Polski obywatel zapłaci za spadek Podwójne obywatelstwo nie ma wpływu na zastosowanie ulg i zwolnień w podatku od spadków i darowizn. INTERPELACJA Ministerstwo Finansów w odpowiedzi na interpelację poselską (nr 9864) wypowiedziało się w sprawie zwolnienia z podatku od spadków i darowizn nabycia spółdzielczego własnościowego prawa do lokalu. Problem dotyczył osób mieszkających za granicą i mających podwójne obywatelstwo, które otrzymały przed laty nieruchomość w spadku, obecnie potwierdzonym w postępowaniu spadkowym. MF wyjaśniło, że osoba, która ma podwójne obywatelstwo, w Polsce uznawana jest wyłącznie za obywatela polskiego. W związku z tym posiadanie podwójnego obywatelstwa nie ma wpływu na możliwość zastosowania ulg i zwolnień określonych w ustawie z 28 lipca 1983 r. o podatku od spadków i darowizn (t.j. Dz.U. z 2009 r. nr 93, poz. 768). MF wskazało, że jeżeli nieodpłatne nabycie spółdzielczego własnościowego prawa do lokalu nastąpiło przed 1 stycznia 2007 r., nabywca zaliczony do I grupy podatkowej może skorzystać z ulgi określonej w art. 16 ustawy o podatku od spadków i darowizn, w brzmieniu obowiązującym do 31 grudnia 2006 r. Na podstawie tego przepisu do podstawy opodatkowania nie wlicza się wartości nabytego prawa do łącznej wysokości nieprzekraczającej 110 mkw. powierzchni użytkowej lokalu. Jeżeli nabywca nie spełnia warunków do skorzystania ze zwolnienia, podstawę opodatkowania stanowi wartość nabytego spółdzielczego własnościowego prawa do lokalu po potrąceniu długów i ciężarów, ustalona według stanu w dniu nabycia i ceny rynkowej z dnia powstania obowiązku podatkowego.
|
Honor i pieniądze Polaka na Litwie
Kiedy Polacy z Wileńszczyzny wspominają nieszczęścia, jakie spotkały ich w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, wymieniają i utworzenie kołchozów, i ich rozwiązanie
Jak kto chce zobaczyć, jak pięć milionów litów wygląda, to może u mnie na podwórze popatrzeć - mówi Antoni Jundo (z lewej)
Pelagia i Napoleon Jaśkiewiczowie: swoją ziemię oddali w dzierżawę Jundzie
Dziewięcioletni Antoni Jundo patrzył, jak płoną zabudowania w rodzinnej wsi. - Ojciec krzyczał do nadbiegających kołchoźników: Ludzie, proszę was, nie gaście! To była moja stodoła! Pali się, a niech się spali! - wspomina lata 60. pan Antoni. - Wyrywał mężczyznom bosaki, żeby ognia nie tuszyli, szarpał się, a przewodniczący kołchozu groził: „Jundo, odejdź, bo was posadzę!”.
Kilkadziesiąt lat później Antoni Jundo odzyskał ziemię, której utrata doprowadziła do desperacji jego ojca. Poczuł satysfakcję, że nie ma już kołchozów. - Nie udało się zbudować nowego porządku na łzach i krzywdzie ludzkiej - mówi sentencjonalnie. Dzisiaj gospodaruje już na 1500 hektarach cierpliwie i wytrwale skupowanych oraz branych w dzierżawę.
Pszenica Landsbergisa
Jak czasem jadę wśród swoich pól, to zatrzymam się, z samochodu wysiądę, padnę na kolana i Bogu za pomyślność i urodzaj dziękuję - mówi Antoni Jundo.
Jednak takich jak on posiadaczy ziemskich, którzy mogą mówić o swoim sukcesie, jest na Wileńszczyźnie niewielu.
- Pszenica Landsbergisa zarosła pola - irytuje się Napoleon Jaśkiewicz, emerytowany agronom z pobliskiego i nieistniejącego już kołchozu im. Adama Mickiewicza. Tak nazywają miejscowi Polacy chwasty, które zaczęły się bujnie plenić na pokołchozowych polach, gdy tuż po odzyskaniu przez Litwę niepodległości nowa władza, na czele której stał Vytautas Landsbergis, zlikwidowała kołchozy.
Kiedy Polacy z Wileńszczyzny wspominają nieszczęścia, jakie spotkały ich w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, wymieniają i utworzenie kołchozów, i ich rozwiązanie. Skrupulatnie wyliczają, ile hektarów miały ich rodziny przed kolektywizacją, gdzie ciągnęły się pola, jak rozpaczali chłopi, gdy wywlekano z obory bydło.
Pamiętają nawet bezpowrotnie utracone piękne krakowskie uprzęże. Jednak z równym smutkiem opowiadają o tym, że pewnego dnia kołchozy przestały istnieć, a oni sami „z opuszczonymi rękami zostawszy”. Te lamenty po kołchozowym dobrobycie śmieszą najmłodsze pokolenie. Przypominają im żale po mężu, co to pił i bił, ale jak w końcu umarł, to mówi się o nim, że dobry był.
Prawie jak dziedzic
Równo zaorane pola należące do Antoniego Jundy ciągną się kilometrami. Jego posiadłość ciągnie się aż po słupy graniczne - za nimi zaczyna się Białoruś.
- Jak piłem wino z agronomem z Kiemieliszek, co zostały już po drugiej stronie, to podeszliśmy do słupów i butelkę sobie po kolei przerzucali. Chciał mi rękę podać, ale powiedziałem, że to będzie przekroczenie granicy, a może ktoś na nas przez binokl patrzy - opowiada Jundo.
Z każdym rokiem obszar uprawianych przez Jundę pól jest większy. Przeciętne gospodarstwo rolne na tych terenach ma jednak zaledwie kilka hektarów, ziemia podzielona jest na wąskie pasy. Wielu Polaków, którzy odzyskali ziemię, nie ma zamiaru jej uprawiać. Jak mówią, „po co mózgi suszyć i nerwować się”. Ojcowiznę często już sprzedali temu, co ją chciał. Jak chcieli Litwini - sprzedali Litwinom, choć niektórzy dbali, by poszła w polskie ręce.
- Pani Ślipkowska to wszystkim grzecznie odmawiała. Mówiła, że tylko panu Jundzie sprzeda. We Wrocławiu mieszka, ale obywatelstwo ma litewskie, to i ziemię odzyskała. Przyjechała tutaj, na swoje hektary popatrzyła, popłakała i pojechała
- wspomina Antoni Jundo.
W okolicy nazywają go dziedzicem. Trudno nie trafić do jego domu we wsi Preny w rejonie święciańskim, około 60 km od Wilna. Wśród budynków dawnego kołchozu Przykazania Lenina - identycznych białych domków z ganeczkiem - wyrasta nagle dziwny gmach pokryty sidingiem. Kolumny ciągną się przez dwie kondygnacje, architektoniczny zamęt pogłębiają typowe dla bloków balkony. W ogrodzie rozpanoszyły się gipsowe krasnoludki, ale na centralnym miejscu wznosi się postument, na którym dumnie trwa gipsowy orzeł.
Nie ma wątpliwości, że dom Antoniego Jundy stanowi dla okolicznych mieszkańców przedmiot zawiści, a także wzór do naśladowania. Kiedy się jedzie przez wieś, wiadomo, komu zaczęło się lepiej powodzić
- nieomylnie wskazują to krasnoludki oraz siding.
Gdyby mieszkańcy chcieli wzorować się na polskich dworach, które były w okolicy, mieliby kłopot. Zdewastowane, często zburzone do fundamentów, są tak zapomniane, jak ich dawni właściciele. W pokołchozowych wsiach przetrwały strzępki wspomnień - jeden pan z walizką ze dworu wyszedł i nikt nie wie, co się z nim dalej stało. Inny miał piękny różany ogród - ale może to był ten sam pan od walizki?
Najwięcej wiadomo o generale Danielu Konarzewskim, który miał majątek w Punżankach. Grzeczny był, cukierkami dzieci częstował, kapelusza uchylał. A pewna starsza pani pamięta nawet, że ludzie opowiadali, że generał co dzień na grób żony Wicentyny chodził, by opowiedzieć jej głośno, jakimi sprawami był zajęty.
- A wie pani, że ja już dawno mam więcej ziemi niż generał Konarzewski? Bo on miał tylko pięćset hektarów - mówi Jundo.
Napoleon krzyczy na Polskę
Nalewając gościom przepalankę własnej produkcji zwaną napoleonówką, Pelagia Juśkiewicz, emerytowana nauczycielka ze wsi Czerany, na próżno usiłuje uspokoić męża.
- A ja się nie uspokoję! Nawet umierając, będę krzyczał! - zaperza się Napoleon Juśkiewicz. Jego gniew jest wszechogarniający. Obejmuje miejscowych Polaków, którzy za tysiąc litów, czyli około tysiąca złotych, chętnie sprzedawali przyjezdnym Litwinom hektar lasu, choć jego wartość wynosiła nawet czterdzieści tysięcy. Ale gniew spada też na Polskę, która - jak uważa pan Napoleon - powinna coś z tym zrobić, choć dokładnie nie wiadomo co.
Przede wszystkim jednak Polska zgrzeszyła naiwnością
- przez wiele lat wierzyła zapewnieniom Litwinów, że przedwojennym właścicielom gospodarującym na Wileńszczyźnie ziemia będzie zwrócona. Tymczasem, gdy zaczęła się reprywatyzacja, władze litewskie nie uznawały dokumentów z polskich archiwów. Dawni właściciele czekali latami na zwrot ziemi. Jednak ich ojcowiznę zajmowali Litwini ze Żmudzi - bo władze litewskie pozwalały na tzw. przeniesienie ziemi. A więc jeśli ktoś mógł wykazać prawo do pięciu hektarów w głębi Litwy, to mógł dostać hektary pod Wilnem. Ale nie pięć hektarów, lecz nawet i dwadzieścia pięć
- gdyż stosowano przelicznik: ziemia pod Wilnem, nieurodzajna, miała być nawet pięć razy mniej warta.
- Gdzie jest sprawiedliwość? Dlaczego nas zdradzono?
- krzyczy Napoleon Juśkiewicz, który nie potrafi się pogodzić z tym, że wokół zamieszkanych przez Polaków chałup wyrastają domy obcych, a szanse, by dawni właściciele żyli lepiej, zostały zaprzepaszczone.
Czerany wyglądają idyllicznie. Drewniane chałupy rozciągnięte wzdłuż wiejskiej drogi sprawiają wrażenie, jakby czas się zatrzymał, Ale ta idylla jest pozorna, we wsi zostali już przede wszystkim starsi ludzie. Młodzi, wykształceni na litewskich uczelniach, pojechali szukać szczęścia w Kanadzie. Tak jest i w rodzinie Jaśkiewiczów, którzy swoją ziemię oddali w dzierżawę Jundzie.
Ci młodzi, którzy zostali w Czeranach, nie zawsze już nawet potrafią gospodarować na roli. To wstydliwy problem współczesnej Wileńszczyzny. Zawsze piło się tu dużo - i we wsiach, i w szlacheckich zaściankach przed wojną tradycyjnie pędzono bimber. Ale tak naprawdę podwileńska wieś rozpiła się w ponurym radzieckim stylu w czasach, gdy były tu kołchozy. Gdy się rozpadły, zrobiło się jeszcze gorzej. Z sąsiedniej Białorusi szmuglowano spirytus, z którego robiono wódkę zwaną pilstukasem.
- Udało mi się znaleźć pracowników, którzy nie piją - podkreśla niezwykłą sytuację Antoni Jundo.
Siewnik z Rio de Janeiro
Kiedy przychodzi wiosna, potężne kombajny Jundy jadą przez pokołchozowe wsie.
- Jak świnie w pole nigdy nie idziemy. Szampana, ale tylko jednego na czterech, wypijemy, są też miód i cukierki. Wszyscy w garniturach, zbieramy się na placyku - opowiada Antoni Jundo. - Potem modlitwa, kombajny pod linijkę ustawione, ksiądz proboszcz święci zadowolony, że taką pożyteczną pracę wykonał.
Maszyny rolnicze Jundy to jego duma i chluba. - Francuskie, szwedzkie, a siewnik z Rio de Janeiro do portu w Kłajpedzie przypłynął. Jak kto chce zobaczyć, jak pięć milionów litów wygląda, to może u mnie na podwórze popatrzeć - mówi Jundo.
Wzruszając ramionami, mówi, że nigdy się nie interesował sprzętem rolniczym, który z Polski rolnikom przysyłano.
- Stare, pordzewiałe siewniki i pługi, jeszcze chyba sprzed wojny - mówi lekceważąco. A jednak, jak przyznaje, inni Polacy chętnie je brali. - Podnieśli nawet krzyk, jak przestali je dostawać.
Jundo nie ma wątpliwości, że przyszłość rolnictwa na Wileńszczyźnie związana jest z wielkimi, wyspecjalizowanymi gospodarstwami jak jego, które wszystkie plony ma zakontraktowane przez duńską firmę.
- Trzy, cztery hektary, jak mają teraz ludzie, to za dużo, by umrzeć, a za mało by żyć - podkreśla. On sam, absolwent Akademii Rolniczej w Kownie, a potem agronom w kołchozie, oparł swe gospodarstwo na naukowych podstawach. - Jak niektórzy tylko ziarno zasiawszy, potem o nim nie pamiętają, to i plonów nie mają - mówi Jundo, skrupulatnie wyliczając skomplikowane czynności agrotechniczne, które wykonuje na swoich polach.
Na ścianie w jego gabinecie wisi galeria zdjęć - kolejni ministrowie rolnictwa, a nawet sam Vytautas Landsbergis, ściskają mu rękę, uśmiechając się życzliwie.
- Nie mam wątpliwości, że gdyby Jundo zrobił jakiś przekręt, natychmiast byłby pierwszy do odstrzału. Na ręce mu się bacznie patrzy, dla wielu na pewno jest solą w oku, że Polak jest najbogatszy w okolicy - mówi jeden z wileńskich dziennikarzy.
Ze swego dzieciństwa Antoni Jundo najbardziej zapamiętał dwie rzeczy. Pierwsza - to ten pożar, kiedy ojciec zabraniał ludziom gaszenia stodoły, co mu ją do kołchozu zabrali. Druga - kiedy bawiąc się, sięgnął pod poszycie dachu i wyciągnął zawiniątko w czarnej ceracie. Były w nim zdjęcia żołnierzy z brygady Łupaszki, w której ojciec walczył w AK-owskiej operacji Ostra Brama. Dostał wtedy potężne lanie, a ojciec krzyczał, że przez niego znów może do kopalni w Workucie trafić.
Bycie Polakiem na Wileńszczyźnie zawsze wiązało się z niepewnym losem. Ale i tak swej polskości Antoni Jundo gotów jest bronić zażarcie.
- Kiedy urzędnicy chcą, bym z okazji świąt flagę wywiesił, mówię, że owszem, mogę. Ale polską albo tę z wieloma gwiazdami, europejską. Bo litewskiej jakoś mój organizm nie przyjmuje - tłumaczy Jundo. - I jeszcze jedno powiem: w domu mówiono mi, że Polak powinien mieć swój honor. A ja powiem, że powinien mieć i honor, i pieniądze.
Maja Narbutt - Rzeczpospolita
Polacy uratowali tylko "pragę"
Wielokrotnie prowadziliśmy dyskusję o możliwości konwalidacji/ozdrowienia naszej przestrzeni publicznej i prywatnej poprzez wartości. Wszyscy marzymy o Polsce ludzi światłych, Polsce patriotów, Polsce, w której wartością nagradzaną jest uczciwość, duma narodowa i sprawiedliwość ocen. Wszyscy chcielibyśmy być rządzeni przez dalekowzrocznych polityków i wiarygodnych mężów stanu. Zastanawiam się jednak czy mamy ku temu fundamenty. Czy nie żyjemy marząc o utopii, czyli pod odium pragnień niemożliwych?.·Dlaczego wracamy wciąż myślami do naszych Żołnierzy Niezłomnych, do bohaterstwa i wspólnej pracy na rzecz umocnienia naszego kraju? Czyż nie, dlatego, że teraz, współcześnie tych wzorców nie mamy? Że nam brakuje ich jak tlenu? Piszemy wiele na temat strategii geopolitycznej Polski. Czy jednak nie jesteśmy fantastami? Wszak naród nas został wytrzebiony i przemodelowany w taki sposób, że nasza nadzieja ociera się o szansę tolkienowskiej drużyny pierścienia w wytrzebieniu zła.
Tam się udało, ale to baśń. A my szyjemy w deszczowej współczesności. Prześledźmy na moment aktywa, jakimi dysponowali polscy patrioci przed podjęciem walki z najeźdźcą niemieckim i sowieckim. Wyrośli lub dojrzeli w społeczeństwie aktywnym. Wśród narodu, który konsumował trwającą przez ponad sto lat walkę o Polskę. W którym wartością dominującą (nie mówię o ilości, ale o elitach) była praca społeczna, szacunek do własnej kultury, walka o dobro państwa, osobista uczciwość i bohaterstwo. Młody człowiek z dwudziestolecia międzywojennego miał przykłady rodzinne jak należy postępować w obliczu zagrożenia, jak się bić, przykłady odwagi i niezłomnych zasad, które wbrew okolicznościom szanowano i wcielano w życie. Wojna w polskich rodzinach to nie była historia lub bajka czasów zamierzchłych, ale realna krew ojca, gehenna matki i babki, upadek i odrodzenie się ciotki i stryja. Wytrwałość była kultywowana, bo przyniosła efekty. Uczciwość była promowana przez pokolenia i nagradzana w ramach rodu, środowiska lokalne lub służby państwu. Małość była piętnowana ostracyzmem, infamią lub sprawiedliwą oceną Temidy. Pewne postawy nie budziły wątpliwości. Pewien wzorzec zachowań był powszechny i "narzucany z góry" tak, że ludzie mali, z nizin społeczny lub niezbyt bystrzy intelektualnie mieli poprzeczkę postawioną na odpowiednim poziomie. Cóż się tedy dziwić, że do niej dążyli. Dla takiego społeczeństwa mentalność praskich cwaniaków, którzy żyją z małych lub większych przekrętów, wyjaśniają nieporozumienia okładając się po ryju lub sprzedając kosę, których wszystko tłumaczy, bo nie znają innego życia niż flaszka, prostytucja, kradzieże lub skubanie frajerów była tylko folklorem. Z zasady, bowiem promowane było gruntowne wykształcenie lub konkretne osiągnięcia. Jeśli ktoś "pragę" chciał przenieść na wyższy poziom narażał się na pośmiewisko, był demaskowany kalo "Dyzma" lub skazywany na więzienie lub zapomnienie. Oczywiście i na szczytach władzy były afery, grupy karierowiczów lub wpływowi ludzie o niskich intencjach. Nie była to jednak klasa dominująca, ale pewna mniejszość zmuszona do przybierania "wartościowych masek". Istnieje straszne, bo prawdziwe powiedzenie, że II Wojna Światowa zniszczyła najgorszych żydów i najlepszych Polaków. Nie jest one prawdziwe tylko pod jednym względem. Nie II WŚ ale ona i okres post-dwudziestolecia, który po niej nastąpił. Tu dochodzimy do tezy zerwania ciągłości narodu profesora Legutki. Odkrył on, że nie jesteśmy już narodem polskim, który podjął wyzwanie w 1939 r. i który się kształtował przez lat 400. Powiem jeszcze więcej, jesteśmy beneficjantami odpadu narodowego, który awansował z marginesu na jego trzon. Małość, miałkość, brak profesjonalizmu, nieuczciwość, cwaniactwo, geszefciarstwo i braki w wykształceniu stały się pierwiastkami dominującymi. Brak wartości, brak zasad i szacunku do tradycji przestały przeszkadzać w karierze a stały się jej trampoliną.
Nastąpiła najpierw szybka (śmierć, katorga, zaszczucie ludzi wartościowych) a potem wolniejsza, ale sukcesywna (wycofanie się patriotów i niechęć do kolaboracji z systemem) wymiana kadr. Wartością stało rozpychanie łokciami, wysługiwanie prominentom, grabienie do siebie, oszwabianie bliźnich i zakulisowe niszczenie konkurentów. Teraz mamy społeczeństwo, dla którego każdy jest wytłumaczony. Kurewstwo na łamach TV zdobyło miano aktorstwa, złodziejstwo na wielką (lub mniejszą skalę) to przedsiębiorczość, skurwysyństwo i cwaniactwo to zaradność, sprzedajność to racjonalizm, oszustwo to marketing a zdrada to europejskość. Gdy spojrzymy w tył na naszych ojców i dziadków (mówię w skali narodu) to najczęściej wysługiwali się, współpracowali, uwłaszczyli na czyimś majątku, załatwiali z pracy (nikt nie mówił, że kradnie), udupiali innych, łapali okazję, ustawiali swoje dzieci, zmieniali poglądy a nawet donosili jak uznali, że tak się opłaca. Tym sposobem staliśmy się narodem o dominującej tradycji rodem z praskiej ferajny. Naszych Ojców i dziadków wszystko tłumaczy. W końcu mieszkanie musieli "załatwić”, bo inaczej by "nie dostali". To co, że w zdrowym Państwie to byłoby naganne, bo tam trzeba zapracować na osiągnięcia ciężką i uczciwą pracą, która jest funkcją właściwych decyzji już w dzieciństwie (być pilnym uczniem lub obibokiem) i sięgania do wzorców pokoleń i stworzonych przez nie warunków rodzinnych (majątek wypracowany przez dziadka pomaga jego wnukom). Ważne, że ktoś się umiał znaleźć i tak innych wykolegować że sam zyskał. Jak w 3 karty na Bazarze Różyckiego lub przy "sprzedaży" Kolumny Zygmunta. Bardziej Franek Dolas przemawia dziś do nas, niż postawa Rotmistrza Pileckiego. Powszechne stało się przekonanie, że co się opłaca to popłaca. Opłaca się chylić głowę i popierać kanalie. Opłaca się napychać kabzę kosztem innych. Opłaca się kłamać by utrzymać na stołku. Opłaca się kupczyć dobrem swojego kraju by dorobić się poparcia na salonach i powiększyć osobisty majątek. Opłaca się współpracować nawet z najgorszym by chronić mury swojego domu (tego wybudowanego ze skombinowanych cegieł). I my to rozumiemy oraz rozgrzeszamy. Honor jest passe. Bo nieopłacalny. Uczciwość to zwykłe frajerstwo. Patriotyzm to niepostępowość. Postępowi i ulegli Czesi maja dziś piękną Stolicę a honorowi i patriotyczni Polacy mają brzydką Warszawę. Sęk jednak w tym, że: Czesi z zamieszek wojennych uratowali Pragę, Polacy natomiast uratowali tylko "pragę", tj apaszowskie podejście do życia.
Wszystko inne zginęło, przepadło, zostało zakrzyczane. Gdy ktoś chce nawiązać do tradycji "rodzinnych" i dawnego narodu, gdy punktuje powszechne skurwysyństwo i upadek wartości danego słowa, gdy ktoś wypomina korzyści otrzymane bez związku z wartością włożonej pracy otrzymuje miano oszołoma, mohera, kołtuna i hipokryty. Wszak ten cholerny prawicowiec udaje świętszego od papieża a tymczasem uzyskał wykształcenie za darmo, mieszkanie otrzymał za darmo (z przydziału) a jego Ojciec był w PZPR. Tym sposobem rozbijamy głowy o mur własnej historii rodzinnej. O barierę zbudowana na fundamentach najnowszej historii własnego narodu. Na biologii, która decyduje, że pamięć mamy ograniczoną długością swojego życia. Wszystko inne jest, bowiem mniej lub bardziej udokumentowaną opowieścią. No bo "kto wie jak to było naprawdę". Wojna i komunizm przebudowały nasz system rozumowania. Na każdy argument spotkamy się dziś z kontrapunktem, z którym trudno podjąć zwycięską dyskusję. No, bo w zasadzie "donosiciel" sprzed 30 lat może zawsze powołać się na współpracę Wielopolskiego i Polskiej Szlachty z zaborcą. Z zaborcą, który był różny na różnych ziemiach polskich, ale faktycznie germanizował, rusycyzował, wywoził, katował, wieszał i gnoił polską ludność. Czy tamten system był mniej totalitarny? Akurat, policmajster rosyjski i ochrana były na miarę tych czasów odpowiednikami późniejszego Milicjanta i UB a w 1860 r. Warszawiacy musieli posiadać rodzaj paszportu by opuścić miasto. Potrafimy sobie radzić z tą historią? Słabo. Chociaż przecież wiemy jak tragicznie owa historia dla nas się kończyła. To jak do cholery mamy sobie poradzić z rzeczywistością, której następstw przecież jeszcze nie znamy? Sytuacji absolutnie nie pomaga podobna, kleptokratyczo-oligarchiczna hybryda demokracji w całej współczesnej Europie. Jeśli więc nie chcemy i nie powinniśmy zapomnieć o naszych przedwojennych WARTOŚCIACH, to jak - żyjąc od lat na głowie - mamy skutecznie do nich sięgać?
Już przed rokiem 1980 mieliśmy coś, co mogło się stać Internetem: oprogramowanie łączące w sieć komputery różnych firm z różnym oprogramowaniem poprzez zdalną sieć teletransmisji - mówi inżynier, którego firma pracowała dla ówczesnego MSW. Przeszkodzili komuniści.
- Mieliśmy nawet oprogramowanie pozwalające sterować całym systemem, wszystkimi komputerami w centrum z dowolnego miejsca na świecie. Niechęć idiotów partyjnych pogrzebała wszystkie te plany - mówi w "Rzeczpospolitej" Jerzy Studziński, który występuje pod to pseudonimem, gdyż nie chce upubliczniać swojego prawdziwego nazwiska.
Firma Studzińskiego pracowała dla ówczesnego MSW. Współpraca była objęta tajemnicą. Unikalne rozwiązania powstały przy tworzeniu bazy danych o Polakach - najpierw był to system Magister, później na jego podstawie zbudowano PESEL.
Pracujący nad systemem PESEL już w latach 70. stworzyli komputerową sieć z dostępem z dowolnego miejsca na ziemi. Nikt tego nie opatentował.
Zespół PESEL stworzyli dwaj pułkownicy Służby Bezpieczeństwa: Zygmunt Orłowski (dyrektor generalny w MSW) i Roman Warski, który odpowiadał za część techniczną przedsięwzięcia. Inżynierowie, których ściągnęli do pracy nad systemem, stanowili elitę ówczesnych informatyków. Część pracowała z Jackiem Karpińskim - konstruktorem pierwszego polskiego minikomputera K202. Inni inżynierowie zostali ściągnięci z Zeto-Zowar - warszawskiego zakładu techniki obliczeniowej.
- Pomijając ich przynależność do partii i SB, to byli ludzie wybitni, jasno myślący. Nie przypominam sobie ani jednego typowego tępaka - mówi o ówczesnych przełożonych Studziński.
- Prace były niewiarygodnie trudne - opowiada Studziński. - Partyjna góra mówiła: „Zróbcie nam system do ewidencji danych”. Gdy pytaliśmy, do czego ma on służyć, słyszeliśmy: „Tego nie możemy powiedzieć, bo to ściśle tajne”. No to chociaż ilu ludzi ma być w systemie? „To też jest tajemnica”. I tak cały czas.
Mimo trudności polscy informatycy zbudowali system ewidencji ludności, jaki nawet obecnie ma niewiele krajów.
Stworzyli także sieć do transmisji danych. Składała się z trzech rodzajów urządzeń. Pierwszym był teletype, czyli rodzaj elektrycznej maszyny do pisania. Na początku używano Siemensa F200, a potem Mera-Błonie na licencji Logabax.
Drugim - monitory. Początkowo stary typ 8150, potem nowe monitory graficzne. Te ostatnie pracowały przez modemy na łączach stałych z szybkością 4,8 kb/s. Przy dzisiejszych parametrach - gdzie prędkości domowych łącz internetowych zaczynają się już od 128, 512 kb/s - były to mizerne osiągi. Wystarczały jednak do wyświetlenia w sekundę całego ekranu - zapisu z bazy danych o konkretnym człowieku.
Trzecią część systemu stanowiły teleksy pozwalające na wysyłanie, obieranie i drukowanie wiadomości wysyłanych na unikalny numer. Sieć telex miała zasięg globalny. Polacy jako pierwsi wpadli na pomysł przesyłania nią danych cyfrowych i zintegrowali ją z systemem PESEL.
- Wpisując na dowolnej zdalnej końcówce nazwę programu (nazywał się PREZES), można było w dowolnym miejscu na świecie sterować całym centrum, ładować programy, drukować zawartość systemu operacyjnego, wszystkie kluczowe dane i rejestry, a także podglądać, co aktualnie robi dowolna stacja gdzieś w Polsce - tłumaczy Studziński.
Było to rozwiązanie, jakiego nie miał wówczas nikt na świecie. Podobnie jak nikt nie miał odpornego na zakłócenia szyfrowanego systemu przesyłania danych.
- Byliśmy w stanie zrobić absolutnie wszystko i sprzęt zachodni ani ich oprogramowanie nie miało dla nas żadnych tajemnic. Sam poprawiłem i przebudowałem całe fragmenty systemu, usuwając śmieci - nieczynne sekwencje zer i jedynek pozostawione przez ludzi z IBM i Siemensa - chwali się Studziński.
Przy okazji pracy nad PESELEM nasi inżynierowie zaprojektowali wiele innych wynalazków. - Zgłosiliśmy wiele wniosków patentowych. Jeden z nich, przewidujący zapis danych wyłącznie na kartach pamięci, bez żadnych części ruchomych, dziś z opłat licencyjnych dałby pewnie tyle co cały polski przemysł - mówi Studziński. Podobne rozwiązanie jest obecnie stosowane np. w kartach pamięci do cyfrowych aparatów fotograficznych.
Pod koniec lat 80. wszystko poszło na marne. Do pracy w zespole pracującym nad PESEL zaczęli trafiać protegowani - najczęściej dzieci dygnitarzy partyjnych. Część najzdolniejszych odeszła. Ich następcy nie byli już tak zdolni. Wiele projektów przepadło.
- Założenie było takie, że miał być tylko numer PESEL do wszystkiego. A dziś mamy NIP, REGON, PESEL, ZUS i każdy ma swój system, więc w zasadzie tamta praca została zmarnowana - ocenia Studziński.
Amerykanie, choć myślą techniczną nas nie wyprzedzali, potrafili wykorzystać swoje pomysły. Sieć, która powstała na potrzeby amerykańskiej armii, zamienili w największy wynalazek końca XX wieku - Internet.
Pomnik żołnierzy wiernych do ostatka
Agnieszka Krzemionka, Dorota Wodecka-Lasota
Fot. Rafał Mielnik / AG
Żołnierz AK Zdzisław Borawski odsłonił pomnik ku czci swych poległych towarzyszy broni
"...Nie zamknie ust cmentarny dół,
niepamięć ran też nie zabliźni,
resztki honoru mej Ojczyzny...”
Te słowa z pieśni Tadeusza Sikory pt. "Hardy ich kark" umieszczono na pomniku, który w niedzielne południe przy akompaniamencie "Mazurka Dąbrowskiego" i opolskiego hymnu rozbrzmiewającego z ratuszowej wieży prezydent Ryszard Zembaczyński oraz Zdzisław Borawski, kombatant wojenny i członek AK, odsłonili na pl. Wolności. "W hołdzie żołnierzom Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, Narodowych Sił Zbrojnych, Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, Konspiracyjnego Wojska Polskiego, Ruchu Oporu Armii Krajowej i innych formacji zbrojnego podziemia niepodległościowego walczącym z komunistyczną władzą w latach 1944-56 o wolną Polskę".
Pomnik poświęcił prałat Edmund Podzielny, proboszcz katedry. Okalający skwerek uroczyście nazwano skwerem Żołnierzy Zbrojnego Podziemia Antykomunistycznego.
- Do dziś nie wiadomo, gdzie żołnierze antykomunistycznego podziemia zostali pochowani. Większość z nich nie ma nawet swojego grobu, a niektórzy leżą pochowani w bezimiennych mogiłach. Nadszedł czas tym wspaniałym bohaterom złożyć hołd. Niech zatem ten pomnik, który został odsłonięty i poświęcony 4 dni po uroczystościach upamiętniających 25. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, będzie wyrazem pamięci o tych, którzy, urodzeni jako wolni, woleli umrzeć, niż stać się niewolnikami - mówił Jan Dominiewski, prezes Światowego Związku Żołnierzy AK.
Wśród zgromadzonych na uroczystości byli też inni pomysłodawcy postawienia pomnika - żołnierze antykomunistycznego podziemia: Regina Mac, Eugeniusz Mróz, Tadeusz Czajkowski. To oni zwrócili się do ratusza z prośbą o upamiętnienie bezimiennych bohaterów walki o niezawisłą ojczyznę.
- Kiedy odsłonili pomnik, miałam łzy w oczach, że nareszcie się dokonało i zachowamy pamięć o tych, którzy ginęli za wolną Polskę - powiedziała "Gazecie" Regina Mac, porucznik AK i WiN. - Pomnik poświęcony jest głównie tym, którzy nie mają swoich grobów. Przed oczami cały czas mam mego komendanta Wacława Kuchnio, ps. Spokojny. W 1947 roku został razem z żoną zamordowany. Nie wiadomo, gdzie ich pochowano. To dla nich też ten symboliczny grób. Czuję, że zadośćuczyniliśmy pamięci takich jak on. Czuję spokój i jestem szczęśliwa, że to się udało w wolnej Polsce - wzrusza się 77-letnia łączniczka Armii Krajowej.
Przypomina, że AK-owcy walczyli o ten pomnik cztery lata. - Bo postkomuniści stawiali opór tej idei z powodów ideologicznych - przypomina Irena Mac.
Postkomuniści protestowali
Przeciw pomnikowi wystąpił płk Ludowego Wojska Polskiego Ryszard Grela. W liście do rady miasta pisał, że monument podzieli środowiska kombatanckie, bowiem ma być wystawiony tym, którzy winni są bratobójczych walk. Przekonywał również, że gdyby nie Armia Czerwona, to Polska nie zostałaby wyzwolona.
- Przeczytałem ten jego list na radzie miasta i punkt po punkcie polemizowałem z nim. Ale radni lewicy również mieli wątpliwości, argumentując słowami Ryszarda Czerwińskiego, że np. członkowie NSZ mordowali ludność cywilną. Ten argument był równie bez sensu, jak kolejny, który wymyślili. Otóż zdaniem lewicy nie powinno się budować pomnika za pieniądze z budżetu miasta, bo to pieniądze podatników, którzy mają różne zdania na tematy historyczne. Odpowiedziałem, że pomnik kosztuje niewiele (30 tys. zł) i na pewno pójdą na niego podatki tych, którzy zgadzają się z ideą jego postawienia - wspomina wiceprezydent Arkadiusz Karbowiak.
Rewizja u redaktor Hejke - czyli o czym mówią wiewiórki.
Ponad cztery godziny trwała rewizja w domu redaktor Katarzyny Hejke wice naczelnej Gazety Polskiej w związku z doniesieniem do prokuratury męża redaktor Hejke, który twierdzi, że podczas kradzieży w jego mieszkaniu zginęły mu bardzo ważne dokumenty.
Byłem niezwykle ciekaw co takiego nasi dzielni policjanci działający na zlecenie Prokuratury Rejonowej w Wołominie znaleźli w domu pani Hejke i dlatego poprosiłem moje znajome wiewiórki o zdradzenie mi tej strasznej tajemnicy mogącej kłaść się cieniem na przyszłych losach Polaków. Niestety, przez parę godzin nie chciały ze mną rozmawiać, ale jak zobaczyły woreczek chińskich orzeszków ziemnych rozgadały się na dobre. Przekrzykując się nawzajem zaczęły opowiadać jak to nasi dzielni policjanci wpadli do domu redaktor Hejke, nie zważając na obecność najmłodszego syna pani Hejke, zaczęli szukać. Szukali, grzebali, sapali, klęli i nic. Nagle jeden z policjantów z tryumfem w głosie krzyknął jeeeeeeeeeeeeeest i pokazał obecnym książeczkę o związkach homoseksualnych z którą mąż redaktor Hejke nigdy się nie rozstawał, wszędzie jej szukał i nic, więc poprosił prokuratora z Wołomina, który pomógł mu ją znależć. Reszta policjantów również postanowiła wykazać się sukcesem i na efekty nie trzeba było długo czekać, szybko znaleziono pierścionek zaręczynowy jaki redaktor Hejke otrzymała od swojego męża. Ostatnim znalezionym przedmiotem świadczącym o przestępczej działalności redaktor Hejke było wspólne zdjęcie z Papieżem Benedyktem XVI które skrzętnie schowano do foliowego woreczka jako dowód rzeczowy.
Nie wszyscy z przeszukujących mogli poszczycić się takimi sukcesami jak ci którzy znaleźli książeczkę, pierścionek i zdjęcie, dlatego dano im szanse i cała grupa pojechała na rozpoczętą budowę domu redaktor Hejke. Jako że dom jest w stanie surowym, bez okien i podłóg, zaczęto mozolnie opukiwać ściany, grzebać w cegłach, rozsypywać piasek. Niestety, zawiedli się ci z policjantów, co nic nie znaleźli w mieszkaniu redaktor Hejke, tutaj też się nie wykazali, zrezygnowani, klnąc pod nosem wsiadali do samochodów z mocnym postanowieniem, że jeszcze tu wrócą.
Tak to chrupiąc, mlaskając, trajkotały wiewiórki nie wnosząc nic nowego do całej historii. Jednak jedna z wiewiórek usiadła mi na ramieniu i cichutko zaczęła mi opowiadać jak to babcia jej opowiadała, że słyszała o bardzo złym człowieku, który w latach sześćdziesiątych skazany został na pięć lat więzienia za gwałt zbiorowy na młodej dziewczynie. Teraz ten człowiek postanowił zniszczyć gazetę którą mama czytała jej co tydzień, a teraz ona czyta swoim małym wiewiórką. Gdy zapytałem o nazwisko tego człowieka tylko westchnęła i przyrzekła, że zdradzi mi tę tajemnicę w czwartek. Dlaczego akurat w czwartek?
PROŚBA
Ponieważ oficjalne media nie podadzą żadnych informacji o patriotycznym Spotkaniu we Wrocławiu, prosimy o rozpowszechnienie tego komunikatu w miarę własnej woli i możliwości. Dziękujemy.
Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu, jak co roku, organizuje w kwietniu, w Miesiącu Pamięci Narodowej, spotkane patriotyczne we Wrocławiu, o godz. 17.00, przed Pomnikiem Ofiar Stalinizmu, przy ul. Świdnickiej ( miedzy operą i fosą). W czasie spotkania odczytany będzie Apel do narodów postsowieckich, o włączenie się do współdziałania w przygotowanie do uczczenia 23 sierpnia „Dnia Uczczenia Pamięci Ofiar Nazizmu i Stalinizmu”. uchwalanego przez większość Parlamentu Europejskiego. Odczytany będzie także Apel w obronie IPN. Spotkanie poświecone będzie pamięci pomordowanym na Wołyniu i dawnych kresach Polski.
Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu (Leszek Skonka - przewodniczący Komitetu)
W OBRONIE INSTYTUTU PAMIĘCI NARODOWEJ (IPN)
Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu w Polsce występuje stanowczo w obronie tej Instytucji i Jej dalszej obywatelskiej egzystencji. Jest to Instytucja ze wszech miar obywatelsko -pożyteczna i pożądana. Jej przeciwnicy domagają się jej likwidacji w obawie ujawnienia ich , lub ich bliskich niechlubnej przeszłości . Powołanie IPN oczyścił z bezpodstawnych, krzywdzących pomówień wielu uczciwych obywateli i patriotów, a także przyczynił się do ujawnienia postaw haniebnych osób uzurpujących sobie bezpodstawnie miano patriotów. Do czasu powstania IPN , Służba Bezpieczeństwa wykorzystywała utajnione dokumenty do szantażu swoich niedawnych tajnych współpracowników. Szczególnie KOR wykorzystywał tajność i niedostępność tych dokumentów, do pomawiania niewygodnych mu ludzi o agenturalność. KOR stosował zasadę ; każdy niewygodny do agent, SB, a występował z tymi pomówieniami pod szyldem Solidarności. Na którą dziś spada całe odium. Zlikwidowanie IPN, oddanie dokumentów do ogólno dostępnych archiwów, jak chcą niektóre organizacje i osoby, stworzy sprzyjające warunku do nadużyć, manipulowania dokumentami, np. dokładanie , niszczenie, falsyfikowanie ich. By zniszczyć jakąś instytucje wystarczy za stosować sprawdzoną przez KOR i stalinizm, metodę, eliminowania z niej sprawne kierownictwo. Dlatego podjęto tak ostry atak na dr hab. Janusza Kurtykę. Wystarczy zastąpić kimś podobnym do prof. Leon Kieresa. Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu , od 20 lat konsekwentnie domaga się ujawnienia prawdy i oczyszczenia niewinnych, uczciwych ludzi z pomówień głoszonych przez KOR o rzekomym powiązaniu z SB. Domagał się, choć, jak dotychczas bezskutecznie naprawienia im krzywd w takim zakresie w jakim jest to jeszcze możliwe, głównie formie satysfakcji moralnej, a w niektórych przypadkach także materialnie; tym którzy żyją w nędzy, skrzywdzonym najpierw przez reżim PRL, a następnie przez KOR-o-Solidarność. W historii powojennej tylko jeden człowiek po 1956 roku podjął się naprawy krzywd stalinowskich -Władysław Gomułka: zwolnił tysiące ludzi z więzień, setki duchownych, zwłaszcza katolickich, tysiące obywateli rehabilitował, przywrócił do pracy, często na to samo lub wyższe stanowiska, do służby wojskowej wielu oficerów i generałów, pracowników naukowych awansowało zawodowo i naukowo, powróciło wielu obywateli z emigracji na Zachodzie i na Wschodzie…
Komitet domagał się , i nadal uważa, że trzeba oddzielnie potraktować sprawę naprawienia krzywd, od ujawnienia i ukarania ich sprawców. Naprawienie krzywd powinno odbywać się w szybszym tempie. Pokrzywdzeni nie mają już czasu; są to ludzie w wieku powyżej 70 lat. Natomiast proces ustalenia winnych może trać latami. Łączenie tych dwóch zadań jest pretekstem by naprawienie krzywd załatwiła natura.
Dlatego Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu bronić będzie IPN- z poświęceniem , jak życia.
Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu
Wrocław 19 kwiecień 2009
Tekst odczytany został w czasie uroczystości związanej z obchodem Miesiąca Pamięci Narodowej,
19 kwietnia 2009 , we Wrocławiu przed Pomnikiem Ofiar Stalinizmu. ( Przewodniczący Komitetu… dr Leszek Skonka)
APEL DO NARODÓW BYŁEGO OBOZU SOWIECKIEGO
Parlament Unii Europejskiej większością głosów uchwalił, by dzień 23 sierpnia 2009 uznać jako Dzień Pamięci Ofiar Nazizmu i Stalinizmu. Zachód jest bardziej łagodny w ocenie stalinizmu, bo go nie odczuł tak boleśnie i tragicznie, jak narody ujarzmione przez Związek Radziecki. Jego wiedza o stosowanych represjach, zadawanych cierpieniach , masowych mordach, zbrodniach ludobójstwa nie dotarła w pełni, zwłaszcza do powojennych pokoleń. Trzeba więc wykorzystać okazję (Dzień Pamięci Ofiar Stalinizmu ) by dotrzeć z prawdą o zbrodniach stalinowskich do szerokiej opinii społeczeństw Zachodnich. Zwłaszcza ukrywanych zbrodniach dokonanych na narodzie : rosyjskim, ukraińskim , białoruskim i polskim.
Od zakończenia wojny minęło już 70 lat , ale skutki stalinowskiego panowania w Rosji i b. krajach satelitarnych są nadal odczuwalne. W minionych 70 tatach weszły w życie społeczne nowe pokolenia, które nie mają świadomości rozmiarów stalinowskich i hitlerowskich zbrodni. Istnieje także obawa, że nowe pokolenia nie będą w stanie pojąć ogromu zbrodni obu tych totalitaryzmów: represji , szkód, krzywd, poniżenia człowieka. Zwłaszcza trudno zrozumieć , ludziom na Zachodzie, którzy nie doświadczyli bezpośrednio stalinowskich represje i zbrodni sowieckich . Istnieje uzasadniona obawa , że będą próby zdominowania tematyki obchodów dotyczącej nazizmu i hitlerowskiego faszyzmu, natomiast mniej obiektywnie traktowane zbrodnie stalinowskie. Może być np. nadmiernie eksponowana tematyka hitlerowskich obozów koncentracyjnych i holokaustu , a pomniejszanie zbrodni stalinowskich : obozów koncentracyjnych zwanych w sowietach łagrami, zsyłek milionów niewinnych ludzi różnych narodowości na Sybir i w głąb Rosji. Ofiary stalinizmu , doznawały okrutnych cierpień i krzywd przez kilkadziesiąt , a nie przez 6 lat hitlerowskiej okupacji. Zmuszane były do zabójczej, niewolniczej pracy, skazywane bezpodstawnie na więzione w łagrach, (sowieckich obozach koncentracyjnych), ,skazywane bez sądów na śmierć . Ludzie umierali z wycieńczenia ciężką pracą, z głodu, chorób, zimna . Zachód wie wiele o obozach koncentracyjnych i krematoriach hitlerowskich, a nie ma pojęcia o istnieniu podobnych w sowieckiej Rosji ; i tzw. „białych krematoriach” gdzie zabijano ludzi za pomocą mrozu, głodu, chorób i wycieczenia zabójczą pracą , o Sybirze i innych miejscach katowni , gdzie mordowano setki tysięcy ludzi , topiono więźniów w morzu, rozstrzeliwano tysiące urojonych wrogów , tylko dlatego że mogliby być potencjalnie niewygodni w przyszłości dla Związku Radzieckiego. Stalin przesiedlał całe narody, pod różnymi pretekstami, lub bez żadnego pretekstu. Wciąż odkrywane są miejsca masowych grobów: Katyń, Miednoje, Charków; to tylko przykładowe miejsca masowych mordów sowieckich, gdzie bez sądów w Katyniu wymordowano tysiące polskich oficerów, policjantów pograniczników, urzędników państwowych, a winą przez dziesiątki lat próbowano obciążyć hitlerowców. W odróżnieniu od skrupulatnie prowadzonej ewidencji zbrodni przez hitlerowski reżim , ofiary stalinowskie do dziś są niepoliczalne. Szacuje się , że tylko w latach dwudziestych na Ukrainie w czasie wywołanego sztucznie głodu, uśmiercono około 20 milionów ludzi: starców, chorych, kobiet i dzieci. W XX wieku , w cywilizowanej Europie, na Ukrainie dochodziło nawet do kanibalizmu. Silniejsi zjadali słabszych, najczęściej bezbronne ,małe dzieci. Aleksander Sołżenicyn szacuje , że w okresie stalinowskim, tzn. od 1917 do 1956 roku, wymordowano około 60 milionów ludzi w Związku Radzieckim i w krajach satelitarnych, w Polsce, Czechach , na Węgrzech… Dlatego trzeba uniknąć jednostronnego wyolbrzymiania zbrodni hitlerowskich, a pomniejszania win stalinowskich. Trzeba umożliwić społeczeństwom Zachodu poznanie obiektywnej prawdy o obu zbrodniczych systemach. Ukazać ogrom zbrodni ludobójstwa, okrucieństw stalinowskich, podając fakty, dowody, relacje ofiar, które przeżyły sowieckie piekło … Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu w Polsce, z siedzibą we Wrocławiu, posiada w swoim archiwum wiele dokumentów i relacji utrwalonych w formie pisemnej, fonicznej, video, fotograficznej stalinowskiego ludobójstwa. Oczekuje jednak w różnej formie pomocy. Za zgodą organizacji i osób wspierających działalność , Komitet będzie informował w Internecie i w innych dostępnych mu formach. Dokumenty te wymagają jednak rzetelnego opracowania. O ich jakości i wartości dokumentalnej świadczy załączony tekst pt. „ Bez Nienawiści”, którego nie można do tej pory upowszechnić państwie, podobno, obywatelskim i „bez cenzury”. Dokument ten jest zbudowany z fragmentów relacji ofiar stalinizmu, z przeżyć osobistych i cierpień osób najbliższych , zadanych na „nieludzkiej” ziemi , w okresie wojny i w PRL. Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu zwraca się do niezależnych organizacji i osób o postawach obywatelskich , patriotycznych, o włączenie się do przygotowań uczczenia pamięci Ofiar stalinizmu. Nie chodzi bowiem , o ów jeden „Dzień Pamięci”, lecz o rzetelne przygotowanie do przedstawienie prawdy o zbrodniach stalinowskich i dotarcie z nią do świadomości nowych pokoleń, zwłaszcza społeczeństw Zachodnich, które radzi by pomniejszyć winy Związku Radzieckiego, bo z agresora stał się on sprzymierzeńcem Zachodu; ale dopiero , gdy niewdzięczne hitlerowskie Niemcy napadły na niego, niedawnego sojusznika i współinicjatora II wojny światowej, agresją na Polskę we wrześniu 1939 roku. Do czasu pojawienia się innego obywatelskiego, bardziej sprawnego ośrodka koordynującego przygotowania uroczystości Komitet Pamięci Ofiar Stalinizmu, podejmuje się tej funkcji, na zasadzie prymus Inter pares (pierwszy spośród równych). Jako pierwsze zadanie Komitet proponuje upowszechnić załączony tekst „Bez Nienawiści”, w kraju i za granicą , w języku ojczystym i w tłumaczeniach. Oczywiście czynniki oficjalne uaktywnią się , ale tuż przed dniem Upamiętnienia Ofiar Stalinizmu i potraktuję je formalnie, biurokratyczni, eksponując tematy nazizmu i holocaustu. Komitet Ofiar Stalinizmu Komitet zwraca się do wszystkich, którzy mogą wesprzeć jego działanie, ,finansowo , rzeczowo, technicznie, organizacyjnie, o kontakt.
Poparcie patriotyczne wyraża się w czynach, a nie w werbalnych deklaracjach szczerych chęci.
Studenci Uniwersytetu Szczecińskiego zaprosili księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego do dyskusji o ludobójstwie Polaków na Kresach. Spotkanie zostało jednak przez władze uczelni odwołane. Rektor uznał temat za zbyt kontrowersyjny. Nie miał zastrzeżeń, gdy rok temu Robert Biedroń na Uniwersytecie promował homoseksualizm.
Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski od lat zajmuje się ujawnianiem białych plam w historii Polski. Porusza również tematy, o których inni wolą milczeć. Nie pozwala między innymi zapomnieć o mordach na cywilnej ludności, do których doszło 65 lat temu na Kresach Wschodnich. Rzezi takich jak w Hucie Pieniackiej. W tej - nieistniejącej już - wsi w dawnym województwie tarnopolskim (dzisiejsza Ukraina) faszyści z ukraińskich oddziałów SS Galizien pojawili się 28 lutego 1944 roku. Bestialsko zgładzili tysiąc Polaków. Niewielu pamięta o tamtej masakrze.
- I na ten temat chcieli ze mną porozmawiać studenci Uniwersytetu Szczecińskiego. Wydało mi się to naturalne, bo na terenie Pomorza Zachodniego mieszka wielu potomków Kresowian. Dlatego zgodziłem się, choć mam bardzo dużo pracy - mówi autor książki „Przemilczane ludobójstwo na Kresach”.
Spotkanie zorganizowane przez koło slawistów zaplanowano na popołudnie 4 marca w sali Sali Strumiańskiej Biblioteki Głównej. Zainteresowanie było ogromne. I nagle na uniwersyteckiej stronie internetowej ukazał się lakoniczny komunikat:
UWAGA
odwołane spotkanie
z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim,
Przepraszamy
Tylko tyle. Ani słowa wyjaśnienia. Dlaczego, czy odbędzie się w innym terminie, czy w innym miejscu? Zaskoczony był również ksiądz Isakowicz-Zaleski.
- Nikt mnie o tym nie poinformował. Nie wiem jakie są powody odwołania spotkania. Docierają jednak do mnie niepokojące informacje - powiedział Niezaleznej.pl.
Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że spotkanie w Sali Strumiańskiej zostało odwołane na wyraźne życzenie rektora profesora Waldemara Tarczyńskiego, który temat uznał za zbyt kontrowersyjny. Próbowaliśmy to zweryfikować u źródła. Magdalena Gargas, rzecznik prasowa Uniwersytetu Szczecińskiego potwierdziła, że spotkanie zostało odwołane. Zapewniła jednak, że powodem były jedynie sprawy techniczne.
- Debata z księdzem Isakowiczem-Zaleskim cieszy się ogromnym zainteresowaniem. W sali Sala Strumiańska jest tylko 30 miejsc i okazała się za mała. Dlatego spotkanie zostało przeniesione do Książnicy Pomorskiej - tłumaczyła Magdalena Gargas.
To byłaby bardzo chwalebna inicjatywa. Gdyby była prawdziwa. A nie jest.
- Uniwersytet odmówił nam udostępnienia Sali Strumiańskiej bez słowa oficjalnego wyjaśnienia, choć wcześniej wszystko było uzgodnione. I zostawił nas na lodzie. Sami musieliśmy szukać innego miejsca. Spotkanie rzeczywiście odbędzie się 4 marca o godzinie 16.00 w Książnicy Pomorskiej, ale Uniwersytet Szczeciński nie ma z nim już nic wspólnego. Rektor, ani nikt inny z władz uczelni, nie był zainteresowany jak sobie poradzimy. Teraz organizatorem jest Stowarzyszenie „Czas, Przestrzeń, Tożsamość” - wyjaśniła nam jedna z osób, która osobiście jest zaangażowana w przygotowania.
Zachowanie władz Uniwersytetu Szczecińskiego szokuje. Z jednej strony nie godzą się na dyskusję o historii, a z drugiej przypisują sobie cudze zasługi. To jednak nie wszystko. W grudniu 2007 roku ze studentami US spotkał się Robert Biedroń, prezes Kampanii Przeciwko Homofobii. W budynku Instytutu Politologii i Europeistyki przez niemal godzinę rozmawiano o homoseksualizmie, polityce i promowano książkę Biedronia o gejach i lesbijkach. Ten temat był jednak dla profesora Waldemara Tarczyńskiego mniej kontrowersyjny niż dążenie do ujawnienia prawdy o mordach na Polakach. Rektor nie widzi również nic niestosownego w chwaleniu się w swoim oficjalnym życiorysie przyznaną w 1983 roku nagrodą imienia Baltazara Marchlewskiego - komunisty, który przeciwstawiał się w 1918 roku odzyskaniu przez Polskę niepodległości i orędownikowi światowej rewolucji socjalistycznej.
- Do Szczecina pojadę i tak, choćby spotkanie ze studentami, jak za komuny, miało się odbyć w jakiejś piwnicy - skwitował całe zamieszanie ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski.
Grzegorz Broński