Jacek Bartyzel
„Ci książęta, którzy nami rządzą…”
(przyczynek do genealogii współczesnych elit)
Nieustannie zmuszeni jesteśmy zżymać się na jakość i podejrzaną konduitę politycznych, ekonomicznych, kulturalnych, a zwłaszcza medialnych „elit”, które robiąc tyle hałasu w świecie, przemożnie wpływają na kształt naszego życia zbiorowego i nawet, chcąc nie chcąc, osobistego. Chociaż wiele już widzieliśmy i słyszeliśmy, toteż nasza wrażliwość (i sumienie) jest, niestety, częstokroć stępiona i zobojętniała na ekscesy, to przecież nie pozwala jej całkiem sczeznąć bezczelna nachalność, z jaką promotorzy nowej, świeckiej religii „tolerancjonizmu” regularnie poddają nas znieczulającej tresurze i reedukacji. Kiedy zatem wstrząsa nami kolejny raz dreszcz obrzydzenia, gdy nasi bardziej oświeceni władcy wymyślają następny „standard europejski”, zadajemy sobie pytanie: jak to się mogło stać? Skąd się wzięli - trawestując Racine'a - „ci książęta, którzy nami rządzą” (ceux princes qui nous gouvernent), jaka jest ich genealogia?
Ażeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się daleko w głąb dziejów, do czasów sprzed Wielkiej Katastrofy, i zastanowić się nad tym, czym była wówczas elita, jaki był jej skład i sposób wyłaniania, jej charakter (ethos) i cel (telos)? Nie będziemy tu wchodzić w spór o to, kiedy ta Wielka Katastrofa nastąpiła, albo jakie wydarzenie miało dla niej decydujące i przełomowe znaczenie: rewolucja we Francji? reformacja? humanizm? późnośredniowieczny nominalizm i awerroizm? a może jeszcze wcześniej i co innego? Ponieważ nie mamy tu czasu i miejsca na roztrząsanie tych frapujących skądinąd kwestii, wystarczy powiedzieć, że przed Wielką Katastrofą, kiedy, mimo wszelkich przeciwności wypływających ze skażonej grzechem strony ludzkiej natury, wzrastało jednak stopniowo Boże Dzieło użyźniania ludzkiej cywilizacji religią i moralnością Chrystusową (które nazywamy Christianitas), istniała - jak w każdej tradycyjnej i zdrowej cywilizacji - pluralistyczna struktura o zróżnicowanych funkcjach, którą badacz tradycji, Georges Dumézil, nazywa „trójdzielnością” (tripartisme). Wspólnota społeczna Christianitas składała się tedy zasadniczo z trzech stanów: z tych, którzy się modlą (oratores), tych, którzy walczą (bellatores) oraz tych, którzy pracują (laboratores). Każdy z tych stanów był oczywiście także wewnętrznie zróżnicowany i hierarchicznie uporządkowany, nigdy też nie stały się one - jak w cywilizacji hinduskiej - zamkniętymi, tym bardziej zaś fatalistycznie zdeterminowanymi przez karmę „kastami”; nie wszyscy też mieścili się w ich ramach (byli to tzw. ludzie luźni).
Bez większych trudności możemy zidentyfikować w tamtym świecie odpowiednik współczesnego pojęcia elity (ze względu na tę „współczesność”, w której jest pewien, właściwy duchowi czasów późniejszych, „konstruktywizm”, lepiej może nazywać ją tradycyjnym i szlachetniejszym mianem „arystokracji” - w etymologicznym sensie tego słowa: aristoj, „najlepsi”; podczas gdy słowo elita ma sens bardziej „techniczny” i bardzo często co najmniej „moralnie obojętny”; jak zauważa słusznie znakomity socjolog Vilfredo Pareto, pojęcie elity odnosi się do ludzi, którzy po prostu „w swej dziedzinie działania osiągają najwyższe wskaźniki”, toteż decydujące jest tu kryterium intensywności danej cechy, a nie jakościowe w jakimkolwiek sensie). Jako że ów świat był naprawdę społecznie pluralistyczny, jego elita/arystokracja była zróżnicowana i faktycznie tworzyły ją wierzchołki wszystkich trzech stanów: pierwszego (duchownego), drugiego (rycerskiego) i trzeciego (mieszczańskiego), niejako w poprzez ich „oficjalnej” hierarchii. Używając znacznie późniejszej terminologii, wypracowanej (z intencją rewitalizacji tego stanu rzeczy) w kręgu myślicieli Action Française, jak Charles Maurras czy Hugues Rebell, były to trzy arystokracje: „szlachta szpady” (la noblesse de l'épée), czyli arystokracja rodowa, „szlachta togi” (la noblesse de la robe), czyli zamożny patrycjat burżuazyjny i tzw. dziś „wolne zawody” oraz „szlachta pióra” (la noblesse de la plume), czyli wykształceni klerkowie, którymi zresztą do końca średniowiecza byli prawie wyłącznie duchowni (teolodzy, filozofowie i pisarze). Każda z tych arystokracyj miała swój własny etos stanowy, swoje ideały i dążenia, naturalna była także rywalizacja pomiędzy nimi. Wystarczy przypomnieć sławne zawołanie rycerzy - krzyżowców: „krew bohaterów bliższa jest Bogu aniżeli modlitwy wiernych i inkaust uczonych”! Te spory o „prymat” toczyły się jednak w obrębie tej samej wizji świata, spirytualistycznej i teocentrycznej, nie szkodziły zatem społecznej tkance Christianitas; przeciwnie - ów „pluralizm elit” tradycyjnych nadał cywilizacji zachodnio-chrześcijańskiej nieporównywalną z niczym dynamikę w dziejach, która długo jeszcze owocowała, nawet po rozpadzie jedności wyznaniowej.
Cywilizacja ordo senatorius
Wielki reakcjonista Nicolás Gómez Dávila powiada w jednym ze swoich scholiów: „Najkrótszą i najdokładniejszą definicję prawdziwej cywilizacji napotykam u Trevelyana: A leisured class with large and learned libraries in their country seats (Klasa próżniacza posiadająca duże i uczone biblioteki w swych wiejskich rezydencjach)”. Dopełnia tę myśl kilka innych scholiów na temat ordo senatorius (stanu senatorskiego), z których - z racji szczupłości miejsca - przytaczamy tylko jedno: „Zachód wykuwał się w społeczno-ekonomicznej kuźni, którą patrycjat przekazał w spadku ordo senatorius, a ordo senatorius - społeczeństwu feudalnemu”. W sposób głęboko prawdziwy zostały tu uchwycone znamiona najbardziej trwałej elity w dziejach Zachodu, od antycznego Rzymu republikańskiego po, gdzieniegdzie, także w Polsce, nawet pierwsze dekady wieku XX: elity ziemiańskiej. Do tych cech znamiennych należą przede wszystkim: „próżniaczość” - w sensie wolności od konieczności zarobkowania na utrzymanie; wojowniczy (rycerski) rodowód - pozostający jako trwałe zobowiązanie do służby wojskowej ojczyźnie; związek z ziemią i zasadniczo wiejski tryb egzystencji - choć powinności stanu zmuszają nieraz na długo do przebywania na monarszym dworze czy nawet w obcych krajach; subtelność smaku i obyczajów, przekazywanych z pokolenia w pokolenie; obowiązek praktykowania i również dziedzicznego przekazywania cnót, z których naczelną w tym stanie jest honor osobisty i rodu, a którego sens filozof (tomista i rojalista) Claude Polin odczytuje następująco: „nie mieć do policzenia między swymi przodka, który uchybiłby cnocie”; stałe obcowanie z uczoną mądrością, zawartą w Wielkich Księgach Zachodu, gromadzonych w bibliotekach owych „wiejskich rezydencji”: pałaców i dworów.
Wspomnianej tu „uczoności” nie należy jednak mylić z „intelektualizmem”. Tradycjonalista „integralny” (niechrześcijański, lecz często głęboki, nawet nazbyt „głęboko” zanurzający się w mitycznym prawieku), Julius Evola zauważa trafnie, że przesądny „kult myślenia” jest imitacją elityzmu, charakterystyczną dla cywilizacji mieszczańskiej oraz wykutą w kuźniach masońskiego iluminizmu Oświecenia. Nader charakterystyczną dla owej konfrontacji dwóch elit - tradycyjnej, arystokratycznej i nowoczesnej, mieszczańsko-racjonalistycznej - anegdotę z epoki Oświecenia przytacza (za MacLuhanem) w eseju Pogarda mas wyjątkowo bystry reprezentant myśli postmodernistycznej, Peter Sloterdijk: „Po opublikowaniu przez Edwarda Gibbona jego książki Decline and Fall książę Gloucester powiedział doń: `Znowu taka cholernie gruba księga, co, panie Gibbon? Skrobiemy i skrobiemy, ciągle skrobiemy, co, panie Gibbon?'”.
Opisywana tu sytuacja jest oczywiście przypadkiem indywidualnego wyjaskrawienia. Anegdota ta wyraża przy tym jednostronnie punkt widzenia owej oświeceniowej „arystokracji myśli”, która - jak mówi powoływany Sloterdijk - w walce z „metafizycznie zakodowanymi różnicami między ludźmi” i o pozbawienie prawomocności szlachty feudalnej przyjmuje strategię powołania się na „ważniejsze szlachectwo, na naturalną arystokratyczność talentu i geniuszu”, dowodząc przy okazji, że „dziedziczny szlachcic pod względem kultury często był tylko wyuczonym manier barbarzyńcą”.
Istnieje jednak zasadnicza różnica pomiędzy tradycyjnym klerkiem (duchownym czy świeckim) a nowoczesnym intelektualistą - produktem Oświecenia. W istocie, jeden i drugi „ciągle skrobie”, ale jakże inny jest tryb i sens tego „skrobania”. Przede wszystkim, w pierwszym przypadku, odbywa się ono w ramach instytucji, na których wspiera się istniejąca rzeczywistość społeczna, a jego celem jest dobro tej wspólnoty, która jest zastana i realna; nadto jego dociekania i twórczość są bezinteresowne, służą poznaniu prawdy i dobra bądź tworzeniu piękna dla nich samych, a nie dla czegoś innego, traktowanego więc instrumentalnie, tym bardziej zaś nie są prowadzone przeciwko temu, co realne. Antyczny filozof wznosi się rozumem noetycznym „w pobliże Bytu”, po to, aby objawić współobywatelom zdobytą wiedzę po powrocie do swojej polis lub civitas. Średniowieczny teolog jest nade wszystko członkiem Ecclesia i res publica Christiana, który studiując scientia sacra pragnie zrozumieć sam doskonałość i piękno Bożego stworzenia i planu opatrznościowego względem ludzi, a następnie przybliżyć tę wiedzę chrześcijańskiemu ludowi dla ułatwienia mu zbawienia wiecznego.
Niepodobna pominąć także innego fenomenu, związanego nierozłącznie z cywilizacją ordo senatorius, a mianowicie poety - ziemianina czy ziemianina - filozofa, który rozmyśla i pisze w swojej wiejskiej posiadłości, z dala od zgiełku wielkich miast, lecz to, co pisze, nie jest jego źródłem utrzymania, ani głównym zajęciem, ani zaplanowanym tytułem do sławy; często nie zamierza nawet publikować płodów swojej Muzy. Cyceron w swoim latyfundium w Arpinum, Petrarca w swojej willi w Arqua, pan de Montaigne w wieży swojego rodowego château i cała plejada staropolskich pisarzy od Kochanowskiego w Czarnolesie po Kochowskiego w Goleniowych, są archetypicznymi postaciami tego „niepróżnującego próżnowania”. Taki sposób uprawiania literatury czy filozofii wyrażał bodaj najściślej klasyczne rozumienie kultury jako uprawy natury, a nie rywalizacji z nią, jej „podboju”. Z tego samego powodu wiele uniwersytetów - zwłaszcza angielskich, hiszpańskich czy niemieckich - zakładano w małych, prowincjonalnych miasteczkach, pośród wzgórz, lasów i jezior.
Intelektualista i bourgeois
Zupełnie inny obraz przedstawia sobą nowożytny intelektualista i sprzymierzony z nim jeszcze w XVIII wieku bourgeois. Przede wszystkim obaj są i czują się wykorzenieni z istniejącego społeczeństwa i nie odczuwają najmniejszej sympatii do panującego porządku. Przeciwnie: łączy ich poczucie spotykającej ich - ich zdaniem - niesprawiedliwości i krzywdy, jaką jest niedostateczny udział we władzy i prestiżu społecznym, z racji błyskotliwości myśli i paradoksów, wypowiadanych przez pierwszych (w rzeczywistości są oni ponad wszelką miarę fetowani w salonach), a geniuszu finansowego, wynalazczości i rozmachu inwestycyjnego drugich. Jedni i drudzy nie widzą już w istniejących autorytetach publicznych - papieżach i królach - ocalającego społeczeństwo, Pawłowego to katechon („tego, który powstrzymuje” nadejście Antychrysta); odwrotnie - widzą w nich znienawidzone filary i symbole obskurantyzmu pętającego „wolną myśl” i „przedsiębiorczość”. Reprezentatywny dla nich jest pogląd Diderota, iż nie będzie dobrze na świecie, dopóki nie powiesi się ostatniego króla na kiszkach ostatniego klechy. Wsią i prowincją pogardzają, jako ostoją konserwatyzmu. „Naturalnym środowiskiem” jest dla nich wielkie miasto, z dwu powodów: tu najłatwiej ukryć swój brak zakorzenienia w określonym stanie, tu najłatwiej także znaleźć nabywców na towary, które zawodowo produkują - nie tylko fabrykanci świec czy perkalu, ale również fabrykanci i handlarze nowego i pokupnego towaru na rynku usług: ideologii „wyjaśniających” świat przy pomocy paru „pojęć jak cepy” i „łańcuchów tautologii” (Z. Herbert).
Sposób myślenia pretendentów do nowej elity najlepiej wyrazili dwaj najbardziej typowi i zarazem wpływowi intelektualiści nowoczesności: Rousseau i Marks. Pierwszy, ogłaszając, że każda istniejąca władza jest nieprawowita, ponieważ żadna nie może się wylegitymować uprawomocnieniem przez (istniejącą tylko w umyśle Obywatela Genewskiego) „wolę powszechną” ludu. Drugi, oznajmiając, że filozofowie dotąd jedynie interpretowali świat, a idzie o to, aby go zmienić (XI teza o Feuerbachu). Obaj podkładali tym lont pod cały świat zastany, pod całą dotychczasową kulturę i cywilizację.
Rządy bankierów
Rewolucja przyniosła w ostatecznym rezultacie zwycięstwo siłom przewrotu. Świat Starego Porządku, cywilizacja Christianitas wszędzie zostały zdruzgotane, na opustoszałych ołtarzach zagnieździły się demony, a stare elity zostały albo wymordowane, albo same „zburżuazyjniały”. Nie znaczy to jednak, że wszystko poszło po myśli „arystokracji myśli”, oświeconych les philosophes. Klasą, która wyszła zwycięsko z konfrontacji ze społeczeństwem stanowym, okazała się być tylko burżuazja. Wiek XIX to jej bezapelacyjny triumf, to (liberalne w treści) królestwo plutokracji: „Nastały rządy bankierów” - konstatuje przegrany tradycjonalista de Bonald.
Intelektualiści natomiast przeżywają rozczarowanie: okazało się, że obalenie starych wyznaczników autorytetu i prestiżu, na czele z przywilejem urodzenia oraz „prywatyzacją” religii i stanu duchownego, wcale nie przyniósł apoteozy „talentu i geniuszu”; w królestwie plutokracji to produkcja i pieniądz, liczba nowych niewolników w fabrykach i suma zer na koncie bankowym, stały się nowymi bogami. Sojusz, czy wręcz symbioza, szturmujących razem „Bastylie przesądu” les bourgeoises i les philosophes, rozpada się zatem. Wystarczy porównać obraz mieszczanina w literaturze XVIII wieku, u Defoe'a, Diderota czy „wczesnego” Schillera (z okresu „Burzy i Naporu”), w których mieszczański „ojciec rodziny” wprost ocieka cnotą, błyszcząc na tle nikczemnego dworu i zepsutej arystokracji - z niezliczonymi figurami groteskowo wprost ohydnych lichwiarzy w Ludzkiej komedii Balzaka czy z posępną brzydotą miasta w Paryskim spleenie Baudelaire'a. Jednak mało który intelektualista XIX-wieczny, zdegustowany królestwem plutokratycznego Baala, przechodził na pozycje kontrrewolucyjne, wybierając taką formę sprzeciwu, jak wspomniani Baudelaire czy Balzak, który deklarował: „Piszę przy świetle dwóch wiecznych prawd: Religii i Monarchii”. Nie przetrwa tego stulecia również ta forma oporu wobec plebeizacji, jaką był romantyczny i postromantyczny dandyzm. Swój sprzeciw, tyleż wobec spasionego filistra, co rozgorączkowanego demagoga socjalisty, dandys wyraża wykwintnością gustu artystycznego oraz wykwintnością ekwipażu i stroju: „bywa u osób” i „krawat ma ślicznie zapięty” (C. Norwid). Niekiedy nawet dandys się nawraca i zostaje „prorokiem przeszłości” i ultramontaninem, jak Jules Barbey d'Aurevilly, o którym Carl Schmitt słusznie napisał, że dla niego „Kościół katolicki był (nie tylko, ale również) wysokim balkonem, z którego mógł pluć na głowy współczesnego mu motłochu”. Na „ekwipaż” trzeba mieć jednak dużo pieniędzy, które posiada tylko filister, więc w XX wieku dandys zostaje zmielony przez wyżymaczkę komercji, z której wychodzi jego płaska i nędzna karykatura - playboy.
Tymczasem, mieszczanin - że raz jeszcze powołamy się na Gómeza Dávilę - pod koniec XIX wieku „prawie się ucywilizował”. Skutkiem tego szczęśliwego, lecz nietrwałego, procesu oraz sojuszu kulturalnego odłamu mieszczaństwa z monarchią i arystokracją była piękna jesień Zachodu, „Cesarstwo u schyłku konania” (P. Verlaine), owa la belle epoque przełomu wieków, kwitnąca od Wiednia i Bukaresztu po São Paulo i Buenos Aires. Lecz ten świat został dosłownie rozerwany na strzępy i zagazowany przez oszalałe, plebejskie nacjonalizmy i jeszcze gorszą zarazę bolszewizmu podczas „wielkiej wojny białych ludzi” i nowej rewolucji. Po tym przyszła epoka „zdrady klerków”, największego upadku intelektualistów, którzy sami zniżyli się do rzędu propagandystów i policjantów myśli systemów totalitarnych.
Kataklizm lat sześćdziesiątych
Na gruzowisku - nie tylko materialnym, z którym uporano się nadspodziewanie szybko, lecz duchowym - którym stał się Zachód po 1945 roku („Europa: zgnilizna, która ładnie pachnie, uperfumowany trup” - E.M. Cioran), w latach 60. ubiegłego wieku doszło do dwóch kolejnych katastrof, będących także bezpośrednim już źródłem genealogicznym obecnych „elit”. Ojcowie Vaticanum II i papieże „soborowi”, a w szczególności Paweł VI - „Mao VI”, jak mawiał karlista Francisco Elías de Tejada (w oryginale brzmi to jeszcze lepiej: Pablo Sexto - Mao Sexto) - zgotowali wiernym „rewolucję w tiarze i kapie”, która oznaczała „kaźń liturgii” i w ogóle kaźń Tradycji katolickiej. Seminaria, a w konsekwencji parafie, diecezje i katedry wydziałów teologicznych, zapełnili faktyczni neopoganie lub sentymentalni deiści, wyznający humanitarną i ekumeniczną „religię ludzkości”, którzy - nie zobowiązani już do znajomości łaciny czy tym bardziej greki - i swoją „teologię”, i cały obraz świata formowali nie w szkole Ojców i Doktorów Kościoła, lecz modnych „autorytetów”, czyli szarlatanów ideologii prześcigających się między sobą w ekscentrycznościach.
W tym samym czasie padł inny ostatni bastion zachodniej cywilizacji, czyli uniwersytet, czego tylko wierzchołkiem góry lodowej była lewacka rebelia na uczelniach '68 roku. Socjologicznie rzecz ujmując był to splot następstw rozmaitych infekcji ideologicznych w umysłach faktycznie „czystych” jak tabula rasa oraz demograficznego baby-boom po wojnie. „Kudłata zgraja” nowych barbarzyńców, która wtargnęła szeroką ławą na uniwersytety w latach 60. to było właśnie to pokolenie - skądinąd owoc instynktu samozachowawczego ich rodziców po hekatombie wojennej. Niestety, taka dawka umasowienia i plebeizacji okazała się zabójcza dla nauki i kultury. Miało to dwa fatalne następstwa: systematyczne odtąd obniżanie poziomu nauczania (o charakterze humanistycznym, bo nauki ścisłe nie są na tego rodzaju przemiany zbyt wrażliwe) oraz uzależnienie uniwersytetu od wielkiego biznesu, jedynie zdolnego rozwiązać problem nadprodukcji „proletariatu intelektualnego” na rynku pracy. Zdemokratyzowany uniwersytet lat 60. - to jest właśnie ta czeluść, z której łona wypełzły i wzniesione zostały na szczyty (nominalnej) władzy figury pokroju Clintona, Obamy, Zapatero, Fischera czy Merkel, które jeszcze sto lat temu miałyby problemy ze zrobieniem kariery boya w przyzwoitym hotelu czy kierowniczki bufetu dworcowego.
Trudno pominąć tu także „drażliwy” problem - lecz znajdujący oczywiste potwierdzenie w faktach - iż elitą przywódczą tego pokolenia stali się „nomadzi z natury”, dosłowni i umysłowi włóczędzy, którzy wyszli z gett Europy Środkowo-Wschodniej, lecz bez jakiegokolwiek zakorzenienia, nawet w tradycji żydowskiej; kosmopolityczni i libertyńscy puryce, których emblematyczną figurą jest druh serdeczny Adama Michnika - przywódca rewolty na Sorbonie, „Ryży Daniel” Cohn-Bendit. Niewątpliwy spryt i silna „wola mocy” tego środowiska pozwoliły mu dokonać w następnych dekadach triumfalnego „marszu przez instytucje” medialne, kulturalne, oświatowe, naukowe, wreszcie - po zdobyciu władzy metapolitycznej - sięgnąć po władzę polityczną i ekonomiczną; dokonać przejścia - jak by powiedział Plinio Corrêa de Oliveira - od „rewolucji w tendencjach” i „rewolucji w ideach”, do „rewolucji w faktach”. Uwieńczeniem tych dążeń jest nieistniejąca bodaj od średniowiecza - tyle, że perwersyjna wobec tamtej - umysłowa i ideowo-polityczna unanimitas, nad której przestrzeganiem czuwają, tworzący jedną prawdziwą „rodzinę”, właściciele i redaktorzy New York Times, The Guardian, Le Monde, Le Nouvel Observateur, La Repubblica, El País, Die Zeit, Gazety Wyborczej, wszystkich wpływowych stacji telewizyjnych, radiowych i serwisów internetowych, spacyfikowani naukowcy i pisarze, nauczyciele i księża. To jest, że się tak wyrazimy w poetyce starotestamentowej, tych „sto napletków” - a może i ze dwieście - które rozstrzygają dziś władczo, co wolno, a czego nie wolno, co się godzi, a co jest moralnie i politycznie niepoprawne.