Wiedźmini
by Meadwyn
Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy od bramy Powroźniczej. Było to oczywistą bzdurą, jako że w mieście Ankh Morpork w ogóle nie było czegoś takiego jak brama Powroźnicza, niemniej miejscowi bajarze uznali taki początek za wystarczająco tajemniczy, by przyciągnąć ilość słuchaczy konieczną do sfinansowania następnego kubka piwa. Nie wiadomo dokładnie, kto i po ilu głębszych wymyślił tę bramę, ale nazwa przyjęła się do tego stopnia, że Patrycjusz zaczął poważnie rozważać projekt postawienia takowej. Szczęściem Biała Rada przekonała go, że mogłoby to spowodować niekontrolowany napływ dziwnych osobników, takich jak ten, który właśnie nadchodził od nieistniejących wrót. Jak pokazało smutne doświadczenie, nie wszyscy okazywali się potem spadkobiercami Isildura. Przeważająca większość stanowiła pospolitych złodziei, którzy robili konkurencję zacnym i uczciwie pracującym na swój chleb gilidiom Ankh.
Nieznajomy szedł pieszo, a objuczonego konia prowadził za uzdę. Było ciepło, a człowiek ten miał na sobie czarny płaszcz narzucony na ramiona. Mężczyzna nie był stary, ale włosy miał prawie zupełnie białe. Pod płaszczem nosił wytarty skórzany kubrak, sznurowany pod szyją i na ramionach. Kiedy ściągnął swój płaszcz, wszyscy zauważyli, że na pasie za plecami miał miecz. Nie zwracał kompletnie uwagi. Mieszkańcy Ankh przyzwyczaili się już do tajemniczych osobników w czarnych płaszczach, siwych czy łysych. Ostatnimi czasy mieli ich zresztą aż zanadto. Większe wrażenie zrobiłby zapewne zwyczajny wieśniak niż jakakolwiek spowita w czerń postać mówiąca ochrypłym głosem, a barmani przywykli już do rozmów z mglistymi ciemnymi figurami do tego stopnia, że przestali ich obsługiwać bez kolejki.
-Doprawdy nie wiem, czemu się ostatnio tyle naroiło tych antropomorficznych personifikacji… - wymruczał pełniący dzisiaj wartę przy ladzie „Załatanego Bębna” Bar(Lee)Man. Rozejrzał się, ale jedynymi gośćmi, którzy mogli go usłyszeć, byli dwaj niscy osobnicy kołyszący się nad kuflami piwa i pogrążeni w cichej rozmowie o jakichś starych przygodach, niczym dwaj znajomi, którzy nie widzieli się od lat i mają szmat życia do streszczenia w jeden wieczór. Lee, zanalizowawszy uważnie wygląd obu, stwierdził, że faktycznie mógł to być szmat, a nawet ścier życia (jeśli już wpadamy w tak sztucznie i pretensjonalnie tworzony rodzaj męski).
Lee uniósł głowę znad beczki kiszonych ogórków i zmierzył gościa wzrokiem. Obcy, ciągle w płaszczu, stał przed szynkwasem sztywno, nieruchomo, milczał.
-Co podać?
-Piwa - rzekł nieznajomy. Głos miał nieprzyjemny. Bar(Lee)Man skwapliwie napełnił jego kufel żądanym napojem i w czasie, gdy białowłosy obcy sadowił się za stołem, westchnął, tym razem tak, aby wszyscy goście go słyszeli:
-Doprawdy nie wiem, czemu się ostatnio tyle naroiło tych antropomorficznych…
-Zamknij się, Lee! - wrzasnął niespodziewanie głośno ten wyższy z niskich osobników, zrywając się z ławy - zwariować można z tobą i tymi twoimi personifikacjami!
-Ano bo to już ocipieć tu można! - wpienił się barman - przedwczoraj trzech Nazguli, wczoraj dwóch dementorów i pan Śmierć, dzisiaj Mort i żeby jeszcze tego było mało, jakiś smarkacz z tchórzofretką na kapeluszu szukał cienia! Powiedziałem mu, że czego jak czego, ale cieni to u nas nie brakuje, wystarczy usiąść na rzyci i poczekać, aż się jakiś napatoczy, na co tamten potoczył wkoło wzrokiem, zawołał „Jest tam!” i rzucił się w pogoń za jakimś kolejnym czarnym facetem…
-Twoje problemy zawodowe nas nie obchodzą - mruknął niższy z niskich osobników, trzeźwiejszy od przyjaciela i pociągnął tamtego z powrotem na ławę - czego jak czego, ale antropomorficznych personifikacji miałem w życiu wystarczająco dużo, by nie interesowały mnie kolejne spotkania z przedstawicielami tego gatunku…
-Ja też - westchnął wyższy i uspokoił się jakby. Natomiast w tej chwili odezwał się białowłosy, który nadszedł od bramy Powroźniczej, która, jak już zostało jasno wyłożone w naszym ciekawym i pouczającym wstępie, nigdy nie istniała:
-Po co oni tu przyjeżdżają?
-Któż to wie? - wzruszył ramionami Lee i zwrócił się do niższego z niskich osobników - nalać panu jeszcze, panie Baggins?
-Dziękuję - odparł niziołek - jeszcze chwila i zacznę śpiewać i tańczyć na stole, co w moim przypadku nie zawsze kończy się szczęśliwie.
-To może panu, panie Haladdin?
-On już wypił wystarczająco dużo.
-A pan, panie…?
-Geralt. Geralt z Rivii - przedstawił się spowity w czarny płaszcz mężczyzna - jestem wiedźminem (jeśli już wpadamy w tak sztucznie i pretensjonalnie tworzony rodzaj męski).
-Może być i Geralt. Jeszcze piwa?
-Tak, chętnie. I tego… hm… izby na nocleg szukam.
-Znajdzie się - Lee popatrzył na brudne i zniszczone buty obcego, które w porównaniu z tym, co już widywał jako barman prezentowały się zupełnie przeciętnie. Geralt poczuł niepokój. Coś szło nie tak, jak powinno. Nigdzie nie widział ospowatego drągala, który od chwili wejścia obcego nie spuszczał z niego ponurego wzroku. Nie było też dwójki jego towarzyszy, która miała stanąć z tyłu, nie dalej niż dwa kroki. Nikt nie zionął piwem, czosnkiem i złością. Nikt nie kazał mu płacić i się wynosić. Wręcz przeciwnie: w izbie panował spokój, przerywany tylko coraz głośniejszą rozmową podpitego niziołka z jeszcze bardziej podpitym orkiem.
„Cholera” - pomyślał wiedźmin - „jak tak dalej pójdzie, to będę bezrobotny…”
Miał dość bezczynności. Postanowił działać. Podszedł do lady, rozpiął kubrak, wydobył spod niego zwitek białej koźlej skóry.
-Prawda to, co napisane?
-Tutaj? - Bar(Lee)Man obejrzał pismo - zależy co. To, że jest nagroda za zlikwidowanie teściowej Patrycjusza, to prawda. Ale to, że on tę nagrodę wypłaci, o nie, to nie jest prawda. Jeśli chodzi o pieniądze, to musisz je wyłudzić z innych źródeł. Nie powinno to być trudne, w Ankh Morpork wszyscy marzą o pozbyciu się teściowej Patrycjusza.
-A co ona takiego zrobiła? - zapytał wiedźmin.
-Bo to… zła kobieta była - wyjaśnił Lee, wycierając nerwowo kufle - i po śmierci, nie całkiem zresztą naturalnej, gdyż kochający zięć miał dość jej zgryźliwych uwag dotyczących jego panowania w Ankh, zaczęła wracać jako zombie. Jadące przez miasto na krokodylu. Wyobraża pan sobie te długie czarne pazury, przekrwione oczy, żółte, zakrzywione zębiska…
-Ohyda - stwierdził Geralt współczująco.
-No - przytaknął nieoczekiwanie ten, którego nazwano Haladdinem - a krokodyl jest jeszcze gorszy.
-W związku z tym - kontynuował barman - ogłoszono, że kto potwora ubije, ten wielką nagrodę i chwałę na wiki wików dostanie, a także pomnik jemu postawion będzie. Zjechało się tedy wiele, wiele luda, wszyscy próbowali miecz z kamienia wyciągnąć, ale nikt nie dawał rady…
-Miecz z kamienia? - zdziwił się Geralt, który powoli zaczynał tracić poczucie rzeczywistości - myślałem, że ubić potwora…
-Coby ubić potwora - wyjaśnił skwapliwie Lee - należy mieć przy sobie ESKKalibur, magiczną broń stworzoną swego czasu przez kowala Hi-fi-stosa, z powodu urazu nogi sprzedającego swoje wyroby drogą wysyłkową. Prowadził też kursy korespondencyjne szermierki, założył nawet szkołę. Pisywali u niego najlepsi trenerzy fechtunku. To się nazywało Ekstraordynaryjnej Szermierki Kurs Korespondencyjny, w skrócie właśnie ESKK. Jeszcze piwa…?
-Bardzo proszę.
-Nam też.
Geralt dopiero teraz zauważył, że dwóch niskich osobników usiadło obok niego przy barze. Obaj mieli już nieźle w czubie, bo grali na blacie w „pierścień i krzyżyk” maczając palce w rozlanym piwie. Baggins przegrywał, prawdopodobnie dlatego, że miał ich tylko dziewięć.
Lee nalał wszystkim i kontynuował:
-Kiedy chętnych na kursy zaczęło się robić coraz mniej, kolesie z ESKK postawili na ostatnią kartę, a były nią magiczne miecze służące zabijaniu potworów. Podobno robili to z metalu, który spadł z nieba… w każdym bądź razie i ten interes nie prosperował. W końcu Hi-fi-stos musiał rozwiązać spółkę i sprzedać ze bezcen wszystkie miecze, żeby spłacić długi. Został mu ostatni egzemplarz, który po pijaku wbił w kamień służący wyszczaniu na zapleczu tej karczmy. Nikt się tym za bardzo nie przejął, gdyby nie pojawienie się teściowej Patrycjusza.
-A nie da się jej jakoś inaczej załatwić? - zapytał wiedźmin - czarami czy co?
-Właśnie z tym problem - westchnął Lee - zjechało się mnóstwo tych wydrwigroszy z gwiazdkami na kapeluszach i ogłosili w końcu, że potwora nijak magią ubić się nie da. Na mój rozum zwyczajnie stchórzyli. Był nawet jeden taki… mały… w okularach… ten nawet się zbliżył do potwora, ale bardzo szybko z tego zrezygnował, jak go zombie zaatakowało. Do dzisiaj ma taką paskudną bliznę na czole, tam, gdzie go gadzina zadrapała. Cud, że przeżył w ogóle.
-Jaki tam cud - stwierdził Haladdin, odrywając się od kółka i pierścienia - ostatecznie to ja go wyleczyłem.
-Jesteście lekarzem? - zaciekawił się Geralt.
-Tylko na trzeźwo. Po pijaku zajmuję się wypełnianiem tajnych misji dla uratowania świata i dobra ludzkości.
-Nie pierdziel, Hal - trącił go łokciem w bok towarzysz - Ile to już się światów uratowało, kurwa ich mać, i co? Zmieniło się coś na lepsze? A to, że człowiek się potknie i wpieprzy kawałek biżuterii do wulkanu, nie oznacza wcale, że świat poprawia się w jakiś widoczny sposób. Zapytaj Batmana.
-A ty skąd go znasz? - zainteresował się Haladdin.
-Wczoraj z nim piłem. Wiesz, jak on ma dość paradowania w tych ohydnych obcisłych łaszkach, w których wygląda jak ciota? W dodatku Batgirl ustawicznie puszcza się z Jokerem. Taka jej mać. Więc facet ma dość ratowania świata. Wiesz, co mi powiedział po paru kielichach? Że jak jeszcze raz będzie musiał wybawiać to cholerne miasto, to kupi sobie Gwiazdę Śmierci i spuści na to całe Gotham City niszczycielską wiązkę laserową szybciej, niż jego mieszkańcy zdążą powiedzieć „Niech moc będzie z tobą”. I w pełni gościa rozumiem - to mówiąc niziołek wychylił do końca kufel i kontynuował tyradę - Dlatego na mój rozum trzeba tego upiora zostawić, jak jest. Za życia była gorsza. Marnujecie tu swój czas, panie Geralt.
-Gdzie jest ten miecz? - zapytał wiedźmin Bar(Lee)Mana.
-Mówiłem już. Na zapleczu.
Wiedźmin popatrzył na ubzdryngolonych zbawców świata i zapytał:
-Ktoś idzie ze mną?
-Ja - wytrzeźwiał nagle Haladdin - przyda ci się lekarz, Geralt. Poza tym mam pewne doświadczenie w ocalaniu świata. Hej, Frodo! Idziesz ze mną?
-Mogę - zdecydował niziołek, zeskakując ze stołka - wolę tutaj nie siedzieć, kiedy pojawią się Nazgule.
-A tak by the way - popisał się swoją erudycją konsyliarz - czemu oni cię ścigają? To w końcu całkiem mili faceci.
-Mili czy niemili - mruknął jego towarzysz, zakładając szary elfowy płaszcz, teraz nieźle śmierdzący piwem - wiszę im kilka dolców.
*
Geralt krytycznym wzrokiem ocenił sytuację. Kamień był duży, szary i obszczany, a w samym środku, jak drzazga z rzyci, sterczała z niego rękojeść miecza. Wyglądała na wbitą w głaz z potężną siłą, jaką prawdopodobnie wiedźmin nie dysponował. Zrezygnowany spojrzał na towarzyszy, którzy szczęśliwie troszkę już wytrzeźwieli.
-Co o tym sądzicie, chłopaki? - zapytał.
-Jeden wielki pierdolnik - obwieścił swoją opinię światu niziołek - naprawdę potrzebny ci ten magiczny miecz?
-Chyba tak - Geralt niezdecydowany spojrzał na kamień. Złapał za rękojeść, szarpnął, ale nic z tego. Miecz ani drgnął. Haladdin podrapał się po głowie.
-Przydałby się czarodziej… czekaj, stary, jak nazywał się ten facet, co go zszyłem?
-Harry Potter - przypomniał sobie Frodo.
-Właśnie. Może niech Lee pośle po niego?
-Nie trzeba - rozległ się głos tuż obok nich. Wszyscy się obejrzeli. Koło kamienia, ni stąd ni zowąd, pojawił się chudy nastolatek w czarnych szkolnych ciuchach i z okularami na nosie. W rękach trzymał zmiętoszoną pelerynę.
-Orzeszku rwany w lesie - zaklął elegancko Baggins - a ja idiota myślałem, że rozpieprzyłem ten pierścień.
-To nie pierścień, to peleryna niewidka - wyjaśnił fachowo Geralt, przyglądając się uważnie - ale co ty tu robisz, Harry?
-Ekhm… to znaczy… ee… tego… właśnie wracam do szkoły…
-Urwał się z budy na dziwki - ocenił fachowo Haladdin - dobra, nie sypniemy cię, jak nam pomożesz wyciągnąć ESKKalibur z tego obszczanego kawałka głazu.
-A niby dlaczego ja miałbym umieć to zrobić? - zainteresował się Harry.
-Jesteś czarodziejem czy nie?! - wściekł się Geralt. Zaczynało go to wszystko denerwować.
-Jestem… przynajmniej urzędowo… no dobra. Tylko błagam, jak zobaczycie takiego czarnego profesora z tłustymi włosami, który wygląda jak antropomorficzna personifikacja, to mnie tu nigdy nie było.
-Jeszcze jeden z tą antropomorficzną personifikacją - warknął Haladdin - tu masz już jedną, tylko włoski przefarbować. Zadowala? No to bierz się do roboty.
W czasie kiedy Harry badał kamień, pozostali usiedli na pokruszonym pniaku i z nudów zaczęli grać w kupę. Gra w kupę polega na tym, że siada się w sporej grupce na pokruszonym pniaku i czeka, kto ją pierwszy zrobi. Na razie jednak naszych bohaterów nie dręczyła tak wygórowana potrzeba. Na razie chciało im się wszystkim zwyczajnie szczać z powodu zbyt dużej ilości skonsumowanego piwa. Niestety, złośliwym zrządzeniem losu jedynym przedmiotem nadającym się do w miarę dystyngowanego wypróżnienia był ów feralny kamień.
W momencie, kiedy Geralt już wstawał, by znaleźć jakieś w miarę ustronne miejsce, Harry oznajmił:
-Aby wyciągnąć ESKKalibura, musi na niego naszczać odpowiednia osoba.
-To znaczy? - zaciekawili się pozostali.
-A ja wiem, kto jest odpowiedni? To już wasz problem. Miałem zbadać kamień to zbadałem. Macie odpowiedź. Róbta sobie z nim co chceta - dodał nonszalancko, poprawiając okulary, które notabene wcale nie były okrągłe, tylko duże, kiczowate i czerwone.
-Dobra - podjął męską decyzję wiedźmin - nie wiem, jak wy, ale mój pęcherz dłużej nie wytrzyma. Odpowiednia osoba czy nie, idę się na niego odlać. Dicti.
-Czekaj! - zawołali obaj niscy osobnicy - czy mocz wiedźmina różni się od normalnego?
-Teoretycznie tak - odpowiedział zamiast Geralta Harry - uczyliśmy się o tym na eliksirach. Powiedziałbym wam nawet czym się rożni, ale nie zrobiłem wtedy pracy domowej. Tak czy owak, przeznaczeniem Geralta jest naszczać na ESKKalibur i wyciągnąć go z tej skały!
Wszyscy zaniemówili, oto przemówiły bowiem słowa Prawdy. Wiedźmin poczuł, jak wszyscy patrzą na niego z mieszaniną podziwu i szacunku. Poczuł się wybrańcem losu. Wstał i z drżącym sercem podszedł do kamienia. Prawie dało się słyszeć bicie gongu.
-Niech mocz będzie z tobą! - zawołali wszyscy do Geralta, który wyciągnął swój interes, spojrzał na niego i oznajmił mu dramatycznie:
-Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty.
To powiedziawszy odlał się.
Wszyscy wstrzymali oddech.
I oto na ich oczach ESKKalibur wypadł z głazu i upadł ciężko na ziemię. Geralt odskoczył, śpiesznie zapinając rozporek.
-Ufff - odetchnął - o mały włos… Dobra, ESKKalibura już mamy. Idziemy na upiora.
-Po ciemku?! - zapytał Harry - dużo zdziałamy potykając się w ciemnościach…
-Ale ona straszy tylko po nocach - westchnął Haladdin - w tym problem. Krokodyl ma światłowstręt.
-Kto ma coś, co świeci?
-Powinienem mieć gdzieś tu Silmaril, o ile go w środę nie przepiłem - niziołek pogrzebał w kieszeni, a potem w nagłym przypływie olśnienia sięgnął do łańcuszka na szyi - tylko uwaga - dodał, zdejmując wisiorek przez głowę - chyba kończą mu się baterie.
-Nie pierdziel, dawaj - Haladdin wyrwał mu kamień z ręki - w porzo, światło jest. Ruszamy.
-Chwila. Ja będę musiał zażyć eliksiry - zakomunikował Geralt.
-Ja też - Frodo wyciągnął piersiówkę, do której zaraz dołączyli się Harry i Haladdin.
-Ale daje w kość - stęknął chłopiec w okularach, którego doświadczenia z alkoholem kończyły się na kremowym piwie w Hogsmeade - co to?
-Kordiał Elronda - wyjaśnił niziołek.
-Właśnie, zawsze mnie ciekawiło, co się z nim stało… - Haladdin spojrzał na kumpla uważnie.
-A ty myślisz, że jak kurwa doszedłem na Górę Przeznaczenia? Przecież na trzeźwo się tego nie dało zrobić!
-Tak coś słyszałem, że pod koniec Gamgee musiał cię targać na plecach … Nic dziwnego, że ci się ciągle chciało pić i miałeś koszmary…
-Nic dziwnego? A wiesz, co to jest kac w Mordorze?!
Haladdin zachichotał.
-To akurat wiem. Hej, Geralt! - wszyscy spojrzeli na wiedźmina - a ten co tak pobladł? Stary, nie pękaj, starej Patrycjusza jeszcze tu nie ma. Do północy zostało nam…
Przerwało mu bicie zegara wybijającego dwunastą. Haladdin już chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie potworny, rozedrgany, opętańczy wrzask rozdarł noc, wstrząsnął starymi murami i trwał, wznosząc się i opadając, wibrując. Coś wielkiego i strasznego wyjeżdżało na ulice Ankh Morpork.
*
-Łap za kosę, wiedźminie!
Geralt porwał magiczny miecz i wybiegł na ulicę. Reszta pognała za nim. Gdy znaleźli się na placu, ujrzeli najstraszliwszy widok, jaki dane im było kiedykolwiek w życiu oglądać. Opis był dokładny. Nieproporcjonalnie duża głowa osadzona na krótkiej szyi okolona była splątaną, wijącą się aureolą czerwonawych włosów. Oczy świeciły w mroku jak dwa karbunkuły. Teściowa Patrycjusza stała nieruchomo, wpatrzona w Geralta. Nagle otworzyła, paszczę -jak gdyby chwaląc się rzędami białych, spiczastych zębisk, po czym kłapnęła żuchwą z trzaskiem przypominającym zamykanie skrzyni. I od razu skoczyła, z miejsca, nie zsiadając nawet z krokodyla, godząc w wiedźmina okrwawionymi pazurami.
Geralt nie czekał. Już dobył miecza, opisywał nim w powietrzu koła, szedł, okrążał strzygę, bacząc, by uchy miecza były niezgodne z rytmem i tempem jego kroków. Upiór nie skoczył, zbliżał się powoli, wodząc oczami za jasną smugą klingi.
Geralt raptownie zatrzymał się, zamarł z uniesionym mieczem. Zombie, zdetonowane, stanęło również. Wiedźmin opisał ostrzem powolne półkole, zrobił krok w stronę upiora. Potem jeszcze jeden. A potem skoczył, wywijając młyńca nad głową.
I pewnie wygrałby to starcie, gdyby walczył z królewną w zamku Foltesta, ale to było Ankh Morpork. Wiedźmin poślizgnął się na psim gównie i przejechawszy dobre kilka metrów, zatrzymał się tuż przed nosem zombie. Potwór ryknął z triumfem i w tym momencie stało się coś nieoczekiwanego. Wycelowana z prawdziwym mistrzostwem pusta butelka po kordiale Elronda uderzyła bestię prosto w oczy, zbijając z nóg. Upiór z wrzaskiem przewrócił się do tyłu i tyle wystarczyło wiedźminowi, by wbić ESKKalibur w gardło potwora. Do góry chlusnęła fontanna jadu. Geralt wrzasnął, upadając. Kwas żarł mu skórę. Jak przez mgłę czuł, że ktoś go odciąga, ktoś inny mamrocze zaklęcia, a ktoś inny wyrywa mu ze zdrętwiałych palców ESKKalibur. Nie wiedział, co działo się potem, słyszał tylko kłapnięcia paszczy krokodyla, świst ostrza i krzyki towarzyszy. Dokoła rozgrywała się jakaś walka, ale nie wiedział tak naprawdę, jaka. Zdawało mu się jeszcze, że słyszy słowa „Krzesłem go! Krzesłem!”, a potem głuchy łomot, a następnie zapadł w litościwe objęcia bogów snu.
*
Wiedźmin otworzył oczy. Zobaczył bielone ściany i belkowany sufit komnatki nad kordegardą. Poruszył głową krzywiąc się z bólu, jęknął. Głowę miał obandażowaną, grubo, solidnie, fachowo.
-Leż stary - powiedział Haladdin - Leż, nie ruszaj się.
-Mój... miecz...
-Tak, tak. Najważniejszy jest oczywiście twój srebrny, wiedźmiński miecz. Jest tu, nie obawiaj się. I miecz, i kuferek. I trzy tysiące orenów. Tak, tak, wyciągnęliśmy kasę, chociaż nie od Patrycjusza. Frodo poszedł do siedziby cechu kaletników i opchnął im skórę krokodyla za jednego kafla. On potrafi być cholernie przekonywujący, jak się uprze. Normalnie chodzi po sześćset. A on wydębił cały tysiąc. Marnuje się chłopak. Powinien pracować w wywiadzie i wyłudzać miliony...
-A te dwa?
-A te dwa dostaliśmy za skórę starej Patrycjusza, kupili ją ludzie wyrabiający pancerze. Szczęściem cały jad wypluła na ciebie, mieliśmy mniej kłopotu z oprawieniem gadziny... W Ankh nikt nie spał tamtej nocy. Nie dało się. Okropnie tam hałasowaliśmy. Najgorzej poszło z krokodylem, obawiam się, że nie byliśmy całkiem trzeźwi. Po tym kordiale nieźle nas poniosło. Jeszcze trochę i roznieślibyśmy to miasto na kawałki… Nie męczy cię moje gadanie?
Wiedźmin zamknął oczy. Odpowiedź była aż nadto oczywista.
-Dobrze, idę już - Haladdin wstał. - Odpoczywaj. A jak już odpoczniesz, wpadnij kiedyś do „Załatanego Bębna”, opowiemy sobie przy piwku jakieś ciekawe historie. Teraz spadam, bo moje alter ego z konkurencyjnej powieści tam właśnie chleje ze Śmiercią, który mu się wyżala, że spartaczył robotę z tą teściową Venitarego. A Nazgule nam odpuścili, odkąd im zapłaciliśmy. Wiesz, te antropomorficzne personifikacje wcale nie są takie złe na dobrą sprawę. Chociaż Lee dostaje szału. Ostatnio wpadł do niego Lord Vader i kazał sobie podać naprawdę MOCną wódkę… paranoja…
Wiedźmin spał.
Wszystkie podobieństwa do motywów z istniejących powieści i filmów są przypadkowe i niezamierzone.