a Saszka natychmiast odpowiedział na niezadane pytanie.

- Prosto komandir, cały czas prosto!

- Prosto, towarzyszu kapitanie, cały czas mamy jechać prosto.

Nagle, zza rogu dużego budynku rozległy się wystrzały pistoletowe. Jeden z fizylierów złapał się za twarz, a ręce towarzyszy pochwyciły wiotczejące ciało i przerzuciły je na klapę silnika. Muchow, celowniczy czołgu szarpnął Andrieja za ramię i przekrzykując narastającą palbę, wskazał przed siebie. Na drugim końcu placu, koło niskiego, bielejącego w świetle elektrycznych latarni budynku pojawił się półgąsienicowy ciągnik z działem.

- Działa przed nami! - krzyknął Andriej, dociskając laryngofon do szyi.

- Andriej, zniszczyć działa, reszta za mną!

Czołg Diaczenki wyrzucił z siebie siwy kłąb spalin, gąsienice ponownie załomotały o bruk, maszyna wyprzedziła wóz Alejnikowa i skręciła w lewo, za nim ruszyły czołgi Siemienowa, Jefrimienki i Suwałowa. Andriej zanurkował do wnętrza wieży zatrzaskując właz. Przypadkowy granat może narobić niezłego bałaganu, jeżeli wpadnie do środka.

- Gaz, w Niemców! - T-34 rozpędzał się na ośnieżonym bruku, oba kaemy pluły krótkimi seriami, wtórowali im chłopcy Bieregowoja siedzący na pancerzu. Czołg wpadł na szeroki plac i przeciął tory tramwajowe. Za nim sunęły dwa wozy z plutonu, tratując ludzi i stojące samochody. Niemcy zatrzymali się, a obsługa wyskoczyła z ciągników. Jeden z artylerzystów zwinął się w locie przecięty czołgową serią.

- Trzymajcie się - głos Kamieniewa uprzedził uderzenie. Z potwornym zgrzytem trzydzieści pięć ton wbiło się w Büssing-NAGa i przepchnęło ciągnik o ładne dziesięć metrów. Czołg Isajewa rozjechał drugie działo, odrywając lufę od łoża. W słuchawkach rozległ się głos kombata:

- Andriej, dołączyć do batalionu na ulicy z wieżą, szybko. W razie czego sygnał rozpoznawczy - trzy zielone rakiety.

Maszyna wyrwała się z objęć niemieckiego pojazdu i zawróciła. Wokół leżały porozrzucane części wozu, pomieszane z powykręcanymi ciałami w szarych i zielonych mundurach z białymi, maskującymi okryciami. Maszynę Sazanowa obsypał nagle grad odłamków. Fizylierzy przenieśli ogień na bramę wysokiego szarego budynku, skąd wyleciał pocisk z panzerfausta.

- Trzeba wiać, faustpatrony nas załatwią! - Andriej wycofał czołg, który tyłem rozbił kawał muru. Kamieniew zwiększył obroty, gąsienice ślizgające się na bruku, wreszcie złapały przyczepność i czołg gwałtownie ruszył do przodu.

- Która to w prawo, która? - krzyczał Kamieniew, starając się zobaczyć cokolwiek przez swój otwarty właz, którego nie zamykał nawet w najgorętszym boju.

- Pierwsza, w którą się zmieścimy! - odkrzyknął Alejnikow.

Maszyna mknęła z prawie pełną prędkością gdy nagle, wyrósł przed nimi tramwaj wyjeżdżający z bocznej ulicy. Kamieniew gwałtownie przestawił drągi kierownicze, a czołg ostro zakręcając, zarzucił tyłem i uderzył przedziałem silnikowym w przyczepę tramwaju. Wyrzucona w powietrze przewróciła się na bok i odrywając się od wozu motorowego, sunęła po ośnieżonym bruku.

Potężna siła uderzenia oderwała od uchwytów ręce siedzących na pancerzu ludzi. Krzycząc z bólu upadli na ziemię obok rozbitego tramwaju.

Maszyna nie zatrzymała się. Wtoczyła w zabytkową ulicę, a za nią podążyły dwie pozostałe, rozbijając przy okazji witrynę apteki i stojący obok samochód. Nagle ulica i całe miasto pogrążyły się w ciemności, którą rozjaśniały tylko błyski wystrzałów.

*

- Wymijaj go i w lewo! - zakomenderował Diaczenko. Czołg wyrwał się do przodu i skręcił w otoczoną starodawnymi kamienicami ulicę.

„Heilige Geist Straße” - odczytał kapitan, chowając się do wnętrza wieży.

- Jedź w pierwszą szeroką w prawo, a potem prosto - rzucił kierowcy. Kononienko puścił kilka serii z kaemu, rozganiając ludzi. Kilka pojedynczych kul uderzyło o pancerz, ale nikt we wnętrzu pojazdu nie zareagował. Nie specjalnie martwili się też o tych, którzy siedzą na wierzchu. Diaczenko przez kuloodporne szkło zobaczył zbliżająca się szeroką ulicę.

- Teraz w prawo, uważajcie na strzelców!

Maszyna zwolniła, wykonując zakręt, przed nimi wyłoniła się szeroka aleja kończąca się wysoką, wieżą obronną z zegarem, który wskazywał piątą czterdzieści. W ich stronę zbliżał się jasno oświetlony, żółty tramwaj z pojedynczym światłem z przodu, który jakby przestraszony ich widokiem skręcił na lewo w boczną uliczkę.

- Daj Alejnikowa.

- Andriej, dołączcie do batalionu na ulicy z wieżą, szybko. W razie czego sygnał rozpoznawczy - trzy zielone rakiety.

Diaczenko nie mógł dopuścić, aby mu się czołgi pogubiły w tym gąszczu ulic. Mała kolumna wolno toczyła się w stronę bramy, jadące w środku szyku maszyny obróciły wieże na boki, zaglądając okiem dział w boczne uliczki. Niemców jakby wymiotło, pochowali się w bramach i w knajpach. Albo Alejnikow ich wszystkich ściągnął...

Potężne uderzenie, huk, błysk i cisza. Gienadij Lwowicz zaczął gwałtownie kasłać - ciemny dym przebijał się z przedziału silnikowego.

„Dostaliśmy!” - uderzyła go myśl, paraliżująca każdego czołgistę. Mieli sekundy, aby wydostać się z wozu, zanim uduszą się lub spalą. Głuche stuknięcie włazu ładowniczego otrzeźwiło go. Trzeba wyłazić! Gienadij ramieniem otworzył właz, drugą ręką szarpnął siedzącego obok Kononienkę, który w jego czołgu pełnił też funkcję celowniczego. Wysunął się z włazu, pomocne ręce wyciągnęły na powietrze całą obsadę wieży. W ich stronę zaczęły sypać się kule, maszyna mocno dymiła z silnika, ogień pojawił się we włazie kierowcy, który nie dawał znaku życia. Zimne powietrze podziałało trzeźwiąco, otrząsnął się i wskoczył na drugą maszynę, gdy ze świstem przeleciał nad nimi kolejny ognisty pocisk, który uderzył w mur kamienicy, obsypując ludzi odłamkami.

- Naprzód, wyjeżdżamy stąd!

Trzy czołgi ruszyły na bramę ostrzeliwując z kaemów i pepesz okna i bramy.

- Jest Alejnikow, z prawej - ktoś zauważył jeszcze czołgowe światło, a potem ulicę okrył mrok.

*

Starszy kapral Hintze wraz z przyjaciółmi korzystał z nieoczekiwanej przepustki. Mała piwiarnia niedaleko Alter Markt była wypełniona duszną papierosową atmosferą i gwarem podniesionych męskich głosów. Niektórzy nieco zbyt głośno komentowali bieżącą sytuację na froncie, swoje wojenne przewagi, czy rzucali znaczące uwagi w stronę grzejących się przy stoliku czterech znanych wszystkim pań. Mróz nie zachęcał do wyłażenia na dwór, a ilość wypitego piwa była jeszcze zbyt mała, żeby nieśmiałemu Hintzemu pozwolić na zabranie damy do pokoju. Kapral i inni obecni w lokalu żołnierze nie zdawali sobie sprawy, że ich przepustki cofnięto, a w mieście ogłoszono alarm. Hintze co chwila zerkał na korpulentną rudowłosą damulkę, która przypominała mu jego koleżankę ze szkolnych lat. Jeszcze jedno piwko i pożegna na chwilę kompanów, wspominających kontratak pod Charkowem i wróżących podobny sukces tutaj w Prusach. Hintze miał właśnie zamówić kolejny kufel, kiedy drzwi gwałtownie otworzyły się wpuszczając do środka mroźny powiew i jedną, dwie, całą masę przerażonych postaci.

- Ruskie czołgi w mieście!

Rudowłosa rozwiała się jak dym, gdy Hintze wraz z innymi podoficerami rzucił się do wieszaka po okrycia. Musi jak najszybciej dostać się do swoich koszar.

Mroźne powietrze wywiało resztkę alkoholu z jego mózgu. Wraz z innymi ruszył w stronę Friedrich Wilhelm Platz, żeby złapać jakiś tramwaj, gdy na ziemię rzucił ich huk wystrzałów. W końcu ulicy pojawiła się znienacka sylwetka czołgu, potem druga i trzecia. Hintze poderwał się na nogi - droga przez plac była zamknięta, więc biegiem ruszyli w stronę Alter Markt, by jakoś obejść wroga. Zimne powietrze drapiące w gardle szybko powstrzymało jego koślawy bieg, więc zwolnił. Centralna ulica Starego Miasta była pełna ludzi pędzących we wszystkie strony. Skierowali się w kierunku Marktor, gdy za ich plecami rozległy się strzały. Rzucił okiem za siebie:

„Cholera!” - na Rynku też były czołgi, które toczyły się w ich kierunku. Hintze skoczył przed siebie, dobiegając do ceglanej bramy, przycisnął plecy do zmarzniętego muru. Na razie był bezpieczny. Przy pasie miał pistolet, ale co nim może zrobić sowieckiemu czołgowi?

Na chwilę wychylił głowę: ruskie panzery powoli toczyły się w jego stronę, miały lufy poodwracane we wszystkich kierunkach. Trzeba wiać, jak go zobaczą to zginie, a zobaczą go na pewno w jasnym świetle latarni.

Gefreiter rozejrzał się wokół, szukając jakiejś kryjówki czy drogi ucieczki, gdy nagły świst i wybuch przyciągnęły ponownie jego wzrok do kolumny nieprzyjaciela. Pierwsza z maszyn mocno dymiła, otworzyły się włazy i ukazały się w nich ciemne sylwetki.

„Walcie do nich, walcie!” - krzyczał w duchu Hintze, lecz maszyny ponownie ruszyły w jego stronę. Nagle światło latarń i światła w oknach zgasły, pogrążając w mroku całą okolicę. Starszy kapral czekał na dalsze wystrzały panzerfaustów, ale zamiast tego poczuł narastające drżenie ziemi i łoskot stalowych gąsienic o bruk, gdy nieprzyjacielskie maszyny zbliżały się do jego kryjówki. Nagle, światełko na czołowej maszynie przestało rzucać snop światła na ceglany mur bramy. Pojazd skręcił w prawo, a za nim podążyły kolejne. Hintze wstrzymał oddech, gdy z rykiem silników czołgi przewalały się obok, kierując się na Plac Fryderyka Wilhelma. Z sąsiednich budynków padały pojedyncze strzały w kierunku pojazdów, a z ich kadłubów odezwały się szczeknięcia pistoletów maszynowych. Kapral Hintze poczuł, że kolana uginają się pod nim i że musi wrócić do piwiarni, aby dokończyć swój kufelek nim wróci do jednostki.

*

Czołgi toczyły się szeroką, ciemną ulicą, po lewej stronie w świetle ich reflektorów połyskiwała stal tramwajowych szyn. Wyrwali się z opresji - strzały ucichły.

- Komandir, zgubiliśmy desant! - zachrobotał w słuchawkach głos Muchowa, który pierwszy wychylił się z wieży. Andriej otworzył swój właz:

- Bladź, faktycznie!

- Wania, nie mamy desantu na wozie! Widziałeś, gdzie ich zgubiliśmy?

- Wtedy jak rozbiliście tramwaj, wylecieli w powietrze, potem próbowali się podnieść, ale minęliśmy ich - padła odpowiedź.

- Miłofanow, łącz z kapitanem.

- Towarzyszu kapitanie, nasz desant z Saszką zleciał z wozu na tym placu koło rozbitych dział. Pozwólcie wrócić po nich, Niemcy nie będą się nas spodziewali, wjedziemy cicho, zbierzemy ich i natychmiast wrócimy.

W słuchawkach zaległa cisza, po chwili zachrypnięty głos udzielił zgody.

- Weźcie na pancerz jeszcze lejtnanta Bieriegowoja i dwóch fizylierów, w razie kontaktu ogniowego przerwać walkę. Spotkanie w Gross Röbern. Powodzenia.

Maszyny zatrzymały się, trzy sylwetki wskoczyły na wóz Alejnikowa i batalion rozdzielił się. Błyszczące tory pędziły tym razem po prawej. Minęli zajezdnię tramwajową, potem duży plac i jakieś fabryczne budynki. W ich kierunku leciały serie z peemów i karabinów maszynowych, powietrze przecinały smugowe pociski. Przed nimi pojawiły się rozbite w poprzednim ataku działa, dalej widać już leżący tramwaj. Grzechot gąsienic przyciągnął uwagę gromadzących się na placu ludzi. Gdy mijali palący się samochód, padły w ich stronę pierwsze strzały.

- Ognia!

Oba czołgowe kaemy zaczęły szczekać krótkimi seriami do biegających sylwetek. Byli już o kilka metrów od leżącego tramwaju, gdy z końca ulicy, z której wjechali poprzednio, rozbłysło pomarańczowe światło, a w błotnik uderzyła i eksplodowała ognista smuga. Maszyna stanęła.

- Kamieniew dostał!

Kierowca bezwładnie przechylił się na swoim siedzeniu.

Andriej wyskoczył na pancerz. Pocisk rykoszetował, zrywając błotnik, a odłamki posypały się wokół. Kilka z nich wpadło przez otwarty właz, zatrzymując się na kierowcy. Dwa czołgi osłaniały Andrieja, ich działa pluły pociski w stronę wykrytej baterii PaK, a fizylierzy pruli z pistoletów maszynowych do wszystkiego, co w mroku mogło być Niemcem. Okoliczne domy rozświetliły się błyskami wystrzałów - ciemność utrudniała celowanie, a światła czołgowych reflektorów przyciągały strzelców wroga. Radzik wyciągnął z siedzenia rannego kierowcę, a Andriej wepchnął głębiej, przez właz nogi rannego. Bieregowoj wrócił z krótkiego rekonesansu.

- Ani śladu naszych, faszyści musieli ich schwytać.

- Ty dowodzisz czołgiem, ja będę kierował! - Andriej wszedł na zakrwawiony fotel kierowcy. Pompa, starter, silnik zaskoczył od razu. W leżący obok tramwaj uderzyły dwa pociski z działa gdy ich czołg wykręcał i ruszył przez zaśnieżony klomb kwiatowy w kierunku jakiegoś pomnika, po czym wrócił na ulicę i gwałtownie zahamował. Czołg Isajewa w ostatniej chwili minął Alejnikowa i z rozpędem przewrócił stojącą przy chodniku furmankę. Trzy, czy cztery białe sylwetki pojawiły się przed włazem, gwałtownie machając rękoma. Ludzie wspięli się na pojazd i trzy pancerne kolosy ponownie ruszyły ścigane strzałami obrony. Znów tory tramwajowe wyprowadzały ich z centrum, minęli domy, obok jakiś las czy park.

- Strzelaj rakiety.

Ładowniczy wyciągnął rakietnicę i raz po raz odpalił trzy zielone rakiety. Maszyny niezatrzymywane pędziły przed siebie, gdy niebo przed nimi rozbłysło potrójną zielenią.

***

- Hansie, idź już spać. Jutro przed świtem wstajemy! - zawołała z kuchni mama.

Pod pierzyną miałem kasetkę z najcenniejszymi zdobyczami - łuskami pocisków, odznakami zgubionymi przez żołnierzy i kilkoma fotografiami. Mama nie pozwoliła ich zabrać ze sobą, gdyż za dużo ważą, a skrzynka była za wielka. Za to naładowała mi do plecaka grube pończochy, skarpety i puszki ze śledziami.

Nagle światło zgasło w całym domu, pewnie znowu jakaś awaria, a może nalot? Mama przyszła ze świecą i postawiła ją na stoliku obok łóżka.

- To tylko na chwilę, zaraz ją gaszę! - rzuciła, wychodząc z pokoju. Zastanawiałem się, czy nie ukryć gdzieś swoich skarbów w piwnicy, a może na strychu, bo mieliśmy przeczekać niebezpieczny czas w Jungfer, a potem wrócić. A jeśli ktoś ukradnie kasetkę?

Mama wbiegła do pokoju, zgasiła świecę i usiadła na łóżku, kładąc palec na ustach. Zza okna słychać było przytłumione wybuchy, które zbliżały się, a potem jakby minęły nasz dom. Ciekawe co to było? Może uda się rano wszystko wyjaśnić jeszcze przed wymarszem?

24 stycznia
(środa)

Obudziłem się przed świtem. Rita, moja siostra poświstywała przez sen i kręciła się niespokojnie. W pokoju było zimno, ale że w kuchni już paliła się lampa naftowa i słychać było przyciszone głosy oraz krzątaninę, zdecydowałem się wystawić nogi spod pierzyny. Kiedy wszedłem, dziadek i mama byli już ubrani i pakowali jedzenie do płóciennych toreb. Na mój widok mama, jak nigdy podbiegła do mnie zapłakana, kucnęła i z całych sił przytuliła do piersi. Dziadek coś fuknął ze złością i mama, pociągając nosem, uśmiechnęła się przez łzy. W pokoju czekały już na mnie nowe rzeczy, bardzo grube pończochy i spodnie oraz buty, które dostałem po najmłodszym Malke, bo na niego od razu były za ciasne. Świeża koszula, a na nią dwa swetry i dziergany przez babcię szalik. Dziadek musiał pomagać mi wciągać niektóre rzeczy - nie protestowałem, ale zaspana Rita pochlipywała i złościła się. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogliśmy zabrać wszystkich osobistych rzeczy, ale dziadek uspokoił mnie, że przecież wrócimy tu za parę dni, kiedy cała ta wojna ucichnie. Szybko zjedliśmy śniadanie, ponieważ zapukała sąsiadka z budynku naprzeciwko pytając, czy jesteśmy już gotowi. O mało nie zapomniałem zabrać zdjęć, które dostaliśmy niedawno od taty, z Königsberga, bo tata służył tam w jednostce łączności. Na podwórku stała już grupka ludzi, w tym na szczęście kilku chłopców z ulicy, więc nie wyjdę na tchórza (tak nazywaliśmy rodziny, które wcześniej się ewakuowały). Wachmeister Herbest z jeszcze jednym policjantem przytupywali nogami, z niecierpliwością spoglądając na powoli gromadzących się ludzi. Wreszcie padła komenda do wymarszu: ruszyliśmy w kierunku Schloßstraße, kiedy z prawej strony dobiegły strzały, a wachmeister natychmiast zatrzymał grupkę. Było mi bardzo zimno, mróz szczypał w nos, mimo że dopiero wyszliśmy z domu, a twarz miałem obwiązaną szalikiem. Ten drugi policjant ruszył sprawdzić co się dzieje. Wrócił z sensacyjną wiadomością, że na końcu ulicy stoją dwa ruskie czołgi i strzelają do wszystkiego, co się rusza. Prawdziwe ruskie czołgi! Wszyscy oprócz nas, chłopców, byli bardzo wystraszeni. Ja już widziałem, jak podkradam się wraz z kolegami do owych czołgów od strony Willi Ziesego, ale mama trzymała mnie mocno za rękę i ani na krok nie dała odejść. Zbliżyliśmy się chyłkiem do skraju ulicy i para za parą przebiegaliśmy na drugą stronę mocno pochyleni tak, aby niewielkie wzniesienie drogi ukryło nas przed wzrokiem Iwana. Mieliśmy iść do centrum, aby przejść przez most, ale ktoś zauważył, że w stronę pobliskiej rzeki ciągnie się wydeptana ścieżka i widać idące tam dziwnie podświetlone naftowymi i elektrycznymi latarniami ludzkie sylwetki. Wachmeister powiedział, że możemy spróbować przejść przez zamarzniętą wodę, czym zyskamy co najmniej godzinę. Gdy ostrożnie schodziliśmy na lód, obok wjechała furmanka zaprzężona w dwa konie, więc widać, że musiał być bardzo gruby. Próbowałem butem zrobić dziurę w lodzie, aby sprawdzić jego trwałość, ale dziadek natychmiast potrząsnął mną jak gałgankiem. A ja przecież dbałem o nasze bezpieczeństwo!

Gdy zrobiło się jasno, byliśmy już w połowie drogi do Nogatu. Wraz z każdym kilometrem oddalałem się od swojego dzieciństwa i wkraczałem przedwcześnie w wiek dojrzały.

***

Niestety, nie mógł specjalnie odpocząć po ostatnich męczących dniach, chociaż naprawdę należało się to jemu, jak zresztą wszystkim jego dzielnym ludziom z obsługi lotniska. Ledwie zdążył zjawić się w domu, dostał pilny telefon od oficera dyżurnego:

- Herr Oberst, lotnisko się pali, jesteśmy atakowani przez bolszewickie czołgi!

Selzer pomyślał, że młody Bauer zwariował z przemęczenia, ale faktycznie, po wyłączeniu radia usłyszał głuche, odległe odgłosy wystrzałów. Ubrał się i biegiem pognał na lotnisko. W jego wieku było to niedopuszczalne, gardło i płuca natychmiast niemal zamarzły i na płycie lotniska nie mógł wydusić ani słowa. Idąc, przeciskał się przez koczujące na dworcu tłumy, a raczej to, co z tych ludzi zostało. Plac i drzewa zaścielały ludzkie szczątki przemieszane z resztkami dobytku. Wszędzie widać było ślady czołgowych gąsienic i porozrzucane łuski. Chaos, kompletny chaos! Jęki, płacz, rzężenie, krzyki i nawoływania, biegający ludzie i sanitariusze, matki szukające dzieci - zacisnął usta, starając się nie patrzeć na to przerażające miejsce i nie reagując na ludzkie błagania, szybko przeszedł przez dworzec.

Na lotnisku dogaszano płonące maszyny - trzy spaliły się, cztery były rozbite odłamkami. Na szczęście żadne bojowe, tylko szkolne lub wraki, z których kanibalizowali części. Trafiony został hangar numer trzy, który potem, razem z dziewiątką wysadzono.

Późnym wieczorem Selzer otrzymał rozkaz, aby wysadzić w powietrze wszystkie zabudowania i pas startowy. Natychmiast odmówił - może to być jedyna droga ewakuacji i dostarczania posiłków do oblężonego miasta!

Pułkownik zdecydował nie wracać na kwaterę. Zaczął dzwonić do kolegów w koszarach i sztabie, aby zorientować się w sytuacji, ale dopiero po północy wyklarował się jako taki obraz, sytuacji.

Najważniejsze, że Sowietów odparto i zniszczono co najmniej dwa czołgi oraz zabito sporo żołnierzy. Z analizy wynikało, że musiał to być jakiś oddział rozpoznawczy, który miał za zadanie sprawdzić możliwości obronne miasta. Komendant obrony, Schoepffer wpadł we wściekłość, że jego rozkazy zostały zignorowane i paru oficerów chyba już dziś, tak dzisiaj, stanie przed sądem. Sprzeczne były też informacje co do trasy przejazdu Sowietów i liczby czołgów. Na pewno to ich T-34, ale powtarzały się plotki, że jako „koń trojański” na czele jednej z grup jechał nasz Königstiger! Część na pewno przebiła się przez Tannenbergallee, ale ponoć kilka trafiło też na Hindenburg Straße i porozgniatało uchodźców.

Pułkownik wydał rozkaz Bauerowi, aby ściągnął na siódmą rano wszystkich oficerów z lotniska, ponieważ muszą nanieść zmiany do planów obrony, jeżeli lotnisko ma jednak być zamknięte.

Oczy kleiły się, była chyba 6.30. Ostatnie dziewczyny z oddziałów pomocniczych ładowały się na lotniskowe ciężarówki i będą ewakuowane do Gdyni. Justus Selzer miał nadzieję, że po drodze nic złego nie spotka konwoju. Było trochę cieplej, ale znowu zaczął sypać przelotny śnieg. Zaraz odprawa, potem musi się trochę zdrzemnąć.

***

Kolumna więźniów przechodziła przez Leegebrücke. Miarowy stuk drewnianych chodaków zmienił się w nieregularne staccato przerywane przekleństwami w kilku językach. Nawierzchnia była pokryta cienką warstwą lodu, a drewniane podeszwy ślizgały się nie gorzej niż łyżwy, ku uciesze strażników, wyrzucających co chwila w powietrze którąś z przygarbionych postaci. Zwłaszcza jeden z nich, Cohn lubił wsunąć kolbę swojego Mausera pomiędzy nogi niczego nie spodziewającej się ofiary i ryczeć ze śmiechu, obserwując jej upadek.

Jeden z idących stracił równowagę i przewrócił się, podcinając jednocześnie nogi innym więźniom.

- Ty bandyto! - Cohn był już przy winowajcy i celnie trafił podkutymi butami między żebra leżącego. Ofiara w przerażeniu skuliła się, a inni więźniowie przezornie odsunęli się.

- Wstawaj, bo zabiję! - wartownik wpadł we wściekłość.

Tam w fabryce czekają na pracowników, a ten wprowadza dywersję! Kolejne kopniaki pomogły wstać wrogowi Rzeszy, który zawisł na ramionach sąsiadów z szeregu. Krew z rozbitej twarzy zbrukała czystą, śnieżną biel pokrywającą powierzchnię ulicy. Ech, gdyby nie to, że każda para rąk się liczy, Cohn wytarłby tą świnią plamy kalające ulicę!

Zatrzymana na chwilę kolumna ponownie ruszyła do przodu.

Dzieci szły na końcu kolumny pilnowane przez starszawego mężczyznę o niezbyt aryjskich rysach. Dückert był członkiem partii, ale o wyjątkowo miękkim sercu, więc nie bił tych wolniejszych, tylko ich szturchał lub obrzucał ciężkim słowem.

0x01 graphic

Katia i Nina okryte kocami sunęły na końcu, co chwilę pokasłując i rękawami wycierając nosy, z których zwisały długie gile. Kolumna więźniów rozsuwała przechodniów, którzy w milczeniu ustępowali jej miejsca. Ludzie przyzwyczaili się do nich i już nikt nie wznosił wrogich okrzyków czy nie starał się uderzyć więźnia, jak wtedy, kiedy sowieckie wojska pobiły faszystów koło Kurska, a wielu miejscowych zginęło.

Gdy stukając o bruk weszli na Alter Markt, komando zafalowało i stanęło. W drugim końcu ulicy zasypanej gruzem stał okopcony czołg wokół którego zgromadził się tłumek gapiów. Słychać było stukanie młotków właścicieli potłuczonych witryn, którzy zabijali okna deskami. Strażnicy ocknęli się i wrzaskiem zmusili więźniów do marszu.

Kolumna przeszła wzdłuż Ziesestraße i skierowała się w Dritte Niederstraße do stoczni. Wszystkie komanda ruszyły do swoich zajęć: Katia i Nina poszły do hali, gdzie czyszczono odlewy dla statków.

Katia Jegorowna mimo swoich czternastu lat była drobniutka i chudziutka - cud, że wciąż żyła, pracując po dwanaście godzin dziennie od września 1942 roku, karmiona zupą z buraków pastewnych i chlebem z trocinami. Nina, jej przyjaciółka, była starsza i większa, przyjechała do obozu latem ubiegłego roku i od razu zaprzyjaźniły się. Dziewczynki wydmuchały dokładnie nosy i przetarły kocami twarze przed wejściem do hali, bo majster strasznie nie lubił brudasów. Na ich stanowisku stał odlew nietypowej maszyny. Dwóch chłopców pod kierownictwem starszego robotnika budowało skrzynię wokół stali. Katia, najmniejsza weszła do wnętrza drewnianej konstrukcji i przytrzymywała elementy, podczas gdy chłopcy z drugiej strony przybijali deski do drewnianych belek. Odlew od wczoraj jeszcze dobrze nie ostygł i przez drelich dziewczynka czuła przyjemne ciepło. Zrobiło się jasno kiedy kończyli budowę skrzyni - jeszcze trzeba będzie nanieść oznaczenia, ale to praca dla robotnika. Nina zebrała z podłogi kawałki desek i starannie je ułożyła, według wielkości. W baraku z tych deseczek zaczęły budować domek dla swoich lalek zrobionych z różnych obozowych i fabrycznych gałganków.

Robotnik kazał im usiąść w kącie i czekać na następny odlew do zapakowania, więc skryły się za stalowymi konstrukcjami, chroniąc się przed zimnem. Katia i dwaj chłopcy siedzieli razem, ale nie rozmawiali. Oni mówili jakimś dziwnym językiem, więc tylko po niemiecku mogli o czymś pogadać. Zresztą za chwilę powinna przyjść Nina z jakimiś prezentami, pewnie znowu coś pysznego. Nina chodziła na rozmowy z jednym z nadzorców, grubym i łysawym, który zawsze po takiej rozmowie dawał jej różne fajne rzeczy. Nina nie chciała opowiadać, o czym rozmawiali, zresztą chyba wstydziła się tych chłopaków, którzy zawsze, gdy wracała, dziwnie na nią patrzyli.

***

Niemcy są coraz bliżej, kilku z nich ma w rękach faustpatrony, a silnik czołgu nie chce zaskoczyć. Andriej to krzyczy na Kamieniewa, aby coś zrobił, to wrzeszczy wychylony z wieży na resztę załogi, aby mocniej pchała maszynę, bo tak przecież odpala się sowieckie gruzawiki. Jeden z Niemców z pistoletem wspina się na czołg, a stojący obok wieży Suwałow śmieje się:

- No, co teraz zrobisz, ty politycznie podejrzany elemencie?

Andriej chce wcisnąć się do wieży przez właz, ale jakoś nie może, a Niemiec przykłada mu lufę do skroni: zimną, mokrą lufę. Zaraz, dlaczego mokrą? Bardzo mokrą.

Krople zimnej wody kapią na twarz Andrieja, przywracając go do życia z oparów koszmaru.

Próbując rozprostować skostniałe członki, lejtnant kopnął w głowę Miłofanowa. Smród, nieodłączny brat żołnierza, wykręcał nos, więc lejtnant podniósł klapę włazu, wpuszczając do środka świeże, lodowate powietrze. Wściekłe głosy rozespanych tankistów zmusiły go do podjęcia decyzji - podciągnął się na rękach i wylazł na zewnątrz.

Uderzenie zimna aż go przygniotło, więc zeskoczył z wozu i zaczął biegać wokół, wykonując przysiady i skręty tułowia. Stojący na warcie czołgiści ze zdziwieniem przyglądali się młodemu porucznikowi, który zamiast złapać trochę snu, wariuje między maszynami.

- Można się przyłączyć?

Andriej stanął zaskoczony - kombat chyba też nie mógł spać. Andriej uśmiechnął się pod hełmofonem i potakująco kiwnął głową. Dwaj mężczyźni w ciemności, sapiąc wykręcali ciała, starając się wyprodukować więcej ciepła. Po chwili zasapany Diaczenko, nieokreślonym gestem wskazał na cztery stojące w obejściu T-34.

- Czas budzić towarzystwo i zmienić ubezpieczenie pod koszarami.

***

Gorąca herbata parzyła usta, a w połączeniu ze zmrożoną tuszonką i grzanym na piecu chlebem tworzyła typowy dla sowieckiego żołnierza zestaw śniadaniowy. Promienie słońca przebijały się przez poranne chmury, oświetlając obozowisko batalionu kapitana Diaczenki w podelbląskim Gross Röbern. W świetle dnia widać było źle wyglądających żołnierzy i poharatane walką pojazdy. Najgorzej prezentował się czołg Alejnikowa z uszkodzonym podwoziem i rozbitym kaemem radiotelegrafisty. Ropy mieli tylko na krótkie przejazdy, podobnie było z amunicją, zwłaszcza do broni maszynowej. Mieli pięciu rannych, dwóch zmarło w nocy. Zgubili też gdzieś Saszę, chłopca, który ich tak dzielnie prowadził przez miasto. Zdrowie żołnierzy też stanowiło nie lada problem - prawie połowa, zwłaszcza zwiadowców Biereigowoja mocno kaszlała i wyraźnie chorowała. Rajd na pancerzu, na srogim mrozie nie mógł nie odbić się na zdolności bojowej batalionu, a w zasadzie na niecałej pięćdziesiątce ludzi. A tu szykował się kolejny mroźny dzień, z przenikliwym wiatrem, który dodatkowo utrudni życie chłopakom Diaczenki.

W niewielkiej chałupie koło kolejowego toru, żołnierze kończyli prosty posiłek, ciesząc się ciepłem kuchennego pieca. Przy czołgach płonęły dwa spore ogniska opalane drewnem z drewutni. Niemcy i tak wiedzieli, w którym miejscu popasali, więc ogień na pewno ich nie zdradzi.

Po wczorajszej szaleńczej jeździe przez wrogie miasto i wszystkich tych niecodziennych przeżyciach, chwila odpoczynku pozwalała podzielić się emocjami - jeden przez drugiego wyrzucali z siebie potoki słów, przekrzykując się, gestykulując i wybuchając nerwowym śmiechem.

W rozgadaną grupę wszedł kombat wraz z oficerami, głośno o czymś dyskutując. Do stojących przy ognisku dochodziły strzępy zdań, okraszone typowymi wojskowymi przerywnikami. Rozmowa urwała się gdy oficerowie stanęli przy ogniu. Na komendę, żołnierze ustawili się karnie w szeregu, przełykając ostatnie kęsy. Na twarzy kapitana widać było potężne zmęczenie, którego nie usunął nerwowy sen.

- Żołnierze! Po naradzie z towarzyszami Kononienką i Suwałowem zdecydowałem się przedstawić Wam naszą sytuację. Wczoraj zrealizowaliśmy z ogromnym sukcesem zadanie bojowe postawione przez dowódcę brygady i dodatkowo rozpoznaliśmy pozycje wroga w Elbingu. Po nawiązaniu łączności z brygadą, będę wnioskował dla składu batalionu o wysokie odznaczenia bojowe. Naszym obecnym zadaniem jest zablokowanie drogi na Tolkemit oraz przepływającej obok rzeki i toru kolejowego. Dlatego też ruszymy częścią sił w kierunku koszar, a reszta rozwinie tutaj ugrupowanie do obrony okrężnej. Możemy spodziewać się przeciwdziałania faszystów, kontrataków bądź nawet nalotów, jako że pogoda jest dzisiaj niezła. Mamy mało paliwa i jeszcze mniej amunicji, co oznacza, że musimy je bardzo oszczędzać. Co gorsze, nie nawiązaliśmy jeszcze łączności z brygadą. Albo są za daleko, albo te zalesione wzgórza uniemożliwiają przepływ fal radiowych. Jak widzicie towarzysze, jesteśmy praktycznie okrążeni, a zatem ani kroku wstecz, choć główne siły brygady powinny być najdalej o kilkanaście kilometrów od nas. Dacie radę?

Kilkanaście głosów mniej lub bardziej ochoczo wyraziło swój entuzjazm, po czym zapadła cisza.

Diaczenko uważnie przyglądał się postaciom w brudnych czołgowych kombinezonach, waciakach i porwanych, niegdyś białych, maskujących okryciach. Jego ludzie byli na skraju wytrzymałości, ale wczorajszy rajd zahartował ich serca, więc zginą, a nie ustąpią.

- Do wozów, zajmujemy pozycje!

Silniki jeden za drugim odpaliły i maszyny z hukiem wytoczyły się z podwórka na szosę. Pojazd Alejnikowa, jako najbardziej uszkodzony, klekocąc, podjechał do nasypu toru skąd mieli dobry widok na zakręt drogi. Po oględzinach czołgiści stwierdzili, że praktycznie nadaje się do walki jako ruchomy bunkier.

Trzy czołgi dojechały do najbliższego zakrętu szosy, kiedy sierżant Miłofanow złapał brygadę. W ich maszynie ostatnio wymieniono radiostację na taką z nowymi lampami, więc miała największy zasięg. W eterze słychać było trzaski, przez które przebijał się sygnał wywoławczy wozu pułkownika Pokołowa. Alejnikow krzyknął na desantowców, jeden z nich zeskoczył na śnieg i dogonił Diaczenkę, który wyskoczył z włazu i biegiem pokonał drogę do nasypu.

- Melduje się kapitan Diaczenko towarzyszu pułkowniku!

Diaczenko mówił wolno i powtarzał zdania. Meldunek był krótki, stan batalionu i jego możliwości bojowe oraz położenie. Informacje od pułkownika były pocieszające - brygada powinna być w Gross Röbern około południa. Wytrzymają!

***

Pułkownik Schoepffer pocierając nieogolony policzek, z uwagą przyglądał się mapie miasta z zaznaczonymi na niej oznaczeniami taktycznymi jednostek obrony. Co chwila napływały informacje o kontakcie z jednostkami wroga. Na szczęście, jak wynikało z meldunków, Rosjanom nie udało się ponownie przebić przez umocnienia wokół miasta. Jednostki osłonowe zatrzymały wczoraj drugie uderzenie w okolicach Dębicy i tylko ten nieszczęśliwy rajd przez miasto narobił sporego zamieszania. W sumie, okazało się, że poza pierwszą wpadką wszystkie służby zadziałały. Zniszczono jeden i najprawdopodobniej uszkodzono drugi T-34 z nowej serii. Zabito też kilku wrogów.

Niestety, zmasakrowanych zostało kilkadziesiąt osób, zwłaszcza w okolicach dworca kolejowego. Były też pozytywy: partia zezwoliła na ewakuację trzeciego stopnia, czyli całego miasta. Niestety rozkaz dotyczył także szeregu służb, w tym straży ogniowej z jej dowódcą majorem Isermannem.

Nadchodziły kolejne meldunki - sytuacja pomału robiła się klarowna. Grupa czołgów, które przejechały przez Elbląg ponoć zapadła w lesie w Rubnie Wielkim i odcięła komunikację z Tolkmickiem i całą 4 Armią. Major Altermann był w koszarach na Królewieckiej i organizował jednostki do kontrataku, aby odblokować miasto. Muszą się śpieszyć, bo czujki meldowały, że rosyjskie czołgi i motocykliści właśnie obchodzą umocnienia od wschodu - pewnie chcieli połączyć się z tymi wczorajszymi rajderami.

- Panie pułkowniku, bolszewicy nacierają w Grunau Höhe! - w głosie adiutanta słychać było niepokój.

- Spokojnie, Curth. Mamy tam wstrzelaną baterię 7,5 centymetra i batalion z 391 pułku z kapitanem Murnau. Ale niech pan postawi w stan alarmu działa szturmowe majora Stiera, tak na wszelki wypadek. Niech pan się też zorientuje, czy oberst Selzer może nam dać jakiś samolot rozpoznawczy, żeby sprawdzić posuwanie się bolszewików?

Aha, chcę wiedzieć czego dowiedziano się od sowieckich jeńców schwytanych przy Placu Wilhelma i co planuje z nimi zrobić major Altermann.

***

Hintze przycisnął słuchawki do głowy, starając się uchwycić komendę do natarcia. Jego szkolna kompania, stanowiąca mieszaninę starych czołgów PzKpfw III oraz IV i kilku stugów za chwilę miała ruszyć do natarcia na pozycje wroga za Mudra Kaserne. Nad ich głowami przelatywały pociski ciężkiej baterii haubic i moździerzy, obrzucając pozycje sowieckich czołgów odłamkami i ziemią. Jego panzer będzie prowadził natarcie tuż po zakończeniu artyleryjskiego przygotowania natarcia, a wokół szykowali się piechociarze - nieciekawa zbieranina. Większość z nich to szczeniaki dowodzone przez rekonwalescentów ze szpitali i jakichś staruszków z pierwszej wojny.

- Za dwie minuty koniec przygotowania - usłyszał w słuchawkach. Ich dowódca, młody choć ponoć doświadczony porucznik wychylił się z wieży sąsiedniego czołgu i przekrzykując hałas silnika, przekazał komendy Altermanna kapitanowi z piechoty, który miał dowodzić kontratakiem.

Świst pocisków cichł w głośnym ryku czołgowych silników i klekocie gąsienic. Kolumna ośmiu wozów powoli zbliżała się po brukowanej, otoczonej drzewami drodze, do opuszczonych koszar. Gefreiter Hintze przez lornetkę lustrował drogę przed sobą: do zakrętu nie widać Rosjan. Jeden ze stugów z tyłu kolumny wjechał w boczną dróżkę i z niej w pole, kolejny niestety wpadł do rowu. Kierowca z wyciem silnika starał się wyprowadzić maszynę z powrotem na szosę, a wokół natychmiast zgromadzili się piechociarze. Starszy kapral przeżuwał w ustach przekleństwa - to „wojsko” ma osłaniać czołgi! Przebiegł go dreszcz strachu. Doświadczony żołnierz uświadomił sobie w co się pakował.

W słuchawkach było słychać przekleństwa ich porucznika: nie mogli wykorzystać pobocza dla rozwinięcia szyku, a na drodze pierwszy strzał nieprzyjaciela rozwali czołową maszynę i utkną. Hintze doskonale zdawał sobie sprawę, że to on będzie głównym celem - jego „hams” na pewno nie wytrzyma pocisku z sowieckiej 8,5 centymetrowej armaty. Ponownie oblał go zimny pot. Zdjął rękawice i wytarł wilgotne dłonie o kurtkę. Nie chciał, żeby ktoś zauważył u niego strach: załoga jego czołgu to nowicjusze, nieostrzelani chłopcy, których jeszcze kilkanaście dni temu uczył w tych, właśnie mijanych koszarach. A teraz od nich zależało jego życie, na którym nagle zaczęło mu zależeć. Otrząsnął się i ponownie rozejrzał.

Piechota zeszła częściowo w pole, a czołgi dojeżdżały do zakrętu.

- Czołgi, po prawej od szosy, przy zabudowaniach! - usłyszał w słuchawkach.

- Przeciwpancernym ładuj - rozkazał kapral.

Nie widział jeszcze wroga, maszynę zasłaniała kępa olch i wysokie, wysuszone trzciny. Zaraz wyjadą na prostą i zacznie się. Strach błyskawicznie minął, Hintze czuł biegnące sekundy każdym nerwem swego napiętego ciała.

Nagle, jakieś pięć metrów na lewo wyrósł ziemny wulkan, gorąca bryła uderzyła go w rękę przecinając rękawicę. Oszołomiony wybuchem wsunął się w głąb wieży, która rozpoczęła ruch w kierunku pozycji wroga. Następny wybuch obsypał „hamsa” odłamkami. Do wieży przez otwarty właz doleciały dźwięki MG - to piechociarze włączyli się do walki.

- Mam go! - krzyknął celowniczy.

Maszyna zatrzymała się, krótka poprawka, huk wystrzału i gryzący dym wypełnił ciasne wnętrze.

Szpetne przekleństwo celowniczego, ich pocisk rozerwał drzewo, za którym kryła się sowiecka maszyna.

- Spokojnie, ładuj. Dokładnie celować, poprawka na wiatr! - kapral komenderował jak na ćwiczeniach. „Hams” przyhamował na śliskiej drodze, maszyna niebezpiecznie wykręciła się bokiem. Sekundy: pierwsza, druga, kolejne wolno mijały, kiedy wieża zakończona lufą powoli naprowadzała się na odległy o około czterysta metrów niewielki, obły kształt.

Znów ziemia obsypała maszynę, ale spokój Hintzego udzielił się młodej załodze: działo ponownie wyrzuciło łuskę.

- Dostał, arschloch! - celowniczy piskliwie wykrzykiwał swoje emocje.

- Naprzód, wyrównaj maszynę! - rozkazał Hintze. Mają pierwszy zniszczony czołg wroga już drugim pociskiem. Trzeba znaleźć następne, zanim to oni ich wymacają.

Potężne uderzenie pchnęło kaprala na pancerne blachy wieży, a potem na zamek działa i zapadła ciemność.

*

Niemiecki pocisk z potwornym zgrzytem uderzył w przód wieży, po czym rykoszetem wyleciał w powietrze. Andriej oszołomiony uderzeniem potrząsnął głową w hełmofonie. Jeden, drugi, trzeci, wszystkie głosy odezwały się, żyli.

- Jak działo? - w głosie Andrieja słychać było wyraźne drżenie, nad którym nie mógł zapanować.

- Wygląda na sprawne, komandir!

Świadomość miejsca i czasu wróciła. Byli przy nasypie, na skraju jakiejś wioski, przed nimi pojawiły się niemieckie czołgi i piechota. Ich czołgi, ukryte za drzewami i domkami ostrzeliwały się resztkami amunicji.

Andriej przyłożył czoło do peryskopu: niemiecki kanciasty tank, który ich trafił wykręcał na środku drogi, za nim pojawił się następny.

- Przeciwpancernym ładuj. Pierwszy czołg! - rozkazał.

- Komandir, nie mamy już przeciwpancernych!

- To ładuj, co jest!

Ładowniczy wrzucił do komory pocisk odłamkowy. Gierman wyjątkowo długo celował, po czym szarpnął za dźwignię spustową. Pocisk uderzył w czoło wieży kanciastego wozu, który pchnięty energią osiemdziesiątkipiątki zsunął się do rowu i znieruchomiał. Impet natarcia malał, faszyści wycofywali się i po chwili zniknęli za polem trzcin. Czołgi natychmiast przerwały ogień, musi im starczyć amunicji na następne starcie.

*

Rozmyte światło powoli odkrywało przedmioty wokół. Tępy ból w głowie, z rozbitego nosa ciekła lepka i ciepława krew, przytłumione zgrzytanie kaemów przerywał co chwilę ostry dźwięk rozrusznika.

„Dostaliśmy, ale chyba żyjemy!” - powolna myśl boleśnie obudziła otępiały mózg kaprala. Hintze, który przełamując ukłucia bólu, rozejrzał się po wnętrzu czołgu. Dzięki Bogu, nie widać śladu pożaru, a czarne sylwetki ruszają się powoli, usiłując wyjść na zewnątrz. Ktoś otworzył boczny właz wieży, natychmiast światło i mroźne powietrze wdarły się do środka otrzeźwiając załogę. Hintze, starając się jak najmniej ruszać głową, wydostał się na zewnątrz. Ich „hams” wyglądał z boku nieźle, ale z przodu... Sowiecki pocisk jakimś cudem nie przebił pancerza wieży, ale przestawił działo. Wepchnięta do rowu trafieniem maszyna nie chciała zaskoczyć - cholera, trzeba ją zostawić. Co gorsza, widać, że ich anemiczne natarcie załamało się. Cała piątka czołgistów z kulejącym kapralem na końcu chyłkiem ruszyła rowem w stronę miasta, zostawiając uszkodzony wóz na pastwę wroga.

***

- Gienadiju Lwowiczu, bardzo się cieszę, że was widzę całym i zdrowym! - Aleksandr Iwanowicz Pokołow kordialnie wyciągnął ramiona i zamknął Diaczenkę w misiowym uścisku. Wokół ich zagrody zatrzymywały się kolejne czołgi i samochody brygady. Zmarznięci motocykliści zaganiali stado owiec o ciemnych głowach - będzie na obiad baranina!

Diaczenko pochylił się nad mapą i brudnym palcem pokazywał dowódcy oraz sztabowcom trasę ich wczorajszego przejazdu, a szef sztabu, Podpułkownik Morozow notował jego uwagi. W chwili, gdy kapitan zamilkł, do raportu włączyli się pozostali oficerowie, uczestnicy rajdu. Słuchający kiwali w podziwie głowami - niewiele może zadziwić starych frontowców, a tu proszę, taki wyczyn! Będą o tym uczyć w akademiach wojennych!

- A ten pociąg, to także wasza robota? - dopytuje się Pokołow.

- A nasza, towarzyszu pułkowniku. Ot, wjechał na nas, niczego nie spodziewając się i dostał parę pocisków.

- Major Gierczykow zajmie się waszymi czołgami i przywróci im sprawność. Morozow! Proszę przygotować wnioski o odznaczenia dla kapitana i jego dzielnych chłopców. A my czekamy na zluzowanie przez 47 zmechanizowaną i ruszamy na wschód - na Tolkemit.

***

- Herr Oberst, przy telefonie dowódca 4 Armii, Generał Friedrich Hoßbach! - porucznik wyprężył się, jak gdyby generał piechoty Hoßbach mógł go zobaczyć przez słuchawkę.

Obaj oficerowie znali się od dawna jeszcze z Reichswehry, potem ich drogi rozeszły się. Eberhard Schoepffer został skierowany do Elbląga i Lüneburga gdzie zajmował się wyszkoleniem miejscowych jednostek, a Friedrich trafił do sztabu generalnego. - Witaj Eberhardzie, dawno się nie słyszeliśmy - mimo trzasków w głosie generała słychać było zdenerwowanie. - Wiemy, że miasto zostało zaatakowane przez siły pancerne wroga. Jak wygląda sytuacja, tylko szczerze.

- Witaj Friedrich. No cóż, wczoraj wieczorem przez Elbing przejechała kolumna wrogich czołgów - prawdopodobnie szpica dużej jednostki. Narobili sporo zamieszania - są duże straty wśród ludności cywilnej, spalili kilka samolotów na lotnisku. Zniszczyliśmy jeden czołg wczoraj w centrum miasta, a późnym wieczorem odparliśmy kolejną grupę pancerną na przedmieściu. Dziś kontratakiem odepchnęliśmy bolszewików w północnej części miasta, a w okolicy Grunau Höhe nasza piechota z 391 pułku 170 Dywizji spaliła cztery czołgi praktycznie bez strat własnych. Jak widać, po pierwszym szoku trzymamy się nieźle.

- Dobrze, ale wygląda na to, że odcięta jest łączność między armią, a twoim miastem. A jak połączenie z zachodem?

- Trzymamy linię kolejową i szosę na Marienburg i Danzing. Wolna jest jak na razie droga wodna - lodołamacze rozkuły lód.

- Musicie za wszelką cenę odzyskać połączenie z resztą armii i utrzymać drogę na zachód.

- Friedrich, a czym mamy atakować? Tymi kilkunastoma starymi wozami bojowymi i zbieraniną ludzi? Nie mam w mieście pełnowartościowych jednostek. Możemy się bronić - zwłaszcza, że rozpoczęta dziś ewakuacja ludności przebiega sprawnie, ale atakować bez jednostek frontowych nie jesteśmy w stanie. Jeżeli naprawdę zostaliśmy odcięci od reszty armii, to najwyżej możemy wykonać lokalny kontratak.

- Eberhard, musicie się jak najdłużej utrzymać i nie liczcie na jakieś specjalne wsparcie. Wy jesteście jedyną drogą, którą możemy wycofać się na zachód.

- Będziemy się tak długo trzymać jak jest to możliwe. Masz moje słowo.

***

- Proszę niech pani siada, o tutaj na krześle - głos siostry pana Klaffke był pełen współczucia. Jakaś dziewczyna podała całej ich grupce kubki z gorącą herbatą, pachnącą malinami. W piecu buzował ogień, spokojne odgłosy leżących i siedzących w każdym kącie śpiących ludzi wycisnęły z zaczerwienionych ze zmęczenia oczu nobliwej pani doktorowej Kumm strugę łez. Napięcie, które trzymało ją przy życiu przez cały dzień, teraz ustąpiło. Cały strach, gniew, rozpacz, beznadzieja zaczęły wylewać się na policzki, żłobiąc bruzdy na niezbyt czystej twarzy. Siostra właściciela gospody na Górze Thumberg wyciągnęła z fartuszka haftowaną chusteczkę, a doktorowa, zapominając o całej swojej godności, głośno wydmuchała nos. Fala ciepła płynąca od pieca ogrzewała przemarznięte ciała, pomagając wreszcie przemóc emocje i uspokoić się. Byli już bezpieczni.

- Nie mam więcej miejsca do spania, jedynie to krzesło - tłumaczyła się pulchna kobieta ściszonym głosem, jakby czuła się winna, że nie jest należycie przygotowana na przyjęcie kilkudziesięciu obcych osób w niewielkim domku na Neuegutstraße numer 2.

Oczy doktorowej ponownie zaszkliły się łzami. Wytarła je i uśmiechnęła się słabo.

- Nie zasnę chyba teraz, za dużo wrażeń jak na jeden dzień.

- To może chodźmy do kuchni, tam jest ciepło, zrobię pani coś do jedzenia i porozmawiamy. Doktorowa wstała, wzięła ze sobą krzesło i przestępując jak najciszej nad leżącymi pokotem ciałami, weszła przez wąski korytarz do oświetlonej światłem lampy naftowej kuchni. W gazowym piecyku Junkersa błyskał niebieski ognik, a spod fajerek kuchennego pieca widać było pomarańczowe płomienie. Młoda dziewczyna dorzuciła polana do ognia i nastawiła kolejny czajnik z wodą. Kto wie, może znowu tu trafią jacyś zabłąkani wędrowcy?

- Pani Elso, niech mi pani powie, co z moim bratem?

Obie kobiety znały się, choć raczej z przypadkowych spotkań. Brat gospodyni bywał często w domu doktorostwa, a oni sami, zwłaszcza latem zapuszczali się na Górę Thumberg do znanej kawiarni.

- Że też nie posłuchałam męża i nie wyjechałam, kiedy było można! - na zmęczonej choć nadal klasycznie pięknej twarzy Elsy pojawił się wyraz złości.

- Ale czy mogłam go zostawić? Przecież jeszcze wczoraj, po południu dzwonili do niego, że nie ma prawa opuszczać miasta, że będzie przydzielony do szpitala. A ja się upierałam, że żona musi być przy mężu!

- Hm, mój mąż jest gdzieś w Norwegii, od kilku miesięcy nie miałam od niego żadnych wiadomości - smutek zagościł na twarzy siostry Klaffkego. Irracjonalne uczucie zazdrości nagle pojawiło się lecz szybko znikło. Cóż winna jest ta siedząca przed nią kobieta, że akurat jej mąż pozostał na miejscu?

- Po wczorajszym ataku bolszewików... - na słowo bolszewik w oczach trzech kobiet pojawił się błysk nienawiści - mąż zadzwonił do Hermanna, to jest pani brata - znowu na twarz doktorowej wypłynął zmęczony cień uśmiechu - a on zgodził się, abym ze swoją służącą i jej synkiem przesiedziała tam parę dni, aż nasze wojska nie pozbędą się ICH - słowo określające wroga nie mogło jej przejść przez gardło. Nabrała powietrza w płuca:

- Rano tramwajem dojechaliśmy aż do pętli i potem poszliśmy do restauracji. Już ze wzgórza słyszeliśmy huk wystrzałów od strony Lärchwalde. Pani brat przywitał nas, stojąc z lornetką, starając się wypatrzeć nasze i wrogie wojska. Na miejscu okazało się, że kwaterował tam oddział żołnierzy i kilku oficerów. Żołnierze próbowali kopać rowy na wzgórzu i niezbyt nam przeszkadzali. Mężczyźni z restauracji poszli im pomagać, a my, kobiety nosiłyśmy im gorącą herbatę i parówki. Wszystko wyglądało dobrze, w przerwach między śnieżycą mogliśmy patrzeć na miasto. Widać było, jak wybuchają w nim pociski, jak pojawiają się dymy i pożary. Po piętnastej zadzwonił mój mąż - nasz dom został trafiony i palił się. Aż się popłakałam. Boże, tyle lat tam mieszkaliśmy, tyle wspomnień. Nie wiem, czy coś udało się uratować? - doktorowa z wdzięcznością przyjęła drugi kubek herbaty, tym razem z kawałkami pigwy.

Zapadła chwila ciężkiej, męczącej ciszy.

- Kiedy zrobiło się ciemno, pod restaurację podeszli, no... Rosjanie! - znowu nienawistny obraz odzianych w grube, zielonkawe mundury sylwetek wzburzył umysł doktorowej Kumm.

Kobieta uspokajała się, kilka głębokich oddechów pozwoliło jej dokończyć opowieść.

- Nasi żołnierze zaczęli strzelać i zaczęło się piekło. Pociski potłukły szyby, dzieci płakały, ludzie modlili się, ale nikt na nas nie zważał. Po jakimś czasie przyszedł oficer i powiedział, że wprawdzie odparli ich, ale że zapewne wkrótce tu wrócą z większą siłą i będzie naprawdę niebezpiecznie. Pani brat zadzwonił do komendy policji, i dowiedział się, że przy stoczni stoją okręty wojenne, które mają ewakuować trzy tysiące ludzi i że będą odpływać o dwudziestej trzeciej, a o północy mają być wysadzone wszystkie mosty. Powiedział, że musimy skorzystać z okazji, gdyż tu nie jest bezpiecznie, a on zostanie, aby uratować co się da. Podziękowaliśmy mu i ruszyliśmy w ciemności i śnieżycy. Po chwili usłyszeliśmy na górze strzelaninę i potem pojawił się pani brat. Oficer kazał mu uciekać, a zresztą jakiś pocisk trafił w kuchnię, więc i tak nie było czego pilnować. Gdy przeszliśmy przez most na Bergstraße, wpadliśmy na patrol żandarmów, dowiedzieliśmy się, że te statki, bo to były statki, a nie okręty wojenne, zostały zatopione na Zalewie. Z tymi wszystkimi ludźmi na pokładzie. Boże, jaka byłam szczęśliwa, że nie doszliśmy na czas! W ciemnościach nasza grupka rozdzieliła się, ale przedtem pani brat powiedział mi, że jakby co, to mamy iść właśnie do pani. On sam chciał dostać się do centrum miasta i pewnie jest już u siebie.

Doktorowa zamilkła, zmęczenie zaczęło pokonywać jej ciało. Po chwili głowa bezwładnie opadła na pierś. Dwie pozostałe kobiety popatrzyły na siebie, po czym zajęły się swoimi sprawami.

***

Nie czuł już gryzącego mrozu, nie dokuczały pocięte bykowcem ręce i nogi, tylko tępe uderzenia wyciskające powietrze z płuc, kiedy ciężarówka podskakiwała na wertepach. Krzywiąc się z bólu Saszka rozszerzył opuchnięte powieki i pozwolił wpadać do oczu słabym strumyczkom światła. Jeden z leżących obok zwiadowców jęczał, a drugi bezwładnie podrygiwał na podłodze nie wydając żadnego dźwięku. Samochody skręciły po czym stanęły, ale silniki nadal pracowały. Z przodu słychać było okrzyki po niemiecku. Wjechali na jakieś duże podwórze. Klapa opadła, a siedzący na ławkach żołnierze wyciągnęli skatowane ciała na zewnątrz. W świetle przyciemnionych reflektorów drugiej ciężarówki Saszce udało się rozpoznać duże budynki i kręcących się wokół uzbrojonych żołnierzy w baniastych hełmach. Dwóch strażników chwyciło chłopaka pod pachy i poprowadziło w stronę budynków gospodarczych. Lodowaty wiatr przygasił przemożne uczucie bólu i trochę otrzeźwił chłopca. Żołnierze zatrzymali się i przez chwilę Saszka widział, jak obaj bojcy są przywiązywani do słupów. Pchnięcie przewróciło go na jakieś deski, a ze spierzchniętych i obitych warg wydostały się resztki powietrza. Zmęczone płuca daremnie próbowały wciągnąć lodowate powietrze do połamanej klatki piersiowej. Świadomość zaczęła odpływać i mózg Saszki nie rejestrował już uścisku sznura na szyi ani głosu komend oficera, ustawiającego pluton egzekucyjny na wprost przywiązanych do pali zwiadowców Gienadija Lwowicza.

25 stycznia
(czwartek)

Karl pewną ręką prowadził Renault Juvaquatre należącego do podpułkownika Selzera, wymijając wolno poruszających się ludzi, wozy i to, co porzucono w czasie ucieczki. Obok, jego przyjaciel, Meisler kiwał się na siedzeniu, starając się bezskutecznie utrzymać równowagę.

- Gdzieś się nauczył tak jeździć? - zdołał wykrztusić z siebie, prawie rozklejony na przedniej szybie, gdy auto przyhamowało przed kolejną grupą ludzi. Fritz od jakiegoś czasu cierpiał z powodu rozstroju żołądka, ale wydarzenia ostatnich dni nie pozwoliły mu zgłosić się do lekarza.

- Karl, proszę wolniej - Bauer dostrzegł cierpienie na pozieleniałej twarzy przyjaciela, więc zwolnił mimo, że pułkownik kazał im się spieszyć. Przez brzęczenie silnika dotarł do nich huk wystrzałów. To rozlokowana koło Danziger Kaserne bateria 10,5 cm haubic otworzyła ogień do odległych celów, wspierając walczące na zewnętrznej linii umocnień jednostki. Głośny huk kilkakrotnie odbił się od budynków koszarowych, gdy mały samochód skręcił na pokrytą śliską kostką ulicę. Koła zaczęły buksować i Karl na próżno próbował wprowadzić samochód na prawidłowy tor jazdy. W końcu wbili się w pryzmę śniegu i Bauer wyłączył motor.

Fritz Meisler z ulgą wydostał się z auta, a na mrozie jego twarz szybko zaczęła nabierać rumieńców.

- Zostaw go, pójdziemy na piechotę, to przecież niedaleko.

Ich dowódca, Podpułkownik Selzer kazał im zabrać z domu, w którym kwaterował ważne dokumenty i rzeczy osobiste. Oficerowie dochodzili już do narożnika koszar, gdy wprawne uszy wyłapały, tak dobrze im znany, złowrogi dźwięk.

- Na ziemię, na ziemię! - krzykiem zmusili do ukrycia się przechodzących obok, nieświadomych jeszcze niebezpieczeństwa ludzi. Od wschodu zza chmur wypadły dwusilnikowe maszyny: jedna, dwie, pięć: szybko wyrównały lot i zaczęły sypać bombami. Karl, jak w zwolnionym filmie widział koziołkujące zaostrzone walce, które zbliżały się do nich w błyskawicznym tempie. Zamknął oczy i wcisnął twarz w śnieżną zaspę, czekając na uderzenie. Z rykiem silników wrogie maszyny przeleciały nad koszarami. Od strony pomnika na wzgórzu Ludendorffa zaczęła zbliżać się seria wybuchów, która szczęśliwie minęła leżących, przeorując przydomowe ogródki, małe, oficerskie domki i koszarowe budynki. Bateria haubic też zamilkła i nagle zapadła chwila ciszy, przecięta okrzykiem potwornego, prawie zwierzęcego bólu. Mocne szarpnięcie poderwało Karla z ziemi - to Fritz upewniał się, czy przyjaciel jest cały. Nie otrzepując się, biegiem ruszyli w kierunku niewielkiej ulicy Klucka. Bomba wyrzuciła dorodne drzewo na środek ulicy, tworząc trudną do pokonania zaporę, na której Meisler rozerwał spodnie. Przeklinając wydostali się z pułapki, by z przerażeniem stwierdzić, że płonie dom, w którym kwaterował pułkownik. Bomba musiała trafić w ogród, ale jej ognisty podmuch błyskawicznie zapalił drewnianą konstrukcję.

- Szybciej Fritz, tam są ludzie! - Bauer wpadł na podwórko przez wyrwaną furtkę. Drzwi otworzyły się, a oszołomiona gospodyni pułkownika wybiegła na zewnątrz. Oficer chwycił ją za ręce i wyciągnął na ulicę, po czym wpadł za Fritzem do środka. Pokój pułkownika stał w ogniu, dali radę tylko wyciągnąć polową walizkę z osobistymi rzeczami i parę rzeczy gospodyni, która jak skamieniała stała wpatrując się w płonący dom.

Obaj mężczyźni, sapiąc, stanęli koło starszej kobiety, okrytej tylko zerwanym z fotela grubym pledem.

- Karl, właśnie zdałem sobie sprawę, że gdyby nie ta oblodzona ulica to bylibyśmy o tam... - kiwnięciem głowy Fritz wskazał na palący się dom.

„Jezu, facet ma rację!”

*

Leutnant Weiss odprowadził wzrokiem przelatujące nad głowami samoloty. Maszyny wysypały spod swoich brzuchów serie bomb i natychmiast wykonały zakręt połączony z nieznacznym wznoszeniem. Huk bomb spadających na pobliskie koszary i fala ciepła dotarła aż tutaj, na Wzgórze Ludendorffa.

Niebezpieczeństwo w dole minęło, więc porucznik sprawdził, czy jego obserwator na drzewie był bezpieczny. Świeżo awansowany sierżant musiał się najeść strachu, ale teraz kiwał do niego z góry, że wszystko jest w porządku.

Weiss niecierpliwym ruchem ściągnął z głowy maskujący kaptur i nasadził słuchawki na uszy. Zadygotał, jego oficerska furażerka nie mogła powstrzymać uderzenia zimna. Stojący obok trzej żołnierze z radiostacją byli już gotowi: cała grupka zadzierała głowy do góry. Ubrany w biały, maskujący kombinezon obserwator przyłożył lornetkę do oczu, po czym porównał obraz z rozpiętą na kawałku sklejki mapą. Wiatr szarpał wiszącą na drzewie (dobrze, że solidne szelki utrzymywały go przy pniu!) ludzką figurą. Żołnierz kilkakrotnie powtórzył procedurę obserwacji i sprawdzania, jakby niewrażliwy na okropne zimno wciskające się w każdy odsłonięty skrawek ciała. Wreszcie, pochylił głowę i zaczął przekazywać koordynaty strzałów. Weiss patrząc na swoją mapę także je sprawdził, po czym przyłożył mikrofon do ust i zaczął nadawać. Ich mała radiostacja miała zasięg kilku kilometrów, ale umieszczona w budynku sztabu potężna stacja natychmiast przekazała meldunek dalej. Stojący w zasięgu karabinowego strzału przeciwnika żołnierze nerwowo czekali, przygryzając wargi i lekko przytupując by się rozgrzać. Nagle nerwowe oczekiwanie przerywał nieodległy potężny huk wybuchu. Oczy stojących ponownie zwróciły się na skostniałą sylwetkę obserwatora na drzewie. Tym razem reakcja była błyskawiczna - kolejne koordynaty padały natychmiast i Weiss, opanowując trzęsące się z zimna wargi, przekazał je dalej. Po minucie kolejny pocisk wylądował w nakazanym terenie i procedura powtórzyła się. Podekscytowani żołnierze zapomnieli o mrozie i trzęsących się z zimna kończynach - jeszcze poprawki i jeszcze jedne, i wreszcie słabo słyszalne z drzewa: w celu!

Po niecałej minucie drzewo zaczęło się potężnie chwiać poruszane falami sprężanego wybuchami powietrza. Kilkupociskowe salwy krążowników Lützow i Admirał Sheer zaczęły przeorywać nieodległą drogę i las, w których ukryli się sowieccy żołnierze. Weiss z niepokojem patrzył na siedzącego na drzewie żołnierza, który z całych sił obejmował pień, walcząc z grawitacją i falami powietrza.

Ostrzał skończył się tak nagle, jak się zaczął. Młody sierżant oderwał się wreszcie od drzewa i szybko zlustrował teren przed sobą, po czym błyskawicznie, prawie spadając, zsunął się z drzewa. Jego przerażona twarz mignęła stojącym, biegiem wskoczył za pobliskie krzaki, skąd doleciały ich odgłosy gwałtownego rzygania. Skinieniem głowy leutnant nakazał zwinięcie radiostacji; bateria i tak prawie siadła na mrozie. Gdy ruszyli, zza krzaka wyłonił się sierżant - jego zielono-różowa twarz dokładnie wskazywała, w jakim stanie się znajdował.

Weiss przyjacielsko poklepał podoficera po ramieniu i szybko, zeszli do stojącego w pobliżu płonącego osiedla Kübelwagena aby się rozgrzać. Trzeba natychmiast zameldować o rezultatach ostrzału, a sierżant musi zmienić spodnie.

***

- Nasze czołgi, nasze czołgi! - radosny okrzyk podniósł ludzi z niewielkiego okopu. Gefreiter Malke zmusił zmęczone nogi do wysiłku: faktycznie, do skraju ich pozycji zbliżała się pancerna kolumna kilkudziesięciu pojazdów. Na czele jechała grupa czołgów, wprawne oko rozpoznało i „czwórki” i górujące nad nimi, przeogromne Pantery oraz ciągnące się za nimi krępe, długolufe Jagdpanzery IV.

- W takim czołgu walczy mój syn, Otto! - Malke wykorzystał moment, aby pochwalić się stojącym obok strzelcom. Cały jego pluton pod dowództwem młodego sierżanta, ozdrowieńca z ręką na temblaku składał się albo z takich „dziadków” jak on, albo ze smarkaczy, co to mieli jeszcze mleko pod nosem. Na kilku twarzach pojawił się grymas mocnego powątpiewania, który natychmiast zmienił się w pełne wiary potakiwanie i uśmiech, bo podoficerski wzrok padł na podwładnego, po czym, gdy kapral odwrócił spojrzenie, przeszedł natychmiast w ironiczny uśmieszek. Ten Malke to w sumie fajny chłop, do tego miejscowy, który znał tu każdy kamień, tyle tylko, że zanudzał wszystkich swoim gadaniem. Buchające spalinami pojazdy podjechały z chrzęstem gąsienic do ich pozycji. Z wieżyczek wysunęły się postacie w czarnych bądź maskujących kombinezonach i biegiem wypadły w pole w wiadomym celu. Jakiś kapitan zaczął rozmowę z ich sierżantem, po czym obaj podeszli do czołowej Pantery i dyskutowali o czymś nad rozłożoną mapą.

- Tato, to ty?! - znajomy głos przerywał kapralowi Malke w pół słowa.

- Otton, synku! - ojciec i syn zwarli się w serdecznym, niedźwiedzim uścisku. Brudne, zarośnięte twarze, nieświeże oddechy, łzy szczęścia wylewane wśród zaskoczonych pancerniaków i piechociarzy. Ojciec i syn odsunęli się od siebie w pół kroku, zmierzyli badawczym wzrokiem, po czym złączyli się na chwilę w ponownym uścisku. Zdumienie widzów zmieniło się w ciąg dowcipnych komentarzy na temat takich spotkań, więc ojciec i syn rozdzielili się. Otto wskazał na ostatnią Panterę w szyku - na jej wieży widać było dwie krzątające się sylwetki.

- To mój dowódca Friedrich Mayer i celowniczy, Paul Raabe. A dwóch Josefów pewnie jeszcze sika.

Dowódca czołgu spojrzał z wysokości na rodzinną scenę i chyba nawet uśmiechnął się. Po chwili zeskoczył z pancerza i podszedł do rozmawiających.

- Herr Oberfeldwebel, to mój ojciec - zaprezentował swojego staruszka Otton.

Dwie brudne dłonie spotykały się w męskim uścisku.

- Dobry żołnierz, ten pański Otto, pasuje świetnie do naszej załogi. Synu, skocz no do czołgu i przynieś coś tacie z naszego zapasiku!

„Syn” posłusznie ruszył do maszyny, a Friedrich wyciągnął srebrną papierośnicę i poczęstował starego kaprala. Obaj mężczyźni zaciągnęli się gorzkim dymem.

- Będziecie atakować? Bo my tu sami, bez artylerii i czołgów nie damy rady - w głosie kaprala pojawia się zwątpienie, które od kilku dni towarzyszyło całemu plutonowi.

- Tak, oczywiście, ale mało nas jak widać, a ruskich całe armie. Brakuje amunicji, żeby ich wszystkich wystrzelać - Mayer roześmiał się, ale żadna z przysłuchujących się zmarzniętych twarzy nie rozjaśniła się uśmiechem.

- A, jesteś Otto! Proszę, to butelka sznapsa na rozgrzewkę.

Silnik najbliższej Pantery ponownie wyrzucił kłąb dymu.

- No ruszamy. A jak skończymy, to wpadniemy do was do domu - Otton zapraszał!

Czołgiści wdrapali się na pancerze ruszających kolosów. Tata Malke kiwał do syna, zapominając o powadze kapralskiej rangi, ale nikt ze stojących nie zwrócił na to uwagi, odprowadzając wzrokiem kolumnę.

- No dość gapienia się, na stanowiska! - ostry głos kaprala Malke przywrócił ludziom świadomość. Wskoczyli pospiesznie do swojego „przytulnego” okopu. Do licha, toć ten Malke nie zmyślał!

***

- Panie nadprezydencie, pilny telefon ze szpitala. Dzwoni doktor Wotschak.

Nadprezydent Leser odszedł od rozpostartych na konferencyjnym stole dokumentów i podniósł słuchawkę.

- Witam doktorze, właśnie miałem do pana dzwonić. Jak sobie radzicie? Jak tam ludzie i zaopatrzenie szpitala?

W słuchawce odezwał się charakterystyczny, niski głos z bawarskim akcentem.

- Jest źle, bardzo źle - dyrektor szpitala był świetnym fachowcem, choć nie był za bardzo lubiany w mieście, bo zawsze bezpośrednio, bez owijania w bawełnę wysuwał swoje żądania wobec włodarzy miasta i regionu.

- Lekarzy zostało z sześciu, w tym z miasta doktorzy Kumm i Gross, kilkanaście pielęgniarek i trochę personelu pomocniczego. Dobrze, że udało nam się zmobilizować do pomocy zakonnice, bez nich naprawdę byłoby tragicznie. Co do środków, to mamy nadal wystarczającą ilość materiałów opatrunkowych i z większością leków jeszcze dajemy sobie radę. Ale potrzebujemy więcej, musimy ewakuować jak najwięcej rannych i chorych, bo szpital pęka w szwach, a na pewno będziemy musieli przyjąć więcej ofiar. Przyda się też parunastu żołnierzy do zapewnienia porządku, bo niestety mamy też do czynienia z napaściami na lekarzy i pielęgniarki. No i żywność, panie nadprezydencie, żywność!

- Dobrze, pomyślmy, co da się zrobić. Zadzwonię do pułkownika Schoepffera albo nie, do komendanta Volkssturmu Hartmanna, aby przysłał panu ludzi. Damy też trochę żywności z magazynów miejskich.

- A co z ewakuacją?

- Dziś będą odpływały ze stoczni trzy torpedowce, więc zaraz wyślę kogoś do pułkownika, aby zarezerwowali na pokładach miejsce dla rannych i chorych. Ilu ludzi chce pan ewakuować doktorze?

- Minimum dwustu, wszyscy ciężej ranni, którzy będą mogli znieść podróż morską.

- Dobrze, będziemy do pana dzwonić. Musi pan wszystko przygotować tak, żeby błyskawicznie przewieść ludzi i przenieść na okręty.

- Oczywiście, zaraz wydam polecenia i zaczniemy przygotowania. To czekam na telefon i dziękuję za pomoc. Do widzenia.

Szczęk w słuchawce i zapadła cisza. Doktor Leser pomału odłożył słuchawkę. Dobrze, że szpital działa i ma na razie jakieś zapasy. Niestety, lekarze i pielęgniarki w dużej mierze uciekli i jeżeli sytuacja wokół miasta pogorszy się, może być niewesoło. Będzie musiał wysłać jednego z urzędników magistratu, aby zorientował się w sytuacji. Trzeba też zarekwirować lekarstwa z prywatnych aptek.

Nadprezydent otworzył drzwi do sekretariatu.

- Panie Martens, proszę na chwilę do mnie.

***

- Towarzyszu generale, jest już pułkownik Michajłow! - szef sztabu, Pułkownik Władimir Iwanowicz Smirnow odszedł od okna. Sztab korpusu kwaterował w niewielkiej wiosce na wschód od Elbląga. Z pobliskiego wzgórza rozciągał się widok na pokrytą śniegiem równinę i szosę, po której przetaczały się kolejne pododdziały. Generał Małachow skinął głową, po czym zmęczonym ruchem przeczesał palcami swoją gęstą, blond czuprynę.

„Sen, sen - choćby z godzinkę!” - Wstrząśnieniem głowy oddalił od siebie to natarczywe pragnienie, które przyczaiło się gdzieś głębiej w mózgu, by uderzyć falą potwornego zmęczenia, gdy chociaż na chwilę się dekoncentrował.

Usłużnie otwarte drzwi skrzypnęły, kiedy dowódca 47 Samodzielnej Brygady Zmotoryzowanej, otupując z nóg śnieg wszedł do przestronnej izby.

- Witajcie, towarzyszu pułkowniku, czaju? - męski, kordialny uścisk dłoni na przywitanie. Michajłow podał swój kożuch adiutantowi i potakująco skinął głową. Choć to Sybirak z urodzenia, tu w Prusach i jemu mróz dawał się mocno we znaki. A najgorsza jest ta wilgoć w powietrzu, nieznana w syberyjskich ostępach.

- Wiem, Ksenofoncie Michajłowiczu, że długo na nas czekacie, ale musicie uzbroić się w cierpliwość. Śnieg jak wiecie zawalił drogi - szerokim ruchem pułkownik pokazał na okna - a moje ciężarówki to nie wasze czołgi - nie wjadą wszędzie. Spieszyłem ludzi, bataliony maszerują w zamieci na pozycje, ale ciężko im idzie, więc nie prędko dojdą na stanowiska - pułkownik zgrabnym ruchem wyciągnął kieszonkowy zegarek w ozdobnej srebrnej kopercie i sprawdził czas.

- Za chwilę będzie piąta, więc najmniej z godzinę, półtorej jeszcze będą brnęli w śniegu. A moje działony stoją. Gdybyśmy mieli konie - to i haubice by przeszły, ale jesteśmy piechotą zmotoryzowaną... - zawiesił znacząco głos i uśmiechnął się.

Generał odwzajemnił uśmiech. Wiedział, że musi czekać na ludzi Michajłowa, bez których atak na umocnienia miejskie jest szaleństwem. Zresztą i z jego piechotą straty czołgów będą znaczne.

- No dobrze, Władimirze Iwanowiczu, zacznijcie referować!

Oficerowie sztabu podkręcili knoty lamp naftowych i izbę rozjaśniło żółtawe światło.

- Może zacznijmy od najprzyjemniejszych wieści. Nasz 29 Korpus i wasza brygada zostały wymienione w rozkazie Stawki z 22 i 23 stycznia. To cieszy, że sam towarzysz Stalin docenia nasze wysiłki. Jeżeli nie wiedzieliście o tym, to przekażcie swoim żołnierzom!

Usta pułkownika Michajłowa rozjaśnił uśmiech, odsłaniając rząd pożółkłych od machorki zębów. Rozkazy naczelnego dowództwa niezbyt szybko dochodziły ostatnio do brygad i korpusów, a już wyróżnienia w rozkazie naprawdę rzadko!

- Jak już zostaliście poinformowani, z rozkazu generała Wolskiego mamy rozpocząć natarcie na Elbing. We wtorek, czołgi naszej 31 Brygady przeszły jak przez masło przez centrum miasta, napotykając zaledwie słaby opór, dlatego też istnieje poważna szansa, że uda nam się zająć miasto naszymi czołgami i waszymi strzelcami jednym, potężnym natarciem. Wiem, że czołgów tak się nie używa, ale nie mamy wyjścia - rozkaz generała Wolskiego jest rozkazem towarzysza Stalina.

Gdy tylko wasi strzelcy osiągną rejony natarcia, zaczynamy uderzenie, aby jeszcze wieczorem zdobyć dobre pozycje dla artylerii i jutrzejszego generalnego natarcia.

Wasza brygada zostanie wsparta 14 pułkiem czołgów ciężkich i będziecie nacierali wzdłuż drogi Tolkemit-Elbing, na koszary i dzielnicę przemysłową ze stocznią. Wasze zadanie bliższe to zajęcie koszar i dzielnicy Pangritz. Zadanie dalsze to browar i stocznia - tym samym odetniecie wrogowi możliwość ucieczki za rzekę. Od zachodu waszą osłoną będzie właśnie rzeka - z przesłuchań jeńców wynika, że faszyści nie mają za nią żadnych poważnych sił, więc nie ma niebezpieczeństwa.

Od wschodu za sąsiada będziecie mieli 32 Brygadę Kolesnikowa, a dwa wasze bataliony wesprą jego czołgistów. Nacieracie w lesistym, trudnym dla czołgów terenie i wasze wsparcie jest tu cholernie ważne. Natarcie idzie od... - pułkownik pochylił się nad mapą starając się odczytać napisaną małym druczkiem nazwę - ...Damerau z bliższym zadaniem opanowania skrzyżowania dróg, o tu, a następnie Freiwalde i Gross Wesseln. Od skrzyżowania otwiera się wam teren, będziecie mieli tam luźne zabudowania rolnicze i przedmiejskie. Zadanie dalsze to wbić się pancernym klinem w główną ulicę i opanować koszary po obu jej stronach. Dalej uderzycie na zachód i połączycie się z resztą waszej brygady, rozcinając ugrupowanie wroga na pół.

Nasze natarcie od południa i zachodu wesprze 321 Dywizja Strzelecka ze składu Drugiej Armii Uderzeniowej, która zluzuje naszą 53 Brygadę Zmechanizowaną i zaatakuje od południa rejon lotniska oraz dzielnicę za rzeką. W ten sposób całkowicie odizolujemy Elbing i zadamy obronie miasta śmiertelne ciosy z kilku kierunków.

- A jakieś wsparcie natarcia? Nasze działa na pewno nie znajdą się na pozycjach przed wieczornym atakiem. Pogoda też nie jest zbyt lotna, więc ciężko będzie osiągnąć jakiś większy sukces - Michajłow nie krył zaniepokojenia.

Jego, i nie tylko jego ludzie byli potwornie zmęczeni marszami, walką i dalszymi marszami. Głodni, zmarznięci, brudni, potrzebowali odpoczynku, żarcia, wódki i rozrywki. Wiele sobie obiecywali po wejściu na teren Niemiec, ale ciągłe walki i przemarsze nie dały szansy na należny wypoczynek.

- Wiecie, towarzyszu pułkowniku - milczący dotąd Ksenofont Michajłowicz włączył się do rozmowy - nie liczcie na dodatkowe wsparcie, jedynie na moich tankistów. My też ledwo żyjemy, ponad połowa czołgów i samochodnych ustanowek albo zniszczona albo stoi gdzieś i czeka na naprawę. A stany ludzkie są żałosne! Ale rozkaz sami wiecie skąd, więc gadania nie ma. No dobrze, może szklaneczka trofiejnego sznapsa, a wasi oficerowie na mapy naniosą zadania. Zapraszam.

***

Wyszły z bunkra przy Trusso Straße i nie oglądając się na boki, skierowały się w stronę dworca kolejowego.

- Nie patrz tam, nie patrz! - woła mama, więc Brigitte stara się odwrócić głowę, ale oczy jak przyklejone spoglądają na ciężarówkę, na którą mężczyźni w pasiastych ubraniach wrzucali sztywne ludzkie ciała. Po raz pierwszy widziała martwego człowieka i aż o mało nie przewróciła się na jakiejś dziurze w chodniku.

- Brigitte, idziemy! - głos mamy nie znosi sprzeciwu. Powiedziano im, że na dworcu stał pociąg z żywnością, więc dołączyły do strumienia ludzi, którzy wraz z nimi szybko maszerowali w tamtym kierunku. Jej kuzynka, Ulla szła koło mamy, trzymając się mocno rękawa jej płaszcza. Mijały ciemne, zamarznięte plamy i wszystkie trzy wiedziały, skąd one pochodzą. Po przepchaniu się przez tłum uchodźców, którzy czekali jeszcze na jakiś pociąg wyszły na tory. Trzeba iść kawałek, bo pociąg stał między rzeczką a fabryką i filią obozu Stutthof, a po drodze była masa ludzi. Jakiś żołnierz krzyknął, żeby się ustawić w ogonku, więc posłusznie stanęły. Ale z boków przepychali się inni, zachodząc od tyłu i wynosząc drewniane skrzynie. Ludzie w ogonku byli oburzeni - jak można tak się zachowywać, to jest niegodne Niemców!

Ulla naradziła się z mamą i obie obeszły pociąg, a ona, jako najmłodsza miała stać z innymi.

Po chwili Ulla podbiegła - miały dużą, zieloną skrzynkę z napisem Wehrmacht i we trzy chwyciły ją, po czym ruszyły z powrotem do bunkra przy szkole. Co chwilę musiały odpoczywać, bo skrzynka była taka ciężka, ale mama bardzo się cieszyła: będą mogły przeżyć przez wiele dni. Ciekawe tylko, co w niej się znajduje?

***

Oberbootsmann Herbert Krupinsky z niepokojem patrzył na swoich marynarzy starających się zapanować nad tłumem ludzi, z ich walizkami, tobołkami, maszynami doszycia i pierzynami, którzy zgromadzili się na Dampferanlegeplatz i szturmowali trapy stojących okrętów. Drewniany pomost skrzypiał niebezpiecznie pod ciężarem ludzkiej ciżby, wciskającej się na najnowsze małe niszczyciele klasy Elbing. T-37, T-38 i T-39 jeszcze nie były w pełni wykończone i obsadzone załogą; co więcej, niesprawdzone na morzu, a na dodatek ostatni z nich miał być holowany.

Krupinsky pokrzykiwał na swoich ludzi, ale głos stojącego na mostku bosmana ginął w ludzkiej wrzawie. Kobiety z dziećmi, jacyś mężczyźni wyglądający na urzędników, staruszkowie: wszyscy oni zaciekle walczyli o miejsce na trapie. Jego T-37 powoli wypełniał się ludźmi, którzy natychmiast rozchodzili się po pokładzie i nie zważając na polecenia marynarzy zajmowali najlepsze z ich punktu widzenia miejsca. Nagle rozległ się krzyk - jakaś kobieta z dzieckiem osunęła się między nabrzeże a okręt. Bosman wychylił się mocniej, ale w wieczornym mroku niewiele było widać. Tłum jakby na chwilę uspokoił się, a marynarze wykorzystali moment by zablokować trap. Dwóch matów odbezpieczyło pistolety maszynowe - to ważny element kontroli sytuacji. Nikt już nie patrzył na wodę, gdyż tłum ponownie naparł na stojących przy trapie marynarzy, starając się zepchnąć ich z drogi na zbawczy pokład. Krupinsky zerknął na stojące wzdłuż nabrzeża od strony stoczni okręty - tam było podobnie. Na nadbrzeże podjechały wreszcie ciężarówki oznaczone czerwonymi krzyżami - marynarze dostali rozkaz ewakuacji rannych i chorych ze szpitala i dla nich zarezerwowane było miejsce pod pokładem. Bosman zszedł z mostka, aby uprzedzić marynarzy, którzy nie widzieli pojazdów zasłoniętych przez zadaszoną konstrukcję nadbrzeża i by pomóc zatrzymać potok uciekinierów. Jakiś mężczyzna energicznie rozpychał się, machając doń papierami i drąc się piskliwym głosem - pewnie partyjny ważniak albo jeden z tych, których bosman nigdy nie lubił.

- Zatrzymać ludzi! Zatrzymać ludzi, są ranni! - we wrzawie słabo go było słychać, zresztą marynarze na trapie z całych sił walczyli z napierającym tłumem i nie byli w stanie zareagować na jego rozkaz, więc energicznie rozpiął kaburę i strzelił w powietrze, raz, drugi trzeci. Uciekinierzy zatrzymali się na chwilę.

- Zróbcie miejsce dla rannych!

Marynarze z nowymi siłami rozepchali ludzką ciżbę, która niechętnie, ale ustąpiła. Są pierwsze nosze z ludźmi okrytymi kocami - sanitariusze sprawnie wspinali się po śliskim trapie i wchodzili do wnętrza okrętu. Seria z pistoletu maszynowego nad głowami ponownie uspokoiła ludzki tłum.

- Szybciej, szybciej - dowódca okrętu usiłował przekrzyczeć hałas. Lodołamacz pewnie przebił już drogę do Zalewu, a na tym mrozie nie mogą czekać. Zwłaszcza, że można spodziewać się ruskich samolotów albo ognia artyleryjskiego.

Krupinsky ponaglał marynarzy i sanitariuszy. Z pokładu T-37 szczęśliwcy, którzy zdołali się dostać na okręt machali i krzyczeli coś do tych na brzegu. Jakiś człowiek wspiął się na dach osłaniający nadbrzeże i skoczył, próbując uchwycić reling okrętu, ale wpadł z pluskiem do lodowatej rzeki.

Jego „Hilfe, Hilfe!” zginęło w ogólnej wrzawie. Tłum ponownie rozpoczął rozpaczliwe natarcie na trap okrętu. Na szczęście ranni byli już pod pokładem.

Kapitanleutnant Hering machnął ręką, a bosman Krupinsky włożył do ust swój gwizdek i dał sygnał do odbicia. Marynarze z nadbrzeża, walcząc z napierającym tłumem, wcisnęli się na trap: znowu padły ostrzegawcze serie, na ułamek chwili, powstrzymujące tłum. Bosman razem ze swoimi ludźmi wyrwali trap z rąk i spod nóg uchodźców i wciągnęli go na pokład. Tylko dziobową cumę udało się zdjąć, rufową niestety musieli ciąć. Jako pierwszy, T-37 odbijał od nabrzeża żegnany nieopisanym, prawie zwierzęcym płaczem, rykiem, złorzeczeniami. Mężczyzna, który machał papierami, wyciągnął spod płaszcza pistolet i wycelował w bosmana! Zaskoczony Krupinsky znieruchomiał: dzieliły ich jakieś trzy-cztery metry wody, więc mężczyzna nie mógł chybić. Nagły jazgot peemu tuż przy uchu: człowiek z papierami zgiął się i padł na ziemię, wokół niego wybuchł krzyk przerażenia - ktoś obok też dostał kulkę. Marynarze na pokładzie krzykami odsuwali pasażerów od przejść - okręt był przeciążony i potwornie zatłoczony - na całym stumetrowym pokładzie znajdowało się kilkuset, może nawet i tysiąc ludzi. Następne okręty odbijały od brzegu z T-39 na linie holowniczej i powoli kierowały się na Zalew. Stojący na nadbrzeżu tłum zaczął uspokajać się czekając na kolejne statki - ludzie przekonywali się nawzajem, że przecież zaraz podpłynie od stoczni kolejny transportowiec i będą mogli wejść na pokład. Bosman Krupinsky nie miał czasu na przyglądanie się niknącemu w mroku nabrzeżu - musiał uporządkować sytuację na pokładzie.

Diabelski gwizd i huk eksplozji przydusił wszystkich na pokładzie okrętu. W miejsce, na którym przed chwilą cumowali uderzyły rakiety „organów Stalina”. W powietrze wyleciały drewniane fragmenty nadbrzeża, brukowa kostka, ludzkie ciała, bryły lodu i woda. Seria pocisków przeniosła się na drugi brzeg i uderzyła w magazyny na wyspie spichrzów. Okręt, jak koń spięty ostrogami gwałtownie przyśpieszył i prawie zrównał się z T-38. Dwa niszczyciele przez chwilę płynęły prawie równolegle, zostawiając za sobą morze tragedii.

***

Telefon nerwowo zaterkotał, więc sierżant Rudi Müller podniósł słuchawkę i podał ją Porucznikowi Arturowi Gerberze. Ten kiwnął głową i rzucił krótkie „Jawohl”. Leutnant Gerbera dowodził umocnionym punktem w Bielanach Wielkich. Jego pluton obsadził kilka domów we wsi i okopy po przeciwnej stronie szosy. Wczoraj dostali wsparcie w postaci dziesięciu strzelców morskich pod dowództwem sierżanta Müllera. Pozycję wspierały dwa moździerze 8 cm i przydzielona bateria 5 cm dział przeciwpancernych, które zostały okopane na niewielkim wzniesieniu na prawo od wsi, znakomicie zwiększając siłę ognia pozycji oraz morale ludzi.

- Sierżancie, ruskie czołgi atakują miasto od Preußisch Holland, postawcie ludzi w stan gotowości. My też możemy się spodziewać natarcia lada chwila. Porucznik przybliżył tarczę zegarka do światła świecy, oświetlającej wnętrze kuchni, w której rozłożył się „sztab” plutonu. Dochodziła dziewiętnasta trzydzieści. Oficer zdjął z wieszaka swoją maskującą kurtkę i w chwili kiedy ją zakładał drzwi z trzaskiem otworzyły się, i wpadł zdyszany żołnierz.

- Herr Leutnant - słychać czołgi od Drewshof!

- Alarm! Sierżancie - pchnijcie człowieka do baterii i do moździerzy. Na stanowiska! Zawiadom kapitana, że ruscy nadchodzą!

Żołnierze pośpiesznie wybiegli z budynku, dopinając mundury i oporządzenie, a telefonista rzucił w słuchawkę słowa meldunku, po czym zgasił świecę.

Porucznik dobiegł do skrajnego domu, który już wcześniej zamieniono na umocniony punkt oporu. Okna zostały podmurowane i przekształcone w strzelnice, część ścian obłożono workami z piaskiem oraz usunięto wszelkie łatwopalne rzeczy. Obsługa karabinu maszynowego wpatrywała się w szaro-czarny mrok skrywający drogę i przylegające pole. Czekali na komendę do otwarcia ognia.

*

Młodszy sierżant Fiodor Wasiliewicz Pilipiak niechętnie wyrzucił niedokończonego skręta w przydrożny śnieg. Jego przerzedzona kompania, tak co najwyżej ze stu dwudziestu ludzi będzie wspierać natarcie czołgów z 25 Brygady na jakaś wioskę, a potem mają zająć skraj miasta Elbląg. Czołgi - amerykańskie Shermany, które uzupełniły wykruszające się T-34/85 grzały silniki, a tankiści jeszcze coś przy nich poprawiali. Drużyna Pilipiaka miała osłaniać czwartą maszynę - póki nie ruszyli, dobrze jest ogrzać ręce o wydech czołgu, ale w walce trzeba się trzymać od tego miejsca z daleka. Te amerykańskie wozy są na benzynę, więc gdy zostaną trafione, to i piechociarz może się spalić. Huk motorów przybrał na sile gdy pojazdy ruszyły, klekocąc gąsienicami po brukowanej drodze. Fiodor pokrzykiwał na swoich chłopaków, w większości młodziaków, którzy jeszcze prochu się nie nawąchali. Drużyna sprawnie zajęła pozycje po obu stronach maszyny, która powoli wykręciła i wjechała w zaśnieżone pole. Przed nimi ciemność - wytrzeszczone oczy widziały może na dziesięć metrów. Potykając się na grudach ziemi, żołnierze powoli kroczyli za swoim czołgiem zastanawiając się jak tu zobaczyć fryca w takim mroku?

Zza pleców dobiegł huk - nad głowami zafurkotały pociski i pomarańczowe krzaki pojawiły się w oddali, odsłaniając na ułamki sekundy niewyraźne zarysy drzew i jakichś zabudowań. Po chwili zrobiło się jasno jak w dzień - pociski oświetlające na małych spadochronach, płonąc magnezją oświetlały zabudowania wioski oddalonej o jakieś czterysta metrów. Czołgi przyśpieszyły, po czym jeden za drugim stanęły na kilka sekund, by oddać strzał w kierunku zabudowań. Jakieś domostwa zaczęły płonąć, dodatkowo oświetlając cel natarcia. Trzydziestodziewięcioletni Fiodor przekleństwami pogonił swoich bojców, kłusując za warczącym czołgiem w stronę wsi. Ich pluton miał za zadanie wziąć wioskę od strony wschodniej i jednocześnie zabezpieczyć flankę. Potężne wybuchy haubic zastąpiły mniejsze, moździerzowe, które zdawały się pokrywać już całą wieś. Fiodor potknął się i upadł, kiedy się podniósł, w drogę - gdzie sunęło pięć maszyn - uderzyły pierwsze niemieckie pociski.

- Lekkie moździerze - rozpoznał młodszy sierżant - oby to było wszystko, co szkopy mają. Czołowy czołg na szosie był już prawie we wsi, gdy błyskawica ognia trafiła go w bok pancerza. Przed nimi, o kilkaset metrów zaczęły pojawiać się i gasnąć kolejne błyski hitlerowskich armat. Sherman wypuścił z tyłu smugę ognia, a w świetle płomienia widać było wyskakującą z wozu załogę. Wioska nagle ożyła błyskami ognia - serie zrzucały z płonącego czołgu kolejne sylwetki. Nagły świst nad głową przydusił klęczącego Pilipiaka do ziemi. Przed nimi też były karabiny maszynowe!

Fiodor uniósł nieco głowę - ich czołg był już kilkadziesiąt metrów od niego, maszyny idące po polu także. Cholera, trzeba dać im osłonę!

- Wpieriod, ruszać się swołocz jedna! - zrywając się na nogi, młodszy sierżant nie myślał już o karabinach wroga. Kopnął niemiłosiernie jakiegoś leżącego, potem drugiego. Jego chłopcy wyrzucili z siebie niemrawe „Urra!” i z kłębami pary z ust ruszyli za swoim tankiem.

*

Chałupa zachwiała się od pobliskiego wybuchu, słychać było brzęk spadających dachówek, coś spadło na podłogę. Stojąca w pobliżu drewniana stodoła zajęła się płomieniem, ale nikt nie rzucił się, aby ją gasić.

- Czekać, czekać! - Artur Gerbera sam był zdziwiony spokojem swojego głosu.

Przez otwór strzelniczy MG i jego punkt obserwacyjny do izby nagle wpadło oślepiające światło.

Wściekłe przekleństwa wyrywały się wszystkim oślepionym żołnierzom. W świetle flar ich pozycja została odkryta. Artur odruchowo zasłonił ręką oczy, potem rozsunął palce, starając się przyzwyczaić wzrok do światła. Kolejne, eksplozje uderzały w wioskę, ale leutnant nie miał czasu martwić się, czy któryś z jego ludzi nie został ranny lub zabity.

- Czekać! - uspokoił swoich.

W świetle mogli zobaczyć teraz jak wyglądał Iwan. Szosą toczyło się kilka maszyn, następne zeszły na zamarznięte pole i obchodziły ich pozycje od wschodu.

„Na co czekają ci cholerni artylerzyści” - nie zdążył pomyśleć, gdy czołowa maszyna wybuchła płomieniem.

- Feuer!

Karabin maszynowy wypluwał krótkie, kilkupociskowe serie ze śmiertelną dokładnością. W świetle magnezji widział, jak ze stojącego w płomieniach i dymie panzera, spadają sylwetki uciekających czołgistów. Z sąsiednich budynków sypnęły się strzały, nieprzyjacielskie szyki zmieszały się i zatrzymały. Porucznik wszedł na dach, gdzie miał przygotowane dodatkowe stanowisko obserwacyjne. Ze stanowisk feldwebla Müllera, teraz dobrze widocznych, widać było błyski ognia.

Na kolumnę na szosie zaczęły padać pociski moździerzy, wywracając sowieckich żołnierzy.

- Cholera jasna! - wyrwało się oficerowi. Część czołgów wroga zachodziła ich pozycję od północy, posuwając się wzdłuż głębokiego jaru.

Gerbera zbiegł na dół.

- Weź kilku ludzi z panzerfaustami i biegnijcie na północny skraj wsi zatrzymać czołgi. Biegiem!

Niewysoki kapral strzelił obcasami i bez słowa wybiegł wprost w pomarańczowe światło płonącej stodoły.

Gerbera złapał za ramię kolejnego żołnierza.

- Biegnij do telefonisty. Powiedz, że jesteśmy atakowani przez kilkanaście czołgów i co najmniej kompanię piechoty, i bez wsparcia nie utrzymamy się. Ruszaj!

Leutnant przetarł twarz rękawem kurtki. Nie wiadomo kiedy strasznie się spocił.

- Trzymajcie się, idę sprawdzić co na lewym skrzydle! - machnął ręką na najbliższego żołnierza i chwytając swoją zdobyczną pepeszkę, wybiegł z domu.

*

Ich czołg co chwilę przystawał i raz po razie wysyłał pociski w stronę ukrytego stanowiska artylerii. Niemcy zaczynali odgryzać się, jeden z pocisków zerwał z maszyny wiszące na pancerzu worki i z wizgiem wyleciał gdzieś w niebo. Z boku zaczął walić do nich niemiecki MG i młodszy sierżant znowu padł na pokrytą zmarzniętym śniegiem ziemię. Lufa jego pepeszy zaczęła grzać rękę trzymającą bębenek z amunicją - jego pociski na chwilę przygniotły Niemców do ziemi. Fiodor miał już się poderwać, gdy kolejny czołg zatrzymał się uderzony pociskiem. Fragmenty rozbitej gąsienicy wyleciały w powietrze, a pojazd wykręcił się bokiem do wroga i znieruchomiał.

- Osłaniać załogę ogniem! - wrzasnął do swoich chłopców. Ich sylwetki uniosły się i strzelając w biegu ruszyli do nieodległych wrogich okopów. W jaskrawym, magnezjowym świetle ich długie cienie tworzyły makabryczny, nierealny obraz. Fiodor ruszył za nimi i znowu potknął się, a z przestrzelonej ręki wypadła mu pepesza.

*

Nie zdążył dobiec do stojącej w pobliżu jaru wielkiej, murowanej obory, kiedy w jego kierunku sypnęła się seria wystrzałów. Porucznik Gerbera rzucił się za pobliski murek, prosto na szczęśliwie zamarzniętą pryzmę gnoju. Ostrożnie wychylił głowę, poprawiając spadający na oczy hełm. Ruscy byli już koło obory, ale łatwo do zabezpieczonego obiektu nie dostaną się. Głuche wybuchy granatów, przerywane serie peemów i trzaski karabinów tworzyły niemiłosierną kakofonię. Leżący obok żołnierz wskazał na prawo - ruscy otaczali ich. W świetle płonącego obok zabudowania pojawiły niewyraźne sylwetki - leutnant odbezpieczył swój PPSz i dokładnie wycelował. Trzy pociski, poprawka, trzy pociski. Obok słychać trzask Mausera - we dwóch bronili północnej flanki swojej pozycji. Wrogie sylwetki padają bądź wycofują się, więc przez chwilę byli bezpieczni, ale także unieruchomieni. Nagle poczuł stuknięcie w nogę - Artur obrócił się gwałtownie i lufa jego pistoletu maszynowego zatrzymała się na hełmie. Niemieckim hełmie.

- Mein Gott! To ja Herr Leutnant! - to był jego łącznik. Obaj głośno wypuścili powietrze.

- Mam zameldować, żeby wytrzymał pan jeszcze parę minut, za chwilę będzie nasz kontratak.

- Dobrze. Zostań tu, zabezpieczajcie ten narożnik, a ja ruszam do wsi.

Gerbera skulony, prawie na czworaka ruszył w stronę swojego głównego punktu oporu. Za płonącą stodołą kuliły się sylwetki w charakterystycznych czapach - przyklęknął, wykręcił zakrętkę z trzonka granatu i zębami wyszarpnął porcelanową kuleczkę. Granat wylądował dokładnie między ruskimi i rozrzucił ich ciała na boki. Poprawka serią z PPSz i drogę miał wolną.

Porucznik wpadł do domu - amunicyjny MG odwrócił się i kiwnął głową - dają radę. Szybko na górę, na stanowisko obserwacyjne.

Drugi sowiecki czołg palił się, ale pozostałe dalej nacierały. Co gorsza, Sowieci byli o kilkanaście metrów od okopu Rudiego Müllera. Flary spadające za plecami Iwanów oślepiały Niemców, utrudniając celowanie. Wybuchy sypiących się granatów przysłoniły okop.

Gerbera stuknął klęczącego opodal żołnierza.

- MG tu na stanowisko i niech wesprze marynarzy!

Tylko czy aby zdążą z tym wsparciem?

*

- Sierżant jest ranny! Pomóż mi, szybko! - jakiś żołnierz, potem drugi, podnieśli ciało Fiodora, któremu potworny ból przywrócił świadomość.

- O bladź, ale krwawi! - ostrze bagnetu rozcięło kufajkę i brudna ręka wcisnęła na ranę bandaż. Potworny ból wykrzywił twarz młodszego sierżanta, który ostatkiem sił powstrzymał jęk. Fiodor nadludzkim wysiłkiem uniósł się i klęknął; ranna ręka była lodowato zimna i zaczął tracić w niej czucie. - Zostawcie mnie, dam radę - jęknął, ale silne ręce poderwały go i na wpół przewieszony przez bok sanitariusza zaczął poruszać nogami, starając się dotrzymać kroku medykowi.

Za sobą usłyszeli gromkie „Urra”, to jego pluton wpadł do okopu wroga i zaczął walkę wręcz. Jeden z bojców przebił bagnetem ciało dowodzącego sierżanta, z którego ręki wypadł odbezpieczony granat i oba poszarpane ciała upadły jedno na drugie. Niemcy zaczęli chyłkiem wyskakiwać z okopu, ścigani seriami pepesz. Nielicznym udało się osiągnąć rów przy drodze do Elbląga.

Z dachu narożnego domu zgrzytliwie odezwał się MG, wciskając rozgrzanych walką bojców do wnętrza właśnie zdobytego okopu. Kolejny Sherman zatrzymał się - a na linii drzew, wyznaczających polną drogę poprzeczną do szosy, pojawiły się charakterystyczne, niskie, kanciaste kształty stugów.

*

- Dajcie go do tej chałupy - sanitariuszka błyskawicznie oceniła stan rannego żołnierza, który miał rękę i bok ubabrane zamarzniętą krwią. Sanitariusze wnieśli nieprzytomnego młodszego sierżanta i położyli obok innych rannych, na zalanej krwią podłodze. Uderzenie pleców o deski wróciło mu na chwilę świadomość - był wśród swoich, bo ktoś obok coś mówił po rosyjsku. Chybotliwe światło świec nie pozwoliło skoncentrować wzroku, wielkie zmęczenie zamknęło mu powieki i Fiodor przeniósł się nad morze, morze które znał tylko z filmów.

*

- Jak Leno Fiodorowna segregacja? Doktor Filipow miał mocno zaczerwienione oczy, prawie takie czerwone jak jego lekarski kitel. - Dajemy radę, towarzyszu doktorze. Ci do uratowania leżą tu, a beznadziejne przypadki w tamtej chałupie - wskazała głową na sąsiedni dom, gdzie położono Fiodora.

- Dobrze, rano sprawdzicie, czy ktoś przeżył i wtedy przeniesiecie ich tutaj, na zwolnione miejsca. I zróbcie mi czaju ze spirytem, wracam do rannych.

26 stycznia
(piątek)

- Proszę obudzić pułkownika, panie poruczniku! - głos w słuchawce odezwał się tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Adiutant komendanta miasta, Leutnant Curth Günther wiedział, że jego przełożony położył się dopiero dwie godziny temu po kilkudziesięciu godzinach na nogach.

- Dobrze, niech pan czeka kapitanie, zaraz poproszę.

Porucznik wszedł do pogrążonego w mroku gabinetu i skierował się w stronę pochrapującego na skórzanej kanapie starszego mężczyzny. Łysa głowa Obersta Schoepffera bardziej teraz przypominała jego dziadunia Roberta, niż pruskiego oficera.

- Już wstaję, poruczniku! - chrapanie umilkło, głos zdradzał silne przemęczenie, ale był przytomny.

- Co się dzieje?

- Dzwoni Kapitan Herzer z Mudra Kaserne bo jego saperzy mają problemy - atakują ich czołgi. Iwan naciera wzdłuż szosy od Bollwerk.

- Coś mi się zdaje, że noc się dla nas skończyła. Może uda się panu zorganizować jakąś kawę albo mocną herbatę?

Schoepffer przeciągnął się aż zatrzeszczały stawy, dopiął mundur i podszedł do telefonu.

*

Oświetlone płomieniem buchającym z drewnianej szopy, ciemne, olbrzymie kształty dojeżdżały do ceglanego muru otaczającego koszary. Pomiędzy czołgami błyskały pomarańczowe wystrzały broni sowieckiej piechoty. Kapitan Herzer w tych ciemnościach nie mógł rozeznać się w sytuacji. Meldował już komendantowi o natarciu: Sowieci jakby nie zważali na walące w nich moździerze i serie z okien koszar. Jeden z olbrzymów przystanął okryty błyskiem eksplozji po czym ruszył prosto na mur.

- Nutte! - wyrwało się kapitanowi. Co za czołgi lazły na jego pozycje? Trafiony z działa przeciwpancernego i dalej jedzie!

- Herr Leutnant, niech wystrzelą rakiety oświetlające, szybko! Musimy rozpoznać co to za maszyny! - porucznik Michalsky chwycił za słuchawkę i przekazał rozkaz dowódcy odcinka.

Budynek zatrząsł się - ciężki pocisk musiał uderzyć w którąś z jego kondygnacji.

Stojący obok sierżant wykrzykiwał do telefonu namiary dla moździerzy - ich własne pociski zaczynały pokrywać obszar koszar.

Nagle zrobiło się jasno jak w dzień - jedna, dwie, kilka rakiet na spadochronach rozświetliły noc. Przez wyłomy w murach widać wyraźnie potężne czołgi, przypominające kształtem T-34, ale z lufą zakończoną hamulcem wylotowym. Czegoś takiego kapitan saperów jeszcze nie widział. Fale sowieckiej piechoty wlewały się do środka, co chwilę któraś z sylwetek padała, ale zastępowało ją natychmiast kilka innych. Szyba w oknie pękła z brzękiem, a w ścianę trafiła seria pocisków. Koszary są stracone, trzeba się cofać!

- Gefreiter, nadajcie do sztabu, że musimy się wycofać do Pangritz Kolonie i że atakuje nas kilkanaście ciężkich czołgów wraz z batalionem piechoty.

- Poruczniku - przekazać rozkaz do wycofania się!

*

- Towarzyszu generale, na linii pułkownik Michajłow! - telefonista podał słuchawkę generałowi.

- No jak tam wasze natarcie Romanie Ewdokimowiczu?

- Sukces na północy, właśnie zdobyliśmy koszary przy rzece. Wsparcie czołgów IS z 10 pułku jest nieocenione. Natarcie zatrzymało się, bo przed nami do sforsowania grząski strumień o stromych brzegach, a podejście jest zaminowane. Do tego faszyści mają naszych saperów pod ostrzałem moździerzowym. Będziemy utrzymywali tę pozycję i postaramy się jutro, za dnia po przełamaniu bariery przeciwpancernej zająć miasteczko, niech zerknę: Pangritz i dalej będziemy nacierali na południe wzdłuż rzeki.

- No dobrze, a jak w rejonie Damerau i Drewshof?

- Nasze natarcie na wioskę Bieland zostało odparte. W tym rejonie Niemcy cały czas kontratakują, praktycznie bez przerwy, z użyciem dział szturmowych i czołgów. Linia obrony trzyma się, bo podeszły nasze rezerwy, ale sytuacja może się zrobić ciężka.

- A nie wiecie, dlaczego akurat na tym kierunku tak zażarcie kontratakują?

- Nie mamy jeszcze jeńca, ale sądzę, że albo ich linie w tym miejscu są najsłabsze, albo chcą nas skłonić do ściągnięcia tu większych sił, a prawdziwe kontrnatarcie przeprowadzić w innym miejscu.

- Tak, może macie rację. Od świtu, o ile będzie wyższy pułap chmur, wyślemy lotników, aby rozpoznali dobrze sytuację. W razie czego meldujcie.

- Odmeldowuję się, towarzyszu generale - głos w słuchawce zamilkł.

Ksenofont Michajłowicz usiadł ciężko przy rozłożonych na stole mapach. - Coś ci Niemcy kombinowali, tylko co?

***

Mężczyźni ostrożnie podnieśli ciężką, drewnianą klapę okutą grubą blachą, wpuszczając do wnętrza piwnicy świeże i zimne powietrze. Przez chwilę usta łapczywie nabierały tlenu, jakby miał to być ostatni oddech w życiu. Robert pierwszy wysunął się na zewnątrz, podał rękę i wyciągnął Huberta do wnętrza kuchni w swoim własnym, rodzinnym domu. Dzienne światło przecinało brudne okna i rozświetlało wnętrze, które wydało się znacznie większe niż wcześniej. W klapie pojawiła się kolejna, jasnowłosa głowa, ale gniewne syknięcie zmusiło ją do ukrycia się w piwnicy. Mężczyźni uważnie badali wnętrze domu i ostrożnie spoglądali przez szyby na obejście. Wszystko wyglądało tak jak zostawili po południu, gdy nagle w pobliżu zaczęły wybuchać pociski. Nie, jednak nie wszystko było w porządku: przez jedno z okien Robert dostrzegł zwalony dach nad częścią chlewika i połamane ogrodzenie, a dalej kopcący jeszcze pancerny pojazd.

Wściekła wiązanka w połowie po polsku, w połowie po niemiecku poderwała z piwnicy pozostałe dwie osoby - ciężarną Trudę i Katarzynę. Cała czwórka wpatrywała się w rozbity budynek - tam właśnie chowały się trzy ostatnie świniaki, ukryte przed rekwizycją na czarną godzinę. - Katarzyna, Truda - idźcie na pięterko i rozejrzyjcie się, czy nikogo nie widać w pobliżu. Musimy sprawdzić co z chlewikiem i oborą. Trzeba będzie zabić wszystkie kury, może też oprawimy jakiegoś świniaka aby mieć jedzenie na czas walk. My z Hubertem ściągniemy tu beczkę i napełnimy ją wodą.

Robert przekręcił kran - tak jak spodziewał się, ani kropla wody z wodociągu nie spadła na żeliwne dno zlewu.

- Przy topolach i domu Grossmannów kręcą się nasi żołnierze, ale są wyraźnie zajęci - myślę, że możecie wyjść.

- Truda, obserwuj ich i jakby ruszyli w naszą stronę, to wołaj. Chodź Hubert, idziemy!

Mężczyźni opatuleni w kożuchy chyłkiem wymknęli się z domu do chlewika. Jedna ze ścian była zburzona, a dach wisiał na kilku nadłamanych belkach. Wielki lej po pocisku albo bombie ział brudną czernią w miejscu, gdzie kiedyś była sterta z obornikiem. Po świniakach ani śladu - jeżeli przeżyły to musiały zwiać, ale najprawdopodobniej wyparowały w wybuchu. Obora stała, stary kulawy wałach, który uniknął wielu rekwizycji Wehrmachtu, spokojnie, nie zwracając uwagi na wojnę, przyglądał się mężczyznom. Hubert odwiązał go od żłobu, aby swobodnie chodził po całym budynku. W razie czego, jeżeli nie będą mogli ponownie wyjść z ukrycia zwierzę zje sobie siana lub słomy. Woda w beczce zamarzła - szkapa wyliże ją i tyle.

Nagle znieruchomieli - od strony Gross Bieland ponownie odezwała się artyleria, z daleka dochodziły odgłosy karabinów maszynowych i pojedyncze wystrzały.

Robert wytoczył beczkę na wodę - była niemalże w połowie pełna.

- Hubert, pomóż mi! - Robert zapomniał, że Hubert nie odzyskał jeszcze sił po swojej ucieczce z obozu pracy. Ślązak zaparł się, pot spływał po nim, oddech stał się krótki chrapliwy, ale beczka powoli toczyła się do domu. Kobiece ręce pomogły podnieść ją o trzy stopnie i wnieść do przedsionka, a potem do kuchni.

- Powoli, musimy ją stoczyć po schodach i nie wylać!

Nie tylko Hubertowi, ale i zdrowemu Robertowi zaczęło brakować tchu z wysiłku, kiedy beczka, stukając o drewniane schody, stopień po stopniu jakby sama schodziła do mrocznej piwnicy, zbudowanej jeszcze przez ich dziadka i kilkakrotnie używanej do przechowywania ludzi w czasach niebezpieczeństwa. Nie znalazły jej tu rewizje żołnierzy Reichswery ani policji. Solidne ściany i sprytne zamknięcie czyniły piwniczkę prawie niemożliwą do wykrycia i dawały szansę przeżycia przez kilka dni z niepożądanymi gośćmi u góry.

Ledwo żywy Hubert ponownie wyłonił się z mrocznego wnętrza, gdy Katarzyna wcisnęła mu do ręki wiadro.

- Chodź! Zacznę nabierać wodę ze starej studni, a ty będziesz ją nosił do piwnicy. Mężczyzna zagryzł zęby i ścisnął blaszany przedmiot, wychodząc ponownie na mroźne powietrze.

Do piwnicy w koszu zjeżdżały wecki z kompotami, kapustą i peklowaną wieprzowiną, reszta kaszy oraz dwa worki ziemniaków i cebula.

Jeszcze bańka z naftą, pierzyny i jakaś odzież, wybierana aby szybciej z szaf.

- Mein Gott, żołnierze tu idą! - wysoki, pełen przerażenia głos Trudy na ułamek sekundy zatrzymał wszystkich biegających w domu i po obejściu. Katarzyna i Robert wbiegli do wnętrza i zatrzasnęli drzwi.

- Co robisz, chowaj się! - Robert ze zdumieniem patrzył na Huberta, który przewracał meble, wyrzucał z kuchennych szafek talerze i resztki żywności.

- Maskuję naszą obecność, dom będzie wyglądał na opuszczony i oszabrowany! - Ślązak wsunął się do piwnicy, obaj mężczyźni założyli ciężką klapę na otwór; umiejętnie pociągnięty stół kuchenny jedną z nóg nasunął się na ich kryjówkę.

Przez niewielkie okienko ukryte za zaśnieżonym, kolczastym krzakiem różanym wpadało rozproszone światło i odrobina powietrza.

Dwie pary siedziały z oczyma wbitymi w czarną plamę, gdzie powinna być klapa z nasuniętym na nią stołem. Przytłumiony łoskot do drzwi, jakieś krzyki, potem wszystko ucichło. Nagły brzęk szyby i ciężkie buty załomotały na kuchennej podłodze. To niemieccy żołnierze wpadli z wizytą.

***

- Te messery zatankowane? - Fritz Meisler wszedł do pokoju służbowego lotniska.

- Już kończymy, Herr Oberleutnant! - służbiście zameldował feldwebel z obsługi. Od wczoraj właściwie lotnisko Eichwalde nie funkcjonowało. Obłożone bombami i ogniem artylerii, praktycznie bez obsługi technicznej działało tak naprawdę jako stanowisko ogniowe artylerii przeciwlotniczej. Niepełna bateria 8,8 cm dział rozłożyła swoje stanowiska z południowej strony, mając pod ogniem także szosę na Pasłęk z fragmentem autostrady. Z oficerów dyżurowali tylko on, Fritz, jako dowódca i jego serdeczny kumpel Karl Bauer. Szczątkowa obsługa naprawiła pobieżnie pole startowe, aby zagwarantować ewentualne lądowanie awaryjne maszyn. Faktycznie, około południa trójka Mel09 wylądowała aby uzupełnić paliwo i amunicję. Obaj oficerowie ze strachem w oczach patrzyli jak maszyny, na wąskim, chybotliwym podwoziu z ogromnym trudem usiadły i manewrując między zasypanymi zgrudziałą ziemią i śniegiem lejami, dotoczyły się pod hangar. Na szczęście wroga artyleria nie zauważyła schodzących samolotów, a nękający ogień haubic spadał gdzieś na północną część miasta.

Dowódcą klucza był niski kapitan, towarzyszyli mu dwaj młodzi porucznicy, tacy po skróconym kursie latania i zdobywający umiejętności na miejscu, w pułku.

Przy kubku zbożowej kawy okazało się, że kapitan też miał krótki staż jako myśliwiec. Jesienią rozformowano jego pułk Ju-87 i szybko przeszkolono na samoloty myśliwskie. Zresztą chyba niepotrzebnie, bo nawet na powolnym Junkersie udało mu się zestrzelić trzy sowieckie maszyny. Teraz miał ich już na koncie osiem.

Młodzi leutnanci patrzyli na swojego dowódcę jak na boga wojny, choć facet tak na oko miał nie więcej lat niż on, Fritz.

Potem okazało się, że jedna z maszyn uszkodziła przy lądowaniu goleń i nie może startować, choć według mechaników w kilka godzin da się ją naprawić.

Po kawie i papierosie lotnicy wyszli do swoich maszyn, Fritz dopiero teraz uzmysłowił sobie, że wszystko to trwało raptem niecałe dwadzieścia kilka minut.

- Jak skończycie, dajcie im zgodę na start. Ja idę do hangaru zobaczyć co z tą uszkodzoną maszyną - rzucił przez ramię wkładając kurtkę.

Starannie zamknął za sobą drzwi, tak jakby nie chciał wpuścić do środka budynku dalekiego grzmotu dział. Po chwili do jego uszu dotarło mechaniczne kichniecie i lotniczy silnik rykiem zagłuszył wrogą artylerię. Fritz podszedł do stojącego w pobliżu Karla; obaj ubrani w zimowe kurtki Wehrmachtu zapewne podobaliby się wszystkim dziewczynom w mieście, gdyby nie fakt, że takich jak oni były tu teraz setki.

Mijała ich druga maszyna, z kabiny kiwała do nich przyjacielsko dłoń, więc odpowiedzieli szerokim gestem i uśmiechem, zdając sobie sprawę, że zapewne nieprędko ujrzą tu ponownie samolot z czarnymi krzyżami i swastyką na ogonie.

Obie maszyny ostrożnie dotoczyły się ku skraju pola wzlotów, przygłuszony nieco odległością ryk silników gwałtownie narósł, gdy piloci zwiększyli obroty i oba samoloty ruszyły wyrzucając za siebie tumany śniegu. Fritz odruchowo ścisnął pięści, kątem oka widząc zaciśnięte wargi Karla, który wzrokiem starał się unieść oba samoloty w górę. Maszyny jakby pchnięte psychiczną siłą obu oficerów wzbiły się w niebo i pokiwawszy skrzydłami, skręciły na zachód.

Mężczyźni przenieśli wzrok z oddalających się samolotów. Spojrzeli na siebie: obie twarze okrasił uśmiech ulgi.

- Ale miałeś minę!

- A ty myślisz, że jak wyglądałeś?

- Dobra, Karl, jak nasza artyleria?

- W porządku, w nocy przywieźli trzy jednostki ognia do 8,8 i kilkadziesiąt skrzynek do 3,7 cm. Chociaż po tym dzisiejszym gulaszu z koniny to nie wiem, czy obsługi przeżyją.

Fritz miał właśnie klepnąć Karla w plecy, gdy ledwie słyszalny dźwięk zatrzymał uniesioną rękę.

- Ruscy! Alarm powietrzny! - oficer z krzykiem ruszył do budynku komendy. Karl Bauer z zaciętym wyrazem twarzy pognał ku stanowisku baterii osiemósemek na skraju lotniska. Długie lufy już unosiły się ku niebu, gdy powietrze przeszył przeraźliwy dźwięk syreny.

Fritz jak burza wpadł do pokoju służbowego.

- Wywołaj te messery, może dadzą radę wrócić i biegiem do schronu!

Czy ruscy wypatrzyli startujące maszyny i obłożą lotnisko ponownie bombami, czy przywalą gdzieś w miasto?

- Szybciej, szybciej! - leutnant ponaglał kilku żołnierzy z obsługi, którzy chwytając co popadnie, wypadli z budynku w kierunku wykopanego schronu. Ostatni rzut oka na pomieszczenie, zeissowska lornetka w dłoni. Coś jeszcze? Pchnięty nagłym impulsem przebiegł korytarz i wpadł do pokoju komendanta Selzera - w szufladzie była jego Leica. Gdy Meisler wybiegał z budynku (tym razem nie zamykając drzwi) długolufe działa ze skraju lotniska wyrzucały w powietrze pierwsze rozpalone stożki pocisków. Smukłe sylwetki z garbatą kabiną i pomalowanym na biało sterami kierunku wyłaniały się z chmur i sunęły wprost na lotnisko.

„Musieli dostać informację o messerach!” - przeleciało przez myśl Fritzowi, kiedy zbiegał do ukrycia, niewiele bezpieczniejszego niż powierzchnia lotniska.

*

Podoficer z dalmierzem wykrzykiwał namiary, celowniczowie błyskawicznie nakierowywali lufy dział, amunicyjni ustawiali zapalniki. Karl wyczekał aż czołowa maszyna zrówna się ze wzgórzem po lewej i machnął ręką - trzy lufy prawie jednocześnie wypluły ładunek, tak jak na ćwiczeniach. Ruscy mieli w zwyczaju nadlatywać od wzgórza Ludendorffa, a obsługa dział doskonale to wiedziała. Już jeden wrak zielono-błękitnej maszyny moczył się w Jeziorze Druzno po bezpośrednim trafieniu. Kolejna seria pocisków minęła sowieckie maszyny, które za chwilę znajdą się w zasięgu ognia małokalibrowej baterii czekającej na swoją szansę.

Maszyny schodziły coraz niżej - szły nad drzewami, a potem domami - uciekając przed ogniem jego osiemósemek! Za kilka sekund rosnący ryk silników przerwą eksplozje bomb lub rakiet. Karl skulił się w sobie - ruscy załatwią ich na amen. Dlaczego nie strzelają trzysiódemki?

Mimo fali strachu nie mógł oderwać oczu od zbliżających się Ił-ów, stał skamieniały, choć spostrzegł, że prawoskrzydłowa maszyna z pierwszego klucza nagle zachwiała się gwałtownie i uniosła prawie do pionu jakby zatrzymana potężną siłą, po czym zwaliła się na skrzydło i eksplodowała na polu tuż obok torów.

- Mein Gott! - wyrwało się z kilku gardeł, gdy pęd powietrza zza pleców wcisnął ich w ziemię. Smukły, najpiękniejszy kształt myśliwca wyrwał świecą do góry o metry, mijając czołową sowiecką maszynę. Dwa, pięć, osiem garbatych Iłów przemknęło rozpierzchając się nad ich głowami.

Ktoś krzyknął „Padnij!” i Karl skulił się za workami stanowiska ogniowego. Sypiące się bezładnie bomby rozleciały się trafiając wszystko wokoło.

- Eichwalde! - Leutnant podniósł się na kolana.

Sowiecka formacja rozpadła się na dwie grupy, ale pierwszy szok po czołowym ataku bezpowrotnie minął! Maszyny zbijają się razem - piątka i trójka zawracały nad lotnisko.

- Tam! Jest! - ktoś z obsługi dział wypatrzył messera, który jak jastrząb pikował na mniejszą grupę wrogów. W jego stronę leciały smugi pocisków wypluwanych przez kaemy strzelców pokładowych, ale pilot jakby ich nie widział, zbliżając się do znacznie większych samolotów nieprzyjaciela. Pysk messera rozświetliły zabójcze błyski - pociski z jego działka trafiły lecącego o kilkadziesiąt metrów za grupą marudera, a następnie błyskawicznie przeniosły się na kolejną maszynę, z której posypały się jakieś, strzępy. Messer ponownie wystrzelił świecą w górę i po chwili zginął w chmurze, a oczy artylerzystów natychmiast odszukały wrogą formację, która ponownie zbliżała się do lotniska, tym razem od północnego wschodu.

- Bateria do boju! - krzyknął jeden z podoficerów, szybciej niż Karl odzyskujący przytomność umysłu.

Messerschmitt odleciał, a sowieccy piloci wracali, wściekli po stracie aż trzech maszyn! Karl, klnąc siebie był już na stanowisku. Trzysiódemki miały już wroga w zasięgu i zaczęły szczekliwie wyrzucać pięciopociskowe serie.

Ruscy sunęli na pułapie dwustu metrów. Choć chyba nie mieli już bomb ani rakiet, ich dowódca chciał rozwalić na lotnisku co się da, w tym także ich. Nad pobliską fabryką rozluźnili szyk i maszyny zaczęły walić z działek do stanowisk obrony przeciwlotniczej. Karl spostrzegł, jak jedno z dział 3,7 cm okryło się wulkanem wybuchów, po czym eksplodowało, w serii wybuchów przeciwlotniczej amunicji. Serie z działek trafiały w hangary i budynek komendy, rozrywając je na strzępy. Nagle zatrzymały się jak nożem uciął. Ruscy gwałtownie zwarli szyk, a ich strzelcy ponownie otworzyli ogień do zbliżającego się, śmiertelnie skutecznego Me-109. Maszyny skręciły na południe, z rykiem przelatując nad stanowiskami ciężkiej baterii. Około dwieście metrów nad szykiem Iłów pojawił się smukły kształt latającego drapieżnika: samolot gwałtownie przewrócił się na plecy i prawie pionowo, jak Stukas zanurkował wprost na upatrzona ofiarę. Krótka seria oderwała kawałek skrzydła od białoogonowej maszyny, która niebezpiecznie pochyliła się i wypadła z szyku. Dla pozostałych Iwanów było już tego za wiele: samoloty gwałtownie, na maksymalnych obrotach wyrywały na południe gdzieś do swojej bazy. Od trafionej maszyny oderwała się drobna ludzka sylwetka i spadła gdzieś na pola koło jeziora. Messer, kiwając skrzydłami, przeleciał nad lotniskiem żegnany przez podskakujących jak dzieci żołnierzy. Do diabła, ten mały kapitan naprawdę uratował im dupska.

Maszyna znikła w oddali, przywracając świadomość miejsca i czasu.

„Jasny gwint, trzeba sprawdzić co z rozbitą trzysiódemką!”

Kilku ludzi z obsługi ciężkich dział, mijając ludzi wychodzących ze schronu, ruszyło biegiem w stronę stanowisk lekkiej baterii.

- Trafił cztery, messer trafił cztery! - wrzeszczeli biegnący do wychodzących ze schronu, którzy stanęli w miejscu zaskoczeni tą wiadomością.

Na skraju lotniska paliło się stanowisko pelotki. I tym trzeba się zająć najpierw, bo eksploduje amunicja, rozrzucając fragmenty sprzętu i stanowiska wokoło. A dobre wiadomości będą potem.

***

- Rozumiem, panie majorze. Tak, koordynaty zapisałem, za pięć minut rozpoczynamy ogień. Odmeldowuję się! - Oberleutnant Masny rzucił słuchawkę telefoniście.

W ziemiance, w mdłym świetle naftowej lampy słabo widać detale mapy, więc wyszedł na zewnątrz, do okopu, by raz jeszcze sprawdzić dane.

- Poruczniku, do mnie! - młody chłopak z nieśmiało sypiącym się czarnym wąsem w zbyt wielkim polowym, zimowym uniformie podbiegł do dowódcy i znieruchomiał w postawie na baczność.

- Cholera jasna, mówiłem przecież, że w okopach nie ma żadnego salutowania! Chcesz synu, żeby jakiś snajper obu nas sprzątnął? - Masny dobrze znał okopowe realia. Od trzech lat służył w artylerii, początkowo jako dowódca działa, a potem - wraz z niespodziewanym awansem na oficera, po tym jak jego baterię rozjechały ruskie czołgi i rozgniotły wszystkich dowódców - jako dowódca baterii polowych haubic.

- Dobra, niech pan rusza do dział i przygotuje się do otwarcia ognia - tu ma pan koordynaty. Po dziesięć sztuk na działo, potem przerwa i w gotowości do dalszego ostrzału. Biegiem!

Podporucznik ruszył galopem w kierunku dobrze zamaskowanych stanowisk, które do chwili obecnej nie zostały zauważone ani przez wrogie lotnictwo ani obserwatorów artylerii.

- Goniec!

Szeregowiec w brudnej, porwanej maskującej bluzie stanął przed oficerem. Masny nie zwracał uwagi na takie detale - sam frontowiec nie raz, nie dwa był wymazany gorzej niż świnia.

- Pędzisz do Kapitana Bindera. Za chwilę rozpoczynamy ogień na pozycje ruskich, bo w naszą stronę będzie się przebijał jägerbatalion z 28 Dywizji, niech będzie przygotowany do wsparcia ich działami przeciwpancernymi i wspomagającym atakiem. Rozkaz od majora Altermanna, który nie może się połączyć z Binderem. No, biegiem!

Masny ruszył do swojej baterii. W przemyślnie zamaskowanych okopach kręcili się jego artylerzyści - ćwiczeni jak owczarki wykonywali każdy ruch z niezwykłą precyzją i szybkością. Brutalny trening wywołał początkowo zapiekłą nienawiść, która w ogniu walki zmieniła się w bezgraniczną ufność w niezwykły, siódmy czy może ósmy już artyleryjski zmysł ich dowódcy.

Porucznik Masny zerknął na swój niezawodny, choć naprawdę tandetny zegarek i powoli podniósł rękę.

*

Opony wozu pancernego z głośnym chrzęstem zrywały z bruku szosy kawałki zmrożonego śniegu, obsypując stojących przy drodze żołnierzy i zmuszając ich do zasłonięcia rękami twarzy. Binder przeskoczył przez rów i pomachał do siedzących w pojeździe skulonych ludzi.

- Gdzie wasz dowódca? - kapitan starał się przekrzyczeć hałas silnika.

- Tam, na trzecim wozie, rotmistrz von Finckenstein! - odkrzyknął ktoś z góry. Obok opancerzonych pojazdów szli i jechali na koniach coraz gęstszym strumieniem żołnierze, na pewno było ich ze trzystu, może więcej?

Między nimi migały sylwetki w ciemnych cywilnych płaszczach - okoliczni mieszkańcy, którzy nie chcieli się wcześniej ewakuować wykorzystali swoją szansę, aby wraz z wojskiem przebić się do bezpiecznego ponoć miasta.

Kapitan Binder przeskoczył przez szczątki furmanki, minął zesztywniałe końskie zwłoki i ruszył w kierunku wskazanego pojazdu, który zatrzymał się o kilka metrów. Zeskoczył z niego wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, w podartej, białej kurtce i z pomazaną prochem twarzą, ale z nienagannie przyciętymi w angielskim stylu wąsami i olśniewająco białymi zębami, które wyszczerzył w szerokim uśmiechu. Binder, przystanął nieco zaskoczony, ale chętnie wyciągnął rękę i dwie dłonie zamknęły się w mocnym, męskim uścisku.

- Rotmistrz Albert Graf von Finckenstein - przedstawił się. - Jestem dowódcą kompani zwiadu, a za nami ciągnie reszta drugiego batalionu z 28 Dywizji Jegrów z dowódcą batalionu kapitanem Heinrichem Homburgiem i porucznikiem Eisenblätterem. I jak pan widzi, mamy też całą masę uchodźców. Niech pan powie kapitanie, czy znajdzie się tu jakaś kwatera, gdzie można by doprowadzić się do porządku?

Binder, zaskoczony pytaniem, zawahał się. Sam już od prawie tygodnia tylko raz się golił i mył, zresztą w mieście był tylko raz od wycofania się z Pasłęka, aby zameldować się w komendanturze.

- Może coś pan znajdzie w mieście - odpowiedział po chwili - macie panowie rozkaz zameldować się u komendanta miasta i podejrzewam, że natychmiast zostaniecie skierowani na jakiś odcinek.

***

- Proszę, siadajcie panowie! - wchodzący do bunkra pod komendą garnizonu oficerowie zdejmowali czapki i płaszcze, odsłaniając niezbyt czyste mundury, zabłocone buty i w większości nieogolone twarze. Jeszcze tydzień temu ten widok wzbudziłby gniew u pułkownika Schoepffera, ale dzisiaj sam nie wyglądał dużo lepiej, chociaż udało mu się złapać kilka godzin snu i wreszcie ogolić niezbyt ostrą brzytwą. Na twarzach oficerów widać było silne zmęczenie, narastające od chwili owego sowieckiego rajdu.

Stara pruska tradycja, której tak przestrzegał pułkownik dopełniła się, gdy ordynans wniósł kieliszki i francuski koniak. Zebrani pokiwali z uznaniem głowami, „Stary” był czasami kanalią bez serca, ale umiał też podtrzymać swoich ludzi na duchu, ot, takim prostym gestem.

- Prosit! - zebrani spełnili toast i odłożyli na tace puste kieliszki.

- Majorze Altermann, niech pan zreferuje sytuację! - polecił komendant.

- Mein Herren! Wypada mi oświadczyć, że na chwilę obecną, to jest godzinę piętnastą trzydzieści sytuacja ustabilizowała się. Nasze nocne kontrataki na północy i północnym wschodzie... - major przesunął wskaźnikiem po mapie - zatrzymały wściekłe natarcie z udziałem czołgów i artylerii, siłami od batalionu do dwóch. Najgorzej jest w rejonie Mudra Kaserne, gdzie Sowieci wdarli się wsparci ciężkimi czołgami Stalin, z którymi nasza artyleria ma ogromne problemy. Sytuacja w rejonie Freiwalde jest zmienna, ale nadal się trzymamy. Jak może panowie słyszeli odparliśmy sowiecki nalot na lotnisko Eichwalde. Jeden z naszych Me 109 strącił cztery bolszewickie bombowce, a artyleria lotniskowa dołożyła piątą maszynę. Od strony Preußisch Holland przebiły się pododdziały 28 Dywizji Lekkiej, które obecnie skierowaliśmy na krótki odpoczynek, a które przeznaczymy do wsparcia północnego odcinka frontu.

Rozpoznanie informuje o koncentrujących się oddziałach czołgów i piechoty zmotoryzowanej po północnej i wschodniej stronie miasta. Nadal odcięta jest droga kolejowa na Marienburg i mamy informacje o nadciągającej od południa i zza Drausen See dużej jednostce piechoty - prawdopodobnie całej dywizji. Niestety, póki co nie możemy liczyć na naszą główną siłę uderzeniową, czyli siódmą pancerną, gdyż bierze udział w kontrnatarciu.

- Dziękuję, majorze. Panie komandorze Hartmann, jak wygląda sytuacja formacji Volkssgrenadierow i szkolenie ostatnich rezerw?

Brodacz w marynarskim mundurze niedbale podniósł się z krzesła i ciężko oparł dłońmi o stół. Oficerów wojsk lądowych ten brak zewnętrznej dyscypliny wciąż drażnił, chociaż nikt nie mógł zaprzeczyć, że Hartmann nie tylko świetnie dowodził swoimi Ubootami, ale i ze zgrai cywilów uczynił zwarte i mężne oddziały.

- Cóż, na razie moi ludzie trzymają się dobrze. Rejon Bażantarni oraz Gęsiej Góry do Dębicy jest utrzymany. Podobnie jest na odcinku północnym. Ta zbieranina szybko się uczy i walczą zażarcie o każdy dom i każdy okop. Moi strzelcy morscy też nie wypadli psu spod ogona. Proszę tylko o dowiezienie im amunicji i przede wszystkim ciepłej odzieży. Przydałoby się też trochę dynamitu do przygotowania okopów w rejonie obu wzgórz. Volkssturmisci nie dają rady przebić się saperkami przez zmarzlinę. Co do szkolenia - moi ludzie wyłapali kilkudziesięciu partyjniaków jadących szosą i zwerbowali ich - szeroki uśmiech rozlał się na przystojnej twarzy Hartmanna.

- Mogę sobie wyobrazić ten werbunek! Żeby tylko Gauleiter Forster nie...

Pułkownik nie skończył zdania, bo zatrząsł się budynek, trafiony pociskiem. W drzwiach zameldował się dyżurny oficer komendy.

- Herr Oberst, pilny meldunek z Grubenhagen!

- Niech pan czyta, poruczniku.

- Dowódca batalionu strzelców morskich broniącego dzielnicy melduje o gwałtownym sowieckim natarciu w sile co najmniej dwóch batalionów wspartych kilkoma czołgami. Rosjanie wdarli się już w Kranichweg i wdzierają się do budynków RAD. Dowódca strzelców prosi o natychmiastowe wsparcie ogniowe oraz posiłki piechoty i dział szturmowych.

- Majorze Altermann, niech pan natychmiast wesprze marynarzy. Komandorze Hartmann - bardzo proszę, aby udał się pan za rzekę i objął dowództwo tego odcinka. Nie można za żadną cenę dopuścić bolszewików do mostów!

Budynek zatrząsł się ponownie, potem raz jeszcze. Znów się zaczęło!

***

Sierżant w ostatniej chwili, zatrzasnął za sobą stalowe drzwi - pobliski wybuch wygiął je, jakby były z papieru, ale solidna, niemiecka blacha nie puściła. Hintze, sierżant i kilkunastu ludzi ciężko oddychało w korytarzyku jakiejś hali w English Brunnen. Zapach słodu i dojrzewającego piwa mieszał się ze swądem spalenizny. Na razie byli bezpieczni, ale odcięci od reszty oddziału. Z zewnątrz słychać było wybuchy granatów i narastająca strzelaninę. Sierżant, który zebrał ich grupkę, ciężko dyszał, opierając się dwoma rękoma o ścianę. Mimo strzelaniny słychać było świst wydobywający się z jego płuc - facet musiał być naprawdę chory i nadawał się do lazaretu, a nie do wojska! Spojrzenia żołnierzy powoli skierowały się na twarz Hintzego.

- Ty i ty - weźmiecie sierżanta i pomożecie mu! - kapral rozkazywał jak swoim podkomendnym w szkole wojskowej. Ostry, pewny ton głosu przywołał dyscyplinę i żołnierze jak maszyny zaczęli wykonywać rozkazy.

- Wy czterej - na górę hali do okien. Wasza czwórka będzie broniła tych drzwi - na pewno ruscy będą chcieli się tu wedrzeć. Ty i ty - za mną, musimy zorientować się w sytuacji.

Ruszyli po metalowych schodach do góry. Przez rozbite okna wpadało pomarańczowe światło z płonącego obok magazynu, nadając stojącym w hali potężnym kadziom i poskręcanym w różnych kierunkach rurociągom wygląd jakiegoś pająkowatego potwora z upiornej baśni. Kapral Hintze podkradł się do rzędu małych okienek i ostrożnie wyjrzał na podwórze. Dwa naprzeciw siebie leżące budynki, na prawo od ich pozycji rozbłyskiwały co chwila pomarańczowymi ognikami, jak dwie jazgoczące na targu baby. Obrońcy i napastnicy z przeciwległych okien obrzucali się seriami z broni maszynowej, ale „ich” hala na szczęście na razie ruskich nie interesowała. Hintze rozglądał się jeszcze przez chwilę. Jego wzrok przykuły poruszające się cienie, kryjące się pod zadaszeniem tuż obok płonącego magazynu. Rozpalający się ogień rozświetlił na chwilę kontury odsłaniając charakterystyczne zimowe czapki. Ruscy! Kapral przywołał gestem wyznaczoną czwórkę i wskazał im wroga: jeżeli tylko ruszą w ich kierunku mają zacząć strzelać. Wysłał kolejnych dwóch - rozpoznać drogi ewakuacji i sprawdzić ich zabezpieczenie.

- Herr Gefreiter, idą!

Hintze ostrożnie wyjrzał: rozjaśniane światłem pożaru sylwetki wyłaniały się z załomu muru i schylone pod ciężarem przenoszonej broni, powoli przesuwały się w kierunku ostrzeliwanej hali.

- Czekajcie na komendę, aż się wszyscy pokażą! - kapral wyciągnął zza pasa „tłuczek do kartofli” i powoli wykręcił zaślepkę. Chwilę ważył go w dłoni po czym pewnym ruchem posłał między skradające się sylwetki.

- Feuer! - trzy Mausery i dwa MP-40 wypluły w kierunku idących śmiertelną salwę, przewracając kilku wrogów na ziemię. Zdezorientowani Rosjanie rozpłaszczyli się na ziemi bądź starali ukryć się za płonącym magazynem, ale żar zmusił ich do wybiegnięcia na otwartą przestrzeń. Niemcy mieli wroga jak na widelcu, z odległości kilkunastu metrów prawie każdy pocisk był celny. Po minucie Hintze przerwał ogień - na ziemi leżeli lub wili się ranni, a głośnie jęki docierały aż do ich stanowiska. Pomiędzy budynkami nadal trwała wymiana ognia, ale część zajęta przez Niemców odpowiadała coraz słabiej. Nagła eksplozja rozerwała fronton budynku - ruscy podciągnęli artylerię? Nie, gorzej! Czarny kształt wyłonił się z mroku i okrył pomarańczowym błyskiem. „Niemiecka” hala obsypała się ceglanym pyłem, a grzmiące „Urra!” wstrząsnęło powietrzem.

- Panzerfaust, panzerfaust! - krzyczał kapral, choć wiedział, że nie mają z sobą żadnego. Z tego miejsca trafienie w górę wieży musiało być śmiertelne. Ktoś go szarpnął za ramię:

- Herr Gefreiter, rozkaz od Kapitana Herzera - cofamy się do stoczni!

Żołnierze zbiegali po schodach, dudniąc okutymi butami o metalowe stopnie, gdy wieża z ciężkim działem obróciła się w ich kierunku. Pocisk trafił w plątaninę rur, rozrzucając wokoło gorące kawałki metalu i wylewając lodowaty płyn z nieogrzewanej od kilku dni instalacji.

Sierżant był już na nogach, widać, że chwila wytchnienia dodała mu sił.

- Dzięki Gefreitrze Hintze, zgłoszę pana do odznaczenia! - rzucił krótko, chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami. Mocno ścisnął automat.

- Kapralu, niech pan toruje granatami drogę. Mamy jeszcze kilka dymnych.

Hintze przecisnął się korytarzykiem do blaszanych, pogiętych drzwi i kopniakiem zdrowej nogi otworzył je, stając na wprost zaskoczonego Iwana! Seria zza pleców kaprala powaliła zdumionego bojca. Między nimi a czołgiem wylądowały dwa mocno kopcące granaty - Niemcy wypuścili w kierunku Rosjan krótkie serie i biegiem zniknęli w zbawczym mroku.

Jeszcze skok przez rozbity płot i pochyleni pędzili w stronę stoczni do swoich pozycji.

***

Potworny ból przeszywający bok przywrócił mu świadomość. - Scheiße, trafili mnie! Scheiße! Wyglądam jak zarzynana świnia! Scheiße, jak boli! - darł się jak wściekły, choć tak naprawdę nie czuł bólu. Chłopaki, którzy byli ranni mówili przecież, że to szok.

- Zamknij ryja durniu! Nic ci nie jest! - głos Mauera podziałał jak kubeł zimnej wody. Ich kaem milczał, bo oberschütze Adolf Mauer, we własnej osobie zajmował się teraz nim. Zacisnął zęby, kiedy sprawnie rozpiął mu kurtkę i odsłonił bok. Jedno spojrzenie na ranę i kolejna wiązka przekleństw trafiła smarkacza.

- To tylko powierzchniowa rana, masz przeciętą skórę i tyle - sprawnie rozerwał opakowanie opatrunku, posypał krwawiące miejsce jakimś żółtym proszkiem, gaza i bandaż zakończyły sprawę.

- Ubierz się i na stanowisko! - warknął wściekle Adolf Mauer i ponownie wspiął się na przedpiersie okopu, do ich MG stojącego na trójnogu.

Adolf Mauer był instruktorem i uczył takich młodych jak on obsługi ckm-ów. Ich MG ożył: krótkie trzy-pięciopociskowe, starannie mierzone serie trafiały z niesamowitą precyzją w ciała bolszewików, zmieniając je w trupy lub jęczących tak jak on rannych. Zaciskając zęby, dopiął kurtkę i pas i chwycił za następną skrzynkę z amunicją.

*

- Towarzyszu kapitanie, przed nami trudny teren, czołgi mogą się zagrzebać! - starszy lejtnant Grigorij Michajłowicz Pawłowskij był najbardziej doświadczonym żołnierzem nie tylko w batalionie, ale i chyba całej brygadzie pułkownika Stanisławskiego.

- Masz rozkaz, nacieraj jak kazano i nie mądrz się! - w słuchawkach wszyscy dowódcy czołgów słyszeli jak nowo mianowany dowódca batalionu beształ prawie pięćdziesięcioletniego starszego lejtnanta. Jeszcze coś o tchórzach i wrogach ludu, których niepotrzebnie zwalniano z gułagu.

Grigorij Michajłowicz zacisnął z całych sił zęby. Z wojskami pancernymi był przecież związany od wczesnych lat trzydziestych, kiedy jako inżynier kierował budową nowoczesnych przekładni do ich „bystochodnych tanków”. Potem prawie dziewięć lat pobytu w Kazachstanie i na Sachalinie zniszczyło mu zdrowie i duszę. Cztery lata temu wrócił do służby w „czarnej brygadzie” utworzonej z takich samych jak on „zeków”, aby nawet nie oddawszy wystrzału wziąć udział w panicznej ucieczce czerwca i lipca 1941. Tylko jego odwadze przeszło kompania ludzi zawdzięczała przerwanie okrążenia z kilkunastoma sprawnymi czołgami.

Przed sąsiednią maszyną rozerwał się pocisk - Niemcy już ich wymacali. Grigorij gorączkowo kręcił peryskopem, aby dojrzeć ukryte działa, ale krzaki i drzewa dobrze je maskowały.

Są! - kilka jednoczesnych błysków po przekątnej, na godzinie drugiej, na sekundę zdemaskowało wrogą baterię, która następnie znikła w wyrzuconej pomiędzy czołgami ziemi.

- Bateria siedemdziesiątekpiątek z prawej! - rzucił do mikrofonu laryngofonowego. Celowniczy naprowadził działo, szczęk zamka i pocisk czekał na odpalenie.

- Stoj! - celowniczy zatrzymał maszynę ułatwiając ostateczne wycelowanie. Huk, dym i gorącą łuska wypadła do środka. Maszyna natychmiast ruszyła, a kierowca lekko skręcił kierownicę, naprowadzając wóz czołowym pancerzem na wykrytą baterię.

- Palimy się! - w słuchawce słychać spokojny głos Romanowskiego z trzeciego plutonu, ale nikt w pozostałych wozach nie zwrócił na to uwagi. Maszyna toczyła się po nierównym gruncie, kiwając się na boki jak rosyjski niedźwiedź z cyrku. Po pancerzu zaczęły bębnić pociski karabinowe i odłamki pocisków, a w środku stalowej puszki robiło się gorąco.

- Stoj! - maszyna aż przysiadła, gdy celowniczy spokojnie, jak na ćwiczeniach naprowadzał lufę na cel. Znowu wystrzał, zanim gryzący dym prochowy został wyciągnięty przez pracujący w tyle wentylator, wycisnął z oczu łzy i osadził się brudem na twarzach żołnierzy. Odezwał się ich kadłubowy karabin maszynowy, zmuszając hitlerowców do ukrycia się w okopie.

Grigorij Michajłowicz rękawem przetarł załzawione oczy i docisnął czoło do peryskopu - wpadli w pułapkę! Lewoskrzydłowa maszyna, która ich wyprzedziła, bezradnie mieliła lewą gąsienicą ziemię oparzeliska jakiejś rzeczki coraz głębiej, zakopując się w podłożu, a w ich kierunku skradały się sylwetki w maskujących kombinezonach niosące gruszkowate faustpatrony.

Grigorij Pawłowskij docisnął laryngofon do krtani:

- Towarzyszu kapitanie, wpadliśmy w jakieś niezamarznięte bagnisko, z prawej mamy baterię przeciwpancerną a z lewej podchodzi piechota z faustpatronamii. Pozwólcie się cofnąć i przegrupować aby obejść ten teren! I gdzie jest ta nasza piechota?

- Ty szto, ochujeł? Nacierać Pawłowskij, bo jak nie to wrócicie skąd przyszliście! - mimo duchoty i gorąca boju głos młodego kombata w słuchawce był lodowaty.

- Ostrożnie Witja, nie utop nas! - cała załoga usłyszała zdenerwowany głos dowódcy kompanii.

Maszyna zwolniła, wpełzając na podejrzany teren, byli teraz wymarzonym celem dla dział i faustpatronów. W peryskopie zobaczył zielone sylwetki piechociarzy - pepeszki pruły seriami do faszystów, którzy zalegli na szczęście w ziemi. Może się uda.

- Gorunow dostał! - usłyszał głos celowniczego i obrócił peryskop w prawo. Maszyna Gorunowa zaczynała mocno dymić, czyli załoga ma sekundy na ucieczkę. Właz nad głową radzika podskoczył i przesunął na bok, głowa w hełmofonie wysunęła się, ale uniesiona nad włazem lufa działa zablokowała wyjście. Grigorij Michajłowicz zobaczył grymas przerażenia na twarzy człowieka, który w panice próbuje uciec przed płomieniami. Oba włazy na wieży także otworzyły się, ale do połowy wysunięte sylwetki tankistów zostały brutalnie pchnięte do tyłu serią z karabinu maszynowego i zapadły się do środka. Z włazu kadłuba wysunęła się szybko kolejna postać - to kierowca; zeskoczył na ziemię i przewrócił się, ale natychmiast wstał i podbiegł do pancerza, chwytając za kombinezon walczącego o życie radiotelegrafistę, Serie z ich karabinów maszynowych zagłuszały wrzaski płonącego w sąsiednim czołgu człowieka. Gdy płomienie z włazu dotarły do rąk kierowcy trzymającego w bezradnym uścisku radzistę, Grigorij Michajłowicz odwrócił peryskop. Grzmot odłamków obsypał pancerz brzękiem głośniejszym niż hałas z obu kaemów.

- Stój! - padła komenda celowniczego i w tym momencie potężna siła rozerwała bok wieży, odcinając jakby nożem kawał lanego pancerza. Do wnętrza czołgu wpadło jaskrawe, styczniowe światło, które zgasło natychmiast zalane czerwienią krwi.

*

Kolejny sowiecki panzer znieruchomiał i nawet w okopie słychać było wściekły ryk silnika, kiedy kierowca, próbował wyprowadzić maszynę z oparzeliska Hommel. Już z dziesięć rosyjskich maszyn wpadło w tę morderczą pułapkę - miejscowi oczywiście wiedzieli o tym, że tamten teren nigdy do końca nie zamarzał, ale bolszewicy nie. Już cztery maszyny płonęły jasnym płomieniem, gdyż nasze PaK-i miały je jak na strzelnicy. Zjeżdżające z niewielkiego wzniesienia czołgi wroga, widząc, co stało się z pierwszą grupą wyraźnie zwolniły, jakby czekając na dalsze rozkazy. Działa przeniosły ogień na pojazdy na wzniesieniu, a potężne wybuchy przesłoniły sylwetki sowieckich Shermanów. To do walki włączyła się nasza ciężka bateria haubic strzelająca gdzieś z centrum miasta.

Ich kaem na razie milczał, bo Mauer kazał oszczędzać amunicję, a poza tym do tej dalszej grupy mieli ze stanowiska ponad trzysta metrów. Obaj ostrożnie wychylili się z okopu, obserwując całą sytuację - obok widać było inne pomalowane na biało hełmy i uśmiechnięte twarze.

- Brawo, artylerzyści! - Jeden z potężnych pocisków przewrócił Shermana na bok zrzucając z kadłuba wieżę!

- Mein Gott, co za widok! - wrzasnął z radości i natychmiast ucichł, gdy ciężka pięść walnęła go w hełm.

- Uspokój się, zaraz zacznie bić ich artyleria!

Gdzie tam, nasze działa walą do rusków, dym przesłania widok i ciężko jest nawet policzyć rozbite czołgi, ale jest ich już z siedem a może i osiem?

W jednej z wież uwięzionego w bagnisku czołgu, otworzyły się klapy włazu i pojawiła się sylwetka w czarnym hełmofonie i zielonkawo-brudnym kombinezonie. Adolf natychmiast przesunął lufę kaemu w tamtą stronę.

- Strzelaj! - krzyknął w myślach, ale on zwlekał. Rusek już prawie cały wysunął się z wieży, kiedy otworzył się sąsiedni właz i pojawiła się następna głowa. Zgrzyt karabinu, jeszcze jeden: niższa z sylwetek wsunęła się z powrotem do wieży czołgu, a druga przecięta pociskami spadła na śnieg wymieszany ze skamieniałym błotem. Popatrzył na Mauera z podziwem - toż to mistrz nad mistrze! Musi poprosić go, aby dał mu załatwić paru rusków - po jaką cholerę lezą na naszą święta niemiecką ziemię?!

27 stycznia
(sobota)

Przerażające „Urra!” rozległo się gdy tylko opadła ziemia po ostrzale sowieckiej artylerii, odsłaniając zmiażdżone ciężkimi pociskami resztki po restauracji i kawiarni Waldschlössehen. Płonęły chyba alkohole ukryte w piwniczce, bo niebieskawe płomienie i pachnący dym niesiony wiatrem w stronę koszar spowodowały wśród żołnierzy serię głębokich westchnień - i tego ci przeklęci bolszewicy nie uszanowali! Sowieckie czołgi i piechota toczyły się od strony majątku Gross Wesseln i od strony Kleine Teichof - będzie z kilkanaście maszyn i ze dwie kompanie ludzi.

- Cholera - skąd oni mają tyle tego? - zaklął feldwebel Carsson, obserwując teren ze strychu budynku przy koszarach Ungern. Ich kompanię w trybie alarmowym ściągnięto do obrony tej części miasta, ze stanowisk koło lotniska. Tam odparto wroga, ale na północnym wschodzie było znacznie gorzej.

- Runge, zbierz chłopaków na parterze! - kapral posłusznie ruszył po schodach i wywrzeszczał komendy. Pierwszy pluton karnie stanął w salonie jakiegoś mieszkania - przynajmniej nie widać ich od ulicy i nie trafią pod ogień moździerzy czy kaemów. Trzydziestu sześciu ludzi: smarkaczy i kilku ozdrowieńców w różnych mundurach stało pomiędzy kanapą i fotelami w nieregularnym szyku. Większość z nich tak naprawdę nie wąchała prochu, choć po minach, zwłaszcza szczeniaków nie widać było strachu. Dolatująca przez rozbite okno strzelanina, okrzyk bojowy ruskich, smród palących się budynków wywołał na brudnych twarzach ekscytację połączoną z niepokojem. Oczy nerwowo zerkały to na sierżanta to na okno, jak u chartów czekających tylko na spuszczenie ze smyczy.

Sierżant świadomie zlekceważył niebezpieczeństwo, stając plecami tuż przy oknie. Przypadkowa kula lub odłamek pozbawiłyby tę zbieraninę jednego z niewielu weteranów w plutonie, ale sierżant doskonale wiedział, że od jego opanowania zależy, czy jego ludzie nie uciekną w panice z pozycji, zostawiając go samego wystawionego na pewną śmierć. W pobliżu pękł granat artyleryjski wystrzelony zapewne z czołgu. Zabrzęczało rozbite szkło i poruszyły się firany. Sierżant pogardliwie skrzywił się, po czym stanął o krok przed szykiem - jak ta gromada uzbrojona w kilkanaście panzerfaustów, dwa pistolety maszynowe, jeden kaem i Mausery ma zatrzymać tę masę rusków?

Carsson miał właśnie podejść do Jurgena Malke, gdy do pokoju wpadł zdyszany żołnierz.

- Herr Feldwebel, rozkaz dowódcy kompanii... - przerywał ciężko dysząc, jego głos zdradzał skrajne wyczerpanie. - Ruscy przebijają się w kierunku Äußerer Mühlendamm, macie ruszać w kierunku garaży koszarowych i zatrzymać ich za wszelką cenę. Natychmiast!

Żołnierz raz jeszcze sapnął i wybiegł dudniąc okutymi butami po drewnianej, pachnącej jeszcze woskiem podłodze.

Carsson wyczekał chwilę, doprowadzając adrenalinę w młodych ciałach prawie do wrzenia.

- Za mną! - pochylony ruszył korytarzem zatrzymując się przy drzwiach klatki schodowej.

Nasi prowadzili ogień z okien, ale bolszewicy byli już na przykoszarowym placu ćwiczeń i lada chwila wpadną do budynków. Ostatnia chwila, aby w miarę bezpiecznie przedostać się do garaży dawnej jednostki łączności.

- Pochylić się maksymalnie i gazem za mną!

Nie patrząc za siebie wybiegł wielkimi susami w stronę dziury w płocie koszar, ciągnąc za sobą tupot kilkudziesięciu nóg. Skok przez rozbity mur i chwila na uspokojenie oddechu; za nim wskakiwały kolejne postacie, ktoś przewrócił się, zaczepiając stopą o krawędź muru i z przekleństwem wylądował na brudnym śniegu. Z rozbitej żuchwy młodego żołnierzyka ciekła krew, ale chłopak pośpiesznie podniósł swój panzerfaust i stanął z resztą plutonu. Carsson oczyma przeliczył swoich ludzi - są wszyscy. O ceglany mur uderzyła seria z karabinu maszynowego - ruscy zbyt późno zorientowali się, że żołnierze ewakuowali się z bloku mieszkalnego przy koszarach.

- Schneller, do garaży!

Przeskoczyli przez pryzmy zmrożonego śniegu, regularnie usuwanego przez karnych żołnierzy nawet w czasie oblężenia miasta. Przed garażami stały pojazdy, jakieś stare, śmieszne czołgi i półgąsienicowe ciężarówki - świadectwa zdobyczy Wehrmachtu w całej Europie.

Dobiegali do garaży, gdy pojawił się przed nimi oficer w maskującej bluzie i polowej czapce, z ręką przewiązaną okrwawionym bandażem.

- Sierżancie! Wyślijcie połowę ludzi przez ulicę Mühlendamm, niech się ukryją w korycie rzeczki za krzakami i czekają aż sowieciarze podejdą bliżej. Reszta niech wzmocni nasze stanowiska.

Carsson kiwnął głową:

- Runge, bierz swoich chłopaków i wiecie co macie robić. Ruszaj!

Jurgen przygięty ciężarem karabinu i dwóch panzerfaustów ruszył zaraz za kapralem Runge i swoimi przyjaciółmi: Paulem Schröterem i Erichem Schmidtem. Podoficer sunął pochylony wzdłuż linii garaży, równolegle do płotu i Äußerer Mühlendamm, gdyż nie mieli szansy przebiec przez ulicę tuż przy własnych pozycjach, będąc niezauważonymi przez wroga. Osiągnęli koniec koszar, przeskoczyli przez płot przy narożnej, generalskiej willi i wykorzystując załamanie ulicy, przekradli się na jej drugą stronę do parku, ulubionego miejsca spacerów i kąpieli w wielkim basenie. Sekunda na złapanie oddechu, po czym ostrożnie wychylili głowy zza obsypanych śniegiem zarośli - ulicą toczyły się czołgi, za którymi kryły się sylwetki w zielonych mundurach.

Nasi, w tym pluton Carssona wściekle ostrzeliwali się z prowizorycznych okopów i zza budynków koszarowych.

- Chłopaki, musimy podejść bliżej czołgów i rozwalić je. Dwie trójki podchodzą ostrożnie wzdłuż skarpy, pozostali kryją ogniem ich odwrót lub jeżeli Iwan ich zauważy. Wy i wy - ruszajcie!

Nagła fala przerażenia zmroziła Jurgena, kiedy palec kaprala wskazał na ich trójkę. Krew spłynęła z twarzy, a nogi zrobiły się dziwnie miękkie.

„Mein Gott” - usta bezdźwięcznie szeptały modlitwę, kiedy jego bezwolne ciało ruszyło za Erichem i Paulem. Ręką zebrał z krzaka śnieg i wepchnął do wysuszonych lękiem ust. Głośno przełknął strach i otrząsnął się. Dobrze, że idzie ostatni za chłopakami. A oni się nie boją?

Pierwsza trójka przywarła do skarpy i pomału, czołgając się, wysunęła się na otwartą, chronioną tylko krzakami przestrzeń. Do diabła, oni muszą iść dalej - skarpa skręcała w prawo, oddalając się od linii drogi.

Erich dał znać, przyklękli, po czym ich samozwańczy dowódca ostrożnie wychylił głowę w pomalowanym na biało hełmie ponad krawędź koryta rzecznego, kiwnął na nich ręką, a po chwili dwa inne hełmy pojawiły się nad poziomem zasypanej śniegiem ziemi. Do drogi mieli jakieś z sześćdziesiąt metrów, tyle co zasięg ich panzerfaustów. Nie ma wyjścia, muszą się czołgać, ot, choćby do tamtej kępy krzaków. Jurgen na brzuchu wysunął się z ukrycia i nie podnosząc głowy, dokładnie jak na ćwiczeniach powoli przesuwał się do przodu trzymając pancerną pięść w prawej ręce. Nad głową świstały kule - nasze czy ruskie? Co kilka metrów chłopak zatrzymywał się i ostrożnie unosił głowę, cholerny hełm spadał mu na oczy, więc go przytrzymał wolną ręką i ocenił sytuację. Wyraźnie widział znajdujący się o kilkadziesiąt metrów zielony kadłub z białawymi plamami i kryjących się za nim żołnierzy, którzy walili z pepesz w stronę koszar. Rosjanie jeszcze nie uświadomili sobie nowego niebezpieczeństwa, gdyż żaden z nich nawet nie zerknął w stronę parkowych zarośli.

„Fajnie byłoby zdobyć taką pepeszę i parę magazynków! To dopiero siła ognia!” - pomyślał Jurgen. Wszystko wokół stało się jasne i klarowne, strach, jeżeli go kiedykolwiek czuł dawno już się ulotnił. Do niewielkiej bruzdy i rosnących za nimi krzaków miał jeszcze jakieś pięć metrów, tam będzie mógł klęknąć i wycelować do czołgu. Obok usłyszał sapanie - to któryś z chłopaków doczołgał się do niego, ale Jurgen nie czekał - pełzł dalej. Ciężka maszyna na drodze ruszyła powoli do przodu, powietrzem wstrząsnęło głośne „Urra!” i Rosjanie ruszyli, siejąc ze swej ręcznej broni w stronę koszar. Zrozpaczony Jurgen ostanie metry przebiegł i przykucnął - uciekł mu jego ruski panzer!

- Jest następny! - zza drzew wyłoniła się następna ciężka maszyna z wieżą odwróconą w stronę koszar. Czołg zatrzymał się, wypluł pocisk który trafił w dach koszarowego budynku, po czym ruszył powoli dalej, zbliżając się do ich stanowiska.

Nagle, z ich lewej strony z sykiem wyleciała świetlista smuga, potem druga: łukiem opadły na kostkę brukową drogi i rozbity mur, przez który „ich” pierwszy czołg wdarł się do koszar. To pierwsza trójka, ta która wcześniej zatrzymała się otworzyła ogień, demaskując ich wspaniałą pozycję. Instynktownie padli na ziemię, gdy wokół rozpętało się piekło. Jacyś ruscy żołnierze ruszyli w stronę ich towarzyszy, którzy porzuciwszy puste rury wyrzutni, wiali w głąb parku, szukając osłony wśród drzew. Ponownie serce podeszło Jurgenowi do gardła, gdy Rosjanie przebiegli w odległości kilkunastu metrów i wskoczyli do rzecznej dolinki.

- Uważajcie, ja z Jurgenem walimy do panzera, a ty Paul osłaniasz nas ogniem z karabinu. I wiejemy w stronę basenu, tam jest ten lej po bombie, pamiętacie! - obaj z Paulem kiwnęli głowami, leżąc rozpłaszczeni na śniegu jak śledzie w puszce. Erich wychylił się nieco - ruscy znowu zajęli się okładaniem ogniem pozycji w koszarach.

- Teraz!

Obaj, jak w czasie instruktażu przygotowali wyrzutnie, ustawili celownik, starannie mierząc. Jeden po drugim dwa kumulacyjne granaty opuściły rury wyrzutni, zdradzając ich pozycje smugami światła. Nie czekając na efekty chwycili leżące obok karabiny i schyleni, jak zające pomknęli w stronę koryta Kumieli, a potem w stronę swojej kryjówki.

„Ich” czołg podwójnie trafiony rozpalał się coraz gwałtowniejszym płomieniem, tarasując drogę cofającym się z koszar sowieckim żołnierzom.

0x01 graphic

Skok i byli w głębi leja, dysząc ciężko. Udało się. Ciekawość wzięła górę - wysunęli głowy nad poziom leja. Od strony ulicy słychać było gwałtowne eksplozje i widać pomarańczowy blask płomieni oraz smolisty dym. Mieli na koncie pierwszy zniszczony czołg!

- Ruszamy do oddziału - zakomenderował Erich, a dwaj pozostali bez sprzeciwu wyleźli za nim z leja.

*

„Ich” czołg jeszcze palił się, rzucając migotliwe światło na pobojowisko. Był zielony, a raczej czarny od spalonego paliwa i gumy. Mimo ciągłego niebezpieczeństwa eksplozji amunicji podeszli zupełnie blisko, aby dokładnie przyjrzeć się rozbitemu potworowi. Ich pocisk trafił w przedział silnikowy i wyrwał duże koło napędzające gąsienicę. Trochę dalej leżeli zabici sowieciarze - mieli na sobie płaszcze albo watowane kurtki i takież portki. Na widok takich spodni Jurgen poczuł zazdrość, ale myśl o ściągnięciu ich z trupa była zbyt straszna.

- Przeszukajcie ich, zabierzcie broń i amunicję! - padła komenda kaprala, więc obaj z Paulem ruszyli w stronę najbliżej leżącego. Lufą karabinu przewrócił zwinięte ciało na plecy i odskoczył przerażony, gdy usłyszał głośny jęk. On żyje! Zaskoczeni cofnęli się jeszcze o krok, nie wiedząc, co zrobić.

- Dostał w brzuch, nie wyżyje. Przeszukać i dobić! - nachylony nad rannym kapral wyprostował się i ruszył do następnego leżącego. Jeszcze pół godziny temu Jurgen uważał się za prawdziwego narodowego socjalistę godnego wstąpienia do SS, ale słowa podoficera przeraziły go. Jego pusty wzrok napotkał na podobne spojrzenie Paula.

- Co z wami chłopaki? - Erich przepchnął się w ich stronę podciągając pasek u spodni. Pewnie wcześniej dostał sraczki ze strachu, a teraz zgrywał odważnego!

Ich przyjaciel pochylił się nad rannym i sprawnie rozpiął mu szynel poszukując dokumentów. Po chwili wyłowił portfel, który wytarł z krwi o nieumazaną część płaszcza mężczyzny.

- Masz! - Erich wyciągnął ku Jurgenowi rękę z karabinem. Widząc zesztywniałe ze strachu i obrzydzenia twarze splunął im pod nogi, wyprostował się i strzelił do leżącego. Ciało ruskiego uniosło się po czym opadło bezwładnie.

„TO nie jest aż takie straszne!”

Jurgen nagle przypomniał sobie, co mówił im ich instruktor na szkoleniu w HJ i ogarnął go gniew na własną słabość. Zamek sowieckiego karabinu klekocząc przy przeładowaniu ukazał wnętrze z połyskującym w świetle ognia nabojem. Chłopak podszedł do następnego leżącego ciała i strzelił w sam środek pleców.

***

Droga Olu,

Dziękuje Wam serdecznie za Wasz list i jednocześnie proszę o wybaczenie, że nie pisałem, ale jak możecie się domyślić, ani czasy, ani możliwości nie było, jak to na wojnie. Dzisiaj mamy chwilę odpoczynku po wielu dniach walki, marszów i ponownie walki. Muszę Wam wyznać, że jesteśmy już głęboko w Prusach.

Nasz batalion pod dowództwem kombata Diaczenki wykonał daleki rajd jako grupa rozpoznaczo-torująca całej naszej pancernej armii. W mrozie, śniegu, przebiliśmy się przez wrogie pozycje i wieczorem 28 stycznia doszliśmy do wielkiego, pięknego miasta o nazwie Elbing. Nasz batalion, a mój pluton na czele przejechał przez centrum miasta. Udało nam się zdobyć też niezłe łupy - mam dla Was piękne futro z lisa i damską bieliznę - myślę, że będzie pasować. A moi chłopcy przynieśli parę pięknych pierścionków, którymi obdarowali ich niemieccy cywile w podzięce za wyzwolenie. W Elbingu było przez moment strasznie - mój czołg został trafiony, ale na szczęcie udało się bezpiecznie wycofać. Noc spędziliśmy w zabudowaniach pod miastem, a rano odpieraliśmy niemieckie ataki - celnym pociskiem rozbiliśmy niemiecki tank. Mało co, a faszyści zgnietliby nas, brakowało nam paliwa i pocisków.

Na szczęście, około południa nasza brygada przybyła z odsieczą, były gratulacje, a dowódca brygady, Podpułkownik Sokołow wystąpił z wnioskami do dowódcy armii o wysokie odznaczenia bojowe. Możecie więc być ze mnie dumna.

Niestety nie dane nam było odpocząć. Załadowaliśmy tylko amunicję, paliwo, i coś tam szybko przegryźliśmy, a następnie ruszyliśmy wzdłuż Frische Haff w kierunku miasteczka Tolkemit. Razem z naszymi motocyklistami po zażartym boju wdarliśmy się wieczorem do miasteczka, zdobyliśmy port i definitywnie przecięliśmy wrogą armię na pół. W miasteczku było sporo uciekinierów bardzo przerażonych całą walką, ale nasi się nimi zajęli i uspokoili. Dzieliliśmy się chlebem i resztkami wódki, a wdzięczni Niemcy oddawali nam zegarki. Jedna z kobiet, u której zatrzymaliśmy się na noc, wręczyła mi właśnie to futro, które Wam przesyłam. Rano znowu ruszyliśmy w bój. Na ostatnich nogach, zmęczeni okropnie, ale z imieniem Stalina na ustach zdobywamy kolejne miejscowości.

Dzisiaj pakuję dla Was paczkę - dziesięć kilogramów, tak jak mogą oficerowie. Mam nadzieję, że od Was dostanę wkrótce jakiś list.

Całuję mocno

Wasz Andriej

***

- Masz zapalić? - kolejna głowa kiwnęła przecząco. Matko, jak się chciało palić, co z tego, że wokół w kadziach pełno piwa, skoro nie miał na skręta. Aleksiej obszukał nawet niemieckie zwłoki, które rzucili za murowanym magazynem, ale jego towarzysze byli szybsi. Jeżeli pali się paczkę na dzień, a od dwóch nic do gęby się nie włożyło, to aż przecież człowiekiem rzuca. Klnąc pod nosem, wychylił się z hali - nic się nie działo, więc może uda się przebiec do sąsiedniego budynku i tam kogoś zaczepić. Powoli wysunął się i natychmiast cofnął za załom muru: niemiecki snajper zabił już jednego żołnierza i trafił dwóch innych. Siedział prawdopodobnie w zabudowaniach stoczni po przeciwnej stronie i nie dawał im spokoju, swołocz jedna! Jak go dorwiemy, to jajca się mu wyrwie i w pysk wepchnie - tak mówią wszyscy nasi. Złamany wpół przeskoczył za zbawczy załom muru i wpadł w korytarz obok wyrwanych z zawiasów stalowych drzwi prosto na lejtnanta w pancerniackim kombinezonie, kurzącego śmierdzącego skręta.

- Towarzyszu lejtnancie, może macie poczęstować papieroskiem, od dwóch dni już nie paliłem... - wyjęczał żałośnie, patrząc oficerowi w oczy.

Pancerniak zatrzymał się zaskoczony - głód nikotyny chyba musiał zabić w brudnym żołnierzyku instynkt samozachowawczy, skoro zdobył się na tak bezczelną prośbę.

- Dałbym wam, ale sam nie mam. Palę chmiel z tamtych worków - pokazał ręką na ścianę i ruszył przed siebie. Aleksiej jednym skokiem znalazł się przy rozprutym worku i wyciągnął zielonkawo-brązowe małe szyszeczki. Drżącymi z emocji rękoma napchał w kawałek kartki z niemieckiej książki ziele, nie zwracając uwagi na sypiący się na niego ceglany pył i oraz przytłumiony murami huk eksplozji.

- Niemcy idut! - rozległo się wokół, gdy wreszcie skręt rozświecił się żarem i do płuc dostał się duszący dym. Tfu! Świństwo, ale mężczyzna ciągnął gorący dym dalej, aż zaczęło się kręcić w głowie. Nagle kawałki ściany o kilka metrów od niego wpadły do środka, waląc ceglanym gradem o rury i zbiorniki.

Aleksiej upadł, ale ręka wciąż ładowała więcej ziela do chlebaka. Niemieckie moździerze i haubice okładały browar i sąsiedni elewator, zmuszając bojców i tankistów do ukrycia się.

Ich natarcie załamało się i teraz uporczywie bronili krwawo zdobytych pozycji. Aleksiej musiał wrócić do swojego plutonu, a raczej do tego, co z niego zostało, więc przepychał się pomiędzy ludźmi i porozbijanym wyposażeniem browaru. Znowu trzeba przebiec przez ostrzeliwany dziedziniec na którym panował ożywiony ruch: tankiści pędzili do swoich pancernych stalińców, a bojcy na swoje stanowiska. Do przebiegnięcia było jakieś piętnaście metrów: trzeba złapać rytm, z jakim wali niemiecka artyleria i wtedy przeskoczyć. Po przeciwnej stronie zabudowań zauważył czającego się do skoku żołnierza - chłopak wybiegł w jego kierunku, ale po kilku metrach jego ciało wyleciało w powietrze, wracając wyrzucone podmuchem pocisku na miejsce, z którego ruszył. Aleksiej skoczył, gdy ciało tamtego kończyło swój lot i bezpiecznie dobiegł do własnych stanowisk.

- Co jest, Pantiuchin? - zadał pytanie, na które nie było odpowiedzi, bo Stiepan Ilicz Pantiuchin ogłuszony wybuchem od wczoraj praktycznie nie słyszał. Aleksiej machnął z rezygnacją ręką i podszedł ostrożnie do umocnionego beczkami okna. Od stoczni i od przeciwnej strony ulicy wolno toczyły się wrogie samochodne ustanowki, a za nimi spostrzegł kryjące się sylwetki. Niemcy przyczaili się, czekając aż ich artyleria zamilknie. Lufy dział powoli podnosiły się, a pojazdy manewrowały ustawiając się do rozpoczęcia ognia.

- Zaraz się zacznie! - wrzasnął do Pantiuchina, który potakująco kiwnął głową i przesunął się w kierunku ich stanowiska.

- Nie wychylaj... - nogi Pantiuchina ugięły się, a on sam jakby złamany poleciał do tyłu na pokrytą betonem podłogę. Aleksiej natychmiast był przy leżącym: pocisk snajpera rozerwał bok hełmu, a ciepła krew wylewała się na twarz i kapała na lodowaty beton. Rozpięty hełm odleciał na bok - rana nie wydawała się być śmiertelna, wprawdzie mocno krwawiła, ale nie widać było różowego mózgu, więc może przeżyje. Szybko zabandażował głowę rannego, po czym ponownie z Mosinem przy twarzy zajął stanowisko ogniowe. Budynki browaru znowu zatrzęsły się od wybuchów - wrogie działa szturmowe co rusz rozświetlały się błyskami wystrzałów i powoli ruszyły do przodu, odsłaniając się przed IS-ami. Ale IS-om brakowało już amunicji, o czym Aleksiej nie wiedział.

*

- Cofamy się do Güldenboden! - w słuchawkach rozległ głos Friedricha Mayera - rozkaz od samego generała. Scheiße! - ich dowódca pozwolił sobie na wyjątkowo długą wiązankę przekleństw, gdy maszyna powoli wykręcała wjeżdżając na drogę z Schönwiese do wioski, którą kilka godzin temu odbili w krwawym boju, walcząc z watahą sowieckich T-34 i Shermanów, których niezliczone ilości wypełzały do coraz to nowych kontrataków. Ich batalion skurczył się raptem do kilku czołgów i Jagdpanzerów L 70 jadących na oparach paliwa i prawie bez amunicji. A przecież słyszeli już w słuchawkach czołgi z Dywizji Großdeutschland, które na ich spotkanie parły z rejonu Ornety. Znowu zabrakło wsparcia piechoty, lotnictwa oraz paliwa, amunicji i zwykłego łutu szczęścia.

- Josef zawracaj, dołączamy do reszty - padła komenda.

Dowódca otworzył właz i wysunął nieznacznie głowę, by lepiej rozejrzeć się w terenie. Trafienie w zad to w ich wypadku prawie pewna śmierć. Coś przykuło uwagę Mayera. Zza nasypu kolejowego wyłoniła się charakterystyczna, odlewana wieża i rozbłysła światłem. Pocisk z wizgiem przeleciał o centymetry za wieżą Pantery, zrywając swoim podmuchem zawieszony worek ze znalezionymi w jakiejś rozbitej chałupie poduszkami i posypując puchem tył czołgu.

- Otto, ładuj!

Malke wprawnym ruchem zdjął pocisk z uchwytów i wepchnął go do lufy. Pantera przyśpieszyła, podskakując na grudach zaoranej ziemi, a wieża obróciła się w poszukiwaniu celu. Paul naprowadzał lufę na cel, gdy po pancerzu zaczęły bębnić pociski z karabinu maszynowego - byli w polu rażenia sowieckiej piechoty.

- Zgubiłem cel - rozległ się w słuchawkach głos Raabego.

Ich maszyna wjechała w niewielką rozpadlinę terenu, stając się niewidoczna dla nieprzyjacielskiego czołgu, ale gubiąc go jednocześnie.

- Josef, jedź wolno tym zagłębieniem, a jak dojedziesz do jego krawędzi to gaz.

Maszyna toczyła się z wieżą zwróconą w poszukiwaniu sowieckich piechurów, którzy musieli być gdzieś w pobliżu.

Nagle wieżowy kaem ożył, Paul Raabe pluł krótkimi seriami do pojawiających się piechociarzy.

- Gaz! - warknął Friedrich i maszyna zaczęła przyśpieszać sunąc po zaoranej ziemi. Jedna, dwie głuche eksplozje z tyłu czołgu, nowe serie z kaemu i znowu stukot kul o pancerz.

Otto siedząc w podskakującej puszce nie widział co się dzieje. Maszyna skręcała gwałtownie w lewo i w prawo, zwalniała, przyśpieszała i wreszcie wyprostowała tor jazdy.

- Jest twój! - w głosie Mayera słychać było dziwną ekscytację i jakby oczekiwanie, a po chwili padło prawie wesołe:

- Josef, punkt dla ciebie a piwo dla nas!

Otto pytająco patrzył to na dowódcę to na celowniczego, ale żaden nie zwracał na niego uwagi. Po chwili Pantera zwolniła, jakby niebezpieczeństwo minęło. Dołączyli do innych cofających się maszyn.

*

Na szczęście ruscy dostali niezłe baty i lizali rany, dając możliwość w miarę spokojnego oderwania się od ich pozycji. Od czasu do czasu w pobliżu wolno jadących pojazdów eksplodowały pociski z haubic - to Iwan przypominał o swoim istnieniu. Ich czołg wjechał pomiędzy zabudowania i skierował się w stronę małego dworca kolejowego. Na bocznicy palił się jakiś skład, zasnuwając okolicę śmierdzącym dymem. Niestety, nigdzie nie widać było obiecanych ciężarówek z paliwem, a ich „kot” na mrozie miał naprawdę wielki apetyt.

Trzy Pantery stanęły w „cieniu” budynków dworcowych, a działa samobieżne skryły się na pozycjach pomiędzy zabudowaniami wioski. Lada chwila ruscy mogą sobie przypomnieć o ich istnieniu, a wtedy nie będzie czasu na szukanie dogodnej pozycji.

- Friedrich, mam na fonii Fritza Bachmanna! - Josef Tzebulak starał się maksymalnie dostroić radio do słabego sygnału. Dowódca wziął słuchawki radiotelegrafisty i mocno docisnął do uszu.

- Tak, tak, rozumiem, dobrze, czekamy na was Fritz w Güldenboden, na razie jest spokojnie.

Mayer wyskoczył z wozu i ruszył biegiem do stojącej nieopodal innej maszyny, przy której stali kapitan Kayser i malutki porucznik Penselin, zawzięcie o czymś dyskutując. Pokazywali na rejon, z którego właśnie się wycofali.

- Co jest, Friedrich? - w zachrypniętym głosie Kaysera słychać było wyraźną wściekłość. Tak jak inni dowódcy z siódmej pancernej dał z siebie wszystko, aby rozbić bolszewików, a jeden rozkaz zatrzymał ich tak blisko celu.

- Za kilka, kilkanaście minut będzie tu kompania grenadierów z kilkoma ciężarówkami z paliwem i amunicją.

- Najwyższy czas. Z tym co mamy nie damy rady się wycofać nawet do Elbląga. Sprawdźcie maszynę i jeżeli coś macie to zjedzcie, bo zaraz znowu się zacznie - dowódca wrócił do rozmowy, a Mayer ruszył z powrotem. Przy ich Panterze stali pancerniacy głośno wymieniając uwagi.

„No tak, zapomniałem o tym” - Friedrich Mayer zatrzymał się. O kilkanaście metrów, przy bezlistnym drzewie, stała przygięta na pół sylwetka. Z gniewnym chrząknięciem ruszył w kierunku młodego żołnierza.

Otto skończył wyrzucać z siebie pozostałości niewielkiego śniadania, wyprostował się i na widok gniewnej twarzy swojego szefa zamarł z wpółotwartymi ustami.

- Co, nie jesteś przyzwyczajony do widoku rozwalonego gąsienicami ciała? - Mayer udał zdziwienie.

- Ale musisz przyznać, że Josef to świetny kierowca, szybciutko ruskiego rozwalił! - mimo wesołej nuty w głosie oczy czołgisty były stalowo zimne. - Weź się w garść. Taka to już jest zasada - oni rozjeżdżają naszych piechociarzy starających się podejść z granatem przeciwpancernym, a my ich. Dostaliśmy dwa razy - widziałeś gdzie?

Ogłupiony Otto kiwnął głową i splunął za siebie:

- Tak, rozwalili nam zapasową gąsienicę. Ale żeby polować na człowieka? - wyrzucił z siebie piskliwym, bliskim płaczu głosem.

- Towarzysze na drugi raz dobrze pomyślą, zanim podejdą z granatami do naszego czołgu. A poza tym, to jest taki nasz sport. W ubiegłym roku jeden z hamsów przybił lufą do drzewa jakiegoś ich oficera. To był wyczyn! Musisz zresztą do tego przywyknąć i przestań się mazać. Ruszaj, trzeba sprawdzić gąsienice, a zaraz przyjedzie paliwo i amunicja.

Młody potulnie ruszył do wozu, omijając stronę czołgu, która była wymazana krwią i kawałkami ciała.

Friedrich Mayer uśmiechnął się do siebie zadowolony - mięczak z tego Malkego, ale będą z niego ludzie. Matka mówiła mu, że powinien zostać nauczycielem, bo umiał zajmować się młodszymi i chyba miała rację.

„Nadaję się na wychowawcę młodzieży” - zmrużył oczy, widząc się jako profesora za katedrą.

*

Ludzie kręcili się jak w ukropie - Otton odbierał ciężkie pociski podawane przez otwarty otwór w tyle wieży i ostrożnie wciskał je w stelaże. Niestety, to tylko cztery skrzynki na czołg i tylko jedna przeciwpancernych PzGr 40/42. Obok Paul uzupełniał taśmy do karabinu maszynowego, a reszta załogi wspierana przez pancernych grenadierów tankowała maszynę.

- Tylko tyle? Nie przywieźliście więcej? - przez otwarty właz słychać było poirytowany głos Mayera i niewyraźną odpowiedź. Czyżby to Bachmann? Otton wsunął ostatni pocisk na miejsce i wychylił się przez otwarty właz - faktycznie, przy jednej z ciężarówek stał Fritz Bachmann, obecnie dowódca kompanii grenadierów.

Ich dowódca czołgu i Bachmann wymieniali soczyste wiązanki, uśmiechając się do siebie. Otton nie dziwił się, taki tu zwyczaj. Trzeba jeszcze zająć się gąsienicami - na nierównym gruncie mają brzydką przypadłość naciągania się, co grozi spadnięciem i unieruchomieniem pojazdu. Razem z oboma Josefami, napinając mięśnie, sprawdzili ich naciąg. Prawa wyglądała dobrze, lewa...

O kilkadziesiąt metrów od nich, za torami eksplodował ciężki pocisk, potem drugi.

- Alarm! Do czołgów! - Mayer nie musiał powtarzać komendy, bo wszyscy błyskawicznie wcisnęli się na swoje miejsca.

Ciężarówka częściowo blokująca im drogę natychmiast wykręciła w kierunku Elbląga, za nią pozostałe.

Do budynku stacyjnego, który osłaniał ich z jednej strony wbiegli grenadierzy Bachmanna. Otton nauczył się już, jak ważna dla przetrwania czołgu jest taka piechocińska osłona. Klekocąc gąsienicami po brukowej kostce podpełzł do ich wozu półgąsienicowy Hanomag z 3,7 cm działem, pojazd Fritza Bachmanna. Pociski padały coraz gęściej, zmuszając do szukania lepszej osłony.

- Czołgi i działa szturmowe od południa! - usłyszeli w słuchawkach głos dowódcy kompanii - mają desant na pancerzach.

Silnik Pantery ożył, wypluwając za siebie kłąb czarnego dymu. Ich pierwszą linią obrony będą długolufowe Jagdpanzery IV i ocalałe „hamsy”, a ostatnie trzy Pantery jak zwykle będą stanowiły odwód.

Ogień artylerii wroga słabł, za to zaczęły odzywać się działa jagdpanzerów, co oznaczało, że komuniści byli tuż-tuż. W pobliżu wybuchł pocisk, obsypując czołg i stojący obok transporter gradem odłamków. Otto zaczął się wiercić niecierpliwie - tak jak inni członkowie załogi nie cierpiał czekać bez możliwości udziału w boju, ale dowódca nie dał im jeszcze rozkazu do włączenia się do walki. Do odgłosów wystrzałów i wybuchów dołączył jazgot karabinów maszynowych, a potem karabinów i peemów. Nad jednym z dachów, tam gdzie przed chwilą walczył jagdpanzer, pojawił się krwawy rozbłysk i kłąb czarnego dymu. Maszyna Bachmanna ruszyła w kierunku zabudowań, a jej działko przyłączyło się do kanonady.

- Obchodzą nas od wschodu, ruszamy! - rzucił komendę Mayer, zatrzaskując nad sobą właz.

Maszyna dołączyła do dwóch pozostałych Panter, które wysuwając się poza obszar stacji zostały od razu obramowane gejzerami wybuchów.

- Z prawej! - usłyszeli w słuchawkach krzyk kapitana.

Josef gwałtownie skręcił i o mało nie wpadł na jadący przed nimi czołg. Wciśnięty hamulec zatrzymał maszynę, ale twarz Ottona zbliżyła się niebezpiecznie do ściany wieży, a jego nos rozpłaszczył na zimnej, brudnobiałej powierzchni.

- Przeciwpancernym ładuj! - Otton nie zważając na cieknącą z rozbitego nosa krew wsunął panzergeschoß do działa i zatrzasnął zamek.

- Bierz ten drugi z prawej - dowódca naprowadzał celowniczego. Ich maszyna wysunęła na prawą stronę małego, pancernego klina. Ruscy byli od nich około czterystu metrów. Działa samobieżne z 8,5 centymetrowymi armatami, rozsypane w tyralierę waliły do nich z krótkich przystanków, manewrując co chwilę, aby utrudnić trafienie. Strach towarzyszący Ottonowi na początku każdej walki znikł.

Paskudne przekleństwo świadczyło, że spudłowali i Malke natychmiast, bez rozkazu dowódcy ponownie załadował działo. Maszyna przystanęła, wieża lekko drżała naprowadzana na cel, wystrzał i ruszyli dalej. Po sekundzie poczuli, że czołg otrzymał pchnięcie w tył, ale nikt w wieży nie zareagował, wrogi pocisk musiał uderzyć tuż za nimi. Ponowny przystanek i znowu siarczyste przekleństwo.

- Scheiße! Doormann się pali! - lewoskrzydłowa Pantera zaczęła gwałtownie wyrzucać z siebie płomienie, włazy otworzyły się i z wnętrza wyskakiwały postacie w ciemnych mundurach.

- Cofamy się! Friedrich, osłaniaj Doormanna!

To kapitan Hermann Kayser podjął jedyną rozsądną decyzję. Ruskie działa szturmowe zaczęły ich przypierać do wsi, a w dwa czołgi nie zatrzymają oskrzydlającej ich grupy.

Maszyna zatrzymała się, słychać chrobot podkutych butów o pancerz i trzykrotne walnięcie w wieżę - na wstecznym biegu wtoczyli się ponownie w pobliże budynku stacyjnego.

Otton ponownie załadował działo - to już ostatni pocisk przeciwpancerny. Paul Raabe celuje niezwykle staranie - huk wystrzału i smród prochu ponownie wypełnia wnętrze czołgu. Ich pocisk trafił SU-85 pod nasadę działa i wyrywał je z „korzeniami” z pancernego kadłuba. Pozostałe rosyjskie działa szturmowe zatrzymały się, zrzucając z pancerzy desant.

W stronę czołgu Ottona biegły, mieląc nogami w głębokim śniegu, sylwetki w zielonych hełmach i przydługich szynelach. Oba karabiny maszynowe zaczęły poszczekiwać do zbliżających się sowieciarzy.

Cofali się pomału w głąb wsi, poza zasięg granatów i pancerzownic. Budynek stacyjny, broniony przez grenadierów pancernych, huczał od ognia maszynowego i trząsł się od wybuchów ruskich pocisków. Jeden po drugim grenadierzy zaczęli wyskakiwać na otwartą przestrzeń, w stronę swoich czołgów, gwałtowne „Urra!” dodało im sił i przyśpieszyło odwrót. Josef skręcił w miejscu i Pantera zaczęła coraz spieszniej wyjeżdżać z zabudowań. Walka pomiędzy domami zdecydowanie nie była najlepszym rozwiązaniem dla czołgu, zwłaszcza, że po drodze widzieli własne pojazdy, rozbite sowieckim ogniem. Bogaczewo było stracone. Cofali się do Elbląga. Na szczęście zmrok litościwie pokrył pobite oddziały ochronną tarczą umożliwiając bezpieczny odwrót.

***

- Mamy rozkaz Generała Fietisowa, by wesprzeć nasze oddziały i wzmóc nacisk na miasto - Pułkownik Czesnakow, dowódca 321 Dywizji Strzeleckiej, odłożył telefon i znacząco popatrzył na zgromadzonych wokół sporego stołu oficerów sztabu dywizji.

Twarze się wydłużyły - kolejny wieczór kombinowania i tworzenie niemożliwego, jak to zawsze było w Armii Czerwonej. Spojrzenie pułkownika powędrowało na postawnego majora, szefa rozpoznania.

- W zasadzie to tylko elementy 72 pułku mogą coś zrobić, wesprzemy je moimi zwiadowcami i moździerzami. Jesteśmy w stanie wykonać tylko niewielkie natarcie, ale - głos majora zwisł w powietrzu, pochylił się nad mapami i sunął palcem wskazującym nad wykreślonymi pozycjami.

- W tej chwili szkopy utrzymują most kolejowy przez rzekę, którym przerzucają posiłki do miasta. Jeżeli zadymimy obszar mostu i znajdujących się w pobliżu magazynów, to nasi przejdą po lodzie i będą mogli z dwóch stron zaatakować ich umocnienia wokół mostu. A te magazyny dadzą nam możliwość obserwacji tego, co dzieje się w mieście i kierowania ogniem artylerii.

Czesnakow kiwnął głową.

- Dobrze, wydajcie szybko rozkazy, niech 72 pułk jeszcze dziś przystąpi do natarcia.

*

- Panie majorze, nie utrzymamy się dłużej bez wsparcia, walą w nas moździerze, a umocnienia przy moście są pod stałym ogniem kaemów. Zadymiają rzekę!

- Niech pan się trzyma Brunner, organizujemy wsparcie. Wytrzymajcie kwadrans! - połączenie urwało się.

- Przygotujcie się do otwarcia ognia na rzekę, pewnie będą ją forsować! - rzucił Oberleutnant do stojącego obok Leutnanta Vogela.

Obaj oficerowie pośpiesznie założyli hełmy i wybiegli z budynku polowej piekarni, stojącej pomiędzy strzelistymi budynkami dawnych spichlerzy, obecnie magazynami Wehrmachtu. Powitały ich bzyknięcia pocisków zza rzeki, więc zgięli się wpół i natychmiast schronili za ścianą piekarni. Vogel ruszył biegiem w stronę magazynu, a Brunner wzdłuż toru w stronę mostu. Gdy był w połowie drogi, mijane stanowisko karabinu maszynowego ożyło, karabin plunął ogniem w kierunku przysłoniętego szarawym dymem brzegu rzeki. Brunner jednym skokiem wylądował przy żołnierzach obsługujących broń. Zielone sylwetki uzbrojone w karabiny i niezawodne pepesze wyłaniały się z dymu i wskakiwały na pokryte betonem nabrzeże, padając na ziemię i kryjąc głowy za kolejowymi torami przyduszeni seriami naszego MG.

- Nie dajcie im się ruszyć, zaraz dostaniemy wsparcie - porucznik poderwał się i ruszył w stronę nasypu mostu.

Był już blisko celu, kiedy huk pękających granatów przerwał jazgot karabinu maszynowego. Odwrócił się, słysząc za sobą „Urra” - to bolszewicy poderwali się do ataku. Jednocześnie, ze skarpy skoczył na niego jeden, drugi i kolejny żołnierz z jego 241 rezerwowego pułku. Zdumieni widokiem swojego dowódcy zatrzymali się, starając się utrzymać równowagę na pokrytej śniegiem, śliskiej skarpie.

- Herr Oberleutnant, rozbili nasze stanowiska na moście kolejowym i... - żołnierz zgiął się trafiony kolbą Schmeissera w twarz.

- Na nasyp i bronić się idioci. Ostrzelać tych ruskich na dole, ale już, bo sam was pozabijam! - ryknął na nich Brunner i podpierając się jedną ręką ruszył pod górę na skarpę. Ścigały ich pociski z pepesz, więc z rekordową szybkością cała grupa osiągnęła zbawczy szczyt.

Wychylając się nieco, Brunner spostrzegł, pomiędzy rzednącymi oparami dymu zielone sylwetki zajmujące ich stanowiska i natychmiast pojął, że ich pozycja jest już stracona.

***

Podpułkownik Selzer wcisnął się do czekającego malutkiego Fiata 518 i klepnął siedzącego za kierownicą podporucznika Bauera.

- Jedziemy Karl, najpierw Danziger Kaserne, a potem jak najbliżej się da Lärchwalde.

Mały, zdobyczny samochód lekkim poślizgiem ruszył spod budynku komendantury i wjechał w osypaną świeżym śniegiem Pott-Cowle Straße, przemykając koło ułożonych w rzędzie zwłok - ofiar codziennego ostrzału. Zgodnie z rozkazem nadprezydenta miasta zwłoki ludzi miały być układane w oznaczonych miejscach przy ulicy po ich uprzedniej identyfikacji, chyba że rodzina da sama radę pochować je na cmentarzu. Trupy, najczęściej po zmierzchu, były ładowane na furmanki i chyłkiem przewożone na miejsce pochówku, które szczęśliwie nie były na razie obiektem specjalnego ostrzału. Ulica Pott-Cowle nie wygląda na bardzo zniszczoną, za to za nimi, na Tannenbergallee widać było płomienie trawiące jeden z położnych koło dworca kolejowego budynków. Na całej ulicy nie było żywego ducha, może poza dwiema kobietami, które przecięły im biegiem jezdnię i zniknęły na terenie szpitala. Na podjeździe do ulicy Hindenburga koła straciły przyczepność, ale młody oficer sprawnie wyprowadził auto z niebezpieczeństwa i wjechali w kłąb czarnego, gryzącego dymu. Paliły się domy po obu stronach ulicy. Jakaś kobieta klęczała przed płomieniami z rękoma wyciągniętymi w rozpaczliwym geście; poprzez klekot silnika słychać było jej przeszywający szloch. Karl sprawnie omijając kawały gruzu skręcił ulicą Mackensena, w stronę koszar, mijając stojący nieopodal poczerniały kadłub sowieckiego czołgu. Większość z budynków koszarowych nie miała już dachów i chyba nad wszystkimi unosiły się kłęby dymu. Po prawej kilka spalonych domków i masa porozrzucanego domowego dobytku, z którego mieszkańcy kiedyś byli tacy dumni. Pewnie omijając leje po pociskach i bombach dojechali wreszcie do stanowisk flaku. Młodzi żołnierze, na widok pułkownika znieruchomieli w postawie zasadniczej. Baterią, a w zasadzie tylko trzema sprawnymi działami dowodził kulejący, obwiązany bandażami sierżant.

- Tak, morale jest niezłe, panie pułkowniku. Bateria trafiła dwa sowieckie samoloty. Smarkacze z pomocniczej służby Luftwaffe nieźle się sprawują, ale brakuje im bardzo ciepłej odzieży, co potwierdzają liczne „cywilne” kożuchy i czapki, no i pomału zaczyna brakować amunicji oraz części zamiennych do dział.

Karl zanotował kopiowym ołówkiem informacje podoficera. Jeszcze chwila na tradycyjną, ojcowską rozmowę pułkownika ze smarkaczami, poklepanie po głowach i ramionach i ruszają. Karl Bauer nie znosił taniej pedagogiki oberstleutnanta Selzera, gdyż za bardzo przypominał mu jego własnego ojca, ale zniósł to w milczeniu. Znowu wcisnęli się do polskiego Fiata i ruszyli dalej.

***

- Herr Doktor, musi pan tego posłuchać! - do części piwnicy, w której doktor Leser ewakuował swoje biuro zajrzała jego sekretarka.

Przezwyciężając zmęczenie i senność, nadburmistrz wstał z krzesła i wyszedł do „Piwnicy Ratuszowej” - kiedyś restauracji w której tłoczyło się kilkadziesiąt chroniących się tu osób. Piwnice pod ratuszem miały solidne, betonowe fundamenty i jak na razie dobrze ochraniały przed pociskami.

Dwóch policjantów podtrzymywało ociekającą wodą, trzęsącą się z zimna tęgą kobietę. Spod brudnej odzieży i rozczochranych włosów wyzierała twarz zdradzająca solidną, niemiecką matronę z zasadami.

„Pewnie nauczycielka albo jakaś urzędniczka” - przemknęło przez myśl nadburmistrzowi.

- Dajcie jej jakiś koc i prowadźcie do mnie! - szeroko otworzył drzwi do swojego „nowego” gabinetu. Jeden z policjantów troskliwie okrył kobietę podanym kocem, a drugi podsunął pod pulchne pośladki pięknie obite krzesło, co wywołało trwający ułamek sekundy grymas niezadowolenia na twarzy Lesera. Odzież kobiety, siedzącej teraz koło zwykłego, żelaznego piecyka zaczęła parować, ciepło pomału rozchodziło się po zmarzniętych członkach, przywracając jej świadomość.

- Znaleźli ją nasi żołnierze - odpowiedział na milczące pytanie burmistrza jeden z policjantów. - Chyba pochodzi z Grubenhagen, przedostała się przez rzekę, ale wpadła do przerębla wybitego przez pocisk. Ledwie ją nasi wyciągnęli - taka bestia ciężka!

Prychnięcie kobiety było odpowiedzią na ostatnie zdanie. Leser kiwnął znacząco ręką do swojej sekretarki, a ta bez słowa zniknęła za regałami zapełnionymi papierzyskami, po czym wróciła ze szklaneczką koniaku ocalonego ze spalonego Hotelu Angielskiego. Kobieta jednym, potężnych haustem opróżniła szklankę i wyraźnie oprzytomniała.

- Droga pani, nazywam się doktor Fritz Leser i jestem nadburmistrzem Elbinga. Z kim mam przyjemność?

Pulchne usta po rybiemu nabrały kilkakrotnie powietrza:

- Dorote Reiß, jestem żoną rzeźnika z Grubenhagen 22.

Ciepło piecyka przywracało czucie w członkach, które jednocześnie coraz mocniej bolały.

W świetle lampy naftowej dopiero teraz widać, że palce pulchnych dłoni były zsiniałe i pokaleczone.

- Okradli mnie! - jęk rozpaczy wyrwał się ust pani rzeźnikowej, gdy spojrzała na palce.

- Ukradli mi wszystkie moje pierścionki! - ręka powędrowała do szyi, a potem do uszu, szukając ukochanych przedmiotów.

- Herr Gott! Pokarz tych słowiańskich barbarzyńców! - z oczu zaczęły kapać grube łzy, żłobiąc na brudnych policzkach jaśniejsze smugi.

- Niechże się pani uspokoi i mówi, co się stało! - było coś w kobiecie, co wzbudziło w doktorze ciekawość. Nie była to zwykła ofiara wojny, których tyle w ostatnich dniach widział.

Kobieta, pojękując poprawiła się na krześle, jej opuchnięte dłonie wędrowały po całym ciele, robiąc remanent. Gdy doszły do ud zatrzymały się, a z oczu trysnął następny strumień łez. Sekretarka przyłożyła jej do ust kolejną szklankę koniaku, która natychmiast wchłonięta trochę uspokoiła Dorote Reiß.

- Wczoraj, jak zaczął się atak, kończyliśmy się właśnie pakować. Mój Walter już dawno chciał zamknąć sklep i wyjechać ale ja, głupia, się temu sprzeciwiałam - kolejne łzy zalewając twarz przerywały na chwilę narrację.

- W naszej piwnicy, oprócz nas ukryła się rodzina najbliższych sąsiadów, Stegmannów z ich trzema córkami. Póki strzelano, było dobrze. Usłyszeliśmy, że ktoś jest na górze, w sklepie, ale siedzieliśmy cicho. Potem drzwi do piwnicy zostały wyważone i wpadło trzech Mongołów czy innych Tatarów. Coś na nas krzyczeli, ale Walter dał im gąsior wina domowej roboty, więc sobie poszli, bo i znowu była strzelanina. Walter wyszedł na chwilę do góry, ale zaraz wrócił, bo zobaczył biegnących nowych ruskich soldatów. Dowodził nimi jakiś ich znaczny, bo miał gwiazdki na mundurze pod kożuchem. O Jezu, jak oni śmierdzieli! Wyciągnęli nas do sklepu i zaczęli przeszukiwać pomieszczenie, niszcząc wszystko dookoła. Potem poleźli do mieszkania, na piętro. Jeden z nich, łamaną niemczyzną zapytał o złoto i zegarki. Co mieliśmy robić? Oddaliśmy im nasze zegarki, także ten srebrny po tatusiu, który dostał od samego Cesarza za walki nad Marną. Znaleźli w kuchni wódkę, kotlety i kapustę i natychmiast zaczęli jeść - nie, żreć! Ja ukrywałam przed nimi swoje pierścionki, ale jeden z nich szarpnął mnie za włosy, przewrócił i bagnetem zaczął wycinać mi pierścionki z rąk! Walter rzucił się, żeby mi pomóc i wtedy tamten dźgnął go tym bagnetem w brzuch! - kolejna struga łez pociekła z oczu, przez dłuższą chwilę kobieta łkała niepohamowanie. Stojący wokół niej ludzie stali nieruchomo, zmartwiali z przerażenia. Choć od wielu dni słuchali bezpośrednich relacji o okrucieństwach wojny i sami byli ich świadkami, nadal nie przyzwyczaili się do nich. Chlipanie osłabło, kobieta nieco uspokojona hałaśliwie wytarła nos w usłużnie podaną jej chustkę i podjęła opowiadanie.

- Walter, znaczy mój mąż zmarł wczoraj wieczorem, tak po cichu jak żył. Klęczałam przy mężu, starając się zatamować krwawienie, a ruscy rzucili się na Frau Stegmann i jej córki. Boże, najmłodsza miała dopiero dziewięć lat! Powlekli je na piętro, gdzie były nasze, znaczy moja i Waltera sypialnie i tam zaczęli je po kolei gwałcić. Na początku wszystkie przeraźliwie krzyczały, ale potem ucichły biedactwa. Herr Stegmann był przywiązany do haków w sklepie i nie mógł się ruszać, tylko wył z rozpaczy, aż go któryś pewnie uciszył. Wieczorem, jak się ściemniło przyszli nowi i znowu się zaczęło. Zabrali mnie do piwnicy - ja, ja się broniłam i wtedy jeden z nich powiedział, że sprowadzą dla Waltera lekarza jak się... - kobieta zawiesiła głos i opuściła oczy, a twarz oblał ciemny rumieniec wstydu - cóż miałam robić, zgodziłam się. Świnie! Żadnego lekarza oczywiście nie przysłali, tylko potem zwlekli jego biedne ciało do piwnicy i rzucili na ziemię, gdzie zaraz skonał. Potem chyba zemdlałam i nie pamiętam, co się działo. Rano, jak się ocknęłam udało mi się wyjść z piwnicy, bo ruscy sobie gdzieś poszli. W sklepie leżał trup Herr Stegmanna, a cały dom był splądrowany. Wiedziałam, że muszę uciekać, przekradłam się więc przez ogrody do rzeki i tam przez chwilę ukrywałam się, a jak zaczął padać śnieg, to ruszyłam przez rzekę. Gdy już byłam blisko naszej strony, to zaczęli do mnie strzelać i wtedy wpadłam do wody. Ledwo się wytaszczyłam, pomogli mi nasi żołnierze, którzy mnie wyciągnęli, ale nie mogli się mną zająć bo zaraz zaczęli do nas ruscy strzelać.

- A co stało się z Frau Stegmann i jej córkami?

Twarz kobiety zamarła. Po dłuższej chwili cicho odparła:

- Nie wiem, nie było ich w domu. Ale mam nadzieję, że Pan Jezus wita je już w Raju.

***

Wsparcie przyszło w sam raz: trzy siedemdziesiątkiszóstki celnym ogniem szybko odparły niemieckie działa samobieżne, które wycofały się na swoje pierwotne pozycje. Aleksiej mógł zejść ze stanowiska i sprawdzić co z jego najlepszym kolegą - Pantiuchinem. Po drodze udało mu się dostać trochę prawdziwej machorki i usłyszeć nowości. Nasi zajęli większość sąsiadującego z browarem parku, a co najważniejsze, pojawiła się kuchnia polowa. Patrząc po kręcących się wokół „nowych” twarzach, ocenił siły sowieckie na około dwie kompanie. Ze złością splunął brązową od machorki śliną na obsikany śnieg.

- Niedobrze! - takie wzmocnienie dla niego, doświadczonego bojca znaczyło nic innego jak nowe natarcie. Zapewne nocą, pytanie tylko czy dalej wzdłuż rzeki w stronę tej wielkiej fabryki czy może raczej w stronę ulicy i biegnącej po niej linii tramwajowej?

Sanitariusz poprowadził go do budynku biurowego, gdzie na kosztownych dywanach leżeli ranni. Dwóch medyków opatrywało żołnierzy i poiło ich piwem. To ichnie, niemieckie, było smaczne i mocne, ale oficerowie, łajzy, nie dawali popić. Mówili, że butelka na gębę na dzień wystarczy.

Pantiuchin leżał między dwoma tankistami, był blady, jakby cała krew z niego wyciekła, a przez półprzymknięte powieki widać było tylko białka oczu nadające mu jeszcze bardziej trupi wygląd. Oddychał, ale był nieprzytomny. Na razie nie było szansy na ewakuację, bo Niemcy ostrzeliwali drogę i ciężarówki nie mogły podjechać. Z dołu rozległy się wrzaski sierżantów, więc znowu coś się zaczynało. Zręcznym ruchem Aleksiej wepchnął stojącą na stoliku butelkę piwa do kieszeni waciaka i zbiegł na plac między budynkami, gdzie pod dowództwem jakiegoś kapitana formowano szyk. Kapitan - gołowąs w nowym kożuchu i błyszczących oficerkach klarował im zadanie: mieli zdobyć zabudowania stoczni, czyli nacierać dalej wzdłuż rzeki. Jasna cholera, bokiem wystawieni do faszystowskich karabinów maszynowych i moździerzy! Aleksiej wraz ze swoim plutonem przeszedł na stanowisko wyjściowe - na szczęście bliżej rzeki, gdzie dodatkowo osłaniać ich będą pancerze stalińców.

Czołgi ruszyły, rozbijając fabryczny mur, a oni za nimi. Z budynku małego dworca kolejowego uciekali przerażeni Niemcy, nawet nie otwierając do nich ognia. Tyraliera rozwijała się, widać już było basen rzecznej stoczni, w którym stały barki. Czołgi z przystanków ostrzeliwały budynki przed nimi i wyglądało, że się uda, gdyż zostało im jeszcze jakieś sto metrów do zamarzniętego basenu rzecznego.

Nagle, budynki fabryczne ożyły pomarańczowymi smugami ognia. Dwa, trzy, więcej karabinów maszynowych rozerwało na strzępy radziecką tyralierę. Wyrwane wybuchem korzenie sporego drzewa dały Aleksiejowi jakąś prowizoryczną osłonę, ale wbijające się w pień pociski nie pozwalały podnieść głowy. Czołgi bezradnie stanęły: same, bez osłony piechoty nie zbliżą się do brzegu basenu, tam byłyby w zasięgu faustpatronów.

Jego prowizoryczną pozycję pokryła nagła seria eksplozji - tym razem niemieckie pociski moździerzowe były celne, gdyż wokół rozległy się przeraźliwe jęki rannych. Jakiś młody oficer wzywał ich, leżących żołnierzy do ataku, ale sam niespecjalnie zdradzał chęć poderwania się. Stalińce powoli ruszyły do tyłu i Aleksiej wykorzystał chwilę, kiedy najbliższa maszyna przetaczała się obok, by wskoczyć na jej pancerz i skulić się za wieżą. Karabiny maszynowe przerwały ogień - widać szkopy oszczędzają amunicję. To dobrze, da się przeżyć. Za osłoną fabrycznych murów znów stanęli na zbiórce - ich pluton zostawił na przedpolu trzech towarzyszy. Możliwe, że ranni wyczołgają się po zapadnięciu zmroku, a może nie?

- Filozoficzną zadumę Aleksieja przerwała nagła myśl o butelce piwa, która szczęśliwie przeżyła walkę. Trzeba ją tylko gdzieś w ukryciu wypić.

28 stycznia
(niedziela)

Pozycję utrzymali do południa, potem musieli niestety cofnąć się. Z ich pułku zostało zaledwie jedenaście maszyn, z czego większość porządnie pokiereszowana. Za nimi kilkadziesiąt zniszczonych pojazdów pancernych, w większości sowieckich. Niestety, Iwan dysponował coraz lepszym sprzętem i w zasadzie w nieograniczonych ilościach.

Pojazdy klepały o szosę gąsienicami, przeciskając się przez porzucone pojazdy, martwe zwierzęta i masę ludzkiego dobytku. Siwe chmury na szczęście dobrze kryły ich przed oczyma sowieckich lotników.

Otton siedział w otwartym włazie, przyglądając się znajomemu krajobrazowi, zniszczonemu przez działania wojenne. Znał już rozkazy - zanim będą mieli chwilę odpoczynku, muszą pomóc załodze miasta odbić dzielnicę za rzeką - Grubenhagen, gdzie od trzech dni siedzieli Rosjanie. Wykonają koncentryczne uderzenie - najpierw piechota z miasta, a potem oni dobiją bandytów ciosem w plecy, aby oszczędzić pozostałe, w miarę sprawne maszyny. Obok ich niewielkiej kolumny przesuwał się stojący na biegnącym wzdłuż drogi torze spalony pociąg z powykręcanymi dziwacznie stalowymi prętami i okopconymi deskami. Na leżące wokół trupy Otton nie zwracał już uwagi, tak szybko przyzwyczaił się do otaczającej go zewsząd śmierci.

Niedaleko Grunau Höhe w kolumnę uderzyły salwy sowieckich moździerzy, zmuszając załogę do ukrycia się w pojazdach. W eterze krzyżowały się komendy i meldunki: mają nowy rozkaz - odbić Grunau z rąk sowietów. Ich Pantera ustawiła się na czele krótkiej kolumny pancernej i ruszyli boczną drogą wiodącą lekko pod górę. Na szczęście ubezpieczali ich grenadierzy pancerni, więc bez problemu przepędzą Iwana z przedmieścia.

***

- Ruszamy - rzucił krótko Oberstleutnant Selzer, zatrzaskując drzwiczki samochodu. Tym razem podróżowali wraz z kierowcą i sanitariuszem. Ich przydzielony ze sztabu Kübelwagen ruszył w kierunku świeżo odbitego z rąk sowieckich Grunau Höhe. Przez Tannenbergallee zasypaną brudnym, niesprzątanym śniegiem, który łaskawie maskował to, czego nie chcieliby oglądać przebili się do nieodległej wioski, a w zasadzie przedmieścia. Przejechali już pod wiaduktem autostrady, gdy kierowca gwałtownie zahamował, a Karl z pułkownikiem cudem nie rozbili się o przednie siedzenia. Na drodze leżały trupy: świeże ciała nie przysypane jeszcze śniegiem. Sanitariusz wyskoczył z samochodu i podbiegł do zwłok, potem do kolejnych, jeszcze ciepłych, jak im potem powiedział. Ruszyli dalej, dojeżdżając do zabudowań, wysiedli i weszli do pierwszego, a potem do kolejnych domów. Przed jednym z nich stali żołnierze ze skamieniałymi z nienawiści twarzami, którzy spojrzeli na nich, a potem odwrócili głowy, jakby czuli się winni, że nie zdążyli na czas by uratować tych nieszczęśników. W środku domu masa krwi: w korytarzu ciało kobiety z odciętymi oboma piersiami. Powstrzymując z całych sił wymioty Karl szedł dalej do pokoju, gdzie na łóżku leżały obnażone zwłoki młodej dziewczyny. Tego było już za dużo, minął pułkownika i wybiegł na dwór, łapczywie nabierając powietrza w płuca. Wszędzie walały się różne, wyszabrowane domowe przedmioty. Jego wzrok przyciągnął komplet pięknie zdobionej kwiatowym motywem porcelany, zapewne miśnieńskiej. Czajniczki i filiżanki miały poutrącane dziobki i uszka, które musiały być, sądząc po ułomkach, pozłacane. Po co ruskim te złocenia?

Głos pułkownika przywołał go do rzeczywistości.

- Karl, musimy sprawdzić nasze poprzednie stanowiska artylerii, czy nadają się do ponownego obsadzenia.

***

Ostrzał się skończył, więc jej mąż, Robert Kumm wyszedł z piwnicy-schronu, aby zbadać sytuację. Salwy ze złowrogich „organów Stalina” rozsypały się po całym centrum, a i Rosjanie chyba niespecjalnie celowali - ot tak walili, aby spowodować jak najwięcej zniszczeń na jak największej powierzchni. Po chwili wrócił ze złymi wiadomościami - mocno popękały mury i dom groził zawaleniem, więc wszyscy muszą się ewakuować. Od kilku dni mieszkali w mieszkaniu dozorcy na parterze, skąd było blisko do w miarę bezpiecznego schronu. Robert sam poszedł do ich częściowo zrujnowanego mieszkania i zabrał jeszcze trochę ciepłej odzieży oraz parę książek, bez których przecież nie mógł żyć. Zdecydowali się pójść do znajomych, Kolkmannów z Hohenzin Straße 12. Po drodze zauważyli otwartą piekarnię Hubrechta, gdzie prawie bez kolejki zaopatrzyli się w dwa, ciepłe jeszcze bochenki chleba. Musiał je ten dzielny człowiek chyba piec w czasie ostrzału. Za rogiem, pod sklepem mięsnym Holzweißa ustawił się długi ogonek, ale już po godzinie dostali kilogram końskiej rąbanki. Dobre i to. Pani doktorowa nie bardzo wprawdzie wiedziała, jak ją przygotować bez garnków, ognia i bieżącej wody, ale i tak była bardzo wdzięczna losowi. Patrząc na przemykających ludzi, można powiedzieć, że byli nadal wystraszeni, ale jacyś tacy bardziej serdeczni w stosunku do siebie. Nieszczęście zbliża przecież. Kolejka i całe miasto aż huczało od pogłosek. Ponoć nasze czołgi na nowo odbiły drogę na Marienburg i przegnały bolszewików z Grunau Höhe. Ludzie mówili, że bolszewicy tam wszystkich wymordowali, ale ani jej, ani Robertowi nie chciało się w to wierzyć. Jeszcze przed wojną znali kilku rosyjskich lekarzy, którzy bywali nawet w szpitalu i byli to naprawdę kulturalni ludzie. Czy naród, który wydał Dostojewskiego i Czajkowskiego może wydać też morderców i gwałcicieli?

Szli wzdłuż domów, na których było napisane: „Kapitulieren Nein!”, pełno było też plakatów wzywających do zaciągu do Volkssturmu. Dobrze, że jej mąż, lekarz był z tego zwolniony. Zresztą odprowadzi ją do znajomych i zapewne ponownie pójdzie na kilkunastogodzinny dyżur. Idąc przez znane od lat ulice, nie byli w stanie poznać niektórych miejsc. Część domów miała porozbijane fasady lub pozrywane dachy, widać też ślady pożarów. Dobrze, że padający często śnieg pomagał gasić ogień, bo w mieście od dawna nie było już straży pożarnej, a nawet gdyby była, to od bodajże dwudziestu czterech godzin nie ma ani wody, ani prądu, ani gazu. Na Hohenzin Straße widać patrol policji grzejący się przy ognisku zrobionym z belek jakiegoś płotu. Na widok Roberta jeden policjantów pozdrowił ich przyjaźnie - może to mąż jakiejś pacjentki? Pod numerem 12 biegały dzieci. Mój Boże, jakby wojny nigdzie nie było. Wspięli się po schodach i zapukali do drzwi.

***

Kolejny pochmurny dzień przywitał ich, gdy wychodzili wreszcie ze schronu pod ratuszem odetchnąć powietrzem. Nacisk ze strony Rosjan wyraźnie zelżał, niemieccy czołgiści odbili południową część miasta z przedmieściami i wkrótce wesprą natarcie na dzielnicę za rzeką - Grubenhagen. Sowieci już kilkakrotnie ostrzelali miasto z wyrzutni rakietowych i zasypali je ogniem artyleryjskim, celując zwłaszcza w przedmieścia. Centrum miasta jak na razie było relatywnie spokojniejsze.

W towarzystwie dwóch strzelców marynarki i policjanta szli przez opustoszałe ulice w stronę nieodległej Heinrich-Plauen Schule, gdzie utworzono lazaret. Rano kazał zapewnić policyjną ochronę magazynom, ponieważ doszło do wypadków plądrowania ich przez głodujących mieszkańców. Po drodze spostrzegli otwarty sklep - to dobry znak. Nieliczni ludzie przemieszczali się pod murami kamienic, aby być jak najbliżej bramy w razie kolejnego ataku. Nieco dalej, przy budynku sądu, z wojskowego samochodu wydawane były kartofle i oliwa w puszkach. Leser kłaniał się kapeluszem ludziom uśmiechając się szeroko, a niektórzy nawet odwzajemniali ten gest.

Pod szkołą właśnie rozładowywano sanitarki z rannymi żołnierzami. Skinął ręką do doktora Grossa, który w ochlapanym krwią fartuchu dokonywał selekcji rannych. Weszli po schodach do środka, nie patrząc pod nogi wyczuwali pod butami jakieś miękkie przedmioty. Nikt tu nie miał czasu na utrzymanie porządku, więc w nos uderzył dojmujący zapach środków odkażających i ludzkiej krwi. Wpadli na znanego z widzenia człowieka - chyba aptekarza, który w zastępstwie operujących lekarzy zgodził się oprowadzić ich po salach. Gdy byli na drugim piętrze, przez okno zaczął dobiegać odgłos wystrzałów, to zapewne zaczynało się natarcie na Grubenhagen. Usiedli wreszcie w pokoju lekarskim, gdzie w głębokim, skórzanym fotelu spał kamiennym snem jakiś niewysoki lekarz w poplamionym kitlu.

- Operował przez całą dobę i przez chwilę musi się przespać - wyjaśnił oprowadzający ich aptekarz.

- Panie nadburmistrzu, czy mogę przekazać panu listę naszych potrzeb? - spytał nieśmiało przewodnik.

Leser kiwnął potakująco głową i wyciągnął notes w skórzanej oprawie ze złoconą swastyką, czekając na informacje. Odgłosy za oknem narastały, więc co chwila machinalnie rzucał okiem na zewnątrz, choć przecież z tego miejsca niewiele można zobaczyć. Mężczyzna prosił głównie o leki, ale najpilniejszą sprawą była ewakuacja rannych. Jest jeszcze telefoniczna łączność z Gdańskiem, więc na pewno uda się załatwić jakieś ciężarówki czy autobusy dla rannych. Po krótkim namyśle Leser zdecydował posłać policję do aptek, by dokonała rekwizycji wszystkich dostępnych jeszcze leków. Sprawę łóżek i stołów rozwiązali na miejscu - lekko ranni mogą wynosić je z opuszczonych mieszkań. A jedzenie oczywiście przyśle.

Odgłosy walki za rzeką ucichły, więc wychodząc z wielkiego gmachu, zastanawiał się, czy natarcie się udało. Żegnał się właśnie z bohaterskimi medykami, gdy na podjazd zajechał samochód komendanta policji Schmidta, a sam major w porwanym płaszczu otworzył drzwi i zaprosił go do środka. Na pytanie odpowiedział krótko:

- Odbiliśmy Grubenhagen. Warto, żeby tam pan pojechał, panie nadprezydencie.

Leser przekazał jednemu ze strzelców polecenie wsparcia działań lazaretu, po czym z trudnością wsunął się do ciasnego samochodu. Wyjechali na szosę biegnącą wzdłuż nadbrzeżnych magazynów i okrężną drogą dotarli do dzielnicy spichrzów nad rzeką.

Całość wyglądała przerażająco: zgliszcza, ślady walki, spalone pojazdy, działa, trupy ludzi i zwierząt. Za mostem przy budynku R.A.D. stały czołgi, a ich załogi tankowały paliwo i ładowały amunicję. Wokół kręcili się ludzie w mundurach oraz w cywilnych płaszczach z opaskami Volkssturmu na rękawach. Twarze zdradzały krańcowe emocje - od przerażenia do nieopisanej wściekłości. Wraz z majorem ruszył w stronę wyższego stopniem oficera - pewnie dowódcy pułku, gdy nagle kątem oka spostrzegł rozbity sklep rzeźnika. Jakże nazywała się ta kobieta, z którą wczoraj rozmawiał? Dorote jakoś tam.

- Wejdźmy tu, majorze! - rzucił Schmidtowi i wszedł do środka przez rozbite drzwi. Wewnątrz masa krwi, połamane meble i ślady rabunku. Na piętrze podobnie, wszystko pokryte krwawymi plamami. Zeszli do piwnicy: pomiędzy starymi meblami leżało powyginane jak kartka papieru ciało niewielkiego mężczyzny z czarną plamą zastygłej krwi na brzuchu.

„A jednak to prawda! Co za bestialstwo! Za co mszczą się na nas ci bolszewicy?” - huczało mu w głowie gdy ponownie wspinał się po schodach na poziom sklepu. Nagły chrzęst na podwórku kazał im spojrzeć w tę stronę - jakiś młody żołnierz w pancerniackiej kurtce z czapką zwiniętą w dłoniach modlił się. Widać było wyraźnie jego profil i cicho poruszające się wargi. Wyszli z majorem na podwórko i po kilku krokach, za pryzmą drzewa opałowego dostrzegli nieruchome ludzkie ciała. Major podszedł do młodego żołnierza, na pierwszy rzut oka niespełna osiemnastoletniego. Chłopak odwrócił się. Miał opuchnięty nos i załzawione oczy.

- Znałeś ich? - zapytał policjant. Chłopak kiwnął potakująco głową, a z oczu zaczęły kapać mu ciężkie łzy żłobiące smugi na osmalonej twarzy. Doktor nie był wierzący, ale ręce same jakoś tak uczyniły znak krzyża, a zapomniana modlitwa popłynęła cicho z jego ust.

- Czy to... Stegmannowie? - przypomniało mu się nazwisko wymienione wczoraj przez żonę rzeźnika. Ponowne skinięcie głową potwierdziło jego przeczucie.

Chłopak przetarł rękawem kurtki oczy i na siłę starał się uspokoić.

- Z Elsą parę razy byłem na tańcach, jeszcze w szkole. Wielu chłopaków się w niej podkochiwało ale mnie chyba bardziej lubiła. Miała 17 lat... - głos uwiązł mu w gardle.

- Idź chłopcze do swoich, do oddziału. Jestem Major Schmidt, komendant policji i obiecuję ci, że tych ludzi jeszcze dziś pochowamy.

***

Sześć maszyn ciężko toczyło się ulicą Ziessego w kierunku browaru. Mayer szturchnął w ramię siedzącego obok na pancerzu i rozglądającego się ciekawie Paula Raabe.

- Co jest z „małym”? Toż to jego miasto. Chyba zbliżamy się do jego domu, a on siedzi w środku jak struty?

W odpowiedzi Raabe przyłożył znacząco palec do ust i pokręcił przecząco głową. Dowódca wzruszył ramionami, a w tym momencie czołowy pojazd zatrzymał się. Za chwilę artyleria miała na krótko otworzyć ogień w stronę zabudowań browaru i wysokiego, nadrzecznego magazynu, po czym przy zasłonie dymnej ruszą, aby ostatecznie wypchnąć ruskich z tej części miasta. Wokół widać piechocińców, którzy zajmują pozycje wyjściowe do natarcia. Widać, że ludzi jest dużo, jak na oko będzie z batalion, więc z akcją nie powinno być problemów Zaczęło się! Ciężki huk wybuchów przedarł się w ich stronę poprzez zasłonę zabudowań oddzielających ich od celu ataku. Obaj mężczyźni schowali się do wieży, zatrzaskując właz.

*

Uderzenie wyrwało Aleksieja z ciężkiego, pełnego koszmarów snu. Z trudem udało mu się otworzyć oczy i chwilę trwało, zanim rozmazana twarz kaprala stała się rzeczywistością.

- ...bo ci wyrwę z korzeniami! - doszło do świadomości strzelca; wolnym ruchem podniósł stojący obok karabin i uniósł się do pionu.

- Ruszaj, idioto, na stanowisko! - Aleksiej odwrócił się plecami do wrzeszczącego i przeciągając się ruszył na swoje miejsce, przy oknie na piętrze. Leżał tu jeszcze przebity kulą snajpera hełm Pantiuchina. Ciekawe, czy już się ocknął czy jeszcze był w śpiączce? Tak czy inaczej, dobrze, że udało mu się wpakować przyjaciela na jedną z ostatnich odjeżdżających z browaru ciężarówek.

Aleksiej usadowił się przy rozbitym oknie, wystawiając twarz na mroźne powietrze, które zdecydowanie wygoniło resztki snu.

„Może to i lepsze, niż ten koszmar?” - zaczął się zastanawiać, próbując przypomnieć sobie, co mu się śniło.

Leniwe myśli przerywał błysk i huk pobliskiej eksplozji, a fala uderzeniowa wpadła przez wybite okno i zrywając ze ściany naprzeciw wiszące na niej jakieś obrazki podpisane oczywiście po niemiecku. Kolejne wybuchy zmusiły go do rozpłaszczenia się na podłodze. Waliły chyba jakieś ciężkie działa, bo ściany budynku aż się ugięły pod ciężarem eksplozji. Gryzący pył wdzierał się do oczu, nosa i ust, wywołując bolesny kaszel. Aleksiej wyczołgał się na klatkę schodową, a potem chyłkiem zbiegł aż do piwnicy. Było tam już kilkunastu oszołomionych żołnierzy, plujących i krztuszących się wchłoniętym pyłem. Na zewnątrz zapadła cisza, to oznaczało tylko jedno - kolejny kontratak. Żołnierze, bez rozkazu biegiem ruszyli na swoje stanowiska, starając się w kurzu i dymie rozpoznać drogę. Ze swojego stanowiska Aleksiej dostrzegł kłąb siwego dymu, który powoli toczył się wraz z wiatrem w ich stronę. Cholera, naprawdę robi się niedobrze.

*

- Ruszamy, gdy padną pociski dymne! Po cichu! - kolejny raz głos gefreitra pomagał opanować strach.

Pluton sformowany z ozdrowieńców szpitala wojskowego zajął stanowisko blisko głównego wejścia do browaru w piwnicy domu przy Mattendorf Straße. Tym razem musi się udać, wspiera ich przecież ciężka artyleria bijąca z parku w centrum miasta i czołgi ze słynnej siódmej dywizji. Z głuchym puknięciem pękały granaty artyleryjskie wyrzucając siwy dym, który momentalnie tworzył chmurę unoszoną przez wiatr w stronę celu ataku. Chwilę jeszcze czekali, wyglądając przez piwniczne okienko, po czym zgięci wpół ruszyli, starając się jak najciszej biec, unikając stąpania po rozrzuconych wszędzie odłamkach szkła i dachówek. Z ust buchały obłoczki pary, napięte nerwy pozwoliły zapomnieć o bólu niedoleczonych w pełni ran i kontuzji. Od strony stoczni Schichau a, z ich lewej odezwały się działa i karabiny maszynowe - to czołgi włączyły się do walki, odrywając od ich grupki uwagę wroga. Wpadli w chmurę gryzącego dymu i zwolnili; nadal nie wykryci doszli do fabrycznego muru. Nagle ktoś obok z jękiem osunął się na ziemię - Rosjanie jednak wiedzieli gdzie są! Ręce mocniej ścisnęły kolbę karabinu, kiedy z mgły wyłonił się zarys muru, a na jego tle widać było dwie walczące na bagnety sylwetki. Przyklęknięcie, sekunda na uspokojenie oddechu, karabin powędrował do oka, po czym spokojnie, bez żadnych emocji muszka ze szczerbinką zgrały się na plecach żołnierza w zielonej uszatej czapce. Krótki skok spustu i sołdat znieruchomiał na ułamek sekundy, a następnie zgiął się wpół trafiony niemieckim bagnetem prosto w bebechy. Żołnierze wdarli się pomiędzy zabudowania, co chwila wokół nich pękały granaty, których odłamki sprawiedliwie obdzielały walczących. Na wprost pojawiła się w rzedniejącym dymie potężna, zielonkawa sylwetka obcego czołgu. Ktoś przytomny wyciągnął rurę panzerfausta i wycelował w odległą o kilkanaście metrów maszynę. Syk wystrzału i pocisk eksplodował tuż koło armaty. Czołgowy karabin maszynowy zamilkł, ale po chwili maszyna zaczęła powoli cofać się tak, jakby załodze nic się nie stało. Cóż to za potwór, którego nie może pokonać wystrzelony z bliska pocisk?

*

Kapitan Kayser skinął głową.

- Dobra Otto, masz czas... - zerknął na swój zegarek - ...no powiedzmy do osiemnastej. I ani minuty dłużej. Aha, możesz powiedzieć rodzinie, że wystąpiłem do dowódcy pułku o awans dla ciebie. Ukończyłeś szkołę jako dowódca czołgu, a walczyłeś jako ładowniczy. Mamy przecież dostać uzupełnienie, więc wkrótce będziesz musiał żegnać się z załogą Mayera i sam będziesz dowodził. No dobrze, biegnij, bo szkoda czasu.

Otto wyprężył się, zasalutował i biegiem ruszył w stronę domu, do którego przecież miał tak blisko. Rosjanie zostali wypchnięci z ich części miasta, a on dostał czas, aby zajrzeć do domu w Kolonii Pangritza. Przedzierał się przez zagruzowaną ulicę, tak opustoszałą i różną od tego co doskonale zapamiętał jeszcze z okresu świąt Bożego Narodzenia. Wbiegając w Pangritzstraße zwolnił - wszędzie widać ślady zniszczeń, panicznej ucieczki mieszkańców i rabunku. Pomału zbliżył się do swojego domu: okna wyglądały na całe, ale drzwi były wyłamane i bezradnie wisiały na jednym zawiasie.

- Mamo! Tato! - rzucił niepewnym głosem, ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza. Powoli wszedł na piętro. Wszędzie walały się porozrzucane rzeczy, ale napastnicy chyba niewiele skorzystali w ich niebogatym domu. W kuchni, do drzwiczek kredensu przybita była gwoździkiem notatka wypisana na kawałku szarego kartonu. Chłopak oderwał ją i łapczywie wczytał się w treść.

Żyją! Matka ewakuowana została do Gdańska, a Jurgen i tata walczą w jednostkach Volkssturmu w mieście. Otton podniósł przewrócone krzesło, wyjął z kredensu świeczkę i zapalił.

W gęstniejącym mroku wszedł do swojego pokoju, gdzie w szufladzie starego biurka nadal leżały porządnie zatemperowane ołówki i stare zeszyty. Chłopak starannie wypisał treść wiadomości od siebie, po czym ponownie obie informacje przyczepił do drzwiczek kredensu. Po chwili namysłu ruszył do piwnicy, gdzie pod stertą drewna matka ukryła weki z zapasami. Do worka po ziemniakach wpakował tyle, ile się da, po czym domknąwszy jak to tylko możliwe drzwi do domu, ruszył do swoich kamratów.

***

Zima rozsrożyła się na dobre. Gdy ofensywa ruszała, chwilami wyczuwało się w powietrzu, że wiosna jest tuż-tuż, a tymczasem od kilku dni, dzień w dzień walił śnieg z czarnych chmur przeganianych przez silny, lodowaty wiatr. A nocą temperatura spadała do ponad 20 stopni poniżej zera. Wiadomo, piechocińców nigdy nikt nie oszczędzał - zwłaszcza w armii rosyjskiej, a szczególnie radzieckiej. Nawet, jeżeli było się posiadaczem Orderu Sławy. Nina przypomniała sobie chwilę, gdy Generał Fieduniński wręczał jej medal i przejęzyczył się, nadając jej tytuł kawalera orderu, po czym po chwili poprawił się nazywając odznaczoną damą. Wywołało to uśmiech na twarzach wszystkich zebranych, choć przecież w obecności dowódcy korpusu nikt zwykle nie miał powodu do śmiechu.

Wspomnienie nie ogrzało zmarzniętego ciała, Nina kuląc się z zimna, starała się unieść opadający na wietrze kołnierz szynela i docisnąć go do uszanki. Była na siebie zła, bo zgubiła gdzieś ciepłą, choć nieregulaminową chustę, którą przyniósł jej z jakiejś chaty kapitan Sidorow. Snajperka i worek ciążyły niemiłosiernie, a do końca dnia i postoju daleko. Porywy lodowatego wiatru przenikały na wylot szynele zarówno starszyny, jak i maszerujących w kolumnie wolnym, zmęczonym krokiem żołnierzy. Narastała w niej złość: czemu nie zgodziła się przyjąć kożucha?

„Myśl kobieto o sobie, a potem o partii”! - wypływała co rusz ta niepokorna myśl i Nina wobec siebie nawet nie starała się udawać partyjnie zaangażowanej, tak jak na zebraniach z żołnierzami.

„Jak dobrze, że myśli nikt nie słyszy”! - mruczała do siebie zmuszając ołowiane nogi do marszu.

„Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden - czemu nie zatrzymamy się przy jakiejś chałupie?” - ponad pięćdziesiąt lat życia w Związku Sowieckim wyssało z Niny żywotne moce. Jak na złość nie było żadnej ciężarówki, która podwiozłaby „Mamę Ninę” te parę kilometrów dalej.

Dwa szeregi przed nią, przewrócił się żołnierz niosący płytę oporową moździerza. Kolumna znieruchomiała, zmęczone ręce podniosły niemłodego bojca, który uwolniony od ciężaru wyprostował się tocząc wokół nieprzytomnym wzrokiem. Te same ręce załadowały mu płytę na barki i ponownie niezdarnie ruszył naprzód.

Znajome określenie: „muły Mariusza” - przyszło Ninie do głowy na widok przygniecionego ciężarem żołnierza. Starając się przypomnieć skąd pochodzi ten zwrot, zapomniała na chwilę o porywach przenikliwego wiatru i pierwszych płatkach nowej śnieżycy.

- Mamo Nino! - jakiś daleki głos przebił się przez „muły Mariusza”. - Może wziąć wasz karabin albo worek? Będzie lżej! - pytanie, na które gdzieś w głębi serca czekała, otrzeźwiło ją.

Rozejrzała się - z lewej strony zrównał się z nią Sasza Wielegin z drugiej kompanii. Sasza miał u niej dług wdzięczności; jeszcze wiosną zakochał się w miłej dziewczynie z małego miasteczka. A że był nieśmiały - nie wiedział, jak się z nią umówić. Mocno skonfundowany przyszedł do „Mamy” i Nina wyjaśniła mu, co i jak powinien zrobić. Teraz pisali do siebie listy, a Sasza starał się Ninie jakoś odwdzięczyć, kiedy tylko mógł.

- Dziękuję Saszka, dam radę - rzuciła słabym głosem, bez wiary w to, co mówi. Sasza uśmiechnął się, zagrodził Ninie drogę i prawie siłą odebrał jej karabin.

Wymamrotała słowa protestu, a idący obok Saszka coś odpowiedział, choć ani jedno ani drugie nie słyszało słów. Kolumna weszła w las, wiatr trochę osłabł i Nina, prostując się uśmiechnęła się do Saszki, który kiwnął głową pokazując przed siebie. Po chwili weszli do okazałej wioski, z dużymi, murowanym domami i wysoką wieżą kościelną. Przeszli koło murowanej kapliczki, w której za szybką paliła się świeczka.

„Dziwni ludzie, ci Niemcy - tu wojna, a oni świeczki palą pod figurą” - w pamięci kobiety pojawił się obraz cerkwi, zapach woskowych świec i kadzidła, miejsca, do którego przecież przez tyle lat regularnie chodziła...

Przez kolumnę przeleciała komenda - postój! Podoficerowie wskazują kwatery, oficerowie wyznaczają warty. Ulica błyskawicznie pustoszeje, kto może pcha się do chaty, a gdy miejsca nie starcza do stodoły czy chlewu w poszukiwaniu ciepła i jedzenia. Są już w Niemczech, więc nie muszą się starać, by dobrze żyć z miejscowymi. Z kilku domów słychać było krzyki - to bojcy wyciągali ze strychów i piwnic przerażonych nazistów i wymierzali im sprawiedliwość. Starzy wyrzucani byli za drzwi, a kiedy protestowali dosięgała ich kara. Młodsi musieli odpokutować za Hitlera i za wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na ich biedną sowiecką ojczyznę, za ten marsz w mrozie i śniegu, dać szansę podniesienia morale oddziału.

- Nino Pawłowna, pozwólcie! - zawołał do niej stojący pod okazałym budynkiem Sierioża Kazantajew, radiotelegrafista batalionu.

- Gasthaus, po naszemu gospoda - przeczytał obce litery Sierioża. Trzech bojców sprawnie wyłamało drzwi i weszli do środka. Po chwili wyciągnęli przerażonego, starszawego Niemca, który coś bełkotał proszącym tonem. Człowiek był tak zabawny, że wszystkich ogarnęła wesołość.

- Dawaj jeść albo zginiesz! - krzyknął Sierioża. Niemiec zgiął się w ukłonie, wskazał na sąsiednie pomieszczenie, otworzył drzwi, po czym przewrócił się pod ciężarem napierających żołnierzy. Ze spiżarni uderzył zapach wędzonego mięsa, sera i ryb oraz trudnych do zidentyfikowania ziół.

- Stój! - okrzyk Niny podziałał jak bicz. Po kolei wychodzili z głupimi minami, trzymając w rękach pęta kiełbasy lub wędzone ryby.

- Choroszo, Nina Pawłowna! - usłyszała za sobą głos Sidorowa. Kapitan, mimo iż miał dopiero dwadzieścia trzy lata, posiadał w batalionie wielki posłuch. Jego ciężką i szybką rękę poznało już wielu - niektórzy stracili zęby, a inni życie.

- Towarzyszu kapitanie, niech Niemiec przygotuje nam jedzenie, a resztę zabierzemy ze sobą w waszym samochodzie. Przyda nam się taki zapas.

Sidorow skinął potakująco. Jeden z żołnierzy łamaną niemczyzną przetłumaczył gospodarzowi rozkazy, ten ukłonił się w pas i ruszył do kuchni. Jak zwykle w czasie ofensywy kuchnie polowe pozostawały na dalekich tyłach, a żołnierzom zostawały zmrożone suchary i to, co zdobędą na wrogu. Na rozkaz kapitana kolejna grupka żołnierzy przeszukała gospodę i po chwili do izby wpadli następni lokatorzy przyganiani kopniakami. Niemki ruszyły na pomoc gospodarzowi w kuchni, a mężczyźni pod okiem żołnierzy rozpalili ogień w kaflowych piecach. Wolni żołnierze zbierali co ładniejsze rzeczy, nie zapominając o pokazaniu kombatowi najciekawszych zdobyczy. Na stole lądują świeczniki, sztućce, zegarki, pierścionki. Ktoś znalezioną siekierą odłupuje złote uszka filiżanek i języczki czajniczków. Złoto przyda im się na później - aby wymienić na samogon w innych jednostkach lub u miejscowych. Sierżant Nikołajew zniósł z piętra duży zegar w kształcie domu. Sidorow zaśmiał się:

- A gdzie to Samuel włożysz? Będziesz niósł do Berlina? - ten Nikołajew zawsze rozśmieszał żołnierzy, którzy jak zwykle wybuchli radosnym śmiechem, zapominając o trudach wojny. Samuel zamrugał oczami, ciężko myśląc, po czym nagle, ze złością walnął zegarem o ścianę. Kukułka wypadła ze swojego gniazda z metalicznym jękiem, wywołując kolejną salwę śmiechu - pokładali się ocierając mankietami łzy.

Gospodarz tymczasem rozstawił na stołach talerze i szklanki, nalewając do każdej z wielkiej butelki sznapsa - tej cienkiej niemieckiej wódki. Żołnierze popijali solidnymi łykami, a właściciel zastawiał stół butelkami z różnokolorowymi nalepkami. Chłopcy przyglądali się im podejrzliwie, sprawdzając węchem zawartość. Mało było prawdziwej, czystej wódeczki za to sporo napojów o kolorze szczyn, czerwonym czy nawet zielonkawym.

Z kuchni wypływały smakowite zapachy smażonego mięsa i kartofli. Mięsa dawno nie jedli - jeszcze w połowie stycznia skończyła się im amerykańska tuszonka i jedli ziemniaki ze słoniną oraz chleb lub suchary. A tu taka uczta. Nina śmiała się ze wszystkimi. Trzeba będzie solidnie podjeść, gdyż przed nimi wielki bój. Zbliżali się do kolejnej linii umocnień - jakiegoś wielkiego miasta. Sidorow zawsze ją na bieżąco informował, więc wiedziała, że 86-sta strzelecka wejdzie do walki. Kombat musi podnieść ducha bojowego, a taka gospoda to wspaniałe miejsce, aby to zrobić. Niemieckie kobiety wyniosły misy z parującym jedzeniem, żołnierze usiedli za stołami wyciągając własne łyżki i noże do jedzenia. Bo noże i widelce, które Niemiec im podarował oczywiście wezmą ze sobą.

Na stole przed nią i kapitanem wyrosły kotlety, słonina, kartoszki, kapusta, kiszone ogórki, kiełbasa i wódeczka. Jaka uczta - ostatni raz Nina jadła tak chyba za cara? Kiwnęła ręką na gospodarza, wskazując na butelkę sznapsa i pokazując dwa palce. Niemiec po chwili wrócił z dwoma butelkami, kłaniając się i uśmiechając przymilnie. Nina, jedząc wyjęła z worka trofiejny ręcznik, owinęła nim starannie obie butelki i włożyła do środka. Idealny środek na rozgrzewkę w trakcie marszu.

Na schodach przed gospodą słychać stukanie i szuranie - przez otwarte drzwi wpadł zimny wiatr i kłęby wirującego śniegu - to chłopcy z trzeciej kompanii przyprowadzili jakiegoś przestraszonego człowieka. Kapitan Sidorow wstał od stołu.

- Kto to taki?

- A to nasz, Ukrainiec, my go naszli schowanego pod węglem na skraju wsi. Mówi, że go na roboty tu wysłali i ukrył się, kiedy Niemcy odchodzili, ale coś za dobrze wygląda - zameldował kapral.

- Rozdiewajties! - zakomenderował groźnie Sidorow. Jeniec posłusznie rozebrał się: był barczysty i nawet przystojny. Gdy stanął półnago, Sidorow zerknął ukradkiem na uśmiechającą się Ninę.

- Faktycznie, nieźle wygląda jak na robotnika - rzucił kapitan.

- Za nami idzie oddział czekistów. Niech się nim zajmą i przesłuchają. A zagrodę, gdzie go znaleźliście, dla przykładu spalić. No rebiata, kończymy jedzenie i ruszamy w dalszą drogę!

29 stycznia
(poniedziałek)

Ciężarówki były już pełne uciekinierów, którzy pojawili się nie wiadomo skąd. Kobiety z małymi dziećmi i starsi ludzie z tobołkami pomimo mrozu cierpliwie czekali na możliwość wyjazdu. Otto, siedząc w wieży, spokojnie przyglądał się całej tej „zabawie”. Ich czołgi miały za zadanie osłaniać pojazdy transportowe na pierwszym etapie ewakuacji. Jego myśli wracały uparcie do wczorajszego dnia. Wieczorem, po powrocie z zapasami, udało się najpierw namówić, a potem zaprowadzić Mayera i Tzebulaka do lokalu Schikowskiego. Rosjanie jakimś cudem tam nie trafili, a stary Schikowski, który ukrywał się w piwnicy, bardzo się ucieszył na widok Ottona i jego towarzyszy i natychmiast wprowadził ich do środka. Przy świetle naftowej lampy czołgiści z ciekawością rozglądali się po restauracji; obdarowani butelkami z piwem szybko wypili po flaszce, a resztę wrzucili do zaoferowanego kosza. Nie było dużo czasu, więc Otto poradził staremu, aby natychmiast wyjechał, póki było to jeszcze możliwe. Rano Schikowski odnalazł ich kolumnę i Mayer pomógł restauratorowi znaleźć cieplejsze miejsce w szoferce.

- Czemu jeszcze czekamy? - spytał Paul Friedricha, który wrócił od czoła ich kolumny.

- Jak nas tu ruscy zdybią, to będzie masakra!

- Jeszcze jakieś pojazdy mają podjechać, ale chyba gdzieś utknęły. Czekaj, mam pomysł! - Friedrich ruszył w kierunku grupy urzędników kierujących załadunkiem.

Po krótkiej dyskusji cywile kiwnęli głowami i zaczęli coś krzyczeć do stojących wokół ludzi. W otaczającym ich tłumie słychać szloch i jęki, matki całowały dzieci wciskając im w ręce tobołki.

- Otton, chodź tu!

Malke zeskoczył z wieży, chwycił i podniósł dziesięcioletniego na oko chłopca, a Raabe posadził go za wieżą, na pancerzu. Po chwili wszystkie maszyny objuczone były ludzkim bagażem i wreszcie padła oczekiwana komenda do wyjazdu. Silnik wypluł kłęby czarnego dymu i maszyna powoli ruszyła. Dzieci piszczały przerażone, ale szybko uspokoiły się mocno złapawszy wszelkie dostępne uchwyty. Otton siedział na końcu pojazdu, pomiędzy wylotami tłumików i doglądał małej gromadki, którą mu powierzono.

***

- Herr Oberst, jestem gotowy - zameldował leutnant Günther i usiadł na zydlu, zastępującym w bunkrze krzesło. Pułkownik Schoepffer podszedł do rozłożonych na dużym stole map obrazujących zarówno bieżącą sytuację w mieście jak i całe Prusy. Trzeba podsumować zebrane meldunki i wysłać je do sztabu armii oraz do Himmlera. Niestety, sytuacja zmienia się z godziny na godzinę i to, co napiszą teraz, za chwilę może być zupełnie nieaktualne.

Pułkownik podrapał się po łysej czaszce, po czym dłoń zjechała na nieogolone, pokryte siwawym zarostem policzki. Ciche przekleństwo potwierdziło wyraźne niezadowolenie ze stanu, w jakim się znajdował.

- Dobrze, niech pan pisze, poruczniku:

Sytuacja miasta na godzinę czternastą dwudziestego dziewiątego stycznia. W dniu wczorajszym i rankiem dnia dzisiejszego ostatecznie wyparto Rosjan z północnej części miasta, odzyskując koszary Mudra i kontrolę nad obszarem Lärchwalde. W rejonie wschodnim bronimy pozycji osłonowych w rejonie Drewshof-Damerau i dalej na południe w rejonie Dambitzen i Grunau Höhe. Utrzymujemy most drogowy na rzece Elbing oraz pozycje na zachód miasta. Na razie dostępna jest też trasa na Marienburg i Danzig. Nasze pozycje i całe miasto znajdują się pod stałym, nękającym ostrzałem artyleryjskim i z wyrzutni rakietowych.

Ze względu na walki na południe od Elbinga zelżał bolszewicki nacisk na samo miasto, więc mamy możliwość przynajmniej częściowego odtworzenia siły bojowej. W walkach z sowieckimi 10 i 29 Korpusami Pancernymi oraz 321 Dywizją Piechoty zniszczyliśmy ponad czterdzieści czołgów, kilkanaście dział wroga i unieszkodliwiliśmy około tysiąca ludzi. Jednostki broniące miasta wykazały się ogromnym męstwem, mimo niewielkiego doświadczenia oraz wielkich braków w ekwipunku.

Poniesiono też znaczne straty w sprzęcie bojowym - wyszuka pan poruczniku w raportach te dane i dopisze do meldunku - i zużyto wielkie ilości amunicji - też pan wpisze ilości. liczba ludzi pod bronią zmniejszyła się o około dwa tysiące zabitych i rannych.

Pułkownik przerwał na chwilę, krążył wokół stołu zbierając myśli.

- Utraciliśmy też bezpośrednie wsparcie 7 Dywizji Pancernej, co dodatkowo uszczupliło siły obrony. Dlatego też pilnie proszę o jak najszybsze wsparcie garnizonu twierdzy dodatkowymi jednostkami artylerii, artylerii przeciwlotniczej i oddziałami wojska oraz Volkssturmu. Proszę też o uzupełnienia materiałów wojennych według podanego spisu.

Dobrze, to by było tyle do tego meldunku. Czy coś jeszcze ma pan, poruczniku?

- Tak Herr Oberst. Udało nam się ewakuować z lazaretu w szkole von Plauena około tysiąca ludzi. Część z nich piętrowymi autobusami przysłanymi z Gdańska, a część ruszyła pieszo. Ale lekarze alarmują, że mają drastycznie mało materiałów opatrunkowych i leków.

- To dobrze, że zabrano tych rannych, ale jeżeli nie dostaniemy zaopatrzenia medycznego, to szpitalom nic nie dam, bo przecież nic nie mamy. Niech pan to przepisze, a ja wreszcie się ogolę i spróbuję się godzinkę przespać.

***

- Dziękuję Herr Oberbürgermeister, wybawił nas pan z wielkiego kłopotu! - doktor Rommeik mocno ściskał dłoń nadburmistrza, który z lekkim uśmiechem przyglądał się, jak sanitariusze rozmieszczają rannych w piętrowych, berlińskich autobusach, które przed chwilą wjechały na dziedziniec szkoły Heinricha Plauena. Widok był tak niezwykły, że korzystając z przerwy w ostrzale, spory tłumek zgromadził się wokół, komentując niezwyczajne zdarzenie. Autobusy, z cywilnymi kierowcami przyjechały nocą z Gdańska, korzystając z mgły, bezpiecznie wjechały do miasta. Gapie zaczęli znosić poduszki, ciężkie zasłony okienne, obrusy, aby tylko pomóc wymościć niezbyt nadające się do transportu rannych pojazdy. Dowódca obrony miasta dosłał też dwa półgąsienicowe pojazdy, które przewiozą najciężej rannych, a w razie potrzeby wyciągną autobusy z zasp.

- Czy dostaliście wozy z zaopatrzeniem? - dopytywał się nadprezydent.

- Tak, serdecznie dziękujemy za to, co otrzymaliśmy, zwłaszcza za leki i żywność. Niestety - Rommeik wskazał głową rannych - tych odsyłamy w bezpieczniejsze miejsce, ale pewnie już wieczorem na ich miejsce będą następni.

Autobusy były już pełne, czas wyjeżdżać póki Rosjanie nie rozpoczęli ostrzału. Kolumna tak nietypowych pojazdów powoli ruszyła, starając się nie urwać kół w lejach i wyrwach po pociskach. Przed nimi, wskazując drogę, jechał patrol żandarmów na motocyklach.

Doktor Leser głęboko odetchnął: dobrze, że chociaż tyle udało się zrobić. Pożegnał się z doktorem Rommeikiem i w towarzystwie nieodłącznego strzelca udał się do ratusza. Po drodze musiał zajść na Adolf Hitler Straße i sprawdzić, jak działa kuchnia polowa wydająca posiłki ludności. Wyraźnie też czuł głód, w zasadzie to od kilku dni nic ciepłego nie jadł, więc może i on dostanie jakiś talerz polewki.

***

Kübelwagen powoli wspinał się krętą drogą, docierając wreszcie do rozbitych koszar gdańskich. Karl wymijał większe i mniejsze leje i w końcu stanął - droga dalej była nieprzejezdna. Obaj z pułkownikiem Selzerem musieli wysiąść by przedostać się do odległego o jakieś sto metrów stanowiska dział przeciwlotniczych. W pobliżu małego i o dziwo nieruszonego przez ostrzał domu - paliło się niewielkie ognisko podsycane drzewem z połamanych przez wybuchy drzew. Dziś sowieckie samoloty nie pojawiły się, więc artylerzyści dłubali przy jednej z długolufowych armat kalibru 8,8 centymetra, zapewne starając się coś naprawić. Na widok oficerów jeden z grzejących się przy ogniu wstał i zameldował się. Pułkownik i Karl uścisnęli dłoń leutnanta Wolffa od razu przechodząc do rzeczy. Porucznik krótko opisał stan baterii - trzy działa były sprawne, jedno w trakcie naprawy i zapewne w ciągu godziny czy dwóch też będzie zdolne do walki. Amunicję mają, bo Rosjanie ostatnimi czasy omijali ich stanowisko, poznawszy celność ognia baterii. Ale oczywiście chętnie przyjmą jedno z dział z rozbitej baterii z rejonu Lärchwalde. Porucznika martwił brak możliwości ewakuacji. W rozbitych, pobliskich koszarach stał wprawdzie jeden sprawny ciągnik, ale żeby szybko ewakuować baterię w razie potrzeby, to zdecydowanie zbyt mało. Przed nimi linię obrony między Thumberg i wzgórzem Ludendorffa zajmował jedynie słaby batalion strzelców morskich wsparty Volkssturmem, z małą ilością broni maszynowej i niewielkim wsparciem artylerii. Więc w razie czego będzie problem.

Pułkownik przedstawił Wolffowi sytuację miasta. Nie była zła, ale jeśli chodzi o obronę przeciwlotniczą to stracili kilka baterii, więc miasto dysponowało tylko trzema pełnymi jednostkami. Amunicji starczy na tydzień, czyli trzeba ją oszczędzać. Rozmowę przerwał odległy huk - mężczyźni sięgnęli po lornetki i ruszyli w kierunku pobliskiego budynku Hitlerjugend. Stąd wyraźnie widać północną część miasta, gdzie ciężkie pociski sowieckiej artylerii uderzały w niską zabudowę. Na szczęście ogień nie był zbyt celny, a i zabudowania były dość rozproszone.

Można zejść na dół, zwłaszcza, że żołnierze przy ognisku częstowali pieczonymi ziemniakami i kiszoną kapustą, podawaną wprost z beczki, „zorganizowanej” przez zaradnych wojaków. Po posiłku krótka inspekcja stanowisk. Były dobrze zamaskowane i zabezpieczone, a w pobliżu wykopano też pozycje rezerwowe. Dwaj oficerowie ponownie uścisnęli dłoń leutnanta Wolffa i ruszyli do Kübelwagena, by wrócić do budynku sztabu i złożyć raport.

30 stycznia
(wtorek)

Zrobiło się już jasno, a one nadal leżały na pryczy, głodne, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. W baraku aż huczało od plotek i domysłów. Od dnia, kiedy do miasta wdarły się rosyjskie czołgi, nie chodziły do pracy w stoczni. Nocami i dniami dochodziły zza rzeki odgłosy wybuchów i serie z karabinów, ale wczoraj wieczorem wszystko ucichło. Wartownicy wcześniej szeptali między sobą i widać było, że mają zdrowego pietra, a część z nich była już spakowana i gotowa do ucieczki. Dzisiaj tylko kilku zajrzało do nich i wyszli bez zwykłych wrzasków.

Na sąsiedniej pryczy, siwowłosa Polka szeptała, że Niemcy ruskich odparli i spalili sporo czołgów, więc nikt ich nie oswobodzi. Katia i Nina na wszelki wypadek zapakowały kromki czarnego chleba, które wcześniej odłożyły pod deskami na czarną godzinę.

Ale skoro nasze tanki odeszły, to czemu nie idziemy do stoczni?

Dostały wreszcie śniadanie i wypędzono je na dwór, na apel. Powietrze rozjaśniało ostre, styczniowe słońce, które przebiwszy się przez dziurę w chmurach przyjemnie nagrzewało ciała. Więźniowie dostają rozkaz wymarszu z Elbinga. Mają iść na zachód, w kierunku na Danzig. Wrócili do baraków po „swoje” rzeczy i ustawili się w kolumnę: dzieci na końcu.

Miarowy stukot drewniaków po raz ostatni rozbrzmiewał na kocich łbach odchodząc stopniowo w dal, w kierunku płaskiej równiny poprzecinanej rowami.

***

Ostanie spojrzenie na były już punkt dowodzenia - wszystko zabrane. Hauptmann Binder poprawił zapięcie hełmu i zbiegł po schodkach do stojącej obok budynku półciężarówki Steyera-RSO, wskoczył na miejsce koło kierowcy i natychmiast ruszyli.

Pozycja przy Spittelhof, niestety, jest nie do utrzymania! Od rana ruska artyleria i moździerze nieustannie obkładały ich ogniem, który choć niezbyt celny jednak swoim nasileniem powoli niszczył tak starannie przygotowane umocnienia.

Dowódca Wehrmachtu, Major Altermann kazał im sobie radzić samodzielnie - ruskie ataki szły praktycznie ze wszystkich kierunków, a w mieście nie było żadnych jednostek rezerwowych, które miałyby możliwość ich wesprzeć. Kończyła się też amunicja, ale najgorszą rzeczą był brak ciepłej odzieży. W porozbijanych pociskami ziemiankach i budynkach ludzie nie mogli już szukać ukrycia przed zimnem i na mrozie dosłownie padali jak muchy. Cywilne swetry i czapki niewiele pomagały, jeżeli trzeba było przetrwać kilkadziesiąt godzin na mrozie.

Z przechwytywanych informacji wynikało, że najgorzej było na autostradzie, na odcinku Stoboy-Pomehrendorf. Wczesnym rankiem ich pozycje minęła niewielka kolumna czołgów, dział szturmowych i transporterów z siódmej pancernej, rzucona w dramatycznym wysiłku, aby powstrzymać Iwana na tym odcinku. Czołgiści też gonili resztką sił i ten rachityczny kontratak to było wszystko, na co było stać tę słynną jednostkę. Nacisk na ich pozycję zelżał i ewidentnie widać było, że napór wroga przeniósł się bardziej na północny wschód miasta.

Jadąc w kabinie ciężarówki, kapitan grzał nogi o osłonę silnika przypominając sobie, jak wyglądają stanowiska przy lotnisku.

Na miejscu, obsługa sprawnie odczepiła armaty przeciwpancerne od ciągników i przepchała je na przygotowane uprzednio stanowiska. Kapitan bez słowa przyglądał się gorączkowej krzątaninie - jego żołnierzom pomagali volkssturmiści - ludzie o wielkim sercu i chęci do walki, ale tak naprawdę reprezentujący niewielką wartość bojową.

Siódma pancerna musiała się wycofać - ledwie połowa z pojazdów, które ich rano mijały rano dowlokła się później do ich stanowisk. Na zmęczonych twarzach czołgistów wyraźnie widać było, że przytłoczeni olbrzymią przewagą wroga znowu nie dali rady. Kolumna na chwilę zatrzymała się, przekazując im rannych i, niestety, też sporo zabitych. Wysoki hauptmann w okrągłych okularach podziękował za papierosa i króciutko streścił sytuację. Ostatecznie wycofują się za rzekę, aby, jak stwierdził lizać rany, czekać na uzupełnienia i dostawy jakiegoś sprzętu. Ich generał, Mauss, obiecał, że na ile to będzie możliwe, postarają się ubezpieczyć zachodnią flankę miasta.

Kapitan Binder porzucił wspomnienia, krótkie komendy pomagały jego podwładnym zająć wyznaczone pozycje. Trzeba jeszcze nawiązać łączność z komendą miasta i przekazać im bieżącą sytuację na ich odcinku, zanim Iwan znowu zaatakuje.

31 stycznia
(środa)

Ze skrzypieniem osi podjechał kolejny wózek ciągniony przez dwóch mężczyzn w płaszczach z naszytymi na nich obozowymi znakami.

„Skąd oni tu jeszcze?” - przeleciało mu przez myśl. Widać, że nie wszystkich więźniów z podobozów KL Stutthof ewakuowano. Mniejsza o to.

Na wózku leżały kolejne zwłoki, które zmobilizowani przez policję mieszkańcy Königsberger Straße i więźniowie składali do zbiorowych mogił przy wejściu do Ungern Kaserne. Doły pomogła „wykopać” sowiecka ciężka artyleria, w przeciwnym bądź razie w skostniałej z zimna ziemi nie udałoby się wygrzebać nawet małego dołka. To już drugi grób na tej ulicy i kolejne dwadzieścia pięć ciał, owiniętych w co się dało, wylądowało w środku.

Dół był znacznie większy, więc czekali na dalsze. Na stercie ciał leżały zwłoki młodego chłopca, spod niedokładnie zawiniętego jakąś kotarą ciała wysunęła się ręka z opaską Hitlerjugend. Chłopak miał na nazwisko Schröter i na oko jakieś szesnaście lat. Ponoć zniszczył sowiecki czołg wczoraj czy przedwczoraj, za co został podany przez komendanta miasta do odznaczenia za męstwo. „Herr, Gott, dlaczego pokarałeś ten naród, że musi wysyłać takie dzieci, by broniły nas przed tymi barbarzyńcami?” - kolejna smutna myśl naszła oberleutnanta. I dlaczego on, kwatermistrz musi zajmować się doglądaniem pochówków?

Wysoki wizg i huk nieodległej eksplozji przywrócił oficera do rzeczywistości. Ponownie zaczęło się.

Ruska artyleria znowu rozpoczęła ogień nękający. Jeden z pocisków uderzył w budynek leżących naprzeciw koszarów hanzeatyckich. Pracujący ludzie kuląc się i rozglądając za miejscem do ukrycia, spoglądali jednocześnie znacząco na oberleutnanta.

- Dobra, szybko zasypywać groby i kryć się! - rzucił zdecydowanie.

W końcu śmierć przy stercie trupów z powodu przypadkowego pocisku nie jest śmiercią godną oficera, nawet tego z kwatermistrzostwa.

***

- Towarzyszu kapitanie, radiogram do was od dowódcy pułku! - Kazantajew podał rozszyfrowaną wiadomość. Sidorow odstawił dopiero co zaparzoną blaszankę czaju na piec i podszedł bliżej do zapalonej naftówki.

- Odprawa o 10.00 - przeczytał.

Jego batalion dopiero co doszedł do wioski na nocleg.

Wcześniej przeszli przez jakąś rzekę, równoległą do Wisły, ale jej nazwy kapitan nie był w stanie odczytać z niedokładnej mapy. Niemcy nie wysadzili niewielkiego drewnianego mostu, po którym przeprawili się ludzie i zaprzęgi konne. Cięższe samochody i pojazdy gąsienicowe musiały czekać, aż saperzy zbudują przeprawę. Większość z nich, w tym pułkowa artyleria chyba jeszcze stała po tamtej stronie czekając, aż saperzy pracujący na kilkunastostopniowym mrozie skończą robotę. Sidorow spojrzał na zegarek. Miał jeszcze nieco ponad pół godziny czasu. Pułk kwaterował w sąsiedniej wiosce, o kilometr stąd. Trzeba się przejść, zobaczyć, czy kompanie wystawiły warty, porozmawiać z żołnierzami. Jeszcze jeden łyk czaju wzmocnionego sznapsem i poczuł, jak zmęczenie odpływa.

- Kazantajew! - rzucił radzikowi. - Za piętnaście minut dowódcy kompanii i Nina Pawłowna meldują się gotowi do wyjazdu do sztabu pułku. Trzy „Czapajewy” i ochrona niech czekają przed kwaterą, jasne? - rozkazał, dopinając kożuch i wciskając uszankę na głowę. Z pepeszką w ręku wyszedł na dwór. - Za mną! - polecił stojącemu przy drzwiach wartownikowi.

Noc była dość pogodna i mroźna. Śnieg skrzypiał pod nogami, gdy szli od chałupy do chałupy, by sprawdzić, jak się rozłożyły poszczególne kompanie. Wszędzie było słychać przytupywanie wartowników i widać błyski ukrywanych w mankietach papierosów. Nikt nie śpi - wzięli sobie chyba do serca niemieckich maruderów, którzy kilka dni wcześniej poharatali biwakujących artylerzystów z 321 Dywizji. Gdzieniegdzie widać było grupki ludzi - to podoficerowie przygotowywali stanowiska Maximów i Diegtiariowów na strychach domów i stodół: jeżeli faszyści zaatakują, to dostaną niezłego łupnia!

Kapitan ponownie zerknął na zegarek - jest już za kwadrans ósma, trzeba wracać na kwaterę.

Trzy „Czapajewy” grzeją silniki, wszyscy wezwani już czekają. Wskoczył do maszyny i ruszyli. W przyciemnionym świetle reflektorów niewiele było widać, więc kierowca z nosem przyklejonym do szyby prowadził powoli samochód po drodze z dwóch stron otoczonej głębokimi rowami.

„Ciężki teren do natarcia” - rozmyślał kapitan. W obrośniętym wyschłymi trzcinami rowie łatwo jest ukryć się piechocie, a za krzakami może stać działo lub czołg, a ty - człowieku - ukryć się nie masz gdzie! Brak lasów, tylko przy drogach krzywe drzewa, co jakiś czas chałupy i trochę krzaków. W prawie każdej wiosce kościół z wieżą, a z niej świetna widoczność. Samochód wreszcie wjechał do wsi. Ruch był tu większy - przetaczała się artyleria, więc chyba saperzy zdążyli zrobić tę przeprawę. Znaleźli budynek plebanii - wiadomo, koło kościoła. Przed nimi wysiadł z Willisa wysoki oficer w kożuchu - toż to znajomy enkawudzista, z którym morze wódki już wypili. Czekista zatrzymał się, a na widok wysiadającego Sidorowa rozpromienił się:

- Witajcie, Siemionie Aleksiejewiczu, cóż, szykują się nam bohaterskie czyny? - Sidorow podszedł do kapitana NKWD.

- Witajcie, Arłamie Eljaszewiczu, pewnie macie rację. Jak na razie idziemy tylko w tym śniegu i mrozie, a karabiny nam rdzewieją. Tankiści pogonili Niemców chyba aż pod Berlin, a piechota tylko buty zdziera. Leziemy goniąc wiejących fryców, a chwała ucieka!

Sidorow na okoliczność spotkania czekisty miał zawsze na podorędziu zgrabną przemowę. Nigdy nie wiadomo, mimo morza wypitej wódki, co taki myśli. Uścisnęli sobie dłonie i wraz z towarzyszącą im grupką weszli do środka. Przywitało ich miłe ciepło, widać pułkowi sztabowcy nie lubili pracować na mrozie. Powiesili kożuchy gdzie popadnie, nawet śmiesznie wyglądały na sporym, metalowym krzyżu na ścianie. Arłam Eliaszewicz przywitał się z dowódcą pułku i politrukiem, po czym ponownie podszedł do Sidorowa.

- Gratuluję, towarzyszu - rzekł głośno, aż stojący obok oficerowie odwrócili głowy. - Czujności. Wasi ludzie złapali szpiega.

Sidorow zamrugał oczami, starając się zrozumieć, o co chodzi.

- Ten Ukrainiec, to tak naprawdę nasz, Rosjanin, tylko, że zdrajca od Własowa. Jakieś ich resztki rozbiliśmy, a on ukrył się w gospodarstwie, podając się za Niemca z Besarabii. Mieli się zebrać we wsi większą grupą i maszerować na zachód, do swoich - ostanie słowo zaakcentował mocno.

- Powiedział coś o ich wojskach, obronie tutaj? - dopytywał się Sidorow.

- A nie zdążył, wiecie, trochę go moi chłopcy za mocno przycisnęli. A ja bardzo się cieszę, że pamiętacie, towarzyszu, iż każdy podejrzany element ma być kierowany do nas. Będziemy was jak zwykle wspierać w walce - zakończył i usiadł.

Żołnierze wcześniej usunęli z izby zbędne meble, zostawiając tylko masywny stół i krzesła. Major Semienko, dowódca 284 pułku strzeleckiego znacząco chrząknął na rozmawiających, zwracając ich uwagę. Odprawa zaczęła się.

- Towarzysze, żeby nie przeciągać, bo zadań bojowych cała masa. Wyklarował się kierunek natarcia naszego korpusu i dywizji - to miasto Elbing. Dlatego zmieniliśmy marszrutę i idziemy wesprzeć naszych tankistów z piątej pancernej. Przez kilka dni próbowali zdobyć miasto, ale w końcu po stracie wielu maszyn musieli odstąpić, zwłaszcza że nieprzyjaciel bardzo silnie kontratakował z użyciem wielkiej ilości czołgów i dział samochodowych na kierunku Preußisch Holland. Do boju weszła już 321 Dywizja, która zajęła południowe przedmieścia miasta, o które toczy zażarte walki. Z tego co wiem, sytuacja na ich odcinku jest bardzo zmienna. Samo miasto liczy według naszych danych około stu tysięcy mieszkańców, ale gdy porównuje się mapy i dane sztabowe ze zdjęciami, wynika, że miasto ostatnio rozbudowano i ludzi pewnie będzie więcej. Możliwe zresztą, że spora ich część odeszła, co ułatwi walkę bardzo silnemu garnizonowi. Wokół miasta zbudowane są solidne umocnienia polowe obsadzone artylerią i karabinami maszynowymi. Z relacji czołgistów wiemy, że wiele budynków to bunkry z działami lub bronią maszynową. Nie mamy, niestety dobrego rozpoznania - wiecie, że jak w mieście walczą tankiści, to walą do czego popadnie! - przez izbę przeszedł śmiech. Tradycyjnie w Armii Czerwonej pancerniacy śmiali się z piechoty, że żółwie i chowają się przed byle czym, ale w mieście było odwrotnie. Każda możliwość odgryzienia się była przyjmowana z radością.

- Wiemy, że w mieście są liczne czołgi i samochodowa artyleria, działa różnych kalibrów i moździerze, bardzo silna obrona przeciwlotnicza. Co do ludzi: mamy informacje o kilku pułkach piechoty, słuchaczach szkół wojskowych, jakichś marynarzach i oczywiście liczny folkszturm. I nie lekceważcie towarzysze tych dziadków i dzieci - walczą o swoje domy i mogą nieźle napsuć nam krwi. Dla pewności, gdy się będą poddawali, dobrze ich sprawdzić albo i kilku rozstrzelać, aby reszta nie próbowała dalszego oporu. Obrońcy są też wspierani przez Luftwaffe - nasi czołgiści przypomnieli sobie nawet, jak wyglądają sztukasy.

Samo miasto jest duże, z ceglaną zabudową, licznymi fabrykami, koszarami, kościołami. Domy zwłaszcza w centrum mają grube ściany i są wielopiętrowe - trudne do zburzenia ogniem pułkowej artylerii.

Major Semienko postukał palcem w rozłożoną na stole mapę. Na ten znak oficerowie podeszli do stołu, starając się zająć jak najlepszą pozycję. Mapa miała na marginesie zaznaczony rok 1941 i słowo „Burza”.

- Nasze zadanie, towarzysze. Przeszliśmy obecnie przez rzekę Elbing i jesteśmy na równinie Elbinger Niederung. Nasz 116 Korpus atakuje od południa i zachodu. Od północy i wschodu atakuje nasz stary sąsiad - 98 Korpus z drugiej uderzeniowej. Dostajemy wsparcie artylerii korpuśnej i armijnej oraz czołgi i działa samochodowe. Nasze zadanie bliższe to podejście do zachodniego skraju miasta i zajęcie go oraz podejście do rzeki i odcięcie wroga od zachodu. W zależności od postępów 98 Korpusu Strzeleckiego, możemy spodziewać się także forsowania obecnie zamarzniętej rzeki i uchwycenia zabudowań stoczni na północ od centrum miasta. Umożliwi to przecięcie obrony na dwie części i ułatwi zniszczenie wroga.

Elbing to nasz pierwyj gorod w Germanii, pierwyj bolszoj gorod. Piąta pancerna nie dała rady, ale druga uderzeniowa musi. Nie mamy doświadczenia w zdobywaniu dużych miast, dlatego liczę towarzysze na waszą inteligencję i odwagę. Zadanie na jutro: bataliony ruszają ubezpieczonymi kolumnami w kierunku na...

*

Siedziała cicho w kącie, patrząc na rozgorączkowane twarze oficerów. Wyglądali jak chłopcy, którzy bawią się w bardzo niebezpieczną grę. Oczy im się świeciły - wreszcie ruszą do prawdziwej walki! Wielkie miasto to wiele krwi do przelania, ale jaka sława za jego zdobycie! Ordery, awanse, łupy. Nina sama też czekała na ten dreszcz emocji, kiedy po przerwie w walce leżała ukryta na stanowisku, a w lunecie widziała ruszającego się faszystę. Na pewno zwiększy liczbę zabitych wrogów, ba, może i przekroczy setkę? Na razie ona i jej snajperzy będą szli w szpicy pułku będącego awangardą dywizji i zlikwidują ubezpieczenia wroga. Zaniepokoiły ją trochę słowa majora o forsowaniu rzeki. Nina nigdy nie przepadała za wodą, a przejście zamarzniętej wody - na pewno nie było tym, co najbardziej chciała robić. Odprawa pomału kończyła się. Oficerowie nanosili na swoje mapy strzałki i symbole taktyczne. W sąsiednim pokoju zabrzęczało szkło. Major Semienko zaprosił ich na szklaneczkę trofiejnego wina. Ot, taki toast za zwycięstwo.

***

Robert dopiął paskiem płaszcz i wcisnął na oczy grubą futrzaną czapkę, którą zostawił w ich domu jeden z pomieszkujących u nich uciekinierów. Wyglądał jak chłop ze wschodniej części Prus, więc nie będzie rzucał się w oczy patrolom żandarmów i policji. Za okienkiem piwnicy, w której spędzili kolejny dzień zrobiło się ciemno, ruscy powinni skończyć ostrzał i zasiąść do kolacji. Hubert i Katarzyna skontrolowali jego wygląd - może iść.

Wczoraj wieczorem Truda dostała tak wysokiej gorączki, że aż zaczęła majaczyć. Jej bratowej, Katarzynie, udało się zbić temperaturę więc przespała noc spokojnie, ale około południa gorączka znów się podniosła. Patrząc na rozpaloną twarz Trudy i wysypkę na ciele, zaczęli podejrzewać jakąś chorobę zakaźną. Robert zdecydował, że pójdzie poszukać pomocy w mieście. Jeżeli nie da rady ściągnąć lekarza do chorej, to może uda się chociaż opisać mu chorobę i uzyskać jakieś leki. Przez chwilę dyskutowali, czy iść do któregoś ze szpitali czy może do lazaretu w szkole Heinricha Plauena. Ostatecznie zdecydował, że pójdzie tam, gdzie będzie najłatwiej i najbezpieczniej przejść.

Powoli, sprawdzając czy nie słychać jakichś podejrzanych hałasów, otworzyli klapę swojego ukrycia. W świetle naftowej lampy widać było działanie nieproszonych gości - niemieckich żołnierzy, którzy przeszukali szafki w poszukiwaniu jedzenia i Bóg wie czego jeszcze.

Robert ucałował przymknięte oczy żony i chyłkiem wymknął się z budynku. Przeszedł koło rozbitych zabudowań, nawet na nie nie patrząc, by nie denerwować się dodatkowo widokiem zmarnowanych tylu lat pracy całej ich rodziny. Przy Königsberger Straße przystanął zaskoczony widokiem. Spalony budynek gospody Waldschlössen, stojące obok nieruchome, ogromne, czarne kształty rozbitych czołgów, masa gruzu, potłuczonego szkła, jakieś papiery, szmaty i dalej, w głąb ulicy upiorny zarys rozbitych budynków koszarowych. Przez te kilka ostatnich dni siedzieli w piwnicy i tylko od czasu do czasu wspinali się do wnętrza domu, aby sprawdzić jak wygląda. Dochodziły do nich odgłosy strzelaniny, budynek kilkakrotnie kołysał się od nieodległych wybuchów, ale taki widok? Przecież setki ludzi budowały umocnienia wokół miasta, tyle tu było zawsze wojska, a teraz ruscy weszli do miasta?

Mężczyzna ruszył wzdłuż torów w kierunku centrum. Na wysokości bramy do koszar hanzeatyckich minęła go kolumna kilku ciężarówek, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Na chwilę przystanął i uspokoił oddech oraz walące serce. Miał wprawdzie swoje dokumenty, mówił jak każdy autochton po niemiecku, ale kto wie, co może zrobić policjant lub żandarm?

Wieczorny mrok krył zniszczenia, poza rozrzuconymi wszędzie rzeczami uciekinierów i kilkoma rozbitymi domami dalej nie widać większych zniszczeń - pewnie ruscy aż tak daleko nie doszli.

Przystanął. Cichy, kobiecy szloch dobiegł go od strony budynku szkoły Mädchenberufsschule. Instynktownie ruszył w kierunku płaczącej. Na ośnieżonym trawniku przed szkołą piętrzyła się sterta świeżo usypanej ziemi, a obok klęczała starsza kobieta. Jej włosy rozwiewał mroźny wiatr, który niósł ten przenikliwy szloch. Robert klęknął obok - choć dobrze nie widział rysów jej twarzy od razu poznał, że coś było nie tak z jej psychiką.

- Gdzie pani mieszka? Zaprowadzę panią - zaproponował, ale nie padła żadna odpowiedź. Delikatnie chwycił ją za rękę i potrząsnął, ale znowu bez reakcji. Kobieta bezwolnie wstała, gdy Robert uniósł ją za ramiona i wtedy mógł ujrzeć jej rysy - nieco przygaszone wiekiem, ale szlachetne. Bezradnie rozejrzał się wokoło - nikogo nie widać. Nie, nieco dalej, w kierunku centrum spostrzegł jakichś ludzi - może oni będą mogli mu pomóc. Musi jak najśpieszniej iść do lekarza po pomoc dla żony, ale sumienie nie pozwalało zostawić oszalałej kobiety. W geście desperacji chwycił ją za rękę i pociągnął w kierunku ludzi, a ona bezwolnie, jak kukła poszła potykając się co chwila na nierównościach ulicy. Doszli do skrzyżowania z Kantstraße, gdy wyraźnie zauważył oznaki życia. Przy jednym z domów stała wojskowa ciężarówka otoczona przez grupkę ludzi.

„Trzeba się zapytać.”

Ciągnąc za rękę kobietę, Robert podszedł do rozpalonego opodal ogniska, przy którym grzało się kilku żołnierzy.

Nie, nie znali kobiety, może ktoś z ludzi przy ciężarówce będzie coś wiedział? A lazaret w szkole działa, nawet chyba mają mniej rannych, więc ktoś będzie mógł Robertowi pomóc. Przy ciężarówce sytuacja powtórzyła się, nikt nie rozpoznał kobiety, za to do zabranego przezornie worka wpadł wojskowy chleb, kilka konserw i zamarznięta bryłka masła. Skąd teraz w mieście taki rarytas jak masło?

Robert przez chwilę wahał się - kobieta wyraźnie go spowalniała, ale jeżeli ją zostawi, to nieszczęsna zamarznie - więc wzmocnił uścisk ręki i zdecydowanie ciągnąc nieznajomą, ruszył dalej.

Zostawi ją w lazarecie, nawet jeśli lekarze jej nie pomogą, to chociaż dostanie jeść i ogrzeje się. Tak musi zrobić.

1 luty
(czwartek)

- Zamelduj Generałowi Małachowowi, że będziemy obchodzili tę wioskę na horyzoncie, ale musimy sforsować rzekę przed nami.

Podpułkownik gwardii Kolesnikow próbował jak najbardziej przybliżyć mapę do mdłego światła czołgowej lampy. Zmęczone wielodniowym wysiłkiem oczy zawodziły już od jakiegoś czasu i Kolesnikow pogodził się z koniecznością noszenia okularów. Jak tylko sytuacja się ustabilizuje - będzie musiał poszukać jakiegoś doktora od oczu. Radzista cierpliwie czekał na informacje dowódcy brygady.

Passarge Fluss, tak się chyba ta rzeka nazywa. Tak zamelduj. Aha, powiedz, że czekamy aż saperzy przygotują nam przejazd przez bagniste brzegi, zaraz idę sprawdzić jak tam dają sobie radę.

Siemion Gawriłowicz odpiął wtyczkę interkomu od hełmofonu i wysunął się z wieży. Czołgi brygady wyjechały z lasu, rozciągnięte w długą kolumnę. Niemców nigdzie nie widać, toteż załogi, siedząc w otwartych włazach, kurzyły machorkę. Cholera, z tego miejsca nie widać dobrze przeprawy, więc Siemion Gawriłowicz sprawnie zeskoczył na ziemię, trzymając w ręku mapę. Pracujący silnik jego maszyny był na tyle głośny, że pułkownik dopiero w ostatniej chwili usłyszał świst nadlatującego pocisku. Odłamki przeszyły ciało oficera. Świadomość zgasła, zanim ciało ułożyło się na ośnieżonej, polnej drodze.

***

- Towarzyszu kapitanie, wzywają was do dowódcy pułku - kapral ze sztabu 813 pułku myśliwców wyrwał z drzemki Fiodora Wasiliewicza Mitrofanowa.

Kapitan powoli zwlókł się z szerokiej ławy wyścielonej poduszkami, na którą zwalił się zmęczony wczorajszym oblewaniem medali kolegów z dywizji i porannym wzmocnionym śniadankiem. Zresztą pogoda nie sprzyjała wylotom, a ich nowe pole startowe było nadal poprawiane przez żołnierzy dywizji. Na szczęście w wiadrze było trochę wody, więc można przemyć twarz, przeczesać włosy przed małym lustrem i doprowadzić się jakoś do stanu używalności, jak mawiał dowódca pułku, Borys Michajłowicz Wasiliew.

Mróz jakoś dziś mniejszy i Fiodor z przyjemnością wciągnął w płuca świeże powietrze. Ten wiatr pachniał już przedwiośniem. Co oznaczało, że mimo lotnej pogody zostaną na szereg dni uziemieni przez rozmiękłą ziemię na lotnisku. Przed domem zajmowanym przez sztab pułku Fiodor splunięciem oczyścił gardło i raz jeszcze poprawił mundur.

- Towarzyszu pułkowniku, kapitan... - machnięcie ręką zakończyło meldunek.

- Siadaj, jest robota na dzisiaj. Dostaliśmy rozkazy ze sztabu armii, aby pomóc oczyścić drogę naszym oddziałom z drugiej uderzeniowej na podejściu do miasta Elbing. Miasto próbowały zdobyć nasze czołgi z Piątej Armii Pancernej, ale musiały się cofnąć. Wiem, że pogoda jest gówniana, ale rozkaz to rozkaz. Zresztą Niemcy przejawiają znaczną aktywność w powietrzu, mają gdzieś w pobliżu miasta lotniska i dają się naszym we znaki. Na jedenastą, czyli za półtorej godziny przewidujemy start wszystkich sprawnych maszyn pułku na osłonę wyprawy Petlakowów i Tupolewów, które będą zmiękczały przedpola obrony niemieckiej wokół miasta. Tu masz zdjęcia powietrzne miasta i mapę z zaznaczonymi pozycjami artylerii przeciwlotniczej. Mają tam mocną obronę, która rozwaliła sporo naszych maszyn, więc uważaj ze swoimi sokołami. Skończ nanosić dane na mapę i weź się za tych swoich. Wygląda, że kończymy ze świętowaniem, a bierzemy się do ciężkiej roboty.

*

Maszyny pułku unosiły się pięć kilometrów nad ziemią, lecąc w ostrym słońcu nad chmurami. Eskadra Fiodora znajdowała się jak zwykle na czele myśliwców, a pod nimi, tysiąc metrów niżej ciągnęło czterdzieści dwusilnikowych maszyn objuczonych bombami. Co chwilę, poprzez dziury w chmurach przebijał się ośnieżony pruski krajobraz, taki spokojny i nostalgiczny jakby nie toczyła się tam najkrwawsza z wojen. Ani Fiodor, ani żaden z lotników nie poddawał się złudnemu uczuciu spokoju, pilnie rozglądając się wokół i wypatrując wrogich myśliwców.

*

Hauptmann Jorg prowadził swoją siódemkę Mel 09 z zagrożonego lotniska w Ornecie w kierunku na Gdańsk z zadaniem przebazowania pilotów z kilku rozbitych pułków i dołączenia do formowanych na nowo jednostek. Takie dostał rozkazy, choć nikt z pilotów nie wierzył w te brednie sprzedawane im przez wyższych oficerów, którzy doskonale wiedzieli jak wygląda sytuacja. Pogoda nie sprzyjała lotom, ale i tak nie mieli wyjścia - ruscy byli tuż-tuż. Większość z jego pilotów to młodzi chłopcy po szkole w Königsbergu z minimalnym nalotem. On sam jako pilot myśliwca nie miał wielkiego doświadczenia, choć kilka dni temu nad Elblągiem zestrzelił cztery wrogie szturmowce. Potem, zamiast trafić za jednostką do Rzeszy, znów musiał wrócić do Prus jako jeden z nielicznych doświadczonych lotników. Ponownie więc będą przelatywali nad Elblągiem, ciekawe czy coś zobaczą przez dziury w chmurach.

- Formacja bombowców na godzinie dziewiątej - w słuchawkach zatrzeszczał otrzeźwiający komunikat.

Jorg pochylił nieco maszynę i faktycznie, na prawie zbieżnym kursie dostrzegł potężną grupę dwusilnikowych maszyn, niewątpliwie ruskich, sunących jakieś pięćset metrów niżej.

- Szukajcie osłony, powinni być wyżej! - rzucił rozkaz nerwowo starając się wypatrzyć sowieckie myśliwce, które gdzieś przecież musiały być!

- Godzina jedenasta, atakują! - głos w słuchawkach był pełen emocji.

- Rozproszyć się i przebijać na zachód! - to ostanie słowa Jorga. Gwałtownie pchnął samolot na skrzydło i rozpoczął wznoszenie ku nieprzyjacielskiej nawale w manewrze, który kilkakrotnie ocalił mu życie.

*

- Faszyści na trzeciej, pod nami! - w słuchawkach zabrzmiał podekscytowany głos młodego pilota. Kilkanaście par oczu automatycznie odszukało podświetlone lutowym słońcem krzyże wrogich maszyn, które spokojnie leciały stycznym kursem. Szybkie przeliczenie - siedem, więc nie powinno być problemu. Fiodor jako prowadzący podejmuje szybką decyzję. Jego eskadra uderzy niespodziewanym atakiem, a druga będzie ubezpieczała ich i resztę wyprawy.

Wprawdzie szkopy nie zdradzali chęci walki, ale zawsze może się im przecież coś odmienić. Stosowne komendy przeniknęły eter i dziewięć Ławoczkinów przewróciło się na skrzydła, wykonując zwrot w stronę wroga, palce odbezpieczyły działka i kaemy, a krew pompowała adrenalinę, wyostrzając zmysły i scalając pilotów z ich maszynami. Odległość gwałtownie malała, jeszcze kilka sekund i deszcz metalu rozetnie wrogie maszyny niszcząc je wszystkie. Nagle jak ławica śledzi uciekająca przed drapieżnikami messery rozpierzchły się we wszystkich możliwych kierunkach, psując zamiar łowców z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. W kokpitach wszystkich Ławoczkinów słychać wiązanki szpetnych, a soczystych przekleństw; dodatkowa porcja adrenaliny przyśpiesza myśli i opóźnia płynący czas. Każdy z sokołów w ułamku sekundy wybiera sobie ofiarę i bezbłędnie nakierowuje swój samolot na maszynę wroga.

Fiodor spostrzegł nagle pędzący w jego stronę wysmukły kształt i chyba podświadomie poczuł na sobie lodowate spojrzenie stalowych oczu Niemca.

Bez udziału świadomości noga kopnęła orczyk i Łag o metry minął messera, aż turbulencja wstrząsnęła obiema maszynami. Nie było czasu na szukanie szkopa, oczy kapitana momentalnie objęły zmieniającą się sytuację. Dwa samoloty z czarnymi krzyżami wyraźnie kopciły ścigane przez cztery maszyny produkcji Ławoczkina, pozostałe uwijały się w kołowym tańcu. Jeden z Niemców wyraźnie wyzwolił się spod opieki i ostro zaciskał pętlę, starając się wejść na ogon radzieckiemu pilotowi. Fiodor pchnął drążek i precyzyjnie ustawił się za nieświadomym niczego Niemcem: pierwsza, precyzyjna seria z działek SzWAK wręcz rozpłatała zielonkawo-srebrny samolot, który rozpadł się w powietrzu na setki kawałków.

Szybka ocena sytuacji: w powietrzu unosił się spadochron, Niemcy wiali, kryjąc się w warstwie chmur, więc pozostało tylko wydanie komendy na zbiórkę. Walka trwała jakieś dwie - trzy minuty, messery na pewno nie wrócą. Poszczególni piloci meldują się, byli wszyscy, trzy maszyny wroga spadły, a jedna dymiąca ukryła się w chmurach.

- Towarzyszu kapitanie, stawiacie! - usłyszał w słuchawkach głos lejtnanta Gultiajewa. - Wasza piętnasta maszyna!

Fiodor zagryzł wargi powstrzymując wiązankę. Normalnie Gultiajew zostałby za jajca powieszony, ale w tym wypadku miał rację. Co tradycja pułkowa, to tradycja.

- Dobra, dobra, wracamy do osłony. Dobrze się spisaliście.

Sowieckie sokoły dogoniły sunącą poniżej wyprawę bombowców, która zaczęła się rozdzielać na mniejsze grupy szykujące się do ataku na wybrane cele.

Nagle pamięć przywiodła mu stalowe oczy niemieckiego pilota i charakterystyczny manewr. Coś znajomego tkwiło w tym wspomnieniu. Mitrofanow potrząsnął głową w pilotce, odganiając wspomnienie. Pomyśli na lotnisku, teraz trzeba wypełnić zadanie.

***

- Herr Oberst, mam dobre wiadomości! - Major Altermann zdjął czapkę i uśmiechnął się. Pułkownik Schoepffer zastygł w bezruchu, podnosząc wzrok znad mapy. Na twarzach obu oficerów widać było oznaki wyczerpania przeszło tygodniowymi zmaganiami z przeważającymi siłami wroga.

- Kapitan Binder ze swoimi ludźmi przeprowadził udany kontratak i na grzbietach bolszewików ponownie odbił teren Spittelhof aż do wiaduktu w Grunau Höhe. Udało mu się zdobyć także dwa działa piechoty z amunicją, a co więcej, sowiecki czołg typu T-34. Maszyna jest wprawdzie uszkodzona, ale już ciągniki ewakuacyjne transportują ją do zakładów Schichaua, gdzie nasi majstrowie się nim zajmą.

- Dziękuję, panie majorze, niech pan spocznie - przez twarz komendanta obrony miasta przemknęło coś na kształt uśmiechu. - Ale o ile sobie przypominam, to nie było rozkazu do przeprowadzania natarcia?

- Zgadza się, panie pułkowniku. - Altermann zawiesił na chwilę głos - lecz sytuacja sama do tego doprowadziła. Rano komuniści zaatakowali nasze pozycje na skraju lotniska, tym razem w sposób nieskoordynowany, więc bez trudu po odparciu ich i zadaniu sporych strat, żołnierze sami poderwali się do kontrataku. Trzeba zwłaszcza docenić tu volkssturmistów, którzy wykazują wielką wolę walki. Binder musiał hamować swoich ludzi. Jak raportuje, gdyby miał jeszcze ze dwie kompanie, to zająłby i Grunau i spory kawałek umocnień przy autostradzie.

- Rozumiem. Proszę zająć się rozpropagowaniem tego sukcesu wśród wojska, a zwłaszcza między volkssturmistami Komandora Hartmanna. Korzystając z pańskiej obecności chcę przekazać inne wiadomości. Dostałem właśnie informację ze sztabu Himmlera, że Elbing nie dostanie żadnej pomocy w ludziach ani sprzęcie. Jeżeli sytuacja na to pozwoli, możemy liczyć co najwyżej na jakieś zaopatrzenie w amunicję i pomoc w ewakuacji rannych. A mamy trzymać się do ostatniego żołnierza, co jest zresztą oczywiste.

- A co z jednostkami operującymi w rejonie Nogatu? Siódma pancerna i...

- Nasze dywizje poniosły bardzo ciężkie straty, jak sam pan zresztą wie i ich siła bojowa została ograniczona praktycznie do niepełnego pułku. Oczywiście obecność tych jednostek w tamtym rejonie będzie utrzymywała bolszewików w ryzach, ale nie mamy co liczyć na wiele.

Co gorsza, mam informacje o zbliżającej się do miasta w szybkim tempie całej armii ogólnowojskowej. Z czołgami poradziliśmy sobie choć przy wielkich stratach, ale z regularną piechotą, artylerią, saperami i działami szturmowymi - no cóż, wie pan majorze, że możemy tylko zadać im dotkliwe straty. Miasto jest skazane na zagładę, co jest dla mnie szczególnie bolesne, bo bardzo się z nim zżyłem. Dlatego też, przekazuję panu swój osobisty rozkaz, aby przygotował pan plan ewakuacji wojska i pozostałej ludności z miasta. Kontaktowałem się w tej sprawie z generałem Maussem, dowódcą siódmej pancernej. Resztką swoich sił wesprze nas, kiedy sytuacja w mieście stanie się na tyle zła, że nie będzie już żadnej szansy na powstrzymanie wroga. Proszę potraktować mój rozkaz jako ściśle tajny i w jego przygotowanie wprowadzić jak najmniejszą liczbę oficerów, tylko tych którym pan absolutnie ufa. Czy ma pan coś jeszcze?

Major Altermann przecząco pokręcił głową i wyszedł. Słowa pułkownika ostatecznie pozbawiły go złudzeń. Szereg niezrozumiałych wcześniej rozkazów i poleceń komendanta obrony twierdzy Elbing stały się obecnie jasne. Schoepffer od samego początku świetnie zdawał sobie sprawę, że nie ma szansy na uratowanie miasta i zamkniętych w nim ludzi. Ale jako oficer nie zwykł dyskutować z rozkazami dowództwa i dlatego tak skrupulatnie przygotowywał Elbing do obrony.

Major Altermann wyszedł z budynku sztabu, potykając się o leżący gruz. Przed wejściem stał jego samochód, którym szybko ruszył do koszar.

***

Dowódca 98 Korpusu Strzeleckiego z 2 Armii Uderzeniowej ze złością wpatrywał się w szalejącą za oknem zadymkę. Już wydawało się, że pogoda ostatecznie się poprawiła, a tu masz! Dowódca armii, generał pułkownik Fieduniński znowu będzie się wściekał, ale w takim szkwale widać zaledwie na dziesięć metrów, a duszący, wciskający się wszędzie śnieg zatrzymywał przemarsz wojska. Zresztą, podobny problem miał dowódca 116 Korpusu Strzeleckiego, generał major Fietisow, którego 86 Dywizja miała zaatakować miasto od południa i zachodu i jednocześnie zabezpieczyć zachodnią flankę natarcia. Jak nic nie dojdą jutro na pozycje, trzeba będzie pewnie i nocy z piątku na sobotę, aby dywizje wyszły na pozycje i przygotowały się do bitwy.

Przy sąsiednim oknie stał pułkownik Piotr Agafanowicz Kurenja, dowódca 281 Dywizji Strzelców, która zgodnie z planem miała nacierać od wschodu, przez trudny, zalesiony i pokryty wąwozami teren. Obaj oficerowie wiedzieli, że w planie wyznaczonym przez towarzysza Stalina zbyt dużo zaszło już opóźnień i nie tylko ich kariera, ale i głowy wisiały na włosku.

Pukanie do drzwi i pojawił się w nich adiutant generała lejtnanta Anisimowa - Towarzyszu generale, przyjechał dowódca 381 Dywizji, generał major Jakuszow i szef jego sztabu pułkownik Ruban.

- Dawajcie ich i wołajcie sztabowców.

Generał Anisimow zerknął na zegarek i podszedł do wielkiego stołu wykonanego z ciemnego drzewa. Na wchodzących, obsypanych śniegiem oficerów patrzeli z obrazów ponurym wzrokiem jacyś arystokraci z prusackiego rodu. Pewnie przewracali się w grobach z wściekłości, widząc, jak Rosjanie naradzają się jak raz na zawsze wygonić Prusaków z ich ziemi.

Oficerowie zrzucili kożuchy i papachy na delikatne, intarsjowane stoliki, pociągali zaczerwienionymi nosami i podchodząc do stołu, rozcierali skostniałe dłonie.

Anisimow kiwnął głową ze zrozumieniem, jego podwładni zajmowali miejsca przy stole, gdzie oficerowie sztabu rozłożyli pokryte kolorowymi znakami mapy.

- No towarzysze, godzina spóźnienia, a tak naprawdę cała doba - rozpoczął Anisimow. - Dziś powinniśmy być gotowi do rozpoczęcia natarcia na miasto. Znam już sytuację dywizji towarzysza Kurenji, więc proszę generała Jakuszowa o meldunek.

Aleksandr Wasyliewicz wstał i obciągnął bluzę generalskiego munduru. Spojrzenie na leżącą mapę, chrząknięcie i zaczął, charakterystycznym, niskim głosem:

- Raz jeszcze przepraszam, towarzysze, za nasze spóźnienie, ale czekaliśmy na meldunek pułkownika Fiedina, dowódcy awangardowego 1259 pułku naszej dywizji. O osiemnastej zameldował, że spychając oddziały fizylierów wroga, wsparte moździerzami, czołowy batalion osiągnął wreszcie nakazaną rubież, wysokość 142,5 metra w rejonie wiosek Behrendshagen i Schönwalde. Kolejne bataliony powinny zająć w ciągu kilku godzin linię - Jakuszow pochylił się nad mapą - Wogenap, Gross Röbern aż do brzegu Ostwinkiel. Pułki 1261 i 1263 powinny w ciągu kilku godzin dojść do wioski Damerau. Niestety, jak zresztą towarzysze widzicie... - Jakuszow wskazał ręką na okna, w które uderzał wściekle śnieg - dywizja nie będzie w stanie podjąć żadnych działań bojowych w dniu jutrzejszym. Żołnierze są skrajnie zmęczeni, głodni i przemarznięci forsownym marszem w tak ciężkich warunkach i w trudnym terenie. Co gorsza, samochody z zaopatrzeniem i artyleria utknęły w zaspach. Kiedyś, jak mieliśmy konie, to żadna zaspa nie była nam groźna, a teraz amerykańskie ciężarówki nie dają rady. W dniu jutrzejszym planuję rozpoczęcie działań rozpoznawczych na podejściach do miasta, co powinno dać nam rozeznanie co do głównych kierunków natarcia na przydzielonym nam odcinku.

Mówca zamilkł. Generał lejtnant Anisimow odetchnął głęboko. Mimo opóźnienia był zadowolony - Jakuszow zmusił swoich ludzi do wypełnienia niezwykle trudnego zadania. Generał znany był ze swego zamordyzmu, niezwykłego nawet jak na Armię Czerwoną, więc jego ostatnie słowa, o niemożności podjęcia natarcia w dniu drugiego lutego Anisimow rozumiał jako rzeczywisty brak takowej. Generał lejtnant skinął na szefa sztabu korpusu, który rozpoczął kolejną część odprawy. Jutro znowu się spotkają i będzie można zameldować dowódcy armii, że korpus jest gotowy do natarcia.

2 luty
(piątek)

Lądowali na lotnisku w Praust postrzelani i rozbici. Z siódemki do lotniska dowlokły się tylko trzy maszyny. Wprawdzie piloci meldowali mu, że z dwóch lotników wyskoczyło na spadochronach, a jedna maszyna wylądowała na jakimś polu koło Marienburga, ale ani na jotę nie poprawiło to kapitanowi samopoczucia. Wściekły na siebie Jorg zostawił swojego messera mechanikom i poszedł do komendy lotniska złożyć raport. Trochę podniosło go na duchu, że nikt z dowództwa lotniska nie robił mu wyrzutów - wobec przewagi bolszewików w powietrzu i tak dobrze, że przyprowadził trzy sprawne samoloty. Od razu dostał przydział na kwaterę i informację, aby o siódmej rano drugiego lutego stawić się na lotnisku. Rzucił tylko torbę na łóżko w niewielkim domku koło lotniska i poszedł szukać jakiejś gorzałki.

Rano obudził się sam, głowa go nie bolała, tylko bardzo chciało mu się pić. Gospodyni zostawiła przy jego łóżku słoik z ogórkami, więc wypił cały sok - najlepszy wynalazek na kaca. Szybko zabrał swoje rzeczy i ruszył na lotnisko. Wolał wozić wszystko w samolocie - nie wiadomo, gdzie będzie musiał lądować.

W komendzie lotniska poczęstowano go prawdziwą kawą - rarytasem, którego dawno już nie kosztował. Na dziewiątą rano mieli przewidziany wylot nad rejon Malbork-Elbląg, gdzie wokół obu miast-twierdz toczyły się zażarte walki, w których sowieci używali coraz więcej samolotów rozgniatających obronę niemieckich wojsk. Oprócz dwóch podporuczników, z którymi przyleciał, przedstawiono mu leutnanta i dwóch oberfeldwebli latających na FW190. Jorg miał zostać dowódcą dwóch kluczy, których zadaniem było oczyszczenie nieba w nakazanym rejonie. Piloci z rezygnacją wzruszyli ramionami: obecność sześciu maszyn przeciw rojom sowieckich samolotów nie można było nazwać nawet niesmacznym żartem. Dodatkowo musieli lecieć spory kawał drogi nad rejon patrolowania, co w wypadku zwłaszcza Me 109 dość znacznie ograniczało ich czas lotu. Niski pułap chmur nie ułatwiał zadania. Po krótkiej rozmowie z lotnikami humor Jorga nieco się poprawił, bo piloci Fockewulfów mieli w miarę duży nalot i po kilka maszyn wroga na koncie. Zdecydowali wspiąć się na znaczną wysokość, aby nie dać się przyłapać sowieckim myśliwcom, które zapewne będą osłaniały szturmowiki lub ich dwusilnikowe bombowce. Spory pułap umożliwi też oszczędzanie cennej benzyny. W razie spotkania ruskich podejmą szybką decyzję co do taktyki walki. Zdobywszy się nawet na kilka żartów, piloci ruszyli do maszyn. Parę minut po dziewiątej z rur wydechowych buchnęły kłęby spalin i po chwili dwa klucze poderwały się w powietrze biorąc kierunek na Malbork.

*

Fiodor Wasiliewicz Mitrofanow niestety nie mógł świętować swojego piętnastego zestrzelonego szkopa, gdyż dowódca pułku ostrzegł pilotów, że mogą ruszać w powietrze zaraz o brzasku. Na szczęście aż tak źle nie było i zdążyli zjeść na śniadanie wspaniałą jajecznicę z chlebem i prawdziwym masłem. Pychota. Na ósmą trzydzieści mieli wyznaczone spotkanie z wyprawą Iłów, które miały zaatakować Elbląg oraz wspierać inne wyprawy na miasto. Prognoza mówiła o poprawiającej się pogodzie, więc przewidywano nawet ze cztery wyloty. Z drugiej strony mało Niemców pojawiało się nad celami, więc powinno być spokojnie. Fiodor w świetnym nastroju wsiadał do swojego Ła. Jego sokoły pakowały się do maszyn także w dobrych humorach - to już ostatnie tygodnie wojny, więc jest się z czego cieszyć. Zielona rakieta wezwała ich na start: maszyny gwałtownie zwiększyły moc silników i wypychając za siebie chmury zmrożonego śniegu ruszyły w powietrze. Podobnie jak wczoraj pułk wystawił do walki dwie eskadry sokołów, które zasmakowawszy niemieckiej krwi, ostrzyły sobie dzioby na nowe zdobycze. Tak jak poprzednio wspięli się na pięć tysięcy metrów i sprawnie zajęli pozycje nad garbatymi Iljuszynami. Pogoda była nawet lepsza niż dzień wcześniej, a zachmurzenie sporo mniejsze. Zresztą dość mocny wiatr rozdmuchiwał chmury, ułatwiając garbatym odszukanie celów.

Lot przebiegał spokojnie, a na horyzoncie pojawiło się już spowite dymami miasto, kiedy spotykali wracające znad Elbląga peszki i Jaki osłony. Krótka wymiana informacji - nad miastem jest spokojnie. Ławoczkiny przejęły rejony patrolowania, a Iły ruszyły do ataku. Z miasta poderwały się w stronę garbatych świetliste smugi pocisków obrony przeciwlotniczej, ale opancerzone maszyny niewiele przejmując się ogniem wroga, spokojnie wybierały cele i sypały rakietami, bombami, a następnie ścigały wroga, przemykając nad dachami domów i piorąc do wszystkiego, co się rusza z działek i kaemów.

Fiodor co chwila przenosił wzrok z nieba na leżące pod nim miasto, gdzie w przerwach miedzy chmurami widać było przez moment pojawiające się na tle dachów i dymów pędzące Iły. W pewnej chwili na północy w oknie między chmurami ukazał się siwo-niebieski Bałtyk, a na nim jakieś statki czy okręty. Fiodor natychmiast przekazał meldunek do bazy. Możliwe, że wyślą ich potem na poszukiwanie tych jednostek.

Dowódca garbatych zameldował o zakończeniu zadania, jeszcze jedno kółko i znowu położą ochronny parasol nad Iłami i ruszą do domu, to jest na lotnisko.

Nagle świetliste smugi przeszyły powietrze tuż za lecącym przed nim w kręgu samolotem. Spojrzenie w górę trafiło w promienie słońca, więc oślepiony Fiodor na chwilę pchnął przed siebie drążek, wykonując desperacki manewr. Wracający wzrok ukazał mu sczepione w walce maszyny jego skrzydłowego, Witii Niestierowa i jakiegoś messera. Nie miał czasu patrzeć, bo po lewym skrzydle przeszło niebezpieczne drżenie i bez patrzenia wiedział, że trafiła go seria z karabinu maszynowego myśliwca z czarnymi krzyżami. Przewrócił Ławoczkina na plecy i kątem oka dostrzegł mijający go srebrzysto zielonkawy kształt stodziewiątki. Nadzwyczajnym wysiłkiem udało mu się naprowadzić swojego Łaga na messera i ruszyć w pościg. Po chwili Niemiec na ułamek sekundy przesunął mu się przez celownik i wtedy Fiodor puścił za nim w pogoń serię z działek. Oba samoloty mknęły z rosnącą prędkością w kierunku ziemi, błyskawicznie przebijając się przez warstwę chmur. Przeciążenie wgniotło ciało lotnika w fotel, pole jego widzenia zaczęły zamykać czarne płaty, za chwilę straci świadomość, więc w odruchu samoobrony ściągnął drążek i wyszedł z nurkowania, tracąc z oczu wroga, ale zyskując własne życie. Po kilku długich jak godziny sekundach krew na nowo dopłynęła do mózgu, przywracając świadomość. Szybkie spojrzenia w lewo i prawo - pod nim miasto, a Niemca nie widać - pewnie gdzieś się rozbił. Fiodor zwiększył obroty i rozpoczął wznoszenie, przebijając ponownie chmury i narażając się na oślepiające promienie słońca. Jakiś wewnętrzny głos kazał mu spojrzeć na prawo i rozszerzone w przerażeniu źrenice rozpoznały zimne spojrzenie stalowych oczu prowadzących wysmukłą maszynę wprost na jego Łaga.

„Nad Ukrainą...” - wspomnienie urwało się, gdy pocisk z działka rozerwał się w kabinie.

***

Dowódca drugiego batalionu 1261 pułku 381 Dywizji Strzeleckiej major Wiktor Wiktorowicz Wiliskij raz jeszcze omiótł lornetką leżące na zachód od jego ukrycia przedmieście Wittenfelde, które wieczorem miało być celem ataku jego dwóch grup szturmowych. Obok niego grupa oficerów z pierwszej kompanii i dowódca wspierającej ich baterii 76 milimetrowych armat porównywali widok z posiadanymi mapami i na bieżąco nanosili poprawki. Dzień pomału kończył się, ale światła było na tyle dużo, że można było rozpoznać pozycje wroga, zwłaszcza stanowisko artyleryjskie działa polowego 7,5 cm. Zabudowania połączono rowem łącznikowym biegnącym wzdłuż drogi z leżącymi o jakieś czterysta metrów zabudowaniami miejskimi. Obok kilku parterowych domków z cegły i kilku zabudowań gospodarskich głównym punktem oporu wydawał się być piętrowy budynek, w którym jeden z oficerów rozpoznał stanowisko stacjonarnego karabinu maszynowego.

Oficerowie chyłkiem wycofali się z zajmowanego punktu i ruszyli w kierunku ukrytego w lesie stanowiska dowodzenia batalionu, pięknie zamaskowanego przed wzrokiem Niemców.

Przykryta maskującymi siatkami ciężarówka pełniła funkcję ruchomego punktu dowodzenia majora Wilijskiego.

Na prowizorycznym stole złożonym ze skrzynek po pociskach i oświetlonym lampami naftowymi szef sztabu batalionu rozłożył mapę z naniesionymi poprawkami. Jej widok wywołał na twarzach większości zgromadzonych grymas niezadowolenia - mapy tej części Niemiec nie są dokładne!

- Taak, towarzysze, nasze wieczorne zadanie to zdobycie Wittenfelde i jeżeli sytuacja na to pozwoli wdarcie się do zabudowań miasta. Do ataku wyznaczam dwie batalionowe grupy szturmowe, pierwszą kompanię i dwa działony armat 76 mm.

Major przyglądał się przez chwilę mapie, po czym zaostrzonym ołówkiem wskazał punkt na mapie:

- Pierwsza grupa szturmowa lejtnanta Wasilewskiego zajmie stanowisko wyjściowe 150 metrów na wschód od zabudowań, wzdłuż tej drogi. Będą was maskować drzewa, ale macie pozostać niewykryci jak najdłużej. Druga grupa szturmowa pod dowództwem lejtnanta Bakalejko zajmie pozycje także 150 metrów od wioski, ale bardziej na południe od pierwszej grupy. Za wami, na zboczu wzgórza, około 200 metrów od celu ataku zajmą pozycje działa, a za nimi pierwsza kompania, której zadaniem będzie wsparcie grup szturmowych i zluzowanie ich po zajęciu obiektów, a jeżeli uda się wedrzeć do miasta, to zajęcie jak największego obszaru. Zaczynamy punktualnie o 21. Grupa Wasilewskiego niewykryta zachodzi wroga od północnego wschodu, a grupa Bakalejki od południowego wschodu. Ważne jest, aby jak najpóźniej zostać wykrytym przez wroga i odciąć mu drogę ucieczki z punktu oporu. Jeżeli się uda podejść niepostrzeżenie, zaczynacie natarcie po uzyskaniu kontaktu wzrokowego z drugą grupą szturmową.

Artyleria: w razie wczesnego wykrycia naszych lub rozpoczęcia ognia przez niemieckie działo obezwładniacie stanowiska szybkim ogniem. Dowódca pierwszej kompanii - macie być gotowi do natychmiastowego udzielenia wsparcia w razie jakichkolwiek problemów.

Pamiętajcie, towarzysze - nie mamy żadnych doświadczeń w użyciu grup szturmowych, więc będąc w walce dowódcy i wszyscy żołnierze zdani są na własną pomysłowość. Dlatego też na dowódców obu grup szturmowych wyznaczyłem młodych oficerów, pełnych zapału do walki.

Pytania?

Nikt z obecnych nie miał żadnych, więc major gestem zakończył odprawę. Dziś ich pułk zaczynał walki o duże miasto, w jakich jeszcze jego żołnierze nie uczestniczyli.

***

Ściany okopu niebezpiecznie chwiały się naciskane powietrzem sprężanym siłą wybuchów sowieckiej artylerii. W świetle dogasającego dnia, widać było dziesiątki pomarańczowych błysków przygniatających pozycje oddziału hauptmanna Bindera. Tak wściekłego, połączonego ognia artylerii, moździerzy i broni maszynowej ani kapitan, ani jego ludzie nie przeżywali. Binder, co chwila ostrożnie wychylał głowę z nad okopu i natychmiast chował w obawie o jej całość. W jego pobliżu sowiecki snajper zabił już dwóch ludzi.

Krótkie spojrzenie na lewo i prawo - żołnierze kulili się do ścian okopu, pozornie spokojnie, ale trudny do wyrażenia grymas twarzy zdradzał ich maksymalne napięcie. Czekają na „urra”, które za chwilę powinno rozbrzmieć. Pomocnik strzelca stacjonarnego karabinu maszynowego oczyszczał nerwowo wnękę pod kaem zasypaną grudami śniegu. Był wyraźnie na skraju wytrzymałości nerwowej, zaraz może wyskoczyć i pognać w stronę miasta, narażając się na pewny strzał w plecy. Hauptmann schylony podszedł kilka kroków, oczy mężczyzn spotykały się: po chwili żołnierz wyraźnie uspokojony kiwnął potakująco głową.

„Ten wytrzyma” - przeleciało przez myśl Binderowi - „Ale jak inni?”

Grzmot wybuchów nagle ucichł, pozostawiając w powietrzu prawie namacalną pustkę, która momentalnie wypełniła się palbą kaemów i sowieckich pistoletów maszynowych. Ruszyli!

*

Borys Iwanowicz Krasilnikow obchodził właśnie dzisiaj swoje dwudzieste pierwsze urodziny. Na tą okazję wczoraj w czasie marszu na pozycje trochę popił z towarzyszami spirtu z gromadzonych przez kilka ostatnich dni przydziałów. Podczas przemarszu 281 Dywizji na pozycje pod Elblągiem jego batalion był w awangardzie, oczyszczając teren z niemieckich maruderów i dywersantów. W nagrodę, zamiast dostać dzień czy dwa na odsapnięcie, znaleźli się w zagajniku na południe od wioski Grunau Höhe z zadaniem zdobycia jej i wyrzucenia faszystów. Nawet nie mieli czasu, aby pozostawić swoje żołnierskie worki w jakimś bezpiecznym miejscu.

Głowa niemile ciążyła, więc Borys Iwanowicz skulił się w rowie na skraju zagajnika i biegnącej wzdłuż niego drogi, nie podzielając ciekawości młodszych strzelców, którzy niedawno doszli do pułku z kolejnych uzupełnień. Wybuchy pocisków nieprzyjemnie dudniły pod czaszką, więc z ulgą przyjął przerwę w ostrzale. Wrzaski sierżantów przygotowywały kompanię do skoku: Borys odbezpieczył swoją pepeszkę i wepchnął łopatkę-saperkę za pas, obok granatów.

- Bij faszystowskiego gada! - ryknął instruktor partyjny, a żołnierze niezgrabnie wyskoczyli z bezpiecznego rowu, pochyleni wyrównali szyk tyraliery i prawie jak na ćwiczeniach ruszyli, by zepchnąć niemieckich dziadków z Volkssturmu aż do nieodległego morza.

Ból głowy zniknął przygwożdżony najpierw pojawiającym się uczuciem strachu, a potem niesamowitym napięciem, kiedy już biegli na wprost pozycji wroga. Mieli jakieś dwieście metrów, ludzie przewracają się na grudach zaoranej ziemi, część z nich wstała, a inni zostali. Borys, co chwila przystawał i puszczał kilkupociskową serię w kierunku widocznych teraz wyraźnie szkopskich okopów. Już połowa drogi za nimi, dopiero teraz widać pojawiające się charakterystyczne baniaste hełmy wrogów. Któryś z podoficerów zaczął ochryple wrzeszczeć „Urra” i kilkadziesiąt głosów podjęło okrzyk, zmieniając go po chwili w kakofonię przerywanych, zadyszanych krzyków. Borys nie tracił czasu na wrzask - jeżeli dobiegną do okopu, będzie musiał zachować oddech na walkę wręcz. Kolejny przystanek, pepesza podniosła się do oka i w stronę dwóch nieogolonych niemieckich pysków poleciała kolejna krótka seria. Borys nie sprawdził efektu, bo w prawej ręce miał już przygotowany granat. Czterdzieści, trzydzieści metrów - tyraliera zatrzymała się nagle i kilkanaście granatów RGD 33 pofrunęło w stronę okopu, mijając się w powietrzu z niemieckimi tłuczkami na kartofle. Bojcy przyśpieszyli, aby niemieckie granaty mieć jak najdalej za sobą i wskoczyć do okopu wroga tuż po eksplozji własnych. Twarze żołnierzy obu stron zmieniły się: szeroko otwarte usta pompowały zimne powietrze do płuc, oczy dostrzegały każde drgnie ciała wroga, nienawiść wylewała się wściekłym grymasem. Na sekundę okop nieprzyjaciela przesłoniły gejzery wybuchów. Jeszcze kilkanaście metrów, czyli jakieś dziesięć skoków i pochylając do przodu pepeszę Borys ląduje w szczelinie okopu, wbijając się butami w leżące ciało jakiegoś rannego. Przed zalanymi łzami z wysiłku oczyma pojawiła się figura w szarym płaszczu poprzedzana ostrzem bagnetu. Palec automatycznie docisnął język spustu i pepesza ożyła krótkim terkotem. Człowiek, jakby zaskoczony potknął się i zgiął wpół gubiąc karabin i odblokowując przejście. Zamknięcie powiek oczyściło oczy z łez i teraz Borys mógł dostrzec o kilka metrów dalej wrogie stanowisko kaemu i pomocnika strzelca, podającego płynnym ruchem taśmę amunicyjną. Lufa pepeszy ponownie podniosła się, a przed oczami Borysa Iwanowicza pojawiła się postać w maskującej kurtce z pistoletem w dłoni. Nagle podwójne uderzenie w pierś zatrzymało Borysa. Nogi ugięły się, a ściśnięty kurczowo spust pepeszy wyrzucił ostatnią salwę w ścianę okopu i dalej w powietrze.

Nadal świadomy słyszał wrzask mężczyzny, ale nie rozumiał, że kapitan Binder rozkazuje odwrót. Przedmieście Grunau Höhe jest stracone.

***

Z sera „Ementaler”, który dziadek zdobył na wozie nad brzegiem Wisły zostało im już bardzo niewiele. Zerkając na płócienne zawiniątko z pachnącą zawartością Hansie zastanawiał się, w jaki sposób uprosić mamę o jeszcze jeden kawałek.

Po kilkudniowym pobycie w Jungfer i ucieczce do Gdańska zostali zakwaterowani w wielkiej hali sportowej na przedmieściach. Dostali sienniki i nawet dwa krzesła, które służyły im także, jako stół. W dzień chodził z mamą lub dziadkiem stawać w kolejce po chleb lub marmoladę z buraków, a kiedy wracali w hali wydawano wodnistą zupę. Hala, w której od kilku dni mieszkali stopniowo się opróżniała, gdyż władze przydzielały uciekinierom pokoje lub wysyłano ich statkami do Rzeszy. Dziadek przed obiadem wrócił z wiadomością, że jutro przeprowadzą się do „własnego” pokoju gdzieś w centrum. Powinno być ciekawiej niż tutaj, gdzie nie było się z kim bawić odkąd bliźniacy z sąsiednich sienników wynieśli się dwa dni temu. W swoich bagażach przynieśli sowieckie pasy wojskowe i gwiazdy - prezenty od ich ojca. Myśl o czerwonych gwiazdach przypomniała Hansiemu jego ukryte skarby. Trzeba by tu w Gdańsku odtworzyć swoją kolekcję i...

- Hansie, weź siostrę i zaprowadź ją do toalety.

Głos mamy wyrwał go z zadumy. W sumie i tak nie ma nic do roboty, więc kiedy siostra będzie się załatwiać, on popatrzy sobie przez duże okno przy wejściu do hali na ruchliwą ulicę. Może będą jechały nią jakieś wozy pancerne?

Do kabin jak zwykle była kolejka, ale ustawił Ritę w ogonku i sam usiadł na parapecie. Co chwila zerkał za siebie - mała już weszła do środka, więc teraz może się porozglądać.

Z trzaskiem otworzyły się blaszane drzwi wpuszczając do środka powiew mrozu i rosnący szereg wynędzniałych, trzęsących się postaci prowadzonych przez obsypanych śniegiem wartowników. Pomieszczenie coraz bardziej wypełniało się tymi dziwnymi, brudnymi ludźmi.

Zeskoczył z parapetu i przecisnął się między nimi w kierunku toalet chwytając Ritę za rękę. Ten przerażający, brzydko pachnący tłum zagrodził im drogę do wejścia do hali, do mamy i dziadka. Strażnicy nie bardzo mogli poradzić sobie z więźniami, którzy już szczelnie wypełniali pomieszczenie.

Hansie cofnął się pod ścianę. O metr od nich stały dwie wychudzone postacie, jedna jego wzrostu druga nieco wyższa. Ich załzawione oczy zatrzymały się na nich, unieruchamiając przestraszone dzieci. Całe gwarne otoczenie jakby znikło pozostawiając tylko podobne do szkieletów dwie dziewczynki.

- Daj wody, wody! - prosiła starsza podtrzymując mniejszą.

Hansie poczuł, jak Rita wyrywa się z jego uścisku i wchodzi do toalety. Nogi nadal wrośnięte w podłogę uniemożliwiały mu ruch.

Siostra pojawiła się z blaszanką, a jej dłonie zetknęły, się z kościstymi palcami tej większej.

- Pij Katia, pij - wyszeptała starsza do młodszej.

Woda wyraźnie wracała życie młodszej dziewczynce, która po chwili przytomniej spojrzała na Hansiego i Ritę. Wyższa oddała blaszankę jego siostrze, a ta ponownie zniknęła w toalecie. Tłum więźniów zaczął wpychać się do wnętrza hali, gdzie w jej dalszym końcu ścisnęli się niemieccy uciekinierzy. Pchnięte karabinem obie ruszyły chwiejnie przed siebie.

Rita wróciła z napełnioną blaszanką, ale Hansie zatrzymał ją. Dzieci czekały aż ostania postać w pasiastych drelichach wejdzie do środka, po czym ruszyły za nimi. Przy drzwiach stał już zdenerwowany dziadek, który odprowadził ich na nowe miejsce. Idąc wypatrzyli te dwie drobne sylwetki, które usiadły pod ścianą niedaleko od ich sienników.

- Dziadku, czy możesz dać mi kawałek sera i chleba?

Starszy pan przez chwilę patrzył na wnuki, po czym z wahaniem odłamał kawałek Ementalera i podał im sznytkę komiśniaka. Hansie chwilę naradzał się z Ritą. Mała tym razem uważnie słuchała brata, po czym skinęła głową. Gdy tylko strażnicy rozsiedli się przecisnęła się między ciżbą i kucnęła przed siedzącymi dziewczynkami stawiając przed nimi blaszankę z jedzeniem. Nie czekając na reakcję zadowolona wróciła do brata.

***

- Dimitriewskij i Kriwuła zamknijcie wreszcie ryje! - lejtnant Ananij Wasiliewicz Bakalejko zmusił wreszcie dwóch największych kompanijnych cwaniaków do uciszenia się. Pomimo, że mieli dwadzieścia i dziewiętnaście lat, byli już w okopach od półtora roku i zostali jednymi z najbardziej doświadczonych żołnierzy całego batalionu. Mieli zawsze jakieś niezwykłe szczęście zarówno do unikania kul wroga, jak i zdobywania na nim najciekawszych fantów. Przedwczoraj na przykład trafili na niemiecki skład wódek ukryty pod stodołą i dzięki niemu załatwili nie tylko sobie, ale wszystkim podoficerom plutonu nowe sorty mundurowe oraz amerykańskie konserwy. Spory „zapasik” zdążyli ukryć i teraz rozprawiali, co z nim później zrobić.

Ich grupa szturmowa zaległa wzdłuż niewielkiego nasypu naziemnego dodatkowo chronionego przez rząd rosnących przy nim pokrzywionych drzew. Lejtnant i dwóch sierżantów dowodzili piętnastoma doświadczonymi strzelcami uzbrojonymi w pepeszki, trzema saperami z masą dynamitu i strzelcem wyborowym. Każdy z żołnierzy miał po trzy granaty ręczne i granaty przeciwpancerne; nieśli też z sobą łomy, siekiery i młoty do łatwiejszego wywarzania drzwi i niszczenia zapór. Dowódca batalionu zaproponował jeszcze butelki zapalające, ale zrezygnowali, żeby niepotrzebnym płomieniem nie alarmować kolejnych stanowisk niemieckich. Zasłaniając płomyk zapałki Ananij Wasiliewicz przyświecił sobie, by zorientować się, która godzina.

„Cholera!” - już minuta po dziewiątej. Ubrani w białe maskujące stroje mocno pochyleni, a chwilami pełznąc, powoli przemieszczali się równolegle do zabudowań, aby zajść je od południa. Ich grupa szturmowa była w dodatkowo trudnej sytuacji, gdyż część wzniesienia za nimi znajdowała się jeszcze w rękach zażarcie broniących się faszystów.

Najdalej wysunięty podoficer dotarł do umówionego punktu, po czym skręcił w prawo, w stronę pokrytego wysokim śniegiem pola, które prowadząc lekko pod górę wiodło do zabudowań.

Skradanie się w ciężkim śniegu jest męczące, lejtnant, mimo iż miał dopiero 39 lat, aż dostał zadyszki. Dało znać niedoleczone zapalenie dróg oddechowych, które kradło oddech i zmusiło dowódcę do przystanku. Nagły trzask, jakby łamanej gałązki, krótki okrzyk po niemiecku i w ich stronę karabin maszynowy ze zgrzytem zaczął wypluwać pociski. Byli około pięćdziesięciu metrów od zabudowań, wgnieceni w śnieg niemieckim ogniem, bez możliwości ruszenia się. Rozbłysła flara: w upiornym świetle lejtnant Bakalejko dojrzał czerwieniącą się kałużę wokół leżącego nieopodal bojca.

- Ognia, walcie po oknach! - lejtnant uniósł nieco głowę, by krzyknąć.

Po chwili, z ziemi początkowo niemrawo, potem coraz gęściej zaczęły padać serie z pepesz. Nagle zabudowaniami wstrząsnęły wybuchy grantów i gromkie „Urra!” grupy szturmowej Wasilewskiego.

Niemiecki ogień na chwilę przygasł, jeden z sierżantów poderwał się i ruszył ciężkim biegiem w stronę piętrowego domu. Jeden, drugi, kilku żołnierzy, nie przestając strzelać skoczyło za sierżantem; po paru sekundach prawie cała grupa szturmowa posuwała się w stronę zabudowań. Lejtnant dobiegł do jakiejś komórki czy drewutni i zderzył się z niemieckim żołnierzem, czując twarde, bolesne uderzenie w kolano. Trafiony kolbą pepeszy w twarz Niemiec z jękiem zwalił się w śnieg, trzy pociski skończyły jego nędzny żywot.

- Towarzyszu lejtnancie, tutaj! - Ananij Wasiliewicz wpadł do parterowego domku po zachodniej części Wittelfelde. Ciężko łapiąc oddech, rozpoznał Kriwułę i dwóch innych żołnierzy.

- Gdzie reszta? - sapnął.

- W zabudowaniach! - padła odpowiedź.

Ananij Wasiliewicz ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Wokół dużego budynku błyskały wystrzały, a z jego okien widać długie ognie serii karabinu maszynowego. Teraz grupa Wasilewskiego potrzebowała wsparcia.

- Kriwuła, daj znać reszcie, że za minutę atakujemy. Granatami w okna pierwszego piętra, wywalamy tylne wejście i do środka. No ruszaj.

Grigorij Jakowlewicz wyśliznął się z domu i schylony pomknął w kierunku jakiejś obórki.

- Szykujcie granaty! - Ananij Wasiliewicz liczył w myślach sekundy. - Tylko po cichu.

Wyszli schyleni, domek w którym się kryli i ten duży, piętrowy stały przy drodze w odległości jakichś trzydziestu metrów od siebie. Kroki zaczynały sprawiać ból i ze zdumieniem lejtnant zauważył, że jego spodnie są rozerwane i zmoczone krwią.

Nie było czasu na martwienie się o spodnie, zaciskając zęby z bólu zmusił się do biegu. „Ich” część budynku była ciemna, widać Niemcy myśleli, że już po nich. Kątem oka zauważył kilka sylwetek trzymających charakterystyczne trzonkowate kształty.

Jeszcze dziura w płocie, pięć metrów do domu i do dużego okna na piętrze. Żołnierze zatrzymują się, granaty odbezpieczone.

Ananij wykonał zamach: jego granat z brzękiem rozbija szybę, za nim lecą następne.

- Bladź, padnij! - głos Kriwuły urywał się przecięty eksplozją. Ogłuszeni wybuchem poderwali się na nogi, biegnąc ku wejściu. Gonił ich potworny wrzask „wiecznego szczęściarza”, Kriwuły, któremu odłamek grantu rozszarpał prawą nerkę, wywołując nieopisany ból. Drzwi z hukiem wpadły do środka pod uderzeniem topora, a serie z pepesz uciszyły ostatnich szkopów. Zamroczony Bakalejko usiadł na jakimś krześle, dziwnie nie mogąc skoncentrować myśli - to pewnie ten granat go tak ogłuszył.

- Poszukajcie, może jakiś żywy się znajdzie?

Jego ludzie metodycznie przetrząsają budynek w poszukiwaniu jeńców i fantów. Lejtnant kręci głową, starając się przywrócić świadomość, w walonkach zrobiło się ciepło od krwi.

- Winczenko, zobacz moją nogę! - rzucił słabym głosem, ale nim żołnierz znalazł bandaż głośny wrzask i łomot odwróciły uwagę od rany oficera. Jeden z sierżantów kopniakami wrzucił do izby dwóch niemieckich żołnierzy.

- Na strychu się kryli! - w świetle latarki widać, że żołnierze wroga mieli po kilkanaście lat i w oczach nieopisane przerażenie.

- Są z jakiejś szkolnej kompanii rozpoznawczej.

- Do batalionu ich... - lejtnant zsunął się z krzesła i wylądował na podłodze. Dopiero teraz Winczenko dopchnął się z bandażem. Z rozprutej bagnetem tętnicy wyciekło już zbyt dużo krwi, by uratować życie oficerowi.

3 luty
(sobota)

To był jeden z najgorszych dni w czasie trwania ofensywy. Gdy przechodzili przez rzekę Elbing bateria została rozerwana na strzępy przez przepychających się piechocińców, ciężarówki i łączników i na wiele godzin utknęła rozciągnięta na poboczu drogi. Ciągniki i działa pułkowej baterii lejtnanta Cukermanna ze 169 pułku piechoty niebezpiecznie pochylone na zalodzonych skarpach przy drodze byłyby szkolnym celem dla niemieckich samolotów i artylerii, gdyby te tylko wzięły się do roboty. Wściekły lejtnant rzucał mięsem na lewo i prawo, co w niewielkim stopniu pozwalało opanować mu nerwy, a podnosiło tylko poziom agresji u podwładnych.

„Burdel na kółkach” był najłagodniejszą nazwą tego, co się działo. W końcu głęboką nocą ostatnie działony przeprawiły się przez sypiący się prowizoryczny most, ciągle poprawiany i wzmacniany przez umęczonych saperów. Pułkowa piechota, sztab i tabory dawno przeszły, a oni tkwili jak ostatnie sieroty. Ale rozkaz szefa sztabu pułku był jednoznaczny:

- Potrzebna jest nam piechota, a ty szybko nas dogonisz! Co gorsza, kończyła się wódka i papierosy, które od wielu godzin były jedynym środkiem umożliwiającym rozgrzanie zmarzniętych na kilkunastostopniowym mrozie ciał. Cukermann zdołał zebrać wszystkie działony i wozy amunicyjne obciążone dodatkowymi jednostkami ognia i po wielu próbach odpalenia zamarzniętych silników wreszcie ruszyli. Na skrzyżowaniach mieli stać regulirowszycy, ale pewnie grzali się gdzieś w chałupach lub zapomniano ich rozstawić. W marnych światłach reflektorów poruszali się powoli, wybierając te drogi, na których więcej było śladów przemarszu. Przejechali chyba z dziesięć kilometrów albo i więcej, kierując się kompasem i mapą sztabową, na której nie było żadnej z mijanych miejscowości. Napotkani żołnierze albo przekazywali sprzeczne informacje, albo nie byli w stanie nic powiedzieć. A Niemca jak na lekarstwo w żadnym domu nie było. Musieli, cholera wszyscy uciec! Około północy spostrzegli łunę na wschodzie - to musiał być cel ich marszu - Elbląg. Wreszcie udało się spotkać łącznika ze sztabu 86 Dywizji, który potwierdził ogólny kierunek ich marszu, ale nie potrafił wskazać dokładnej drogi do pułku. Powiedział tylko, że 169 przeszedł dawno temu w kierunku zachodniego brzegu miasta i prawdopodobnie wdarł się na przedmieścia.

Ta wiadomość wkurzyła słuchających rozmowy komandira artylerzystów, ale w Cukermannie wywołała uczucie strachu. Jeżeli pułk już walczył bez artylerii, to gotowi jeszcze (jak w przeszłości wielokrotnie bywało) spóźnionego dowódcę jednostki postawić przed sądem. Pewnie czapa by mu już nie groziła, ale karny batalion albo Sybir na pewno. Żołnierze, tak jak on padali z nóg, przemęczeni do granic możliwości, głodni, zmarznięci i brudni, ale strach kazał mu porzucić kuszące snem czarne zabudowania jakiejś wsi i ruszyć dalej. Ten Elbląg był przecież o parę kilometrów przed nimi, więc jeszcze godzina lub dwie i będą u swoich. Z drugiej strony, Niemcy muszą strasznie dostawać w dupę, że nawet taki niesamowity bajzel z przemieszczaniem się wojska nie kończy się jakąś straszną katastrofą.

- No rjebjata, jeszcze z godzinkę i będziemy u swoich - bardziej poprosił niż rozkazał lejtnant i zasypiająca kolumna powoli znowu ruszyła.

Cukermann siedział w szoferce pierwszej ciężarówki, co chwila szczypiąc się w twarz i skórzanymi rękawicami starając się rozwierać ciężkie powieki. Dlaczego jego kierowca nie zasypia? - tego nie wiedział. Co gorsza, lewa część ciała niebezpiecznie rozgrzewała się od silnika wyłączając na krótkie chwile świadomość komandira. Jawa zlewała się ze snem, ciało unosiło się ponad zamarznięte Elbinger Niederung i szybowało w kierunku głosu bębnów. To nie bębny. Ciężarówka zatrzymała się, a w budę szoferki waliły pięści bateryjnego zwiadowcy Charczenkowa. Skąd on tu?

Kierowca mocno szturchnął lejtnanta w bark, przywracając mu świadomość:

- Towarzyszu lejtnancie, czołgi!

Sen ulotnił się natychmiast, lejtnant niezgrabnie wytoczył się z szoferki na śnieg i od razu przewrócił się. Nałożył warstwę zmrożonego puchu na twarz i mocno rozcierał ścierając jednocześnie naskórek. Cukermann, prychając podskoczył i odwrócił się do stojącej przy jego samochodzie trójki żołnierzy.

- Jakie czołgi? Nasze czy niemieckie, gdzie? - rzucił, starając się opanować dreszcze.

- Komandir, przed nami, za zakrętem drogi słychać tanki. Nie wiadomo czy nasze gwardyjskie czy niemieckie.

Oprzytomniały lejtnant rozejrzał się wokół. W słabej poświacie księżyca udało mu się dostrzec zarysy jakichś zabudowań za zakrętem drogi.

- Będzie jakieś z pół kilometra do wsi albo i mniej - mruknął do siebie. Kolumnę kryły wierzby i wysokie trzciny, silniki ciężarówek pracowały na jałowych obrotach, czyli znacznie ciszej niż czołgowe.

- Niech Kudinow odprzodkowuje i zasuwa z działem na zakręt. Kolejne działony w pogotowiu! - Cukermann rzucił rozkaz, niezbyt przekonany, co do jego słuszności. Nasi przecież musieli zająć tę wioskę, pewnie to „suki” albo „stalińce” ciężkiej artylerii grzały motory, Ale sprawdzić trzeba.

Sapiąc z wysiłku i ślizgając się na oblodzonej drodze, chłopcy starszego sierżanta Kudinowa przepchnęli armatę kilkanaście metrów aż do zakrętu drogi. Działo znieruchomiało na jej środku nakierowane na źródło rosnącego hałasu, który wyraźnie było już słychać między pojazdami kolumny. Pobudzeni artylerzyści cicho odbezpieczali broń. Cukermann ze zwiadowcami minął gotujący się do boju działon i wyszedł na skraj rowu. Siedemdziesiątkaszóstka była niczym nie osłonięta, bo i nie mieli ani czasu, ani możliwości by ją ukryć - z obu stron znajdowały się zalane zamarzniętą wodą głębokie rowy. Pierwszy ciemny kształt rozjaśniły promienie księżyca, potem drugi, a w pewnej odległości za nimi trzeci. Były jakieś trzysta metrów, jadąc powoli bez świateł, tak jak i oni widocznie bojąc się wylądować w rowie.

- Charczenkow, widzisz, czy to nasi czy szkopy? - pojazdy poruszały się pod takim kątem do nich, że ciężko było rozpoznać niewyraźny kształt. Pomiędzy pojazdami pojawiły się sylwetki, błysnęła latarka oświetlająca na ułamek sekundy charakterystyczny hełm.

- Niemcy! - szepnął mu do ucha Charczenkow.

- Zostańcie tu! - rozkazał zwiadowcom lejtnant i schylony podbiegł do rozwiniętego działonu.

- Kudinow, gotowy?

- Gotowy, komandir! - padła cicha odpowiedź. Niemcy i tak przez warkot silników nie mogli ich usłyszeć.

- Podpuścimy ich trochę bliżej, czekaj, czekaj, ognia! - najbliższy pojazd był już od nich jakieś dwieście metrów. Huk wystrzału praktycznie zlał się z hukiem wybuchu. Oporopowrotnik armaty z sykiem odrzucił lufę na miejsce, z otwartego zamka wypadła z brzękiem gorąca łuska, a w jej miejsce sprawne ręce załadowały następny pocisk. Grudy ziemi opadły, czołg stanął nieruchomy, ale jego wieża zaczęła obracać się w stronę działonu.

„Gąsienica. Zdążymy poprawić!” - przebiegło przez myśl ogłuszonemu wystrzałem Cukermannowi.

Wszystko jakby przebiegało w zwolnionym tempie. Lufa działa nieznacznie zmieniła kierunek i ponownie cofnęła się odepchnięta do tyłu oślepiającym błyskiem. Tym razem sylwetka pierwszego czołgu nie przykryła się wybuchem, bo pojazd pchnięty do przodu dźwigniami doświadczonego kierowcy uniknął o włos pędzącego pocisku, a jednocześnie jego górna część, tam gdzie powinna być lufa rozświetliła się błyskiem wystrzału. Pozostałe dwa panzery także otworzyły ogień, choć chyba „panu Bogu w okno”, bo pierwsza sylwetka skutecznie przesłaniała im cel, którym był Cukermann i stojąca obok siedemdziesiątkaszóstka. Lufa działa ponownie wróciła na miejsce.

„Jeszcze żyję!”, stwierdził zdziwiony lejtnant, odwracając głowę w kierunku Kudinowa. Niemiec także chybił. Sierżant wrzeszczał coś do celowniczego, ale ten ogłuszony pierwszym wystrzałem słyszał tylko brzęczenie w uszach. Kolejny pocisk, zatrzask zamka; dlaczego jeszcze nie strzelają? Ręce powędrowały do uszu i oczy zamknęły się, kiedy ręka celowniczego ciągnie za dźwignię spustową. Błysk i działo przesunęło się na oblodzonej drodze w kierunku rowu.

„Matko, nie!”, wrzasnął w myślach. Nim je ponownie ustawią, następny pocisk z czołgu rozerwie ich na strzępy. Teraz fryce nie mogą spudłować. Pociski Kudinowa prowadziły chyba jednak Boże ręce. Wieża panzera, jego jarzmo lufy wybuchło najpierw jedną, a następnie drugą eksplozją! Pancerne blachy pękały, pozwalając wydobyć się wściekłym płomieniom.

Słuch pomału wracał lejtnantowi, gdyż słyszy za plecami następne dwa wystrzały - to kolejne działony zdążyły ustawić działa i walą do czołgów i ostrzeliwującej się piechoty, która jest już tuż-tuż, jakieś pięćdziesiąt metrów. Każdy artylerzysta, zwiadowca i szofer, który nie jest przy dziale grzmoci do błysków na ziemi z czego tylko ma. Dwa pozostałe czołgi powoli odchodzą do tyłu wykorzystując jako zasłonę płonący wrak. Jeden z ich pocisków trafił w szoferkę pierwszej ciężarówki, tej w której przed kilkoma minutami Cukermann poddał się snom, ale jej kierowca dawno leżał w rowie, ostrzeliwując się z pepeszki.

Chłopcy Kudinowa przenieśli jakoś działo przez rów i ustawili na polu - trudniej będzie je trafić. Niemcy wycofywali się, bo strzelała do nich tylko piechota - czołgi gdzieś znikły.

Lejtnant sam nie wiedział, kiedy zbiegł z drogi - jak na ćwiczeniach wydawał komendy tym przy działach i tym z bronią ręczną.

- Towarzyszu, czołg z prawej, za domem! - któryś z żołnierzy ręką wskazał na niewyraźny ruchomy kształt.

„Bladź!” - z tej pozycji będzie miał ich jak na widelcu.

- Pokaż go Arłamienowowi! - odkrzyknął żołnierzowi Cukermann. Ten rzucił się do pobliskiego działa, które natychmiast przerwało ogień i poganiane słyszalnym nawet z odległości kilkunastu metrów sapaniem żołnierzy zmieniło kierunek. O kilka metrów dalej eksplodował pocisk, a pochyła wierzba wyłapała przeznaczone dla Cukermanna odłamki. Lejtnant zgiął się w pas i ruszył biegiem, ściągając na siebie ogień wrogiej piechoty.

„Idiota, stałem w łunie ciężarówki!”, pomyślał, padając na ziemię koło kilku swoich chłopców.

Arłamienow pierwszym strzałem unieruchomił czołg wroga. Kolejne pociski zapaliły stojącą obok chałupę, ułatwiając ciemnym sylwetkom opuszczenie pomalowanego na biało wozu. Następne wystrzały uciszyły karabin maszynowy w sąsiedniej chałupie, kończąc strzelaninę jak nożem uciął.

- Charczenkow, do mnie! - krzyknął lejtnant, a nieduża sylwetka momentalnie pojawiła się obok niego.

- Weź kilku ludzi i sprawdźcie te domy.

Żołnierze leżeli na śniegu za drogą, część kryła się za ciężarówkami i działami, starając się przebić ciemność wzrokiem. Przed nimi płonął kanciasty panzer, a za nim dwa domy i jakieś budy. Nie słychać niczego oprócz trzasku ognia i przyciszonych rozmów. Było chyba z kilkanaście stopni mrozu, bo ze wszystkich ust waliły kłęby białej pary, ale nikt tego nie czuł. Są zwiadowcy.

- Komandir, niemiaszki zwiali. Są dwa rozwalone czołgi i parę trupów, trzeci czołg gdzieś odjechał. Wieś jest wolna.

Lejtnant wstał, a za nim powoli podnosili się żołnierze. Ciężarówka dopalała się, ktoś jęczał.

- Zajmujemy te domy! - rzucił do stojących obok podoficerów.

- Starszy sierżant Arłamienow - wyznaczycie warty. Zaprzodkować działa, zaopatrzyć rannych, sprawdzić straty i zużycie amunicji. Charczenkow - ty ze swoimi przeszukasz chałupy i zrobisz gorącego czaju, a jak znajdziesz, to i coś do jedzenia! - popatrzył na zegarek, nachylając rękę w stronę ognia. Dochodziła trzecia, walczyli niecałą godzinę.

- Ruszamy ze wsi o szóstej trzydzieści - trzeba się wyspać!

***

Przez szkła lornetki w oddali widać było wysoką iglicę kościoła otoczoną pokrytą śniegiem równiną z rzadka przeciętą linią drzew lub pojedynczymi zabudowaniami. Dalej na wschód widniała linia zalesionych wzgórz, od których wiatr przynosił zapach spalenizny i przytłumione odgłosy walki.

Sidorow w swoim „Czapajewie” jechał zaraz za szpicą batalionu, aby jak najszybciej rozeznać się w sytuacji i odpowiednio przygotować podejście batalionu do miasta. Co chwila odrywał lornetkę od oczu i spoglądał na bliższą okolicę. Biel śniegu była miejscami zanieczyszczona ciemnymi lejami po pociskach i bombach. A od prawej strony towarzyszyła mu kręta rzeczka: Fischau - odczytał z mapy. Od miasta dzieliło ich jakieś pięć kilometrów, a do rzeki Elbing według mapy jakiś kilometr więcej. Kolumna stanęła, Sidorow wspiął się na maskę i przyłożył ponownie lornetkę do oczu - z tej odległości mógł zobaczyć kilka wież kościelnych i zabudowania, ale miasto nie robiło wrażenia szczególnie wielkiego. Niedaleko przed nimi, lekko na północ stały kolejne domy: Kl. Wickerau podpowiedziała mapa. Gdyby nie przynoszone przez wiatr odległe odgłosy artylerii, można by powiedzieć, że to spokojna wioseczka.

- Łącznik, do mnie! - rzucił kapitan za siebie - Niech druga kompania wyśle na rozpoznanie pluton z cekaemami i kilkoma chłopcami od Niny Pawłownej. Bystro, bystro!

Łącznik biegiem ruszył do oddalonych nieco ponad sto metrów żołnierzy. Ze względu na podtopione pola i zamarznięte rowy batalion musiał poruszać się szykiem kolumnowym, bez możliwości rozwinięcia się, więc w takich warunkach każda zasadzka była bardzo niebezpieczna. Sidorow wiedział, że pomimo niezadowolenia dowódcy pułku i dywizji musi każdą przeszkodę dokładnie rozpoznać. Grupa żołnierzy szybkim marszem minęła samochód kapitana. W środku małej kolumny spostrzegł Ninę Pawłowną.

- Ta to się uparła na tego setnego fryca - uśmiechnął się do siebie Siemion Aleksiejewicz. Traktował Pietrową trochę jak matkę, której należy słuchać, a trochę jak babcię, o którą należy dbać. Kobieta była twardsza i bardziej zawzięta niż wielu jego wiarusów, bo to i nieźle potrafiła pociągnąć samogonu i ciężkim słowem przygadać, ale to zawsze kobieta i do tego wykształcona przed rewolucją.

Sidorow obserwował poruszających się w rozciągniętej kolumnie żołnierzy sierżanta Dode, kiedy obok zahamował pomalowany białą farbą Willys. Taki miał tylko dowódca ich 284 pułku z 86 Dywizji.

- Czego, psia twoja mać, Sidorow stoisz tu? Cała cholerna dywizja przez ciebie drepcze w miejscu! Chcesz dostać karny batalion za tchórzostwo? Dziś, kurwa mać, mamy zająć tę stronę miasta! - Major Semienko jak zwykle, kiedy się wściekał, beształ jak psa każdego, bez względu na stopień. Sidorow wyprostował się w postawie zasadniczej na masce swojego „Czapajewa”.

„Pewnie sam dostał joby od komdiwa - sam sobie leź w tę zasadzkę kretynie!”, przeleciało mu przez myśl kiedy zaczynał meldować:

- Towarzyszu majorze, przed nami nierozpoznane zabudowania. Popatrzcie - moja grupa zwiadu już dochodzi do nich i za chwilę je sprawdzi. W takiej kolumnie, gdyby to była...

- Co wy mnie tutaj... - głos Semienki znikł w nagłej kakofonii wystrzałów i wrzasków.

Żołnierze obok padli na ziemię, starając się zobaczyć skąd padają strzały. Obaj oficerowie przycisnęli lornetki do oczu. Zwiadowcy rozpierzchli się po polu, starając się ukryć za bruzdami przed salwami karabinów maszynowych lecących od strony domów. Z okien i poddaszy waliło do nich co najmniej kilka MG i liczne karabiny. Leżący z rzadka odpowiadali ogniem, nie mogąc podnieść się zza nędznych osłon. Wstrzelani Niemcy mieli absolutną przewagę - na drodze leżało kilka nieruchomych sylwetek skoszonych ich pierwszymi seriami.

- Łącznik, do mnie! - wrzasnął Sidorow, nie patrząc na dowódcę pułku. - Druga kompania wesprzeć Dode i oskrzydlić wioskę!

Goniec nie musiał ruszać, bo dowódca drugiej, lejtnant Kazancew dobiegł do samochodu.

- Otoczyć wioskę, biegiem! - krzyknął do niego Sidorow.

Kazancew machnął na nadbiegających ludzi, gestykulując wyrzucał z siebie rozkazy; plutony biegiem ruszały to w lewo, to prawo aby otoczyć zabudowania.

Sidorow ponownie podniósł lornetkę. W pobliżu leżących na przedpolu żołnierzy z plutonu Dody zaczęły wybuchać pierwsze granaty moździerzowe. Ziemia była tak zmrożona, że pociski tworzyły tylko małe leje. Po chwili leżących przysłoniły większe wybuchy - to haubice z okolic miasta rozpoczęły ogień. Sidorow co chwilę przenosił wzrok z ludzi Kazancewa na grupkę Dody.

„Cholera, nie ma Pietrowej!” - charakterystyczna sylwetka „Mamy Niny” gdzieś znikła mu z pola widzenia. Albo ją trafili, albo doczołgała się do rowu. Za plecami rozległ się nagły huk, który aż poderwał kapitana. To dwa działony baterii siedemdziesiątek szóstek Tkaczewa włączyły się do walki. Strzelały raczej dla podtrzymania ducha, bo płaskotorowe pociski przenosiły ponad maleńkim wzniesieniem oddzielającym baterię od zabudowań.

- Sierioża, daj znać Tkaczewowi, żeby podciągnął puszki na ten wzgórek, bo nic nie zrobią tylko zmarnują amunicję!

Sidorow ponownie spojrzał przez lornetkę obserwując pole walki. Nawet nie zorientował się, że Semienko odjechał swoim samochodem. Kompania Kazancewa zaległa, ale zaczynają odgryzać się. Serie z Maximów i Diegtiariowów kruszyły cegły i rozbijały szyby w oknach, choć tak naprawdę niewiele to szkodziło dobrze ukrytym faszystom. Niemcy przenieśli ogień częściowo na kompanię, dając Dodzie moment oddechu i szansę na przegrupowanie.

Zaraz! Kilku żołnierzy sierżanta odczołgało się rowem, a pozostali zaczęli prać po domach, z czego tylko mogą. Dym przesłonił pole widzenia, ale jazgot niemieckich MG jakby słabnie! Żołnierze schyleni skokami zbliżali się do zabudowań, kryjąc się za krzakami i nielicznymi pniami drzew. Niemcy chyba ich nie spostrzegli.

- Niech pierwsza kompania szykuje się do ataku! - rzucił przez ramię Sidorow.

Z daleka dobiegał warkot ciężarówek - to puszki Tkaczewa zmieniały pozycje.

- Daj mi chwilę Siemion, zaraz im dołożymy! - krzyknął Tkaczew mijając Sidorowa.

Jego ludzie jak na ćwiczeniach wypinają armaty, przepychają je obok ciężarówek, starając się utrzymać równowagę na śliskiej drodze i podprowadzają działa na stanowiska obok jego samochodu.

Sidorow znowu przeniósł wzrok na wioskę. Skrajny budynek palił się: Niemcy chyba zorientowali się w sytuacji, bo ich ogień stał się chaotyczny.

- Rakietnica z żółtą rakietą! - zawołał kapitan, wyciągając rękę.

To ich dzisiejszy sygnał do natarcia. Wystrzał! Po chwili żołnierze niezgrabnie rzucili się naprzód, usiłując utrzymać równowagę na zaoranym polu. Co chwila padają, po czym ponownie podnoszą się i biegną - choć nie wszyscy. Tyraliera systematycznie zbliżała się do domów, zmęczone „Urrra!” dobiegło kombata. Ich bieg wsparła pierwsza salwa dział Tkaczewa, która zerwała dach z jednego z budynków.

- Pierwsza kompania do ataku! - padła komenda.

Nie wiadomo, ilu jest tam fryców i czy Kazancew da radę zająć całą wioskę, a czas naglił. Działa po kilku wystrzałach przerywają ogień, a wszyscy stojący na drodze wpatrują się w zabudowania, z których dochodzą serie z pepesz i schmeisserów oraz wybuchy granatów.

Niemcy zaczynają się wycofywać - widać sylwetki w maskujących kombinezonach, które ostrzeliwując się zawzięcie, umykają w kierunku miasta.

- Towarzyszu kapitanie! - zdyszany i czerwony z wysiłku żołnierz aż zgiął się wpół, starając się nabrać powietrza. - Wioska zajęta, Niemcy wycofują się!

- Świetnie, niech sanitariusze opatrzą rannych, pierwsza kompania zluzuje drugą i dokładnie oczyści zabudowania. Trzecia kompania rusza w szpicy batalionu, niech wyślą przed sobą rozpoznanie wszelkimi dostępnymi drogami - rzucił kapitan swojemu szefowi sztabu.

Spojrzał na zegarek, wszystko trwało nieco ponad pół godziny. Niemcy bronili się zażarcie, ale krótko i sprawnie się wycofali. Albo było to ich ubezpieczenie opóźniające podejście, albo naprawdę są tacy słabi. Czemu razwiedka tak mało przekazała im informacji? Przecież nasi walczą o to miasto już od kilkunastu dni!

Żołnierze przegrupowywali się kiedy pierwsi ranni opatuleni kocami lądowali na podwodach. Cholera, sporo ich.

Są! Kazancew i Dode stanęli przed Sidorowem: Dode okopcony, z rozerwanym rękawem.

- Melduj! - rozkazał Sidorow.

- Kiedy podchodziliśmy do zabudowań wyglądało, że są opuszczone i wszyscy uciekli. Na drodze widać było tylko walające się rzeczy. Jakieś dwieście metrów od wioski zaczęli do nas prażyć - chyba cztery lub pięć kaemów i Mausery. - Dode starł z twarzy rękawem brud, jeszcze bardziej go rozmazując.

- Cholera, towarzyszu kapitanie, byli wstrzelani, a tu nigdzie nie ma się gdzie schować! Czterech od razu zginęło, a kilku było rannych, ale dali radę się ukryć. Jak odezwały się ich działa myślałem, że już po nas. Ale Nina Pawłowna, wiecie jak to ona - zerkam, a ona czołga się ze swoją wintowką, a za nią ten jej mały, no nie pamiętam jak się nazywa. No więc czołgają się - wołam do ludzi, żeby dali im wsparcie i zaczynamy walić na ślepo do chałup. Ja z kilkoma najbliższymi bojcami staramy się czołgać za Niną Pawłowną. Ona nagle nie rusza się - myślę dostała! Ale patrzę, a oboje celują w okna skrajnej chaty. I kiedy pada pocisk - „buch” - strzelają do okien. Uciszyli karabin maszynowy, wiec dałem znać swoim i biegiem do tej chałupy. Chłopcy dali wsparcie, a jak nasze działa zaczęły walić, to wiedziałem, że musi się udać. Dobiegliśmy do domu i granatami w okna. Jak się szkopy zorientowały, że jesteśmy już we wsi, to zaczęli wiać, a zaraz wpadła reszta kompani i wsio, skończone - Dode aż się zasapał. Żołnierze nie czuli zimna ani zmęczenia, podniecenie walką nie minęło.

- Jakie straty własne i wroga? - spytał kombat lejtnanta.

- Mamy dziewięciu zabitych i dwunastu rannych jak policzyłem. Niemcy stracili pięciu ludzi i mają rannych, ale zabrali ich. To wszystko jakieś dzieciaki w za dużych mundurach! - wyrzucił z siebie ze złością Kazancew. Był wściekły, bo takie gówniarstwo zabiło mu tylu świetnych żołnierzy.

- Radzik, nadaj do dowódcy pułku meldunek, że wioska zdobyta i za chwilę ruszamy dalej.

*

Jurgen zaciskał zęby z bólu ale biegł dalej. Nogę pewnie skręcił kiedy zeskakiwał z płonącego dachu. Obok niego dwaj najlepsi kumple - Paul Schröter i Erich Schmidt podtrzymywali go w biegu. Karabin boleśnie obijał się o plecy mimo dwóch swetrów, munduru i maskującej kurtki. Za duży hełm spadał mu na oczy, dodatkowo utrudniając bieg. Ruscy przestali już strzelać, więc zmęczeni zwolnili. Byli już jakieś półtora kilometra od Kleine Wickerau, a przed nimi widniały budynki miasta, do którego zdążali. Chłopcy zeszli na lód rzeki, wypatrując innych żołnierzy. Zza wału drogi wychylił się jeden, potem kolejne hełmy - to inni z ich plutonu. Był też gefreiter Runge, dowódca ich drużyny - siedmiu, po chwili dziewięciu, jedenastu. Runge wystawił posterunki, czekając na resztę plutonu. Pojawiła się następna grupa z dowódcą, feldweblem Carssonem. Jurgen uspokoił oddech, zaczynał czuć głód i zimno. Siedzieli w chatach po ciemku, bez ognia prawie dwa dni, czekając na zluzowanie. Mieli zabezpieczyć drogę własnym transportom z zaopatrzeniem i w razie pojawienia się bolszewików rozkazano im wycofać się, powiadamiając dowództwo obrony miasta.

Ich pluton powstał z ozdrowieńców ze szpitala wojskowego i piętnastu volkssturmistów. Kiedy sowieckie czołgi wjechały do miasta, było ich czterdziestu, do Kleine Wickerau wyruszyło dwudziestu ośmiu.

Schröter wdrapał się na wierzbę i rozejrzał się - nie widać nikogo więcej od strony płonącej wsi. Zameldował sierżantowi, skoczył na ziemię i ustawił się wraz z innymi w dwuszeregu.

Odliczają - jest ich dwudziestu trzech, w tym dwóch lekko rannych. Pięciu zginęło we wsi, ale ruskich rozwalili znacznie więcej. Jurgen był pewien, że trafił co najmniej jednego - swojego trzeciego ruska. Tamten podnosił głowę zza bruzdy ziemi, kiedy wystrzelił. Kula musiała uderzyć obok, bo głowa schowała się, ale po chwili podniosła się ponownie. Tym razem zielona czapka znalazła się idealnie na linii muszka-szczerbinka, kiedy palec powoli docisnął spust. Potem się już nie podniosła. Erich Schmidt natłukł Iwanów więcej, bo walił do nich z karabinu maszynowego, który został w płonącej chacie. Szkoda, że nie udało im się go wynieść, ale nóżka zaklinowała się, a ogień zaczął już do nich dochodzić. Walczyli z regularnym wojskiem jak równy z równym i zadali im takie straty! Jeśli każdy żołnierz będzie walczył tak jak oni, to powstrzymają bolszewików i dadzą im takiego łupnia, że ponownie uciekną pod Moskwę.

- Dobrze walczyliście chłopcy, szkoda tych pięciu, ale oddali życie za Ojczyznę - głos sierżanta był przyciszony, jakby obawiał się, że go Iwan usłyszy.

- Braun, Kaski i Klose osłaniajcie nasze dupy, idziemy do miasta. W prawo zwrot, naprzód marsz!

Mała kolumna ruszyła w kierunku nieodległych zabudowań. Malke kroczył koło Schrötera, obaj uśmiechali się do siebie, dzisiaj ponownie sprawdzili się jako żołnierze i pomścili śmierć Petera, młodszego brata Paula.

***

Dowódca dywizji ponownie przycisnął oczy do okularu lornety nożycowej, choć z miejsca, w którym się znajdowali trudno było zobaczyć większy obszar miasta ze względu na liczne korony bezlistnych drzew. Stojący obok pułkownik Ruban jeszcze raz zerknął na zegarek, ponieważ za minutę zarówno dywizyjne jak i korpuśne działa i haubice zakończą swój koncert i do natarcia ruszą bataliony strzelców.

Generał major Jakuszow, dowódca 381 Dywizji oderwał wzrok od okularów i pytająco popatrzył na swojego szefa sztabu. Ruban potakująco kiwnął głową i działa, jakby rozumiejąc ten gest, zamilkły. Przed nimi, na lewo i prawo wystrzeliły żółte rakiety i ich bojcy ruszyli do walki o Elbing - pierwsze wielkie miasto, które zdobędzie ich dywizja.

Zegarek wskazywał 11.21, gdy na polowym punkcie dowodzenia w Bielanach Małych rozdzwoniły się telefony. Wszystkie trzy pułki ruszyły. Oficerowie wchodzili do niewielkiego domu, gdzie na kuchennym stole rozłożone były mapy. Cóż, muszą czekać na meldunki. Z położonej na północ od nich wioski Drewnik odezwały się ponownie 122 milimetrowe haubice, zapewne wezwane telefonem przez dowódcę któregoś z batalionów 1261 pułku, nacierającego na majątek Roland. Wreszcie zaczęły docierać meldunki.

Aleksandr Wasyliewicz Jakuszow nerwowo stukał ołówkiem w drewno stołu, co nie wróżyło niczego dobrego zebranym wokół oficerom sztabowym. Bataliony 1261 pułku zostały odparte na kierunku Freiwalde podobnie jak 1263 pułk atakujący Bielany Wielkie. Nacierający przez teren dawnego poligonu 1259 pułk zaległ w ogniu moździerzy i karabinów maszynowych prowadzących ogień z dobrze przygotowanych umocnień polowych. Także nacierający najbardziej na północ pierwszy batalion 1261 pułku nie uczynił żadnych postępów.

Sytuacja zaczynała pomału się klarować. Szkopy mieli szereg punktów oporu wzajemnie wspierających się ogniem. W rejonie Roland były też co najmniej cztery działa 75 milimetrowe, w rejonie koszar haubice i moździerze. Była też cała masa karabinów maszynowych.

- Towarzyszu generale, nasi dowódcy batalionów i pułków meldują, że bez wsparcia artyleryjskiego i ognia dział na wprost do umocnionych budynków i bunkrów nie są w stanie nawet zbliżyć się do wroga. A działa grzęzną po osie w śniegu i nie mogą wspierać naszych. - Ruban wyjaśnił powód niepowodzenia.

- W porządku, niech dowódcy batalionów rozpoznają dobrze stanowiska wroga i postarają się znaleźć obejścia. Artylerzyści na tyle, ile mogą niech podejdą do stanowisk strzelców. Za pół godziny uderzają ponownie i do drugiej wszystkie pułki mają ruszyć się z miejsca. Nie może być, żeby moją dywizję zatrzymały jakieś dzieciaki ze szkolnych jednostek czy banda dziadków.

***

- Sprawdzić oporządzenie, amunicję i oczyścić broń. No, ruszać się, bo was... - Sierżant Wesielin zakręcił na pięcie i wyszedł z rozbitej stodoły, w której pluton chronił się przed nieprzyjemnym, zimnym wiatrem. Żegnały go mielone w ustach przekleństwa.

- Szkoda Nosikowa, tak głupio zginął! - strzelec Biełozierow rozwalił się na kupce siana i wyciągnął trofiejną bibułkę do skręcania papierosów.

- Szkoda, dobry dowódca był, taki ludzki - odezwał się jak zwykle nieproszony Demeniew. Reszta plutonu potakiwała głowami. Fakt, dostać w nerki od snajpera, gdy się wystawia tyłek zza drzewa, to nie jest chwalebne.

- Dobra, bierzcie się za broń, bo Wesielin znowu przyjdzie i jeszcze do raportu poda.

Pomruki i przekleństwa towarzyszyły żołnierzom 1263 pułku, gdy zmęczeni zabrali się do wypełnienia rozkazu. Wesielin został ich dowódcą tylko na krótki czas, no ale uprawnienia dowódcy plutonu są spore. Nie można ich lekceważyć. Zresztą zaraz na pewno ponownie ruszą do ataku na leżące na stoku niewielkiego wzgórza osiedle i jakieś gospodarstwo rolne, więc trzeba się przygotować. Ciekawe, czy dzisiaj odwiedzi ich jeszcze kuchnia polowa?

***

Willys dowódcy 330 pułku Grigorija Iwanowicza Seriedina zawrócił i wyminął maszerującą kolumnę batalionu Kapitana Rudenki. Kombat został zrugany jak pies za zbyt wolne tempo marszu, a za próby przedstawienia oczywistych trudności jak silny mróz, nędzna, wąska droga, złe mapy usłyszał tylko: „Nie pizdi!” oraz: „Jajca otorwu!”.

Rudenko zamknął usta, wezwał swoich lejtnantów i ich także opierdolił, nie przyjmując żadnych wyjaśnień. Ta lawina serdeczności przelała się na sierżantów, kaprali i zwykłych bojców, którzy tylko zacisnęli mocnej zęby i przemarznięci do szpiku kości, głodni i wściekli mielili dalej walonkami brukowaną drogę z Thiensdorfu na Elbing. Z daleka widać było już dymy nad miastem, więc chociaż kierunek marszu tym razem był pewien. Nad głowami przeleciały szturmowiki i myśliwce po nalocie na miasto. Dowódca działonu muchobijek, sierżant Antonow lubił lotników, bo ich bomby i rakiety parokrotnie pozwalały podnieść się z ziemi, kiedy niemieckie kaemy przycisnęły ich ogniem żelaza. Działon maszerował jako pierwszy w kolumnie, zaraz po plutonie strzelców, a przed sobą mieli tylko grupę zwiadowców. Kolumna dochodziła do torów kolejowych, kiedy konie ciągnące działo spłoszyły się na zakręcie. Może coś poczuły swoim zwierzęcym instynktem? Przez jakiś czas szli zasłonięci nasypem, potem przekroczyli tory i doszli do jakiejś znaczniejszej drogi biegnącej wzdłuż rzeki. Przed nimi w promieniach słońca przebijającego się przez chmury widać było wieże kościołów dużego miasta.

*

241 zapasowy pułk piechoty został sformowany głównie z oficerów i żołnierzy elbląskich szkół wojskowych - ludzi w większości ostrzelanych i dobrze znających wojenne rzemiosło, ale nie najmłodszych, często mocno schorowanych lub inwalidów oraz ozdrowieńców z okolicznych szpitali. Druga kompania od paru dni wspierała ogniem walczące na wschodnim brzegu rzeki inne pododdziały pułku, ale bezpośrednio niewiele się nawojowała. Rubież obrony obejmowała kluczowy dla transportu południowy fragment przedmieść z wiaduktem kolejowym i most nad wpadającą w pobliżu do rzeki Elbing rzeczką Fischau. Dowódca kompanii, Oberleutnant Brunner, był całkiem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Kompania nie miała pełnego składu, wielu żołnierzy, którzy nie wytrzymywali mrozów i silnego wiatru gorączkowało, wypadając z linii. Dobrze, że zaopatrzenie w amunicję karabinową poprawiło się, mieli także dwanaście MG i sporo granatów. Ich pozycje wcześniej przygotowali więźniowie i mieszkańcy, ale część okopów nie nadawała się do użycia ze względu na wodę, która jesienią je zalała, a potem zamarzła. Brunner kontrolował także ładunki wybuchowe i detonatory pod obydwoma mostami, czekając na wydany przez komendanta miasta rozkaz odpalenia i zerwania przepraw. Mógł też sam podjąć taką decyzję, gdyby Iwan groził ich zdobyciem.

Zza rzeki dochodziły odgłosy intensywnej strzelaniny, wybuchy pocisków moździerzowych i artyleryjskich; ludzie łącznie z porucznikiem uważnie obserwowali pole walki, próbując zobaczyć, co dokładnie dzieje się na zachodnim brzegu.

Wściekły wizg przeszywanego powietrza i wybuch u podnóża nasypu kolejowego przypomniał o sowieckich samolotach, które coraz częściej zapuszczały się nad Elbląg. Brunner wraz z innymi wskoczył do najbliższego rowu, jak tylko to było możliwe przywarł do podłoża, gdy wybuch wyrzucił ziemię w powietrze dosłownie o pięć metrów od niego - zaraz za załomem okopu. Do jego części wpadło ciało jakiegoś żołnierza w poharatanej panterce i zmiażdżonym hełmie. Strach i napięcie kazały mu uciekać, ale nogi sparaliżowane nagłym atakiem, tylko ugięły się, a paniczny lęk nie pozwalał mu wychylić głowy ponad koronę okopu.

W kilkanaście sekund po uderzeniu rakiety, pociski poprzedzane pędzącymi grudkami ziemi, wyrzucane seriami kaemu kolejnej maszyny odcięły prawą rękę oberleutnanta i odrzuciły ją o parę metrów od ciała.

Szturmowiki jeszcze przez kilka minut pastwiły się nad drugą kompanią chociaż niezbyt skutecznie - bomby zrzucili już wcześniej, a lotnicy przemęczeni ciągłymi lotami nie celowali tak dobrze. Po czterech, pięciu minutach Iwany wyrwały na południe lecąc nad rzeką.

Straty nie były duże - trzech zabitych i pięciu rannych, ale zginął dowódca kompanii i jeden z dowódców plutonu, a co gorsza rakiety poszarpały kable i zerwały łączność ze sztabem batalionu oraz pułkiem.

Dowództwo przejął leutnant Vogel, starając się uporządkować zszokowaną nalotem kompanię. Brunner zawsze miał szczęście, w kartach, u kobiet, wygrywał wyścigi samochodowe, a teraz...

Ludzie tak naprawdę po raz pierwszy przeżyli bezpośredni atak, więc trzeba ich czymś zająć.

- Gdzie jest Oberleutnant, gdzie jest Oberleutnant? - na stanowisko dowodzenia kompanii wpadł zziajany łącznik.

- Melduj!

- Ale gdzie jest Oberleutnant Brunner? - zniecierpliwił się żołnierz.

- Zginął przed chwilą w nalocie, ja dowodzę. - Vogel zachował spokój, choć w szkole dawno by sprawił żołnierzykowi niezły bal za takie zachowanie.

- Wysłał mnie kapral Malke, od strony Thiensdorfu maszeruje duża kolumna ruskich, mają działa. Będą na pozycjach kaprala za jakieś pół godziny. Kapral pyta co robić?

Vogel przypominał sobie położenie pozycji osłonowej przy torze kolejowym. Można tam zatrzymać pluton, ale jeżeli jest to cała kolumna, to zostaną rozbici przez wroga. Lepiej przyjąć ich tutaj, gdzie mają przygotowane okopy i stanowiska kaemów.

- Niech Malke wycofa się, zacierając ślady pobytu na pozycji. Przyjmiemy Iwana tutaj. Tylko niech was nie zauważą!

Żołnierz ruszył z powrotem. Vogel przywołał pozostałych podoficerów i oficerów kompanii. Nadal nie mieli łączności z batalionem, więc wysłał łącznika z meldunkiem. Dwóch podoficerów dostało rozkaz sprawdzenia detonatorów mostu. Pierwszy pluton miał obsadzić nasyp kolejowy przy moście nad Fischau, drugi ubezpieczał podejście zza rzeki Elbląg, trzeci, trzeci stanowił rezerwę i w razie czego wesprze obronę lub kontratak.

Nadbiegli ludzie gefreitra Malke, starszego mężczyzny pochodzącego stąd, z Elbląga. Malke złożył meldunek, zatarli, jak mogli ślady swojego pobytu na pozycji wyjściowej, ruscy ich chyba nie widzieli.

- Kryć się i czekać! - rozkaz porucznika przebiegł wzdłuż pozycji.

Z daleka widać było już ciemne sylwetki, konie ciągnące działa, bliżej ubranych na biało zwiadowców. Będą tu za kilkadziesiąt minut.

*

Bortiuk uratował życie Władimirowi. A właściwie to Bortiuka zamiłowanie do książek. Seria z MG trafiła zwiadowcę idącego przed nim, uniosła go w powietrze i jak worek kartofli rzuciła go na Władimira, przykrywając martwym ciałem oszołomionego bojca. Twarde grudy boleśnie wbiły się w plecy, dobrze że na uszance był hełm bo skończyłoby się źle. Małe gejzery ziemi przykryły miejsce gdzie szli zwiadowcy. Przez huk wystrzałów słychać było jęki rannych, ale Władimir widział tylko kawałek worka Bortiuka i zamrożone grudy ziemi. Skoncentrowany ogień kaemów i karabinów przycisnął resztki zwiadu do ziemi.

Kolumna batalionu padła na ziemię. Jeden z koni z kwikiem przewrócił, się pociągając za sobą drugiego. Antonow wyszarpnął bagnet i na kolanach podpełzł do zaprzęgu. Postronki były paskudnie poskręcane, więc pozostało mu tylko ich rozcięcie. Sam nie dawał rady, wokół gwizdały kule, a obsługa wcisnęła się w ziemię. Kopniak wylądował na plecach najbliższego.

- Ty, słabiak, pomogi! - wrzask sierżanta otrzeźwił żołnierza, który wyciągnął swój bagnet i zaczął ciąć postronki, uwalniając ich muchobijkę.

*

- Feuer! - i pierwszy MG na trójnogu zaniósł się długą, mierzoną serią. Znajdujący się około stu metrów od nich sowieccy zwiadowcy padali jak zboże pod kosą. Strzelało do nich już pięć kaemów i strzelcy Mauserów.

- Przenieść ogień na kolumnę! - Vogel starał się przekrzyczeć zgrzyt MG, jednocześnie stukając celowniczego w ramię i pokazując mu ręką następny cel. Bolszewicka kolumna ugięła się od ognia plutonu, padali ludzie i konie. Część ciemnych sylwetek rozbiegła się, starając znaleźć schronienie w rowach lub uciec z zasięgu karabinów. Strzelcy MG walili teraz krótkimi seriami do widocznych celów oszczędzając cenną amunicję.

- Ściągnąć tu trzeci pluton, będziemy atakować! - łącznik, chłopak w za wielkim hełmie i przydługim mundurze rzucił się przez tory po odwodowy pododdział.

*

- Działo na pozycję bojową! - wrzasnął do swoich Antonow. Z działonu widział tylko trzech, resztę gdzieś rozrzuciło. Leżący w pobliżu piechociarze, zagonieni wyzwiskami, pomogli wypchnąć armatę z drogi przez rów i ustawić ją na dogodnej pozycji. Jeden z nich przewrócił się obok sierżanta z przestrzelonym gardłem.

„Bladź!”, przebiegło mu przez głowę. Rozsmarowana wokół drogi sowiecka kolumna zaczęła się chaotycznie ostrzeliwać.

- Gdzie amunicja? - sierżant rozejrzał się niebezpiecznie unosząc głowę: jaszcz ze skrzynkami zsunął się na drugą stronę, widać tylko koło i szarpiącego się konia.

- Ty, skrzynka z kartaczami - szybko! - krzyknął do leżącego obok piechociarza. Musi oszczędzać swoich chłopców.

- A która to? - piechociarz zadał rozsądne pytanie.

- Pisze na niej SZCZ-210. Ruszaj, bo ci...!

Żołnierzyk chyba wolał spotkanie z niemieckimi kulami niż z butem sierżanta, gdyż wypełzł na drogę w stronę jaszcza.

- Sierżant, szkopy atakują! - Podniósł głowę - w ich kierunku biegły schylone sylwetki w białych kurtkach, długich szynelach i w baniastych hełmach. Mijały już naszych zwiadowców. Niedobrze, oj niedobrze!

*

Trzeci pluton wbiegł na pozycje kompanii.

„Niezła zbieranina” - pomyślał Vogel. Dziadki i smarkacze, niektórzy w płaszczach inni w maskujących kurtkach zimowych. Spojrzał na pole - Iwan przygnieciony ogniem kaemów z rzadka i chaotycznie próbował się ostrzeliwać. Teraz!

- Tyralierą naprzód! - krzyknął porucznik i pierwszy z MP w ręku wyskoczył przed okop. Strzelcy kaemów utrzymywali ruskich na ziemi, a żołnierze jak na ćwiczeniach ustawili się w równych odstępach i ruszyli, strzelając z krótkich przystanków.

„Jak w szkole” - przebiegło Voglowi przez myśl. Bez przeszkód pokonali pierwsze kilkadziesiąt metrów; z miejsca, gdzie zalegli sowieccy zwiadowcy padły w ich kierunku strzały.

- Granatami! - krzyknął leutnant.

Kilka tłuczków do kartofli wyleciało w kierunku leżących sylwetek, nakrywając je eksplozjami i uciszając na wieki.

Przeskoczyli nad trupami - kilka strzałów do leżących ciał zwiadowców uchroni ich przed kulą w plecy. Przed nimi - jakieś dwieście metrów droga z czołem sowieckiej kolumny. Pociski zaczęły gwizdać coraz bliżej, jeden z biegnących obok aż przysiadł, a biała zimowa kurtka na przedramieniu zabarwiła się na czerwono.

- Nie zatrzymywać się, naprzód! - wrzasnął Vogel, przyśpieszając biegu, mimo że zaczynało mu brakować tchu, a zalane zimnym powietrzem gardło przeraźliwie drapie.

*

- Ładuj, szybko! - Antonow krzyczał zupełnie niepotrzebnie, bo pocisk był już zatrzaśnięty w komorze zamkowej, a celowniczy kręcił korbą, obniżając lufę. Muchobijka podskoczyła od wystrzału, stalowe strzałki opuściły ławą lufę i pędziły nisko w kierunku biegnących w ich kierunku sylwetek. Chmura stali wycięła w tyralierze dziurę, rozrywając ciała na strzępy.

Łuska wypadła z zamka, kolejny SZCZ-210 wślizgnął się do komory, gdy celowniczy lekko przesuwał lufę w lewo. Huk wystrzału i następnych kilku szkopów zostało przerobionych na krwawą miazgę. Wróg zatrzymał się zdezorientowany, trzeci wystrzał rzucił znów na ziemię tyralierę, pomniejszoną o kilka istnień ludzkich.

- Niżej, wal po nich, Antonow! - to dowódca batalionu, Rudenko, przejął dowodzenie.

Teraz Niemcy leżeli plackiem przed frontem sowieckiego batalionu. Kapitan wyskoczył na szosę wyprostowany jak struna.

- Do ataku, bagnet na brooooń!

Żołnierze za przykładem dowódcy wyskoczyli z ukrycia, nie zważając na ogień MG z nasypu przy moście.

„Urrra!” - rozległo się wzdłuż kolumny. Kto mógł rzucił się naprzód. Muchobijka wystrzeliła resztkę amunicji ze skrzynki w stanowiska karabinów maszynowych. Tyraliera ogarnęła leżących Niemców, którzy leżąc unieśli ręce do góry. Przeraźliwe „Urrra” spędziło fryców z mostu; wiali jak zające.

Byli w okopie, jakiś oficer szarpał się z zapalarką, próbując odpalić podłożone ładunki, kiedy przerwała mu seria z pepeszki. Rosjanie byli już na drugiej stronie Fischau, część tyraliery wpadła na most kolejowy.

Jakieś ręce wyciągnęły Władimira spod trupa Bortiuka. Żołnierz chwiał się na nogach, nie mogąc złapać równowagi. Z rozprutego odłamkiem granatu worka zabitego wysunęła się książka. Władimir pochylił się i wyciągnął ją. Nie był w stanie odczytać liter na okładce, w której tkwił kawałek metalu. Machinalnie zdjął swój worek i włożył do niego książkę.

***

Seria z karabinu maszynowego obrzuciła ceglanym pyłem żołnierzy skulonych za niskim murem, zmuszając ich do jeszcze silniejszego pochylenia się. Natarcie czołowego 284 pułku 86 Dywizji utknęło w ogniu świetnie wstrzelanych niemieckich karabinów. Rozkaz komandira dywizji był jednoznaczny - masz zająć dzielnicę Grubenhagen do zmroku. W pobliżu domku, za którym się kryli, w świetle ulicy stała armata pułkowa gotowa do strzału, a wokół niej trupy artylerzystów. Strzelec faszystowskiego cekaemu był mistrzem w swoim fachu - trzypociskowa seria dosięgała natychmiast każdego śmiałka, który próbował dostać się do działa.

Kapitan Dubowkin, dowódca batalionu, na czworakach wycofał się za załom muru ceglanego budynku, po czym z ulgą wyprostował się. Nie, tędy nie przejdą, muszą spróbować ruszyć od pola, od zachodu i może tamtędy ominą ogień niemieckich kaemów?

- Cholera, żeby tak mieć jakiś tank! - warknął kapitan.

- Towarzyszu kapitanie! - zza pleców lejtnanta Korniłowa, dowódcy plutonu armat wysunął się barczysty sierżant - tank się znajdzie!

- Co ty pierdolisz, Szeweliew? Jaki tank tu widziałeś?

Lejtnant Korniłow był, podobnie jak i kapitan Dubowkin, zdumiony informacją dowódcy plutonu zwiadu.

- Jakieś dwieście metrów stąd, w rowie stoi porzucony przez faszystów transporter półgąsienicowy z działem. Wezmę strzelca Spiridonowa, który zna się na wszystkich pojazdach i go uruchomimy. Podjedziemy do tego domu i zaczniemy walić do okien z karabinu maszynowego, a wy nas wesprzecie. Trzeba tylko dobrego strzelca do działa... - sierżant znacząco zerknął na Korniłowa.

- Dacie radę? - Dubowkin chwycił się kurczowo nowego pomysłu. - Jak tylko walniecie z działa, to moi będą mogli zająć pozycje i przyduszą faszystów ogniem. Wykurzymy ich dom po domu.

- Dobra, prowadź Szeweliew do tego transportera! - wzrok lejtnanta przeniósł się z dowódcy batalionu na rozciągnięte wokół działa zwłoki jego artylerzystów.

Schyleni mężczyźni ruszyli szybkim krokiem. W nieodległym rowie, między dwoma bezlistnymi drzewami stał bezradnie półgąsienicowy transporter typu 251. Spirydonow sprawnie wskoczył do środka. Maszyna była pusta, z jakichś powodów szkopy nie wyciągnęli jej z rowu, zostawiając na pastwę swoich pogromców. Silnik od razu zaskoczył, po trzeciej próbie gąsienice chwyciły wreszcie mocno grunt i pojazd z potężnym szarpnięciem wysunął się na drogę. Lejtnant i sierżant weszli do środka: szarpnięcie za zamek, krótka kontrola - działo 37 mm było sprawne, a w skrzynkach na podłodze leżała amunicja. Przekrzykując klekot gąsienic i huk silnika, lejtnant tłumaczył sierżantowi, jak ładować działo. Maszyna dojechała do ceglanego domu i zatrzymała się jakby pod ciężarem dziesiątek par oczu radzieckich żołnierzy. Dubowkin kiwnął ręką, lejtnant klepnął Spiridonowa po okrytej uszanką głowie i transporter z szarpnięciem wytoczył się na środek ulicy, prawie zderzając się ze stojącym na niej działem. Zaskoczeni widokiem własnego transportera faszyści o sekundy spóźnili się z otwarciem ognia - Korniłow sprawnie naprowadził działo na cel: umocnione workami okno i odpalił.

Z tej odległości nie można nie trafić! Błysk wybuchu w pomieszczeniu za plecami Niemców wywołał krzyk radości bojców, którzy razem ze swym kombatem ruszyli wzdłuż ulicy. Sierżant sprawnie załadował działo, klepnięcie w plecy i lejtnant mógł rozwalić następne okno ziejące ogniem. W żołnierzy wstąpił nowy duch, nikt nie zwracał uwagi na snopy iskier krzesanych przez niemieckie kule o pancerz transportera i bruk ulicy Grubenhagen.

- Naprzód! Nie brać jeńców!

***

- Niech pan melduje, majorze! - Pułkownik Schoepffer dziś nie bawił się w zwyczajne dla niego grzecznościowe ceregiele. Ze zmarszczonymi brwiami, nadającymi jego łysej głowie straszny wyraz, spozierał to na zebranych przy sztabowym stole oficerów, to na plan miasta z zaznaczonymi na nim czerwonymi i niebieskimi znaczkami.

- Od wczoraj nasze ubezpieczenia zostały zepchnięte z odtworzonych w poprzednich dniach pozycji. Z danych wywiadu i relacji jeńców wiemy, że mamy do czynienia, z co najmniej czterema dywizjami piechoty wspartymi ciężką artylerią kalibrów 15 i 20 centymetrów, jednostkami artylerii pancernej i nierozpoznanymi jednostkami pancernymi. Od północy i wschodu nacierają na nas 381 i 281 Dywizje Piechoty z 98 Korpusu - major Altermann trzcinką wskazywał kolorowe punkty na mapie - a od południa i z zachodu jednostki 116 Korpusu - Dywizje 321 i 86. Zebrane siły możemy szacować na co najmniej 25 tysięcy ludzi i kilkaset dział i moździerzy. Niestety, ponieważ jednostki te podeszły zasadniczo na przedpola miasta dopiero wczoraj, więc nie mamy na ich temat wiele informacji.

Od północy w ciągu dnia sowieci zepchnęli nasze oddziały z rejonu Omkenhof i Lärchwaldena linię koszar Mudra, które niestety przed godziną utraciliśmy mimo kontrataku kompanii saperów kapitana Herzera wspartej stugami z 277 Brygady. Linia obrony utrzymuje się wzdłuż ulicy Schloßstraße, strumienia Hoppen na północ od Thüringer Weg, między Gross Bieland, a Roland i Freiwalde. Rosjanie stosują tutaj taktykę obchodzenia naszych umocnień, które są niedostatecznie obsadzone i nie mają możliwości udzielania sobie pełnego wsparcia. Wczoraj w nocy, jak pan wie, pułkowniku, Sowieci zajęli Wittenfelde, ale zostali zatrzymani i na wschodzie nie przekroczyli linii umocnień między Dambitzen a Spittelhof. Binder dobrze trzyma się na obrzeżach lotniska, natomiast w Grubenhagen trwają zażarte walki o każdy dom. Aby utrzymać dzielnicę za rzeką, musimy wesprzeć majora...

- Nie mamy na to ani czasu ani sił - przerwał gniewnie oberst Schoepffer. - Rosjanie wymacali nasz słaby punkt - palec pułkownika uderzył w punkt oznaczony na mapie jako Freiwalde. Sowieci za wszelką cenę chcą zdobyć to skrzyżowanie dróg, żeby móc sprawnie przerzucać siły i z wysokości ostrzeliwać miasto. Jeżeli nie utrzymamy Freiwalde, a potem Gross Wesseln, to bez problemu przebiją się przez osiedla domków i rozetną nasze ugrupowanie na dwie części.

Komandorze Hartmann, czy pańskie bataliony marynarzy i volkssturmiści będą w stanie przez resztę dnia i następny dzień utrzymać swoje pozycje?

Hartmann w polowym mundurze jedynie brodą przypominał dawnego eleganckiego marynarza.

- Mam jeszcze niewielkie rezerwy, więc damy radę.

- Dobrze. Majorze Altermann, mamy jeszcze jakieś dwie godziny do zmierzchu. Przygotuje pan kontruderzenie na Freiwalde i Gross Bieland. Musimy za wszelką cenę odrzucić bolszewików i utrzymać ten obszar. Niech pan weźmie batalion jegrów rotmistrza von Finckensteina i dwie kompanie z 1142 pułku volkssgrenadierów oraz kompanię z Dywizji FeldHerrnhalle. Niech major Stier zluzuje wszystkie możliwe działa szturmowe ze swojej brygady i proszę ściągnąć sprawne czołgi z kompanii szkolnej. To musi być naprawdę mocne natarcie. Pytania?

Nikt z obecnych nie zdradzał chęci zadania pytania. Jeżeli tak doświadczony oficer, jak Schoepffer decydował się na rzucenie najlepszych dostępnych sił, to znaczy, że musi być gorzej niż myślą.

***

Kapral Hintze pośpiesznie wpychał do ust ostatnie kęsy wędzonej ryby, przestając zważać na to, że może zadławić się ością. Jego panzer zaraz zniknie za załomem ulicy, a on nie zdąży go dogonić. Kulawo biegnąc, połykał kęsy, jedną ręką trzymając pancerniacką futrzaną czapkę, a drugą starając się wcisnąć do płóciennej torby niezjedzone trzy pajdy czarnego chleba - jego obiadowy przydział. Kolumna pięciu czołgów Panzer IV pomału zaczynała zbliżać się do zabudowań Gross Wesseln, z których kilka było rozbitych ogniem artylerii. Po lewej, pomiędzy rozbitymi wrakami, stał wiejski dom z lekko uszkodzonym dachem.

Hintze zdyszany dogonił swoją maszynę - czyjaś ręka pomogła mu wspiąć się na pancerz. Okryte dodatkowymi ekranami przeciw pociskom kumulacyjnym czwórki wyglądały imponująco i w rękach doświadczonych żołnierzy wciąż mogły być śmiertelną bronią przeciw sowietom. Tyle, że załogi czwórek to w większości ledwo co ostrzelani smarkacze. Krótka kolumna schroniła się za zabudowaniami, w których zgromadziły się na oko ze dwie kompanie. Mają ich też wspierać działa szturmowe i regularna piechota, jak słyszał cały batalion. Nad ich głowami przeleciały pociski - to własna artyleria zaczęła swój koncert. Leżące na niewielkim wzniesieniu zabudowania i drzewa pokryły, gejzery wybuchów. Kapral Hintze schował się do wnętrza wieży, dociskając do uszu słuchawki. Zaraz ruszają.

*

Dym wybuchów skutecznie zasłonił widok siedzącym w rozbitych zabudowaniach żołnierzom plutonu Wesielina. Niemiecka artyleria obłożyła ich ogniem, chcąc powstrzymać pułk od dalszego natarcia. Już wcześniej zorientowali się, że przed nimi leży całe osiedle domków, które jeśli zdobędą, będą mogli przeznaczyć na kwatery. Każdy z nich miał już serdecznie dość zimy, zwłaszcza nocy na gołym śniegu.

- Kompania do boju, tanki! - na placu między zabudowaniami rozległ się głos nowego dowódcy kompanii. - Wiernickij i Demeniew, biegiem po granaty przeciwpancerne!

Wywołani natychmiast ruszyli do największego z budynków, gdzie wcześniej zrzucono skrzynie z granatami i zapasową amunicją.

Jegor Biełozierow raz jeszcze sprawdził zamek swojego Mosina, który ostatnio mu się zacinał i pod kulami musiał się zdrowo naszarpać, aby usunąć zacięcie.

Teraz wyraźnie docierał do nich warkot czołgowych silników i klekot poruszających się wozów. Pluton wybiegł z zabudowań, a żołnierze wskoczyli do przygotowanych jeszcze przez faszystów okopów w potrzaskanym przez pociski sadzie.

„Ładne, duże drzewa, ciekawe, jakie owoce dawały?” - Jegorowi przypomniał się rodzinny ogród. Z położonych o jakieś trzysta metrów w dole zabudowań wysuwały się kanciaste kształty.

- Tigr! - okrzyk przerażenia wyrwał się za plecami Jegora.

- Zamknij się Demeniew, to nie Tigr, to „czwórka”! - pewny siebie głos Kaprala Titki uspokoił młodego żołnierzyka. - Zaraz się zajmą nimi nasze moździerze i suczki.

Jegor ostrożnie wysunął głowę znad okopu. Między pomalowanymi na biało czołgami niezdarnie poruszały się ludzkie sylwetki, rozwijające się w tyralierę.

- No, sporo ich, będzie ze dwie kompanie! - wyrwało się Biełozierowowi.

- Patrz tam! - po prawej, przez pobite pociskami sady sunęły niemieckie działa szturmowe i kolejna tyraliera. Titko splunął pod nogi.

- Będzie gorąco. Trzymajcie się!

*

Panzer powoli toczył się w kierunku zabudowań Freiwalde, osłaniając kilkunastu żołnierzy, kryjących się przed coraz gęstszym ogniem sowieckiej piechoty. Gefreiter Hintze spokojnie prowadził maszynę, pomagając swoimi wskazówkami omijać leje po porannym ostrzale sowieckiej artylerii.

- Róg domu z lewej, stanowisko karabinu maszynowego. Rozpryskowym! - ładowniczy, dzieciak z ostatniego kursu sprawnie wsunął pocisk do zamka.

Panzer zatrzymał się na kilka sekund, aby celowniczy spokojnie naprowadził działo na cel. Pocisk rozłupał kawał muru, ale zbyt daleko do celu.

Hintze wyszukał kolejny cel, pozwalając celowniczemu dokończyć dzieła. Drugi pocisk obrzucił stanowisko sowieckiego karabinu gradem gruzu, uciszając go na zawsze. Maszyna powoli ruszyła, kiwając się na nierównym podłożu.

*

Jegor uspokoił oddech i raz jeszcze wziął na cel figurę w baniastym hełmie. Spokojnie docisnął lodowaty spust i beznamiętnie zaliczył kolejne trafienie. Niemiecki żołnierz chwycił się za brzuch i przewrócił na śnieg upuszczając karabin. Wroga tyraliera nieśpiesznie posuwała się w ich kierunku, dając im czas na dokładne celowanie. Tylko te czołgi... Pluton poza rusznicą przeciwpancerną i granatami nie miał nic do obrony. Gdzie są nasze moździerze i artyleria?

Budynek obok, w którym ulokowano karabin maszynowy rozpadł się od czołgowych pocisków, a gruz uciszył Maxima.

Wreszcie, pomiędzy niemiecką tyralierą zaczęły wykwitać eksplozje pocisków moździerzowych. Niemcy - widać, że jakiś świeży pododdział - rozbiegali się w poszukiwaniu ukrycia. Czołgi wyraźnie przyśpieszyły starając się ujść z pola ostrzału.

- Demeniew, granaty i zniszczyć mi te czołgi! - w okopie pojawił się Michiniuk.

- Towarzyszu sierżancie, przecież zaraz ich nasza artyleria... - w głosie Aleksandra wyraźnie słychać było zaskoczenie i strach.

- Ruszaj, tchórzu jeden, bo cię sam zabiję! - twarz o małych, świdrujących oczkach zastygła w grymasie wściekłości.

Demeniew rzucił nienawistne spojrzenie młodszemu sierżantowi, wpychając jeden granat za pas, a drugi mocno ściskając w prawej dłoni.

- Wiernickij i Uchtin - na co czekacie?

Młodzi żołnierze posłusznie wyskoczyli z okopu i chyłkiem, kryjąc się za rozbitymi drzewami sunęli w stronę najbliższego czołgu. Mieli szczęście, niemiecka piechota zaległa kilkadziesiąt metrów za pojazdami, chowając się przed artylerią.

Część plutonu Biełozierowa strzelała, druga obserwowała skradających się chłopców.

Zza rozbitych budynków dobiegł chrzęst gąsienic naszych suczek. Pierwszy z pojazdów wysunął się do połowy i prawie bez celowania odpalił. Pocisk przeleciał nad okopem, w którym krył się pluton Jegora i eksplodował o kilkanaście metrów od niemieckiego czołgu, wyrzucając w powietrze Demeniewa i Wiernickiego.

- Cofają się! - przeleciał przez nasze okopy radosny okrzyk.

Tylko Jegor zaciskał dłonie na kolbie karabinu, aż sine od mrozu palce stały się prawie białe.

Ta świnia Michiniuk nie przeżyje dłużej niż to miasto, już jego w tym głowa.

***

- Pisz, Siergiej! - dowódca 98 Korpusu, generał lejtnant Anisimow krążył wokół stołu, przy którym siedział jego adiutant. Za oknem domu, w którym mieścił się sztab, słychać było krzątaninę mechaników, doprowadzających do odpowiedniego stanu sztabowe pojazdy. Od czasu do czasu światło reflektorów przecinało ciemność głębokiej nocy i dodatkowo rozjaśniało oświetlony naftowymi lampami pokój. Szef sztabu i szef rozpoznania wyjechali do sztabów dywizji, więc sam dowódca musiał przygotować meldunek dla dowódcy armii.

- Na czym to skończyliśmy? Aha! - generał zmęczonym ruchem potarł czoło. - 381 Dywizja w dniu dzisiejszym zepchnęła hitlerowców z rejonu umocnień na północ i północny wschód w obręb granic miasta. Wzdłuż rzeki zdobyliśmy i utrzymaliśmy wieś Omkenhof i koszary Mudra, które wieczorem nieprzyjaciel odbił, zmuszając nas do wycofania się do Lärchwalde. Na środku frontu dywizji bataliony doszły do linii potoku Hoppen. W zażartych walkach, odpierając kilka kontrataków z użyciem czołgów i samochodnych ustanowek zdobyliśmy i utrzymaliśmy Freiwalde, z którego w dniu jutrzejszym rozwijamy dalsze natarcie. 281 Dywizja napotkała na bardzo zażarty opór doborowych oddziałów hitlerowskich, broniących się w zalesionym terenie pomiędzy wzgórzami Thumberg i Ludendorff do Spittelhof.

Rozpoznano umocnienia wroga i w dniu jutrzejszym pułki rozpoczną natarcie grupami szturmowymi w celu wdarcia się na teren Pangritz Kolonie i opanowania północno-wschodniej części miasta oraz dotarcia do rejonu koszar - generał przystanął i przeciągnął się. - Dodaj do tego jeszcze dane zwiadu i tak dalej. Muszę się na godzinę wyciągnąć. Jak przyjedzie szef sztabu i razwiedka ściągniesz ich na odprawę.

4 luty
(niedziela)

- I co, widzisz coś?

- To chyba Neuendorf Höhe - Oskar przetarł rękawem szkło w lornetce. Tu, na drzewie było jeszcze zimniej i lornetka ciągle mu zaparowywała od oddechu. W brzasku mroźnego dnia widać było wyłaniające się spośród drzew zabudowania niewielkiej wsi.

- Dobrze idziemy, schodzę! - rzucił w dół i nie czekając na odpowiedź zaczął niezgrabnie zsuwać się z bukowego pnia. Jeszcze minuta i skostniały spadłby z niego jak kamień.

Pod drzewem trwał zimowy taniec przytupów. Nawet Kopke trochę się ocknął z gorączki i trzeźwiej patrzył na rozgrzewających się kamratów.

Oskar Heinz już był na ziemi, gdzie czekał na niego dowódca, dziewiętnastoletni gefreiter od dwóch lat walczący na froncie wschodnim.

- Widziałeś kogoś we wsi?

- Ludzi nie, ale z drugiej strony wsi nad dwiema chatami unosi się słaby dym, więc ktoś musi tam być.

Kapral Kozinsky ustawił swoich ludzi w szeregu. Było ich razem z nim dwunastu: dwóch piechociarzy z SS, trzech artylerzystów, żandarm, czołgista z Großdeudschland i pięciu volkssturmistow - zbieranina znaleziona w lesie po walkach o Preußisch Holland kilka dni temu.

Gdy udało się im zgromadzić trochę sprawnych czołgów i jagdpanzerów oraz parę batalionów ostrzelanego wojska, pogonili Iwanowi kota, zostawiając na polach walki dziesiątki spalonych czołgów i dział szturmowych. Ale jak zwykle, czy zmieniły się rozkazy czy zabrakło znowu paliwa i amunicji - natarcie nagle się zatrzymało, a początkowo uporządkowany odwrót po raz wtóry zamienił się w ucieczkę. Jagdpanzer gefireitra Kozinskyego nieszczęśliwie zsunął się do rowu i zabrakło czasu, aby koledzy go wyciągnęli. Do tego czasu trafili jednego sowieckiego Shermana i jakąś „sukę”, zwiększając konto załogi do szesnastu rozbitych nieprzyjacielskich wozów bojowych. W chwili kontrataku wroga rozpierzchli się i Herbert Kozinsky sam, jedynie z parabelką trafił do lasu. W ciągu trzech godzin jego grupa zwiększyła się do ponad dwudziestu ludzi, głównie z Hitlerjugend i Volkssturmu. Mimo że w grupie był inny podoficer, ludzie w jakiś naturalny sposób uznali dowództwo czołgisty. Postanowili przedzierać się na północ w kierunku na Elbing lub Marienburg w zależności od okoliczności. W ciągu kilku dni parę razy wpadali na grupy sowietów, głównie kolumny ciężarówek lub konwoje jeńców i przeczekiwali w głębi lasu, aż na drodze się uspokoi. Parokrotnie w pobliżu słyszeli wybuchy strzelaniny - znak, że inne grupy starały się przebić. W nocy podchodzili do wiosek, starając się ogrzać i zdobyć coś do jedzenia. Ludzie stracili poczucie czasu, zrezygnowani, zmarznięci i chorzy. W chałupach, w których natrafili na jakichś gospodarzy, zostawiali tych, którzy gorączkowali i nie mogli iść lub woleli oddzielić się i ruszać do domów. Volkssturmiści, zwłaszcza starsi wiekiem pochodzili z tych terenów i nie chcieli dalej walczyć. Herbert przyjmował ich odejście wzruszeniem ramion, nie potrzebny mu był taki balast. Ciągle zmieniał się skład grupy i obniżała średnia wieku, aż w końcu otaczali go sami smarkacze, zwłaszcza z zaciągu Hitlerjugend.

Wczoraj rano doszli do Wöcklitz, do miejsc znanych miejscowym, o kilka godzin marszu od miasta. Zbliżali się idąc lasem od Rogau, gdy usłyszeli strzelaninę - natychmiast zamarli, kryjąc się za drzewami. Odgłosy urwały się po kilku minutach - co mogło oznaczać, że kolejnej grupie udało się przedrzeć przez drogę, albo, że zostali z powrotem odrzuceni do lasu. Trzech chłopaków na ochotnika zgłosiło się do zwiadu, a wśród nich jeden z sąsiedniej wioski. Wrócili po pół godzinie, trzęsąc się nie z zimna, a ze strachu. Ruscy byli we wsi i musieli trafić na jakąś grupę maruderów takich jak oni. Wybuchła strzelanina kiedy na wpół ubrani Niemcy próbowali wyrwać się na okoliczne pola, ale szybko zostali schwytani, a następnie po krótkim badaniu rozstrzelani.

Coś powstrzymało gefreitra od ucieczki w las, kazał swoim ludziom cofnąć się i obserwować wioskę. Po kilku godzinach obserwatorzy donieśli, że ruscy zbierają się w drogę - rzeczywiście kilka ciężarówek osłanianych przez dwa samochody pancerne wyruszyło drogą na Plohen, a ruch we wsi prawie zamarł.

Było już chyba koło południa, kiedy podzieleni na trzy sześcioosobowe drużyny koncentrycznie ruszyli do wioski. Herbert zaszedł ze swoimi ludźmi od południa i zaraz przy pierwszych zabudowaniach natknął się na leżące trupy. Większość to byli gówniarze w wieku jego volkssturmistów, obok leżały jeszcze ciała jakiejś rodziny. Po cichu, poszczególne grupy zbliżały się centrum wsi. Dalej widział zamarzniętą taflę Drausen See i drogę na Elbing, którą ciągnęły w obie strony wrogie kolumny ludzi i pojazdów.

Musieli działać bardzo cicho i zdecydowanie, aby nie ściągnąć na siebie odsieczy z dołu. Jeden z prowadzących chłopaków zatrzymał grupę, pokazując ręką na murowaną stodołę. Herbert z dwoma żołnierzami ostrożnie wszedł do środka, pozostali ubezpieczali ich. Niewielki ruch słomy w rogu przyciągnął ich uwagę.

- Ruky wierch, wychodi - Kozinsky zdążył poznać parę rosyjskich słów. - Budiem strielat!

Ruch ustał, po czym powoli z siana wychyliła się głowa starego człowieka, miejscowego bauera. Mężczyzna na widok niemieckich mundurów wyraźnie odprężył się, a nawet próbował uśmiechnąć się. Herbert ponaglił go ruchem ręki i mężczyzna wygramolił się ze słomy. Za nim wyłoniły się dwie młodsze kobiety i dzieci.

- Mów, co tu się dzieje! - szepnął do starego. Mężczyzna przełknął ślinę i rozpoczął drżącym głosem opowieść o ucieczce naszych, o sowieckich czołgach, które przemknęły kilka dni temu i rozstrzelaniu sołtysa, o strachu i niepewności, o żołnierzach z rozbitych oddziałów, którzy szukali schronienia i żywności i o dwóch najazdach sowieckich żołnierzy. Za pierwszym razem było to zwykłe wojsko - łachmaniarze śmierdzący brudem, cuchnący wódą i półprzytomni ze zmęczenia i opilstwa.

- Nasze świnie pachną ładniej od nich i lepiej się zachowują. Te zabrały nam jedzenie, pierzyny i zegarki i po kilku godzinach poszły. Poza pobiciem kilku chłopów i obmacywaniem kobiet zachowywały się nawet nieźle - z oczu dziadka zaczęły kapać łzy. - Wczoraj przyjechał inny oddział z pancernymi autami i psami. One przeszukały dokładnie chałupy i obejścia, znaleźli trzy chore kobiety i wszystkie po kolei u sąsiada na słomie zgwałcili. Mężów zabili, dopiero wczoraj wieczorem mogliśmy ich pochować. Późnym wieczorem tyż zaszło do wsi kilkunastu naszych - takich jak wy, młodych, chorych biedaków, więc musielim ich przyjąć. Ruskie byli i pewnie nie przyjadą szybko - tak se myślelim. Wy, kapralu to dobrze wyglądacie przy tamtych - zmrożonych, brudnych i chorych. Ja to już jesieniom wykopałem schronienie w szopie i moje kobiety i wnuki to się tam chowają - trudno, niech wszystko spalą, ale my przeżyjem i kazałem swoim babom całą noc tam siedzieć, a sam z innymi bauerami wartowalim przy drodze na Plohen. Ale rano przyjechali znowu, kiedy szedłem do domu ze starym Klausem. Zdążyłek tylko śmignąć pod słomę, kiedy wpadły znowu pancerki i ciężarówki. Te znowu szukały i znalazły tych naszych. Ja tylko słyszałem wrzaski i strzelaninę, a potem znowu strzały. Pewnie rozstrzeliwały naszych - pomyślałem albo i żołnierzyki uciekły, co panie kapralu? - stary patrzył pytająco na Herberta. Ten przecząco kiwnął głową. Tak naprawdę tylko stracili sporo czasu, nie dowiadując się niczego konkretnego.

- Schowajcie się znowu, we wsi są jeszcze ruski! - kazał dziadkowi, po czym ostrożnie wyszli ze stodoły.

Ruszyli dalej. Spomiędzy zabudowań, mniej więcej w połowie wsi rozlegały się głośne wrzaski. Jego żołnierze pochowali się we wszelkie możliwe miejsca. Trzech czy czterech Rosjan w kożuchach i futrzanych czapach o coś kłóciło się na środku drogi przed jedną z chałup. Nie widać ich dobrze, bo zasłaniały ich parkany kilku pobliskich zabudowań. Kątem oka Herbert dostrzegł po prawej stronie lekki ruch - biało-brudny kombinezon jednego z SS-manów z drugiej grupy po przeciwnej stronie drogi. Zatrzymał się i rozglądał - Herbert lekko uniósł się, aby zostać zauważonym przez SS-mana: ich spojrzenia spotykały się. Lekkim ruchem ręki Kozinsky nakazał otoczenie wroga. SS-man kiwnął głową i po chwili znikł. Nie było śladu trzeciej szóstki, ale też powinni gdzieś być w pobliżu. Herbert sam nie wiedział, dlaczego tak jak poprzednio nie ominęli wioski szerokim łukiem, dlaczego przestało mu zależeć na dotarciu do jakiejś regularnej jednostki. Może to widok zamordowanych przez Iwana ludzi wzbudził w nim chęć zemsty? Natrętne myśli i resztki sumienia odpłynęły, gdy jeden z kłócących się ruskich wyciągnął nagle rewolwer i wbiegł do zagrody. Słychać trzask uderzeń i jęki bólu. Z domów z przeciwnej strony ulicy padły strzały zwalające z nóg stojących na drodze sowietów. Z tyłu zabudowań wyskoczyły niemieckie sylwetki, już były w gospodarstwie, wypychając przestraszonych Iwanów z budynków. Herbert był przy swoich i wrzaskiem zaprowadził porządek.

Na podwórku stały dwie odkryte półciężarówki, a między nimi leżał potężnie krwawiący kilkunastoletni chłopak w mundurze HJ. Z oczu ciekły mu łzy, a z czaszki szara breja mózgu. Kozinsky widział wiele strasznych rzeczy w czasie tych dwóch lat, ale to poruszyło w nim uczucia, jakich nigdy nie doświadczył. Trzech ruskich leżało zabitych na drodze, pozostała piątka klęczała z rękami w górze pod chałupą. Leżący chłopak, który miał może ze trzynaście lat, już nie płakał, oczy zaszkliły się na widok przyzywających go aniołów; może ten jego grymas był uśmiechem?

SS-mani chcieli rozwalić na miejscu pozostałych Iwanów, ale nie pozwolił. Szybko wydał rozkazy: jego chłopcy wysłuchali w zdumieniu tego, co mówił, ale natychmiast przystąpili do wykonania komendy. Mimo że brakowało im odzieży i broni, nie zabrali nic Iwanom. Na samochodach były tylko dwie skrzynki z panzerfaustami - te wzięli. Związanych jeńców zapakowali na samochody i ruszyli do pobliskiego lasu, wjeżdżając doń tak daleko jak pozwoliła na to droga. Jeden z wrogów, pewnie oficer coś próbował tłumaczyć, ale dostał w twarz kolbą Mausera i jucha zalała mu jego malinowe otoki. Jeden z artylerzystów przejrzał raportówkę z papierami i na kilku z nich odcyfrował napisane cyrylicą litery: NKWD.

Nie będzie rozstrzelania. Związanym jak prosiaki nacięli bagnetami ścięgna nóg, aby nigdzie nie poleźli, skórę na czaszce aby juchą zalać oczy i kilka ciosów w plecy lub brzuch tak, aby nie zabić. Za parę godzin się ściemni, do tego czasu wsiowe psy lub wilki powinny ich znaleźć, gdy będą tak wisieli przywiązani do drzew.

Nie odzywając się do siebie, ruszyli szybkim marszem w kierunku na Elbing. Grupa zmniejszyła się do dwunastu ludzi - sześciu miało dość po wczorajszym spotkaniu z NKWD i ruszyło w innym kierunku - na północny wschód. Herbert ze swoimi szerokim łukiem ominął Preuß Mark, kierując się na Grunau Höhe. Nagłe pojawienie się kilkunastu ciężarówek ciągnących działa zmusiło ich do wycofania się i przeczekania nocy w zapomnianym stogu na środku pola. Przed świtem mróz zmusił ich do ruszenia i tak doszli do następnej wsi.

Byli tak zmarznięci, że nikt nie chciał czekać na zwiadowców. Ruszyli rozciągnięci w małą tyralierę w kierunku wsi. Potrafią załatwić ruskich. Strach uciekinierów poległ wczoraj w Wöcklitz. Już we wsi, kilku zablokowało drogę pozostali próbowali po cichu dostać się do domów. Chałupy były opuszczone i ogołocone z jedzenia. Oskar podszedł do Herberta:

- Coś mi się widzi, panie gefreiter, że tam na końcu znowu Iwan siedzi.

Ten wzruszył ramionami i ruszyli dalej. Na podwórku jednego z domów kręciła się kobieta. Na widok żołnierzy upuściła pęk drew i zbladła przerażona. Palec na ustach kazał jej powstrzymać okrzyk.

- Panie żołnierzu - szepnęła przerażona - zaraz tu będą Iwany. Kazały mnie i sąsiadce przygotować jedzenie i napalić w piecu rano, kiedy były tu wczoraj. Zabrali wszystkich do Preuß Mark i trzymają ich pod bronią w kościele. Uciekajcie co żywo!

- Nie zabawimy tu długo, gospodyni, tylko coś zjemy i ogrzejemy się - Herbert odsunął ją i wszedł do chałupy. W kuchni pachniało smakowicie i było cudownie ciepło. Wyszedł ponownie na dwór.

- Wy dwaj ubezpieczacie od Preuß Mark, a wy od Grunau. Za dwadzieścia minut zmiana, a za godzinę wychodzimy stąd.

Czterech żołnierzy niechętnie wyszło z opłotków i ruszyło zająć pozycje. Pozostali wpadli do obu chałup na prawie gotową ucztę. Był smalec, biały chleb, jakaś ryba i ziemniaki. Żołnierze szybko napychali sobie brzuchy, pakując do chlebaków lub plecaków, kartofle, wecki z ogórkami i butelki sznapsa. Nie zapomnieli o towarzyszach, po chwili czterech głodomorów dojadało to, czego nie zjadła ósemka.

Kiedy w innych nastrojach opuszczali gospodarstwo, wpadł na nich jeden z wartowników. Od głównej drogi pod górę toczyły się sowieckie czołgi, a za nimi ciężarówki!

Herbert stanął, starając się opanować strach. Jego ludzie z wiarą patrzyli na swojego kaprala.

- Dobra, słuchajcie. Kurt - zwrócił się do starszego SS- mana - bierzesz jeszcze trzech ludzi, dwa panzerfausty i zajmujesz tamtą skarpę. Postaraj się przepuścić Iwana i walisz do ostatniej maszyny.

- Oskar! Ty weź tych trzech młodych, pozostałe dwa panzerfausty i biegniecie w tamte krzaki. Jak pierwszy panzer będzie was mijał, walicie w bok. Tylko mi nie zmarnuj pocisku! Ja z pozostałymi blokuję drogę i w razie potrzeby wspieram jedną z grup. Jeżeli ktoś się odłączy, niech się sam przedziera do miasta. Powodzenia!

Pochylone sylwetki rozbiegły się, zajmując nakazane pozycje.

„Cholera, w co ja się pakuję!”, przebiegła natrętna myśl, którą szybko wyrugował.

Nie musiał podnosić lornetki, żeby zobaczyć jadący w dole odkryty wóz terenowy, a za nim człapiący czołg. Kolejne pojazdy z wolna wyłaniały się na drodze, mijając grupę Kurta. Raz, dwa, trzy - dwa czołgi i kilka ciężarówek-cystern oraz dwa wozy terenowe. Pierwszy samochód wyprzedził znacznie czołg i mijał właśnie stanowisko Oskara, kiedy z krzaków wyleciała ognista kula i wrzuciła pojazd do płytkiego rowu.

- Scheiße! Za szybko gówniarze... - pierwszy panzer stanął, nakierowując lufę na kępę krzaków, skąd zaczęły padać strzały.

Kurt lepiej wycelował - pierwszy pocisk zerwał drugiemu z czołgów gąsienicę, a ostatni zapalił jego tylną część. Włazy wieżyczki gwałtownie otworzyły się i wyskoczyli z nich ludzie w czarnych kombinezonach. Celne serie z karabinów szturmowych zwaliły ich na ośnieżoną drogę. Pierwszy czołg pruł seriami z kaemu po krzakach, wypłaszając z nich drobne sylwetki, które zamiast uciekać ruszyły w jego kierunku. Herbert wyskoczył z ukrycia i puścił serię w pancerz tak, żeby ogłupić Iwana. Dwie z ciężarówek zapaliły się, wyskoczyli z nich kierowcy i zaczęli walić z automatów. Jeden z młodych volkssturmistów wykręcił koziołka w powietrzu i padł na śnieg.

- Odwrót, na skarpę - wrzasnął na cały głos Herbert i wbiegł na zbawczą górkę. Jego trójka i mali volkssturmiści usłyszeli jego rozkaz i biegną za nim. Herbert padł na szczycie i nie celując ostrzelał leżących przy rowie ruskich kierowców, przyduszając ich do ziemi. Gówniarze minęli strzelający czołg, przeskoczyli drogę i jak małpy wspięli się za pozostałymi. Herbert poderwał się, gdy ostatni z nich go mijał i razem pognali do pobliskiego lasku. Nikt ich nie ścigał, ale droga na Elbing była odcięta, Będą musieli jakiś czas przeczekać w okolicy aż ponownie spróbują przedrzeć się do swoich.

W lesie przez chwilę ciężko dyszeli, starając się wyrównać pracę serc. Nagle, jak dzieci zaczęli jeden przez drugiego gadać. Szkoda tylko małego Josefa. Ale rozwalili tyle sprzętu i wielkiego panzera. Tak, jasne, będą razem starali się przeczekać, jak ich gefreiter rozkaże. Chwilę odpoczywali, po czym w ubezpieczonej, małej kolumnie wycofali się ponownie na południe, na wzgórza i do lasu. Była niedziela, trzeba podziękować za łaski i odpocząć gdzieś jak należy.

*

Pół godziny później na drodze pojawiła się poderwana alarmem cała kompania czerwonoarmistów i kilku czekistów. Znaleziony ranny smarkacz, przyciśnięty, zanim zdechł przyznał się też do rozwalenia patrolu czekistów w okolicy. Oficer NKWD sporządził szybko raport. Na bezpośrednim zapleczu walczących wojsk pojawiły się walczące oddziały maruderów, które poczynały sobie bardzo bezczelnie. Natychmiast należy ściągnąć najbliższe jednostki NKWD, aby podjąć akcje antypartyzanckie takie jakie przeciw Polaczkom.

***

Stabsfeldwebel Müller spał tej nocy bardzo źle. Śnił mu się dawno temu zmarły wuj Johan, który zginął w wypadku kolejowym, gdy parowóz, który prowadził wypadł z podmytych przez wodę torów i spadł z nasypu, wywołując eksplozję kotła i dosłownie „gotując” wuja jak jajko. Müller nie widział wuja, ale wraz z rodzicami był u ciotki w domu i przez niedomknięte drzwi słyszał, jak starsi ze szczegółami opowiadali o koszmarnym widoku Johana i jego pomocnika. Potem przez wiele dni w różnej postaci koszmary nocne wracały i chłopak budził się w nocy z krzykiem.

Po jakimś czasie koszmar znikł, choć właściwiej trzeba by było powiedzieć ukrył się w zakamarkach mózgu i wyłaził czasami, kiedy Müller przeżywał coś mocno lub niejasne przeczucie podpowiadało nadciągające niebezpieczeństwo.

Tej nocy w zasadzie było spokojnie: ruscy tylko od czasu do czasu walili w dzielnicę, w której rozlokowano ich baterię stugów, ale do tego każdy się przyzwyczaił. W czasie walk o Elbing lufa jego działa szturmowego typ 40G wzbogaciła się o dwa kolejne paski, oznaczające rozbicie dwóch sowieckich czołgów. Maszyna dobrze się sprawowała, mieli dość dużo paliwa i amunicji, a żarcie i kwatera były też niezłe. Więc skąd ten koszmar?

Przeżuwając kawałek chleba z marmoladą, Stabsfeldwebel dokonywał rytualnego przeglądu działa. Wczoraj uszkodzili sobie jedną z płyt dodatkowej osłony pancernej kadłuba, ale w nocy udało się ją zamontować i tylko ślady wypalonej farby sugerowały naprawę. Gąsienice naciągnięte, wydech rdzewiał, ale jeszcze wytrzyma. Müller na koniec zatrzymał się przy saukopfblende - jarzmie armaty kalibru 7,5 cm o kształcie świńskiego łba. Dwa nowe paski namalowane białą farbą mile odcinały się od żółtawego tła lufy.

Z uśmiechem zadowolenia wspiął się na swoją maszynę i dał znak kierowcy, by odpalił silnik. Po chwili ruszyli za działem szturmowym dowódcy plutonu i wyjechali na brukowaną drogę, kierując się w stronę przedmieścia Freiwalde, o które wczoraj toczyli zażartą walkę.

- Herr Leutnant, a gdzie maszyny Karla i Roberta? - sierżant zadał przez radiostację pytanie swojemu dowódcy.

- Wciąż niesprawne, więc na razie sami będziemy wspierać infanterię - padła krótka odpowiedź.

Przy ruinach Waldschlößchen na stugi czekała kompania piechoty i razem ruszyli w górę Königsberger Straße. Nad głowami zaczęły gwizdać pociski, a leżące na szczycie wzniesienia zabudowania i przydrożne drzewa pokryły się błyskami eksplozji. Müller zerknął na zegarek, była za trzynaście minut pierwsza, gdy przez słuchawki padła komenda do ataku. Tylko pięć minut ostrzału artylerii nie było dobrym znakiem. Piechociarze rozbiegli się, usiłując ukryć się przed gęstniejącym z każdą chwilą ostrzałem sowieckich strzelców karabinów maszynowych.

- Karabin maszynowy w budynku na drugiej! - Müller wprawnym okiem rozpoznał pierwszy cel dla swojego działa, wyglądając przez pancerne szkło swojej wieżyczki dowódcy.

Maszyna lekko obróciła się w prawo i przystanęła. Słychać szczęk zamka i szarpnięcie, gdy pocisk opuszczał lufę.

- Popraw!

Następny pocisk wsunął się do komory zamkowej. Wystrzał i z budynku, w którym znajdował się Maxim wyleciały kawałki gruzu i drewna.

Maszyna ruszyła naprzód, mijając wraki stojących tu od kilku dni sowieckich czołgów. Müller bacznie lustrował coraz bardziej widoczne stanowiska wroga. Pomiędzy kontratakujących Niemców zaczęły trafiać pociski lekkich moździerzy, ale przynajmniej dla nich, chronionych pancerzem pojazdu, nie były groźne.

- Stanowisko armat na dziesiątej, między drzewami - zabrzmiał w słuchawkach głos dowódcy plutonu.

Stabsfeldwebel skierował swoją uwagę na lewo w stronę przydrożnych drzew, skąd kilkakrotnie błysnęły ognie z luf sowieckiej artylerii.

0x01 graphic

- Działa na... - mocne uderzenie boleśnie rzuciło Müllera o wnętrze wozu.

Dostali!

W uszach dzwoniło, z rozciętej ręki płynęła krew, ale żył. Sowiecki pocisk trafił w czołową, 80 milimetrową płytę pancerną, jednak jej nie przebił. Oprzytomniał na tyle, że mógł sprawdzić resztę załogi. Byli oszołomieni, ale żywi.

- Naprzód, ładuj! - wydał komendę.

Maszyna posłusznie ruszyła do przodu, zaczynając jednocześnie obracać się, gdy z potwornym zgrzytem następny pocisk zerwał rząd osłonowych blach i uderzył w przedział silnikowy. Dźwięk silnika nagle zgasł.

- Palimy się! - spełnił się najgorszy koszmar każdego czołgisty.

Wnętrze kabiny wypełniło się czarnym duszącym dymem.

Szczęk otwieranego włazu kierowcy uświadomił mu, że musi sam otworzyć właz i wydostać się na zewnątrz. Uciekać, uciekać! Klapa lekko odskoczyła pchnięta ręką przerażonego człowieka, ciało sprawnie wydostawało się na światło dnia, gdy w bark uderzył go karabinowy pocisk i Stabsfeldwebel ponownie wpadł do wnętrza przedziału bojowego.

Płomień podsycony świeżą porcją powietrza dosięgnął jednego z członków załogi, którego przerażający krzyk wypełnił całą świadomość Müllera.

„Wujek Johan? Skąd on się tu wziął i dlaczego mnie woła?”

***

- Jegor, tutaj!

Krzyk Titki przebił się przez gęsty dym i w ostatniej chwili Biełozierow znalazł zbawczy lej. Przed nimi paliło się zmasakrowane przez dwadzieścia sześć działonów artylerii osiedle jednorodzinnych domków otoczonych kikutami owocowych drzew. Z pobliskiego domu, lekko zasłoniętego przez rozbite niemieckie działo samobieżne odzywały się dwa pistolety maszynowe, a kule o centymetry mijały głowy ukrytych żołnierzy.

- Masz granat i wal go w okno, ja przykryję szkopów ogniem! - efreitor podał Biełozierowi zielone jajo, a sam podsunął się ze swoją pepeszą na skraj leja. Jegor wyjął zawleczkę i gdy Titko puścił długą serię w stronę okien domku uniósł się i precyzyjnie ulokował granat w oknie. Z mieszkania buchnął kurz, a krótki okrzyk szybko zgasł. Obaj poderwali się, ścigając się z gradem pocisków wystrzelonych w ich kierunku. Jegor ciężko przesadził niski drewniany płot podmurowany cegłami i wylądował szczęśliwie na śniegu.

- Żyjesz?

Zmęczony kiwnął głową. Niemcy przestali ich ostrzeliwać zajęci innymi celami, toteż obaj mieli szansę podkraść się do rozbitego wybuchem granatu okna. Titko zerknął do środka, po czym szybko schował głowę - można!

Obaj z trudnością weszli do środka zdemolowanego pokoju, pełnego potłuczonego i nieprzyjemnie trzeszczącego pod walonkami szkła. Szybkie sprawdzenie - na parterze nie było nikogo oprócz dwóch trupów, ale jakby coś ruszało się na pięterku. Z wycelowaną pepeszą kapral wspiął się po niemiłosiernie skrzypiących schodach - na szczęście to tylko wiatr miotał niedomkniętym okienkiem.

- Ładny domek mają ci burżuje, chciałoby się w takim zamieszkać, co nie? - Jegor już widział się jako mieszkaniec przynajmniej pięterka. Ale jak władza rad nastanie w Germanii, to nikt nie będzie miał takiego domku. Zresztą niebezpiecznie o tym gadać, nawet z Titką.

- Dobra, idziemy! - kapral zakomenderował z wielkim żalem. Tyle tu trofiejnego dobra, że aż szkoda zostawiać je „trofiejszczikom”. - Jak da radę, to wrócimy tu później.

Drzwi były zabarykadowane, więc Jegor raz, drugi, trzeci uderzył je barkiem i wypadł na dwór, o mało co nie przewracając Wesielina.

- Ty... - sierżantowi zaskoczonemu pojawieniem się dwóch bojców wyraźnie zabrakło słów. Na szczęście pobliska eksplozja przygięła ich do ziemi, przypominając o nie zakończonej walce.

- Towarzyszu sierżancie, z Biełozierowem zdobyliśmy ten punkt oporu! - próbował meldować Titko, ale ani Wesielin, ani nikt z towarzyszących mu bojców nie słuchał.

- Michiniuk! Weź tych czterech, zajmijcie ten domek i przygotujcie się do kontrataku. Ja będę tam - wskazał na większy budynek po przeciwnej stronie ulicy.

Skrzywiony Jegor ponownie wszedł do „swojego” domu, gdzie teraz ta kanalia Michiniuk okradnie ich z należnych im zdobyczy.

- Wy dwaj, zabarykadować drzwi, a wy - młodszy sierżant wskazał na Titkę i Biełozierowa - sprawdzić piwnicę. Ja rozejrzę się na piętrze.

Titko pod nosem puścił wyjątkowo szpetną wiązankę pod adresem młodszego sierżanta. Że też wcześniej nie pomyśleli o piwnicy! Tam mogą być przecież prawdziwe skarby. Uderzenia kolby przełamały opór wątłych drzwi i obaj zeszli stromymi schodami w dół. W świetle zapalonej zapałki zobaczyli nieźle urządzone pomieszczenie z półkami pełnymi słojów z jedzeniem i trzema wystraszonymi istotami.

Z sykiem bólu efreitor rzucił dogasającą zapałkę i natychmiast zapalił nową, a od niej wygaszoną świecę w białym, porcelanowym lichtarzyku. W rozpalającym się świetle dostrzegli młodą, ładną kobietę o aryjskich rysach tulącą do siebie kilkuletnie dziecko i grubo opatuloną pulchną matronę, taką typową niemrę, jakie pokazywano w kronikach filmowych. Titko podszedł bliżej i oświetlił przerażone twarze kobiet. Jegor czuł narastające pożądanie i podszedł bliżej, gdy jego wzrok spotykał się ze spojrzeniem dziecka. Oczy dziewczynki wpatrzone w Jegora były niewinne i pełne jakiejś niepojętej dobroci. Jakby trafiony obuchem żołnierz zatrzymał się, zgasło w nim podniecenie i nie wiedząc dlaczego mruknął do kamrata:

- Titko, zostaw je, niech tutaj siedzą, nic nam przecież nie zrobią.

- Co ty, ochujał? - kapral był już nabuzowany jak ogier - To bierz se te młodszą.

- Bladź, zostaw je, mówię ci! - wyraźna groźba w głosie frontowego przyjaciela zatrzymała pochylonego nad młodszą kobietą kaprala. Zaskoczony, wyprostował się i świecą oświetlił twarz Biełozierowa. Niezwykły grymas spotęgowany chybotliwym światłem świecy ostudził kaprala. Krótka kalkulacja - ten wariat gotów mi wsadzić bagnet w plecy, kiedy będę ją...

Starsza kobieta, wyczuwając obrońcę w jednym z żołnierzy, zaczęła wkładać do wiklinowego kosza słoje i butelki, których jakoś nie zauważyli. Z warknięciem rezygnacji Titko chwycił kosz i nerwowym ruchem rzucił lichtarzyk na ziemię gasząc świecę. Krasnoarmiejcy wydostali się na korytarzyk, wpadając na Michiniuka ze swoimi przybocznymi.

- O, macie coś do żarcia i picia? Coś tam jeszcze jest? - z kieszeni kufajki młodszego sierżanta wystawał fragment jedwabnej, damskiej bielizny.

- Nie, tylko te resztki! - wyrzucił z siebie Jegor, nie dając dojść do słowa Titce.

- Ej, nie łżyj! Słyszałem tam jakieś głosy, tam ktoś jest! - jeden z żołnierzy usłużnie poddał w wątpliwość wersję Biełozierowa.

- No, no! Za ukrywanie faszystów czapa, Jegor! - Michiniuk odepchnął blokującego wejście Titkę i wcisnął się w ciemny otwór.

Słychać paskudne przekleństwo towarzyszące okrzykowi bólu po chwili w piwnicy błysnęło światło zapałki.

- Chodźcie tu! - słychać przytłumiony głos młodszego Sierżanta i czterej bojcy rzucili się do ciemnego otworu.

- Zostaw je w spokoju, Michiniuk! - Jegor podniósł lufę swojego karabinu, ale zimny dotyk bagnetu na gardle zdusił resztę słów.

- Stiepan - pilnuj go aż skończymy, a potem pomyślimy, co zrobić z tym zdrajcą. Fiedia, bierz tę starą!

***

- Towarzyszu majorze, pułkownik Pietrow na linii! - radiotelegrafista podał słuchawkę dowódcy pierwszego batalionu, majorowi Szczerbakowowi.

- Jak twoi dają sobie radę? - głos dowódcy 1261 pułku wyraźnie zdradzał zdenerwowanie.

- Przycisnęliśmy szkopów ogniem maszynowym i moździerzami, a za chwilę pierwsza kompania będzie przeskakiwać przez pole do zabudowań Pangritz, Siergieju Iliczu. Opór wroga wygląda na słabnący.

- Dobrze, wasze natarcie ma odciągnąć uwagę od 1263, więc musicie się naprawdę postarać. Grupa szturmowa gotowa?

- Gotowa, towarzyszu pułkowniku, ale idzie w drugim rzucie batalionu.

- Dobrze, ruszajcie jak najszybciej. Meldujcie, jak wedrzecie się do zabudowań.

Połączenie urwało się. Major Szczerbakow skinął ręką na drużynę ochrony sztabu. Żołnierze, wykorzystując niemieckie okopy, schyleni suną na stanowiska pierwszej kompanii. Na każdy wystrzał przeciwnika, z sowieckich stanowisk odpowiadają serie z karabinów maszynowych.

- I jak, kapitanie Puchow, gotowi?

- Gotowi, towarzyszu majorze!

- To naprzód, my za wami!

Ośmielony słabnącym ogniem Niemców Puchow wygramolił się z okopu i teatralnym gestem wskazał pobliskie zabudowania.

Jego komenda zginęła w głośnym „Urra!” i ponad stu bojców ruszyło pędem w stronę piętrowych budynków. Kilku potyka się i pada, ale pozostali błyskawicznie pokonują dzielącą ich odległość i wpadają pomiędzy domy. Na ulicy i w oknach rozrywają się granaty, warkot pepesz i poszczekiwanie niemieckich MP mieszają się w piekielnej kakofonii. Niemcy, wyraźnie zaskoczeni tempem i energią natarcia, zaczynali się cofać.

Major Szczerbakow też miał już za sobą niebezpieczny odcinek. Budynek, przy którym stali ozdobiony był zwisającą tylko na jednym gwoździu tabliczką z nazwą: Lärchwalder Weg, ale to wystarczyło, aby w pełni rozeznać się w położeniu. Dom jest zdobyty, mogli wejść na piętro, aby zorientować się lepiej w sytuacji.

Jądro walk przenosiło się powoli za ulicę. Pomiędzy domkami pojawiały się na chwilę sylwetki żołnierzy, po czym ginęły ukryte przed wzrokiem majora.

- Radzik, niech druga kompania wesprze natarcie, abyśmy jak najszybciej doszli do poprzecznej ulicy... Szczerbakow sprawdza na mapie - chyba Benkensteiner Straße.

I połącz mnie z podpułkownikiem Pietrowem.

***

Wokół stanowiska zagotowała się ziemia, a jej grudy i kawałki desek z rozbitego drewnianego domu obsypały bolesnym gradem podpułkownika Michaiła Nikołajewicza Korostyliewa i stojących obok. Sierżant z plutonu ochrony z niedowierzaniem wpatrywał się w czysty kolor długich drzazg wystających z pleców jednego z jego żołnierzy, który wyglądał teraz jak zielonkawy jeżozwierz, taki jakiego mieli w moskiewskim zooparku. Drzazgi zaczęły pokrywać się czerwienią krwi, a zdumiony żołnierz opadł na kolana. Sanitariusz natychmiast zerwał z niego waciak wraz z „kolcami”, bez problemu mógł zacząć bandażować podziobane ranami plecy. W odległości około sześciuset - siedmiuset metrów, wzdłuż długiej i szerokiej alei wiodącej w głąb miasta pojawiły się pomarańczowe błyski, które rzuciły cały sztab 816 artpułku na ziemię. Grzmot eksplozji obramował pozycje artylerzystów, ktoś zaczął przeraźliwie krzyczeć. Sądząc po gejzerach, biły do nich i siedemdziesiątkipiątki i haubice polowe sto pięć milimetrów. Ogniem na wprost!

Cały pułk wraz z dywizjonem haubic 203 milimetrów wspierał ogniem na wprost grupy szturmowe 281 Dywizji zdobywające Spittelhof. Większość zabudowy legła w gruzach lub płonęła, ale Niemcy stawiali zażarty opór, walcząc o każdy domek czy budynek fabryczny i co chwila kontratakując. Wydawało się, że wreszcie zaczają się cofać, gdy nagle ten ogień!

- Baterie do ognia na wprost! Rozwalić faszystów! - głos Korostyliewa ledwie przebił się przez harmider bitwy.

*

Kapitan Binder ostrożnie wychylił się zza załomu muru, który jeszcze kilkadziesiąt minut temu był kominem schludnego, niemieckiego domu. Nad głową gwizdały granaty artyleryjskie przyciskając do ziemi resztki jego ludzi. Po drugiej stronie ulicy, w gruzach podobnych domków leżeli ruscy, jak i oni przerażeni świdrującym odgłosem przelatujących tuż nad głowami pocisków. Od wczesnego rana resztki jego batalionu wsparte volkssturmistami walczyły zażarcie z sowieckimi grupami szturmowymi i miażdżącą nawałą artylerii, która zadała im potworne straty.

Herr Gott! Jak to dobrze, że w ostatniej chwili pojawiła się nasza artyleria. Binderowi udało się zauważyć, jak jeden z pierwszych pocisków rozbił ciężkie sowieckie działo.

- Walcie chłopcy do tych sowieciarzy, a my damy sobie radę z tamtymi po przeciwnej stronie ulicy!

*

- Przerwać ogień! - zawołał zachrypniętym głosem kapitan Czugunow.

Żołnierze trzech działonów z pięciu, które rozpoczynały pojedynek ogniowy z niemiecką artylerią, opadli na kolana, śmiertelnie zmęczeni.

Wygrali, ale jakie straty! Kilka par oczu łypnęło w kierunku dwóch dział bezpośrednio trafionych pociskami faszystów. Poskręcany, zielony metal był obficie skropiony krwią i upstrzony kawałkami ludzkiego mięsa. Sierżant Wołodia Łobincew drżącą ręką zgarnął trochę zmrożonego śniegu i z ulgą przyłożył do rozpalonej twarzy. Uszanka upadła na ziemię, a obok niej ciężko klapnął sierżant. Muszą chwilę odpocząć, pojedynek trwał może z dziesięć minut, ale w tym czasie wystrzelili po kilkanaście skrzynek pocisków.

- Tigr!

Okrzyk doładował artylerzystów nową porcją adrenaliny i zmęczeni ludzie jednym skokiem dopadli do swoich dział. Czugunow podniósł do oczu lornetkę patrząc w kierunku wskazywanym przez jednego z artylerzystów. Zza murów rozbitego domu wyłaniał się potężny, kanciasty kształt wieży z długą lufą, która powoli zaczęła odwracać się w ich kierunku.

- Łobincew, zmień tego tygrysa w cielaka! - padł rozkaz dowódcy baterii.

Ładowniczy działonu Łobincewa wyłuskał ze skrzynki największy skarb - bezcenny pocisk podkalibrowy trzymany tylko na okazję takiego spotkania.

Eksplozja ciężkiego pocisku wystrzelonego z czołgu obrzuciła żołnierzy odłamkami. Nagle celowniczy z jękiem zgiął się wpół, a sierżant Łobincew poczuł falę gorąca w głowie i jednej z rąk.

- Wytrzymaj Fiedia! Celuj!

Fiedia jęcząc kuli się przy okularze celownika, ale sprawnie naprowadza lufę działa. Kolejna eksplozja wyrwała rosnącą o kilkanaście metrów za nimi topolę i wyrzuciła ją w powietrze.

- Ognia!

Ich pocisk trafił w mur, obsypując pancernego olbrzyma gradem cegieł i desek. Niemiec chyba spanikował, bo kolejny pocisk poszybował dość wysoko nad nimi.

- Fiedia, pod wieżę, spokojnie! - Łobincew kątem oka zarejestrował kolejny podkalibrowy w lufie działa. W baterii mają jeszcze cztery...

Huk i oporopowrotnik odrzucił wylot lufy ponownie na miejsce. Pomalowany na biało pojazd okrył się pomarańczowym płomieniem, ale nadal toczył się, skręcając w stronę działonu.

- Podkalibrowym w to samo miejsce, spokojnie chłopcy! - sierżant, gdyby mógł siebie teraz słyszeć, byłby zdumiony swoim kamiennym spokojem.

Szczęk zamka, pocisk siedzi w komorze. Czołg, jakby tylko niegroźnie draśnięty ponownie odpalił działo i jego ciężki pocisk z potężnym świstem przeleciał nad działonem Łobincewa.

Wystrzał i raz jeszcze sylwetka ciężkiego pojazdu pokryła się pomarańczową eksplozją. Powoli opadł dym, maszyna stała nieruchomo, mocno dymiąc, ze smętnie spuszczoną lufą.

Nagle pojawił się ból. Sierżant klęknął na kolana, ściskając ranne ramię. Napięcie gwałtownie opadło, a przed oczyma pojawiły się krwawe plamy. Jakby z daleka dotarł do niego głos dowódcy baterii, który kazał odprowadzić ich do medsanbatu. Ktoś chwycił go za ramiona i Wołodia krzywiąc się z bólu ruszył do lekarza.

***

Starszyna Frołow pod gradem kul z piętra wysokiego, narożnego domu, przycisnąwszy głowę do brudnego śniegu, cofał się rakiem za mur kościoła. Ich natarcie nagle zatrzymało się we wściekłym ogniu wroga. Bezpieczny za murem siadł na śniegu i głęboko oddychał. Miał szczęście, ale trzech jego podkomendnych leżało na grobach przykościelnego cmentarza.

- Co jest, Frołow? - Kapitan Puchow pojawił się nagle przed podoficerem, który niezgrabnie poderwał się na nogi.

- Karabin maszynowy w tym budynku, za kościołem i pistolety maszynowe ze wszystkich stron. Trzech moich padło, a reszta leży przyciśnięta do nagrobków. Cholery są wstrzelani, nie można wystawić nosa, żeby nie odstrzelili!

- Zrozumiano. Łącznik, ściągnij tu dowódcę grupy szturmowej, lejtnanta Uborewicza.

Coraz więcej żołnierzy, zatrzymanych ogniem faszystów, gromadziło się za bezpiecznym murem kościoła pod wezwaniem Świętego Wojciecha.

- Melduję się! - niski i krępy oficer stanął przed Puchowem.

- Słuchaj, mamy ostrzał z tego budynku za nami, zaraz go sobie zobaczysz. Skurczybyk zatrzymuje cały batalion. Weź swoją grupę i rozwal ich!

Lejtnant kiwnął potakująco głową, po czym w towarzystwie sierżanta ruszył w kierunku bocznego wejścia do kościoła. Chwila na rozbicie drzwi i popędzili na wieżę. Po kilku minutach obaj byli z powrotem na miejscu.

- Towarzyszu kapitanie, plan jest taki. Na wieżę damy snajpera, sierżanta Pałunina, który uciszy szkopa. Na nasz sygnał, wasi ludzie dadzą ogień na ten budynek i tamte, skąd strzelają pistolety maszynowe. Rzucamy granaty dymne i pod ich osłoną przechodzimy na drugą stronę. Dynamitem rozbijamy drzwi i likwidujemy granatami resztę obsługi karabinu maszynowego oraz tyle pistoletów, ile się da. Łącznik przekaże wam sygnał, że możecie ruszać.

Puchow potaknął. Wokół Uborewicza zgromadziło się kilkunastu żołnierzy, wszyscy młodzi, ale widać, że niezłe z nich zabijaki. Kapitan Puchow, w cywilu nauczyciel języka rosyjskiego, skrzywił się, słysząc paskudny język Uborewicza i jego ludzi i odszedł na bok wydać rozkazy.

Czekali chwilę, po czym pierwsza kompania zaczęła prać ze wszystkiego, czym dysponowali, po stanowiskach wroga. Trzech, czterech ludzi Uborewicza rzuciło po kilka granatów, które natychmiast utopiły w dymie kończący się dzień.

Po chwili z przeciwnej strony dobiegł huk eksplozji dynamitu, a następnie kilka wybuchów granatów i serie z broni maszynowej.

- Towarzyszu kapitanie, droga wolna - z dymu wyłoniła się postać żołnierza.

- Rota naprzód! - zza kościoła i spomiędzy grobów poderwały się postacie i wpadły w rzednący dym. Adalbertkirchstraße padnie łupem 1261 pułku 381 Dywizji.

***

Jakby na ich powitanie sowiecka artyleria obłożyła wzgórze Ludendorffa kolejną serią pocisków. Pozostawiając daleko za sobą oberstleutnanta Selzera Karl sadził długimi susami w kierunku kamiennego kręgu otaczającego koronę wzgórza, które mogło dać choćby iluzoryczną osłonę. Nagle ni stąd ni zowąd spod śniegu wysunęła się połowa ludzkiej postaci, która gestem przyzywała oficera do siebie. Bauer zatrzymał się by sprawdzić pozycję pułkownika: „stary” dzielnie biegł o kilkanaście metrów za nim, więc na pewno widział zapraszający gest owej figury. Długi skok i wylądował w płytkim, obsypanym ziemią okopie, który jak było na pierwszy rzut oka widać, został zbudowany w miejscu, gdzie pociski lub bomby skruszyły zamarzniętą ziemię.

Obok wskoczył sapiąc Justus Selzer; obaj mężczyźni przez chwilę ciężko dyszeli, wydmuchując z siebie kłęby pary. Mężczyzna okazał się być podoficerem Volkssturmu:

- Gefreiter Malke - przedstawił się.

Przekrzykując huk eksplozji, poinformował o sytuacji.

Dowodzący leutnant został zabrany kilka godzin temu, gdy trafił go odłamek i od tej chwili w zasadzie nie mieli dowódcy. Podpułkownik był pierwszym oficerem, który pojawił się na tym zapomnianym odcinku.

- Ilu ich jest? Niedawno było jeszcze ze stu, ale Iwan zdrowo ich poturbował, więc pewnie nie więcej jak osiemdziesięciu. Co gorsza, mają tylko jeden stary karabin maszynowy i niestety tylko ze trzydzieści karabinów, a na każdy po dwadzieścia sztuk pocisków. Są też strzelby myśliwskie, kilkanaście pistoletów i każdy ma granaty. - To ostatnie słowo mężczyzna wypowiedział z taką dumą, jakby były one samą wunderwaffe. Huk eksplozji sowieckich pocisków uderzających we wzgórze zaczął cichnąć.

- Oho, zaraz znowu ruszą! - sapnął kapral Malke i znacząco popatrzył na oficerów Pewnie myślał sobie, że z pułkownikiem dadzą zaraz nogę, choć po prawdzie, to tylko mieli sprawdzić ten odcinek.

- Poruczniku, obejmie pan dowództwo na koronie wzgórza, a pan kapralu poprowadzi mnie wzdłuż waszych stanowisk. No, szybciej!

Porucznik i kapral, obaj zaskoczeni zdecydowaniem „starego”, jakby chwilę się wahali, ale zaraz zaczęli energicznie działać. Pochyliwszy się nieco dla złapania równowagi, Karl wspinał się po kępach zamarzniętych roślin i haczykowatych łodygach jeżyn, by dostać się do „swoich”. Przy wejściu do wnętrza kamiennego pierścienia powitało go trzech zdumionych żołnierzy w brudnych i podartych cywilnych łachach z opaskami Volkssturmu na rękawach.

- Prowadźcie mnie na stanowiska, szybko! - rozkazał, zanim zdumieni emeryci mogli otworzyć usta. Jeden z nich, zapewne ten najsprawniejszy ruszył z Karlem, pozostali schowali się za pryzmą śniegu mającą, w ich mniemaniu, stanowić jakieś ukrycie.

Widok stanowisk był żałosny. Tam gdzie leje po wybuchach pozwoliły, volkssturmiści kilofami i łopatami pogłębili je na kilkadziesiąt centymetrów, a reszta to stanowiska z silnie ubitego śniegu. Jedynie dwie pozycje dla jedynego karabinu maszynowego były w miarę solidne, ale i tak pocisk z haubicy rozerwie je natychmiast.

„Wojsko” wyglądało żałośnie. Tylko niektórzy mieli karabiny, więc jego pistolet maszynowy znacząco zwiększał siłę ognia oddziału. Granaty, trochę butelek z benzyną, czyli to, co mówił ten kapral było prawdą. Karl gorączkowo myślał, jak z gromadką tych dziadków ma utrzymać to wzgórze, z którego rozpościera się panorama miasta i które dla wroga musiało być niezwykle ważnym celem?

- Tak, posiłki są w drodze, ale zostały zatrzymane na innych odcinkach, więc musicie jeszcze wytrzymać tu do rana - Karl kłamał jak najęty, jakoś nie mogąc powiedzieć tym ludziom, że muszą sobie dać radę sami.

Jeden z mężczyzn, z siwymi, zaniedbanymi, prusackimi bokobrodami nagle roześmiał się głośno.

- Niech pan nas Herr Leutnant nie rozśmiesza obietnicami pomocy. My tu wszyscy Elbingerzy i będziemy się bronić aż starczy nas albo amunicji. My tych bandytów nie puścimy do naszych żon i dzieci, i wnuków, więc nie musisz nas pan pocieszać. A zresztą idą już, więc czas na pozycje. To co, zostaje pan z nami, poruczniku?

Karla zamurowało, więc tylko zdążył wymamrotać: „Na stanowiska”, kiedy o koronę wzgórza i ceglany monument zaczęły uderzać serie sowieckich cekaemów.

Z zaskakującą szybkością volkssturmiści rozbiegli się na swoje pozycje, pozostawiając go prawie samego.

- Za mną - krzyknął do czterech niezdecydowanych i ruszył w kierunku wejścia do kamiennego obramowania.

- Będziecie odwodem i będziecie wspierali pozostałych, jasne?

- Jasne, Herr Leutnant, ale my nie mamy karabinów.

- To co macie?

- No, granaty i te butelki z benzyną.

- To będziecie je rzucać jak Iwan będzie zbyt blisko, jasne?

- Jasne, panie poruczniku!

Mężczyźni jakby nabrali wiary we własne możliwości bojowe i prawie jak przyklejeni posuwali się za Karlem.

No cóż, nie można ich skląć. Z dołu, słychać było pokrzykiwania ruskich i coraz wyraźniejszy tupot nóg. Przez niewielki otwór, najprawdopodobniej na odpływ wody porucznik Bauer wysunął głowę - tyraliera była o jakieś sto metrów w dole wzgórza, walcząc tak jak on przed chwilą, z porastającymi krzakami. Jego ludzie milczeli jak zaklęci - ze swojego stanowiska widział jeden z płytkich dołków osłoniętych śniegiem, w którym czterech mężczyzn z dwoma karabinami cierpliwie czekało.

Ten widok uspokoił go, ci Prusacy są niesamowici - przebiegło mu przez myśl.

Przez swoje „okienko” w kamiennym obmurowaniu wyraźnie widział już zaczerwienione od mrozu i wysiłku twarze sowieckich wojaków, którzy zwolnili, oczekując jakiejś pułapki. Przełożył pistolet maszynowy z pleców, spokojnym ruchem odbezpieczył zamek i wycelował. Oddech uspokoił się, gdy muszka i szczerbinka zgrały się na brzuchu jednego z Rosjan, wyraźnie lepiej ubranego od pozostałych. Byli już w zasięgu rzutu granatem, więc Karl spokojnie nacisnął spust MP który wyrzuca kilkupociskową serię w ciało wroga. Z kilku stron naraz odezwały się karabiny i poleciało kilka granatów. Zielone sylwetki przewracały się, inne padały w śnieg i zaczęły na oślep strzelać do ukrytych za „śniegową” linią obrony dziadków. Nagle z prawej strony rozbrzmiało gromkie, „Urra”, ale prawie jednocześnie odezwał się niemiecki karabin maszynowy i ruscy zaczęli wiać. Karl wypełzł ze swojej dziury i ostrożnie wspiął się na kamienny mur, aby objąć jak największy obszar. Z tego miejsca, w zapadającym zmierzchu lepiej widać było kilkanaście nieruchomych i ledwo ruszających się sylwetek.

- I jak?

Stojący za nim jego ludzie kiwali z zadowoleniem głowami. Dali sowieciarzom popalić, nie ma co!

- Słuchajcie, zejdźcie w dół i przeszukajcie tych ruskich. Weźcie broń, amunicję, jedzenie, nawet buty czy czapki. Aha, jakby jakiś był żywy i dacie radę go przytargać, zróbcie to. Jeniec się nam przyda.

Mężczyźni, zaskoczeni rozkazem, z pewnym ociąganiem ruszyli w dół zbocza.

Karl otrzepał się, dopiero teraz uświadomił sobie, że zabił człowieka. Nie tak jak artylerzysta rozbija samolot, ale po raz pierwszy, z zimną krwią, z wyrachowaniem zabił człowieka. Ruskiego, ale człowieka.

- I jak tam Bauer? - głos oberstleutnanta Selzera uwolnił go od złych myśli.

***

- No, chłopcy, to już ostatnie wasze zadanie na dzisiaj. Musimy zająć kwartał 179-ty aż do Tirpitzallee, a potem można będzie się wyspać aż do świtu. Pierwszy idzie pluton Wesielina, za nim plutony Kriuczkowa i Uchty. Wasi dowódcy plutonów przekażą wam rozkazy. Ruszamy za piętnaście minut! - nowy dowódca kompanii, lejtnant Kuropietow wykonał w tył zwrot i z godnością odszedł od grupki ludzi, którą kilka lat temu oceniono by tylko jako pluton.

Jegor podobnie jak inni był wykończony, nie tyle zmęczeniem fizycznym, głodem, brakiem snu i mrozem co nerwowo. Zajście w małym domku, który razem z Titką sami zdobyli, wyzwoliło w nim nieznane dotychczas uczucie nienawiści i to nie skierowane do Niemców!

Z zaciśniętymi zębami ruszył na końcu krótkiego dwuszeregu w kierunku dwupiętrowego domu, który przez kilka chwil wykorzystywali jako kwaterę. Teraz mieli zluzować trzeci batalion i wyprzeć szkopów z kilku budynków. Sierżant Wesielin od czasu zostania dowódcą plutonu zmienił front o sto osiemdziesiąt stopni. Nagle zaczął się podlizywać nowemu dowódcy kompanii i dowódcy batalionu, zapewne śniąc o zakończeniu wojny jako lejtnant z awansu. Co gorsza, banda jego przydupasów z Michiniukiem także zwietrzyła jakieś apanaże, więc życie pozostałych strzelców stało się nie do zniesienia.

Wesielin krótko przemawiał, oświetlony dogasającym pożarem piętrowego domostwa, wyznaczając zadania pomęczonym ludziom.

Komenda wyrzuciła do krwioobiegu ostatnie z ostatnich resztki energii, agresji i strachu. Jak maszyny, mechanicznie ruszyli za swoimi podoficerami.

- Titko, Biełozierow, Jaszinskij i Warnadze za mną! - zakomenderował Michiniuk, poprawiając jednocześnie pas i znacząco łypiąc na Jegora.

„Dobrze skurwysynu, chcesz mnie dopaść, to cię zaskoczę!” - Jegor udawał, że nie widzi spojrzeń Michiniuka i jego dwóch zauszników.

Kilka budynków wokół nich paliło się za sprawą butelek zapalających i miotaczy płomieni. Ich cel odgrodzony był rzędem murowanych komórek na drewno lub raczej dopalających się zgliszcz. W długim, dwupiętrowym domu za płonącymi komórkami faszyści mieli co najmniej jeden karabin maszynowy, który już raz ich zatrzymał.

- Poszli!

Schyleni ruszyli jak najciszej, starając się trzymać z dala od blasku dopalających się zabudowań. Trzeba je obejść, bo przecież nikt nie zaryzykuje skoku w płomienie, a przy ich końcu niemiaszki czekają na nich. Od komórek, do pierwszej klatki schodowej mieli zaledwie kilkanaście metrów, które trzeba będzie przebiec.

Głośny trzask zakończył skradanie plutonu, ktoś musiał wleźć w jakieś szczątki.

- Wpieriod! - głos Wesielina wyzwolił ostatnie rezerwy energii i każdy z nich, nie oglądając się za siebie, ruszył z całą prędkością ku ścianom domu. Karabin maszynowy spóźnił się o dwie, trzy sekundy, ładując serię tuż za ostatnim z żołnierzy.

Jegor automatycznym ruchem odbezpieczył granat i rzucił go w szybę narożnego okna pierwszego piętra. Nie raz zdarzało się, że granat odbijał się od muru lub framugi i lądował obok atakujących, ale tak nie działo się w przypadku Jegora - jego rzuty zawsze były celne.

Z okien poleciały „tłuczki na kartofle”, ale rzucane za daleko - większe straty chłopcom Wesielina czynił grad szkła sypiącego się z okien. Jeden z bojców z przeraźliwym jękiem padł na ziemię, a Biełozierow kątem oka ujrzał wielki kawał szkła sterczący chłopakowi z przedramienia, tak jakby cały łokieć biedaka stał się fragmentem okna. Krew z pociętych naczyń zaczęła sikać na wszystkie strony i Jegor miał już zatrzymać się, by ruszyć na pomoc rannemu, ale powstrzymał go huk bliskiej eksplozji. Drzwi klatki schodowej wyleciały na zewnątrz, a w ich miejsce wpadło do środka kilka granatów. Ostatni rzut oka na przebitego szkłem nieszczęśnika, którego białka w świetle płomieni nadawały twarzy upiorny widok.

Skok do klatki schodowej - na półpiętrze leżało jakieś ciało, dla pewności ktoś z boku poczęstował je krótką serią z pepeszy. Titko kopniakiem wywalił pierwsze drzwi i odskoczył, bo ze środka błysnął wystrzał wrogiego karabinu. Jegor, prawie w zupełniej ciemności wczołgał się do środka, rękami wymacując miękki dywan. Ciemniejsza od mroku sylwetka ponownie pojawiła się, podnosząc broń ku czarnej plamie twarzy i w tym momencie Jegor nacisnął spust swojego Mosina. Z głuchym stęknięciem czarne ciało osunęło się na ziemię, a jednocześnie nad głową Jegora przeleciała seria pocisków z pepeszy. Cuchnące nogi w walonkach minęły o centymetry leżącego w mroku Biełozierowa i skierowały się w kierunku trupa. Nagłe, zwierzęce przerażenie kazało Jegorowi znieruchomieć. Stojący w mroku mężczyzna przez chwilę nasłuchiwał, starając się wykryć jakiś ruch w mieszkaniu, ale poza odgłosami walki na piętrze, krzykami w obu językach z dołu nic nie słychać. Powoli, Jegor przesunął się do ciemniejszego prostokąta otwartych drzwi, wyczołgując się z odrobinę jaśniejszego korytarza. Już był w pokoju, gdy rozbłysk zapałki rozjaśnił przedpokój.

- Bladź, to nie on! - zdenerwowany szept zdradził jednego z przydupasów Michiniuka, Jaszinskiego. Światło zgasło, mężczyzna niezdecydowany stał w przejściu między jedną z izb a korytarzem, gdy Jegor lekkim ruchem rzucił mu pod nogi jeden ze zdobycznych granatów.

- Szto... - błysk i huk eksplozji nie dały mu dokończyć. Nim kurz opadł Jegor był już na schodach prowadzących na piętro.

Pluton zatrzymał się na półpiętrze drugiej kondygnacji, bojcy dyszeli podpierając ściany.

- Spalić ich - padła propozycja.

- I gdzie, bladź twoja mać, będziesz noc spędzał? - głos niewidocznego Wesielina zakończył dyskusję.

Jegor przepchnął się nieco wyżej, z trudem rozpoznając w ciemnościach Titkę.

- Szkopy są zabarykadowani w obu mieszkaniach i nie dają podejść - szepnął kapral.

Jegor, nie zważając na ciche przekleństwa, pchał się do góry, depcząc czyjeś nogi.

- Towarzyszu sierżancie, towarzyszu sierżancie!

Mógłby przysiąc, że wzrok Wesielina wyrażał zdumienie faktem, że Biełozierow jeszcze żyje.

- A gdyby tak przeciwpancernym rozwalić mur, o tu, to wtedy bez problemu ich granatami...

- Masz go, mądrala! Dobra, złazić na dół. Wy dwaj, weźcie jakieś bambetle z dołu i przytargajcie tutaj, aby granaty przyłożyć. Jegor, rozwalasz ten mur!

Czarne kłębowisko jakichś szmat wylądowało pod ścianą i Jegor umocował na nich przeciwpancerny granat. Szarpnięcie za zawleczkę i sprint, po kilka stopni w dół, aż wpadł na któregoś z żołnierzy.

Huk i kłąb gryzącego, ceglastego dymu wypełnił klatkę schodową, wywołując atak kaszlu w oblężonym mieszkaniu i na schodach.

Z zamkniętymi oczyma, trzymając się barierki, grupa ruszyła po schodach w górę. Ciąg powietrza zdradził, że byli tuż przy powstałym otworze.

Jegor odbezpieczył swój przedostatni granat i na chwilę lekko rozwarł oczy, aby wyszukać w mroku klatki schodowej czarniejszy otwór. Powietrze od dołu wsysało chmurę kurzu, będąc doskonałym drogowskazem.

„Spory kawałek!” - przeleciało mu przez myśl. Ręka wrzuciła przez wybitą dziurę granat do środka, a żołnierz przycisnął się do ściany. Głuche stęknięcie wybuchu i fala uderzeniowa obrzuciła stojących kawałkami papieru i mebli. Ktoś zaczął przeraźliwie wrzeszczeć prawie dziecinnym głosem. Jegor natychmiast wcisnął się w ciemny otwór tuż nad poziomem podłogi. Nad głową zaczęły świstać kule, ktoś za nim jęknął, ale on już był w środku. Prawa ręka wymacała zatkniętą za pasem saperkę, która teraz zmieniła się w topór. Potężny zamach i zaostrzony brzeg łopatki uderzył w plamę ciała przed nim, dalsza seria wściekłych ciosów poszatkowała wroga na plasterki. Za nim błysnęła na moment latarka, a w jej świetle Jegor dostrzegł wycelowaną w siebie lufę pistoletu. W ułamku sekundy ciało żołnierza wygięło się, a trzask wystrzałów pistoletu zmieszał się z grzmiącym w małym pomieszczeniu dźwiękiem wystrzału Mosina. Ciepło w okolicach łokcia świadczyło, że jakiś pocisk go trafił. Ciało za nim i ciało przed nim złożyły się uderzone pociskami. Jegor odbezpieczył swój ostatni granat i cisnął go do przeciwległego pomieszczenia. Huk eksplozji zmieszał się przeraźliwym brzękiem tłuczonego szkła. Wywijając na oślep saperką wpadł do środka, ale jego łopatka łupała tylko kawałki drewnianych mebli. Za nim błysnęła ponownie latarka.

- Niemców nie ma! - okrzyk któregoś z żołnierzy zakończył ich dzisiejsza walkę.

***

Major Altermann odłożył meldunki od dowódców poszczególnych punktów obrony. Podoficer wycierał gumką z mapy oznaczenia przedstawiające niemieckie oddziały i zastąpił je sowieckimi. Wszystkiego brakuje, nawet map!

- Już jestem, majorze, jeśli jest pan gotowy to proszę referować! - Pułkownik Schoepffer wraz z kilkoma oficerami i nadburmistrzem weszli do pomieszczenia. Stanęli pochylając się nad stołem oświetlonym świecami i lampą naftową.

- No cóż, jest źle, a nawet bardzo źle. Najgorzej jest na północy i północnym wschodzie, panie pułkowniku. Po zażartych walkach oddaliśmy koszary Mudra i całą dzielnicę Pangritz, aż do Mattendorf. Także browar wpadł w ręce bolszewików. Bardziej na wschód utraciliśmy osiedla domków jednorodzinnych między Thüringen Weg a Schlieffenallee oraz Tolkemiter Chausse. Oznacza to, że zagrożone są koszary przy Königsberger Straße, gdzie mamy sporo zapasów i ulokowaliśmy część wojska. Co gorsza, w kontratakach utraciliśmy kilka wozów bojowych i sporo amunicji artyleryjskiej. Potrzebujemy zwłaszcza pocisków do lekkich haubic i moździerzy.

Dalej, na wschodnim odcinku frontu jest dużo lepiej. Bardzo dzielnie trzymają się volkssturmiści na Ludendorff Höhe, którzy odpierają każdy atak. Posłałem tam podpułkownika Selzera, aby sprawdził sytuację, ale ten nie wraca.

Na południu miasta w rejonie lotniska trzymamy się dzielnie, podobnie jak w okolicy Rosswiesenstraße. Natomiast za rzeką sowieci wypierają nasze oddziały, a my - niestety - nie jesteśmy w stanie ich wesprzeć. Wygląda na to, że to tylko kwestia godzin, kiedy Grubenhagen będzie stracone. Jest tam nadal sporo ludzi, którzy się nie ewakuowali, więc ich los jest nie do pozazdroszczenia. - Altermann zakończył raport kiwnięciem głowy.

Pułkownik pochylony nad mapą zmęczonym wzrokiem starał się złapać rozmywające się czerwone i niebieskie linie oraz znaczki.

- No cóż, wygląda na to, że jesteśmy prawie całkowicie odcięci od pomocy! - pułkownik otrząsnął się, a jego głos ponownie nabrał siły.

- Podejrzewam, że zgodzi się pan ze mną, majorze, iż główne natarcie idzie z północy. Widać, że sowieci uczą się szybko i atakują na tych kierunkach, gdzie poprzednio coś zyskali. Sądzę, że atak będzie szedł wzdłuż osi ulicy Ziesego oraz Hochstraße, a także ulicy Königsberger, aby przebić się w kierunku centrum. Nad ranem skieruje tam pan, majorze, te posiłki, jakie mamy w formie grup bojowych, aby wspierały poszczególne punkty oporu. Musimy aktywnie działać, aby wróg nie zdobył aż tylu kwartałów w ciągu kilku godzin. Prześle pan meldunek do sztabu...

Stukot podkutych butów, szczęk otwieranych drzwi i do zadymionego pomieszczenia wszedł wysoki żołnierz w skórzanym, motocyklowym płaszczu.

- Meldunek do dowódcy Wehrmachtu! - kawałek kartki powędrował do rąk majora Altermanna. Ten wziął papier i przystawił go prawie do samej świecy.

- Scheiße! Ruscy zdobyli większość Grubenhagen i forsują rzekę na wysokości stoczni!

***

- Towarzysze, skoro odprawa zakończona, wypijmy zdrowie kombata. Dziś ma 23 urodziny, a patrzcie - już kapitan! Prowadź nas do zwycięstwa Siemionie Aleksiejewiczu! - Nina Pawłowna Pietrowa podniosła kubek z samogonem, a za jej przykładem poszli wszyscy zebrani w obszernym pokoju.

Trzykrotne „Urra” uniosło się poprzez wybite okna i skrzypiące na wietrze okiennice, dając znać bojcom pierwszego batalionu 284 pułku strzeleckiego, że jest co świętować.

Siemion Aleksiejewicz uciszył gestem swoich podwładnych.

- Dziękuję, mamo Nino za pamięć. Pamiętajcie towarzysze, o dziewiątej zaczynamy natarcie. Dziś do północy mamy opanować całą zachodnią dzielnicę Elbinga i jeżeli się uda, to spróbujemy się przeprawić na drugi brzeg po lodzie. A teraz do swoich kompanii!

Oficerowie, półgłosem komentując święto swojego dowódcy batalionu, pomału wychodzili z budynku, kuląc się natychmiast pod uderzeniem wiatru i z obawy przed niemieckimi snajperami, którzy już kilku bojców położyli trupem. Dobrze, że była z nimi mama Nina, kobieta, która i kulom się nie kłaniała i faszystów biła, jak mało który mężczyzna potrafił.

- Nino Pawłowna, połóżcie się na dwie godziny, wasze oczy będą nam bardzo potrzebne w nocnej walce. Sierioża, a przynieś starszynie pierzynę, niech się otuli i pośpi na tej kanapie! - kombat starał się odwdzięczyć kobiecie za pamięć. Nina skwapliwie kiwnęła głową, troskliwie ułożyła swojego Mosina i momentalnie usnęła.

*

Kompanie batalionu musiały wyjść z miasta i poruszając się zamarzniętymi rowami, szły równolegle do koryta rzeki. Marsz utrudniała masa wszelkiego rodzaju szczątków zalegająca i rowy i polne drogi: to samochody, to furmanki, to zwłoki ludzi i zwierząt skamieniałe w dziwnych pozach.

Ich batalion dostał rozkaz ataku na północną część dzielnicy Grubenhagen, z zadaniem opanowania magazynów miejskich przy skrzyżowaniu ulic Wickerauer Chaussee, Grubenhagen i Schleusendamm oraz połączenia się z batalionami nacierającymi wzdłuż rzeki od południa. Mimo iż odeszli na około kilometr od zabudowań miasta, wiatr niósł w ich stronę czarny, gryzący w oczy dym, który wywoływał nieznośne ataki kaszlu, łatwo mogące zdradzić pozycję atakujących. Nina szła tuż za kombatem i Sieriożą, co chwila wpatrując się w krwisto-pomarańczowe płomienie niszczące dzielnicę po drugiej stronie rzeki. Na ich kierunku paliły się dwa lub trzy okazałe budynki, oświetlając pozycje faszystów i ukrywając batalion przed ich wzrokiem.

Przysiedli w rowie, a Nina obserwowała znikające w mroku po swojej lewej i prawej stronie tyraliery. Po chwili pojawili się gońcy z meldunkami:

- Na stanowiskach!

- Gotowi!

Siemion Aleksiejewicz oświetlił sobie małą latarką tarczę zegarka, po czym dał sygnał. W powietrze poleciała jedna, potem cała masa oświetlających rakiet, wydobywając z ciemności leżące przed nimi zabudowania.

Bez okrzyków, z lewej i prawej ruszyły tyraliery starając się jak najszybciej przebiec ukryty w ciemności teren, zanim szkopy oślepieni światłem ich wystrzelają. Druga kompania wpadła już między budynki, Nina biegła z trzecią, nogami obutymi w walonki przebierając ciężko po zgrudziałej ziemi. Wpadli w kłąb nisko ścielącego się dymu, który osłonił ich przed coraz to celniejszym ogniem wroga, ale jednocześnie mało nie udusił. Ciężko kaszląc i słaniając się, Pietrowa wysunęła się wreszcie z zabójczej chmury: ktoś wyciągnął oślepioną starszynę za rękaw, po czym pchnął na bruk ulicy. Drobne ciało, dobrze opatulone grubą odzieżą mężnie zniosło uderzenie - Nina przeturlała się aż do muru jakiegoś budynku. Obok jęk - przetarła załzawione oczy brudnym rękawem: żołnierz, który ją wytaszczył z dymu, jęczał, zwijając się z bólu, leżąc o parę metrów od niej na ulicy.

- Nie ruszaj, się Wania! Udawaj zabitego! - kilka gardeł dopingowało wijącego się w cierpieniu mężczyznę.

W bruk z przeraźliwym zgrzytem uderzyła seria karabinu maszynowego, jakimś cudem omijając rannego. Ten dźwięk przywrócił Ninie świadomość miejsca i czasu. Ściągnęła swój żołnierski worek, chwyciła karabin za lufę i miarowo, ruch za ruchem wyczołgała się na róg ulicy. Niemiec przy karabinie maszynowym walił zachłystującymi się seriami do bojców leżących po drugiej stronie ulicy. Nowicjusza za spustem łatwo jest wykryć - siedział na dachu trzypiętrowego domu. Nina zebrała się w sobie, o kilka metrów miała otwartą bramę rozbitego pociskami domu, tam musi wdrapać się na piętro, aby dostać strzelca. Trzy głębokie wdechy i niewielkie ciało wystrzeliło w krwisty mrok ulicy, natychmiast ściągając na siebie uwagę szkopów. Wpadając w zbawczą bramę, kobieta poczuła, jak jeden z pocisków rozerwał mankiet jej waciaka. Zdyszana, chwilę oddychała, po czym adaptujące się do ciemności oczy wyszukały drogę na piętro. Na szczęście mieszkanie miało otwarte drzwi, a w środku nikogo nie było. Kobieta nasłuchiwała chwilę, z wewnątrz nie dobiegały żadne odgłosy. Powoli wsunęła się do środka z karabinem wysuniętym przed siebie. Mieszkanie wypełniał krwawy poblask palącego się nieopodal wielkiego budynku, a przez rozbite okna wpadał zimny wiatr niosący śmierdzący dym. Nina sprawdziła pozycję - stąd wyraźnie widać smugi ognia wypluwanego przez lufę karabinu maszynowego, choć dźwięk nie był typowy dla niemieckiego MG. Browning? Nieważne. Kobieta, kryjąc się w mroczniejszej części pomieszczenia, kucnęła, podsuwając pod lufę oparcie krzesła. Karabin na chwilę zamilkł, pewnie ładowali nową taśmę - przebiegło jej przez myśl. Oko było już przy lunecie, płuca spokojnie oddychały, a w komorze czekał pocisk rozpryskowy. Strzał był trudny, dlatego rana musi być śmiertelna. W obiektywie lunety pojawił się płomień wystrzału i wtedy palec docisnął spust. Karabin maszynowy nagle zamilkł. Nina nie wiedziała, że rozerwana na strzępy czaszka młodego volkssturmisty zbryzgała Browninga i ładowniczego ckm obrzydliwą masą, zmuszając pomocnika do panicznej ucieczki. Na dole, pod oknem słychać było „urra!”, czyli nasi ruszyli. Nina zbiegła na dół i wchłonięta przez potok żołnierski biegła ku rzece. Ten szkop to część rachunku za brata Sieriożę. A faszyści mają u niej jeszcze ogromny dług.

*

- Cofają się! - przeleciało przez szyki kompanii.

Obrzucone granatami i ostrzelane faustpatronami niemieckie działa szturmowe cofały się na bezpieczną odległość, za zakręt ulicy.

- Towarzyszu kapitanie, na rzece lód, ale potrzaskany. Nie damy rady! - zdyszany efreitor ledwo co dawał radę wycharczeć meldunek przez zamrożone gardło.

Sidorow puścił tę ostatnią uwagę mimo uszu.

- Łącznik, do mnie! - niewysoki żołnierz o chytrej, ciemnej twarzy pojawił się natychmiast. Kapitan wyszedł na środek ulicy, by lepiej rozeznać sytuację. Obie pierwszorzutowe kompanie znajdowały się na równoległej do rzeki ulicy.

- Leć do obu kompanii, ich dowódcy niech natychmiast meldują się u mnie!

Wojak jak z procy ruszył przed siebie, a Sidorow ponownie podniósł lornetkę do oczu. Po drugiej stronie rzeki, bardziej po prawej, przy zwalonych mostach widać było płonące domy, całe morze ognia. Drugi i trzeci batalion walczył o wielkie spichrze w centrum Grubenhagen, a przed nimi, bardziej na lewo w mroku majaczyła ciemna, fabryczna hala stoczni. Ta ciemność była ich szansą.

Wokół zaczęły pojawiać się sylwetki ludzi. - Słuchajcie towarzysze, ruszamy po lodzie przez rzekę i zajmujemy tamtą halę. Lód jest potrzaskany, więc ostrożnie i cicho. Naprzód!

Gromada pochylonych ludzi szybko zbliżyła się do umocnionego brzegu, trzeba jak najłagodniej zeskoczyć na lód, który po ich stronie wyglądał na cały. Nina, biegnąc tuż za Siemionem, nagle uświadomiła sobie z przerażeniem, że jak wpadnie do lodowatej wody to...

Sidorow sprawnie, jak kot przeskakiwał z kry na krę, co chwila zerkając na Ninę. Żeby ona, starszyna i partyjna dała po sobie poznać, że się boi? Nigdy! Zmuszając ciało do nadzwyczajnego wysiłku, skakała za kombatem, z trudem utrzymując równowagę po każdym skoku. Z ciemnego budynku hali zaczęły błyskać wystrzały, ale mało kto z wojaków w obliczu grozy rzeki zwracał na nie uwagę.

„Hospodi pomiłuj!” - przerażająca, czarna szczelina wyrosła tak blisko drugiego brzegu. Jakiś żołnierz obok wybił się i ciężko wylądował na przeciwległej krze wprawiając jednocześnie „jej” krę w niebezpieczne kołysanie. Nogi ślizgały się i ciało, obciążone karabinem i wojennym workiem zsunęło się w czarną, lodowatą czeluść. Nogi i ręce odruchowo zaczęły łomotać w wodę, wypychając ciało kobiety na powierzchnię.

- Spasitie! - zginęło w palbie wystrzałów, wrzaskach żołnierzy, jękach rannych i podobnych krzykach tonących.

Jakimś cudem Nina nie zanurzyła się ponownie, a nawet zaczęła zbliżać się do czerniejącego o kilka metrów brzegu. Nagle jakiś ciężar zaczął wciągać mamę Ninę ponownie w głąb nurtu, ostatkiem sił wyciągnęła ku górze rękę i wtedy mocna dłoń wciągnęła ją na krę, a potem inne ręce wyniosły skostniałą starszynę na betonowe nadbrzeże. Świadomość pomału wracała, oczy rozróżniły najpierw sierżanta Dode, a potem młodego dowódcę w ociekających wodą mundurach. - Chłopcy, wyciągnęliście mnie...

- Bierzmy ją! - starszy wiekiem Dode pierwszy odzyskał jasność umysłu. Obaj mężczyźni chwycili pod ramiona Ninę i przez wybity pociskiem otwór weszli do środka fabrycznej hali. Wewnątrz płonęły jakieś skrzynie, a obok nich kuliło się już kilkanaście przemoczonych jak oni postaci. Przez chwilę cała trójka chwytała tyle ciepła, ile może, po czym kombat znikł w półmroku wielkiej budowli.

Z pewnej odległości słychać było jego głos, jak przez radiostację meldował majorowi Semienko, dowódcy 284 pułku, że ponad połowa batalionu jest już w stoczni, że są też artylerzyści i umacniają się oraz że potrzebują posiłków.

Nina walczyła z ogarniająca ją sennością i chyba na chwilę przegrała.

5 luty
(poniedziałek)

- Herr Oberst, melduje się Oberleutnant zur See Richard Schuppenhauer z posiłkami!

Karl patrzył jak „stary” zmęczonym wzrokiem lustrował młodego porucznika jak i owe posiłki. Będzie ze czterdziestu ludzi, na szczęście wszyscy mieli broń. Były też dwa karabiny maszynowe, wprawdzie chłodzone wodą, ale zawsze.

- Dziękuję, panie poruczniku. Jak z amunicją? Macie może żywność? - Selzer nieco ożywił się widząc te kaemy. Ludzie w świetle latarek wyglądali na zbieraninę: jacyś SS-mani, są marynarze i piechota oraz volkssturmiści.

Porucznik przecząco pokręcił głową. Nie jedli od wczoraj, a amunicji mieli niewiele, po skrzynce na karabin maszynowy i po około pięćdziesiąt sztuk na karabin.

- Jakieś inne wsparcie jest możliwe? Pułkownik Schoepffer obiecywał, że będzie co najmniej kompania!

- Niestety, komendant powiedział, że nie dostanie pan żadnego wsparcia. Ja jestem oficerem sztabu garnizonu, a ci ludzie w większości to kucharze, kierowcy i kanceliści. Sytuacja jest napięta i komendant nie dysponuje już rezerwami. Zresztą pułkownik Schoepffer polecił panu przekazać, że przygotowują się do ewakuacji komendy do budynku ratusza w centrum. Ma pan się utrzymać tak długo jak to będzie możliwe.

- Dobrze poruczniku. Leutnant Bauer wzmocni pańskimi ludźmi stanowiska na wzgórzu Ludendorffa i w okopach w kierunku Weingarten. Podzielicie się amunicją z moimi żołnierzami, gdyż większości zostało po kilka sztuk. W razie silnego ataku i konieczności odwrotu kierujemy się na koszary Gallwitz i Danziger, aby odtworzyć linię obrony. Zrozumiał pan?

Oberleutnant skinął potakująco głową. Wysunął się zza pleców pułkownika i wyciągnął dłoń.

- Karl Bauer. Proszę, idziemy, panie poruczniku.

***

Generał major Aleksandr Wasyliewicz Jakuszow spał tej nocy zaledwie cztery godziny, co i tak było niezłą zdobyczą czasową. Jego ludzie w większości nie mieli tyle szczęścia. Walki w zasadzie toczyły się przez całą noc i ogromna większość z jego ponad pięciu tysięcy żołnierzy nie zmrużyła oka. Przed pół godziną dzwonił dowódca korpusu, generał lejtnant Anisimow i nie był zadowolony z osiągnięć 381 Dywizji. Rozkaz oczywisty - trzeba podkręcić tempo natarcia.

Po pokoju roznosił się zapach prawdziwej, brazylijskiej kawy, jaką dostarczali amerykańscy sojusznicy. To już druga filiżanka tego ranka, a w zasadzie jeszcze nocy, gdyż zbliżała się dopiero piąta rano. Z sąsiedniego pomieszczenia słychać było mocne, męskie głosy, więc zapewne dowódcy pułków już zjawili się na odprawę. Z filiżanką w ręku generał ruszył do jasno oświetlonego pokoju, który zanim stał się pokojem sztabowym, musiał być eleganckim salonikiem. Przy stole stali już szef sztabu, pułkownik Ruban, dowódca 1259 pułku, pułkownik Fiedin wraz ze swoim szefem sztabu majorem Lebiediewem, dowódca 1263 pułku podpułkownik Firisanow i dowódca 1261 pułku podpułkownik Pietrow z szefem sztabu majorem Elkinem. Mężczyźni wyprostowali się na widok wchodzącego dowódcy, ale ruch ręki pozwolił wrócić im do poprzedniej pozycji.

Generał skinięciem głowy i spojrzeniem przekazał głos Fiedinowi, a następnie kolejnym dowódcom pułków swojej dywizji. Patrząc na mapę, na której jego oficerowie wskazywali na swoje osiągnięcia, problemy i zamierzenia, spod oka lustrował mężczyzn - widać, że byli mocno zmęczeni, choć wszystkie twarze były starannie wygolone, a mundury ciasno zapięte.

- Dziękuję towarzysze. Jestem zadowolony z postępów, w szczególności batalionów walczących w dzielnicy Pangritz. Niestety, w rejonie Gross Wesseln zmarnotrawiliśmy masę czasu, walcząc przecież o obszar prawie niezabudowany. Niedawno dzwonił generał Anisimow z informacją, że towarzysz marszałek Rokossowski, a nawet sam towarzysz Stalin są osobiście zainteresowani postępami walk o miasto i naszymi doświadczeniami w tej dziedzinie. Dlatego też w dniu dzisiejszym musimy zwiększyć tempo natarcia, choć zdaję sobie sprawę, że będziemy walczyć już na terenie całkowicie zabudowanym.

Jak mówicie, rejon Mattendorf został znacznie wzmocniony przez wroga oddziałami piechoty i Volkssturmem. Trudno, mamy rozkaz wesprzeć oddziały z 86 Dywizji, które wdarły się w nocy do stoczni. Zaraz o świcie należy zdobyć dworzec kolejowy Englisch Brunnen, a następnie oczyścić Mattendorf i połączyć się z naszymi oddziałami walczącymi w stoczni. Na kierunku wschodnim, należy zabezpieczyć ostatecznie rejon Gross Wesseln, zepchnąć wroga poza tę małą rzeczkę... yyy... Hommel i zdobyć rejon lasu Vogelsang. Wiem towarzysze, że wasi ludzie są bardzo zmęczeni, ale dziś musimy złamać obronę wroga. Wczoraj zadaliśmy mu naprawdę poważne straty, więc nie powinniśmy oczekiwać specjalnie silnego oporu. Pytania?

Żaden z oficerów nie zdradzał chęci pytania o cokolwiek, więc odprawa skończyła się. Za chwilę generała czekało spotkanie z pułkownikiem NKWD, który już wczoraj zapowiedział swoje przybycie. Zapewne chodziło o sprawy jeńców i zdobycznego mienia. Kawa w filiżance była chłodna, ale Aleksandr Wasyliewicz tak cennego napoju nie wyleje, choć zimny. W samotności, patrząc na mapę miasta, delektował się wystygłą, brazylijską kawą.

***

Ponaglające „Schneller, Schneller!” zmuszało ludzi do mobilizacji resztek energii, aby tylko osiągnąć zbawczy, zachodni brzeg rzeki, gdzie czekały już podwody i możliwość ratunku. Do świtu pozostały jeszcze trzy godziny, a kolejka rannych i ewakuowanych jakby się nie kończyła. Od strony Englisch Brunnen nieustannie dochodziła palba broni maszynowej i huk pękających granatów. Nasi chłopcy mieli świadomość, że ich wściekły upór pozwalał na ewakuację rannych z miejskich lazaretów. Odcinek, w którym załoga miasta miała kontakt z rzeką i możliwość przeprawy, skurczył się od wczoraj w zasadzie do dzielnicy Mattendorf, a biorąc pod uwagę wściekłą agresję bolszewików i potworne straty obrońców, może jutro nie będzie takiej możliwości. Tylko patrzeć, jak wrogowie zajmą całą stocznię i połączą się z tymi, którzy nacierali od północy, od Koloni Pangritza. Leutnant Schrock-Oplitz, który niespodziewanie dla siebie dostał od majora Altermanna rozkaz ewakuacji do Gdańska i zabrania kilku skrzyń dokumentów, otrzymał także rozkaz nadzoru nad przeprawą przez rzekę. Ludzie szli krętą ścieżką oznaczoną skrzynkami i kanistrami: pocięty eksplozjami pocisków i lotniczymi bombami lód nie był bezpieczny. W ewakuacji pomagali volkssturmiści, przeprowadzający lżej rannych i przenoszący nosze z ciężko rannymi żołnierzami. Sam porucznik, były już komendant urzędu wojskowego mimo braku lewego ramienia, utraconego w nalocie, był mocno rozczarowany rozkazem, który ponoć przyszedł z Gdańska.

Udeptany śnieg barwił się na pomarańczowo odblaskiem płonących budynków. Drepcząc przy zejściu na lód, porucznik w myślach ponaglał ludzi. Mimo hałasu pobliskiej walki oni mieli zachować ciszę. Ruscy w każdej chwili mogą wezwać na pomoc artylerię, więc ostrożność była konieczna. Zza rzeki słychać stękanie ludzi i ciche rżenie koni.

Kolejka ludzi pomału kończyła się.

„Jeszcze z piętnaście minut i będzie po kłopocie!”

Potok ludzi po przebyciu rzeki kierował się w kierunku na Kraffohlsdorf, gdzie czekały także samochody i były niemieckie posterunki. Nareszcie ostatni!

Kilku lżej rannych, wzajemnie się podtrzymując weszło na rzekę, więc można ruszać. Lód w kilku miejscach nieprzyjemnie trzeszczał, w innych był śliski i nierówny, ale leutnant, wymachując ocalałym ramieniem dla utrzymania równowagi, wreszcie osiągnął przeciwległy brzeg rzeki. Teraz muszą po cichu przejść wzdłuż niej, aby dotrzeć do zabudowań wioski. Idący obok niego ranni żołnierze, zaczęli szeptem dowcipkować, ktoś przeklinał potknąwszy się. W tę atmosferę odprężenia wdarł się nagle świst pocisków. Kto mógł rzucił się do pobliskiego rowu, ludzie przewracali się na siebie, ranni wypadali z noszy. Seria moździerzowych pocisków oddzieliła ostatnią grupę od wioski. Okrzyki bólu mieszały się z przekleństwami i głośną modlitwą, jakby to nie byli bądź co bądź żołnierze, a cywile. Kolejna salwa uderzyła obok rowu, gdzie ukrywał się porucznik, a grad rozpalonych odłamków zakończył jego marsz.

***

Przestrzelone ramię w zasadzie już nie bolało, najbardziej dokuczało uczucie zdrętwienia i zimna powoli rozprzestrzeniające się na resztę ciała. Stary kapral założył mu bandaż prosto na rękaw kurtki bez zdejmowania jej, bo na tym zimnie, jak powiedział, niechybnie by zamarzł, choć po prawdzie od wczorajszego wieczora Karl czuł się jak sopel lodu. Na wschodzie zaczynało się chyba nieco rozjaśniać, widać, że zbliżał się nowy dzień. A może coś się paliło? Garstka jego ludzi skupiła się wokół niego, z nadzieją patrząc mu w twarz i myśląc, że sam może podjąć tę decyzję. Odparli przed chwilą kolejny atak sowiecki. Który to już?

„Boże, straciłem rachubę.”

Ci ludzie czekali na rozsądną decyzję. Nie mieli już amunicji, nawet on, w swoim pistolecie miał puste oba magazynki. Ani granatów ani butelek z benzyną. Wszyscy mieli nadzieję, że stary, to jest pułkownik Selzer zdąży ze swoją decyzją zanim Iwan ponownie ruszy pod górę, by ich tu wymordować.

Leutnant Bauer zerkał spode łba na stojących wokół wymizerowanych ludzi. Z ich ust buchała lodowata para połączona ze smrodem dawno nie mytych zębów. Zresztą zęby szczękały, a w wielu oczach widać było ogień gorączki. Ciężkie milczenie przerwało słyszane z daleka sapanie, ktoś wdzierał się na koronę wzgórza.

Z nadzieją wbili oczy w wyłaniającą się z mroku postać.

- Herr Leutnant, jest rozkaz, aby po cichu cofnąć się do Danziger Kaserne, na nową pozycję obrony.

Opanowując nagłą radość, porucznik potakująco skinął głową.

„Nie zginiemy teraz, nie zginiemy!”

Karl nie wiedział, skąd u niego wzięło się to pragnienie życia. Jako Niemiec, chyba nie powinien się... ale co tam. Gońcy pobiegli w kierunku wysuniętych stanowisk i po chwili usłyszał szuranie po śniegu, kiedy wynędzniałe sylwetki, uginające się pod ciężarem karabinów minęły ich i skierowały się w dół. Szybko, muszą zejść, zanim ruscy, po zjedzonym śniadaniu wreszcie ich dopadną. Bauer ruszył na końcu krótkiej kolumny. Mają jakieś dziesięć minut do koszar, a tam wreszcie będzie można odpocząć.

***

- Dode, ilu masz ludzi?

- Zostało mi z piętnastu zdolnych do walki, towarzyszu kapitanie. Mam dziesięciu rannych, których trzeba ewakuować! - odkrzyknął sierżant z wysokości kilku ładnych metrów, ze stanowiska na szczycie jednej z hal.

Pomiędzy maszynami, ogromnymi kawałami stali uformowanymi w najróżniejsze kształty, w słabym świetle wstającego dnia przepuszczanym przez resztki brudnych szyb przemieszczał się sztab pierwszego batalionu kapitana Aleksieja Sidorowa. A właściwie to pięciu ludzi dźwigających radiostację, zapasowe baterie i osobistą broń. To już ostatnia budowla, którą sprawdzał kapitan. Jego ludzie zajęli cztery hale i budynek wyglądający na posterunek policji lub wartownię. Żołnierze umiejętnie rozmieścili się, kryjąc się za murami hal i metalowymi urządzeniami, tworząc prowizoryczną linię obrony. Kilka minut temu odparli kolejny wściekły kontratak. Faszystom prawie udało się ich wyrzucić z powrotem do rzeki. Mieli szczęście, że chyba z powodu braku koordynacji wrogie natarcie załamało się.

Jakaś umorusana sylwetka kiwnęła na nich, to Kazantajew, radiotelegrafista, chyba coś znalazł na kwaterę batalionu.

Po stalowych schodach wspięli się na wysokość drugiego piętra, gdzie znajdowało się duże pomieszczenie z oknami wychodzącymi zarówno na zewnątrz, jak i do wnętrza hali. Pewnie pracowali tu jacyś inżynierowie, bo na dużych stołach leżały jeszcze plany i dokumenty.

- Towarzyszu kapitanie, tu wreszcie jest dobry odbiór, bo między tym żelastwem są straszne interferencje... - wyjaśnił radzik.

- Gusjew, ty wyślij łącznika do kompanii i powiadom ich, gdzie mam stanowisko dowodzenia. Ja się rozejrzę.

Przez okna widać było kawałek rzeki i dachy niższych hal, które zajęli. Szkoda tylko, że nie widać stąd szkopskich pozycji, bo utworzenie czegoś na kształt regularnej linii frontu jest w stoczni prawie niemożliwe.

Telefon.

- Towarzyszu kapitanie, dowódca pułku na linii!- słuchawka zawisła w powietrzu.

Sidorow obszedł wielki stół z leżącymi na nim planami i chwycił ją mocno.

- Melduję się, towarzyszu majorze!

Oczy zebranych w pomieszczeniu z nadzieją wpatrywały się w wymizerowaną i brudną twarz dowódcy.

- Właśnie odparliśmy kolejny kontratak, Grigoriju Ijuzanowiczu, ale ponieśliśmy duże straty. W zasadzie, gdyby szkopy sami się nie pogubili, to wyrzuciliby nas z powrotem za rzekę. Mamy sporo zabitych i jeszcze więcej rannych, których trzeba ewakuować. A w nocy odparliśmy cztery kontrataki. Ta stocznia to chyba dla nich bardzo ważne miejsce, bo atakują jak wściekli. Też mają duże straty - Sidorow spojrzał przez okno na plac między halami, gdzie leżały liczne ludzkie zwłoki.

- Musimy jak najszybciej dostać wsparcie, bo zaczyna brakować amunicji, a siła bojowa batalionu...

Bliska eksplozja pocisku przygięła stojących w pomieszczeniu do podłogi. Przez zbitą szybę do środka wpadł zimny wiatr, zrywając ze stołu płachty papieru. Do huku kolejnych eksplozji dołączył jazgot broni maszynowej.

- Znowu atakują, towarzyszu majorze, idę na stanowisko!

- Poniał, pół godziny do wsparcia. Wytrzymamy.

W szczycie hali, gdzie znajdowały się stanowiska sierżanta Dode odezwały się pepesze i huknęły granaty ręczne. Przez dym i wzniesiony kurz trudno było coś zobaczyć.

- Sprawdzę, towarzyszu kapitanie! - młodszy lejtnant Gusjew zaczekał na potakujące skinienie Sidorowa i z wyciągniętym pistoletem ruszył w stronę huku wystrzałów, który niebezpiecznie się do nich zbliżał. Czyli Dode wraz z jego bojcami cofają się.

Ruszyli w stronę drugiego wyjścia, wiodącego do rzeki, trzeba wyjść z hali, aby lepiej zorientować się w sytuacji. W stalowych drzwiach grupa Sidorowa zderzyła się z drużyną snajperską Niny Pawłownej.

- Nina, dobrze, że was widzę. Trzeba przejść do sąsiedniego budynku i zablokować wyjście z tej hali i przyległy teren.

Sidorow ostrożnie wychylił się, widać Niemcy chcą przebić się przez pozycje radzieckie atakując we wnętrzu.

- Skokami naprzód!

Najpierw radziści pokonują kilkunastometrową przestrzeń do sąsiedniego budynku. Trzeba manewrować między gruzami, zniszczonymi pojazdami, kawałami metalu i leżącymi wszędzie trupami ludzi. Po ich prawej, od strony miasta widać płonący pociąg towarowy podpalony przez artylerzystów z baterii Tkaczewa. Sidorow wypuścił przed sobą Ninę. Pięćdziesięcioletnia kobieta zebrała się w sobie i z niesamowitą siłą rzuciła się do przodu. Kapitan odepchnął się od stalowych drzwi i ruszył kilka metrów za nią. Nagle, tuż przed zbawczą ścianą Nina przewróciła się, lądując na stercie połamanych desek. Sidorow i któryś ze snajperów natychmiast chwycili znieruchomiałą kobietę i odciągnęli w bezpieczne miejsce.

Spory łyk wódki z kapitańskiej manierki przywrócił „mamie Ninie” świadomość. Gdy niezgrabnym ruchem zdjęła uszankę, w nozdrza klęczących wokół niej mężczyzn uderzył zapach spalonych włosów, a z tyłu głowy widoczna była czerwona plama krwi.

- Nie nada, nie nada! - Nina stanowczym ruchem odepchnęła żołnierza, który chciał zabandażować jej głowę.

- To głupstwo, szkoda tylko uszanki. Widać jakiś młody snajper, brak mu jeszcze doświadczenia. - słaby uśmiech pojawił się na twarzy Niny Pawłownej.

- Ja tu, towarzyszu kapitanie, jeszcze z minutkę odsapnę, a moi chłopcy niech zajmą stanowiska - Nina podniosła się nieco i usiadła, obmacując głowę brudną ręką. - Jeszcze na mnie czas nie przyszedł.

Sidorow dał znak snajperom, którzy rozbiegli się, szukając najlepszych miejsc. Z hali, którą przed chwilą opuścili, zaczęli wybiegać żołnierze.

- Siuda, siuda! - krzyknął do nich ktoś z naszych, więc pochyleni ruszyli w stronę kapitana.

- Nasze działa kapitanie! - jeden z radzistów szarpnął kapitana za ramię.

Od strony rzeki, koło budynku z wysokim kominem pojawiły się wypychane ramionami artylerzystów dwie siedemdziesiątkiszóstki.

Jęk bólu i pacnięcie ciała o bruk odwróciło uwagę Sidorowa od dział. Cholerny snajper! Młodszy lejtnant Gusjew leżał dokładnie po środku placu między budynkami, starając się rękoma zamknąć przestrzelony bok. Jego przeraźliwy jęk podniósł na nogi Ninę, która jeszcze zamroczona, podpierając się swoim karabinem starła się ruszyć w stronę rannego. Mocne ręce powstrzymały ją i przez moment bezradnie przyglądali się, jak Gusjew powoli cichnie. Huk wystrzałów działowych i eksplozje pocisków bijących w ścianę hali oznajmiły, że Niemcy są tuż-tuż.

***

Ciężarówki z amunicją do haubic pełzły powoli ośnieżoną drogą w kierunku stanowisk działonów. Artylerzyści z ciężkiej brygady haubicznej z niechęcią spoglądali na nie zmordowani nieustannym wysiłkiem. Ciągłe zmiany pozycji w trudnym terenie, walka ze śniegiem, bezustanne ładowanie pocisków do dział, potem załadunek na samochody i od nowa. Znowu trzeba będzie zrzucać skrzynki z amunicją do 152 milimetrowych haubic i potwornie się zmęczyć. A żarcia jak dzisiaj nie było, tak nie ma, a połowa dnia już minęła. Dobrze chociaż, że pogoda się poprawiła, słońce przebijało przez chmury i nie było wiatru.

Artylerzyści sierżanta Kamieniewa popalali skręty, aby zabić głód i z rezygnacją oczekiwali kolejnej porcji harówki.

Do odległych odgłosów walki w mieście dołączył zbliżający się niski huk lotniczych silników. Ot, kolejna wyprawa szturmowików, które bombami i rakietami będą okładać jakieś cele w centrum miasta. Z ich pozycji, w Roland, mogliby obserwować to lotnicze przedstawienie, gdyby nie czekająca ich praca.

Do narastającego grzmotu silników dołączył nagły, przeraźliwy ryk syreny.

- Sztukasy! - okrzyk zmroził im krew w żyłach.

Ludzie przynaglani przerażającym wyciem rozbiegli się na wszystkie strony szukając ukrycia. Maszyny pikują wprost na stanowiska ciężkiej brygady haubic i uwalniają bomby. Jedna z nich uderzyła w pobliżu kolumny ciężarówek a najbliższa z nich eksplodowała posiekana odłamkami, wyrzucając w powietrze ziemię i metalowe szczątki.

Wybuchy przeorały ziemię, wywracając haubicę działonu Kamieniewa. Artylerzyści przytuleni do ziemi nie mają chwili oddechu, bo wrogie samoloty zawracają i zaczynają ostrzał z karabinów maszynowych. Do huku silników i jazgotu karabinów maszynowych dołącza się poszczekiwanie przeciwlotniczych armat, które dopiero teraz, gdy Niemcy zbierali się z powrotem na lotnisko, rozpoczęły ogień. Głowy ludzi wciśniętych w ziemię podnoszą się, by ujrzeć otaczający ich chaos.

***

- Osłaniajcie ich ogniem! - głos porucznika zginął w jazgocie karabinu maszynowego i palbie karabinowej. Sami ledwo zdążyli się cofnąć, a teraz osłaniają resztki plutonu, wycofującego się z dworca kolejowego Englisch Brunnen. Kilku ruskich, którzy nieopatrznie pogonili za uciekającymi żołnierzami zostało skoszonych celnym ogniem. Niewielki, fabryczny budynek, który w styczniowych dniach wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, został zabezpieczony i dodatkowo umocniony, aby blokować postępy wroga w kierunku stoczni. Saperzy ze szkolnej kompanii (a właściwie jej resztki po prawie dwóch tygodniach walki) z rekrutów zmienili się w doświadczonych wojaków, mających na swoim koncie wielu zabitych i rannych. Od kilkudziesięciu godzin bolszewicy z niesamowitym uporem naciskali ich, zmuszając do ustawicznego cofania się. Mimo, że saperzy zabijali ich dziesiątkami, coraz to nowe masy wrogów zalewały niemieckie pozycje. Wyrzuceni z budynków stacyjnych i browaru zajęli ostatnią redutę przed stocznią: prostokąt ograniczony od zachodu torami kolei i rzeką, od północy budynkami browaru, od wschodu Ziesestraße, a od południa Hafenstraße. Dynamitem skruszyli zamarzniętą ziemię i obudowali jako tako okopy i rowy łącznikowe.

Leutnant von Braun podobnie jak jego ludzie ledwo stał na nogach. Tak naprawdę to trzymał ich sowiecki samogon, którego kanister zdobyli w jednym z kontrataków. Mocny jak piekło alkohol rozpalał cały organizm i pomagał zmobilizować siły. Zresztą ruscy ruszali do walki nieźle napici, więc i saperzy też musieli.

- Idą!

Z zabudowań stacji i browaru poruszały się w ich kierunku pochylone sylwetki w brudnozielonych waciakach i szarych szynelach. Leutnant obrzucił spojrzeniem swoich chłopców. „Miotacze” mieli już w rękach gotowe granaty, a lufy karabinów strzelców podążały za wybranymi sylwetkami, czekając na naciśnięcie spustu. Mijały długie sekundy zanim padła komenda. Wrzask i przekleństwa w słowiańskiej mowie oraz porykiwania po niemiecku dopełniły krótki moment zemsty. Sowieciarze chwycili swoich rannych i zmykali czym prędzej tam, skąd przyszli. Von Braun na tyle poznał taktykę wroga, że wiedział, iż będą próbowali ich obejść z lewa lub prawa.

Ale teraz mieli chwilę wytchnienia. Szkoda tylko, że ruski samogon już się kończył.

*

- Towarzyszu majorze, nie damy rady. Starszyna Frołow ciężko ranny. Faszyści są w umocnionym budynku i zażarcie się bronią! - zdyszany Puchow głośno przełknął ślinę. Jako nauczyciel prawie zawsze miał kłopoty z gardłem, a teraz na mrozie, w dymie i ciągle wrzeszcząc, mógł zdobyć się jedynie na słaby szept.

- Mówisz, że się umocnili? Trzeba więc będzie ich obejść. Damy ogień z moździerzy i karabinów maszynowych na kwadrat 186, a my uderzymy z obu flanek. Twoi ludzie muszą zająć tę stronę ulicy, jak jej tam... Ziese i Mattendorf, a trzecia kompania zaatakuje od rzeki. Będę się posuwał za waszą rotą kapitanie, bo macie trudniejsze zadanie. Atakujemy za - spojrzenie na zegarek - piętnaście minut, o dziesiątej.

Szczerbakow odprowadził wzrokiem kapitana Puchowa. Poganiany wiązankami dowódcy pułku miał nieco więcej współczucia dla swoich ludzi, bo sam często szedł z nimi w pierwszej linii, aby dopilnować osobiście wykonania rozkazu.

Do zniszczonego pomieszczenia w browarze, gdzie kwaterował jego sztab wszedł nowy gość, dowódca pułkowej artylerii. Teraz ze wsparciem siedemdziesiątekszóstek na pewno dadzą radę!

*

Von Braun podbiegł do wyrwy w murze wychodzącej na ulicę Ziesego i ostrożnie, aby nie zostać trafionym przez strzelca wyborowego, obserwował niemiecki kontratak.

„Będzie około kompanii, pewnie z 1142 pułku.”

Żołnierze sprawnie przeskoczyli ulicę i błyskawicznie zbliżali się do zabudowań browaru gdy uderzyły ich sowieckie kartacze, rozrywając na strzępy pierwszych biegnących. Do rozbitego pociskami muru było zaledwie kilka metrów, ale ogień artyleryjski i moździerzowy rozszarpał nacierających. Ze swojego punktu zrozpaczony von Braun zobaczył, jak ci, co jeszcze mogli, starają się wycofać za jakąś osłonę.

- Hans! Karabin maszynowy do mnie! - ryknął na cały głos.

Po chwili, z ciężkim sapaniem dwóch konusów w zbyt wielkich hełmach wniosło ciężki trójnóg z karabinem i ustawiło przy wyrwie. Bez czekania na rozkazy chłopcy podnieśli z podłogi bryły gruzu i budują prowizoryczne stanowisko ogniowe. Von Braun nie miał czasu na przyglądanie się, bo wściekły okrzyk „Urra!” przykuł uwagę. Spomiędzy budynków browaru wylewała się rzeka brudnozielonych postaci ze śmiesznymi workami na plecach, błyskając bagnetami i ogniem z pistoletów maszynowych.

- Feuer! - ze wszystkich miejsc, skąd była jako taka widoczność na ulicę saperzy otworzyli ogień, by, choć o trochę zwiększyć szanse przeżycia swoich towarzyszy. Ci z Niemców, którzy mogli poderwali się i uciekali w stronę pobliskich budynków - niestety, tylko niektórym z nich udało się dobiec i ukryć za murami. Ruscy wpadli między budynki przy Mattendorfstraße i znikli z oczu saperom. Von Braun polecił obserwować przedpole i otwierać ogień do każdego pojawiającego się bolszewika, po czym ruszył, aby rozpoznać ewentualną drogę odwrotu swojego oddziałku. Byli w praktyce otoczeni, a za nimi długa, otwarta przestrzeń. Było dopiero po dziesiątej, a do dającego jako takie szanse bezpiecznego wycofania się zmroku pozostało jeszcze wiele godzin.

*

- Ani kroku wstecz! Gdzie chcecie, idioci, uciekać?! - Porucznik Michalsky swoim piskliwym krzykiem osadził na miejscu ludzi, którym z oczu wyzierała panika. Niewysoki chudzina w za wielkiej kurtce, obciążony Schmeisserem stał przed kilkoma osiłkami, którzy w normalnych warunkach przewróciliby go jednym oddechem. Zaskoczeni zatrzymali się, kolejni wpadali na nich ponaglani huczącą na dole strzelaniną.

- Gdzie idioci uciekacie? Zabić ich, bo oni was najpierw zakatują, a potem zabiją! Gefreiter - piskliwy głos leutnanta skierowany był do grubego, porośniętego kilkudniowym czarnym zarostem żołnierza o semickich rysach. Żyd? - Weźcie tych ludzi i przebiciem w murze na drugim piętrze pędźcie na tamten róg budynku. I zepchnąć mi komunistów na dół.

- A wy - palec wystający z podartej, wełnianej rękawiczki wskazał na stojących przed nim dryblasów - w grupach po trzech wywalacie bandytów granatami z każdego pomieszczenia. I nie podpalić mi schodów! No ruszać, bo zastrzelę!

Mężczyźni, zawstydzeni, że cherlawy karzełek uczy ich męstwa początkowo powoli, potem już automatycznie przełączyli się z trybu ucieczki na tryb walki. Zbiegających w dół żołnierzy zatrzymał kłąb dymu, gdy przeciwpancerny granat używany przez sowietów do rozbijania ścian zniszczył barykadę z mebli blokującą wejście. Któryś z Niemców przytomnie rzucił granat w szczelinę między poręczami, a huk kolejnej eksplozji zmieszał się z jękiem przewracającego się człowieka. Następny żołnierz zatrzymał się, ale pchnięty przez Michalskiego stoczył się na półpiętro. Leutnant prawie na brzuchu zsunął się na poziom pierwszego piętra i władował krótką serię w zakazaną mongolską gębę, która wyłoniła się z poziomu schodów. Ruskiego odrzuciło do tyłu, ale brudna broń zacięła się i Michalsky kątem oka zobaczył następną sylwetkę, a raczej dłoń ze wzniesioną saperką, która jak w zwolnionym filmie zbliżała się do jego głowy. Nagle ręka złamała się wpół pod naciskiem kolby Mausera, a jeden z niemieckich żołnierzy, przeskakując nad leżącym leutnantem, własnym ciałem zepchnął napastnika. Wściekłe przekleństwa w różnych językach zmieszały się z bolesnym stękaniem. Po chwili Iwan z rozbitą czaszką zwiotczał w mocnych rękach niemieckiego żołnierza. Piętro było odbite.

- Achtung! - ginie w huku granatu rzuconego z dołu. Germański wielkolud zachwiał się i usiadł bezładnie obok swojej ofiary.

Z sąsiedniego mieszkania, przez wyrwane drzwi wydobywał się dym. Ktoś podniósł oszołomionego, leutnanta, który był na tyle przytomny, że ruchem ręki wskazał na nowe niebezpieczeństwo. Kilku ludzi z klatki schodowej rzuciło się do walki z pożarem, dławiąc go dywanami i ręcznikami. Przez podłogę tuż obok Michalskiego przebiły się pociski i łupnęły w sufit, znak, że ruscy podejmują kolejną próbę wdarcia się na piętro. Żołnierze odruchowo odskoczyli i wbiegli do mieszkań, unikając kul. Na klatce wybuchł kolejny granat stawiając gęstą zasłonę z wyrwanego podmuchem tynkowego pyłu. Słychać tupot ciężkich kroków i walące o mury serie z automatów. Zaskoczeni obłokiem kurzu Rosjanie na moment zgubili orientację i w tym momencie odezwała się broń leutnanta, który zdążył usunąć zacięcie. Wokół jęczeli ranni, któryś z żołnierzy Michalskiego trzymając przed sobą blat kuchennego stołu, wyskoczył na klatkę schodową i jak taranem spychał pnących się do góry bolszewików. Padali zaskoczeni, padł też trafiony przytomnym strzałem żołnierz ale następny Niemiec wyrywał mu stół z rąk i rycząc jak zwierzę, wypchnął bolszewików na zewnątrz. Kilka par rąk natychmiast wyrzuciło z obu mieszkań na parterze ciężkie szafy i zrzuciło je po schodach, blokując wejście. Michalsky, ciężko sapiąc, komenderuje:

- Sprawdźcie, co z gefreitrem!

Czterech ludzi w podartych mundurach, przeskakując po kilka stopni pobiegło po schodach, aby przebitym przejściem dostać się do sąsiedniej klatki. Reszta też nie ma chwili spokoju, gdyż w rozbite drzwi i okna parteru uderzyły sowieckie pociski. Ludzie kryją się, zajmując pozycje przy ścianach. Po schodach słychać łoskot kroków:

- Herr Leutnant, dom jest nasz! - w głosie słychać było nutę tryumfu.

- Opatrzyć rannych i spróbujcie znaleźć dla nich drogę ewakuacji.

Nie zważając na uderzające pociski, część żołnierzy przeszukuje pomieszczenia w poszukiwaniu jedzenia, słychać skądś tryumfalny okrzyk - w spiżarni jest kiszona kapusta.

- A co z ruskimi? - jeden z żołnierzy wskazał na półprzytomnego sołdata, który niemrawo starał się zsunąć ze schodów. Leutnant wzruszył ramionami i odwrócił głowę. Łysawy żołnierz polową czapką otarł twarz, po czym wyciągnął długi bagnet i kryjąc się przed wrogimi kulami, ruszył ku rannemu.

*

- Jakie straty? - Major Szczerbakow był wyraźnie wściekły. Pognali szkopów i zajęli prawie cały kwartał 185, ale garnizon tego dużego, piętrowego budynku nie dał się i w zażartej, prawie półgodzinnej walce na granaty, noże i zęby pobił ich. Kapitan Puchow podzielał wściekłość swojego kombata.

- Mam siedmiu zabitych, dziesięciu rannych i dziewięciu zaginionych. Cały pluton mi wybili! Walczymy jak bohaterowie Stalingradu!

Soczysta wiązanka dowódcy potwierdziła jego humor i konieczność zastosowania drastycznych rozwiązań. Nie, nie można pozwolić sobie na takie straty. Stany są tragicznie niskie, uzupełnienia idą na Berlin, a nie do tego parszywego miasta, ale jak nie wypełnisz rozkazu, to czeka cię pluton NKWD.

- Butelki z benzyną i spalić ich! Żaden nie ma wyjść żywy, jasne?

- Towarzyszu majorze, ale tam są nasi ludzie, może ranni, a może odcięci gdzieś i...

- A chuj z nimi! Spalić natychmiast!

*

Von Braun i kilku jego ludzi z niepokojem śledziło odgłosy walki z dużego, piętrowego budynku przy Mattendorfstraße. Z ich pozycji widać było tylko kawałek dachu i nie można stwierdzić, czy bolszewikom udało się go zająć. Po chwili strzelanina jakby ucichła, ale nie do końca. Znak, że nasi się jeszcze bronią. Von Braun odetchnął z ulgą, na razie mieli trochę spokoju, bo sowieci mieli zwyczaj dokańczać to, co zaczęli. Ostatni papieros, w zasadzie papier z resztką tytoniu, ale przed śmiercią niech i taki będzie. Dym relaksował i na chwilę pozwalał zapomnieć o rzeczywistości.

- Herr Leutnant, pali się!

Papieros wypadł mu z ręki. Przez dziurę w murze widać, jak jedna z części dachu zaczęła okrywać się czarnym dymem, pojawiły się też ciemnoczerwone płomienie. Z budynku padają strzały, załoga jeszcze się broni, a może to ruscy strzelają do ratujących się skokiem z okien naszych? Von Braun kolejny raz uzmysłowił sobie, że wpadł po uszy w gówno.

***

- Macie trzy godziny na zapoznanie się z waszymi nowymi wozami i zgranie z załogami. Wykorzystajcie czas na sprawdzenie ich w terenie, tylko pamiętać o oszczędzaniu paliwa i amunicji. Działa są już fabrycznie przestrzelane, więc nie marnować mi amunicji. Do wozów!

Dowódca pułku zrobił w tył zwrot, a świeżo mianowani dowódcy 17 Jagdpanzerów IV ruszyli pędem do swoich nowych, pachnących świeżością wozów. Wśród kilkunastu podoficerów był także Otto Malke, który w zasadzie wbrew swojej woli został „wyrzucony” z załogi Pantery i dostał swój własny czołg, a dokładnie działo pancerne. Ich nowe pojazdy saperzy przeprawili promem pod osłoną nocy przez Nogat i zręcznie zamaskowali wśród zabudowań wsi.

Jego maszyna, ukryta w potężnej stodole, poprzez otwarte, wielgachne drzwi z daleka połyskiwała świeżo nakładaną na standardowy, żółty kolor mokrą bielą. Wprawdzie zaczynali już czuć w powietrzu pierwsze powiewy wiosny, ale ten biały kolor powinien przynajmniej trochę pojazd maskować przed sowieckim lotnictwem. Na widok dowódcy załoga przerwała zdobienie wozu białą farbą i zeskoczyła, tworząc trzyosobowy szyk. Otton mógł zamienić z nimi tylko po dwa zdania, zanim wezwano go na zbiórkę przed dowódcą pułku.

Kierowca, Rudi Palka, to weteran przeniesiony z pułku niszczycieli czołgów dywizji i miał już do czynienia z dwoma jagdpanzerami, z których udało mu się w ostatniej chwili uciec z drobnymi tylko oparzeniami. Georg Zwinger był młodszym jeszcze od Ottona ładowniczym z zaciągu Hitlerjugend, a Helmut Aschenberg niewiele starszym od niego celowniczym, poprzednio artylerzystą armaty przeciwpancernej.

Otton stanął przed swoją nową rodziną i słabo uśmiechnął się.

- Słuchajcie, tam, za nami pali się Elbing, moje miasto. Ja nie odpuszczę ruskim, a wy mi w tym pomożecie. Do wozu!

Zajęcie miejsc w nowym, niskim wozie zajmowało jeszcze mniej czasu niż w „starej” Panterze i po chwili w kłębach dymu Jagdpanzer IV wytoczył się na drogę, wiodącą w kierunku Frische Haff, dołączając do maszyny dowódcy ich plutonu, feldwebla Josefa Reisera, który podobnie jak jego poprzedni dowódca, Friedrich Mayer wielokrotnie odznaczył się w walce. Dowodzenie działem samobieżnym oznaczało także przejście z 5 do 6 kompanii 2 batalionu 25 pułku pancernego, do innych ludzi i w nowe układy. Otto z przerażeniem myślał o swojej nowej funkcji, Jak sobie z tym wszystkim da radę? Pęd zimnego powietrza rozpędzającej się maszyny, smród spalin i ryk silnika szybko wypędziły te myśli. Drżenie kadłuba wytrząsnęło z niego wszystkie strachy i wątpliwości i napełniło nową nadzieją. Jeszcze nie wszystko stracone, będziemy kontratakować, a mój jagdpanzer dzięki swojemu potężnemu działu jest w stanie rozwalić każdy sowiecki czołg!”

Reiser w wozie przed nim schował się do wnętrza pancernej nadbudówki kadłuba, więc Otton podążył w jego ślady. Maszyna płynnie przeskoczyła nad rowem porośniętym trzciną i zatrzymała się na skraju kępy wyschniętych krzaków. Niewidoczni wśród kołyszących się wokół suchych roślin zaczynali ćwiczenia.

***

Siedzieli wciśnięci w kąt swojej małej piwniczki, z niepokojem wsłuchując się w odgłosy dobiegające z góry. Od trzech dni ich gospodarstwo znajdowało się pod ciągłym ogniem obu walczących stron, a oni, choć ocalili życie, to wcale nie byli pewni, czy uda im się je zachować w kolejnych dniach. Wczoraj budynek kilkakrotnie trząsł się, na podłogę sypało się brzęczące szkło, głucho waliły cegły i belki. Wieczorem doszedł do tego ostry zapach palącego się drewna, ale na szczęście albo to nie dom się palił, albo pożar został w jakiś sposób ugaszony. Rodzina Klimów i Hubert Kaczmarek półprzytomni ze zmęczenia, co chwila, szeptem zadawali sobie to samo pytanie: co robić? Wyjść na zewnątrz czy jeszcze czekać?

Na szczęście Truda, choć bardzo słaba, czuła się lepiej i otulona pierzyną siedziała na swoim materacu. Kończyła się im woda, a i zapach z kubła na odchody robił się coraz bardziej nieznośny. Przez nadwyrężone deski ich sufitu przedzierało się światło dnia, zdradzające naruszenie konstrukcji domu.

Hubert znów naradzał się z Robertem, tak jak pół godziny temu. Odgłosy wystrzałów przycichły, nie słychać też stukotu ludzkich butów. Od kilku godzin nie słychać było także rozmów, a raczej okrzyków i przekleństw po niemiecku i w innym, choć chwilami znajomym języku. Całkiem możliwe, że ich dom kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk.

Nie, nie można tu siedzieć, nie sprawdziwszy, co dzieje się u góry. Zmęczona Katarzyna obserwowała, jak Hubert z Robertem podchodzą do schodków i delikatnie, starają się jak najciszej odblokować i podnieść klapę.

- Do licha, coś ją blokuje!

Obaj mężczyźni zaparli się i klapa z trudem uniosła się, z hurkotem zrzucając z siebie ciężką belkę stropu. Świeże, zimne powietrze oczyściło zaduch piwniczki, ożywiając także obie kobiety. Robert powoli wysunął głowę do kuchni, pomiędzy plątaninę rozbitych mebli, stropowych belek oraz bryły cegieł. Zaskoczony stanął w bezruchu, wpatrując się poprzez miejsce, które było kiedyś oknem w stertę gruzów będących jego zabudowaniami gospodarskimi. Delikatna smuga dymu unosiła się z poczerniałych bali. Mężczyzna otrząsnął się i wysunął się cały z piwnicznego otworu, pozwalając Hubertowi na poznanie ich nowego otoczenia. Spojrzenie wokół dało im pewność, że ten dom nie będzie nadawał się do zamieszkania. Część, w której była kuchnia w zasadzie nie istniała, większość ścian została rozbita pociskami, a sufit nad nimi opierał się na belkach stropu, które jak kule inwalidy podtrzymywały bezwładne ciało budynku.

Katarzyna próbowała wspiąć się po schodach, ale powstrzymał ją znak dłonią. Obaj mężczyźni, starając się nie stanąć na wszystkim co mogłoby wydać jakiś głośniejszy dźwięk, ruszyli w stronę sieni i pokojów. Drzwi już nie ma, a podłoga popstrzona była ciemnymi plamami - zapewne krwią. Schody na piętro kiwały się, ale powinny wytrzymać ciężar mężczyzny, więc Hubert ostrożnie wszedł. Drewno uginało się, ale balansując ciałem Kaczmarek piął się do góry, doszedł do półpiętra i stanął jak skamieniały. O dwa metry od niego ujrzał dwa wyloty luf karabinowych, a na ich przedłużeniu dwie sylwetki w brudnozielonych uniformach. Spod czapek oznaczonych blaszanymi, czerwonymi gwiazdami łypały na niego zdumione i niezbyt rozbudzone oczy, a z otwartych ust obwiedzionych wielodniowym zarostem bił wyczuwalny zapach octu i alkoholu.

- A czort, Germaniec! - usta z mniej zepsutymi zębami wyrzuciły z siebie okrzyk, a ręce podniosły lufę na wysokość oczu Huberta.

- Nie strzelać, ja Polak, ja Polak, Słowianin! - głos Roberta za plecami przyszedł w sukurs przerażonemu Ślązakowi.

- Ja tyż Polok, a wy ruskie? Wy ruskie? - Hubert zaczął wyrzucać z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego. Obaj Polacy zaczęli się szeroko uśmiechać do dwóch skacowanych bojców, którzy skonfundowani patrzyli na mężczyzn nie wiedząc co począć. Po wieczornych walkach, w jednym z domów w sąsiednim osiedlu znaleźli gąsior domowego wina i nie wiedząc jak i kiedy urżnęli się w ruinach rozbitego gospodarstwa. Ledwo obudzonych poruszył łomot na dole, więc ze strachu przed trofiejszczykami przeszukującymi budynki postanowili się po cichu się ulotnić. Ciężko kołaczące się pod czaszkami myśli nie były w stanie pojąć innego schematu myślenia niż to, że każdy z miejscowych to niemiaszek. Z drugiej strony politrucy wbijali im do łbów, że niosą wolność bratnim narodom słowiańskim, więc ci dwaj, mówiący w miarę zrozumiałym językiem...

Jeden z mężczyzn nazwał ich braćmi i Słowianami. Cholera, co robić? Ci dwaj nie wyglądali na faszystów, ale z drugiej strony może mieli jakieś noże za plecami? Jeden z karabinów wykonał znaczący znak i obaj gadający mężczyźni zaczęli tyłem schodzić, dając bojcom wolną drogę zejścia. Rosjanie powoli ruszyli za tymi Polakami, starając się wymyślić, co mają zrobić.

- Ja jestem Robert, a to Hubert - jeden z mężczyzn ubrany w gruby sweter pokazał palcem. - A wy? Imię, wasze imię?

Rosjanie spoglądają po sobie. Wot cwaniak.

- Cigarety jest? A wódka jest? - padło powitalne pytanie.

- Nie, nie mamy, nie mamy jedzenia! - odpowiedź wzbudziła podejrzenie żołnierzy. Coś gady kręcą. Polityczni mówili, żeby nie wierzyć faszystom i ich pomagierom. Ci dwaj nie wyglądali na robotników przymusowych, których wyzwalali ani na jeńców. Trzeba być czujnym.

- A wy szto tu diełajetie, a?

- A my się przed wojną ukrywamy, czekamy na swobodę - mężczyzna nazywający się Robertem znowu się uśmiechnął się szeroko.

- Kiedy oswobodzicie cały Elbing?

Jeden z żołnierzy ruchem karabinu odsunął mężczyzn z przejścia i wszedł do kuchni. Na podłodze wyraźnie odznaczały się wydeptanie ślady kończące się koło przewróconego stołu. Wsio poniatno.

- Ej ty, otkroj! - jednoznaczny ruch lufy karabinu zmusił tego bardziej milczącego do posłusznego uniesienia klapy.

- A my tam się kryliśmy, towarzyszu... - próbuje dalej gadulski, ale bojcy są czujni. Jeden z nich wyciągnął z kieszeni granat, mrożąc krew w obu Polakach.

- Hände hoch! Wychodi, schneller! - mniejszy z bojców wywrzeszczał jednoznaczne komendy. Sekundy zmieniają się w lata, w końcu w otworze pojawiły się głowy obu kobiet. Katarzyna podtrzymuje chwiejącą się Trudę, która z trudnością, mrużąc oczy, wychodzi na zewnątrz.

- To moja żona, a to żona Huberta - gadatliwszy zaczyna swoje, ale nagły cios kolbą w klatkę piersiową wyrzucił go przez rozbity mur na zewnątrz.

- Stój, my Polaki, ostaw moją... - Hubert został osadzony przez lufę karabinu, który wbił mu się w żebra i docisnął go do komody. Kobiety skamieniałe ze strachu tulą się do siebie, domyślając się swojego losu.

- Stoj, bo ubiju! - właściciel karabinu łypie oczyma to na Huberta to na kobiety. Jego towarzysz dziś pierwszy się zabawi.

- Idi siuda! - brudny paluch wskazał na Katarzynę, która starała się wcisnąć w najgłębszy kąt resztek kuchni, chroniąc za sobą ciężarną Trudę. Ruski był już przy niej, brutalnym szarpnięciem oderwał kobietę od szwagierki i przyciągnął ku sobie, wydmuchując jej w twarz zawartość płuc. Dziewczyna złamała się wpół porażona odorem i z przerażeniem krzyknęła trafiona pięścią w twarz. Wystrzał powstrzymał bojca, dając szansę Katarzynie na wyrwanie się z ręki oprawcy. Hubert, trafiony kulą drugiego z żołnierzy z głuchym jękiem zwalił się na ziemię, a ten był już przy drugiej kobiecie. Pierwszy ponownie chwycił za ramiona swoją ofiarę i pociągnął ją ku sobie, gdy nagle kawałek szyby przeciął mu szyję zgrzytając nieludzko po kręgosłupie. Zaskoczony, gulgocząc krwią zalewającą mu krtań starał się coś krzyknąć do swojego towarzysza, ale mężczyzna zwany Robertem, trzymając w zakrwawionej dłoni ten sam fragment szyby, wbił jego towarzyszowi ostry kawałek szkła w czaszkę. Obaj Rosjanie opadli na kolana, a ich umierające mózgi na próżno starały się dociec, co tak naprawdę przerwało im tę nieoczekiwaną chwilę przyjemności.

Robert Klim dopiero teraz uzmysłowił sobie, że ręka mu potwornie krwawi. Mężczyzna osunął się na podłogę, w ramiona płaczącej Trudy. - Käte, Käte pomóż mi! - krzyknęła, ale Katarzyna, z twarzą zalaną łzami, klęczy przy Hubercie, który oddychał z coraz większą trudnością.

***

Pułkownik Schoepffer wskazał doktorowi Leserowi jedyne wolne krzesło. Choć teraz byli sąsiadami, mieszkającymi i pracującymi w jednej piwnicy pod budynkiem ratusza, a w zasadzie tego, co z niego zostało, to od przeprowadzki dowództwa obrony miasta nie było możliwości, by porozmawiać. Obaj mężczyźni uważnie przyglądali się sobie, odnajdując na twarzy partnera rozmowy więcej niż widoczne ślady ostatnich dwóch tygodni. Nadburmistrz ze zdumieniem odkrył, że stary Prusak, jak w duchu nazywa pułkownika, mimo odciśniętego napięcia nerwowego trzymał się całkiem dziarsko.

- Wiem, Herr Doktor, że na pewno nie podobała się panu moja decyzja o usunięciu tych cywili z piwnicy ratusza, ale powinien pan to zrozumieć, że sztab obrony Elbląga musi mieć odpowiednio bezpieczne miejsce.

- Rozumiem to, choć ma pan rację, że zdecydowanie mi się to nie podoba. Naraził pan ich życie na wielkie niebezpieczeństwo. A zresztą i tak nie mamy już możliwości ani leczenia rannych i chorych, ani grzebania umarłych. Wiem, co pan teraz powie, że jako wierny członek NSDAP nie mogę tego przyznać, ale chyba musimy grzebanie zmarłych zostawić bolszewikom! - Fritz Leser smętnie opuścił głowę. Jego miasto, które dostał kiedyś w zarząd i które początkowo traktował jako świetny, kolejny stopień kariery, a z którym niespodziewanie dla siebie się tak zżył, umierało. Ginęli na wiele sposobów ludzie, całe dzielnice obracały się w proch, miażdżone ogniem artylerii i ludzką nienawiścią. Waliła się też świetlana przyszłość, jaką nadburmistrz wymyślił dla miasta.

- Chyba nie ma pan na myśli kapitulacji... - w głosie pułkownika słychać fanatyczną groźbę.

- Nie, oczywiście, że nie, ale chcę, aby powiedział mi pan, pułkowniku, jakie mamy szanse?

- No cóż, prawda jest taka, że trzymamy się naprawdę resztką sił. Nie mamy już żadnych rezerw. Po prostu Iwan fizycznie likwiduje obsady naszych punktów oporu. Ostatnio za pomocą materiałów wybuchowych i środków zapalających. Takie informacje mamy zarówno z północnej, jak i innych części frontu.

- No tak, ale słyszałem że zarówno siódma pancerna, jak i stukasy dzisiaj atakowały!

- Niech pan się nie łudzi, doktorze, że te ataki cokolwiek zmienią. Faktycznie, około czternastej niewielki oddział pancerny próbował uderzyć od północy w rejonie Gross Röbern, ale bez trudu zostali odparci przede wszystkim ogniem sowieckiej artylerii. Siódma pancerna ma złamany kręgosłup, doktorze. Najpierw dostali straszne lanie na początku sowieckiej ofensywy, tracąc około sześćdziesięciu czołgów w ciągu dwudziestu minut w zasadzce ogniowej, a potem resztę sił w czasie kontruderzenia na Preußisch Holland i tuż pod Elblągiem. A Stukasy? Tu codziennie powinno być czarno od naszych samolotów, a nie kilka nalotów po dziesięć maszyn. Nie mamy amunicji do dział i nie mamy już dział. Brakować zaczyna pocisków do karabinów maszynowych i granatów. Nie mówiąc o tym, że żołnierze nie mają od kilku dni ciepłych posiłków, a nawet gorącej kawy - pułkownik chodził po niewielkim pomieszczeniu, wycierając brudną chusteczką łysą głowę.

- Cóż, ale mówi pan, że nadal się jakoś trzymamy, niechże pokaże mi pan to na mapie!

Oberst zatrzymał się, jakby z wahaniem zdjął z półki jedną z map i rozwinął ją na stole, po czym podkręcił knot lampy naftowej. Mrok natychmiast uciekł z pomieszczenia zastąpiony żółtym blaskiem.

- No, dobrze - pułkownik poprawił szkła okularów na nosie.

- Nie mam pewnych informacji co do Grubenhagen. - wskazał na dzielnicę za rzeką. - Wprawdzie już wczoraj w nocy Rosjanie tam się wdarli, ale nasze posterunki z Wasserstraße sygnalizują ciągłe walki w kilku oderwanych punktach. Na północ, za rzeką trzymamy rejon Kraffohldorf i Bollwerk. Na północy, hm, na tym kierunku obserwujemy zdecydowanie najsilniejszy nacisk bolszewików i tam mamy największe straty. Tak naprawdę, tylko niezwykłe męstwo naszych chłopców powstrzymuje ich. Idźmy dalej. Zajęli całą Kolonię Pangritza, browar wraz z małym dworcem kolei i całość budynków do Tirpitzallee. Idąc na wschód zajęte jest Gross Wesseln oraz straciliśmy koszary przy Königsberger Straße. Mamy jeszcze nieliczne oddziały blokujące Vogelsang, ale Iwan wdarł się przez Ludendorff Höhe do Danziger Kaserne i do Gallwitz Kaserne. No a dalej, niestety są już na Tannenbergallee dochodząc do Baumschulenweg. Trzymamy rejon lotniska, to dzielny kapitan Binder ze swoją garstką ludzi. Mamy pod kontrolą Neustädterfeld, choć straciliśmy magazyny Wehrmachtu nad rzeką i częściowo fabrykę Komnicka. Jak pan widzi doktorze, nasz stan posiadania się niezwykle mocno skurczył i obawiam się, że jutro nie będę miał dla pana lepszych wiadomości.

- A czy Gauleiter Forster lub Reichsführer nic panu nie mówili o odsieczy?

- Niech pan będzie realistą, doktorze! - ironia w głosie dowódcy obrony miasta była aż nadto widoczna. - Codziennie to słyszę od jednego lub drugiego! - Schoepffer wskazał na czarny aparat telefoniczny - Ale oni nie mają żadnych sił, nic co realnie może nam pomóc. Musimy się przygotować na walkę do ostatniego człowieka, nawet jeżeli nim będę ja albo pan. I wcale nie mam ochoty na żarty.

Fritz Leser ponuro kiwał głową, po czym podał rękę na pożegnanie. Idąc przez długi korytarz do swojej kwatery, nie widział leżących wszędzie ludzi i nie czuł smrodu agonii. Jedyna myśl wiązała się ze zdaniem: wyrwać się stąd za wszelką cenę!

6 luty
(wtorek)

Dowódca 1062 pułku 281 Dywizji Strzeleckiej, major Wasilij Kiriłowicz Jankowski nerwowo przechadzał się po swoim punkcie dowodzenia w krwawo zdobytych koszarach. Oficer co chwila zerkał na zegarek, a jego nerwowość udzieliła się wszystkim sztabowcom. Terkot telefonu zatrzymał majora, który pytająco spojrzał na swojego szefa sztabu trzymającego słuchawkę. Ten kiwnął potakująco głową. A więc ruszyli. Przez kilka dni cała dywizja dreptała w miejscu, starając się zdobyć dwa potężnie umocnione wzgórza i znajdujące się za nimi koszary, aby wedrzeć się wreszcie do środka miasta. 381 Dywizja już od dawna zdobywała chwałę, przełamując kolejne rubieże wroga, a oni co? Wczoraj, na odprawie w sztabie dywizji major Jankowski, przyciśnięty wściekłością dowódcy dywizji, pułkownika Kurenii, wpadł na szaleńczy pomysł. Grupa desantowa! Gorączkowo pracujący mózg genialną myśl przetworzył na zrozumiały dla wszystkich plan, a zdesperowany brakiem powodzenia pułkownik zgodził się. Ale jest jasne, że niepowodzenie planu oznaczało położenie głowy pod topór. Dosłownie.

Z całego pułku ściągnięto najlepsze ciężarówki - amerykańskie Studebakery i o szóstej rano załadowano na nie całą kompanię piechoty. Każdy z bojców dostał dwie jednostki ognia amunicji i potrójną porcję wódki.

Całą noc sztab pułku drobiazgowo rozpisywał zadania dla prawie każdego żołnierza. Tym razem nie będzie przygotowania artyleryjskiego. Nie będzie zgodnie z regulaminem Armii Czerwonej natarcia czołowego. Do walki ruszają kucharze i kanceliści, zwiadowcy i mechanicy. Ale dopiero, gdy dowódca grupy desantowej wystrzeli czerwoną rakietę, oznaczającą przejechanie przez most na rzece Hommel tuż za mleczarnią. Wtedy kompanie i plutony bezpośrednio wspierane przez działony artylerii ruszą do szturmu wzdłuż ulicy Hindenburga i alei Tannenberskiej, wchodząc w ulice poprzeczne.

Wschodnia część miasta, o którą walczyła 281 Dywizja była doskonale przygotowana do obrony i pewną formę uznania słychać było nawet w głosie pułkownika Kurenii, który chwalił pod tym względem dowódcę miejskiego garnizonu, niejakiego pułkownika Schoepffera. Każdy ceglany budynek miał przygotowane strzelnice dla karabinów maszynowych i snajperów, którzy, co gorsze, stale zmieniali pozycje. W budynkach były barykady, miny - pułapki i wieloosobowe garnizony, a Niemcy nawzajem wspierali się ogniem, czyniąc podejście do poszczególnych obiektów niezwykle trudnym. Do narożnych budynków można bić z dział, ale wzdłuż ulicy jest to już prawie niemożliwe. Niemiecka artyleria i moździerze zresztą nie śpią i celnie odgryzają się. I tego za chwilę będą mogli zaznać strzelcy Jankowskiego.

*

Kierowcy powoli, ze zgaszonymi światłami podjeżdżali pod strome wzniesienie do skraju naszych pozycji, po czym wdrapawszy się na szczyt wzgórza zapalili reflektory i wcisnęli gaz do dechy. Ciężkie, trójosiowe pojazdy z potężnym rykiem wdarły się w ciemną ulicę i kolumną popędziły w dół, w stronę mostu na rzece. W kierunku ciężarówek zaczęły sypać się najpierw pojedyncze, a potem coraz gęstsze strzały, na szczęście dla skulonych w szoferkach i na pakach bojców w większości niecelne. Czołowa maszyna specjalnie wzmocnionym solidnym kawałkiem stali z niemieckiego transportera jak taranem rozbiła zalegające wszędzie furmanki i odrzuciła stojące na drodze porzucone samochody. Koła podskakiwały na nierównościach z ludzkich i zwierzęcych ciał, dostarczając pasażerom większych cierpień niż ostrzał wroga. Już widać most, lekki zakręt w lewo i pierwsza z ciężarówek z piskiem i zgrzytem zatrzymała się przy wysokich budynkach Talstraße, a pozostałe byle jak za nią, aby czym prędzej opuścić strefę ostrzału. Z pojazdów wyskakiwali żołnierze, w świetle wciąż palących się reflektorów i wschodzącego dnia sprawnie odnajdując swoje cele. Dowodzący kapitan błyskawicznie skierował swoich lejtnantów i ich plutony wzdłuż rzeki na północ i południe. Niemcy prawie do nich nie strzelali, oszołomieni niesamowitym natarciem. Rakieta! Czerwona raca strzeliła ogniem w powietrze i prawie natychmiast odpowiedział jej ze wschodu huk dział i moździerzy - to pozostałe pododdziały dywizji ruszyły do natarcia.

*

Od wczoraj dowodził baterią polowych haubic w miejsce rannego porucznika, który pełnił tę funkcję przez kilkanaście godzin. Cztery działa sprawne i dwa uszkodzone miał rozmieszczone tuż przy budynku sztabu na Lessingstraße, z dobrym widokiem przez niezabudowane pole na „jego” dom przy Pott-Cowle Straße, w którym kwaterował od czasu przyjazdu do Elbląga. W nocy Karl urządził sobie doń wycieczkę i z przerażeniem stwierdził, że w piwnicy siedziała jeszcze czwórka pracowników konsulatu Szwajcarii. Nie miał dla nich dobrych wiadomości, ale pocieszył, że mocno się trzymają i bolszewicy na pewno nieprędko się dostaną do ich ukrycia. Zresztą, ze szwajcarskimi paszportami nie powinni się bać...

O świcie, o siódmej od ulicy Hindenburga uderzyła ich gwałtowna strzelanina, która szybko przeniosła się za rzekę. Wyraźnie widoczna czerwona rakieta i rosnąca palba od wschodu, od koszar Gallwitz oraz z zachodu od rzeczki Hommel postawiła baterię w stan alarmu. Cholera, co się dzieje!

Ku ich stanowiskom pędziło kilkudziesięciu policjantów z karabinami i jednym karabinem maszynowym.

- Co się dzieje? - wrzasnął do biegnących.

Jeden z nich, grubas w szylkretowych okularach zatrzymał się na chwilę bardziej dla złapania oddechu niż przekazania informacji. Grupa ruskich, na ciężarówkach przedarła się ulicą Hindenburga aż do koryta Hommel i zajęła mleczarnię oraz budynki mieszkalne na południe od mostu prawie bez walki. Oni, jako uzupełnienie mieli wesprzeć obronę wokół szpitala wojskowego i szkół przy Comeniusstraße.

Bauer rozkazał artylerzystom ustawić działa do ognia na wprost i czekać na pojawienie się wroga. Z rosnącym zdenerwowaniem uświadomił sobie, że jego działa nie miały amunicji przeciwpancernej, a tylko pociski burzące i odłamkowe. Scheiße! Przeciw czołgom byli bezbronni.

Telefon!

- Melduje się Leutnant Karl Bauer!

Głos w słuchawce był bardzo charakterystyczny i nie znoszący sprzeciwu.

- Bauer, jesteście otoczeni z dwóch stron, musicie się wycofać!

- A co z działami?

- Jeżeli nie macie ciągników, to wysadzić je i przebijać się w kierunku na Holländer Tor. Tam będziemy odtwarzali obronę - rozmowa nagle się urwała.

Żołnierze patrzyli wyczekująco. Najgorszą rzeczą dla artylerzysty jest wydanie rozkazu wysadzenia własnych dział. Wyczytali to w jego oczach, zatem tylko kiwnął potakująco głową. Nie ma dynamitu, więc żołnierze po kolei rozbijali przyrządy celownicze i niszczyli zamki. Chociaż tyle można zrobić, aby sowieciarze nie strzelali do nich z niemieckich dział. Ktoś szarpnął go za ramię i wskazał na masywny budynek urzędu skarbowego na Trusostraße: na ulicę wtaczał się sowiecki panzer z desantem na pancerzu. Jeszcze dwie haubice były sprawne, więc skoczyli do nich i natychmiast osadzili czołg na miejscu, zrzucając zaskoczonych sowietów z wozu. Jeszcze jedna salwa, zanim czołg ich namierzy, po czym rzucili granaty na działa i chwytając swoje klamoty, ruszyli skryć się za budynkiem sztabu, w którym tyle razy był wraz z pułkownikiem Selzerem. Ruski panzer władował w uszkodzone haubice swoje pociski, rozbijając je doszczętnie, gdy ludzie Karla byli już w miarę bezpieczni w gmachu sztabu, wzmacniając jego garnizon. Z miejsca przy oknie leutnant Bauer zauważył biegnących policjantów: już bez broni długiej, ścigani seriami z okien „jego” domu i szpitala wojskowego wiali przez pusty plac między ulicami Truso i Pott-Cowle. Jezu, czy to koniec naszej obrony?

*

- Towarzyszu kapitanie, jest łączność! - Do szpitalnej izby, pomiędzy ciepłe jeszcze łóżka wpadł starszy lejtnant Sokołow.

- Dawajcie natychmiast i łączcie z majorem Jankowskim! - odkrzyknął dowódca batalionu.

Z okien szpitalnego piętra, pięknego, ceglanego budynku rozpościerał się pełny widok na pobliską ulicę, znajdujące się za nią puste pole i potężny budynek komendantury niemieckiej, odgradzający drogę do oddziałów walczących o dworzec kolejowy. W budynku na pewno była silna załoga, zresztą obok niego sami widzieli uciekających hitlerowców, którzy zapewne tam się skryli. Telefonista podał słuchawkę kombatowi.

- Tak, jesteśmy w szpitalu, Wasiliju Kiriłowiczu. Przed nami budynek sztabu, nie, nie ma go na mapie, a zagradza nam drogę do ulicy Truso i dworca kolejowego. Widać też zniszczoną baterię artylerii przed budynkiem. Tak, mam plan. Zamglimy obszar przed budynkiem granatami dymnymi i uderzymy trzema grupami szturmowymi, od czoła i ze skrzydeł. A ze szpitala będziemy prowadzili ogień na ulicę Truso, aby zabezpieczyć flankę. Jasne, towarzyszu majorze, będziemy uważali na naszych desantowców idących od rzeki Hommel. Jak tylko grupy szturmowe będą gotowe, ruszamy. Odmeldowuję się.

Kapitan oddał słuchawkę.

- Dawać tu dowódców grup szturmowych. I oczyścić mi to piętro z tych szkopskich rannych!

*

Karl ze swymi artylerzystami był na drugim piętrze potężnego budynku, za grubymi na szczęście dla nich ścianami.

Ledwo udało im się dostać do środka pod gradem kul z pobliskiego szpitala i wojskowego lazaretu. Starając się nie wychylać za mocno, aby nie tworzyć celu dla strzelców wyborowych, próbował rozpoznać sytuację. Coś działo się w budynku szpitala miejskiego (oba budynki szpitalne, cywilny i wojskowy leżą w odległości dwustu metrów od siebie) i chyba „jego” szarym domu. Przybiegł starszy sierżant, widać zawodowy podoficer, który dowodził obroną budynku i całej ulicy. Bauer przekazał mu swoje obserwacje, a on pokiwał głową. Miał ledwie trzydziestu ludzi, więc artylerzyści stanowili potężne wzmocnienie. Porucznik poinformował o tym, co mówił mu Binder, a sierżant zdziwił się, że nie wiedział iż bohaterski kapitan poległ. Słysząc to, Karl poczuł że mu się nogi uginają, ale na szczęście sierżant tego nie zauważył, bo ich uwagę przykuł gęsty dym, który zaczynał kłaść się od strony niezabudowanego pola, oddzielającego budynek sztabu od „jego” domu i szpitala miejskiego. Zaczęło się. Wrzasnął do swoich ludzi, aby ostrzeliwali lewą flankę. O ściany i okna uderzyły pociski z broni ręcznej. Pomiędzy smugami dymu dostrzegli ciemne postacie, więc w te miejsca skierowali swoją broń.

- Na dół! - krzyknął zachrypniętym głosem i po szerokich schodach zbiegli na parter.

W jednym z rozbitych okien pojawiła się głowa w zielonym hełmie i prawie natychmiast odpadła od okna uderzona z całej siły kolbą karabinu jednego z jego chłopców. Na jej miejsce przez okno wpadły granaty. Porucznik był już w korytarzu, ale siła wybuchu przewróciła i jego i artylerzystów, którzy byli za nim. W oknie w końcu korytarza zobaczyli ogień, więc rozbili jedne z drzwi i wpadli do pokoju, którego okna wychodziły na Lessingstraße. Ruscy mogli być też na ulicy, ale że na pewno byli już w budynku, więc jeden po drugim wyskoczyli na śnieg pod oknami i biegiem ruszyli w kierunku ulicy Truso.

Dym, którego tyle Rosjanie naprodukowali, dobrze ich maskował. Jeden z gefreitrów zatrzymał oddziałek i dopiero teraz Karl opanował panikę i szybko przeliczył swoich. Siedemnastu. Kilku było lżej rannych lub kontuzjowanych, ale trzymali się. Za nimi strzelanina, przed nimi zresztą też, więc wskazał kierunek na wprost, w wąską ścieżkę wzdłuż płotów prowadząca do zapyziałej Flurstraße, następnie pomiędzy domami do Gartenstraße i do Holländer Tor. Starając się robić jak najmniej hałasu, gęsiego sunęli pochyleni między płotami, dochodząc do niewielkich parterowych i jednopiętrowych domów. Widać, że nie mieszkali w nich najbogatsi ludzie. Zatrzymali się na moment, żołnierz przed nim wyciąga z cholewy buta granat, odbezpiecza i rzuca w stronę domu stojącego przy zbiegu ulic. W momencie eksplozji ruszają dalej. Zerkając w lewo Karl dostrzega leżącego na ulicy ruskiego sołdata. Ich ariergarda otwiera ogień, zapewne do jakichś bolszewików, którzy buszowali po domach, ale nikt z wrogów nie ściga uciekinierów. Dobiegają do niewielkiego domu przy samej rzeczce i kryją się tam, gdyż z obu stron lecą pociski. Rosjanie musieli opanować mały szpital Diakonissen, bo na nim koncentruje się ogień z niemieckiej strony. Wreszcie udaje się nawiązać łączność z „ich” brzegiem rzeki i z największą szybkością przeskakują rzeczkę Hommel wpadając do domów przy Holländer Tor.

Ktoś dał mu kubek z kawą, wprawdzie zbożową i cienką, ale smakowała jak najlepsza prawdziwa. W sklepie, w którym siedzieli wisiało kilka zegarów. Te chodzące pokazywały zbliżającą się godzinę jedenastą. Wczoraj był na górze Ludendorffa, a teraz w centrum miasta. Otaczający go żołnierze mieli chyba podobne myśli i głośno deklarowali, że prędzej zabiją się, niż poddadzą ruskim. Karl również w duchu podjął takie zobowiązanie. Jeżeli nie stanie się cud, to wieczorem miasto wpadnie w łapy bolszewików. A on albo przedostanie się do Gdańska, albo rozerwie granatem.

*

Znowu seria pobliskich eksplozji i ponownie kurz sypie się na głowy ściśniętych jak śledzie w beczce ludzi. Dzieci też się przyzwyczaiły do trzęsącego budynku i obłoków pyłu, więc poza wzmożonym kaszlem nie reagują na nie. Mój Boże, jak szybko można się do tego przyzwyczaić! W naszej piwnicy w niewielkim domku przy rogu Feldstraße i Wiesenstraße naliczyłam już trzydzieści cztery osoby z obu ulic oraz z Flurstraße, głównie kobiety z dziećmi i dwójką niemowlaków. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że nie mamy już wody, zwłaszcza dla chorych. W kącie większej piwnicznej izby leży biedny stary pan Hallmann, bardzo cierpiący na nogi i ledwo mogący się poruszyć. Dobrze, że jego córka, Krista tak wspaniale się nim zajmuje. No, ale najgorzej jest z innym naszym sąsiadem z Flurstraße, z Willim Kleinem, który ledwie dyszy z powodu choroby płuc. Biedak, zaziębił się jeszcze w trakcie budowy umocnień wokół miasta i od tego czasu nie może zwlec się z pościeli. Jego siostra, Else przed chwilą wróciła znad rzeczki, przynosząc w szmacianej torbie trochę połamanego lodu. W piwnicy ogrzewanej ciepłem tylu ciał jest nawet znośnie, ale wszystkim brakuje świeżego powietrza. Biedny Willi, rozpalony gorączką chciwie wyciąga usta do wąskiej smugi czystego powietrza, płynącej przez rozbite piwniczne okienko, zupełnie jak ryba wyjęta z wody. Dwie sąsiadki topią lód i przesączają go przez koc, aby oczyścić wodę z brudów. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do bieżącej wody i jej brak działa na nas bardzo deprymująco.

Znowu czuć wybuch, a po nim w dom uderza seria z lżejszej broni. Przyciśnięta do muru czuję, jakby ktoś weń stukał szybko małym młotkiem. Chowam głowę w ramionach i zerkam na siedzące obok mnie sąsiadki, które zaczynają nerwowo po sobie spoglądać, tak jakby szóstym, kobiecym zmysłem wyczuwały zbliżające się niebezpieczeństwo. Wszyscy zamieramy, gdy ktoś trzaska głośno drzwiami wejściowymi do domu. Szuranie podkutych butów i szybki klekot zbiegających po schodach do naszej piwnicy ludzi. W świetle świec przerażenie mija, to nasi żołnierze. Zaskoczona trójka rozgląda się wokół, zapewne nie spodziewali się tylu ludzi upchanych w małej piwnicy. Nie słyszę, co do siebie szepcą, bo siedzę za daleko od wejścia do naszej piwnicznej izby, ale nagle wszystko się wyjaśnia. Oni wcale nie szukają stanowiska do walki, ale chcą się ukryć! Gdyby moje oczy mogły ich zabić za taką hańbę, leżeliby już martwi! Jest wśród nas kilku mężczyzn, a oni wycelowawszy karabiny - każą im zdejmować swoją odzież i bezwstydnie zrzucają mundury, a następnie przebierają się w kradzione cywilne ubranie. Jak pajace, w niepasującej odzieży rozglądają się, gdzie by się ukryć miedzy nami. Kilka pań zaczyna protestować, bo jak ich tu sowieci znajdą, to nas wszystkich zabiją, więc w końcu jeden z nich zbiera te wojskowe łachy i na chwilę wychodzi z domu, zapewne aby wrzucić mundury gdzieś do pobliskiej rzeczki Hommel.

Odgłosy walki nasilają się, a z nimi rośnie nasze przerażenie. O tych ruskich to nasłuchaliśmy się od różnych ludzi, którzy przed nimi uciekali. Nasz sąsiad, który służy w Volkssturmie opowiadał, że jak nasi odbili Grunau, to znaleźli całą wieś pełną pomordowanych i zakatowanych ludzi. Herr Gott, ratuj nas!

Nie wiem, która może być godzina, bo rachubę czasu dawno już straciłam, ale nagle słychać otwierane drzwi i wysokie głosy o niemiłej dla ucha tonacji, znowu stukot butów i do naszej piwnicy wpada kilku ruskich. W migotliwym świetle poruszonych świec wyglądają dziko i przerażająco, choć chyba nie ma między nimi jakichś Mongołów, którzy są najstraszniejsi.

- Soldaten, Soldaten! - wykrzykują i z wycelowaną bronią przyglądają się każdemu z nas. Wstrzymuję oddech i staram się nie patrzeć im w oczy, aby żadnego nie prowokować. Z drugiej izby słychać szarpaninę i ku mojemu przerażeniu widzę, jak dwaj z tych trzech żołnierzy są wypychani do góry. Zapada straszliwa cisza, na zewnątrz też nie słychać odgłosów walki, jakby ta cała wojna skończyła się. Mija chyba godzina i wtedy najpierw jedno, potem więcej dzieci zaczyna domagać się wyjścia do toalety, picia, jedzenia. Naradzamy się i wreszcie zapada decyzja, aby kilku starszych chłopców, ale na tyle małych, aby nie wzięto ich za żołnierzy ani członków Volkssturmu sprawdziło, co się dzieje wokoło i zdobyło coś do jedzenia. Może w pobliskim szpitalu Diakonissen? Czekamy na ich powrót dość długą chwilę. Wracają szczęśliwie z wiadomościami, że ani naszych, ani ruskich żołnierzy nie ma w pobliżu, więc można wyjść na zewnątrz do ogrodu za potrzebą. Ale należy uważać, bo w pobliskim parku szpitalnym leżą zabici obaj żołnierze. Wychodzimy więc po kilka osób do ogrodu, by kucnąć za potrzebą, a wracając, zachodzę na górę i ze swojego pokoju przynoszę grube okienne zasłony, które przydadzą się do okrycia na wieczór. Ledwo mam możliwość wciśnięcia się na swoje miejsce, gdy do piwnicy wpadają nasi ludzie z okrzykiem:

- Ruscy!

Znowu tupot nóg po schodach i z pięciu czy sześciu bolszewików wciska się między ściśniętych ludzi. Teraz mogę sobie ich lepiej obejrzeć. Są wyraźnie zmęczeni, w podartych mundurach i dziwnych, filcowych butach. Kilku ma na głowach zielone hełmy, a inni czapki. Jeden z nich, taki ze śmiesznymi, chłopskimi wąsami coś krzyczy do swoich i ci natychmiast zaczynają wypychać na zewnątrz mężczyzn. Zaczynamy w przerażeniu krzyczeć i lamentować, wiedząc, co zaraz się stanie. Jeden z żołnierzy łapie za czuprynę mojego kolegę, szesnastoletniego Alfreda Petera, który siedział obok mojego kuzyna Bubiego i wuja i nagle moja mama podrywa się i z całej siły odpycha tego żołnierza, stając między nim a mężczyznami. Głośno i powoli, z niesamowitą siłą w głosie zaczyna tłumaczyć temu ich dowódcy, że nie ma tu żadnych faszystów i żołnierzy, że to tylko prości ludzie i robotnicy siedzą w tej piwnicy. Ruscy zaskoczeni patrzą na starszego, nie wiedząc chyba co robić, a ten sam zdziwiony postawą mamy milczy. Łup, łup, łup! Na zewnątrz słychać huk eksplozji i nagle żołnierze jeden po drugim wybiegają na zewnątrz, zostawiając nas w spokoju. Potem się dowiedzieliśmy, że jeden z nich został zaraz zabity i prawie natychmiast pochowany pomiędzy domami. Dziwni ludzie. Siedzimy znowu w trzydzieści cztery osoby plus ten przebrany żołnierz i czekamy na to, co stanie się za chwilę. Mój wujek, który długo trząsł się z nerwów, jak się uspokoił, powiedział wszystkim, że tylko jak ruscy wejdą do naszej piwnicy, to zwłaszcza kobiety i dzieci mają krzyczeć i płakać, a wtedy sobie pójdą. No cóż, zobaczymy. Na razie w brzuchu mi burczy i zaczynam myśleć, czy gdzieś w sąsiedztwie, w jakiejś piwnicy nie ma na przykład suszonych jabłek czy śliwek, których choć nie cierpię, to jednak teraz z przyjemnością bym zjadła.

***

Ogień maszynowy znowu przycisnął ich do ziemi, nie pozwalając podnieść głowy ponad poziom rowu melioracyjnego. Pociski obrzucały żołnierzy bryłkami ziemi i posiekaną trzciną. Dowódca plutonu, Aleksandr Ilicz Czernuchin podniósł na ułamek sekundy głowę, aby zobaczyć, że nacierający na prawo od nich pluton Wasilija Jurkina też zaległ, ale że byli bliżej zabudowań to i mieli większe straty. Dowódca kompanii nie dawał ani chwili odetchnąć i od świtu jeden atak następował za drugim. Na prawo od pozycji plutonu było lotnisko, na które nacierała kompania rozpoznawcza powstrzymywana przez fanatycznych hitlerowców. Poległ już bohaterski dowódca zwiadu, a jego chłopcy z narażeniem życia wynieśli go na pałatkach.

Do Aleksandra Ilicza doczołgał się starszyna z meldunkiem, że mają ostrożnie prowadzić ogień w kierunku zabudowań, bo przed nimi znajduje się obóz, w którym są robotnicy przymusowi ze Związku Sowieckiego.

Diabli nadali jeszcze to. Dowódca zawołał bojca leżącego w pobliżu i wysłał do plutonu lejtnanta Jurkina z rozkazem, aby przekazał mu, że trzeci pluton Czernuchina będzie obchodził niemiecki punkt oporu z prawej, a jego ma obejść go z lewej. Rzucają granaty dymne i podchodzą. Bojec ruszył i po chwili Aleksandr zobaczył Jurkina machającego szalikiem, znaczy, że informacja doszła. Na cztery ponownie rzucili granaty dymne i gdy dym zakrył przedpole, poderwali się do biegu. Aleksandr w ręku trzymał butelkę z benzyną i w pełnym biegu rzucił ją, rozbijając o dom. Żadna z butelek nie trafiła w okno lub drzwi, ale płomienie liżące ściany musiały na faszystach zrobić piorunujące wrażenie, bo ich ogień natychmiast ucichł, a oni tylnymi drzwiami wymknęli się w stronę kolejnych zabudowań.

Ciężko dyszeli ze zmęczenia, ale kwartał numer jeden był zdobyty, choć niestety nie mogli się skryć w płonącym budynku. Przed nimi następny cel: kwartał numer trzy z dużymi ceglanymi budynkami, z których już padały w kierunku nacierających gęste strzały. Nie było możliwości podejścia do niego ani okrążenia, tylko artyleria mogła utorować drogę. Chwilę czekali, aż telefonista podciągnie linię i Aleksandr Ilicz wysłał dowódcy kompanii prośbę o wsparcie. W słuchawce, słychać starszego lejtnanta, który kazał im osłonić ogniem podejście dwóch działonów muchobijek.

Jadą! Konie szarpią się, ale suną równo, ciągnąc przodki i działa wzdłuż polnej drogi. Artylerzyści biegną obok zaprzęgów i za nimi, jakby byli na ćwiczeniach, a nie w boju. Czernuchin podniósł lornetkę i szybko rozpoznał charakterystyczną sylwetkę sierżanta Zamarajewa, najlepszego dowódcy muchobijek w ich pułku. Padł rozkaz wzmożenia ognia w stronę budynków zajmowanych przez wroga, aby artylerzyści mieli łatwiejsze podejście.

Parskające konie zatrzymały się wśród zajmowanych przez nas zabudowań. Artylerzyści sprawnie odprzodkowali działa i odprowadzili konie w bezpieczniejsze miejsce.

- Witajcie Aleksandrze Iwanowiczu! - Aleksandr uśmiechnął się do Zamarajewa.

- Wesprzyjcie nas ogniem. Trzeba rozbić tamten budynek - lejtnant wychylił się nieco zza osłony i ręką wskazał na błyskający wystrzałami obiekt.

- Jasne, towarzyszu lejtnancie, dajcie nam chwilę!

Artylerzyści wytaczają oba działa na pozycje, dowódcy podają nastawy zmieniające położenie cienkich luf. Puk, puk!

Dwa pociski wyleciały z luf i uderzyły w ziemię tuż przed ich celem. Zamarajew podał poprawki i oba działa raz po razie oddają wystrzały, lecz i tym razem niecelne. Sierżant szpetnie zaklął, po czym zniknął we wnętrzu budynku gospodarczego i po chwili pojawił się na dachu. Z lornetką przy oczach wykrzykiwał nowe namiary i działa oddały kolejną salwę, tym razem celną.

„Urra!” darli się bojcy, potwierdzając celność pocisków. Obie muchobijki wypluły jeszcze po kilka pocisków i zamilkły, czekając aż dym eksplozji rozwieje się nieco, umożliwiając korektę ognia. Wszyscy czekali na komendy sierżanta, ale z dachu nikt nie wrzeszczy. Zaskoczeni spojrzeli do tyłu, sierżant leżał na kupie brudnego śniegu pod dachem budynku. Aleksandr był pierwszy przy nim i od razu spostrzegł przyczynę śmierci Zamarajewa - krwawą plamę na środku czoła. Muszą uważać, snajper!

*

Niemcy wycofywali się w panice, a oni wpadli między obozowe baraki. Wszędzie ślady pośpiesznej ucieczki, porozrzucane łachy, koce, jakieś sprzęty. Bojcy ucichli, jakby przejęci grozą miejsca, i powoli rozeszli się po terenie. Aleksandr wraz ze starszyną wszedł do najbliższego baraku i od razu trafił na sześć leżących na cementowej podłodze ciał mężczyzn i kobiet. Strzał w tył głowy. Czernuchin dużo widział na tej wojnie, ale ten widok wstrząsnął nim tak, że aż zaczęło go mdlić. Ruszyli dalej ciemnym korytarzem i trafili na szereg zamkniętych drzwi. Lejtnant kiwnął głową na żołnierza, a ten rozbił je kolbą karabinu. Ze środka buchnął potworny smród zgnilizny i ludzkich odchodów. Przezwyciężywszy wstręt, ze światłem latarki weszli do środka. Pomieszczenie miało ze czternaście metrów kwadratowych, po bokach piętrowe nary, a na wprost zabite okno. W ich stronę skierowały się ludzkie głowy - wiele głów. Z sąsiednich pomieszczeń dobiegały coraz liczniejsze głosy. Aleksandr Ilicz wszedł do środka i usłyszał nagle, jak ktoś pozdrawia ich w ojczystym języku. Potem rosnący szloch, nie wiadomo czy radości czy bólu. Wokół żołnierzy pojawiły się wynędzniałe postacie, które zaczęły dotykać mundurów i twarzy. Ktoś złapał Aleksandra za rękę, na dłoni poczuł gorące usta i łzy. W tłumie, wraz ze starszyną wyszli na zewnątrz głęboko wciągając w usta powietrze. Lejtnant starał się uspokoić skołatane nerwy, wydał rozkazy zabezpieczenia obozu przed niemieckim kontratakiem.

Telefoniści podeszli z linią, więc można zameldować dowódcy kompanii o tym, co tu zobaczyli i poprosić o ewakuację tych ludzi, ale na razie nie jest to możliwe. Podeszło do nich kilku mężczyzn, w tym postawny gość w wieku około pięćdziesięciu lat:

- Maxym Konowalienko - przedstawił się. Wraz z rodziną został tu przygnany z Donbasu i teraz chciał iść i walczyć. W czasie służby w wojsku był artylerzystą, więc w szeregach zwycięskiej Armii Czerwonej chce bić faszystów, przez których tyle się nacierpiał. Aleksandr pokiwał potakująco głową, a Maxym z wielką siłą ścisnął mu dłoń. Po kilku dniach oficer spotkał go już w mundurze, jako celowniczego muchobijki.

***

Kolejny artylerzysta osunął się martwy na ziemię. Z przestrzelonego na wylot hełmu wyciekała krew wymieszana z białawą kleistą zawartością czaszki.

- Wycofać działo! Wycofać działo! - starszy lejtnant Nosenow z trudem przekrzykiwał huk bitwy.

Kuląc się za tarczą, artylerzyści z 5 baterii chwycili za ogony działa i poganiani uderzającymi w tarczę i w bruk ulicy Königsberger pociskami z trudem odciągnęli siedemdziesiątkęszóstkę o kilkadziesiąt metrów w górę drogi, gdzie wrogie pociski z karabinów maszynowych, które faszyści ulokowali w piwnicach i w oknach przy ulicy należącej do kwadratu 155 nie sięgały. Wyczerpani ludzie padli przy dziale, ciężko dysząc.

Przydałby się czołg lub działo samobieżne, ale dziś 2 batalion 1261 pułku takiego wsparcia nie posiadał. Nosenow musiał to niestety zameldować dowódcy 2 batalionu wspieranego dziś przez 5 baterię. Na terenie koszar, które zajęli przy wsparciu jego artylerzystów trwał właśnie załadunek rannych z punktu segregacyjnego. Ostry zapach środków dezynfekujących i ludzkich wydzielin nieprzyjemnie skręcał nos starszego lejtnanta, który przyśpieszył kroku i prawie biegiem wpadł do jednego z koszarowych budynków.

W oczyszczonej z gruzu piwnicy urzędował sztab drugiego batalionu. Nosenow napotkał pytające spojrzenie szefa sztabu i dowódcy. Przecząco pokręcił głową.

- Nie daliśmy rady. Straciłem trzech ludzi, a nie udało się nawet ustawić działa. Poza tym te domy są nieco niżej poziomu strzału i pod ostrym kątem, więc ciężko jest trafić nawet z bezpiecznej pozycji. Wystawiamy się na ogień z flanki, z tego dużego budynku przy torach tramwajowych. Nawet czołg miałby tu trudności!

- A z jakiej pozycji moglibyście rozwalić ten budynek? - dowódca pochylił się nad planem miasta. Nosenow rzucił krótkie spojrzenie. - No oczywiście gdzieś spod tego budynku, to zdaje się jakaś szkoła albo z ulicy z sąsiedniego kwartału - palec wskazał na punkt opisany liczbą 156.

- No, ale najpierw musimy opanować ten duży budynek.

- Nie towarzyszu. Zrobimy tak. Weźmiecie ciężarówkę, zaprzęgniecie do niej działo i na pełnym gazie przeskoczycie do wybranego przez was punktu. Moi chłopcy przykryją stanowiska wroga ogniem na czas potrzebny do otwarcia przez wasz działon ognia. Gdy zaczniecie strzelać, ruszy grupa szturmowa, przeskoczy przez tę ulicę między koszarami a narożnym budynkiem kwadratu, a wy przeniesiecie ogień na następne budynki. Zrozumiano?

- Zrozumiano, towarzyszu kapitanie, ale nasze straty będą najprawdopodobniej ogromne.

- Tak jak w całym tym cholernym mieście. Dla tych, co przeżyją, wystąpimy o odznaczenia bojowe. Ile wam czasu trzeba?

Nosenow intensywnie wpatrywał się w plan, starając się powiązać w myślach obraz ulicy z tym na mapie.

- Sam pojadę. Wybiorę najlepszych ludzi. Dajcie nam parę minut, żeby się przygotować.

Wychodząc z piwnicy na światło dnia starszy lejtnant wściekle kopnął leżący na drodze hełm, który z brzękiem uderzył o ścianę budynku. Toż to pewna śmierć! Ukradkiem przeżegnał się znakiem krzyża. Jego bateria stała po drugiej stronie szerokiej ulicy z torami tramwajowymi, w drugich koszarach, dosłownie o minutę drogi od sztabu batalionu.

Widząc twarz swojego komandira artylerzyści przerwali rozmowy i zgasili skręty. Ten wyraz twarzy zawsze zwiastował coś nieprzyjemnego.

- Drugi działon zaprzęgać auto do samochodu, trzy skrzynie amunicji na pakę. Ulianow, wyprowadzasz auto na ulicę i jak dam znać, na całym gazie ruszasz w dół. Mijamy stanowiska nieprzyjaciela i zatrzymujemy się przy wlocie ulicy z lewej strony. Działon kładzie się na pace, wyskakujecie natychmiast po zatrzymaniu. Ja jadę z wami. No, do działa!

Zaskoczeni ludzie nie mieli szansy w pełni zrozumieć grożącego im niebezpieczeństwa.

Ogony działa sczepiono i zahaczono do ciężarówki, skrzynie z amunicją wylądowały w środku, a na podłodze, jak szprotki z puszki ułożyli się ludzie. Nosenow raz jeszcze sprawdził zaczep działa i wskakuje do szoferki. Naprzód! Trójosiowy GAZ powoli wytoczył się przez dziurę w ogrodzeniu pomiędzy stojące przy koszarach budynki, a potem na pokrytą śliskim brukiem ulicę. Ciężarówka powoli toczyła się w dół odprowadzana wzrokiem dowódcy drugiego batalionu i jego wojaków. Spojrzenia kapitana i starszego lejtnanta na chwilę spotkały się i wtedy Nosenow rzucił krótkie:

- Gaz!

Ciężarówka z działem zaczęła zsuwać się ze środka drogi, ale opony szybko złapały przyczepność i samochód zaczął nabierać prędkości. Coraz szybciej zbliżali się do miejsca, gdzie leżało ciało zabitego artylerzysty. Maszyna wyskoczyła zza osłony budynków wprost na wstrzelane stanowiska niemieckie, które ponownie ożyły. Przednia szyba, niedawno wymieniona pękła, a kierowca Ulianow z jękiem pochylił się nad kierownicą. Kuląc się przed pociskami, Nosenow dostrzegł na boku Ulianowa gwałtownie rosnącą czerwoną plamę. Starszy lejtnant odruchowo wyciągnął rękę by chwycić kierownicę, gdy głowa rannego podniosła się znad kierownicy, a przez zaciśnięte zęby wyrywał się gulgocący jęk bólu. Ciężarówka podskoczyła raz i drugi, po czym Ulianow gwałtownie skręcił w lewo i wcisnął pedał hamulca. Zablokowane koła zapiszczały na bruku, a tyłem pojazdu i doczepionym działem niebezpiecznie zarzuciło.

- Trzymaj się! - krzyknął lejtnant wyskakując z szoferki. Z ciężarówki wyskakiwali także artylerzyści, sprawne ręce błyskawiczne odprzodkowały działo, amunicyjni ściągnęli skrzynie z pociskami na ziemię.

- Bystrieje, bystrieje! - lejtnant ponaglał swoich ludzi choć wiedział, że nikt w całym pułku artylerii nie jest w stanie szybciej przygotować działa do strzału.

Pierwszy pocisk był już w komorze zamkowej, lufa natychmiast przesunęła się w kierunku budynku, skąd prażył karabin maszynowy. Bez komendy działo odpaliło i już pierwszy pocisk trafił w budynek. Celowniczy błyskawicznie wprowadził poprawkę i drugi trafił prosto w okno na parterze, skąd sypały się serie.

- Dokończyć ten budynek i przenieść ogień na następny! - Nosenow przypominał sobie nagle rannego kierowcę. - Ty, zostaw tę skrzynkę i opatrz Ulianowa. Natychmiast!

***

Z okna Reichsbanku przy centralnej ulicy Adolfa Hitlera widać morze płomieni trawiące resztki tego, co było Nowym Miastem. Gmach co chwila trząsł się od pobliskich eksplozji, choć jego grube mury stanowiły dobrą zasłonę dla naszej kompanii. Przez dziury w częściowo spalonym dachu chwilami nawet przeświecało słońce. Razem ze Paulem Schröterem i Erichem Schmidtem jak na razie szczęśliwie uniknęliśmy ran, chociaż codziennie ocieramy się o śmierć. Poległ ich dowódca drużyny, gefreiter Runge, a ponownie ranny został sierżant Carsson, który nadal był z nami. W zasadzie, to z plutonu pozostało może sześciu czy siedmiu chłopaków. Cudem ewakuowaliśmy się po dwudniowych walkach z Grubenhagen na nasz brzeg i szczęśliwie dostaliśmy trochę czasu na odespanie i doprowadzenie się do ładu. W banku, z niedobitków takich jak my odtwarzany jest batalion, który lada chwila ma ruszyć do walki. Dowódcą naszej kompanii został hauptmann Burry, którego największą zaletą było to, że też pochodził z Elbląga, choć z zupełnie innej dzielnicy. Wszyscy, poza wartą czyli mną łapali trochę snu w piwnicach, a mnie pozostawała walka ze zmęczeniem. Przed południem rozeszła się pogłoska, że ruscy zaproponowali naszemu dowództwu kapitulację przez wypuszczonych żołnierzy z Feldherrnhalle i jakichś cywilów z Kolonii Pangritza, ale chyba to nieprawda, bo po co rozpoczęliby potem taki metodyczny ostrzał centrum?

Jeden z artylerzystów, który był teraz w naszej kompanii mówił, że sowieci walą ze wzgórza Ludendorffa, ze stanowisk zajmowanych do niedawna przez naszą artylerię. Jeśli tak, to faktycznie mieli świetny widok na całe miasto i mogą niszczyć wszystkie wystające budynki. Z zadumy wyrywały mnie potężne wybuchy niedaleko, od strony Junkerstraße. Przełażąc przez zagracone biurkami, szafami i papierami pomieszczenia dostałem się do okna z widokiem na tę ulicę. Ostra iglica kościoła Trzech Króli płonęła jak pochodnia, wyrzucając w niebo snopy iskier i jasny dym, jaki daje suche drewno. W jeden z dachów w pobliżu wieży trafił pocisk i w powietrze wyleciały jakieś szczątki. Miałem już wracać na swoje stanowisko od strony ulicy Hitlera, gdy widzę, jak wieża kościoła zaliczyła bezpośrednie trafienie. Mniej więcej u nasady iglicy powstała ogromna wyrwa, przez którą przebiło się światło dnia.

Powoli, całość zaczęła się pochylać na jedną stronę i z hukiem głośniejszym nawet od eksplozji armatnich pocisków zapadła się poza horyzont resztek dachów na Junkerstraße. Nagle uświadomiłem sobie, że za chwilę taki pocisk może trafić w budynek banku, który na pewno jest widoczny ze wzgórza. Czym prędzej przeniosłem się na swoje stanowisko. Za chwilę ani Schmidt ani Schröter nie znajdą nawet małego paluszka po mnie. Lepiej, żeby już nas wysłali do walki...

***

Nina Pawłowna z trudem łapała oddech. Kłęby białego pyłu pochodzącego z rozbitej gipsowej sztukaterii szczelnie wypełniały obszerny pokój z podłogą pokrytą grubym dywanem i rozstawionymi skórzanymi fotelami. Na czworakach skradali się do drzwi prowadzących do kolejnego pomieszczenia, gdy w ścianę tuż nad nimi uderzyła seria z pistoletu maszynowego. Nina i jej strzelcy wcisnęli się w dywan, ktoś przytomny za nimi podniósł zza fotela pepeszę i z wyciągniętej w górę ręki wypróżnił cały magazynek w ścianę z drzwiami. Trzask rozbijanego szkła, stukot i nowa chmura dymu aż zatyka oddech.

- Wpieriod! - wycharczała Nina.

Przez zasypane pyłem oczy spostrzegła, jak któryś z jej żołnierzy podniósł się i schylony ruszył do drzwi, potknął się i padł z głośnym przekleństwem. Z drugiego pomieszczenia usłyszała krzyki po niemiecku, potem kilka wystrzałów i jęki. Prawie po omacku Nina podpełzła w stronę ledwo widocznego w pyle otworu. Oczy potwornie piekły, musi je jak najszybciej przepłukać wodą z manierki, ale dopiero wtedy, gdy piętro będzie zdobyte. Łzy żłobiły na jej policzkach białe smugi, zmieniając twarz na kształt twarzy smutnego clowna, ale ostrość widzenia poprawiła się. W otworze pojawił się zarys sylwetki jakiegoś Niemca, Nina przewróciła się na bok, podnosząc jednocześnie snajperkę strzeliła. Z odległości trzech metrów pocisk z Mosina musiał powalić wroga: faszysta został z powrotem wrzucony do środka pomieszczenia, z którego chciał wyjść. Nad leżącą kobietą przeskoczył jeden z bojców i wbiegł do środka drugiego pokoju. Nina i inni żołnierze poderwali się i już byli w podobnie urządzonym, choć mniejszym pokoju. Przy wielkim stole, na podłodze szamotały się dwie sylwetki, jakiś ubrany na ciemno kształt oderwał się od jednej ze ścian z długim srebrnym ostrzem w dłoni. Kolejne drzwi otworzyły się i następne sylwetki wrogów wpadły do środka. Odepchnięta przez swoich Nina Pawłowna, mimo piekącego bólu, rozwartymi szeroko oczami rejestrowała gwałtowność starcia. Srebrny bagnet trafił któregoś z bojców, a jego właściciel natychmiast został trafiony ciosem kolby. Jeden z naszych leżących na podłodze pod Niemcem wbił zęby w duszącą go dłoń - szkop darł się w niebogłosy; dwóch ludzi szamoce się przy rozbitym oknie. Ktoś za Niną krzyknął, padł jeden, drugi strzał pistoletowy: trafiony żołnierz przy oknie wypadł przez nie, ciągnąc w dół swojego wroga. Gwałtowność walki nagle zgasła, wrogowie byli martwi lub nieprzytomni, tylko ten pogryziony, barczysty mężczyzna w mundurze z naszywkami sierżanta, wbity w kąt pomieszczenia, trzymając w ustach obficie krwawiącą dłoń spoglądał na nich, oczekując śmierci.

Krótka komenda starszyny Pietrowej i faszysta ku swojemu zdumieniu idzie do niewoli. W pokoju pojawił się lejtnant Kuzniecow przynosząc dobre wiadomości. Cały budynek był w sowieckich rękach. Za chwilę faszyści mogą kontratakować, więc snajperzy mają wyszukać sobie stanowiska strzeleckie. Trzeba wejść najwyżej jak to możliwe. Szybko znaleźli schody i ostrożnie weszli na dach, skąd widać panoramę płonącego miasta. Nieco z boku wyrastała wysoka wieża obronna, a za nią wieżyca ogromnego kościoła, górującego nad całym miastem. Dach nie nadawał się na stanowiska strzeleckie, bo byli by zbyt wystawieni na ogień strzelców wroga. Przypomniał o tym swędzący strup na głowie, ślad po pocisku faszysty. Nina Pawłowna rozmieściła swoich strzelców na ostatnim piętrze, o które tuż przed chwilą toczyli tak zażartą walkę. Sama ostrożnie wymościła sobie pozycję w narożnym, wielkim oknie. Jej strzelcy mieli także na muszce ulicę z wysoką bramą, więc mysz się nie przeciśnie. Muszą za wszelką cenę utrzymać ten budynek. W nocy kolejny batalion 86 Dywizji przeprawi się przez rzekę, by ich wesprzeć, wtedy dostaną trochę czasu, aby się przespać.

*

Kolumna kompanii rozciągała się mimo ponagleń podoficerów. Trudno było iść szybko, jeśli wokół wybuchają pociski, domy palą się, a nasi żołnierze, często w panice sami otwierają ogień do swoich kamratów. Nasza kompania odpoczywająca w Reichsbanku została poderwana alarmem, zaraz po tym jak ruscy zwalili iglicę wieży kościoła Trzech Krzyży. Okazuje się, że bolszewicy włamali się w okolicach Sternstraße, wybiwszy prawie cały batalion Feldherrnhalle, a my byliśmy jedyną rezerwą, jaką miał dowódca garnizonu. Strasznie wyglądał park z potrzaskanymi drzewami i trawnikami przekopanymi lejami po pociskach. Przeskoczyliśmy przez ulicę, mijając po lewej budynki fabryki blachy Neufeldta. Część ulicy z budynkami mieszkalnymi leżała w gruzach, wszędzie widać masę trupów cywili, jakby pocisk trafił w jakieś ukrycie i porozrzucał nieszczęśników jak szmaciane lalki. Czoło kolumny zatrzymało się przy skrzyżowaniu z Königsberger, idący na czele podoficer chyba nie znał drogi. Reszta kompanii zaczęła skupiać się w jednym miejscu, gdy pojawił się kapitan Burry. Zgłosiłem się na ochotnika do prowadzenia pierwszej grupy jako znający świetnie miasto.

„Cholera jasna, Malke ty idioto!” - dopiero myśl, że będę musiał pierwszy przeskoczyć przez ulicę i wystawić się na ogień, zjeżyła mi włosy pod hełmem. Kolesie patrzyli na mnie badawczo, więc nie miałem możliwości wycofania się i musiałem pokazać się z najlepszej strony. Ostrożnie wyjrzałem w obie strony i natychmiast schowałem głowę. Jeszcze jedno spojrzenie i wiedziałem, że nie dam rady. Wejście na Predigerstraße było zawalone przez zburzony dom. Zameldowałem kapitanowi co i jak. Nie ma wyjścia, trzeba pobiec kawałek w kierunku Horst-Wessel-Straße i przez klatki schodowe oraz podwórka przedostać się dalej. Raz jeszcze przekląłem swój los i przeżegnawszy się schwyciłem mocno karabin. Stojący za mną kapitan pocieszył mnie, że będzie biegł tuż za mną. Pochyliłem się i rzuciłem do przodu. Miałem do przebiegnięcia jakieś pięćdziesiąt metrów, a w połowie ulicy ciągnęła się smuga dymu, która na chwilę powinna mnie ukryć. Zresztą, wprawdzie ruscy wdarli się do stoczni, ale chyba nie mieli możliwości otwarcia ognia w naszym kierunku. Przeskakiwałem przez różne szczątki walające się na ulicy, ostry zakręt w prawo i przez wybitą witrynę sklepową wskoczyłem do środka. Pot ściekał mi z czoła na oczy, kłucie w płucach zmusiło do zgięcia się wpół. Na wprost, na rogu, po drugiej stronie ulicy stał dom, do którego zawsze z chłopakami chciałem wejść. Stobbes Eck, sklep z wódkami, wielkie marzenie każdego chłopaka w mieście. Jako małoletni nie mieliśmy nawet szansy wejść do środka, ale teraz? Może będzie okazja spenetrowania sklepu i odszukania paru flaszek? Zza zakrętu dobiegł ciężki łomot butów. Wychyliłem się dając znać, gdzie wskoczyć. Żołnierz wskoczył i przewrócił się, ale szybko się podniósł. Kopniakiem wyłamał drzwi na zaplecze i znikł. Biegli następni, trzeci, czwarty, pojawił się kapitan Burry. Niemłody mężczyzna ciężko dyszał, potknął się i przewrócił. Ciało upadło nogami w moim kierunku, więc chcąc pomóc rodakowi wyskoczyłem na ulicę i wtedy spostrzegłem, że między korpusem kapitana a jego hełmem jest jakaś krwawa masa z wystającymi kośćmi.

- Snajper, snajper! - drę się jak wściekły i zwiewam do środka.

Za późno, kolejna grupa pędziła już w stronę Stobbes Eck. Za chwilę znajdą się na linii strzału wrogiego strzelca. Zamknąłem z przerażenia oczy, ale to, co było twarzą kapitana Burrego stało mi uparcie przed oczyma.

*

Nina Pawłowna spokojnie przeładowała. W komorze zamka pojawił się następny pocisk wybuchowy, skuteczny w walce z ruszającym się wrogiem. Żołnierz, który zapewne był oficerem, a może i dowódcą niemieckiego oddziału leżał rozciągnięty tuż przy torach kolejowych koło jakiegoś sklepu. Jakaś niewielka postać pojawiła się na sekundę, machając w stronę biegnącej ku kobiecie grupie, ale zaraz znikła. Nina przeniosła cel na klatkę piersiową następnego Niemca, wstrzymała oddech i powoli nacisnęła na spust. Przeładowanie i kolejny cel. Nawet nie musiała sprawdzać, co z wrogiem, bo trafienie takim pociskiem zawsze oznaczało śmierć.

***

Jeszcze jeden magazynek wypluty w kierunku nacierającego wroga i półgąsienicowe działo przeciwlotnicze wtoczyło się pomiędzy budynki fabryki przy Komnickstraße. Wzdłuż Tannenbergallee paliły się domy i dwa rozbite lekkie sowieckie działa pancerne, które nasi przeciwlotnicy rozstrzelali ogniem szybkostrzelnej armaty. Kolejne sowieckie natarcie w świetle pożarów załamało się na progu Holländer Tor w ogniu ludzi leutnanta Meislera i moich. Skryliśmy się w ruinach budynku fabrycznego tuż nad rzeczką Hommel. Kolejny raz byłem na pierwszej linii frontu, z tym, że poprzednie natarcia sowietów na pozycję przy wzgórzu można było by nazwać zabawą w porównaniu do wściekłości bieżących ataków. Podzieliłem się z Fritzem ostatnią manierką wody, a on ze mną orzechami włoskimi, które znalazł w jakimś sklepie. Warty były wyznaczone, więc dowódcy mieli chwilę na odpoczynek. Od południa wraz z Meislerem broniliśmy tej pozycji i jednocześnie pomagaliśmy naszym, cofającym się żołnierzom przebić się z odciętej przez sowietów części miasta. Losujemy, kto będzie odpoczywał pierwszy, choć nie wierzymy, że ruscy dadzą nam pospać.

0x01 graphic

- Karl, ty masz zawsze szczęście - mruknął zły Meisler.

Szykowałem sobie legowisko, kiedy skrzypiące, metalowe drzwi do naszej „kwatery” otworzyły się, wpuszczając jednego z podoficerów prowadzących jakichś ludzi. Poderwałem się z legowiska i podszedłem do Meislera, który stał już w postawie zasadniczej. Sam dowódca garnizonu, pułkownik Schoepffer wraz ze świtą zawitał na nasze pole bitwy. Stanąłem na baczność obok Meislera, ale pułkownik kiwnął przecząco ręką, więc obaj mogliśmy stanąć swobodnie.

- Jak sytuacja?

Fritz złożył meldunek: od objęcia przez nich stanowiska przy moście nad Hommel odparliśmy już cztery czy pięć ataków, także z użyciem dział pancernych. Na szczęście mieliśmy to samobieżne działo przeciwlotnicze i wspierały nas też dwie armaty przeciwpancerne, które skutecznie zatrzymywały bolszewików. Tak, morale było przyzwoite, chociaż - wtrąciłem - nasza ucieczka z pozycji przy ulicy Truso podziałała na ludzi bardzo deprymująco. Amunicja jeszcze była, ale przydałoby się coś do jedzenia i jakieś wsparcie, żeby zluzować choć na parę godzin zmordowanych żołnierzy.

Pułkownik, ku naszemu zaskoczeniu rozsiadł się na skrzyni z narzędziami i smutno pokręcił głową. Nie ma już żadnych rezerw. Nie ma komu przeprowadzić kontrataku, a stan naszego posiadania bardzo się skurczył. Trzymamy się przy rzece, ale część fabryki Komnicka wpadła już w ręce bolszewików. Ulica Roßweisen jest przedzielona, północna strona była w naszych rękach a południowa w ruskich. Trzymaliśmy tę część ulicy Komnicka aż do Hommel, no i dzięki nam byliśmy na Holländer Tor. Dalej na północ broniliśmy się wzdłuż rzeczki i Große Zahlerstraße, aż do cmentarza przy kościele Świętej Anny, gdzie udało się wypchnąć bolszewików brawurowym kontratakiem. Dalej obrona ciągnęła się wzdłuż linii Grunsraße, Wunderberg aż do Sternstraße i ulicy Ziesego. Zajmowaliśmy także część stoczni, ale tak naprawdę kontakt z rzeką Elbląg mieliśmy tylko na obszarze Starego Miasta. A zatem bronimy prostokąta o grubości kilkuset metrów i szerokości niecałych dwóch kilometrów! Obaj z Fritzem byliśmy wstrząśnięci tą wiadomością. Fritz odważnie zapytał, czy pułkownik widzi jakieś szanse na pomoc? Starszy mężczyzna, jakby chwilę zastanawiał się, po czym odparł, że tak. Jutro będzie próbowała odblokować nas od północy siódma pancerna, dlatego też my musimy utrzymać tę pozycję za wszelką cenę, a możliwe, że dostaniemy nawet rozkaz do kontrataku, aby odciągnąć uwagę Rosjan. Ale - dodał pułkownik - musimy przygotować się także na przebijanie z miasta. Bo przecież za tę jatkę, którą im urządziliśmy tu na ulicy, nie możemy się spodziewać, że darują nam życie.

Oberst wyszedł, a mnie już nie chciało się spać. Usiadłem koło Fritza i półgłosem zaczęliśmy roztrząsać sytuację. Mieliśmy podłe nastroje, a zresztą, pewnie Iwan za chwilę znowu zaatakuje, więc nie będzie czasu na rozpamiętywanie.

7 luty
(środa)

- Alles Raus! Schneller!

Drzwi piwnicy gwałtownie otworzyły się i wraz z falą świeżego powietrza do oświetlonego naftową lampą pomieszczenia wpadło dwóch żołnierzy.

- Mein Gott, Die Russen! - jęk przerażenia wyrwał się z gardeł skulonych pod ścianami ludzi.

Pośpiesznie, chwytając co popadnie ludzie wychodzą na dwór, mrużąc oczy porażone wstającym dniem. Spojrzałam na zegarek, była dokładnie 6.30 rano, ulica wypełniała się krzyczącymi, przerażonymi ludźmi i pokrzykującymi Rosjanami. Jeden z nich pchnął mnie w stronę grupy kobiet z dziećmi, skąd inni odrywali mężczyzn. Jakiś oporny człowiek w brązowym płaszczu został wypchnięty na środek ulicy i natychmiast trafiła go seria z automatycznego karabinu. Nasze jęki przerażenia uciszyły serie wystrzelone w powietrze, ojcowie i synowie nie protestowali już, gdy przepędzono ich na drugą stronę ulicy Richtchofena.

Trzymałam zawiniętą w koc piętnastomiesięczną Christę, a za rękę 7-letniego Horsta starając się nie patrzeć napastnikom w oczy. Na próżno - jeden z nich wskazał na mnie palcem i kiwnął, podnosząc broń w moim kierunku. Ze strachem ruszyłam, bezgłośnie modląc się do Boga o łaskę. Na migi dostałam polecenie i nie puszczając z rąk Christy rozsznurowałam swoje wysokie buty i rzuciłam je żołnierzowi, potem jeszcze oddałam płaszcz z futrzanym kołnierzem, na który mój mąż tyle czasu pracował. Trzęsąc się z zimna wróciłam do kolumny; któraś z kobiet narzuciła na mnie wełnianą chustę a ja, z zaciśniętym ze strachu gardłem tylko mogłam pokiwać głową na podziękowanie. Dobrze, że miałam na nogach grube, wełniane skarpety. Ruszyliśmy. Samych kobiet z dziećmi było pewnie z kilkaset, może z tysiąc. Cały ten płaczący tłum szedł powoli w kierunku dworca kolejowego.

„O matko, gdzie są nasi żołnierze, aby nas bronić!”

- Ewa, musisz być dzielna, masz dzieci i musisz je ocalić - powtarzałam sobie bez końca drepcząc po kamieniach. Weszliśmy do holu dworca, ciepło ludzkich ciał i strach skutecznie wszystkich rozgrzewały.

- Gdzie są nasi mężczyźni? Gdzie są mężczyźni! - usłyszałam coraz głośniejsze, pełne przerażenia głosy. Faktycznie, grupa mężczyzn pojmana na mojej i sąsiednich ulicach gdzieś znikła. Płacz kobiet nagle ucichł, bo do zatłoczonego holu weszła kolejna grupa ruskich żołnierzy, w brudnych, białych okryciach. Śmierdzieli moczem i strasznym brudem na kilometr, ten zapach będę pamiętała chyba do końca życia! Grupkami przechodzili między kobietami, zmuszając je do oddania całej biżuterii. Co gorsze, jeden z nich miał kowalskie obcęgi i kazał otwierać usta szukając złotych zębów. Odwróciłam wzrok od tamtej grupki żołnierzy, ale nagle usłyszałam grubiański śmiech i przeraźliwy okrzyk bólu; przytuliłam z całych sił dzieci do siebie, a łzy lały się po policzkach w bezsilnej rozpaczy. Zostałam pchnięta, jakiś głos coś do mnie powiedział, więc otworzyłam szeroko usta pokazując, że żadnych złotych zębów nie posiadam. Pogardliwe syknięcie i przeszli do następnej ofiary. Jako trzydziestodziewięciolatka na szczęście nie wyglądałam dla nich atrakcyjnie. Znowu przeraźliwe krzyki i jęki rozpaczy - Rosjanie wyciągnęli z tłumu młodą dziewczynę z pięknym, blond warkoczem. Jej walcząca o córkę matka także wpadła w oczy napastników i z wykręconym ramieniem została wypchnięta z holu. Ściśnięte jak śledzie w beczce czekałyśmy na ciąg dalszy.

„Boże, gdzie są nasi żołnierze?”

***

Ciężarówki wiozące łodzie i barki, kiwając się na boki na pełnej wybojów i topniejącego śniegu drodze, powoli przesuwały się w kierunku rzeki, mijając ukryte wśród zabudowań Kraffohlsdorf pojazdy należące do 25 pułku pancernego i 7 pułku grenadierów pancernych siódmej pancernej. Stojąc na ganku domu leżącego przy drodze, dowódca pierwszego batalionu grenadierów, major Joachim Dünkler z coraz większą irytacją przyglądał się temu, co dowódca pułku określił jako sprzęt przeprawowy. Żołnierze jego batalionu, który dostał uzupełnienia z zarówno 7 jak i 6 pułku grenadierów mieli dziś forsować rzekę na wysokości od Schneidemühle do Rothebude, a następnie odbić browar i utrzymać rejon aż dalsze części siódmej pancernej będą w stanie przeprawić się, by przeciąć ugrupowanie sowieckie na dwie części. Plan w zasadzie z góry skazany na niepowodzenie i dodatkowo, gwarantujący następne straty okrutnie już wykrwawionej dywizji. Wczoraj wieczorem okrężną drogą, przez Gdańsk dowódca dywizji, generał Mauss dostał rozkaz, aby spróbować połączyć się z garnizonem miasta, który poniósł szóstego niezwykle ciężkie starty i którego stan posiadania obszaru ograniczył się do niewielkiego prostokąta płonących ruin w centrum. Ze swoich pozycji mogli zresztą w nocy obserwować przerażający huragan ognia i dymu szalejący nad miastem.

Na odprawie u dowódcy dywizji, dowódcy pułków i batalionów starali się wypracować jakiś spójny plan. Najprostszym i najbardziej oczywistym wydawało się uderzenie na wysokości Starego Miasta, na Wyspę Spichrzów i odbicie obu mostów. Ale z drugiej strony, Iwan ubezpieczył się liczną artylerią, a natarcie na odkrytym terenie, pociętym rowami melioracyjnymi i co najgorsze - szybko rozmarzającym śniegiem, tworzącym nawet dla pojazdów gąsienicowych bagniste pułapki było samobójstwem. Dlatego w końcu doktor Mauss nakazał atak w miejscu, którego bolszewicy nie powinni mocno bronić. Zlewisko rzeki i kanału zdecydowanie utrudniało zadanie atakującym, ale było też miejscem, gdzie przeciwnik nie powinien spodziewać się forsowania. Zza rzeki miały wesprzeć ich czołgi i jagdpanzery oraz resztki artylerii samobieżnej. Dowódca dywizji nakazał też atak tak szybko, jak będą mieli niezbędną ilość łodzi i barek, dlatego też przez całą noc trwało poszukiwanie wszystkiego, co choćby w niewielkim stopniu nadawało się do przepłynięcia przez pokryte krą i kruchym lodem wody. Niestety, choć sprzętu na tym terenie było bardzo dużo, wyciągnięte na brzeg drewniane łodzie i krypy musiały być sprawdzone i uszczelnione, co kradło bezcenny czas. Słońce dawno wzeszło, a batalion Dünklera nadal nie był w stanie przeprawić się w sensowny sposób. Musieli czekać, a to oznaczało, że szanse na zaskoczenie wroga topniały jak lód na rzece.

***

Dym z płonącego miasta był doskonałym drogowskazem przebijającym się wysoko ponad częściowo pokrywające niebo chmury, ale z drugiej strony bardzo przeszkadzał „garbatym” w wyszukiwaniu celu.

Sokoły pułkownika Tokariewa znowu miały wyciągać z kłopotów bojców i tankistów, którzy utknęli w centrum miasta, przy jakiejś rzeczce i nie mogli ruszyć ani na krok przybici koncentrycznym ogniem maszynowym i panzerfaustów.

- Jak ogon, Paweł? - dowódca eskadry szturmowików Ił-2, Nikołaj Illarionowicz Semiejko już wiedział, że nad Elblągiem od dwóch dni pojawiały się nie tylko niemieckie transportowce dokonujące zrzutów dla odciętego miasta ale też Stukasy w osłonie myśliwców. Zapewne w walce ze śmiesznym Junkersem jego Ił-2 miałby spore szanse, ale z myśliwcami to już inna sprawa. Zwłaszcza, że tuż nad ziemią nie można przecież swobodnie manewrować.

- Czysto, towarzyszu kapitanie - w słuchawkach zabrzmiał wyraźnie głos Pawła Kudrina.

Cała szóstka leciała dziś dość wysoko, aby uniknąć ognia małokalibrowego flaku. Wprawdzie pułkownik Tokariew na odprawie mówił, że w zasadzie większość dział przeciwlotniczych zlikwidowano, ale tak czy inaczej wszyscy wiedzieli, że faszyści umieją ukrywać swoje armaty i otwierają ogień w ostatniej chwili, pewni celnego trafienia. Powoli przebijali się pod chmury, tuż nad drogą, którą ciągnęły niekończące się kolumny wojska. Przed nimi pojawiło się wyraźnie widoczne miasto, z wysoką wieżą kościoła jako punktem orientacyjnym. Zgodnie z wcześniej przygotowanym planem kapitan Semiejko ze swoim skrzydłowym zeszli niżej, by wyszukać cel, a dwie pozostałe dwójki krążyły wyżej, przyglądając się swojemu dowódcy eskadry, gotowe wesprzeć rakietami w razie problemów.

W słuchawkach trzaski, kapitan dostroił radio i usłyszał swój kod.

To oficer naprowadzający, taki uziemiony lotnik, który pomagał odnaleźć w dymie cel ataku. Maszyna pochyliła się na skrzydło i weszła w łuk, przelatując nad rzeką z dwoma zerwanymi mostami i potężnymi fabrycznymi halami. Pędząc nad pokrytymi gęstym dymem dachami i ruinami, trudno było zlokalizować cel, który mijali w sporej odległości.

W słuchawkach padły nowe komendy i para Iłów zacieśniła krąg, ponownie wychodząc nad miasto.

Jest szeroka ulica z torami, odkryty teren wyglądający na park, jest żółta rakieta nad celem. To wysoki, chyba trzy lub czteropiętrowy budynek nieco cofnięty w stosunku do innych. Trudno będzie go trafić, lecąc wzdłuż ulicy, ale może od tyłu. W ułamkach sekund mózg zarejestrował masę detali, jak głowy w niemieckich hełmach kryjące się przed rykiem nisko lecącego szturmowika.

- Widzę cel, ale zrobię jeszcze jedno podejście! - rzucił do mikrofonu Semiejko.

Z ziemi wyleciały ku parze Iłów pociski, na szczęście niecelne. Maszyna stromo wyrwała ku górze, po czym wyrównała wykręcając tym razem w lewo. Kapitan błyskawicznie skalkulował trasę przelotu i ustalił koordynaty. Oba Iły wyleciały poza obszar miasta, po czym zawróciły, zwiększając nieco odległości od siebie. Delikatnymi ruchami drążka Semiejko ustawił maszynę, starając się dojrzeć cel. Jest! Miał rację wybierając ten kierunek ataku. Z tej strony, od podwórek dom chroniony był przez niewielki budynek, ale tylko trochę go zasłaniający. Jeszcze jeden ruch drążka i szarpnięcie świadczyło o odpaleniu pary RS-ów. Kapitan poderwał maszynę, jednocześnie przechylając ją, aby Kudrin miał możliwość oceny ataku.

- Jedna w celu druga przeszła nad nim - zameldował. - Nie widzę celu.

Iły zawróciły na drugą pętlę.

„Trzeba będzie zacząć wyżej i później nurkować” - nowy pomysł pojawił się w głowie kapitana. Maszyna ponownie jest na kursie, lecąc tak wolno, jak się da aby ułatwić celowanie. Jest cel, widać, że poprzednia rakieta trafiła w dach, wywalając wielką dziurę. Dwie rakiety jego skrzydłowego, Wasilija, trafiły w sąsiedni budynek. Maksymalne skupienie ma moc spowolnienia czasu, cel zbliżał się zdecydowanie wolniej niż poprzednio. Znowu seria szarpnięć i maszyna uwolniona od ciężaru raptownie wzbiła się w powietrze.

- W celu - Kudrin miał ułamek sekundy, aby zaobserwować efekty ataku.

- Świetna robota, dom częściowo się zawalił i płonie - słychać w słuchawkach głos naprowadzającego oficera.

- Dobra, lecimy nad drugi cel. Gdzieś na zachód od miasta pojawiły się niemieckie tanki, trzeba będzie się im przyjrzeć.

***

Kapitan Herzer, który przejął dowodzenie po śmierci kapitana Burrego od razu nam się spodobał. Spowodował, że zostaliśmy zluzowani przez chłopaków z jägerbatalionu kapitana von Finckensteina. Wprawdzie ich miejsce wypoczynku znajdowało się o kilka kroków od naszych pozycji, w budynku szkoły na rozwidleniu ulic Horst Wessel i Ziesego, ale leżące na podłogach sienniki od razu zostały zajęte i wreszcie mogliśmy parę godzin przekimać. Nie mógł obudzić nas ani nękający ogień sowieckiej artylerii, ani przelatujące nad głowami samoloty, ani snujący się wszędzie duszący dym. O dziesiątej rano kapitan zerwał nas na zbiórkę. Od wczoraj, po walkach na Sternstraße zostało nas nieco ponad pięćdziesięciu zdolnych do walki. Nasza trójka przyjaciół, czyli ja, Schmidt i Schröter poza kontuzjami i ciągłym głodem byliśmy w niezłej formie zwłaszcza, że na naszym koncie były zarówno zniszczone czołgi jak i zlikwidowani bolszewicy. Ale szczęście skończyło się o dziesiątej rano, kiedy półprzytomni musieliśmy stanąć na zbiórce. Kompania została wzmocniona dwoma plutonami ozdrowieńców przysłanym z lazaretu, który niedawno był jeszcze moją szkołą. Niektórzy jeszcze w bandażach, kulejący, prawie bez broni, więc na miejscu uzupełnili wyposażenie. Przy tych stratach w ludziach broni i wyposażenia nie brakuje, wystarczyło wejść do domu, w którym składuje się trupy i czegoś poszukać. Niestety, gorzej jest z jedzeniem, wodą i amunicją. Ruscy zdobyli nasze składy, a my żywiliśmy się tym, co znaleźliśmy w piwnicach lub czym dzielili się z nami ludzie.

Zmęczony i skrycie poziewujący jako jeden z niższych stałem na końcu dwuszeregu, obok marynarza z odstrzelonymi dwoma palcami. Kapitan Herzer, saper sądząc po mundurze, będzie prowadził nas do kontrataku. Dziś ma próbować forsować rzekę pułk grenadierów, a my musimy uderzyć wzdłuż ulicy Ziesego, aby ściągnąć na siebie uwagę ruskich i zdobyć tyle terenu, ile się da. My młodsi, jako sprawniejsi fizycznie, dostajemy karabin maszynowy, a mnie wręczono sowiecką pepeszę z dwoma bębnowymi magazynkami. Panzerfausty poszły tym razem w ręce ozdrowieńców, między innymi sąsiada - marynarza. Padła komenda rozejść się, więc ze „starymi” żołnierzami z plutonu zgromadziliśmy się w jednym kącie na papierosa i żeby obgadać nowiny. Jeżeli nasi przebiją się do miasta albo choćby odblokują jakieś połączenie przez rzekę, to możemy mieć jeszcze szansę. Opinia Schmidta, który w naszym imieniu wyraził ten pogląd spotkała się z pogardliwymi spojrzeniami i wyzwiskami dotyczącymi naszego poziomu inteligencji i wiary w Führera.

***

Sapanie żołnierzy biegnących z łodziami na ramionach w stronę rzeki brzmiało jak odgłos maszyny parowej. Z przewieszonym przez szyję pistoletem maszynowym major Dünkler dogonił swoich grenadierów ponaglając ich cichymi okrzykami. Pierwsze łodzie lądowały na wodzie ozdobionej nielicznymi bryłami kry, a żołnierze niezgrabnie wskakiwali do środka. Pierwsza, druga, trzecia już odbiły, po chwili sam major siedział w metalowej krypie, na którą załadowały się obsługi dwóch karabinów maszynowych. Pierwsza z łodzi była już na wschodnim brzegu rzeki Elbląg. Sześciu grenadierów mocno pochylonych podbiegło kilka metrów do bezlistnego drzewa, zajmując za nim pozycję. Pierwsze łodzie mijały się na rzece, gdy w wodę zaczęły, jak śmiertelny deszcz, padać sowieckie kule.

Mieli jeszcze pięć, trzy metry i łódź dobiła do brzegu. Wszyscy jak jeden mąż rzucili się na przód. Ktoś uderzył majora mocno w plecy, powodując nieznośny ból, ale mężczyzna z sapnięciem zacisnął zęby. Trzeba wyjść ze strefy lądowania. W wodę i na oba brzegi rzeki biły pociski moździerzowe. Wykończą nas! Gdzie jest wsparcie?

Jakby w odpowiedzi na myśl Dünklera na drodze biegnącej szczytem wału za rzeką pojawiły się długolufe Jagdpanzery IV. Jest wsparcie! Pięć wozów bojowych wykręciło na wąskiej drodze, ustawiając się frontem do rzeki, tym samym odsłonięte działa pancerne wystawiły się na śmiertelne niebezpieczeństwo, ale o to nikt nie dbał.

Pociski z głuchym hukiem opuszczały lufy, uderzając w rozpoznane stanowiska sowieckich karabinów maszynowych. Ogień moździerzy przeniósł się na drugi brzeg, dając ludziom majora Dünklera możliwość przeskoczenia za nasyp kolejowy i ruszenia naprzód. Grenadierzy, czując za sobą siłę ognia dział pancernych, skokami posuwali się naprzód. Jedna z kompanii ruszyła w prawo, w stronę elewatora zbożowego, którego zdobycie da tak potrzebną osłonę, pozostali skokami biegli w kierunku zabudowań browaru.

- Naprzód, na...!

Okrzyk majora urywał się w pół słowa, gdy pocisk karabinowy przebił mu ramię. Potworny ból prawie odebrał świadomość.

Ogień wroga gęstniał, tnąc grenadierów jak trzcinę.

Dwóch żołnierzy wyniosło majora z powrotem do łodzi. Komendę przejął któryś z dowódców kompanii, a niewysoki podoficer ze swoim plutonem osłaniał wycofujących się. Przed nimi była gotująca się od eksplozji rzeka i śmiertelnie lodowata, czarna woda wymieszana z krą. Łódź zapełniła się rannymi, ktoś odepchnął ją i z trudem, napędzana tylko dwoma wiosłami posuwała się do przodu. Pozostający na brzegu podoficer coś krzyczał - w ich stronę zbliżała się tyraliera zielonych sylwetek, plując przed siebie ogniem. Żołnierze Fritza Bachmanna jeden po drugim kryli się za nasypem z torem kolejowym prowadzącym wprost do elewatora. Ruscy byli tuż-tuż, zaraz piechurzy wynurzą się nad wzniesienie nasypu, rozstrzelają Bachmanna i jego ludzi, a potem dokończą masakry tych, którzy jeszcze są na rzece.

Otto Malke spokojnie podawał namiary celów swojemu celowniczemu. Ich maszyna była druga w kolejności, zaraz za pojazdem dowódcy plutonu, feldwebla Josefa Reisera. Doskonale widzieli, jak natarcie grenadierów wchodzi w starannie przygotowaną przez Sowietów pułapkę. Wokół nich wybuchały pociski ciężkich moździerzy, które wprawdzie nie były w stanie przebić pancerza pojazdu, ale mogły go na tyle uszkodzić, że stanie się on praktycznie wrakiem. W słuchawkach rozległ się nagle głos Reisera:

- Malke, Würtz, ostrożnie wjechać na łąkę, musimy ich wesprzeć z bliska.

Maszyna feldwebla powoli zjechała z drogi o milimetry unikając zarycia długą lufą w rozmarzającą ziemię bagnistej łąki. Pojazd powoli, unikając gwałtownych manewrów zbliżył się do niebezpiecznego brzegu. Właz na grzbiecie pancernego żółwia otworzył się i sylwetka Josefa wynurzyła się na tyle, by lepiej widzieć przeciwległy brzeg. Na twarzy sierżanta pojawił się grymas wściekłości, gdy za sobą dostrzegł wbite lufą w ziemię działo Würtza i pojazd Ottona, który wykręcał niezdarnie na drodze, by wyciągnąć znajdującą się w pułapce maszynę. Wściekle klnąc, odwrócił się ponownie w stronę biegnących na przeciwnym brzegu ruskich. Jego działonowy załadował pocisk odłamkowy, którego eksplozja wyrzuciła w powietrze nadbiegających bolszewików. Josef podał nowy namiar celu i kolejny celny pocisk rozerwał się pośród drugiej linii sowieckiej tyraliery. Fritz Bachmann miał swój cud. Chłopcy z jego plutonu załadowali się do ocalałych łódek i wściekle wiosłując, wylądowali na bezpieczniejszym, zachodnim brzegu zostawiając browar nadal w sowieckich rękach. Przemoczeni lodowatą wodą i własnym gorącym potem grenadierzy ze zdumieniem patrzyli, jak o kilkadziesiąt metrów od nich ciężki gąsienicowy pojazd cofał powoli w kierunku nadrzecznego wału i biegnącej po nim drogi, a przed jego przodem, dając kierowcy znaki szedł żołnierz w pancerniackiej kurtce, który nie zwracając uwagi na rozrywające się w pobliżu pociski robił swoje.

*

Major Joachim Dünkler zaciskał zęby, żeby nie wyć z bólu, gdy lekarz oczyszczał mu ranę. Zimny pot lał się po twarzy wykrzywionej grymasem cierpienia.

- Herr Oberst, major Dünkler jest teraz opatrywany i nie może... - głos podoficera łączności zawisł w powietrzu na widok twarzy dowódcy batalionu.

- Gadaj, co mówi pułkownik - sapnął major, ponownie zagryzając zęby.

Podoficer wsłuchiwał się przez chwilę w głos ze słuchawki - dowódca pułku wyznaczy na dowódcę następnego ataku dowódcę drugiego...

- Powiedz pułkownikowi, że skoro wlazłem w to gówno jedną nogą, to wlezę i drugą. Zapytaj, na którą wyznaczył drugi atak?

Lekarz kończył bandażowanie ramienia. Na szczęście pocisk przeszedł na wylot, łamiąc tylko obojczyk. Przeraźliwy, przeszywający ból zamienił się w ciężki i tępy, ale możliwy do wytrzymania bez środków znieczulających.

- Na piętnastą, panie majorze. Pan pułkownik przyjedzie z dowódcą dywizji.

- Odmelduj się! - słuchawka opadła na widełki. - Scheiße, jeszcze tego mi brakowało. Doktorze, niech mi pan przymocuje ramię do tułowia. Poruczniku, proszę nalać mi wódki, muszę się trochę znieczulić. I wezwać do mnie dowódców kompanii oraz tego podoficera z 6 pułku, który ocalił nasze tyłki. No ruszać się!

***

Kolejne uderzenia fali powietrza biją w mury domu, ich ukrycia przy Hohenzinnstraße 12, które dzielili z panią Borgsted i dozorcą. To bateria ciężkich dział umieszczona w ogrodzie miejskim posyłała wrogom swoje granaty, często przelatujące nisko nad ich domem. W odwecie Rosjanie okładali całą okolicę różnego rodzaju pociskami, ale szczęśliwie budynek uniknął trafienia. Działa były zresztą zamaskowane siatkami i nawet nisko przelatujące sowieckie samoloty nie mogły wykryć ich pozycji.

W zasadzie cały dzień siedzieli w piwnicznym schronie, przeczekując nawały ognia, które robiły na nich coraz mniejsze wrażenie. Boże, do jakich niewygód i okropności może się człowiek przyzwyczaić! Najtrudniejszą sprawą dla pani doktorowej było załatwianie potrzeb fizjologicznych i przez pierwsze dni zarówno ona jak i pani Borgsted chodziły z kubłem na korytarz, ryzykując nawet zranienie odłamkiem pocisku. Teraz już nie zwracały na to uwagi, chociaż w sąsiednim domu, pod dziesiątym właśnie w taki sposób zginęła młoda, ciężarna kobieta. Cała ich piątka znajdowała się w czymś w rodzaju śpiączki, nie zwracając uwagi na huk pocisków, trzęsienie się budynku i sypiący się kurz. Doktorowa zapomniała już jak wygląda filiżanka poobiedniej kawy, czysty talerz i ciepły posiłek. Jedli kiszona kapustę i kartofle, które wieczorem, gdy natężenie ostrzału nieco przygasa piekł jej mąż z dozorcą w gruzach sąsiednich budynków. Zaczęła się odwilż i kobiety gromadziły wodę z topniejącego śniegu w uratowanych garnkach i czajnikach. Była brudna i często śmierdziała trupami, ale nie zwracali na to uwagi. Jedli tak mało, że nawet biegunka nie była groźna.

Od kilku dni, przez rozbite piwniczne okienko słychać czasami przebiegających ludzi. W ostatnich dniach nosili oni białe flagi porobione z prześcieradeł, sunąc w kierunku ratusza, a właściwie jego ruin z żądaniem kapitulacji. Oczywiście ani nadprezydent miasta ani komendant obrony, wieloletni członkowie partii, nie godzili się na to. Jej mąż, lekarz, też towarzysz partyjny początkowo był za jak najtwardszą obroną, ale teraz nic nie mówił. Chyba też wolał, aby miasto wreszcie skapitulowało i weszli Rosjanie.

***

- Panie pułkowniku, Reichsführer na linii!

Pułkownik Schoepffer powoli podszedł do telefonu.

- Melduje się pułkownik Schoepffer! - rzucił służbiście.

Możliwość rozmowy z dowódcą Armii Wisła zakrawała właściwie na cud. Całe Nowe Miasto było jedną wielką ruiną, a dziś szczególnie ratusz był celem ostrzału. Biła do nich artyleria bardzo ciężkiego kalibru, co najmniej 15 centymetrów, a nawet powyżej 20. Parę godzin temu runęła wieża i zawaliły się wyższe kondygnacje. Jeden z pocisków wielkiego kalibru uderzył w wejście do piwnicy-schronu, ale na szczęście nie eksplodował. Zresztą cały teren miasta zawalony był masą niewybuchów różnych kalibrów, co świadczyło też o sowieckim brakoróbstwie. Te pociski jednak od czasu do czasu eksplodują, zwłaszcza, jeżeli znajdą się w ogniu pożarów.

Pułkownik spokojnie wysłuchał propagandowej części przemowy Himmlera i gradu obiecanek. Nadal nie słyszał w steku komunałów żadnego konkretu.

- Rozumiem, Herr Reichsführer, ale proszę o potwierdzenie, czy mamy zgodę na przebijanie się lub kapitulację? - zapytał.

Słuchawka ponownie wybuchała gradem słów.

- Niestety, oba ataki grenadierów z siódmej pancernej zostały odparte, jak wiem z wielkimi stratami. Ze swojej strony rzuciłem do kontrataku kompanię ozdrowieńców z lazaretu, a właściwie to tych, którzy mogli utrzymać broń. Ta kompania zatrzymała postęp sowiecki w północnej części miasta, ale nie udało się odbić choćby jednego kwartału.

- Zrzuty amunicji? Tak, są, ale dostaliśmy amunicję do armat polowych, a nie do haubic i moździerzy, które są zdecydowanie bardziej przydatne w walce w mieście.

- Herr Reichsführer, nie mogę panu dać gwarancji, że jeszcze utrzymamy się przez tydzień aż do rozpoczęcia wielkiego kontrataku. Miasto jest prawie doszczętnie spalone, bez zapasów, bez amunicji. Liczbę moich ludzi oceniam na około trzech do czterech tysięcy wobec czterech sowieckich dywizji, czołgów i ciężkiej artylerii. Możemy oczywiście zginąć z honorem, ale proszę rozpatrzyć i taką możliwość, że ci zaprawieni w bojach o Elbing weterani będą mogli stanowić wielkie wsparcie dla chociażby Gdańska.

- Odmeldowuję się! - pułkownik oddał słuchawkę podoficerowi.

Przecząco kiwnął głową do patrzących na niego członków komendantury. Przynajmniej dziś nie mogą myśleć o przebijaniu się.

8 luty
(czwartek)

- Obudziłem was, Piotrze Agafanowiczu?

Generał Jakuszow wiedział, że dowódca 281 strzeleckiej na pewno nie śpi po mało przyjemnej rozmowie z dowódcą 98 Korpusu Strzeleckiego, generałem Anisimowem. Głos Kurenii był na pewno zmęczony, ale nie zaspany, widocznie też zajmował się wymyśleniem czegoś, co pomoże wreszcie zakończyć oblężenie tego przeklętego miasta. Szła już szósta doba szturmu, a im bardziej zbliżali się do centrum, tym opór był bardziej zażarty. Na strategię grup szturmowych fryce odpowiedzieli swoją. Małe grupki uzbrojonych w panzerfausty i granaty, były w stanie zniszczyć ledwo co zdobyty budynek. Taktyka wypuszczania jeńców też nie dawała efektów, bo hitlerowcy niestety wiedzieli, co robią bojcy z jeńcami i cywilami. Można się było wprawdzie nieźle obłowić zdobyczą, ale trzeba zapłacić za to morzem krwi i coraz większym niezadowoleniem naczalstwa.

- Wiem, wiem, że jest 3.30, ale domyślam się, że pracujecie nad pogonieniem waszych chłopców. Otóż mam pewien plan - generał Jakuszow zawiesił głos i przełknął kawałek zdobycznej czekolady, która świetnie pobudzała zmęczony umysł - otóż proponuję, abyśmy jednocześnie uderzyli koncentrycznie w celu okrążenia kolejnej grupy faszystów. Macie gdzieś mapę? To dobrze. Widzicie kwadrat 142 w centrum, przy torach? Moje pozycje leżą u wylotu do szerokiej ulicy Horst-Wessel w kwadracie 171. Jak widzę, wasi chłopcy zajmują kwadrat 127 i 128 tuż przy rzeczce Hommel. Moja grupa, w składzie batalionu z czołową grupą w sile pełnej kompanii, wzmocnionej baterią artylerii, saperami i czterema działami samobieżnymi uderzy wzdłuż ulic po krótkim przygotowaniu artyleryjskim, zajmując tylko domy wzdłuż ulicy. Idący z tyłu batalion zabezpieczy zdobyte kwartały i rozszerzy zajęty teren. Wasz podobny oddział szturmowy nacierający na przykład wzdłuż Sonnenstraße albo Neuegutstraße będzie odcinał fryców od wschodu. Nawet jeżeli obie grupy nie spotkają się, to spowodują ucieczkę wroga z zajmowanego terenu i ułatwią zadanie pododdziałom obu dywizji nacierającym z północnego wschodu. Dodatkowo zbliżymy się do naszych żołnierzy z 86 strzeleckiej generała Demidowa, którzy zażarcie walczą w stoczni, co da im oddech i możliwość natarcia, aby się z nami połączyć. I co wy na to Piotrze Agafanowiczu? - W słuchawce zaległa krótka cisza, słychać było rozmowę Kurenii z kimś z jego sztabu. Po chwili telefon przemówił.

- Dobrze, czekamy na waszych oficerów u nas w sztabie. Do swidania!

Generał odłożył słuchawkę. Kurenja zgodził się zaskakująco szybko, chyba więc nie miał żadnego ciekawego pomysłu. Oba sztaby były zlokalizowane w niewielkiej odległości, więc za chwilę pomysł zostanie wprowadzony w życie i wreszcie złamią opór wroga. A może już dziś wieczorem to parszywe miasto będzie nasze?

***

Fosforyzujące wskazówki zegarka powoli pięły się do góry, pokazując godzinę czwartą trzydzieści pięć w nocy. Jakiś spóźniony, lekki śnieg prószył na ruiny domów i ulice tworząc dziwnie spokojny nastrój i zdecydowanie zwiększając ciężar naszych powiek. Wraz z moim przyjacielem, Erichem Schmidtem, popalaliśmy w rękawie papierosy, aby otrzeźwić się nieco i nie dać się zaskoczyć bolszewikom. Chłopaki z kompanii opowiadali, że Iwany potrafili się bezszelestnie podkraść i poderżnąć gardła śpiącym wartownikom, a następnie wytłuc cały garnizon budynku bez jednego strzału. Papierosy mi nie smakują, zresztą zawsze tylko udawałem, że jestem palaczem, ale to paskudne drapanie w gardle było niezłym środkiem na sen. Z małego plecaka, który znalazłem w jednym ze zrujnowanych mieszkań, wyciągnąłem sporą, metalową puszkę ciastek i poczęstowałem Ericha. Do końca warty mieliśmy jeszcze ponad godzinę, więc żeby zabić czas wracaliśmy do wrażeń wczorajszego dnia. Po trzeciej po południu dostaliśmy rozkaz uderzenia wzdłuż Ziesestraße, ale dość szybko trafiliśmy w krzyżowy ogień ruskich karabinów maszynowych, a potem jeszcze działa szturmowego i wprawdzie bez większych strat, ale musieliśmy się zatrzymać. Udało nam się przy tym odbić jedną stronę Kleine Rosenstraße w bardzo zażartych walkach. W pewnym momencie, w kilku wdarliśmy się na parter domu, a na piętrze i w piwnicy siedzieli ruscy. Ze swoją pepeszą zsunąłem się na brzuchu do piwnicy i o mało nie zostałem zdeptany przez jakiegoś Iwana, który w podskokach wyskoczył z piwnicy i zdołał umknąć. Następnemu się to już nie udało, bo dostał krótką serię od dołu w brzuch i upadł, przywalając mi broń. Kiedy się z nim szarpałem, następny skoczył na mnie z bagnetem, lecz się pośliznął na ludzkich odchodach, których pełno było w piwnicach i trafił nożem w ścianę. Udało mi się wskoczyć mu na plecy, ale Iwan był ode mnie o wiele wyższy i cięższy, więc walnął mną o ścianę, jak workiem kartofli. Już widziałem długi bagnet sunący w kierunku serca, kiedy zatrzymało go uderzenie, po czym napastnik zgiął nogi i upadł. To Paul walnął bolszewika łomem, którego używaliśmy do wyważania drzwi. Potem z rozmysłem walnął go jeszcze raz w twarz, wprost w wytrzeszczone oczy. Paul potem śmiał się ze mnie, że wyrzygałem się na tego martwego czy konającego ruska, ale inaczej niż on, ja się nie mogłem przyzwyczaić do okrucieństwa, choć przecież chwilę wcześniej sam zabiłem jednego wroga. Nawyzywaliśmy i pokłóciliśmy się, choć nie na długo. Po zmierzchu, przy wsparciu volkssturmistów i kilku policjantów ruszyliśmy ponownie do kontrataku. Kapitan powiedział, że nie tyle ważne jest zajęcie jakiegoś domu czy ulicy, ale wybicie znajdujących się na niej wrogów. Przypomniał nam, że nie walczymy o medale i awanse, ale o życie swoje i ludzi, którzy cierpią w piwnicach domów, czekając aż przyjdą ci mordercy i gwałciciele. Jeden zabity lub ranny to jedna nasza kobieta, która nie zostanie im wydana.

Nie sądziliśmy, że ta przemowa tak na nas podziała, zwłaszcza na starych żołnierzy, którzy w większości patrzyli tylko, jak wyrwać się z tego piekła.

Po piętnastu minutach przebiliśmy się do Sternstraße, a zaraz potem na Sternschanze. Nasza trójka torowała drogę plutonowi: wyskakiwaliśmy przed zabarykadowane drzwi do budynku, jeden odpalał pocisk panzerfausta w drzwi, a dwaj wrzucali po granacie w okna mieszkań, przylegających do wejścia, likwidując czających się tam bolszewików. Efekt był piorunujący, ale bardzo szybko zabrakło nam i panzerfaustów i granatów. Dlatego też musieliśmy przerwać kontratak. Kapitan był bardzo zadowolony i zameldował o wszystkim dowódcy Wehrmachtu, majorowi Altermannowi.

Ponownie zerknąłem na wskazówki zegarka. Mieliśmy jeszcze czterdzieści minut, ale w zajętych budynkach po drugiej stronie Hochstraße coś zaczęło się dziać, więc zostawiłem Ericha na warcie, a sam idę poszukać dowódcy, aby mu zameldować o sytuacji.

*

Cegły, na których leżała, mimo podkładek z różnych znalezionych w pobliżu szmat, nieprzyjemnie uwierały w biodra i co chwila musiała zmieniać nieco położenie ciała, aby choć trochę złagodzić nieprzyjemny ucisk. Tym bardziej, że końcówką bagnetu wycinała z puszki kawałki tuszonki stanowiące jej śniadanie, nie licząc pół bochenka komiśnego chleba. Na specjalnie zbudowanym z cegieł i desek stojaku leżał karabin z lunetą umożliwiając zerkanie na przedpole bez potrzeby zmiany pozycji ciała. Nina Pawłowna, powoli przeżuwając kęsy czarnego chleba, dla zabicia czasu w myślach liczyła trafionych w Elblągu i okolicy wrogów. Narastający łoskot walki idący od północy, ale z dość bliskiej odległości zmylił starszynę, więc mozolnie wróciła raz jeszcze do rachunków. Dwudziestu dwóch. Czy dwudziestu trzech? Trzeba ponownie pomyśleć. Ranek w stoczni był wyjątkowo spokojny choć wokół nich toczyły się zażarte walki. Kątem oka zauważyła nagły ruch i przesunęła głowę do lunety. Zza narożnika budynku leżącego na „ziemi niczyjej” kiwała do nich ręka z białą szmatą. Kobieta starannie przyglądała się widokowi, jakiego tu, w mieście jeszcze nie widzieli.

- Biegnij szybko do kombata! - rzuciła za siebie do towarzyszącego jej bojca. - Jacyś parlamentarzyści chyba.

Zza muru powoli, z podniesionymi rękoma, wciąż machając wysunął się najpierw jeden Niemiec, a potem drugi.

- Ne strelac, ne strelac! - wykrzykiwał w stronę pozycji sowieckich.

- Co jest mamo Nino? - zdyszany głos dowódcy wyprzedził głośne stukanie jego butów.

- A popatrzcie. Fryc chce gadać.

Kombat i towarzyszący mu żołnierze uważnie przyglądali się wystawionym na pewny strzał szkopom. Pewno nie chcą poddać miasta, bo byłby to oficer, a nie jakiś wojak, ale zawsze to coś.

- Jachimow, krzyknij no temu ze szmatą, aby powoli podeszli do bramy naszej hali.

Kapitan ruszył biegiem po stalowych schodach, a za nim nieodłączna obstawa.

Stalowe drzwi ze zgrzytem otworzyły się i do mrocznej hali wszedł niemłody, zarośnięty i brudny żołnierz wciąż trzymający w wyciągniętej ręce szmatę. Drugi wyglądał nieco lepiej, ale sprawiał wrażenie jeszcze bardziej wystraszonego.

- Zapytajcie ich, czego chcą?

Młodszy sierżant Jachimow sprawnie tłumaczył szkolną niemczyzną.

- Mówią, że chcą się poddać.

- Tylko dwóch? - kombat nie mógł wyjść ze zdziwienia. - Jest ich więcej, ale boją się, że zostaną zabici po złożeniu broni. Musicie im obiecać, że będą traktowani jak jeńcy wojenni.

Siemion Aleksiejewicz nie dał po sobie poznać, co myśli o takim żądaniu. Chwilę milczał, po czym rzucił tłumaczowi.

- Powiedz im, że jeden z nich zostanie jako zakładnik, a ten drugi niech idzie przekazać tym, którzy chcą się poddać, że mają przyjść bez broni i że będą traktowani jak jeńcy wojenni. Ma godzinę, na powrót. W przeciwnym razie jego towarzysz zostanie rozstrzelany.

Tłumacz, pomagając sobie rękoma przełożył słowa kapitana Sidorowa. Niemcy coś jeszcze do siebie gadali, po czym ten bardziej wygadany dał znać, że on zostaje.

Bojcy wyprowadzili drugiego, który szybko zniknął za rogiem budynku.

- Postawić posterunki w stan pogotowia! - rozkazał Sidorow. - Cholera wie, co naprawdę kombinują. Aha, dajcie temu tu coś jeść i kawy z kotła, jeśli jeszcze została, niech zna, że my uczciwie traktujemy jeńców.

Któryś z żołnierzy niechętnie podał jeńcowi otwartą puszkę i czarny chleb oraz pół manierki kawy. Po chwili, uśmiechając się do siebie, żołnierze obserwowali, jak mężczyzna pochłaniał swój zapewne pierwszy od długiego czasu posiłek. Ktoś podał papierosa i ogień, wtedy jeniec zupełnie się rozluźnił i zaczął gadać jak najęty.

Jachimow tłumaczył słowa mężczyzny, który - jak twierdził - był rolnikiem spod duńskiej granicy, a do wojska został wysłany dopiero w ubiegłym roku, jak mu wszystkie świnie zarekwirowano, nie zostawiając żadnych środków do życia dla rodziny. No i oczywiście on Hitlera w żaden sposób nie popiera! - tłumacz znacząco uśmiechnął się. Mężczyzna rozpiął płaszcz, a na jego mundurze ukazały się oznaczenia piechoty Kriegsmarine. Może i nie kłamie? Fryc gadał dalej jak najęty, gdy zameldował się jeden z żołnierzy - jest znowu biała flaga.

- Dobra, dawać ich tutaj! - rozkazał kombat. Ktoś wykrzyknął łamaną niemczyzną komendę i zza tego samego muru zaczął wysuwać się wężyk ludzi. W bramie do fabrycznej hali żołnierze sprawnie obszukiwali poddających się, na szczęście żaden nie miał ani broni palnej, ani białej. Z każdą chwilą grupa poddających się rosła i wypełniała pomieszczenie znacznie, górując liczebnością nad Sidorowcami.

- Ktoś ich liczy? - kapitan zaczął niepokoić się liczebnością grupy.

- Czterdziestu dziewięciu, towarzyszu kapitanie.

- Dobrze, zameldujcie w pułku, że będziemy wysyłali na drugi brzeg jeńców. I czekamy na obiecane posiłki.

***

Dowódca kompanii, lejtnant Kuropietow, ku zaskoczeniu wszystkich ani słowem nie wspomniał o nocnych walkach i o tym, że straciliśmy sporo terenu. Wręcz przeciwnie, nad ranem do naszego batalionu dostaliśmy uzupełnienie prawie do pełnych składów z innych pułków naszej, 381 Dywizji. Oznaczało to także, że sierżant Wesielin przestał być dowódcą plutonu, zmieniony przez jakiegoś młodszego lejtnanta o paskudnym, azjatyckim wyglądzie i niemożliwym do wymówienia nazwisku, który co gorsze prawie nie mówił po rosyjsku. Nowe zadanie, wyznaczone pułkowi i batalionowi bezpośrednio przez dowódcę dywizji, miało polegać na zdobyciu jedynie ciągu szerokiej ulicy, idącej w dół, ku stoczni i zajęcie domów tylko przy samej ulicy, aby wreszcie odciąć fryców z dużej części miasta. Dostaliśmy do wsparcia cztery „suczki”, baterię siedemdziesiątekszóstek i pluton saperów pod dowództwem znanego nam już wąsatego lejtnanta, który nosił pseudonim „Budionny”.

Nacieramy o dziesiątej rano, razem z podobnym oddziałem z 281 Dywizji. Titko szturchnął mnie w bok:

- No, Jegor, nareszcie ktoś coś wymyślił!

Może to faktycznie było jakieś rozwiązanie na tych parszywych szkopów? Wczoraj, w jednej z piwnic mało mnie nie dopadli, uciekając zgubiłem i karabin, i swój worek żołnierski. Jedyne szczęście w tym, że w piwnicy został mój prześladowca, Michiniuk. Nie wiem skąd, ale dowiedział się, jak zginął Jaszinski i oczywiście dał mi do zrozumienia, co zrobi z tą wiedzą. Brzydzę się mordowaniem ludzi, choć z mojej ręki paru już zginęło, ale żałuję, że jakiś szkop mnie wyręczył. W każdym bądź razie miałem chwilę oddechu.

*

Kryliśmy się w piwnicy, bo nasi artylerzyści z pułku ciężkich moździerzy i haubicznego chyba nie otrzeźwieli po conocnym pijaństwie i pierwsze pociski padły prawie na naszych pozycjach. Od fryców dzieliło nas zaledwie około sto pięćdziesiąt metrów, a wspierająca nas bateria siedemdziesiątekszóstek w tym ogniu nie miała możliwości rozwinięcia się. Wreszcie ogień przeniósł się, ale był tak rozproszony, że wrogowi nie czynił większej szkody. Ze swojej pozycji widzieliśmy, jak oficerowie zapędzali działony do armat i te obłożyły ogniem budynki leżące na trasie naszego natarcia. Artylerzyści zwijali się jak w ukropie, kiedy padł rozkaz wymarszu. Plutonami, rozciągnięci w linię przesuwaliśmy się wzdłuż podwórek, parkanów, aby wróg nas jak najpóźniej zauważył. Przeszliśmy też przez jakieś gospodarstwo ogrodnicze, ze szklarniami bez szyb. W powietrzu słychać było przelatujące wzdłuż ulicy pociski i skóra mi ścierpła ze strachu, że jeżeli jeden z nich lekko zboczy to zostanie ze mnie mokra plama. Byliśmy coraz bliżej ostrzeliwanych budynków, jeden z nich, biały z brązowymi okiennicami płonął. Od szkopów oddzielała nas jedynie szerokość poprzecznej ulicy. Rozejrzałem się wokół, twarze chłopaków były skupione i napięte.

*

- Obudź się, Jurgen! Ruscy atakują! - ktoś szarpnął mnie i zrzucił z posłania na skrzynkach.

Do mojego znękanego potwornym zmęczeniem mózgu zaczęły dochodzić odgłosy bliskich eksplozji i to dużego kalibru. Przetarłem zapuchnięte oczy i z trudem poznałem Paula.

- Masz coś do picia? - w ustach miałem Saharę, a po tych papierosach było mi niedobrze.

Schröter podał mi manierkę, a jej zawartość z trudem przepychała się przez opuchnięte gardło. No dobra, mogę iść. Paul dostał rozkaz od dowódcy drużyny, aby mnie odszukać, bo bali się, że po warcie albo zwiałem, albo coś ze mną ruscy zrobili. Wziąłem swoją przyjaciółkę pepeszkę i sprawdziłem chlebak, gdzie miałem kilka magazynków. Wszystko na miejscu. Potężnie ziewając i drapiąc się wszędzie (w tej piwnicy musiała być masa pcheł) polazłem za Paulem po schodach na parter, gdy dom zabujał się od fali uderzeniowej niedalekiego wybuchu.

- Chyba się ruskie zabierają za nas.

Mruknąłem niewyraźnie do Paula, który zignorował moje obserwacje.

Komuniści od kilku dni starali się nas zabić, na szczęście bez skutku. Zmusiłem się do biegu, przeleźliśmy przez jakiś murek gdzie w dodatku rozdarłem spodnie. Cholera, diabli z ruskimi, ale z podartymi na tyłku spodniami jak walczyć? Ściany domów przy Sternschanze ginęły w kurzu i dymie. Na szczęście dla nas, nawała ciężkich pocisków skończyła się. Z przodu słychać tylko eksplozje mniejszych kalibrów, zapewne z dział wsparcia piechoty. Paul ponaglił mnie, więc ruszyłem za nim biegiem, od leja do leja, od murku do murku. Sąsiedni dom, biały z brązowymi okiennicami rozpalił się jasnym, żółtym płomieniem, więc ani my ani ruscy nie będziemy o niego walczyć.

Wcisnęliśmy się do piwnicy pełnej naszych chłopaków. Dowódca drużyny krzywo na mnie patrzył, ale nie przyczepił się tym razem. Budynek był ustawiony nieco bokiem do kierunku ostrzału, więc ruskie pociski niewiele robiły szkody. Ruszyliśmy na nasze stanowisko, tym razem na parterze. Z mieszkań wywaliliśmy na schody i korytarz szafy i ciężkie łóżka, a nawet wannę, aby zabarykadować drzwi, po czym schowaliśmy się w pokojach na tyłach mieszkania. To na wypadek, gdyby jakiś bolszewik, nie czekając na koniec ostrzału, wrzucił od frontu granaty. Wcale nie czułem zdenerwowania, za to odezwał się głód.

Szukając w plecaku puszki, pojąłem straszną prawdę: jedzenie zniknęło.

*

Dowódca kompanii spoglądał na zegarek. Równo piętnaście po dziesiątej nasza bateria zamilkła i ręka dowódcy opadła. Bez wrzasku, bez „urra” ruszyliśmy w małych, kilkuosobowych grupkach, starając się jak najszybciej dobiec pod ścianę domu, który mieliśmy zdobyć, nie pozwalając szkopom na zajęcie stanowisk w oknach i otwarcie do nas ognia. Na plecach niosłem granaty przeciwpancerne i zaczepne, które boleśnie obijały się o plecy. Przed nami ustawiony nieco skośnie do ulicy dom, który chyba niewiele ucierpiał od ognia naszych artylerzystów, w biegu odbezpieczyłem granat i wrzuciłem w okno na wysokim parterze przez rozbite szkło. Zielone jajo trafiło na zaciągniętą ciężką kotarę i zsunęło się, eksplodując tuż przy oknie. Jeden z chłopaków odpalił faustpatrona w drzwi, które z hukiem wyleciały, odsłaniając splątaną masę drewna i metalu z jakichś domowych sprzętów. Nie przejdziemy, a fryce zaraz otworzą do nas ogień. Krzyknąłem na chłopaków, zatrzymali się, a ja szybko powiedziałem co zrobimy. W okna po lewej stronie rzuciliśmy znowu po granacie, a do klatki schodowej grant dymny. Dwóch najmniejszych zostało podniesionych na ramionach silnych bojców i po prostu wrzuconych do środka. Natychmiast usłyszeliśmy powarkiwania pepesz, chłopcy zajęli duży pokój, a my wrzuciliśmy do środka następnych. W końcu, sam korzystając z pleców innych, wgramoliłem się do środka, przewracając się na parapecie i ponownie boleśnie obtłukując plecy. Dym z klatki schodowej zacierał kontury przedmiotów, więc prawie po omacku pchałem się do przodu, wciskając się do przedpokoju. Za sobą usłyszałem jęk, ktoś dostał. W sąsiednim pomieszczeniu, chyba kuchni słychać gwałtowną walkę, chrapliwe okrzyki po naszemu i w paskudnej, twardej niemczyźnie. Z saperką w ręku ruszyłem w kierunku walczących, gdy silne uderzenie rzuciło mną o ścianę, a potem o ziemię. Moje oczy spotykały się z oczami jakiegoś szczeniaka w niemieckiej panterce, który leżał na mnie. Zdecydowanym ruchem zrzuciłem fryca, który kocim skokiem przeskoczył przez stojący na środku stół, a następnie wyskoczył przez rozbite okno. Poderwałem się na nogi, kolejny granat w dłoni, zawleczka i jajo podążyło za niemieckim szczylem za okno. Ten jest już załatwiony, ruszyłem więc do kuchni, gdzie leżał jeden z naszych w stercie garnków i patelni. Pomogłem mu wstać, a on się tłumaczy, że ten gówniarz przywalił mu patelnią. W mieszkaniu pojawił się Wesielin, dom był nasz, inna kompania batalionu go zajmie, a my ruszyliśmy dalej. Na ulicy słychać warkot silników i chrzęst gąsienic, to nasze działa szturmowe wspierające natarcie. Zacząłem wierzyć, że ta nowa taktyka pozwoli nam zdobyć to miasto.

*

„Scheiße, zgubiłem pepeszę!” - byłem naprawdę wściekły na siebie. A ruscy, znowu nas podeszli i tak głupio straciliśmy dom. Ni stąd, ni zowąd pojawili się w „naszym” mieszkaniu zanim zdążyliśmy zająć pozycje i prawie cudem udało mi się zwiać. Do tego w głowie kłębiła się niejasna myśl, że skądś znam tego ruska, na którego upadłem. Na sąsiednim podwórku spotykałem innych chłopaków z naszego plutonu, w podobnym stanie co ja. Ale nas przerobili! We wszystkich rośnie wściekłość, nie damy się nabrać na żadne sowieckie numery. Ktoś wręczył mi Mausera i parę łódek amunicji: trudno, jak się nie upilnowało swojej broni, to trzeba walczyć tym, co jest.

- Panzer! - podniósł się okrzyk.

Erich Schmidt miał wciąż przy sobie panzerfaust i kiwnął na nas ręką, wraz z Paulem po zgodzie naszego dowódcy plutonu ruszyliśmy w stronę palącego się częściowo domu, aby poszukać jakiegoś stanowiska ogniowego. Po przeciwnej stronie mieliśmy kościół, ale nie ma szansy, by przeskoczyć przez ulicę Horsta Wessela, gdyż była pod ostrzałem.

- Jurgen, tędy!

Lazłem za Paulem niezdarnie po gruzach. Część naszego domu była wypalona, zapewne po wcześniejszym ostrzale, więc przynajmniej pożar nam tu nie groził, a gryzący dym z płonącej, drugiej części świetnie nas maskował.

Byliśmy na pierwszym piętrze domu przyciśnięci do muru dzielącego nas od ulicy, po której sunęły wozy pancerne wroga osłaniane przez piechotę. Erich znalazł jakąś szczelinę w murze, przez którą mógł niezauważony obserwować zbliżających się sowieciarzy, którzy wpadali do każdego budynku, z którego wycofaliśmy się. Wstrzymaliśmy oddech, gdy powoli cichł odgłos chrzęstu gąsienic po bruku. Działa szturmowe co chwila przystawały, oddając wystrzał. Zobaczyłem, jak Erich sięgnął ręką po panzerfaust, przyczaił się, po czym gwałtownie wychylony wycelował i spokojnie nacisnął na spust. Pocisk z sykiem odłączył się od rury wyrzutni, gdy my, torując sobie drogę przez gruzy, pędziliśmy na dół. Głośny huk eksplozji, przerażający ludzki wrzask i rosnący słup dymu świadczyły o celności oka Ericha Schmidta.

*

Świst pocisku i natychmiastowa eksplozja faustpatrona zwaliła z nóg połowę naszej drużyny, w tym także mnie. Ramię paliło mnie żywym ogniem, więc wyjąc z bólu, ale wiedziony pierwotnym instynktem starałem się nie stracić przytomności i odczołgać jak najdalej od płonącej „suczki”, zanim zacznie eksplodować amunicja i paliwo.

- Jegor, co tobie? - jakiś znajomy głos dotarł do mnie poprzez mój wrzask, ktoś chwycił mnie za bolącą rękę i wtedy zemdlałem.

*

Izba, w której przed chwilą kryliśmy się otwarta była teraz na światło dnia, bo od uderzeń pocisków straciła całą boczną ścianę. Nasz niewielki budynek znalazł się na linii natarcia sowieckiej grupy. Udało mi się trafić z Mausera dwóch artylerzystów, którzy zbyt mocno wychylili się za tarcze armat, bijących na wprost do nas, a bolszewicy w odwecie przykryli gęstym ogniem maszynowym każdą naszą pozycję, aby uniemożliwić nam strzelanie do obsługi dział. Działa szturmowe trzymały się teraz poza zasięgiem panzerfaustów i podchodziły na pozycje ogniowe pilnowane przez ruskich piechociarzy, którzy walili z karabinów do każdego podejrzanego miejsca, nie dając możliwości wychylenia się. Co gorsza, bolszewicy mieli nad nami przewagę wysokości ulicy, więc mieliśmy trudności z obserwacją terenu. Piwnica, w której siedzieliśmy w ośmiu trzęsła się od bezpośrednich uderzeń pocisków, ale ta część budynku wyglądała na solidną, a co najważniejsze, miała drugie wyjście od strony naszych pozycji.

- Paul, zerknij co się dzieje, tylko ostrożnie! - Schröter kiwnął potakująco gefreiterowi i z przewieszonym przez pierś Schmeisserem powoli wspiął się po schodach. Poszedłbym za nim, bo dawno przestałem już się bać ostrzału, ale hauptmann Herzer wczoraj wieczorem zebrał nas, chłopaków z Hitlerjugend i powiedział, że nie możemy głupio ryzykować życia, bo będziemy potrzebni, aby po wojnie odbudować Niemcy, bez względu kto tę wojnę wygra. Kilku z nas obruszyło się na to „kto wygra”, ale poważna twarz kapitana i przeżycia ostatnich dni nadgryzły naszą wiarę w bezwarunkowe zwycięstwo. Choćby dlatego, że Iwanów było wielokrotnie więcej niż nas. Paul wrócił, ale na jego prawym boku rosła ciemno-czerwona plama.

- Idą, panie kapralu, są cztery czołgi - widać, że mocno walczył z bólem.

- Eicke zajmij się nim, reszta na pozycje!

Rzuciliśmy mu z Erichem krótkie „Trzymaj się” i złapawszy za naszą broń, ruszyliśmy na górę. W ścianach była cała masa dziur po pociskach, i uzmysłowiłem sobie, że mało brakuje, aby budynek zwalił się nam na głowy. Dostaliśmy rozkaz, że musimy wspiąć się na piętro - jako najniżsi i najsprawniejsi ze Schmidtem wczołgaliśmy się po ledwo co wiszących schodach.

Przez otwory w murze widać podchodzących ruskich trzymających się za dwoma czołowymi T-34. Czołgi i piechota dostały ogień z przeciwległej do nas strony ulicy i szczęśliwie działa obu wozów bojowych odwróciły się na lewo. Ktoś z naszych rzucił butelkami z benzyną, ale nie doleciały, roztrzaskując się o bruk ulicy i eksplodując płomieniami. Ręce mnie świerzbią, aby pociągnąć za spust, miałem na muszce ich żołnierza z plecakowym miotaczem ognia, który cwanie chował się przed naszym ogniem prowadzonym z przeciwnej strony. Zerkam na Ericha, który ustawiał sobie ciężki stół przy ścianie, aby dosięgnąć do otworu po pocisku na wysokości jakichś dwóch metrów od podłogi. Tak jak poprzednio, nasza drużyna otwierała ogień albo na komendę, albo kiedy my, sekcja do walki z panzerami dawaliśmy znać wystrzałem. Ruscy byli już o jakieś trzydzieści metrów, a ja z niepokojem widzę, jak kilku z nich biegło po tej stronie ulicy w stronę naszego budynku, chcąc zapewne znaleźć schronienie i jednocześnie stanowisko ogniowe.

- Erich, szybko! - syknąłem do Schmidta, który zupełnie nie zwracał na mnie uwagi, wyciągając się na palcach i badając pole walki przed nami. Oko wróciło do muszki i szczerbinki i znowu chwyciłem grzebiącego coś przy miotaczu Rosjanina.

Syk wystrzału i pocisk panzerfausta bezbłędnie uderzył w górę wieży, w miejscu, gdzie wznosiła się wieżyczka dowódcy czołgu. Momentalnie nacisnąłem spust Mausera, a mój pocisk rozerwał plecakowy zbiornik, wywołując drugą eksplozję. Z dołu reszta drużyny zaczęła grzać do znajdujących się o kilka metrów od naszej pozycji bolszewików, którzy jak szmaciane kukiełki przewracali się. W kadłubie czołgu podniósł się właz kierowcy, więc natychmiast przeniosłem swój punkt celowania na jego ciemne wnętrze i raz po razie, władowałem weń trzy pociski. Ruscy w panice cofali się, ciała leżały na ulicy, kilka z nich nadal się ruszało. Wylot lufy mojego karabinu skierował się na jednego z pełznących i zatrzymał się na nim, ale nie nacisnąłem spustu. Po prostu obojętnie go śledziłem.

***

- Kasiu, pomóż mi!

Truda wspięła się na schody, by podnieść klapę i wyjść z piwnicy do kuchni. Katarzyna zostawiła brata i wspólnie wypchały ciężką klapę do góry. Świeże powietrze wpadło do środka i otrzeźwiło leżącego na posłaniu Roberta. Mężczyzna łapczywie oddychał, pomimo że ruch klatki piersiowej sprawiał mu silny ból. Ręka mimowolnie sięgała do piersi i prowizorycznego opatrunku. Wraz ze świeżym powietrzem wracała wreszcie przytomność umysłu.

„Ma połamane żebra” - to był oczywisty wniosek. Ale co się stało? Powoli, jakby zza jakiejś mgły nadciągały wspomnienia spotkania z ruskimi.

Obie kobiety znalazły się w miejscu, które kiedyś było kuchnią. Katarzyna ostrożnie sprawdziła dom - na szczęście był pusty, tylko w kącie pokoju leżały ludzkie odchody. Z obrzydzeniem odwróciła głowę i wyszła na zewnątrz. Huk wystrzałów dochodził z centrum miasta, a od leżącej w odległości kilkudziesięciu metrów ulicy dochodziły odgłosy ciężkich pojazdów, zapewne czołgów, ale w pobliżu nikogo nie było. Położone nieco na uboczu zrujnowane gospodarstwo Klimów nie przyciągało ciekawskich. Kobieta z obawą przebiegła przez podwórze do zrujnowanej szopy, gdzie ukryły zwłoki dwóch sowieckich żołnierzy. Ostrożnie podniosła deski - ciała leżały, jak je zostawiły. Ponownie rozejrzała się, a następnie ruszyła do małego sadu, gdzie pochowały Huberta. Ciało spoczywało w płytkim grobie, jaki mogły wykopać w zmarzniętej jeszcze ziemi i przykryte narzuconym śniegiem. Z oczu trysnęły łzy, a kolana same się ugięły i osunęła się tuż przy mogile. Już bez potrzeby bycia silną Katarzyna szlochała coraz głośniej.

Nie słyszała szybkich kroków za sobą, dopiero dotyk rąk na ramionach przywrócił jej świadomość miejsca i czasu.

- Chodź Kasiu, Robert się obudził.

Kobieta otrzepała się i rękawem swetra otarła łzy z brudnej twarzy. Trzymając się mocno za ręce, Truda i Katarzyna powoli wróciły do swojego schronienia.

- Jak będzie ciemno, to musimy przeciągnąć ciała tych... - nazwanie oprawców było ponad jej siły - do stawku i zostawić ich tam. Pójdziemy też na osiedle zobaczyć, czy możemy tam zamieszkać przez jakiś czas i czy uda się nam przenieść Roberta - głos Katarzyny był znowu mocny i pewny. Powoli zeszły do swojego ukrycia bacznie obserwowane przez chorego.

***

- Dobrze towarzyszu pułkowniku, podpuścimy ich tak blisko, jak się da i zadamy maksymalne straty! - Major Szczerbakow odłożył słuchawkę. Ze swojego punktu obserwacyjnego w budynku elewatora zbożowego położonego tuż przy browarze dobrze widział kryjących się za wałem przeciwpowodziowym niemieckich grenadierów, którzy grupkami, niosąc łodzie zbliżali się do rzeki. I tak jak wczoraj od strony zabudowań Rotebude zbliżała się kolumna pancerna z czołgami i działami samobieżnymi. Major Szczerbakow tym razem nie pozwoli Niemcom dotrzeć do wschodniego brzegu rzeki: baterie moździerzy i dwie baterie dział przeciwpancernych wspierające okopanych żołnierzy, którzy całą noc przygotowywali się do odparcia natarcia zza rzeki, utopią fryców w krwi i ostatecznie zniechęcą do dalszej walki.

Ze swojego stanowiska Szczerbakow widział, jak na sygnał oficera nazistowscy żołnierze mocniej chwycili łodzie i przebiegli przez wał w kierunku rzeki. Major podniósł rękę w górę: na jego sygnał czekali telefoniści i snajperzy, którzy pierwsi otworzą ogień, zabijając oficerów. W najwyższej części elewatora siedzieli sierżanci Pałunin i Biegulajew, mistrzowie w swoim fachu i przez dziury po pociskach naprowadzali karabiny na wyznaczone cele. Łodzie były już na rzece, z trudem omijając płynące po niej kry, zbliżały się do połowy jej szerokości. Ręka majora opadła, a rozkazy po drucie telefonicznym pobiegły do artylerzystów i snajperów. Lornetka oficera skierowała się na brzeg, gdzie za wałem oficer poganiał następną grupę ludzi z łodziami. Szczerbakow nie słyszał wystrzału, ale wyraźnie widział, jak pchnięty potężnie oficer przewrócił się. Ze świstem nadleciały pierwsze pociski, wyrzucając w powietrze szczątki łodzi, ludzi i kry, jak gdyby woda zaczęła nagle wrzeć. Chaos na rzece powiększały strzelające z zakrytych pozycji karabiny maszynowe rozpruwające ludzi na strzępy. Dwie, trzy łodzie próbowały zawracać, ale zostały trafione i tonęły. Walka trwała minutę, może dwie, kiedy niemieckie czołgi włączyły się do walki. Ciężkie wieże Panter obróciły się i wyrzucały z siebie na oślep pociski, bo przecież sowieckie pozycje były świetnie zamaskowane. Działa przeciwpancerne otworzyły ogień i już pierwsza salwa trafiła jedną z Panter w wieżę. Mocno dymiąc, maszyna zaczęła się wycofywać, a za nią odjechały następne. Resztka szwabskich żołnierzy co sił zmykała w kierunku zabudowań wioski, najwyraźniej mając dość krwawego powitania. Szczerbakow wydał kolejny rozkaz i baterie oraz karabiny umilkły. Woda, już spokojna, niosła z sobą potrzaskane kawałki łodzi i ludzkie ciała, które powoli zagłębiały się w czerni nurtu.

***

Ostatnie spojrzenie za siebie, na zniszczone budynki i krok za krokiem, brnąc w topniejącym śniegu, ruszyli przed siebie. Robert wspierał się ciężko na ramieniu Trudy, wgniatając ją w śnieg i utrudniając oddychanie. Do osiedla robotniczych domków, które zakończono budować tuż po rozpoczęciu wojny, mieli zaledwie kilkaset metrów, idąc wzdłuż polnej drogi. Ze względu na stan Roberta, kobiety nie zdecydowały się na marsz przez pełne lejów po pociskach pole, mając na uwadze, że każde potknięcie mogło doprowadzić do niebezpiecznego uszkodzenia płuc, a nawet serca. Trudno, musiały minąć zabudowania folwarczne i dotrzeć do domu dawnej koleżanki, Else Breitfeld, przy Lothringweg. Zanim cała trójka wyruszyła na nowe miejsce, Katarzyna, korzystając z zapadających ciemności, poszła na mały zwiad w kierunku osiedla i ku swojemu zdumieniu stwierdziła, że w kilku domkach ktoś przebywał. Zza zabitych deskami okien sączyło się światło świec lub lamp naftowych, a z kominów unosił się delikatny dym. Szerokim łukiem, wchodząc na teren pustych posesji, omijała te miejsca niepewna, czy byli tam Niemcy czy Rosjanie. Spotkanie zwłaszcza tych ostatnich byłoby prawdziwym nieszczęściem. Poprzez płoty przekradła się na Arno-Kalweit-Weg, a potem biegiem do nieodległego domku Else. Przez chwilę kucała za stertą poszczapowanego drewna w ogródku po przeciwnej stronie ulicy, obserwując dom Else, ale nie odkryła żadnych śladów obecności. Może też się kryli? Zbliżające się głosy zmusiły ją do skulenia się w swojej prowizorycznej kryjówce. Po chwili słowa stały się wyraźniejsze i niestety zrozumiałe. Ruscy! Światło elektrycznych latarek omiatało drogę przed kilkuosobowym patrolem, promień parokrotnie uderzył w stertę drewna, za którą się kryła, ale na szczęście nie została zauważona. Głos rozmowy powoli cichł, aż zanikł w oddali, za czarnym wrakiem sowieckiego czołgu. Można było rozprostować obolałe kończyny i powoli powstać. Kobieta podeszła do furtki przy ulicy i ostrożnie rozejrzała się. Pusto. Furtka musiała być niedawno smarowana, bo otworzyła się bez zwyczajnego skrzypienia i umożliwiła błyskawiczne przebiegnięcie do domu Else. Tym razem skrzypienie bramki było przeraźliwe, ale krótkie. W słabym świetle księżyca widać, że dom otrzymał kilka postrzałów i miał uszkodzone drzwi, które zapewne zostały wyważone, ale nie zauważyła większych zniszczeń. Powoli, starając się nie wywołać hałasu sprawdziła pomieszczenie po pomieszczeniu. Na podłodze walały się porozrzucane rzeczy, świadectwo pośpiesznego przeszukiwania, co sugerowało, że następni „amatorzy” cudzej własności nie powinni się tu szybko znaleźć. Przeszukując kuchnię prawie po omacku, znalazła świece, które zaniosła do jednej z sypialni na pięterku. Okno przezornie zasłoniła ciężkim, wojskowym kocem i przygotowała posłanie dla rannego brata. Else nie powinna się gniewać, że będzie miała lokatorów, kiedy wróci. Ciekawe zresztą, gdzie się podziewa? Spotykała się przecież z jakimś podporucznikiem z lotniska i może przeniosła się z rodziną do centrum miasta, gdzie mieszkał, a może się ewakuowała?

Trzeba wracać. Tą samą drogą szybko przebiegła do swojego rodzinnego domu. Zdecydowały z Trudą, że wezmą tylko trochę jedzenia i najpotrzebniejsze rzeczy, a po resztę przyjdą następnej nocy. Dobrze, że bez problemów udało się wrzucić do przerębla w stawku te dwa sowieckie trupy. Minie parę dni, a może nawet tygodni, kiedy staw odtaje, a wtedy niech sobie ruscy szukają sprawców śmierci.

Robert, zaciskając z bólu zęby, dzielnie człapał oparty na jej ramieniu, a obok szła objuczona tobołkami ciężarna Truda. Doszli do folwarku i skręcili w prawo, w stronę osiedla. Nagle za plecami usłyszeli ludzkie głosy. Ruscy! Katarzyna mocniej chwyciła brata za rękę i zaczęła ciągnąć prawie mdlejącego z bólu mężczyznę. Trzy sylwetki powoli znikły w mroku, oddalając się od niebezpiecznego miejsca. Doszli do pierwszych opłotków, gdy Robert zaczął się chwiać.

- Wytrzymaj, błagam cię, wytrzymaj! - powtarzała z płaczem Katarzyna.

W tej chwili jakaś obca ręka chwyciła i podtrzymała osuwającego się Roberta.

- Wy jesteście ci rolnicy z Gross Wesseln? - chrapliwy głos w twardej niemczyźnie brzmiał jak wybuch pocisku.

- Tak, my jesteśmy Klimowie - do uszu Katarzyny dotarł głos Trudy. - Proszę nam pomóc, mój mąż, Robert jest ranny.

Starszy mężczyzna kiwnął głową i z zaskakującą siłą złapał go pod ramię, po czym ruszyli w głąb ulicy. Obie kobiety posłusznie szły za nim, do jednego z tych domów, w których poprzednio paliło się światło.

- Berta, wpuść nas! - krzyknął mężczyzna w stronę drzwi, które otworzyła otyła kobieta w wojskowym płaszczu. Mężczyzna wprowadził Roberta do jednego z pokojów i ułożył na małżeńskim łożu. Truda i Katarzyna stanęły w kącie pokoju, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.

- Siadajcie! - kobieta wskazała na kuchenne zydelki, na których posłusznie przysiadały. - Mój mąż jest weterynarzem, więc się zajmie chorym. I nie bójcie się, my jesteśmy pod opieką Rosjan, bo mąż leczy ich konie. Mamy specjalny papier.

Uspokojone jakby zapadły się w sobie. Trudzie zaczęły z oczu kapać łzy, więc bratowa przytuliła ją do siebie.

***

Boże, żeby to się wreszcie skończyło. Ruscy chyba uparli się, aby zniszczyć nas psychicznie. Całe Nowe Miasto, a zwłaszcza Junkerstraße trzęsła się od wybuchów. Mało który budynek na tej ulicy jeszcze jako tako się trzymał, większość to palące się lub wypalone gruzy. Mimo potwornego zmęczenia nie mogliśmy zmrużyć oka, podtrzymywani strachem przed bezpośrednim zawaleniem się stropu oddzielającego sklep Kumpela od leżącej pod nim piwnicy. Przekrwionymi oczyma wodziłem po kilkunastu moich artylerzystach i licznych cywilach, którzy razem z nami chronili się tutaj. Znowu łupnęło i tynk posypał się nam na głowy. Waliły bardzo ciężki kalibry, zapewne haubice 15 centymetrowe i działa kalibru 20 centymetrów. Jedno takie bezpośrednie trafienie oznaczało zniszczenie całego budynku. Ktoś podał mi manierkę, a w niej... wino. Pociągnąłem zdrowy łyk, wino było cierpkie i chyba trochę czuć je octem, ale jaka ulga dla spieczonego gardła. Nie mówiąc już o tym, że żołądki wszystkim nam już poprzyrastały do kręgosłupów.

- Jak panie poruczniku, utrzymamy się jeszcze jutro? - właściciel manierki być może domyślał się, że mam jakieś wieści z ratusza. Faktycznie, udało mi się zobaczyć przez chwilę z podpułkownikiem Selzerem, który pod wieczór wizytował nasze stanowisko przy Holländer Tor, Pułkownik poinformował mnie, iż zostałem przedstawiony do awansu na oberleutnanta, a potem po cichu powiedział, że ku zaskoczeniu wszystkich w sztabie oberst Schoepffer dostał od Himmlera zgodę na przebijanie się i że przygotowywany jest plan na jutrzejszą noc. Ale oczywiście miałem trzymać język za zębami i czekać na rozkazy.

Wzruszyłem ramionami w odpowiedzi. Jak nas to wściekłe bombardowanie nie zabije, to powinniśmy wytrzymać. Nie mieliśmy już prawie dział ani moździerzy, ale było jeszcze trochę panzerfaustów oraz amunicja do pistoletów maszynowych i kaemów na dwa do trzech dni. Nie wiedziałem, jak wyglądała obsada na innych pozycjach, ale u mnie stany były minimalne. Może ze dwa tysiące żołnierzy i policjantów jeszcze walczyło? Nikt tego nie był w stanie powiedzieć. W każdym razie dzisiaj, z tego co powiedział mi Selzer, wiem, że Iwan zrobił bardzo małe postępy, a stracił masę ludzi i sporo czołgów oraz dział szturmowych. Co martwi, to fakt, że od kilku dni sporo naszych poddawało się, licząc na łaskę bolszewików. A oni wysyłali po kilku jako parlamentarzystów z propozycją poddania się. Ponoć oficerowie mieli mieć prawo zachować nawet białą broń! Musieliśmy faktycznie bardzo Iwana wykrwawić, że chcieli być tacy honorowi. A zresztą, kto im uwierzy? Tylko się poddasz to albo czapa, albo wymarsz na Syberię. Z drugiej jednak strony, w piwnicach nadal kryły się dziesiątki tysięcy cywili. Jeżeli się poddamy, to wszystkie kobiety, nawet stare babki zostaną zgwałcone i obrabowane, a ich mężowie za próbę oporu zabici. Jeżeli się nie poddamy, to ci ludzie zginą pod gruzami, od ran czy chorób. Bo ponoć pojawił się już tyfus i czerwonka.

Żołnierz patrzył na mnie rozczarowany, więc otworzyłem usta kiedy budynek dostał chyba bezpośrednie trafienie. Na głowę sypnęły się belki i cegły, ludzie zaczęli krzyczeć, starając się w ciemności i w kurzu znaleźć drogę do wyjścia. Po omacku, krztusząc się wyszukałem latarkę i zapaliłem ją. Snop światła niknął po jakichś dwóch metrach w gęstym, ceglanym pyle. Błysnęły druga i trzecia latarka - kazałem jednemu z moich ludzi sprawdzić co z domem, a innemu co z ludźmi w piwnicy. Część piwnicy zawaliła się, słychać słabe jęki więc miałem już kazać wydobyć zasypanych, gdy z góry rozległ się okrzyk:

- Sklep się pali, uciekajmy!

Pomogliśmy wyprowadzić wszystkich, którzy byli w stanie, bo przez częściowo zniszczony strop do piwnicy zaczęły wpadać iskry i kawałki płonącego drewna. Jako jeden z ostatnich wyskoczyłem z płonącego domu, zostawiając za sobą przerażone krzyki tych, którzy nie mogli uciec. Ruszyłem szybkim krokiem za oświetlonymi płomieniami ludźmi, którzy tak jak ja, przeskakując przez leje, biegli w stronę placu Wilhelma, w kierunku ruin ratusza. W jednym z lejów spostrzegłem potężną skorupę pocisku oświetloną płonącą tuż przy nim belką. Pchnięty nagłą energią strachu byłem już przy „Polskiej Aptece”, gdy ktoś mnie zawołał. Budynek był uszkodzony, ale wejście do schronu przeciwlotniczego miał całe, czyli można tam się ukryć. W środku paliły się świece, więc nie musiałem deptać po ciałach leżących pokotem ludzi. Któryś z moich żołnierzy zawołał mnie, miał miejsce. Ciężko usiadłem obok i machinalnie spojrzałem na zegarek - dochodziła pierwsza, mieliśmy zatem już dziewiątego lutego. To ostania myśl, jaką udało mi się zapamiętać, po czym natychmiast odpłynąłem w nicość.

9 luty
(piątek)

Pani doktorowa podała pani Them otwarty weck z kompotem renklodowym, który był ich ostatnim źródłem jedzenia i picia. Kobieta z trudem uspokoiła się. Doktorowa nie odbierała zmęczonej kobiecie słoja, choć zawierał jej dzienny przydział. W pomieszczeniu było już kilkanaście osób, w tym kilkoro rannych i niestety dwoje zabitych. Od rana na ulicę sypały się dziesiątki pocisków w tym jeden uderzył bezpośrednio w ich dom. Zaraz na samym początku bombardowania trafił w ścianę przy okienku piwnicznym, przy którym znajdował się akurat pan Kuntz, od dwóch dni mieszkający tu z nimi. Biedakiem rzuciło na drugą stronę pomieszczenia jak szmacianą lalką. Lewa noga nieszczęśnika musiała zaplątać się chyba w gruzy, gdyż wyrwało mu ją zaraz przy udzie, zalewając przy okazji pomieszczenie całą masą krwi. Musiał zginać natychmiast, bo nawet nie słychać było jęku. Jej mąż, Robert Kumm nie wpuścił nikogo oprócz dozorcy do drugiego pomieszczenia piwnicznego. Panowie zawinęli nieszczęśnika w jakieś szmaty i przez powiększony eksplozją otwór wyrzucili ciało na zewnątrz. Żona nieszczęśnika cały czas szlochała wołając, żeby choć go pochować, ale nikt przecież nie wyjdzie, gdy trwa ostrzał. Potem do piwnicy przybiegli ludzie, którzy ukrywali się pod dwudziestym szóstym, gdzie zabiło lub przysypało ponoć aż osiem osób. Doktorowa siedziała przytulona do męża, modląc się żarliwie o zakończenie tego piekła, kiedy znowu zawitali do nich ludzie, tym razem właśnie pani Them z córką. Doktorowa znała ją z widzenia, bo była pacjentką Roberta. Gdy kobieta uspokoiła się, powiedziała, że ich schronienie zaczęło się palić, choć sam budynek jest, a raczej był jednym z największych i najsolidniejszych na ulicy.

Zostało im czekać na ciąg dalszy w odrętwieniu z powodu potwornego psychicznego i fizycznego przerażenia.

***

Podpułkownik Michaił Nikołajewicz Korostyliew z uwagą obserwował jak jego artylerzyści płynnie przenoszą ogień z budynku na budynek, przekształcając każde miejsce, w którym faszyści mogą się kryć, w bezkształtną masę gruzów. Stojące o kilkanaście metrów od niego armaty przeszły już dawno na ogień ciągły i powoli niknęły z oczu dowódcy pułku za sięgającą prawie dwóch metrów stertą zielonych skrzynek od pocisków. Chłopcy zwijali się jak w ukropie, pozrzucali kurtki i czapki, w samych tylko gimnastiorkach donosili skrzynki, ładowali pociski, wyrzucali łuski. Trzeba było pożyczyć ludzi z piechoty, aby zbierali ostygłe łuski i odrzucali dalej, umożliwiając bezpieczne dojście ładowniczym z pociskami. Kilka luf okrytych było mokrymi szmatami, z których unosiła się para. Na szczęście zaraz kończą przygotowanie artyleryjskie natarcia: zaczęli o dziewiątej, a od kilku minut bili na wprost do celów. Pułkownik zerknął na zegarek, jest za pięć minut jedenasta, zaraz kilkaset luf zamilknie, wtedy ruszy do boju piechota, a oni potoczą działa za nimi. Za plecami miał gruzowisko w miejscu, które nazywało się Holländer Tor, a przed nimi jakieś dwieście, trzysta metrów do rzeki i zwycięstwa.

***

Cisza aż dzwoniła w uszach, gdy wychodzili wreszcie z piwnicy po dwugodzinnym bombardowaniu. Junkerstraße i przyległe ulice to tylko kupa płonących gruzów, ostały się może jeden czy dwa budynki, ale też całe wypalone. Zniknął też kościół Trzech Króli, jakby jakaś siła wessała go do środka ziemi. Zebrałem moich ludzi, kilkunastu, dochodzili następni, będzie ze trzydziestu. Był też jakiś leutnant z łączności i dwóch gości w mundurach SA. Komuniści przestali walić z dział, więc zaraz ruszą na swoje pozycje. Faktycznie, od Hohenzinnstraße rozległa się kanonada z broni maszynowej i moździerzy, znak, że nasi się jeszcze bronili. Miałem już wydać rozkaz do wymarszu, kiedy pojawił się jakiś kapitan z rozkazem stawienia się przy piwnicy sztabu wraz ze swoimi ludźmi.

„Scheiße!” - pomyślałem, jakieś zadanie specjalne, zapewne o charakterze samobójczym, ale rzuciłem komendę i ruszyłem chyłkiem w kierunku płonącego, wspólnego gmachu ratusza i komendy policji. Resztki potężnego budynku dymiły, a z jego podziemi wybiegali coraz to nowi ludzie. Wśród oficerów poznałem majora Altermanna, a potem samego pułkownika Schoepffera. Był też nadburmistrz i kilku urzędników, których mogłem poznać, gdy opracowywałem plany zabezpieczenia miasta przed amerykańskimi bombardowaniami. Niektórzy nawet mnie rozpoznali, więc udało mi się dowiedzieć, że przenosimy się na Königsberger Straße, do gmachu gimnazjum, gdzie będzie punkt dowodzenia, a mój oddział ma ubezpieczać przemarsz na wypadek przebicia się Rosjan. Szybko przydzieliłem rozkazy swoim ludziom i dostawszy zgodę ruszyliśmy przez płonący plac Friedricha Wilhelma i zrujnowaną ulicę Pestalozziego, a następnie poprzez podwórka do budynku gimnazjum, który stał prawie nieuszkodzony, z większością szyb w oknach. Pojawił się też podpułkownik Selzer, od którego dostałem rozkaz wzmocnienia obrony skrzyżowania Königsbergerstraße, Grünstraße i Hohenzinn, ale mieliśmy nie oddalać się z tego miejsca, aby w razie potrzeby stanowić wsparcie obrony sztabu. Selzer wziął nas, oficerów na stronę i powiedział, że będziemy realizować plan „Homburg”, czyli ewakuację maksymalnej liczby żołnierzy, rannych i cywilów poprzez przebicie się w nocy z rejonu fabryki cygar Loeser und Wolff do stoczni.

Z różnych pozycji ściągane były jak najbliżej jakieś czołgi i transportery opancerzone oraz zdolni do walki żołnierze. Ale zanim uderzymy, musimy do północy utrzymać nasze pozycje oraz poprawić położenie w rejonie stoczni. Aż do późnego wieczora nie wolno nam mówić o tym żołnierzom, aby utrzymać tajemnicę tak długo, jak się da. Miałem też stawić się osobiście u komendanta miasta. Otrzepałem, jak to tylko możliwe, kurtkę z kurzu i wytarłem brudną chustką twarz, po czym zszedłem do piwnicy gimnazjum, gdzie jak w innych gmachach tłoczyli się ludzie. Na widok pułkownika strzeliłem obcasami i zameldowałem się. Zmęczone oczy spoczęły na mnie, jakby chciały odczytać powód mojego pojawienia się po czym pojawił się w nich błysk przypomnienia.

- A taak. W uznaniu pańskich zasług awansuję pana do stopnia oberleutnanta, poruczniku Bauer. Niestety, nie możemy tego opić szampanem, ani nie jestem w stanie wręczyć nowych naramienników, ale mój adiutant zaraz da panu odpowiednie pismo - pułkownik nawet uśmiechnął się. Odwzajemniam uśmiech, choć sytuacja wyglądała trochę groteskowo.

- Niech pan nie da się zabić poruczniku dziś i jutro. O nocnej akcji pan wie i chciałbym, aby wraz z innymi dobrymi żołnierzami znalazł się pan po drugiej stronie rzeki - pułkownik przyglądał mi się bacznie, jakby coś we mnie odkrył.

- Wie pan, przypomina mi pan mojego syna, Hilmara, który służył w I pułku grenadierów... No, a teraz na stanowisko.

Schoepffer odwrócił się i przeszedł do innego pomieszczenia, a ja dostałem kawałek kancelaryjnego papieru z wypisanym maszyną awansem. Spojrzałem na datę - siódmy lutego. Ścisnęliśmy sobie dłonie, po czym starannie upchnąłem świstek w skórzanym portfelu i wyszedłem. Moi chłopcy czekali przy sali gimnastycznej gimnazjum - pomachałem na nich i jak zwykle pochyleni ruszyliśmy na stanowiska. Teraz tylko nie mogłem dać się zabić.

***

- Fryce z dołu! - okrzyk podawany z dołu do góry dotarł wreszcie do starszego lejtnanta Wołkowa, dowódcy kompanii zredukowanej walkami do wielkości dwóch plutonów.

- Zabarykadować meblami wejście na górę i schody na dół. Podoficerowie do mnie! - Wołkow mimo niepozornego wzrostu miał potężną budowę ciała i takiż głos.

Byli w pułapce. Trzy szturmowe grupy pułku walczyły o zdobycie kwartału 118 włącznie ze znajdującym się na jego terenie potężnym budynkiem szkoły, który faszyści przekształcili w szpital polowy. W linii prostej mieli mniej niż sto metrów do lazaretu, ale znowu nie byli w stanie przebić się pod wściekłym ogniem wroga. Co było dla nich upokarzające, tu nie walczyli jacyś tam SS-mani tylko zwykli żołnierze i cywile w mundurach lub samych opaskach Volkssturmu. Starszy lejtnant wychylił się na zadymioną klatkę, dwa piętra niżej jego ludzie wyrzucali na schody komody, stoły i krzesła, mające zablokować drogę wrogowi, który ponownie wyparł ich z dopiero co zajętego podwórka. Wołkow odsunął się z przejścia, bo trzech strzelców, sapiąc, wynosiło kredens kuchenny z brzęczącą jeszcze zastawą i zaczęło wnosić go na półpiętro. W połowie schodów rzucili kredens i niezgrabnie uciekli gonieni kilkoma strzałami z piętra. Sytuacja była mocno skomplikowana: mieli pierwsze i drugie piętro, ale parter, trzecie piętro oraz strych były w szkopskich łapach. Tak było na tej całej parszywej ulicy. Drugą część dnia, po tak zwanym obiedzie, zaczęli od natarcia na wysoki, narożny budynek stojący przy ulicy graniczącej z cmentarzem i zburzonym kościołem. Jedna z trzech grup otworzyła ogień czołowy, a dwie pozostałe, w tym Wolkowa poprzez podwórka obeszła dom od tyłu. Niestety, szkopy szybko ich zauważyli i przygnietli morderczym ogniem z wszelkich ukryć z tego i z sąsiednich domów. Znowu poszły w ruch granaty dymne, butelki zapalające oraz granaty przeciwpancerne i w sumie ponosząc niewielkie straty, izba po izbie wyrzucali wroga.

Gdy opór był zbyt zacięty, jako oficer dowodzący atakiem Wołkow kazał podpalać wroga wraz z budynkiem. W ten sposób przesunęli się o trzy budynki w głąb ulicy.

W następnym zastosowali zadymienie parteru oraz piętra płonącymi szmatami i oponami, co spowodowało, że ku ich zdumieniu aż dwudziestu ośmiu hitlerowców się poddało.

Ale w kolejnym budynku, czyli tym, w którym się znajdowali uwięźli. Od dołu zaczynała się chaotyczna strzelanina, która szybko ucichła, tylko przez chwilę docierał do uszu walczących przeraźliwy jęk jakiegoś rannego. Wezwani przez Wołkowa na drugie piętro, do opróżnionej częściowo z mebli izby, wbiegło dwóch sierżantów, za nimi efrejtor Elisiejenko i starszyna Kim.

- Meldujcie!

- Odparliśmy atak na dole, trafiliśmy chyba ze dwóch, ale jeden z naszych saperów mocno dostał. Straciliśmy też radiostację. Co ważne, szkopy wiedzą, że nad nami siedzą ich kamraci, więc nie będą próbowali podpalać domu. Chyba musimy poczekać, dopóki nasi nas nie odblokują.

- I co, bladź, mamy tu siedzieć na łasce tych Volkssturmistów? - wściekł się Wołkow.

Jeżeli z pomysłem nie wyjdą z opresji to najlepsze, co go może spotkać w pułku jest stanie się obiektem niekończących się docinków i kawałów: „jak to Wołkow w Elbingie wojował.” Mogą oczywiście zginąć albo co gorsza, dostać się na kilka godzin czy dni do faszystowskiej niewoli.

- Zrobimy tak. Kapralu - weźmiesz dwóch ludzi i sprawdzicie wszystkie drogi wyjścia z budynku, obojętnie, czy to ma być wyskoczenie na bruk czy ucieczka samolotem z dachu. I za piętnaście minut jesteś z raportem. Wy - pokazał ręką kolejnych podoficerów - przygotujecie obronę każdego z mieszkań. Zablokować wejścia, a za barykadą ustawić rkm i dwóch bojców z pepeszami.

Żołnierze wyszli, a starszy lejtnant miał chwilę na zapalenie papierosa. Ostrożnie, przez bogato zdobioną firankę zerknął przez okno na brukowane podwórze. Skok z tego miejsca to pewne kalectwo, zresztą w budynku po drugiej stronie też są Niemcy, więc nawet otwarcie okna spowoduje ich reakcję. Przebijanie się do góry oznacza zbyt wielkie straty wśród oddziału i da szanse szkopom z dołu na atak od tyłu.

- Towarzyszu, jest pomysł! - głos efrejtora wyrwał starszego lejtnanta z zadumy. Wołkow pytająco uniósł brwi.

- Do naszego domu przylega drugi, częściowo spalony, a z mieszkania po drugiej stronie klatki schodowej wiedzie do niego wybita pociskiem dziura. Po spalonych belkach wejdziemy po cichu do góry, na strych, bo pewno wszyscy Niemcy są na trzecim piętrze i z góry ich zaatakujemy.

- No, a jak z zejściem na dół?

- Trzeba by skakać z pięć metrów w dół na gruzowisko, co skończy się kontuzją, a poza tym jest ono w zasięgu ognia szkopów.

- To jak chcecie zaatakować tych z góry?

- No, nie wiem dokładnie, zobaczymy na miejscu. Weźmiemy granaty przeciwpancerne.

- Dobrze, rzucacie granaty, a wtedy my uderzamy na nich od dołu. Wy blokujcie im tylko drogę ucieczki na strych. Poniatno?

Elisiejenko kiwnął głową i szybko dobrał sobie czterech sprawnych, młodych bojców, co to nie bali się wysokości. Wołkow ruszył za nimi na przeciwległą stronę klatki schodowej. Przez niewielki otwór na wysokości około półtora metra od podłogi trzeba się wśliznąć jak wąż, bez broni lub plecaka. Ręce kaprala, który szedł pierwszy pojawiły się w otworze i wtedy następny z żołnierzy przekazał mu jego rzeczy. Kolejny raz procedura powtórzyła się aż niewielkiego wzrostu chłopak znikł cały w dziurze. Wołkow ruszył na dół, uprzedzić swoich sierżantów, po czym wrócił na drugie piętro i przygotował grupę szturmową. Na klatce schodowej było cicho, co obu stronom ułatwiało nasłuchiwanie. Lejtnant, przyciskając palec do ust, wysyłał swoich bojców do obu mieszkań na piętrze. Mężczyźni, balansując niezgrabnie, starali się jak najdelikatniej zająć pozycje, aby tylko nie zaskrzypiała podłoga. Zostało teraz tylko czekanie. Minuty dłużyły się niemiłosiernie, z zewnątrz, przez wybite okna klatki schodowej słychać było strzały, okrzyki, a tu panowała cisza, jakby ta wojna ich nie dotyczyła.

„Zwiali!” - ta nagła myśl olśniła starszego lejtnanta. „No niech ich tylko spotkam!” - Wołkow zaczął obmyślać szczegóły zemsty, gdy trzecim piętrem wstrząsnęła eksplozja, a po niej następna.

- Naprzód!- z pistoletem maszynowym w dłoni Wołkow ruszył po schodach, na chwilę więznąc w bebechach kredensu, który niedawno jego ludzie tu wnieśli. Był już po drugiej stronie przeszkody, w kilku skokach na trzecim piętrze i posłał serię z automatu w drzwi, które otworzyły się bez żadnego oporu. Całe mieszkanie wypełniał gęsty, duszący czarny dym, który momentalnie odebrał oddech. Krztusząc się, Wołkow opróżnił resztę magazynka w czarną mgłę i czym prędzej wycofał się na klatkę schodową, wpadając na kaprala Elisiejenkę. Ktoś przytomny założył maskę przeciwgazową i ruszył do środka mieszkania. Po chwili wrócił.

- Siedem trupów w kuchni, towarzyszu lejtnancie! - zameldował.

Wołkow, nadal nie mogąc uspokoić oddechu, wskazał palcem na mieszkanie po przeciwnej stronie. Po chwili meldunek potwierdził zabitych i kilku rannych szkopów, bez ochoty do walki.

- Mów! - Wołkow z trudem wydał z siebie głos.

- E, nie ma o czym. Mieliśmy szczęście, że na strychu akurat nikogo nie było, więc po cichu sprawdziliśmy, co tam jest. Jeden z chłopaków odkrył klapkę otworu wentylacyjnego do kuchni, bo słychać było jak szkopy gadali, więc sprawdziliśmy, czy nad drugim mieszkaniem też jest taki otwór i na mój znak chłopcy wrzucili granaty przeciwpancerne, a resztę znacie. Gorzej by było, gdyby kuchnia nie była pierwszym pomieszczeniem mieszkania, to może tylko byśmy ich ogłuszyli.

- Dobra, zamelduję o waszym wyczynie dowódcy batalionu. A teraz trzeba zając się tymi z dołu. No, efrejtor, jaki masz na nich pomysł?

***

- Nie strzelajcie, to nasi! - rozległo się wzdłuż szeregu bojców leżących za porozbijanym murkiem.

Tuż przy skrzyżowaniu z szeroką ulicą z torami tramwajowymi pojawiła się jedna, potem kilka sylwetek w zielonych mundurach.

- Wy kto?

- A z 281 strzeleckiej, z 1064 pułku - słychać okrzyki przebijające się przez kanonadę wystrzałów.

Ktoś zaprezentował naszą jednostkę, po czym zaczęło się, zwyczajne w takich sytuacjach, handlowanie na odległość. Wiadomo, papierosy, spirt, jakieś lepsze jedzenie.

- Może mają słoninkę... - rozmarzył leżący obok efrejtor Titko - ponoć zdobyli jakieś składy zaopatrzeniowe.

- Jeśli mieli, to na pewno dawno pożarli. Ale może mają jakieś złoto czy fajne zegarki, bo szli przez bogatszą dzielnicę?

Jegor Biełozierow był sceptyczny. Od rana parli do przodu, niszcząc szkopów dom po domu. Już dwukrotnie brali do niewoli małe grupki, w tym dzieciaki i starców, którzy ledwo trzymali się na nogach. Ten dwugodzinny ogień naszej artylerii chyba podłamał fryców, bo ich batalion zajął już kilka kwartałów w zasadzie z niewielkimi stratami. Dobrze walczyło się też przy wsparciu czołgów i „suczek”, które niszczyły wszystkie położone na ich drodze punkty ogniowe strzałami na wprost. Ktoś przeklął za plecami, więc odruchowo odwrócili głowy: kryjąc się za ruinami, biegł do nich dowódca kompanii. Bladź! Znowu będzie jakieś zadanie. Od dwóch dni Biełozierow był jakoś wewnętrznie niespokojny, może to z powodu ciągłego zmęczenia, a może dlatego, że z jego plutonu zostało zaledwie kilku chłopaków ze składu, który ruszał do natarcia w styczniu.

Do lejtnanta Kuropietowa podbiegli dowódcy plutonów i sierżanci i coś tam omawiali. Lejtnant wskazywał na budynki po przeciwnej stronie ulicy z torami, położone na niewielkim wzgórzu, więc pewnie mają je zdobyć. Zabudowania z czerwonej, wypalanej cegły, a w zasadzie to, co z nich zostało, nie były wysokie i nie wyglądały szczególnie solidnie, więc powinni dać radę.

Wesielin już skończył i zaraz dowiedzą się, o co chodzi. Kilkunastu chłopaków, resztka ich plutonu zrezygnowana słuchała nowego rozkazu. Wzdłuż biegu tej ulicy, w kwadracie 131, znajdował się wysoki budynek szkolny, gdzie według jeńców Niemcy przenieśli swój sztab. Chłopaki z 281 Dywizji zaatakują od tej ulicy - Wesielin wychylił się niebezpiecznie i wskazał na ulicę dochodzącą skośnie. Naszym zadaniem było podejście jak najciszej i wdarcie się wzdłuż ulicy w dół, jakieś sto metrów i zdobycie budynku oraz schwytanie niemieckiego dowódcy. To powinno spowodować poddanie miasta, no a dla bojców to będzie szansa na odznaczenia i awanse. Sierżant jak zwykle lubił podkreślać, jak zależy mu na owej chwale i że my, szara piechota jesteśmy tu po to, aby tę jego sławę zdobywać. W swoim w miarę spokojnym miejscu wypalą jeszcze po papierosie, mając na uwadze fakt, że przed nimi jest ponoć fabryka cygar. Jegor melancholijnie spojrzał na zegarek, atak zacznie się zapewne piętnaście po, zatem miał jeszcze chwilkę, aby się spokojnie wysikać.

*

Od strony Hohenzinnstraße przebijała się w kierunku gimnazjum jakaś większa grupa bolszewików, więc pomny na rozkazy Selzera przeszedłem na tyły naszego domu, skąd miałem jako taki widok na schodzącą lekko w dół ulicę. Nasi chyba dali się zaskoczyć, bo zbyt późno otworzyli nieskładny ogień do coraz to większej ilości kilkuosobowych grupek przeskakujących przez szeroką ulicę. W zapadającym zmierzchu pojawiały się zamazane sylwetki oświetlane błyskami broni. Trzeba uderzyć z boku! Ruszyłem po trzeszczących schodach do swoich chłopaków. Szybko zebrał się mój pluton, ludzie już wiedzieli o akcji „Homburg”, co wzbudziło w nich chęć do dalszej walki. Małego chłopaka z Hitlerjugend wysłałem po sąsiednich domach z informacją o naszym odejściu z pozycji, po czym ruszyliśmy. W rękach większości pistolety maszynowe, a za pasem ukrywane na czarną godzinę granaty. Biegliśmy wzdłuż torów tramwajowych, a potem skręciliśmy w lewo, w stronę ulicy Hohenzinn. Najwyższy czas! Z jednego z oświetlonych pożarem domów wybiegli ruscy, seriami z pepesz ścigając uciekających obrońców. Dałem sygnał rękoma, aby żołnierze stworzyli niewielką tyralierę, po czym kucnąłem. Coraz więcej bolszewików wyskakiwało z kolejnych domów na podwórze, a przed nimi był tylko parkan dzielący ich od budynku gimnazjum. Czekałem, aż pierwsi z nich zaczną wspinać się na płot, po czym rzuciłem granat. Kilka dalszych „tłuczków” pofrunęło w stronę ruskich, kiedy otworzyliśmy zmasowany ogień. Kule z mojego automatu ściągnęły jednego z bolszewików z płotu, eksplozje granatów ogłupiły wrogów, którzy bezradnie zaczęli szukać ukrycia. Z okien gimnazjum odezwały się też nasze karabiny maszynowe i Mausery, siekąc po bolszewikach.

- Oczyszczamy budynki! - krzyknąłem i z kilkoma swoimi chłopakami wpadłem na pierwsze podwórko.

Jeden z chłopaków padł, przyjmując na siebie kule przeznaczone chyba dla mnie; z biodra posłałem celną serię, opróżniając magazynek do połowy, do kryjącego się za stertą drewna Iwana. Byliśmy już w budynku, na szczęście ruskich nie było na piętrach ani w piwnicy, bo chcieli jak najszybciej zdobyć gmach gimnazjum. Zabarykadowaliśmy drzwi tuż przed następną grupką Rosjan i zatrzymaliśmy ich celnym ogniem na środku ulicy. Ktoś krzyknął, że jest wsparcie, że wracają ci, co zwiali poprzednio, więc możemy wracać na podwórko. Nagle znowu krzyk:

- Ruscy przebijają się od Königsbergerstraße, wzdłuż torów!

- Cholera jasna, podeszli nas! - Wydarłem się jak opętany, starając się zebrać swoich żołnierzy, którzy nadal marudzili uwikłani jeszcze w walkę w innych budynkach. Było nas piętnastu, nie ma na co czekać, ruszyliśmy poprzeczną uliczką zasypaną gruzem na spotkanie nowemu wrogowi.

*

Szkopy chyba faktycznie się zgapili, bo udało nam się przebiec niezauważonym większość odcinka do atakowanych budynków. Z odchodzącej od tego samego skrzyżowania ulicy, którą atakowali bojcy z 1064 pułku słychać było zażartą strzelaninę maskującą posuwanie się naszej kompanii. Mieliśmy nie wdawać się w walki w budynkach, tylko przebijać się brukowaną drogą, wzdłuż torów tramwajowych do dużego budynku nieco niżej po lewej. Do pierwszej ruiny było zaledwie kilka metrów, gdy padł z niej pierwszy, potem następny strzał, schyliłem się jak najniżej i minąłem narożny budynek, w którym eksplodowały rzucane przez chłopaków granaty. Wybuchła strzelanina, ale my pędziliśmy dalej, tak na bezczelnego wdzierając się w niemieckie pozycje. W naszym kierunku zaczęły padać serie z pistoletu maszynowego, więc wcisnąłem się w bramę, tuż pod szyldem szewca. Obok, na ziemi wylądował strzelec z Diegtiariowem, który kilkoma seriami zmusił fryca do ukrycia się. Chłopaki poderwali się, wyprzedzając mnie znacznie, bo przez chore gardło trudno mi złapać oddech. Nad głową przeleciały kule bijące po ulicy, w wysokim oknie po przeciwnej stronie torów spostrzegłem sylwetkę celującą do pleców moich towarzyszy. Mosin błyskawicznie podniósł się do oka i strzeliłem: z odległości kilkunastu metrów każdy strzał Jegora Biełozierowa jest celny! Karabin Niemca teatralnie wypadł z okna na ulicę, gdy byłem już w ruchu.

Widać już budynek, faktycznie chyba szkoła, wokół drzewa i jakiś park ogrodzony rozbitym płotem. Teraz najniebezpieczniejszy odcinek. Do szkoły miałem jeszcze z pięćdziesiąt metrów, z okien strzelali do nas naziści, ale nie trafiali szybko biegnących żołnierzy. Po lewej stronie wyłoniła się jakaś uliczka i kątem oka zauważyłem błyski wystrzałów i liczne ludzkie sylwetki.

„Nasi czy Niemcy?”- nie zdążyłem pomyśleć, gdy podmuch eksplodującego granatu rzucił mnie na zmarzniętą ziemię.

0x01 graphic

„Dostałem, dostałem!” - z dziwnym spokojem uświadomiłem sobie co się dzieje, z największym wysiłkiem podniosłem się, by podbiec jeszcze kawałek, za płot gdzie skryli się towarzysze.

Wokół świstały kule, ciało potwornie ciążyło, gdy wreszcie przewróciłem się tuż za parkanem na leżącego towarzysza.

- Karabin, gdzie jest karabin? - słyszę własny krzyk, ponownie starając się podnieść, aby coś zobaczyć.

Biodro mi drętwieje, a lewej ręki zupełnie nie czuję. Udało mi się jedynie klęknąć, gdy nad ogrodzeniem przeskoczył ludzki kształt. Z trudem rozpoznałem młodego Niemca w pobielonym hełmie i bardzo brudnej panterce. Twarz szkopa jest czerwona z wysiłku, brudna, pokryta kilkudniowym jasnym zarostem i jakaś taka pewna siebie. Przez moment nasze spojrzenia spotykają się. Niemiec przeniósł wzrok dalej, na innych walczących, a ja przez ułamek sekundy czuję jak pociski z jego pistoletu maszynowego rozrywają mi ciało, które bezładnie oddziela się od mojej świadomości. A jednak miał rację pop, który mówił, że człowiek ma duszę.

*

Ledwo dysząc ciągnęli się w górę Königsbergerstraße, nie mając nawet czasu przyjrzeć się sowieckim trupom zalegającym ulicę. Cholera, mało co a by się im udało. Pod domem z szyldem szewca Karl zatrzymał się, dając możliwość odetchnąć swoim ludziom. Oddech powoli uspokajał się, jeden z podoficerów wyciągnął papierosa:

- Nie przypuszczałem, że ci Słowianie mogą być tacy cwani, panie oberleutnant. Mało brakowało, a by nas załatwili.

- Faktycznie, ale jeszcze żyjemy. Aby do północy. Niech pan, sierżancie da rozkaz przeglądnięcia tych trupów. Krucho u nas z amunicją i granatami, więc każdy się przyda. Może któryś z nich jest tylko lekko ranny, to trzeba będzie go odstawić do sztabu. Innych, ciężej rannych wepchnąć do jakiejś piwnicy, żeby ich potem znaleźli.

Podoficer kiwnął ze zrozumieniem głową i odszedł. Ulica pokryła się mrokiem rozświetlanym tylko dogasającymi pożarami. W słabym świetle nie widać wskazówek zegarka, ale Karl wiedział, że do przeprawy zostało tylko kilka godzin.

***

- Tutaj, dawajcie go tutaj, chłopcy! - kierowani głosem pielęgniarki w zakonnym nakryciu głowy przechodziliśmy nad rzędami leżących na materacach ludzi i w słabym świetle naftowej lampy znaleźliśmy wreszcie jakieś wolne miejsce, między facetem z ręką zrobioną na „stukasa” a kimś z twarzą zawiniętą krwawiącym bandażem. Kilka razy byłem w piwnicy mojej dawnej szkoły aby pomóc przynieść coś nauczycielom lub woźnemu i zawsze wyobrażałem sobie, że jest to loch jakiegoś starego zamku i pewnie straszy tu duch komtura von Plauena. Ostrożnie położyliśmy drzwi od szafy, które służyły nam za nosze dla rannego Paula Schrötera, który tym razem dostał odłamkiem w plecy.

Kiedy to się stało broniliśmy jednego z domów na Grünstraße, odpierając kolejny już atak, Paul stęknął ciężko, po czym przewrócił się na Ericha. Ten zwalił go z siebie, ale gdy Schröter nie poruszył się, zaczął wrzeszczeć, że coś się z nim stało. Ja nie mogłem mu pomóc, choć widok leżącego przyjaciela strasznie mnie przestraszył. Erich szybko znalazł ranę i sprawnie zatamował krwawienie.

- Jurgen, znajdę jakieś nosze dla Paula - wrzasnął i zniknął z naszego mieszkania. Na szczęście Rosjanie się cofnęli i kapral pozwolił zanieść naszego towarzysza do lazaretu, który mieścił się o niecałe dwieście metrów od zajmowanej przez nas pozycji. W dwóch miejscach ulica była ostrzeliwana, więc przebiegaliśmy ją jak najprędzej, modląc się, aby tylko Paul nie spadł nam z tych drzwi. Biedak, na przemian odzyskiwał to tracił przytomność, a plama na jego plecach ciągle rosła.

Już mocno szarzało, gdy wreszcie udało nam się osiągnąć główne wejście do szkoły, gdzie zmęczony sanitariusz segregował rannych.

- Tego do piwnicy! - rzucił tylko przechodząc do następnego delikwenta. Na schodach uderzył nas niesamowity smród, który na chwilę nas zatrzymał. Wytężając całe swoje męstwo, schodziliśmy po schodach w dół do jakiegoś koszmarnego miejsca boleści, jęków, modlitwy i przekleństw. Dobrze, że szedłem pierwszy i Erich nie widział mojej twarzy. On chyba też nie wyglądał najlepiej. Zatrzymała nas siostra zakonna, szybkim ruchem zwykłego kuchennego noża rozcięła kurtkę i bluzę mundurową, po czym używając latarki obejrzała ranę. Na nowo przyłożyła opatrunek Paula i skierowała nas z noszami w głąb mrocznego korytarza.

- Siostro, trzeba go ratować! - głos ledwo przeszedł przez skurczone strachem gardło - niech siostra zawoła lekarza! - dodałem nieco mocniej.

- Lekarz zejdzie później, jak skończy operować. Rana waszego kolegi nie wygląda na poważną, zresztą zaraz sama do niego przyjdę. Idźcie w głąb, tam jest siostra Klara, która znajdzie dla niego miejsce.

Przytłoczeni panującą tu atmosferą, ruszyliśmy dalej na spotkanie siostry Klary.

Paul chyba znowu stracił przytomność, więc nie bardzo mogliśmy się z nim pożegnać. Nie odwracając się, szybko wybiegliśmy, aby jak najdalej z tego strasznego miejsca, zderzając się przy wyjściu z sanitariuszem, który nas tu przywitał.

- Ruscy, ruscy! - darł się pędząc po schodach do góry.

Wyjrzeliśmy przez drzwi; o kilkanaście metrów od wejścia w świetle płonącej sanitarki widać było charakterystyczne sylwetki. Mieliśmy odciętą drogę.

- Próbujmy przez korytarz na piętrze, a potem wyskoczymy przez okno.

Ruszyłem biegiem za Erichem uzmysławiając sobie, że czeka nas skok z wysokości kilku ładnych metrów, prawdopodobnie w łapy Rosjan, ale nie mieliśmy większego wyboru. Wychyliłem się przez okno w końcu korytarza - niedobrze ruscy są na zewnątrz. Wbiegliśmy do otwartej klasy, gdzie mieliśmy kiedyś lekcje niemieckiego, przeskakując nad leżącymi tu ludźmi, dotarliśmy do okien - na wielkie podwórze wtaczał się ruski panzer. Byliśmy otoczeni!

- Lecimy do auli! - wrzasnąłem na Ericha.

Ruszyliśmy schodami na drugie piętro, zderzając się po drodze z biegnącymi w dół sanitariuszami i pielęgniarkami. Sprint wzdłuż zakrętów długiego korytarza i już byliśmy w szkolnej auli, gdzie znajdowała się suszarnia bandaży. Na niezliczonych sznurkach wisiały poprane bandaże, kołysane lutowym wiatrem, wdzierającym się przez rozbite okna. Dobiegłem do pokrytej boazerią ściany i wyciągnąłem swój bagnet. Drzwi, prowadzące do niewielkiego pomieszczenia magazynowego przy auli, gdzie gromadzone były zazwyczaj flagi, girlandy i ozdoby choinkowe były wspaniale wpasowane w ścianę i trudne do zauważenia. Erich wiedział, co zamierzam zrobić, szybko schwycił stojący przy ścianie regał na książki obecnie gromadzący jakieś środki opatrunkowe i odciągnął w moją stronę, do drzwi prowadzących do naszego ukrycia. Ostrożnie, aby nie zniszczyć boazerii podważyłem zamek, który po chwili poddał się. Z wnętrza wiało stęchlizną i pleśnią, ale nie mieliśmy wyboru. Pomogłem Erichowi dosunąć ciężki drewniany regał na tyle, na ile było to możliwe, oplątaliśmy dół mebla bandażem, po czym wleźliśmy do środka i ciągnąc za materiał dociągnęliśmy ciężki mebel do drzwi. Jeszcze tylko trzeba odciąć bandaż oraz wciągnąć go do środka i jesteśmy w miarę bezpieczni. Przez lekko uchylone drzwi wpadało nieco powietrza, a po chwili też strzępy rozmowy. Z napięciem wsłuchiwaliśmy się w dobiegające nas głosy. Ktoś chyba wbiegł do środka, słychać szuranie butów i stukot potrącanych sprzętów. Powoli domknąłem drzwi, likwidując szparę, a mimo to byłem w stanie usłyszeć słowa wypowiedziane podniesionym głosem:

- Nikawo niet, towariszcz kapitan!

***

Na małej uliczce Kegelstraße, naprzeciwko wielkiego budynku fabryki cygar Loesera i Wolffa kłębiła się zbieranina żołnierzy w różnorodnych mundurach. Mężczyźni i kilka kobiet stali pod ścianami i na klatkach schodowych, czekając na hasło do natarcia. Rozejrzałem się wokoło, szukając jakichś oficerów, ale znalazłem tylko znajomego leutnanta z ciężkiej baterii przeciwlotniczej i kapitana piechoty z mocno obwiązaną ręką. Stanęliśmy razem. Gdzie są oficerowie ze sztabu? Przesunięto godzinę uderzenia czy co? Kapitan poinformował nas, iż w fabryce było już z kilkuset cywili, a także volkssturmiści oraz trochę rannych, ale mogących poruszać się o własnych siłach.

- Wracam do pytania, co robimy?

Obaj oficerowie nie byli zdecydowani, więc zapytałem o oddziały, którymi dowodzą. Ja miałem dwudziestu kilku sprawnych żołnierzy, przeciwlotnik kilkunastu, a kapitan około kompanii. Ustalamy, że jeżeli nie otrzymamy do północy informacji o godzinie natarcia, to spotykamy się tu o trzeciej w nocy i na własną rękę będziemy przebijali się do stoczni, gdzie powinny być jakieś łodzie przeprawowe. Mieliśmy już uścisnąć sobie dłonie, gdy od moich pozycji na skrzyżowaniu Königsbergerstraße i Grünstraße i Hohenzinnstraße dobiegła nas gwałtownie nasilająca się strzelanina. Zebrałem swoich chłopaków oraz kilku ochotników z panzerfaustami i ruszyliśmy wzdłuż torów tramwajowych pod górę wprost na pełznące na nas sowieckie czołgi.

***

Delikatnie zdjąłem dłoń z ust Ericha, pozwalając mu na wciąganie powietrza ustami.

- Uspokój się idioto, bo nas usłyszą! - syknąłem, pochylając się nad uchem kolegi. Schmidt szybko oddychał, ale już się nie rzucał, przygnieciony moim ciężarem. Chyba się powoli uspokajał.

Przezornie nie schodziłem z przyjaciela, obawiając się, aby ponownie nie dostał ataku paniki. W środku panowała absolutna ciemność, potęgowana jeszcze wyobraźnią i realne zagrożenie ze strony znajdujących się w szkole Rosjan. Kryzys narastał od dłuższego czasu, choć żaden z nas nie potrafił określić, jak długo siedzieliśmy w środku. Może minuty, a może całe godziny? Sam czułem się bardzo nieswojo, wyobraźnia podpowiadała mi, że w tym absolutnie ciemnym pomieszczeniu gromadziły się dusze zmarłych w budynku ludzi. Może nie tylko dusze, ale też upiory chcące wyssać z nich życie? Wybuch paniki u Ericha, najdzielniejszego człowieka, jakiego znałem, był takim zaskoczeniem, że początkowo nie zareagowałem na przerażający krzyk i bicie rękoma na oślep w poszukiwaniu wyjścia. Dopiero po chwili, kierując się hałasem, zdołałem złapać przyjaciela i po szamotaninie obezwładnić go. Spadły na nas zakurzone girlandy, doprowadzając Ericha do obłędu. Z ogromnym trudem udało mi się zdusić wybuch kolejnej eksplozji strachu. Obaj ciężko dyszeliśmy, przy czym Erich tylko przez nos, bo usta kneblowała mu moja dłoń.

- Jurgen, ja tu nie wytrzymam, wolę, żeby mnie ruscy złapali. Błagam cię, musimy stąd wyjść! - łkająco proszący szept był przerażająco głośny w małym pomieszczeniu.

- Dobrze, wynosimy się stąd, ale opanuj się. Musisz być absolutnie cichy i spokojny.

Erich chrząknął potakująco, więc mogłem uwolnić go z uścisku. Sapanie powoli ustąpiło. Musimy odzyskać naszą broń i chlebaki, które zostawiliśmy przy wejściu. Powoli, poruszając się na czworakach, macaliśmy podłogę, odnajdując wreszcie pozostawione uprzednio przedmioty.

- Idziesz za mną, tylko cicho! - szepnąłem zdecydowanie i chyba po raz pierwszy niekwestionowany przywódca naszej paczki bez dyskusji poddał się moim rozkazom.

Ręce dotknęły ściany i powoli przesuwały się wzdłuż niej, natrafiły na wypukłość framugi. Znieruchomiałem, starając się pochwycić jakiś odgłos z auli, ale grube drewno drzwi skutecznie tłumiło wszelkie dźwięki. Trudno, trzeba zaryzykować. Delikatnie nacisnąłem na klamkę i lekko, na centymetry odsunąłem drzwi. Oczy natychmiast wychwyciły jaśniejszą o odcień czerń nocy panującej w auli. Obaj skamienieliśmy wsłuchując się w odgłosy. Do wnętrza wpadał dość odległy odgłos strzelaniny i smród spalenizny, ale nie wydawało się, aby ktoś był w środku. Drzwi odsunęły się jeszcze o kilka centymetrów i natrafiły na regał z bandażami, którym zablokowaliśmy drzwi, gdy uciekaliśmy przed Rosjanami. Nie było wyjścia, musimy go odsunąć, więc obaj, bez słowa naparliśmy mocniej na drzwi. Z trzaskiem i zgrzytem mebel powoli poddał się, otwierając drogę ucieczki. Szpara powiększyła się na tyle, że mogliśmy się przez nią z trudem przecisnąć.

Oczy przyzwyczajone do absolutnej ciemności teraz z łatwością rozróżniały różne odcienie mroku. Wybite okna oświetlone były poblaskiem ognia, co dodatkowo ułatwiało orientację w pomieszczeniu obwieszonym sznurami bandaży. Delikatnie posuwaliśmy się w stronę wielkich drzwi wiodących na korytarz, które były uchylone na tyle, że nie trzeba ich będzie otwierać. Stanęliśmy nasłuchując. Z korytarza dobiegały jakieś stłumione mocno odgłosy, gdzieś coś musiało się dziać, ale ta część budynku wydawała się być opuszczona. Byli zresztą na drugim piętrze szkoły, a ranni znajdowali się na pierwszym i niżej.

- Wyciągnij swój bagnet! - głos Ericha był jeszcze rozedrgany, ale wyjście z klaustrofobicznego pomieszczenia wyraźnie przywróciło mu pewność siebie. Ostrożnie przełożyliśmy karabiny na plecy, uważając, aby nie klekotały i wyciągnęliśmy długie bagnety. Przed nami szeroka klatka schodowa znajdująca się pod wieżą z zegarem i mroczny korytarz prowadzący w lewo. Krok za krokiem ruszyliśmy w dół po schodach oświetlonych poblaskiem pożarów sąsiadujących ze szkołą budynków, wpadającym przez potłuczone, wielkie okna. Z dołu wyraźniej dobiegał do nas głos ludzkiej rozmowy, ale nie byliśmy w stanie rozszyfrować języka. Szkoła była dziwnie cicha, powinni tu być lekarze i pielęgniarki, a nawet ruscy żołnierze, jeżeli lazaret był w ich łapach. Znów przystanęliśmy. Na pierwszym piętrze panował bezruch, głos rozmowy musiał dobiegać więc z parteru. Gestem zatrzymałem Ericha i na palcach ruszyłem w dół. Powolutku, trzymając się z dala od balustrady, zszedłem w dół w stronę rozświetlającego ciemność światła karbidowej lampy. Wyraźnie słyszałem szeleszczące dźwięki obcej mowy i rozpoznałem złowieszczy kształt uszatej czapy na głowie odwróconego plecami człowieka. Rozpłaszczyłem się na schodach, zamierając w przerażeniu, gdy z bocznego korytarza wynurzyło się światło latarki prowadzące kolejnych Rosjan ku swoim towarzyszom. Promień światła omiótł schody nade mną, po czym skierował się na rozmawiającą grupę. Ludzie wybuchnęli śmiechem, w którym byłem w stanie wyróżnić dwa żeńskie głosy. Ruscy byli coraz głośniejsi, więc wykorzystałem to i na czworakach wpełzłem na piętro, wpadając wprost na Ericha.

- Herr Gott, myślałem, że mnie zauważyli! - szepnąłem do przyjaciela. - Chodźmy korytarzem, chyba wartownicy zeszli z tamtego końca, więc spróbujemy wyleźć oknem na półpiętrze albo z parteru. Szybkim marszem pokonaliśmy mroczny korytarz, dochodząc do ostatniej schodni. Znowu chwila na wsłuchanie się w otoczenie. Z otwartych drzwi klas na parterze dobiegały jęki i sapania ludzi, ale panowały ciemności, więc zapewne nie było tam ruskich. Na palcach podeszliśmy do klasy. Przywykłe do ciemności oczy rozróżniały białe plamy łóżek i bandaży. Leżeli tu ranni Niemcy, ale dlaczego nie było nikogo z personelu? Ruszyliśmy w stronę okien, gdy ktoś złapał Ericha za spodnie.

- Zabierzcie mnie z sobą, kamraci! - jęk rannego zabrzmiał jak huk wystrzału.

Leżący na materacu człowiek miał zawiązaną jak mumia twarz, z czarnymi plamami w miejscach, gdzie powinny być oczy i usta.

- A gdzie są lekarze i pielęgniarki? - Erich kucnął obok żołnierza, odrywając jego rękę od swoich spodni.

- Ruscy ich zabrali. Od czasu do czasu tylko wchodzą do sal i świecą latarkami. Zabierzcie mnie ze sobą.

- A możesz wyskoczyć przez okno i biec z nami?

- Nie wiem, dostałem w głowę i bok - w szepcie słychać gasnącą nadzieję.

- Nie martw się, jutro na pewno odbijemy szpital i będziecie ewakuowani za rzekę - uciąłem rozmowę. Po oparciu jednego z łóżek weszliśmy na parapet okna. Szyby w większość były całe, więc musieliśmy je otworzyć. Mieliśmy kilka metrów do bruku podwórka, ale nie było wyboru. Skok. Karabin boleśnie uderzył w plecy, ale nogi są całe. Obok wylądował Erich, przewrócił się z cichym jękiem ale też się podniósł. Teraz musimy przedostać się przez ruiny Grünstraße w stronę własnych pozycji. Szybko przebiegliśmy przez podwórze i znikliśmy wśród ruin.

***

- Bystrieje, bystrieje! - sierżant Szenin poganiał swoich artylerzystów, którzy wpychali działo w gruzowisko. Mężczyźni stękali z wysiłku wciągając armatę prawie na wysokość piętra. Dowódca baterii z ich pułku artylerii należącego do 86 Dywizji dostał rozkaz zatrzymania ewentualnego przemieszczania się fryców spychanych przez czołgi i żołnierzy z 98 Korpusu. Szenin próbował protestować, no bo jak jeden działon ma zatrzymać oddział wroga, zwłaszcza, że nie przydzielili im nawet drużyny piechoty. I skąd mieli wiedzieć z jakiego kierunku Niemcy mają się pojawić.

- Masz mieć oczy otwarte i nie dać się zaskoczyć! - usłyszał na pożegnanie od starszego lejtnanta.

Ze swojego stanowiska w gruzowisku domu na skrzyżowaniu ulic z przebiegającymi przez nie torami tramwajowymi i chyba kolejowymi prawie nic nie było widać. W samym centrum miasta, na południe od nich błyszczała łuna pożarów, ale fabryczne budynki nie dopuszczały do nich zbyt wiele światła. Sierżantowi od samego początku to stanowisko bardzo się nie podobało. Żadnej widoczności, fryce mogli ich bez problemu zajść i nożami wyrżnąć, więc zakazał swoim chłopakom jakichkolwiek rozmów, a palić mogli tylko do rękawa. Ze wschodu, północy i południa dochodziły ich wybuchające i gasnące odgłosy strzelaniny, naciągające i tak napięte nerwy do granic wytrzymałości. Dobrze chociaż, że za nimi w stoczni siedzą swoi.

„Straszne miejsce, na szczęście musi być już koło północy” - sierżant pocieszał się, drepcząc w miejscu, by rozgrzać marznące ciało.

***

Na dziedzińcu fabryki cygar zderzyliśmy się z prawdziwym ludzkim tłumem. Żołnierze, cywile, ranni, wszyscy dziwnie napięci i milczący. Kazałem czekać swoim ludziom przy wejściu i ruszyłem do środka budynku, gdzie miało znajdować się dowództwo. W słabym świetle karbidówek i świec na piętrze spotkałem kilku znajomych oficerów, powitaliśmy się serdecznie, zadowoleni, że przeżyliśmy. Co chwila wchodził ktoś nowy, wypełniając coraz bardziej korytarz i klatkę schodową. Rozeszła się pogłoska, że cały sztab znajdował się na terenie fabryki drewna Witkowskiego nad samą rzeką wraz ze sporym zgrupowaniem. Klęliśmy na brak organizacji i chaos, kiedy pojawił się jakiś major, który w imieniu pułkownika Schoepffera objął dowództwo. Mieliśmy jak najciszej podejść do sowieckich pozycji na skrzyżowaniu Löserstraße i Ziesestraße, a następnie gwałtownym atakiem przebić się do stoczni, pomiędzy kościołem Bożego Ciała a szkołą Schichaua do miejsca, gdzie miały być jakieś krypy przeprawowe. Mieliśmy do dyspozycji zdobyczny T-34 i Panzer IV oraz kilka transporterów opancerzonych, które będą osłaniały grupę. Zostałem wyznaczony ze swoimi ludźmi do osłony czołgów, a następnie obrony kościoła tak długo jak to możliwe, lub do końca przeprawy. Niespecjalnie mi się to podobało, ale najważniejsze, że coś się działo i nadal istniała szansa wyrwania się z miasta.

*

- Sierżancie, czołgi! - kilkoro ust przeniosło nerwowo alarmujący szept.

- Cicho, przecież słyszę! - Szenin sam wyraźnie słyszał klekot gąsienic i gang czołgowego, nie, kilku czołgowych silników. Pierwszy to na pewno nasz diesel, ale pozostałe? Dalekie odgłosy walki, utrudniały rozpoznanie źródła hałasu. Zapewne musieli tam być ludzie, ale kto? Nasi, którzy się przebili, czy może Niemcy?

- Na stanowiska i ani mru-mru!

Rozkaz był zbędny, bo jego ludzie milczeli przyczajeni za działem, czekając na wyjaśnienie sytuacji. Hałas narastał, w mroku nocy można rozróżnić czarniejsze kształty toczących się powoli wozów jadących ulicą ciągnącą się tuż za ich plecami. Maszyny zakręciły w szeroką ulicę wiodącą wzdłuż rzeki i wtedy na nieco jaśniejszym tle udało się im je policzyć: jeden, dwa czołgi i coś lżejszego, a między nimi wyłoniły się cienie żołnierzy cicho ze sobą rozmawiających. Pojedyncze słowa przebijały się poprzez huk silników i szczęk gąsienic - to faszyści!

Sierżant poczuł jak pod hełmem podnoszą mu się włosy, a ciało oblewa zimny pot. Kolumna jest długa, pewnie setki, a może i tysiące ludzi wlewały się w szeroką ulicę, idąc nadzwyczaj cicho. Chyba prowadzili ze sobą rannych, może były i dzieci? Szeninowi od wpatrywania się w mrok zaczęły przed oczyma tańczyć czerwone kręgi, więc musiał ścisnąć powieki. Głosy idących ucichły, ogon kolumny wyszedł na szeroką ulicę, oddalając się powoli od ich stanowiska.

- Działo na koła, na ulicę! - wydał ostrym szeptem komendę.

Artylerzyści błyskawicznie odrzucili maskowanie i działo, podskakując na gruzach, zjechało na ulicę. Natychmiast nakierowali je na odchodzącą kolumnę, ogony rozstawione, skrzynki z amunicją przy dziale, pocisk w lufie.

- Ognia! - sierżant nie żałował gardła.

Pierwszy pocisk wpadł w maszerującą przed nimi grupę ludzi. Łuska z brzękiem wypadła na bruk, drugi pocisk był już w zamku i po kilku sekundach eksplodował wśród zaskoczonych uciekinierów. Artylerzyści jak w transie posyłali pocisk za pociskiem wzdłuż ulicy, w miejsca, gdzie powinna znajdować się czarna masa ludzka.

*

Huk za plecami i świst pocisku nad głową rzucił Karla Bauera i jego żołnierzy osłaniających tyły kolumny na pokryty gruzami bruk ulicy Ziessego. Pocisk przeleciał nad ich głowami i eksplodował w koronie dorodnego drzewa rosnącego tuż przy budynku szkoły, oślepiając oczy przerażającym blaskiem. Przed nimi szli cywile, matki z dziećmi i starcy i wszyscy oni zaczęli się w panice rozbiegać. Leżąc na resztce topniejącego śniegu, Karl kątem oka dostrzegł rozbłysk kolejnego wystrzału i poczuł pęd powietrza przelatującego nad głową pocisku, który uderzył w mur pobliskiej szkoły, obsypując rozbiegających się ludzi gradem odłamków. Nie czekał na następny wystrzał, przyciśnięty jak tylko można do bruku odczołgiwał się, szukając bezpiecznego miejsca, aż wpadł do płytkiego leja, tuż obok jednego ze swoich chłopców. Ze swojego miejsca nie widzieli walących do nich sowieckich dział, ale za to mogli zobaczyć, jak czoło ich pancernej kolumny wbijało się w sowieckie pozycje w stoczni, między szkołą Schichaua a kościołem i nikło pomiędzy halami. Wokół słychać było jęki i płacz, więc jego głos, wołający żołnierzy utonął w ogólnej wrzawie. Minęła może minuta czy dwie od rozpoczęcie sowieckiego ostrzału, a cały jego plan legł w gruzach. Z sąsiednich budynków, zajętych widać przez ruskich zaczęły sypać się serie maszynowe i granaty, rozrywając nieszczęśników, którzy nie dali rady znaleźć ukrycia. Na ułamek sekundy podniósł głowę, by rozeznać się lepiej w sytuacji, jedyna droga to przebiec przez ulicę jak najszybciej i schronić się w podwórkach prowadzących do jednej z trzech ulic Nieder, a potem spróbować przejść przez stocznię do rzeki i przeprawić się. Karl trącił swojego kompana i jakąś kobietę, która znalazła się w ich leju i ręką pokazał kierunek. Artylerzysta kiwnął głową, ale kobieta nie reagowała, trzęsąc się ze strachu. Ogień cichł, więc poderwali się i schyleni pomknęli w kierunku nieodległych zabudowań. Karl zmachany aż przysiadł za murkiem, a jego kompan wpadł na niego i przewrócił się. Na razie byli bezpieczni, ale jak będzie dalej?

*

Sierżant Dode bezlitośnie szarpał ułożone na krzesłach ciało Kapitana Sidorowa. Mężczyzna powoli, wykazując brak koordynacji, podniósł się, ale jego oczy były nadal zamknięte.

- Towariszcz kapitan, Niemcy! - wrzasnął sierżant w twarz dowódcy batalionu, który nadal nie mógł wyrwać się z objęć snu. Oczy powoli otworzyły się, a wzrok skoncentrował się na twarzy sierżanta.

- Niemcy nacierają na nas z czołgami i masą piechoty, nie dajemy rady! - widząc reakcję przełożonego, sierżant przestał krzyczeć.

Sidorow powoli wstał i otrząsnął się.

- Gdzie?

- Wbijają się między nas a 2 batalion, pewnie chcą się przebić do rzeki i przeprawić się nią.

Sidorow całkowicie obudzony zaczął gorączkowo myśleć. Teraz także do niego dochodziły dźwięki gwałtownej walki. Jego ludzie porozrzucani po wielkim obszarze stoczni i po wspólnych dziennych walkach z bojcami z 381 Dywizji Strzeleckiej mogą co najwyżej starać się utrzymać pozycje. Żeby kontratakować musieliby dostać z dywizji wsparcie przez rzekę, a prawie wszystkie łodzie, które udało się im znaleźć były na ich, wschodnim brzegu.

- Mamy kontakt z 2 batalionem?

Sierżant kiwnął potakująco głową.

- Dobrze, radzista, melduj w pułku, co się dzieje, a my - spojrzał na sierżanta - idziemy rozpoznać bieżącą sytuację.

*

Ruski ogień z ulicy Ziesego osłabł, dając im możliwość przeskakiwania od ukrycia do ukrycia. Wokół Karla zgromadziło się już kilkanaście osób, głównie przerażonych cywilów, co chwila dopytujących się co zrobić, jakby on miał to wiedzieć. Wielki budynek hali stoczniowej, odległy o trzydzieści metrów, a odgradzający ich od rzeki i ich ugrupowania rozświetlały błyski wystrzałów, dając wyraźnie znać, że nadal muszą tam być Rosjanie. Od czasu do czasu słychać też było wybuchy pocisków armatnich. Zapewne nasze czołgi włączały się do walki. Grupka powoli się powiększała i rosła presja ludzi. Nie ma wyjścia, muszą przebić się w kierunku fabryki Witkowskiego, gdzie ponoć miał przeprawiać się sztab z dużymi siłami, ale oznaczało to ciągnięcie całej tej masy cywili z sobą i redukowało ich szanse prawie do zera.

Oberleutnant Karl Bauer ustawił żołnierzy w dwuszeregu. Znowu miał około dwudziestu uzbrojonych ludzi, w tym kilku volkssturmistów. Krótko wyjaśnił cel ich marszu. Na czele pójdzie szpica złożona z pięciu ludzi, najlepiej ktoś znający miasto. Dwóch smarkaczy w za dużych mundurach wystąpiło naprzód. Byli miejscowi i zaoferowali się poprowadzić oddział opłotkami, aby Iwan ich nie zauważył. Pewność w głosie tych dwóch dała Karlowi jakąś nutkę nadziei. Przydzielił im gefreitra i dwóch żołnierzy wyglądających na sprawnych. Reszta szła tuż za zwiadowcami gotowa wesprzeć ich natychmiast ogniem.

- Nie zdobywamy żadnych budynków, a punkty oporu obchodzimy. Cywile - Bauer odwrócił się do sporego tłumku - idziecie za żołnierzami jak najciszej i najszybciej. Jeśli ktoś zostanie, to musi sobie radzić sam.

Ludzie przyjęli mocne słowa młodego oficera ze strachem, ale i ulgą. Mobilizowali swoje wszystkie siły z nadzieją ocalenia.

Karl dał sygnał i szpica ruszyła niknąc pomiędzy zabudowaniami. Po chwili pojawił się jeden z żołnierzy, meldując, że Erste i Zwiete Niederstaße są bezpieczne, więc ruszyli w szyku. Dochodząca od stoczni strzelanina nasilała się, ukrywając hałas maszerujących. W kilka minut wszyscy, włącznie z cywilami mogli ukryć się w kilku opuszczonych domach. Po chwili oczekiwania pojawił się jeden z młodych elblążan z meldunkiem - na Dritte Niederstaße stał sowiecki patrol, ośmiu ludzi. Nie mieli czasu do zmarnowania, więc trzeba walczyć. Chłopak prowadził w ciemności, jakby miał oczy kota, w końcu wpadli na kolejnego zwiadowcę. Karl zostawił swój oddział i wraz z dwoma ludźmi wdrapał się przez rozbite okno do mieszkania, a stąd klatką schodową na piętro. Ostrożnie otworzyli okno w pokoju: ruscy kryli się w przejściu między domami po drugiej stronie ulicy, a ich obecność zdradzała cicha rozmowa i błyskające ogniki papierosów. Wszystko jasne. Bauer wrócił do swoich ludzi, którzy otrzymawszy rozkazy, rozbiegli się na stanowiska. Trzeba chwilę poczekać aż znajdą się na miejscach. Karl odbezpieczył granat i precyzyjnie rzucił go poprzez niski mur w kierunku bramy. Eksplozja zmieszała się z palbą karabinową, trzeba teraz przeskoczyć mur i sprawdzić co z wrogiem. Kilku było rannych, ale Karl nie pozwolił ich dobić, zabrali im tylko broń, po czym biegiem ruszyli wzdłuż ulicy w stronę stoczni i rzeki. Musieli ominąć zagradzający im drogę płot i jeden z budynków fabrycznych, narażając się na ruski ogień z boku, ale byli już tak blisko!

- Halt! - osadziło biegnących w miejscu. W ich stronę skierowała się lufa karabinu maszynowego i karabiny ukrytych za płotem żołnierzy.

Nasi! Karl wysunął się do przodu.

- Oberleutnant Karl Bauer z plutonem ludzi i grupą cywili!

Mogą przejść. Jakiś kapitan marynarki wyjaśnił mu, że trwała właśnie przeprawa tych, którym udało się przebić w tym miejscu. Było tu co najmniej kilkaset osób, żołnierzy i cywili oraz sporo rannych. Musieli poczekać na swoją kolejkę, bo krypa którą używano mieściła zaledwie około 50 osób, a że byli ostatni, więc kapitan wydaje rozkaz przejęcia przez jego ludzi pozycji w jednej z hal i wycofywania się na końcu. Bauer niechętnie zgodził się, cóż kapitan był gospodarzem tej przeprawy. Ruszyli do nieodległej hali, w którą uderzały co chwila sowieckie pociski. Jeden z ludzi, których zmieniali, wyjaśnił im, że jedna z grup przeprawiała się na południe od nich, a druga na północ, bo z obu kierunków słychać było strzelaninę. Ruscy nie atakowali, ale całą stocznię szachowali ogniem. Porucznik Karl Bauer podziękował żołnierzowi i kazał zająć pozycje swoim ludziom. Tych dwóch młodych trzymało się niego, więc wdał się w nimi w krótką pogawędkę. Okazało się, że wcześniej się poznali...

10 luty
(sobota)

Wchodząc w kolejną breję mokrego śniegu, z zaciśniętymi zębami ciągnęliśmy mały wózek ogrodowy z leżącym na nim młodym oberleutnantem. Mężczyzna co chwila to tracił, to odzyskiwał przytomność, a przynajmniej jej część i zaczynał jęczeć, gdy koła wózka wpadały w koleiny, widocznie doskwierał mu ból w rannej nodze. Zerknąłem na Ericha, który wpatrzony w zbliżającą się do nas powoli wioskę mocno zacisnął zęby. Wózek znowu niebezpiecznie pochylił się a my, wyczerpani ledwie wyciągnęliśmy go z koleiny. Nasz porucznik znowu jęknął, patrzę znów na Ericha i dałem znać ręką, że musimy odpocząć. Zatrzymaliśmy furmankę z kilkoma żołnierzami: mówią, że nie ma dla niego na niej miejsca, ale podzielili się manierką wody. Podniosłem głowę oficera i dałem mu pić, z trudnością przełknął i jakby oprzytomniał.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał słabo, próbując się podnieść.

- Nie wiem dokładnie, to chyba Fürstenau koło Tigienhof. Tam sobie odpoczniemy i znajdziemy jakiegoś lekarza, Herr Oberleutnant - Erich nawet uśmiechnął się do rannego. Już niedaleko, za jakieś pół godziny doczłapiemy się.

Mężczyzna opadł na słomę, którą wyścielony był wózek, a my ruszyliśmy dalej. Znowu zaczęło burczeć mi w brzuchu, a przed oczami pojawił się obraz domu i śniadania, które zawsze nasza kochana mama przygotowywała tacie, moim dwóm braciom i mnie.

***

Tak się chyba musiało stać. Nad ranem strzelanina i wybuchy zaczęły przygasać, a około ósmej prawie zupełnie ucichły. Cisza, coś, o czym w ciągu kilkunastu dni oblężenia miasta zapomnieli aż dzwoniła w uszach. Co się stało? Nastąpiła kapitulacja? Nasi odrzucili wroga? Nikt z ukrywających się w piwnicy domu na Hohenzinnstraße nie miał odwagi, żeby wyjść i sprawdzić. Wreszcie doktorowa namówiła męża, który wraz z dozorcą ruszył, aby odgruzować wyjście do piwnicy i znaleźć odpowiedź na to najważniejsze pytanie. Po chwili wrócili z informacją, że ulica, a raczej to co z niej zostało, była pusta. Mieszkańcy piwnicy wyszli na cuchnącą spalenizną i ostrym odorem prochu przestrzeń, potykając się o wystające gruzy i większość znieruchomiała w przerażeniu. Poza kilkoma fragmentami gmachów w zasadzie nie można było rozpoznać miejsca, w którym się znajdowali. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć - doktorowa podbiegła do niej, a ta wskazała na poszarpane szczątki ludzkie, niektóre jeszcze z niezastygłą krwią.

Co robić? Budynek, w którym się ukrywali to ruina, która w każdej chwili może się zawalić. Chyba będą musieli poszukać jakiegoś spokojniejszego miejsca. Może gdzieś na przedmieściach? Kilka innych osób miało podobny dylemat. Rozmowę przerywał warkot motorów i na ulicę wtoczyły się ciężarówki z wojskiem. Robert krzyknął, aby cofnąć się w ruiny i dać drogę samochodom, ale pojazdy zatrzymały się tuż przy cywilach. Z tyłu wyskoczyli uzbrojeni żołnierze i wrzeszcząc „Hände Hoch!” spychali wszystkich karabinami w jedno miejsce. Niektórzy z nich wbiegali w gruzowisko, szukając wejść do piwnic i po chwili ulica zaczęła zapełniać się wylęknionymi ludźmi. Doktorowa spostrzegła, że wśród Rosjan była jakaś młoda kobieta, dość starannie ubrana i wydająca rozkazy, więc pokazała żołdakom na migi, że chce iść porozmawiać z kobietą w mundurze, a oni zrobili przejście. Idąc, starsza pani poprawiła włosy i starała się brudną chusteczką oczyścić nieco twarz.

- Zdrastwuj, Madame! - doktorowa rozpoczęła najmilej jak tylko potrafiła starając się uśmiechnąć. Kobieta zaskoczona skierowała na nią rumianą twarz, po czym łamaną, szkolną niemczyzną zapytała, czego chce. Pani Kumm tłumaczy, że są z nimi starzy ludzie i dzieci, że jej mąż jest lekarzem i że potrzebują opieki medycznej, żywności. Twarz Rosjanki zmieniła się i pani Kumm nagle dostała otwartą ręką w twarz, aż przewróciła się na gruz. Kobieta zaczęła wrzeszczeć na doktorową w połowie po niemiecku, w połowie po rosyjsku, a starsza pani przerażona, nazwana hitlerowską dziwką skuliła się ze strachu. Jakiś żołnierz poderwał ją szarpnięciem i pchnął z powrotem do sporej już grupy ludzi. Po chwili zaczęła się selekcja, mężczyźni osobno, a kobiety i małe dzieci, osobno. Doktorowa wraz z innymi szlochała przerażona i poniżona, kiedy żołnierze kolbami karabinów formowali kolumnę. W ciężarówce stojącej przed nimi ulokowało się kilku Rosjan z bronią gotową do strzału, a z tyłu ustawił się samochód terenowy z karabinem maszynowym. Sowieci krzyczeli coś do siebie, kilkakrotnie udało się usłyszeć zniekształconą nazwę Kleine Stoboy. Ich kolumna, liczącą dobrze ponad sto osób powoli ruszyła przez zniszczone miasto, zostawiając za sobą dymiące ciągle zgliszcza. Przechodząc przez most nad Hommel, kobiety i dzieci trafiły na większą grupę pijanych Rosjan, którzy na wiwat strzelali z karabinów w powietrze. Zatrzymali konwój i ze śmiechem, za zgodą konwojentów zaczęli je rewidować. Doktorowa odwróciła głowę tak daleko jak to było możliwe od obrzydliwej, cuchnącej gęby, która wyrwała jej torbę, a potem zaczęła ją obmacywać lubieżnymi łapskami. Szarpnęła się, a ten zaczął rechotać i złapał następną, młodą dziewczynę, która przerażona skamieniała, tylko wielkie łzy kapały po jej brudnej twarzy. Ruski złapał ją za rękę i zaczął ciągnąć do pobliskiego budynku, a gdy nieszczęsna wyrywała się, chwycił ją jak worek i przerzucił sobie przez ramię, wywołując wybuch rżącego śmiechu u pozostałych wojaków. Żadna z kobiet nie śmiała nawet odezwać się na temat uprowadzonych ludzi czy ukradzionych rzeczy, gdy znowu ruszyli. Zresztą weszli ponownie w strefę pożarów i trzeba było walczyć o przeżycie, przechodząc nad trupami ludzi i zwierząt. Pod wieczór doszli do Kleine Stoboy, gdzie ponad siedemdziesiąt osób upchnięto w dwóch czworakach. To był dopiero początek koszmaru.

***

We wsi Fürstenau ku naszemu wielkiemu zdumieniu wraz z Erichem Schmidtem odkryliśmy stacjonujących żołnierzy i nasze czołgi. Większość maszyn stała ukryta w stodołach i szopach albo w stogach, ale niektóre, przy których kręcili się naprawiający je żołnierze, nic nie chroniło przed obserwacją z powietrza. Na jednym z domów zatknięta była flaga z czerwonym krzyżem, więc tam się skierowaliśmy z naszym rannym oberleutnantem. W chacie, obok starego kościoła segregowali rannych. Sanitariusze bezceremonialnie zdjęli z wózka naszego porucznika, który z bólu prawie zemdlał.

Chwyciłem jednego z nich za rękę i zacząłem wrzeszczeć jak opętany. Po prostu nie wytrzymałem i musiałem wyładować to napięcie, które przez trzy tygodnie gromadziło się we mnie. Przerażony moim wybuchem Erich starał się mnie odciągnąć, ale wyrwałem się mu i z pięściami ruszyłem w kierunku zaskoczonego, rosłego sanitariusza. Awantura natychmiast przyciągnęła jakiegoś obergefreitra w pancerniackim mundurze, który wyciągnął z kabury pistolet. Ktoś nagle złapał mnie wpół i z wielką siłą rzucił na ziemię, w błoto. Natychmiast poderwałem się do walki i zobaczyłem stojącego przede mną mojego starszego brata, Ottona. Stałem z głupio rozdziawioną gębą, ręce mi opadły, a kolana zrobiły się miękkie, po czym wybuchnąłem płaczem z głową wciśniętą w ramię brata. Ryczałem jak dziecko, które się zgubiło, a potem odnalazło swój bezpieczny dom. Brat ściskał mnie potężnie, odsunęliśmy się na chwilę od siebie i widziałem, że choć nie płakał, to też był bardzo wzruszony. Po chwili uspokoiłem się, szloch powoli przechodził i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że przeszedłem piekło. Otton uśmiechał się do mnie, serdecznie, jak nigdy dotąd.

- Herr Obergefreiter, to mój młodszy brat, Jurgen, zajmę się nim - Otton chwycił mnie za rękę, ale ja ponownie wyrywam się.

- Słuchaj, Otto, to jest oberleutnant Bauer, który wczoraj uratował nam życie i dzięki niemu tu jesteśmy. Naprawdę trzeba się nim zająć, jest ranny i stracił dużo krwi! - tłumaczyłem nerwowo.

- A Ericha pewnie pamiętasz jeszcze ze szkoły?

Otto przytaknął, rozejrzał się i ruszył w kierunku palącego papierosy wysokiego oficera w okularach. Zameldował się i coś tłumaczył. Mężczyzna rzucił papierosa, poklepał Ottona po plecach i wszedł do budynku sanitarnego.

- Będzie dobrze, to mój dowódca, hauptmann Hermann Kayser, on pogada z lekarzami, to się nim zajmą. Od nocy mamy tu setki uchodźców z Elbląga, którzy idą dalej do Gdańska. Nasz lazaret zapchał się, więc pewnie dlatego tak go sanitariusze potraktowali. Chodźcie do mojej załogi, dostaniecie jeść i opowiecie co i jak.

Jurgen i Erich ruszyli za Ottonem w stronę końca wsi, a wtedy dogonił ich silny głos. Kapitan Kayser kiwał na nich, więc biegiem przebili się przez strumień uciekinierów sunących środkiem wsi i stanęli przed oficerem.

- No, chłopcy, będzie dobrze, rozmawiałem z lekarzem, wasz oberleutnant jest bardzo słaby, ale dobrze się nim zajęliście. Będzie żył i najprawdopodobniej uratują mu nogę. Aha, jeszcze jedna sprawa. Otto, jesteś bystry w tych sprawach, więc na pewno będziesz umiał zrobić nam zdjęcie. Leutnant Prager ma aparat i jeszcze kilka wolnych klatek.

Otton i towarzyszący mu chłopcy ruszyli w stronę kilku czołgów stojących między zabudowaniami i kręcących się tam żołnierzy. Kilku uśmiechających się oficerów stanęło przy Panterze, rozmawiając i paląc papierosy. Otton ustawił ich jak najbliżej czołgu, tego, w którym przeżył tyle dramatycznych chwil. Za chwilę pójdą zjeść śniadanie, a potem, jeżeli nie dostaną żadnych rozkazów, będą mogli sobie z bratem poopowiadać o przeżytych chwilach.

***

- Towarzyszu kapitanie, ta suterena będzie się nadawała! - radzik Kazantajew wynurzył się z otworu drzwiowego częściowo zburzonej wielkiej kamienicy. Ich pierwszy batalion zażarcie bronił się przed niemieckim natarciem w nocy, a potem od świtu wraz z żołnierzami z 281 Dywizji brał udział w oczyszczaniu z maruderów samego centrum miasta. Dopiero po dziesiątej rano poddał się okrążony w centralnym budynku poczty nieliczny garnizon wroga i w środku miasta zaległa cisza. Z meldunków wiedzieli, że jeszcze jakaś grupa faszystów zabarykadowała się koło małej stoczni rzecznej, ale to nie było ich zmartwienie. Kapitan Sidorow kończył rozmowę z jednym z młodych lejtnantów i wszedł do środka, a za nim wsunęła się niepozorna sylwetka Niny Pawłownej Pietrowej. Suterena wyglądała całkiem nieźle, ominęły ją pociski i ogień, brakowało tylko szyb, ale to nie problem.

- Może być. Kazantajew, ściągnij łączność z pułkiem. Weźcie się też za szukanie jakichś łóżek czy krzeseł, musimy odsapnąć. Walka jak na razie się skończyła, więc stanowisko dowodzenia batalionem może być wygodniej urządzone. Sidorow napotykał zmartwione spojrzenie Niny Pawłownej, która bacznie przyglądała się dwudziestotrzyletniemu kapitanowi, prawie jeszcze chłopcu, którego wojna, tak jak ich wszystkich przedwcześnie postarzyła.

- Weźcie ciepłej herbaty! - podała Siemionowi Aleksiejewiczowi swoją manierkę. Sidorow pociągnął potężny łyk, po czym usiadł na cementowej podłodze. Czuł się potwornie, bolała go nie tylko głowa ale i całe ciało, w uszach mu dzwoniło i chyba miał gorączkę.

- Towarzyszu kapitanie, jest dla was kanapa! - dwóch strzelców wniosło elegancki mebel, zapewne ściągnięty z jednego z wyższych mieszkań. Sidorow podziękował kiwnięciem głowy i rozciągnął się na niej i natychmiast zapadł w sen.

Nina Pawłowna miała wreszcie czas, aby wyczyścić swój snajperski karabin, ale co chwila zerkała na zwiniętego na kanapie Sidorowa. To kolejny jej „wojenny synek”, jak ich lubiła nazywać, rozczulając się nieco. Mężczyzna nawet nie rozpiął podartego waciaka przesiąkniętego smrodem prochu i spalenizny ani nie zdjął wiernej uszanki.

Nina także była zmęczona, ale po prostu nie mogła zasnąć, musiała czuwać. Spokojnie polerowała lunetę swojego Mosina, ponownie przeliczając swoje trafienia. Trzydzieści dwa, a więc razem przekroczyła już setkę unieszkodliwionych fryców. Dziś postara się trochę przespać, a potem będzie musiała przejść się po ulicach w poszukiwaniu czegoś dla siebie. W pobliżu widziała rozbitą witrynę sklepu z bielizną damską, więc może coś tam ładnego znajdzie. Nawet budynek, w którym kwaterują, wyglądał pod tym względem obiecująco.

Terkoczącą słuchawkę telefonu podniósł Kaznatajew, zameldował się rozmówcy, po czym wstał w kierunku posłania kombata.

Widok śpiącego smacznie dowódcy powstrzymał go od szarpnięcia za ramię i zbudzenia.

- Zostaw kapitana, sama porozmawiam! - Nina Pawłowna wzięła słuchawkę polowego telefonu.

- Słucham was, Grigoriju Iwanowiczu?

W słuchawce cisza, jej rozmówca, dowódca pułku major Semienko potrzebował chwili, by otrząsnąć się z zaskoczenia.

- A co, Siemiona nie ma w domu? - padło wreszcie pytanie.

- A dlaczego ma go nie być? On jest z nami, a my zawsze z nim. Teraz po prostu padł ze zmęczenia i śpi. Nie mógł biedak utrzymać się na nogach, zwłaszcza po ostatniej nocy.

- Czyli śpi. Taaa.

- Towarzyszu majorze, proszę was, dajcie mu z godzinkę odpoczynku.

- No dobrze, ale tylko godzinę, nie więcej. No cóż, więc powiem wam. Wasz batalion zasłużył się w walkach, dlatego w nagrodę został skierowany do służby garnizonowej w mieście. A kombatowi po prostu chciałem powiedzieć, że został mianowany zastępcą komendanta miasta. A wy, Nino Pawłowna, czemu nie śpicie?

- Wiecie, w moim wieku mniej już snu trzeba.

- No dobrze, przekażcie kapitanowi, co mówiłem. Aha, byłbym zapomniał najważniejsze. Za wasze zasługi w zdobyciu Elbinga dowódca korpusu przedstawił wniosek o odznaczenie was starszyno Orderem Sławy pierwszego stopnia. Macie już dwie pierwsze klasy, no a teraz otrzymacie najwyższy order. Do widzenia.

W słuchawce zapadała cisza, więc kobieta podała ją Kazantajewowi.

- Widzisz, trzeba dbać o swojego dowódcę jak o swoje wąsy. Jak o tym będziesz zapominał to i dowódca nie będzie pamiętał o tobie.

Nina popatrzyła na zegarek, młodemu kapitanowi zostało jeszcze dokładnie czterdzieści dwie minuty snu i ani minuty dłużej.

***

Generał Jakuszow energicznym krokiem przechadzał się po salonie należącym zapewne kiedyś do jakiegoś lekarza, bo na półkach nadal stały grube tomy medycznych książek, a na obrazkach wiszących na ścianach prezentował się postawny mężczyzna ze sporymi wąsami w otoczeniu ludzi w kitlach.

Aleksandr Wasyliewicz był w dobrym humorze, bo wreszcie mógł zameldować dowódcy korpusu, że Elbląg został zdobyty. Osobiście najbardziej go cieszyło, że wreszcie mógł przespać się całe cztery godziny, a w najbliższej perspektywie, po tradycyjnej popijawie w sztabie dowódcy korpusu będzie mógł znowu wyciągnąć się i przespać w nieziemsko wygodnym łóżku. Pukanie do drzwi i do salonu wszedł szef sztabu, pułkownik Ruban, podobnie jak dowódca wyraźnie zadowolony..

- Wyspaliście się? - Jakuszow wskazał na krzesło.

- A dziękuje, Aleksandrze Wasyliewiczu. Przynajmniej poratowałem trochę zdrowie. Widzę, że i wy wyglądacie znacznie lepiej. Wiele razem przeszliśmy, ale to miasto napsuło nam tyle krwi jak żadne inne. Pułkownik wyjął z przyniesionej teczki dokumenty. - Mam tu wstępne zestawienie strat wroga, na nasze będziemy musieli poczekać. Pozwólcie przeczytać.

Jakuszow skinął głową.

- Smiłow, a zróbcie nam czaju i wezwijcie szefa wyszkolenia politycznego oraz szefa razwiedki! - oficer siedzący przy biurku wyszedł, zostawiając dwóch wyższych oficerów na chwilę samych.

Jakuszow szybko przysiadł się do szefa sztabu.

- Jak tam podarki? Twoi chłopcy już coś zebrali? - szepnął do ucha szefowi.

- Tak, mamy już piękny srebrny komplet sztućców i kandelabry dla dowódcy korpusu, ale nadal szukamy czegoś cenniejszego dla dowódców armii i frontu. Wiecie, jacy oni są wymagający, a w tych gruzach trudno jest coś znaleźć. Moi chłopcy wyłapali już kilku inteligentów, którzy tu od lat mieszkają i jak ich przycisną, to wyśpiewają co i jak.

- Dobrze, tylko szybko, bo wiesz doskonale, że drepcąc w tym parszywym mieście, małośmy gardeł nie dali. Masz gonić ich, aby najpóźniej we wtorek zapakowane podarki były w drodze.

Generał wstał i podszedł do powieszonych na ścianie map. Widok wbitych grubymi gwoździami w piękną, wzorzystą tapetę płacht wywołał w nim ponownie grymas złości. Nie wiadomo, jakim cudem udało się jego zwiadowcom znaleźć tę prawie nie draśniętą kamienicę przy szerokiej ulicy i obronić ją przed zakusami innych chętnych do jej przejęcia. Wokół pełno gruzów, trupy ludzi, spalone wozy bojowe niemieckie i niestety masa naszych, a tu taka oaza spokoju.

Na razie mieli dzień na oddech, a potem zapewne ruszą na Gdańsk. Przeszklone, rozsuwane drzwi otworzyły się, i dziewczyna z pagonami sierżanta wniosła na srebrnej tacy porcelanową zastawę.

- Wybaczcie, towarzyszu generale, niestety nie mamy cukru, ale znalazłam wyśmienitą konfiturę z pigwy, będzie wam smakować - ceremonialnie zaczęła napełniać delikatne porcelanowe filiżanki. W otwartych drzwiach stanęli na baczność wezwani oficerowie oraz kapitan Smiłow.

- Depesza ze sztabu frontu, towarzyszu generale - położył na stole zapisaną kartkę i ruszył na swoje miejsce przy biurku.

- A przeczytajcie ją, towarzyszu kapitanie!

Oficer zatrzymał się w pół kroku, po czym wrócił do stołu, przy którym rozsiedli się goście generała. Chrząknięciem oczyścił gardło:

Rozkaz Głównodowodzącego Armii Czerwonej

Do dowódcy Drugiego Frontu Białoruskiego marszałka Związku Radzieckiego Rokossowskiego i szefa sztabu frontu generała lejtnanta Bogoliubowa.

Wojska Drugiego Frontu Białoruskiego, złamawszy opór okrążonego zgrupowania przeciwnika, dzisiaj, 10 lutego szturmem zdobyły miasto Elbing - wielki węzeł komunikacyjny i silny punkt oporu Niemców na prawym brzegu Wisły, broniący dostępu do rejonu miasta Danzing. W walkach o zdobycie miasta Elbing odznaczyły się wojska generała pułkownika Fiedunińskiego, generała lejtnanta Kokorewa, generała lejtnanta Anisimowa, generała majora Fietisowa, generała majora Jakuszowa, pułkownika Kurenii, generała majora Demidowa, pułkownika Czesnokowa, - artylerzyści generała majora artylerii Kazakowa, generała majora artylerii Rogozina, pułkownika Ostanina, pułkownika Kriwosziejenko, pułkownika Michajlenko, pułkownika Kuliczuka, podpułkownika Bondarenko, podpułkownika Wołkowa; czołgiści pułkownika Mironowicza, podpułkownika Kopyłowa, majora Dobina, majora Trepowa, - lotnicy pułkownika Smołownika, pułkownika Wussa, pułkownika Jakuszyna, podpułkownika Bardiejewa; saperzy podpułkownika Aleksandrowa, pułkownika Babajewa, podpułkownika Szostaka, podpułkownika Żukowskiego, - łącznościowcy pułkownika Bachilina, majora Zwonowa.

Dla uczczenia osiągniętego zwycięstwa łącznie i w części, najbardziej odznaczające się w bojach o zdobycie miasta Elbing jednostki otrzymają miano „Elbląskich" i zostaną odznaczone orderami.

Dzisiaj, 10 lutego, o godzinie dwudziestej stolica naszej Ojczyzny Moskwa odda salut mężnym wojskom 2 Frontu Białoruskiego, które zdobyły miasto Elbing dwudziestoma salwami artyleryjskimi z 224 dział.

Za wyróżniające się czyny bojowe składam gratulacje dowódcom waszych wojsk uczestniczącym w bojach za miasto Elbing.

Wieczna chwała bohaterom, poległym w walkach za wolność i niepodległość naszej Ojczyzny!

Śmierć niemieckim najeźdźcom!

Głównodowodzący

Marszałek Związku Radzieckiego Józef

Stalin

Zgromadzeni mężczyźni na dźwięk pierwszych słów wstali, czekając, co przyniesie rozkaz samego Stalina. Napięcie szybko ustąpiło zadowoleniu, trzeba będzie przygotować piersi na medale, a pagony na kolejne gwiazdki. Rozmowa ożywiła się, mężczyźni na chwilę zapominają, po co się zgromadzili. W końcu, generał Jakuszow zakończył ożywioną rozmowę.

- Dajcie no, pułkowniku Ruban, te informacje co do naszych zdobyczy i strat.

- Jak już wcześniej mówiłem, towarzyszu generale, na razie mamy bardzo wstępne dane. Obecnie szacujemy, że 381 Dywizja w sile żywej zlikwidowała od dwóch do dwóch i pół tysiąca oficerów i żołnierzy, mamy około dziewięciuset jeńców, ale cały czas przeczesujemy miasto w poszukiwaniu maruderów, więc ta liczba zapewne znacząco wzrośnie. Ze zdobyczy bojowej to trzy parowozy, z czego jeden jest w pełni sprawny, a dwa pójdą do drobnego remontu. Zdobyliśmy około pięćdziesięciu wagonów, ale w bardzo różnym stanie, dopiero po kilku dniach, kiedy pojawią się wojska kolejowe będziemy mogli oszacować ich przydatność. Samochodów - kilkaset, myślę, że koło pięciuset, ale ogromna większość zniszczona albo mocno uszkodzona. Z artylerii to około dwudziestu dział i moździerzy, z broni pancernej, czyli czołgów i samochodnych ustanowek - dziesięć. Zdobyliśmy też kilkadziesiąt innych pojazdów gąsienicowych, w tym kilka w stanie gotowym do jazdy. Co do naszych start - pułkownik zawiesza głos, no cóż, są bardzo wysokie. Straciliśmy w zabitych, rannych i zaginionych w czołowych oddziałach nawet do sześćdziesięciu procent stanów, które rozpoczynały natarcie tydzień temu. Ponieważ spora część oddziałów jest przemieszana, a niektóre nadal likwidują odosobnione punkty oporu i wyłapują maruderów, dokładniejsze dane będziemy mieli zapewne za dwa, trzy dni. Z tego co się dowiedziałem, straty w 281 Dywizji i w 86 są nieco niższe niż nasze, no ale to przecież my zdobyliśmy największą część tego miasta. Aha, towarzysze, to miasto zdobyte dzięki naszej krwi ma najprawdopodobniej stać się częścią Polszy. Ostatnia informacja wyraźnie poruszyła słuchających, którzy pytająco zerknęli na dowódcę dywizji.

- No cóż, będzie jak ma być, choć to szkoda, że takie ładne miasto nie będzie nasze. Ale, Polaki muszą nam wybaczyć, że weźmiemy sobie coś na pamiątkę z ich nowego miasta. Chyba już czas zbierać się na odprawę u dowódcy korpusu i przekazać mu informacje o naszych osiągnięciach.

- Jakuszow znacząco spojrzał na swojego szefa sztabu, który pospiesznie wyszedł po podarek.

Na dworze zapadł już zmierzch, przykrywający ciszą wymarłe miasto..

11 luty
(niedziela)

Mocne szarpnięcie za ramię wyrywało go z koszmaru. Znowu śnił mu się widok wciągającej czarnej, rzecznej otchłani i zamykającego się nad głową grubego lodu. Do jego szeroko otwartych oczu zbliżył się obraz męskiej twarzy, ze starannie wystrzyżonymi wąsami i uczesanymi włosami.

Samochód kołysał się na ulicy miasta, otrząsnął z siebie resztki koszmaru i rozpoznał twarz i okolicę. To sympatyczny podoficer policji, który zgodził się go przetransportować swoim samochodem znad Wisły do Gdańska. Ulice miasta wyglądały normalnie, no poza zaklejonymi papierem szybami i niektórymi witrynami zabitymi deskami. Po ulicach chodzili normalnie ludzie, minęli autobus miejski, który bez pośpiechu jechał swoja trasą. Herr Gott! To jakiś zupełnie nierealny świat. Auto zatrzymało się, jakiś zator. Kierowca wyszedł, żeby rozpoznać sprawę i wrócił z informacją, przetacza się przed nimi długa wojskowa kolumna, która wszystko blokuje. Na domach powiewały czerwone flagi ze swastyką, wszędzie porozklejane plakaty i napisy na murach. Uśmiechnął się smutno. W jego mieście tak samo było niedawno. Ile czasu temu? Tylko trzy tygodnie. W tym czasie cały jego świat, wszystko, w co wierzył i co uważał za stałe, runęło i zginęło. Myśli wróciły znowu do tej strasznej nocy z dziewiątego na dziesiątego lutego, kiedy jak szczur uciekający z tonącego okrętu, po cichu, aby nie przerywać dobiegających zewsząd pijackich wrzasków bolszewików, szedł wśród zdesperowanych tak jak on żołnierzy i cywilów, kiedy obserwował z bliska walkę wręcz, gdzie pazury i zęby były ostateczną bronią. Przeprawa na chybotliwej barce, bohaterska dziewczyna, która przepłynęła przez pokrytą krą rzekę na drugi brzeg, by przeciągnąć linę, a którą musieli pozostawić w jednej z wiosek. Tłum uciekinierów w Jungfer i kolejna walka o miejsce w łodzi. A potem to samo nad Wisłą.

Samochód ruszył, wyrywając go z zadumy. Skręcili w lewo, by ominąć jak zwykle zapchane o tej porze Stare Miasto w kierunku Neugarten, gdzie mieściła się siedziba nadprezydentury, a dokładnie gauleitera Alberta Forstera. Przy bramie stał posterunek SS, podoficer policji tłumaczył żołnierzowi, kogo przywiózł, ten zaś chyba odmawiał wpuszczenia. Wysiadł z samochodu, zabierając swoją małą, skórzaną walizkę, z pięknie wyciśniętym herbem miasta, które już nie istniało. Na jego widok SS-man umilkł, to raczej nie widok urzędnika państwowego a obraz wraka człowieka przemówił do niego. Jeden z żołnierzy SS otworzył bramę i gestem zaprosił do środka. Ruszył w kierunku wejścia budynku zbudowanego w stylu niemieckiego neorenesansu, który zawsze mu się podobał. W środku było przyjemnie ciepło, żołnierz tłumaczył coś urzędniczce przy wejściu, ktoś posadził go na krześle, ktoś inny przyniósł filiżankę z gorącą herbatą z owocem pigwy. Wokół ruch, zwrócił uwagę na urzędniczkę rozmawiającą przez telefon i jej wbity w niego wzrok. Herbata była wspaniała, niesamowicie uspokajała i musiał z całej siły walczyć, aby nie zamknąć oczu i nie zasnąć. Ktoś podszedł i wskazał na klatkę schodową, więc wstał i nadal trzymając walizkę, ruszył po szerokich schodach do kancelarii Forstera. W potężnej sali recepcyjnej miłe urzędniczki zdjęły z ramion zniszczony płaszcz i chłopską czapkę, która ratowała jego uszy przed mrozem nocy. Drzwi gabinetu otworzyły się i pojawił się w nich Forster, jak zwykle w nienagannym mundurze. Widok zatrzymał go w pół kroku, szeroko otworzył usta i chyba zapominał kwestii, którą zawsze przygotowywał na przywitanie swoich gości. Jego wypielęgnowana, miękka dłoń długo ściskała jego, pełną odcisków i skaleczeń, po czym weszli do środka w towarzystwie kilku mundurowych, którzy się wokół zebrali.

Posadzono go w głębokim fotelu, pojawiła się zaraz delikatna filiżanka z kawą.

- Herr Gauleiter - zaczął powoli - wie pan zapewne o tym, ale sam muszę to panu zameldować, że od wczoraj Elbing jest w całości w sowieckich rękach.

- Wiem, wiem, doktorze Leser! - Forster wstał, znów był gauleiterem, nie człowiekiem posiadającym jakieś uczucia.

- Nigdy, przenigdy nie uwierzyłbym, że Elbing padnie tak szybko! Uważałem to miasto za najpewniejszy punkt oporu w całych Prusach! - głos Forstera zawisł dramatycznie w wielkiej sali.

- Widzę, że jest pan bardzo zmęczony. Proponuję spotkać się jutro, po odpoczynku. Gdańsk oczywiście nie jest zagrożony, ale bardzo jesteśmy ciekawi pańskiej relacji. Może doświadczenia z Elbląga do czegoś nam się przydadzą.

Załącznik nr 1
Wybrane biogramy - Niemcy

0x08 graphic
Eberhard Schoepffer

(08.07.1882-05.08.1975) pułkownik, dowódca obrony Elbląga.

Urodzony w Klooschen powiat Memel (obecnie Klošiai na Litwie), syn leśniczego. Ukończył szkołę kadetów w Bensbergu nad Renem. Pełnił służbę w jednostkach w Kulm oraz jako instruktor w batalionie karabinów maszynowych w Lötzen (Giżycko). W latach 1909-1919 wysłany do Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej (Namibia). W latach 1920-1934 był prokurentem w fabryce maszyn Rudolfa Wermke w Heiligenbeil (Mamonowo). Po reaktywacji Wehrmachtu w 1935 powołany do służby w stopniu majora w Elblągu z zadaniem szkolenia kadr. W czasie ataku na Polskę w 1939 roku pełnił funkcję dowódcy 400 pułku Landwehry, który po kampanii wrześniowej został rozwiązany. W 1940 roku dowódca 377 pułku piechoty z 225 Dywizji Piechoty. W 1942 został odesłany z Rosji jako „zbyt stary” i oddelegowany do pułku szkolnego w Luneburgu. Od wczesnej jesieni 1944 dowódca obrony Elbląga. Za obronę miasta otrzymał Krzyż Rycerski. Po zdobyciu miasta przez Rosjan do 07.05.1945 roku brał udział w obronie Helu, gdzie zajmował się ewakuacją ludności i wojska. Ewakuowany do Kilonii. W 1968 roku otrzymał nagrodę „Tarczy Pruskiej” za ewakuację Helu. Zmarł w Neumünster 05-08.1975 roku.

Dr Fritz Leser

0x08 graphic
(20.10.1902-?) - nadprezydent miasta Elbląga. Urodzony w Plauen. W latach 1940- 1945 był nadprezydentem miasta. Wyszedł wraz załogą w dniu 10 lutego 1945 i następnego dnia zameldował się u gauleitera Forstera w Gdańsku. Po wojnie mieszkał w Bonn. Autor jednej z relacji dotyczących walk o miasto w 1945 roku.

Werner Hartmann

(11.12.1902-26.04.1963) Kapitan zur See (komandor).

Karierę morską rozpoczął na torpedowcach, a w 1935 roku przeniesiony do okrętów podwodnych. W latach 1937-38 na patrolach wokół wód Hiszpanii na U-26. Po wybuchu wojny był dowódcą U-37 oraz 2 Flotylli Okrętów Podwodnych. Zatopił 26 statków o łącznym tonażu 115,337 BRT. Był autorem najdłuższego patrolu liczącego 200 dni. W 1944 roku przejął dowodzenie U-bootami na Morzu Śródziemnym. Jesienią tego roku otrzymał Liście Dębowe do Krzyża Rycerskiego. Jesienią 1944 roku przeniesiony do Elbląga jako dowódca miejscowego Volkssturmu i jednostek strzelców marynarki. Po wojnie służył w Bundesmarine.

0x08 graphic

Fritz (Friedrich) Bachmann

(08.02.1922 -27.12.2003) - obergefreiter. W Wehrmachcie od 1941 roku, a od sierpnia 1944 roku w 7 Dywizji Pancernej. Za walki w rejonie Elbląga odznaczony Krzyżem Żelaznym w uznaniu wielkiego męstwa i umiejętności dowodzenia przez dowódcę 7 Dywizji Pancernej, Generała Maussa. W kwietniu 1945 za męstwo otrzymał odznaczenie Krzyża Rycerskiego.

0x08 graphic

Karl Mauss (17.05.1898-09.02.1959) - generał porucznik, doktor nauk dentystycznych. Od stycznia 1944 dowódca 7 Dywizji Pancernej. 25 kwietnia został ciężko ranny, mimo, że amputowano mu nogę dowodził dywizją. 5 maja 1945 roku otrzymał brylanty do Krzyża Żelaznego. Po wyjściu z obozu jenieckiego prowadził praktykę dentystyczną (na zdjęciu po prawej).

Załącznik nr 2
Skrócone kalendarium walk o Elbląg w 1945 roku

09.1944 - narada funkcjonariuszy NSDAP, wojskowych i przedstawicieli administracji w siedzibie gauleitera Gdańska - Alberta Forstera poświęcona przygotowaniu Prus i Pomorza do obrony przed spodziewanym natarciem sowieckim. Powierzenie dowództwa obrony miasta pułkownikowi Eberhardowi Schoepfferowi.

Jesień - zima 1944/1945 - przygotowania miasta do obrony.

14.01.1945 - rozpoczyna się uderzenie II Frontu Białoruskiego na północ z rejonu Serock-Pułtusk-Różan.

19.01.1945 - dowódca II Frontu Białoruskiego marszałek Rokossowski precyzuje kierunek natarcia swojej głównej siły uderzeniowej - 5 Armii Pancernej Gwardii na Dąbrówno-Ostródę, a następnie Elbląg.

20.01.1945 - późnym wieczorem (około 23.30) Rokossowski otrzymuje dyrektywę Stalina nakazującą do 4 stycznia zdobycie Elbląga i obszaru dolnej Wisły.

22.01.1945 - Hitler podporządkuje jednostki garnizonu Elbląg dowództwu 2 Armii.

Generał Wolski wyznacza 29 Korpus Pancerny do przeprowadzenia natarcia i zdobycia Elbląga w następnym dniu. Jego dowódca - generał Małachow każe utworzyć grupę torująco-rozpoznawczą ze składu 31 Brygady Pancernej pod dowództwem kapitana Gienadija Lwowicza Diaczenki.

23.01.1945 - 31 Brygada Pancerna otrzymuje rozkaz obejścia miasta od wschodu i przecięcia pruskiego ugrupowania wroga w rejonie Rubna Wielkiego. Grupa Diaczenki idzie w awangardzie 29 Korpusu Pancernego i poprzez Pomorską Wieś dostaje się w rejon wsi Stoboje. W tym czasie dowódca obrony Elbląga stawia garnizon w stan alarmu.

Grupa Diaczenki dokonuje udanego przejazdu przez miasto wzbudzając chaos i panikę wśród obrońców i mieszkańców ponosząc stosunkowo niewielkie straty.

W godzinach nocnych kilka grup sowieckich czołgów próbuje wtargnąć do miasta, ale zostają krwawo odparte.

24.01.1945 - początek masowej ewakuacji mieszkańców z miasta. Około południa 31 Brygada Pancerna łączy się z grupą Diaczenki w rejonie Rubna Wielkiego. Kolejne brygady 29 Korpusu Pancernego zajmują pozycje na rubieżach wokół miasta (poza rejonem zachodnim - za rzeką Elbląg) i próbują wedrzeć się do miasta. Rozpoczyna się okres stałych bombardowań i ostrzału artyleryjskiego. Uszkodzenie elektrowni. Odcięcie linii kolejowej prowadzącej do Malborka.

25.01.1945 - Rosjanie przegrupowują siły ściągając oddziały zmechanizowane. Liczne ataki sowieckie przeplatane kontratakami niemieckimi z użyciem czołgów i dział pancernych. Ostrzał miasta „Katiuszami”. Ewakuacja mieszkańców także przy udziale jednostek pływających.

26.01.1945 - dzień niezwykle gwałtownych walk. Miasto jest atakowane prawie ze wszystkich stron, szczególnie od północy (Rosjanie zdobywają koszary przy ulicy Mazurskiej, browar i część dzielnicy Zawada używając ciężkich czołgów IS-2), północnego wschodu (zażarte walki w rejonie ulic Ogólnej, Fromborskiej, Królewieckiej - Rosjanie zostają odparci z ogromnymi stratami po obu stronach), od południa (rejon autostrady i lotniska). Rozpoczęcie niemieckiego koncentrycznego ataku z rejonów Ornety i Elbląga (7 Dywizja Pancerna generała Maussa) w kierunku na Pasłęk zmusza Rosjan do wycofania części sił oblegających miasto i daje rozbitym oddziałom niemieckim szansę połączenia się z obleganym garnizonem.

27.01.1945 - jednostki niemieckie kontynuują kontrnatarcie odrzucając Rosjan aż pod Pasłęk i prawie zamykając je w okrążeniu. W praktyce kończy się ewakuacja ludności (ocenia się, że pomimo to pozostało w mieście około 40-60 tys. ludzi). Okręty Kriegsmarine prowadzą ostrzał pozycji sowieckich, a Niemcy odbijają większość poprzednich rubieży. Potwierdzają się doniesienia o okrucieństwach na ludności cywilnej.

28.01.1945 - załamanie niemieckiego kontruderzenia. Czołgi 7 Dywizji Pancernej pomagają wyprzeć Rosjan z browaru i rejonu ulicy Mazurskiej. W odbitym Gronowie Górnym znaleziono szereg zmasakrowanych ciał cywilów. Odbicie Wyspy Spichrzów i sąsiadujących z nią ulic za rzeką Elbląg. Pod wieczór narasta ostrzał artyleryjski miasta.

29.01.1945 - Niemcy wyrzucają Rosjan z północnej części miasta, po czym czołgi 7 Dywizji Pancernej opuszczają je wywożąc na pancerzach dzieci, ewakuacja rannych do Gdańska. W centrum (poza ostrzałem artyleryjskim) okres względnego spokoju.

30.01.1945 - Rokossowski wyznacza jednostki 2 Armii Uderzeniowej generała Iwana Iwanowicza Fiedunińskiego do zdobycia miasta. Zażarte walki niemieckiej 7 D. Panc w rejonie Stoboje-Pomorska Wieś zakończone ciężkimi stratami i wycofaniem się Niemców za rzekę Elbląg. W mieście panuje spokój. Luftwaffe dokonuje od kilku dni zrzutów zaopatrzenia.

31.01.1945 - pododdziały sowieckiej 321 dywizji piechoty wdzierają się od południa do Gronowa Górnego i na lotnisko Eichwalde. Zażarte walki w rejonie przedmieścia Dębica. Niemcom udaje się utrzymać linię obrony. „Katiusze” ponownie ostrzeliwują miasto, koncentrując się na Starym i Nowym Mieście.

01.02.1945 - jednostki 98 i 116 Korpusów Strzeleckich wyznaczone do zdobycia miasta maszerują w jego kierunku. Ponowne walki w rejonie północnym (Modrzewina). W mieście panuje relatywny spokój.

02.02.1945 - ostrzał miasta z rejonu autostrady i Dąbrowy. Rosjanie zbliżają się do koszar przy ulicy Mazurskiej. Narasta ostrzał artyleryjski oraz nasilają się ataki powietrzne. Jednostki 98 i 116 Korpusów Strzeleckich dochodzą do pozycji wyjściowych do natarcia. Miasto jest otoczone od północy: Modrzewina, rejon ulic Ogólnej i Fromborskiej i Dąbrowy; od wschodu: Bażantarnia, Dębica; od południa: Gronowo Górne, autostrada i zachodu: rejon mostu kolejowego i obrzeża Wyspy Spichrzów. Niemcy bronią jedynie rejonu obecnego portu rzecznego i drogi wzdłuż rzeki na Nowakowo.

03.02.1945 - Niemcy odbijają na krótko koszary przy ulicy Mazurskiej. O godzinie 11 po dwudziestominutowym przygotowaniu artyleryjskim Rosjanie ruszyli do szturmu. Do nocy wdarli się w głąb Pangritz Kolonie (Zakrzewo), zepchnęli niemieckie ubezpieczenia w rejonie Bielan i doszli do skrzyżowania ulic Ogólnej i Fromborskiej (prawdopodobnie główny kierunek natarcia rosyjskiego, liczne kontrataki niemieckie z udziałem wozów bojowych), zdobyli część zabudowań wiejskich w rejonie Góry Chrobrego (ale nie wzniesienie), częściowo zajęli Warszawskie Przedmieście, most kolejowy i magazyny zaopatrzeniowe Wehrmachtu (ulica Dojazdowa) oraz na lewym brzegu rzeki prowadzili walki o ulicę Grochowską.

04.02.1945 - w nocy Rosjanie zdobywają sporą część Wyspy Spichrzów i po krach forsują rzekę zdobywając kilka hal stoczni. W ciągu dnia liczne kontrataki niemieckie. O godzinie 15 po dwudziestominutowym ostrzale artyleryjskim rozpoczyna się kolejny szturm. Rosjanie zdobywają całe Zakrzewo i część Kępy północnej aż do Parku Kajki. Rejon ulicy Fromborskiej (Gross Wesseln) i Ogólnej jest nadal areną licznych ataków i kontrataków. Na wschodzie Rosjanie posuwają się o 100-200 metrów zalegając przed Volkssturmem broniącym Góry Chrobrego i Gęsiej Góry. Na południu zdobyli rejon ronda Kaliningradzkiego, a na zachodzie trwały zażarte walki o Wyspę Spichrzów. Miasto było wielokrotnie bombardowane przez samoloty szturmowe i bombowe.

05.02.1945 - Rosjanie kontynuują taktykę użycia grup szturmowych do zdobywania budynków. Zdobyli dworzec Elbląg Zdrój, rejon osiedla Na Stoku. Na wschodzie nadal bronią się volkssturmiści na obu wzgórzach. Na południu trwają walki o ulice Grunwaldzką i Grottgera oraz zdobyty zostaje jeden z podobozów KL Stutthof. W stoczni Rosjanie zajmują kilka kolejnych hal. Trwają walki nad miastem - obie strony wykorzystują samoloty szturmowe. Miasto płonie.

06.02.1945 - przełomowy dzień walk. Od północy sowieci zajmują rejon ulicy Browarnej, Brzeskiej, Jaśminowej, Brzozowej i Pionierskiej. Na wschodzie dowódca 281 Dywizji Strzeleckiej popisuje się ryzykownym ale skutecznym manewrem: grupa żołnierzy na ciężarówkach wdziera się z rejonu ulicy Łęczyckiej do mostu na Kumieli na ulicy Bema. Rosjanie zajmują pozycje wzdłuż wschodniego brzegu rzeczki a następnie z dwóch stron atakują pozycje niemieckie w rejonie ulic Kościuszki, Bema, Mickiewicza, Grunwaldzkiej w ciągu 3 godzin zdobywając ten rejon oraz lotnisko i dworzec kolejowy. Wieczorem obszar zajęty przez Niemców ograniczony jest ulicami Fabryczną, Placem Grunwaldzkim, wzdłuż Kumieli do Ściegiennego, Kosynierów Gdyńskich, Teatralnej, Pułkownika Dąbka aż do Brzozowej. Rosjanie wysyłają jeńców z propozycją poddania się, ale pułkownik Schoepffer odrzuca ją.

07.02.1945 - w rejonie Nowakowa koncentrują się grenadierzy z 7 Dywizji Pancernej, którzy około 13.30 próbowali sforsować rzekę na wysokości stacji Elbląg Zdrój. Forsowanie połączone z kontratakami niemieckimi w rejonie ulicy Brzozowej zatrzymały sowiecki impet na północnym odcinku walk. Sowieckie grupy szturmowe toczą zażarte walki o każdy dom wdzierając się powoli w głąb Nowego Miasta. Zajmują też większość stoczni.

08.02.1945 - od godziny 3.30 na północnym i wschodnim odcinkach walk pododdziały 381 i 281 Dywizji Strzeleckich podjęły koncentryczny atak mający na celu rozcięcie obrony na części. Zażarty opór Niemców nie pozwolił na zrealizowanie zadania. Niemieccy grenadierzy ponownie próbują forsować rzekę Elbląg i ponownie zostają krwawo odparci. Rosjanie zajmują ulice Trybunalską, Słoneczną oraz rejon Kościoła Bożego Ciała. Obrońcy są wielokrotnie wzywani do poddania się. Pułkownik Schoepffer prosi Himmlera o zgodę na przebijanie się.

09.02.1945 - od godziny 9 trwa dwugodzinny ostrzał artyleryjski miasta, po którym Rosjanie ruszają do generalnego natarcia. Schoepffer otrzymuje zgodę na przebijanie się (!) i podejmuje działania przygotowawcze. Podejmowane są liczne kontrataki w rejonie ulic Armii Krajowej, Zacisze i Browarnej mające na celu ułatwienie koncentracji sił. Wehrmacht i cywile gromadzą się na terenie fabryki cygar przy ulicy Królewieckiej. Rosjanie do wieczora zdobywają większość ulicy Królewieckiej, 1-go Maja, Giermków oraz część starówki. Zajmują też lazaret zlokalizowany w obecnym Urzędzie Miejskim.

W nocy kilka grup obrońców przebija się do stoczni i dzięki znalezionym tam środkom przeprawowym w dramatyczny sposób przedostaje się na zachodni brzeg rzeki. Szacuje się ich liczbę na od kilkuset do ponad dwóch tysięcy.

10.02.1945 - w mieście bronią się ostatnie grupy obrońców (rejon poczty głównej, Starówka), które stopniowo kapitulują bądź zostają zlikwidowane. Rozpoczyna się dramat ocalałych mieszkańców miasta.

Wszystkich Państwa, których zainteresowały losy Elbląga i jego mieszkańców, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej o tematyce walk zapraszam na swoją stronę internetową: www.tomaszstezala.pl. Można z niej ściągnąć mapy, zdjęcia i inne materiały

Autor

Myślice.

Zalew Wiślany i Rubno Wielkie.

Rychliki.

Bogaczewo i Pasłęk.

Krosno.

Pomorska Wieś.

Marzęcino.

Kmiecin.

Ul. Odrodzenia.

Dębica, przedmieście na wschód od Elbląga.

Stoboje.

Stagniewo.

Znani uczestnicy rajdu to oficerowie: Isajew, Sazanow, Siemienow, Jefimienko, Suwałow, Kononienko.

Ul. Dąbrowskiego.

Rosyjskie określenie na panzerfaust.

Ulica Mickiewicza.

Ulica Janowska.

Obecnie teren skweru między ulicami Tysiąclecia, Rycerską i Giermków.

Ul. Świętego Ducha.

Ul Rycerska.

Brama Targowa na ulicy Stary Rynek.

Aleja Odrodzenia, część od strony ulicy Mazurskiej.

Most Niski (zwodzony). Obecnie kładka (w przebudowie) w ciągu ulicy Studziennej i Orlej.

Ul. Browarna.

Ul. Dolna.

Gronowo Górne.

Johannes Stier, dowódca Heeres-Sturmartillerie-Brigade 277.

Góra Chrobrego.

Ulica Nowowiejska.

Ul. Górnośląska.

Koszary przy ulicy Saperów.

Ulica Artyleryjska.

Ulica Mickiewicza, okolice szkoły podstawowej.

Starszy bosman.

Przystań Żeglugi.

Kapitan marynarki.

M43 Stielhandgranate - granat ręczny zwany często „tłuczkiem do kartofli”.

Jezioro Drużno.]

Wyspa Spichrzów - ulica Grochowska.

Ulica Ostrołęcka.

Reichsarbeitsdienst - Służba Pracy Rzeszy.

Browar w Elblągu.

Starszy szeregowy.

Czołgi z rodziny BT.

Kumiela.

„Leśny Zameczek” - kawiarnia i restauracja przy zbiegu ulic Królewieckiej i Marymonckiej.

Rejon ulicy Legionów i Marymonckiej.

Ulice Traugutta i Moniuszki.

Bogaczewo.

Zielony Grąd.

Ulica Hetmańska.

Ulica Lubraniecka.

Ulica Wiejska.

Góra Chrobrego i Gęsia Góra (pomnik).

Warszawskie przedmieście.

Pasłęk.

Żuławy.

Obecnie budynek Szkoły Gastronomicznej.

Ulica Mikołaja Kopernika.

Rzeka Pasłęka.

Jagodnik i Krasny Las.

Zawiszyn, Rubno Wielkie i Zatoka Elbląska Zalewu Wiślanego.

Dąbrowa.

Pruszcz Gdański.

Bombowce Pe-2.

Ulica B. Chrobrego, u podnóża Góry Chrobrego.

Fiszewka.

Helenowo.

Komdiw - wcześniej stopień dowódcy dywizji (odpowiadający generałowi dywizji), później potoczne określenie tej rangi.

Helenowo.

Rejon ulic Ogólnej i Fromborskiej.

Jezioro.

Fiszewka.

Modrzewina, teren przy koszarach na ulicy Mazurskiej.

Ulica Odrodzenia oraz strumień Babica, oddzielający Osiedle nad Jarem od dzielnicy Modrzewina, ulica Ogólna i skrzyżowanie z ulicą Fromborską.

Witoszewo oraz Dębice i Warszawskie Przedmieście.

Nowina.

Weklice.

Rogowo.

Pilona.

Jezioro Druzno.

Przezmark i Gronowo Górne.

Sierżant sztabowy.

Nieistniejący budynek restauracji przy zbiegu ulic Królewieckiej i Marymonckiej.

Kapral.

Ulica Szarych Szeregów.

Aleja Odrodzenia.

Tannenbergallee - Aleja Grunwaldzka.

Pułk artylerii.

Batalionu sanitarnego.

Ulica Podgórna.

Ulica Brzeska.

Ulice Ogólna, Aleja Piłsudskiego i Fromborska.

Ulica Zagonowa.

Ulice Browarna i Płk. Dąbka.

Rejon ulic Stawidłowej, Grochowskiej i Nowodworskiej.

Rejon ulic Stawidłowej, Grochowskiej i Nowodworskiej.

Porucznik marynarki.

Rejon obecnych ulic Reymonta i Gałczyńskiego.

Bielnik I

Ulice Browarna i Portowa.

Jagdpanzer IV/70 - niemieckie działo samobieżne na podwoziu czołgu panzer IV, przeznaczone do zwalczania wozów bojowych nieprzyjaciela.

Ulica Wodna - obecnie Bulwar Zygmunta Augusta.

Bielnik i Nowakowo.

Ulica Sadowa.

Nowe Pole.

Ulica Stanisława Wyspiańskiego.

Ulica Wojska Polskiego, budynek dawnego Urzędu Wojewódzkiego.

Rejon ulic Wojska Polskiego, Żeromskiego, Komeńskiego.

Plac Grunwaldzki.

Ulice Franciszka Stefczyka, Ogrodowa i Plac Grunwaldzki.

Szpital przy ulicy Związku Jaszczurczego, nad Kumielą.

Ulice Polna i Łąkowa.

Budynki pomiędzy ulicami Królewiecką, Owocową, Żeglarską i Pionierską.

Budynki pomiędzy ulicą Królewiecką, Płk. Dąbka, Cichą, Żeglarską i Owocową.

Ulica 1-go Maja.

Ulica Gwiezna.

Ulica Wacława Osińskiego.

Ulica Robotnicza.

Ulica Fabryczna.

Ulice Zagonowa, Fabryczna, Plac Grunwaldzki, Związku Jaszczurczego, Park Traugutta, Kosynierów Gdyńskich, Teatralna, Karowa, Gwiezdna i Browarna.

Rejon ulicy Radomskiej, w rejonie wideł Rzeki Elbląg i Kanału Jagiellońskiego.

Kwartał przy obecnych zakładach Alstom Power, pomiędzy ulicą Robotniczą a Bożego Ciała.

Ulica Robotnicza, kwadrat ulic: Płk Dąbka, Pionierska, Robotnicza.

Ulice Słoneczna/Zacisze i Nowowiejska.

Ulica Różana.

Ulice Gwiezdna i Brzozowa.

Ulica Płk. Dąbka.

Ulica Robotnicza.

Ulica Konopnickiej.

Ulica Krakowska.

Ulica Giermków.

Skrzyżowanie ulic Królewieckiej, Kosynierów Gdyńskich, Hetmańskiej i Teatralnej, często nazywane „górką”.

W 1937 fabryka została przejęta przez Waltera Beyera (ze względu na żydowskie pochodzenie poprzednich właścicieli) i nazwana „Walter Beyer”. Powszechnie w mieście nadal nazywano ją „Loeser & Wolff”.

Rejon ulic Kosynierów Gdyńskich, Słonecznej, Trybunalskiej, Grota-Roweckiego i Traugutta wraz z budynkiem obecnego magistratu.

Obszar między ulicami Królewiecką, 12 Lutego, Zacisze i Kręgielną.

Ulica Kręgielna.

Ulice Odzieżowa i Robotnicza.

Prostopadłe do ulicy Ziesego ulice Erste, Zweite, Dritte Niederstaße czyli obecne Browarna oraz Niska, Pływacka i Dolna.

Kmiecin koło Nowego Dworu Gdańskiego.

Nowe Ogrody. Obecnie budynek nie istnieje.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
zad MR DOC
Farmer Philip Jose Swiat Rzeki 04 Czarodziejski labirynt (MR) doc
Follett James Dominator (MR) doc
18 stycznia 1945 roku oczyma tomaszowianina Stefana Lipskiego
18 stycznia 1945 roku oczyma tomaszowianina Stefana Lipskiego
Trzy Armie Tom 3 Kapitanowie 1941 Kryptonim Ubezpieczalnia Tomasz Stezala
Tomasz Kędra Czynniki wpływające na nastroje społeczne ludności polskiej osiadłej na Dolnym Śląsku w
Kerner Tomasz Obóz narodowy w latach 1887 1945
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
MR prezentacja
Zarządzanie t2
T2 1
T2 Układ rzutni Mongea
Organizacja i zarządzanie ćwiczenia MR MSUD nr 2
Mazowieckie Studia Humanistyczne r1996 t2 n1 s165 173

więcej podobnych podstron