Prof Jacek Bartyzel Katolicy a komunizm

background image

Prof. Jacek Bartyzel: Katolicy a komunizm. Realizm czy
apostazja?

Redakcja

 | 24 stycznia 2015 | 

0 Komentarzy

 
 

W trakcie wymiany myśli pomiędzy portalami Konserwatyzm.pl a MyslKonserwatywna.pl
pojawił  się  m.  in.  wątek  stosunku  konserwatyzmu  do  komunizmu.  Na  marginesie  tej
dyskusji  przypominamy  tekst  prof.  Jacka  Bartyzela,  stanowiący  znakomite
wprowadzenie do konserwatywnego sposobu rozumienia tego zagadnienia.

 

 

W  swojej  wiekopomnej  encyklice  z  roku  1937  „o  bezbożnym
komunizmie”  –  Divini  ​

Redemptoris  –  Ojciec  Święty  Pius  XI,

po  przeprowadzeniu  wielostronnej  i  dogłębnej  analizy
owego  misterium  nieprawości,  jakie  stanowi  komunistyczna
ideologia  i  praktyka,  konkludował  (a  zarazem  przestrzegał
zaślepionych)  w  sposób  kategoryczny:  Komunizm  jest  zły  w
samej  istocie  swojej  i  w  żadnej  dziedzinie  nie  może  z  nim
współpracować  ten,  kto  pragnie  chrześcijańską  ocalić
cywilizację.  Ci  zaś,  którzy  przez  komunizm  oszukani,
przyczynią  się  do  jego  zwycięstwa  w  swojej  ojczyźnie,  staną
się  pierwszymi  ofiarami  swego  błędu
.  Także  na  płaszczyźnie
dyscyplinarnej 

katolików 

obowiązuje 

pod 

sankcją

ekskomuniki dekret Świętego Officjum – nigdy nie odwołany!
–  o  bezwzględnym  zakazie  współpracy  z  komunistami,

choćby w postaci oddawania w wyborach głosu na kandydatów partii komunistycznej.
 
Od pewnego czasu grono poważnych (gdyby nie byli poważni, nie byłoby sensu z nimi polemizować),
intelektualnie  sprawnych  i  elokwentnych  publicystów,  zarówno  narodowych,  jak  konserwatywnych,
wkłada  wiele  energii  w  próbę  usprawiedliwiania  –  ba!,  wręcz  apoteozowania  jako  wzoru  politycznej
cnoty  roztropności  (realizmu)  –  kolaboracji  intelektualistów  i  polityków  katolickich,  wywodzących  się
właśnie  albo  ze  środowisk  konserwatywnych  albo  z  obozu  narodowego,  z  komunistycznym
namiestnictwem  władzy  sowieckiej  w  PRL.  Zabiegom  apologetycznym  i  niekiedy  wręcz
monumentalizującym  (choćby  przez  takie  określenia  jak  wielka  gra)  podlegają  zwłaszcza:  twórca  i
przywódca „postępowo­katolickiego” Stowarzyszenia PAX, Bolesław Piasecki oraz, w pewnym sensie
pomysłodawca koncepcji „prawicy kolaboracyjnej”, Aleksander Bocheński.
 

Bądź pierwszym znajomym, który to lubi.

Lubię to!

background image

Rzecz ciekawa i charakterystyczna, że dzisiejsi obrońcy owych „realistów politycznych” nie podejmują
się już obrony katolików z innych grup koncesjonowanych w PRL, jak „Tygodnik Powszechny” – „Znak”
(Jerzy  Turowicz,  Stanisław  Stomma  i  inni)  czy  „dysydenci”  z  PAX­u,  którzy  po  pewnym  czasie
sfuzjowali  się  ze  „znakowcami”,  czyli  grupa  „Więzi”  (Tadeusz  Mazowiecki),  którzy,  acz  bardziej
subtelnie  i  nie  przekraczając  niektórych  Rubikonów,  też  jednak  na  swój  sposób  kolaborowali.  Jedna
przyczyna  tego  pominięcia  w  „procesie  rehabilitacyjnym”  wydaje  się  oczywista:  jednym  z  wyróżników
ideologicznych  „znakowców”  był  antynacjonalizm;  apologia  tych  grup  nie  wchodzi  więc  w  grę  z
powodów ideowych. Ale jest jeszcze jeden, jak się wydaje, powód tej wstrzemięźliwości, wynikający z
ewolucji politycznej tego środowiska, która dzisiejszym apologetom „realizmu” psuje chyba klarowność
tezy postulatywnej odnośnie do obecnej polityki prawicowej, którą pragną przeprowadzić; do tej kwestii
wrócimy jednak później.
 
Należy zaznaczyć, że obrońcy tych, którzy przekroczyli granice dozwolone katolikom (i patriotom), nie
są bynajmniej ignorantami ani w kwestii nauczania Kościoła, ani natury komunizmu. Przeciwnie: zdają
sobie  sprawę  i  podkreślają,  że  komunizm  jest  złem  najgorszym,  o  znamionach  satanicznych,  jak
również,  że  pomiędzy  konserwatyzmem  a  ideologią  komunistyczną  panuje  przepaść  (abyssos)  tak
otchłanna, jak tylko można to sobie wyobrazić. A jednak uważają i starają się dowodzić, że teologiczne i
metapolityczne  potępienie  komunizmu  można  pogodzić  z  daleko  idącą  współpracą  z  systemem
komunistycznym  w  określonych  warunkach,  której  głównym  usprawiedliwieniem  są  w  ich  oczach
skrajnie  niekorzystne  i  dla  Kościoła,  i  dla  narodu  okoliczności  (co  samo  w  sobie  jest  prawdą).  Zanim
przeto spróbujemy odeprzeć ich argumenty, musimy zauważyć, że sama metodologia tego myślenia do
złudzenia  przypomina,  a  właściwie  jest  identyczna  z  dokonanym  przez  tak  nielubianego  przez
prawicowców  –  i  nie  bez  słusznych  racji  (jako  chadecki  bądź  katolikoliberalny  „zgniłek”)  –  Jakuba
Maritaina,  rozróżnieniem  pomiędzy  tezą  a  hipotezą,  wykładanym  tak,  że  zasadniczo
obowiązująca teza o obligatoryjnie chrześcijańskim znamieniu cywilizacji i wspólnoty politycznej może
zostać – wskutek trwale istniejących okoliczności (rozpadu średniowiecznej Christianitas i sekularyzacji
współczesnych  społeczeństw)  –  zawieszona  i  zastąpiona  przez  hipotezę,  nakazującą  zaakceptować
ten  stan  rzeczy  i  działać  w  świecie  powściągliwie,  „jak”  chrześcijanie  świadczący  jedynie  osobistym
przykładem,  a  nie  „jako”  chrześcijanie  domagający  się  nieustępliwie  Restauracji  Społecznego
Królestwa Chrystusa.
 
Przyjrzyjmy  się  teraz  argumentom  przedkładanym  przez  obrońców  kompromisowego  „realizmu”,
których  to  (argumentów)  dostrzegamy  zasadniczo  cztery:  a)  argument  z  roztropności  o  nakazie
„ratowania substancji” narodu i Kościoła w sytuacji ekstremalnego zagrożenia; b) argument teoretyczny
o  wymogu  akceptacji  państwa  jako  wartości  nadrzędnej  egzystencjalnie,  bez  względu  na  jego  formę
ustrojową  i  treść  ideologiczną;  c)  argument  historyczny  o  możliwości  powtórzenia  w  nowych  realiach
pozytywnie  sprawdzonych  wzorców  polityki  ugodowej  w  okresie  porozbiorowym;  d)  argument  sensu
proprio
  polityczny  o  szkodliwym  dla  „suwerenności  intelektualnej”  prawicy  anachronizmie
antykomunizmu i rozliczeń z kolaboracją w sytuacji, gdy aktualnie groźnym wrogiem jest demoliberalizm
i jego permisywna „cywilizacja śmierci”.
 

Ratowanie substancji”

background image

 

Kontekstem tego argumentu jest podkreślanie beznadziejności położenia sprawy polskiej w roku 1945.
Świadomy tego faktu Bolesław Piasecki – trafnie także przewidujący, iż Sowieci nie wyjdą stąd przez
pięćdziesiąt  lat
  –  twierdził,  że  jego  zamiarem  jest  ratować  naród  przed  hekatombą,  jaką  byłby
sprowokowany  przedwcześnie  wybuch  powstania,  zanim  dojdzie  do  III  wojny  światowej.  Taka
argumentacja brzmi sensownie i daje się usprawiedliwić pragnieniem oszczędzenia narodowi nowego
upustu krwi, nawet gdyby jej autor mylił się w swoich przypuszczeniach. Lecz oto właśnie pomylił się.
Żadna  prowokacja  powstańcza  nie  nastąpiła,  oddziały  leśne  i  ich  polityczni  zwierzchnicy  starali  się
znaleźć  zarazem  bezpieczne  i  honorowe  wyjście  z  podziemia,  III  wojna  światowa  nie  wybuchła.  Nic
zatem  już  nie  usprawiedliwiało  przejścia  na  „wyższy”,  tj.  ściślejszy,  również  ideologicznie,  etap
kolaboracji permanentnej.
 
Cóż  z  tego  zatem,  że  Piasecki  miał  w  roku  1945  tak  trafne  proroctwo,  skoro  obrana  metoda
przetrwania była najgorsza z możliwych. To oczywiste, że w takiej sytuacji trzeba zejść z linii ognia i
starać się „zachować substancję”. Ale żeby ją zachować możliwie nie zdefektowaną – i to nie tylko na
ciele,  lecz  i  na  duszy  –  nie  można  faktycznie  pomagać  wrogowi  w  ujarzmieniu  narodu,  w  jego
moralnym, psychicznym i ideowym rozbrajaniu poprzez próbę „oswojenia” go z narzuconą ideologią i
systemem,  w  przekonywaniu,  że  zło  nie  jest  złem,  lecz  posiada  wręcz  moralną  wyższość  nad
podbijanym  przez  siebie  światem,  że  po  jego  stronie  jest  „historyczna  słuszność”  i  trzeba  tylko  lekko
skorygować  hegemona,  przekonać  go,  by  do  swojego  rydwanu  zgodził  się  zaprząc  drugiego,
katolickiego rumaka. Środki przetrwania trzeba oczywiście dostosowywać do zmieniających się wciąż
okoliczności.  Kiedy  siła  nacisku  jest  największa,  „robienie  polityki”  w  ogóle  nie  jest  ani  możliwe,  ani
usprawiedliwione, bo oznacza wspólnictwo w terrorze. Wtedy trzeba po prostu zasłaniać się, na ile to
możliwe,  przed  ciosami  i  żyć,  pracować,  modlić  się  i  wychowywać  dzieci:  uczyć  je  pacierza,  historii,
dobrych manier i języków. Kiedy nacisk słabnie, trzeba wykorzystywać sytuację, roztropnie przesuwać
linie  frontu,  wywalczać  i  zagospodarowywać  enklawy  wolności.  Gdy  zaistnieją  oznaki,  że  bestia  jest
śmiertelnie osłabiona, trzeba zadać jej powalający cios. Oto cały realizm.
 

PRL państwem polskim?

 

Z  „państwowcami”  odwołującymi  się  do  pewnych  wątków  obecnych  w  niektórych  nurtach  filozofii
politycznej konserwatyzmu i argumentującymi, iż pomiędzy ideologią (oraz ustrojem) a państwem  nie
należy  stawiać  znaku  równości,  na  pewnym  poziomie  ogólności  można  się  zgodzić.  Kiedy  jednak
aplikują  oni  to  twierdzenie  do  wywodu  apologetycznego  względem  prawicowych  kolaborantów  PRL,
popełniają dwa grube błędy: epistemologiczny i historyczny.
 
Błędem  epistemologicznym  jest  źle  postawiona  kwestia  nadrzędności  i  podrzędności  w  pojęciu
państwa,  czyli  tego,  co  w  nim  jest  substancjalne  (istotowe),  a  co  akcydentalne  (przypadłościowe).
Substancjalność  przypisują  oni  temu,  co  stanowi  materię  państwa,  jego  ludność,  obszar  i  instytucje,
czyli – jak mówi Arystoteles – mieszkańców i mury miasta. Atoli okoliczność, iż ci sami ludzie mieszkają
na  tym  samym  miejscu 
(…) dopóki  utrzymuje  się  ten  sam  szczep  mieszkańców,  chociaż  nieustannie

background image

jedni umierają, a drudzy się rodzą albo, że są to te same rzeki i źródła, mimo że nieustannie pewna
ilość  wody  przypływa,  a  pewna  odpływa
  (Polityka,  1276a),  nie  przesądza  jeszcze  o  tożsamości
państwa.  Bowiem  jeśli  państwo  jest  pewną  wspólnotą,  a  mianowicie  wspólnotą  obywateli  w  ramach
ustroju, to jeśli ustrój się zmieni co do rodzaju i różnić się będzie od poprzedniego, również i państwo z
konieczności  nie  będzie,  jak  się  zdaje,  tym  samym
  (tamże,  1276b).  W  każdym  akcie  istnienia,
identyfikowanym  przez  metafizykę,  siłą  kształtującą  dany  byt  jest  forma,  a  kształtowaną  materia.
forma jest czymś wyższym niż materia. O istocie państwa stanowi zatem jego ustrojowa forma, a nie
ludzka i przedmiotowa (mury miastamateria.
 
To  ustalenie  właściwej  hierarchii  składników  państwa  ma  wielorakie  konsekwencje.  Skłonność  do
„aideologicznego”  podejścia  prymarnie  patriotycznego,  w  duchu:  nieważny  ustrój,  ważne,  że  to  mój
kraj
, jest rzeczywiście naturalna, tylko że rzeczywistość boleśnie tę skłonność falsyfikuje. Różne ustroje
bowiem  wymagają  bardzo  różnych  „cnót”.  „Cnotą”  ustroju  komunistycznego  było  na  przykład
donoszenie nawet na najbliższych członków rodziny. Patriota Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie mógł
być „dobrym obywatelem” PRL, jeśli nawet bardzo się starał, kierując się „instynktem patriotycznym”; w
końcu zawsze jakiś Zarako­Zarakowski czy Fejgin uświadomił mu, że źle służy „ludowej ojczyźnie”, bo
jeszcze  nie  wydał  tego  lub  owego  „agenta  imperializmu”.  Tam,  gdzie  forma  jest  istotowo  zła,  „dobry
obywatel” – patriota nie może być w ogóle dobrym (cnotliwym) człowiekiem; i odwrotnie: tylko będąc
„złym obywatelem” skorumpowanego ustroju można ocalić przyzwoitość.
 
Błąd  historyczny  w  ujęciu  tego  samego  zagadnienia  przejawia  się  w  prezentowaniu  relacji  między
ideologią  a  państwem  w  taki  sposób,  jak  gdyby  jedno  i  to  samo  (substancjalnie)  państwo  polskie
przejściowo i z bliżej nieokreślonych powodów, a więc przypadłościowo, uległo zideologizowaniu  oraz
poddane  zostało  wasalnej  zależności.  Lecz  przypadek  taki  w  najnowszej  historii  Polski  nie  wystąpił.
Żadne realnie istniejące polskie państwo nie uległo ideologizacji połączonej z wasalnym uzależnieniem.
To realne państwo polskie, które od roku 1939 istniało w postaci władz państwowych i podległych im sił
zbrojnych za granicą i w kraju (jako Polskie Państwo Podziemne), zostało w latach 1944­1945 podbite
przez  obcą  armię,  jego  materia  (ludność,  terytorium  i  substancja  materialna)  została  okupowana  i
oddana  w  zarząd  aparatowi  władzy  najezdniczej,  a  jego  forma  (ustrój)  przestała  istnieć  z  chwilą
pozbawienia  legalnych  władz  tego  państwa  uznania  międzynarodowego.  Rzecz  jasna,  komunistyczni
najeźdźcy  utworzyli  na  tej  samej  ziemi  państwo  (PRL),  które  jednak  nie  było  nową  formą  państwa
polskiego,  lecz  zupełnie  odmiennym  od  niego  bytem.  Było  ono  zinstytucjonalizowaną  strukturą
powołaną  do  administrowania  podbitą  przez  system  komunistyczny  materią  ludzką  i  terytorialną
pozostałą  po  zlikwidowanym  przemocą  państwie  polskim,  a  perspektywicznie  –  jednym  z  wielu  w
obrębie  komunistycznego  imperium  pól  doświadczalnych  próby  realizacji  utopii  ideologicznej,  której
jednym z ostatecznych celów było przecież, przypomnijmy, „obumarcie” państwa jako takiego.
 

Ugoda z kim i jaka?

 

W  politycznym  myśleniu  konserwatystów  jest  pewna  immanentna  cecha  (nawyk),  która  w  pewnych
okolicznościach  może  przynosić  złe  skutki.  To  skłonność  do  automatycznego  przenoszenia  do
teraźniejszości wypracowanych w przeszłości modeli i wzorów uprawiania ​

polityki.

background image

 
W epoce porozbiorowej polityka ugodowa, uprawiana głównie przez konserwatystów, mogła przynosić,
i  przynosiła,  rezultaty  lepsze  lub  gorsze:  czasem  żadne  (jak  w  zaborze  pruskim  epoki  Capriviego),
czasem wręcz wyborne (jak w zaborze austriackim po roku 1866), czasem bardzo zrazu obiecujące,
lecz ostatecznie zaprzepaszczone (polityka Wielopolskiego). O żadnej z tych prób wszelako nie można
powiedzieć, by przyniosła narodowi jakąś poważną szkodę; w najgorszym wypadku bilans wychodził na
zero. To, że tak się działo, stanowiło wynik tego, z kim w ówczesnych warunkach próbowano ugody a
także  w  ramach  jakiego  ustroju  i  jakiej  cywilizacji.  Dziewiętnastowieczny  patriarcha  ziemiański  Jan
Popiel mawiał: Jeśli ugodę robić – to tylko z monarchą, nigdy z narodem. Rzecz w tym, że Franciszek
Józef  I  czy  Aleksander  II  jest  z  natury  swojego  położenia  wolny  od  irracjonalnych  namiętności,  które
zawsze będą wstrząsać tłumem. Jest podwójnie oddalony i od emocji i od interesów partykularnych; z
racji  pochodzenia  swojej  władzy  „z  góry”,  a  nie  z  łaski  ludu,  ma  pewność,  że  ster  państwa  przekaże
swoim następcom.
 
W  najgorszych  czasach  popowstaniowych  zaborcy  rosyjski  i  pruski  likwidowali  ostatnie  odrębne
instytucje  polityczne,  ale  jakieś  formy  samorządu  terytorialnego  czy  stanowego  pozostały.
Germanizatorzy  i  rusyfikatorzy  mogli  zabraniać  modlić  się  po  polsku  w  szkole  i  bałkat’  po  polsku  na
ulicy,  ale  poza  zasięgiem  ich  wyobraźni  było  nakazywanie  w  języku  ojczystym  ideologicznej
nowomowy
, mającej zniszczyć adekwatny do rzeczywistości sens wszelkich pojęć. Protestanckie Prusy
i schizmatycka Rosja szykanowały na różne sposoby religię i Kościół katolicki, a największą gehennę
przechodzili  unici,  lecz  żaden  z  opresorów  nie  stawiał  sobie  za  cel  zupełnego  zniszczenia  wszelkiej
religii  i  wyplenienia  z  duszy  ludzkiej  samej  myśli  o  tej  „gorzałce  dla  ludu”.  Polskiej  szlachcie  i  innym
właścicielom  konfiskowano  majątki  za  udział  w  powstaniach,  hakatyści  posuwali  się  aż  do
wprowadzenia  wyjątkowych  praw  wywłaszczeniowych,  niemniej  nikt  nie  dążył  do  zniszczenia  „klas
posiadających”  i  własności  prywatnej  jako  takiej;  przeciwnie  –  szlachectwo  dawało  pewne  przywileje
nawet na zsyłce. W ostateczności tę w zasadzie nienaruszaną redutę życia narodowego, katolickiego i
polskiego obyczaju, sanktuarium, do którego nie wdzierali się nawet Apuchtinowie i Hurkowie, stanowił
dom rodzinny.
 
Najazd czerwonych Hunów był natomiast tym wszystkim naraz, co w epoce porozbiorowej było nie do
pomyślenia. Jeżeli celem, którego nie ukrywali, było totalne zniszczenie religii, Kościoła, „burżuazyjnej”
kultury, narodowej tradycji i obyczaju, autonomii elit, całych klas społecznych, własności prywatnej oraz
zaprowadzenie  utopii  będącej  dokładnym  zaprzeczeniem  wszystkich  tych  wartości  i  instytucji,  to  jakiż
sens  może  mieć  ugoda,  której  usprawiedliwieniem  jest  właśnie  ich  zachowanie?  Kiedy  odbywa
się  rewolucja  nihilizmu  totalnego,  obliczona  na  zniszczenie  wszystkich  fundamentów  cywilizacji,  a
wreszcie  i  destrukcyjnej  przemiany  samej  natury  ludzkiej,  to  czym  może  być  –  i  była  faktycznie  –
kolaboracja,  bez  względu  na  intencje  i  zamiary?  Tylko  współuczestnictwem  w  dziele  zniewalania,
wspólnictwem ze śmiertelnym wrogiem.
 

Czy antykomunizm jest anachroniczny?

 

background image

Wątkiem przewijającym się często w publicystyce autorów usprawiedliwiających współpracę katolików i
konserwatystów  z  PRL  jest  domniemana  przez  nich  anachroniczność  antykomunizmu  (praktyczno­
politycznego,  przypomnijmy,  bo  antykomunizm  ideowy  nie  jest  kwestionowany).  Łączy  się  to  także  z
wyraźną  niechęcią  do  lustracji  i  Instytutu  Pamięci  Narodowej,  co  nolens  volens  oznacza  zbliżenie
stanowiska  do  antylustracjonistów  z  zupełnie  przeciwległego  –  lewicowego  –  bieguna  ideowego,  acz
prawicowi „antylustracjoniści” chcą przezwyciężyć tę konfuzję własną konstrukcją myślową, opartą o a
priori
 przyjęte założenie, że lustracja i IPN to wyłączny jakoby apanaż jakobinów i „romantyków” z PiS.
Zasadniczo  jednak  oryginalny  wkład  autorów  mieniących  się  konserwatywnymirealistami  polega  na
twierdzeniu,  że  wszelkie  rozliczenie  z  komunizmem  jest  odwracaniem  uwagi  od  prawdziwego  i
aktualnego zagrożenia dla wartości drogich konserwatystom ze strony triumfującego demoliberalizmu,
albowiem to on, a nie martwa dziś ideologia komunistyczna, implementuje do prawodawstwa, praktyki
politycznej,  edukacji,  kultury,  a  nawet  do  obyczajów  najbardziej  rozkładowe  i  złowrogie  wytwory
nieludzkiej i antyboskiej „nowej moralności”.
 
W  wypadku  tego  argumentu  mamy  do  czynienia  z  klasycznym  przykładem  wyprowadzania  błędu  z
małego  nasienia  prawdy.  Istotnie,  komunizm  jako  taki  jest  już  obecnie  –  dzięki  Bogu!  –  wrogiem
wczorajszym  i  w  swojej  zasadniczej  postaci  przezwyciężonym.  Nie  można  jednak  nie  doceniać  jego
„proteuszowej”  zdolności  do  przeistaczania  się  w  pozornie  odległe  od  siebie,  ale  zawsze
zdegenerowane,  postaci.  Komunizm  miał  już,  zanim  gdziekolwiek  przechwycił  władzę,  swoją  postać
demokratyczną  jako  najskrajniejszy  odłam  demokracji  rewolucyjnej.  Gdy  wzniecał  rewolucję,  zawsze
objawiał  się  pod  postacią  rozpasanej  ochlokracji;  gdy  się  umacniał  –  przyjmował  postać
najbezwzględniejszej  tyranii,  jaką  znają  dzieje;  gdy  wchodził  w  fazę  rozkładu  –  kurczowo  starał  się
przetrwać  jako  ideologicznie  „schłodzona”,  lecz  najbezwstydniejsza  w  nomenklaturowym
egoizmie  oligarchia.  Lecz  dzisiejszy  neokomunizm  występuje  właśnie  w  barwach  demokratyczno­
liberalnych, „tolerancjonistycznych” i „europejskich”. To przecież dzieci czy wnuki lektorów partyjnych i
ubowców  wyrywających  paznokcie  są  awangardą  najbardziej  śmiercionośnych  i  libertyńskich  „praw
człowieka”! Być może, niedokonana nigdy dekomunizacja nie zdołałaby całkowicie unieszkodliwić tego
dziedzicznego jadu; z pewnością jednak mogłaby poważnie osłabić i zneutralizować jego dawkę.
 
A  poza  tym,  ci,  którzy  usprawiedliwiając  współpracę  katolików  z  komunistami,  biją  na  alarm  przed
demoliberalizmem, zdają się nie zauważać, że wszystkie używane przez nich argumenty mogą zostać
zastosowane  dzisiaj  właśnie  do  takiej  samej  kolaboracji  z  „prawoczłowieczą”  ideologią  demokracji
liberalnej.  Kto  raz  się  ugiął  przed  rzekomo  bezapelacyjnym  determinizmem  Historii,  inkarnowanym  w
„nieśmiertelną naukę” Marksa­Engelsa­Lenina­Stalina (i kto wykazuje dla takiej postawy zrozumienie, a
nawet aprobatę), ten wytworzył w sobie stałą dyspozycję psychiczną uzdalniającą go do pokłonu przed
wichrem Historii wcielonym w rozum Habermasa, Rawlsa czy innego demoliberalnego guru. Wszyscy
znamy  hasło  wczoraj  Moskwa,  dziś  Bruksela.  Wczoraj  widzieliśmy  katolickich  konserwatystów  bądź
narodowców antyszambrujących przed gabinetami Jerzego Borejszy czy Zenona Kliszki. Dziś czytamy
ich  pełne  zrozumienia  apologie  pisane  przez  ideowych  prawicowców.  Obyśmy  jutro  nie  zobaczyli
jakichśkonserwatywnych realistów w przedpokojach Magdaleny Środy czy Grzegorza Napieralskiego.
 
Jacek Bartyzel
 

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Co to jest Liberalizm Abp Marcel Levebre, prof Jacek Bartyzel
polityka finansowa wyklady prof owsiak, NBP, Sposoby komunikowania sie NBP z otoczeniem
Jacek Bartyzel Na skrzyżowaniu cywilizacji
Jacek Bartyzel Oskarżam!
Jacek Bartyzel „Ci książęta, którzy nami rządzą…” 2
Jacek Bartyzel Libertarianizm
Jacek Bartyzel Machiavelli 2
Jacek Bartyzel Własność w doktrynach politycznych kontrrewolucjonistów francuskich 2
Jacek Bartyzel Makiawelizm
Jacek Bartyzel Styl męża stanu
Prof Jacek Majchrowski
prof Tulejski Pytania na egzamin z Doktryn Polityczno Spolecznych komunizm, socjalizm, totalitaryz
List do biskupów Kościoła katolickiego na temat przyjmowania Komunii św
Judaizującym frondystom pod rozwagę - prof. Bartyzel
Komunikacja interpersonaln4, KATOLICKA RODZINA
LIST DO BISKUPÓW KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO O NIEKTÓRYCH ASPEKTACH KOŚCIOŁA POJĘTEGO JAKO KOMUNIA

więcej podobnych podstron