Jack London
Mieszkańcy otchłani
Arcykapłani i władcy skarżą się:
„Mistrzu i Panie, nie nasza wina,
Wszak budujemy z ojca na syna.
Patrz, twe obrazy królują w krąg
Wśród naszej ziemi wiosek i łąk.
Ciężkie zadanie — ogniem i mieczem
Ładzić w spokoju sprawy człowiecze,
Hakiem żelaznym stada twych trzód
Gnać, by się pasły kornie jak wprzód".
Chrystus wyszukał nędznego człeka
O drżących dłoniach, smutnych powiekach,
A z nim dziewczynę spod nędznych strzech,
Którą przeżarły bieda i grzech.
A gdy ich stawił między kapłany —
Ten się i tamten cofnął zmieszany,
By szat nie zbrudzić. — ,,Oto wasz znój!
Coście zrobili na obraz mój?"
James Russell Lowell
ROZDZIAŁ I
ZSTĄPIENIE DO OTCHŁANI
Na miasto nasze spójrz, o Chryste,
Niech miłość w domach naszych lśni,
A serca niechaj będą czysfe
Aż po ostatnie dni.
Thomas Ashe
Sam chyba rozumiesz, że nie wolno ci tego robić — powiedzieli przyjaciele, gdy poprosiłem, aby mi pomogli zagłębić się w londyński East End. — Zwróć się lepiej do policji i zażądaj przewodnika — dodali po chwili zastanowienia, usiłując bezskutecznie dostroić się do psychologii wariata, który ma co prawda listy polecające, ale nie ma rozumu.
— Kiedy ja nie chcę zwracać się do policji — zaprotestowałem. — Chcę natomiast dotrzeć ,do East Endu i zobaczyć go na własne oczy. Chcę się przekonać, dlaczego ludzie tam mieszkają, jak i w jakim celu tam mieszkają. Słowem, sam chcę tam zamieszkać.
— Przecież ty nie możesz tam mieszkać! — mówili wszyscy, a na ich twarzach malowała się wyraźna nagana. — Przecież tam są podobno zaułki, w których życie człowieka niewarte jest funta kłaków.
— Te właśnie zaułki chciałbym obejrzeć — przerwałem.
— Sam chyba rozumiesz, że nie wolno ci tego robić — brzmiała niezmienna replika.
— Przyszedłem do was nie po to, żebyście mnie o tym przekonywali — odpowiedziałem szorstko, trochę zniecierpliwiony tym brakiem zrozumienia. — Jestem tu obcy i chcę się dowiedzieć od was czegoś o East Endzie, po prostu, żeby mieć jakiś punkt zaczepienia.
— Kiedy my nic nie wiemy o East Endzie. Jest gdzieś tam... o tam... — i machali rękami w kierunku, gdzie niekiedy można było ujrzeć wschodzące słońce.
— Wobec tego zwrócę się do Cooka.
— O tak! — Odetchnęli z ulgą. — Cook na pewno będzie wiedział.
O Cooku, Tomaszu Cooku i Synu! Wy, którzy wytyczacie ścieżki i ścieracie pył spod nóg turystów, którzy jesteście żywymi drogowskazami dla całego świata i udzielacie pierwszej pomocy zagubionym podróżnym — wysłalibyście mnie bez chwili wahania i zwłoki, wysłalibyście mnie łatwo i szybko do najczarniejszej Afryki i w samo serce Tybetu, lecz do East Endu w Londynie, odległego zaledwie o rzut kamieniem od Ludgate Circus, nie znacie drogi!
— Sam pan chyba rozumie, że nie wolno panu tego robić — oświadczył żywy katalog szlaków podróży i taryf kolejowych w jednej z filii biur Cooka. — To jest takie... hm... niezwykłe.
Proszę, poradzić się policji — zakończył autorytatywnie, gdy nie przestawałem nalegać. — Nie mamy żadnej praktyki w wożeniu podróżnych do East Endu. Nikt nie zwracał się do nas w tej sprawie i nic nam nie wiadomo o tej dzielnicy.
— Mniejsza o to — przerwałem w obawie, że zostanę zmyty z powierzchni ziemi powodzią jego przeczeń. — Coś jednak będziecie mogli dla mnie zrobić. Chciałbym, aby pan z góry znał moje zamierzenia i w razie potrzeby stwierdził moją tożsamość.
— Aha, rozumiem! Chodzi panu o to, żebyśmy mogli zidentyfikować trupa, gdyby pana zamordowano.
Powiedział to tak lekko i z taką zimną krwią, że natychmiast pojawiły mi się przed oczami własne sztywne i okaleczałe zwłoki rozciągnięte na kamiennej płycie, którą chłodzi nieustanny strumień zimnej wody. Ujrzałem także tego pana, jak nachyla się i ze smutkiem, cierpliwie rozpoznaje ziemską powlokę pomylonego Amerykanina, który uparł się, że zobaczy East End.
— Nie, nie — odparłem. — Mam na myśli ewentualne kłopoty z policją. — To ostatnie słowo przejęło mnie dreszczem. Doprawdy, zaczynałem poznawać tajniki mowy ojczystej.
— Ta sprawa — zawyrokował — należy do kompetencji naszej Centrali. Widzi pan, to takie nie spotykane — dodał tonem usprawiedliwienia.
Pan w Komendzie Policji chrząkał i pokasływał.
— Przestrzegamy zasady — powiedział — żeby nie udzielać informacji o naszych klientach.
— Ale w tym przypadku — nie dawałem za wygraną — sam klient żąda, abyście udzielili o nim informacji.
Znowu zaczął chrząkać i pokasływać.
— Oczywiście — uprzedziłem go pośpiesznie — wiem, że jest to bez precedensu, ale...
— Jak zamierzałem właśnie powiedzieć — ciągnął nieporuszony — jest to rzecz bez precedensu i nie sądzę, abyśmy mogli pomóc panu w czymkolwiek.
Wyszedłem jednak stamtąd z adresem detektywa zamieszkałego w East Endzie i udałem się prosto do amerykańskiego konsula generalnego. Tutaj wreszcie trafiłem na człowieka, z którym mogłem się porozumieć. Nie było żadnego chrząkania ani pokasływania, unoszenia w górę brwi, otwartego niedowierzania czy bezgranicznego zdumienia. W pierwszej minucie rozmowy wyjaśniłem, kim jestem i jakie mam zamiary, a on potraktował je jako coś najnaturalniejszego w świecie. W drugiej minucie zapytał, ile mam lat, jaki wzrost i wagę, i obejrzał mnie od stóp do głów. W trzeciej minucie, w chwili gdy wymienialiśmy pożegnalny uścisk dłoni, powiedział:
— W porządku, Jack. Będę o panu pamiętał i postaram się nie stracić pana z oczu.
Odetchnąłem z ulgą. Spaliwszy za sobą mosty mogłem teraz zapuścić się w tę ludzką dżunglę, o której nikt nic nie wiedział. Ale natychmiast natknąłem się na nową przeszkodę, tym razem w postaci dorożkarza — niezwykle szacownej osobistości, o twarzy okolonej siwymi bokobrodami — który już od kilku godzin obwoził mnie z niewzruszonym spokojem po City.
— Do East Endu — poleciłem, zajmując miejsce w dorożce.
— Dokąd, panie? — zapytał z niekłamanym zdumieniem.
— Do East Endu, wszystko jedno dokąd. Jedźmy.
Przez kilka minut dorożka toczyła się bez celu, potem stanęła, jak gdyby zdumiona. Otwór w dachu nie był zasłonięty i dorożkarz pochylił się nade mną z zakłopotaniem.
— Panie — zaczął— a dokąd to para chce jechać?
— Do East Endu — powtórzyłem. — Nigdzie w szczególności. Zawieź mnie pan, dokąd chcesz.
— Ale jaki adres, panie?
— Słuchaj no! — zagrzmiałem. — Zawieź mnie do East Endu! Ruszaj!
Widać było, że nie zrozumiał, cofnął jednak głowę i gderliwie popędził konia.
Nigdzie na ulicach Londynu nie zdołasz uciec przed widokiem nędzy, a po pięciominutowym spacerze z każdego niemal punktu miasta trafisz na slums. Ale dzielnica, w którą zapuścił się teraz mój powóz, była jednym nie kończącym się slumsem. Ulice zaludniała jakaś nowa i całkiem odmienna rasa ludzi niskiego wzrostu, o zbiedzonym lub zapijaczonym wyglądzie. Mila za milą jechaliśmy wzdłuż ceglanych ścian i pośród nieopisanego brudu, a na każdym skrzyżowaniu ukazywały się nowe perspektywy murów i nędzy. Tu i tam zataczał się pijany mężczyzna lub kobieta, a powietrze aż ciężkie było od wrzasków i kłótni. Na targowisku żałośni starcy i drżące staruchy wygrzebywali ze śmieci rzuconych w błoto zgniłe kartofle, fasolę i warzywa, a małe dzieci jak roje much obsiadły kupę gnijących owoców. Rękami zanurzonymi aż po ramiona w fermentującej cieczy wyciągały z niej nadpsute owoce i pożerały w okamgnieniu.
Nie spotkałem dotąd ani jednego powozu, a moja dorożka, sądząc po gromadach biegnących za nią i obok niej dzieci, była zjawiskiem z innego, lepszego świata. Jak wzrok sięgał, ciągnęły się ceglane mury, oślizłe bruki i wrzaskliwe ulice. Po raz pierwszy w życiu ogarnął mnie lęk przed tłumem. Było to uczucie podobne do lęku przed morzem. Zalegająca ulice wynędzniała ciżba wydała mi się ogromnym, i cuchnącym oceanem, którego fale pomrukiwały wokół groźnie, jak gdyby miały wezbrać i zamknąć się nad moją głową.
— Stepney, panie. Dworzec kolejowy Stepney — zawołał dorożkarz.
Rozejrzałem się. Był to istotnie dworzec kolejowy. Strapiony dorożkarz przywiózł mnie tutaj, do jedynego miejsca w całej tej dżungli, którego nazwa nie była mu obca.
— No, tak — powiedziałem.
Zabełkotał coś i potrząsnął głową. Minę miał bardzo nieszczęśliwą. — Jestem nietutejszy — zdołał wymamrotać. — A jeśli nie chodzi panu o dworzec Stepney, to chciałbym wiedzieć, o co panu chodzi.
— Zaraz wam powiem, o co mi chodzi. Jedźcie prosto i rozglądajcie się za sklepem ze starzyzną. Gdy spostrzeżecie taki sklep, pojedźcie do najbliższego skrzyżowania, skręćcie za róg i zatrzymajcie się, a wtedy ja wysiądę.
Widziałem, jak wzrasta jego niepokój o zapłatę, niebawem jednak skręcił za róg i powiedział, że nieco w tyle jest sklep ze starzyzną.
— Ale zapłaci mi pan — prosił. — Należy się siedem i pół szylinga.
— Tak — odparłem ze śmiechem — tylko nie radzę, żebyście mi się więcej pokazywali na oczy.
— Niech Bóg bronił Ale jak mi pan nie zapłaci, to wtedy ja panu poradzę, żeby mi się pan lepiej nie pokazywał na oczy — warknął.
Tymczasem dorożkę otoczył tłum obszarpanych gapiów, więc roześmiałem się ponownie i zawróciłem do sklepu.
Nie łatwo było mi przekonać sklepikarza, że naprawdę przyszedłem po stare ubranie. Bez skutku usiłował wetknąć mi nową i okropną marynarkę i spodnie, aż wreszcie wyniósł na światło dzienne stos starej odzieży. Przybrał jednocześnie tajemniczą minę i robił niejasne aluzje, chcąc dać do zrozumienia, że „wie, czym to pachnie“, i zmusić mnie, abym z obawy przed wykryciem słono zapłacił. Byłem w jego oczach człowiekiem w krytycznym położeniu lub może wybitnym kryminalistą zza oceanu — w obu przypadkach kimś, kto pragnie uniknąć wszelkiej styczności z policją.
Tak długo jednak protestowałem przeciw oburzającej dysproporcji między ceną i wartością, że w końcu wybiłem mu z głowy podejrzenia. Przystąpił więc do nieustępliwych targów z nieustępliwym klientem. W rezultacie wybrałem parę solidnych, choć mocno znoszonych spodni, wytartą marynarkę, z jednym tylko guzikiem, oraz parę trzewików, które najwyraźniej odbywały służbę przy przesypywaniu węgla, cienki skórzany pasek i przeraźliwie brudną czapkę. Natomiast bieliznę i skarpetki wybrałem ciepłe i nowe, ale z gatunku tych, jakie kupić mógł każdy amerykański włóczęga nawet w okresie niepowodzeń życiowych.
— Muszę przyznać, że twarda z pana sztuka — powiedział handlarz z nieszczerym podziwem, gdy wręczałem mu dziesięć szylingów, czyli uzgodnioną ostatecznie cenę kompletnego ubioru. — Niech trupem padnę, jeśli nie zwiedził pan przedtem całej Petticoat Lane. Za pana spodnie każdy zapłaci pięć szylingów, a za buty tragarz z doków dałby najmniej dwa i pół, nie mówiąc już o marynarce, czapce, nowym podkoszulku i innych drobiazgach.
— Ile mi pan za nie zapłaci? — spytałem niespodzianie. — Dałem panu za wszystko dziesięć szylingów i chętnie odprzedam od ręki za osiem. Zgoda?
Ale handlarz wyszczerzył zęby i potrząsnął głową, a mnie, choć zrobiłem dobry interes, nurtowała nieprzyjemna świadomość, że on zrobił lepszy.
Dorożkarza zastałem w towarzystwie policjanta. Rozmawiali z pochylonymi ku sobie głowami. Policjant rzucił mi bystre spojrzenie i zlustrował dokładnie tobołek, który niosłem pod padną, po czym odszedł. Dorożkarz, pozostawiony na pastwą rosnącego w nim buntu, nie chciał zrobić ani kroku dalej, dopóki nie zapłaciłem należnych mu siedmiu i pół szylinga. Gdy to nastąpiło, gotów był zawieźć mnie na koniec świata, przepraszał wylewnie za natarczywość i tłumaczył, że w Londynie spotyka się rozmaitych pasażerów.
Pojechaliśmy jednak tylko do Highbury Vale w północnej dzielnicy Londynu, gdzie czekał na mnie bagaż. Tutaj zdjąłem nazajutrz buty (nie bez uczucia żalu, bo były lekkie i wygodne), ciepły szary garnitur podróżny i wszystkie inne części garderoby, a włożyłem ubranie obcych i nie znanych mi mężczyzn, dla których los musiał być bardzo niełaskawy, skoro kazał im się rozstać z tymi łachmanami za nędzne grosze płacone przez handlarzy.
W ciepły podkoszulek, tuż pod pachą, wszyłem złotego suwerena (była to skromna suma przeznaczona na czarną godzinę), we wnętrzu zaś tego podkoszulka umieściłem samego siebie. Potem usiadłem i zacząłem moralizować na temat pięknych i tłustych lat, dzięki którym moja skóra stała się cienka, a nerwy znalazły się taż pod jej powierzchnią. Podkoszulek bowiem był szorstki jak włosiennica i jestem pewien, że najzagorzalszy asceta nie cierpi boleśniej, niż cierpiałem ja przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny.
Przywdzianie reszty stroju poszło mi dość gładko, choć co prawda przy butach, a raczej buciorach, natrafiłem na nie lada przeszkodę. Były twarde i sztywne jak drewniane chodaki i dopiero po długotrwałym waleniu pięścią w przyszwy zdołałem wcisnąć w nie stopy. Wetknąwszy w kieszenie kilka szylingów, nóż, chustkę do nosa, trochę papieru i zapas prasowanego tytoniu, zbiegłem po schodach grzmocąc ciężko buciorami i pożegnałem przyjaciół pełnych najgorszych obaw. W chwili gdy przekraczałem próg, „pomocnica domowa“. przystojna kobieta w średnim wieku, nie zdołała opanować grymasu, który wykrzywił jej usta i rozszerzał je dopóty, dopóki gardło, mimowolnie reagujące na skurcz, nie wydało z siebie chrapliwych zwierzęcych dźwięków, jakie skłonni jesteśmy określać mianem śmiechu.
Zaledwie znalazłem się na ulicy, uderzyła mnie zmiana mojej przynależności społecznej wywołana nowym ubraniem. Zniknęła bez śladu służalczość w zachowaniu ludzi prostych, z którymi się stykałem. Zdumiewające! Można by powiedzieć, że w mgnieniu oka stałem się jednym z nich. Moja przetarta, dziurawa na łokciach marynarka była symbolem i godłem ich klasy. Uczyniła mnie członkiem tej klasy, a w miejsce płaszczenia się i zbyt gorliwych oznak szacunku, jakie mi dotąd okazywano, zadzierzgnęła się między nami nić braterstwa. Mężczyzna w welwetowych spodniach i brudnym szaliku na szyi nie nazywał mnie już „panem” ani „wielmożnym panem”. Byłem teraz przyjacielem, jest to zaś słowo piękne i szczere, chwytające za serce, zaprawione ciepłem i życzliwością, których brak tamtym zwrotom. Wielmożny pan! Jest w tym posmak wyższości, siły i władzy — hołd człowieka na dnie człowiekowi na szczycie, składany w nadziei, że ów zwolni nieco ucisk i ujmie trochę ciężaru, czyli, innymi słowy, jest to błagalna prośba o jałmużnę.
Muszę tu jeszcze wspomnieć o rozkoszy, jakiej doznałem ubrawszy się w swoje szmaty i gałgany, rozkoszy niedostępnej dla przeciętnego Amerykanina poza granicami własnego kraju. Amerykanin podróżujący po Europie, jeśli nie jest krezusem, daje się bardzo szybko zepchnąć do chronicznego stanu świadomego sknerstwa, zawdzięcza zaś to hordom płaszczących się przed nim rabusiów, którzy nie odstępują go od świtu do nocy i opróżniają jego portfel z szybkością, jakiej nie powstydziłby się nawet procent składany.
Mając szmaty i gałgany na grzbiecie, uniknąłem plagi dawania napiwków i stykałem się z ludźmi jak równy z równymi. Ba, nim dzień upłynął, zmieniły się role i dżentelmenowi, któremu przytrzymałem konia i który wrzucił pensa do mojej wyciągniętej dłoni, powiedziałem z niekłamaną wdzięcznością:
— Dziękuję, panie.
ROZDZIAŁ II
JOHNNY UPRIGHT
Zauważyłem też, że nowy ubiór dokonał innych jeszcze zmian w moim położeniu. Przekonałem się, że przy przechodzeniu na drugą stronę zatłoczonych jezdni muszę żwawiej umykać przed pojazdami, i uświadomiłem sobie nie bez wstrząsu, że moje życie potaniało proporcjonalnie do ubrania. Gdy przedtem pytałem policjanta o drogę, słyszałem zazwyczaj pytanie: — Omnibusem czy dorożką, proszę pana? — Teraz pytanie brzmiało: — Pieszo czy omnibusem? — A na dworcach kolejowych wtykano mi bez wahania bilet trzeciej klasy.
Powetowałem to sobie jednak stokrotnie. Po raz pierwszy zetknąłem się twarzą w twarz z dolnymi warstwami społeczeństwa angielskiego i zobaczyłem, co są warte. Gdy robotnik lub włóczęga wdawał się ze mną w rozmowę na rogu ulicy czy w piwiarni, mówił jak równy z równym, tak, jak jeden mężczyzna powinien mówić do drugiego — swobodnie, bez zamiaru wyłudzenia czegoś za to, co i jak mówił.
Kiedy wreszcie dotarłem do East Endu, przekonałem się z zadowoleniem, że nie trawi mnie już lęk przed tłumem. Zostałem cząstką tłumu. Wody ogromnego i cuchnącego morza wezbrały i zamknęły się nade mną lub może ja łagodnie się w nich zanurzyłem. I nie było w tym nic przerażającego — z wyjątkiem chyba jednego: ciepłego podkoszulka.
Ludzie żyją w nędznych norach trawieni chorobami, bez nadziei na lepsze jutro, złorzecząc losowi i tym, do których należą bogactwa.
Thorold Rogers
Nie podam wam adresu Johnny Uprighta. Niech wystarczy, że mieszka na najszacowniejszej ulicy East Endu — ulicy, która w Ameryce uważana byłaby za nędzny zaułek, ale jest istną oazą na pustyni wschodniego krańca Londynu. Otaczają ją ze wszystkich stron stłoczone ciasno rudery i uliczki, gdzie w braku innych miejsc do zabaw hasa brudne i zdziczałe najmłodsze pokolenie. Ale na chodnikach ulicy Johnny Uprighta widać stosunkowo niewiele dzieci i panuje na niej atmosfera opuszczenia — tak nieliczni są tutaj przechodnie.
Domy na tej, jak i na sąsiednich ulicach stoją w zwartym szeregu. Każdy ma jedno tylko wejście, drzwi frontowej szerokość każdego wynosi około osiemnastu stóp i każdy ma na tyłach małe podwórko wśród murów, skąd, jeśli deszcz nie pada, widać ołowiane niebo. Ale pamiętajmy, że zajmujemy się teraz bogaczami East Endu. Stopień zamożności niektórych mieszkańców tej ulicy jest tak wielki, że trzymają w domu „pomoc”. Johnny Upright ma „pomoc”, o czym przekonałem się na własne oczy, jako że z nią pierwszą zawarłem znajomość w tej szczególnej części świata. Gdy stanąłem przed domem Johnny Uprighta, w drzwiach ukazała się „pomoc”. Pomyślcie tylko: jej pozycja społeczna była godna politowania i wzgardy, ale to ona spojrzała na mnie z politowaniem i wzgardą. Dała mi wyraźnie do zrozumienia, że chce się mnie pozbyć. Była niedziela i Johnny Upright wyszedł z domu. To wszystko. Ale zwlekałem z odejściem i zastanawiałem się na głos, czy to naprawdę wszystko, aż nasza rozmowa zwabiła do drzwi żonę Johnny Uprighta. Pani Upright zwymyślała dziewczynę, że nie zamknęła w porę drzwi i niepotrzebnie traci czas.
Nie, pana Johnny Uprighta nie ma w domu, zresztą i tak nie przyjmuje nikogo w niedzielę! A to wielka szkoda, powiedziałem. Czy szukam pracy? Nie, przeciwnie. Przyszedłem do pana Johnny Uprighta w interesie, który może okazać się dla niego korzystny.
Atmosfera uległa błyskawicznej zmianie. Pan domu jest w kościele, ale wróci mniej więcej za godzinę, a wtedy z pewnością będę się mógł z nim zobaczyć.
Czy nie zechciałbym wejść do środka? O nie, pani domu ani myślała mnie zaprosić, chociaż usiłowałem sprowokować ją do tego oświadczeniem, że pójdę na najbliższy róg i zaczekam w piwiarni. Poszedłem więc na róg, ale że była to pora nabożeństwa, knajpę zamknięto. Mżył drobny, przenikliwy deszcz i nie pozostawało mi nic innego, jak usiąść na progu sąsiedniego domu i czekać.
Ale zaledwie usiadłem, zjawiła się „pomoc”, bardzo niechlujna i bardzo zakłopotana, i oznajmiła, że pani pozwoli mi zaczekać w kuchni.
— Tyle różnych ludzi przychodzi prosić o pracę — wyjaśniła tonem przeprosin żona Johnny Uprighta. — Mam nadzieję, że nie czuje pan do mnie urazy o to, co mówiłam.
— Bynajmniej, bynajmniej — odpowiedziałem wyniośle, na tę jedną okazję przydając godności moim łachmanom. — Rozumiem to doskonale, zapewniam panią. Przypuszczam, że ludzie poszukujący pracy zanudzają państwa na śmierć?
— Jakby pan zgadł — odparła rzucając mi wymowne i znaczące spojrzenie. Po czym zaprowadziła mnie wcale nie do kuchni, lecz do pokoju stołowego — dowód niezwykłej łaskawości, która jak przypuszczam, była nagrodą za moje pełne godności obejście.
Pokój stołowy położony był na tym samym piętrze co kuchnia, mniej więcej cztery stopy poniżej poziomu ulicy i tak był ciemny nawet w samo południe, że dopiero po dłuższej chwili oczy przywykły do mroku. Przez okno, którego górna krawędź znajdowała się na poziomie chodnika, sączyło się do środka brudne światło. W tym świetle mogłem odczytać druk gazety.
A teraz, kiedy czekam na przyjście Johnny Uprighta, niech mi będzie wolno wyjaśnić cel tej wizyty. Chociaż żyłem, jadłem i spałem wśród ludzi East Endu, pragnąłem mieć gdzieś pod ręką cichy port, do którego mógłbym od czasu do czasu zawinąć i upewnić się, że istnieją jeszcze na świecie takie rzeczy, jak porządne ubranie i czystość. Ponadto w takiej przystani mógłbym odbierać pocztę, opracowywać notatki i po zmianie odzienia robić wypady do świata cywilizowanego.
Tutaj jednak nasuwał się dylemat. Moja własność byłaby bezpieczna tylko w takim mieszkaniu, którego gospodyni odniosłaby się podejrzliwie do mężczyzny prowadzącego podwójne życie. Natomiast w mieszkaniu, którego gospodyni nie zawracałaby sobie głowy podwójnym życiem lokatorów, moja własność nie byłaby bezpieczna. I właśnie dla uniknięcia tych komplikacji przyszedłem do Johnny Uprighta. Jako detektyw od trzydziestu kilku lat wykonujący swój zawód w East Endzie, a ponadto człowiek znany powszechnie pod przydomkiem nadanym mu przez pewnego notorycznego złoczyńcę z doków, Johnny Upright miał wszelkie dane po temu, aby wyszukać mi uczciwą gospodynię i uspokoić jej obawy co do dziwnego zjawiania się i znikania, które ewentualnie będę miał na sumieniu.
W drodze z kościoła do domu wyprzedziły Johnny Uprighta jego dwie córki. Wyglądały ładnie w swych odświętnych sukienkach, była to jednak krucha i delikatna uroda, właściwa dziewczętom z East Endu, uroda, która stanowi zaledwie nietrwałą obietnicę i skazana jest na to, że szybko przygaśnie, podobnie jak przygasa barwa zachodu na wieczornym niebie. Obejrzały gościa z nie ukrywaną ciekawością, tak jak ogląda się jakieś osobliwe zwierzę, a potem już do końca nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi. Wreszcie nadszedł sam Johnny Upright i wezwał mnie do siebie na rozmowę.
— Proszę mówić głośno — przerwał moje wstępne wywody. — Jestem bardzo zaziębiony i nie dosłyszę.
Na prochy Wielkiego Tajniaka i Sherlocka Holmesa! Ciekaw byłem, gdzie siedzi pomocnik Johnny Uprighta, obowiązany zapisywać informacje, jakich ewentualnie mogłem udzielić. I po dziś dzień, choć tak często widywałem Johnny Uprighta i tak często łamałem sobie głowę nad zagadką naszego pierwszego spotkania, po dziś dzień nie jestem pewien, czy był, czy taż nie był wtedy zaziębiony i czy w sąsiednim pokoju tkwił jego pomocnik. Ale jednej rzeczy jestem pewien: chociaż padałem Johnny Uprightowi wszystkie dane dotyczące mojej osoby i moich planów, powstrzymał się z wydaniem sądu do dnia następnego, to jest do chwili, gdy zjawiłem się na jego ulicy ubrany przyzwoicie i rozparty w dorożce. Wtedy przywitał mnie dość serdecznie i wprowadził do stołowego, gdzie zasiadłem z rodziną do podwieczorku.
— Żyjemy tu skromnie — powiedział — i nie pławimy się w zbytkach, musi więc pan przyjąć nas talkach, jacy jesteśmy.
Dziewczęta rumieniły się i witały mnie z zakłopotaniem, a ojciec nie ułatwiał im bynajmniej sytuacji,
— Cha, cha! — ryczał jowialnie, waląc otwartą dłonią w stół, aż półmiski dzwoniły. — Dziewczęta myślały wczoraj, że pan przyszedł prosićo kawałek chleba. Cha, cha! Cha, cha, cha!
Przeczyły temu z oburzeniem, spuszczały oczy i czerwieniły się w poczuciu winy, jak gdyby umiejętność dostrzeżenia pod nędznymi łachmanami człowieka, który nie musi nosić tych łachmanów, była dowodem prawdziwej ogłady.
A potem, kiedy już zajadałem chleb z marmoladą, rozgrywała się gra polegająca na nieporozumieniu — córki sądziły, że wziąć mnie za żebraka było obrazą, natomiast ojciec uważał, że taka pomyłka świadczy niezwykle pochlebnie o moim sprycie. Wszystko to sprawiło mi prawdziwą przyjemność — jak również chleb, marmolada i herbata, ale wreszcie nadeszła chwila, ,gdy Johnny Upright musiał zająć się wyszukaniem mi mieszkania. Znalazł je zaledwie o kilka bram dalej, na tejże szacownej i zamożnej ulicy, w domu, który był tak podobny do jego domu jak dwa ziarnka grochu.
ROZDZIAŁ III
MOJE MIESZKANIE I INNE SIEDZIBY LUDZKIE
Dusi za gardło nędzarza
Straszliwa ręka handlarza,
W ślepy zaułek go wpędza.
Przed nim mur głuchy — i nędza...
Nie masz dla niego zbawienia,
Nie wydobędzie go z cienia
Wolny, swobodny blask słońca...
Nie masz zbawienia ni końca.
Sidney Lanier
W warunkach East Endu pokój, który wynająłem za sześć szylingów, czyli za półtora dolara tygodniowo, był szczytem komfortu. Natomiast jak na stosunki amerykańskie był nędznie umeblowany, niewygodny i ciasny. Kiedy do skąpych sprzętów dodałem zwykły stolik pod maszynę do pisania, z trudem mogłem się obrócić — w najlepszym wypadku udawało mi się sterować po pokoju za pomocą skomplikowanych ruchów robaczkowych, które wymagały wielkiej zręczności i przytomności umysłu.
Zainstalowawszy się, a raczej swoje rzeczy, włożyłem robocze ubranie i wyszedłem na przechadzkę. Ponieważ głowę miałem nabitą mieszkaniami, zacząłem się za nimi rozglądać, zakładając w duchu, że jestem biednym młodym mężczyzną obarczonym żoną i liczną rodziną.
Przede wszystkim przekonałem się, że niezamieszkanych domów było niewiele i leżały od siebie daleko — tak daleko, że chociaż wędrowałem całymi milami i zakreśliłem olbrzymią przestrzeń siecią nieregularnych kół, nie znalazłem ani jednego pustego domu — dowód niezbity „nasycenia” całej dzielnicy.
Nie ulegało wątpliwości, że jako biedny młody człowiek obarczany liczną rodziną, nie mogę sobie pozwolić na wynajęcie całego domu w tej bynajmniej nie ponętnej dzielnicy, zacząłem więc szukać pokoi do wynajęcia, nie umeblowanych pokoi, w których mógłbym umieścić żonę, dzieci i graty. Takich pokoi nie było wiele, jednakże trafiło się kilka, przeważnie pojedynczych, bo widocznie uważa się tutaj, że rodzinie biednego człowieka wystarczy jeden pokój — do gotowania, jedzenia i spania. Gdy pytałem o dwa pokoje, podnajmujący spoglądali na mnie tak, jak — wyobrażam to sobie — musiała pewna osobistość spojrzeć na Oliwera Twista, gdy ten poprosił o więcej.
Nie tylko panuje tutaj przekonanie, że jeden pokój powinien wystarczyć biednemu mężczyźnie i jego rodzinie, ale wiele rodzin gnieżdżących się w pojedynczych pokojach ma tak wiele miejsca do odstąpienia, że przyjmuje jeszcze jednego lub dwóch sublokatorów. Skoro komorne za taki pokój waha się w granicach od trzech do sześciu szylingów tygodniowo, można śmiało przypuszczać, że sublokator z referencjami otrzyma miejsce na podłodze za sumę, powiedzmy, od ośmiu penisów do szylinga tygodniowo. Może się nawet stołować u lokatorów za kilka dodatkowych szylingów. Tej sprawy nie zbadałem jednak bliżej — co, jeśli się zważy fakt, że występowałem w imieniu fikcyjnej rodziny, było z mojej strony karygodnym błędem.
Łazienek nie ma nie tylko w domach, które zwiedziłem, ale — o czym powiedziano mi później — w wielu tysiącach domów East Endu. W tych warunkach, gdy się ma żonę, dzieci i dwóch sublokatorów przyjętych z uwagi na nadmiar przestrzeni w jednym pokoju, wzięcie kąpieli w blaszanej balii staje się czynem niewykonalnym. Ale swoją drogą ma to i dobre strony, a mianowicie daje oszczędność mydła, więc wszystko jest w porządku, za co Bogu niech będzie chwała.
Jednakże nie wynająłem pokoju, lecz wróciłem na ulicę Johnny Uprighta. Myśl o żonie, dzieciach, lokatorach i norach, w których próbowałem ich umieścić, zwęziła widocznie mój kąt widzenia, nie mogłem bowiem jednym rzutem oka objąć własnego pokoju. Jego ogram napełnił mnie czcią. Czyżby to był ów pokój wynajęty za sześć szylingów tygodniowo? Niemożliwe! Ale wątpliwości te rozproszyła gospodyni, która zapukała do drzwi, by spytać, czy jest mi wygodnie.
— O tak, proszę pana — odpowiedziała na moje pytanie. — Ta ulica jest ostatnia. Przed ośmiu czy dziesięciu laty wszystkie były do niej podobne i mieszkali tu sami przyzwoici ludzie. Ale tamci wyparli stąd naszych. Zostali już tylko mieszkańcy tej ulicy. To oburzające, proszę pana.
A potem wyjaśniła proces „nasycania”, które zwiększyło wartość czynszową dzielnicy, ale zmieniło na niekorzyść jej charakter.
— Widzi pan, ludzie naszego pokroju nie przywykli do gnieżdżenia się w takiej ciasnocie jak tamci. Potrzeba nam więcej miejsca. Tamci, obcokrajowcy i ludzie niższych klas, mieszkają po pięć lub sześć rodzin w takim domku, w jakim zmieści się tylko jedna nasza rodzina. W ten sposób mogą płacić za dom tak wysoki czynsz, na jaki my się nie zdobędziemy. To oburzające, proszę pana. I pomyśleć tylko, że zaledwie przed kilku laty cała ta okolica była taka przyzwoita!
Spojrzałem na nią. Stała przede mną kobieta należąca do najwyższej warstwy angielskiej klasy robotniczej, do sfery noszącej liczne znamiona kultury, sfery, którą zatapiały powoli fale wrzaskliwego i robaczywego ludzkiego przypływu wypieranego z centrum Londynu na wschód przez siły rządzące światem.
Musi powstać bank, fabryka, hotel, biuro, a biedota miejska jest przecież plemieniem koczowniczym. Wędruje więc na wschód, fala za falą, zalewa i degraduje dzielnicę po dzielnicy, wypiera lepsze elementy robotnicze i zmusza do pionierstwa na skraju miasta lub też spycha je w dół — jeśli nie w pierwszym, to z pewnością w drugim lub trzecim pokoleniu.
Już tylko miesiące będą rozstrzygały o losach ulicy Johnny Uprighta. On sam zdaje sobie z tego sprawę.
— Za dwa lata — mówi — wygasa moja umowa dzierżawna. Gospodarz jest człowiekiem naszego pokroju. Nie podwyższył czynszu w żadnej ze swoich kamienic i dzięki temu mogliśmy się tu utrzymać. Ale pewnego dnia może sprzedać nieruchomość albo umrzeć, co w obu wypadkach znaczyłoby dla nas to samo. Powiedzmy, że dom kupi jakiś groszorób, wybuduje warsztat na tym skrawku ziemi, na którym ja hoduję pnące wind, przyłączy go do domu i wynajmie każdy pokój innej rodzinie. Taki będzie koniec, a Johnny Uprighta diabli wezmą!
I naprawdę ujrzałem Johnny Uprighta, jego poczciwą żonę, ładne córki i niechlujną „pomoc”, jak na kształt duchów szybują przez mroczne przestworza na wschód, a miasto-potwór z rykiem następuje im na pięty.
Ale Johnny Upright nie jest w tej ucieczce odosobniony. Daleko, bardzo daleko, na krawędzi miasta mieszkają drobni kupcy, podrzędni przedsiębiorcy i urzędnicy, którym powiodło się w życiu. Mieszkają w małych domkach lub na pół wydzielonych willach ze skrawkami ogródków kwiatowych, z powietrzem i przestrzenią. Pęcznieją z dumy, wypinają pierś na myśl o Otchłani, z której zdołali uciec, i dziękują Bogu, że nie są jak inni ludzie. Ale spójrzmy! Oto pędzi już ku nim Johnny Upright, a tuż za nim miasto-potwór. Kamienice czynszowe wyrastają jak grzyby po deszczu, ogródki nikną pod fundamentami domów, wille rozpadają się na coraz więcej i więcej oddzielnych mieszkań, a czarna noc Londynu okrywa dzielnicę duszącym całunem.
ROZDZIAŁ IV
CZŁOWIEK I OTCHŁAŃ
Stary garnek się ozwał: Czemuż czynią wrzawę.
Krzycząc, że moje boki irzywe i koślawe,
I żem jak potwór śmieszny! No cóż, to się zdarza,
Że zadrży przy robocie siara dłoń garncarza.
Omar Khayyam
Czy znalazłby się tu dla mnie nocleg? — rzuciłem niedbale przez ramię w stroną tęgiej i niemłodej jejmości, która raczyła mnie wyrobami swojej kuchni w nędznej jadłodajni w pobliżu Pool i niedaleko Limehouse.
— Owszem — odpowiedziała niechętnie, bo przypuszczam, że mój wygląd odbiegał daleko od przeciętnego poziomu zamożności wymaganej przez zakład. Nie odzywając się więcej, jadłem płatek boczku i popijałem lurowatą herbatę. Ona także nie interesowała się mną aż do chwili uregulowania rachunku (cztery pensy), kiedy to wygrzebałem z kieszeni całe dziesięć szylingów. Osiągnąłem zamierzony efekt.
— O tak, proszę pana — zaczęła natychmiast, nie proszona. — Mam doskonałe noclegi, w sam raz dla pana. Wraca pan z podróży?
— Ile pani liczy za pokój? — spytałem, nie zaspokoiwszy jej ciekawości.
Obejrzała mnie od stóp do głów, nie próbując nawet ukryć zdumienia. — Nie wynajmuję pokoi ani stałym lokatorom, ani tym bardziej przygodnym.
— Wobec tego będę musiał poszukać gdzie indziej — powiedziałem wyraźnie rozczarowany.
Widok moich dziesięciu szylingów nie dawał jej jednak spokoju. — Mogę wynająć panu wygodne łóżko razem z dwoma innymi lokatorami — namawiała. — Przyzwoici, porządni ludzie i bardzo spokojni.
— Ale ja nie chcę spać z obcymi mężczyznami — zaoponowałem.
— Wcale parna do tego nie namawiam. W pokoju stoją trzy łóżka, a pokój nie jest znów taki mały.
— Ile? — spytałem.
— Pół korony tygodniowo, dwa szylingi i sześć pensów dla stałych lokatorów. Polubi pan tamtych, głowę za to daję. Jeden pracuje w magazynach, mieszka u mnie dwa lata. A drugi mieszka sześć — w przyszłą sobotę będzie sześć lat i dwa miesiące, jak mieszka, proszę pana. Pracuje w nocy — ciągnęła dalej. — Jest maszynistą w teatrze. Spokojny, porządny człowiek, odkąd u mnie mieszka, ani razu nie opuścił pracy. I lubi mój dom. Mówi, że nigdzie by nie znalazł takiego dobrego mieszkania. Stołuję go i tego drugiego lokatora także.
— Pewnie może oszczędzić sobie parę groszy — rzuciłem niewinnie.
— Boże broń, skądże! Ale też nigdzie nie miałby za te pieniądze tak dobrego życia.
Wtedy pomyślałem o moim przestronnym Zachodzie, gdzie pod niebem jest dość miejsca i powietrza dla tysiąca Londynów, gdy tu solidny i pracowity, oszczędny i uczciwy człowiek, który nigdy nie opuszcza nocnej pracy, mieszka w jednym pokoju z dwoma obcymi mężczyznami, płaci za ten pokój dwa i pół dolara miesięcznie i wie z własnego doświadczenia, że nic więcej nie zdoła w życiu osiągnąć. Z drugiej zaś strony mogłem dzięki dziesięciu szylingom w kieszeni wejść w łachmanach do jego pokoju i zająć tam łóżko. Człowiek jest samotny, ale jakże bardzo musi być czasem osamotniony, kiedy w pokoju stoją trzy łóżka i wpuszcza się tam przygodnych lokatorów z dziesięcioma szylingami w kieszeni.
— Jak długo pani tu mieszka? — spytałem.
— Ja? Trzynaście lat, proszę pana. No, i jak, weźmie pan mieszkanie?
W czasie rozmowy nie. przestawała krzątać się po maleńkiej kuchni, w której gotowała jedzenie dla lokatorów będących również stołownikami. Gdy wszedłem, pochłonięta była pracą i nie przerwała jej arii na chwilę. Należała niewątpliwie do kobiet pracowitych. „Na nogach od pół do szóstej rano“, „do łóżka późno w nocy“ i „praca aż do upadłego“ — trzynaście lat takiego życia, a w nagrodę siwe włosy, poplamiona suknia, przygarbione plecy, brud i nie kończący się znój w cuchnącej i hałaśliwej jadłodajni, której okna wychodzą na ulicę szerokości dziesięciu stóp oraz dzielnicę portową — mówiąc najoględniej — niezdrową i brzydką.
— Wpadnie pan jeszcze obejrzeć pokój? — spytała z nadzieją w głosie, gdy zbliżałem się do drzwi.
Obróciłem się, by na nią spojrzeć, i zrozumiałem w pełni głęboką prawdę bardzo starej i bardzo mądrej maksymy: „Cnota jest sama sobie nagrodą”. Zawróciłem.
— Czy wyjeżdżała pani kiedy na wakacje? — spytałem.
— Na wakacje?
— Wyjazd na wieś na kilka dni, świeże powietrze, no, rozumie pani, odpoczynek?
— Mój Boże — roześmiała się, po raz pierwszy przerywając pracę. — Wakacje? Dla takich jak ja? Co też panu przyszło do głowy... Niech pan uważa na nogi. — To ostrzeżenie rzuciła bardzo ostro pod moim adresem w chwili, gdy wychodząc potknąłem się o nadgniły próg jadłodajni.
W pobliżu doków Zachodnio-Indyjskich spotkałem młodego mężczyznę, który strapionym wzrokiem wpatrywał się w mętną wodę. Miał zsuniętą głęboko na oczy czapkę palacza okrętowego, a krój i cały styl jego ubioru wskazywały na marynarza.
— Hej, kolego — powitałem go usiłując nawiązać rozmowę. — Czy może pan wskazać mi drogę do Wapping?
— Przypłynął pan na statku bydlęcym? — odpowiedział pytaniem na pytanie, odgadując natychmiast moją :narodowość.
Potem wdaliśmy się w rozmowę, którą zakończyła wspólna wyprawa do pobliskiego szynku i dwie kwarty „pół na pół“.
To doprowadziło do bliższej zażyłości, gdy więc wyciągnąłem z kieszeni garść miedziaków wartości szylinga (rzekomo cały mój majątek) i odłożyłem sześć pensów na nocleg, a sześć pensów na dalsze kolejki „pół na pół”, zaproponował łaskawie, abyśmy przepili całego szylinga.
— Mój kolega urżnął się wczoraj — wyjaśnił — i policja przymknęła go, więc jeśli pan chce, może pan u mnie przenocować. No co, zgoda?
Powiedziałem, że zgoda, i dzięki temu po przepiciu całego szylinga i przespaniu wspólnej nocy na nędznym łóżku w nędznej norze zdołałem dobrze go poznać. A moje późniejsze przeżycia dowiodły, że pod pewnymi względami był typowym przedstawicielem znacznego odłamu londyńskiego lumpenproletariatu.
Urodził się w Londynie. Wstąpił w ślady ojca, który też był palaczem okrętowym i pijakiem. W dzieciństwie dom zastępowały mu ulice i doki. Nie uczył się nigdy czytać ani nie odczuwał potrzeby nauki, która, jego zdaniem, jest próżną i bezużyteczną stratą czasu — przynajmniej dla człowieka jego pozycji.
Miał kiedyś matkę i czeredę rozwrzeszczanych braci i sióstr. Tłoczyli się wszyscy w dwóch izbach i żywili jadłem nędzniejszym i mniej obfitym od tego, które on zdobywał dla siebie własnym przemysłem. Toteż przychodził do domu tylko wtedy, gdy nie zdołał sam zaopatrzyć się w pożywienie. Drobne kradzieże i żebranina na ulicach i w dokach, potem jeden czy dwa rejsy morskie w charakterze chłopca okrętowego, kilka dalszych podróży, już w roli węglarza, aż wreszcie teraz jako doświadczony palacz okrętowy osiągnął szczyt swojej życiowej kariery.
Z biegiem lat stworzył sobie własną filozofię życiową, ponurą i odpychającą, z jego punktu widzenia jednak logiczną i rozsądną. Gdy spytałem, jaki ma cel w życiu, odpowiedział bez wahania: — Pić. — Rejs na morzu (bo człowiek musi jakoś żyć i zdobywać środki utrzymania), potem wypłata, a na zakończenie wielkie pijaństwo. A jeszcze później przypadkowe mniejsze pijatyki, wyłudzane po szynkach od towarzyszy, którym — tak jak mnie — zostało jeszcze kilka miedziaków, a gdy nie było już kogo naciągać, następna wyprawa na morze i powtórzenie ohydnego cyklu.
— Ale kobiety — podsunąłem, gdy obwieścił, że alkohol jest jedynym celem ludzkiego istnienia.
— Kobiety! — Grzmotnął kuflem w ladę baru i rozpoczął krasomówczy wykład. — Wiem z doświadczenia, że kobiety trzeba omijać z daleka. To, bracie, nie popłaca. Z pewnością nie popłaca. Na diabła takiemu mężczyźnie jak ja kobiety, co? Powiedz sam! Jak byłem mały, miałem w domu matkę i mówię ci, bracie, wyłaziła mi bokiem — poszturchiwała bachory i zatruwała życie staremu, kiedy wracał do domu, a to, słowo daję, nie zdarzało się często. A dlaczego nie zdarzało się często? Dlatego, że była moja matka! Co tam, nie umilała mu domu! Poza tym są jeszcze te inne kobiety, ale jak one traktują biednego palacza z kilku szylingami w kieszeni? Ten palacz ma w kieszeni popijawę, fajną, `długą popijawę, ale kobieta obedrze go z pieniędzy talk szybko, że biedak nie zdąży wypić jednej szklanki. Ja tam wiem. Przeżyłem niejedno i znam się na rzeczy. I powiadam ci, bracie, że gdzie kobieta, tam bieda, wrzaski, awantury, bójki, dźganie nożami, policja, sądy i na zakończenie miesiąc ciężkich robót — a kiedy wyjdziesz, nie wypłacą ci dniówek.
— Ale żona i dzieci — upierałem się. — Własny dom i tak . dalej. Niech pan tylko pomyśli — wraca pan z podróży, a tu małe dzieci wspinają się panu, na kolana, żona szczęśliwa i uśmiechnięta, całus dla pana, kiedy nakrywa do stołu, całusy od dzieci przed położeniem ich do łóżka, imbryk śpiewa na ogniu, a potem długa pogawędka o tym, gdzieś pan był i coś widział, i o niej, o tych wszystkich drobiazgach, które wydarzyły się w domu w czasie pańskiej nieobecności, i..
— A niech to diabli! — zawołał waląc mnie przyjaźnie pięścią w plecy. — Chcesz mnie pan nabrać, co? Żona daje całusa, pędraki wspinają się na kolana, imbryk śpiewa — wszystko za cztery i pół funta miesięcznie, jeśli masz pracę na statku, a za darmo, jak nie pracujesz! Powiem, co byś pan miał za cztery i pół funta miesięcznie — awantury żony, wrzaski bachorów, pustą skrzynię na węgiel i imbryk w lombardzie, tyle byś pan miał. Wystarczy, żeby człowiek był cholernie rad, kiedy znajdzie się znów na statku. Żona? A po co? Żeby ci życie obrzydło? Bachory? Posłuchaj, bracie, mojej rady i wystrzegaj się ich jak zarazy! Spójrz pan na mnie! Mogę napić się piwa, kiedy zechcę, a żona i bachory nie wrzeszczą mi nad uchem o chleb. Dobrze mi jest, jak jest, z piwem i kumplami takimi jak pan, i porządnym statkiem w porcie, i wyjazdem na morze. No, to napijmy się. „Pół na pół” mi wystarczy.
Nie potrzebuję chyba przytaczać dalszych wywodów tego dwudziestodwuletniego mężczyzny, gdyż i talk ukazałem dość jasno jego filozofię życiową i leżące u jej podstaw przyczyny natury ekonomicznej. Nie zaznał nigdy ogniska domowego. Słowo „dom” budziło w nim same przykre skojarzenia. W niskich zarobkach ojca i innych znalazł dostateczne podstawy do tego, aby piętnować żonę i dzieci jako przeszkodę i przyczynę wszelkich klęsk mężczyzny. Nieświadomy hedonista, z gruntu niemoralny i zmaterializowany, szukał możliwie największego szczęścia i znalazł je w trunku.
Młody opój, przedwczesna ruina fizyczna, niezdolność do wykonywania ciężkiej pracy palacza, rynsztok albo dom pracy. I koniec — widział go równie dobrze jak ja, tylko że nie uważał go za przerażający. Od kołyski był pod naciskiem znieczulających warunków otoczenia, odnosił się więc do swej posępnej i nieuniknionej przyszłości obojętnie i ze spokojem, którego nie zdołałem w nim zachwiać.
Nie był jednak człowiekiem do gruntu złym. Nie przejawiał wrodzonego zepsucia czy brutalności. Był normalny i miał nieprzeciętną kondycję fizyczną. W niebieskich, okrągłych oczach, osadzonych szeroko i ocienionych długimi rzęsami, czaił się uśmiech i przebłysk humoru. Czoło i rysy twarzy miał regularne, a usta i wargi łagodne, choć już ukazywał się na nich gorzki grymas. Rysunek brody zdradzał słabość, ale nie nadmierną. Widywałem ludzi na najwyższych stanowiskach, których brody znamionowały słabsze charaktery.
Głowę miał kształtną i tak zgrabnie osadzoną na silnym karku, że gdy się wieczorem rozbierał, nie zdziwił mnie widok jego ciała. Oglądałem w życiu wielu obnażonych mężczyzn na salach gimnastycznych i w halach sportowych, mężczyzn wypielęgnowanych i pochodzących z zamożnych rodzin, ale żaden z nich nie wyglądał lepiej od tego dwudziestodwuletniego pijaka, tego młodego boga skazanego na zniszczenie i ruinę za pięć lufo sześć krótkich lat, na zejście ze świata bez potomstwa, któremu mógłby przekazać swą wspaniałą spuściznę. Marnowanie takiego życia wydawało się świętokradztwem, a jednak przyznałem mu rację, gdy twierdził, że nie chce zakładać rodziny w Londynie przy zarobkach czterech i pół funta miesięcznie. Był w takim samym położeniu jak ów maszynista teatralny, który żyje szczęśliwiej i może związać koniec z końcem we wspólnym pokoju z dwoma obcymi mężczyznami, niż gdyby się gnieździł w tańszym pokoju z chorowitą rodziną i dwoma obcymi mężczyznami — i nie mógł związać końca z końcem.
Z dnia na dzień wzrastało moje przekonanie, że małżeństwa wśród mieszkańców Otchłani są nie tylko lekkomyślnością, lecz wręcz zbrodnią. Ludzie ci są kamieniami odrzuconymi przez budowniczego. Nie ma dla nich miejsca w społecznej strukturze Anglii, a społeczeństwo spycha ich wszelkimi siłami w dół, ku zagładzie. Na dnie Otchłani są słabi, niedołężni, ogłupiali. Jeśli się rozmnażają, nowe życie jest tak wątłe, że samo zamiera. Świat tworzy swe dzieło ponad ich głowami, a oni nie dbają o to i nie są zdolni w tym dziele uczestniczyć. Co więcej, świat ich nie potrzebuje. Jest mrowie innych — daleko przydatniejszych, którzy kurczowo trzymają się stromej pochyłości i walczą do upadłego, byle nie zsunąć się niżej.
Krótko mówiąc, londyńska Otchłań to jedno wielkie miejsce straceń. Rok po roku, dekada lat po dekadzie wieś angielska przenika do niej falą krzepkiego, silnego życia, które nie tylko się nie odnawia, ale ginie w trzecim pokoleniu. Kompetentne źródła stwierdzają, że robotnik londyński, którego rodzice i dziadkowie urodzili się w Londynie, jest niezwykłym i rzadko spotykanym okazem.
Pan A. C. Pigou oświadczył, że ubodzy starcy i ci mieszkańcy, którzy „żyją w nędzy wyjątkowej”, stanowią siedem i pół procent ludności Londynu. Innymi słowy, 450 tysięcy tych nieszczęsnych istot znajduje nędzną śmierć na samym dnie otchłani społecznej zwanej Londynem. Umierały w zeszłym roku i wczoraj, konają dziś, w tej chwili. Aby zobrazować warunki ich zgonu, podam przykład z dzisiejszej porannej gazety.
NIECHLUJSTWO PRZYCZYNĄ ŚMIERCI.
Wczoraj dr Wynn Westcott zakończył śledztwo w sprawie śmierci 77-letniej Elżbiety Crews, zamieszkałej pod numerem 32 na East Street, Holborn, i zmarłej w ubiegłą środę. Alicja Mathieson stwierdziła, że jest gospodynią domu, w którym mieszkała nieboszczka, Świadek po raz ostatni widziała ją przy życiu w ubiegły poniedziałek. Crews mieszkała zupełnie sama. Pan Francis Birch, kierownik pomocy społecznej dzielnicy Holborn, oświadczył, że zmarła zajmowała pokój, o którym mowa, od trzydziestu pięciu lat. Gdy pierwszego dnia bieżącego miesiąca wezwano, świadka, zastał on staruszkę w okropnym stanie, a po przewiezieniu jej do szpitala zaszła konieczność zdezynfekowania zarówno woźnicy, jak i ambulansu. Dr Chase Fennel stwierdził, że śmierć nastąpiła w wyniku zakażenia krwi na skutek odleżyn, których powodem było osobiste niechlujstwo zmarłej i brud w mieszkaniu; sąd wydał orzeczenie takiej samej treści.
W tym drobnym skądinąd fakcie najbardziej zdumiewa pogodna beztroska, z jaką urzędnicy odnieśli się do niego i wydali wyrok, Stwierdzenie, że przyczyną zgonu siedemdziesięciosiedmioletniej staruszki jest jej własne niechlujstwo, to pogląd bardzo optymistyczny. Sama sobie winna, więc społeczeństwo uwalnia się od odpowiedzialności i wraca z ulgą do własnych spraw.
O tych, którzy „żyją w nędzy wyjątkowej”, pan Pigou powiedział: „Z braku sił fizycznych, inteligencji, wytrzymałości lub też wszystkich trzech czynników, są robotnikami niewydajnymi w pracy i opieszałymi, w wyniku czego nie potrafią zarobić na własne utrzymanie... Ich rozwój umysłowy bywa często zahamowany do tego stopnia, że nie umieją odróżnić prawej ręki od lewej ani zapamiętać numeru domu, w którym mieszkają. Są słabi i pozbawieni żywotności, mają uczucia spaczone i niemal zupełnie nie znają życia rodzinnego”.
Czterysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi to nie bagatela. Młody palacz okrętowy był tylko jeden, a przecież jego mała opowieść zabrała sporo czasu. Nie chciałbym ich słyszeć, gdy zaczną mówić wszyscy na raz. Ciekaw jestem, czy Bóg ich słyszy?
ROZDZIAŁ V
LUDZIE NA KRAWĘDZI
Wierzcie m nie ma nic bardziej przerażającego,
bardziej poniżającego, niż to beznadziejne,
okropne życie, które widziałem tam, w East endzie
Huxley
Moje pierwsze wrażenia z East Endu były, oczywiście, ogólnikowe. Później zaczęły zarysowywać się szczegóły i z chaosu nieszczęścia wyłaniały się tu i tam małe wysepki, na których gościła radość — czasem bywały to całe rzędy domów na bocznych wąskich uliczkach, gdzie mieszkają rzemieślnicy i gdzie można znaleźć jeszcze prymitywną formę życia rodzinnego. Wieczorami widuje się tam mężczyzn siedzących na progach domów z fajkami w ustach i z dziećmi na kolanach. Wokół plotkują ich żony, słychać śmiech i żartobliwe rozmowy. Zadowolenie tych ludzi aż bije w oczy, bo — w porównaniu z otaczającą nędzą — wiedzie im się całkiem niezgorzej.
Ale w najlepszym przypadku jest to tępa, zwierzęca radość, zadowolenie pełnego brzucha. Są to ludzie do gruntu zmaterializowani, głupi, ociężali, bez wyobraźni. Można by sądzić, że Otchłań wydziela ogłupiającą atmosferę otępienia, która zatruwa i niszczy jej mieszkańców. Religia nie ma do nich dostępu. Świat niewidzialny nie napawa ich ani lękiem, ani uniesieniem. Nie zdają sobie sprawy z jego istnienia; pełny brzuch, wieczorna fajka i kufel „pół na pół” to szczyt ich marzeń i dążeń.
Nie przedstawiałoby to tak wielkiego niebezpieczeństwa, gdyby to było wszystko; ale to nie jest wszystko. Pełne zadowolenia odrętwienie, w które zapadają, jest przerażającym bezwładem, pierwszym krokiem do zguby. Nie ma dla tych ludzi postępu, a brak postępu oznacza ich cofanie i staczanie się w Otchłań. Zdarza się, że w ciągu własnego życia rozpoczynają tylko proces upadku, a doprowadzają go do końca ich dzieci i dzieci ich dzieci. Człowiek zawsze osiąga mniej, niż wymaga od życia. Mieszkańcy Otchłani wymagają tak. niewiele, że ta odrobina, którą osiągają, nie może ich uratować.
Życie miejskie jest — określając najłagodniej — nienaturalną formą bytowania istoty ludzkiej, ale życie w Londynie jest tak niezgodne z naturą, że przeciętny robotnik lub robotnica nie mogą go wytrzymać. Ich duszę i ciało podkopuje nieustanne działanie niszczycielskich wpływów. Łamie się ich odporność fizyczna i moralna. Dobry robotnik, przybyły świeżo z roli, staje się w pierwszym miejskim pokoleniu złym robotnikiem. W drugim pokoleniu, pozbawiony energii, rozpędu życiowego i inicjatywy, a wkrótce fizycznie niezdolny do wykonania tej pracy, którą wykonywał jego ojciec, znajduje się ma prostej drodze do miejsca straceń na dnie Otchłani.
Pomijając wszystko inne, samo powietrze, którym ciągle oddycha, wystarczy, by go osłabić, złamać duchowo i fizycznie i odebrać zdolność współzawodniczenia ze świeżym, krzepkim elementem wiejskim, który śpieszy do Londynu niszczyć i ulec zniszczeniu.
Nie myślcie już nawet o bakteriach chorobotwórczych, które zatruwają powietrze East Endu, a zastanówcie się nad jednym tylko czynnikiem — nad dymem. Sir William Thiselton-Dyer, zarządca Kew Gairdens, badał wpływ dymu na roślinność i — zgodnie z jego wyliczeniami — nie mniej niż sześć ton ciał stałych, na które składa się sadza i smoliste węglowodory, osiada co tydzień na każdej czwartej części mili kwadratowej Londynu i jego okolic. A to wynosi dwadzieścia cztery tony tygodniowo na mili kwadratowej, czyli 1248 ton rocznie. Z gzymsu okalającego kopułę katedry św. Pawła zdjęto ostatnio twardy osad skrystalizowanego siarczanu wapnia. Osad ów powstał na skutek działania kwasu siarkowego w powietrzu na węglan wapnia w kamieniu. Londyńscy robotnicy ten kwas siarkowy Wdychają przez całe życie.
Nie ulega wątpliwości, że w tych warunkach dzieci wyrastają na ludzi słabowitych, pozbawionych siły żywotnej i odporności, że tworzą apatyczne plemię o wąskich klatkach piersiowych i słabych wiązaniach kostnych, plemię, które pełza i ginie w brutalnej walce o byt z najeźdźczymi hordami ze wsi. Robotnicy kolejowi, tragarze portowi, woźnice omnibusów, robotnicy magazynów zbożowych i składów drzewa, jednym słowem, wszyscy, ci, których praca wymaga siły fizycznej, rekrutują się przeważnie ze wsi, a w samej tylko Policji Stołecznej jest mniej więcej trzy tysiące rdzennych londyńczyków na dwanaście tysięcy ludzi urodzonych na wsi.
A więc narzuca się wniosek, że Otchłań jest — bez przenośni — olbrzymią maszyną do zabijania ludzi i gdy mijam małe, leżące na uboczu uliczki, przy których mieszkają syci rzemieślnicy, żal mi ich bardziej niż tych 450 tysięcy straceńców umierających na samym dnie Otchłani. Tamci przynajmniej konają, a o to właśnie idzie; ci zaś muszą jeszcze przejść przez powolne, wstępne męczarnie, które trwają dwa lub nawet trzy pokolenia.
Ludzie ci nie są jednak źli. Drzemią w nich wszystkie siły potencjalne człowieka. Gdyby stworzyć odpowiednie warunki, mogliby przetrwać wieki i wydać z siebie wielkich ludzi, bohaterów i przywódców, którzy udoskonaliliby świat.
Rozmawiałem z pewną kobietą, przedstawicielką typu ludzi wypartych z małej, bocznej uliczki i rozpoczynających tragiczny proces staczania się na dno. Jej mąż był mechanikiem i członkiem Związku Mechaników. Musiał być kiepskim fachowcem, bo nie mógł jakoś znaleźć stałej pracy. Brakowało mu energii i przedsiębiorczości, żeby ją zdobyć i utrzymać.
Mieli dwie córki i mieszkali razem w dwóch norach, tylko przez uprzejmość zwanych pokojami, za które płacili siedem szylingów tygodniowo. Nie było tam pieca kuchennego, więc gotowali strawę na pojedynczym palniku gazowym umieszczonym w kominku. Jako ludzie o skromnych środkach finansowych, nie mogli pozwolić sobie na nieograniczony dopływ gazu, ale dla ich dobra zainstalowano bardzo wymyślny mechanizm. Gdy wrzuciłeś do automatu pensa, wydzielała się określona ilość gazu, po czym dopływ zamykał się automatycznie.
— Nim się obejrzysz, już po pensie — powiedziała. — a obiad nie dogotowany!
Całymi latami żyli na granicy głodu. Miesiąc po miesiącu wstawali od stołu z uczuciem, że mogliby i chcieliby zjeść więcej. A gdy znajdziesz się już raz na pochyłości, chroniczny niedosyt staje się ważnym czynnikiem podkopującym siły żywotne i przyśpieszającym upadek.
Kobieta była pracowita. Od pół do piątej rano aż do zmroku harowała ciężko, szyjąc płócienne halki z podszewką i dwiema falbanami po siedem szylingów od tuzina. Pomyślcie tylko, halki podbite podszewką i obszyte dwiema falbanami — siedem szylingów za tuzin! Po przeliczeniu daje to jeden i trzy czwarte dolara za tuzin lub czternaście i trzy czwarte centa za sztukę!
Aby otrzymać pracę, mąż jej zapisał się do związku i płacił półtora szylinga składki tygodniowej. A jeśli wybuchał strajk, gdy miał właśnie pracę, zdarzało się, że musiał oddawać do kasy związku na rzecz funduszu pomocy aż siedemnaście szylingów tygodniowo.
Starsza z córek była praktykantką u krawcowej. Zarabiała półtora szylinga na tydzień — czyli trzydzieści siedem i pół centa na tydzień lub pięć centów z ułamkiem dziennie. W martwym sezonie została zwolniona z pracy, chociaż przyjmując ją za takim niskim wynagrodzeniem, gwarantowano naukę zawodu i zajęcie. Przez następne trzy lata pracowała w składzie rowerów, gdzie zarabiała pięć szylingów tygodniowo. Do pracy szła pieszo dwie mile i dwie z powrotem, a za każde spóźnienie musiała płacić kary pieniężne.
Dla ojca i matki gra była już skończona. Ziemia usuwała im się spod nóg i lecieli w przepaść. Alę jaki los czeka córki?
Czy żyjąc jak zwierzęta, wycieńczone chronicznym niedożywieniem, osłabione na ciele, duchu i umyśle, miały jakąś szansę wypełznięcia z Otchłani, do której staczały się od urodzenia?
Gdy piszę te słowa, w powietrzu rozbrzmiewają ohydne odgłosy brutalnej, grubiańskiej walki, która rozgrywa się na sąsiednim podwórzu. Trwa ona już od godziny. W pierwszej chwili przypuszczałem, że to szczekanie i warczenie psów, i dopiero po kilku minutach zdołałem uwierzyć, że istoty ludzkie — i to kobiety — mogą wydawać tak przerażające dźwięki.
Bójka pijanych kobiet! Przykro o tym pomyśleć, ale jeszcze przykrzej słyszeć. Odbywa się to mniej więcej w taki sposób:
Niezrozumiałe przeraźliwe okrzyki kilku kobiet; chwila ciszy, w której słychać płacz dziecka i błagalny, płaczliwy głos młodej dziewczyny, wreszcie pisk kobiety, ostry i zgrzytliwy: — Toś ty mnie uderzyła, ty pierwsza! — Potem — cios! Wyzwanie zostaje przyjęte i walka szaleje od nowa.
Okna domów okalających podwórze, na którym rozgrywa się ta scena, zapełniają się szczelnie entuzjastycznymi widzami, a odgłosy razów i przekleństw mrożących krew w żyłach docierają wyraźnie (do moich uszu. Na szczęście nie mogę dojrzeć walczących przeciwniczek.
Chwila ciszy. — Toś ty puściła to dziecko samopas! — A dziecko, najwyżej kilkoletnie, wrzeszczy przeraźliwie ze strachu. — Bo mi się tak podobało — powtarzane z uporem i na całe gardło najmniej dwadzieścia razy. — A mnie podoba się dać ci tym kamieniem po łbie! — Po czym, sądząc z nasilenia krzyków, kamień istotnie trafia w głowę.
Cisza; widocznie jedna przeciwniczka została chwilowo unieszkodliwiona i trzeba ją cucić; znowu głos dziecka, ale tym razem cichszy, nabrzmiały lejkiem i zdradzający wyczerpanie.
Głosy przybierają na sile i rozpoczyna się dialog w tym rodzaju:
— Tak?
— Tak!
— Tak?
— Tak!
— Tak?
— Tak!
— Tak?
— Tak!
Obu stronom wystarczyło tych wzajemnych zapewnień i konflikt wybucha od nowa. Jedna z przeciwniczek zyskuje druzgocącą przewagę i sądząc po wrzaskach drugiej o krwawym morderstwie, utrzymuje ją przez dłuższy czas. Ale wołanie o krwawym morderstwie cichnie i zamiera, niewątpliwie zdławione silnym chwytem za gardło.
Przyłączają się nowe głosy; atak z flanki; należy sądzić, że chwyt za gardło został nagle zwolniony, bo wołanie o krwawym morderstwie rozlega się ponownie, tym razem o pół oktawy wyżej; ogólny harmider, wszyscy walczą.
Cisza; nowy głos młodej dziewczyny. — Myślisz, że się nie ujmę za własną matką? — Potem dialog, powtarzany około pięciu razy. — Zrobię, co mi się podoba! — Ty świnio, ty świnio, ty świnio! — A ja rozwalę ci łeb!... — Ty cholero, ty cholero, ty cholero! — Potem walka wybucha z nowym nasileniem — walczą matki, córki, wszyscy. Tymczasem moja gospodyni odwołuje z kuchennych schodów córkę, a ja zastanawiam się, jaki wpływ na moralność młodej dziewczyny będzie miało to wszystko, co przed chwilą słyszała.
ROZDZIAŁ VI
ULICZKA FRYING-PAN I RZUT OKA W PIEKŁO
Wieprz żre i drzemie. Tak samo i lew — My również, bowiem świat to wielki chlew!
Lecz świństwa nie uleczysz żadną medycyną — Tak mówią wszyscy i przechodzą mimo.
Sidney Lanier
Szliśmy we trzech w dół Mile End Road. Znajdował się wśród nas bohater: szczupły dziewiętnastoletni chłopiec, tak bardzo drobny i kruchy, że podobnie jak Fra Lippo Lippiego, lekki podmuch wiatru mógłby go zgiąć we dwoje i powalić na ziemię. Był zagorzałym młodym socjalistą, płonął pierwszym ogniem entuzjazmu i dojrzał już do męczeństwa. Przewodniczył częstokroć i przemawiał na wielu niebezpiecznych wiecach pod gołym niebem i zamkniętych zebraniach, które opowiadały się za Burami i które w ciągu kilku ubiegłych lat zaćmiły nieco pogodę Wesołej Anglii. W drodze dzielił się ze mną swymi przeżyciami. Mówił, jak tłum napadał na niego w parkach i tramwajach; jak on sam wdrapywał się na estradę, by walczyć o przegraną sprawę, gdy rozgniewany motłoch ściągnął z niej już kilku mówców, jego towarzyszy, i zbił ich bezlitośnie. Opowiadał o oblężeniu w kościele, gdzie on i jego trzej towarzysze szukali schronienia i wśród fruwających pocisków i odłamków witraży odpierali ataki tłumu, dopóki nie wyratował ich oddział policji; o podniebnych, przyprawiających o zawrót głowy walkach na klatkach schodowych, galeriach i balkonach, o wybijanych szybach, walących się schodach, demolowanych salach wykładowych, rozbijanych czaszkach i łamanych kościach. A potem spojrzał na mnie i powiedział z westchnieniem: — Jakże zazdroszczę wam, dużym, silnym mężczyznom! Jestem taki drobny, że kiedy przychodzi do walki, nie na wiele mogę się przydać.
A ja, górujący znacznie nad nimi dwoma, pomyślałem o moim jurnym Zachodzie i krzepkich mężczyznach, na których ja z kolei spoglądałem zazdrośnie. Ale patrząc na tego drobnego młodzieńca o lwim sercu, pomyślałem też, że to tacy jak on wznoszą barykady i pokazują światu, że ludzie potrafią jeszcze umierać.
W tej chwili przemówił mój drugi towarzysz, dwudziestoośmioletni mężczyzna, który wywalczał sobie niepewną egzystencję w norze chałupniczej.
— Jestem zdrowym mężczyzną, słowo daję. Nie tak jak reszta w moim warsztacie, o nie! Uważają mnie za prawdziwego siłacza. Czy wie pan, że ważę sto czterdzieści funtów?
Wstyd mi się było przyznać, że ważę ponad sto siedemdziesiąt funtów, poprzestałem więc na zapytaniu go o wzrost. Biedny, źle zbudowany, mały człowieczek! Cerę miał niezdrową, ciało zniekształcone i powykrzywiane, klatkę piersiową zapadniętą, plecy silnie zgarbione od długich godzin pracy, głowę zwisającą ciężko i niewłaściwie osadzoną. Był „zdrowym mężczyzną”!
— Ile ma pan wzrostu? — spytałem.
— Pięć stóp i dwa cale — odparł z dumą. — A inni w warsztacie...
— Niech mi pan pokaże ten warsztat.
Warsztat był akurat nieczynny, niemniej chciałem go obejrzeć. Minąwszy Leman Street przecięliśmy na ukos Spitalfields i zagłębiliśmy się w uliczce Frying-Pan. Gromadka dzieci uwijających się po oślizłym chodniku przywiodła mi na myśl kijanki, które właśnie przeobraziły się w żaby na dnie wyschniętego stawu. W drzwiach tak wąskich, że radzi nieradzi musieliśmy ją przeskoczyć, siedziała kobieta z niemowlęciem i karmiła je obnażonymi bezwstydnie piersiami, znieważając całą świętość macierzyństwa. W czarnej i ciasnej sieni za jej plecami przebrnęliśmy przez kłębowisko dzieci i dotarliśmy do klatki schodowej, jeszcze chyba ciaśniejszej i brudniejszej. Przebyliśmy trzy piętra i minęliśmy trzy podesty schodów, o wymiarach dwie stopy na trzy, zawalone śmieciami i odpadkami.
Ta ohyda zwana domem miała siedem pokoi. W sześciu dwadzieścia kilka osób obojga płci i w różnym wieku gotowało, jadło, spało i pracowało. Przeciętne wymiary tych klitek wynosiły osiem stóp na osiem lub może dziewięć. Przekroczyliśmy próg siódmego pokoju. Była to nora, w której pięciu mężczyzn trudniło się chałupnictwem, szeroka na siedem, a długa na osiem stóp. Stół roboczy zajmował całą niemal przestrzeń. Do tego stołu przymocowane było pięć kopyt szewskich. Dla pracowników pozostawało niewiele miejsca, bo resztę pomieszczenia zawalały stosy tektury, skóra, wiązki przyszw i cała zbieranina materiałów używanych do przymocowywania przyszw do podeszwy.
W przyległym pokoju mieszkała kobieta z sześciorgiem dzieci. W innej ohydnej norze — wdowa z jednymi tylko, szesnastoletnim synem, który umierał na suchoty. Dowiedziałem się, że była uliczną handlarką słodyczy i że często nie mogła dostarczyć synowi potrzebnych trzech kwaterek mleka dziennie. Ponadto ten słaby, dogorywający chłopiec najwyżej (raz na tydzień brał do ust mięso; a ludzie, którzy nie widzieli nigdy, jak jada człowiek zdegradowany do rzędu świń, nie mogą wyobrazić sobie gatunku i rodzaju tego mięsa.
— Kaszle okropnie — pośpieszył z informacją mój przyjaciel chałupnik skierowując rozmowę na temat chłopca. — Słyszymy go tutaj podczas pracy i powiadam panu, że to coś okropnego!
A ja, myśląc o kaszlu i słodyczach, dostrzegłem jeszcze jedno niebezpieczeństwo zagrażające dzieciom slumsów.
Jeśli była robota, mój przyjaciel chałupnik pracował w tej izbie o wymiarach siedem stóp na osiem wraz z czterema towarzyszami. W zimie przez cały niemal dzień paliła się lampa naftowa. Jej wyziewy zatruwały i tak już ciężkie powietrze, które wdychano i wydychano bez końca.
W okresach pomyślnych, kiedy pracy nie brakowało, ten dwudziestoośmioletni mężczyzna zarabiał — jak mi powiedział — aż „trzydzieści kawałków na tydzień” — trzydzieści szylingów! Czyli, siedem i pół dolara!
— Ale tylko najwprawniejsi z nas mogą tyle dostać — oświadczył. — A i tak pracujemy dwanaście, trzynaście, czternaście godzin dziennie i uwijamy się, jak można. Powinien pan zobaczyć, jak się pocimy. Leje się z nas po prostu strumieniami. Od patrzenia zakręciłoby się panu w głowie — ćwieki lecą nam z ust jak z jakiejś maszyny. Niech pan spojrzy na moje zęby.
Spojrzałem. Zęby były przeżarte przez nieustanne tarcie metalowych ostrzy o emalię, a poza tym — czarne jak węgiel i zepsute.
— Co dzień czyszczę zęby — dodał. — Inaczej byłoby jeszcze gorzej.
Gdy wyjaśnił, że chałupnicy muszą kupować własne narzędzia, gwoździe, pilniki, tekturę, opłacać komorne, światło i ponosić wiele innych świadczeń, zrozumiałem, że trzydzieści szylingów to tylko teoria.
— A jak długo trwa ruchliwy sezon, w którym zarabia pan aż trzydzieści szylingów? — spytałem.
— Cztery miesiące — brzmiała odpowiedź. Przez pozostałe miesiące roku, wyjaśnił, zarabia przeciętnie od pół funta do funta tygodniowo, czyli od dwóch i pół do pięciu dolarów. Minęła już połowa bieżącego tygodnia, a on zarobił cztery szylingi, czyli dolara. A przecież dano mi do zrozumienia, że była to jedna z popłatniejszych form chałupnictwa.
Wyjrzałem przez okno, które powinno wychodzić na podwórka sąsiednich kamienic. Ale nie było tam podwórek, a raczej były, lecz zniknęły pod parterowymi szopami lub ściślej mówiąc, szałasami, w których mieszkali ludzie. Dachy tych bud pokrywała warstwa brudu, gruba miejscami na dwie stopy — utworzona ze śmieci rzucanych z okien drugiego i trzeciego piętra. Zdołałem rozróżnić ości ryb, kawałki kości, śmieci, gnijące szmaty, stare buty, potłuczone skorupy i to wszystko, co stanowi odpadki ludzkiego chlewu.
— To już ostatni rok naszego rzemiosła. Zniszczy nas konkurencja maszyn — odezwał się ponuro chałupnik, gdyśmy ponownie przeskakiwali przez kobietę z obnażonymi bezwstydnie piersiami i torowali sobie drogę wśród latorośli nędznego życia.
Następnie zwiedziliśmy domy mieszkalne wzniesione przez Radę Miejską Londynu na terenie slumsów. Tu mieszkało „Dziecko Jago” Artura Morrisona. Chociaż gnieździło się tutaj teraz więcej ludzi, warunki zdrowotne były lepsze niż gdzie indziej. Ale domy te zajmowała zamożniejsza warstwa robotników i rzemieślnicy. Ludzie ze slumsów odpłynęli dalej, by zapełnić stare lub tworzyć nowe slumsy.
— A teraz — powiedział chałupnik, „zdrowy mężczyzna”, który pracował tak szybko, że „od samego patrzenia zakręciłoby mi się w głowie” — pokażę panu jedno z płuc Londynu, ogród Spitalfields. — Słowo „ogród” wymówił z szyderstwem.
Cień kościoła Chrystusa pada na ogród Spitalfields. W cieniu kościoła Chrystusa ujrzałem o godzinie trzeciej po południu widok, którego nie chciałbym już nigdy oglądać. Nie ma kwiatów w tym ogrodzie, który jest mniejszy od mojego ogródka różanego w domu. Rośnie tu tylko trawa okolona ostrymi żelaznymi sztachetami, tak jak okolone są wszystkie parki Londynu — aby bezdomni mężczyźni i kobiety nie mogli wejść w nocy i przespać się na trawniku.
Gdy wchodziliśmy do środka, minęła nas stara kobieta, lat mniej więcej pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu. Kroczyła z jakimś wyraźnym zamiarem, choć nieco chwiejnie; przez ramię zwisały jej na plecy i piersi dwa wypchane tobołki, zawinięte w płótno workowe. Była włóczęgą, istotą bezdomną, lecz zbyt niezależną, by zawlec obolałe kości do domu noclegowego.
Jak ślimak niosła swój dom na plecach. W tobołkach mieścił się cały jej dobytek: ubranie, bielizna i drogie sercu kobiecemu drobiazgi.
Szliśmy wąską, wysypaną żwirem ścieżką. Na ławkach po obu stronach zebrał się tłum nieszczęsnych i zniekształconych istot ludzkich, których widok skłoniłby Gustawa Doté do bardziej jeszcze satanicznych wybryków wyobraźni. Było to zbiorowisko łachmanów i brudu, najróżniejszego rodzaju ohydnych chorób skórnych, otwartych ran, wrzodów, ordynarności, zepsucia, lubieżnej monstrualności i bestialskich twarzy. Wiał chłodny, przenikliwy wiatr, a te stworzenia kuliły się z zimna w łachmanach i przeważnie spały lub usiłowały zasnąć. Na jednej ławce siedziało kilka kobiet w wieku od lat dwudziestu do siedemdziesięciu. Obok niemowlę, może dziewięciomiesięczne, spało leżąc płasko na twardych deskach, bez poduszki, bez przykrycia, bez opieki. Dalej kilku mężczyzn drzemało w pozycji siedzącej lub opierając się we śnie o ramiona sąsiada. Jeszcze dalej cała rodzina — dziecko uśpione w ramionach śpiącej matki, mąż (lub przyjaciel) niezdarnie naprawiający zniszczony trzewik. Na drugiej ławce kobieta przecinała nożem postrzępione łachmany, a inna, uzbrojona w igłę i nitkę, coś zeszywała. Opodal mężczyzna trzymał w ramionach zmorzoną snem kobietę. Nieco dalej inny mężczyzna w ubraniu oblepionym błotem rynsztoka spał z głową na kolanach kobiety, mającej mniej niż dwadzieścia pięć lat i również uśpionej.
Zdumiewał mnie ten powszechny sen. Czemu na dziesięć osób dziewięć spało lub usiłowało zasnąć? Odpowiedź na to znalazłem nieco później. Prawo sił rządzących światem zabrania bezdomnym spać w nocy. Na trotuarze, obok portyku kościoła Chrystusa, tam, gdzie wznosi się ku niebu okazały rząd kamiennych kolumn, leżeli pokotem ludzie pogrążeni we śnie lub drzemce, wszyscy zbyt otępiali, aby zbudziło ich lub zainteresowało nasze przyjście.
— Płuca Londynu — powiedziałem. — Nie, raczej wrzód, raczej wielka, ropiejąca rana.
— Och, czemuś mnie tu przyprowadził? — zawołał zagorzały młody socjalista, którego delikatna twarz pobladła od cierpienia psychicznego i fizycznych mdłości.
— Te kobiety — objaśnił nasz przewodnik — sprzedadzą się za trzy albo za dwa pensy, albo za kawałek czerstwego chleba.
Powiedział to z nutą pogodnej drwiny w głosie. Nie wiem, co jeszcze mógłby dodać, bo walczący z mdłościami socjalista zawołał:
ROZDZIAŁ VII
ZDOBYWCA KRZYŻA WIKTORII
— Na miłość boską, chodźmy stąd!
W mieście słychać jęki ludzi i krzyki mordowanych.
J o e
Przekonałem się, że nie łatwo otrzymać nocleg w londyńskim domu pracy. Zrobiłem dotychczas dwie próby, a niebawem podejmę trzecią. Za pierwszym razem wyruszyłem o godzinie siódmej wieczór z czterema szylingami w kieszeni, popełniając tym samym podwójny błąd. Przede wszystkim kandydatem do domu noclegowego może być jedynie człowiek w skrajnej nędzy, że zaś podlega przy wejściu skrupulatnej rewizji, musi naprawdę być nędzarzem; cztery pensy, a tym bardziej cztery szylingi są dyskwalifikującym go bogactwem. Drugi błąd to, że wybrałem zbyt późną porę. O godzinie siódmej wieczór żaden nędzarz nie otrzyma nędzarskiego noclegu.
Pozwólcie, że wyjaśnię dobrze odżywionym i nieświadomym ludziom, co to jest dom noclegowy. To budynek, w którym przy odrobinie szczęścia bezdomny nędzarz może znaleźć chwilowy spoczynek dla obolałych kości; ale już nazajutrz zapłaci za niego ciężką pracą.
Druga próba wtargnięcia do domu noclegowego rozpoczęła się pomyślniej. Wyruszyłem po południu w towarzystwie młodego zagorzałego socjalisty i jeszcze jednego przyjaciela, tym razem tylko z trzema pensami w kieszeni. Zaprowadzili mnie do domu noclegowego Whitechapel, na który spoglądałem spoza znajomego zakrętu ulicy. Było dopiero kilka minut po piątej, ale stała tu już długa i melancholijna kolejka niknąca z oczu za rogiem.
Był to obraz nieskończenie żałosny — mężczyźni i kobiety czekający w zimnym, szarym schyłku dnia na nocleg nędzarzy — toteż przyznam, że straciłem odwagę. Podobnie jak chłopiec przed drzwiami dentysty, wynalazłem nagle tysiące powodów, by znaleźć się gdzie indziej. Jakieś oznaki tej wewnętrznej walki odbiły się widocznie na mojej twarzy, bo jeden z towarzyszy powiedział:
— Nie bądź tchórzem, stać cię na to.
Oczywista, że było minie stać, ale nagle uświadomiłem sobie, że nawet trzy pensy są w tym tłumie zbyt wielkim skarbem, więc aby się nie wyróżniać i nie budzić zazdrości opróżniłem kieszenie z miedziaków. Potem pożegnałem przyjaciół, z bijącym sercem puszyłem na drugą stronę ulicy i zająłem miejsce na końcu kolejki. Żałosny był to widok, ów sznur biedaków drepczących w dół stromą ścieżką ku śmierci; ach, nie domyślałem się nawet, jak bardzo żałosny!
Obok mnie stał niski, krępy mężczyzna. Choć mocno posunięty w latach, wyglądał zdrowo i krzepko, rysy miał wyraziste i ogorzałą cerę, która przez długie lata podlegać musiała działaniu słońca i wiatru. Jego twarz i oczy zdradzały ponad wszelką wątpliwość marynarza. Natychmiast przypomniał mi się urywek Kiplingowskiego „Galernika”:
Wypalone na barku znamię, piętno stali przywartej,
Blizny po razach batów, rany, co w głąb się wżarły,
Oczy przygasłe od słońca, co igra na słonej lali,
Hojną mi płacą za trudy...
Dowiecie się niebawem, jak słuszne było moje przypuszczenie i jak dziwnie stosowna treść wiersza.
— Nie wytrzymam tego dłużej, nie wytrzymam — skarżył się drugiemu sąsiadowi. — Stłukę szybę, wielką szybę, i przesiedzę ze dwa tygodnie. Będę miał przynajmniej wygodne miejsce do spania, o to nie ona obawy, i lepsze żarcie niż tutaj. Ale brak mi będzie tej odrobiny tytoniu — te ostatnie słowa wypowiedział po namyśle, z żalem i rezygnacją w głosie.
— Przesiedziałem na dworze dwie ostatnie noce — ciągnął. — Poprzedniej zmokłem do suchej nitki. Nie zniosę tego dłużej. Starzeję się i któregoś pięknego dnia znajdą mego trupa.
— Pilnuj, żebyś się nigdy nie zestarzał, młodzieńcze — zwrócił się do mnie z pasją. — Umrzyj młodo, bo inaczej skończysz jak ja. Mówię ci. Mam osiemdziesiąt siedem lat i służyłem krajowi, jak przystało na mężczyznę. Trzy paski za dobrą służbę i krzyż Wiktorii, a w nagrodę ten dom noclegowy na stare lata. Wolałbym już nie żyć, wolałbym już nie żyć... Mówię ci, młodzieńcze, czekam śmierci niczym zbawienia.
Oczy zaszły mu mgłą, lecz zanim sąsiad zdążył go pocieszyć, nucił już wesołą marynarską piosenkę, jak gdyby nie istniały na świecie takie rzeczy jak złamane serce.
I gdy tak stał w kolejce przed domem noclegowym, po dwóch nocach spędzonych na ulicy, opowiedział na moją prośbę następującą Historię:
Jako młody chłopiec, wstąpił do marynarki, brytyjskiej i przez czterdzieści kilka lat służył wiernie i chwalebnie ojczyźnie. Nazwy miejscowości, portów, statków, szlaków okrętowych, bitew, daty i nazwiska komendantów płynęły wartko z jego ust, nie zdołałem ich jednak zapamiętać, a nie wypadało przecież robić notatek u drzwi domu nędzarzy. Brał udział w „pierwszej wojnie chińskiej”, jak ją określił; potem dostał pracę w Kompanii Wschodnio-Indyjskiej i odbył dziesięcioletnią służbę w Indiach; wrócił ponownie do Indii w okresie buntu i służył we flocie brytyjskiej. Walczył w wojnie burmańskiej i na Krymie; a ponadto bił się i harował pod flagą angielską na całym niemal globie.
A potem to nastąpiło. Jakaś drobnostka. Gdyby tylko można było trafić na jej pierwotną przyczynę: może porucznikowi nie smakowało śniadanie; może poprzedniego wieczora położył się późno spać; może męczyli go wierzyciele; albo zwierzchnik odezwał się do niego szorstkim tonem. Ważne jest tylko, że tego właśnie dnia porucznik był rozdrażniony. Marynarz wraz z towarzyszami klarował liny przedniego masztu.
A teraz weźcie pod uwagę, że służył na morzu ponad czterdzieści lat, że dostał trzy paski za dobrą służbę i krzyż Wiktorii za waleczność, a więc nie mógł być takim znowu najgorszym marynarzem. Porucznik był rozdrażniony; porucznik rzucił mu w twarz wyzwisko, hm... niezbyt pochlebne wyzwisko. Dotyczyło ono matki marynarza. Kiedy byłem mały, mieliśmy nasz chłopięcy kodeks honorowy, który głosił, że będziemy walczyli do upadłego z każdym, kto ośmieliłby się obrazić w ten sposób nasze matki; a w mojej części świata niejeden mężczyzna zapłacił życiem za rzucenie tego przezwiska w twarz innemu mężczyźnie.
Tak czy inaczej, porucznik obrzucił marynarza tym właśnie wyzwiskiem. Tak się złożyło, że w tej chwili marynarz trzymał żelazny lewar czy sztabę. Nie namyślając się wiele zdzielił nim porucznika w głowę, a siła uderzenia zwaliła tamtego z nóg i wyrzuciła za burtę.
Co działo się potem, opowiem własnymi słowami starca:
— Zrozumiałem, co zrobiłem. Znałem regulamin, więc powiedziałem sobie w duchu: „Jack, mój chłopcze, wpadłeś. Już się nie wykaraskasz”. I skoczyłem za nim utopić nas obu. I zrobiłbym to, jak mi Bóg miły, tylko że akurat zbliżyła się szalupa statku admiralskiego. Wypłynęliśmy na powierzchnię, ja trzymam go i walę z całej siły pięściami. Tym ostatecznie sobie dogodziłem. Gdybym go nie bił, mógłbym łatwo zełgać, że opamiętawszy się skoczyłem mu na ratunek.
Potem przyszedł sąd wojenny, czy jak się tam zwie rozprawa sądowa na morzu. Słowo po słowie starzec powtórzył wiernie treść wyroku — widać było, że wyrył mu się w pamięci, powtarzany z goryczą niezliczoną ilość razy. I tak oto w imię dyscypliny i szacunku dla oficerów, którzy nie zawsze są dżentelmenami, ukarano człowieka winnego odruchu odwagi. Zdegradowano go do rangi zwykłego szeregowca; pozbawiono należnego udziału w nagrodach za zdobycie statków nieprzyjacielskich; odebrano prawa emerytalne; zażądano złożenia krzyża Wiktorii; zwolniono ze służby w marynarce z dobrym zaświadczeniem (było to jego pierwsze wykroczenie); skazano na pięćdziesiąt batów i dwa lata więzienia.
— Żałuję, że nie poszedłem wtedy na dno, Bóg mi świadkiem, żałuję — dodał na zakończenie, w chwili gdy kolejka ruszyła naprzód i przeszliśmy za róg budynku.
Dojrzałem wreszcie drzwi, przez które grupkami wpuszczano nędzarzy do środka. I dopiero tutaj dowiedziałem się zdumiewającej rzeczy: choć to środa, żaden z nas nie zostanie zwolniony przed piątkiem. Ponadto — biada wam, palacze — nie wolno wnieść do gmachu ani szczypty tytoniu. Należy go oddać przy wejściu. Podobno czasem tytoń zwracano, a czasem niszczono.
Stary wilk morski pouczył mnie, jak postąpić. Otworzył kapciuch i wysypał żałosną zawartość na kawałek papieru, po czym ciasno i płasko zawinięta paczuszka powędrowała pod skarpetkę i do buta. Do buta powędrował również mój zapas tytoniu, ukryty w skarpetce, bo czterdzieści godzin bez palenia jest męką, którą zrozumie każdy palacz.
Kolejka posuwała się, a my powoli, bezustannie podchodziliśmy do furtki. Staliśmy właśnie na wpuszczonej w chodnik żelaznej kracie i gdy ukazała się pod nią twarz jakiegoś mężczyzny, stary żeglarz zawołał:
— Ilu jeszcze wpuszczą?
— Dwudziestu czterech.
Spojrzeliśmy przed siebie zaniepokojeni i porachowaliśmy szybko kandydatów. Było ich trzydziestu czterech. Na otaczających mnie twarzach odmalowało się rozczarowanie i konsternacja. Gdy ktoś jest głodny i bez grosza przy duszy, perspektywa nocy spędzonej na ulicach nie należy do najprzyjemniejszych. A jednak łudziliśmy się nadzieją na cud, aż wreszcie, kiedy już tylko dziesięciu stało przed furtką, odźwierny rozwiał nasze złudzenia.
— Nie ma miejsc — powiedział zatrzaskując drzwi.
Z chyżością, o jaką trudno byłoby podejrzewać osiemdziesięciosiedmioletniego starca, marynarz puścił się w rozpaczliwą pogoń za innym schronieniem. A ja, wraz z dwoma mężczyznami, doświadczonymi w sprawach domów noclegowych, zastanawiałem się, dokąd pójść teraz. Ich wybór padł na odległy o tezy mile dom noclegowy Poplar, ruszyliśmy więc w drogę.
Gdy skręcaliśmy za róg, jeden z nich powiedział: — Mogłem się tu dzisiaj dostać. Przechodziłem tędy o pierwszej i kolejka zaczynała się dopiero ustawiać — ot, same pupilki. Przecież oni noc w noc wpuszczają do środka tych samych.
Nie obawa śmierci, nawet nie obawa śmierci głodowej czyni człowieka nieszczęśliwym.
Mało to ludu umierało! Wszyscy musimy umrzeć!
ROZDZIAŁ VIII
WOŹNICA I STOLARZ
Nieszczęśliwym czyni człowieka to, że jest zmuszony cierpieć nędzę,
sam nie wiedząc dlaczego, i pracowaćw pocie czoła, nie otrzymując za to żadnych dóbr;
i to, że jest znużony, samotny, oderwany od innych ludzi, i otoczony powszechnym laissez-taire.
Carlyle
Woźnicę, z jego regularnymi rysami twarzy wydatną brodą i wygoloną górną wargą, mógłbym w Stanach Zjednoczonych wziąć równie dobrze za majstra, jak za zamożnego farmera. Natomiast stolarza — hm... Stolarza wziąłbym po prostu za stolarza. Wyglądał na to, czym był, chudy, żylasty, o bystrych, uważnych oczach i dłoniach zniekształconych od trzymania narzędzi przez czterdzieści siedem lat pracy w rzemiosła Przekleństwem tych ludzi była starość oraz to, że dzieci ich powymierały zamiast dorosnąć i zaopiekować się rodzicami na stare lata. Wiek zrobił swoje, a z rzemiosła wyparli ich silniejsi i młodsi.
Ci dwaj mężczyźni, odprawieni z kwitkiem od drzwi domu noclegowego Whitechapel, szli teraz ze mną do domu noclegowego Poplar. Widoki mieliśmy, ich zdaniem, niewielkie, ale była to nasza ostatnia szansa. Mieliśmy do wyboru albo Poplar, albo noc spędzoną na ulicach. Obaj marzyli o łóżku, bo byli, jak to sami określali, zmordowani na śmierć. Pięćdziesięcioośmioletni woźnica spędził trzy ostatnie noce bez dachu nad głową i bez snu, a sześćdziesięciopięcioletni stolarz przebył pod gołym niebem pięć nocy.
Ale, o drodzy ludzie żyjący w dostatkach, wy, których ciała są jędrne i krwiste, którzy wiecie, że co noc czekają na was czyste łóżka w przewiewnych pokojach, jakże wam wytłumaczę, czym jest męka jednej nocy spędzonej na ulicach Londynu? Wierzcie, wydawałoby się wam, że tysiąc wieków upływa, zanim niebo zaróżowi się świtem; drżelibyście z zimna i płakalibyście na głos z bólu w każdym udręczonym mięśniu; i dziwilibyście się, że możecie przeżyć tak wiele. Położylibyście się na ławce i zamknęli zmęczone powieki, a policjant — bądźcie tego pewni — zbudziłby was burkliwym: — Ruszaj stąd! — Na ławce wolno odpocząć, ale ławek jest niewiele i stoją daleko od siebie; gdyby jednak ten odpoczynek miał przemienić się w sen, musielibyście iść dalej i wlec zmęczone ciało przez nie kończące się ulice. Gdybyście, wiedzeni chytrością zrodzoną z rozpaczy, poszukali jakiejś odludnej alejki lub ciemnego zaułka! i położyli się na ziemi, i stamtąd przepędziłby was Wszechobecny policjant. Należy to do jego obowiązków. Takie jest bowiem prawo ustanowione przez siły rządzące światem.
A gdy wreszcie nastałby świt i rozproszył koszmar nocy, pośpieszylibyście do domu odpocząć i do końca życia opowiadalibyście wasze przygody grupkom pełnych podziwu przyjaciół. Rozrosłyby się one do rozmiaru epopei. Krótka ośmiogodzinna noc stałaby się odyseją, a wy Homerami.
Inaczej jednak działo się z bezdomnymi, którzy szli ze mną do domu noclegowego Poplar. Tej nocy jest ich w Londynie trzydzieści pięć tysięcy — mężczyzn i kobiet. Proszę was, zapomnijcie o tym, gdy wieczorem położycie się do łóżek; bo jeżeli serca wasze są tak tkliwe, jak być powinny, będziecie może spali mniej smacznie. Kiedy bowiem starzy, sześćdziesięcio-, siedemdziesięcio- i osiemdziesięcioletni ludzie, niedożywieni, chudzi i bezkrwiści, nie pokrzepieni snem witają świt, gdy chwiejąc się na nogach rozpoczynają szaleńczą dzienną gonitwę za skórkami chleba i drżą przed groźbą zbliżającej się znowu bezlitosnej nocy, i żyją talk przez pięć dni... O drodzy ludzie łagodnego serca, wy, których jędrne ciała pulsują krwią, jakże wam to wytłumaczę?
Szedłem Mile End Road między woźnicą i stolarzem. Mile End Road jest to szeroka arteria przecinająca serce wschodniego Londynu, a o tej porze dnia tłoczyły się na niej dziesiątki tysięcy ludzi. Podkreślam to, abyście mogli pojąć w pełni znaczenie tego, o czym będę mówił za chwilę. Jak już wspomniałem, szliśmy we trzech i gdy ich zalewała fala goryczy i przeklinali swój kraj, ja przeklinałem z nimi — tak jak tylko mógł przeklinać amerykański zabijaka, który osiadł na mieliźnie w dziwnym i przerażającym kraju. Udało mi się w nich wmówić, że jestem marynarzem, który przehulał pieniądze, przepił ubranie (rzecz bynajmniej nie rzadka u majtków na lądzie) i będąc chwilowo bez grosza przy duszy, rozgląda się za następnym: statkiem. To tłumaczyło moją nieznajomość obyczajów angielskich w ogólności i obyczajów domów noclegowych w szczególności oraz moje zainteresowanie tymi drugimi.
Woźnica z trudem tylko dotrzymywał nam kroku (powiedział, że od rana nie miał nic w ustach), ale stolarz, wychudły i wygłodniały, w burym, obszarpanym płaszczu, powiewającym żałobnie na wietrze, parł naprzód długim i niestrudzonym krokiem, podobnym bardzo do ruchów wilka pustynnego lub kojota. W czasie marszu i rozmowy obaj nie spuszczali wzroku z płyt chodnika i co chwila któryś pochylał się i podnosił coś z ziemi, nie zwalniając kroku. Przypuszczałem, że zbierają niedopałki papierosów li cygar i początkowo nie zwracałem na to uwagi. Nagle jednak zrozumiałem, czego szukają.
Z oślizłych, pokrytych plwocinami chodników podnosili i zjadali kawałki skórek pomarańczowych, łupinki jabłek, łodyżki winogron. Miażdżyli w zębach pestki renklod i połykali jądra. Zbierali okruchy chleba wielkości grochu, ogryzki jabłek tak czarne i brudne, że trudno się było domyślić, co to takiego, brali to wszystko do ust, żuli i przełykali. A działo się to pomiędzy godziną szóstą a siódmą wieczorem dnia dwudziestego sierpnia roku pańskiego 1902, w sercu największego, najbogatszego i najpotężniejszego imperium, jakie kiedykolwiek widział świat.
Obaj mężczyźni mówili. Nie byli głupi, byli tylko starzy. A że kiszki buntowały im się przeciwko odpadkom z chodników, mówili naturalnie o (krwawej rewolucji. Mówili jak anarchiści, jak fanatycy, jak szaleńcy. I któż może ich za to ganić? Mimo że tego dnia zjadłem trzy dobre posiłki i miałem wygodne łóżko, do którego mogłem położyć się każdej chwili, mimo całej mojej filozofii społecznej i wiary w powolną ewolucję i przemianę — mimo to wszystko, jeszcze raz podkreślam, czułem, że muszę albo wtórować ich nonsensom, albo trzymać język za zębami. Biedni głupcy! Nie tacy jak oni rodzą rewolucję! A gdy umrą i obrócą się w proch, co wkrótce nastąpi, inni głupcy będą mówili o krwawej rewolucji zbierając odpadki z zaplutych chodników Mile End Road po drodze do domu noclegowego Poplar.
Jako obcokrajowiec i człowiek młody, usłyszałem od woźnicy i stolarza wiele rad i objaśnień. Nawiasem mówiąc, ich rada była krótka i treściwa: powinienem jak najprędzej uciekać z tego kraju. — Ucieknę tak szybko, jak tylko. Bóg pozwoli — zapewniłem ich. — Rozwinę skrzydła i pomknę talk wysoko, że aż dym zasłoni szlak mojego odlotu.
Odczuli raczej, niż zrozumieli siłę przenośni i z uznaniem kiwali głowami.
— Bo faktycznie robią z człowieka zbrodniarza wbrew jego woli — odezwał się stolarz. - Niech pan spojrzy na mnie. Jestem stary, młodsi zajęli moje miejsce, na moim ubraniu łata przybywa na łacie i co dzień trudniej mi o pracę. Łóżka szukam w domu noclegowym. Muszę być tam o drugiej albo trzeciej po południu, bo się inaczej nie dostanę. Widział pan, co się tam dzisiaj działo. Jakie mam wobec tego widoki znalezienia pracy? Przypuśćmy, że dostanę się do domu noclegowego. Będą mnie tam trzymali jutro i wypuszczą pojutrze rano. A co wtedy? Prawo głosi, że tej nocy nie wolno mi iść do innego domu noclegowego, chyba że jest odległy najmniej o dziesięć mil od poprzedniego. Będę się musiał mocno uwijać, żeby zdążyć na czas. Jakie mam wobec tego widoki znalezienia pracy? Powiedzmy, że nie pójdę do domu noclegowego. Powiedzmy, że zacznę rozglądać się za pracą. Zanim coś znajdę, znowu będzie noc, ale nie będzie noclegu. Noc bez snu, rano nic do gęby, jakże mam szukać roboty? Muszę przespać się jakoś w parku — obraz spod kościoła Chrystusa w Spitalfields wrył mi się głęboko w pamięć — i znaleźć coś do jedzenia. Toteż niech pan spojrzy na mnie. Jestem stary, w nędzy i bez widoków na przyszłość.
— Dawniej były tu rogatki —. odezwał się woźnica. — Niejeden raz płaciłem myto, kiedy woziłem towary.
— W ciągu dwóch dni zjadłem trzy bułki po pół pensa sztuka — oświadczył stolarz po dłuższej przerwie. — Dwie zjadłem wczoraj, a trzecią dzisiaj — dodał po następnej długiej przerwie.
— Ja od rana nie miałem nic w gębie — powiedział woźnica. — Ale też ledwo zipię. Najgorszy ten ból w nogach.
— Chleb, który dadzą panu w „cyrku”, jest tak twardy, że nie da mu pan rady bez kwarty wody — zwrócił się do mnie stolarz. A gdy spytałem, co rozumie przez „cyrk”, odpowiedział: — Dom noclegowy. To taka gwara, wie pan.
Byłem zdziwiony, że stolarz ma w swoim zapasie słów określenie „gwara” — w zapasie słów, który jak stwierdziłem, zanim rozstaliśmy się, bynajmniej nie był skąpy.
Spytałem, jakiego wiktu możemy się spodziewać, jeśli wpuszczą nas do domu noclegowego Poplar, na co obaj udzielili wyczerpującej odpowiedzi. Po wejściu czeka mnie zimna kąpiel, a na kolację sześć uncji chleba i „trzy miarki polewki”. „Trzy miarki” znaczy trzy kwaterki, a „polewka” jest wodnistą cieczą, która powstaje z rozmieszania trzech kwart płatków owsianych w trzech i pół wiadrach gorącej wody.
— A ponadto mleko, cukier i srebrna łyżka, prawda? — spytałem.
— A jakże! Dostaniesz pan najwyżej sól, a widziałem już domy, w których nie dają łyżek. Podnosisz `miskę i wlewasz zupę do gardła. Ot, jak sobie radzisz.
— W Hackney dają dobrą polewkę — odezwał się woźnica.
— Och, wspaniałą — pochwalił stolarz i spojrzeli na siebie wymownie.
— A u św. Jerzego sama woda z mąką — dorzucił woźnica. Stolarz kiwnął głową. Znał smak wszystkich tych polewek.
— A co dalej? — spytałem.
Dowiedziałem się, że następnie poślą mnie prosto do łóżka. — Budzą cię o pół do szóstej rano, wstajesz i idziesz pod kran — jeżeli dadzą mydło. A potem śniadanie, takie samo jak kolacja — trzy miarki polewki i sześć uncji chleba.
— Nie zawsze dają sześć uncji — sprostował woźnica.
— To prawda, nie zawsze. A często chleb bywa taki kwaśny, że ledwie przechodzi przez gardło. Początkowo nie mogłem jeść ani polewki, ani chleba, ale teraz zjadłbym za siebie i za kogoś drugiego.
— A ja zjadłbym za trzech — powiedział woźnica. — Od rana nie miałem nic w ustach.
— A potem?
— Potem musisz odrobić swoją pracę — każą ci skubać cztery funty pakuł albo czyścić i szorować, albo tłuc kamienie — dziesięć, do jedenastu cetnarów. Mnie nie każą tłuc kamieni. Przekroczyłem już sześćdziesiątkę, rozumie pan. Ale panu każą. Jesteś pan silny i młody.
— Czego bardzo nie lubię — zrzędził woźnica — to kiedy zamkną mnie w izbie i każą drzeć pakuły. Za bardzo przypomina mi to więzienie.
— A powiedzmy, że wyśpię się, ale nie zechcę drzeć pakuł ani tłuc kamieni, ani robić nic innego — spytałem.
— Nie ma obawy, prędko wybiją panu takie głupstwa z głowy. Zmuszą pana — odpowiedział stolarz. — Nie radziłbym nawet próbować, mój chłopcze.
— Potem dają obiad — podjął. — Osiem uncji chleba, półtorej uncji sera i zimna woda. Kiedy skończysz pracę, dostaniesz kolację — taką jak przedtem: trzy miarki polewki i sześć uncji chleba. I do łóżka o szóstej wieczór, a następnego dnia puszczają cię wolno, pod warunkiem, że skończyłeś pracę.
Dawno już opuściliśmy Mile End Road i przebrnąwszy przez ponurą plątaninę wąskich i krętych uliczek (dotarliśmy do domu noclegowego Poplar.
Na niskim kamiennym murku rozłożyliśmy chustki do nosa i każdy zawinął w nie wszystkie swoje dobra doczesne — z wyjątkiem odrobiny tytoniu, która powędrowała do buta. Gdy już ostatnie promienie światła znikały z posępnego nieba i powiał zimny, przenikliwy wiatr, stanęliśmy z żałosnymi zawiniątkami w rękach przed furtą domu noclegowego.
Zbliżyły się do nas trzy robotnice. Jedna rzuciła mi współczujące spojrzenie; patrzyłem za nią i widziałem, że obejrzała się jeszcze z tym samym współczuciem w oczach. Na mych towarzyszy nie zwróciła uwagi. Mój Boże, współczuła mi, choć byłem młody, silny i zdrowy, ale nie miała litości dla tych dwóch starców, którzy stali przy mnie. Była młodą kobietą, a ja byłem młodym mężczyzną i jej litość zrodziła się z niejasnych pobudek płciowych, co obniżało wartość tego uczucia. Litość dla ludzi starych jest uczuciem altruistycznym, a zresztą furta domu noclegowego to odpowiednie miejsce dla starców. Nie okazała więc litości im, tylko mnie, który zasługiwałem na nią mniej albo raczej wcale. W Londynie siwe włosy nie schodzą do grobu z należytymi honorami.
Po jednej stronie furty wisiała rączka zwykłego dzwonka, a po drugiej widniał guzik dzwonka elektrycznego.
— Niech pan zadzwoni — zwrócił się do mnie woźnica.
I tak jak byłbym to zrobił przed każdymi drzwiami, pociągnąłem za rączkę dzwonka.
— Och, och! — wrzasnęli zgodnym chórem przerażonych głosów. — Nie tak gwałtownie!
Puściłem rączkę, a oni spojrzeli na mnie z wyrzutem, jak gdybym zmniejszył ich szansę na nocleg i trzy miarki wodnistej polewki. Nie zjawił się nikt.
Na szczęście nie był to ten dzwonek. Odetchnąłem z ulgą.
— Niech pan naciśnie guzik — tym razem ja zwróciłem się do stolarza.
— Nie, nie, odczekajmy chwilę — przerwał pośpiesznie woźnica.
Z ich zachowania wyciągnąłem wniosek, że odźwierny domu noclegowego, który zarabia przeciętnie od siedmiu do dziewięciu funtów rocznie, jest bardzo kapryśną i bardzo ważną osobistością i że żadna czołobitność nie mogłaby być dla niego zbyt wielka — oczywiście ze strony nędzarzy.
Wobec tego czekaliśmy — naturalnie dziesięć razy dłużej, niż wymagały tego względy przyzwoitości, aż wreszcie woźnica wyciągnął nieśmiało i jakby ukradkiem palec wskazujący, zbliżył go do dzwonka i możliwie najdelikatniej nacisnął guzik. Widziałem ludzi zamarłych w oczekiwaniu, gdy w grę wchodziło życie lub śmierć; ale nawet na ich twarzach nie dostrzegłem takiej męki niepewności, jak na twarzach tych dwóch starców oczekujących odźwiernego.
Przyszedł. Ledwie raczył na nas spojrzeć. — Nie ma miejsc — powiedział i zatrzasnął drzwi.
— Jeszcze jedna noc — jęknął stolarz.
W mdłym świetle twarz woźnicy była szara i wynędzniała. Przypadkowa jałmużna jest grzechem, twierdzą zawodowi filantropi. Hm... ja jednak postanowiłem zgrzeszyć.
— Nie mamy na co czekać; niech pan wyciągnie nóż i idzie ze mną — zwróciłem się do woźnicy.
Wytrzeszczył przerażone oczy i usiłował się cofnąć. Wziął mnie prawdopodobnie za nowego Kubę Rozpruwacza o specjalnej inklinacji do podstarzałych nędzarzy lub pomyślał, że chcę go nakłonić do jakiejś zbrodni. Tak, czy owak, zląkł się wyraźnie.
Pamiętacie pewno, że w ciepłą półkoszulkę wszyłem tuż pod pachą złotego suwerena. Schowałem go na czarną godzinę i teraz po raz pierwszy musiałem zrobić z niego użytek.
Pomoc woźnicy zapewniłem sobie dopiero wtedy, gdy wykonawszy kilka akrobatycznych ruchów człowieka-gumy pokazałem mu wszytą w odzież twardą monetę. Ale mimo to ręce drżały mu tak gwałtownie, że bałem się, aby zamiast szwów nie rozpruł mi skóry, i odebrawszy mu nóż rozciąłem szwy własnoręcznie. Błysnął złoty krążek — fortuna w ich zgłodniałych oczach. Ruszyliśmy kłusem do najbliższej jadłodajni.
Musiałem im oczywiście wyjaśnić, że jestem jedynie badaczem, studentem nauk społecznych, pragnącym przekonać się, jak żyje druga połowa ludzkości, I natychmiast zamknęli się w sobie jak ślimaki. Przestałem być jednym z nich; zmienił się mój sposób mówienia, ton mojego głosu zabrzmiał obco, słowem, stałem się nagle istotą nadrzędną, a oni uświadamiali sobie doskonałe swoją przynależność klasową.
— Co zjecie? — spytałem, gdy nadszedł kelner.
— Dwie kromki i filiżankę herbaty — powiedział potulnie woźnica.
— Dwie kromki i filiżankę herbaty — zawtórował mu potulnym echem stolarz.
Poświęćcie mi chwilę uwagi i zastanówcie się nad sytuacją. Miałem przed sobą dwóch mężczyzn, których zaprosiłem do jadłodajni. Widzieli mojego złotego suwerena i domyślali się, że nie jestem nędzarzem. Jeden zjadł tego dnia bułkę za pół pensa, drugi nie jadł nic. A poprosili o „dwie kromki i filiżankę herbaty”! Zamówili dania po dwa pensy od osoby. Nawiasem mówiąc, określenie „dwie kromki” oznacza dwa kawałki chleba z masłem.
Była to ta sama poniżająca pokora, która cechowała ich stosunek do odźwiernego z przytułku dla nędzarzy. Ja jednak nie zamierzałem jej tolerować. Stopniowo, krok po kroku, powiększałem ich zamówienia — jajka, płatki boczku, nowa porcja jajek, nowa porcja boczku, nowa porcja herbaty, nowa porcja chleba z masłem i tak dalej, i dalej, a oni przez cały czas zapewniali mnie z tęsknym spojrzeniem, że nie zdołają już zjeść więcej — i pochłaniali żarłocznie potrawy, gdy tylko zjawiły się na stole.
— Moja pierwsza od dwóch tygodni filiżanka herbaty — powiedział woźnica.
— Wspaniała herbata — dodał stolarz.
Wypili obaj po dwie kwarty, a zapewniam was, że, były to pomyje. Przypominały herbatę w mniejszym stopniu niż podłe piwo szampana. Nie, była to zwykła lura i w ogóle nie miała nic wspólnego z herbatą.
Gdy minął pierwszy wstrząs, ciekawie przedstawiały się dla obserwatora zmiany dokonane w nich pod wpływem jedzenia. Najpierw wpadli obaj w melancholią i zaczęli wspominać rozmaite chwile, w których rozważali myśl o samobójstwie. Nie dawniej niż przed tygodniem woźnica stał na moście, spoglądał w wodę i dumał nad tym zagadnieniem. Woda, zaperzył się stolarz, to kiepska ucieczka. Na przykład on, wiedział o tym, nie poddałby się bez walki. Kulika jest „poręczniejsza”, ale jakim cudem zdobyć rewolwer? W tym sęk.
Rozpogodzili się nieco, gdy rozgrzała ich herbata, i rozgadali o sobie. Woźnica pochował żonę i dzieci, z wyjątkiem jednego syna, który dorósł wieku męskiego i pomagał mu w pracy. A potem stało się nieszczęście. Syn, trzydziestoletni mężczyzna, umarł na ospę. Ledwie ojciec zdążył go pochować, a już sam zachorował i poszedł na trzy miesiące do szpitala. To był jego koniec. Opuścił szpital słaby, wyczerpany, nie miał już oparcia w młodym, silnym synu, jego maleńki interes przewozowy podupadł, kieszeń świeciła pustkami. Przyszło nieszczęście i gra się skończyła. Starzec nie miał żadnych widoków na rozpoczęcie życia od nowa. Wszyscy jego przyjaciele byli biedni i nie mogli mu pomóc. Starał się o pracę, gdy ustawiano trybuny do pierwszej parady koronacyjnej. — Ale obrzydły mi te ciągłe odpowiedzi: „Nie! Nie! Nie!” W nocy, gdy próbowałem zasnąć, dzwoniło mi ciągle w uszach: „Nie! Nie! Nie!” — Nie dalej jak przed tygodniem zgłosił się do pracy w Hackney odpowiadając na ogłoszenie, ale gdy podał swój wiek, powiedziano: Och, za stary, o wiele za stary!
Stolarz urodził się w armii, w której jego ojciec służył przez dwadzieścia dwa lata. Siadem ojca dwaj bracia zaciągnęli się do wojska; jeden, starszy sierżant Siódmego Pułku Huzarów, umarł w Indiach po buncie, drugi po dziewięciu latach służby na Wschodzie pod komendą Robertsa zginął w Egipcie. Stolarz nie zaciągnął się do armii, dlatego wciąż jeszcze chodził po ziemi.
— Niech pan da rękę — powiedział rozchylając brzegi obszarpanej koszuli. — Nadaję się już tylko do prosektorium, do niczego więcej. Niknę w oczach, proszę pana, dosłownie niknę w oczach z braku pożywienia. Niech pan dotknie moich żeber, to się pan przekona.
Wsunąłem rękę pod koszulę. Skóra jak pergamin opinała jego kości; odniosłem wrażenie, że przejeżdżam dłonią po tarze.
— Przeżyłem siedem lat szczęśliwych — zwierzał się. — Miałem dobrą żonę i trzy śliczne dziewuszki. Ale umarły wszystkie. Szkarlatyna zabrała maleństwa w przeciągu dwóch tygodni.
— Po tym, poroszę pana — odezwał się woźnica wskazując ręką zastawę stołu i pragnąc skierować rozmowę na nieco weselsze tory — po tym — powtórzył — nie przełknę śniadania w domu noclegowym.
— Ani ja — zawtórował stolarz i zagłębili się w dyskusję na temat rozkoszy podniebienia i smakowitych potraw, którymi w dawnych czasach raczyły ich żony.
— Przetrwałem kiedyś trzy dni bez kęsa w ustach — oznajmił woźnica.
— A ja pięć — dodał jego towarzysz zasępiając się na samo wspomnienie. — Pięć dni pod rząd o pustym żołądku, tylko o skrawku skórki pomarańczy, ale natura zbuntowała się, proszę pana, i o mało co nie umarłem. Czasem, kiedy chodziłem w nocy po ulicach, chwytała mnie taka rozpacz, że mówiłem sobie: wóz albo przewóz. Wie pan, co miałem na myśli? Chciałem popełnić jakąś wielką kradzież. A jak nadchodził ranek, tak byłem słaby z zimna i głodu, że nie potrafiłbym skrzywdzić muchy.
Gdy ich wycieńczone ciała rozgrzały się pod wpływem jedzenia, zbudziła się w nich chełpliwość i zaczęli rozprawiać o polityce. Mogę jedynie stwierdzić, że ich wypowiedzi na temat polityki nie tylko nie były głupszy od wypowiedzi przeciętnego przedstawiciela klasy średniej, ale często mądrzejsze od wypowiedzi niektórych przedstawicieli tej klasy. Natomiast zdumiewała mnie ich znajomość geografii i zasób wiedzy o świecie i krajach oraz minionej i współczesnej historii. Jak już mówiłem, nie byli oni głupcami. Byli jedynie starzy, a dzieci zawiodły ich, nie dorosły i nie zapewniły im ciepłego miejsca przy kominie.
Muszę opisać jeszcze jedno drobne wydarzenie, które zaszło, gdy żegnałem ich na rogu ulicy, rozradowanych myślą o paru szylingach spoczywających na dnie kieszeni i perspektywą nocy spędzonej w łóżku. Zapaliłem papierosa i miałem właśnie odrzucić płonącą zapałkę, gdy woźnica sięgnął po nią. Podałem mu pudełko, ale powiedział: — Nie, dziękuję panu, nie chciałbym marnować tej zapałki. Zapalił papierosa, którym go przedtem poczęstowałem, a tymczasem stolarz, chcąc skorzystać z tej samej zapałki, pośpiesznie nabił fajkę.
— Nie należy marnować niczego — powiedział.
— Tak — przyznałem. Myślałem jednak o przypominających tarę żebrach, po których przeciągnąłem ręką.
ROZDZIAŁ IX
„CYRK”
Starożytni Sparlanie postępowali mądrzej: kiedy heloiów było już zbyt dużo,
urządzali na nich obławy i zabijali kopiami.
O ileż łatwiej byłoby organizować takie obławy w naszych warunkach udoskonalonej techniki,
w czasach kiedy wynaleziono broń palną i istnieją regularne armie!
Nawet w najgęściej zaludnionym, kraju można by w ciągu trzech dni
wystrzelać wszystkich zdolnych do pracy biedaków, gdyby się co roku powtarzało tą operacją.
Carlyle
Przede wszystkim muszę przeprosić moje ciało, że naraziłem je na takie okropności, a mój żołądek, że go tymi okropnościami nakarmiłem. Byłem w „cyrku”, spałem w „cyrku” i jadłem w „cyrku”; a potem uciekłem z „cyrku”. Po dwóch nieudanych próbach wdarcia się do domu noclegowego Whitechapel wyruszyłem tego dnia wcześnie i na kilka minut przed godziną trzecią po południu zająłem miejsce w żałosnej kolejce. Wpuszczano do środka dopiero o szóstej, tak wczesne przyjście jednak zapewniło mi dwudziesty numer kolejny; tymczasem rozeszła się wieść, że wpuszczą tylko dwadzieścia dwie osoby. O czwartej stało już trzydziestu czterech mężczyzn, przy czym ostatni dziesiątek uczepił się kruchej nadziei, że jakimś cudem dostanie się do środka. Przyszło jeszcze wielu, spojrzeli na kolejkę i odeszli, świadomi gorzkiego faktu, że „cyrk” będzie przepełniony.
Początkowo rozmowa kulała, a ożywiła się dopiero wtedy, gdy mężczyzną stojący przede mną i mężczyzna stojący za mną odkryli, że jednocześnie przebywali w szpitalu dla chorych na ospę, choć tysiąc sześciuset pacjentów przeszkodziło im w zawarciu bliższej znajomości. Teraz odrabiali stracony czas roztrząsając i porównując co ohydniejsze objawy choroby z zimną krwią i w tonie jak najbardziej rzeczowym. Z ich rozmowy dowiedziałem się, że przeciętna śmiertelność chorych na ospę wynosi jeden do sześciu, że pierwszy z nich leżał w szpitalu trzy, drugi trzy i pół miesiąca oraz że „po prostu gnili w strupach”. Skóra na mnie ścierpła i spytałem, jak dawno opuścili szpital. Jeden wyszedł przed dwoma, drugi przed trzema tygodniami. Twarze mieli zorane dziobami (choć zapewniali się wzajemnie, że choroba nie pozostawała na nich śladu), a co więcej, pokazali mi na rękach i pod paznokciami jeszcze nie zaschłe strupy po ospie. Ale to nie wszystko. Jeden z nich zdarł na moją cześć taki strupek, po czym wprost z jego ciała rozsadnik zarazy powędrował w powietrze. Próbowałem skurczyć się wewnątrz ubrania, żywiąc jednocześnie namiętną choć cichą nadzieję, że strup nie spoczął na mnie.
Przekonałem się, że w obu wypadkach ospa była przyczyną ich „znalezienia się za burtą”. Obaj pracowali, gdy powaliła ich choroba, i obaj wyszli ze szpitala bez pensa przy duszy i z posępną perspektywą pogoni za pracą. Jak dotychczas, pogoń ta była bezskuteczna, a do „cyrku” przyszli na „odpoczynek”, po trzech dobach spędzonych na ulicy.
Okazuje się, że nie tylko starzec karany jest za mimowolne niedołęstwo, ale również człowiek, który zachoruje lub ulegnie wypadkowi. Nieco później rozmawiałem z innym mężczyzną — nazywaliśmy go „Rudzielcem” — który stał na czele kolejki (co dowodziło niezbicie, że czeka od godziny pierwszej). Pracował u handlarza ryb i pewnego dnia przed rokiem podniósł zbyt ciężką skrzynkę. Rezultat: „coś we mnie trzasło” — i skrzynka leżała na ziemi, a on obok skrzynki.
W pierwszym szpitalu, do którego natychmiast go zaniesiono, lekarze stwierdzili rupturę, dali coś na zmniejszenie opuchlizny, nieco wazeliny do wcierania i po czterech godzinach powiedzieli, żeby sobie poszedł. Ale po kilku godzinach znów się przewrócił. Tym razem powędrował do innego szpitala, gdzie go podleczono. Najważniejsze jednak jest to, że pracodawca nie zrobił nic, absolutnie nic dla poszkodowanego przy pracy, gdy zaś ów wyszedł ze szpitala, odmówił mu nawet „jakiejś lekkiej, dorywczej roboty”. Rudzielec jest człowiekiem straconym. Mógł zarabiać na życie jedynie ciężką pracą. Obecnie nie może jej wykonywać i do końca życia musi szukać dachu nad głową i jedzenia jedynie w „cyrku”, kuchni dobroczynnej lub na ulicach. Zdarzyło się nieszczęście — i to wszystko. Wziął na plecy zbyt ciężki ładunek ryb i w księgach niebieskich przekreślone zostały jego widoki na szczęśliwe życie.
Kilku mężczyzn w kolejce było kiedyś w Stanach Zjednoczonych; teraz żałowali, że nie osiedlili się tam na stałe, i przeklinali własną głupotę, która skłoniła ich do wyjazdu. Anglia stała się dla nich więzieniem, więzieniem bez nadziei ucieczki. Nie mieli absolutnie żadnych możliwości opuszczenia kraju. Nie zdołaliby ani uciułać odpowiedniej sumy na przejazd, ani też zapłacić za podróż pracą. Zbyt wielu było w kraju nędzarzy w takim samym położeniu.
Wcieliłem się znowu w marynarza, który przehulał pieniądze i przepił ubranie, a wszyscy ubolewali nad moim losem i udzielali mi wielu słusznych wskazówek. Reasumując, ich rady brzmiały mniej więcej tak: Trzymać się z daleka od miejsc w rodzaju „cyrku”, gdyż nie czeka mnie tu nic dobrego. Ruszyć natychmiast na wybrzeże i wszelkimi sposobami starać się o przyjęcie na statek. Wziąć się do pracy, jeśli to możliwe, i uciuławszy funta lub dwa dać łapówkę jakiemuś stewardowi lub chłopcu okrętowemu, żeby umożliwił mi odpracowanie przejazdu. Zazdrościli młodości i siły, które prędzej czy później pozwolą mi wydostać się z kraju. Oni sami stracili już młodość i siły. Wiek i ciężka dola w Anglii złamały ich, gra się skończyła.
Był wszakże między nimi człowiek dość jeszcze młody, który w końcu, jestem tego pewien, wypłynie na powierzchnię. We wczesnej młodości dostał się do Stanów Zjednoczonych i podczas czternastoletniego tam pobytu nie zdarzyło się ani razu, żeby pozostawał bez pracy dłużej niż dwanaście godzin. Oszczędzał, uciułał spory kapitalik — i wrócił do ojczyzny. Teraz stał w kolejce do „cyrku”.
Przez dwa ubiegłe lata był kucharzem. Pracował od siódmej rano do pół do jedenastej w nocy, w soboty do pół do pierwszej w nocy — dziewięćdziesiąt pięć godzin tygodniowo, za które otrzymywał dwadzieścia szylingów, czyli pięć dolarów.
— Ciężka praca do późnej nocy zabijała mnie — powiedział — więc musiałem ją rzucić. Miałem trochę zaoszczędzonych pieniędzy, ale wydałem je na życie i na szukanie nowego zajęcia.
Ta noc była jego pierwszą nocą w „cyrku”, przyszedł tu po to tylko, ażeby trochę odpocząć. Natychmiast po wyjściu stąd zamierzał puścić się w studziesięciomilową pieszą wędrówkę do Bristolu, gdzie, jak sądził, zdoła się może dostać na statek płynący do Stanów.
Nie wszyscy jednak mężczyźni w kolejce mieli taki zapas sił. Niektórzy byli nieszczęsnymi, znikczemniałymi bestiami, prymitywnymi i nie umiejącymi się wysłowić, a mimo to nie pozbawionymi ludzkich uczuć. Pamiętam, jak wózkarz, wracając najwidoczniej po całodziennej pracy do domu, zatrzymał tuż obok nas wózek i czekał, aż jego młodociana pociecha, która wybiegła mu naprzeciw, wdrapie się do środka. Wózek był jednak wysoki, a chłopczyk niziutki i wszystkie próby malca kończyły się niepowodzeniem. Wtedy jeden z mężczyzn
o najbardziej spodlałym wyglądzie wystąpił z szeregu i podsadził dziecko. Zasługa i piękno tego uczynku polegały na tym, że stanowił on akt miłości, nie najmu. Wózkarz był biedny i obcy mężczyzna wiedział o tym; mężczyzna stał w kolejce przed „cyrkiem” a wózkarz wiedział o tym; a jednak mężczyzna oddał tę małą przysługę, za którą wózkarz podziękował — zrobił to zaś tak, jak zrobiłbym ja lub ktoś z was.
Inny przebłysk piękna ujrzałem w chmielarzu i jego „starej”. Gdy żona się zjawiła, on stał już w ogonku blisko pół godziny. Jak na kobietę swej klasy, „stara” ubrana była porządnie, na głowie miała spłowiały od słońca i deszczu czepek, a pod pachą tobołek owinięty w płótno. W pewnej chwili chmielarz sięgnął ręką po siwy kosmyk włosów, który wysunął jej się spod czepka, skręcił go delikatnie w palcach i odgarnął pieczołowicie za ucho. Można z tego wyciągnąć wiele rozmaitych wniosków. Lubił ją na pewno, skoro dbał, aby wyglądała czysto i schludnie. Był ,z niej dumny, choć stali w kolejce do „cyrku”, i pragnął, aby przedstawiała się korzystnie oczom innych nieszczęśliwców. Ale co najważniejsze, najcenniejsze i co stanowiło fundament tamtych motywów, to silne uczucie, jakim ją obdarzał; mężczyzna bowiem nie jest skory zawracać sobie głowy schludnością i czystością kobiety, której nie kocha.
Zacząłem zastanawiać się w duchu, czemu ów mężczyzna i jego towarzyszka, oboje — jak to wynikało z ich rozmowy — pracujący w pocie czoła, musieli korzystać z noclegu nędzarzy. Biła od niego duma — dumny był ze swej starej żony, dumny był z siebie. Gdy spytałem go, ile ja, nowicjusz, mógłbym zarobić przy zbiorze chmielu, zmierzył mnie wzrokiem i powiedział, że to zależy. Często ludzie okazują się zbyt powolni do tej pracy i niczego nie osiągają. Człowiek, który chce, aby mu się powiodło, musi pracować głową i musi mieć szybkie palce, musi mieć niezwykle szybkie palce. Otóż on i jego żona zarabiali bardzo dobrze, gdyż pracowali razem przy jednym koszu i nie tracili czasu; ale też zajmowali się tą robotą od lat.
— Miałem znajomego, który w zeszłym roku pracował przy chmielu — odezwał się jakiś mężczyzna. — Poszedł pierwszy raz, ale wrócił z dwoma funtami i dziesięcioma szylingami w kieszeni, a nie było go tylko miesiąc.
— Ano, widzicie — powiedział chmielarz z podziwem. — Umiał szybko pracować. Był do tego, jak się to mówi, stworzony.
Dwa funty i dziesięć szylingów — dwanaście i pół dolara — za miesiąc pracy, i to kiedy jest się do niej po prostu „stworzonym”! A na dodatek spanie bez koców i Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie życie. Bywają chwile, kiedy dziękuję losowi, że nie jestem po prostu stworzony do niczego, nawet do skubania chmielu.
Chmielarz udzielił mi kilku mądrych rad o sposobie zdobycia ekwipunku do „wyprawy na chmiel”, a radzę wara zwrócić na nie uwagę, o rozpieszczeni i delikatni ludzie, na wypadek, gdyby zdarzyło się wam kiedykolwiek klepać biedę na ulicach Londynu.
— Jeśli nie masz pan garnczków i naczyń kuchennych, czeka cię tylko chleb i ser. Nie spasiesz się pan na takim pożywieniu. Musisz mieć gorącą herbatę i jarzyny, a od czasu do czasu odrobinę mięsa, jeżeli chcesz pracować jak należy. Kiepska praca, kiedy ciało osłabnie. Dam panu dobrą radę, chłopcze. Pobiegnij rano na miasto i poszperaj w śmietnikach. Znajdziesz dość garnczków do gotowania. Doskonałe garnczki, niektóre jak nowe. My z moją starą znaleźliśmy w ten sposób nasze — wskazał na tobołek, który trzymała w ręku, a ona skinęła z zadowoleniem głową i uśmiechnęła się do mnie promiennie, życzliwie, w poczuciu własnego szczęścia li dobrobytu. — Ten płaszcz starczy mi za koc — ciągnął dalej, podsuwając jego połę, abym mógł sprawdzić grubość materiału. — A kto wie, może niedługo znajdę sobie koc.
Stara kobieta ponownie skinęła głową i uśmiechnęła się promiennie, tym razem z niewzruszoną pewnością, że on znajdzie niedługo koc.
— Ja tam mówię, że zrywanie chmielu to najlepsza zabawa — zakończył rozmarzonym głosem. — Przyzwoity sposób uciułania dwóch czy trzech funtów i zabezpieczenia sobie spokojnej zimy. Jedna rzecz, której nie lubię — i tu ukazała się odwrotna strona medalu — to tej wyprawy na miejsce.
Nie ulegało wątpliwości, że lata dawały się energicznej parze we znaki, choć nadal lubili samą pracę, „wyprawa na miejsce”, czyli piesza wędrówka na wieś, zaczynała im już ciążyć. Spojrzałem na ich siwe włosy, pomyślałem o nadchodzących najbliższych dziesięciu latach i zadumałem się nad losem tych staruszków.
Na końcu kolejki zauważyłem jeszcze jednego mężczyznę. W towarzystwie kobiety, oboje powyżej pięćdziesiątki. Kobieta, ponieważ była kobietą, dostała się do „cyrku”, ale on spóźnił się, więc pożegnawszy ją ruszył na całonocną wędrówkę po mieście.
Szerokość ulicy, na której staliśmy, wynosiła najwyżej dwadzieścia stóp. Chodniki miały około trzech stóp szerokości. Była to dzielnica mieszkalna, a przynajmniej robotnicy i ich rodziny żyli tu w okolicznych kamienicach. Dzień w dzień od godziny pierwszej do szóstej po południu „cyrkowa” kolejka obszarpańców stanowi główny motyw krajobrazu, jaki roztacza się z frontowych okien domów. Jakiś robotnik siedział w otwartych drzwiach na wprost wejścia do „cyrku”, zażywając odpoczynku i powietrza po ciężkim znoju dnia. Później przyszła na pogawędkę jego żona. Próg był za wąski dla obojga, więc kobieta stała. Przed nimi baraszkowały ich dzieci. W odległości zaś mniejszej niż dwadzieścia stóp ciągnęła się kolejka do domu noclegowego — i nie było samotności i odosobnienia ani dla robotnika, ani dla stojących w kolejce nędzarzy. U naszych nóg bawiły się dzieci z sąsiedztwa. Nasza obecność stała się dla nich czymś najzwyklejszym w świecie. Nie uważały nas za intruzów. Przedstawialiśmy widok tak codzienny i zwyczajny jak cegły domów i kamienie krawężników ich ulicy. Skazane były od urodzenia na widok tej kolejki, widziały ją przez wszystkie dni swojego krótkiego życia.
O szóstej kolejka ruszyła z miejsca; zaczęto wpuszczać nas do środka w trzyosobowych grupach. Kierownik zapisywał z błyskawiczną szybkością wiek, nazwisko, zawód, miejsce urodzenia, stopień ubóstwa i miejsce poprzedniego noclegu. Gdy po dopełnieniu tych formalności odwróciłem się, zdumiał mnie jakiś mężczyzna, który wcisnął mi w rękę coś, co w dotyku przypominało cegłę, i wrzasnął prosto do ucha: — Nie masz pan noża, zapałek, tytoniu? — Nie, proszę pana — skłamałem, jak kłamali wszyscy przy wejściu. Na schodach do piwnicy przekonałem się, że otrzymaną cegłę można by zadając gwałt językowi nazwać „chlebem”. Jego twardość i waga wskazywały na chleb przaśny.
W piwnicy panował mrok i zanim zdałem sobie z tego sprawę, ktoś inny wcisnął mi do drugiej ręki kubek. Potykając się ruszyłem do jeszcze ciemniejszego pomieszczenia, gdzie na ławkach ustawionych wokół stołów siedzieli mężczyźni. Panował tu straszliwy zaduch, a posępny mrok i gwar głosów płynących z ciemności upodabniał izbę do przedsionka piekieł.
Nogi odmawiały większości mych towarzyszy posłuszeństwa, toteż zanim zabrali się do jedzenia, zaczęli zzuwać buty i zdejmować brudne szmaty, którymi owijali stopy. To powiększyło ogólną wrzawę, a równocześnie zmniejszyło mój apetyt.
Ponadto przekonałem się, że popełniłem błąd. Przed pięciu godzinami zjadłem obfity obiad, aby zaś móc oddać sprawiedliwość strawie, która przede mną stała, powinienem był pościć najmniej od dwóch dni. Kubek zawierał trzy miarki polewki z kukurydzy i gorącej wody. Mężczyźni zanurzali chleb w kupkach soli rozsypanej na brudnych stołach. Próbowałem robić to samo, ale chleb rósł mi w ustach. Wspomniałem słowa stolarza: — Do przełknięcia chleba potrzebna ci kwarta wody.
Poszedłem do ciemnego kąta, dokąd, jak widziałem, chodzili inni, i wypiłem kilka łyków wody. Potem ze zwiększoną energią zabrałem się do polewki. Była nie dogotowana, nie przyprawiona i gorzka. Ta natrętna gorycz, która pozostawała w ustach długo jeszcze po przełknięciu płynu, szczególnie dawała się we znaki. Walczyłem dzielnie, ale opanowały mnie mdłości i zdołałem wmusić w siebie tylko kilka łyków polewki i kęsów chleba. Mężczyzna siedzący obok mnie pochłonął swoją porcję i na dodatek moją, wyskrobał kubek do dna i zgłodniałym wzrokiem rozglądał się za czymś jeszcze do zjedzenia.
— Spotkałem dziś jednego frajera, który zafundował mi dobry obiad — wyjaśniłem.
— A ja od wczoraj rana nie miałem nic w gębie — odpowiedział.
— A jak z paleniem? — spytałem. — Czy ten typ na górze będzie tu teraz węszył?
— O nie — odpowiedział. — Nie ma obawy. To jest najłagodniejszy „cyrk”. Trzeba ci było widzieć inne. Obszukują cię od stóp do głowy.
Gdy kubki były już wyskrobane do czysta, zawiązała się rozmowa. — Ten kierownik na górze pisze ciągle o nas biedakach do gazet — odezwał się mężczyzna siedzący z drugiej strony.
— A co pisze? — spytałem.
— Och, pisze, że z nas same niedobrego, banda leniów i łajdaków i że wymigujemy się od każdej pracy. Pisze o wszystkich tych starych sztuczkach, o których słyszę od dwudziestu lat; tylko że nigdy nie widziałem, żeby je któryś z naszych robił. Przypominam sobie jego ostatnie gadanie o tym, jak to jeden wychodzi z „cyrku” ze skórką chleba w kieszeni. A kiedy widzi z daleka, że ulicą idzie jakiś poczciwy starszy gość, rzuca skórkę do rynsztoka i pożycza od starego laskę, żeby wygrzebać ten chleb. Wtedy staruszek daje mu dziesiątkę.
Szmer uznania przywitał tę mocno już wyświechtaną anegdotę, a gdzieś z mroczniejszej głębi pokoju przypłynął gniewny głos:
— Gadają bujdy, że na wsi jest dużo żarcia. Chciałbym je zobaczyć. Przychodzę teraz z Dover, ale z wiktem się tam nie przelewało. Kubka wody ci nie dadzą, a co dopiero mówić o jedzeniu.
— Są tacy, co w ogóle nie opuszczają Kentu — odezwał się jakiś inny głos — a wyglądają jak pączki w maśle.
— Przeszedłem przez Kent — odezwał się ponownie pierwszy głos, jeszcze gniewniejszy — i niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli widziałem żarcie. Ale zmiarkowałem już, że ten, co się chwali, że miał jedzenia po uszy, jak tylko przyjdzie do „cyrku”, zmiata swoją pieską porcję i na dodatek wciąłby moją.
— Są tacy w Londynie — wtrącił mężczyzna siedzący po drugiej stronie stołu — co mają tyle żarcia, ile dusza zapragnie, i nigdy nie chodzą na wieś. Siedzą w Londynie cały okrągły rok. A za budą (miał na myśli nocleg) oglądają się dopiero o dziewiątej wieczorem. Przytwierdził mu zgodny chór głosów.
— Ale to cholernie przebiegłe sztuki — odezwał się jakiś głos pełen zachwytu.
— Pewnie, że przebiegłe — przyznał inny. — Ale tacy jak ty i ja tego nie potrafią. Trzeba się z tym urodzić, powiadam ci. Te draby od kołyski otwierają drzwiczki dorożek i sprzedają gazety, a przed nimi robili to ich ojcowie i matki. Powiadam wam, że trzeba w tym wyrosnąć, a tacy jak ty i ja przy takim życiu zdechliby z głodu.
To, jak również twierdzenie, że są i tacy, co okrągłe dwanaście miesięcy siedzą w „cyrku” i nigdy nie biorą do gęby jedzenia innego jak „cyrkowa” polewka i chleb, zostało także poświadczone zgodnym chórem.
— Dostałem kiedyś pół korony w „cyrku” Stratford — rzucił jakiś nowy głos. Natychmiast zaległa cisza i wszyscy przysłuchiwali się bajecznej opowieści. — Tłukliśmy we trzech kamienie. Była zima, na dworze mróz jak diabli. Tamci dwaj powiedzieli, że wolą trupem paść niż tłuc te kamienie, no i nic nie robili. Ale ja ostro wziąłem się do roboty — wiecie, dla rozgrzewki. A potem przyszli strażnicy i tamci dwaj dostali po dwa tygodnie, a jak strażnicy zobaczyli, że ja się nie leniłem, każdy dał mi po szóstaku. Było ich pięciu, to się i zebrało.
Przekonałem się, że większość tych ludzi — nie, raczej wszyscy nie lubią „cyrku” i przychodzą tu jedynie z konieczności. Po „odpoczynku” nabierają sił na dwie lub trzy doby na ulicach, potem zaś wracają po nowy odpoczynek. Oczywiście te ciągłe trudy i niewygody bardzo szybko rujnują im zdrowie, co zresztą w bardzo tylko niejasny sposób dociera do ich świadomości. Jest to bieg rzeczy tak zwykły i naturalny, że nie zaprzątają sobie nim głowy.
Nazywają to włóczęgostwo „życiem po domach noclegowych” — co odpowiada amerykańskiemu „życiu na drogach”.
Wszyscy twierdzą zgodnie, że problem noclegów, schronienia i snu jest najtrudniejszy, trudniejszy nawet niż zdobywanie pożywienia. Przyczyną tego jest w głównej mierze niepogoda i surowość prawa; natomiast ludzie ci przypisują swą bezdomność imigracji, przeważnie Żydów z Polski i Rosji, którzy jako tańsza siła robocza, wypierają ich z pracy i wprowadzają system chałupnictwa.
O siódmej kazano nam wziąć kąpiel i położyć się do łóżek. Zdjęliśmy ubrania, zawinęliśmy je w wierzchnie okrycia i spięli paskami, a potem ułożyliśmy w wielki stos na podłodze — co stwarzało idealne warunki dla rozprzestrzeniania się robactwa. Następnie dwójkami wchodziliśmy do łazienki. Stały tam dwie zwykłe wanny i mogę stwierdzić, co następuje: dwaj moi poprzednicy kąpali się w tej wodzie, myśmy się w niej wykąpali i nie zmieniono jej dla dwóch następnych mężczyzn. To mogę stwierdzić; ale jestem pewien, że cała nasza dwudziestodwuosobowa grupa kąpała się w tej samej wodzie.
Odważyłem się tylko na spryskanie ciała odrobiną tej podejrzanej cieczy i szybko starłem ją ręcznikiem, wilgotnym od ciał innych mężczyzn. Nie przywrócił mi spokoju ducha widok pleców jakiegoś biedaka — krwawej skorupy powstałej na skutek ukąszeń robactwa i ciągłego drapania.
Wręczono mi koszulę nocną. Zaciekawiło mnie, ile też ludzi nosiło ją przede mną. Potem z dwoma kocami pod pachą powlokłem się do kwatery noclegowej. Była to długa, wąska izba przecięta dwiema niskimi, żelaznymi barierami, pomiędzy którymi wisiały — bynajmniej nie hamaki, lecz kawałki workowego płótna, długości sześciu, a szerokości niecałych dwóch stóp. Zastępowały one łóżka. Przestrzeń pomiędzy nimi wynosiła sześć cali, odległość ich od podłogi około ośmiu cali. Najbardziej dokuczało to, że głowa znajdowała się trochę wyżej niż nogi, przez co ciało bezustannie się obsuwało. A że łóżka zawieszone były na wspólnych prętach, przy najlżejszym nawet ruchu jednego mężczyzny wszyscy inni zaczynali się kołysać; ilekroć zapadałem w drzemkę, ktoś zmieniał pozycję — i budził mnie.
Wiele godzin minęło, zanim zmorzył mnie sen. Była dopiero siódma wieczorem i do północy rozbrzmiewały głosy dzieci bawiących się hałaśliwie na ulicy. Straszny zaduch w izbie przyprawiał o mdłości. Podniecona wyobraźnia zaczęła pracować gorączkowo, aż skóra na mnie ścierpła i byłem na granicy obłędu. Rozbrzmiewały chrząkania, jęki i chrapanie, przypominające pomruk jakiegoś morskiego potwora, a kilka razy w ciągu nocy wyrywały nas ze snu wrzaski i wycia trapionego przez zmory towarzysza. Nad ranem przebudził mnie szczur czy jakieś podobne zwierzę harcujące mi po piersiach. W szybkim przejściu od snu do jawy, nim odzyskałem całkowitą przytomność, wydałem okrzyk, który mógł obudzić zmarłego. W każdym razie obudził żywych, ci zaś klęli mnie siarczyście za taki brak towarzyskiej ogłady.
Nadszedł wreszcie dzień. O szóstej otrzymaliśmy śniadanie złożone z chleba i polewki, których się zrzekłem, po czym skierowano nas do rozmaitych zajęć. Część wyznaczono do szorowania i sprzątania, innych do darcia pakuł, a nas ośmiu odprowadzono pod strażą do szpitala Whitechapel po przeciwległej stronie ulicy, gdzie zabraliśmy się do robienia porządków. W taki to sposób płaciliśmy za polewkę i miejsce do spania; jeśli o mnie idzie, wiem, że grubo za nie przepłaciłem.
Chociaż wykonywaliśmy najohydniejsze prace, nasz przydział uważano za najlepszy i mężczyźni w mojej grupie poczytywali go sobie za dowód nie byle jakiej łaskawości losu.
— Nie dotykaj pan tego! Pielęgniarka mówi, że to śmiertelna zaraza — ostrzegł mnie towarzysz pracy, gdy trzymałem otwarty worek, do którego wypróżniał zawartość kubła ze śmieciami.
Śmieci pochodziły z sal szpitalnych, toteż zapowiedziałem, że ani nie mam zamiaru dotykać tego, ani nie dopuszczę, aby to mnie dotknęło. W każdym razie musiałem znieść ten i wiele innych podobnych worków po schodach i wysypać ich zawartość do śmietnika, gdzie gnijące odpadki skropiono natychmiast silnym środkiem dezynfekcyjnym.
Może kryje się w tym jakieś mądre miłosierdzie. Ludzie z „cyrku”, z kuchni dobroczynnej i z ulicy są tylko dla innych ciężarem. Nie przedstawiają żadnej wartości ani nie przydają się nikomu, nawet samym sobie. Brukają swoją obecnością ziemię i zanieczyszczają powietrze, lepiej więc się ich pozbyć. Wyniszczeni nędzą, niedożywieni, zgłodniali, pierwsi chwytają zarazki i pierwsi umierają.
Sami zresztą czują, że wszystkie moce społeczne sprzęgły się, aby ich pozbawić życia. Rozpryskiwaliśmy właśnie środek dezynfekcyjny w pobliżu kostnicy, kiedy zajechał karawan i wniesiono do środka pięciu nieboszczyków. Rozmowa zeszła na temat „białego leku” i „czarnej mieszanki”. Otóż przekonałem się, że według zgodnej opinii moich towarzyszy człowiek biedny, obojętne, mężczyzna czy kobieta, który w szpitalu sprawia zbyt wiele kłopotu lub jest beznadziejnie chory, zostaje „wykończony”. Innymi słowy, nieuleczalnie chorzy i niesforni pacjenci otrzymują dozę „białego leku” lub „czarnej mieszanki” i wędrują na tamten świat. Nieważne, czy dzieje się tak w rzeczywistości, czy też nie. Ważne jest głębokie przekonanie tych ludzi, że tak się dzieje. Stworzyli nawet specjalny język dla wyrażenia tego przekonania — „czarna mieszanka”, „biały lek”, „wykończyć”.
O ósmej zeszliśmy do piwnicy, gdzie przyniesiono nam herbatę i resztki ze szpitalnego stołu. Była to trudna do opisania mieszanina, spiętrzona wysoko na olbrzymim półmisku — ogryzki chleba, ochłapy tłuszczu i słoniny, przypalona skóra pieczeni, kości, jednym słowem, wszystkie odpadki, które trzymali w rękach i ustach pacjenci cierpiący na najróżniejsze choroby. Moi towarzysze zagłębiali ręce w tej masie i wykopywali, grzebali, przewracali, oglądali, odrzucali i wyrywali sobie co lepsze kęsy. Nie był to ładny widok. Świnie nie mogły zachowywać się gorzej. Ale ci nieszczęśliwcy byli głodni, pochłaniali więc żarłocznie odpadki, a gdy nie mogli już zjeść więcej, zawijali resztki w chustki od nosa i wsuwali je za koszule.
— Nie uwierzysz pan, co znalazłem tam na dworze, kiedy byłem tu któregoś dnia. Patrzę, leży cały kawał żeberek wieprzowych — zwrócił się do mnie Rudzielec. „Tam na dworze” oznaczało miejsce, na które wyrzucano śmieci, sbrapiane później środkiem dezynfekcyjnym. — Był to pierwsza klasa kawałek, mięsa na nim zatrzęsienie, więc łapię go w ręce i biegiem za bramę, potem dalej na ulicę i tylko rozglądam się za kimś, komu by to dać. Ale nie widzę żywej duszy, więc gnam, jakbym dostał bzika, a za mną pędzi ten drab szpitalny i pewnie myśli, że chcę dać nogę. Ale akurat jak mnie doganiał, zobaczyłem jakąś staruszkę i wetknąłem jej żeberka w fartuch.
O Dobroczynności, o Filantropio, zstąpcie do „cyrku” i weźcie lekcję u Rudzielca! Na samym dnie Otchłani spełnił uczynek tak idealnie altruistyczny, że piękniejszego nie znaleźć by poza jej granicami. Rudzielec postąpił pięknie, a jeśli nawet stara kobieta zaraziła się jakąś chorobą od „zatrzęsienia mięsa” na żeberkach, postępek mimo to był piękny, choć może już nie tak bardzo. Ale wydaje mi się, że najznamienniejsze jest tu zachowanie biednego Rudzielca, który o mało co „nie dostał bzika” na widok tak ogromnej ilości jedzenia mogącej się zmarnować.
Regulamin domu noclegowego wymaga, aby człowiek otrzymujący w nim schronienie przebywał w jego murach dwie noce i dzień; ja jednak ujrzałem już wszystko, co chciałem, zapłaciłem pracą za polewkę i barłóg i przygotowywałem się do ucieczki.
— Chodź pan, zwiejemy — rzekłem do jednego z towarzyszy wskazując otwartą bramę, przez którą wjechał do środka karawan.
— I dostaniemy dwa tygodnie?
— Nie, uciekniemy.
— Ani myślę, przyszedłem tu na odpoczynek — oznajmił z ukontentowaniem. — A jeszcze jedna noc w łóżku z pewnością mi nie zaszkodzi.
Wszyscy byli tego samego zdania, musiałem więc „zwiać” samotnie.
— Nie będziesz pan mógł tu już wrócić — ostrzegali.
— O to nie ma obawy — odpowiedziałem z zapałem, którego nie mogli zrozumieć, i wypadłszy za bramę, puściłem się pędem ulicą.
Pobiegłem prosto do mojego pokoju, zmieniłem ubranie, a w niespełna godzinę później siedziałem w łaźni tureckiej i razem z potem wydzielałem zarazki i wszystkie inne paskudztwa, które przeniknęły mi do naskórka — i żałowałem, że potrafię znieść temperaturę tylko dwustu dwudziestu, a nie trzystu dwudziestu stopni.
ROZDZIAŁ X
„NOSZENIE SZTANDARU”
Nie chcą, aby robotnik byl ofiarą wytworów własnej pracy.
Nie chcą, aby robotnik byl ofiarą moich wygód i mojej próżności,
to jest wygód i próżności całej klasy, składającej sią z takich jak ja.
Niech perkal bądzie gorszy, byleby ludzie byli lepsi.
Nie trzeba tkaczowi odbierać przekonania, że nie jego robota,
lecz on jest na pierwszym miejscu.
Emerson
Nieść sztandar — znaczy w gwarze londyńskiej chodzić całą noc po ulicach; wywiesiłem więc ów urojony emblemat i wyszedłem na miasto, by przyjrzeć się jego życiu. Mężczyźni i kobiety zaludniają w nocy wszystkie ulice tej olbrzymiej metropolii, ale mój wybór padł na West End. Przyjąwszy za bazę wypadową Leicester Square, przetrząsałem całą okolicę od Embankment do Hyde Parku.
Gdy ludzie zaczęli wychodzić z teatrów, padał ulewny deszcz i świetny tłum, który opuszczał miejsca `rozrywki, miał nie lada kłopot ze znalezieniem dorożek. Ulicami sunęły nieprzerwane sznury powozów, ale większość ich była zajęta; i wtedy właśnie ujrzałem rozpaczliwe wysiłki obdartych mężczyzn i chłopców, którzy zdobywając dorożki dla pięknych pań i wytwornych panów pragnęli zarobić na nocleg. Używam słowa „rozpaczliwe” świadomie, bo ci nieszczęśni, bezdomni ludzie dla łóżka ryzykowali przemoknięcie; a jak zdołałem zauważyć, większość ich mokła, ale łóżka nie zdobywała. Wierzcie mi, że przetrwanie ulewnej nocy w mokrym odzieniu, kiedy jest się ponadto źle odżywionym i od tygodni czy miesięcy nie miało się w ustach mięsa, jest jedną z cięższych prób, przez jakie przejść może człowiek. Dobrze odżywiony i dobrze ubrany podróżowałem kiedyś przez cały dzień w temperaturze 74 stopni poniżej zera na termometrze spirytusowym, czyli przy stu sześciu stopniach mrozu, a choć cierpiałem, było to niczym w porównaniu z „noszeniem sztandaru” przez jedną londyńską noc, gdy się jest głodnym, obdartym i przemokniętym.
Kiedy rozeszły się już tłumy z teatrów, ulice ucichły i opustoszały. Widać było tylko wszędobylskich policjantów, rzucających snopy mętnego światła latarek do bram i w ciemne uliczki, oraz mężczyzn, kobiety i chłopców chroniących się przed deszczem i wiatrem pod osłoną murów. Jednakże Picadilly nie opustoszała zupełnie. Jej trotuary jaśniały od jaskrawo ubranych, samotnych kobiet i było tu więcej życia i ruchu, wywołanego zabiegami o pozyskanie męskiego towarzystwa. Ale o godzinie trzeciej zniknęły ostatnie z tych pań i ulica naprawdę opustoszała.
O pół do drugiej ustała ulewa i potem padały już tylko przelotne deszcze. Bezdomni opuścili schronienia w załomach murów i dla rozgrzewki zaczęli ociężale poruszać się po ulicach.
Jeszcze wcześniej tego wieczoru zauważyłem na Piccadilly, w pobliżu Leicester Square, starą kobietę lat może pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, prawdziwą ruinę ludzką. Nie starczało jej widocznie ani rozumu, ani sił, by schronić się przed deszczem lub chodzić; stała tylko głupawo, ilekroć jej pozwolono i — jak sądziłem — wspominała dawno minione dni, kiedy była młoda i krew miała gorącą. Ale udawało jej się to rzadko. Popychał ją naprzód każdy posterunkowy i trzeba było przeciętnie sześciu szturchnięć policjanta, aby z rejonu jednego poczłapała chwiejnym krokiem do rejonu drugiego. O trzeciej nad ranem zdołała dotrzeć zaledwie do St. James's Street, a gdy zegary wybijały czwartą, widziałem, jak pogrążona w głębokim śnie opiera się o sztachety Green Parku. Padał właśnie rzęsisty deszcz, przemokła więc do nitki.
O godzinie pierwszej powiedziałem sobie: Nie zapominaj, że jesteś biednym młodym człowiekiem, który znalazł się bez grosza przy duszy na londyńskim bruku, i że jutro będziesz się musiał rozejrzeć za jakąś robotą. Wobec tego musisz się przespać, aby nabrać sił do szukania i wykonania pracy — jeśli ją dostaniesz.
Usiadłem więc na kamiennych stopniach jakiegoś budynku. W pięć minut później poczułem na sobie wzrok policjanta. Oczy miałem otwarte, więc zamruczał tylko coś pod nosem i poszedł. Po dziesięciu minutach głowa opadła mi na kolana i zdrzemnąłem się, natychmiast jednak usłyszałem burkliwy głos tego samego posterunkowego: — Ruszaj pan stąd, tylko prędzej.
Ruszyłem przed siebie. I podobnie jak ta stara kobieta szedłem ciągle naprzód; bo ilekroć zaczynałem drzemać, zjawiał się policjant i przepędzał mnie dalej. Zrezygnowałem Więc z tej próby. Idąc nieco później z młodym londyńczykiem, który przebywał przez pewien czas w koloniach i chciał tam wrócić, zauważyłem po drodze ciemny pasaż wiodący w głąb jakiegoś budynku i niknący w ciemności. Niska żelazna brama zamykała wejście.
— Chodź pan — powiedziałem. — Wejdziemy do środka i wyśpimy się za wszystkie czasy.
— Co? — wrzasnął odskakując ode mnie. — I posiedzimy trzy miesiące i Nie ma głupich!
Jeszcze później szedłem przez Hyde Park w towarzystwie czternasto- lub piętnastoletniego chorego chłopca o nieszczęsnym, wymizerowanym wyglądzie i zapadniętych oczach.
— Przedostańmy się przez ogrodzenie — zaproponowałem — i schowajmy się w krzakach. Policjanci nigdy nas tam nie znajdą.
— Akurat! — odpowiedział. — W parku są dozorcy, a taki ma prawo wsadzić człowieka na pół roku.
Niestety, czasy się zmieniły! Gdy byłem dzieckiem, czytywałem o bezdomnych chłopcach, którzy sypiali na progach domów. Stało się to już tradycją. Jako motyw literacki obraz ten przetrwa niewątpliwie najbliższe stulecie, ale jako fakt przestał istnieć. Są w tym mieście progi domów i są bezdomni chłopcy, ale nie wynikają już z tego żadne szczęśliwe zbiegi okoliczności. Progi domów świecą pustkami, a bezdomni chłopcy nie śpią i „noszą sztandar”.
— Byłem na dole, pod arkadami — odezwał się gniewnie inny młody mężczyzna. Miał na myśli filary mostów łączących brzegi Tamizy. — Siedziałem pod arkadami, kiedy była największa ulewa, ale wlazł za mną jakiś glina i przepędził mnie. Potem wróciłem, a on za mną. „Hej — powiada — co pan tu robisz?” Na to ja znowu wyłażę, ale mówię do niego: „Czego się pan boisz, myślisz może, że chcę zwędzić ten śmierdzący most?”
Wśród tych, którzy „noszą sztandar”, Green Park wyrobił sobie sławę parku najwcześniej otwierającego bramy, więc o godzinie czwartej piętnaście rano wszedłem tam wraz z innymi bezdomnymi. Znowu rozpadał się deszcz, ale nocna włóczęga wyczerpała ich do tego stopnia, że porozsiadali się na ławkach i natychmiast zasypiali. Wielu mężczyzn rozciągnęło się wprost na podmokłej trawie i wśród ulewnych strumieni deszczu spało twardym snem.
A teraz pragnę skrytykować siły rządzące światem. Są to siły, więc mogą ustanawiać, co im się podoba; wobec tego ośmielam się jedynie krytykować śmieszność ich postanowień. Przez całą długą noc każą bezdomnym przechadzać się po ulicach miasta. Wypędzają ich z wnęk domów i pasaży, zamykają przed nimi parki. Wyraźną intencją wszystkich tych zarządzeń jest pozbawienie bezdomnych snu. W porządku, siły mają władzę pozbawić ich snu lub czegokolwiek innego; ale czemu,, u licha, otwierają parki o piątej rano i pozwalają spać w nich bezdomnym. Jeśli zamierzają pozbawić bezdomnych snu, to czemu pozwalają im spać po piątej rano? Jeśli zaś nie mają zamiaru odbierać bezdomnym snu, to dlaczego nie dają im zasnąć wcześniej, w ciągu nocy?
W związku z tym dodam, że przechodziłem przez Green Park tego samego jeszcze dnia o pierwszej po południu i naliczyłem dziesiątki obdartych, uśpionych w trawie obszarpańców. Była to niedziela, od czasu do czasu ukazywało się na niebie kapryśne słońce i tysiące dobrze ubranych mieszkańców West Endu wyszło wraz z żonami i latoroślami zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie sprawiał im przyjemności widok tych dziesiątków odrażających, nie mytych, uśpionych włóczęgów. Natomiast sami nędzarze, wiem o tym, woleliby przespać się minionej nocy.
A więc, drodzy ludzie o miękkich sercach, gdyby zdarzyło wam się kiedykolwiek zwiedzać Londyn i gdybyście ujrzeli tych ludzi pogrążonych we śnie na ławkach i w trawie, nie myślcie, proszę, że są to nicponie przekładający sen nad pracę. Wiedzcie, że siły rządzące światem zmusiły ich do całonocnych przechadzek i że w dzień nie mają innego miejsca do spania.
ROZDZIAŁ XI
KUCHNIA DOBROCZYNNA
I ja uważam, że wymaganie, aby wszyscy ludzie byli zdrowi fizycznie,
pociąga za sobą wszystkie inne sprawiedliwe wymagania,
bo kto wie, gdzie tkwi źródło chorób, na które cierpią nawet bogacze? W zbytku przodków?
Być może. Mnie się jednak zdaje, że raczej w ich ubóstwie.
William Morris
Gdy po nocy, którą spędziłem na „noszeniu sztandaru”, zaświtał ranek, nie poszedłem spać do Green Parku. Przemokłem do suchej nitki, to prawda, i nie spałem od dwudziestu czterech godzin; ale nadal w roli mężczyzny poszukującego pracy, bez grosza przy duszy, musiałem rozejrzeć się przede wszystkim za śniadaniem, potem za pracą.
Jeszcze nocą dowiedziałem się o pewnym miejscu na prawym brzegu Tamizy, w części miasta zwanej stroną Surrey, gdzie co niedzielę rano Armia Zbawienia wydaje śniadanie każdemu nie obmytemu. (A nawiasem mówiąc, ludzie, którzy „noszą sztandar”, są rano nie umyci i — chyba że pada deszcz — nie mają wiele okazji do mycia). Pomyślałem, że tego mi właśnie potrzeba — rano śniadanie, a potem cały dzień na szukanie pracy.
Była to nużąca wędrówka. Wlokłem obolałe nogi przez St. James's Street, przez Pall Mall, minąłem Trafalgar Square i wyszedłem na Strand. Mostem Waterloo przedostałem się na stronę Surrey, przeciąłem Blackfriars Road, minąłem teatr Surrey i przed godziną siódmą dotarłem do baraków Armii Zbawienia. Był to jeden z londyńskich „kołków”. W gwarze londyńskiej słowo „kołek” oznacza miejsce, w którym można za darmo otrzymać pożywienie.
Tłoczył się tu różnorodny tłum przybitych niedolą biedaków, którzy spędzili noc na deszczu. Co za zdumiewająca nędza! I tyle jej okazów! Starzy ludzie, młodzi ludzie, najprzeróżniejsi ludzie, a na dodatek jeszcze chłopcy, najrozmaitsi chłopcy. Niektórzy spali w pozycji stojącej; kilkunastu leżało na kamiennych schodkach w najboleśniej niewygodnych pozycjach; pogrążeni byli w głębokim śnie, a przez dziury i pęknięcia łachmanów przeświecała sinawa skóra. Jak okiem sięgnąć w górę i w dół ulicy, po obu jej stronach, aż do najbliższych skrzyżowań, każdy próg miał po kilku lokatorów, którzy spali z głowami wspartymi na kolanach. Należy pamiętać, że nie były to dla Anglii ciężkie czasy. Sprawy toczyły się normalnie, a okres ten nie zasługuje na miano ani ciężkiego, ani lekkiego.
Potem nadszedł policjant. — Wynosić się stąd, wy śmierdzące świnie! Prędzej! Prędzej! Wynosić się stąd! — I jak świnie zegnał ich z progów i przepędził na cztery wiatry Surrey. Ale oburzenie jego wzrosło, gdy natknął się na gromadę ludzi śpiących na kamiennych schodkach, — Oburzające! —
zawołał. — Oburzające! I to w niedzielę rano! Piękny md widok! Prędzej! Prędzej! Jazda stąd, śmierdząca zarazo!
Był to widok istotnie oburzający. Ja sam byłem oburzony. I nie chciałbym, aby moja córka skalała sobie wzrok takim obrazem ani też, żeby zbliżyła się do niego na odległość pół mili. Ale... i widzicie? — widzicie? „Ale” to wszystko, co można na ten temat powiedzieć.
Policjant wyniósł się, a my znów oblepiliśmy bramę, jak muchy oblepiają dzbanek miodu. Bo czyż nie czekała nas cudowna rzecz — śniadanie? Nawet gdyby rozdawano tu banknoty wartości miliona dolarów, nie tłoczylibyśmy się z bardziej natrętnym i rozpaczliwym uporem. Niektórzy spali już, gdy nagle wrócił policjant, musieliśmy więc rozproszyć się znowu — po to tylko, żeby wrócić, jak tylko zniknął za rogiem.
O pół do ósmej uchyliły się małe drzwiczki i zobaczyliśmy w nich głowę żołnierza Armii Zbawienia. — I po co się tak pchać? — powiedział. — Ci z biletami mogą wejść do środka teraz, a ci bez biletów dopiero o dziewiątej.
Ach, to śniadanie! Dopiero o dziewiątej! Jeszcze półtorej godziny czekania! Mężczyźni ż biletami wzbudzili ogólną zazdrość. Pozwolono im wejść do środka, umyć się, a potem usiąść i odpoczywać aż do śniadania, podczas gdy my musieliśmy czekać na to samo śniadanie na ulicy. Bilety rozdawano poprzedniego wieczoru na ulicach i na Embankment, więc posiadanie ich było zwykłym przypadkiem, a nie nagrodą za jakieś zasługi.
O pół do dziewiątej wpuszczono do środka następną partię mężczyzn z biletami, a o dziewiątej mała furtka otworzyła się dla nas. Zdołaliśmy się jakoś przez nią przecisnąć i stłoczeni jak sardynki stanęliśmy na podwórzu. Gdy byłem jankeskim włóczęgą w jankeskim kraju, niejednokrotnie musiałem zapracować na śniadanie; na żadne jednak nie pracowałem tak ciężko. Czekałem na ulicy przeszło dwie godziny, a jeszcze godzinę musiałem czekać na tym zatłoczonym podwórzu. Od poprzedniego wieczora nie miałem w ustach kęsa strawy, byłem osłabiony i bliski omdlenia, a zapach brudnej odzieży i nie mytych ciał, ściśniętych dokoła mnie i rozgrzanych w tłoku, przyprawiał mnie o mdłości. Byliśmy zbici w tak gęstą gromadę, że wielu mężczyzn skorzystało z okazji i zasnęło smacznie w pozycji stojącej.
O Armii Zbawienia nie wiem nic ogólnego, więc wszelkie moje słowa krytyki odnoszą się jedynie do tej komórki organizacji, która prowadzi działalność na Blackfriars Road, w pobliżu teatru Surrey. Przede wszystkim samo zmuszanie ludzi, aby po całej nocy spędzonej na nogach stali kilka godzin, jest w równym stopniu okrutne, jak niepotrzebne. Byliśmy osłabieni, zgłodniali, wyczerpani całonocną udręką i brakiem snu, a jednak staliśmy, staliśmy i stali bez najmniejszej przyczyny.
W tłumie roiło się od marynarzy. Odniosłem wrażenie, że co czwarty mężczyzna szuka pracy na statku i przekonałem się, że znajdowało się tu kilkunastu marynarzy amerykańskich. Każdy opowiedział mi taką samą historię, w wyniku której „osiadł na mieliźnie”; z własnych doświadczeń na morzu wiedziałem, że opowieść ta brzmi prawdziwie. Statki angielskie werbują załogę na cały rejs, czyli na rejs do celu i z powrotem. Trwa on czasem trzy lata; marynarze nie mogą rzucić służby i odebrać należnych poborów, dopóki nie znajdą się z powrotem w porcie macierzystym, czyli w Anglii. Ich płace są niskie, jedzenie złe, a traktowanie jeszcze gorsze. Zdarza się często, że gdzieś w portach Nowego Świata lub kolonii kapitanowie zmuszają ich wręcz do ucieczki i pozostawienia na statku pokaźnych kwot, które im się należą — czysty zysk dla kapitana lub właściciela statku albo dla obu. Ale czy tylko dlatego, czy też i z innych przyczyn, dezercje zdarzają się bardzo często. Wtedy na podróż do portu macierzystego kapitan werbuje takich marynarzy, jacy znajdą się w tej chwili pod ręką. Otrzymują oni wynagrodzenie nieco wyższe od wypłacanego zazwyczaj w innych częściach świata — z zastrzeżeniem, że zejdą na ląd natychmiast po przybyciu do Anglii. Nie trudno wykryć przyczynę tego zjawiska; kontraktowanie ich na jakiś dłuższy okres dowodziłoby kiepskiej polityki handlowej, bo płace marynarzy w Anglii są bardzo niskie i zawsze pełno tam marynarzy „na mieliźnie”. To wyjaśnia całkowicie obecność amerykańskich marynarzy w barakach Armii Zbawienia. Aby „zejść z mielizny” w innych cudzoziemskich krajach, przyjechali do Anglii i „utknęli na mieliźnie” w tym najbardziej dla nich cudzoziemskim ze wszystkich krajów świata.
W tłumie znajdowało się jeszcze wielu innych Amerykanów. Nie byli marynarzami, należeli do kategorii „włóczęgów królewskich”, ludzi, którzy są za pan brat z wiatrem-obieżyświatem. Ci wszyscy byli pogodni i stawiali czoło przeciwnościom życia z odwagą, która jest ich główną cechą i zdaje się nie opuszczać ich nigdy, a jednocześnie klęli Anglię używając barwnych metafor, bardzo orzeźwiających po miesiącu monotonnych i pozbawionych fantazji przekleństw gwary londyńskiej. Londyńczyk zna jedno jedyne przekleństwo, najplugawsze w całym angielskim słownictwie, i używa go przy każdej okazji. Całkiem inne są kwieciste i urozmaicone przekleństwa Zachodu, które skłaniają się raczej ku bluźnierstwu niż ku nieprzyzwoitości. A skoro, ludzie będą i tak przeklinali, ja osobiście wolę bluźnierstwo od nieprzyzwoitości. Jest w nim pewne zuchwalstwo, jakiś posmak ryzyka i urągliwości, które stawiam wyżej od zwykłej plugawości.
Jeden amerykański „włóczęga królewski” szczególnie przypadł md do serca. Zauważyłem go jeszcze na ulicy, jak spał na progu domu z głową opartą o kolana; miał kapelusz, jakiego nie spotyka się po tej stronie Atlantyku. Gdy posterunkowy kazał mu wstać, podniósł się bez pośpiechu, spojrzał na władzę z namysłem, ziewnął, przeciągnął się, ponownie popatrzył na policjanta dając mu w ten sposób do zrozumienia, że nie jest jeszcze pewien, czy odejdzie, czy nie, a potem powlókł się leniwie chodnikiem. Od razu poznałem kapelusz, ale ta scena upewniła mnie co do narodowości jego właściciela.
W ścisku panującym wewnątrz znalazłem się tuż obok niego, toteż ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę. Przewędrował Hiszpanię, Włochy, Szwajcarię i Francję i dokazał czynu praktycznie niewykonalnego, a mianowicie przejechał kolejami francuskimi trzysta mil na gapę i nie dał się złapać na stacji końcowej. Gdzie ja się obijałem? — spytał. — I jak radziłem sobie z noclegami? Czy poznałem tu już wszystkie kąty? — On dawał sobie jakoś radę, chociaż kraj jest „wstrętny”, a miasta „paskudne”. Czy nie ma racji? Co użebrał, to mu ktoś inny zwędził. Ale ani myśli stąd wyjeżdżać. Niebawem przyjedzie cyrk Buffalo Billa, a człowiek, który potrafi powozić ósemką koni, będzie miał w każdej chwili zapewnioną pracę. Te pokraki tutaj nie mają o powożeniu zielonego pojęcia — kto wie, czy taki potrafiłby powozić dorożkarską szkapą. A gdybym ja tak poczekał na Buffalo Billa? Głowę by dał, że zdołam się tam jakoś wkręcić.
A więc jednak krew to nie woda. Byliśmy ziomkami i cudzoziemcami w obcym kraju. Zrobiło mi się ciepło na sercu na widok jego starego, sfatygowanego kapelusza, on zaś lak troszczył się o mój los, jak gdybyśmy byli rodzonymi braćmi. Wymieniliśmy wiele pożytecznych informacji na temat kraju i zwyczajów jego mieszkańców, sposobów zdobycia jedzenia i noclegu i tym podobnych, a potem pożegnaliśmy się, szczerze zmartwieni, że musimy się rozstać.
Rzeczą w tym tłumie szczególnie rzucającą się w oczy był niski wzrost mężczyzn. Ja, który jestem wzrostu zaledwie średniego, przewyższałem o głowę dziewięciu na dziesięciu obecnych. Wszyscy tuziemcy byli niscy, niscy byli również zagraniczni marynarze. W całej gromadzie naliczyłem pięciu lub sześciu dość wysokich, a jak się okazało, byli to Skandynawowie i Amerykanie. Jednakże najwyższy mężczyzna stanowił wyjątek. Był Anglikiem, ale nie pochodził z Londynu. — Kandydat do gwardii królewskiej — rzuciłem.
— Jakbyś pan zgadł — odpowiedział. — Przesłużyłem w niej kawałek czasu, a teraz zanosi się, że wrócę tam niebawem.
Przez godzinę staliśmy spokojnie na zatłoczonym podwórzu. A potem zaczęło wzrastać zniecierpliwienie. Wszyscy cisnęli się, pchali do przodu, rozległ się cichy pomruk głosów. Nie było w tym jednak nic natrętnego, nic gwałtownego; jedynie niepokój zmęczonych i zgłodniałych ludzi. Wtedy zjawił się adiutant. Nie podobał mi się. Miał niedobre oczy. Nie zdradzał w najmniejszej mierze pokory Galilejczyka, natomiast bardzo przypominał setnika, który rzekł: „Albowiem jam jest ten, który władzę sprawuje nad żołnierzami; i mówię temu człowiekowi: idź, a on idzie; a innemu mówię: pójdź, a on przychodzi; a słudze mojemu mówię: uczyń to, a on czyni”.
W każdym razie spojrzał na nas tak, jakby mógł spojrzeć setnik, a ci, którzy stali najbliżej, zadrżeli. Adiutant krzyknął:
— Dość tego! Uspokoić mi się natychmiast, bo wyrzucę za furtę i żaden z was nie powącha śniadania!
Nie potrafię za pomocą słowa drukowanego wyrazić, jak bardzo ton jego ranił. Wydawało się, że ten człowiek rozkoszuje się władzą, dzięki której może oznajmić pięciu setkom wynędzniałych obdartusów: — Ode mnie zależy, czy się najecie, czy też będziecie głodni.
Pozbawić nas śniadania, na które czekamy od tylu godzin! Była to straszliwa groźba, a żałosna i pokorna cisza, jaka natychmiast zaległa, dowodziła zawartej w niej mocy. Była to również groźba tchórza. Dokuczał nam głód, więc nie mogliśmy odparować ciosu; a tak już jest na świecie, że człowiek, który żywi drugiego człowieka, staje się jego panem. Nie zaspokoiło to jednak setnika — mam na myśli adiutanta. W śmiertelnej ciszy znowu podniósł głos i powtórzył pogróżkę w dosadniejszych słowach.
Wreszcie pozwolono nam wejść do sali jadalnej, gdzie zastaliśmy mężczyzn z biletami umytych, ale wciąż jeszcze nie nakarmionych. Potem wszyscy — a przypuszczam, że było nas około siedmiuset — zasiedliśmy... nie do mięsa i chleba, lecz do przemówień, pieśni i modlitwy. Z tego wyciągnąłem wniosek, że Tantal cierpi pod wielu postaciami w tej części piekielnych otchłani. Adiutant odprawił modły, ale nie zwróciłem na nie uwagi, gdyż zbyt pochłaniał mnie widok zgromadzonej wokół nędzy. Przemówienie brzmiało mniej więcej tak: „Będziecie ucztować w raju. Choćbyście nie wiem jak cierpieli i głodowali tutaj, zasiądziecie do uczty w raju — oczywiście pod warunkiem, że będziecie postępowali zgodnie z naszymi wskazaniami”. I tak dalej, i dalej. Uznałem to za sprytny chwyt propagandowy, który jednak z dwóch względów mijał się z celem. Po pierwsze, ludzie, do których miał trafić, pozbawieni byli wyobraźni i zmaterializowani, nieświadomi istnienia Niewidzialnego i zbyt obyci z piekłem na ziemi, aby mogła przerazić ich myśl o przyszłym potępieniu. Po drugie, byli wyczerpani bezsennością i mordęgą nocy, nogi mieli obolałe od długiego stania, a ciała wycieńczone głodem i pragnęli nie zbawienia, lecz strawy. Jeśli „łowcy dusz” (jak ci ludzie nazywają propagandzistów religijnych) pragną, aby ich wysiłki nie szły na marne, powinni poświęcić nieco czasu na studiowanie fizjologicznych podstaw psychologii.
Wreszcie około jedenastej zjawiło się śniadanie. Przyniesiono je nie na talerzach, lecz zawinięte w papier. Nie zaspokoiło mojego głodu i jestem pewny, że nawet w połowie nie nasyciło apetytu żadnego z obecnych. Oddałem część chleba „królewskiemu włóczędze”, który czekał na przyjazd Buffalo Billa, a okazywał równą żarłoczność przy końcu posiłku jak na początku. Oto z czego składało się śniadanie: dwie kromki chleba, jedna mała kromka chleba z rodzynkami, zwanego tu „ciastem”, płatek sera i kubek „zaczarowanej wody”. Wielu mężczyzn oczekiwało tego posiłku od godziny piątej, a wszyscy czekaliśmy najmniej cztery godziny; co więcej, spędzono nas w stado jak świnie, upchano jak sardynki, traktowano jak bezpańskie kundle, śpiewano dla nas, raczono nas kazaniem i modlono się za nas. Ale to jeszcze nie wszystko.
Zaledwie skończyło . się śniadanie (a trwało niemal tak krótko, jak krótko trwa opowiadanie o nim), a już zmęczone głowy zaczęły się kiwać i opadać na piersi i po pięciu minutach połowa sali pogrążona była w głębokim śnie. Nic nie zapowiadało naszego rychłego uwolnienia, przeciwnie, wiele niechybnych oznak zdradzało, że przygotowuje się jakieś zebranie. Spojrzałem na mały zegar ścienny. Wskazywał pięć minut po pół do dwunastej. „Ho, ho” — pomyślałem — „czas ucieka, a ja muszę jeszcze poszukać pracy”. . — Chciałbym stąd wyjść — odezwałem się do dwóch mężczyzn, którzy siedzieli w pobliżu i nie spali.
— Musisz pan zostać na nabożeństwie — brzmiała odpowiedź.
— A wy macie ochotę zostać? — spytałem.
Potrząsnęli przecząco głowami.
— No, to powiedzmy im, że chcemy wyjść — zaproponowałem. — Chodźcie.
Ale te nieszczęsne istoty spojrzały na mnie ze zgrozą. Wobec tego pozostawiłem je na pastwę losu i podszedłem do najbliższego członka Armii Zbawienia.
— Chcę już pójść — zacząłem. — Przyszedłem tu zjeść śniadanie, żeby nabrać sił do szukania pracy. Nie przypuszczałem, że zajmie rai to tyle czasu. Wydaje mi się, że mam pewne widoki na pracę w Stepney, a im prędzej wyruszę, tym większe będę miał szanse powodzenia.
Był to naprawdę poczciwy człeczyna, jednakże moje żądanie wprawiło go w bezgraniczne zdumienie. — Ależ człowieku — powiedział — przecież zaraz będziemy odprawiać nabożeństwo. Nie radziłbym panu odchodzić.
— W takim razie przepadnie mi praca — upierałem się. — A w tej chwili praca jest dla mnie najważniejsza..
Był tylko szeregowcem, więc odesłał mnie do adiutanta. Wyłuszczyłem mu powody, które skłaniały mnie do odejścia i poprosiłem uprzejmie, żeby pozwolił mi odejść.
— To niemożliwe — rzekł, a moja niewdzięczność wzbudziła w nim płomień świątobliwego oburzenia. — Co za pomysł! — parsknął gniewnie. — Co za pomysł!
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie wolno mi odejść? — spytałem. — Że zamierza pan trzymać mnie tu wbrew mojej woli?
— Tak! — parsknął.
Nie wiem, co mogłoby się zdarzyć, bo we mnie również wzbierało oburzenie; ale tymczasem na sali zauważono już, co się święci, więc zaciągnął mnie w róg izby, a potem do przyległego pokoju. Tutaj jeszcze raz kazał mi wymienić powody, dla których chciałem odejść.
— Muszę pójść — oznajmiłem — bo chcę poszukać pracy w Stepney, a każda godzina zmniejsza moje widoki zarobku. Jest w tej chwili za dwadzieścia pięć dwunasta. Przychodząc tu nie przypuszczałem, że śniadanie zajmie mi tyle czasu.
— Masz pan interesy na mieście, co? — szydził. — Jesteś człowiekiem interesów, prawda? Ale wobec tego po coś pan tu przyszedł?
— Spędziłem całą noc na dworze i chciałem zjeść śniadanie, żeby nabrać nieco sił do szukania pracy. Po to tu przyszedłem.
— Ładny mi postępek, nie ma co — drwił dalej. — Mężczyzna, który ma na mieście interesy, nie powinien tu przychodzić. Pozbawiłeś pan jakiegoś biedaka śniadania. Oto coś pan zrobił.
Było to kłamstwo, bo dostaliśmy się do środka wszyscy, co do jednego.
A teraz odwołuję się do was: czy człowiek ów postąpił po chrześcijańsku lub choćby uczciwie — po tym, kiedy stwierdziłem wyraźnie, że jestem bezdomny i głodny i że chcę poszukać pracy — nazywając szukanie pracy „interesami”, a mnie określając jako „człowieka interesów”, i wreszcie wyciągając z tego prosty wniosek, że człowiek interesów, i to w dodatku zamożny, nie potrzebuje śniadania z dobroczynnej kuchni oraz że zjadłszy taki posiłek okradłem jakiegoś wygłodniałego nędzarza, który nie jest „człowiekiem interesów”?
Opanowałem ogarniającą mnie złość, jeszcze raz przytoczyłem swoje argumenty, a potem jasno i treściwie wykazałem, jak bardzo jest niesprawiedliwy i jak zniekształca prawdę. Ponieważ nie zdradzałem żadnej gotowości do ustępstw (a pewien jestem, że moje oczy zaczynały błyszczeć gniewem), zaprowadził mnie na dziedziniec za budynkiem, do namiotu. Tym samym szyderczym tonem poinformował dwóch szeregowców, którzy pełnili straż u wejścia, że „to jest facet, co ma na mieście interesy i chce wyjść przed nabożeństwem”.
Oczywiście słowa te wstrząsnęły nimi do głębi, przyglądali mi się więc z niewysłowioną zgrozą. Adiutant wszedł do namiotu i przyprowadził majora. Wciąż tym samym szyderczym tonem przedłożył komendantowi moją prośbę, kładąc szczególny nacisk na moje „interesy”. Major był człowiekiem całkiem innego pokroju. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia toteż przedstawiłem mu sprawę, oświetlając ją jak poprzednio.
— Czy nie wiedział pan, że ma pan obowiązek uczestniczyć w nabożeństwie? — spytał.
— Pewnie, że nie wiedziałem — odparłem — bo inaczej zrezygnowałbym ze śniadania. Nie ogłaszacie tego na afiszach ani nie zawiadamiacie o tym przy wejściu.
Zastanawiał się przez chwilę. — Możesz pan iść — zezwolił. Gdy wydostałem się wreszcie na ulicę, minęła już dwunasta i doprawdy nie umiałbym powiedzieć, czy byłem w wojsku, czy też w więzieniu. Zmarnowałem połową dnia, a od Stepney dzieliła mnie daleka droga. Zresztą była to niedziela, a przecież nawet człowiek, który przymiera głodem, nie szukałby pracy w niedzielę. Poza tym doszedłem do wniosku, że mam za sobą ciężką pracę nocną (chodzenie po ulicach) i ciężką pracę dzienną (zdobywanie śniadania). Wobec tego przestałem na razie udawać przymierającego głodem młodego mężczyznę w pogoni za zarobkiem, zatrzymałem omnibus i pojechałem do domu.
Ogolony i wykąpany położyłem się pod białe prześcieradła i zasnąłem. Zamknąłem oczy o szóstej po południu. Gdy otwierałem je ponownie, biła dziewiąta rano. Przespałem piętnaście godzin. Leżąc w półśnie wróciłem myślami do tych siedmiuset nieszczęśliwców, którzy czekali na nabożeństwo. Nie dla nich kąpiel ani możność ogolenia się, ani białe prześcieradła, ani piętnaście godzin snu. Po skończeniu modłów czeka ich natomiast mordęga ulic, problem skórki chleba przed nocą, długa bezsenna noc na ulicach i dumanie nad sposobem znalezienia skórki chleba o świcie.
ROZDZIAŁ XII
DZIEŃ KORONACJI
Ty, której ląd bezbronny
Oddziela morska głąb —
Anglio Miltona — dokąd
chcesz znosić wstyd i srom?
Byłaś Rzeczpospolitą,
Dziś łasisz się u nóg
Tych królów rdzą przeżartych.
Choć kłamstwa robak zmógł,
Jak wichr ci szarpią włosy
I oczu czysty blask
Skrywają jak zasłona
Przed niebem bożych łask.
Swinburne
Wivat Rex Eduardus! Ukoronowano dzisiaj króla wśród objawów wielkiego wesela i błazeńskiej pompy, a ja jestem tym wstrząśnięty i zasmucony. Nie widziałem w życiu nic, co dałoby się porównać z przepychem tego widowiska — chyba tylko jankeskie cyrki i balet w „Alhambrze”. Nigdy w życiu nie widziałem też nic równie beznadziejnego i tragicznego.
Aby zachwycić się widokiem parady koronacyjnej, powinienem był przybyć prosto ze Stanów Zjednoczonych do Hotelu Cecil, a prosto z Hotelu Cecil udać się na trybunę, na którą wstęp kosztował pięć gwinei, i zasiąść pomiędzy umytymi. Ja zaś popełniłem błąd i przybyłem spośród nie mytych z East Endu. Niewielu nadciągnęło z tamtej części miasta. Większość mieszkańców East Endu pozostała w swoich zaułkach i upiła się do nieprzytomności. Socjaliści, demokraci i republikanie wyjechali na wieś zaczerpnąć świeżego powietrza i nie wzruszał ich bynajmniej fakt, że czterysta milionów ludzi obierało sobie ukoronowanego i namaszczonego olejami władcę. Sześć tysięcy pięciuset prałatów, księży, mężów stanu, książąt i wojowników przyglądało się koronowaniu i namaszczaniu, a reszta obserwowała orszak.
Ja przypatrywałem mu się na Trafalgar Square, z „najokazalszego placu Europy” i samego serca imperium. Było nas tam wiele tysięcy, trzymanych w ryzach i zmuszanych do porządku przez najprzedniejsze oddziały sił zbrojnych Anglii. Wzdłuż trasy marszu stał podwójny szpaler żołnierzy. Cokół kolumny Nelsona otaczali potrójnym wieńcem marynarze. Dalej ku wschodowi, u wylotu placu, zajęła miejsce Królewska Artyleria Morska. Wznoszący się w trójkącie pomiędzy Pall Mall i Cockspur Street pomnik Jerzego III oskrzydlały z obu stron pułki lansjerów i huzarów. Po zachodniej stronie placu barwiły się czerwone płaszcze żołnierzy Marynarki Królewskiej, a przestrzeń od Union Club do Whitehall łukiem spinała iskrząca się, potężna linia 1 pułku gwardii królewskiej — gigantyczni ludzie na grzbietach gigantycznych wierzchowców, w stalowych napierśnikach i stalowych hełmach — olbrzymi stalowy miecz wojenny gotowy na każde skinienie sił rządzących światem. A jeszcze dalej przecinały tłum długie szeregi policji stołecznej, za plecami zaś tłumu czuwali rezerwiści — wysocy, dobrze odżywieni mężczyźni, którzy w razie potrzeby mogli posłużyć się bronią i siłą mięśni.
Podobny obraz roztaczał się wzdłuż całej trasy marszu — siła, druzgocąca, przemożna siła; tysiące mężczyzn, wspaniałych mężczyzn, sam kwiat narodu, których jedyną funkcją jest: słuchać ślepo i zabijać ślepo, niszczyć ślepo i mordować ślepo. A po to, aby ludzie ci byli dobrze odżywieni, dobrze ubrani i dobrze uzbrojeni, aby mieli statki, które zawiozą ich na odległe krańce świata — po to haruje, niszczeje i umiera East End Londynu i East End całej Anglii.
Jest takie chińskie przysłowie, że jeśli jeden człowiek gnuśnieje w lenistwie, drugi umrze z głodu. A Monteskiusz powiedział: „Fakt, że wiele ludzi pracuje, aby odziać jednego człowieka, jest przyczyną, że wiele ludzi nie posiada odzienia”. W ten sposób jedno tłumaczy drugie. Nie potrafimy zrozumieć, czemu przymiera głodem skarlały robotnik East Endu (który mieszka z rodziną w jednoizbowej norze i podnajmuje innym przymierającym głodem i skarlałym robotnikom skrawek miejsca na podłodze), dopóki nie spojrzymy na rosłego żołnierza gwardii królewskiej z East Endu i nie uprzytomnimy sobie, że jeden musi żywić i odziewać, i służyć drugiemu.
I gdy w Opactwie Westminsterskim naród obierał sobie króla, ja, wciśnięty pomiędzy szeregi gwardii królewskiej i oddziałów policji z Trafalgar Square, sięgnąłem myślą do tych czasów, kiedy lud Izraela po raz pierwszy miał otrzymać koronowanego władcę. Wiecie wszyscy, jak się to odbyło. Starsi przyszli do proroka Samuela i powiedzieli: „Przetoż postanów nam króla, aby nas sądził, jako je wszystkie narody mają”.
Tedy rzekł Pan do Samuela: Przetoż teraz usłuchaj głosu ich, a wszakże oświadcz się jako najpilniej przed nimi i oznajmij im prawo króla, który nad nimi ma królować.
A tak Samuel odniósł wszystkie słowa Pańskie do ludu, który go prosił o króla.
I mówił: Toć będzie prawo króla, który królować ma nad wami: Syny wasze brać będzie, a osadzi nimi wozy swoje i poczyni je jezdnymi, a będą biegać przed wozem jego.
Poczyni też sobie z nich pułkowniki nad tysiącami i rotmistrze nad pięćdziesięcioma; poczyni z nich oracze pól swoich i żeńce żniwa swego, i te, którzy by robili rynsztunki wojenne i potrzeby do wozów jego.
Córki też wasze pobierze, by gotowały rzeczy wonne i były kucharkami i piekarkami.
Pola też wasze i winnice wasze, i oliwnice wasze co najlepsze pobierze, a rozda sługom swoim.
Przy tym z zasiewków waszych i winnic waszych będzie brał dziesięciny i rozda je komornikom swoim i sługom swoim.
Także sługi wasze i dziewki wasze, i młodzieńce wasze co najgrzeczniejsze będzie brał, i osły wasze pobierze, i obróci do roboty swojej.
Z bydła waszego dziesięcinę będzie brał, a wy będziecie niewolnikami jego. I będziecie wołać dnia onego dla króla waszego, którego sobie obierzecie, a nie wysłucha was Pan dnia onego.
Wszystko to zdarzyło się owego dnia pradawnego i lud wołał do Samuela: „Módl się za sługami twymi Panu Bogu twemu, żebyśmy nie pomarli; bośmy przydali do wszystkich grzechów naszych tę złość, żeśmy sobie prosili o króla. A po Saulu, Dawidzie i Salomonie przyszedł Roboam, który „dał srogą odpowiedź ludowi mówiąc: Ojciec mój kładł na was jarzmo ciężkie, ale ja przydam do jarzma waszego; Ojciec mój karał was biczykami, ale ja was karał będę korbaczami”.
W naszych zaś dniach pięciuset dziedzicznych parów włada piątą częścią Anglii; a ci parowie i oficerowie, i słudzy królewscy, i ci, którzy tworzą siły rządzące światem, marnotrawią na zbytki 1 850 milionów dolarów, czyli 370 milionów funtów rocznie, co stanowi 32 procent ogólnej wartości dóbr wytwarzanych przez robotników tego kraju.
W opactwie wśród dźwięków fanfar i łkania muzyki nadano monarsze, odzianemu we wspaniałą złocistą szatę i otoczonemu przez świetny tłum panów, lordów i władców, insygnia władzy królewskiej. Lord Wielki Szambelan przypiął mu do butów ostrogi, a arcybiskup Canterbury wręczył mu miecz królewski w czerwonej pochwie, mówiąc:
Przyjm ten królewski miecz przyniesiony z ołtarza bożego i wręczony ci rękami biskupów i sług bożych niegodnych tego zaszczytu.
A gdy przypasano mu miecz, król wysłuchał egzort arcybiskupa:
Mieczem tym czyń sprawiedliwość, zwalczaj w zarodku niesprawiedliwość, chroń Święty Kościół Boży, wspomagaj i broń sieroty i wdowy, przywracaj siłę rzeczom, które chylą się do upadku, zachowuj rzeczy, którym przywróciłeś siłę, karz i naprawiaj zło i umacniaj dobro.
Ale posłuchajcie! Gdzieś od strony Whitehallu płyną ku nam odgłosy radosnych wiwatów; tłum zaczyna falować, podwójny szpaler żołnierzy staje na baczność i wnet ukazują się królewscy przewoźnicy w fantastycznych średniowiecznych ubiorach ze szkarłatnej materii, do złudzenia przypominający cyrkowców na wozie podczas cyrkowej parady. Potem królewska karoca wiezie damy dworu i panów dworskich, z upudrowanymi lokajami i woźnicami w przebogatych strojach. Przybywają coraz to nowe karoce, nowi lordowie, szambelanowie, wicehrabiowie, damy dworu — sami służalcy. Potem wojownicy, królewska eskorta, generałowie o spalonych na brąz i wyniszczonych twarzach, przybyli do Londynu z najdalszych zakątków świata, oficerowie-ochotnicy, oficerowie milicji i oficerowie regularnych sił zbrojnych; Spens i Plumer, Broadwood i Cooper, którzy przyszli na odsiecz Ookiep, Mathias z Dargai, Dixon z Vlakfontein; generał Gaselee i admirał Seymour z Chin; Kitchener z Chartumu; lord Roberts z Indii i cały świat — zbrojni mężowie Anglii, władcy zniszczenia i panowie śmierci! Inna rasa ludzi niż ci ze sklepów i slumsów, całkiem inne plemię!
Ale oto jadą w całym swym przepychu i poczuciu posiadanej władzy, nadjeżdża ich coraz więcej — tych mężczyzn ze spiżu, tych bogów wojny i ciemiężycieli świata. Bezładna mieszanina — parowie i pospólstwo, książęta i maharadżowie, koniuszowie królewscy i kawalerzyści gwardii. A dalej mieszkańcy kolonii, smukli i silni; jeszcze dalej wszystkie rasy świata — żołnierze z Kanady, z Australii, z Nowej Zelandii; z Bermudów, Borneo, Fidżi i ze Złotego Wybrzeża; z Rodezji, Południowej Afryki, Natalu, Sierra Leone i Gambii; z Nigerii i Ugandy; z Cejlonu i Cypru, z Hongkongu, Jamajki i Wei-Hai-Wei; z Lagos, Malty, St. Lucia, Singapore i Trinidadu. A za nimi podbite ludy Indii, śniadzi jeźdźcy, barbarzyńcy władający mieczem, jaśniejący purpurą i szkarłatem — Sikhowie, Radżpuci, Birmanie, prowincja po prowincji, kasta po kaście.
A teraz gwardia konna, połysk złotych zbroi, piękne bułane konie, huragan wiwatów, ogłuszający dźwięk orkiestr — „Król! Król! Boże, strzeż króla!” Wszyscy postradali zmysły. Porwał mnie nastrój nieprzytomnego podniecenia, ja również mam ochotę wołać: „Król! Boże, strzeż króla!” Wokół mnie ludzie w łachmanach podrzucają kapelusze i ze łzami w oczach wołają w ekstazie: — „Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!” Popatrz, widać go, jedzie w tej cudownej złotej karocy, wielka korona iskrzy mu się na głowie, obok niego kobieta w bieli, w podobnej jak on koronie.
A ja opanowuję się z trudem i usiłuję przekonać samego siebie, że to wszystko rzeczywistość, że to nie jakieś sceny z bajki. Ale na próżno — i tak jest może lepiej. Wolę się łudzić, że cała ta pompa, cały przepych i błazeńska maskarada należą do krainy baśni, niż gdybym miał uwierzyć, że to wybryk zdrowych na umyśle i rozsądnych ludzi, którzy ujarzmili materię i zgłębili tajemnice gwiazd.
Książęta i książątka, hrabiowie, hrabiny i najróżniejsze odmiany szlachetnie urodzonych postaci z królewskiego orszaku migają mi przed oczami; i znów wojownicy i lokaje, i ludy zwyciężone... Parada skończona. Tłum unosi mnie z placu w plątaninę wąskich uliczek, gdzie szynki rozbrzmiewają pijacką wrzawą, a mężczyźni, kobiety i dzieci łączą się w ogólnym rozpasaniu. Zewsząd płynie melodia ulubionej piosenki koronacyjnej:
Hej, w dniu koronacji krew żywiej w żyłach nam gra.
Będziemy hulali, tańczyli, śpiewali, hip hip hura!
Hej, w dniu koronacji strumieniem popłyną
I serca zagrzeją nam whisky i wino.
Rozpadał się deszcz. U wylotu ulicy ukazują się oddziały wojsk posiłkowych, czarni Afrykanie w turbanach i żółci Azjaci w fezach, obok kulisi uginający się pod ciężarem niesionych na głowach karabinów maszynowych i baterii górskich; ich bose stopy brną przez błoto uliczne i wybijają szybki rytm — tap, tap, tap. Szynki opróżniają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i ciemnoskórzy lennicy idą wśród wiwatów swych brytyjskich braci, którzy zaraz potem wracają do przerwanej hulanki.
— Jak się panu podobał pochód? — spytałem jakiegoś starego człowieka na ławce w Green Parku.
— Jak mi się podobał pochód? Cholernie dobra okazja do przespania się; pomyślałem, kiedy wszystkie gliny polazły gdzie indziej, i schowałem się w tamtym kącie razem z pięćdziesiątką innych. Ale nie mogłem zasnąć, leżałem głodny i rozmyślałem, że niby jak to może być, żebym po tylu latach harówki nie miał nawet dachu nad głową; i słuchałem muzyki i wiwatów, i strzałów armatnich, aż zrobił się ze mnie prawie anarchista i przyszła mi chętka rozwalić łeb Lordowi Szambelanowi.
Nie mogłem zrozumieć, czemu akurat Lordowi Szambelanowi, co prawda i on nie wiedział, ale oświadczył stanowczo, że tak to właśnie odczuwa, i nie wracaliśmy już więcej do tego tematu.
Gdy zapadła noc, miasto rozjarzyło się tysiącem świateł. Tu i tam zachwycały wzrok jaskrawe plamy zieleni, bursztynu i rubinu, a na każdym kroku jaśniały wycięte z kryształu i oświetlone płomieniem gazowym olbrzymie litery „ER”. Tłum na ulicach wzrósł do setek tysięcy i chociaż policja z całą surowością kładła kres wszelkim wybrykom, nie brak było awantur pijackich i bójek. Wydawało się, że podniecenie i chwilowe odprężenie uderzyły do głowy znużonym pracą robotnikom; tańcząc przeciągali ulicami mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, złączeni ramionami w długie szeregi śpiewali:
Tyś jest powój, wonny powój, a ja jestem pszczółką,
Piłbym miód z twych warg czerwonych, piłbym, piłbym w kółko
Odpoczywałem na ławce na Embankment i spoglądałem na lśniącą od blasków wodę. Zbliżała się północ i przede mną płynęli „lepsi” uczestnicy zabaw, którzy unikali wrzaskliwych ulic i wracali do domów. Obok mnie siedziały drzemiąc i kiwając się dwie postacie w łachmanach: mężczyzna i kobieta. Nędzarka miała ręce ciasno skrzyżowane na piersiach i bez ustanku pochylała się do przodu, aż wydawało się, że za chwilę straci równowagę i zsunie się na chodnik; to przeginała się w lewo, aż głową dotykała ramienia mężczyzny; to znów chyliła w prawo, aż ból w naprężonych i naciągniętych mięśniach budził ją i zmuszał do zmiany pozycji. A potem opadanie ku przodowi zaczynało się od nowa i powtarzał się poprzedni cykl, dopóki ból mięśni nie wyrwał biedaczki ze snu.
Co chwilę chłopcy lub młodzi ludzie przystawali za ławką wydając przeraźliwe wrzaski. Każdy taki wyczyn budził brutalnie mężczyznę i kobietę, a na widok żałosnego zdumienia na ich twarzach tłum wybuchał radosnym śmiechem.
Ten brak serca, objawiający się na każdym kroku, zdumiewał mnie najbardziej. Bezdomni na ławkach, to taki pospolity widok — biedni, nieszczęśni i nieszkodliwi ludzie, którym można bezkarnie dokuczać. Najmniej pięćdziesiąt tysięcy osób przeszło obok ławki, podczas gdy na niej siedziałem, ale choć był to taki radosny dzień jak koronacja, żadnemu z przechodniów nie drgnęło serce i żaden nie podszedł do kobiety ze słowami: „Masz tu sześć pensów; idź i znajdź sobie nocleg”. Przeciwnie, kobiety, szczególnie młodsze, robiły dowcipne uwagi na temat kiwającej się na ławce nieszczęsnej istoty i za każdym razem rozśmieszały swoich towarzyszy.
Anglicy określiliby takie postępowanie jako okrutne. Amerykanie nazwaliby to trafniej: zdziczeniem. Toteż przyznaję, że wzięła mnie złość na ten przewijający się przede mną radosny tłum i nie bez satysfakcji pomyślałem o statystykach, według których co czwarty dorosły mieszkaniec Londynu umiera w instytucjach dobroczynnych — albo w domu noclegowym, albo w szpitalu, albo w zakładzie dla umysłowo chorych.
Wdałem się w rozmowę z mężczyzną. Miał lat pięćdziesiąt cztery i był kiedyś dokerem, a teraz stoczył się na dno nędzy. Mógł liczyć tylko na dorywcze zajęcie, i to jedynie w okresie, gdy był duży popyt na pracę, bo w sezonie martwym pierwszeństwo dawano mężczyznom młodym i silnym. Ostatni tydzień spędził na ławkach Embankment. Przyszły tydzień zapowiadał się nieco pomyślniej; może uda mu się znaleźć kilkudniową pracę i zdobyć łóżko w jakimś domu noclegowym. Całe życie spędził w Londynie, z wyjątkiem tych pięciu lat od roku 1878, kiedy posłano go na służbę do Indii.
Pewnie, żeby coś zjadł; tak samo dziewczyna. Takie dnie dawały się ludziom w ich położeniu szczególnie we znaki, chociaż policjanci mieli ręce pełne roboty i bezdomnym łatwiej było przespać się w jakimś kącie. Obudziłem dziewczynę, a raczej kobietę, bo liczyła „dwadzieścia osiem lat, proszę pana” i ruszyliśmy do najbliższej jadłodajni.
— Ile to kosztowało pracy założenie takich świateł — powiedział mężczyzna na widok wspaniale iluminowanego budynku. To było nutą przewodnią jego myśli. Pracował przez całe życie i jedynie kategoriami pracy umiał wyrazić to, co wiązało się ze światem zewnętrznym i z jego własną duszą. — Koronacja nie jest zła — rzekł. — Daje ludziom pracę.
— A jednak panu kiszki grają marsza — powiedziałem.
— Tak — przyznał. — Próbowałem, ale nie miałem żadnych widoków. Jestem za stary. A pan gdzie pracuje? Na morzu, co? Poznałem zaraz po ubraniu.
— Wiem, kto pan jest — wtrąciła dziewczyna. — Włoch.
— Nie, nieprawda — zaperzył się mężczyzna. — Jest Jankesem, głowę daję.
— Chryste Panie, spójrzcie tylko! — zawołała, gdy wydostaliśmy się na Strand, nabity rozwrzeszczanym i roztańczonym, świętującym tłumem. Mężczyźni pokrzykiwali ochoczo, a dziewczęta śpiewały wysokimi, gardłowymi głosami:
Hej, w dniu koronacji krew w żyłach żywiej nam gra.
Będziemy hulali, tańczyli, śpiewali hip, hip, hura!
Hej, w dniu koronacji strumieniem popłyną
I serca zagrzeją nam whisky i wino.
— Och, jaka ja jestem brudna po tym chodzeniu — powiedziała kobieta sadowiąc się w jadłodajni i ścierając z kącików oczu resztki brudu i snu. — Czego to ja dzisiaj nie widziałam i jak mi się to wszystko podobało, chociaż byłam sama jak kołek. Te wszystkie księżne i damy miały takie wspaniałe białe suknie. Wyglądały pięknie, niczym z jakiego obrazka.
— Jestem Irlandką — odpowiedziała na moje pytanie. — Nazywam się Eyethorne.
— Jak? — spytałem.
— Eyethorne, proszę pana, Eyethorne.
— Niech pani powie litera po literze.
— E-y-e-t-h-o-r-n-e. Eyethorne.
— Aha — zauważyłem — londyńska Irlandka.
— Tak, proszę pana, urodziłam się w Londynie.
Do śmierci ojca, który zginął w jakimś wypadku, żyła szczęśliwie w domu rodziców, ale potem musiała rozpocząć samodzielne życie. Jeden brat służył w wojsku, a drugiego tak pochłaniał problem utrzymania żony i ośmiorga dzieci za dwadzieścia szylingów na tydzień przy niepewnej pracy, że naturalnie siostrze nie mógł już pomagać. Raz w życiu wyjechała z Londynu do odległej o dwanaście mil miejscowości w Es-sex i przez trzy tygodnie zrywała tam owoce. — A wróciłam brązowa jak śliwka. Nie uwierzy pan, ale słowo daję, że zupełnie jak śliwka.
Ostatnio pracowała w jadłodajni, od siódmej rano do jedenastej w nocy, za wyżywienie i pięć szylingów tygodniowo. Potem zachorowała, a gdy opuściła szpital, nie mogła znaleźć nowego zajęcia. Zresztą nie czuła się zbyt dobrze, a dwie ostatnie noce spędziła na ulicach.
Pochłonęli we dwójkę zdumiewające ilości strawy i dopiero gdy podwoiłem i potroiłem ich początkowe zamówienia, zdradzili pewne oznaki sytości.
W pewnej chwili kobieta sięgnęła prawą ręką przez stół i dotknąwszy materiału, z którego uszyta była moja kurtka i koszula, zwróciła uwagę na dobry gatunek amerykańskiej odzieży. Moje łachmany ubraniem w dobrym gatunku! Zaczerwieniłem się; ale gdy obejrzałem dokładniej ich odzienie, poczułem się nagle człowiekiem dobrze ubranym i szacownym.
— Jak sobie wyobrażacie przyszłość? — spytałem. — Przecież z każdym dniem się starzejecie.
— Cóż, przytułek — odpowiedział mężczyzna.
— Prędzej skonam, niż pójdę do przytułku — oświadczyła kobieta. — Nie mam już w życiu żadnej nadziei, wiem o tym, ale wolę umrzeć na ulicy. Nie nadaję się do przytułku, nie, dziękuję pięknie! Jeszcze by też! — parsknęła gniewnie w ciszy, która nagle zapadła.
— A po spędzeniu całej nocy na ulicach — spytałem — co robicie, żeby zdobyć trochę jedzenia?
— Jeśli nie zaoszczędziłeś nic, musisz najpierw zdobyć pensa — objaśnił mnie bezdomny. — A jak go już masz, idziesz do jadłodajni i zamawiasz kubek herbaty.
— Nie rozumiem, w jaki sposób można zaspokoić tym głód — zaoponowałem.
Para uśmiechnęła się porozumiewawczo.
— Pijesz kubek herbaty małymi łyczkami — ciągnął dalej nędzarz — żeby trwało to jak najdłużej. A przez cały czas rozglądasz się dookoła i zawsze znajdziesz takich, którzy zostawią coś na talerzu.
— Aż dziw bierze, ile niektórzy ludzie marnują jedzenia — wtrąciła kobieta.
— Cały dowcip polega na tym — zawyrokował mężczyzna, gdy dotarł do mnie wreszcie sens jego słów — żeby zdobyć pensa.
Gdy opuszczaliśmy jadłodajnię, panna Eyethorne zebrała z sąsiednich stolików kilka skórek chleba i wetknęła je pomiędzy łachmany.
— Rozumie pan, nie należy tego marnować — powiedziała, a były doker przytaknął jej skinieniem głowy i sam schował dwie skórki.
O trzeciej nad ranem szedłem wzdłuż Embankment. Była to prawdziwa noc galowa dla bezdomnych, bo policja pełniła służbę gdzie indziej; toteż każda ławka miała śpiących lokatorów.
Kobiety nie ustępowały liczbą mężczyznom, a większość stanowili ludzie starzy. Od czasu do czasu dostrzegałem chłopca. Na jednej ławce zobaczyłem całą rodzinę — mężczyzna siedział wyprostowany, ze śpiącym dzieckiem na ręku, obok spała żona z głową na jego ramieniu, a na jej kolanach spoczywała głowa śpiącego chłopca. Mężczyzna miał oczy szeroko otwarte. Wpatrywał się w wodę i myślał — czego nie powinien robić bezdomny i obarczony rodziną człowiek. Nie byłoby chyba przyjemnie odczytać jego myśli; ale to jedno wiem i wie o tym cały Londyn, że bynajmniej nierzadko bezrobotni mężczyźni mordują własne żony i dzieci.
Gdy idzie się o świcie wzdłuż Embankment, od gmachu Parlamentu, pod Iglicą Kleopatry aż do mostu Waterloo, nie można nie wspomnieć cierpień, które przed dwudziestu siedmiu wiekami opiewał autor „Księgi Hioba”:
Niezbożni granice przenoszą, trzody zabierają i pasą.
Osła sierotek zajmują, a wołu od wdowy w zastawie biorą.
Spychają ubogich z drogi; spólnie się muszą nędzni kryć na ziemi.
Oto jako leśne osły w puszczach wychodzą na robotę swoją, wstawając rano na łupiestwo; pustynia jest chlebem ich i dzieci ich.
Na polach ubogiego pożynają zboża, a niepobożni z winnic zbierają.
Nagich nocować przymuszają bez odzienia, którzy się nie mają czym nakryć na zimnie.
Powodzią gór zmaczani bywają, nie mając mieszkania przytulają się do skały.
Porywają sierotkę od piersi, a od ubogiego zastaw biorą.
Nagiemu dopuszczają chodzić bez odzienia, a o głodzie chowają tych, którzy im snopy noszą”.
(„Księga Hioba”, XXIV, 2—10.)
Minęło dwadzieścia siedem wieków! A słowa te są niemniej prawdziwe i aktualne dzisiaj, w samym sercu chrześcijańskiej cywilizacji, której Edward VII jest królem!
ROZDZIAŁ XIII
DAN CULLEN, DOKER
Wielkość życia? Człowiecze, szukasz po próżnicy,
Jeśli chcesz ją odnaleźć w knajpie lub w piwnicy.
Thomas Ashe
Byłem wczoraj w pokoju jednego z „Domów Miejskich” w pobliżu Leman Street. Gdybym mógł spojrzeć w posępną przyszłość i przekonać się, że aż do samej śmierci będę mieszkał w takim pokoju, zeszedłbym natychmiast na dół, rzucił się w wody Tamizy i rozwiązał w ten sposób umowę dzierżawną. Nie jest to pokój. Szacunek dla języka nie pozwala nazwać go pokojem, tak jak nie pozwala nadać lepiance miana pałacu. Jest to nora, legowisko. Jej wymiary wynoszą siedem stóp na osiem, a sufit jest tak niski, że nie daje nawet tej ilości przestrzeni kubicznej powietrza, której wymaga się dla żołnierza angielskiego w barakach wojskowych. Połamane łóżko przykryte strzępami kołdry zajmuje niemal połowę pokoju. Koślawy stolik, krzesło i dwie skrzynki nie pozostawiają wiele wolnego miejsca. Za pięć dolarów można by kupić wszystko, co się tam znajduje. Podłoga świeci nagimi deskami, natomiast ściany i sufit okrywa istna tapeta krwawych znaków i plam. Każdy z tych śladów świadczył o gwałtownej śmierci insekta, bo w pokoju roiło się od robactwa, plagi, której nikt nie podoła samotnie.
Mieszkaniec nory, pewien doker nazwiskiem Dan Cullen, umierał w szpitalu. Ale jego osobowość wycisnęła na tym nędznym wnętrzu piętno dość silne, aby można było wyrobić sobie pojęcie, jaki to był człowiek. Na ścianach wisiały tanie reprodukcje portretów Garibaldiego, Engelsa i Dan Burnsa oraz innych przywódców robotniczych, a na stole leżała powieść Waltera Besanta. Znał Szekspira, mówiono mi, i czytał dzieła z zakresu historii, socjologii i ekonomii. I był samoukiem.
Wśród dzikiego nieładu na stole leżała kartka papieru z nabazgranymi kilku słowami: „Panie Cullen, proszę oddać mi duży biały dzbanek i korkociąg, który panu pożyczyłam...” — przedmioty pożyczone mu w pierwszym okresie choroby przez sąsiadkę, o których zwrot dopominała się w przewidywaniu jego rychłej śmierci. Duży biały dzbanek i korkociąg posiadają dla mieszkańca Otchłani wartość zbyt wielką, aby pozwolił umrzeć w spokoju współmieszkańcowi tej krainy. Aż do ostatka dręczyć będzie duszę Dana Cullena małość ludzka, ponad którą daremnie usiłował wzlecieć.
Historia Dana Cullena jest krótka i błaha, ale wiele można z niej wyczytać pomiędzy wierszami. Urodził się w biednej rodzinie, w mieście i w kraju, w którym granice pomiędzy klasami społecznymi zaznaczone są bardzo wyraźnie. Przez całe życie ciężko pracował; a ponieważ otworzył książki, ponieważ zapłonęły w nim ognie ducha, ponieważ umiał „napisać list jak adwokat”, towarzysze wybrali go, aby pracował dla nich mózgiem. Został przywódcą związku tragarzy owoców, reprezentował dokerów w Londyńskiej Radzie Związków Zawodowych i pisywał cięte artykuły do pism robotniczych.
Nie płaszczył się przed ludźmi, nawet jeśli byli jego ekonomicznymi panami i władali środkami jego utrzymania, wypowiadał odważnie swoje myśli i walczył nieustraszenie. Zawinił, bo podczas „wielkiego strajku w dokach” odegrał rolę kierowniczą. Był to dla niego koniec. Od tego dnia stał się człowiekiem napiętnowanym i co dzień, przez lat dziesięć lub więcej, „brał zapłatę” za to, co uczynił.
Doker pracuje dorywczo. Praca jest, to znów jej nie ma, a on pracuje lub nie, zależnie od ilości towarów, które należy wyładować. Dana Cullena szykanowano. Wprawdzie zdecydowanie nie odmówiono mu pracy (co groziłoby kłopotami, ale z pewnością byłoby mniej okrutne), majster wezwał go jednak do siebie i oświadczył, że nie ma dla niego roboty więcej niż na dwa lub trzy dni w tygodniu. Nazywa się to „nauką dyscypliny” lub „musztrą”, oznacza zaś śmierć głodową. Nie ma na to łagodniejszego określenia. Dziesięć lat takiego życia złamało mu serce, a ludzie ze złamanym sercem nie żyją długo.
Położył się do łóżka w swojej strasznej norze, która, w miarę jak tracił siły, stawała się coraz straszniejsza. Nie miał przyjaciół ani krewnych, był samotnym starym człowiekiem, zgorzkniałym i skłonnym do pesymizmu; walczył z robactwem i patrzał na Garibaldiego, Engelsa i Burnsa, którzy spoglądali na niego z pocętkowanych krwią ścian. Nie odwiedzał go żaden z lokatorów tych przepełnionych miejskich baraków, gdyż nie zaprzyjaźnił się z nikim. Pozwolono mu gnić w samotności.
Ale z dalekich krańców East Endu przyszedł szewc-łatacz z synem, jego jedyni przyjaciele. Sprzątnęli mu pokój, przynieśli z domu świeżą bieliznę i zdjęli szaroczarne od brudu prześcieradła. I przyprowadzili do niego jedną z sióstr Fundacji Miłosierdzia Królowej w Aldgate.
Obmyła mu twarz, poprawiła łóżko i wdała się z nim w rozmowę. Pogawędka ta interesowała ją — dopóki on nie usłyszał jej nazwiska. A tak, nazywa się Blank, odpowiedziała niewinnie, a sir George Blank jest jej bratem. Och, sir George Blank? — zagrzmiał Dan Cullen na łożu śmierci. Sir George Blank, radca prawny doków w Cardiff, który ponosi większą niż inni odpowiedzialność za to, że rozpędził Związek Dokerów w Cardiff, a potem został uszlachcony? A ona jest jego siostrą? Dan Cullen uniósł się na połamanym łóżku i rzucił na nią klątwę aż do siódmego pokolenia, a ona uciekła, aby nie powrócić więcej, głęboko wstrząśnięta niewdzięcznością ubogich.
Nogi Dana Cullena nabrzmiały od wodnej puchliny. Siedział przez cały dzień na brzegu łóżka (aby woda nie doszła do tułowia), pod stopami nie miał dywanika, nogi okrywał mu cienki kocyk, ramiona — stare palto. Jakiś misjonarz przyniósł parę papierowych rannych pantofli wartości czterech pensów (widziałem je) i zaofiarował się odmówić z pięćdziesiąt modlitw za duszę Dana Cullena. Ale Dan Cullen należał do typu ludzi, którzy wolą, aby ich pozostawiono w spokoju. Nie życzył sobie, by jakiś tam Tom, Dick czy Harry kupował sobie za parę rannych pantofli, wartości czterech pensów, prawo wtrącania się do jego duszy. Poprosił uprzejmie misjonarza o otworzenie okna i wyrzucił ranne pantofle. Misjonarz poszedł, aby więcej nie wrócić, również poruszony do głębi niewdzięcznością nędzarzy.
Szewc-łatacz, sam nieustraszony stary bohater — choć nie znany i nie opiewany — udał się po kryjomu do dyrekcji potężnej firmy handlu owocami, dla której Dan Cullen pracował dorywczo przez trzydzieści lat. System firmy opierał się niemal wyłącznie na pracy dorywczej. Szewc-łatacz opisał im rozpaczliwe położenie Cullena, który umierał stary, złamany na duchu, bez opieki i bez środków do życia, przypomniał im, że tragarz pracował u nich przez trzydzieści lat, i prosił, by mu jakoś pomogli.
— Och, widzi pan — powiedział dyrektor, bez zaglądania do ksiąg przypominając sobie Dana Cullena — mamy zasadę nie wspomagać pracowników dorywczych, więc nic dla niego zrobić nie możemy.
I nie zrobili nic, nie podpisali nawet prośby o przyjęcie Dana Cullena do szpitala. A nie jest bynajmniej łatwo dostać się do szpitala w Londynie. W Hampstead, gdyby nawet komisja lekarzy dała mu skierowanie, upłynęłoby najmniej cztery miesiące, zanim mógłby otrzymać miejsce, tak wielu zapisanych było przed nim. Wreszcie szewc wystarał się o przyjęcie go do szpitala w Whitechapel, gdzie często go odwiedzał. Ale niebawem przekonał się, że Dan Cullen uległ ogólnie panującemu przekonaniu, iż jako pacjent nieuleczalnie chory zostanie jak najśpieszniej wyekspediowany na tamten świat. Trzeba przyznać, że jak na starego i złamanego człowieka, którego „uczono dyscypliny” i „musztrowano” przez lat dziesięć, wniosek całkiem prosty i logiczny. Gdy dawano mu na poty, aby jako cierpiącemu na chorobę Brighta odtłuścić nerki, Dan Cullen utrzymywał, że pocenie się przyśpiesza śmierć, gdyż choroba Brighta polega na zanikaniu nerek, a więc nie mogą one zawierać nadmiaru tłuszczu, czyli że wyjaśnienia lekarza są wierutnym kłamstwem. Doktor wpadł we wściekłość i przez dziewięć dni nie zbliżał się do jego łóżka.
Potem ustawiono łóżko w ten sposób, że stopy i nogi leżącego uniosły się do góry. Natychmiast puchlina wodna zaatakowała całe ciało, a Dan Cullen twierdził, że zrobiono to w tym celu, aby woda spłynęła z nóg i przyśpieszyła śmierć. Zażądał wypisania ze szpitala, chociaż powiedziano mu, że umrze na schodach, i bliższy śmierci niż życia przywlókł się do warsztatu szewca-łatacza. W chwili gdy to piszę, Dan Cullen umiera w szpitalu Temperance, w którym, poruszywszy niebo i ziemię, umieścił go wierny przyjaciel.
Biedny Dan Cullen! Juda Nieznany, który sięgnął po wiedzę; który w dzień pracował fizycznie, a uczył się nocami, który roił sny i Walczył dzielnie za sprawę; patriota, miłośnik wolności człowieka i nieustraszony bojownik, a pod koniec nie dość silny i wielki, aby zwyciężyć warunki życia, które dusiły go i dławiły — cynik i pesymista oddający ostatnie tchnienie na łóżku nędzarza w szpitalu dobroczynnym — „bo zwę tragedią śmierć człowieka, który mógł być mądry, a nie był”.
ROZDZIAŁ XIV
CHMIEL I CHMIELARZE
Bogatemu krajowi, gdzie lud tyje w biedzie
Ni w szczęściu, ni w nieszczęściu dobrze się nie wiedzie.
Głupstwo arystokracja. Niech zwiędnie lub zginie,
A nową można stworzyć w tej samej godzinie.
Ale, o dumna Anglio, twój lud, twa krew żywa
Nigdy jużnie odrośnie jak kłos ścięty w żniwach.
Goldsmith
Proces odrywania robotników od ziemi posunął się tak daleko, że w okresie zbiorów okręgi rolnicze na całym świecie cywilizowanym zależą od miast. Wtedy to, gdy grozi zmarnowanie dojrzewających bogactw, ludzie ulicy, których oderwano od roli, wzywani są na nią z powrotem. Ale w Anglii wracają nie jako synowie marnotrawni, lecz jako wyrzutki, jako włóczędzy i pariasi, aby znosić szyderstwa i nieufność wiejskich braci, sypiać w więzieniach i przytułkach lub pod płotami i żyć jeden Bóg wie jak.
Podobno samo tylko hrabstwo Kent potrzebuje do pracy przy zbiorze chmielu osiemdziesiąt tysięcy ludzi ulicy. A oni przybywają, posłuszni wezwaniu, które jest wezwaniem ich głodnych brzuchów i tej resztki żądzy przygód, która wciąż jeszcze w nich drzemie. Wysypują się ze slumsów, dusznych nor i gett, których ropiejąca zawartość jest niewyczerpana. Zalewają wieś jak armia złych duchów i wieś ich nie chce. Bo też są tutaj nie na miejscu. Gdy wloką przysadkowate, zniekształcone ciała po gościńcach i dróżkach, zdawać by się mogło, że to jakieś nędzne plemię ze świata podziemi. Sama ich obecność, sam fakt ich istnienia urąga jasnemu słońcu i zielonym, rozwijającym się roślinom. Gdy patrzy się na czyste, wyniosłe drzewa, widok ich pokracznych, zwiędłych postaci napawa wstydem; ich plugawość profanuje w ohydny sposób słodycz i czystość przyrody.
Czy jest to obraz przejaskrawiony? To zależy. Dla kogoś, kto widzi i rozpatruje życie pod kątem akcji i kuponów, z pewnością jest przejaskrawiony, ale nie robi takiego wrażenia na kimś, kto patrzy na zagadnienie życia przez pryzmat człowieczeństwa. Takie hordy zezwierzęconych nieszczęśników i wołających o pomstę do nieba nędzarzy nie mogą być kompensatą za posiadającego miliony właściciela browaru, który żyje w pałacu West Endu, syci się zmysłowymi rozkoszami złotych londyńskich teatrów, kuma z książątkami i lordziątkami i z rąk króla przyjmuje szlachectwo. Zdobywa szlacheckie ostrogi — pożal się Boże! W zamierzchłych czasach wielkie, jasnowłose bestie jeździły zaprzęgami wojennymi i otrzymywały ostrogi za rozłupywanie łbów ludzkich. A przecież lepiej zabić silnego mężczyznę przeszywającym ciosem rozśpiewanej stali, niż za pomocą wymyślnych i pajęczych manipulacji przemysłu i polityki robić zwierzę z niego i z następujących po nim pokoleń.
Ale wróćmy do chmielu. Oderwanie od ziemi jest tutaj tak widoczne, jak we wszystkich innych gałęziach rolnictwa Anglii. Chociaż produkcja piwa w Anglii stale wzrasta, hodowla chmielu ciągle maleje. W roku 1835 zasadzono 71 327 akrów chmielu. W tym roku tylko 48 024, o 23 303 akry mniej niż w roku ubiegłym.
Choć tak mało uprawiono w tym roku chmielu, dżdżyste lato i straszliwe burze zmniejszyły jeszcze zbiory. Ta klęska dotknęła zarówno tych, którzy hodują chmiel, jak i tych, którzy go zbierają. Właściciele muszą, chcąc nie chcąc, zadowolić się mniejszą ilością rzeczy przyjemnych w życiu, zbieracze zaś zmuszeni są do poprzestania na skąpszym jedzeniu, którego w najlepszych nawet czasach nie mają nigdy pod dostatkiem. Przez długie tygodnie w prasie londyńskiej ukazywały się następujące nagłówki:
Włóczęgów pod dostatkiem, ale chmielu mało i niedojrzały.
A ponadto pojawiała się niezliczona ilość notatek w tym rodzaju:
Z okolic, gdzie prowadzona jest uprawa chmielu, nachodzą niepokojące wieści. Nagłe ustalenie się pogody zwabiło w ciągu ostatnich dwóch dni do hrabstwa Kent wiele setek chmielarzy, którzy będą musieli zaczekać, aż pola dojrzeją do zbiorów. W Dover liczba włóczęgów w domach noclegowych wzrosła trzykrotnie od roku ubiegłego, a w innych miejscowościach opóźnienie zbiorów chmielu stało się przyczyną wzrostu liczby nędzarzy.
Dla ukoronowania niedoli chmielarzy straszliwy huragan, deszcz i grad o mało nie zmiótł ich z powierzchni ziemi zaraz po rozpoczęciu zbiorów. Chmiel niemal doszczętnie zdarło z tyczek i wgniotło w ziemię, a chmielarze omal nie potonęli, szukając schronienia przed ostrymi ukłuciami gradu w szałasach i lepiankach na nizinnych polach. Gdy burza przeszła, znaleźli się w pożałowania godnej sytuacji, a ich włóczęgostwo jeszcze wyraźniej rzucało się w oczy, bo jakkolwiek kiepskie były zbiory, ich zniszczenie odebrało tym ludziom ostatnią szansę zarobienia kilku pensów i teraz nie pozostało im nic innego, jak tylko „podrałować” z powrotem do Londynu.
— Nie jesteśmy zamiataczami ulic — powiedzieli odchodząc z pól pokrytych po kostki chmielem.
Ci, którzy pozostali wśród na pół obdartych tyczek, sarkali głośno na płacę: szyling za siedem buszli. Była to stawka przyjęta w czasach urodzaju, gdy chmiel jest wspaniały, jak również w sezonach niepomyślnych, gdy hodowców nie stać na więcej.
Wkrótce po burzy przejeżdżałem przez Teston raz Wschodni i Zachodni Farleigh, przysłuchiwałem się narzekaniom chmielarzy i widziałem chmiel gnijący na polach. W cieplarniach w Barham Court grad strzaskał trzydzieści tysięcy szyb, potłukł i zmiażdżył brzoskwinie, śliwki, gruszki, jabłka, rabarbar, kapustę, dosłownie wszystko.
Był to oczywiście bardzo dotkliwy cios dla właścicieli, ale w najgorszym nawet wypadku żadnemu z. nich nie zabraknie jadła czy napoju na choćby jeden posiłek. A przecież im właśnie gazety poświęciły całe kolumny, im wyrażały współczucie i opisywały ich straty z nużącą dokładnością. „Pan Herbert L. oblicza swoje straty na 8 000 funtów”. „Pan F., właściciel słynnego browaru i dzierżawca całej ziemi w parafii, stracił 10 000 funtów”, a „pan L., właściciel browaru w Wateringbury, brat pana Herberta L., poniósł również wielkie straty”. Natomiast chmielarze nie liczyli się zupełnie. A jednak zaryzykuję twierdzenie, że strata tych kilku posiłków, których się spodziewał niedożywiony William Buggles, niedożywiona pani Buggles i ich niedożywione dzieci, była dla nich tragedią większą niż dla pana F. strata 10 000 funtów. Ponadto dramat niedożywionego Williama Bugglesa dałby się pomnożyć przez tysiące, natomiast nieszczęście pana F. najwyżej przez pięć.
Chcąc się przekonać, jak żyje William Buggles i jemu podobni, przywdziałem marynarski rynsztunek i wyruszyłem na poszukiwanie pracy. Towarzyszył mi młody szewc z East Endu imieniem Bert, który dał się porwać żądzy przygód i poszedł ze mną na wędrówkę. Usłuchał mojej rady i wdział na siebie „najgorsze łachy”, a gdy opuszczaliśmy gościńcem londyńskim Maidstone, był szczerze zmartwiony, że ubraliśmy się zbyt nędznie na tego rodzaju wyprawę.
I nie można mu się dziwić. Kiedy wstąpiliśmy po drodze do oberży, karczmarz spojrzał na nas groźnie i rozchmurzył się dopiero na widok gotówki. Wszyscy ludzie miejscowi wzdłuż całego wybrzeża odnosili się do nas nieufnie, a uczestnicy „święta fasoli”, mknący dyliżansami z Londynu, wyśmiewali nas, szydzili i rzucali za nami obelżywe słowa. Ale zanim opuściliśmy okręg Maidstone, mój przyjaciel przekonał się, że jesteśmy ubrani równie dobrze, jeśli nielepiej niż przeciętny chmielarz. Niekiedy spotykaliśmy po drodze wręcz cudaczne zestawienia gałganów.
— Widać na morzu jest odpływ — rzuciła towarzyszkom jakaś podobna do Cyganki kobieta w chwili, gdy zbliżaliśmy się do długiego rzędu koszy, nad którymi chmielarze skubali chmiel.
— Skapował pan? — szepnął Bert. — Przygadała panu.
Skapowałem. I należy przyznać, że przenośnia uderzała trafnością. Podczas odpływu łodzie leżą na piasku i żeglarz nie wyrusza wtedy na morze. Mój marynarski ubiór i obecność w chmielniku dowodziły, że jestem marynarzem bez statku, człowiekiem „na mieliźnie” i najprawdopodobniej bez grosza przy duszy.
— Czy możecie dać nam pracę, szefie? — zwrócił się Bert do rządcy, zapracowanego niemłodego mężczyzny o dobrotliwym wyrazie twarzy.
Jego „nie” brzmiało niezwykle stanowczo; ale Bert nie dawał za wygraną i chodził za nim niemal po całym polu, ja zaś następowałem mu na pięty. Ani Bert, ani ja nie mogliśmy się zorientować, czy rządca uznał nasz upór za dowód jakiegoś szczególnego zapału do pracy, czy też wzruszył go nasz nieszczęsny wygląd i opowieść, wreszcie jednak zmiękło mu serce i wskazał nam jedyny wolny kosz na polu — kosz porzucony przez dwóch mężczyzn, którzy jak się dowiedziałem, nie zdołali zarobić przy nim na życie.
— Tylko żadnych wybryków, pamiętajcie — ostrzegł rządca zostawiając nas przy pracy wśród samych kobiet.
Było to sobotnie popołudnie i wiedzieliśmy, że zostaniemy dzisiaj wcześniej zwolnieni; pracowaliśmy więc pilnie, pragnąc się przekonać, czy zdołamy zarobić chociaż na sól do chleba. Praca była prosta, odpowiedniejsza raczej dla kobiety niż dla mężczyzny. Siedzieliśmy na krawędziach kosza ustawionego między tyczkami chmielu, a „tyczkarz” zrywał z tyczek i zrzucał na ziemię olbrzymie pachnące gałęzie. Już po godzinie osiągnęliśmy maksymalną biegłość. Gdy tylko palce przywykną do automatycznego odróżniania szyszek od liści i do zrywania jednym ruchem najmniej pół tuzina, nauka jest skończona.
Pracowaliśmy zwinnie i niemniej szybko od kobiet, chociaż ich kosze napełniały się prędzej dzięki pomocy gromady dzieci, z których każde rwało obiema rękami, niemal tak szybko jak my.
— Tylko nie obrywaj pan za dokładnie, my nie mamy tego zwyczaju — rzuciła mi przestrogę jedna z kobiet; posłuchaliśmy tej rady z wdzięcznością.
W miarę jak upływały godziny, wzrastało nasze przekonanie, że praca przy chmielu nie da środków utrzymania — przynajmniej mężczyznom. Kobiety zrywają tyle, co my, a dzieci pracują niewiele gorzej od matek, więc mężczyzna nie może konkurować z kobietą i sześciorgiem dzieci; bo robotnica i jej pół tuzina potomków liczą się za jednostkę i ich wspólna wydajność pracy określa płacę całej grupy.
— Powiem ci, bracie, że jestem piekielnie głodny — zwróciłem się do Berta. Nie jedliśmy tego dnia obiadu.
— Słowo daję, mógłbym zjeść ten chmiel — odpowiedział. A potem zaczęliśmy ubolewać nad własnym niedbalstwem, które sprawiło, że nie wyhodowaliśmy sobie licznego potomstwa do pomocy w tym krytycznym dniu. I tak przepędziliśmy czas prowadząc rozmowy ku zbudowaniu naszych sąsiadek. Pozyskaliśmy sobie nawet sympatię „tyczkarza”, młodego parobczaka, który od czasu do czasu dorzucał do naszego kosza kilka zebranych szyszek; do jego obowiązków należało bowiem między innymi zbieranie rozrzuconych na ziemi kiści, które odłamały się w czasie ściągania chmielu z tyczek. Wdaliśmy się z nim w rozmowę na temat naszej zaliczki i dowiedzieliśmy się, że choć płacono szylinga za siedem buszli, tytułem zaliczki mogliśmy otrzymać zaledwie szylinga za każde dwanaście buszli. Innymi słowy, zatrzymywano nam wynagrodzenie za pięć buszli w tuzinie — metoda, za pomocą której plantator chciał utrzymać chmielarza przy pracy, niezależnie od tego, czy zbiory wypadły dobrze czy źle, zwłaszcza zaś gdy się nie udały.
Mimo wszystko przyjemnie było siedzieć w jasnych promieniach słońca, z rękami unurzanymi w złotym pyłku kwietnym, z nozdrzami pełnymi aromatycznego, ostrego zapachu chmielu, i wspominać mgliście zgiełkliwe miasta, skąd wypełzły te istoty. Biedni ludzie ulicy! Biedni mieszkańcy rynsztoka! Nawet w nich budzi się głód ziemi, nawet oni tęsknią niejasno za rolą, od której ich oderwano, za swobodnym życiem na otwartej przestrzeni, za wiatrem i deszczem, i słońcem nie splugawionym wyziewami miasta. Podobnie jak żeglarz odczuwa zew morza, tak oni odczuwają zew ziemi i w głębi pokracznych, wynaturzonych istnień doznają dziwnego wzruszenia — wzruszenia wywołanego wspomnieniami o chłopskich przodkach, żyjących zanim powstały miasta. W niewytłumaczony sposób radują się zapachami, widokami i odgłosami ziemi, o których pamięć pozostała im we krwi.
— Już po chmielu, bracie! — poskarżył się Bert.
Minęła piąta po południu i „tyczkarze” zeszli z pola, abyśmy mogli ukończyć pracę przed niedzielą. Godzinę czekaliśmy bezczynnie na przyjście rachmistrzów, a tymczasem przenikliwy chłód, który nastał po zachodzie słońca, szczypał nam stopy. Przy sąsiednim koszu dwie kobiety i sześcioro dzieci naskubały dziewięć buszli; a więc nasze pięć buszli dowodziło, że spisaliśmy się równie dzielnie, bo tam pracowało sześcioro dzieci w wieku od lat dziewięciu do czternastu.
Pięć buszli! Zarobiliśmy osiem i pół pensa, czyli siedemnaście centów — za trzy i półgodzinną pracę dwóch mężczyzn. Cztery i ćwierć pensa na osobę! Nieco więcej niż pens za godzinę pracy! Ale z ogólnej należności mogliśmy otrzymać tylko zaliczkę w wysokości pięciu pensów; karbowy nie miał jednak drobnych i dał nam monetę sześciopensową. Błagaliśmy na próżno. Nie wzruszyła go opowieść o naszej ciężkiej doli. Oświadczył głośno, że otrzymaliśmy o całego pensa więcej, niż się należało, i poszedł.
Jeśli dla lepszego zilustrowania sytuacja założymy, że byliśmy tymi, za których się podawaliśmy, a mianowicie biedakami bez grosza przy duszy, tak wyglądało nasze położenie: zbliżała się noc, nie jedliśmy ani obiadu, ani kolacji i posiadaliśmy do spółki sześć pensów. Dokuczał mi taki głód, że aby się nasycić, musiałbym zjeść najmniej za trzy sześciopensówki, podobnie jak i Bert. Jedno nie budziło wątpliwości. Zaspokajając żołądki w 16 i 1/3 procenta, wydalibyśmy całą sześciopensówkę, a mimo to kiszki, nie nasycone w 83 i 2/3 procenta, grałyby nam w dalszym ciągu marsza. Nie mielibyśmy już ani pensa, więc oczekiwałaby nas noc pod płotem, co nie byłoby jeszcze takie najgorsze, choć zimno zmniejszyłoby wydatnie wartość skąpej kolacji. Ale nazajutrz była niedziela, dzień bez pracy, czego nie zechciałyby wziąć pod uwagę nasze głupie żołądki. Najtrudniejszy więc był problem: jak zdobyć trzy posiłki w niedzielę i dwa w poniedziałek (bo następną zaliczkę mogliśmy otrzymać dopiero w poniedziałek wieczorem). Wiedzieliśmy, że domy noclegowe są przepełnione; wiedzieliśmy również, że gdybyśmy spróbowali żebrać u chłopa lub mieszkańca miasteczka, według wszelkiego prawdopodobieństwa następne dwa tygodnie spędzilibyśmy w więzieniu. A więc co robić? Spojrzeliśmy na siebie z rozpaczą...
... Nie, nieprawda. Podziękowaliśmy radośnie Bogu, że nie stworzył nas na podobieństwo innych ludzi, zwłaszcza chmielarzy, i ruszyliśmy drogą do Maidstone. W kieszeniach pobrzękiwały nam przyniesione z Londynu półkorony i floreny.
ROZDZIAŁ XV
MORSKA PANI
Ci nieokrzesani chłopi, którzy dźwigają na swoich barkach królewskie trony,
przynoszą sławę państwowym działaczom, zapewniają trwałe zwycięstwa generałom,
sami zaś żyją w ciemnocie, apatii, pełni tąpej nienawiści ci chłopi,
którzy swoją pracą wprawiają w ruch cały świat, chociaż zmusza się ich,
aby się mordowali nawzajem w imię Boga, króla i giełdy —
ci marzyciele, pożałowania godni głupcy zasiużyll sobie na nieśmiertelność,
a pozwalają sobą komenderować jakiejś tam pozłacanej kukle
i oddają swoje życie do rozporządzenia mieszka złota.
Stephen Crane
Nie przypuszczalibyście nigdy, że znajdziecie Morską Panią w samym sercu Kentu, ale tam ją właśnie odkryłem, na nędznej uliczce w ubogiej dzielnicy Maidstone. W jej oknach nie było napisu zawiadamiającego o pokojach do wynajęcia i dopiero po długich namowach zgodziła się przyjąć mnie do frontowego pokoju. Wieczorem zeszedłem do kuchni w suterenie i wdałem się w rozmowę z nią i jej mężem Tomaszem Mugridge.
Gdy gawędziłem z nimi, zniknęły subtelności i złożoność olbrzymiej machiny zwanej cywilizacją. Wydawało mi się, że przedarłem się przez wszystkie zewnętrzne pancerze i powłoki, aż obnażyłem jej duszę i w Tomaszu Mugridge i jego żonie poznałem istotę zdumiewającej rasy angielskiej. Znalazłem tu ducha włóczęgi, który wabił synów Albionu za morza; znalazłem wprost zdumiewającą nierozwagę, która przywodziła Anglików do idiotycznych waśni i niedorzecznych walk; znalazłem upór i zaciętość, która doprowadziła ich ślepo do imperium i do wielkości; znalazłem również bezgraniczną, niepojętą cierpliwość, dzięki której ludność tego kraju potrafiła znieść straszliwe brzemię, pracować w pocie czoła przez ciężkie lata i ulegle oddawać najlepszych synów, aby walczyli i kolonizowali odległe krańce globu.
Tomasz Mugridge miał lat siedemdziesiąt jeden i był niskiego wzrostu. Do wojska nie poszedł tylko dlatego, że był taki niski. Został w domu i pracował. Jego pierwsze wspomnienia wiązały się z pracą. Nie znał nic oprócz znoju. Pracował przez całe życie i teraz, mając lat siedemdziesiąt jeden, nie przestał pracować. Co rano wstawał ze skowronkami i wyruszał w pole jako dniówkarz, bo urodził się dniówkarzem. Pani Mugridge liczyła lat siedemdziesiąt trzy. Od siódmego roku życia pracowała na roli wykonując najpierw robotę chłopca, potem mężczyzny. Teraz pracowała nadal, dom jej lśnił czystością, prała, gotowała, piekła, a gdy u niej mieszkałem, przyrządzała mi jedzenie i słała nawet łóżko, czym mnie zawstydzała. Po z górą sześćdziesięciu latach, pracy nie posiadali nic i nie czekało ich nic — prócz coraz to nowego wysiłku. I byli szczęśliwi. Nie spodziewali się nic innego, nie pragnęli nic więcej.
Żyli skromnie. Potrzeby mieli niewielkie — kwarta piwa na zakończenie dnia, popijana małymi łyczkami w kuchni, tygodnik, nad którym ślęczeli przez siedem wieczorów, i rozmowa tak czcza i tak pełna zamyślenia, jak melancholijne i pełne zadumy jest przeżuwanie pokarmu przez krowę. Z drzeworytu na ścianie spoglądała ku nim smukła dziewczyna o anielskim wyglądzie, a pod obrazkiem widniał napis: „Nasza przyszła królowa”. Z wiszącej obok jaskrawej litografii patrzyła starszawa i tęga pani, a litery biegnące pod portretem głosiły: „Nasza królowa — jubileusz diamentowy”.
— Słodkie jest tylko to, co zdobędziesz własną pracą — zacytowała pani Mugridge, gdy podsunąłem im, że już czas, aby odpoczęli.
— Nie, ale bo też my nie chcemy pomocy — odpowiedział Tomasz Mugridge, kiedy spytałem, czy dzieci pomagają im w pracy.
— Będziemy pracowali, dopóki nie wyschniemy na wióry i nie przeniesiemy się na tamten świat — dodał; a pani Mugridge przytaknęła energicznie głową.
Urodziła piętnaścioro dzieci, lecz wszystkie były daleko poza domem albo w grobie. Tylko najmłodsze „dziecko” mieszkało w Maidstone — dwudziestosiedmioletnia córka. Gdy dzieci żeniły się lub wychodziły za mąż, miały dość kłopotu i roboty z własnymi rodzinami, tak jak przed nimi ich ojcowie i matki.
Gdzie przebywają dzieci? Ach, gdzie ich nie ma! Lizzie mieszka w Australii, Maria w Buenos Aires, Poll w Nowym Jorku, Joe zmarł w Indiach — i tak przyzywali ich, żywych i umarłych, żołnierzy i marynarzy, przed oczy podróżnego, który siedział w ich kuchni.
Dali mi do ręki fotografię. Spoglądał z niej dziarski młody chłopak w mundurze.
— A to który z synów? — spytałem.
Wybuchnęli serdecznym śmiechem. Syn! Nie, to wnuk. Wrócił niedawno ze służby w Indiach i teraz jest trębaczem królewskim. Jego brat służy z nim w jednym pułku. I tak toczyła się opowieść o synach i córkach, wnukach i wnuczkach, podróżnikach i budowniczych imperium. Ale i staruszkowie także dokładali swoją cegiełkę do budowy, pozostając i pracując w ojczyźnie.
Tam u północnej bramy wśród pięknych dóbr włodarzy
I dom swój ma bogaty Morska Pani.
Matka niestrudzona, wydała ród żeglarzy,
A wszystkich synów morzu składa w dani..
Jedni gdzieś potonęli na wodach niezmierzonych,
Innych przy brzegu na dno fala zmyła,
Płyną żałobne wieści do matki zasmuconej,
Lecz ona nowe dzieci w świat wysyła.
Ale Pani Morska niewiele już wyda na świat dzieci. Jej ród się wyczerpuje, planeta zaś zapełnia ludźmi. Żony jej synów mogą rodzić dzieci, mogą podtrzymywać plemię, ale jej dzieło jest już skończone. Dawni mieszkańcy Anglii zamieszkują teraz Australię, Amerykę, Afrykę. Brytania tak długo wysyłała „co najprzedniejszych synów” poza granice i tak uparcie niszczyła tych, którzy nie wyjechali, że cóż jej teraz pozostało — chyba tylko wysiadywać przez długie wieczory i wpatrywać się w portrety członków rodziny królewskiej na ścianie.
Prawdziwy brytyjski kupiec-żeglarz należy już. do przeszłości. Do brytyjskiej floty handlowej nie wstępują teraz takie wilki morskie, jakie walczyły u boku Nelsona pod Trafalgarem i nad Nilem. Załoga statków handlowych składa się przeważnie z obcokrajowców, chociaż Anglicy wciąż nimi dowodzą. Brytyjczycy wolą majtków cudzoziemskich. W południowej Afryce koloniści uczą wyspiarzy, jak należy strzelać, a oficerowie brytyjscy ośmieszają się i robią głupstwa, jednocześnie zaś w kraju gawiedź uliczna szaleje histerycznie podczas manifestacji na cześć zwycięstw nad Burami, Ministerstwo Wojny zaś obniża granicę wymaganego wzrostu rekrutów.
Musiało się tak stać. Najoptymistyczniejszy Anglik nie łudzi się chyba, że można wiecznie upuszczać krew i nie dożywiać się, a mimo to zachować siły. Przeciętna pani Tomaszowa Mugridge wchłonięta została przez miasto i wydaje na świat mało potomstwa — a jeśli je rodzi, to anemiczne i chorowite, które nie potrafi zdobyć dla siebie dość pożywienia. Dzisiaj siła rasy mówiącej po angielsku tkwi nie na małej, ciasnej wysepce, lecz w Nowym Świecie, po drugiej stronie oceanu, gdzie żyją synowie i córki pani Tomaszowej Mugridge. Morska Pani u Północnej Bramy już prawie spełniła swoją powinność na świecie, choć nie zdaje sobie z tego jeszcze sprawy. Musi na pewien czas dać odpoczynek swym zmęczonym lędźwiom; a jeśli nie czeka jej przytułek i dom pracy, zawdzięcza to tylko tym córkom i synom, których wychowała, aby mieć zabezpieczenie na dni choroby i starości.
ROZDZIAŁ XVI
WŁASNOŚĆ PRZECIWKO CZŁOWIEKOWI
Własność prywatna tak się rozpanoszyła, że społeczeństwo niewiele znaczy,
chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że prawo do dobrobytu,
życiowych udogodnień i obywatelskich swobód przeważającej części ludności
leży u stóp tej garstki właścicieli, którzy nie pracują.
Joseph Chamberlain
Jest rzeczą nieuniknioną, że w cywilizacji z gruntu materialistycznej i opartej na własności, nie na wartościach ducha, własność zostanie wyniesiona ponad duszę, a zbrodnie przeciwko własności będą uznane za daleko groźniejsze od przestępstw przeciwko człowiekowi. Zbić własną żonę na kwaśne jabłko i połamać jej przy tym kilka żeber, to wykroczenie drobne w porównaniu ze spaniem pod gołym niebem, gdy nie ma się pieniędzy na nocleg. Wyrostek, który kradnie bogatemu towarzystwu kolejowemu kilka gruszek, jest dla społeczeństwa większą groźbą niż brutalny młodzieniec, który niczym nie sprowokowany napada na siedemdziesięciokilkuletniego starca. Natomiast młoda dziewczyna, która wynajmuje nocleg pod fałszywym pozorem posiadania pracy, popełnia występek tak groźny, że gdyby srogo jej nie karano, ona i jej podobni mogliby spowodować zawalenie się całego systemu własności. Gdyby jednak przechadzała się nocą w grzesznych zamiarach po Piccadilly i Strandzie, policja zostawiłaby ją w spokoju, a ona miałaby pieniądze na nocleg.
Przytoczę następujące przykłady wybrane z raportów sądów policyjnych z okresu jednego tylko tygodnia:
Sąd Policyjny w Widnes. Sprawa rozpatrywana przed sędziami Gossage'em i Neilem. Tomasz Lynch oskarżony o pijaństwo i zakłócenie porządku publicznego oraz o pobicie policjanta. Pozwany uwolnił z aresztu kobietę, skopał policjanta i ciskał w niego kamieniami. Ukarano go grzywną w wysokości 3 szylingów i 6 pensów za pierwsze przestępstwo, a za napad grzywną w wysokości 10 szylingów i obciążono kosztami.
Sąd Policyjny w Glasgow, Queen's Park. Sprawa rozpatrywana przed sędzią Normanem Thompsonem. John Kane przyznał się do pobicia żony. Karany już pięciokrotnie. Ukarano go grzywną w wysokości 2 funtów i 2 szylingów.
Kolegium Orzekające Hrabstwa Taunton. John Painter, wysoki, silnie zbudowany mężczyzna, robotnik, oskarżony o pobicie żony. Kobieta ma dotkliwie podsiniaczone oczy i mocno opuchniętą twarz. Ukarano go grzywną w wysokości 1 funta i 8 szylingów (wliczając koszty) oraz zobowiązano do poprawy na przyszłość.
Sąd Policyjny w Widnes. Ryszard Bestwick i George Hunt oskarżeni o wkroczenie na grunty prywatne w poszukiwaniu zwierzyny. Hunt został ukarany grzywną w wysokości 1 funta i obciążony kosztami, Bestwick — grzywną w wysokości 2 funtów i obciążony kosztami; z zamianą na miesiąc więzienia w razie niemożności zapłaty.
Sąd Policyjny w Shaftesbury. Sprawa toczyła się przed burmistrzem (p. A. T. Carpenterem). Tomasz Baker oskarżony o spanie na dworze. Czternaście dni aresztu.
Główny Sąd Policyjny w Glasgow. Sprawa toczyła się przed sędzią Dunlopem. Kilkunastoletni Edward Morrison oskarżony o kradzież piętnastu gruszek z platformy kolejowej na dworcu. Siedem dni aresztu.
Sąd Policyjny w gminie miejskiej Doncaster. Sprawa rozpatrywana przed sędzią Clarkiem i innymi. James M'Gowan oskarżony na mocy ustawy o zwalczaniu kłusownictwa. Znaleziono przy nim wnyki i parę królików. Ukarany grzywną w wysokości 2 funtów i obciążony kosztami, z zamianą na miesiąc aresztu.
Sąd Szeryfa w Dunfermline. Sprawa toczyła się przed szeryfem Gillespie. John Young, górnik-rębacz, przyznał się do napaści na Aleksandra Storrara, tłukł go pięściami po głowie i ciele, obalił na ziemię i bił stemplem górniczym. Ukarany grzywną w wysokości 1 funta.
Sąd Policyjny w Kirkcaldy. Sprawa toczyła się przed sędzią Dishartem. Simon Walker przyznał się do napaści na człowieka, pobicia go i skopania. Była to napaść nie sprowokowana i sędzia nazwał oskarżonego prawdziwą zakałą społeczeństwa. Ukarany grzywną w wysokości 30 szylingów.
Sąd Policyjny w Mansfield. Sprawa toczyła się przed burmistrzem oraz pp. F. J. Turnerem, J. Whitakerem, F. Tidsbury'm, E. Holmesem i dr. R. Nesbittem. Joseph Jackson stanął przed sądem pod zarzutem napaści na Karola Nunn. Bez żadnej przyczyny oskarżony zadał poszkodowanemu brutalny cios w twarz, zwalił go na ziemię, a potem kopał w skroń. Poszkodowany stracił przytomność i przez dwa tygodnie pozostawał pod opieką lekarzy. Grzywna w wysokości 21 szylingów.
Sąd Szeryfa w Perth. Sprawa toczyła się przed szeryfem Symem. Dawid Mitchell oskarżony o kłusownictwo. Karany już dwukrotnie, po raz ostatni przed trzema laty. Szeryf proszony był o łagodny wymiar kary dla Mitchella, który ma lat sześćdziesiąt dwa i nie stawiał gajowemu oporu. Skazany na cztery miesiące aresztu.
Sąd Szeryfa w Dundee. Sprawa toczyła się przed zastępcą szeryfa, R. C. Walkerem. John Murray, Donald Craig i James Parkes oskarżeni o kłusownictwo. Craig i Parkes ukarani grzywną w wysokości 1 funta każdy, z zamianą na dwa tygodnie aresztu; Murray ukarany grzywną w wysokości 5 funtów z zamianą na miesiąc aresztu.
Sąd Policyjny w gminie miejskiej Reading. Sprawa toczyła się przed pp. W. B. Monckiem, F. B. Parfittem, H. M. Wallisem i G. Gillaganem. Alfred Masters, lat szesnaście, oskarżony o spanie na dworze oraz niemożność wskazania źródeł swego dochodu. Siedem dni aresztu.
Kolegium orzekające w Salisbury. Sprawa toczyła się przed burmistrzem i pp. C. Hoskinsem, G. Fullfordem, E. Alexandrem, W. Marlowem. James Moore oskarżony o kradzież pary butów sprzed sklepu. Skazany na dwadzieścia jeden dni aresztu.
Sąd Policyjny w Horncastle. Sprawa toczyła się przed wielebnym W. P. Massingberdem, wielebnym J. Grahamem i p. N. Lucasem Calcraftem. Młody robotnik John Brackenbury oskarżony o przestępstwo, które sąd określił jako całkowicie nie sprowokowaną i brutalną napaść na Jamesa Sargeanta Fostera, siedemdziesięciokilkoletniego starca. Ukarany grzywną w wysokości 1 funta, 5 szylingów i 6 pensów oraz obciążony kosztami.
Kolegium orzekające w Workskop. Sprawa toczyła się przed pp. F.J.S Foljambe'em, R. Eddisonem i S. Smithem. John Priestley oskarżony o napaść na wielebnego Leslie Grahama. Priestley wiózł w stanie nietrzeźwym dziecko i przez nieuwagą wjechał pod platformą konną, w wyniku czego wózek się przewrócił, a dziecko wypadło na ziemią. Platforma przejechała wózek, ale dziecko nie odniosło obrażeń. Pozwany rzucił się na woźnicą, a potem pobił poszkodowanego, który zganił jego zachowanie. W wyniku obrażeń zadanych przez oskarżonego poszkodowany musiał udać się do lekarza. Podsądnego ukarano grzywną w wysokości 40 szylingów oraz obciążono kosztami.
Kolegium orzekające w Zachodnim Rotherhamie. Sprawa toczyła się przed pp. C. Wrightem i G. Pughem oraz płk. Stoddartem. Beniamin Storey, Tomasz Brammer i Samuel Wilcock oskarżeni o kłusownictwo. Wszyscy dostali po miesiącu aresztu.
Sąd Policyjny w hrabstwie Southampton. Sprawa toczyła się przed admirałem J. C. Rowleyem, p. H. H. Culme-Seymourem i innymi radnymi. Henryk Thorrington oskarżony o spanie na dworze. Skazano go na siedem dni aresztu.
Sąd Policyjny w Eckington. Sprawa toczyła się przed mjr. L. B. Bowdenem, pp. R. Eyre'em, H. A. Fowlerem i dr. Courtem. Joseph Watts oskarżony o kradzież dziewięciu paproci z ogrodu. Miesiąc aresztu,
Sesja wyjazdowa sądu w Ripley. Sprawa toczyła się przed pp. J. B. Wheelerem, W. D. Bembridge'em i M. Hooperem. Wincenty Allen i George Hall oskarżeni na mocy ustawy o zwalczaniu kłusownictwa, że znaleziono u nich kilka królików; John Sparham oskarżony o współudział i podżeganie do przestępstwa. Halla i Sparhama ukarano grzywną w wysokości 1 funta, 17 szylingów i 4 pensów, a Allena grzywną w wysokości 2 funtów, 17 szylingów i 4 pensów (wliczając koszty); z zamianą w wypadku niemożności zapłaty na czternaście dni aresztu dla dwóch pierwszych oskarżonych oraz na miesiąc aresztu dla trzeciego.
Sąd Policyjny w Londynie, dzielnica południowo-zachodnia. Sprawa toczyła się przed p. Rose. John Probyn oskarżony o zadanie ciężkich obrażeń cielesnych policjantowi. Więzień skopał żonę i pobił inną kobietę, która protestowała przeciwko jego brutalności. Posterunkowy namawiał oskarżonego, aby wszedł do domu, ale ten nagle rzucił się na niego, uderzeniem w twarz powalił na ziemię, a potem kopał i usiłował udusić. Na zakończenie kopnął rozmyślnie policjanta w delikatną część ciała zadając mu obrażenie, które na czas dłuższy uniemożliwi mu pełnienie służby. Skazany na sześć tygodni aresztu.
Sąd policyjny w Londynie, dzielnica Lambeth. Sprawa toczyła się przed p. Hopkinsem. „Baby” Stuart, dziewiętnastoletnia chórzystka, oskarżona o wyłudzenie noclegu i jedzenia na ogólną sumę 5 szylingów pod fałszywymi pozorami i z zamiarem okradzenia Emmy Brasier. Oskarżenie wnosi Emma Brasier, właścicielka pensjonatu na Atwell Road. Oskarżona wynajęła pokój w pensjonacie twierdząc, że pracuje w Królewskim Teatrze. Po upływie kilku dni pani Brasier zasięgnęła informacji i przekonawszy się, że opowieść dziewczyny jest nieprawdziwa, zażądała jej aresztowania. Oskarżona oświadczyła przed sądem, że pracowałaby, gdyby zdrowie jej na to pozwoliło. Skazano ją na sześć tygodni ciężkich robót.
ROZDZIAŁ XVII
NIEZDOLNOŚĆ DO PRACY
Wolałbym raczej śmierćna drodze pod otwartym niebem.
Wolałbym raczej umrzećz głodu, utonąćw morskiej otchłani
albo zginąćod kuli w zapamiętałej, bezlitosnej walce
niż wieść bydlęcy żywot w cuchnącym piekle,
by w końcu oddać ducha na żebraczym barłogu.
Robert Blatchford
Zatrzymałem się na chwilę, aby posłuchać sprzeczki na Mile End Waste. Był wieczór. Wszyscy uczestnicy rozmowy należeli do zamożniejszej warstwy klasy robotniczej. Otoczyli jednego ze swych towarzyszy, trzydziestoletniego mężczyznę o ujmującej twarzy, i rozprawiali z nim dosyć popędliwie..
— A jak z tą tanią imigracją? — spytał ktoś groźnie. — Na przykład Żydzi z Whitechapel zwyczajnie podrzynają nam gardła.
— Nie do nich miej pretensje — brzmiała odpowiedź. — To tacy sami ludzie jak my i muszą jakoś żyć. Nie miej pretensji do człowieka, który godzi się pracować taniej niż ty i otrzymuje twoją pracę.
— Ale co z żoną i dzieciakami? — nie ustępował rozmówca.
— Ano właśnie. Co z żoną i dziećmi tego, który godzi się pracować taniej niż ty i odbiera ci pracę? No, jak? Co z jego żoną i dziećmi? Obchodzą go one bardziej niż twoje, więc nie może pozwolić, żeby zdychały z głodu. Wobec tego obniża cenę pracy — i już po tobie. Ale nie do niego, biedaka, miej o to pretensje. On tu nie zawinił. Płace zawsze spadają, kiedy dwóch ludzi ubiega się o tę samą pracę. To wina konkurencji, a nie tego, który godzi się pracować taniej.
— Ale płace nie spadają tam, gdzie jest związek — sprzeciwił się któryś z rozmówców.
— Ano właśnie, znowu trafiłeś w sedno. Związek nie dopuszcza do konkurencji pomiędzy robotnikami, za to utrudnia jeszcze sytuację tam, gdzie nie ma związków. I tu właśnie zjawia się twoja tania siła robocza z Whitechapel. Ci ludzie są nie wykwalifikowani i nie zrzeszeni, więc podrzynają sobie nawzajem gardła — a przy okazji podrzynają nasze, jeżeli nie należymy do silnego związku.
Bez dalszego zagłębiania się w tę dyskusję można z wypowiedzi mężczyzny na Mile End Waste wyciągnąć następujący morał: gdzie dwóch ludzi ubiega się o tę samą pracę, tam następuje obniżka płacy. Gdyby ów mężczyzna głębiej przemyślał tę sprawę, doszedłby do wniosku, że nawet związek liczący, dajmy na to, dwadzieścia tysięcy członków nie utrzyma płac na jednym poziomie, jeśli dwadzieścia tysięcy pozbawionych pracy ludzi będzie usiłowało wysadzić z siodła związkowców. Powrót i demobilizacja żołnierzy z Południowej Afryki stanowi wspaniałą ilustrację tej tezy: dziesiątki tysięcy znalazły się w rozpaczliwej sytuacji i zapełniły szeregi armii bezrobotnych. W całym kraju zaznacza się teraz ogólna obniżka płac, co prowadzi do zatargów i strajków. Wykorzystują to bezrobotni, którzy chętnie podejmują z ziemi narzędzia porzucone przez strajkujących.
Wyzysk chałupniczy, głodowe płace, armia bezrobotnych i wielkie rzesze bezdomnych istnieją wszędzie tam, gdzie więcej jest ludzi do pracy niż pracy dla ludzi. Mężczyźni i kobiety, których spotykałem na ulicach, w „cyrku” lub w kuchni dobroczynnej, nie znaleźli się tam bynajmniej dlatego, że jest to dla nich „jedwabne życie”. Dość wyraźnie uwydatniłem trudy, na jakie są narażeni, aby wykazać, że ich warunki egzystencji nie są z pewnością „jedwabne”.
Ktoś, kto myśli trzeźwo, dojdzie zawsze do wniosku, że w Anglii wygodniej jest pracować za dwadzieścia szylingów na tydzień i mieć regularne jedzenie i zapewniony kąt do spania niż pędzić życie na ulicy. Człowiek, który żyje na ulicy, cierpi dotkliwiej i pracuje ciężej, a osiąga daleko mniej. Opisałem, jak ludzie ci spędzają noce i jak fizycznie wyczerpani szukają „odpoczynku” w domach noclegowych. A życie w nich nie jest przecież jedwabne. Skubać cztery funty pakuł, tłuc dwanaście cetnarów kamieni i wykonywać najohydniejsze prace w zamian za nędzną strawę i nocleg — to bezgraniczna lekkomyślność ze strony nędzarzy. Ze strony władz jest to najzwyklejszy rozbój. Dają one człowiekowi za pracę bez porównania mniej niż pracodawca kapitalistyczny. Wynagrodzenie za tę samą pracę wykonaną dla pracodawcy prywatnego zapewniłoby nędzarzowi lepsze jedzenie, lepsze noclegi, więcej radości w życiu, a przede wszystkim więcej swobody.
Jak już podkreśliłem, dobrowolne korzystanie z domów noclegowych dowodziłoby bezgranicznej głupoty tych ludzi. Upór, z jakim unikają domów noclegowych dopóty, dopóki nie zagna ich tam fizyczne wyczerpanie, wskazuje najlepiej, że sami zdają sobie z tego sprawę. Dlaczego więc z nich korzystają? Nie dlatego, że są zniechęconymi do pracy robotnikami. Wręcz przeciwnie; są zrażonymi do włóczęgostwa włóczęgami. W Stanach Zjednoczonych włóczęga jest prawie zawsze zniechęconym do pracy robotnikiem. Uważa włóczęgostwo za lżejszą formę życia niż pracę. Ale w Anglii rzecz ma się inaczej. Tu władze robią wszystko, aby odstręczyć włóczęgę od włóczęgostwa, co też udaje im się w zupełności. Włóczęga angielski wie, że za dwa szylingi dziennie, co równa się zaledwie pięćdziesięciu centom, kupi sobie trzy dobre posiłki i nocleg i że zostaną mu jeszcze ze dwa pensy na drobne wydatki. Chętniej będzie pracował za te dwa szylingi niż za dobroczynność domu noclegowego, wie bowiem, że pracodawca nie narzuci mu aż tak ciężkiej pracy ani nie potraktuje go w tak poniżający sposób. Jeżeli postępuje inaczej, to. dlatego, że więcej jest ludzi do pracy niż pracy dla ludzi.
Gdzie liczba kandydatów przewyższa zapotrzebowanie, tam musi rozpocząć się proces selekcji. Każda gałąź przemysłu odrzuca mniej zdatnych do pracy. A ponieważ zdyskwalifikowała ich nieudolność, zamiast piąć się w górę muszą zstępować w dół, spadać dopóty, dopóki nie znajdą się na właściwym szczeblu drabiny przemysłowej, na którym okażą się przydatni. Toteż wynika z tego nieuchronnie, że ci najmniej wydajni są spychani na samo dno, czyli na miejsce straceń, gdzie giną marnie.
Jeden rzut oka na ludzi uznanych za nie nadających się do pracy i znajdujących się na samym dnie Otchłani wystarczy, aby się przekonać, że są to w większości wypadków duchowe, fizyczne i moralne ruiny ludzkie. Wyjątek z tej reguły stanowią ci późniejsi przybysze, którzy są tylko kiepskimi robotnikami i którzy zaczynają dopiero podlegać niszczycielskiemu procesowi. Należy pamiętać, że wszystkie siły działają tutaj destrukcyjnie. Zdrowe ciało (które znalazło się tutaj, bo umysł nie pracował szybko i sprawnie) traci wkrótce sprawność i kształtność; jasny umysł (który znalazł się tu, bo ciało było słabe) zostaje szybko wypaczony i zatruty. Śmiertelność wśród tych ludzi jest ogromna, ale proces konania stanowczo zbyt powolny.
Taka jest struktura Otchłani i miejsca straceń. Na wszystkich szczeblach machiny przemysłowej odbywa się stała eliminacja. Ludzi niezdatnych do pracy odrzuca i spycha w dół. Wiele rzeczy decyduje o niezdatności. Niepunktualny i pozbawiony poczucia odpowiedzialności mechanik stacza się coraz niżej, dopóki nie znajdzie odpowiedniego dla siebie miejsca — powiedzmy, dorywczego zajęcia, które z natury rzeczy nie wymaga ani punktualności, ani żadnego — lub bardzo niewiele — poczucia odpowiedzialności. Ci, którzy okazują się przy wypełnianiu obowiązku powolni i niezręczni czy słabi fizycznie lub umysłowo, lub którym brak duchowej, fizycznej i nerwowej wytrzymałości, muszą stoczyć się na dno — czasem błyskawicznie, czasem krok za krokiem. Nieszczęśliwy wypadek czyni dobrego robotnika niezdatnym do pracy i również spycha go na dno. A robotnik, który ze zmniejszoną energią i słabnącymi władzami umysłowymi staje na progu starości, musi rozpocząć tragiczną drogę w dół, na której nie zatrzyma się, póki nie osiągnie dna i nie umrze.
To ostatnie twierdzenie ilustrują znakomicie przerażające statystyki Londynu. Ludność stolicy stanowi siódmą część mieszkańców całego Zjednoczonego Królestwa i tu rok po roku co czwarty dorosły mieszkaniec umiera na koszt dobroczynności publicznej — albo w przytułku, albo w szpitalu, albo w zakładzie dla umysłowo chorych. Jeśli wziąć pod uwagę, że ludzie zamożni nie kończą życia w ten sposób, stanie się jasne, iż taka śmierć czeka przynajmniej co trzeciego dorosłego robotnika.
Nie mogę się oprzeć pokusie opisania wam sprawy M'Garry'ego, mężczyzny lat trzydziestu dwóch, stałego lokatora domów noclegowych. Zobrazuje to, jak dobry robotnik może nagle utracić zdolność do pracy. Podaję wyjątek zaczerpnięty z rocznych sprawozdań związku zawodowego.
Pracowałem w fabryce Sullivana w Widnes, znanej pod nazwą Brytyjskich Zakładów Przemysłu Alkalicznego. Pracowałem w szopie i musiałem przejść na drugą stronę podwórza. Była godzina dziesiąta wieczorem, nie paliły się żadne światła. Gdy przechodziłem przez dziedziniec, poczułem nagle, że coś chwyta mnie za nogi i ciągnie ze straszną siłą. Straciłem przytomność; nie wiem, co się ze mną działo przez dzień czy dwa. W niedzielę wieczorem odzyskałem świadomość i przekonałem się, że jestem w szpitalu. Spytałem pielęgniarkę, co się dzieje z moimi nogami, i dowiedziałem się, że obie straciłem.
Na podwórzu umieścili kierat wpuszczony w ziemię, otwór miał osiemnaście cali długości, a głębokości i szerokości po piętnaście. Kierat obracał się we wgłębieniu z szybkością trzech obrotów na minutę. Dół nie był niczym ogrodzony ani przykryty. Po moim wypadku zatrzymano maszynę, a dziurę zasłonięto płytą żelazną... Dali mi dwadzieścia pięć funtów. Nie uważali tego za odszkodowanie; powiedzieli, że ofiarowują je tylko z litości. Z tej sumy wydałem dziewięć funtów na wózek, za pomocą którego mogę się teraz poruszać.
Gdy kierat urwał mi nogi, pracowałem. Zarabiałem dwadzieścia cztery szylingi tygodniowo, na ogół więcej niż inni robotnicy, bo często brałem zastępstwa. Kiedy zdarzyła się jakaś ciężka robota, wybierano do niej najczęściej mnie. Pan Manton, dyrektor fabryki, odwiedził mnie kilka razy w szpitalu. Gdy zacząłem powracać do zdrowia, spytałem, czy będzie mógł znaleźć mi jakieś zajęcie. Powiedział, żebym się nie martwił, bo zarząd fabryki nie jest bez serca. W żadnym wypadku nie stanie mi się krzywda... Pan Manton przestał mnie odwiedzać; a podczas ostatniej wizyty oznajmił, że zamierza namówić dyrektorów, aby dali mi pięćdziesiąt funtów na wyjazd do przyjaciół w Irlandii.
Biedny M'Garry! Otrzymywał płacę lepszą niż inni, bo był ambitny i brał zastępstwa, a gdy zdarzała się jakaś cięższa praca, zlecano ją właśnie jemu. A potem przyszło nieszczęście i musiał pójść do przytułku. Miał jeszcze drugie wyjście — mógł wrócić do Irlandii i do końca życia być ciężarem dla przyjaciół. Komentarz jest tutaj zbędny.
Należy pamiętać, że zdatności do pracy nie określają sami robotnicy, lecz wyznacza ją popyt. Jeżeli trzej ludzie starają się o jedną pracę, otrzyma ją ten, który się do niej najbardziej nadaje. Pozostali dwaj, niezależnie od posiadanych zdolności, staną się niezdatni do pracy. Gdyby Niemcy, Japonia i Stany Zjednoczone zagarnęły cały rynek światowy żelaza, węgla i tekstyliów, setki tysięcy angielskich robotników straciłyby natychmiast pracę. Część ich wyemigrowałaby, ale reszta usiłowałaby wedrzeć się do innych gałęzi przemysłu. W wyniku tego nastąpiłoby ogólne przetasowanie robotników we wszystkich gałęziach przemysłu, a po przywróceniu równowagi liczba bezrobotnych na dnie Otchłani wzrosłaby o nowe setki tysięcy. Ale gdyby nawet sytuacja nie ulegała żadnej gwałtownej zmianie i gdyby wszyscy robotnicy podwoili wydajność pracy, nie ubyłoby wcale niezdatnych do pracy, choć każdy z nich stałby się nagle podwójnie do niej uzdolniony, bardziej uzdolniony, niż była dotąd większość zdatnych do pracy.
Gdy więcej jest ludzi do pracy niż pracy dla ludzi, wszyscy ci, dla których zabraknie zajęcia, zyskują piętno nieudolności, skazujące ich na nędzną wegetację i powolną ruinę. W nastąpnych rozdziałach postaram się na przykładzie ich pracy i sposobu życia pokazać nie tylko, jak ludzie niezdatni do pracy są eliminowani ze społeczeństwa i niszczeni, lecz także, jak siły uprzemysłowionego społeczeństwa w jego dzisiejszej formie nieustannie i lekkomyślnie tworzą coraz to nowe zastępy istot niedołężnych.
ROZDZIAŁ XVIII
PŁACE
Jedni swą duszą mają do sprzedania,
A inni w trudzie zdobywają chleb...
Jednych w rozpaczy toń rzeczna pochłania
Innych katorga miotem wali w leb.
Cóż, w naszym kraju złoto się panoszy.
Ten tylko wielki, kto złota ma kosz.
Pot ludzki nie wart nawet paru groszy
A dusza ludzka tańsza niżli grosz.
Kiedy się dowiedziałem, że w najuboższej dzielnicy Londynu żyje 1 292 737 ludzi, którzy na utrzymanie rodziny zarabiają dwadzieścia jeden szylingów tygodniowo lub nawet mniej, postanowiłem zbadać, w jaki sposób należałoby zużyć te zarobki, aby podtrzymać fizyczną sprawność takich rodzin. Ponieważ rodzin sześcio-, siedmio-, ośmio- czy dziesięcioosobowych nie można brać pod uwagę, wziąłem za podstawę poniższej tabeli rodzinę pięcioosobową, złożoną z ojca, matki i trojga dzieci. Przyjąłem, że dwadzieścia jeden szylingów równa się pięciu dolarom i dwudziestu pięciu centom, chociaż właściwie suma ta ma wartość około pięciu dolarów i jedenastu centów.
-8-8-8-8Komorne dolarów 1 centów50,czyli szylingów6-8-8-8-8Chleb”1 „” „4-8-8-8-8Mięso”— „87 ½” „3 pens. 6-8-8-8-8Jarzyny”— „62 ½” „2 „6-8-8-8-8Węgiel”— „25” „1-8-8-8-8Herbata”— „18” „— pens. 9-8-8-8-8Nafta”— „16” „— „8-8-8-8-8Cukier”— „18” „— „9-8-8-8-8Mleko”— „12” „” 6-8-8-8-8Mydło”— „8” „— „4-8-8-8-8Masło dolarów —centów 20,czyli szylingów —pens.10-8-8-8-8Drzewo na-8-8-8-8podpałkę „—8” —„4-8-8-8-8Razem dol.5centów 25czyliszylingów 21pens.2
Dokładniejsze zbadanie choćby jednej z tych pozycji wykaże, jak absolutnie niczego nie wolno tu trwonić. Chleb — 1 dolar. W rodzinie składającej się z pięciu osób chleb za cenę jednego dolara na cały tydzień oznacza rację dzienną wartości 2 i 6/7 centa dla. poszczególnych członków rodziny; a jeżeli jedzą oni trzy razy dziennie, każda osoba ma prawo spożyć do jednego posiłku kromkę chleba wartości 0,95 centa, czyli trochę mniej niż pół pensa. Nie zapominajmy jednak, że chleb to pozycja najpoważniejsza. Mięsa wypada na głowę mniej, jarzyn jeszcze mniej. A drobniejsze pozycje są tak mikroskopijne, że w ogóle nie można ich brać pod uwagę. Z drugiej strony wszystkie te artykuły żywnościowe zakupywane są w nieznacznych ilościach, co jest najkosztowniejszym i najmniej oszczędnym systemem robienia zakupów.
Z podanego zestawienia wynika, że nie może być tu mowy o żadnej ekstrawagancji ani o przeciążaniu żołądka, jak również o tym, aby pozostała jakaś nadwyżka. Całe dwadzieścia jeden szylingów idzie na komorne i jedzenie. Nie zostaje nic na drobne wydatki. Jeśli mężczyzna wyda na szklankę piwa, jego rodzina musi zjeść o tyle mniej; a im gorzej się rodzina odżywia, tym bardziej nadweręża swoją sprawność fizyczną. Członkowie jej nie mogą jeździć omnibusami ani tramwajami, nie mogą pisać listów, jeździć na wycieczki, chodzić na galerię taniego teatrzyku, należeć do klubów, kupować słodyczy, tytoniu, książek czy gazet.
A ponadto, jeśli tylko jednemu dziecku (a jest ich troje) potrzebne będą buty, rodzinę zmusi to do wykreślenia ze spisu potraw mięsa na przeciąg tygodnia. A ponieważ jest tu pięć par nóg, które trzeba obuć, i pięć głów, które potrzebują kapeluszy, i pięć ciał, które muszą być przyodziane, i ponieważ prawo zwalcza nieprzystojną nagość, rodzina — chcąc zachować ciepło i uniknąć więzienia — musi nieustannie nadwątlać swoją sprawność fizyczną. Zwracam wam uwagę, że gdy od tygodniowego zarobku odliczy się sumy pochłaniane przez komorne, węgiel, naftę, mydło i drzewo, to dla jednej osoby wypadnie dziennie na życie 4 i ½ pensa; a tej sumy 4 i ½ pensa nie da się uszczuplić wydatkiem na kupno ubrania bez równoczesnego osłabienia odporności fizycznej.
Wszystko to nie jest bynajmniej wesołe. Ale powiedzmy, że stanie się nieszczęście: mąż i ojciec złamie nogę lub skręci kark. Nie ma już 4 i ½ pensa dziennie na żywność, nie ma chleba za pół pensa do każdego posiłku, a gdy skończy się tydzień, nie będzie sześciu szylingów na komorne. Rodzina musi się więc wynieść — na ulicę albo do przytułku, albo do nędznej nory, gdzie matka podejmie rozpaczliwe próby wyżywienia wszystkich za dziesięć szylingów na tydzień, które, być może, uda się jej zarobić.
Ale nie zapominajmy, że w Londynie żyje 1 292 737 ludzi zarabiających dwadzieścia jeden szylingów lub mniej tygodniowo i utrzymujących za to rodziny oraz że my zajmowaliśmy się rodziną pięcioosobową, której egzystencja opiera się na dwudziestu jeden szylingach. Są rodziny liczniejsze, rodziny, które utrzymują się za sumę mniejszą niż dwadzieścia jeden szylingów, i jest praca dorywcza. Oczywiście powstaje pytanie: jak tacy ludzie żyją? Odpowiedź brzmi: wcale nie żyją. Nie wiedzą, czym może być życie. Pędzą zwierzęcy byt, dopóki miłosierna śmierć nie zlituje się nad nimi.
Zanim przejdę do haniebniejszych przypadków, przytoczę sprawę telefonistek. Są to czyste i świeże angielskie dziewczęta, które powinny żyć na wyższym poziomie niż zwierzęta, inaczej bowiem przestaną być czystymi i świeżymi angielskimi dziewczętami. Po wstąpieniu na służbę telefonistka otrzymuje wynagrodzenie tygodniowe wysokości 11 szylingów. Jeśli pracuje szybko i jest inteligentna, może po pięciu latach pracy osiągnąć wynagrodzenie maksymalne, czyli całego funta. Ostatnio przedstawiono lordowi Londonderry tygodniowe zestawienie wydatków takiej telefonistki. Oto one:
-8-8-8-8szylingipensy-8-8-8-8Komorne, światło i opał76-8-8-8-8Wyżywienie w domu36-8-8-8-8 „ — „ w biurze46-8-8-8-8Przejazdy do miejsca pracy16-8-8-8-8Pralnia1—-8-8-8-8Razem18_
Jak z tego wynika, nie pozostaje nic na ubranie, na rozrywki czy chorobę. A przecież wiele z tych dziewcząt nie zarabia osiemnastu szylingów na tydzień, lecz jedenaście, dwanaście czy czternaście. Muszą przecież mieć ubranie i nieco przyjemności i...
Mężczyzna często krzywdzi mężczyznę,
Lecz zawsze krzywdzi kobietę...
Na odbywającym się obecnie w Londynie Kongresie Związków Zawodowych, Związek Pracowników Gazowni zaproponował, aby komisja parlamentarna wniosła projekt ustawy wzbraniającej zatrudniania dzieci poniżej lat piętnastu. Pan Shackleton, poseł do parlamentu i przedstawiciel tkaczy hrabstw północnych, przeciwstawił się rezolucji w imieniu robotników przemysłu włókienniczego, którzy — jak stwierdził — nie mogą wyrzec się zarobków swych dzieci i ograniczyć się jedynie do własnych dochodów. Przedstawiciele 514 000 robotników głosowali przeciwko rezolucji, a przedstawiciele 535 000 robotników wypowiedzieli się za nią. Z faktu, że 514 000 robotników przeciwstawia się rezolucji wzbraniającej zatrudniania dzieci poniżej lat piętnastu, wynika jasno, że większość dorosłych ludzi w kraju otrzymuje głodowe płace.
W Whitechapel rozmawiałem z kobietami, które otrzymują mniej niż szylinga za dwunastogodzinny dzień pracy chałupniczej przy szyciu płaszczy; przeprowadziłem również rozmowy z kobietami, które pracują przy wykańczaniu męskich spodni i otrzymują królewskie wynagrodzenie trzech do czterech szylingów na tydzień.
Niedawno przedostała się do wiadomości publicznej sprawa mężczyzn zatrudnionych w bogatej firmie handlowej, gdzie otrzymują jedzenie i sześć szylingów tygodniowo za sześć dni pracy po szesnaście godzin każdy. „Żywe reklamy” — ludzie, którzy obnoszą po ulicach plakaty, otrzymują czternaście pensów dziennie. Przeciętny tygodniowy zarobek sprzedawców ulicznych i przekupni waha się od dziesięciu do dwunastu szylingów. Przeciętny tygodniowy zarobek wszystkich robotników nie wykwalifikowanych, z wyjątkiem dokerów, wynosi mniej niż szesnaście szylingów na tydzień, natomiast średni tygodniowy dochód dokerów sięga ośmiu do dziewięciu szylingów. Powyższe cyfry pochodzą ze sprawozdania komisji królewskiej i są autentyczne.
Wyobraźcie sobie starą, złamaną na duchu i umierającą kobietę, która płaci trzy szylingi tygodniowo komornego i pracuje na utrzymanie swoje i czworga dzieci wyrabianiem pudełek do zapałek po dwa i ćwierć pensa za dwanaście tuzinów. Dwanaście tuzinów pudełek za dwa i ćwierć pensa, a w dodatku własny klej i własne nici! Ta kobieta nie wie, co to dzień wytchnienia czy choroba, czy odpoczynek, czy rozrywka. Dzień po dniu, nie wyłączając niedziel, haruje po czternaście godzin na dobę. Jej górna granica wydajności to siedem razy po dwanaście tuzinów, za które otrzymuje szylinga i 3 ¾ pensa. W ciągu dziewięćdziesięcioośmiogodzinnego tygodnia pracy zdoła zrobić 7 066 pudełek i zarobić 4 szylingi 10 ¼ pensa, od czego trzeba odliczyć koszty kleju i nici.
W roku ubiegłym Tomasz Holmes, znany misjonarz z terenu sądów policyjnych, po opublikowaniu artykułu o warunkach pracy (kobiet otrzymał następujący list, datowany 18 kwietnia 1901 roku:
Szanowny Panie!
Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale przeczytałam Pański artykuł na temat wyzysku nieszczęsnych kobiet, które przy czternastogodzinnym dniu pracy otrzymują 10 szylingów tygodniowo, i chciałabym opisać panu moją sprawę. Jestem krawaciarką i mimo ciężkiej pracy nie mogę zarobić więcej niż pięć szylingów na tydzień, a mam na utrzymaniu biednego chorego męża, który od przeszło dziesięciu lat nie zarobił ani grosza...
Wyobraźcie sobie kobietę, zdolną do napisania tak jasnego, rozsądnego i gramatycznego listu, która utrzymuje siebie i chorego męża z pięciu szylingów na tydzień! Tomasz Holmes odwiedził tę kobietę. Ledwie wcisnął się do izdebki. Leżał tam jej chory mąż i ona pracowała od świtu do późnej nocy. Tam również gotowała, jadła, prała i spała; i w tymże pomieszczeniu ona i jej mąż wykonywali wszystkie funkcje życia i umierania. Jedynym miejscem, gdzie misjonarz mógł usiąść, było łóżko częściowo przykryte krawatami i jedwabiem. Płuca mężczyzny znajdowały się w stanie ostatecznego rozkładu. Kasłał i spluwał nieustannie, a kobieta przerywała pracę i starała się nieść mu ulgę, gdy chwytał go paroksyzm kaszlu. Jedwabny pył z krawatów źle wpływał na jego chorobę; a jego choroba źle wpływała na krawaty, jak również na ich sprzedawców i przyszłych właścicieli.
Inny wypadek, który Tomasz Holmes bliżej zbadał, to sprawa dwunastoletniej dziewczynki, postawionej przed sąd policyjny za kradzież jedzenia. Tomasz Holmes przekonał się, że dziewczynka zastępowała matkę dziewięcioletniemu chłopcu, siedmioletniemu chłopcu-kalece i jeszcze młodszej dziewczynce. Matka była wdową i szyła bluzki. Za komorne płaciła pięć szylingów tygodniowo. Oto kilka ostatnich pozycji z jej rachunków domowych: herbata — ½ pensa; cukier — ½ pensa; chleb — ¼ pensa; margaryna — 1 pens; nafta — 1 i ½ pensa; drzewo na podpałkę — ½ pensa. Zacne żony dobrych ludzi o łagodnym sercu, wyobraźcie sobie, że robicie zakupy i prowadzicie dom na takiej stopie, że nakrywacie stół dla pięciu osób i pilnujecie waszej dwunastoletniej zastępczyni, aby nie kradła żywności dla młodszych braci i sióstr, kiedy wy szyjecie, szyjecie, szyjecie koszmarny, nie kończący się szereg bluzek, który ciągnie się przed wami w mrok aż do trumny nędzarzy, otwartej już na wasze przyjęcie.
ROZDZIAŁ XIX
GETTO
Gdy wszechobecną Wiedzą chlubi się epoka.
Dzieci ulicy żyją w odmętach rynsztoka.
W ciemnych zaułkach Postęp staje jak zakląty,
Zbrodnia i głód rozpuście wydają dziewczęta.
Wychudłej szwaczce chlebodawca skąpi jadła,
W norach ciasnota żywych z martwymi pokładła.
Barłogi pełne grzechu i zgniłe legowiska
Liże płomień zarazy, co z dna nędzy tryska.
Tennyson
Ongiś narody Europy zamykały niepożądanych Żydów w miejskich gettach. Dzisiaj klasa dominująca gospodarczo, za pomocą mniej może despotycznych, lecz równie nieubłaganych metod, zamknęła niepożądanych, a jednak potrzebnych robotników w gettach o zdumiewającym wprost obszarze i zdumiewającej nędzy. Wschodni Londyn jest takim właśnie gettem, w którym nie mieszkają bogaci ani możni, którego nie odwiedzają turyści i w którym gnieżdżą się, rozmnażają i umierają dwa miliony robotników.
Nie należy przypuszczać, że wszyscy robotnicy Londynu stłoczeni są w East Endzie, silny jednak prąd pcha ich wyraźnie w tamtym kierunku. Ubogie dzielnice właściwego miasta bezustannie niszczeją, główna zaś fala ludzi pozbawionych dachu nad głową kieruje się na wschód. Jedna tylko dzielnica leżąca poza Aldgate, Whitechapel i Mile End, zwana „Podmiejskim Londynem”, wzrosła w ciągu ostatnich dwunastu lat o 260 000 mieszkańców, czyli o sześćdziesiąt procent. Nawiasem mówiąc, kościoły w tym okręgu mogą pomieścić zaledwie co trzydziestą ósmą osobę spośród ludności napływowej. East End bywa często nazywany „Miastem Straszliwej Monotonii”, zwłaszcza przez dobrze odżywionych optymistycznych turystów, których wzrok ślizga się tylko po powierzchni rzeczy i którzy dostrzegają jedynie straszliwą jednostajność i brzydotę ulic. Gdyby East End nie zasługiwał na miano gorsze niż „Miasto Straszliwej Monotonii” i gdyby ludziom pracy nie należało się urozmaicenie, piękno i niespodzianka, nie byłoby tu tak źle mieszkać. Ale East End wart jest straszliwszej nazwy. Powinno się go nazywać „Miastem Poniżenia”.
Chociaż nie jest to miasto slumsów, jak sobie niektórzy wyobrażają, można śmiało nazwać je jednym gigantycznym slumsem. Z punktu widzenia prostej przyzwoitości i zwykłego człowieczeństwa każda z jego nędznych uliczek to slums. East End obfituje w widoki i dźwięki, których ani ty, ani ja nie pozwolilibyśmy oglądać i słuchać naszym dzieciom, a więc nie powinny tu mieszkać, oglądać tych widoków ani słuchać tych dźwięków dzieci innych ludzi. Ani ty, ani ja nie chcielibyśmy, żeby pędziły tu życie nasze żony, a więc nie powinny żyć tutaj żony innych ludzi. Bo tutaj na każdym kroku rzuca się w oczy bezwstyd i brutalność życia. Nikt nie zna tutaj pojęcia domowego zacisza. Zło zaraża dobro i wszystko rozkłada się razem. Niewinne dzieciństwo jest piękne i słodkie, ale we Wschodnim Londynie niewinność przemija szybko i jeśli chcesz ją znaleźć, szukaj jej u dzieci, zanim wypełzną z kołyski, bo później łatwo możesz się przekonać, że są niemniej uświadomione od ciebie.
Zasada: „wszystko tedy, co byście chcieli, aby ludzie wam czynili, i wy im czyńcie” doprowadza nas do wniosku, że East End nie jest miejscem odpowiednim do życia. Tam, gdzie nie chciałbyś, aby twoje dziecko mieszkało, rozwijało się i zdobywało wiedzę o życiu, tam nie powinny mieszkać, rozwijać się i zdobywać wiedzy o życiu dzieci innych mężczyzn. Jakże prosta i wyczerpująca zasada! Jeżeli ekonomia polityczna i prawo silniejszego mówią inaczej, do diabła z ekonomią polityczną i prawem silniejszego! Co nie dogadza tobie, nie nadaje się dla twego bliźniego — nic tu nie można dodać!
W Londynie żyje 300 000 ludzi podzielonych na rodziny, które gnieżdżą się w jednoizbowych mieszkaniach. O wiele więcej jest takich, którzy mieszkają w dwu i trzech izbach, ale tłoczą się w niemniejszej ciasnocie, bez względu na płeć. Według prawa na osobę winno przypadać czterysta stóp sześciennych powietrza. W barakach wojskowych jednemu żołnierzowi przysługuje sześćset stóp sześciennych. Profesor Huxley, ongiś urzędnik służby zdrowia we Wschodnim Londynie, twierdził, że człowiek potrzebuje osiemset stóp sześciennych powietrza, i to czystego i często odświeżanego. A jednak w Londynie mieszka ponad 900 000 ludzi, którzy nie mają nawet owych 400 stóp, przyznanych przez prawo.
Karol Booth, który od lat prowadzi systematyczną pracę nad segregowaniem i klasyfikowaniem robotniczej ludności miasta, oblicza, że w Londynie żyje 1 800 000 ludzi ubogich lub bardzo ubogich. Warto się przekonać, co pan Booth bierze za podstawę klasyfikacji. Rodziny ubogie to według niego takie, których łączny dochód wynosi od ośmiu do dwudziestu jeden szylingów na tydzień. Rodziny bardzo ubogie żyją znacznie poniżej tego poziomu.
Robotnicy jako klasa są coraz dokładniej segregowani przez swych ekonomicznych panów; a ów proces wraz ż towarzyszącym mu przeludnieniem i stałym pogarszaniem się sytuacji mieszkaniowej prowadzi raczej do amoralności niż do niemoralności. Podaję niżej wyciąg z protokołu ostatniego posiedzenia Rady Miejskiej Londynu, suchy i zwięzły, ale wywołujący uczucie grozy u tego, kto potrafi czytać między wierszami:
Pan Bruce spytał przewodniczącego komisji zdrowia publicznego, czy znane mu są wypadki groźnego przeludnienia w East Endzie. W St. Georges-in-the-East mąż, żona i ich ośmioosobowa rodzina mieszkają w jednej izdebce. Ta rodzina składa się z pięciu córek w wieku lat dwudziestu, siedemnastu, ośmiu, czterech i niemowlęcia oraz z trzech synów, mających jeden piętnaście, drugi trzynaście, a trzeci dwanaście lat. W Whitechapel mąż, żona, trzy córki: szesnastoletnia, ośmioletnia i czteroletnia, oraz dwóch synów, dwunastoletni i dziesięcioletni, gnieżdżą się w izbie o mniejszych jeszcze wymiarach. W Bethnal Green mieszka również w jednej izbie mąż, żona, czterech synów w wieku lat: dwudziestu trzech, dwudziestu jeden, dziewiętnastu i szesnastu, oraz dwie córki, jedna siedmio-, druga czternastoletnia. Pan Bruce spytał ponadto, czy zapobieganie tak groźnemu w skutkach przepełnieniu nie powinno należeć do obowiązków władz miejskich.
Ale skoro 900 000 ludzi żyje w warunkach sprzecznych z przepisami prawa, władze mają ręce pełne roboty. Jeśli wyruguje się ludzi z przepełnionych nor, wędrują do innych zakamarków; ponieważ przeprowadzki odbywają się w nocy i na ręcznych taczkach (jedna taczka mieści wszystkie sprzęty domowe i uśpione dzieci), kontrolowanie tych ruchów jest zgoła niemożliwe. Gdyby zalecenia Ustawy o zdrowiu publicznym z roku 1891 zostały nagle i rygorystycznie wprowadzone w życie, 900 000 osób otrzymałoby nakaz natychmiastowego opuszczenia mieszkań i wyjścia na ulicę, aby zaś zakwaterować ich wszystkich zgodnie z przepisami prawa, musiano by wybudować 500 000 nowych izb mieszkalnych.
Nędzne ulice jedynie z zewnątrz tak wyglądają, ale wewnątrz ich murów gości głód, brud i tragedia. Może tragiczny wypadek, który opiszę, wywoła w was uczucie wstrętu, nie należy jednak zapominać, jak daleko bardziej oburzające jest to, że mógł się on wydarzyć.
Parzy placu Devonshire w dzielnicy Lisson Grove umarła niedawno siedemdziesięciopięcioletnia staruszka. Urzędnik śledczy oświadczył podczas przewodu sądowego, że „w izbie znalazł jedynie kupę starych szmat pokrytych robactwem, które oblazło również i jego”. Izba znajdowała się w stanie trudnym do opisania, urzędnik nigdy w życiu nie widział nic podobnego. Wszystko było dosłownie oblepione robactwem.
Lekarz stwierdził: „Zmarłą znalazłem na podłodze, leżała na plecach przed kominkiem. Ubrana była w jeden łachman, na nogach miała tylko pończochy. Ciało dosłownie roiło się od insektów i wszystka odzież w pokoju była szara od wszy. Nieboszczka jadła bardzo marnie, była więc przeraźliwie wychudzona. Pończochy poprzysychały jej do olbrzymich ran na nogach. Rany powstały od ukąszeń robactwa”.
Pewien mężczyzna obecny przy śledztwie pisał: „Miałem nieszczęście widzieć ciało zmarłej w kostnicy i do dzisiaj na samo wspomnienie tego potwornego widoku przejmują mnie dreszcze. Leżała w trumnie tak wychudzona i wyniszczona, że jej ciało było właściwie wiązką kości obciągniętych skórą. Zlepione od brudu włosy przedstawiały jedno gniazdo robactwa. Po kościstej klatce piersiowej skakały i pełzały setki, tysiące, miliony wszy”.
Twoja matka ani moja matka nie powinny tak umierać, a więc nie powinna też tak umierać ta kobieta — czyjąkolwiek była matką.
Biskup Wilkinson, który lata spędził w kraju Zulusów, powiedział ostatnio: „Żaden wódz afrykańskiej wioski nie pozwoliłby na tak bezładne mieszanie młodych mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt”. Miał na myśli dzieci nędzarzy, które w wieku lat pięciu nauczyły się już wszystkiego i powinny by się niejednego oduczyć — co nigdy nie nastąpi.
Jest to fakt powszechnie znany, że w getcie domy, w których gnieżdżą się nędzarze, przynoszą większe zyski od wspaniałych kamienic zamieszkiwanych przez bogaczy. Biedny robotnik nie tylko mieszka jak zwierzę, ale płaci za to proporcjonalnie więcej niż bogacz za wielopokojowe luksusy. Współzawodnictwo biedoty o mieszkania doprowadziło do tego, że powstała klasa kamieniczników-wyzyskiwaczy. Ludzi jest więcej niż pomieszczeń, a wiele idzie do przytułku wyłącznie dlatego, że nie mogą znaleźć dachu nad głową. Nie tylko wynajmuje się domy, ale podnajmuje i podpodnajmuje aż do poszczególnych pokojów.
„Część pokoju do wynajęcia”. Tafcie ogłoszenie ukazało się w oknie domu położonego o pięć minut drogi od St. James's Hall. Wielebny Hugh Price Hughes poparł swoim autorytetem twierdzenie, że łóżka wynajmowane są na „trzy zmiany” — to znaczy, że każde ma po trzech lokatorów, którzy zajmują je po osiem godzin, a więc pościel nie zdąży nawet wystygnąć; przestrzeń pod łóżkiem wynajmowana jest tym samym systemem. Urzędników służby zdrowia praktyka oswoiła z podobnymi przypadkami: w jednej izbie o pojemności tysiąca stóp sześciennych trzy dorosłe kobiety śpią na łóżku, a dwie pod łóżkiem; a w innej, o pojemności 1650 stóp, na łóżku układają się do snu dorosły mężczyzna i dwoje dzieci, a pod łóżkiem — dwie dorosłe kobiety.
Oto typowy przykład pokoju wynajmowanego „na dwie zmiany”, w ciągu dnia zajmuje go młoda kobieta pracująca przez całą noc w hotelu. O godzinie siódmej wieczorem zwalnia pokój, a w posiadanie jego wchodzi robotnik murarski. O siódmej rano on idzie do pracy, a ona wraca z hotelu.
Wielebny W. N. Davies, proboszcz Spitalfields,. przeprowadzał spis ludności w niektórych zaułkach parafii. Oto jego słowa:
Na jednej uliczce stoi dziesięć domów — pięćdziesiąt jeden izb o wymiarach około ośmiu stóp na dziewięć — i gnieżdżą się w nich 254 osoby. Tylko w sześciu wypadkach na pokój przypadają po dwie osoby; w pozostałych liczba ich waha się od trzech do dziewięciu. Na innej uliczce w sześciu domach o 22 pokojach mieszka osiemdziesiąt cztery osoby — znowu w kilku wypadkach po sześć, siedem, osiem i dziewięćna izbę. W pewnym ośmiopokojowym domu osiedliło się czterdzieści pięć osób — w jednym pokoju zamieszkuje ich dziewięć, w drugim osiem, w dwóch następnych po siedem, w innym wreszcie sześć.
Ta ciasnota w getcie nie jest wynikiem zamiłowania, lecz konieczności. Niemal połowa robotników przeznacza od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu procent zarobków na komorne. Przeciętna wysokość czynszu za mieszkanie w całym niemal East Endzie waha się od czterech do sześciu szylingów tygodniowo za izbę, wykwalifikowani zaś mechanicy, zarabiający trzydzieści pięć szylingów tygodniowo, muszą ze swoich zarobków poświęcić najmniej piętnaście szylingów na opłacenie dwóch lub trzech ciasnych nor, w których walczą rozpaczliwie, by osiągnąć pewne pozory życia domowego. A wysokość czynszu wzrasta stale. Na pewnej ulicy w Stepney czynsz podskoczył w ciągu zaledwie dwóch lat z trzynastu na osiemnaście szylingów; na innej z jedenastu na szesnaście; na jeszcze innej z jedenastu na piętnaście; w Whitechapel zaś komorne w dwuizbowych domkach, które do niedawna wynajmowano za dziesięć szylingów na tydzień, wynosi obecnie dwadzieścia jeden szylingów! Na wschodzie, zachodzie, północy i południu komorne nieustannie skacze w górę. Gdy cena gruntu wynosi od dwudziestu do trzydziestu tysięcy funtów za akr, ktoś musi odpowiednio płacić jej właścicielowi.
W. C. Steadman, wygłaszając w Izbie Gmin przemówienie o sprawach swojego okręgu wyborczego w Stepney, przytoczył następujący przykład:
Dziś rano, mniej niż o sto jardów od domu, w którym mieszkam, zatrzymała mnie na ulicy pewna wdowa. Ma na utrzymaniu sześcioro dzieci i dotychczas płaciła za komorne czternaście szylingów tygodniowo. Utrzymuje się z podnajmowania pokoi lokatorom, z dorywczych posług i prania. Otóż ta kobieta oświadczyła mi ze łzami w oczach, że gospodarz podniósł jej czynsz z czternastu szylingów na osiemnaście. I cóż ona zrobi? Nie ma w Stepney wolnych mieszkań. Każdy dom jest wynajęty i przepełniony.
Wyższość jednej klasy nad drugą można osiągnąć tylko przez degradację jednej klasy; a kiedy robotnicy odseparowani zostają w getcie, nie mogą uniknąć idącej za tym degradacji. Tworzy się typ ludzi cherlawych i skarłowaciałych — rasa zdumiewająco różna od pokolenia panów, plemię ludzi ulicy, pozbawionych siły i odporności. Mężczyźni stają się karykaturą tego, czym powinien być mężczyzna, a kobiety i dzieci wyglądają blado i anemicznie, mają podbite oczy, pochylone sylwetki i ociężałe ruchy i szybko tracą kształtność i urodę.
Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że ludzie getta to właściwie ludzkie odpadki — nadgniły pień, któremu pozwala się gnić w spokoju. Przez najmniej sto pięćdziesiąt lat wyjaławiano ich, pozbawiano najlepszego elementu. Ludzie silni, odważni, pełni inicjatywy i ambicji wyjeżdżali do innych części świata, gdzie znajdowali większą wolność i swobodniejszy oddech, aby zakładać nowe państwa i tworzyć nowe narody. Ci, którym brakło tych przymiotów — ludzie słabi, głupi i małoduszni, jak również ludzie żyjący w rozkładzie i beznadziejności, zostawali w kraju i płodzili nowe potomstwo. I znowu rok po roku odbiera im się kwiat tego, co zdołają spłodzić. Ilekroć uchowa się i dorośnie silny i postawny mężczyzna, natychmiast powołują go do wojska. „Żołnierz — jak powiedział Bernard Shaw — pozornie bohater i ożywiony patriotycznym zapałem obrońca ojczyzny, jest w istocie nieszczęśliwcem, którego nędza zmusza do ofiarowania się na mięso armatnie za cenę codziennych racji strawy, dachu nad głową i ubrania”.
To nieustanne wybieranie spośród robotników ich najwartościowszego elementu zubożyło tych, którzy zostali, i sprawiło, że w większości są to tragiczne, zdegenerowane odpadki, staczające się w getcie na samo dno Otchłani. Odciągnięto z nich sok życia, który rozlał się po całym świecie i stworzył nowe plemiona. Pozostał tylko osad odseparowany i fermentujący w zamknięciu. Ludzie stają się tu bezwstydni i bestialscy. Jeśli zabijają, robią to własnymi rękami, a potem tępo oddają się pod topór kata. W ich występkach nie ma zuchwalstwa podniecającego wyobraźnię. Dźgają towarzysza tępym nożem w plecy lub rozwalają mu czerep żelaznym garnkiem, a potem siadają z założonymi rękami i czekają na przyjście policji. Bicie żon jest małżeńskim przywilejem mężczyzn. Noszą buty podkute potężnymi żelaznymi łut) miedzianymi gwoździami i gdy pozostawią już matce swoich dzieci pamiątkę w postaci podbitego oka lub sińca, zwalają ją na ziemię i tratują buciorami mniej więcej tak, jak na Zachodzie ogier tratuje grzechotnika.
Kobieta z niższych warstw getta jest w równym stopniu niewolnicą męża, Jak indyjska squaw. Ale gdybym ja był kobietą i miał do wyboru tylko te dwie możliwości, wolałbym los squaw. Mężczyźni zależą ekonomicznie od swoich panów, a kobiety żyją w zależności ekonomicznej od mężów. I w rezultacie kobiecie dostaje się to bicie, które mężczyzna powinien sprawić swojemu panu, a nie ma ona żadnego sposobu obrony. Są przecież dzieci, mężczyzna zaś zdobywa chleb, gdyby więc za jej przyczyną poszedł do więzienia, wszyscy zdechliby z głodu. Kiedy sprawa tego typu trafi do sądu, rzadko słyszy się obciążające zeznania; w większości wypadków stratowana podkutymi butami żona i matka płacze i błaga histerycznie sędziego, aby miał litość nad jej dziećmi i wypuścił męża na wolność.
Kobiety stają się wrzaskliwymi wiedźmami lub zahukanymi, załamanymi na duchu stworzeniami, wyzbywają się szybko resztek przyzwoitości i godności osobistej, które zostały im z panieńskich czasów, i zobojętniałe na wszystko, staczają się coraz niżej w brud i upodlenie.
Niekiedy ogarnia mnie lęk, że może zbytnio uogólniam mój pogląd na masową nędzę życia w londyńskim getcie i mam uczucie, że moje wrażenia są wyolbrzymione, że stoją zbyt blisko obrazu i brak mi właściwej perspektywy. W takich chwilach, aby udowodnić samemu sobie, że nie przesadzam i nie histeryzuję, odwołuję się do świadectwa innych ludzi. Fryderyk Harrison robił na mnie zawsze wrażenie człowieka zrównoważonego i obdarzonego zdrowym rozsądkiem, a oto jego słowa:
Osobiście gotów jestem napiętnować nowoczesny ustrój społeczny jako wcale nielepszy od formy niewolnictwa czy pańszczyzny, gdyby warunki w przemyśle miały pozostać takie, jakie obecnie obserwujemy; a mianowicie, że dziewięćdziesiąt procent rzeczywistych producentów dóbr nie posiada mieszkań, które mogliby nazwać „swoim domem” dłużej niż przez tydzień; że nie mają ani skrawka ziemi, ani izb na własność; że nie posiadają nic, co miałoby jakąkolwiek wartość — prócz kilku starych gratów, które zmieścić się mogą na ręcznym wózkuj że brak im pewności, czy otrzymają tygodniowy zarobek, który zaledwie wystarczy na utrzymanie się przy życiu; że mieszkają przeważnie w pomieszczeniach, których żaden człowiek nie uznałby za odpowiednie dla swojego konia; że od nędzy dzieli ich tak niewiele, iż miesiąc zastoju w przemyśle, choroba lub nieprzewidziana strata skazują całą rodzinę na głód i niedostatek... W warunkach o wiele gorszych niż przeciętny robotnik miast i wsi znajduje się zgraja wynędzniałych maruderów armii przemysłu, co najmniej jedna dziesiąta całego proletariatu, i żyje w nieopisanym upośledzeniu. Jeśli taki ma być trwały układ w nowoczesnym społeczeństwie, cywilizacja musi stać się przekleństwem dla olbrzymiej większości rodzaju ludzkiego.
Dziewięćdziesiąt procent! Ta liczba przygnębia, a jednak Stopford Brooke, odmalowawszy przejmujący grozą obraz z życia Londynu, mnoży go później przez pół miliona. Oto co mówi:
Kiedy byłem wikarym w Kensington, widywałem często rodziny, które napływały do Londynu drogą z Hammersmith. Pewnego dnia przybył robotnik rolny z żoną, synem i dwiema córkami. Żyli przez długi czas na wsi w majątku, gdzie utrzymywali się całkiem nieźle z pracy własnych rąk i z uprawy gruntów gminnych. Ale przyszła chwila, kiedy gminie odebrano ziemię, a w majątku robotnicy przestali być. potrzebni; wtedy to bez skrupułów wyrzucono ich z zagrody. Dokąd mieli się udać? Oczywiście do Londynu, gdzie, jak wszyscy mówią, pracy jest pod dostatkiem. Mieli nieco oszczędności, sądzili więc, że uda im się wynająć dwie przyzwoite izby. Ale w stolicy zetknęli się natychmiast z nieubłaganą kwestią mieszkaniową. Szukali mieszkania w porządniejszych kamienicach i przekonali się, że za dwa pokoje musieliby płacić najmniej dziesięć szylingów tygodniowo. Żywność okazała się tu kosztowna i zła, woda niedobra i niebawem zaczęli podupadać na zdrowiu. O robotę nie było łatwo, a płacono tak nędznie, że wkrótce wpadli w długi. Stan ich zdrowia pogarszał się, a plugawe otoczenie, brak słońca i długie godziny pracy doprowadzały do ostatecznego przygnębienia; wreszcie musieli poszukać tańszego mieszkania. Znaleźli je w zaułku, dobrze mi znanym, jako istna wylęgarnia zbrodni i bezimiennego występku. Za wygórowane komorne dostali pojedynczy pokój, a ponieważ mieszkali w uliczce o tak złej sławie, napotkali jeszcze większe trudności przy szukaniu zajęcia i wpadli w szpony tych, którzy wyciskają ostatnią kroplę potu z mężczyzn, kobiet i dzieci za płace będące tylko pokarmem dla rozpaczy. I jeszcze uciążliwsze stały się ciemność i brud, złe jedzenie i choroba, brak wody; tłum uliczny i współżycie z mieszkańcami zaułka odarły tych ludzi z resztek poczucia własnej godności. Opanował ich demon pijaństwa. Po obu rogach uliczki mieściły się oczywiście szynki. Tam kierowali swe kroki, tam szukali schronienia i ciepła, towarzystwa i zapomnienia. I wychodzili stamtąd z coraz większymi długami, z rozpalonymi zmysłami i gorejącymi myślami, i z nieugaszonym pragnieniem alkoholu, dla którego zaspokojenia ważyliby się na wszystko. Po kilku miesiącach ojca wtrącono do więzienia, matka dogorywała, syn został zbrodniarzem, a córki poszły na ulicą. Pomnóż te dzieje przez pół miliona, a zbliżysz się do. poznania prawdy.
Nie łatwo byłoby znaleźć na tej ziemi widoki posępniejsze niż „ów ohydny Wschód” z jego dzielnicami Whitechapel, Boston, Spitalfields, Bethnal Green i Wapping aż do doków Wschodnio-Indyjskich. Życie jest tu szare i posępne. Wszystko wygląda nędznie, beznadziejnie, monotonnie i brudno. Wanna jest rzeczą nieznaną i mityczną jak nektar bogów. Samych ludzi obrasta brud, a każdy wysiłek utrzymania czystości staje się żałosną farsą — jeśli nie jest czymś wręcz bolesnym i tragicznym. Oleisty wiatr przynosi dziwne, nieokreślone zapachy, a gdy pada deszcz, przypomina raczej tłustą maź niż wodę z nieba. Nawet bruk pokrywa warstwa tłuszczu.
Żyje tu ludność tak tępa i tak pozbawiona fantazji, jak długie, szare mile niechlujnych murów tej dzielnicy. Religia nie ma tu właściwie dostępu, a panuje wulgarny i głupi materializm, zgubny zarówno dla spraw ducha, jak i dla szlachetniejszych instynktów.
Popularna była kiedyś pełna dumy przechwałka, że dom każdego Anglika jest jego twierdzą. Dziś jest. to już anachronizm. Mieszkańcy getta nie mają domów rodzinnych. Nie doceniają znaczenia i nie pojmują świętości życia rodzinnego. Nawet kamienice, w których mieszkają zamożniejsze warstwy klasy robotniczej, są jedynie zatłoczonymi barakami. Ludność East Endu nie zna życia rodzinnego. Sam język daje tego dowody. Ojciec przychodzi z pracy i pyta dziecko spotkane na ulicy, gdzie matka; odpowiedź brzmi: W kamienicy.
Wyrosła nowa rasa ludzika — plemię ludzi ulicy. Spędzają życie przy pracy lub na ulicy. Mają nory i legowiska, do których wpełzają na noc — i to wszystko. Nazwanie tych nor i legowisk „domami” byłoby parodią tego pięknego słowa. Tradycyjny powściągliwy i małomówny Anglik należy już do przeszłości. Ludzie ulicy są hałaśliwi, gadatliwi, nerwowi, pobudliwi — dopóki są młodzi. Gdy zaczynają się starzeć, ogłupia i niszczy ich piwo. W wolnych chwilach dumają jak krowy przeżuwające trawę. Spotyka się ich wszędzie, na każdym rogu ulicy. Stoją nieruchomo i spoglądają w próżnię. Przyjrzyj się któremuś z nich. Będzie tak stał nieporuszony całymi godzinami, a gdy odejdziesz, nie przestanie wpatrywać się w pustkę. Pochłania go to bez reszty. Nie ma pieniędzy na piwo, a jego legowisko służy tylko do spania, cóż więc ma ze sobą począć? Posiadł już tajemnicę miłości dziewczyny, miłości żony i miłości dziecka i przekonał się, że to same mamidła i kłamstwa, próżne i przemijające jak krople rosy — i niknące szybko wobec straszliwej prawdy życia.
Jak już mówiłem, młodych charakteryzuje hałaśliwość, nerwowość i pobudliwość; ludzie w średnim wieku zdradzają otępienie, ociężałość i ogłupienie. Byłoby absurdem przypuszczać choć przez chwilę, że ludzie ci mogą konkurować z robotnikami z Nowego Świata. Zezwierzęceni, poniżeni i nierozgarnięci mieszkańcy getta nie zdołają oddać Anglii skutecznych usług w walce o przewagę przemysłową na świecie, a zapasy te — jak twierdzą ekonomiści — już się zaczęły. A gdy w chwili potrzeby kraj powoła tych zapomnianych, nie staną na wysokości zadania ani jako robotnicy, ani jako żołnierze; gdyby zaś Anglia została wyparta poza światową orbitę przemysłową, zginęliby jak muchy z końcem lata. Lub też jeśli Wielka Brytania znajdzie się w sytuacji krytycznej, a ich porwie rozpacz, tak jak dzikie bestie ogarnia rozjuszenie, mogą stać się groźni, „wezbrać” w kierunku West Endu i zmienić go w slums, podobnie jak West End postąpił ze wschodnią częścią miasta. A jeśli się to zdarzy, zginą tym szybciej i łatwiej w ogniu karabinów maszynowych i nowoczesnych środków wojennych.
ROZDZIAŁ XX
KAWIARNIE I DOMY NOCLEGOWE
W Imię czego żyć mamy jak w baryłce śledzie?
Robert Blatchford
Jeszcze jedno wyrażenie straciło wartość, odarte z romantyzmu tradycji i tego wszystkiego, co decyduje o trwałości określeń. Odtąd słowo „kawiarnia” będzie budziło we mnie same tylko przykre skojarzenia. Sam jego dźwięk wskrzeszał po tamtej stronie globu ziemskiego całe korowody historycznych bywalców kawiarnianych i zaludniał moją wyobraźnię nie kończącymi się szeregami dowcipnisiów i dandysów, pamflecistów, zabijaków i braci artystycznej z Grub Street.
Ale niestety, tu, po tej stronie oceanu, w samej nazwie kryje się nieporozumienie. Kawiarnia: pomieszczenie, w którym ludzie piją kawę. Bynajmniej. Nie dostaniesz tam kawy za żadne skarby świata. To prawda, możesz zażądać tego napoju i otrzymać filiżankę czegoś, co będzie pretendowało do nazwy kawy; a ty skosztujesz i doznasz rozczarowania, bo z pewnością nie będzie to kawa.
A to samo, co o kawie, można powiedzieć o kawiarni. W lokalach takich bywają przeważnie robotnicy, a same pomieszczenia są brudne, obmierzłe i nie ma w nich nic, co wzmacniałoby w człowieku poczucie własnej godności i człowieczeństwa. Nie znają tu obrusów ani serwetek. Człowiek spożywa jedzenie wśród odpadków pozostawionych przez poprzednika i sam rzuca resztki wokół siebie i na ziemię. W godzinach największego ruchu dosłownie brnąłem przez gnój i śmiecie, które pokrywały podłogę — a jednak jadłem, bo byłem przeraźliwie głodny i gotów połknąć byle co.
Sądząc po gwałtowności, z jaką robotnik zabiera się do jedzenia, dojmujące uczucie głodu jest u niego stanem normalnym. Jedzenie jest koniecznością i zbędne są tu wszelkie upiększenia. Robotnik przynosi ze sobą do kawiarni prymitywną żarłoczność, a wynosi — jestem tego pewien — uczucie zdrowego i nie nasyconego apetytu. Spotkasz go może rano, gdy w drodze do pracy zamawia kubek herbaty, która w równym stopniu przypomina herbatę jak nektar bogów, wyjmuje kromkę suchego chleba z kieszeni i popija herbatą; wierz mi, ten człowiek nie ma właściwego pokarmu w brzuchu, nie ma nawet wystarczającej ilości niewłaściwego pokarmu, który dałby mu siłę do wykonania dziennej pracy. Co więcej, zapewniam cię, że ani on, ani tysiąc jemu podobnych nie osiągnie tej wydajności pracy, jaką wykaże tysiąc mężczyzn, którzy najedli się do syta mięsa i kartofli i napili kawy zasługującej na to miano.
Zatrzymany za włóczęgostwo w kalifornijskim więzieniu dla notorycznych włóczęgów, jadłem i piłem lepiej niż londyński robotnik w swoich kawiarniach; a jako amerykański robotnik spożywałem za dwanaście pensów śniadanie, o jakim angielski człowiek pracy nie ośmieliłby się nawet marzyć. Oczywiście on płaci za swoje śniadanie tylko trzy czy cztery pensy; jednakże proporcjonalnie wynosi to tyle, ile ja wydałem na moje, bo zarabiałem sześć szylingów, a on dwa albo dwa i pół. Tylko że ja wykonywałem w ciągu dnia taką ilość pracy, że zestawienie ze mną mogłoby jedynie przynieść mu wstyd. A więc tak wyglądają dwie strony medalu. Człowiek żyjący na wysokiej stopie będzie pracował lepiej i wydajniej od takiego, który żyje w nędzy.
Marynarze zwykli w ten sposób porównywać służbę w marynarkach handlowych, angielskiej i amerykańskiej: na angielskim statku, mówią, jest marne żarcie, marna płaca i lekka praca; na amerykańskim czeka dobre żarcie, dobra płaca i ciężka praca. Można zastosować to porównanie do klas pracujących obu tych krajów. Szybkie statki oceaniczne muszą dobrze płacić za szybkość i to samo odnosi się do robotnika. Ale jeśli robotnik nie jest w stanie wnieść odpowiedniej opłaty, nie osiągnie szybkości. Potwierdza się to, gdy robotnik angielski przyjeżdża do Ameryki. Położy on więcej cegieł w Nowym Jorku niż w Londynie, jeszcze więcej w St. Louis, a najwięcej w San Francisco. Przez cały czas podnosi się jego stopa życiowa.
We wczesnych godzinach rannych wzdłuż ulic, którymi robotnicy idą do pracy, siedzą na chodniku kobiety z workami chleba przed sobą. Tysiące robotników kupują ten chleb i spożywają po drodze. Nie popijają go nawet herbatą, którą mogliby otrzymać za pensa w kawiarniach. Z całą pewnością po takim posiłku człowiek nie jest w formie odpowiedniej do rozpoczęcia całodziennej pracy; z pewnością też narazi to na straty jego pracodawcę i naród. Już od dłuższego czasu politycy wołają: „Zbudź się, Anglio!” Wykazaliby więcej poczucia rzeczywistości i zdrowego rozsądku, gdyby zmienili hasło na „Najedz się, Anglio!”
Robotnik odżywia się nie tylko źle, ale li niehigienicznie. Stanąłem przed sklepem rzeźnika i przyglądałem się gromadom zaaferowanych gospodyń grzebiących w stosie skrawków i ochłapów wołowiny i baraniny. W Stanach takie okrawki daje się psom. Nie ręczyłbym za czystość rąk tych gospodyń ani za schludność jednoizbowych nor, w których wiele z nich mieszka z rodzinami; a jednak one przetrząsały, rozdrapywały i wyrywały sobie kawałki mięsa, bp każda pragnęła wydać miedziaki z pożytkiem. Nie odrywałem oczu od jednego szczególnie odrażającego kawałka i śledziłem, jak przechodził przez szpony ponad dwudziestu gospodyń, aż przypadł w udziale jakiejś potulnej kobiecinie, w którą wmówił go rzeźnik. Przez cały dzień to dorzucano na stos nowe ochłapy, to znów je ujmowano; pokrywały go wciąż nowe warstwy kurzu i brudu ulicznego, siadały na nim muchy, przewracały go bez ustanku brudne palce kobiet.
Od rana do wieczora handlarze rozwożą na wózkach piramidy nadgniłych owoców popstrzonych przez muchy, a zdarza się często, że w nocy przechowują je we własnych izbach. Tam towar narażony jest na ataki zarazków chorobotwórczych, na oddechy i wyziewy z zatłoczonych, brudnych izb, następnego zaś dnia wędruje znowu na wózki.
Ubogi robotnik East Endu nie wie, co znaczy zjeść dobre, zdrowe mięso czy owoce — prawdę mówiąc, w ogóle nie jada mięsa ani owoców, zresztą i wykwalifikowany robotnik nie ma także żadnego powodu do chełpienia się tym, co jada. Opierając się na wrażeniach z kawiarni, które w tym wypadku są dobrym sprawdzianem, mogę wysnuć wniosek, że przez całe życie nie zazna on prawdziwego smaku kawy, herbaty czy kakao. Pomyje i lury podawane w kawiarniach różnią się od siebie tylko stopniem ohydy, nigdy jednak nawet w przybliżeniu nie przypominają tego, co ty i ja zwykliśmy nazywać kawą czy herbatą.
Przypomina mi się drobne zajście, którego byłem świadkiem w kawiarni na Mile End Road, niedaleko Jubilee Street.
— Czy mogłabyś dać mi coś za tego miedziaka, córko? Cokolwiek bądź, wszystko mi jedno. Od rana nie miałam nic w ustach i mdli mnie trochę w dołku...
Mówiła to staruszka ubrana w schludne czarne łachmany. W wyciągniętej dłoni trzymała pensa. Kobieta nazwana „córką” miała lat najmniej czterdzieści i zatroskany wyraz twarzy; była właścicielką i zarazem kelnerką kawiarni.
Oczekiwałem wyniku tej prośby z niemniejszym chyba niepokojem niż staruszka. Minęła godzina czwarta po południu, a starowina wyglądała źle i mizernie. Kobieta zawahała się, potem postawiła na ladzie duży talerz „duszonego jagnięcia z młodym groszkiem”. Ja również jadłem tę potrawę i moim zdaniem jagnię nie różniło się niczym od starego barana, a groch, nawet sporo odmłodzony, nie byłby jeszcze młody. Ale ważne jest tu co innego — porcja kosztowała sześć pensów, a właścicielka oddała ją za pensa, raz jeszcze potwierdzając tym starą prawdę o miłosierdziu ubogich.
Stara kobieta podziękowała wylewnie, zajęła miejsce po drugiej stronie wąskiego stołu i rzuciła się żarłocznie na dymiącą strawę. Jedliśmy w ciszy i skupieniu, gdy nagle wykrzyknęła do mnie radośnie:
— Sprzedałam pudełko zapałek! Tak — dodała z wybuchem bardziej jeszcze żywiołowej radości. — Sprzedałam pudełko zapałek! W ten sposób zdobyłam tego pensa.
— Starość zbliża się po trochu — zauważyłem.
— Skończyłam wczoraj siedemdziesiąt cztery lata — odparła wracając z apetytem do gorącej potrawy.
— Chryste, pomógłbym chętnie tej babci, ale sam jem pierwsze żarcie od rana — odezwał się do mnie siedzący obok młody mężczyzna. — A i tak mi się udało, bo wzięli mnie do zmywania i zarobiłem szylinga. Boże kochany, w głowie mi się kołowało od tych garnczków i talerzy.
— W moim zawodzie już od sześciu tygodni pracy ani na lekarstwo — odpowiedział na moje pytanie. — Czasem tylko wpadnie człowiekowi w ręce jakaś dorywcza robota.
W kawiarniach przeżywa się najrozmaitsze przygody. Nie zapomnę nigdy jadłodajni w pobliżu Trafalgar Square i pewnej londyńskiej amazonki, której płacąc rachunek, wręczyłem złotego suwerena (nawiasem mówiąc raczej powinno się płacić rachunek z góry, ale jeśli się jest biednie ubranym, koniecznie trzeba płacić z góry).
Dziewczyna wypróbowała złoty krążek zębami, uderzyła nim o marmurowy kontuar, a potem zmierzyła badawczym wzrokiem mnie i moje łachmany.
— Gdzieś pan to znalazł? — spytała w końcu.
— Jakiś facet zostawił na stole i poszedł. Nie wierzy pani? Słowo daję — odciąłem się.
— Co to za głupie gadanie? — spytała patrząc mi spokojnie w oczy.
— Mój własny wyrób.
Prychnęła pogardliwie i wydała mi resztę srebrem, a ja zemściłem się, próbując zębami i ciskając o ladę każdą monetę.
— Dam pani pół pensa za dodatkowy cukier do herbaty — powiedziałem.
— Niech się pan powiesił — brzmiała uprzejma odpowiedź. Ażebym nie miał żadnych wątpliwości, zilustrowała ją w sposób niezwykle plastyczny i nie nadający się do druku.
Nie miałem nigdy talentu do ciętych replik, ale ona pozbawiła mnie nawet tej odrobiny uzdolnień; świadomy porażki, przełknąłem szybko herbatę, a gdy wychodziłem na ulicę, odprowadziła mnie pogardliwym spojrzeniem.
Podczas gdy 300 000 mieszkańców Londynu zajmuje mieszkania jednoizbowe, a 900 000 żyje w warunkach sprzecznych z przepisami prawa, dalsze 38 000 figuruje w spisach londyńskich domów noclegowych znanych w miejscowej gwarze pod nazwą „bud”. Istnieje wiele odmian domów noclegowych, ale wszystkie posiadają jedną wspólną cechę — od tych małych i przeraźliwie brudnych aż po monstrualnie wielkie i przynoszące pięć procent zysku, krzykliwie wychwalane pod niebiosa przez syte mieszczaństwo, które wie o nich wszystko — z wyjątkiem jednej rzeczy, a mianowicie, że nie są zdatne na mieszkania. Nie chcę przez to powiedzieć, że dachy przeciekają lub ściany są nieszczelne; mam natomiast na myśli ich niezdrową i poniżającą atmosferę.
Nazywa się je często „hotelami biednych ludzi”, ale brzmi to jak szyderstwo. Nie posiadać własnego pokoju, w którym czasem można by posiedzieć samotnie; być zmuszonym do wstawania natychmiast po obudzeniu; co wieczór wynajmować od nowa i opłacać łóżko; nie wiedzieć, co to zacisze domowe — wszystko to nie przypomina chyba w niczym życia w zwykłych hotelach.
Niech nikt nie sądzi, że potępiam wszystkie wielkie prywatne i miejskie domy noclegowe i domy robotnicze. Jestem od tego daleki. Zapobiegły one wielu okropnościom wynikającym z mieszkania w małych, niesolidnych domach noclegowych i dały robotnikowi za jego pieniądze więcej, niż otrzymywał dotychczas ale to nie znaczy bynajmniej, że są tak odpowiednie do mieszkania i zdrowe, jak powinny być domy człowieka pracy.
Małe prywatne domy noclegowe są z reguły czymś nieopisanie potwornym. Spałem w nich, więc wiem; ale pozwólcie, że je pominę i ograniczę się do zakładów większych i lepiej urządzonych. W pobliżu Middlesex Street w dzielnicy Whitechapel odwiedziłem taki dom noclegowy, zamieszkany niemal wyłącznie przez robotników. Z chodnika schodziło się do pomieszczeń stanowiących piwnice budynku. Były tam dwie obszerne i skąpo oświetlone izby, w których mężczyźni przyrządzali i spożywali jedzenie. Ja również zamierzałem coś sobie ugotować, ale zapach unoszący się w piwnicy odebrał mi, a raczej zniszczył doszczętnie apetyt: wobec tego zadowoliłem się obserwowaniem tych, którzy gotowali i jedli.
Jakiś wracający z pracy robotnik usiadł naprzeciw mnie po drugiej stronie nie heblowanego stołu i zaczął jeść. Garść soli wysypana na niezbyt czyste deski zastępowała mu masło. Maczał w niej chleb, kęs po kęsie, i popijał herbatę z dużego kubka. Kawałek ryby uzupełniał jego wieczorną ucztę. Jadł w milczeniu, nie patrzał ani na lewo, ani na prawo, ani na mnie. Tu i tam, przy kilku oddzielnych stołach, inni mężczyźni pożywiali się również w milczeniu. W pokoju nikt prawie nie rozmawiał, a w całym źle oświetlonym pomieszczeniu panował nastrój przygnębienia. Wielu robotników siedziało i dumało posępnie nad resztkami posiłku; patrząc na nich zastanawiałem się podobnie jak Childe Roland, za co też los ukarał ich tak srogo.
Od strony kuchni dochodziły odgłosy bardziej ożywionego życia towarzyskiego, więc przybliżyłem się do komina, gdzie mężczyźni gotowali. Ale zapach, który zwrócił moją uwagę przy wejściu, był tu o wiele silniejszy i gwałtowne uczucie mdłości zmusiło mnie do wycofania się na ulicę i zaczerpnięcia świeżego powietrza.
Po powrocie zapłaciłem pięć pensów za „kabinę”, otrzymałem bilet wstępu (wielką miedzianą tabliczkę) i udałem się na górę do palarni. Dwa małe stoły bilardowe i kilka szachownic zajęli młodzi robotnicy, inni czekali na swą kolejkę przy grze, wielu zaś siedziało czytając, paląc lub naprawiając ubrania. Młodzi byli weseli, starzy posępni. Właściwie wyodrębniały się tu tylko te dwa typy ludzi — weseli i ożywieni lub zgorzkniali i ponurzy, a wiek wytyczał granicę.
Ale podobnie jak dwie izby w piwnicach, palarnia w najmniejszym stopniu nie przywodziła na myśl domu. Ani ty, ani ja, którzy wiemy, czym jest prawdziwy dom, nie doszukalibyśmy się tu domowej atmosfery. Na ścianach wisiały absurdalne i obraźliwe w treści regulaminy zakładu, o godzinie zaś dziesiątej gasły wszystkie światła i pozostawało już tylko łóżko. Aby do niego dotrzeć, należało zejść ponownie do suteren, wręczyć miedzianą tabliczkę otyłemu odźwiernemu i wspiąć się po wielu schodach do najwyższych rejonów. Wszedłem na sam szczyt schodów i wróciłem na dół mijając po drodze kilka pięter zapełnionych pogrążonymi we śnie mężczyznami. „Kabiny” były tu najwygodniejszym miejscem do spania. W każdej z nich stało małe łóżko i pozostawała wąska przestrzeń do rozbierania. Ani co do czystej pościeli, ani co do łóżka nie mam żadnych zastrzeżeń. Ale kabina nie dawała odosobnienia i samotności.
Aby sobie uzmysłowić wygląd piętra pociętego kabinami, wystarczy powiększyć w myśli jedną warstwę tekturowych przegródek w skrzynce na jajka, nadać każdej przegródce siedem stóp wysokości i proporcjonalnie powiększyć resztę wymiarów, potem położyć tę tekturową warstwę na podłodze olbrzymiego, przypominającego stodołę pokoju — i to wszystko. Przegródki pozbawione są sufitów, ściany cienkie i chcąc nie chcąc musisz wysłuchiwać chrapania śpiących i każdego ruchu i obrotu najbliższych sąsiadów. A kabina jest twoją własnością tylko przez krótką chwilę. Opuszczasz ją rankiem. Nie możesz umieścić w niej walizki, wchodzić i wychodzić, kiedy zechcesz, ani zamknąć drzwi na klucz, ani czuć się jak u siebie w domu. Kabina nie ma w ogóle drzwi, tylko otwartą framugę. Jeśli mimo to chcesz być gościem hotelu biednych ludzi, musisz się z tym pogodzić, jak również przyjąć więzienny regulamin, który przypomina ci na każdym kroku, że jesteś nikim i że nie posiadasz nawet własnej duszy.
Otóż twierdzę, że minimum potrzeb człowieka wracającego po całodziennej pracy to własny pokój, który można zamknąć na klucz i w którym można czuć się pewnym swojej własności; gdzie można usiąść przy oknie i poczytać lub popatrzeć na ulicę; gdzie można wchodzić i wychodzić według własnej woli; gdzie można zgromadzić nieco przedmiotów osobistego użytku, poza tymi, które nosi się na plecach lub w kieszeniach ubrania; gdzie można powiesić na ścianie fotografię matki albo siostry, albo ukochanej, albo baletnicy, albo buldoga — jak komu serce dyktuje — jednym słowem, pokój, który jest własnym kątem na ziemi, o którym można powiedzieć: „To jest moje, moja twierdza. Świat zatrzymuje się na progu. Ja jestem tutaj panem i władcą”. Człowiek, który zamieszka w takim pokoju, stanie się wartościowszym obywatelem i potrafi lepiej pracować.
Przystanąłem na jednym z pięter hotelu biedaków i nasłuchiwałem. Chodziłem od łóżka do łóżka i spoglądałem w twarze śpiących. Byli to ludzie przeważnie młodzi, w granicach od lat dwudziestu do czterdziestu. Starszych nie stać na dom noclegowy. Idą do przytułku. Więc spoglądałem na tych młodych mężczyzn — całe ich dziesiątki. Byli przystojni. Ich twarze wydawały się stworzone do pocałunków, ich szyje — przeznaczone do objęć kobiecych ramion. Zasługiwali na miłość tak jak inni mężczyźni. I oni mogliby kochać. Bliskość kobiety wpływa uśmierzająco i łagodząco, a im potrzebne było takie ukojenie i słodycz, aby nie stawali się z każdym dniem twardsi i bardziej nieczuli. Zastanawiałem się, gdzie są te kobiety, i usłyszałem w wyobraźni „pijany śmiech dziewki”. Odpowiedziały mi Leman Street, Waterloo Road, Piccadilly, Strand — wiedziałem, gdzie są te kobiety.
ROZDZIAŁ XXI
NIEPEWNE JUTRO
— Gdzie pracujecie? Wyglądacie na chorego.
— Mam kiepskie płuca. Pracuję w fabryce kwasu siarkowego.
*
— Pracujecie w fabryce sody?
— Tak.
— Ciężką macie pracą?
— Diabelnie ciężką.
*
— Dlaczego wybraliście sobie taki okropny zawód?
— Jestem żonaty. Mam dzieci. Czy moja rodzina ma głodować?
*
— Dlaczego prowadzicie taki tryb życia?
— Mam rodzinę. W naszych miastach dużo bezrobotnych.
*
— Jaką robotę nazywacie ciężką?
— Swoją. A czy jest cięższa od mojej? Spróbujcie no obracać pięćdziesięciofuntowym żelaznym drągiem szesćsetluntowe bryły, kiedy z pieca buchają płomieniel
— Mnie to niepotrzebne. Jestem filozofem!
— Ach tak? To trzymajcie się swojej pracy. Gorszej niż ta i w piekle nie znajdziesz.
Z rozmów Roberta Blatchforda z robotnikami.
Rozmawiałem z niezwykłe mściwym człowiekiem. Jego zdaniem skrzywdziła go żona i prawo. Strona etyczna sprawy i samo jej meritum nie są tu istotne. Sedno leży w tym, że żona otrzymała separację i musiał płacić jej i pięciorgu dzieciom alimenty w wysokości dziesięciu szylingów tygodniowo.
— Ale niech pan tylko pomyśli,co się z nią stanie, jak nie zapłacę tych dziesięciu szylingów? Przypuśćmy, że zdarzy mi się jakiś wypadek i diabli wezmą pracę? Przypuśćmy, że dostanę ruptury albo reumatyzmu, albo cholery? I co ona wtedy zrobi? Niech pan sam powie.
Potrząsnął głową ze smutkiem. — Szkoda gadać. Najlepsze, co ją czeka, to przytułek, a przytułek to piekło. A jak nie pójdzie do przytułku, będzie miała jeszcze gorsze piekło. Niech pan idzie ze mną, to pokażę panu kilkanaście kobiet, które nocują w zaułku. I pokażę panu coś jeszcze gorszego, co ją czeka, jeżeli diabli wezmą mnie i moje dziesięć szylingów.
Pewność, z jaką ten człowiek przepowiadał przyszłość żony, zasługuje na uwagę. Znał on dość dobrze warunki życia, aby zdawać sobie sprawę z niepewnego jutra żony i dzieci. Bo dla niej wszystko przepadnie z chwilą, gdy on częściowo lub całkowicie straci zdolność do pracy. A jeśli spojrzymy na ten stan rzeczy z ogólniejszego punktu widzenia, przekonamy się, że to samo odnosi się do setek tysięcy, a nawet milionów mężczyzn i kobiet żyjących w zgodzie i wspomagających się wzajemnie w pogoni za chlebem i dachem nad głową.
Wymowa cyfr jest wstrząsająca: 1 800 000 ludzi wegetuje w Londynie na granicy lub poniżej granicy ubóstwa, a dalszy milion dzieli od nędzy tygodniowy zarobek. W całej Anglii i Walii osiemnaście procent ludności musi szukać wsparcia w parafiach, a w samej stolicy — zgodnie z danymi statystycznymi Rady Miejskiej Londynu — dwadzieścia jeden procent ludności ucieka się do pomocy parafialnej. Istnieje co prawda ogromna różnica pomiędzy człowiekiem, który zwraca się o wsparcie do parafii, a takim, który popadł w skrajną nędzę, jednak Londyn utrzymuje 123 000 nędzarzy — co równa się liczbie mieszkańców sporego miasta. Co czwarty londyńczyk umiera na koszt dobroczynności publicznej, a na każde 1 000 mieszkańców Zjednoczonego Królestwa 939 kończy życie w biedzie; osiem milionów walczy na stromej krawędzi głodu, a dalszym dwudziestu milionom daleko do dobrobytu we właściwym znaczeniu tego słowa.
Ciekawy jest bliższy rzut oka na tych, którzy umierają w Londynie na koszt dobroczynności publicznej.
W 1886 i aż do 1893 roku stosunek procentowy nędzarzy do ogólnej liczby ludności był mniejszy w Londynie niż w całej Anglii; ale od roku 1893 i w latach następnych procent ten stał się większy w stolicy niż w całym kraju. Jednakże wykazy generalnego komisarza do spraw ludności na rok 1886 zawierają następujące dane:
Na 81 951 zgonów w Londynie (1884)
W przytułkach.......................................... 9 909
W szpitalach.............................................. 6 559
W zakładach dla umysłowo chorych ........... 278
Razem w zakładach dobroczynności publ....16 746
Komentując te liczby jeden z pisarzy fabiańskich stwierdził: „Jeśli się weźmie pod uwagę, że dzieci stanowią tu procent stosunkowo niewielki, zachodzi prawdopodobieństwo, że co trzeci dorosły mieszkaniec Londynu umiera w jednym z tych publicznych zakładów dobroczynnych; stosunek ten większy jest oczywiście w klasie robotniczej”.
Ta statystyka wykazuje również, jak przerażająco blisko nędzy znajduje się przeciętny robotnik. Różne są przyczyny niedostatku. Na przykład we wczorajszej porannej gazecie ukazało się następujące ogłoszenie:
Potrzebny urzędnik ze znajomością stenografii, pisania na maszynie i fakturowania. Wynagrodzenie dziesięć szylingów (2) i ½ dolara) na tydzień. Zgłoszenie listowne itd...
A w dzisiejszym dzienniku przeczytałem o pewnym trzydziestopięcioletnim urzędniku, stałym bywalcu londyńskich domów noclegowych, który stanął przed sądem oskarżony o odmowę wykonania pracy. W czasie przewodu sądowego przytoczył na swą obronę, że od chwili zamieszkania w przytułku wykonywał wszystkie roboty, jakie mu zlecono; ale gdy dozorca kazał mu tłuc kamienie, urzędnikowi na dłoniach porobiły się pęcherze i nie mógł dokończyć pracy. Tłumaczył się, że nigdy nie używał narzędzia cięższego od pióra. Sędzia skazał go i jego pokryte pęcherzami ręce na siedem dni ciężkich robót.
Oczywiście przyczyną nędzy bywa starość. Poza tym zdarzają się wypadki przy pracy, śmierć lub inwalidztwo męża, ojca, żywiciela. Weźmy na przykład mężczyznę, który ma żonę i troje dzieci i utrzymuje się z niezbyt pewnego dochodu dwudziestu szylingów na tydzień — a w Londynie mieszkają setki tysięcy takich rodzin, Z konieczności, aby nie umrzeć z głodu, muszą wydać całą tę sumę na życie, tak że tygodniowy zarobek (jeden funt) jest jedyną zaporą, która chroni ich przed śmiercią głodową. Przychodzi nieszczęście — ojciec ginie w wypadku. I co wtedy? Matka z trojgiem dzieci zarobi niewiele albo nic. Musi więc wydać dzieci społeczeństwu jako młodocianych nędzarzy i uwolniwszy się w ten sposób od obowiązków macierzyńskich, wyszukać sobie jakąś odpowiednią pracę albo też zająć się chałupnictwem i pracować w najohydniejszej norze, jedynej, na jaką wystarczy jej zmniejszony dochód. Ale w chałupnictwie wysokość stawek określają kobiety zamężne, które w pocie czoła łatają mężowski budżet, lub też kobiety samotne, które zużytkowują zarobki jedynie na własne nędzne utrzymanie. Określone w ten sposób płace są tak przerażająco niskie, że matka z trojgiem dzieci może żyć tylko w prawdziwym zezwierzęceniu i przymierać głodem, dopóki choroba i śmierć nie ukrócą ich cierpień.
Aby wykazać, że matka z trojgiem dzieci na utrzymaniu nie może konkurować w chałupnictwie z kobietami samotnymi, przytoczę dwa wypadki opisane w bieżącej prasie:
Pewien ojciec pisze z oburzeniem, że jego córka i jej towarzyszka otrzymują 8 i ½ pensa za wykonanie dwunastu tuzinów pudełek. Wyrabiają każdego dnia po 48 tuzinów. Mają następujące wydatki: 8 pensów przejazdy, 2 pensy porto pocztowe, 2 i pół pensa klej i 1 pens szpagat; a więc ich wspólny zarobek wynosi i szyling i 9 pensów, czyli na głowę 10 i pół pensa za dzień pracy.
W drugim wypadku do zarządu przytułku w Luton zgłosiła się przed kilku dniami po zapomogę 72-letnia staruszka. „Trudniła się wyrobem słomkowych kapeluszy, ale niskie zarobki zmusiły ją do porzucenia tego zawodu. Za wykonanie jednej sztuki płacono jej 2 i ¼ pensa. Suma ta obejmowała koszt tasiemki do lamowania, którą musiała dostarczyć sama, i zapłatę za robotę”.
A przecież ta matka i jej troje dzieci nie zrobiły nic złego, za cóż więc spotkała je tak wielka kara? Nie popełniły żadnego grzechu. Zdarzyło się nieszczęście — i to wszystko; mąż, ojciec i żywiciel uległ wypadkowi. Nie ma na to rady. To przypadek. Każda rodzina ma tak wiele okazji uniknięcia dna Otchłani i tak wiele okazji stoczenia się w jej głąb. Okazje do upadku można wyrazić zimnymi, bezlitosnymi cyframi. Przytoczyć kilka takich danych nie będzie całkiem od rzeczy.
Sir A. Forwood oblicza, że rocznie:
Na 1400 robotników 1 ginie w śmiertelnym wypadku
Na 2500 robotników 1 staje się całkowicie niezdolny do pracy
Na 300 robotników 1 pozostaje do końca życia częściowo niezdolny do pracy
Na 8 robotników 1 bywa niezdolny do pracy na okres od trzech do czterech tygodni.
Ale liczby te obrazują tylko wypadki przy pracy. Śmiertelność wśród ludzi w londyńskim getcie jest przerażająca. W West Endzie człowiek żyje przeciętnie lat pięćdziesiąt pięć; w East Endzie średnia wieku ludzkiego wynosi lat trzydzieści. Innymi słowy, mieszkaniec West Endu ma dwukrotnie większą szansę przeżycia od mieszkańca East Endu. I mówić tu o wojnie! Śmiertelność na frontach Afryki Południowej i Filipin blednie, wydaje się błahostką. Tutaj, w samym sercu pokoju, śmierć zbiera straszliwe żniwo; a nie przestrzega się tu prawideł wojny, jakie niesie cywilizacja, bo na równi z mężczyznami giną w okrutny sposób kobiety, dzieci i niemowlęta przy piersi. Wojna! W Anglii co roku 500 000 mężczyzn, kobiet i dzieci zatrudnionych w różnych gałęziach przemysłu ponosi śmierć w nieszczęśliwych wypadkach lub traci zdolność do pracy albo też staje się niezdolnymi do pracy na skutek chorób.
W West Endzie osiemnaście procent dzieci umiera przed osiągnięciem wieku lat pięciu; w East Endzie umiera pięćdziesiąt pięć procent dzieci w tym wieku. A są w Londynie ulice, gdzie na sto dzieci, urodzonych w ciągu jednego roku, pięćdziesiąt umiera przed upływem następnego roku; a z pięćdziesięciu pozostałych — dwadzieścia pięć, zanim dożyje lat pięciu. Rzeź niewiniątek! Nawet Herod nie był taki straszny.
Następujący wyjątek z ostatniego sprawozdania urzędnika służby zdrowia w Liverpoolu, które można by zresztą zastosować nie tylko do tego miasta, dowodzi niezbicie, że przemysł czyni wśród ludzi spustoszenie większe niż najkrwawsza bitwa.
W wielu wypadkach światło słoneczne w ogóle nie przenika na podwórze, a powietrze w mieszkaniach jest stęchłe, co w znacznym stopniu wypływa z opłakanego stanu ścian i sufitów, których porowata powierzchnia wchłania przez długie lata wyziewy ciał mieszkańców. O braku światła słonecznego na tych podwórzach świadczy wymownie wynik akcji Komitetu Parków i Ogrodów, który chciał rozjaśnić ponurość domów klasy najbiedniejszej przez założenie w oknach skrzynek z kwiatami; ale daru tego Komitet nie mógł zrobić, gdyż w niezdrowej atmosferze tych podwórzy rośliny i kwiaty nie chciałyby się przyjąć.
George Haw sporządził na podstawie danych z trzech parafii dzielnicy St. George (Londyn) następującą tabelę:
-8-8-8-8ProcentprzeludnieniaStopieńśmiertelności-8-8-8-8-8(na 1000mieszkańców)-8-8-8-8-8st.George(Zachód)1013,2-8-8-8-8-8st.George(Południe)3523,7-8-8-8-8st.George(Wschód)4026,4
Ponadto istnieją jeszcze tak zwane „niebezpieczne zawody”, które zatrudniają olbrzymie rzesze robotników. Szanse utrzymania się przy życiu tych ludzi są istotnie małe — daleko mniejsze niż żołnierzy dwudziestego wieku. W przemyśle lniarskim, przy przygotowaniu włókna, wilgotne stopy i wilgotne ubrania stają się przyczyną niezwykle wysokiej liczby zachorowań na bronchit, zapalenie płuc i ostry reumatyzm, w gremplarniach zaś i przędzalniach miałki pył doprowadza w większości wypadków do chorób płucnych; kobieta, która rozpoczyna pracę przy gremplowaniu mając lat siedemnaście lub osiemnaście, po trzydziestu jest już ruiną człowieka. Robotnicy przemysłu chemicznego, wybrani spośród mężczyzn najsilniejszych i najlepiej zbudowanych, żyją przeciętnie mniej niż czterdzieści osiem lat.
Dr Arlidge tak mówi o zawodzie garncarzy: „Pył garncarski nie zabija nagle, lecz rok po roku osadza się coraz trwałej w płucach i tworzy w nich zwapnienia. Oddech staje się coraz cięższy, aż wreszcie zamiera”.
Pyły stali, kamienia, gliny, ługowca, pierza, bawełny — wszystkie zabijają i są zgubniejsze od karabinów maszynowych. A najgroźniejszy jest pył ołowiu w fabrykach bieli ołowianej.
Oto opis typowych schorzeń młodej, zdrowej i normalnie zbudowanej dziewczyny, która rozpoczęła pracę w fabryce bieli ołowianej:
Tutaj, w zależności od tego, w jakim stopniu narażona jest na wdychanie pyłu ołowianego, dostaje anemii.. Być może, na jej dziąsłach ukaże się leciutka sina smuga lub też przeciwnie, zęby pozostaną najzupełniej zdrowe, a dziąsła nie wykażą żadnych zmian. Równocześnie z rozwojem anemii w organizmie dziewczyna zaczyna tracić na wadze, ale dzieje się to tak stopniowo, że nie zauważa tego ani ona, ani jej otoczenie. Jednakże choroba czyni postępy i chora dostaje coraz silniejszych bólów głowy. Tym dolegliwościom towarzyszą zaburzenia wzrokowe lub nawet czasowa ślepota. Dziewczyna wpada w stan, który jej przyjaciele i lekarz skłonni są uważać za zwykłą histerię. Jej zdrowie pogarsza się stopniowo i nieznacznie, aż w końcu ulega ona konwulsjom, które atakują początkowo połowę twarzy, potem przerzucają się na rękę, następnie na nogę, aż wreszcie drgawki, gwałtowne i o charakterze wyraźnie epileptycznym, obejmują całe ciało. Towarzyszy im utrata przytomności; po odzyskaniu przytomności następują dalsze i coraz gwałtowniejsze konwulsje. Podczas jednego z ataków dziewczyna umiera.. Zdarza się też, że przytomność powraca całkowicie lub częściowo na okres kilku minut, kilku godzin albo kilku dni. Chora skarży się na dokuczliwe bóle głowy, bredzi i okazuje podniecenie jak w przypadkach ostrego obłędu lub wpada w otępienie i posępnieje jak w ataku melancholii. Krąży niespokojnie po pokoju, a jej wymowa traci wyrazistość. Należy wtedy wyrwać ją z tego stanu. Bez żadnych dalszych ostrzeżeń, prócz nieregularności pulsu, który ucisza się niemal do zwykłej ilości uderzeń, a potem staje się nagle szybki i przerywany, dziewczyna dostaje nowego ataku konwulsji i kona lub popada w stan letargu, z którego nigdy nie zdoła się podźwignąć. Bywa też, że konwulsje zanikają stopniowo, bóle głowy ustępują i pacjentka wraca do zdrowia — po to tylko, aby się przekonać, że straciła wzrok, przy czym jej ślepota może być chwilowa lub nieuleczalna.
Podaję kilka konkretnych wypadków zatrucia bielą ołowiu:
Charlotte Rafferty, przystojna, rosła i doskonale zbudowana młoda kobieta, która nigdy w życiu nie chorowała, została robotnicą w fabryce bieli ołowianej. Konwulsje chwyciły ją u stóp drabiny w hali fabrycznej. Dr Oliver zbadał chorą i znalazł sinawą pręgę na dziąsłach, co jest dowodem, że ołów przemknął do organizmu. Doktor wiedział, że konwulsje ponowią się niebawem. Tak też się stało, a pacjentka umarła.
Mary Ann Toler — siedemnastoletnia dziewczyna, która nie cierpiała nigdy na żadne ataki — zachorowała trzykrotnie i musiała porzucić pracę w fabryce. Nim skończyła lat dziewiętnaście, pojawiły się symptomy zatrucia ołowiem — konwulsje, piana na ustach. Dziewczyna umarła.
Mary A. kobieta o niezwykłej wprost żywotności, przepracowała w fabryce ołowiu lat dwadzieścia. Przez cały ten czas tylko raz cierpiała na kolkę; miała ośmioro dzieci i wszystkie poumierały jako niemowlęta w atakach konwulsji. Otóż ta kobieta czesząc się któregoś ranka straciła władzę w obu rękach.
Eliza H. lat dwadzieścia pięć, po pięciomiesięcznej pracy w fabryce ołowiu dostała gwałtownego ataku kolki. Znalazła zajęcie w innej fabryce (tu odmówiono jej pracy) i pracowała bez przerwy przez dwa lata. Potem wróciły pierwsze objawy choroby i po dwóch dniach dziewczyna zmarła w konwulsjach; przyczyną jej zgonu było ostre zatrucie ołowiem.
Vaughan Nash tak mówi o nie narodzonym jeszcze pokoleniu:
Dzieci robotników przemysłu ołowianego przychodzą na świat po to tylko, aby umrzeć w konwulsjach spowodowanych zatruciem przez ołów — albo rodzą się przedwcześnie, albo umierają w pierwszym roku życia.
A na zakończenie niech wolno mi będzie przytoczyć sprawę Harriet A. Walker, siedemnastoletniej dziewczyny, która zginęła prowadząc beznadziejną walkę na przemysłowym polu bitwy. Pracowała jako robotnica w fabryce naczyń emaliowanych, gdzie częste są wypadki zatrucia ołowiem. Zarówno jej ojciec, jak i brat byli bez pracy. Dziewczyna ukrywała chorobę, szła pieszo sześć mil do fabryki, zarabiała swoje siedem czy osiem szylingów tygodniowo i umarła mając lat siedemnaście.
Zastój w przemyśle odgrywa poważną rolę w spychaniu robotników na dno Otchłani. Kiedy rodzinę robotniczą odgradza od ubóstwa zaledwie tygodniowy zarobek ojca, miesiąc przymusowej bezczynności prowadzi do nie dającej się wprost opisać nędzy, a ofiary jej nie zawsze wracają do sił, gdy pracy znów jest pod dostatkiem,
Właśnie w chwili obecnej prasa codzienna zamieszcza sprawozdanie z wiecu sekcji Związku Zawodowego Dokerów w Carlisle, z doniesienia tego wynika, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy większość robotników osiągnęła przeciętny tygodniowy zarobek czterech do pięciu szylingów. Przyczyną tego stanu rzeczy jest zastój w stoczniach portu londyńskiego.
Młodzi robotnicy czy robotnice lub też młode małżeństwa robotnicze nie mają absolutnie żadnej gwarancji szczęśliwego i spokojnego życia w latach dojrzałych czy znośnej starości. Mimo najgorliwszej nawet pracy nie zdołają zapewnić sobie przyszłości. Wszystko tu jest dziełem przypadku. Wszystko zależy od tego, co przyniesie los — na który nie mają wpływu. Nie ochronią przed nim żadne środka ostrożności ani podstępy. Jeśli robotnicy chcą się utrzymać na przemysłowym polu bitwy, muszą stawić czoło przeciwnościom i zaryzykować tę nierówną walkę. Oczywiście, jeśli mają po temu warunki i nie są skrępowani obowiązkami rodzinnymi, mogą uciec z szeregów armii przemysłu. W takim przypadku dla mężczyzny najbezpieczniej będzie zaciągnąć się do wojska, dla kobiety zaś zostać siostrą Czerwonego Krzyża lub wstąpić do klasztoru. Ale wtedy muszą wyrzec się domu i dzieci, i tego wszystkiego, dzięki czemu warto żyć i co sprawia, że starość nie staje się straszliwym koszmarem.
ROZDZIAŁ XXII
SAMOBÓJSTWO
Anglia — to raj dla bogatych, czyściec dla mądrych i piekło dla biednych.
Theodore Parker
Rzecz jasna, że gdy dnie upływają w takiej niepewności, a szanse szczęścia są tak małe, życie traci wartość, a samobójstwo staje się objawem powszednim i tak bardzo rozpowszechnionym, że nie można wziąć do ręki gazety, aby się nie spotkać z jego opisem; sprawa zaś o usiłowanie samobójstwa nie budzi w sądzie policyjnym większego zainteresowania niż zwykły wypadek pijaństwa i traktuje się ją z tą samą obojętnością i tym samym pośpiechem.
Pamiętam taką sprawę rozpatrywaną w sądzie policyjnym okręgu Tamizy. Szczyciłem się zawsze dobrym wzrokiem i słuchem, jak również rozległą znajomością ludzi i świata, ale przyznaję, że gdy stałem na sali sądowej, oszołomił rnnie błyskawiczny pośpiech, z jakim pijacy, awanturnicy, włóczędzy, dręczyciele żon, złodzieje, paserzy, szulerzy i kobiety uliczne przepuszczani byli przez tryby machiny sprawiedliwości. Ława oskarżonych znajdowała się pośrodku sali (gdzie oświetlenie było najlepsze), a mężczyźni, kobiety i dzieci przepływali przez nią strumieniem tak równomiernym, jak równomierny był potok wyroków spływających z ust sędziego.
Rozmyślałem jeszcze o suchotniczym „meliniarzu”, który bronił się niezdolnością do pracy i koniecznością utrzymania żony i dzieci, a został skazany na rok ciężkich robót, gdy na ławie oskarżonych zjawił się młodzieniec lat mniej więcej dwudziestu. „Alfred Freeman” — dosłyszałem nazwisko, nie uchwyciłem jednak treści oskarżenia. Tęga kobieta o matronowatym wyglądzie dygnęła za pulpitem świadków i rozpoczęła zeznania. Dowiedziałem się, że jej mąż jest dozorcą śluzy Britannia. W nocy usłyszała głośny plusk; pobiegła nad rzekę i ujrzała oskarżonego w wodzie.
Przeniosłem wzrok na młodzieńca. A więc taka jest treść oskarżenia — samobójstwo. Stał oszołomiony i obojętny na wszystko; gęste kasztanowate włosy opadały mu na czoło, twarz była wynędzniała, zatroskana i jeszcze chłopięca.
— Tak, panie — mówiła żona dozorcy. — Co go wyciągnęłam na płytszą wodę, wyrywał mi się z powrotem. Zaczęłam wzywać pomocy; akurat przechodzili jacyś robotnicy, więc razem wyciągnęliśmy go i oddali w ręce policjanta.
Sędzia wyraził uznanie dla sprawności mięśni kobiety i cała sala ryknęła śmiechem; ale ja widziałem tylko chłopca na progu życia wyrywającego się namiętnie w objęcia błotnistej śmierci, a w tym nie było przecież nic śmiesznego.
Przed pulpitem świadków stanął teraz świadek obrony i składał zeznanie stwierdzające dobry charakter chłopca. Jest, a raczej był jego majstrem. Alfred to dobry chłopiec, tylko że w domu miał wciąż jakieś zmartwienia, przeważnie kłopoty pieniężne. A poza tym matka mu chorowała. Martwił się i martwił, aż z tego zmartwienia stracił zdolność do pracy. A ponieważ robotę wykonywał źle, on (majster), dbając o własną reputację, musiał poprosić chłopca, aby wymówił.
— Czy oskarżony ma coś do powiedzenia? — spytał ostro sędzia.
Chłopiec na ławie oskarżonych wymamrotał coś niezrozumiale. Był wciąż oszołomiony.
— Co on tam mówi, sierżancie? — dopytywał się sędzia ze zniecierpliwieniem.
Barczysty mężczyzna w granatowym mundurze przybliżył ucho do warg oskarżonego, a potem odparł głośno: — Mówi, że jest mu bardzo przykro, proszę wysokiego sądu.
— Z powrotem do więzienia — powiedział „wysoki sąd”.
Rozpoczynała się już następna z kolei sprawa i pierwszy świadek składał przysięgę. Chłopiec, oszołomiony i obojętny na to, co się wokół niego działo, opuszczał salę w towarzystwie strażnika więziennego. I to było wszystko — pięć minut od rozpoczęcia do zakończenia rozprawy. Na ławie oskarżonych dwaj brutale usiłowali teraz zrzucić z siebie odpowiedzialność za posiadanie kradzionego pręta od wędki, wartego zapewne z dziesięć centów.
Najgorsze jest to, że ci nieszczęśliwcy nie umieją popełnić samobójstwa i udaje im się ono dopiero po dwu- lub trzykrotnych próbach. Naturalnie sprawia to mnóstwo kłopotu policjantom i sędziom i przysparza im wiele pracy. Jednakże niekiedy sędziowie wypowiadają się na ten temat z całkowitą szczerością a strofują oskarżonych, że podejmowali tak nieumiejętne próby. Oto słowa pana R. S., przewodniczącego sądu dzielnicy S... B..., wypowiedziane na wczorajszej rozprawie przeciwko Annie Wood, która usiłowała utopić się w jednym z kanałów. — Jeśli chciała pani to zrobić, to dlaczego pani tego nie zrobiła? — spytał oburzony pan R. S. — Mogła pani (zanurzyć się pod wodę i skończyć ze sobą raz na zawsze zamiast zawracać nam tu wszystkim głowę i robić zamieszanie.
Niedola, nędza i lęk przed domem pracy to główne przyczyny samobójstwa wśród klasy robotniczej. — Prędzej się utopię, niż pójdę do domu pracy — oświadczyła Ellen Hughes Hunt, lat pięćdziesiąt dwa. W ubiegłą środę toczyło się w Shoreditch śledztwo w sprawie jej śmierci. Mąż przybył z przytułku w Islington, aby zidentyfikować jej zwłoki. Był dawniej handlarzem sera, ale bankructwo i nędza zapędziły go do domu pracy, dokąd żona nie chciała mu towarzyszyć.
Widziano ją po raz ostatni około godziny pierwszej w nocy. W trzy godziny później znaleziono na ścieżce holowniczej koło Regent's Canal jej kapelusz i żakiet, a nieco później wyłowiono z wody ciało. Orzeczenie sądu: samobójstwo w stanie chwilowego zamroczenia umysłu.
Takie orzeczenia są zbrodnią przeciwko prawdzie. Prawo jest kłamstwem i za jego pośrednictwem ludzie kłamią bezwstydnie. Na przykład tak zwana „kobieta upadła”, oplwana i zapomniana przez rodzinę i przyjaciół, truje siebie i dziecko laudanum. Niemowlę umiera, ale ona, po kilku tygodniach spędzonych w szpitalu, wraca do zdrowia, a potem zostaje oskarżona o morderstwo i skazana na dziesięć lat więzienia. Wyzdrowiała, więc prawo uznaje ją za winną popełnionej zbrodni; ale gdyby umarła, to samo prawo orzekłoby: „chwilowe zamroczenie umysłu”.
Otóż jeśli się rozważa sprawę Ellen Hughes Hunt, równie słuszne i logiczne byłoby twierdzenie, że jej mąż cierpiał na chwilowe zamroczenie umysłu, gdy szedł do domu pracy w Islington, jak orzeczenie, że ona cierpiała na chwilowe zamroczenie umysłu, gdy wskakiwała do Regent's Canal. A tylko osobiste przekonanie i indywidualny sąd mogą rozstrzygnąć, które z tych dwóch miejsc jest dla człowieka lepszym schronieniem. Na przykład ja znalazłszy się w podobnym położeniu, wobec tego, co wiem o kanałach i domach pracy, wybrałbym kanał. Ośmielam się zaś twierdzić, że nie jestem bardziej upośledzony na umyśle od Ellen Hughes Hunt, jej męża i reszty rodzaju ludzkiego.
Człowiek nie idzie już teraz za instynktem z tą samą dawną, przyrodzoną wiernością. Stał się istotą rozumną i na podstawie przesłanek rozumowych może albo trwać przy życiu, albo się go wyrzec — zależnie od tego, czy życie obiecuje mu szczęście czy udrękę. Zaryzykuję twierdzenie, że Ellen Hughes Hunt, okpiona przez życie i okradziona z wszelkich jego radości, na które zasłużyła sobie w pełni pięćdziesięciodwuletnią służbą na świecie, nie oczekująca od przyszłości nic prócz okropieństw domu pracy, postąpiła bardzo rozsądnie i bardzo logicznie, gdy zdecydowała się na skok do kanału. Ośmielę się ponadto stwierdzić, że sąd przysięgłych postąpiłby słuszniej, gdyby oskarżył społeczeństwo o chwilowe zamroczenie szczęścia czy udrękę. Zaryzykuję twierdzenie, że Ellen Hui pozbawił ją szczęścia należnego jej za pięćdziesiąt dwa lata ciężkiego żywota.
Chwilowe zamroczenie umysłu! O, te przeklęte słowa, te bezwstydne kłamstwa, którymi zasłaniają się ludzie z brzuchami pełnymi mięsa i całymi koszulami na grzbiecie chcąc uniknąć odpowiedzialności za los swych sióstr i braci o pustych żołądkach i podartych koszulach!
Z jednego tylko egzemplarza „Observera”, dziennika East Endu, przytaczam następujące powszednie wypadki:
Palacz okrętowy nazwiskiem Johnny King oskarżony o usiłowanie samobójstwa. W środę King zjawił się w komisariacie policji w Bow i oświadczył, że zażył znaczną ilość fosforu, gdyż znajdował się w nędzy i nie mógł dostać zajęcia. W komisariacie zaopiekowano się nim i podano mu środek na wymioty. Oskarżony oświadcza obecnie, że żałuje swego postępku. Chociaż posiada dobre świadectwo z okresu szesnastoletniej pracy, nie udało mu się nigdzie znaleźć zajęcia. Sędzia Dickinson odesłał oskarżonego do aresztu na rozmowę z misjonarzem sądowym.
Tymoteusz Warner, lat trzydzieści dwa, dostał się do więzienia za podobne przestępstwo. Skoczył z nadbrzeża Limehouse, a gdy go uratowano, powiedział: — Chciałem się utopić.
Schludnie wyglądająca młoda kobieta, Ellen Gray, osadzona została w areszcie na mocy oskarżenia o usiłowanie samobójstwa. W niedzielę rano, około godziny pół do dziewiątej, posterunkowy policji nr „834 K” znalazł oskarżoną na progu domu przy Benworth Street. Pogrążona była w głębokim śnie. W zaciśniętej dłoni trzymała pustą butelkę. Ellen Gray oświadczyła, że przed kilku godzinami zażyła znaczną ilość laudanum. Stan jej zdrowia budził poważne obawy, wezwano więc lekarza policyjnego, który kazał jej dać kawę i pilnować, aby nie usnęła. Na sali sądowej oskarżona oświadczyła, że usiłowała odebrać sobie życie, gdyż nie ma ani domu rodzinnego, ani przyjaciół.
Jestem daleki od twierdzenia, że wszyscy ludzie, którzy popełniają samobójstwa, są zdrowi na umyśle, podobnie jak nie twierdzę, że wszyscy, którzy ich nie popełniają, są zdrowi. Zresztą, nawiasem mówiąc, brak pewności, czy się zdobędzie pożywienie i dach nad głową, to jedna z głównych przyczyn popadania w obłęd.
Przekupnie uliczni, sprzedawcy gazet i kramarze, a więc grupa robotników, która w większym stopniu niż inne żyje z dnia na dzień, stanowi najwyższy procent wśród pacjentów domów dla umysłowo chorych. Co roku na 10 000 mężczyzn z tych zawodów 26,9 zapada na choroby umysłowe, na 10 000 zaś kobiet — 36,9. Natomiast wśród żołnierzy, którzy nie potrzebują przynajmniej kłopotać się o dach nad głową i strawę, na 10 000 dostaje pomieszania zmysłów 13; a pośród rolników i hodowców bydła jedynie 5,1. A więc sprzedawca uliczny ma dwukrotnie większą szansę postradania zmysłów od żołnierza i pięciokrotnie większą od rolnika.
Nędza i niepowodzenia życiowe bywają niemniej częstą przyczyną chorób umysłowych i wiodą jednych za bramę domu wariatów, innych do kostnicy lub na szubienicę. Gdy zdarzy się nieszczęście i ojciec rodziny, mimo całej miłości do żony i dzieci i mimo gotowości do pracy, nie może jej otrzymać, byle co wystarczy, by zachwiać równowagę jego umysłu. A następuje to tym łatwiej, że ciało nieszczęśliwca wyniszczone jest niedożywieniem i chorobą, serce zaś krwawi mu na widok cierpień żony i maleństw.
„Jest to przystojny mężczyzna o gęstej, czarnej czuprynie, ciemnych, wyrazistych oczach, delikatnie rzeźbionym nosie i brodzie oraz falistych pięknych wąsach”. Tymi słowy reporter opisał Franka Cavilla, który w mocno zniszczonym szarym garniturze pojawił się owego posępnego wrześniowego dnia na ławie oskarżonych.
Frank Cavilła mieszkał w Londynie i zajmował się tapicerstwem. W raportach sądowych określono go jako dobrego rzemieślnika, człowieka opanowanego i stroniącego od whisky, a jego sąsiedzi scharakteryzowali go zgodnie, jako czułego i kochającego męża i ojca.
Żona Franka, Hanna Cavilla, była wysoką, przystojną kobietą o pogodnym usposobieniu. Dbała (podkreślili to wszyscy sąsiedzi), aby jej dzieci chodziły schludnie ubrane do szkoły na Childeric Road. A więc rodzina, mająca takiego opiekuna, tak dobrego, wstrzemięźliwego i nie pracującego dorywczo żywiciela, żyła sobie szczęśliwie i nic nie zaciemniało jej horyzontu.
Potem zdarzyło się nieszczęście. Frank Cavilla pracował u budowniczego, pana Becka, i mieszkał przy Trundley Road, w jednym z domów swojego pracodawcy. Pan Beck spadł z dwukółki i zginął na miejscu. Nieszczęście wcieliło się w nieokiełznanego wierzchowca, ale, jak już mówiłem, przyszło i Frank Cavilla musiał szukać nowej pracy i nowego mieszkania.
Było to przed osiemnastu miesiącami. Przez półtora roku Cavilla prowadził upartą walkę. Znalazł mieszkanie w małym domku przy Batavia Road, ale nie mógł związać końca z końcem. Nie udawało mu się znaleźć stałej pracy. Walczył dzielnie, imał się najróżniejszych dorywczych zajęć, a żona i czworo dzieci nikły mu w oczach. On sam głodził się, tracił siły, a wreszcie zachorował. Działo się to przed trzema miesiącami, w domu nie było kęsa strawy. Nie skarżyli się, nie mówili o tym nikomu; ale biedni ludzie wiedzą takie rzeczy. Gospodynie domów przy Batavia Road posyłały im jedzenie, lecz Cavillowie tak byli ambitni, że musiały to robić anonimowo, w skrytości, żeby nie zranić ich dumy.
Stało się. Walczył, przymierał głodem i cierpiał przez osiemnaście miesięcy. Któregoś dnia we wrześniu Frank Cavilla wstał bardzo wcześnie. Otworzył scyzoryk. Poderżnął gardło żonie Hannie Cavilla, lat trzydzieści trzy. Poderżnął gardło pierworodnemu synowi, dwunastoletniemu Frankowi. Poderżnął gardło ośmioletniemu synowi Walterowi. Poderżnął gardło czteroletniej córce, Nellie. Poderżnął gardło najmłodszemu synowi, Ernestowi, liczącemu rok i cztery miesiące. A potem cały dzień czuwał przy zmarłych, dopóki wieczorem nie przyszła policja. Powiedział policjantom, że jeśli chcą mieć światło, muszą wrzucić pensa do gazomierza.
Frank Cavilla był teraz na ławie oskarżonych. Miał mocno zniszczony szary garnitur i koszulę bez kołnierzyka. Przystojny mężczyzna o gęstej, czarnej czuprynie, ciemnych, wyrazistych oczach, delikatnie wyrzeźbionym nosie i brodzie i falistych pięknych wąsach.
ROZDZIAŁ XXIII
DZIECI
„...Gdzie dom jest lepianką, gdzie żyjemy w upodleniu,
gdzie zapominamy, że świat jest piękny...”
W East Endzie ujrzeć można jeden piękny widok, jeden jedyny — dzieci tańczące na ulicy, gdy zjawi się kataryniarz. Z jakim zachwytem przyglądałem się im, tym nowonarodzonym, temu przyszłemu pokoleniu, które stąpa wdzięcznie, kołysze się rytmicznie, stroi śliczne minki i wykonywa kroki taneczne własnego pomysłu. Muskuły tańczących poruszają się łatwo i zwinnie, a ciała wykonują zwiewne ruchy, jakich nie uczono nigdy w szkołach tańca.
Rozmawiałem z tymi dziećmi wielokrotnie i odniosłem wrażenie, że inteligencją dorównują innym dzieciom, a pod wieloma względami nawet je przewyższają. Obdarzone są niezwykle żywą wyobraźnią. Ich zdolność przerzucania się w świat bajki i fantazji jest wręcz zdumiewająca. Ich krew pulsuje radością życia. Zachwyca je muzyka, ruch i kolor, a bardzo często pod brudem i łachmanami znaleźć można zadziwiająco piękne twarze i ciała.
Ale w Londynie jest Szczurołap, który wykrada je wszystkie. Znikają bez śladu. Nie Widzi się ich później. Ani nic, co by je przypominało choć w najmniejszym stopniu. Na próżno szukałbyś ich wśród dorosłych. Znajdziesz tylko skarłowaciałe postacie, szpetne twarze i otępiałe, nieczułe umysły. Wdzięk, piękno, wyobraźnia, prężność umysłu i ciała zniknęły bez śladu. Jednakże czasem możesz ujrzeć kobietę — niekoniecznie starą, ale taką, której zdeformowane ciało straciło urok kobiecości, o twarzy nabrzmiałej od whisky — która unosi brzeg obszarpanej spódnicy i wykonuje na bruku kilka groteskowych, chwiejnych tanecznych kroków. To dowód, że była kiedyś dzieckiem tańczącym na ulicy do wtóru katarynki. Te chwiejne, groteskowe kroki są wszystkim, co zostało z pełnego obietnic dzieciństwa. Gdzieś w głębiach jej otępiałego umysłu zbudziło się przelotne wspomnienie. Tłum otacza ją kołem. Małe dziewczynki tańczą wokół niej z wdziękiem, który ona mgliście sobie przypomina, lecz który zdolna jest już tylko parodiować. Potem braknie jej tchu, wyczerpana wydostaje się niepewnym krokiem z tłumu. A małe dziewczynki nie przerywają tańca.
Dzieci londyńskiego getta obdarzone są tymi wszystkimi wartościami, które z czasem przeradzają się w szlachetną kobiecość i szlachetną męskość; ale getto, podobne do rozwścieczonej tygrysicy, która rzuca się na swoje małe — getto niszczy te wartości, gasi jasność i śmiech i przeistacza tych, których nie uda mu się zabić, w ogłupiałe, nieszczęsne stworzenia, nieokrzesane, poniżone i upodlone bardziej od dzikich zwierząt.
Sposób, w jaki się to odbywa, opisałem obszernie w poprzednich rozdziałach; pozwólmy teraz profesorowi Huxleyowi zobrazować go w kilku zdaniach:
„Każdy, kto poznał położenie ludności wszystkich wielkich okręgów przemysłowych w naszym czy też w innych krajach, orientuje się, że ogromna i wciąż wzrastająca część robotników żyje w warunkach, które można nazwać jedynie stanem nędzy wyjątkowej. W tych okolicznościach żywność, ciepło i odzienie, potrzebne do podtrzymania normalnych funkcji ciała, stają się czymś nieosiągalnym; w tych okolicznościach mężczyźni, kobiety i dzieci muszą się gnieździć w norach, gdzie nieznana jest obyczajność i które nie odpowiadają najelementarniejszym wymogom higieny; w tych okolicznościach dostępne robotnikom rozrywki ograniczają się do burd i pijaństwa; w tych okolicznościach cierpienie narasta z szybkością procentu składanego i przybiera postać śmierci głodowej, chorób, skarlenia fizycznego i degradacji moralnej; w tych okolicznościach nawet w okresie dobrobytu gospodarczego jedyną perspektywą jest życie pełne niepowodzeń i walki z głodem, a na końcu grób nędzarzy”.
W tych okolicznościach przyszłość dzieci przedstawia się beznadziejnie. Umierają jak muchy, a jeśli zdołają utrzymać się przy życiu, to tylko dzięki niespożytej żywotności i zdolności przystosowania się do poniżającego otoczenia. Nie mają życia rodzinnego. W norach i legowiskach, które zamieszkują, stykają się z bezwstydem i nieobyczajnością. I tak jak ich umysły podlegają procesowi zepsucia, tak podlegają mu ich ciała pod wpływem złych warunków sanitarnych, przeludnienia i niedożywienia. Jeśli ojciec i matka mieszkają w jednym pokoju z trojgiem lub czworgiem dzieci, które kolejno czuwają w nocy i odpędzają szczury od ciał śpiących, jeżeli te dzieci nigdy nie są syte, jeżeli prześladują je, męczą i wycieńczają roje robactwa, łatwo można sobie wyobrazić, na jakich to mężczyzn i jakie kobiety wyrosną ci, co zdołają wyżyć.
Czarna rozpacz, nędza, głód
Od dzieciństwa u ich wrót.
Burdy, klątwy aż do ranka —
To ich pierwsza kołysanka.
Mężczyzna i kobieta zawierają małżeństwo i prowadzą gospodarstwo w jednej izbie. Ich dochód nie wzrasta w miarę upływu lat, natomiast wzrasta rodzina, a mężczyzna, który zdoła zachować zdrowie i utrzymać pracę, może uważać się za człowieka w czepku urodzonego. Przychodzi na świat dziecko, potem drugie. Rodzina potrzebuje więcej przestrzeni; ale te małe dziecinne buzie i małe ciałka pociągają za sobą dodatkowe koszty i przekreślają wszelką możliwość wynajęcia obszerniejszego mieszkania. Przybywa coraz więcej dzieci. W pokoju nie ma się gdzie obrócić. Wałęsają się po ulicach, a gdy mają lat dwanaście lub czternaście, zagadnienie ciasnoty dochodzi do punktu kulminacyjnego i dzieci już na dobre muszą wynieść się z domu. Chłopiec, jeśli mu się powiedzie, znajdzie miejsce w domu noclegowym i jego życie może się potoczyć różnymi drogami. Ale czternasto- lub piętnastoletnią dziewczynę, zmuszoną w ten sposób do opuszczenia izby, która jest jej domem rodzinnym, i zdolną zarobić w najlepszym wypadku marne pięć lub sześć szylingów na tydzień, czeka tylko jedna droga. A droga ta prowadzi do gorzkiego końca — końca, jaki spotkał kobietę, której ciało znalazła dziś rano policja w bramie na Dorset Street w Whitechapel. Bez domu rodzinnego, bez dachu nad głową, chora, samotna w godzinie śmierci, umarła nocą w opuszczeniu. Miała lat sześćdziesiąt dwa, była sprzedawczynią zapałek. Umarła jak dzikie zwierzę.
Wraził mi się w pamięć obraz chłopca na ławie oskarżonych sądu policyjnego w East Endzie. Jego głowa ledwie była widoczna ponad barierą. Przewód sądowy wykazał, że chłopiec winien jest kradzieży dwóch szylingów, które zabrał pewnej kobiecie i wydał — nie na słodycze i rozrywki, tylko na jedzenie.
— Dlaczego nie poprosiłeś tej kobiety o jedzenie? — spytał sędzia zbolałym głosem. — Z pewnością by ci nie odmówiła.
— Gdybym ją poprosił o jedzenie — odparł malec — dostałbym się do ciupy za żebraninę.
Sędzia zmarszczył brwi i przełknął tę odpowiedź. Nikt nie znał tego chłopca ani jego ojca lub matki. Był bez przeszłości i przodków — podrzutek, zbłąkane, bezpańskie szczenię, szukające pożywienia w dżungli imperium, żerujące na słabszych od siebie i wystawione na żer silniejszych.
Ludzie dobrej woli, którzy gromadzą dzieci getta i wysyłają na jednodniowe wycieczki za miasto, przypuszczają, że niewiele jest dzieci, które przed ukończeniem dziesiątego roku życia nie spędziły przynajmniej jednego dnia na wsi. Pewien publicysta pisze na ten temat: „Nie należy umniejszać znaczenia przemiany duchowej spowodowanej takim jednym dniem spędzonym na wsi. Jakiekolwiek są warunki jego życia, dziecko przekonuje się na własne oczy, czym jest pole i las, i dzięki temu opisy przyrody w książkach, które dotychczas stanowiły dlań puste słowa, stają się zrozumiałe”.
Jeden dzień w lasach i na polach! I to jeśli się dziecku poszczęści i na nie właśnie padnie wybór ludzi dobrej woli. A co dzień rodzi się tych dzieci więcej, niż można wywieźć na pola i do lasów na ów jeden dzień w ich życiu. Jeden dzień! Jeden, jedyny dzień w całym życiu! A na resztę dni pozostaje to, co jakiś chłopiec opowiedział pewnemu biskupowi: „Jak mamy lat dziesięć, chodzimy na wagary; jak mamy lat trzynaście, buchamy, co nam wpadnie pod rękę; jak mamy lat szesnaście, potrafimy nawet glinie zadać bobu”. Innymi słowy: mając lat dziesięć chłopcy uciekają z domu, mając lat trzynaście kradną, mając lat szesnaście są na tyle rozchuliganieni, że rzucają się na policjanta.
Wielebny J. Cartmel Robinson wspomina o chłopcu i dziewczynce ze swojej parafii, którzy postanowili wybrać się do lasu. Szli i szli przez nie kończące się ulice wciąż przekonani, że za każdym rogiem ujrzą upragniony las; aż wreszcie wyczerpani i zrozpaczeni usiedli nad rynsztokiem. Znalazła ich tam jakaś zacna kobieta i odprowadziła do domu. Widocznie przetoczyli ich ludzie dobrej woli.
Ten sam pastor stwierdza autorytatywnie, że na pewnej ulicy w Hoxton (dzielnica rozległego East Endu) ponad siedemset dzieci w wieku od lat pięciu do trzynastu mieszka w osiemdziesięciu maleńkich domkach. Pastor w ten sposób kończy swoje wywody: „Dzieci Londynu wyrastają na niedołężnych mężczyzn i kobiety głównie dlatego, że miasto uwięziło ich w labiryncie ulic i domów i pozbawiło należnego dziedzictwa nieba i pól, i strumieni”.
Wspomina dalej o członku swojej kongregacji, który wynajął pokój w suterenie pewnej parze małżeńskiej: „Oświadczyli, że mają dwoje dzieci. Po ich wprowadzeniu okazało się, że dzieci jest czworo. Niebawem urodziło się piąte i gospodarz wymówił im mieszkanie. Nie zwrócili na to uwagi. Potem przyszedł inspektor służby zdrowia, który często patrzy przez palce na przepisy prawne, i zagroził mojemu przyjacielowi sprawą sądową. Ten dowodził, że lokatorzy nie chcą się wyprowadzić. Małżeństwo miało na usprawiedliwienie argument, że nikt nie zechce przyjąć ich z tak liczną rodziną za komorne, które mogą płacić, co, nawiasem mówiąc, jest jedną z powszedniejszych skarg nędzarzy. Co robić? Gospodarz znalazł się między młotem a kowadłem. Wreszcie zwrócił się do sędziego, który przysłał urzędnika w celu zbadania sprawy na miejscu. Od tego czasu minęło już dwadzieścia dni i nic jeszcze nie zrobiono. Czy jest to wypadek odosobniony? Bynajmniej, należy do powszednich”.
Ubiegłego tygodnia policja przeprowadziła rewizję w domu publicznym. W jednym z pokoi znaleziono dwoje małych dzieci. Aresztowano je i postawiono przed sądem wraz z kobietami uprawiającymi prostytucję. Na rozprawę stawił się ojciec. Oświadczył, że mieszka w tym pokoju wraz z żoną i dwojgiem starszych dzieci; wyjaśnił również, że zajął ten pokój, gdyż nie może znaleźć innego za cenę 2 i pół szylinga, które za niego płaci. Sędzia zwolnił dwoje młodocianych przestępców i upomniał ojca, że wychowuje dzieci w niezdrowej atmosferze.
Zbędne są już chyba dalsze przykłady. W Londynie rzeź niewiniątek przybiera rozmiary potworniejsze niż kiedykolwiek w historii świata. A niemniej potworna jest nieczułość tych, co wierzą w Chrystusa, uznają istnienie Boga i co niedzielę chodzą do kościoła. Przez resztę tygodnia używają życia za pieniądze z czynszów i dochodów, których dostarcza im splamiony krwią dzieci East End. A z tak szczególnej ulepieni są gliny, że niekiedy biorą pół miliona z tych czynszów i dochodów i ofiarowują na naukę czarnych dzieci Sudanu.
ROZDZIAŁ XXIV
WIZJA NOCY
Wszyscy oni byli przed laty maleńkimi, pulchnymi dzieciakami o różowych buziach
i można było nadać im dowolny kształt społeczny.
Carlyle
Szedłem wczoraj późnym wieczorem Commercial Street, od Spitalfields do Whitechapel i dalej na południe Leman Street, aż do doków. Idąc uśmiechałem się na myśl o gazetach East Endu, które pełne obywatelskiej dumy twierdziły chełpliwie, że ludziom wcale nie mieszka się tak źle w tej dzielnicy. Nie łatwo byłoby ml opowiedzieć choćby dziesiątą część tego, co widziałem. Wiele wrażeń nie da się wcale wyrazić słowami. Ale ogólnie mogę stwierdzić, że widziałem koszmar, widziałem bezgraniczną ohydę, która zaludniała chodniki, widziałem potworne nagromadzenie nieopisanego wyuzdania, które zaćmić może nawet „nocne piekło” Piccadilly i Strandu. Była to menażeria odzianych dwunogów, które przypominały nieco istoty ludzkie, ale daleko bardziej przywodziły na myśl zwierzęta; aby zaś dopełnić obrazu, pogromcy z mosiężnymi guzikami utrzymywali wśród nich porządek, gdy pomruki ich stawały się zbyt groźne.
Rad byłem z obecności pogromców, bo nie miałem na sobie marynarskiego ubrania i rzucałem się w oczy tym żerującym drapieżnym stworzeniom. Czasem, gdy pogromcy nie było w pobliżu, spoglądali na mnie przenikliwie wygłodniałymi oczami hien rynsztokowych — a ja bałem się ich rąk, ich gołych rąk, tak jak bałbym się szponów goryla. Przypominali mi goryle. Ciała mieli wychudłe, drobne, niekształtne. Nie widziałem potężnych mięśni czy szerokich barów. Istoty te były przykładem jakiejś pierwotnej oszczędności natury, tak jak ludzie jaskiniowi. A jednak tkwi w ich wychudłych ciałach siła, straszliwa, prymitywna siła. Przejawia się ona w żelaznym uchwycie dłoni. Podobno napadają na ludzką zdobycz z taką gwałtownością, że potrafią przegiąć ją do tyłu i przechylać póty, póki nie pęknie kręgosłup. Pozbawieni są sumienia i wyprani z wszelkich ludzkich uczuć, a gdy nadarzy im się cień sposobności, zabijają dla pół suwerena bez lęku i bez zmrużenia powieki. Wyrodzili się w nowy gatunek ludzi, rasę miejskich barbarzyńców. Ulice i domy, zaułki i podwórza służą im za teren łowów. Czym doliny i góry dla dzikusów, tym dla nich są wąwozy ulic i masywy kamienic. Slums jest ich dżunglą, a oni żyją i żerują w tej dżungli.
Sympatyczni, delikatni ludzie ze złotych teatrów i pałaców-dziwów West Endu nie widują tych stworzeń, nie domyślają się nawet ich istnienia. Ale one mimo to istnieją, żyją w swojej dżungli. I nieszczęsny będzie dzień, gdy Anglia stanie do walki w ostatnich okopach, a jej zdolni do noszenia broni mężczyźni znajdą się na linii ognia! Bo tego dnia dzikie bestie wypełzną ze swych nor i legowisk i mieszkańcy West Endu ujrzą ich, tak jak kiedyś ujrzeli ich sympatyczni i delikatni arystokraci feudalnej Francji i pytali jeden drugiego: „Skąd oni przychodzą?”, „Czy to są ludzie?”
Ale stworzenia te nie były jedynymi mieszkańcami tej menażerii. Ukazywały się tylko gdzieniegdzie, czając się na mrocznych podwórzach i pełznąc jak szare cienie pod ścianami domów; za to kobiety, z których przegniłych lędźwi stwory te brały początek, znajdowały się wszędzie. Skomlały bezczelnie, zapijaczonymi głosami prosiły o jałmużnę — i nie tylko o jałmużnę. Wyprawiały pijackie orgie we wszystkich nędznych szynkach po drodze — niechlujne, ze zmierzwionymi włosami, błędnym, zmatowiałym wzrokiem, mamrotały pijackie przekleństwa i rzucały lubieżne spojrzenia — plugawe, sprośne. A spite do nieprzytomności, rozciągały się na ławkach i szynkwasach — odpychające, straszne.
Żyły w tym świecie jeszcze inne istoty; ze wszystkich stron otaczały mnie dziwaczne, upiorne postacie i twarze, koślawe poczwary, niepojęte typy pijackiej brzydoty, wyrzutka społeczeństwa, chodzące ścierwa, żyjące trupy — zżarte chorobami i alkoholem kobiety, których ciała nie kupiłby nikt nawet za dwa pensy; mężczyźni w fantastycznych łachmanach, których niedola i nędza pozbawiły wszelkich cech ludzkich,
o twarzach wykrzywionych nieustannym spazmem bólu, o zidiociałym uśmiechu na wargach, o niezdarnych ruchach małp, umierający przy każdym kroku i każdym oddechu. Spotykało się tam także młode, osiemnaste- i dwudziestoletnie dziewczęta, schludne i o twarzach nie skażonych jeszcze grymasem i nie zniekształconych opuchlizną, które potknąwszy się raz tylko, runęły na samo dno Otchłani. I pamiętam dwóch bezdomnych chłopców: jednego może czternaste-, drugiego sześcio- lub siedmioletniego, bladych i chorowitych; siedzieli na bruku, oparci plecami o żelazne sztachety i przyglądali się temu wszystkiemu.
Niezdolni do pracy, niepotrzebni ludzie! Przemysł ich nie potrzebuje. Praca nie stuka do drzwi izb w poszukiwaniu mężczyzn i kobiet. Dokerzy zbierają się tłumnie u bram portu i nie doczekawszy się wezwania majstra, odchodzą z przekleństwem na ustach. Mechanicy, którzy mają pracę, płacą sześć szylingów tygodniowo na rzecz swoich braci, którzy nie mogą jej dostać; 514 000 robotników przemysłu włókienniczego przeciwstawia się rezolucji żądającej zniesienia pracy nieletnich. Kobiety — tysiące kobiet — harują w pocie czoła dla swych chałupniczych władców i otrzymują dziesięć pensów za czternastogodzinny dzień pracy. Alfred Freeman rzuca się w objęcia błotnistej śmierci, bo stracił zajęcie. Ellen Hughes Hunt woli Regent's Canal od domu pracy w Islington. Frank Cavilla podrzyna gardło żonie i czworgu dzieciom, bo nie może znaleźć pracy, która zapewniłaby im dach nad głową i jedzenie.
Niezdolni do pracy, niepotrzebni ludzie! Nieszczęśni, wzgardzeni i zapomniani, mordowani w rzeźni społecznej. Plemię wzrosłe z prostytucji — prostytucji mężczyzn, kobiet i dzieci, z prostytucji ciała i krwi, ducha i umysłu; słowem — z prostytucji pracy. Jeśli to ma być największym dobrem danym człowiekowi przez cywilizację, to wolimy pierwotne, nagie barbarzyństwo. Znacznie lepiej być ludem pustyni i puszczy, jaskini czy kryjówki niż ludem maszyny i Otchłani.
ROZDZIAŁ XXV
LAMENT GŁODNYCH
Zdaje mi się, że gdyby Wszechmogący Bóg zamierza! stworzyć plemię ludzi,
którzy by mieli jeść za wszystkich i wcale nie pracować, dałby im tylko usta, ale zrobiłby ich bez rąk;
gdyby zaś życzył sobie stworzyć takich ludzi, którzy by mieli pracować za wszystkich, a nic nie jeść,
zrobiłby ich bez ust, ale za to z wielką ilością rąk.
Abraham Lincoln
Ojciec ma więcej siły i wytrzymałości ode mnie, bo urodził się na wsi.
Mój rozmówca, młody i inteligentny mieszkaniec East Endu, skarżył się na swoją nędzną budowę fizyczną.
— Niech pan spojrzy na te cherlawe ręce — podciągnął rękaw koszuli. — Za mało jedzenia. Och, nie teraz. Teraz mam tyle jedzenia, ile potrzebuję. Ale jest już za późno. Nie zdołam nadrobić braków, które
miałem w dzieciństwie. Ojciec przeniósł się do Londynu z okręgu Fen. Matka umarła, a my, sześcioro dzieci i ojciec, żyliśmy w dwóch maleńkich izdebkach. Ciężkie życie miał ojciec. Mógł nas porzucić, ale tego nie zrobił. Harował cały dzień, a wieczorem wracał do domu, gotował i zajmował się nami. Był dla nas ojcem i matką. Dbał o nas, jak tylko mógł, ale cóż, mieliśmy za mało jedzenia. Mięso widywaliśmy bardzo rzadko, i to same najgorsze ochłapy. A nie jest dobrze dla rosnących dzieci zasiadać do obiadu złożonego z chleba i odrobiny sera — i to w zbyt skąpych ilościach.
Jaki tego wynik? Jestem zbyt niski, brak mi siły i odporności mojego ojca. Zabił je głód. Za dwa pokolenia nie będzie tu w Londynie po mnie ani śladu. Ale mam młodszego brata; jest znacznie wyższy niż ja i lepiej rozwinięty. Widzi pan, to dlatego, że trzymaliśmy się wszyscy kupy i pomagaliśmy sobie wzajemnie.
— Nie rozumiem — zaprotestowałem. — Sądziłbym raczej, że w takich warunkach żywotność powinna się stopniowo zmniejszać, a każde następne dziecko rodzić słabsze.
— Nie wtedy, gdy rodzina trzyma się razem — odpowiedział. — Ilekroć zdarzy się panu spotkać w East Endzie dziecko pomiędzy ósmym i dwunastym rokiem życia dobrze rozwinięte fizycznie, wysokie i zdrowe, niech pan tylko spyta, a przekona się pan, że jest najmłodszym lub w każdym razie jednym z młodszych dzieci w rodzinie. Dzieje się to w ten sposób: starsze dzieci cierpią dotkliwszy głód niż młodsze. Gdy młodsze przychodzą na świat, starsze zaczynają pracować i do domu wpływa więcej pieniędzy, a co za tym idzie, więcej jedzenia.
Opuścił rękaw koszuli. Przedstawiał konkretny przykład chronicznego niedożywienia, które prowadzi nie do śmierci, lecz do cherlactwa. Jego głos był tylko jednym z dziesiątków tysięcy, jakie wzbijają się tworząc lament głodnych największego imperium świata. Co dzień na terenie Zjednoczonego Królestwa ponad milion nędzarzy korzysta ze wsparcia przyznanego na zasadzie ustawy o ubogich. W ciągu roku w ramach tej ustawy otrzymuje zapomogę co jedenasty przedstawiciel klasy pracującej. 37 500 000 ludzi zarabia poniżej dwunastu funtów miesięcznie i utrzymuje z tego rodziny; a stała ośmiomilionowa armia biedaków żyje na granicy śmierci głodowej.
Raport Komisji Rady Szkolnej hrabstwa Londynu stwierdza, co następuje: „W czasie gdy nie dają się nam we znaki żadne szczególne klęski, w samych tylko szkołach Londynu jest 55 tysięcy dzieci wygłodzonych do tego stopnia, że wszelkie próby nauczania ich są bezowocne”. Kursywa moja. Słowa „nie dają się nam we znaki żadne szczególne klęski” znaczą, że w Anglii panują dobre czasy; naród angielski bowiem przywykł” spoglądać na głód i cierpienia, które nazywają się tu „klęskami”, jako na część porządku społecznego. Chroniczny głód uważa się za rzecz powszednią i naturalną. Bije się na alarm dopiero wtedy, gdy osiągnie on jakieś szczególnie dotkliwe rozmiary.
Nie zapomnę nigdy gorzkiego lamentu ślepca w maleńkim sklepiku East Endu u schyłku pochmurnego dnia. Był najstarszym z pięciorga dzieci, które miały matkę, ale nie miały ojca. Jako najstarszy, pracował i morzył się głodem, aby zdobyć chleb dla młodszych sióstr i braci. Mięsa nie jadał częściej niż raz na trzy miesiące. Nie znał uczucia całkowitej sytości. Twierdził, że to chroniczne niedożywianie w dzieciństwie pozbawiło go wzroku. Na poparcie przytoczył cytat z raportu Królewskiej Komisji do Spraw Niewidomych: „Ślepota panuje głównie w dzielnicach nędzy, a ubóstwo przyśpiesza to straszliwe kalectwo”.
Ale nie poprzestał na tym. Mówił dalej, a w głosie jego brzmiała gorycz kaleki, któremu społeczeństwo nie daje dość pożywienia. Był tylko jednym z olbrzymiej armii ślepców w Londynie i dowodził, że w przytułkach dla niewidomych pensjonariusze nawet w połowie nie zaspokajają głodu. Podał mi spis dziennych racji:
Śniadanie ... około ½ kwarty polewki i suchy chleb
Obiad .......... 3 uncje mięsa
1 kromka chleba
½ funta kartofli
Kolacja ...... ½ kwarty polewki i suchy chleb.
Oskar Wilde — świeć, Panie, nad jego duszą — własnymi słowami wyraża lament zamkniętego w więzieniu dziecka, lament, który w mniejszym lub większym stopniu jest lamentem zamkniętych w więzieniu mężczyzn i kobiet.
„...Drugim cierpieniem dziecka w więzieniu jest głód. Pożywienie składa się zazwyczaj z nie dopieczonego chleba więziennego i kubka wody na śniadanie o godzinie pół do ósmej. O godzinie dwunastej otrzymuje ono obiad — kubek nie dogotowanej polewki z mąki kukurydzianej; o pół do szóstej — kolację złożoną z kromki suchego chleba i kubka wody. U silnego dorosłego mężczyzny podobne odżywianie prowadzi zawsze do takich lub innych chorób, przede wszystkim do biegunki i towarzyszącego jej osłabienia. We wszystkich właściwie wielkich więzieniach strażnicy stale i regularnie dają więźniom dozy środków wstrzymujących. A dzieci nie mogą w ogóle wziąć w usta podawanego im pożywienia. Każdy, kto ma choć najpowierzchowniejsze pojęcie o dzieciach, wie, jak łatwo pod wpływem ataku płaczu, zmartwienia lub zdenerwowania powstają zaburzenia ich systemu trawiennego. Dziecko, które zamknięte w odosobnionej, rozjaśnionej mdłym światłem celi i rzucone na pastwę `Obłędnego strachu płakało przez cały dzień i, być może, przez połowę nocy, nie zdoła przełknąć tej prymitywnej, ohydnej strawy. Chłopczyk, któremu strażnik Martin dał biszkopty, płakał we wtorek rano z głodu i nie mógł zjeść porannego chleba i wody. Po rozdaniu śniadań strażnik Martin wyszedł na miasto i kupił kilka słodkich biszkoptów, bo nie mógł znieść widoku morzonego głodem dziecka. Spełnił piękny czyn, należycie oceniony przez małego chłopczyka, który — nieświadomy regulaminu więziennego — powiedział jednemu ze starszych strażników o dobroci jego młodszego kolegi. Rezultatem tego było oczywiście postępowanie dyscyplinarne i zwolnienie szlachetnego strażnika z pracy”.
Robert Blatchford porównuje racje dzienne w, domu pracy dla nędzarzy z dziennymi racjami żołnierzy, które gdy służył w wojsku, uważane były za zbyt skąpe, a są przecież dwa razy obfitsze od racji ubogich.
Nędzarz Racja dzienna Żołnierz
3 i ¼ uncji Mięso 12 uncji
15 i ½ uncji Chleb 24 uncje
6 uncji Jarzyny 8 uncji
Dorosły mężczyzna otrzymuje w domu nędzarzy mięso (oprócz tego, które znajduje się w zupie) tylko raz na tydzień; niemal wszyscy nędzarze „mają bladą, zielonkawą cerę, co jest niezbitym dowodem zagłodzenia”.
Oto tabela zestawiająca tygodniowe przydziały żywności mieszkańców domu pracy i jego funkcjonariuszy:
-8-8-8-8FunkcjonariuszRacje tygodnioweNędzarz-8-8-8-8-87 funtówChleb6 i ¾ funta-8-8-8-8-85 funtówMięso1 funt i 2 uncje-8-8-8-8-812 uncjiBoczek2 i ½ uncji-8-8-8-8-88 uncjiSer2 uncje-8-8-8-8-87 funtówKartofle1 ½ funta-8-8-8-8-86 funtówJarzyny—-8-8-8-8-81 funtMąka—-8-8-8-8-82 uncje.Słonina—-8-8-8-8-812 uncjiMasło7 uncji-8-8-8-8—Budyń ryżowy1 funt
Ten sam pisarz stwierdza w dalszym ciągu: „Racje funkcjonariuszy są obfitsze od racji nędzarzy; ale widocznie uważa się je za nie dość obfite, gdyż na końcu wykazu figuruje uwaga treści następującej: «Każdemu funkcjonariuszowi zamieszkałemu na terenie domu pracy wypłaca się gotówką 2 i pół szylinga tygodniowo. Jeśli nędzarze mają jedzenia pod dostatkiem, czemu funkcjonariusze dostają go więcej? A jeśli funkcjonariusze otrzymują go zbyt mało, to czy nędzarze mogą mieć go pod dostatkiem, skoro daje się im zaledwie połowę racji?”
Ale nie tylko mieszkańcy getta, więźniowie i nędzarze przymierają głodem. Biedota wiejska nie zna uczucia stałej sytości. Prawdę mówiąc, właśnie te kaszki grające marsza przygnały ich w tak wielkiej liczbie do miasta. Przyjrzyjmy się, jak żyje robotnik rolny w pewnej parafii okręgu Berkshire, należącej do Ligi Pomocy Biednym w Bradfield. Przypuśćmy, że ma on dwoje dzieci, stałą pracę, nie płaci czynszu za chatę i zarabia przeciętnie trzynaście szylingów tygodniowo; czyli trzy dolary i dwadzieścia pięć centów; oto jak przedstawia się jego budżet tygodniowy:
Chleb (5 bochenków 4-funtowych) 1 szyling i 10 pensów Mąka p/s galona) ...... „ 4 pensy
Herbata (1/4 funta)..... „ 6 pensów
Masło (1 funt)...... 1 „ 3 pensy
Słonina (1 funt). ..... . „ 6 pensów
Cukier (6 funtów) ..... 1 „ 0 pensów
Boczek lub inne mięso (ok. 4 funtów) 2 szylingi i 8 pensów Ser (1 funt) ...... „ 8 pensów
Mleko (pół puszki skondensowanego) 3 i ¼ pensa
Olej, świece, mydło, farbka do bielizny,
pieprz . . . . . . 1 szyling i 0 pensów
Węgiel........ 1 szyling i 6 pensów
Piwo ........ —
Tytoń....... . —
Ubezpieczenie od wypadku 3 pensy
Składka związkowa 1 pens
Drzewo, narzędzia, lekarstwa itd. 1 6 pensów
Ubezpieczenie na wypadek niezdolności do pracy
lub śmierci, reszta na ubranie 1 szyling i 1 i ¾ pensa
Razem 13 szylingów i 6 pensów
Opiekunowie domu pracy należącego do wspomnianej Ligi chełpią się swoją daleko posuniętą oszczędnością w wydatkach. Tygodniowy koszt wyżywienia nędzarza wynosi:
Mężczyzna 6 szyl. 1 i ½ pensa
Kobieta 5 „ 6 i ½ „
Dziecko 5 „ 1 i ¼ „
Gdyby robotnik, którego budżet podałem wyżej, porzucił zajęcie i poszedł do domu pracy, łożono, by tygodniowo
Na niego 6 szyi. 1 i ½ pensa
Na żonę 5 „ 6 i ½ „
Na dwoje dzieci 10 „ 2 i ½ „
Razem 21 szyl. 10 i ½ pensa czyli około 5 dolarów i 46 centów. Utrzymanie robotnika i jego rodziny kosztowałoby dom pracy więcej niż funta tygodniowo, on sam zaś potrafi się jakoś utrzymać za trzynaście szylingów. A przecież wiadomo, że taniej się kalkuluje utrzymanie dużej grupy ludzi — hurtowe kupowanie, gotowanie, przyrządzanie potraw — niż utrzymanie małej grupy, powiedzmy — rodziny.
Gdy układano powyższy budżet, mieszkała w tej samej parafii rodzina złożona nie z czterech, lecz z jedenastu osób i utrzymująca się z dochodu nie trzynastu, lecz dwunastu szylingów (z jedenastu szylingów w zimie), która nie mieszkała bezpłatnie, lecz musiała płacić za domek trzy szylingi tygodniowo.
Należy zrozumieć, i to dobrze: Jeżeli chodzi o nędzę i upodlenie, to wszystko, co odnosi się do Londynu, odnosi się również do całej Anglii. I chociaż Paryż nie jest Francją, Londyn jest Anglią. Straszliwe warunki życia, które nadały Londynowi cechy piekła na ziemi, nadały cechy piekła na ziemi całemu Zjednoczonemu Królestwu. Często powtarzany argument, że decentralizacja Londynu poprawi jakoby warunki życia, jest z gruntu fałszywy i bezpodstawny. Gdyby sześciomilionowa ludność Londynu została podzielona na sto miast, każde po sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, nędza zostałaby zdecentralizowana, ale nie zmniejszona. Suma nędzy pozostałaby ta sama.
B. S. Rowntree przeprowadził wyczerpującą analizę i udowodnił w odniesieniu do miast prowincjonalnych to, co Karol Booth udowodnił w odniesieniu do metropolii, a mianowicie, że najmniej jedna czwarta mieszkańców skazana jest na nędzę, która zabija ich fizycznie i duchowo; że jedna czwarta mieszkańców przymiera głodem, jest źle odziana, żyje w nieodpowiednich pomieszczeniach i nie ma dostatecznej ilości opału w ostrym klimacie; że wreszcie czwartą część ludności czeka moralna degeneracja, która stawia ich pod względem czystości i obyczajności poniżej poziomu dzikusów.
Wysłuchawszy lamentu starego chłopa irlandzkiego z Kerry, Robert Blatchford spytał go, czego pragnie. „Starzec wsparł się na łopacie i spojrzał w ciemniejące ponad czarnym torfowiskiem niebo. — Czego pragnę? — powtórzył; a potem mówił, głosem niskim i pełnym skargi, do siebie raczej niż do mnie. — Wszyscy nasi dzielni chłopcy i dziewczęta są za morzem, agent zabrał mi świnię, deszcz zniszczył zboża, a ja jestem stary i chcę dnia Sądu Ostatecznego”.
Dzień Sądu Ostatecznego! Nie tylko on czeka na jego nadejście. Ze wszystkich stron kraju podnosi się lament głodnych, z Otchłani i więzienia, ze wsi i przytułku, z domu dla obłąkanych i domu pracy — lament ludzi, którzy cierpią głód. Miliony ludzi — mężczyźni, kobiety i dzieci, niemowlęta w powijakach, ślepcy, głusi, kulawi, chorzy, włóczędzy i robotnicy, Więźniowie i nędzarze, lud Irlandii, Anglii, Szkocji i Walii — nie znają uczucia sytości. A dzieje się to w obliczu faktu, że pięciu ludzi może wyprodukować dostateczną ilość chleba dla tysiąca, że jeden robotnik potrafi wyprodukować dostateczną ilość tkaniny bawełnianej dla dwustu pięćdziesięciu ludzi, wełnianej dla trzystu, a trzewików dla tysiąca. Można by powiedzieć, że 40 000 000 ludzi prowadzi wspólne gospodarstwo, lecz że prowadzi je nieudolnie. Z dochodami jest wszystko w porządku, ale w samym zarządzaniu tym wspólnym gospodarstwem kryje się jakiś zbrodniczy błąd. Bo kto ośmieli się powiedzieć, że to wielkie gospodarstwo nie jest karygodnie nieumiejętnie zawiadywane, skoro pięciu mężczyzn może wyprodukować chleb dla tysiąca, a jednak miliony przymierają głodem?
ROZDZIAŁ XXVI
PIJAŃSTWO, UMIARKOWANIE, OSZCZĘDNOŚĆ
Często biednych chwali się za oszczędność.
Ale radzić biednemu, aby był oszczędny — głupio i przykro.
Równie dobrze można radzić człowiekowi umierającemu z głodu, aby jadł mniej.
Oszczędność dla człowieka pracy — czy w mieście, czy na wsi — to po prostu rzecz niemoralna.
Człowiek nie powinien się godzić na to, że musi żyć jak bydlę, które źle karmią.
Oskar Wilde
Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że angielska klasa robotnicza przesiąknięta jest piwem. Otępia ono robotników i ogłupia. Ich zdolność do pracy zmniejsza się w zastraszający sposób, tracą wyobraźnię, pomysłowość i bystrość umysłu, do których predestynowała ich rasa. Trudno byłoby nazwać to nadużywanie piwa nałogiem nabytym, bo przyswoili je sobie od dni najwcześniejszego dzieciństwa. Dzieci zostają poczęte w pijaństwie, przesiąkają alkoholem na długo, zanim płuca ich wciągną pierwszy haust powietrza, od urodzenia przywykają do jego zapachu i smaku i wychowują się wśród jego oparów.
Szynk jest wszechobecny. Panoszy się na każdym rogu ulicy, i nie tylko na rogach. Kobiety odwiedzają go niemal tak licznie jak mężczyźni. Można w nim znaleźć również dzieci czekające na chwilę, w której matka i ojciec zechcą pójść do domu, popijające ze szklanek rodziców, przysłuchujące się ordynarnym słowom i poniżającej, plugawej rozmowie, przesiąkające tym plugastwem, spoufalające się z wyuzdaniem i rozpustą. Pani Grundy panuje nie tylko wśród angielskiej burżuazji, lecz również wśród angielskiej klasy robotniczej; ale jeśli idzie o klasę robotniczą, pani Grundy robi jeden wyjątek: nie gorszy się szynkiem. Szynk nie przynosi nikomu wstydu ani hańby, nawet młodej dziewczynie lub kobiecie, która do niego uczęszcza.
Pamiętam z jakiejś kawiarni dziewczynę, która mówiła: — W barze nigdy nie piję whisky. — Była to młoda i ładna kelnerka, wyłuszczała właśnie innej kelnerce swoje zasady przyzwoitości i rozsądku. Pani Grundy wzbroniła tego, pozwoliła jednak, aby młoda, niewinna dziewczyna piła piwo i aby robiła to w miejscu publicznym.
Z jednej więc strony piwo wpływa ujemnie na ludzi, z drugiej zaś — zdarza się aż nazbyt często, że mężczyźni i kobiety stają się fizycznie niezdolni do picia. Ale właśnie ta niezdolność pcha ich w objęcia pijaństwa. Są źle odżywieni, osłabli wskutek chronicznego niedożywienia, ciasnoty mieszkań i brudu, a w ich organizmach budzi się chorobliwe pożądanie alkoholu, podobnie jak schorowany żołądek przepracowanego mechanika z fabryki w Manchesterze łaknie nadmiernych ilości marynat i innych niezwykłych potraw. Niezdrowe warunki pracy i życia budzą niezdrowe apetyty i pragnienia. Człowiek nie może pracować ciężej od konia, mieszkać i jeść gorzej od świni, a jednocześnie zachować szlachetne ideały i dążenia.
Życie domowe zanika, jego zaś miejsce zajmuje szynk. Zresztą nienormalne pragnienie alkoholu budzi się nie tylko w mężczyznach i kobietach przepracowanych, wyczerpanych, cierpiących na zaburzenia żołądkowe, żyjących w potwornych warunkach sanitarnych, zabijanych szpetotą i monotonią egzystencji; również kobiety i mężczyźni o rozwiniętym instynkcie towarzyskim, a pozbawieni życia rodzinnego, uciekają do jarzących świateł hałaśliwych szynków w próżnym wysiłku zaspokojenia instynktu stadnego. A gdy rodzina mieszka w jednej małej izbie, życie rodzinne nie istnieje.
Pobieżne choćby zbadanie takiego pomieszczenia wyciągnie na światło dzienne jedną ważną przyczynę pijaństwa. Tutaj rodzina wstaje rano, ubiera się, myje — ojciec, matka, synowie, córki; w ciasnocie tej samej izby (bo izba z reguły jest ciasna) matka i żona gotuje śniadanie. W tejże izbie, wśród zaduchu i wyziewów ich stłoczonych ciał rodzina spożywa śniadanie. Ojciec idzie do roboty, starsze dzieci wychodzą do szkoły lub na ulicę, a matka, otoczona pełzającą, drepczącą młodszą dziatwą, rozpoczyna pracą przy gospodarstwie — wciąż w tej samej izbie. Tutaj robi pranie i napełnia ciasną przestrzeń zapachem mydlin i wyziewami brudnej odzieży, tutaj wiesza pod sufitem i suszy mokrą bieliznę.
Tutaj wieczorem wśród różnorodnych zapachów dnia rodzina udaje się na dobrze zasłużony odpoczynek. To znaczy ci, dla których starczy miejsca, tłoczą się na jednym łóżku (jeśli je mają), cała zaś reszta układa się pokotem na podłodze. I takie jest ich życie, miesiąc po miesiącu, rok po roku, bo nigdy nie mają wakacji i nigdy nie opuszczają mieszkania — chyba że wyeksmituje ich gospodarz. Gdy umiera dziecko, a to zawsze może się zdarzyć, skoro pięćdziesiąt pięć procent dzieci East Endu umiera przed piątym Tokiem życia, ciało jego spoczywa na marach w tym samym pokoju. A jeśli rodzina jest bardzo biedna, zmarłe dziecko przez kilka dni czeka na pogrzeb. W ciągu dnia leży na łóżku; w nocy żywi zajmują łóżko, a mały nieboszczyk wędruje na stół, przy którym rano, gdy zwłoki zostaną z powrotem ułożone na łóżku, żywi jedzą śniadanie. Czasem zdarza się, że układają ciało na półce, która służy im za spiżarnię. Niedawno pewna kobieta z East Endu znalazła się w nie lada kłopocie; nie mając bowiem za co pochować dziecka, trzymała je przez trzy tygodnie w mieszkaniu.
Taka izba, jaką opisałem, nie jest domem rodzinnym, lecz koszmarem; a mężczyźni i kobiety, którzy z niej uciekają do szynków, nie zasługują na naganę, lecz na współczucie. W Londynie 300 000 ludzi tworzących rodziny żyje w jednoizbowych mieszkaniach, a 900 000 mieszka w warunkach sprzecznych z przepisami ustawy o zdrowiu publicznym z roku 1891 — co w znakomity sposób przygotowuje grunt dla pijaństwa.
Ponadto istnieje niepewność szczęścia, wątpliwość egzystencji, uzasadniony lęk przed przyszłością — bardzo poważne pobudki pijaństwa. Niedola szuka ukojenia, a właśnie szynk przynosi zapomnienie i łagodzi ból. Atmosfera szynku jest niezdrowa. Oczywista, ale wszystko w życiu tych ludzi jest niezdrowe, a szynk przynajmniej przynosi zapomnienie, jakiego nic w życiu przynieść nie zdoła. Wprawia ich w stan podniecenia, powoduje, że czują się lepsi i szlachetniejsi, choć jednocześnie spycha ich na dno i upodabnia do zwierząt. Jest dla tych nieszczęsnych kobiet i mężczyzn ucieczką z jednego nieszczęścia w drugie — ucieczką, która kończy się dopiero w chwili śmierci.
Daremne byłoby prawienie tym ludziom kazań na temat wstrzemięźliwości i trzeźwości. Nałóg pijaństwa staje się może przyczyną wielu nieszczęść; lecz z drugiej strony, pojawia się jako wynik innych i wcześniejszych nieszczęść. Głosiciele wstrzemięźliwości mogą aż do znudzenia prawić kazania na temat zgubnych skutków pijaństwa, ale dopóki nie zostanie usunięte zło, które pcha ludzi w objęcia nałogu, dopóty istnieć będzie pijaństwo i jego zgubne skutki.
Dopóki ludzie, którzy pragną nieść pomoc, nie zrozumieją tego, dopóty próżne będą ich chwalebne wysiłki, a oni sami wystawiać się będą na pośmiewisko. Obejrzałem wystawę sztuki japońskiej, zorganizowaną dla biednych dzielnicy Whitechapel w intencji podniesienia ich na duchu i rozbudzenia w nich tęsknoty za Pięknem, Prawdą i Dobrem. Jeśli się założy (zresztą fałszywie), że można w ten sposób rozbudzić w ludziach biednych świadomość i tęsknotę za Pięknem, Prawdą i Dobrem, to jednak plugawa rzeczywistość ich istnienia oraz prawo społeczne, które skazuje co. trzeciego biedaka na śmierć na koszt dobroczynności publicznej, dowodzą, że ta świadomość i tęsknota będą dodatkowym przekleństwem ich życia. Im głębiej przeniknie ich tęsknota, tym więcej będą musieli zapomnieć. Gdyby los związał mnie dzisiaj na resztę moich dni z życiem East Endu i gdyby pozwolił mi wyrazić jedno tylko życzenie, prosiłbym, aby dane mi było zapomnieć o Pięknie, Prawdzie i Dobru; aby dane md było zapomnieć o wszystkim, czego nauczyłem się w księgach świata, zapomnieć o ludziach, których znałem, o rzeczach, które słyszałem, o krajach, które widziałem. A gdyby los odmówił mi tego przywileju, pewien jestem, że możliwie najczęściej szukałbym zapomnienia w pijaństwie.
Ludzie, którzy pragną nieść pomoc! Ich związki, fundacje, misje, dobroczynności i tym podobne mijają się z celem. Z natury rzeczy skazane są na niepowodzenia. Są mylnie, choć szczerze pojęte. Ci poczciwi ludzie podchodzą do życia od niewłaściwej strony. Nie rozumieją East Endu, a mimo to przybywają tam jako nauczyciele i mędrcy. Nie rozumieją prostej socjologii Chrystusa, a idą do nieszczęśliwych i wzgardzonych w całej okazałości reformatorów społecznych. Pracują w dobrej wierze, jednak poza złagodzeniem maleńkiej jak krople w morzu cząsteczki nędzy i zebraniem niewielkiej ilości danych, które można by zresztą zebrać w sposób bardziej naukowy, a mniej kosztowny, nic absolutnie nie osiągają.
Jak to ktoś słusznie powiedział, robią dla biednych wszystko, tylko nie chcą zleźć im z karku. Pieniądze topione w realizacji tych dziecinnych zamierzeń zagrabili biednym. Ci poczciwcy pochodzą z plemienia sytych, drapieżnych dwunogów, które stoją pomiędzy robotnikiem a jego płacą i usiłują radzić temu robotnikowi, jak ma gospodarować rzuconą mu z łaski żałosną resztką. Jaki ma sens, na Boga, zakładanie żłobków dla dzieci kobiet pracujących, skoro do żłóbka dostaje się dziecko, którego matka wyrabia w Islington sztuczne fiołki po dwanaście tuzinów za ¾ pensa, skoro co dzień rodzi się więcej dzieci i więcej kobiet zajmujących się wyrobem sztucznych fiołków! Taka kwiaciarka wykonuje przy każdym kwiatku cztery ściśle określone ruchy rąk, czyli 576 ruchów za ¾ pensa, w ciągu dnia 6 912 ruchów za 9 pensów. Okradają ją. Ktoś siedzi jej na karku i tęsknota za Pięknem, Prawdą i Dobrem nie zmniejszy tego. brzemienia. Nie zrobili dla niej nic ci społeczni partacze; a to, czego nie zrobili dla matki, zniweczy wieczorem, gdy dziecko wraca do domu, wszystko to, czego w ciągu dnia dokonali dla dziecka.
Wszyscy oni uczą jednego podstawowego kłamstwa. Nie wiedzą, że kłamią, ale ta ich niewiedza nie nada kłamstwu cech prawdy. Kłamstwo, które głoszą, to „Oszczędność”. Dowiodę tego na przykładzie:
Przeludniony Londyn jest terenem zaciętej walki o pracę, w wyniku zaś tej walki płace spadają do poziomu głodowego. Żyć oszczędnie znaczyłoby dla robotnika wydawać na życie mniej, niż zarabia, czyli; innymi słowy, żyć jeszcze skromniej, niż żyje. Byłoby to równoznaczne z obniżeniem stopy życiowej. W konkurencyjnej walce o pracę człowiek żyjący na niższym poziomie musi zwyciężyć człowieka żyjącego na wyższym poziomie. A mała nawet grupa takich oszczędnych robotników w każdej gałęzi przemysłu, gdzie istnieje nadmiar rąk do pracy, będzie nieustannie obniżała poziom płac w tym przemyśle. I ci oszczędni przestaną być oszczędni, bo ich dochód podlegać będzie nieustannej obniżce, dopóki nie zrówna się z wydatkami.
Jednym słowem, oszczędność przeczy oszczędności. Gdyby wszyscy robotnicy w Anglii posłuchali głosicieli oszczędności i zmniejszyli wydatki do połowy, to w warunkach, w których więcej jest ludzi do pracy niż pracy dla ludzi, płace bardzo szybko zmniejszyłyby się do połowy. Wtedy zaś żaden robotnik w Anglii nie byłby oszczędny, bo wszyscy żyliby ze zmniejszonych dochodów. Krótkowzrocznych głosicieli oszczędności zdumiałby naturalnie taki wynik ich akcji. Miara ich niepowodzenia byłaby dokładnie miarą sukcesu ich propagandy. W każdym razie prawienie kazań na temat oszczędności 1 800 000 robotników londyńskich, którzy podzieleni na rodziny utrzymują się z dochodu mniejszego niż dwadzieścia jeden szylingów na tydzień i od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu procent tego dochodu wydają na komorne, jest czystym nonsensem.
Wracając jeszcze do daremności wysiłków ludzi, którzy pragną nieść pomoc, chciałbym wspomnieć o jednym znamiennym, szlachetnym wyjątku, mianowicie o Domach doktora Barnardo. Doktor Barnardo jest łowcą dzieci. Przede wszystkim „łowi” je, dopóki są jeszcze młode, dopóki się nie ukształtują i nie stwardnieją w wadliwej formie społecznej; potem wysyła je za morza, aby tam wzrosły i rozwinęły się według innych, lepszych wzorów socjalnych. Do chwili obecnej doktor Barnardo wysłał poza granice kraju 13 340 chłopców, przeważnie do Kanady, i nawet jeden na pięćdziesięciu nie zawiódł jego nadziei. Wynik zdumiewający, jeśli weźmie się pod uwagę, że ci chłopcy to bezdomne, nie znające rodziców włóczęgi i podrzutki wyrwane z samego dna Otchłani i że czterdziestu dziewięciu na pięćdziesięciu wyrasta na ludzi.
Co dwadzieścia cztery godziny doktor Barnardo zabiera ulicy dziewięciu małych włóczęgów; obrazuje to ogrom jego pola pracy. Ludzie, którzy pragną nieść pomoc, mogliby się wiele od niego nauczyć. Nie bawi się w żadne półśrodki. Dociera do samego źródła społecznej nędzy i występku. Przenosi potomków ludzi rynsztoka z ich zapowietrzonego otoczenia w zdrową atmosferę, gdzie można ich ociosać, ukształtować tak, aby wyrośli na ludzi.
Gdy ci, którzy pragną nieść pomoc, przestaną się wreszcie bawić w żłobki dziecięce i wystawy sztuki japońskiej, wrócą do siebie, poznają najpierw własny East End i nauczą się socjologii Chrystusa, będą się może wówczas lepiej nadawali do poważnego podjęcia pracy, którą powinni na świecie wykonać. A jeśli wezmą się do tego poważnie, pójdą z pewnością za przykładem doktora Barnardo, tylko w skali tak wielkiej, jak wielki jest naród. Nie będą pchać siłą do gardła kobiety, która robi dwanaście tuzinów fiołków za ¾ pensa, tęsknoty za Pięknem, Prawdą i Dobrem, lecz zmuszą tego kogoś, kto siedzi jej na karku, by zsiadł i nie pchał się tam więcej. I żeby, jak Rzymianin, poszedł do łaźni i wypocił z siebie ducha wyzysku. Przekonają się wtedy ku własnemu zdumieniu, że sami będą musieli zleźć z karku tej kobiety i z karku kilku innych kobiet i dzieci — choć przecież nie mieli pojęcia, że na nich siedzą.
ROZDZIAŁ XXVII
ADMINISTRACJA
Siedmiu ludzi, pracując szesnaście godzin
na ulepszonych maszynach, mogłoby nakarmić tysiąc osób.
Edward Atkinson
W końcowym rozdziale dobrze byłoby spojrzeć na Otchłań społeczną nieco ogólniej i zadać cywilizacji kilka pytań; a zależnie od odpowiedzi, cywilizacja albo wyjdzie z próby zwycięsko, albo padnie. Więc najpierw: Czy cywilizacja poprawiła dolę człowieka? Słowa „człowiek” używam w jego demokratycznym sensie, mając na myśli człowieka przeciętnego. A więc nadajmy zdaniu inną formę: Czy cywilizacja poprawiła dolę przeciętnego człowieka?
Zastanówmy się. Na Alasce, wzdłuż brzegów Yukonu, w pobliżu ujścia, osiadło plemię Innuitów. Jest to plemię bardzo prymitywne i tylko z trudem można by doszukać się w nim przebłysków tego potężnego a sztucznego tworu zwanego cywilizacją. Majątek narodowy Innuitów sięga, być może, dwóch funtów na głowę. Żywność zdobywają w drodze polowania i rybołówstwa. Posługują się włóczniami i strzałami o ostrzach z kości. Innuici nie znają bezdomności. Ich odzienie, zrobione przeważnie ze skór zwierzęcych, jest ciepłe. Nie brak im nigdy drzewa na opał ani do budowy chat, które wznoszą częściowo pod ziemią i w których siedzą sobie zacisznie w okresach najdokuczliwszego mrozu. W lecie mieszkają w przewiewnych namiotach. Są silni, zdrowi i szczęśliwi. Jedyny ich problem to zdobywanie żywności. Przeżywają swoje dobre i złe czasy. W dobrych czasach ucztują; w złych umierają z głodu. Ale głód jako stan chroniczny ogromnej części ludności jest im nie znany. A ponadto nie mają długów.
W Zjednoczonym Królestwie nad Oceanem Atlantyckim mieszka naród angielski. Naród ten jest w najwyższym stopniu cywilizowany. Jego majątek narodowy sięga trzystu funtów na głowę. Zdobywa on jedzenie nie w drodze polowania i rybołówstwa, lecz wymyślną i skomplikowaną pracą. Olbrzymia jego większość mieszka w okropnych warunkach, nie ma drzewa na opał i jest nie dość ciepło ubrana. Znaczna część ludności nie ma w ogóle mieszkań i tuła się bez dachu nad głową, pod gwiazdami. Wielu jest takich, którzy zimą i latem drżą w swych łachmanach na ulicach. Przeżywają dobre i złe czasy. W dobrych czasach większość potrafi jakoś zdobyć dostateczną ilość pożywienia, w złych czasach umierają z głodu. Umierają w tej chwili, umierali wczoraj i w zeszłym roku, będą umierali jutro i w przyszłym roku — z głodu; w przeciwieństwie bowiem do Innuitów żyją w warunkach chronicznego głodu. Naród angielski liczy 40 000 000, a z każdego tysiąca 939 osób umiera w nędzy, podczas gdy 8 000 000 boryka się nad stromą krawędzią głodu. A dalej, każde dziecko, które się rodzi, obciążone jest długiem wysokości 22 funtów. Przyczyną tego jest cudaczny twór, zwany długiem narodowym.
Jeżeli porównamy przeciętnego Innuitę z przeciętnym Anglikiem, przekonamy się, że życie obchodzi się łagodniej z Innuitą; że Innuita przymiera głodem tylko w czasach złych, natomiast Anglik przymiera głodem również w czasach dobrych; że żadnemu Innuicie nie brak opału, odzienia i dachu nad głową, natomiast Anglik cierpi nieustannie od tych braków. Warto powołać się tu na zdanie człowieka tej miary, co Huxley. Na podstawie doświadczeń zdobytych w East Endzie, gdzie pracował jako urzędnik służby zdrowia, oraz badań naukowo-odkrywczych wśród dzikich ludów, Huxley stwierdza: „Gdybym stanął wobec takiej alternatywy, wolałbym z pewnością życie dzikich niż życie tych ludzi w sercu chrześcijańskiego Londynu”.
Podstawowe dobra, z których człowiek korzysta, są wytworem pracy ludzkiej. A skoro cywilizacja nie zdołała zapewnić przeciętnemu Anglikowi tej ilości jedzenia i pomieszczeń mieszkalnych, z jakiej korzystają Innuici, powstaje następujące pytanie: Czy cywilizacja zwiększyła zdolność produkcyjną przeciętnego człowieka? Jeżeli cywilizacja nie zwiększyła zdolności produkcyjnej przeciętnego człowieka, nie zdała egzaminu.
Ale przyznaję natychmiast — cywilizacja zwiększyła zdolność produkcyjną człowieka. Pięciu ludzi może wyprodukować dostateczną ilość chleba dla tysiąca, jeden zaś człowiek może wyprodukować dostateczną ilość tkaniny bawełnianej dla dwustu pięćdziesięciu ludzi, wełnianej dla trzystu, butów dla tysiąca. A jednak na kartach tej książki zostało udowodnione, że miliony Anglików nie otrzymują dostatecznej ilości jedzenia, ubrania i butów. Nasuwa się więc trzecie i najważniejsze pytanie: Jeśli cywilizacja zwiększyła zdolność produkcyjną przeciętnego człowieka, dlaczego nie polepszyła jego bytu?
Odpowiedź jest tylko jedna — zła administracja. Cywilizacja może dać człowiekowi wszystko, czego dusza zapragnie; udostępniła mu najprzeróżniejsze rodzaje wygód materialnych. Lecz przeciętny Anglik z nich nie korzysta. Jeżeli przeciętny Anglik nigdy nie będzie z nich korzystał, cywilizacja upadnie. Jakaż byłaby racja dalszego istnienia tego cudacznego, chybionego tworu? Ale trudno wprost uwierzyć, aby tak olbrzymie wysiłki ludzkie miały pójść na marne. To zadaje kłam rozumowi. Przyznać się do tak druzgocącej klęski znaczy zadać śmiertelny cios ludzkim dążeniom i postępowi.
Inna i jedyna możliwość — to zmusić cywilizację do poprawienia bytu przeciętnego człowieka. Jeśli się na to zgodzimy, wyłoni się natychmiast kwestia gospodarki narodowej. Należy utrzymać to, co przynosi dochód; a skasować to, co dochodu nie przynosi. Imperium albo przynosi Anglii zyski, albo straty. Jeśli przysparza jej strat, należy z nim skończyć. Jeśli przynosi zyski, należy gospodarować w ten sposób, aby przeciętnemu człowiekowi przypadł w tych zyskach udział.
Jeżeli walka o supremację handlową przynosi zyski, należy prowadzić ją dalej. Jeśli nie, jeśli krzywdzi robotnika, jeśli sprawia, że los jego gorszy jest od losu dzikiego barbarzyńcy, niech zagraniczne rynki zbytu i imperium przemysłowe idą do wszystkich diabłów. Bo jest to fakt oczywisty, że gdy 40 000 000 ludzi żyje na wysokim stopniu cywilizacji i ma większą indywidualną siłę produkcyjną niż Innuici, to te 40 000 000 powinno korzystać z większych wygód materialnych niż dzikie plemię Alaski.
Jeżeli 400 000 angielskich panów, którzy, zgodnie z ich własnym określeniem na formularzach spisu ludności z roku 1881, są „bez zajęcia”, nie przynosi Anglii zysków, skończcie z nimi. Zasadźcie ich do karczowania myśliwskich rezerwatów i sadzenia kartofli. Jeśli przynoszą zyski, utrzymajcie ich koniecznie, tylko baczcie, aby przeciętny Anglik miał jakiś udział w korzyściach, które przynosi ich życie „bez zajęcia”.
Słowem, należy zreorganizować społeczeństwo i postawić na jego czele sprawną administrację. Co do tego, że obecna administracja jest nieudolna, nie ma chyba żadnych wątpliwości. Pozbawiła Zjednoczone Królestwo jego krwi i żywotności. Tak długo osłabiała ludzi, którzy zostali w kraju, że wreszcie nie są zdolni walczyć w pierwszych szeregach rywalizujących narodów. Wybudowała West End i East End, dzielnice tak wielkie jak samo Królestwo, którego jeden kraniec zieje rozpustą i zgnilizną, a drugi — chorobą i niedożywieniem.
Olbrzymie imperium marnieje w rękach tej nieudolnej administracji. Pod słowem „imperium” rozumiemy machinę polityczną, która łączy wszystkie ludy świata posługujące się językiem angielskim poza granicami Stanów Zjednoczonych. Nie rzucam tego oskarżenia w przypływie pesymizmu. Imperium krwi jest większe i trwalsze od imperium politycznego i Anglicy z Nowego Świata i antypod są wciąż jednakowo silni i żywotni. Ale chyli się ku upadkowi imperium polityczne, które ich nominalnie jednoczy. Rozkręcają się tryby machiny politycznej, znanej światu pod nazwą Imperium Brytyjskiego. W rękach jej administracji słabnie z każdym dniem siła jej rozpędu.
Ta administracja, która rządzi w sposób głupi i zbrodniczo nieudolny, musi zniknąć z powierzchni ziemi. Jest nie tylko marnotrawna i nieudolna, lecz robi zły użytek z powierzonych jej funduszów. Każdy wynędzniały biedak, każdy ślepiec, każde niemowlę w więzieniu, każdy mężczyzna, kobieta i dziecko, którego wnętrzności szarpie głód, głodny jest dlatego, że administracja zrobiła zły użytek z powierzonych jej publicznych funduszów.
A gdy przyjdzie dzień Sądu Człowieka, żaden członek klasy rządzącej nie będzie mógł powoływać się na swą niewinność. „Żywi w swych domach i w grobach umarli” poniosą odpowiedzialność za każde dziecko, które umarło z głodu, za każdą dziewczynę, która porzuci norę chałupniczą i ucieknie na nocną przechadzkę po Piccadilly, za każdego spracowanego robotnika, który skoczy do kanału. Jedzenie, które spożywa klasa rządząca, wino, które pije, przepych, którym się otacza, wspaniałe stroje, w które się odziewa, są wyzwaniem dla ośmiu milionów żołądków, które nigdy nie miały dość strawy, i dla dwukrotnie większej liczby ciał, które nigdy nie miały odpowiedniego odzienia i odpowiedniego dachu nad głową.
Nie może tu być mowy o jakiejś pomyłce. Cywilizacja zwiększyła stokrotnie zdolność produkcyjną człowieka, a nieudolne zawiadywanie dobrami sprawiło, że człowiek cywilizowany żyje gorzej od dzikich zwierząt i ma mniej jedzenia i ubrania dla ochrony przed żywiołami aniżeli dziki Innuita z klimatu podbiegunowego, który żyje dzisiaj tak, jak żył w epoce kamiennej przed dziesięciu tysiącami lat.
WYZWANIE
Może z pradawnych kronik,
Może z hiszpańskiej legendy
Pamięć moja przymglona
Taką opowieść wyprzędła:
Gdy pod Zamorą król Sanchez
Życie dał w boju zaciętym,
Miasto obiegły pierścieniem
Wojsk jego dzielne zastępy.
Don Diego de Ordenez
Koniem pod mury zatoczył
I wrogim strażom na wałach
Wyzwanie rzucił w oczy.
„O podli! — gromko zawoła —
Wy zdrajcy i dzieci wasze!”
I w słowach grzmiących pogardą
Hańbę Zamorze ogłasza.
Przeklina domostwa wrogów,
Klnie ich umarłych cmentarze,
Klątwą zatruwa im rzeki
I jadło przeklina wraże.
Lecz sroższym kręgiem żelaznym
Nas większa armia otacza:
W drzwi każde i każde okno
Nędza zagląda żebracza.
Chleb nasz codzienny i wino
Przekleństwem więzną nam w gardłach;
Głodni zdrajcami nas mienią
Żywych czy dawno umarłych.
Gdy uginają się stoły
I gęsto krążą kielichy,
Przez śmiech, muzykę i pieśni
Straszliwy okrzyk przenika.
U progu sal rozświetlonych
Widm bladych łańcuch wyrasta,
Kościste palce z podłogi
Zbierają okruchy ciasta.
Tu słodkie buchają wonie,
Tysiączne światła się jarzą —
Tam, w mroku, w zimnej mgły kłębach
Snują się głodni nędzarze.
I tam w obozie nieszczęścia,
Gdzie wicher i deszcz się sroży,
Leży wśród pobojowiska
Zmarły za ludzi Syn Boży.
Longellow