242 Evans Jean Na każde zawołanie


Jean Evans

Na każde zawołanie

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Mamo, mamo, spójrz! Skaczę do nieba!

Beth Jardine z uśmiechem pomachała ręką córeczce i wymieniła rozbawione spojrzenia z matką.

- Rozsadza ją energia - zauważyła. - Skąd ona bierze siły w taki upał? Swoją drogą jest tak gorąco, jakby był środek lata, a nie początek jesieni...

Annę Frazer powachlowała się gazetą.

- Niesamowite. Wspaniała pogoda na kiermasz, prawda? A rano wyglądało, że będzie padać.

Beth skinęła głową.

- Pogoda sprzyja organizatorom, na pewno zbiorą dużo pieniędzy. A na co właściwie jest przeznaczona ta dzisiejsza zbiórka? - zapytała.

- Chcą zorganizować ośrodek kultury przy ratuszu - wyjaśniła jej matka. - Mówi się o tym od paru lat. Strasznie mi się zachciało pić - dodała. - Ojciec i Sophie też na pewno chętnie napiliby się czegoś zimnego.

- Jak tylko skończą zabawę, przeniesiemy się w cień i pójdę po coś do picia - obiecała Beth, patrząc w stronę córki wznoszącej z dziadkiem zamek z piasku.

Malutka nagle zerwała się i podbiegła do niej.

- Sophie! - Beth złapała ją w ramiona i mocno przytuliła - Ale jesteś spocona! Strasznie się zgrzałaś.

Odsunęła dziecku mokre kosmyki z czoła i uniosła oczy na ojca. Mała natychmiast uwolniła się z jej objęć.

Paul Frazer podszedł i ciężko opad! na trawę obok nich. Na chwilę przyłożył dłoń do piersi i Beth uświadomiła sobie, że ostatnio już kilka razy widziała u niego ten gest. Chciała go zapytać, jak się czuje, ale ugryzła się y$ język. Lepiej będzie to zrobić, kiedy zostaną sami.

- Pójdę po coś do picia - oświadczyła. - A ty sobie odpocznij, tato. Sophie cię wykończyła.

- Wcale nie jestem zmęczony - zaprzeczył, ale mu nie uwierzyła.

Obrzuciła wzrokiem dziadków zapatrzonych w zrywającą stokrotki wnuczkę. Wyglądali na takich szczęśliwych...

Niedawno matka pisała jej, że ojciec niezbyt dobrze się czuje. „To pewnie wina pogody, ale bardzo szybko się męczy i ma kłopoty z oddychaniem, zresztą niedawno przechodził grypę”. Już wtedy się zaniepokoiła. Była lekarzem, ale kiedy zaczynał niedomagać ktoś z rodziny, traciła zawodowy spokój.

Potem przeprowadziła się do Kornwalii, aby być bliżej rodziców. Miała nadzieję, że dostanie pracę i zostanie tu na zawsze. Wstępna rozmowa z doktorem Douglasem Reynoldsem, kierownikiem przyszpitalnej przychodni, pozwalała optymistycznie patrzeć w przyszłość.

- Kiedy tak sobie siedzimy... - głos matki wyrwał ją z zamyślenia - jestem szczęśliwa, że przeprowadziłaś się do Pengarrick. Ojciec bardzo kocha Sophie, ja zresztą też. Nie wyobrażamy sobie bez niej życia. Jest taka śliczna.

Beth z dumą spojrzała na córkę.

- Czuje się tu bardzo dobrze. Duże miasto nie jest odpowiednim miejscem dla małego dziecka.

- Tutaj jest stale na świeżym powietrzu, ma blisko szkolę i na pewno szybko znajdzie przyjaciół. - Annę nagle zatroskała się. - Wasz dom może nie jest duży, ale...

- Dla nas wystarczy - dokończyła za nią Beth - a Sophie i tak większość czasu spędza w ogródku. Już postanowiła, że chce mieć huśtawkę i królika.

Annę westchnęła.

- Na szczęście wszystko jakoś się ułożyło. Przyszła do siebie po tym wypadku i chyba niewiele pamięta. Jak pomyślę, że spędziła w szpitalu prawie dwa miesiące...

Beth nie zamierzała przywoływać przykrych wspomnień.

- W tym wieku szybko się zapomina. Była bardzo mała.

- Najgorsze już za wami. - Annę potrząsnęła głową, jakby chciała raz na zawsze odegnać przeszłość. - Macie teraz własny dom, dostaniesz pracę i wszystko zaczniecie od nowa Córka machnęła ręką.

- Praca nie jest taka pewna, mamo. Zamieniłam z doktorem Reynoldsem tylko kilka stów. To nic nie znaczy. Czeka mnie jeszcze rozmowa kwalifikacyjna.

Matka zbagatelizowała jej obawy.

- To zwykła formalność, kochanie.

- Matka ma rację - wtrącił Paul. - Jesteś świetnym lekarzem. Byliby głupi, gdyby się na tobie nie poznali.

- Nie można też wykluczyć - zmrużyła kpiąco oko Beth - że jako moi rodzice, nie jesteście w tej sprawie zbyt obiektywni...

Ojciec wzruszył ramionami.

- Mamy prawo, jesteś naszą ukochaną, bardzo dzielną córeczką. Przeżyłaś ciężkie chwile, a mimo to potrafisz się uśmiechać. To godne szacunku, kochanie.

Beth poczuła dławienie w gardle.

- Wiesz dobrze, że bez was nie dałabym sobie rady - szepnęła.

- Tak czy inaczej - zakończył ojciec - dobrze jest mieć was tutaj przy sobie. Można się wami opiekować.

Beth skinęła głową.

- Owszem, ale ja jestem już dorosła, tatusiu. Mam dwadzieścia dziewięć lat.

Uśmiechnął się do niej.

- Dla nas stale jesteś dzieckiem, prawda, Annę? Matka skinęła głową, a Beth roześmiała się dźwięcznie.

- Jesteście bardzo kochani. Zaraz przyniosę wam coś do picia. W namiocie z napojami chyba się nieco przerzedziło.

Jej nadzieje okazały się płonne. W namiocie wiła się kolejka, ale przynajmniej czekało się w cieniu.

Beth odrzuciła włosy na ramiona i uśmiechnęła się do siebie. Prawdziwe wakacje; czuła się lekka i radosna, a jej córeczka świetnie się bawiła. Czegóż można pragnąć więcej?

Dobrnęła do lady, poprosiła o napoje? zapłaciła i ostrożnie ujęła duże plastikowe kubki wypełnione po brzegi. Odwróciła się i...

Gwałtownie zderzyła się ze stojącym tuż za nią mężczyzną. Zachwiała się, pomarańczowy płyn chlusnął z kubków, silne męskie ramię przytrzymało ją w talii.

- Wszystko w porządku? - usłyszała zaniepokojony głos i poczuła na sobie uważne spojrzenie niebieskich oczu.

Jego dotyk pozostawił po sobie jakieś dziwne ciepło, które szybko rozeszło się po całym jej ciele.

- Tak... - wyjąkała. - Przepraszam, nie wiem, jak to się stało...

Uniosła głowę i spojrzała na nieznajomego. Był bardzo wysoki i opalony, a na jego białej koszulce widniały rozległe pomarańczowe plamy.

- Strasznie mi przykro, przepraszam... - Beth zaczerwieniła się gwałtownie. - To moja wina.

- Nic się nie stało - uspokoił ją. - Po prostu stanąłem zbyt blisko i kiedy pani się odwróciła, wpadła pani na mnie.

Ujął ją za łokieć i wyprowadził z kolejki.

- Może mogłabym coś zrobić - bąknęła potwornie zmieszana. - Uprać albo wytrzeć...

Poczuła na sobie jego rozbawione spojrzenie. Wyjął z jej drżących rąk jeden z kubków.

- Pomogę pani, tak będzie bezpieczniej.

- To wszystko przez ten upał - próbowała jakoś się tłumaczyć. - I tak dobrze, że to nie była gorąca herbata - dodała bez sensu i sama się uśmiechnęła.

- Jakoś przeżyję. - Mężczyzna odpowiedział jej uśmiechem i zrobiło jej się słabo. Zupełnie jakby upał nagle stał się nie do zniesienia. - Wyjdźmy stąd, na zewnątrz jest nieco chłodniej. - Poprowadził ją do wyjścia z namiotu i poczuła lekki powiew wiatru na policzkach.

Postawiła kubki na najbliższym stoliku i wytarła mokre dłonie serwetką, którą podał jej nieznajomy.

Miał ciemne, krótko ostrzyżone włosy i nagle zapragnęła pogłaskać go po głowie. Chyba oszalała! Co się jej stało? Zdenerwowana ujęła jeden z kubków i pociągnęła spory łyk.

Stojący obok niej mężczyzna przyglądał jej się z zainteresowaniem.

- Nigdy tu pani nie widziałem - odezwał się po chwili. - Pracuje pani w okolicy?

Przecząco pokręciła głową.

- Jeszcze nie, na razie szukam pracy.

- Jakiej, jeśli można zapytać?

- Jestem lekarzem. Uniósł brwi.

- Chciałaby pani pracować w szpitalu - zapytał.

- Nie - odparła. - Wolałabym w przychodni.

- Dlaczego?

Jego dociekliwość miała w sobie coś denerwującego, ale postanowiła zaspokoić jego ciekawość.

- Lubię kontakt z ludźmi, a w szpitalu jest tyłu pacjentów, że nie ma się szans poznać ich lepiej.

Skinął głową ze zrozumieniem.

- To prawda. Musi pani lubić swoją pracę.

- Owszem. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Mam nadzieję, że coś sobie znajdę. Przeprowadziłam się dopiero dwa tygodnie temu, wynajęłam domek i teraz staram się o posadę. Bardzo bym już chciała zacząć normalnie pracować.

- Wyobrażam sobie. - Mężczyzna zamyślił się na chwilę. - To bardzo odważnie z pani strony, że zdecydowała się pani na przeprowadzkę, nie mając zagwarantowanej pracy.

Uśmiechnęła się słabo.

- Nie miałam wyjścia.

Mówiąc to, zdała sobie sprawę, że rozmawia z nim tak, jakby znali się od dawna. Dlaczego właściwie odpowiada na wszystkie jego pytania? Przecież wcale nie musi.

Poplamiła mu co prawda koszulę, ale to wcale go nie upoważnia do wtrącania się w jej życie. Sięgnęła po kubki.

~ Muszę iść - oświadczyła.

Sądząc po tym, jak biło jej serce, powinna odejść od niego już dawno.

- Szkoda - powiedział szczerze. - Tak miło się nam rozmawiało. Może byśmy jeszcze się spotkali? Moglibyśmy gdzieś sobie posiedzieć, napić się czegoś...

- To nie jest dobry pomysł - zaprotestowała tak stanowczo, że spojrzał na nią zdziwiony.

- To była zupełnie niewinna propozycja. - Uśmiechnął się przyjaźnie. - Nie miałem niczego zdrożnego na myśli.

Poczuła się nagle zmęczona i rozkojarzona.

- Ja naprawdę nie mogę - oznajmiła. - Muszę iść, czekają na mnie.

Odwróciła się i zaczęła sobie z trudem torować drogę pomiędzy ludźmi tłoczącymi się przed wejściem do namiotu. Zdołała zrobić kilka kroków, kiedy dobiegł ją jego głos.

- Chwileczkę! Proszę poczekać!

Nie odwróciła się. Musi wracać do Sophie, mała na pewno jest zmęczona, jest późno, trzeba wracać do domu.

- Niech pani zaczeka!

Ruszyła na przełaj przez trawnik, przyśpieszając kroku. Niemal czuła na sobie jego oddech i wiedziała, że mężczyzna nie zrezygnował z „pościgu”.

Rodzice na szczęście w dalszym ciągu siedzieli pod drzewem, tam, gdzie ich zostawiła. Podeszła do nich i uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- Proszę, przyniosłam coś orzeźwiającego - rzekła z udaną swobodą.

Matka spojrzała na nią z niepokojem.

- Strasznie się zgrzałaś, jesteś purpurowa. Beth opadła na ławkę.

- W namiocie był straszny tłok - westchnęła, wachlując się dłonią i nie dodając, że przez całą powrotną drogę prawie biegła. - Napij się, Sophie.

Mała skrzywiła buzię.

- Nie chcę pić. Chcę się bawić z dziadkiem. - Dziewczynka chwyciła starszego pana za rękę. - Chodźmy na zjeżdżalnię.

Beth poprawiła jej wianek ze stokrotek.

- Dziadek jest zmęczony, daj mu spokój, kochanie. Paul już wstawał.

- Pójdę z nią, nic mi nie jest. To raczej ty sobie odpocznij, wyglądasz na wykończoną.

Odeszli w stronę placu zabaw i Beth odprowadziła ich wzrokiem.

- Mamo - zapytała po chwili - czy tata dobrze się czuje? Anne zaczęła czegoś gwałtownie szukać w torbie.

- Tak, a dlaczego pytasz?

Beth poczuła, jak ogarnia ją niepokój.

- Pisałaś, że niedomaga, że miał grypę i nie doszedł do siebie. Był u lekarza?

Matka odwróciła wzrok.

- Oczywiście, kochanie.

- Jak dawno? - dociekała Beth.

- Jakiś czas temu - niechętnie odparła matka. - Mówi, że poczciwy doktor Benson i tak mu tylko poradzi, żeby się nie przemęczał i unikał stresu.

- I rzeczywiście tylko tyle mu powiedział?

- Tak... to znaczy niezupełnie. Wspomniał coś o arytmii - wyjaśniła matka. - Dał mu jakieś tabletki.

Beth gwałtownie się wyprostowała.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

- Nie chciałam cię martwić. Zresztą doktor Benson niedawno poszedł na emeryturę, a wiesz, jaki jest ojciec. Nie znosi zmian i za nic nie pójdzie do innego lekarza.

- Wiem, mamo, ale to nie znaczy, że może zaniedbywać swoje serce.

- Masz rację, kochanie, tylko że on jest strasznie uparty. Przerwały, bo pobiegła do nich Sophie.

- Mamo! Jest mi okropnie gorąco! Beth złapała ją w ramiona.

- Zaraz się napijesz czegoś zimnego i wracamy do domu. To był długi, wspaniały dzień. Wykąpiesz się, coś zjemy i idziemy spać.

Pytająco spojrzała na matkę.

- Nie pogniewasz się, że już pojedziemy, prawda? Mała powinna się położyć, dość miała wrażeń.

Annę pogłaskała wnuczkę po włosach.

- Wracajcie, a my jeszcze chwilkę zostaniemy. Zadzwonimy do was jutro.

Beth pożegnała rodziców, wzięła córeczkę za rękę i poszła w kierunku parkingu. W samochodzie pewnie będzie gorąco jak w piecu...

Tuż przed parkingiem zobaczyła go znowu. Mężczyzna z namiotu szedł ku niej szybkim krokiem, machając ręką.

- Proszę poczekać! - usłyszała.

Niemal ciągnąc za sobą małą, dotarła do samochodu i nerwowo sięgnęła do kieszeni po kluczyki.

Mężczyzna był tuż, tuż... Czy on naprawdę nie rozumie, co znaczy słowo „nie”?

Udało jej się otworzyć drzwiczki, wepchnęła Sophie do samochodu i drżącymi dłońmi zapięła jej pasy. Już miała wsiąść sama, kiedy mężczyzna znalazł się obok.

- Szukam pani od godziny - rzekł z wyrzutem. - Ale pani ma tempo! Ledwo dogoniłem.

Spojrzała na niego przerażona.

- Dlaczego pan mnie prześladuje? Jak pan może się tak zachowywać? Zwariował pan?

Jego twarz drgnęła.

- Nie miałem wyjścia, musiałem panią dogonić. Poczuła, jak fala upału uderza jej do głowy.

- Powiedziałam chyba wyraźnie, że nie chcę się z panem spotykać. Nie zmieniłam zdania i nie zamierzam go zmienić. Proszę natychmiast odejść, bo...

- Nie odejdę, zanim...

Nie czekając na dalszy ciąg, wskoczyła do samochodu, z impetem zatrzaskując drzwi. Krzyk bólu, jaki wyrwał się z ust jej „prześladowcy”, sprawił, że uniosła na niego oczy. Mężczyzna z pobladłą twarzą trzymał się za łokieć. Zrozumiała, że przytrzasnęła mu rękę.

Nie może nic zrobić, jest z dzieckiem i musi je chronić.

- Proszę odejść! Zaraz zacznę krzyczeć!

Zablokowała drzwi i trzęsącą się dłonią spróbowała włożyć kluczyk do stacyjki. Kątem oka spostrzegła, że mężczyzna usiłuje wsunąć coś przez uchyloną szybę...

Silnik zaskoczył i powitała jego dźwięk jak wybawienie. W tej samej chwili coś upadło jej na kolana.

Spuściła wzrok i... nareszcie wszystko zrozumiała.

- O Boże, nie...

Poznała swój portfel! Nawet nie zauważyła, gdzie go zostawiła. Pewnie tam, na stoliku, przed namiotem z napojami.

Wszystko nagle stało się jasne: jego natręctwo, cały ten pościg... Zachowała się jak skończona idiotka.

Przymknęła oczy. A ona przez cały czas myślała, że nieznajomy prześladuje ją, bo...

Z westchnieniem zgasiła silnik i otworzyła drzwi. Mężczyzna odsunął się, oparł o stojący obok samochód i masował sobie obolałe przedramię.

- Przepraszam - zaczęła Beth, zawstydzona i zmieszana - ale... nie wiedziałam... pomyliłam się.

Spojrzał na nią ironicznie.

- Naprawdę? Ciekawe... - wycedził.

- Strasznie mi przykro. - Bezradnym ruchem uniosła portfel. - Nawet nie spostrzegłam, że go zostawiłam.

- Znalazłem go przed namiotem, musiała go pani upuścić. Proszę zajrzeć do środka, czy czegoś nie brakuje - dodał zgryźliwie. - Nie chciałbym być na dodatek oskarżony o kradzież.

Beth zaczerwieniła się.

- Nie wiem, co powiedzieć, strasznie mi przykro... Sytuacja stawała się okropna.

- Proszę się nie wysilać. - Mężczyzna wykrzywił z bólu wargi. - Niech pani sprawdzi, czy nic nie zginęło, i do widzenia.

Postanowiła go przeprosić.

- Nie muszę niczego sprawdzać, wiem, że nic nie zginęło... - Spojrzała na niego błagalnie. - Proszę mi pokazać rękę, dobrze? Bardzo boli?

Odsunął się i obrzucił ją gniewnym spojrzeniem.

- Serdecznie współczuję pani pacjentom - oświadczył sucho.

- A teraz, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, pożegnam się.

Przełknęła ślinę.

- Niech mi pan pozwoli opatrzyć sobie ramię - poprosiła.

- Mam w samochodzie apteczkę, zrobię panu opatrunek.

- Nie ma potrzeby.

- Skóra jest draśnięta, będzie duży siniak... Podeszła do niego, delikatnie oczyściła stłuczone miejsce i posmarowała je maścią.

- Gonił mnie pan, żeby mi oddać portfel, a ja myślałam...

- powiedziała i zmieszana przerwała.

- Ze zwariowałem na pani punkcie - dokończył z goryczą i dodał: - Jest pani bardzo pewna siebie. Zupełnie niesłusznie.

Zasłużyła sobie na jego złość, ale to ostatnie bardzo ją zabolało.

- Kość jest nienaruszona - oznajmiła spokojnie. - Powinno szybko się zagoić, ale na wszelki wypadek może pan wziąć na noc środki przeciwbólowe.

- Dam sobie radę. - Mężczyzna obrzucił wzrokiem jej dzieło. - Trzeba przyznać, że potrafi pani opatrywać rany.

W jego głosie dosłyszała sarkazm.

- Jeszcze raz bardzo przepraszam - powtórzyła cicho. Skrzywił usta w wymuszonym uśmiechu; w jego niebieskich oczach dostrzegła chłodny błysk.

~ Do widzenia - powiedział. - I to dosłownie, bo na pewno wkrótce znowu się spotkamy.

Odszedł, a ona przez chwilę stała, zastanawiając się nad sensem jego słów. Dlaczego powiedział, że znowu się spotkają? Zabrzmiało to jakoś dziwnie. Ni to groźba, ni to obietnica...

Nie wiedziała, co o tym sądzić, i nie miała pojęcia, czy chce go znowu zobaczyć.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Wytrzymasz z nią jeszcze dwie godziny? Beth weszła za matką do kuchni.

- Oczywiście - z uśmiechem oświadczyła Annę i pomogła wnuczce zdjąć kurtkę. - Upieczemy sobie ciasteczka, a ty o nic się nie martw. Skup się na tej rozmowie, żebyś jak najlepiej wypadła.

Beth jęknęła.

- Nawet mi nie przypominaj. Marzę tylko, żeby już było po wszystkim.

Do kuchni wszedł ojciec i postawił na stole koszyk ze świeżymi warzywami.

- Twój wielki dzień, maleńka, trzymaj się. Beth rozejrzała się nerwowo.

- Chciałabym już to mieć za sobą, bez względu na rezultat. Wolałabym wiedzieć, czego się trzymać. - Spojrzała na zegarek. - Muszę iść. Trzymajcie za mnie kciuki.

Paul opadł na krzesło.

- Szampan będzie czekał w lodówce - powiedział zmęczonym głosem.

Beth z niepokojem spojrzała na jego pobladłą twarz.

- Wszystko w porządku, tatusiu?

- Tak, tylko trudno mi się oddycha. Wszystko przez te marchewki. Kopanie w ogródku trochę mnie zmęczyło.

Beth zmarszczyła brwi.

- Wiem, że doktor Benson już nie przyjmuje, ale chyba powinieneś znaleźć sobie nowego lekarza i zapisać się na wizytę. Dawno nie miałeś robionych badań.

Paul wzruszył ramionami.

- Po co zawracać głowę lekarzom? Całkiem dobrze się czuję.

- Oni po to właśnie są, tato, a ty nie wyglądasz najlepiej. _ Ojciec spojrzał na nią, próbując się uśmiechnąć.

- Znasz mnie. Nigdy nie lubiłem brać lekarstw i nie znoszę szpitali. Po prostu starzeję się, a kiedy człowiek się starzeje, zawsze go coś boli.

Matka spojrzała na nią spod oka.

- Tracisz tylko czas. Jest uparty jak osioł.

- Nie jesteś wcale stary. - Beth nie zamierzała ustępować. - Powinieneś zacząć się leczyć. Skontaktuj się ze swoim lekarzem i poproś o skierowanie do specjalisty.

- Pomyślę o tym, a ty już lepiej idź. Nie wypada się spóźniać na tak ważną rozmowę.

Wiedziała, że łatwo go nie przekona. Zresztą nie miała teraz czasu. W szpitalu nie będą na nią czekać wiecznie.

- W takim razie życzcie mi szczęścia - poprosiła.

- Byliby idiotami, gdyby cię nie przyjęli - zgodnym chórem oświadczyli rodzice.

Wiele by dała, by mieć ich pewność. Bardzo chciała dostać tę pracę, a wstępna rozmowa z doktorem Reynoldsem wydawała się obiecująca. Dzisiaj sprawy miały się ostatecznie rozstrzygnąć.

Ręce lekko jej drżały, gdy jechała ku swemu przeznaczeniu. Od tego, czy zostanie zaangażowana, wiele zależy. Właśnie dlatego tak bardzo się denerwowała. To wszystko było zbyt piękne, żeby mogło się udać. Zbyt dobrze się zapowiadało: miła atmosfera w przychodni, dobry, mądry szef, dom niedaleko szpitala, odpowiednie godziny pracy... Coś musi być nie tak, coś na pewno zakłóci tę idyllę.

Przejechała przez miasteczko i zatrzymała się przed szpitalem. Otoczony klombami i kwietnikami jednopiętrowy budynek o wielkich oknach wydał jej się tak samo malowniczy jak wtedy, kiedy go ujrzała po raz pierwszy.

Zgasiła silnik, wysiadła z głębokim westchnieniem i skierowała się w stronę oszklonych drzwi wiodących do rejestracji, gdzie powitała ją szczupła brunetka.

- Dzień dobry, w czym mogę pomóc? Przychodnia dzisiaj jest nieczynna, ale mogę panią zapisać na wizytę.

Beth wyprowadziła ją z błędu.

- Nie ma potrzeby. Jestem lekarzem. Nazywam się Beth Jardine i jestem umówiona z doktorem Reynoldsem.

Brunetka uśmiechnęła się szeroko.

- Witamy, pani doktor! Przepraszam, że nie poznałam, ale kiedy była pani u nas po raz pierwszy, miałam dzień wolny. Nazywam się Debbie Watson i jestem kierownikiem administracyjnym. Bardzo miło mi panią poznać.

- Przyjechałam trochę za wcześnie - wyjaśniła jej Beth. - Nie wiedziałam, jakie będą warunki na drodze, a nie chciałam się spóźnić.

Debbie wzniosła oczy do nieba.

- W dzień targowy bywają straszne korki, ale to na szczęście zdarza się tylko raz w tygodniu. Zaraz zawiadomię doktora Reynoldsa, że pani już jest.

- Mogę poczekać. - Debbie zerknęła na leżący w rejestracji spis pacjentów. - Pięć minut temu przyjął ostatniego chorego, a ja i tak muszę do niego zajrzeć, żeby mi podpisał kilka listów. - Wskazała jej poczekalnię. - Proszę tu na chwilę usiąść, a ja zaraz sprowadzę doktora.

Beth weszła do jasnego przestronnego pomieszczenia i rozejrzała się. Wygodne fotele, stolik z ilustrowanymi pismami. .. Machinalnie sięgnęła po jedno z nich, ale ze zdenerwowania litery skakały jej przed oczami.

Dwie minuty później drzwi się otworzyły i stanął w nich Doug Reynolds.

- Witam, serdecznie witam. - Podszedł i gorąco uścisnął jej rękę.

Był szczupły i wysoki; w jego ciemnych włosach pobłyskiwały srebrne pasma. Miał sześćdziesiąt kilka lat i był całkiem przystojnym mężczyzną. Emanowało z niego opanowanie i życzliwy stosunek do świata.

- Jak się czujesz? - zapytał serdecznie.

- Trochę jestem zdenerwowana - wyznała, a on poklepał ją po ręce.

- Wszystko będzie dobrze. Zaraz poznasz naszych współpracowników i okaże się, że nikt tu nie gryzie. Naszą rejestratorkę już znasz, prawda?

Beth skinęła głową ze słabym uśmiechem.

- Tak. Dzień dobry, Maggie.

Maggie Pierce odpowiedziała jej uśmiechem.

- Cieszę się, że znowu się spotykamy. Zeszłym razem strasznie krótko pani u nas była, może dzisiaj zajrzy pani do mnie po tej rozmowie?

To zależy od tego, w jakim będę nastroju, pomyślała Beth, ale głośno przyrzekła, że później wpadnie.

- Może chcesz nieco się odświeżyć - zaproponował Doug i spojrzała na niego z wdzięcznością.

- Bardzo chętnie, jeśli mamy jeszcze chwilę czasu - odparta. - Nie chciałabym się spóźnić.

Uspokoił ją ruchem dłoni.

- Nie ma pośpiechu. Mój kolega, doktor Armstrong, kończy właśnie przyjmować pacjenta. Zaraz się do nas przyłączy. Jeszcze go nie poznałaś?

Przecząco pokręciła głową.

- Nie miałam okazji. Podczas mojej pierwszej wizyty przebywał na jakiejś konferencji.

- Bardzo żałował, że cię nie widział, ale nic straconego. - Doug Reynolds był jak najlepszej myśli. - Spokojnie się odśwież, a potem zapraszam do mnie na kawę.

Na uginających się nogach poszła w kierunku toalety i z westchnieniem ulgi zamknęła za sobą drzwi. Powiesiła płaszcz i umyła ręce. Przez chwilę patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Doktor Reynolds zapewniał ją, że dzisiejsze spotkanie to zwykła formalność, ale nie czuła się z tego powodu wcale spokojniejsza. Zbyt wiele zależy od przebiegu czekającej ją rozmowy.

Czy na pewno odpowiednio się ubrała? Obciągnęła krótką spódniczkę i wygładziła klapy żakietu. Może trzeba było włożyć coś dłuższego? Trudno, teraz już przepadło. Przeczesała gęste kasztanowe włosy, poprawiła makijaż i energicznym krokiem wyszła na korytarz.

W gabinecie czekał na nią uśmiechnięty Doug.

- Proszę, bardzo proszę. A jak ci się podoba nasze miasteczko? Mieszkasz niedaleko szpitala, prawda?

Skinęła głową.

- Tak. Nie zdążyłam jeszcze dobrze się rozejrzeć, ale to bardzo malownicza okolica. Zwłaszcza port. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tego, że wystarczy rano stanąć w oknie, żeby zobaczyć morze.

- To bardzo piękny widok... - Doug spojrzał gdzieś ponad jej plecami. - O, jesteś, Sam. Pozwól, że cię przedstawię. Doktor Sam Armstrong, doktor Beth Jardine.

Zwróciła się ku drzwiom, wyciągając rękę i... omal nie zemdlała. Uśmiech zamarł jej na twarzy, ręka zawisła w powietrzu. Spodziewała się, że zobaczy kogoś całkiem sobie nieznanego. Tymczasem w mężczyźnie, który szedł ku niej, rozpoznała...

Nie, to niemożliwe, takie rzeczy się nie zdarzają!

- To pan? - jęknęła, czerwieniąc się.

- Poznajcie się - mówił dalej Doug. - Szkoda, że cię tu nie było za pierwszym razem, ale szybko to nadrobimy.

- My się już znamy. - Sam przywitał się chłodno.

- Naprawdę? - Doug nie krył zdziwienia.

- Tak - wycedził Sam. - Kiedyś już na siebie wpadliśmy. Dosłownie.

Jego niebieskie spojrzenie było chłodne i nieprzyjazne. Beth poczuła dławienie w gardle. Perspektywa pracy stała się nagle bardzo odległa; nigdy jej nie dostanie. Dręczące ją przeczucie, że coś będzie nie tak, sprawdzało się oto na jej oczach. Właściwie może już sobie pójść. Rozmowa kwalifikacyjna skończyła się, zanim się jeszcze rozpoczęła.

- Cóż za zbieg okoliczności. - Doug pochylił się nad leżącymi na biurku papierami.

- Rzeczywiście nadzwyczajny. - W oczach Sama błysnęło rozbawienie. Bawił się nią jak kot myszką.

Beth oblizała spierzchnięte usta. Sytuacja jest bez wyjścia. I tak nie mogłaby z nim pracować. Jak można pracować z kimś, kto ma o tobie negatywną opinię? Sam uważa ją przecież za histeryczkę i mitomankę; nigdy nie będzie jej poważnie traktował.

- W takim razie zaczynamy. - Doug uniósł głowę znad papierów. - I pamiętaj, że masz tu samych przyjaciół.

O tak, zwłaszcza jednego, pomyślała z głuchą rozpaczą. Dyrektor przyjrzał jej się uważnie.

- Może jednak najpierw napijesz się kawy - zaproponował.

Miała ochotę, ale odmówiła. Jak mogła pić kawę, kiedy ten, ten... człowiek nie spuszczał z niej oczu? Nie chciała dać mu satysfakcji, nie chciała, by widział, jak trzęsą jej się ręce i jak potwornie przeżywa ten koszmarny zbieg okoliczności.

Doug wstał i poprowadził ją ku drzwiom.

- Przejdźmy do pokoju lekarskiego, tam będzie mniej oficjalnie.

Usadowił ją w wygodnym fotelu i przyjaźnie spojrzał znad okularów. Sam Amstrong stanął przy oknie.

- Na początku chciałbym ci wyjaśnić, dlaczego zdecydowaliśmy się zaangażować nowego lekarza - zaczął Doug tonem zwykłej pogawędki. - Pewnie cię to interesuje.

- Owszem - przytaknęła, nieco mniej spięta. - Zastanawiałam się nad tym.

- Myślę poważnie o przejściu na emeryturę - wyjaśnił. - Razem z żoną postanowiliśmy odwiedzić rodzinę w Australii. Może nawet sami się tam osiedlimy, kto wie. Gdyby tak się stało, Sam zostałby nowym dyrektorem, a ty zasiliłabyś nasze lekarskie kadry. Oczywiście będziesz potrzebowała trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do nowych warunków, poznać pacjentów i tak dalej.

Beth ze zrozumieniem skinęła głową. , - Brzmi to bardzo rozsądnie.

- Nasze miasteczko to mała spokojna mieścina - odezwał się spod okna Sam Armstrong. - Może się pani wydać zbyt nudna, mieszkają tu głównie starzy ludzie i jest bardzo mało atrakcji. Dlaczego opuściła pani duże miasto i przeniosła się właśnie do Pengarrick?

Zmusiła się do spojrzenia na niego; wytrzymała nawet jego wzrok.

- Nie zależy mi na atrakcjach, a Pengarrick, z tego co wiem, jest piękną, spokojną miejscowością, przyjazną ludziom i zwierzętom. Zresztą moi rodzice tu mieszkają. Chcę być blisko nich.

- Rozumiem pani potrzeby. - Jego spojrzenie przeczyło słowom. - Na pierwszym miejscu stawiam jednak dobro naszych pacjentów, a im jest potrzebny ktoś opanowany. - Nieznacznie podkreślił ostatnie słowo. - Ktoś, kto nie kieruje się pozorami i szybko dociera do istoty rzeczy. Czy pani zdaniem spełnia pani te warunki?

Najwyraźniej miał zamiar się mścić i teraz wprowadzał w czyn swoje postanowienie. Przygryzła wargi.

- Dotąd zawsze tak sądziłam - odparła” spokojnie. - Ponadto nie boję się ciężkiej pracy, jestem komunikatywna i zwykle mam dobry kontakt z pacjentami i współpracownikami.

Zbliżył się do biurka i spojrzał na złożone przez nią dokumenty.

- Widzę, że przez ostatnie dwa lata pracowała pani na pół etatu. To dość wyjątkowa sytuacja. Teraz, jak rozumiem, zamierza pani się zatrudnić w pełnym wymiarze godzin.

Beth przez chwilę milczała. Poczuła na sobie spojrzenie Douga i podniosła głowę.

- Moja córka, Sophie... - zaczęła cichym głosem - dwa lata temu miała wypadek. Przez pewien czas leżała w szpitalu, dlatego nie mogłam pracować na pełnym etacie. Chciałam być przy niej. Potem, kiedy już wróciła do domu, też mnie potrzebowała.

Sam zmarszczył brwi.

- Nie wiedziałem, że jest pani zamężna.

- Nie pytał pan o to, a ja nie sądziłam, że to ma jakieś znaczenie.

Doug przyszedł jej w sukurs.

- To bez znaczenia - odezwał się serdecznym głosem.

- Pewne informacje pozwalają nam po prostu stworzyć sobie kompletny obraz całości, dlatego pytamy. Chcemy dobrze poznać osobę, którą zamierzamy zaangażować, dla dobra jej i wspólnej pracy.

Beth spróbowała się uśmiechnąć.

- Doskonale rozumiem. Do podania o pracę dołączyłam opinię, doktor Armstrong może się z nią zapoznać i przeczytać, że nikt nigdy nie miał zastrzeżeń do sposobu, w jaki wykonywałam swoje obowiązki zawodowe. Powtarzam, nie boję się ciężkiej pracy.

Spojrzenie jej „wroga” złagodniało.

- Nie mam wątpliwości, że tak właśnie jest - powiedział - w przeciwnym razie nie byłoby pani tutaj. - Znowu zerknął w papiery. - Córka pani zapewne już całkowicie wydobrzała.

To jest dla nas o tyle ważne, że nieraz może zaistnieć potrzeba wzięcia jakiegoś zastępstwa lub dodatkowych godzin... Czy to będzie możliwe? Skinęła głową.

- Sophie długo chorowała, ale teraz już wszystko dobrze. Wróciła do normalnego życia, a ja razem z nią.

Sam czekał na coś więcej, ale milczała. Napłynęła fala złych wspomnień i musiała ją odegnać. Spuściła głowę, splotła i rozplotła ręce.

- Nic nie zakłóci mi pracy - dodała po chwili.

Doug zmienił temat i spojrzała na niego z wdzięcznością.

- Przeprowadziłaś się do Pengarrick dość niedawno, prawda? - zapytał przyjaźnie.

- Tak. Chciałam być bliżej rodziców. Mój ojciec miał ostatnio problemy ze zdrowiem i matka potrzebuje wsparcia. Będą też mogli częściej widywać wnuczkę.

Spojrzenie Sama prześliznęło się po jej smukłej sylwetce i Beth mocno się zarumieniła.

- Bardzo młodo pani wygląda - wycedził. - Zupełnie jak studentka.

- Nic na to nie poradzę. Mam dwadzieścia dziewięć lat i bardzo poważnie traktuję swoje zobowiązania.

Jego spojrzenie znowu stało się lodowate.

- Mam nadzieję. Niepotrzebni nam ludzie nierzetelni.

Zaczynała już mieć tego dość. Zachowywał się okropnie. Fakt, że poznali się, delikatnie mówiąc, w dość niesprzyjających okolicznościach, niczego nie usprawiedliwiał.

Na szczęście Doug uznał rozmowę za skończoną.

- Myślę, że to nam wystarczy - oświadczył, wstając. - Teraz zajmie się tobą Maggie, a my z Samem sobie chwilę porozmawiamy. Wkrótce poznasz naszą decyzję.

Beth opuściła pokój, nie mając wątpliwości, że już ją zna. Teraz musi się tylko opanować i nie okazać rozczarowania. Tak bardzo pragnęła dostać tę pracę, tak bardzo potrzebowała jej dla siebie i Sophie... Los jednak postanowił inaczej.

Spędziła kilka minut z Maggie, a potem zasiadła pod drzwiami pokoju lekarskiego. Wkrótce otworzyły się i stanął w nich Sam.

- Możemy prosić?

Uniosła na niego oczy, próbując z jego twarzy wyczytać, co ją czeka, ale niczego się nie dowiedziała.

Doug Reynolds powitał ją szerokim uśmiechem.

- Z prawdziwą przyjemnością zawiadamiam cię, kochanie, że zostałaś przyjęta. Przemawia za tobą zarówno doskonała opinia, jak i fakt, że mieszkasz blisko szpitala. Mam nadzieję, że nie zmieniłaś zdania i w dalszym ciągu chcesz z nami pracować.

Parsknęła nerwowym śmiechem.

- Jak najbardziej... Jestem bardzo szczęśliwa.

Znowu poczuła na sobie wzrok Sama, ale tym razem nic jej to nie obeszło.

- Będziesz się tutaj dobrze czuła - ciągnął Doug. - Stanowimy zgrany zespół i jesteśmy bardzo zżyci. Musisz jeszcze tylko poznać Johna, który teraz wziął parę dni urlopu. Jestem pewien, że wszystko się ułoży i będzie ci się z nami doskonale pracowało.

Z uśmiechem poskładał papiery i włożył je do teczki. Beth, nie mogąc się powstrzymać, zerknęła w stronę Sama. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Bez słowa komentarza sięgną! po marynarkę wiszącą na oparciu krzesła.

Szybko odwróciła od niego wzrok.

- Jak sądzisz, kiedy będziesz mogła zacząć? - dobiegł ją głos Douga. - Dla nas im szybciej, tym lepiej.

Zwróciła się ku niemu.

- W przyszłym tygodniu - odparła. - Świetnie się składa, bo Sophie pójdzie do nowej szkoły i będę wolna. Odpowiada wam to?

- Jak najbardziej. - Doug sięgnął po notatnik i komórkę. - A co z twoim mężem? - rzucił. - Kim jest z zawodu? Znalazł już sobie tutaj jakąś pracę?

- Mój mąż zmarł dwa lata temu. - Kątem oka dostrzegła, że Sam, stojący przy oknie, drgnął.

Doug zaczął się sumitować.

- Strasznie mi przykro. Musi ci być bardzo ciężko, masz przecież małe dziecko.

Uśmiechnęła się smętnie.

- Jakoś sobie radzimy. Na szczęsne moi rodzice bardzo nam pomagają i zajmują się Sophie podczas ferii. W sąsiedztwie mamy też dziewczynkę w tym samym wieku i kiedy oni nie mogą zająć się Sophie, zostawiam ją z koleżanką i jej matką.

Doug spojrzał na zegarek.

- Przepraszam, ale na mnie już czas. Mam pacjenta, starszego pana, którego dzisiaj przyjmujemy do szpitala. Muszę z nim porozmawiać, bo jest bardzo zaniepokojony swoim stanem. - Ruszył ku drzwiom. - Jeszcze raz gratulacje, kochanie, i do zobaczenia w przyszłym tygodniu.

Drzwi zamknęły się i Beth napotkała chłodne spojrzenie Sama.

- Wiedziałeś, że spotkamy się, prawda? - spytała oskarżycielskim tonem, z rozpędu przechodząc z nim na ty.

Zrobił kwaśną minę.

- Nietrudno było to przewidzieć. Tutaj jest tylko jedna przychodnia i jeden szpital, i... tylko jeden wolny etat.

Szare oczy Beth zwęziły się.

- To po co ta komedia? Chciałeś się zemścić?

- Nie rozumiem, o co ci chodzi.

- Nie udawaj. Powiedziałeś, że współczujesz moim pacjentom...

Sam wzruszył ramionami.

- Zrobiłem to bez zastanowienia, pod wpływem bólu - rzucił od niechcenia.

- Wiem - wykrztusiła, z trudem łapiąc oddech - że nie chcesz, żebym tu pracowała. Trzeba było jasno to powiedzieć. Współpraca na siłę nie wróży nic dobrego.

Sam odwrócił spojrzenie.

- Myśl sobie, co chcesz. Chodzi mi tylko o Douga. Za pół roku odchodzi na emeryturę i próbuje tak wszystko urządzić, żeby się to odbyło z jak najmniejszą szkodą dla pacjentów.

Beth zamyśliła się.

- Dlaczego podjął taką decyzję? Nie jest przecież stary...

- Ma sześćdziesiąt dwa lata i mógłby jeszcze długo pracować - wyjaśnił Sam - ale jego żona, Rosemary, cierpi na stwardnienie rozsiane. Teraz ma okres remisji, ale oboje wiedzą, że to nie potrwa długo, i chcą wykorzystać ten czas na podróże i pobyć trochę razem.

Skinęła głową.

- Rozumiem.

Spojrzał na nią surowo.

- Mam nadzieję, że rozumiesz również, jak bardzo jest dla niego ważne, jak bardzo jest ważne dla nas obu - podkreślił - żeby pracował z nami ktoś odpowiedzialny i niezawodny, ktoś na stałe i w pełni dyspozycyjny.

- Już mówiłam, że przyjmuję wasze warunki... Sam nieco się rozchmurzył.

- Masz doskonałą opinię - odezwał się z namysłem. - Może po prostu wtedy miałaś zły dzień.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dopuścił jej do głosu.

- Oboje jesteśmy dorośli - ciągnął - i na pewno znajdziemy jakiś modus vivendi. Chyba że tobie to nie odpowiada.

- Nie, ja tylko...

Przerwało jej pukanie do drzwi i ukazała się głowa Maggie Pierce.

- Sam, jesteś potrzebny. Był wypadek. Starsza pani Burrows wpadła pod rower na ulicy.

Sam złapał torbę i ruszył do wyjścia.

- Już idę, a ty zawiadom Douga. Alice Burrows ma ponad osiemdziesiąt lat.

Maggie nieco się stropiła, - Właśnie wyszedł. Jakieś pięć minut temu.

- Cholera jasna! - zaklął Sam.

Beth obrzuciła go szybkim spojrzeniem.

- Może ja się przydam? Oficjalnie nie zaczęłam jeszcze pracować, ale kiedyś trzeba zacząć.

W oczach Sama dostrzegła wahanie i przez chwilę myślała, że się nie zgodzi.

- W tym wieku trzeba się zawsze liczyć z możliwością złamań - dodała. - Im szybciej zostanie zbadana, tym lepiej.

Sam skinął głową.

- Masz rację, idziemy. Dziękuję, że chcesz mi pomóc.

Poprosił Maggie o dostarczenie karty pani Burrows i razem z Beth szybkim krokiem skierował się ku wyjściu z przychodni.

Padał deszcz. Poszkodowana leżała na mokrym chodniku, otoczona wianuszkiem gapiów. Obok przewróconego roweru siedział na ziemi chłopiec z zakrwawioną twarzą, ukrytą w dłoniach.

Beth podeszła do starszej pani, Sam zajął się rowerzystą.

- Dzień dobry, jestem doktor Jardine. Bardzo panią boli? Kobieta przyłożyła rękę do piersi i z trudem wciągnęła powietrze.

- Tak, boli mnie ramię - wyszeptała. - Przewróciłam się, nie zauważyłam tego roweru. To moja wina. Ten chłopiec... bardzo jest ranny? To przeze mnie, weszłam mu prosto pod koła.

Beth uśmiechnęła się do niej.

- Nic mu nie będzie - pocieszyła staruszkę. - Kilka zadrapań, jakiś siniak. Doktor Armstrong go opatruje. Pomogę pani usiąść i obejrzę ramię. Czy boli panią coś jeszcze?

Pani Burrows przez chwilę się namyślała, a potem zaprzeczyła.

- Tylko ręka. Upadłam na nią, kiedy się przewracałam. To stało się tak szybko, strasznie mi głupio... - Wzrokiem wskazała gapiów. - Tak się wszyscy na mnie patrzą.

Beth uklękła obok kobiety i delikatnie obmacała stłuczone przedramię.

- Na szczęście - oznajmiła, uważnie je zbadawszy - nic nie zostało złamane. Ma pani chyba tylko nadwerężony nadgarstek. Może pani wstać? Pomogę pani dojść do ambulatorium.

- Spróbuję...

Beth przeniosła wzrok na Sama badającego rowerzystę.

- A co u ciebie? - zapytała cichym głodem.

- Nic poważnego. Trochę się potłukł. Mogło być znacznie gorzej. To tylko tak groźnie wygląda, z łuku brwiowego zawsze jest dużo krwi. A jak się miewa twoja pacjentka?

- Skręcony nadgarstek. Chyba nic więcej, dokładnie zbadałam. Teraz musimy jak najszybciej uciec z tego deszczu.

Skinął głową.

- Potem Debbie weźmie pacjentkę na prześwietlenie. Beth pomogła starszej pani wstać i podtrzymała ją.

- Niech się pani na mnie oprze - poprosiła. - Będziemy szły bardzo powoli. O tak, dobrze, proszę się nie bać.

Zaprowadziła ją do recepcji; Maggie wskazała im drzwi do gabinetu zabiegowego.

Beth wygodnie usadowiła pacjentkę i powtórnie ją zbadała. W pewnej chwili pani Burrows jęknęła.

- Przepraszam, że sprawiłam pani ból - rzekła łagodnie Beth - ale ma pani również stłuczone kolano. Będzie spory siniak. Trzeba je przemyć. Teraz założę pani prowizoryczny opatrunek i zrobimy prześwietlenie.

W oczach starszej pani pojawiły się łzy.

- To naprawdę konieczne?

- Tak. Jestem prawie pewna, że chodzi tylko o uraz nadgarstka, ale musimy sprawdzić, czy nie ma jakichś innych drobnych złamań. - Oczyściła stłuczone miejsce za pomocą tamponika gazy. - Teraz wygląda lepiej, prawda?

Starsza pani spojrzała na nią z wdzięcznością.

- Jest pani taka dobra i miła... - szepnęła. - A co z tym chłopcem? Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. To wszystko moja wina, weszłam mu prosto pod koła.

W jej oczach znowu ukazały się łzy. Beth ujęła jej dłonie.

- Proszę się teraz o nic nie martwić. Rozmawiałam z doktorem Armstrongiem i dowiedziałam się, że chłopcu nic nie grozi. - Spojrzała na zegarek. - Zna pani Debbie, prawda? Zaraz zawiezie panią do rentgena, a ja już się pożegnam.

- Tak mi przykro, że sprawiam wam tyle kłopotu - jęknęła na odchodnym pani Burrows.

Beth wyszła na korytarz i udała się do gabinetu, gdzie Sam przyjmował Daniela, młodego rowerzystę. Zapukała i weszła do środka.

- Jak twoja pacjentka? - zapytał na wstępie.

- W drodze na rentgen - odparła, a widząc przestrach na twarzy chłopaka, dodała: - Nic jej nie jest, to tylko rutynowe prześwietlenie.

- To stało się tak szybko... Wcale jej nie zauważyłem... - szepnął chłopiec. - Naprawdę nic jej nie będzie? Nie mogłem jej wyminąć, pojawiła się tak nagle.

- Wiem - uspokoiła go Beth. - Pani Burrows wszystko mi opowiedziała. To nie twoja wina.

Sam założył chłopcu opatrunek na zszyty łuk brwiowy.

Już skończyłem - powiedział. - No, młody człowieku, tym razem ci się udało.

Daniel ześliznął się z kozetki, delikatnie dotknął opatrunku i skrzywił się.

- Weźmiesz paracetamol i przestanie cię boleć - poradził mu Sam. - I pamiętaj, nie graj w piłkę przez kilka dni. Nie wolno tego zapaskudzić. Gdyby coś się działo, pokaż się. Wzrokiem odprowadził go do drzwi.

- Dwóch klientów załatwiliśmy - oświadczył z westchnieniem ulgi, kiedy drzwi za chłopcem się zamknęły.

- Pani Burrows miała szczęście - dodała Beth. - W jej wieku na ogół łamie się kość szyjki udowej.

- Alice to twarda sztuka. - Sam zaczął myć ręce. - Mieszka sama i świetnie daje sobie radę.

- Nie ma rodziny? - zdziwiła się Beth.

- Ma dwie córki, trzech synów i jakaś nieprawdopodobną liczbę wnucząt - odparł Sam. - Wszyscy mieszkają w okolicy.

- Nie zajmują się nią? - zdziwiła się Beth.

- Bardzo by chcieli, ale kiedy mąż Alice umarł jakieś pięć lat temu i zamierzali ją zabrać do siebie, stanowczo odmówiła. Została w domu, który razem z Donaldem kupili zaraz po ślubie, ponad pięćdziesiąt lat temu. Zaglądam tam do niej od czasu do czasu, a ona odwiedza rodzinę, kiedy ma na to ochotę.

Beth uśmiechnęła się lekko.

- Sądzę, że to świetnie rozwiązanie.

- Ja też tak myślę. - Sam sięgnął po marynarkę i zarzucił ją na ramiona. - Bardzo ci dziękuję.

- Za co?

- Za pomoc.

Otworzył drzwi i przepuścił ją.

- Nie ma za co. Doskonale dałbyś sobie radę sam - powiedziała Beth.

- Jasne, ale trwałoby to o wiele dłużej i pacjenci byliby zestresowani. Jeszcze raz ci dziękuję.

Zabrzmiało to zupełnie szczerze i sprawiło jej przyjemność.

- Na szczęście byłam w pobliżu - rzuciła od niechcenia. - Mam nadzieję, że nie bardzo zaszkodziłam mojej pierwszej pacjentce...

Jego niebieskie oczy rozbłysły.

- Nigdy mi tego nie zapomnisz.

- Chyba nieprędko.

Doszli do frontowych drzwi, za którymi szumiał deszcz.

- Rozpadało się. - Beth włożyła kurtkę. - Lato definitywnie się skończyło.

Ruszyli razem w stronę parkingu. W pewnej chwili Beth pośliznęła się na mokrych liściach i Sam ujął ją pod ramię. Chciała się odsunąć, ale ją przytrzymał.

- Tak będzie bezpieczniej - oświadczył. - Dość mieliśmy wypadków jak na jeden dzień.

Delikatnie, ale stanowczo, wyswobodziła się z jego uścisku.

- Wolę iść sama - szepnęła. - Jakoś sobie poradzę. Spojrzał na nią z góry, z lekką drwiną.

- Innymi słowy, ręce przy sobie, co? A swoją drogą, czy pani doktor jest tak uczulona na mężczyzn w ogóle, czy tylko na mnie?

Objął ją wzrokiem i poczuła, jak wraz z jego spojrzeniem oblewają fala gorąca. Praca z tym mężczyzną zapowiada się bardzo niebezpiecznie.

- A może ktoś jest w twoim życiu? - zapytał cicho. Otrząsnęła się.

- Nie mam nic przeciwko tobie - odparła, siląc się na spokój - ale zamierzam tu pracować, i to najlepiej jak umiem. Nic innego mnie nie interesuje. Moje prywatne życie to moja sprawa i nikomu nie pozwolę się do niego wtrącać. Mogę tylko zapewnić, że w żaden sposób nie wpłynie na moją pracę.

- Miło to słyszeć - powiedział Sam obojętnie. - Dzisiejszy dzień to była tylko mała próba, staniesz tutaj przed znacznie poważniejszymi zadaniami i liczę, że im sprostasz. Przynajmniej mam taką nadzieję.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Ale ja nie chcę iść do szkoły!

- Co ty mówisz, córeczko, przecież tak się cieszyłaś!

- A teraz nie chcę!

Beth spojrzała na zbuntowaną twarzyczkę dziewczynki ze ściśniętym sercem. Nie rób mi tego, kochanie, pomyślała i ukradkiem zerknęła na zegarek. Tylko tego brakowało, by się spóźniła do pracy już pierwszego dnia. Na domiar złego zaczęło padać. Uklękła i ujęła córeczkę za ramiona.

- Przecież o tym rozmawiałyśmy, będziesz tam miała mnóstwo nowych koleżanek i kolegów.

Sophie wydęła małe usteczka.

- Nie chcę koleżanek. Chcę zostać z tobą w domu. Beth odsunęła jej z czoła kosmyk włosów.

- Ja też bym chciała, ale wszystkie dzieci muszą chodzić do szkoły.

- Dlaczego?

- Tam się nauczysz czytać i pisać, i Uczyć...

- Dlaczego?

Nieszczęsna matka wzięła głęboki oddech. Wskazówka zegara przesunęła się niebezpiecznie i sytuacja robiła się podbramkowa.

- Twoja nowa koleżanka, Luiza, ta, co mieszka obok dziadków, też dziś idzie po raz pierwszy do szkoły. Fajnie będzie ją spotkać, prawda?

- Ona ma huśtawkę w ogródku.

- Wiem. I powiedziała, że zaraz po szkole możesz do niej przyjść się pohuśtać.

Pocałowała małą w nosek.

- Co ty na to?

Mała buzia nieco się rozchmurzyła.

- Przyjdziesz po mnie do babci?

- Oczywiście. Przyjadę po ciebie w porze podwieczorku i opowiesz mi, jak było w szkole. I zrób babci jakiś ładny rysunek, na pewno bardzo się ucieszy.

Udało jej się odstawić dziewczynkę do szkoły i oddać w ręce wychowawczyni dopiero w pół godziny później. Skierowała się w stronę szpitala pełna wyrzutów sumienia i skruchy.

Praca w przychodni rozpoczęła się dziesięć minut temu... Doktor Armstrong nie wybaczy jej spóźnienia.

I to od razu, pierwszego dnia. Zupełnie jakby zły los sprzysiągł się przeciwko niej.

Wpadła do rejestracji, zdyszana i zaczerwieniona.

- Przepraszam za spóźnienie. Trochę czasu mi zajęło przekonanie Sophie, że powinna iść do szkoły.

Maggie mrugnęła okiem.

- Nie miała na to ochoty, co?

- Delikatnie powiedziane.

Rejestratorka spojrzała na nią ze współczuciem.

- Wiem coś o tym, to samo miałam z moim najmłodszym.

- Ze to się musiało stać akurat pierwszego dnia... - Beth z trudem się uspokajała.

Maggie próbowała ją pocieszyć.

- Nie przejmuj się, to się może zdarzyć każdemu. Lekarze od czasu do czasu się spóźniają, zwłaszcza kiedy mają jakieś pilne wezwanie przed pracą.

Sam chyba nie będzie taki wyrozumiały.

- Lepiej już zacznę. Doktor Armstrong pewnie dawno już przyszedł.

Jej rozmówczyni wzruszyła ramionami.

- On zawsze przychodzi wcześniej. Mówi, że najlepszy czas na papierkową robotę to te pół godziny przed przyjściem pacjentów. A propos, to są twoje papiery. Jak widzisz, trochę tego jest.

- Dzięki.

- Gdybyś miała jakiś problem, zadzwoń do mnie. Jeśli nie będę ci mogła pomóc, zwrócimy się do Etebbie - dodała jeszcze Maggie.

- Dziękuję, jesteś kochana.

Zadzwonił telefon i Maggie podniosła słuchawkę.

- Kiedy będziesz gotowa, daj znać - powiedziała jeszcze do Beth, zasłaniając ręką słuchawkę. - Wtedy ci poślę pierwszego pacjenta. Gdy skończysz przyjmować, idź na kawę do pokoju lekarskiego. John już wrócił. Chyba jeszcze sienie znacie.

Beth pokręciła głową.

- Nie było okazji.

- Przyjdzie trochę później, teraz ma wizyty domowe.

- Doskonale, chciałabym go poznać.

Machnęła ręką na pożegnanie i ruszyła korytarzem, przeglądając karty pacjentów. O mało co nie wpadła na Sama.

- Przepraszam!

W jego wzroku dostrzegła wyrzut i dezaprobatę.

- Jednak się zdecydowałaś nas odwiedzić - wycedził. - A już myślałem, że zrezygnowałaś.

Próbowała się tłumaczyć.

- Bardzo mi przykro, ale Sophie zrobiła mi przed wyjściem scenę. W ostatniej chwili zaczęła histeryzować, że nie chce iść do szkoły.

- Miałem wrażenie, że panujesz nad swoim rodzinnym życiem.

Zdenerwowanie spowodowało, że zaczęła się plątać.

- Panuję, ale... Zwykle jest inaczej, mama ma taką panią, która mieszka obok, i ona bardzo chętnie zajmuje się dziećmi, kiedy mama nie może. Ona ma córkę w tym samym wieku co Sophie i bardzo grzecznie się bawią. Kiedy będę miała nocny dyżur, rodzice zajmą się dzieckiem.

Odetchnęła i opanowała się.

- Robię, co mogę - powiedziała spokojniejszym już głosem. - Jak rozumiem, w twoim życiu panuje niczym niezmącony ład i porządek. Trudno, ale ja mam dziecko, a dziecka nie można zamknąć w klatce i mieć spokój. - Zerknęła na swoje mokre buty. - Wiem, że nie prezentuję się najlepiej, ale trudno. Jakoś tak to wypadło.

Przeczesał ręką włosy i zlustrował ją wzrokiem.

- Wyglądasz całkiem nieźle - oświadczył - a ja przepraszam za swoje zachowanie. Nie mam prawa tak na ciebie napadać. To wszystko dlatego, że jestem zdenerwowany, bo dostałem właśnie wyniki badań jednego z naszych pacjentów. Stanowczo odmówił pójścia do szpitala, leczył się ambulatoryjnie, bagatelizował objawy, a teraz wygląda na to, że jest już za późno.

Beth spuściła głowę.

- Rozumiem i wcale ci się nie dziwię. Mogę tylko obiecać, że więcej się nie spóźnię.

- Wspominałaś, że wynajęłaś jakiś dom w okolicy.

- Tak, mały domek niedaleko portu. Właściwie to rodzice mi go znaleźli. Jest śliczny, wymarzone miejsce dla mnie i Sophie. Ogródek jest niewielki, ale mamy bardzo blisko do plaży. Moja córka uwielbia morze.

- Mieszkacie same? Tylko we dwie?

Nie odpowiedziała i natychmiast się zmitygował.

- Przepraszam, nie chciałem, przecież mówiłaś, że twój mąż zmarł dwa lata temu. Musi ci być ciężko, ale czas leczy wszystkie rany.

Uniosła na niego oczy.

- Tak mówią. Odpowiem na twoje pytanie, tak, mieszkamy same i nie zamierzam tego zmieniać. Dzięki Bogu mam Sophie i pracę. Nic więcej mi nie trzeba.

Zwłaszcza nowego związku. Wiedziała z doświadczenia, że mężczyzna oznacza kłopoty.

- Chyba niezbyt długo byłaś zamężna? - pytał dalej Sam.

- Cztery lata. Sophie miała trzy, kiedy... - Urwała.

- Przepraszam. - W jego głosie zabrzmiało współczucie. - Czy twój mąż długo chorował?

- Nie. Tim nigdy nie chorował, był okazem zdrowia - odparła z wysiłkiem. - To stało się zupełnie nagle, dlatego szok był tak silny, ale jakoś dałam sobie radę.

- Miał rodzeństwo?

- Nie, był jedynakiem. Jego rodzice mieszkają w Australii. - Obrzuciła go pytającym wzrokiem. - A ty jesteś żonaty?

Po jego twarzy przemknął cień uśmiechu.

- Nie, kiedyś byłem zaręczony, ale się rozpadło. Tak to nieraz bywa.

Odsunął się, by zrobić przejście kobiecie z wózkiem, a Beth pomyślała, że chętnie by poznała powody tamtego zerwania. Może ma przed sobą zaprzysięgłego kawalera, nade wszystko ceniącego sobie wolność?

Sam spojrzał na zegarek i spoważniał.

- Lepiej weźmy się do pracy, zanim pacjenci zaczną się buntować. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, nie krępuj się, tylko pytaj.

- Dobrze.

Odszedł, a ona udała się do swojego gabinetu. Zdjęła żakiet i głęboko odetchnęła.

Pierwszą pacjentką okazała się młoda szczupła kobieta.

- Mam problemy z oddawaniem moczu - wyznała zmieszana. - Często odczuwam parcie, a kiedy idę do toalety, nic nie mogę zrobić. To bardzo krępujące tak stale musieć wychodzić, kiedy się jest w biurze.

Beth uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

- Wyobrażam sobie. - Spojrzała na ekran komputera. - Miała już pani kiedyś podobne problemy?

- Tak - przytaknęła pacjentka. - To było dawno... ponad rok temu.

- Radziła się pani wtedy doktora Reynoldsa?

- Tak.

- Czy przyniosła pani próbkę moczu? Brenda wyjęła małą buteleczkę.

- Doskonale, zaraz się temu przyjrzę. Proszę mi powiedzieć - kontynuowała Beth, odchodząc na bok - jak się pani czuje ogólnie.

- Niezbyt dobrze, pobolewa mnie brzuch i chyba mam podwyższoną temperaturę.

Beth umyta ręce nad małą umywalką i wróciła do biurka.

- W moczu są ślady krwi - oświadczyła. - Brała pani ostatnio aspirynę?

- Nie - zaprzeczyła pacjentka. - Zwykle biorę paracetamol, jeśli mnie coś boli.

- A gdzie panią boli?

- O, tutaj. - Młoda kobieta powiodła ręką po szczupłym brzuchu.

- A plecy? - chciała wiedzieć Beth.

- Też - przytaknęła Brenda. - To pewnie dlatego, że całe dni siedzę przy biurku.

Lekarka skinęła głową.

- Tak, to może być powód, ale obawiam się, że oprócz tego ma pani piasek w nerkach. Gdyby objawy się powtórzyły, proszę pić dużo płynu, to rozrzedzi mocz i zmniejszy bóle. Przepiszę również antybiotyk.

- A środki przeciwbólowe?

- W dalszym ciągu paracetamol i ciepła butelka, żeby ogrzać plecy, to bardzo pomaga. Jeśli w ciągu kilku dni się nie poprawi, proszę do mnie przyjść.

Brenda po raz pierwszy się uśmiechnęła.

- Bardzo dziękuję, pani doktor.

Wyszła, a lekarka nacisnęła przycisk, żeby wezwać kolejnego pacjenta.

Mężczyzna miał około sześćdziesięciu lat, nadwagę i fatalny humor.

- Co panu dolega?

Pan Daniels skrzywił się boleśnie.

- Szumi mi w uszach i bardzo źle słyszę. Chyba zwariuję! To strasznie przeszkadza mi w pracy, a nie chcę jej stracić.

Beth zerknęła na ekran i pytała dalej.

- Może mi pan opisać ten szum?

- To takie jakby dzwonienie, pisk albo szmer... Trudno powiedzieć. Doprowadza mnie do szału.

- Dawno pan to ma?

- Jakieś dwa tygodnie.

Beth sięgnęła po przyrząd do badania uszu i wstała.

- Zaraz sprawdzę, czy nie ma tam jakiejś infekcji. Podobny efekt może też dawać zebrana wewnątrz ucha woskowina.

Sprawdziła pacjentowi uszy.

- Wszystko w porządku, nic nie ma.

Pan Daniels uniósł na nią zaniepokojone oczy.

- A może ja głuchnę? W moim wieku to się przecież zdarza.

- Nie sądzę, żeby groziła panu głuchota - pocieszyła go Beth. - Szum w uszach to dość częsta przypadłość, zwłaszcza po czterdziestym roku życia. Pewnie ma pan również kłopoty ze snem i rano jest pan bardzo zmęczony, co też nie pomaga panu w pracy.

Pacjent z rezygnacją zwiesił głowę.

- Jakby pani przy tym była. Stale jestem w złym humorze, koledzy ostatnio za mną nie przepadają i trzeba przyznać, że mają powody.

Beth zajrzała do jego karty.

- Brał pan ostatnio jakieś antybiotyki? Szum w uszach może stanowić efekt uboczny działania niektórych leków. Był pan tutaj trzy tygodnie temu, prawda?

- Tak, bolał mnie kręgosłup od pracy w ogródku.

- Doktor Parker przepisał panu środek przeciwzapalny - ciągnęła Beth.

- Tak - przytaknął pan Daniels. - Kilka dni temu przestałem go brać, bo mi przeszło. Zażywam tylko aspirynę.

- Najprawdopodobniej to właśnie jest powodem pańskich dolegliwości.

Pacjent wyraźnie się zdziwił.

- Szumi mi w uszach od aspiryny?

- Tak - wyjaśniła Beth - zwłaszcza jeśli brał ją pan przez dłuższy czas. To się w niektórych przypadkach zdarza. Proszę ją odstawić i pokazać się u mnie za kilka dni.

Twarz pacjenta rozjaśniła się.

- Myśli pani doktor, że mi przejdzie i znowu będę normalnie słyszał?

Zapewniła go z uśmiechem, że tak będzie, i poprosiła kolejnego pacjenta. Przez następnych kilka godzin nie miała chwili wytchnienia i kiedy skończyła przyjmować, ze zdumieniem stwierdziła, że zbliża się pora lunchu.

W tej samej chwili zadzwoniła do niej matka.

- Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Chciałam tylko zapytać, jak Sophie zareagowała na pierwszy dzień w szkole. Musiała strasznie to przeżywać.

- Owszem - westchnęła Beth. - Ledwo mi się udało wyprawić ją z domu.

- Przyzwyczai się - pocieszyła ją matka. - Spotka nowe koleżanki i wszystko się ułoży.

- Mniej więcej to samo jej mówiłam.

Zamieniły jeszcze kilka słów i coś w głosie matki zwróciło uwagę Beth.

- Czy wszystko w porządku? - zapytała zaniepokojona.

- Tak. Dlaczego pytasz?

Na pytanie odpowiedziała pytaniem.

- Czy tata dobrze się czuje?

W słuchawce przez chwilę panowała cisza.

- Nie bardzo... - Głos matki lekko zadrżał. - Prawdę mówiąc, trochę się o niego boję. Rano znowu miał te swoje... przypadłości.

- Jakie przypadłości, mamo?

- Tak jak zawsze. Duszności, słabość, zawroty głowy... I jak zwykle mówi, że to nic takiego.

- Nie ma na co czekać - przejęła inicjatywę Beth. - Ojciec musi zrobić badania, sama z nim o tym pomówię.

Dobiegło ją westchnienie ulgi.

- Dziękuję ci, kochanie.

Opuściła gabinet, nie przestając myśleć o ojcu. Trzeba go przekonać, że musi iść do specjalisty, i to jak najszybciej. Maggie na jej widok znacząco mrugnęła.

- Jak było? Żyjesz? - spytała ze współczuciem.

- Można wytrzymać.

Rejestratorka zaproponowała, by poszła na kawę, i Beth z wdzięcznością przyjęła jej propozycję.

W pokoju lekarskim siedział przystojny mężczyzna około trzydziestki. Na widok wchodzącej Beth wstał i odłożył czytane pismo.

- Nareszcie się spotykamy. Nazywam się Parker, dla przyjaciół John. Jak rozumiem, mam przyjemność poznać doktor Jardine? - powitał ją uroczyście.

Uścisnęli sobie dłonie.

- Mam na imię Bem.

- Napijesz się kawy?

- Z przyjemnością. Napełnił filiżankę i podał jej.

- Jak tam pierwszy dzień w pracy? - zapytał życzliwie.

- Całkiem nieźle - odparła. - Z czasem się przyzwyczaję.

- Na pewno. - Uśmiechnął się szeroko. - Jesteśmy bardzo zgranym zespołem. W razie problemów o wszystko pytaj.

Beth przez chwilę napawała się aromatem świeżo parzonej kawy. Potem zerknęła na medyczne pismo leżące na stole.

- Najnowszy numer? - zapytała. - Jeszcze go nie widziałam. Miał w nim być artykuł, który bardzo chciałam przeczytać.

- Możesz je wziąć, ja już przejrzałem - oznajmił John. Oboje jednocześnie skierowali się w stronę leżącego na stole magazynu i wpadli na siebie. John podtrzymał ją i roześmiał się.

- Zderzenie zaraz pierwszego dnia w pracy! Co by na to powiedzieli na urazówce!

Zwłaszcza niektórzy, przemknęło jej przez myśl i w tej samej chwili do pokoju wszedł doktor Armstrong. Chłodnym spojrzeniem obrzucił Johna.

- Ty jeszcze tutaj? Słyszałem, że masz mnóstwo pilnych telefonów.

Na Beth nawet nie spojrzał, ale i tak oblała się rumieńcem.

- Waśnie kończyłem kawę - spokojnie wyjaśnił John - kiedy nadeszła Beth, a ponieważ nie mieliśmy dotąd okazji się poznać, przysiadłem jeszcze na chwilę. Swoją drogą, moglibyśmy kiedyś umówić się na drinka. Co ty na to, Beth?

Poczuła na sobie baczne spojrzenie Sama i ujrzała jego surowo zaciśnięte usta.

Dlaczego tak się zdenerwował? Dlaczego jest taki wściekły? Może nie lubi, jak lekarze na jego oddziale umawiają się ze sobą? On chyba nie myśli...

Przypuszczenie było tak absurdalne, że niemal głośno się roześmiała. Z drugiej strony, ogarnęła ją złość. To, że Sam jest jej przełożonym, nie upoważnia go do wtrącania się w jej prywatne życie.

Uśmiechnęła się promiennie do Johna.

- Bardzo chętnie, z przyjemnością - powiedziała i kolega odwzajemnił jej uśmiech.

- W takim razie, kiedy tylko zechcesz, jestem do dyspozycji. - John skłonił się szarmancko i opuścił pokój.

Zostali sami.

- Nie tracisz czasu, jak widzę - parsknął Sam. - Wolałbym jednak, żebyś planowała towarzyskie rozrywki poza godzinami pracy.

Spojrzała na niego uprzejmie i obojętnie.

- Tak jest, panie doktorze, przyjęłam do wiadomości - oświadczyła oficjalnie - a teraz wracam do swoich obowiązków.

Chciała wyjść, ale zastąpił jej drogę. Przytrzymał ją za ramiona i głęboko popatrzył w oczy.

- Mówiłem poważnie - powiedział cicho. - Skup się na pracy, w przeciwnym razie możesz mieć kłopoty.

Uśmiechnął się drwiąco, puścił ją i wyszedł.

Beth zadrżała. Nie rozumiała, co się z nią dzieje i dlaczego ten człowiek ma na nią taki niesamowity wpływ, ale wiedziała, że praca z nim nie będzie łatwa.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nastała jesień i pokryła trawniki grubym dywanem rdzawych liści. W przychodni panowały poprawne stosunki, co w praktyce oznaczało, że nawet z kimś takim jak Sam można współpracować, jeśli się ograniczy kontakt do minimum.

Beth najchętniej wcale by go nie widywała, ponieważ stan, w jaki ją wprawiał, zdumiewał ją i niepokoił. Spotykali się jednak codziennie. Przy odrobinie szczęścia udawało jej się opanowywać i rozmawiać z nim spokojnie i fachowo, nie czerwieniąc się i nie spuszczając oczu.

Pewnego ranka, wchodząc do rejestracji, spotkała Debbie. Wymieniły uwagi na temat urody pory roku i już miały się rozstać, kiedy Debbie żałośnie westchnęła.

- Niedługo kolorowa jesień się skończy i znowu nastanie koszmarna zima. - Wstrząsnęła się cała. - Nie możesz sobie wyobrazić, jak ja nie znoszę zimy. Stale ciemno, zimno, i nawet nie można wyjść do ogródka. Zupełnie jakby się żyło w czarnej chmurze.

- To nawet ma swoją nazwę - orzekła Beth. Debbie szeroko otworzyła oczy.

- Jaką? Ja to nazywam po prostu beznadziejnym klimatem tego skrawka ziemi.

Beth roześmiała się.

- To określona jednostka chorobowa, zwana fachowo nawracającą depresją zimową. Leczy się ją. Mówiłaś o tym komuś?

- Nie, sądziłam, że to normalne. Wiele osób nie lubi zimy i ciemności.

Beth skinęła głową.

- Wszystko jest kwestią proporcji - oznajmiła poważnie. - Jeśli reagujesz na zimę tak silnie, że nie możesz normalnie funkcjonować, powinnaś zasięgnąć porady kogoś, kto się na tym zna. Wpadnij do ranie kiedyś, jak będzie mniej pracy, pogadamy.

Debbie skinęła głową.

- Niezły pomysł.

Już miały się udać każda w swoją stronę, kiedy pojawił się John. Odłożył notes i komórkę i zajrzał do spisu pacjentów.

- Kogo tutaj mamy? Może dziś nikt nie przyjdzie i będzie można iść na piwo? - spytał żartobliwie.

Rejestratorka podała mu gruby plik kart.

- Nie ma tak dobrze, to wszystko twoje, John komicznie przewrócił oczami, westchnął ciężko, a potem spojrzał na Beth.

- Jak tam u ciebie?

- Jakoś leci - odparła z uśmiechem. - W każdym razie z grubsza opanowałam już system.

Jej rozmówca ze zdziwieniem uniósł brwi.

- Jaki system? Nic nie słyszałem o żadnym systemie. Mnie się tutaj nic nie mówi.

Debbie parsknęła śmiechem.

- System polega na tym, że jedni pilnie pracują, a inni bimbają. Nie chciałabym nikogo wskazywać palcem...

John spiorunował ją wzrokiem.

- Ale ty jesteś okropna... Wieczna prymuska, pracowita pszczółka.

- Co nie znaczy, że zaraz nie przylecisz do mnie na kawę... - odcięła się zaatakowana Debbie.

Rozstali się, śmiejąc się i przekomarzając, a Beth podpisała kilka listów i poprosiła Maggie, żeby je wysłano popołudniową pocztą.

- Czy przyszły już wyniki tej dziewczynki, Kary Kendall? - zapytała jeszcze.

- Gdzieś je widziałam. - Maggie poszperała w papierach leżących na biurku. - O, są tutaj, proszę.

Beth rzuciła okiem na wynik testów i jęknęła. Maggie uniosła na nią pytające spojrzenie.

- Nie jest dobrze?

W tej samej chwili nadszedł Sam i stanął tuż obok. Marynarkę miał luźno narzuconą na ramiona. Beth podała mu papiery.

- Obawiam się, że nie mam dobrych wiadomości - skomentowała cichym głosem.

Przez chwilę czytał.

- Tak, to białaczka - powiedział potem. - Nie ulega wątpliwości.

Beth głęboko westchnęła.

- Straszne... Jej rodzina... Pewnie podejrzewali, że to białaczka, ale człowiek zawsze się łudzi. Muszą się teraz zmobilizować i stawić czoło sytuacji, a to bardzo trudne. - Spojrzała na Sama. - Znasz ich? Jacy oni są?

- Tak. - Skinął głową. - Bardzo miła rodzina, mają dwoje dzieci.

- Kąty skończyła dopiero sześć lat...

- Natychmiast powinna rozpocząć kurację. Im szybciej, tym lepiej. Kilka lat temu sprawa byłaby beznadziejna, ale teraz są duże szanse, że dziecko da się uratować - powiedział spokojnie.

Beth uśmiechnęła się smutno i sięgnęła po teczkę.

- Idę już, mam mnóstwo wezwań.

Chciała go pożegnać, ale oznajmił, że będzie jej towarzyszył.

- Po co? - Zamrugała nerwowo. Czyżby chciał jej pilnować? Sądzi, że nie da sobie sama rady?

Sam uspokoił ją.

- Nie miałem na myśli nic złego, nie kwestionuję twoich umiejętności. Chciałem ci po prostu pokazać, jak można oszczędzić czas, kiedy się dobrze zna miasto. Unikniesz korków, a bywają niezwykle uciążliwe, zwłaszcza kiedy mamy nalot turystów.

Zabrzmiało to rozsądnie, ale nie zmniejszyło jej obaw. Perspektywa wspólnej jazdy wcale jej się nie uśmiechała.

- Jesteś pewien, że to konieczne? - próbowała się bronić. - Poczekalnia jest pełna pacjentów. Doug przyjdzie dopiero później, John urobi się po łokcie.

- Da sobie radę - odparł sucho. - Większość zresztą czeka na pielęgniarkę. Kelly ich załatwi.

Ustąpiła i zrezygnowana poszła za nim w stronę parkingu. Następne dwie godziny miała spędzić z człowiekiem, którego obecność stanowiła dla niej nieznośne obciążenie psychiczne. Próbowała na niego nie patrzeć; czuła, że się czerwieni, i wolała nie wiedzieć, jak jej skoczyło ciśnienie.

Otworzyła drzwi samochodu, rzucając swemu towarzyszowi niechętne spojrzenie. Może jednak w końcu się zniechęci i puści ją samą...

- Na pewno zaryzykujesz wspólną jazdę? - zapytała posępnie.

Sam wśliznął się na siedzenie pasażera.

- Dlaczego nie? Przecież mnie nie zamordujesz. Parsknął śmiechem i musiała się uśmiechnąć. W sumie może to nie najgorsze towarzystwo...

- Jesteś okropny.

Obrzucił ją rozbawionym spojrzeniem.

- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - oświadczył wesoło. - Początki co prawda mieliśmy trudne, ale... - Zawiesił głos i Beth zdrętwiała. - Na pewno dojdziemy do porozumienia.

- Nie wiem, co masz na myśli, - Doskonale wiesz. Pracujemy razem i musimy znaleźć jakiś sposób, żeby to się odbywało w miarę normalnie. Nie możesz za każdym razem, kiedy wchodzę, robić takiej miny, jakbyś się obawiała, że stanie się coś złego. Wznosisz między nami mur.

Ostrożnie manewrowała na parkingu i odezwała się dopiero, gdy wyjechali na drogę.

- Przykro mi, ale nic na to nie poradzę - powiedziała. - Każdy na moim miejscu czułby się niezręcznie, gdyby go bez przerwy pilnowano i sprawdzano. Wbrew temu, co sądzisz, ja umiem pracować samodzielnie.

Na jego twarzy odmalowało się szczere zdumienie.

- Naprawdę tak to odbierasz? Strasznie mi przykro, przepraszam. Nie zdawałem sobie sprawy. Chciałem ci tylko pomóc, bo wiem, jak trudno jest się odnaleźć w nowej pracy. Chciałem ci ułatwić aklimatyzację. - Zmarszczył brwi. - Czasem mam wrażenie, że nie czujesz się u nas dobrze. Jesteś taka spięta... Sam nie wiem, jak to określić. Pamiętaj, że masz tutaj przyjaciół i że zawsze możesz na nas liczyć.

Beth skupiła uwagę na prowadzeniu samochodu.

- Wiem i dziękuję - odezwała się po chwili. - Dobrze mi się z wami pracuje, chyba znalazłam swoje miejsce.

Spojrzał na nią przeciągle, a ona pod wpływem jego wzroku znowu poczuła się niepewnie.

- Może dręczy cię coś innego, coś nie związanego z pracą? - Sam znowu przerwał milczenie. - Mnie możesz powiedzieć, ulży ci. Najgorzej tłumić w sobie problemy. Chodzi o twoją córeczkę?

Przecząco pokręciła głową.

- Nie.

- Z czasem przyzwyczai się do szkoły i będzie tam chodziła chętnie, nie martw się.

Beth podjęła bezpieczny temat.

- Wiem, że to musi potrwać, wszystkie dzieci bardzo przeżywają takie zmiany, ale ona... ona jest trochę inna.

- W jakim sensie?

- Po wypadku nigdy nie wróciła do siebie - mówiła dalej, jakby się zastanawiając. - Na pozór nic nie widać, ale kiedy jest zmęczona... Nie biega, na przykład, tak szybko jak inne dzieci w jej wieku.

Sam przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.

- Ale naprawdę dręczy cię co innego? - zapytał potem łagodnie.

Zdumiała ją jego wrażliwość i wyczucie. Sam Armstrong jest rzeczywiście dziwnym człowiekiem.

Mimo to nie zamierzała mu się zwierzać; jeszcze pomyśli, że osobiste sprawy mogą przeszkadzać jej w pracy. Stale jeszcze niezbyt mu ufała. Przecież nigdy nie chciał, żeby z nimi pracowała, zgodził się tylko pod wpływem Douga. Nie ceni jej i nie ukrywa tego. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- Naprawdę nic mnie nie dręczy - odparła. - Po prostu strasznie się staram wypaść jak najlepiej i dlatego nieraz bywam spięta. Ale gdzie my właściwie jesteśmy? Wolałabym trafić pod wskazany adres.

- To kilkaset metrów stąd. - Sam łatwo zgodził się na zmianę tematu.

Wizyty okazały się mniej skomplikowane, niż się obawiała. Zwykła codzienna rutyna: starsi ludzie nie chcący iść do szpitala, dziecko chore na krup, pacjent po usunięciu zaćmy.

W powrotnej drodze Beth zdobyła się na uśmiech.

- Miałam szczęście, że tak mi gładko poszło. Dziękuję, że ze mną pojechałeś.

- Nic przecież nie zrobiłem. - Sam wzruszył ramionami. - Nie masz mi za co dziękować.

- Owszem, bardzo mi pomogłeś. Pacjenci cię znają, a gdybym przyjechała sama, musiałabym przełamywać lody, jak to nowicjusz.

Droga wiodła wzdłuż morza, port srebrzył się w jesiennym słońcu i Beth nagle poczuła się lekka i radosna. Kornwalia, jednakowo piękna o każdej porze roku, była cudownym miejscem do życia.

Sam oparł się wygodnie i przymknął oczy. Dopiero dźwięk komórki wyrwał go z błogostanu.

- Miejmy nadzieję, że to nic groźnego - westchnął, a do słuchawki powiedział: - Doktor Armstrong, słucham. - Skrzywił się i spojrzał na Beth. - Co tam, Maggie? Oczywiście, że go pamiętam. To ten z operowanym kolanem. Jesteśmy bardzo blisko ich domu. Dobrze, że zadzwoniłaś, zaraz tam pojedziemy.

Beth zerknęła na niego pytająco.

- Co się stało?

- Nic dobrego. Dzwonił nasz pacjent, Tom Watkins. Jego żona nagle zasłabła. Oboje mają około siedemdziesiątki. Musi być niewesoło, bo Tom nie jest facetem, który robi alarm z byle powodu.

Zawróciła i pojechała we wskazanym kierunku. Po chwili zatrzymali się pod niewielkim murowanym domem.

Sam szybkim krokiem poszedł ku drzwiom i Beth podążyła za nim. Gospodarz na ich widok odetchnął z ulgą.

- Jak dobrze, że pan jest, doktorze. I tak szybko... Nie chciałem robić kłopotu.

Sam uspokoił go.

- Przecież mówiłem, że zawsze można mnie wzywać, o każdej porze dnia i nocy. Bardzo dobrze pan zrobił. Gdzie żona?

Tom Watkins, kulejąc, poprowadził ich do saloniku.

- Nie wiem, co się stało - mówił po drodze. - Edie wstała jak zwykle wcześnie, ona nie lubi wylegiwać się w łóżku. Trochę się czuła zmęczona, ale tak to już jest w naszym wieku, człowiek nie lata tak jak dawniej. Potem powiedziała, że gniecie ją w piersi, i zasłabła.

- Czy skarżyła się na jakieś bóle?

- Tak, dlatego zadzwoniłem.

Weszli do pokoju, w którym leżała starsza kobieta.

- Ułożyłem ją na kanapie. - Oczy Toma napełniły się łzami. - Od godziny skarżyła się na bóle, ale nie pozwoliła mi wzywać pogotowia.

Sam położył dłoń na jego ramieniu.

- Proszę się uspokoić. Zrobimy, co w naszej mocy. - Zwrócił się do leżącej. - Edie, podobno ma pani bóle w Matce piersiowej. Jak są silne?

Kobieta była bardzo blada; z trudem uniosła powieki. Na jej czole lśniły kropelki potu.

Rozchyliła usta, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk.

- Proszę nic nie mówić - powiedział szybko Sam. - Proszę tylko pokazać, gdzie boli.

Chora z trudem uniosła rękę i wskazała lewą stronę klatki piersiowej.

- Tutaj... - szepnęła. - Mocno.. *.

- Dobrze, teraz proszę odpocząć. - Zbadał jej puls, a potem uważnie osłuchał.

Tom wbił w niego przerażone oczy.

- Co jej jest, panie doktorze?

- Ma zawał, ale niezbyt rozległy. Zaraz zawieziemy ją do szpitala.

Stary człowiek złapał Beth za rękę ruchem tonącego.

- Proszę się uspokoić - szepnęła. - Żona zaraz będzie pod dobrą opieką.

- Pojadę z nią.

Beth uścisnęła jego dłoń.

- Oczywiście, i zostanie pan przy niej w szpitalu. Zauważyła znaczący wzrok Sama i odeszła z nim na bok.

- Wezwij karetkę - polecił. - Ja zostanę przy niej. Wyraz jego oczu nie wróżył nic dobrego.

- Stan jest poważny, prawda? - zapytała ściszonym głosem.

- Edie ostatnio niedomagała - odparł oględnie. - Jest też w podeszłym wieku.

- Jak on sobie da radę bez niej... - Tylko to jedno przyszło jej do głowy.

Sam otrząsnął się.

- Podam Edie środki przeciwbólowe, a ty postaraj się namówić Toma, żeby się opanował i przygotował jej rzeczy.

- Zaraz się tym zajmę - zapewniła go. - Teraz dzwonię po pogotowie. Czy oni mają tutaj jakąś rodzinę?

- Chyba córkę, ale nie wiem dokładnie, gdzie mieszka. Beth energicznie przystąpiła do działania.

- Wezmę od Toma numer telefonu i zadzwonię do niej. Będzie potrzebna.

- Beth...

Zwróciła ku niemu głowę i poczuła na ustach muśnięcie jego warg.

- Dziękuję za pomoc - usłyszała szept. - Jesteś niezastąpiona. ..

Niemal biegiem udała się do telefonu.

W niecałą godzinę później, po odjeździe ambulansu, jechali z powrotem do szpitala. Tym razem prowadził Sam i była mu za to wdzięczna. Czuła się zmęczona i smutna; z radosnego nastroju nic nie pozostało, słoneczny ranek zamienił się w chmurne popołudnie.

Bolała ją głowa; pewnie z głodu albo z napięcia. A może złożyły się na to wydarzenia ostatnich kilku godzin: niedomaganie ojca, zawał pani Watkins, leciutki jak morska bryza pocałunek Sama.

Zerknęła w jego stronę i przypomniała sobie, jak niemal przez godzinę tłumaczy! przerażonemu staremu człowiekowi, na czym polega choroba jego żony, jakiej kuracji zostanie poddana, jak go pocieszał i przekonywał, że wszystko będzie dobrze. Nie każdy lekarz poświęciłby na to swój cenny czas.

Rodził się w niej podziw i jeszcze jakieś inne uczucie, którego nie rozumiała.

- Znowu zaczynasz? - odezwał się znad kierownicy Sam. Beth drgnęła.

- O czym mówisz? - spytała, wyrwana z zamyślenia.

- Znowu się zasępiłaś.

- Przepraszam.

Sam skrzywił się lekko.

- Nie masz za co przepraszać. Nie jestem twoim wrogiem, chcę ci pomóc, jeśli mi pozwolisz. Nie musisz się martwić o Watkinsów, są już w szpitalu w dobrych rękach.

Beth znowu się zamyśliła.

- Pewnie od bardzo dawna są małżeństwem - odezwała się po chwili.

- Dopiero co uroczyście obchodzili złote gody.

- Pięćdziesiąt lat! - W głosie Beth zabrzmiał podziw. - Nie wiem, jak ludzie mogą żyć, kiedy stracą kogoś, z kim byli tak długo.

Obrzucił ją zamyślonym wzrokiem.

- Jesteś lekarzem i znasz zasady. Nie wolno ci podchodzić emocjonalnie do spraw pacjentów.

Westchnęła ze smutkiem.

- Wiem, ale to nie zawsze łatwe. Zwłaszcza jeśli chory jest kimś bliskim.

Przez chwilę na niego patrzyła, a potem odwróciła twarz w stronę okna.

- Masz na myśli kogoś konkretnego? - usłyszała po pewnym czasie. - Kogoś z rodziny? Twojego męża?

Nie odpowiedziała, zdziwiona jego pytaniem oraz tym, że tak szybko zapomniała o Timie, zupełnie jakby nigdy nie istniał.

- Nie - zaprzeczyła machinalnie. - Nie miałam na myśli jego. - A widząc, że Sam czeka na odpowiedź, dodała: - Chodzi o mojego ojca.

- Jak rozumiem, masz konkretne powody do niepokoju?

- pytał dalej rzeczowo.

Skinęła głową.

- Mam nadzieję, że nie, i że to tylko sprawa mojej wyobraźni...

- Ale tak nie jest?

- Nie. - Tama nagle się przerwała i słowa popłynęły. - Tata od pewnego czasu źle się czuje, a ponieważ jest strasznie uparty, nie chce iść do lekarza. Mama bardzo się tym przejmuje i chyba ma rację.

Sam na sekundę oderwał wzrok od drogi i przeniósł go na Beth.

- Skoro obie coś podejrzewacie, chyba się nie mylicie - powiedział cicho. - Ty jesteś lekarzem, a mama, jako najbliższa mu osoba, wiele wyczuwa. Jakie ma objawy?

- Utrzymuje, że nie ma żadnych i nic mu nie jest. To właśnie jest najgorsze. - Beth niemal jęknęła. - Nic z niego nie można wyciągnąć. 2 mojej obserwacji wynika jednak, że znacznie ograniczył swoją aktywność.

- To jeszcze nic takiego...

- Tak - zgodziła się - ale tatuś zawsze był bardzo aktywny, uprawiał wszystkie sporty. Namiętnie grał w tenisa, uwielbiał to, a teraz mama mówi, że przez całe lato tylko kilka razy był na korcie.

- Podał jakiś powód?

- Nie, wspomniał tylko, że ma kłopoty z oddychaniem i stale musi odpoczywać.

- Pali? - zbierał wywiad Sam.

- Nie, i nie ma nadwagi - dodała od razu. - I nie ma też specjalnych powodów do stresu.

- Kiedy ostatnio był u lekarza?

- Dawno. Jego lekarz poszedł na emeryturę i ojciec nie wybrał sobie nikogo na jego miejsce. Mówi, że nie ma po co. Jakiś czas temu mama wysłała go do laryngologa, bo miał coś ze słuchem.

Sam przez chwilę milczał..

- Wygląda na to, że twój ojciec ma problemy z sercem - odezwał się wreszcie. - Powinien go zbadać dobry kardiolog.

- Nie będzie łatwo przekonać tatę, że to konieczne...

- Ty namówisz ojca na tę wizytę, a ja znajdę specjalistę - podsumował Sam. - Już nawet wiem, kogo. Jim Elliot. Zaraz do niego zadzwonię, na pewno przyjmie ojca. Przyjaźnimy się od lat, a na dodatek ostatnio wyświadczyłem mu pewną przysługę.

Wjechali na szpitalny parking i Beth uniosła na Sama spojrzenie pełne wdzięczności.

- Nie wiem, jak ci dziękować - szepnęła. - Mama się uspokoi, jak się dowie, że doktor Elliot zbada ojca.

- Od ciebie zależy, czy w ogóle pozwoli się zbadać. Powiedz mu, że chowanie głowy w piasek to najgorsza metoda - poradził jej Sam.

Rzucił to zwykłym, obojętnym tonem, jakby przemawiał do kogoś zupełnie obcego, ale Beth prawią go nie słyszała. Całym wysiłkiem woli skupiła się, żeby go nie pogłaskać po włosach - ani nie dotknąć jego ust.

Otworzyła drzwi i powoli wysiadła z samochodu.

- Jeszcze raz ci dziękuję i z góry przepraszam, jeśli się okaże, że trudziłeś się na próżno - powiedziała z wahaniem.

- Zaryzykuję.

Zdążyła jeszcze napić się kawy, zanim nadszedł pierwszy pacjent. Powitała go uśmiechem.

- Proszę, niech pan siada i powie mi, co pana do mnie sprowadza.

Trevor Johnson, lekko otyły mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, usiadł na krześle i poprawił okulary.

- Skończyły mi się tabletki na migrenę, chciałbym prosić o receptę.

Beth spojrzała na ekran komputera.

- Ostatni atak miał pan dosyć dawno. Był pan wtedy u doktora Reynoldsa.

Pacjent skinął głową.

- Tak, prawie półtora roku temu. Myślałem, że to się już nie powtórzy, ale teraz czuję, że to cholerstwo znowu mnie może dopaść. A zwłaszcza teraz bardzo bym tego nie chciał, mam trudną sytuację w pracy. Jest szansa na awans, ale jestem w takim wieku, że mogą mnie wyrolować.

Beth uśmiechnęła się.

- Ile pan ma lat? Czterdzieści?

- Czterdzieści dwa.

- Trudno to nazwać podeszłym wiekiem... Odwzajemnił jej uśmiech, a potem lekko się skrzywił.

- Tak, ale jak się ma obok siebie stado trzydziestolatków po dobrych studiach i z całkiem sporym doświadczeniem, człowiek zaczyna czuć się niepewnie. Zwłaszcza kiedy, tak jak ja, poznał już smak bezrobocia.

W oczach Beth ukazało się współczucie.

- W jakich godzinach pan pracuje?

- Normalnie od dziewiątej do piątej, ale teraz zakupili w firmie nowe komputery i trzeba zaktualizować cały system. Muszę być do dyspozycji.

Beth spoważniała.

- Praca w takim napięciu może mieć znane panu konsekwencje. - Ruchem dłoni uprzedziła jego protest. - Wiem, że praca jest bardzo ważna, ale musi pan trochę zwolnić tempo.

Trevor zdjął okulary, przetarł je i włożył z powrotem.

- Powiem to szefowi, jak tylko go spotkam. Będzie zachwycony.

Wypisała receptę i podała mu ją.

- Niestety, nie mogę nic poradzić na sytuację w pańskim biurze - dorzuciła jeszcze - ale daję panu nowy, skuteczny i bezpieczny lek. Zapobiega migrenie i nie ma skutków ubocznych, co nie znaczy, że nie powinien pan znaleźć jakiegoś sposobu, żeby pogodzić pracę ze zdrowiem. Wiem, że to niełatwe, ale muszę to panu powiedzieć.

Ostatnią pacjentką tego dnia była młoda ciemnowłosa kobieta. Wyraźnie zalękniona, z oczyma pełnymi łez, przysiadła na brzeżku krzesła.

- Pani Julie Barratt, prawda? - zachęcająco odezwała się Beth.

Kobieta przełknęła łzy i sięgnęła do kieszeni po chusteczkę.

- Przepraszam, ale nie mogę się opanować - wyjąkała. - To ten guzek w piersi.

Beth zajrzała do komputera. Pacjentka została skierowana przez doktora Armstronga na onkologię.

- Powiedział, że muszą mnie operować... - Błękitne oczy Julie Barratt wypełniły się łzami. - To pewnie jest dziedziczne, moja matka umarła na raka piersi. Ja nie boję się mastektomii, jak trzeba, to trzeba, martwi mnie co innego... Skoro to jest dziedziczne... czy ja mogę mieć dzieci, jeśli mają odziedziczyć taką straszną chorobę?

Beth wyprostowała się i spojrzała pacjentce prosto w oczy.

- Będę z panią szczera. Pewne ryzyko istnieje, ale to nie oznacza, że należy przewidywać najgorsze. Co pani na ten temat powiedział onkolog?

Kobieta pociągnęła nosem.

- Mówił bardzo dużo, ale nic nie pamiętam, byłam zszokowana. Podał mi wynik biopsji, powiedział, że to nowotwór złośliwy i że trzeba usunąć piersi. Siedziałam, patrzyłam na niego i myślałam, że to na pewno pomyłka i że chodzi o kogoś innego. Przecież takie rzeczy nie zdarzają się ludziom w moim wieku, prawda? Co innego, jak ktoś jest już stary...

- Nie ma takiej reguły - łagodnie wtrąciła Beth. - Co jeszcze pani powiedział lekarz?

- Dodał, że muszę mieć usunięte obie piersi, bo istnieje poważne ryzyko przerzutu. - Uniosła oczy. - Boję się, ale już się z tym pogodziłam, mogę z tym żyć. Chodzi mi tylko o moją córkę... - Rozpłakała się. - Wolę nie mieć dzieci , niż skazać je na coś takiego, przez co teraz sama przechodzę.

Beth pogłaskała jej rękę.

- Domyślam się, jak się pani czuje, i serdecznie pani współczuję. Dziesięć lat temu moja mama też zachorowała na raka. Wahała się, czy wyrazić zgodę na usunięcie obu piersi, a teraz mówi, że to była najrozsądniejsza decyzja w jej życiu. Operacja zakończyła się sukcesem i nie grożą jej przerzuty.

Pacjentka słuchała uważnie i nie spuszczała z niej bacznego spojrzenia.

- A pani doktor? - zapytała po chwili spiętym głosem.

- Nigdy się pani nie bała, że też może to mieć?

- Są sposoby, żeby tego uniknąć - łagodnie odparła Beth.

- Regularnie badam sobie piersi i raz do roku robię mammografię. Medycyna bardzo szybko się rozwija i profilaktyka staje się coraz bardziej skuteczna.

Julie przełknęła ostatnią łzę.

- Jakoś mi teraz lżej - szepnęła. - Dobrze, że do pani przyszłam. Bardzo chciałam z kimś porozmawiać.

- Proszę przychodzić, kiedy tylko pani zechce.

Po wyjściu pacjentki Beth przymknęła oczy. Czuła się wykończona. Nie lubiła takich sytuacji; natychmiast też powróciła myśl o ojcu. Ujrzała przed sobą jego pobladłą, zmęczoną twarz, przypomniała sobie jego powolne, jakby ospałe ruchy. Niemal czuła jego udrękę, udrękę człowieka zdradzonego przez własne ciało. Choroba jest straszna, potrafi być nieubłagana, i nie wybiera...

- Mogę na chwileczkę? - Głos Sama dobiegł ją z bardzo daleka, chociaż stał w progu jej drzwi. - Pukałem, ale byłaś tak pogrążona w myślach, że nie słyszałaś.

Wstała zza biurka, próbując się skoncentrować.

- Tak, ja tylko... zaraz...

- Maggie mi powiedziała, że twój ostatni pacjent właśnie wyszedł i chciałem jeszcze cię złapać - ciągaj Sam, wchodząc. - Wszystko w porządku?

Nerwowo zaczęła porządkować porozkładane na biurku papiery.

- Oczywiście. Potrzebujesz czegoś?

- Tak, ale mogę poczekać. - Zmarszczył brwi. - Przecież widzę, że coś się dzieje. Powiedz, o co chodzi.

Jest zdecydowanie zbyt przenikliwy i wyczulony na jej nastroje.

- Nic się nie dzieje - rzuciła opryskliwie. - Po prostu trochę boli mnie głowa.

Jego oczy pociemniały.

- Nie umiesz kłamać. Widzę, że coś cię dręczy.

Nie miała siły walczyć. Ten człowiek wprawiał ją w stan nerwowej wibracji i zmuszał do podporządkowania się swej woli.

- To ta bezsilność - poddała się. - Medycyna niby idzie naprzód, a stale zdarzają się sytuacje, w których nic człowiekowi nie możemy pomóc. Czuję się wtedy kompletnie niepotrzebna i śmieszna.

Sam podszedł bliżej.

- Czy to ma związek z pacjentką, która właśnie opuściła twój gabinet?

Beth skinęła głową.

- Tak, jest o dwa lata ode mnie młodsza i ma raka piersi.

Dziewięć miesięcy temu wyszła za mąż, a teraz czeka ją mastektomia. Nawet nie możesz sobie wyobrazić, przez co ona przechodzi.

- Nawet nie próbuję - rzeki ciepłym głosem - ale jestem lekarzem, ty też, i pewnie jej wyjaśniłaś, że ma bardzo duże szanse.

Beth z trudem powstrzymała łzy.

- Jasne, ona nawet twierdzi, że od razu poczuła się znacznie lepiej... Chyba jednak trochę to uprościłeś.

- Dlaczego? Przecież nie jesteś odpowiedzialna za fakt, że zachorowała, nie ty postawiłaś diagnozę, nie ty powiedziałaś jej o wszystkim pierwsza.

- Ale czuję się... nie w porządku.

- Los jest nie w porządku, moja droga, a ona ma ogromne szanse wyjść z tego i żyć normalnie.

W głosie Beth zabrzmiała gorycz.

- Tylko że zapewne nigdy nie będzie miała dzieci.

- Nie widzę powodu. Mastektomia nie zakłada bezpłodności.

On nic nie rozumie i wszystko trzeba wytłumaczyć mu jak małemu chłopcu.

- Chodzi o co innego. Są młodym, szczęśliwym małżeństwem, właśnie przeprowadzili się do nowego domu, chcą mieć rodzinę, ale świat Julie się rozpadł. Boi się mieć dzieci z obawy, że przekaże chorobę nowotworową swojej córce. Wyznała mi to, a ja jej zaczęłam prawić banały o rozwoju medycyny. Co ze mnie za lekarz?

Sam spojrzał na nią surowo.

- Wybór należy do niej, nie do nas - oświadczył głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Musimy kierować się rozumem, a nie emocjami. Jeśli chcesz przeżyć w tym zawodzie, musisz być bardziej odporna. Lekarz nie jest cudotwórcą, wystarczy, że dobrze wykonuje swój zawód. Medycyna naprawdę rozwija się z każdym dniem, a to napawa optymizmem. Julie będzie miała doskonalą opiekę i z pewnością odzyska zdrowie.

- Takie to dla ciebie proste...

- Tego nie powiedziałem. Opanowała się.

- Przepraszam. Wzruszyłam się tak, bo kilka lat temu moja matka też miała raka, dlatego tak to na mnie podziałało. Chyba rzeczywiście przesadziłam.

Spróbowała się uśmiechnąć, ale jej się nie udało.

- A teraz boisz się o ojca - odezwał się po chwili Sam. - Ponadto masz na głowie córkę i nową pracę. Nic dziwnego, że się stresujesz.

- Nic mi nie będzie.

- Powinnaś się rozerwać - zadecydował nagle - i nawet wiem, jak to zrobić. Nad morzem jest mały pub, dobre jedzenie, miły nastrój. Zapraszam cię na kolację.

- Nie musisz. - Beth dumnie uniosła głowę. - Nie musisz prowadzić mnie za rączkę. Sama potrafię zorganizować sobie życie towarzyskie.

Wcale się nie zraził.

- Nie wątpię - odparł. - Chciałbym tylko, żebyś się na chwilę oderwała od problemów codziennego dnia. Na kiedy się umówimy?

Beth nie zastanawiała się długo.

- Miło z twojej strony, ale nie, dziękuję. Nie jestem w nastroju. Ponadto uważam, że będzie lepiej, jeśli nasza znajomość pozostanie czysto zawodowa. W ten sposób unikniemy nieporozumień. Chyba cię nie uraziłam.

Jego spojrzenie stężało.

- Popełniasz poważny błąd, tak stale uciekając. Przed życiem nie uciekniesz. Unik nigdy nie jest dobrym wyjściem, a żeby stawić czoło nowym wyzwaniom, trzeba nie lada odwagi. Wątpię, żeby ci jej starczyło.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Jego słowa prześladowały ją przez kilka dni. Jakim prawem ją sądzi? Jakim prawem nazwał ją tchórzem? Jest po prostu ostrożna i nie ma w tym absolutnie nic złego. Kto się raz sparzył, dmucha na zimne. Kogo raz skrzywdzono, nie podstawia się po raz drugi.

Chociaż, prawdę mówiąc, krótka wizyta w pubie to nic groźnego. Mogłoby nawet być przyjemnie...

Beth musi się jednak liczyć z Sophie. Jest mała, ale inteligentna. Na pewno pamięta jeszcze ojca, wypadek, cierpienie, pobyt w szpitalu. Dość jak na jedno krótkie życie. Są z sobą bardzo zżyte i Sophie nie zniesie obok matki żadnego mężczyzny.

Swoją drogą ciekawe, jak by zareagowała? Już nieraz pytała, dlaczego nie ma tatusia... Prędzej czy później trzeba jej będzie wszystko jakoś wytłumaczyć.

- Mamo! Idziemy! Jesteś gotowa?

Beth odwróciła się i ujrzała małą istotkę podskakującą z podniecenia. Uklękła i pomogła jej włożyć kurtkę.

- Masz rękawiczki i szalik, córeczko?

- Niepotrzebne mi.

- Owszem, potrzebne. - Sophie pocałowała mały nosek. - Nad morzem będzie zimno. Idę po kurtkę, a ty włóż długie butki.

Sophie usiadła na podłodze i z zapałem zaczęła wciągać czerwone kalosze.

Chyba oszalała, żeby ciągnąć dziecko na plażę w taką pogodę... Beth kochała morze i fakt, że miała je teraz tak blisko, sprawiał, że biegała na plażę, kiedy tylko mogła.

- Mamo! Miś też z nami idzie! Pewnie. Dlaczego by nie!

Prawie już stały w drzwiach, kiedy odezwał się dzwonek. Otworzyła i serce podeszło jej do gardła na widok Sama. Miał na sobie dżinsy i wełniany sweter.

- Cześć. - Uśmiechnął się szeroko. - Wiem, że masz wolne w ten weekend. Chciałem pogadać, ale widzę, że wychodzicie.

Sophie mocno ujęła matkę za rękę i ciekawie spojrzała na nieznajomego.

- Jak ci na imię? - zapytała.

- Sam - odparł swobodnie. - Pracuję z twoją mamusią. - Przykląkł i mówił dalej: - Ty pewnie jesteś Sophie, a jak się nazywa ten miś?

Sophie wydęła usteczka.

- George.

Już miał zapytać dlaczego, ale powstrzymał go wzrok Beth.

- Idziemy na plażę - wyjaśniła mała. - Z mamą i z misiem.

Sam wstał i cofnął się.

- W takim razie nie przeszkadzam. Zadzwonię do ciebie później, Beth.

Spojrzała na niego i zrozumiała, że ma dla niej jakieś ważne wiadomości.

- Poczekaj, wiesz coś o moim ojcu? - zatrzymała go. Skinął głową i odparł ściszonym głosem, tak żeby dziecko nie mogło zrozumieć.

- Dzwonił do mnie Jim Elliot i podał mi wyniki badań. Może bym się z wami przeszedł i wszystko ci opowiedział? Oczywiście, jeśli nie przeszkadzam.

- Dobrze - zgodziła się natychmiast. - Tylko pewnie zmarzniesz w samym swetrze. Na plaży jest wiatr.

- Nie szkodzi, jakoś wytrzymam. Sophie powiodła wzrokiem po dorosłych.

- On z nami idzie? - zapytała. Sam uśmiechnął się do niej.

- Jeśli tylko się zgodzisz. Nazbieramy ci z mamusią ślicznych muszelek.

Dziewczynka nie zaprotestowała i po chwili we troje schodzili już w stronę przystani.

Na plaży hulał zimny wiatr i Sam schował ręce do kieszeni spodni. Sophie natychmiast popędziła w stronę morza. Po chwili odwróciła się i spojrzała na matkę.

- Miałaś zbierać muszelki - powiedziała z wyrzutem. - Tutaj jest tyle muszli, malutkie i taaakie wielkie...

Beth pochyliła się, udając, że szuka pięknego okazu.

- Co ci powiedział Jim Elliot? - zwróciła się do Sama cichym głosem. - Sprawa musi być poważna, skoro do mnie przyszedłeś.

Jej towarzysz schylił się również.

- Tak - przytaknął. - Sprawa jest poważna. Poczuła ucisk w żołądku.

- To serce, prawda? - spytała zdławionym głosem.

- Tak.

Beth wyprostowała się; przeszedł ją lodowaty dreszcz, nie mający nic wspólnego z nadmorskim chłodem.

- Podejrzewałam, że to serce. - Skuliła się, jakby oczekując ciosu. - Wiedziałam... Ojciec nigdy na nic się nie skarżył, ale mama mówiła, że stale jest słaby i kręci mu się w głowie. Czy trzeba się liczyć z koniecznością wszczepienia rozrusznika?

Sam nie odpowiedział wprost, - Doktor Elliot zrobił mu wszystkie badania. EKG, echo serca, rentgen płucoserca. Prawdopodobnie chodzi o niedomykalność zastawek. Konieczna jest operacja, i to jak najszybciej. Sądzisz, że uda ci się przekonać ojca i wyrazi zgodę?

Oblizała spierzchnięte wargi.

- Muszę, nie mam wyjścia.

Poczuła na ramionach dłonie Sama; emanował z niego spokój i siła. W tej samej chwili podbiegła do nich Sophie.

- Mamo, zobacz, co znalazłam! - Energicznym ruchem wysunęła przed siebie siatkę. - To ma nogi!

Beth cofnęła się instynktownie.

- Wolałabym tego nie widzieć. Sam udał zaciekawienie.

- Mogę zerknąć?

- Bardzo proszę - wzdrygnęła się Beth. Zerknął do siatki i gwizdnął ż zachwytu.

- Ale piękny krab! Jakie ma nogi!

Delikatnie wydobył stworzenie z siatki i położył na dłoni.

- Włóż go z powrotem do wody. - Beth znowu zrobiła krok do tyłu.

- Dobry pomysł.

Sam postawił kraba na wilgotnym piasku, w zasięgu fali, i otrzepał ręce.

- Tu niedaleko jest grota, chcecie zobaczyć? - zapytał.

- Co to jest grota? - Sophie szeroko rozwarła oczy.

- To taki tunel pod skałami - wyjaśnił. - Chodźmy, zaraz wam pokażę.

Na widok groty Sophie wpadła w niesłychany entuzjazm i zaraz podbiegła do wejścia.

- Mamo! Zobacz! Zupełnie jak wielki dom! Beth powiodła za nią zaniepokojonym wzrokiem.

- Czy to na pewno bezpieczne? - zapytała nerwowo.

- Nie jest zbyt głęboka, zresztą teraz jest odpływ, Sophie nic się nie stanie. - Spojrzał na nią i wrócił do poprzedniego tematu. - Przykro mi, że przynoszę złe nowiny, ale prognozy są dobre, pamiętaj o tym.

Zapatrzyła się przed siebie niewidzącym wzrokiem.

- Spodziewałam się tego - szepnęła. - Próbowałam się oszukiwać, ale w głębi duszy wiedziałam, że to coś poważnego.

- Z tego, co mówiłaś, domyślałem się, że to może być wada zastawki dwudzielnej. Niewydolność oddechowa, nieregularny rytm serca, zmęczenie, uczucie słabości, i tak dalej.

Wiatr potargał włosy Beth. Odrzuciła je z czoła i znowu spojrzała na bawiącą się obok groty córeczkę. Mała zbierała otoczaki i wrzucała je z powrotem do wody.

- Najważniejsze to nie zwlekać z operacją - podjął łagodnym głosem Sam. - Jim to wspaniały kardiochirurg, twój ojciec będzie w dobrych rękach. Nie zamartwiaj się.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

- Jak mogę się o niego nie martwić! Przez ostatnie dwa lata rodzice wspierali mnie i pomagali mi, jak mogli. Ojciec zawsze był przy mnie, kiedy go potrzebowałam, a teraz... teraz on potrzebuje mnie. Jest chory, a ja... - Załamała dłonie. - A ja nic nie mogę zrobić.

- Już wiele zrobiłaś. Dzięki tobie poszedł do doktora Elliota.

Potrząsnęła głową, włosy rozsypały jej się na ramiona.

- Takie właśnie banały mówimy zawsze pacjentom - oświadczyła z goryczą. - Ale tym razem chodzi o mojego ojca. Dość już przeżył, kiedy mama miała raka. A teraz on...

Sam znowu położył dłonie na jej ramionach. Delikatnie potrząsnął nią.

- Wiem, co czujesz. Wbrew temu, co myślisz, nie jestem z kamienia. Ja też od czasu do czasu coś przeżywam.

Wzięła głęboki oddech, próbując nad sobą zapanować. Zachowała się jak histeryczka, a tego u siebie nie cierpiała.

- To mój problem. - Jej głos był stanowczy i opanowany. - Dziękuję ci za to, co zrobiłeś, ale reszta już cię nie dotyczy.

Chciała się odsunąć; bliskość Sama nie pozwalała jej się skupić i spokojnie pomyśleć. A tak dobrze byłoby wtulić się w jego ramiona i spokojnie wypłakać. Sam, jakby czytając w jej myślach, przyciągnął ją ku sobie.

- Nie myśl, że tylko ty jedna masz monopol na wrażliwość. Inni ludzie też nieraz płaczą. Uczuciowość nie jest oznaką słabości.

Uniosła na niego oczy. Jego usta znajdowały się niebezpiecznie blisko. Czuła ciepło jego ciała i zapach dobrej wody po goleniu.

- Chyba nietrudno to zrozumieć - ciągnął coraz bardziej spiętym głosem. - Kiedyś i tak będziesz musiała zburzyć ten mur, którym się oddzielasz od świata. Nie możesz wiecznie być więźniem samej siebie.

Coś z jego słów wreszcie do niej dotarło.

- Nie robię tego świadomie - wyznała - Po prostu od dłuższego czasu jesteśmy z Sophie zdane tylko na siebie, to znaczy, ja muszę dbać o nas obie.

Przytulił ją i pogłaskał po plecach.

- Wcale nie musi tak być. Nie bój się.

Czuła, że zaraz ją pocałuje, i bardzo się tego bała. Twarz Sama znajdowała się coraz bliżej... Wiedziała, że nie wolno jej dopuścić do tego, co miało się stać. Próbowała odwrócić głowę, ale Sam jej nie pozwolił. Jego uścisk stawał się coraz mocniejszy, szept coraz bardziej naglący.

- Czego tak bardzo się boisz? Przecież ja nigdy bym cię nie skrzywdził...

Wierzyła mu. Wierzyła, że świadomie nigdy by jej nie wyrządził krzywdy. Ale ona przecież nie może, nie ma prawa.

Poczuła jego wargi na swoich ustach i w jednej chwili całe jej ciało rozkwitło. Nigdy żaden mężczyzna nie działał na nią w ten sposób, nigdy dotąd jej ciało nikogo nie przyzywało tak namiętnie i... rozpaczliwie. Zadrżała w jego ramionach, odurzona i przerażona tym, co się z nią stało. Z Timem, nawet w ich najlepszym okresie, nigdy tak nie było.

- Nie, proszę... - szepnęła, próbując się wyzwolić z jego ramion. - Ja nie mogę.

Sam zesztywniał; w spojrzeniu, jakim ją obrzucił, dostrzegła odbicie własnej wewnętrznej walki.

Jak mogła tak się zachować? Jak mogła tak łatwo i szybko się zapomnieć? Przecież on chciał tylko pocieszyć ją po przyjacielsku, w trudnej chwili, a ona... Ona przez swoje niewłaściwe zachowanie doprowadziła go do stanu, w którym na pewno nie chciał się znaleźć. W każdym normalnym mężczyźnie budzi się pożądanie, kiedy kobieta się na niego rzuca.

Załatają fala wstydu; przecież oni prawie się nie znają! Niemal słyszała łomot swojego serca. To, czego przed chwilą doświadczyła, było cudowne i podniecające, ale prowadzi donikąd. Kiedyś już weszła na tę drogę i wie, co czeka u jej kresu: upokorzenie, ból i rozczarowanie.

Wyswobodziła się z jego ramion.

- Musimy już iść, zrobiło się późno. Sophie! Wracamy! Córeczka podbiegła; policzki jej płonęły, oczy błyszczały z radości.

- Mamo! Zobacz jaka woda! Trochę zmoczyłam nóżki, ale tylko troszeczkę!

- Musimy już iść, zaraz zrobi się ciemno - oparła się jej namowom Beth.

Dziewczynka uniosła na nią błagalne spojrzenie.

- Ale wrócimy tutaj, prawda? Powiedz, że tak! On też z nami przyjdzie? Będzie mógł, mamusiu, prawda?

Twarz Sama drgnęła, jego oczy pociemniały. Beth z trudem przełknęła ślinę.

- Tak... kiedyś jeszcze tu przyjdziemy - wykrztusiła - ale chyba same. Doktor Armstrong ma dużo pracy, jest zajęty.

- Na pewno znajdę chwilkę czasu - wpadł jej w słowo Sam. - Bardzo mi się podobała nasza wycieczka.

Sophie podskoczyła z radości.

- Znajdziemy jeszcze jednego kraba! - krzyknęła zachwycona.

- A może nawet złowimy jakąś rybę - dodał Sam, klękając obok niej na piasku.

Ich głowy prawie się zetknęły i Beth poczuła dziwne ukłucie w sercu. Ten mężczyzna stale ją zaskakiwał i stawał się jej coraz bliższy. Musi bardzo się pilnować, żeby znowu nie popełnić błędu.

Przecież to tylko mężczyzna. Bardzo atrakcyjny, ale typowy samiec. Skorzystał z okazji, że miała chwilę słabości, i teraz myśli, że może z nią robić, co chce.

Tylko że ona przerobiła już tę lekcję. Przez ostatnie dwa lata próbowała poskładać jakoś swoje życie i nie pozwoli go sobie zrujnować na nowo.

- Sophie, idziemy do domu - oświadczyła głosem tak szorstkim, że aż sama się zdziwiła.

Sam podniósł się, a dziewczynka zaczęła marudzić.

- Nie chcę iść do domu! - Skrzywiła buzię, gotowa wybuchnąć płaczem.

Pogłaskał ją po główce.

- Posłuchaj mamusi - powiedział łagodnie. - Mama bardzo się śpieszy.

Beth złapała córkę za rękę i zaczęła brnąć po plaży w kierunku wyjścia, czując na plecach jego spojrzenie. Wiedziała, że ucieka, i że Sam też to wie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jedno w jej pracy było okropne: wezwania w środku nocy, i to zwykle bardzo zimnej i bardzo ciemnej nocy. Dlaczego tak jest, zastanawiała się Beth, idąc w stronę samochodu uważnie i ostrożnie, by się nie pośliznąć na oblodzonej powierzchni.

Nawet nie zdążyła zasnąć. Ma zbyt wiele problemów.

Z trudem otworzyła przymarznięte drzwi samochodu i wrzuciła lekarską torbę na tylne siedzenie.

Rano ojciec idzie do szpitala. Bardzo się o niego bała, mimo że doktor Elliot jest świetnym kardiologiem. W czasie tak poważnej operacji wszystko może się przecież zdarzyć...

Ojciec przyjął diagnozę zdumiewająco spokojnie.

- Jak trzeba się operować, to trzeba - oświadczy! opanowanym tonem. - Najgorsza zawsze jest niepewność. Czułem się źle, podejrzewałem, że to coś poważnego, i wyobrażałem sobie nie wiadomo co. A tak przynajmniej wiem czego się trzymać. Te ostatnie miesiące musiały być dla twojej matki bardzo ciężkie. Martwiła się o mnie. Teraz sobie odpocznie.

Beth uśmiechała się do niego i próbowała podtrzymywać go na duchu, starannie kryjąc nurtujący ją niepokój. Wiedziała, że uspokoi się dopiero, kiedy będzie już po wszystkim i ojciec znajdzie się z powrotem na szpitalnym łóżku.

Zapaliła silnik i wyjechała na drogę. Martwiła ją również sprawa Sophie. Poprzedniego wieczoru musiała zostawić ją u matki. Liz Walker, która zwykle opiekowała się dziewczynką, zawiadomiła ją w ostatniej chwili, że musi wyjechać.

- Strasznie mi przykro - mówiła skruszona - ale przez jakiś czas nie będę mogła odbierać Sophie ze szkoły. Moja siostra spodziewa się dziecka i muszę jej pomóc w domu.

Beth nie okazała rozczarowania.

- Trudno, nie ma w tym niczyjej winy - powiedziała z rezygnacją.

- Wiem, powinnam zawiadomić wcześniej - kajała się dalej sąsiadka. - Siostra ma termin porodu dopiero za miesiąc, ale zbadali jej ciśnienie i okazało się tak wysokie, że musi teraz cały czas leżeć.

Beth uśmiechnęła się.

- Na pewno przyda jej się pomoc, a my jakoś damy sobie radę. Znajdę kogoś na zastępstwo.

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Nie chciała fatygować swojej matki, zwłaszcza teraz, kiedy ta miała co innego na głowie. Annę jednak sama ofiarowała pomoc.

- Tak będzie nawet lepiej - oznajmiła. - Nie będę siedziała sama w domu i zastanawiała się, co dzieje się z twoim ojcem. Bardzo lubię, jak Sophie tu jest, a i ona dobrze się u nas czuje. Zrobimy sobie małe wakacje.

Beth musiała się zgodzić. Nie mogła dopuścić do tego, by Sam uznał, że domowe obowiązki przeszkadzają jej w pracy. I tak już patrzy na nią wilkiem...

Mimo woli westchnęła. Od kilku dni zachowywał się, jakby sienie znali. Sztywny, oficjalny, małomówny... Z jakiegoś nieznanego powodu bardzo ją to bolało. A przecież sama utrzymywała, że pragnie, aby łączyły ich tylko zawodowe stosunki. Powinno jej to odpowiadać.

Podjechała pod dom państwa Turner i tłumiąc ziewanie, wysiadła z samochodu. Drzwi otworzyły się natychmiast i ujrzała na progu bladą, wystraszoną panią Turner.

- Strasznie przepraszam, że tak wzywam po nocy, ale martwię się o Jess. Proszę wejść, jest straszny mróz.

W holu panowało przyjemne ciepło i Beth zaczęła tajać.

- Gdzie jest Jess? - zapytała.

- Na górze. - Sue Turner wprowadziła ją na schody. - Ostatnio trochę źle się czuła, myślałam, że to zwykłe przeziębienie i dałam jej calpol. Dzisiaj w nocy obudziła się z płaczem, skarżąc się na ból głowy. Zauważyłam, że ma wysypkę.

Dziewczynka leżała w łóżku rozpalona, z zamkniętymi oczami. Beth postawiła torbę na podłodze i przysiadła obok chorego dziecka.

- Cześć, Jess - powiedziała. - Mama mówi, że niedobrze się czujesz. Gdzie cię boli?

Mała rączka powędrowała w stronę rozpalonej główki. Beth zwróciła się ku matce.

- Od jak dawna skarży się na bóle głowy? - zapytała.

- Od wieczora. Dałam jej lek przeciwbólowy i chyba trochę pomogło. Obudziła się w nocy ze strasznym płaczem, więc znowu dałam jej pastylkę i coś do picia. Wtedy zauważyłam tę wysypkę.

Bem sięgnęła po przyrząd do badania wnętrza ucha.

- Nic się nie bój, to nie boli - uspokoiła dziecko. - Są zupełnie czyste - stwierdziła po chwili. - Nie ma żadnej infekcji. Natomiast węzły chłonne są znacznie powiększone. Czy bob” cię szyja, jak ruszasz główką?

Dziewczynka z trudem przytaknęła, w jej oczach pojawiły się łzy, Coraz bardziej zaniepokojona matka niespokojnym wzrokiem obrzuciła lekarkę.

- Mówiła, że boli ją kark i nie może ruszyć głową - szepnęła i przerażona dodała: - To chyba nie jest... zapalenie opon mózgowych?

- Na pewno nie - odparta stanowczo Beth. - Może pani być spokojna. - Odeszły od łóżka i Beth mówiła dalej: - To nic poważnego. Czy Jess była szczepiona na różyczkę?

- Nie. Tyle się naczytałam o ubocznych efektach szczepionki, że postanowiłam jej nie szczepić.

- Wobec tego jestem prawie pewna, że mamy do czynienia z ostrym przypadkiem tej właśnie choroby.

Matka dziewczynki odetchnęła z ulgą.

- Różyczka? A skąd wysypka? Byłam przekonana, że to musi być coś znacznie groźniejszego.

Beth uśmiechnęła się.

- Na szczęście nie, ale jeśli ma pani wątpliwości co do pochodzenia wysypki, to jest jeden sposób, żeby się upewnić, jakiego jest rodzaju. Mogę prosić o szklankę?

Sue zamrugała powiekami.

- Szklankę? Tak... zaraz, przyniosę z łazienki. Proszę. Ale nie bardzo rozumiem...

Beth delikatnie potarła szklanką krostkę na ramieniu dziecka.

- Widzi pani? Krostka zbladła. W przypadku zapalenia opon mózgowych tak by nie było.

- Szkoda, że nie wiedziałam o tym sposobie - westchnęła pani Turner. - Nie wpadłabym w panikę. A jak się leczy różyczkę?

- Jess powinna przez kilka dni zostać w łóżku - wyjaśniła Beth. - Po kilku dniach wysypka zniknie. Proszę dziecku w dalszym ciągu podawać calpol, to zmniejszy sztywność karku i bóle głowy. I proszę się nie niepokoić, nawet dobrze, że zachorowała na różyczkę teraz, jako mała dziewczynka. W przeciwnym razie koniecznie trzeba byłoby ją zaszczepić przed dwudziestym rokiem życia. Różyczka jest bardzo groźna w przypadku ciąży. Co jeszcze? Powinna dużo pić, jeść pewnie nie będzie chciała, nie należy jej zmuszać.

Matka dziewczynki serdecznie jej podziękowała i odprowadziła do drzwi.

W pięć minut później Beth była już w drodze powrotnej do domu, marząc o ciepłym łóżku. Brzęczenie komórki szybko wybiło jej z głowy podobne marzenia. Zawróciła i pojechała w przeciwnym kierunku.

Kolejny pacjent, starszy mężczyzna, przewrócił się w łazience, złamał sobie rękę i potłukł głowę. Beth wezwała karetkę i przez dłuższą chwilę pocieszała żonę pacjenta.

Kiedy wreszcie wróciła do domu, rzuciła się na łóżko i natychmiast zasnęła kamiennym snem. Kiedy się obudziła, słońce stało już wysoko, a w głowie czuła pulsujący ból.

Zaspała! Z tego wszystkiego zapomniała nastawić budzik!

Zdążyła tylko zadzwonić do matki, zapytać o Sophie, i bez śniadania wypadła do pracy. Spóźniła się dziesięć minut.

Zaraz w rejestracji natknęła się na Sama. Stał i z zasępioną miną studiował listę pacjentów.

- Dzień dobry - powiedziała. - Bardzo przepraszam za spóźnienie, ale miałam dwa nocne wezwania i potem...

Spojrzał na nią chłodno.

- Wiem. Słyszałem, jak nad ranem przejeżdżałaś obok mojego domu.

Roześmiała się sztucznie.

- Na przyszłość postaram się tak nie hałasować, panie doktorze. Nie chciałabym przeszkadzać.

Wcale się nie rozchmurzył.

- Dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło - wycedził.

Udawała, że nie rozumie.

- Niepotrzebnie po powrocie się położyłam - ciągnęła. - Obudziłam się ze strasznym bólem głowy.

- A po co cię wzywano? Stało się coś naprawdę poważnego? - zapytał rzeczowo Sam.

Lekko się skrzywiła.

- Jak zwykle. Mała Jess Turner dostała wysypki i zaczęła płakać, że ją boli głowa. Matka się wystraszyła, że to zapalenie opon mózgowych, i zadzwoniła do mnie.

- I co stwierdziłaś?

- Na szczęście to nie zapalenie opon, tylko różyczka. Sue Turner oczywiście dobrze zrobiła, że mnie wezwała. Szkoda tylko, że o piątej rano... - Przeczesała ręką włosy. - Do tego musiałam znowu zostawić Sophie u matki. Zawsze czuję się winna, kiedy tak ją wykorzystuję, mimo że ona uważa, że to normalne i bardzo się z tego cieszy.

- W twojej sytuacji to chyba jest normalne - powiedział z naciskiem i niecierpliwością w głosie.

- Wiem - odrzekła również zniecierpliwiona. - Nie szukam współczucia, po prostu stwierdzam, że potrzebuję nieco więcej snu, to wszystko.

- Jak rozumiem, to właśnie brak snu jest przyczyną twojego dzisiejszego roztargnienia...

Uniosła na niego pytające spojrzenie.

- Co masz na myśli?

- Pana Dunbara - odparł sucho. - Jest twoim pierwszym pacjentem i przyszedł bardzo punktualnie.

Beth stuknęła się w czoło.

- Racja! Miałam mu zrobić badanie krwi...

- Właśnie - potwierdził tym samym tonem Sam.

- Już lecę! Powstrzymał ją ruchem dłoni.

- Nie musisz. Kelly się nim zajęła. Proszę cię tylko, żeby to się w przyszłości nie powtórzyło. Chyba masz jakąś opiekunkę do dziecka?

Automatycznie przytaknęła i zaraz się poprawiła.

- Tak, mam... to znaczy, miałam. Liz musiała wyjechać do siostry, która ma niedługo rodzić, a że stwierdzono u niej podwyższone ciśnienie, musi leżeć, i Liz... - Zaplątała się i szybko zakończyła: - Moja mama mi pomoże.

Po chwili dodała:

- Sama nie wiem, dlaczego zawracam ci głowę tymi wyjaśnieniami. Spóźniłam się, przepraszam, zaraz wszystko nadrobię. Nie jestem winna, że wstałeś dziś lewą nogą.

Szczęki Sama drgnęły i pomyślała, że przesadziła. Obrzucił spojrzeniem całą jej niewielką szczuplutką postać.

- Czy zawsze na wszystkich wyładowujesz swój zły humor? - dodała jeszcze, mając wrażenie, że stąpa nad brzegiem przepaści. - Czy tylko mnie spotyka takie szczęście?

Sam zmarszczył brwi.

- Nie robię tego świadomie.

Spojrzała na jego starannie przyczesane włosy. Nie wiadomo dlaczego miała ochotę je potargać. .

- Może nikt nigdy ci nie zwrócił na to uwagi - stwierdziła melancholijnie. - Może wszyscy się ciebie boją. - Westchnęła. - Teraz muszę już iść.

Odwróciła się i poszła do pomieszczenia, gdzie w szafkach znajdowały się gumowe rękawiczki.

- Poczekaj chwilę.

Sam stał w drzwiach ze zmieszaną miną.

- Chcę cię przeprosić za swoje zachowanie - odezwał się po chwili. - Miałaś rację, nie jestem w najlepszym humorze, źle mi się zaczął dzień. Jeszcze zanim zacząłem przyjmować, zjawił się pacjent, żeby sobie pogadać.

- Oczywiście nie zapisany? - zapytała domyślnie.

- Zgadłaś. - Uśmiechnął się niewesoło. - Trzymał mnie prawie pół godziny. Musiałem niema! go wyprosić. Nie nastroiło mnie to zbyt optymistycznie na nadchodzący dzień.

- Chyba mu powiedziałeś, co ma zrobić na przyszłość? - zapytała niewinnie.

Skinął głową.

- Tak, ale nie wiem, czy zrozumiał. Poradziłem, żeby zawsze najpierw zapisywał się w rejestracji albo czekał, aż skończę przyjmować i dopiero wtedy się zgłaszał. Nie zamierzam wydawać recept, dokładnie nie zbadawszy pacjenta, ani przyjmować chorych przed wypiciem porannej kawy.

Beth uśmiechnęła się.

- Innymi słowy, oboje mieliśmy ciężki poranek. Doskonałe cię rozumiem, ja bez kawy też jestem padnięta, zwłaszcza kiedy jest tak zimno jak dzisiaj. Może byśmy sobie podnieśli poziom kofeiny, co ty na to? Sam zerknął na zegarek.

- Czemu nie...

Udali się do pokoju lekarskiego. Beth napełniła kubki, a Sam zagłębił się w przyniesione ze sobą papiery.

- Cukier? Mleko? - zapytała, ale nie od razu ją usłyszał.

- Tylko mleko - odparł potem nieobecnym głosem. Pochyliła się nad nim.

- Co tak czytasz? Jakiś problem? Odłożył papiery i przeniósł na nią spojrzenie.

- Wezwano mnie do pacjentki, która straciła przytomność - zaczął. - Dowiedziałem się od jej męża, że stała właśnie przy zlewie, kiedy poczuła, jakby ją coś uderzyło w tył głowy, a potem upadła. Przy badaniu okazało się, że ma zupełnie sztywny kark i bezwładne kończyny.

Beth spoważniała.

- Myślisz, że to wylew śródczaszkowy?

Bez słowa skinął głową. Zrozumiała teraz, dlaczego był tak posępny, kiedy go zobaczyła w rejestracji. Widocznie nie tylko ona uważała, że ich zawód miewa również niedobre strony.

- Jakie są prognozy? - zapytała cicho. Wzruszył ramionami.

- Oboje wiemy, że nie najlepsze. Pierwsze godziny zazwyczaj są krytyczne... Dzwoniłem na oddział, pytałem o wynik punkcji lędźwiowej i moje podejrzenia potwierdziły się. To wylew krwi do mózgu.

- Będą ją operować? - chciała jeszcze wiedzieć.

- Nie wiem. Zadecyduje neurochirurg. Najgorsze, że ona ma dopiero czterdzieści lat... i rodzinę. Nieraz człowiek czuje się tak cholernie bezsilny...

Uśmiechnęła się, próbując podtrzymać go na duchu.

- Myślałam, że tylko ja mam stale wyrzuty sumienia. Wiesz przecież, że nic nie możesz zrobić. Jesteśmy lekarzami, a nie cudotwórcami. Niestety, taka jeSI1 prawda, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Zrobiłeś, co mogłeś.

Sam z ciężkim westchnieniem odstawił kubek na stół.

- Ta świadomość niestety nic nie zmienia. - Wstał i skierował się ku drzwiom. - Lepiej już pójdę, w przeciwnym razie będę tak siedział do obiadu. Przedtem jednak powiedz mi, co cię trapi. Martwisz się o ojca? A może chodzi o Sophie?

- O jedno i o drugie. - Beth skinęła głową. - Myślałam już, że problem opieki nad dzieckiem rozwiązałam przy pomocy sąsiadki. Liz ma dwoje dzieci, jej młodsza córeczka jest w wieku mojej, chodzą razem do szkoły i wszystko zapowiadało się idealnie. Do wczoraj. - Uśmiechnęła się bezradnie. - Wiedziałam, że Liz będzie musiała wyjechać do siostry, ale nie sądziłam, że to się stanie tak nagle.

- Mówiłaś, że twoja matka chętnie zajmie się wnuczką.

- Tak - potwierdziła. - Mama ją uwielbia. Po prostu nie chciałam zawracać jej głowy właśnie teraz. Ma dość kłopotów z tatą i jego pobytem w szpitalu.

Sam zamyślił się.

- Może Sophie oderwałaby ją od niedobrych myśli... Beth była tego samego zdania, miała jednak obiekcje.

- Chyba masz rację, ale i tak czuję się winna. Sophie miała w swoim krótkim życiu tyle nieprzyjemnych wrażeń, że chciałabym, żeby już mogła żyć zupełnie normalnie.

- Dzieci są bardzo odporne. - Sam otworzył drzwi na korytarz i oboje wyszli z pokoju lekarskiego.

W rejestracji Maggie wręczyła Beth listę czekających na nią pacjentów.

- Widzę, że nie tylko Sam będzie miał dzisiaj pełne ręce roboty - stwierdziła Beth, przebiegając oczami spis chorych.

Maggie ściszyła głos.

- Na szczęście humor mu się poprawił. Zawsze rano jest taki... nieprzystępny. Na początku nawet trochę się go bałam, ale teraz już się przyzwyczaiłam. On tylko tak srogo wygląda, a naprawdę to dusza człowiek.

Mrugnęła porozumiewawczo i dodała:

- Nieraz się zastanawiamy, dlaczego właściwie się nie ożenił. Chociaż może to i lepiej, bo jego żona musiałaby mieć świętą cierpliwość. Z drugiej strony, małżeństwo mogłoby złagodzić jego obyczaje. A ty jak myślisz?

Beth sięgnęła do kieszeni po klucze.

- Myślę, że w najbliższym czasie małżeństwo mu nie grozi.

- A szkoda. - Maggie zrobiła tajemniczą minę. - Podobno kiedyś miał kogoś, był nawet zaręczony. Nie wiem dlaczego, ale nie doszło do ślubu. Pewnie dlatego teraz tak stroni od kobiet. Kto się raz sparzył, na zimne dmucha, jak to mówią.

Beth uśmiechnęła się, powtarzając sobie w duchu, że jest dokładnie tego samego zdania, jeśli chodzi o jej skromną osobę i stosunki z przedstawicielami płci przeciwnej. Z wysiłkiem skoncentrowała myśli na pracy i odezwała się bardziej oficjalnym tonem:

- Mam tu kilka listów do wysłania. Mogłabyś je przepisać i wysłać jeszcze dzisiaj? Zwłaszcza ten tutaj jest bardzo pilny. Mały Jamie Wilson powinien jak najszybciej skontaktować się z laryngologiem. Specjalista musj mu zbadać uszy, nos i obejrzeć gardło. Chłopiec coraz gorzej słyszy, trzeba z tym coś zrobić, zanim pójdzie do szkół, bo może mieć kłopoty z nauką.

- Zaraz się tym zajmę - skwapliwie rzekła Maggie.

- W takim razie idę. - Beth złożyła papiery, wzięła teczkę i pomachała koleżance ręką. - Na razie, zobaczymy się później.

Miała bardzo pracowite przedpołudnie i kiedy wreszcie poczekalnia opustoszała, postanowiła znowu zajrzeć do rejestracji. Była zmęczona i trzęsła się z zimna.

- Ale tutaj mróz. - Wzdrygnęła się. Debbie zerknęła na oblodzoną szybę.

- Na dworze jest jeszcze gorzej, zapowiada się chyba śnieżyca. Maggie przepisała już twoje listy, zostaną wysłane po południu. Musisz je tylko podpisać.

- Cudownie - ucieszyła się Beth.

Przebiegła wzrokiem listy, podpisała je i zwróciła.

- Nie widziałaś gdzieś Kelly? - zapytała jeszcze. Debbie wzięła do ręki notes, w którym zapisywano pacjentów.

- Właśnie skończyła przyjmować ostatniego, powinna być jeszcze w zabiegowym.

- Może ją jeszcze złapię przed lunchem - powiedziała Beth i poczuła, jak na samo wspomnienie o posiłku żołądek skręca jej się z głodu.

Zlekceważyła jednak głos organizmu i ruszyła korytarzem do pokoju zabiegowego. Zastukała i nie czekając na odpowiedź, uchyliła drzwi.

- Cześć. Masz chwilkę czasu? Nie przeszkadzam? - zapytała.

- Nic a nic. - Kelly uśmiechnęła się i wskazała jej krzesło. - Rzuć gdzieś ten żakiet i siadaj.

Beth nie przyjęła zaproszenia.

- Nie warto. To nie potrwa długo. Chciałam się tylko dowiedzieć, czy pan Jeffries miał dzisiaj robione badanie krwi.

Pielęgniarka zmarszczyła brwi.

- Jeffries... Jeffries... Nie przypominam sobie takiego nazwiska, ale sprawdzę. - Przerzuciła papiery leżące na biurku. - Nie, nie było go tutaj - oświadczyła. - A co? Stało się coś?

- Mam nadzieję, że nie - odparła lekarka. - Dwa tygodnie temu wykryto u niego znacznie podwyższone ciśnienie i zaczął brać leki. Uprzedziłam go, że powinien zbadać sobie na wszelki wypadek poziom cholesterolu, i kazałam mu się zapisać na badanie krwi.

Kelly roześmiała się.

- Ale się nie zgłosił. Może boi się zastrzyków.

- Chyba raczej diety - stwierdziła Beth. - Wygląda na takiego, co to sobie lubi pojeść. Chyba trzeba go będzie do nas ściągnąć.

Pielęgniarka podzielała jej zdanie.

- Chcesz, żebym się z nim skontaktowała? - zapytała.

- Nie mamy wyjścia. Jeśli naprawdę boi się igieł i strzykawek, trzeba go będzie jakoś przekonać. Pogadaj z nim.

Z Kelly współpracowało się znakomicie.

- Jutro rano się tym zajmę - oświadczyła energicznie.

- Jesteś aniołem. - Beth spojrzała na zegarek. - Zrobiło się strasznie późno! Muszę odebrać Sophie od mamy, a przedtem przekopać się jeszcze przez stosy papierów!

Wyszła z pokoju zabiegowego z zamiarem natychmiastowego zabrania się do pracy, ale kiedy mijała drzwi gabinetu Sama, nagle się zatrzymała. Nie mogąc się powstrzymać, zapukała i wsadziła głowę do środka.

Sam stał i przeglądał medyczne pisma.

- Moglibyśmy chwilkę porozmawiać? Mam sprawę. Nie wyglądał na zachwyconego.

- Musimy teraz? - Skrzywił się. - Czy to takie pilne? - Wybieram się na wizyty domowe i mam mało czasu.

Było za późno, by się wycofać.

- Postaram się streścić - brnęła Beth. - Chciałam porozmawiać o tych zabiegach ambulatoryjnych, o których kiedyś wspominałeś.

Spojrzał na nią, nie kryjąc zniecierpliwienia.

- O co ci dokładnie chodzi?

Sądząc z tonu, wybrała niewłaściwy moment - Zauważyłam, że Douglas nie wykonuje zabiegów ambulatoryjnych i że wszystko robisz tylko ty i John. Przyszło mi do głowy, że mogłabym was trochę odciążyć.

- Robiłaś już takie rzeczy?

- Owszem.

- Czyli wiesz, jak to wygląda.

- Raczej tak.

Po tej krótkiej wymianie zdań postanowił jednak wyjaśnić jej sprawę dokładniej.

- Wycinamy cysty i pieprzyki, szyjemy rany, wykonujemy więc wszystkie zabiegi nie wymagające sali operacyjnej.

Beth ze zrozumieniem skinęła głową.

- Ludzie nie muszą czekać na przyjęcie do szpitala, to wielka oszczędność czasu - podsumowała.

Sam przez dłuższą chwilę milczał.

- W każdym razie pacjenci są zadowoleni. Tylko że nie wszyscy lekarze to lubią.

Czyżby znowu poddawał w wątpliwość jej umiejętności?

- Pewnie nie wszyscy - odezwała się opanowanym głosem - ale ja robiłam to już i wiem, że mi to odpowiada. A ponadto uważam, że pomoc naprawdę wam się przyda. Praca powinna być rozłożona równomiernie.

- W takim razie, zgoda.

Ustąpił tak nieoczekiwanie, że bardzo się zdziwiła.

- Przejrzyj sobie listę najbliższych zabiegów i wpisz się, na co chcesz - dodał jeszcze i skierował się ku wyjściu.

- Doskonale.

Poszła za nim powoli, nie kryjąc rozczarowania. Sam natychmiast to wyczuł.

- Dlaczego jesteś taka zaskoczona? - zapytał, przystając. - Czego się spodziewałaś?

Uśmiechnęła się blado.

- Sama nie wiem... Może większego oporu.

- Dlaczego? Bardzo lubię, kiedy się ktoś na ochotnika zgłasza do pracy.

- Tak, ale w ostatnich dniach byłeś taki... oschły. Spojrzał na nią wymownie.

- Myślałem, że to ty życzysz sobie, żeby łączyły nas tylko stosunki zawodowe. Czyżbym się mylił?

Patrzyła na jego usta, nie znajdując odpowiedzi. Niedawny spokój ducha nagle gdzieś się ulotnił.

- Wydaje mi się - zauważył po namyśle Sam - że sama nie wiesz, czego naprawdę chcesz. Powinnaś zrobić coś ze swoim życiem. Wiem, że było ci ciężko, miałaś kłopoty, ale najwyższy czas wrócić do normalności.

- Wiem - szepnęła. - Ale to bardzo trudne.

- Nie mówię, że to łatwe, nie mówię, że masz zapomnieć, bo to niemożliwe. Masz córkę i jesteś za nią odpowiedzialna, nie jesteś natomiast odpowiedzialna za śmierć jej ojca. Nie musisz się czuć winna, że jesteś pracującą matką. Większość kobiet ma dzieci i pracuje. - Pokręcił głową i ciągnął: - Sophie będzie ci kiedyś wdzięczna za to, co dla niej robisz, ale nie wolno ci zapominać o sobie. Przecież twój mąż nie chciałby, żebyś żyła jak odludek.

Nic nie rozumiał i musiała mu to powiedzieć.

- To nie tak.

- Po prostu próbuję jakoś ci pomóc - odparł. - Może niewiele rozumiem, ale naprawdę mam dobre chęci.

Stała z otwartymi ustami, zdumiona jego przenikliwością. Sam w kilku krótkich zdaniach opisał jej zmagania z sobą.

- Zamknij buzię - usłyszała - bo w przeciwnym razie zaraz cię pocałuję.

Szybko zamknęła usta i oblała się rumieńcem.

- Wiesz, co ci jest potrzebne? - zapytał łagodnie. Wiedziała doskonale: on, tylko on i nic więcej.

- Potrzebujesz zmiany dekoracji - powiedział - a ja właśnie wydaję przyjęcie na cześć Douga i Rosemary. Wszyscy są zaproszeni, ty też. To nie będzie nic oficjalnego, takie zwykłe spotkanie starych przyjaciół naszego szefa.

Poczuła dobrze znany przypływ paniki.

- Nie mogę. - Automatycznie odrzuciła zaproszenie, ale Sam wcale się tym nie przejął.

- Waśnie że możesz - oświadczył głosem nie znoszącym sprzeciwu, po czym złagodniał. - I nie używaj Sophie jako pretekstu. Sama mówiłaś, że twoja matka ją uwielbia i że doskonale czują się razem. Zresztą musisz przyjść. Doug zamierza nas wszystkich oficjalnie poinformować o przejściu na emeryturę, a ty przecież należysz do zespołu. Jeśli się nie zjawisz, sam po ciebie pojadę i przywiozę cię siłą.

Znowu ruszył ku drzwiom.

- Jednym słowem - dodał na odchodnym - wszystko sobie wyjaśniliśmy. Teraz muszę iść do pracy.

- Ja wcale sienie zgodziłam... - próbowała protestować Beth, ale odwrócił się ku niej gwałtownie i zamknął jej usta pocałunkiem.

- Nie sprzeczaj się, bo pocałuję cię jeszcze raz - zagroził żartobliwie. - Resztę omówimy później.

Odszedł, a ona dalej stała jak wryta, czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, policzki płoną i zupełnie, ale to zupełnie nie wie, co myśleć.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Próbowała zapomnieć o przyjęciu u Sama, ale jej się nie udało. Usiłowała rozpaczliwie znaleźć jakiś pretekst i wcale tam nie iść, ale wiedziała, że to niemożliwe. W końcu musiała się pogodzić z losem i uznać, że nie uda się jej uniknąć tej wizyty.

Rzecz w tym, że od śmierci Tima nigdzie nie bywała i sama perspektywa znalezienia się wśród ludzi oraz konieczność towarzyskiej konwersacji wprawiała ją w panikę.

Następnego dnia rano jechała do pracy w podłym nastroju. Sam ma rację: jej życie dryfuje w niewłaściwym kierunku, a ona nie robi nic, by to zmienić. Zapomniała już, jak się zachowują normalni ludzie, jak się bawią i jak korzystają z życia. Był najwyższy czas, by coś z tym zrobić, i jednocześnie najbardziej nieodpowiedni moment, by to uczynić: bała się i, tym razem, miała konkretne powody do obaw.

Operacja Paula udała się znakomicie. Kiedy jednak Beth odwiedziła ojca dwie godziny po zabiegu, wyglądał tak marnie, że miała ochotę się rozpłakać.

Nawet teraz, kilka dni później, na widok starszego pana siedzącego w fotelu w sali oddziału kardiologicznego czuła, jak ściska jej się serce. Przecież tak niewiele brakowało, a mogła go stracić.

Sam zawiózł ją do kliniki, ale został w holu, prosząc, żeby pozdrowiła od niego ojca.

- Nie pójdziesz go odwiedzić? - zapytała, nie kryjąc rozczarowania.

Przecząco pokręcił głową.

- Nie. Na pewno macie sobie dużo do powiedzenia, nie chciałbym przeszkadzać. Zresztą na takich oddziałach liczba odwiedzających jest bardzo ograniczona, a nie chcemy przecież denerwować dyżurnej pielęgniarki, prawda? Zobaczymy się później. Przestań się denerwować, przecież jest po wszystkim. Teraz Jim Elliot omówi z twoimi rodzicami przebieg operacji i powie im, jak mają postępować dalej.

Spojrzała na niego z wdzięcznością.

- Nie wiem, jak ci dziękować. Tyle dla nas zrobiłeś. Nawet mnie tu dzisiaj przywiozłeś.

- Pomyślałem, że tak będzie bezpieczniej. - Uśmiechnął się serdecznie. - Nie wyglądałaś na osobę, która może sama prowadzić samochód, byłaś zbyt podniecona.

Roześmiała się nerwowo.

- To prawda. Swoją drogą, jakie to dziwne... Jestem lekarzem, nieraz widziałam osoby w bardzo ciężkim stanie i nigdy tak się nie denerwowałam.

Lekko popchnął ją ku drzwiom.

- Zupełnie zrozumiałe. Kiedy coś dotyczy człowieka osobiście, reaguje zupełnie inaczej. Idź już do niego, na pewno nie może się doczekać. - Zajrzał do środka przez szybę. - Jim właśnie tam jest, rozmawia z twoimi rodzicami. Oni wyglądają na zadowolonych, więc ty też się nie martw. Będzie dobrze.

Beth wzięła głęboki oddech.

- Masz rację.

W drzwiach minęła się z kardiologiem, przywitali się, i weszła do pokoju ojca.

- Witaj, tatusiu. - Objęła go i pocałowała w czubek głowy. - Jak się czujesz?

Poklepał ją po dłoni.

- Całkiem nieźle, jestem tylko trochę zmęczony, ale lekarze uprzedzali mnie, że tak będzie.

W jego oczach dostrzegła znajomy błysk. Spojrzała na matkę. Annę Frazer miała ślady łez na policzkach i uśmiech na ustach.

- Odbyliśmy rozmowę z doktorem Elliotem - oznajmiła wzruszonym głosem. - Omówił z nami przebieg operacji. - Wyjęła z kieszeni chusteczkę i wytarła nos. - Nie wszystko zrozumiałam, ale zapewnił nas, że z tatusiem jest już dobrze. Oczywiście musi na siebie uważać i nie forsować się zbytnio.

Paul zachichotał.

- Mówisz, jakby mnie czekał udział w maratonie.

- Jesteś niepoprawny. - Beth pochyliła się nad ojcem i pocałowała go w policzek, siłą powstrzymując łzy. - Tak bardzo się cieszę. Bałam się o ciebie, tato.

Nawet nie zauważyła, kiedy do pokoju wszedł Sam.

- Jak widzę, wszyscy są w doskonałych humorach - usłyszała jego głos i wyprostowała się.

Sam uśmiechnął się do Paula.

- Rozmawiałem właśnie z doktorem Elliotem - powiedział serdecznie. - Jest z pana bardzo zadowolony. - Przeniósł wzrok na Beth i wesoło mrugnął do niej. - Już się o nic nie musisz martwić. Możesz spokojnie przyjść na to przyjęcie.

Paul pytająco spojrzał na córkę.

- Na jakie przyjęcie? Nic mi nie wspominałaś o żadnym przyjęciu, córeczko.

Przygryzła usta, siląc się na obojętność.

- Jakoś się nie złożyło - odparła swobodnie. - Miałam inne sprawy na głowie.

Sam nieproszony przejął pałeczkę.

- Zawsze to samo - oświadczył, udając, że nie widzi jej gniewnego spojrzenia. - Stale szuka wymówek. Chodzi o to, że Douglas ustalił datę odejścia na emeryturę i organizuję u siebie w domu małą uroczystość na jego cześć. Chcemy go uroczyście pożegnać. Pomyślałem, że skoro Beth należy do naszego zespołu, to powinna uczestniczyć w takim spotkaniu.

Paul stanowczo podzielał jego zdanie.

- Tym bardziej - dodał - że moja córka nie prowadzi zbyt bujnego życia towarzyskiego i powinna jakoś się rozerwać.

- Tatusiu!

Wcale go nie powstrzymała.

- Wiem, co mówię, córeczko. Przez ostatnie dwa lata żyłaś jak pustelnica. Najwyższy czas to zmienić.

Annę nie byłaby sobą, gdyby nie wtrąciła swoich trzech groszy.

- Tatuś ma rację - zawtórowała mężowi. - Koniecznie musisz iść na to przyjęcie.

- A co z Sophie... - próbowała jeszcze bronić się Beth, ale matka natychmiast jej przerwała.

- Sophie zajmę sieja, wiesz, jak bardzo to lubię, zwłaszcza teraz, kiedy jestem sama w domu.

Przegrała z kretesem i w chwilę potem, idąc smętnie za Samem w stronę parkingu, mogła tylko rozpamiętywać swą porażkę. Z rezygnacją wsiadła do jego samochodu i zaczęła zapinać pasy.

Sam pochylił się ku niej, by je poprawić, i poczuła go bardzo blisko siebie.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

. Przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa.

- Tak, jedźmy już - szepnęła wreszcie. - Mam mnóstwo pracy.

- Jesteś na mnie zła? - dociekał. - Naraziłem ci się tym gadaniem o przyjęciu? Przepraszam, jeśli sprawiłem ci przykrość.

- Dobre sobie! - wybuchnęła, nie mogąc się dłużej powstrzymać. - Nie miałeś prawa mówić o moich sprawach! Moje życie należy do mnie i sama wiem, co mam robić!

Sam zachował kamienny spokój.

- Jesteś tego pewna? Przyjęłabyś zaproszenie na to przyjęcie, gdybym cię do tego nie zmusił?

- Nie wiem, chyba nie - wymknęło się jej.

Poczuła jego dłoń na ramieniu. Sam delikatnie zwrócił ją ku sobie i pocałował w usta.

- Nie bój się, nie chcę cię zranić.

Łatwo powiedzieć, zwłaszcza jeśli się nie zna powodu obaw... Zamknęła oczy i poddała się jego pocałunkom. Jej ciało przebiegł dreszcz i pojęła ogrom niebezpieczeństwa, na jakie się naraża. W obecności Sama zdradzała ją cała jej istota. Znała to już i wiedziała, że ta droga prowadzi donikąd.

- Nie... Sam... Nie, proszę, przestań - szepnęła.

Odsunął się lekko i spojrzał jej w oczy.

- Bardzo cię pragnę, Beth, przecież wiesz.

Nagle zrozumiała, na czym polega niebezpieczeństwo obcowania z tym mężczyzną: w każdej chwili może się w nim zakochać! Jeśli nie będzie ostrożna, zakocha się w nim bez pamięci, a do tego nie może dopuścić.

Stanowczym ruchem wyswobodziła się z jego ramion.

- Dlaczego? - zapytał. - Czego się tak boisz?

- Nie mogę... proszę, przestań. Nie chcę po raz drugi tego przeżywać. Nie chcę, nigdy więcej.

Patrzył na nią uważnie, z namysłem.

- Nie wiem dokładnie, o co ci chodzi - odezwał się po chwili - ale wiem jedno. Nie wolno ci uciekać. Musisz wreszcie komuś zaufać.

Obronnym gestem zasłoniła usta.

- Nie, już nigdy.

Sam odwrócił głowę i zapalił silnik. Samochód wolno ruszył i po chwili znajdowali się w drodze powrotnej do szpitala.

Nic do siebie nie mówili, ale Beth czuła, że stało się najgorsze. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że się zakochała. ..

Data przyjęcia zbliżała się nieubłaganie, a wraz z nią - konieczność zakupienia wieczorowej sukni.

Beth przejrzała zawartość szafy i stwierdziła, że nie posiada nic odpowiedniego. W swoim czasie pozbyła się wszystkiego, co miało związek z limem i mogło przywoływać złe wspomnienia. Teraz garderoba świeciła pustkami i trzeba było się wybrać po zakupy.

Nie robiła tego od lat. Na szczęście miała wolne popołudnie i mogła spróbować. Podrzuciła tylko ojcu coś do czytania i wybrała się do miasta.

Zaparkowała samochód i ruszyła do najbliższego magazynu, przekonana, że kupno sukienki zajmie jej niewiele ponad pól godziny. Świątecznie udekorowane sklepy uświadomiły jej, że zbliża się Boże Narodzenie.

W rezultacie zakupy zajęły jej dwie godziny i znacznie uszczupliły bankowe konto. Musiała jednak stwierdzić, że było warto.

Sobotni wieczór wreszcie nadszedł i Beth postanowiła przygotowania do przyjęcia zacząć od relaksującej kąpieli w wonnych olejkach. Potem przyszła kolej na bardziej staranny niż zwykle makijaż. W końcu włożyła brylantowe kolczyki i czerwoną, mocno wydekoltowaną sukienkę.

Przejrzała się w lustrze. Miała przed sobą piękną, młodą, może nieco zbyt wyzywająco ubraną kobietę. Otuliła się obłokiem swoich ulubionych perfum, stopy wsunęła w sandałki na bardzo wysokim obcasie. Przeszło jej przez myśl, że może sukienka jest zbyt śmiała, a dekolt nieco zbyt duży, ale było już za późno, by cokolwiek zmieniać.

Dom Sama znajdował się niezbyt daleko i był znacznie większy, niż się spodziewała. We wszystkich oknach paliły się światła; dźwięki muzyki dochodziły aż na podjazd.

Z bijącym sercem podeszła do drzwi. Można jeszcze się wycofać, nikt nie zauważy, nikt niczego się nie dowie... Tymczasem drzwi się otworzyły i na progu stanął Sam.

Wprowadził ją do holu i pomógł zdjąć płaszcz. Przez krótką chwilę czuła jego palce na swoich nagich ramionach i przeszedł ją dreszcz. Gospodarz lekko się odsunął i objął ją uważnym spojrzeniem.

- Bałem się, że nie przyjdziesz... Beth nerwowo przełknęła ślinę.

- Nie miałam wyjścia. Roześmiał się.

' - To prawda. - Po chwili dodał: - Mogłaś zabrać Sophie, miejsca jest dosyć.

- Mama się nią zajmie.

W wieczorowym stroju Sam wyglądał wspaniale. Zrobił gest, jakby chciał jej podać ramię. Beth zawahała się.

- Myślałam, że będzie tylko kilka osób. Nie spodziewałam się takiego wielkiego przyjęcia.

Jeszcze raz objął ją wzrokiem.

- Wyglądasz cudownie, na pewno będziesz się świetnie bawiła.

Rozejrzała się, pragnąc zyskać na czasie.

- Masz bardzo piękny dom.

- Cieszę się, że ci się podoba, ale teraz powinniśmy chyba iść do gości.

Otworzył przed nią drzwi do salonu; buchnęła muzyka i gwar głosów. Sam uśmiechnął się uspokajająco.

- Nie denerwuj się, to tylko pożegnalne przyjęcie Douglasa. Prawie wszystkich tutaj znasz.

Stał bardzo blisko i o spokoju nie mogło być mowy. Jego obecność wprawiała ją w wewnętrzną wibrację, której nie mogła ukryć. Opanowując panikę, pozwoliła się wprowadzić w tłum gości. Kilka par tańczyło, jacyś ludzie tłoczyli się przy bufecie. Poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Napłynęły niechciane wspomnienia. Bała się tych ludzi, bała się muzyki i scen, które nieubłaganie muszą nastąpić potem. Na próżno mówiła sobie, że już nic jej nie grozi, nie będzie żadnych awantur. Przeszłość znajdowała się niebezpiecznie blisko, na wyciągnięcie ręki, groźna i stresująca.

Sam mocno ujął ją za łokieć. Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu.

- Coś jest nie tak? - zapytał cicho.

Przełknęła ślinę, strach odpłynął, niepokój przybrał inną barwę. Tim gdzieś zniknął. Obok niej stał zupełnie inny mężczyzna i wzbudzał w niej zupełnie inne obawy.

Szła za nim, nie widząc, co dzieje się dokoła. Niemal wpadła na Debbie i poczuła, że ktoś wtyka jej do ręki kieliszek wina.

- Witaj, Beth! - Debbie wyglądała tego wieczoru zupełnie inaczej niż w pracy. - Pozwól, że ci przedstawię mojego męża.

Wysoki blondyn skłonił się z uśmiechem i poczuła silny uścisk jego dłoni.

- Miło mi pana poznać - powiedziała, próbując przekrzyczeć dźwięk muzyki.

- Mam na imię Bill.

- A ja Beth.

Przez tłum gości przecisnął się ku niej John.

- Gdzie się chowałaś? Teraz już cię nie puszczę. Trzeba się bawić, moja droga. - Wyjął z jej ręki kieliszek. - Najpierw zatańczymy. Muszę wykorzystać moment, potem ustawi się do ciebie kolejka.

Próbowała protestować, ale John nie ustąpił.

- Zobaczysz, zaraz im pokażemy, jak się tańczy. Jeśli nie umiesz, to cię nauczę, najważniejszy jest pierwszy krok. - Gadał jak najęty, ciągnąc ją za sobą na zaimprowizowany parkiet.

Rozbroił ją i nieco się odprężyła.

- Pękną ze śmiechu, jak zobaczą taką parę - zażartowała, podążając za nim.

Twarz Johna spoważniała.

- Nie wiesz, z kim rozmawiasz, moja droga - oświadczył z komicznym patosem. - Masz do czynienia z pierwszym tancerzem tutejszych dyskotek.

Roześmiała się.

- Jestem pod wrażeniem. John dumnie uniósł głowę.

- Przy okazji pokaże ci moje nagrody. Naprawdę zaczynał ją bawić.

- Mówisz zupełnie jak moja ciotką Susan - rzuciła swobodnie i pozwoliła się prowadzić. - Ona też kiedyś wygrywała taneczne konkursy.

Taniec z Johnem miał w sobie coś kojącego. Nie wywoływał napięcia, nic ich ku sobie nie ciągnęło, i Beth z rozkoszą poddawała się rytmowi. Kiedy muzyka ustała, oboje zgodnie skierowali się do bufetu.

Ponad głowami gości wypełniających salon Beth wzrokiem odszukała ciemną czuprynę Sama. Stał w gronie przyjaciół, pogrążony w rozmowie. Obok niego tkwiła drobna blondynka o cudownej brzoskwiniowej cerze. Sam obejmował ją, i Beth poczuła bolesne ukłucie w sercu.

W pewnej chwili podszedł do niej Douglas.

- Beth, kochanie, jak dobrze, że przyszłaś - usłyszała głos starszego pana. - To dla mnie bardzo ważny wieczór, a Sam tak to wszystko wspaniale urządził!

Skinęła głową.

- Owszem, to cudowne przyjęcie. Szkoda tylko, że odchodzisz na emeryturę.

Douglas uśmiechnął się.

- To nic strasznego. Nie powiem, że nie będę za wami tęsknił, ale postanowiliśmy z Rosemary spędzić trochę czasu razem. Zamierzamy odwiedzić rodzinę w Australii, może kupimy tam posiadłość. A może przeniesiemy się do Hiszpanii, jeszcze nie wiem. Mamy zamiar zamieszkać w jakimś słonecznym miejscu i odpocząć sobie trochę po tutejszych deszczach.

Beth odwzajemniła jego uśmiech.

- Jednym słowem, wszystko nieźle się układa.

- W pewnym sensie to twoja zasługa. - Ciepłe spojrzenie Douglasa uświadomiło jej, że ludzi może łączyć po prostu zwykła sympatia. - Tak doskonale się tu spisujesz, że nikt nie zauważy mojego odejścia, a i ja będę miał spokojne sumienie, że zostawiam pacjentów w dobrych rękach.

Rozejrzał się.

- Będzie chyba lepiej, jak pójdę teraz i trochę pomogę Rosemary przy gościach. Nie zostawiam cię samej, bo właśnie nadchodzi Maggie. Na pewno chętnie dotrzyma ci towarzystwa.

Maggie nie kryła radości z powodu spotkania.

- A już się bałam, że nie przyjdziesz. Dobrze zrobiłaś, że się zdecydowałaś. Jest fantastycznie, prawda?

Beth w duchu głęboko westchnęła. Rzeczywiście...

- John uczył mnie tańczyć - oświadczyła głośno i swobodnie. - Nie wiedziałam, że jest w tym taki dobry.

Maggie zerknęła w stronę bufetu.

- Jadłaś już coś? - zapytała.

- Nie. - Beth była jak najdalsza od myśli o jedzeniu.

- Wszystko tak wspaniale wygląda, że żal popsuć podobne dekoracje.

Ale Maggie już ją ciągnęła w stronę zastawionych stołów.

- Zawsze można spróbować uszczknąć to i owo... Wkrótce nastąpiły toasty i przemówienia, a potem znowu zaczęły się tańce.

Sam obracał się w rytm powolnej muzyki, trzymając w ramionach drobną blondynkę o olśniewającej cerze.

- A to dopiero - szepnęła Maggie. - Zobacz, kogo tu mamy. - Wzrokiem wskazała przytuloną parę. - Nie wiedziałam, że ona też tu będzie - ciągnęła ściszonym głosem.

- Ale przecież ty nie wiesz, o kogo chodzi. To jest Tess Sinclair. Wspominałam ci o niej. Sam był z nią zaręczony jakieś dwa lata temu. Potem rozstali się i ona wyjechała.

- Wygląda na to, że wróciła - odszepnęła Beth, siląc się na obojętność, mimo że coś ściskało ją w gardle.

Blondynka uniosła rękę i objęła Sama za szyję, a on musnął jej policzek wargami.

- Coś w tym jest - potwierdziła Maggie. - Wyglądają na zakochanych. W swoim czasie bardzo się kochali, a potem... Nie wiem, co się stało, ale ona nagle wyjechała.

Beth postanowiła zaspokoić swą ciekawość.

- Ona też jest lekarzem? - zapytała. Maggie zaprzeczyła.

- Nie. Podobno jest nauczycielką, pracuje chyba w Londynie. Samowi musi jej bardzo brakować. Stanowili taką dobraną parę... Wszyscy byli bardzo zaskoczeni, gdy zerwali. Uważaj, nadciąga niebezpieczeństwo.

Beth prawie nie dosłyszała ostatniego zdania, wpatrzona w dłoń Sama spoczywającą na obnażonych plecach „tamtej”.

- Co tak stoicie? - Głos Johna wyrwał ją z zamyślenia.

- Wyglądacie jak dwie licealistki podpierające ściany podczas szkolnej zabawy. Nikt z wami nie chce tańczyć? Macie szczęście, dziewczyny, że tutaj jestem. Zamierzam się poświęcić i trochę was rozerwać.

Maggie natychmiast wzięła nogi za pas.

- Przepraszam, ale muszę... Może Beth...

John nie wyglądał na zmartwionego. Pociągnął Beth w stronę tańczących i lekko pocałował we włosy.

- Cudownie pachniesz. Dobrze się bawisz? - zapytał.

Przytaknęła, ze zdumieniem stwierdzając, że mówi prawdę. Czuła się całkiem nieźle, a taniec z Johnem do reszty godził ją ze światem.

- Od lat tak dobrze się nie bawiłam - odparła.

- To może czegoś się napijemy? - zaproponował. Uniosła na niego roześmiane oczy.

- Dzięki, nie mogę. Przyjechałam samochodem. Przez chwilę patrzył na nią zamyślony.

- Nie wiem, co to jest, ale dziś jakoś inaczej wyglądasz - stwierdził w końcu.

- To dlatego, że tu jest tak sympatycznie i dobrze mi z wami - odparła wesoło. - Szkoda tylko, że jutro trzeba iść do pracy.

- W takim razie musimy to jak najszybciej powtórzyć - oświadczył. - Musimy gdzieś się razem wybrać. Na kolację albo na dansing...

- Nie sądzisz, że przesadzasz? - Męski głos, który rozległ się tuż obok nich, daleki był od beztroski. - Przez cały wieczór narzucasz się Beth.

Zamrugała zaskoczona. System wczesnego ostrzegania tym razem zawiódł ją całkowicie. Tuż obok stał Sam i dziwnie na nich patrzył. Przez kilka sekund mężczyźni mierzyli się wzrokiem i Beth czuła, jak serce łomocze jej w piersi.

- Chciałbym z tobą zatańczyć - oznajmił potem Sam tak stanowczym głosem, że nie zdecydowała się na protest.

Dlaczego on tak na nią działa? Dlaczego poddaje mu się tak bez słowa, bezwolna i uległa?

Melodia na nieszczęście stała się wolniejsza i Sam przytulił ją do siebie, niemal nagą pod cienką tkaniną sukienki.

- Czy to było konieczne? - szepnęła z wyrzutem.

- Chyba tak.

- Co ja ci zrobiłam? - pytała dalej zdławionym głosem. - Jesteś na mnie zły?

Nie odpowiedział wprost.

- Myślałem, że przyszłaś tutaj rozerwać się, pogadać z ludźmi - powiedział i nie zrozumiała, co miał na myśli.

- Było bardzo przyjemnie - bąknęła - dopóki nie zjawiłeś się tak nagle i wszystkiego nie popsułeś. Nie wiem zresztą, dlaczego się mną zainteresowałeś. Twoja przyjaciółka już wyszła?

Zmarszczył brwi.

- Jaka przyjaciółka?

- Tina, a może nie Tina... Tess, tak chyba ma na imię. Ta blondynka, z którą tańczyłeś. Maggie mówi, że byliście zaręczeni.

- Maggie ma za długi język, a Tess mieszka bardzo daleko stąd i bardzo rzadko tutaj bywa - odparł zniecierpliwionym głosem. - Zaprosiłem ją, bo się dowiedziałem, że przyjechała do znajomych. Zna Douglasa i jego żonę od niepamiętnych czasów i jest zupełnie normalne, że przyszła na to przyjęcie. Rosemary bardzo się ucieszyła.

- Wyobrażam sobie - ciągnęła Beth. - Ty na pewno też. Zauważyłam, że jesteście bardzo zaprzyjaźnieni. Nic dziwnego, znacie się tak długo i tak dobrze, ..

- Owszem, to prawda - przerwał jej. - Znamy się od wielu lat, ale nie spędzimy chyba reszty wieczoru na omawianiu mojego osobistego życia. Może spróbujemy po prostu tańczyć i mieć z tego przyjemność.

Wyraźnie unikał rozmów o byłej narzeczonej. Rozumiała to, ale nie pojmowała, jak można z nim „po prostu” tańczyć. Oczywiście, natychmiast to wyczuł.

- Odpręż się - rzekł łagodniejszym głosem. - Jesteś strasznie spięta.

Łatwo powiedzieć, ale znacznie trudniej wykonać.

- Spróbuj dobrze się poczuć - dodał jeszcze. Zaczerwieniła się gwałtownie. Bliskość jego ciała budziła w niej odczucia, które uważała za dawno wygasłe. Nigdy żaden mężczyzna nie działał na nią w ten sposób i była dotąd przekonana, że coś podobnego zdarza się tylko w książkach.

Ciekawe, czy to przypadek, że poprosił ją do tańca akurat wtedy, kiedy zaczęto grać wolny utwór? Może zrobił to specjalnie, by mocją przytulić? Pobożne życzenia, odpowiedziała sama sobie. Po prostu Tess musiała wcześniej wyjść i nie miał co robić. Dlatego poprosił ją do tańca.

Zerknęła na zegarek.

- Na mnie już czas.

Nie od razu wypuścił ją z ramion.

- Dlaczego tak wcześnie? - zdziwił się. - Przecież Sophie jest u twojej matki.

- Tak, ale jutro rano pracuję.

Jego głos zrobił się jeszcze łagodniejszy, prawie czuły.

- Zawsze możesz zostać na noc u mnie. Wyprowadził ją do holu, gdzie było ciemniej niż w salonie. Mimo to usiłowała dostrzec wyraz jego twarzy.

- To chyba nie najlepszy pomysł - szepnęła.

- Dlaczego? Czego ty się tak boisz?

- Nie rozumiem... nie rozumiem, co masz na myśli. Przystanął i przyciągnął ją do siebie.

- Pragnę cię i wiem, że ty czujesz to samo. Broniła się, ale bez przekonania.

- Mylisz się, puść mnie.

Odwróciła głowę, ale zmusił ją, by na niego spojrzała.

- Dlaczego kłamiesz? W każdej chwili mogę ci udowodnić, że to nieprawda.

Poczuła jego wargi na swoich i oderwała się od niego siłą. Wiedziała, że musi się przed nim bronić, i to teraz, póki jeszcze nie jest za późno.

Ręce Sama dotykały jej piersi.

- Powiedz mi, że mnie nie pragniesz - usłyszała. - Chcę to usłyszeć. Nie możesz? Wiesz, że to nieprawda. Chcesz mnie tak samo, jak ja pragnę ciebie. Przecież czuję, jak drżysz.

- To dlatego... że nie chcę, żebyś mnie dotykał - skłamała.

Nie wypuścił jej z ramion.

- Kłamiesz, a nie można przez całe życie się oszukiwać. - Mówił takim tonem, jakby przekonywał dziecko. - Pewnego dnia każdy musi zerwać z przeszłością i zacząć życie od nowa. Trzeba tylko się odważyć. Musisz zrobić pierwszy krok.

Pod dłońmi czuła jego muskularny tors..

- Nie mogę - szepnęła ledwo dosłyszalnym głosem. - Nie rozumiesz, że nie mogę?

Miał rację, oszukiwała go, kiedy mówiła, że go nie pożąda. Pragnęła go każdą komórką swego ciała, pragnęła go jak nikogo na świecie, ale bała się, tak potwornie się bała... miłości.

To słowo zdumiało ją niepomiernie. Miłość? Czy to jest właśnie to uczucie? Czy też po prostu Sam zjawił się w odpowiedniej chwili, kiedy jeszcze emocjonalnie nie okrzepła po wydarzeniach sprzed dwóch lat? On ani słowem nie wspomniał o miłości, mówił tylko o pożądaniu. Najwyraźniej miłość zarezerwował dla Tess.

Jego głos napłynął ku niej z bardzo daleka.

- O co właściwie chodzi? Czy twoje małżeństwo było dla ciebie czymś tak ważnym, że nie ma już w tobie miejsca na żaden inny związek? Nie chcesz pozwolić, żeby jakiś mężczyzna zajął miejsce twojego zmarłego męża?

- Nie - zaprzeczyła. - Ty nic nie rozumiesz.

- Więc pomóż mi zrozumieć - poprosił. Uniosła na niego oczy.

- Nie mam nic do powiedzenia.

- Ale co się stało?

Trzymał ją tak mocno, że doprowadziłaby do szamotaniny, gdyby chciała się wyrwać.

- Poznaliśmy się na medycynie - zaczęła zrezygnowanym głosem. - Tim był o rok wyżej ode mnie. Polubiliśmy się. Mieliśmy te same zainteresowania, przyjaźniliśmy się z tymi samymi ludźmi. Zaczęliśmy się umawiać do kina, do pubu, na kolację.

Gdy urwała, Sam zapytał, kiedy się między nimi popsuło.

- Po ślubie - odparła cicho. - Wszystko było dobrze, póki się nie pobraliśmy, po ślubie wszystko nagie się zmieniło. Tim stał się agresywny. Nie od razu zrozumiałam, że jest o mnie zazdrosny.

Odrzuciła z czoła kosmyk włosów.

- Był patologicznie zazdrosny - ciągnęła. - Na początku nawet mi pochlebiało, że tak bardzo mnie kocha. - Parsknęła niewesołym śmiechem. - Potem nagle zorientowałam się, że przegnał wszystkich naszych przyjaciół. Nawet rodzina...

- Mów dalej - poprosił Sam.

- Nawet moi rodzice go... denerwowali. Pewnego dnia, podczas Bożego Narodzenia - zadzwoniłam do mamy, żeby jej wytłumaczyć, dlaczego nie możemy przyjść do nich na obiad. Wtedy zrozumiałam, że dzieje się coś nienormalnego i że sprawy zaszły za daleko. Po raz pierwszy pomyślałam, żeby z tym skończyć. Mama mnie zapytała, dlaczego się o nich nie pokazuję i co jest nie tak. Kiedy urodziła się Sophie, miałam nadzieję, że będzie lepiej, ale wcale tak się nie stało. Przeciwnie.

Sam mruknął coś przez zęby, ale nie dosłyszała.

- Kochałaś go? - zapytał potem. Przeszedł ją dreszcz i drgnęła.

- Myślę, że tak - odparła. - Przynajmniej na początku. Z czasem zrozumiałam, że się myliłam.

Delikatnie dotknął jej ust, obrysował palcem pobladłe policzki.

- To nie twoja wina, Beth. Nie możesz przez całe życie obwiniać się za coś, czego nie zrobiłaś. Pozwól działać czasowi, to najlepszy lekarz.

- Wiem - szepnęła, tracąc pod wpływem jego dotyku resztki przytomności.

Zachwiała się.

- Co się stało? Co stało się potem? - zapytał cicho.

- Pewnego dnia wybuchła kłótnia. Wybierałam się z Sophie po zakupy, umieściłam ją właśnie w foteliku w samochodzie, kiedy Tim nagle zaczął mnie oskarżać o zdradę. Krzyczał, że jadę do miasta spotkać się z kochankiem. Próbowałam mu tłumaczyć, że to nieprawda, że to śmieszne, ale tylko jeszcze bardziej się wściekł. Popchnął mnie, upadłam, a on wskoczył do samochodu i pognał przed siebie jak wariat.

Przerwała, oblizała spieczone usta.

- Policja znalazła go po godzinie. Samochód był rozbity, Tim nie żył, a Sophie była poważnie ranna. - W jej głosie nagle zabrzmiała rozpacz. - Jak on mógł... nigdy tego nie pojmę... jak on mógł narazić życie naszej córeczki.

Po policzkach spłynęły jej łzy. Wspomnienie dawnej rozpaczy przyniosło ze sobą przypomnienie innych uczuć i zrozumiała, że nigdy nie kochała męża. Co to jest miłość, pojęła dopiero teraz, u boku tego mężczyzny, który stał obok niej w mrocznym holu swojego domu i wyjętą z kieszeni chusteczką ocierał jej łzy.

- Przepraszam - wyjąkała. - Rozkleiłam się.

- Jeśli tylko ci to pomoże... Spróbowała się uśmiechnąć.

- Strasznie długo to w sobie tłumiłam. Kiedy Tim umarł, zaczął się koszmar wyrzutów sumienia. Zupełnie sobie z tym ' nie radziłam. Czułam się winna, ale nie mogłam płakać.

Zapatrzyła się gdzieś daleko, ponad ramieniem mężczyzny swojego życia.

- Teraz już wiesz, że nie ponosisz żadnej winy za to, co się stało - powiedział do niej - i że wszystko to były tylko twoje wymysły.

Uniosła na mego błyszczące od łez oczy.

- Tak, teraz to zrozumiałam. Dzięki, że mnie wysłuchałeś, ale już muszę iść. Potrzebuję czasu, rozumiesz?

- Oczywiście - przytaknął.

Rozumiał ją i pomagał zwalczać przeszkody, które tak sumiennie wznosiła wokół siebie, by tylko nie wrócić do normalnego życia. Zapragnęła nagle spędzić z nim więcej czasu.

~ Dziękuję ci za wspaniały wieczór - zaczęła. - Bawiłam się świetnie, a teraz na dodatek cierpliwie mnie wysłuchałeś. Może byś wpadł do mnie jutro na kolację? Przygotuję coś dobrego, napijemy się wina, pogadamy...

Sam wyprostował się.

- Niestety nie będę mógł, ale bardzo dziękuję za zaproszenie.

Zaczerwieniła się.

- Trudno, może innym razem.

Pomógł włożyć jej płaszcz i kiedy już miała się pożegnać, dodał tytułem wyjaśnienia:

- Bardzo chemie bym cię odwiedził, ale na dwa dni wyjeżdżam. Umówiłem się z Johnem, że w poniedziałek zastąpi mnie w przychodni.

- Damy sobie radę. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Wyjeżdżasz na wycieczkę, czy masz coś do załatwienia?

Chyba lekko się zmieszał.

- Jadę do Tess, musimy omówić kilka spraw.

Tess! Jak mogła o niej zapomnieć! Przecież to jego narzeczona.

- W takim razie powodzenia - powiedziała, usiłując nadać głosowi normalne brzmienie. - Zobaczymy się po twoim powrocie.

Pół godziny później wchodziła do domu i zamykała za sobą drzwi. Była bardzo zmęczona i przemarznięta do szpiku kości. W głowie miała zamęt i po raz pierwszy nie dotyczyło to Tima ani przeszłości.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Dwa dni później jechała do pracy w chłodny słoneczny poranek. W nocy bolała ją głowa i w rezultacie zasnęła dopiero nad ranem. Z ciężkiego snu obudził ją listonosz wkładający listy do skrzynki.

Pełna poczekalnia nie poprawiła jej nastroju. Wzięła z rejestracji spis pacjentów i przebiegła go wzrokiem.

- Nie widzę tu pana Lewisa - zwróciła się do Maggie.

- A miał dziś przyjść? - zdziwiła się rejestratorka. Beth skinęła bolącą głową.

- Tak, miał zbadać poziom cukru. Nie jestem pewna, czy stosuje dietę.

- Jeśli chcesz, mogę zaraz do niego zadzwonić - wyraziła gotowość stojąca obok Debbie.

- Bardzo bym cię prosiła. - Beth zmrużyła oczy i przeczesała ręką włosy, nie dostrzegając spojrzeń, jakie wymieniły obie kobiety.

- Powiedz, że ma natychmiast przyjść, nieważne kiedy. To bardzo pilne - rzuciła jeszcze i dodała: - W jakie dni zwykle się pojawiał?

Maggie przerzuciła kartki notatnika.

- Lewis... Lewis... w piątki.

- W takim razie damy mu jeszcze dobę, a jak się nie zgłosi, zadzwoń.

- Dobrze. - Maggie sięgnęła po kartkę leżącą na biurku. - Jest tu coś dla ciebie. Dotyczy Edie Watkins. Wiadomości chyba nie są dobre, prawda?

Beth z rezygnacją pokręciła głową.

- Niestety, nie. Miałam nadzieję, że poczuje się lepiej, ale chyba miała kolejny atak serca. Nie przys^6 nic innego?

Miała nadzieję, że Sam dał jakiś znak życia. Maggie przerzuciła papiery.

~ Nie, to wszystko, ale dzień dopiero się zaczyna.

Sam nie napisał. Dopiero teraz Beth zdała sobie sprawę, jak bardzo za nim tęskni i jak bardzo jest jej potrzebna rozmowa z nim. Trudno, musi zrozumieć, że Sam ma inne zajęcia. Całe dnie i noce spędza z Tess i na pewno nie pamięta już o istnieniu kogoś takiego jak zwykła znajoma z przychodni.

Nie powinna zaprzątać sobie nim głowy, trzeba skoncentrować się na pracy. A tego jej nie zabraknie; w przychodni roi się od pacjentów. Zbliża się Boże Narodzenie i ludzie przypominają sobie o chorobach.

- W takim razie do roboty. Ciekawe, czy uda mi się załatwić wszystkich zapisanych na przedpołudnie przed lunchem - powiedziała i poszła do gabinetu.

Mimo obaw, kilka kolejnych godzin minęło całkiem spokojnie i szybko. Chorzy skarżyli się głównie na kaszel, katar i ból głowy. Zdarzyło się również coś całkiem przyjemnego: u pewnej pacjentki Beth stwierdziła ciążę.

Sally Dixon miała czterdzieści lat, drugiego męża i dwóch nastoletnich synów z poprzedniego małżeństwa.

- Jest pani pewna? - spytała pacjentka, nie kryjąc zdziwienia.

Beth umyła ręce i wróciła do biurka.

- Absolutnie. Widywałam już kobiety w ciąży - zażartowała. - Jest pani w dwunastym tygodniu.

Kobieta usiadła na krześle; zaczerwieniła się, w jej oczach zapaliły się iskierki.

- Nie mogę uwierzyć. A ja myślałam, że to zwykła niestrawność. ..

- Niestrawność, zgaga i mdłości to przecież klasyczne objawy ciąży. - Beth spojrzała na ekran komputera. - Ma pani już dwoje dzieci, jak widzę. Różnica wieku będzie dość duża, prawda?

Sally Dixon uśmiechnęła się szeroko.

- Ponad piętnaście lat - zauważyła wesoło. - Strasznie się cieszę. Jestem tylko trochę zdziwiona. Myślałam, że...

- Niedawno wyszła pani powtórnie za mąż - ciągnęła Beth.

- Tak, przez pięć lat byłam z chłopcami sama - przytaknęła Sally. - Potem spotkałam Matta.

Beth przeniosła na nią wzrok.

- Mąż ucieszy się z tej nowiny? - zapytała. Pacjentka roześmiała się.

- Kiedy mu minie szok, na pewno się ucieszy. Tak czy inaczej, zanim mu powiem, zrobię mu mocnego drinka.

- Jak rozumiem, nie planowali państwo tego dziecka? Kobieta znowu oblała się rumieńcem.

- Szczerze mówiąc, nawet nam do głowy nie przyszło, że jeszcze możemy mieć dzieci. W naszym wieku... Dlatego wcale nie uważaliśmy. - Nagle spoważniała. - To może być ryzykowne, prawda? To znaczy dla dziecka.

- Późna ciąża niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwa - przytaknęła spokojnie Beth. - Rośnie, na przykład, zagrożenie zespołem Downa. Trzeba będzie zrobić badania prenatalne. Jako pani lekarz, muszę pani uświadomić wszystkie ewentualności. Skierujemy panią do ginekologa, zbada panią i zrobi USG, a potem pozostałe badania. Czy pani pali?

- Nie, rzuciłam palenie prawie dwa lata testu.

- Bardzo słusznie. Doświadczenie wykazuje, że dzieci palących matek rodzą się słabsze i mają mniejszą wagę urodzeniową. Teraz proszę się zapisać u pielęgniarki na badania prenatalne. U mnie proszę się pojawić za miesiąc, chyba żeby coś się działo.

Skończywszy przyjmowanie pacjentów, Beth przeciągnęła się i sięgnęła po płaszcz. Marzyła tylko o jednym: filiżance świeżej mocnej kawy i kanapce. Już miała opuścić gabinet, kiedy rozległo się pukanie i w progu ukazał się... Sam.

- Można na chwilę? - zapytał.

- Wróciłeś! - wykrzyknęła radośnie i zaraz spoważniała.

- Wejdź, proszę, właśnie skończyłam.

- Musiałaś mieć pracowity dzień.

- Jak zwykle o tej porze roku. Wszyscy są przeziębieni. Ta banalna wymiana zdań miała w sobie coś surrealistycznego.

- Jak widzę, dałaś sobie radę - mówił dalej Sam.

- Jasne.

Beth włożyła płaszcz i wsunęła telefon komórkowy do kieszeni.

- A jak twoja podróż? Udała się? - zapytała jakby nigdy nic.

- Bardzo dobrze - odparł takim samym lekkim tonem. - Z przyjemnością znowu zobaczyłem Londyn.

- A jak się miewa Tess? - zapytała Beth. - Wszystko u niej w porządku? Na pewno dobrze się bawiliście.

Sam lekko się uśmiechnął.

- Dwa dni to nie jest bardzo długo. Trochę spacerowaliśmy, robiliśmy jakieś zakupy, to wszystko.

Wyrozumiałość jego rozmówczyni była wprost niezrównana.

- Cieszę się, że miło spędziłeś czas. Na pewno wkrótce zechcesz to powtórzyć. - Sięgnęła po teczkę i nagle przypomniała sobie, że nie zna celu odwiedzin Sama. - Chciałeś mi coś powiedzieć?

- Chciałem zapytać o zdrowie twojego ojca. Odetchnęła, wchodząc na bezpieczny grunt.

- Czuje się o wiele lepiej, za kilka dni wraca do domu. Mama jest zachwycona.

Sam uśmiechnął się.

- Same dobre wiadomości.

- To nie wszystko - mówiła szybko Beth, żeby zapobiec krępującej ciszy. - Moja sytuacja też uległa zmianie na lepsze. Opiekunka do dziecka wróciła, a na dodatek zaproponowała mi swoją siostrzenicę jako nianię do wszystkiego. Będzie mogła przychodzić w nocy, kiedy będę miała dyżur. Pracowała w Stanach jako pielęgniarka, jest bardzo miła i Sophie ją uwielbia. Jednym słowem, wszystko jest na dobrej drodze.

Spojrzał na nią pytająco.

- Dlaczego w takim razie byłaś taka smutna, kiedy wszedłem?

Beth zmarszczyła brwi.

- Ja, smutna? Chyba ci się wydawało.

Jakby jej nie dosłyszał.

- Masz jakiś kłopot?

Owszem, ma kłopot, i to poważny. Stoi właśnie przed nią i zadaje niepotrzebne pytania.

Musiała naprędce znaleźć jakąś sensowną odpowiedź.

- Edie Watkins miała drugi zawał. Tak dobrze już rokowała, mąż chciał ją zabrać do domu... Przygnębiło mnie to.

Sam świetnie ją rozumiał. W jego wzroku dostrzegła współczucie.

- Bardzo mi przykro, ale nic ci nie mogę pomóc.

- Ani mnie, ani jej - zauważyła zamyślona. - Są sprawy, na które nie mamy wpływu.

Spojrzała na jego usta i poczuła się nagle bardzo szczęśliwa, że Sam tu jest. Cudownie było znaleźć się w jego ramionach, cudownie byłoby powtórzyć tamtą scenę...

- Chyba już pójdę - rzekła z ociąganiem. - Chciałabym coś zjeść.

Sam nie poruszył się.

- W najbliższy weekend masz wolne, prawda? - zapytał.

- Tak, i bardzo się z tego cieszę - odparła.

Wyjął kluczyki od samochodu i przez chwilę się nimi bawił.

- Pomyślałem, że moglibyśmy się wybrać na spacer - rzekł z wahaniem. - Oczywiście, o ile pogoda na to pozwoli. Chyba że już jesteś umówiona.

- Bardzo chętnie - zgodziła się natychmiast. - Tylko co z Sophie?

- Mam nadzieję, że z nami pójdzie. Beth roześmiała się radośnie.

- Na pewno ci nie odpuści. Jeszcze jej nie znasz.

Sam skierował się ku drzwiom.

- Zadzwonię do ciebie, to się umówimy - oświadczył wyraźnie zadowolony. - A po drodze wstąpimy gdzieś na herbatę, dobrze?

Czy dobrze? Mało powiedziane. Cudownie i wspaniale! Wprost fantastycznie!

Sophie podzielała zdanie swojej mamy. Od kwadransa stała w oknie, w kurtce, szaliku i długich botkach, wyglądając samochodu Sama.

- Mamo! Mamusiu! Przyjechał! Sam już jest! Szybko! Podbiegły do drzwi i otworzyły mu, zanim zdążył zapukać.

- Nie mogłam się ciebie doczekać - oświadczyła dziewczynka. - Idziemy na plażę?

- Nie, córeczko - odparła za niego Beth. - Bardzo mi przykro, ale dzisiaj mamy inne plany.

Sam przeprosił za spóźnienie; miał jakiś pilny telefon.

- Nic się nie przejmuj - zbagatelizowała sprawę Beth. - Sophie cię uwielbia i niejedno ci wybaczy. Wezmę tylko rękawiczki i możemy iść.

Sam miał na sobie dżinsy i kurtkę i z przyjemnością spostrzegła, że jego strój świetnie pasuje do jej sportowej spódnicy i grubego swetra.

Ruszyli wzdłuż brzegu, z Sophie podskakującą ze szczęścia i biegającą wokół nich jak mały psiak.

Dzień był piękny; jasnoniebieskie niebo malowniczo kontrastowało z ciemną zielenią morza.

- Nie odbiegaj za daleko, Sophie - poprosiła Beth i oboje z Samem przystanęli na chwilę, podziwiając widok.

- Masz czerwony nosek. - Sam objął ją i mocno przytulił.

Oparła głowę na jego piersi.

- Jak miło, osłaniasz mnie od wiatru - szepnęła.

- Zimno ci? - zaniepokoił się. - Może z tym spacerem to nie był dobry pomysł, jeszcze się przeziębisz. Chcesz wrócić do samochodu?

- Nie.

Chciała tylko, żeby ta chwila trwała wiecznie.

- Tu jest cudownie - dodała. - Nie przypuszczałam, że stąd jest taki niesamowity widok. Miło jest mieć pod oknem tyle piękna.

Wtuliła się w niego, a on jeszcze mocniej ją objął. Po raz pierwszy od długiego czasu poczuła się lekko i bezpiecznie.

- Zaraz zapadnie zmrok - zauważył po chwili Sam. - Musimy wracać do samochodu. Pojedziemy teraz gdzieś na podwieczorek.

Zgodnie z obietnicą zabrał je do przytulnej restauracyjki, gdzie przy kominku można się było napić czegoś ciepłego i zjeść grzankę. Byli jednymi klientami. I chyba byli bardzo szczęśliwi. Beth z rozczuleniem patrzyła na uśmiechniętego, radosnego Sama i roześmiane dziecko u jego boku.

Myśl o Tess zjawiła się nagle i przesłoniła idylliczny obraz niczym czarna chmura. Ta kobieta istniała i fakt ten niweczył wszystko. Sam ma narzeczoną, a jego obecność u boku Beth i jej córki stanowi tylko przerywnik w jego prawdziwym życiu. Nic nieznaczący epizod.

Sophie właśnie umazała się lodami, a Sam głośno wyraził swój zachwyt.

- Jesteście niemożliwi - skrzywiła się Beth. - Oboje zachowujecie się, jakbyście mieli pięć lat.

- Aleja przecież mam pięć lat - poprawiła ją natychmiast Sophie.

- Tak, malutka. - Sam pocałował jej dziecko w czubek głowy. - Jesteś śliczną malutką dziewczynką i masz dokładnie pięć Jat Tim nigdy tego nie robił. Nigdy nie pocałował córki ani się z nią nie bawił, nie przekomarzał i nie uśmiechał się do niej. W ich domu panowała zawsze napięta cisza, jakby wszyscy zamarli w oczekiwaniu na nadchodzącą burzę.

Sam jest zupełnie inny. Czuły, troskliwy, opiekuńczy. Z kimś takim można bezpiecznie iść przez życie.

Czyżby? Beth zawahała się i drgnęła. Przecież już raz przeczucie ją zawiodło. Nie mogła sobie ufać i nie mogła ufać żadnemu mężczyźnie. Raz już się rozczarowała i wiedziała, że kolejnego razu po prostu nie przeżyje.

Mimo to uśmiechnęła się. Nawet jeśli się co do niego myli, Sam i tak jest człowiekiem, który rozbudził w niej zdolność kochania. Uczucie od tylu lat martwe i pogrzebane.

Czuła, że znowu potrafi kochać i że nie zawróci już z obranej drogi. Cokolwiek się stanie, będzie żyć normalnie. Nie wolno tylko ryzykować i wystawiać z takim trudem zdobytego spokoju na zbyt ciężką próbę.

Nadejście kelnera sprowadziło ją na ziemię.

Znajduje się tu i teraz, obok siedzi Sam i bawi się z jej córeczką, ale to nie jest prawdziwe życie. Byłoby szaleństwem brać to na poważnie. Sam lubi ją, to wszystko. Podoba mu się, chętnie miałby z nią romans, ale nic poza tym. Nieraz wspominał, że jej pragnie; nigdy jednak nie napomykał o miłość. Musiała przyznać, że przynajmniej jest szczery i nikogo nie oszukuje.

Dawna narzeczona wróciła do niego i Sam na pewno nie zechce stracić jej po raz drugi. Kochają się zostaną ze sobą na zawsze i Beth musi się z tym pogodzić.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Nastał zimny, wilgotny grudzień. Drzwi przychodni nie zamykały się i Beth czuła się skrajnie wyczerpana. Nieraz zazdrościła Douglasowi, że idzie na emeryturę i wyjeżdża do ciepłych krajów.

Trochę słońca przydałoby się również Maureen Davies. Była blada, bardzo słaba i miała sześćdziesiąt lat.

- Naprawdę nie mogę tego zrozumieć, pani doktor - powiedziała, ciężko opadając na krzesło. - Kilka tygodni temu miałam kaszel, potem przeszedł, a teraz wrócił ze zdwojoną siłą. Czuję się bardzo źle.

Beth sięgnęła po stetoskop.

- Bardzo źle pani wygląda - przyznała. - Kiedy dokładnie pojawił się ten kaszel?

Pacjentka przycisnęła ręce do piersi i głośno, boleśnie westchnęła.

- Jakieś trzy... może cztery tygodnie temu.

- I potem ustał?

- Tak mi się zdawało. Przez jakiś tydzień miałam spokój, a potem znowu mnie złapało, i to gorzej niż przedtem. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak słabo się czułam. Nie należę do osób, które z byle czym biegają do lekarza.

Beth zerknęła w jej kartę.

- Widzę. Ostatni raz była pani u nas dwa lata temu.

Maureen odkaszlnęła.

- Nie lubię łykać pigułek, chyba że coś mnie boli. Biorę wtedy coś przeciwbólowego i koniec.

Beth dokładnie ją osłuchała.

- Obawiam się, że to zapalenie oskrzeli - oświadczyła potem. - Dlatego jest pani taka słaba. Wirus zwykle najpierw atakuje drogi oddechowe, a powtórna infekcja jest czymś bardzo częstym. Nie pali pani, prawda?

- Nigdy nie paliłam. - Pacjentka znowu zakasłała. Beth zaczęła wypisywać receptę.

- Przepiszę pani antybiotyk, weźmie pani całe opakowanie, a potem proszę do mnie przyjść. Za kilka dni powinno być lepiej. Proszę na siebie uważać i brać ciepłe prysznice. Dobrze byłoby również zainstalować w sypialni nawilżacz powietrza. - Wstała z krzesła i Maureen Davies poszła w jej ślady. - Powinna pani pić dużo płynów i unikać wysiłku, w razie potrzeby można brać paracetamol - dodała jeszcze Beth.

Przez następne dwie godziny nie opuszczała gabinetu. Kiedy wyszedł ostatni pacjent, zabrała się do porządkowania papierów. Przy tym zajęciu zastał ją John.

- Pomyślałem sobie, że może napijesz się kawy. Postawił parujący kubek na biurku i usiadł. Bem uniosła na niego pełne wdzięczności spojrzenie.

- Bardzo ci dziękuję. Jak zgadłeś, że właśnie tego mi trzeba?

- Lata praktyki - rzucił lekko. - A co? Miałaś dużo roboty?

- Nawet nie pytaj - westchnęła. - A teraz na dodatek jeszcze muszę się uporać z tymi papierzyskami.

John lekceważąco pomachał nogą.

- Co to za problem? Wrzuć je do najbliższego kosza i z głowy.

- Jesteś niemożliwy. Uśmiechnął się zalotnie.

- Ale jakże uroczy... A propos, wybierasz się na to zebranie?

Beth szeroko otworzyła oczy; nie słyszała o żadnym zebraniu i powiedziała mu to.

- Mamy się spotkać wszyscy, lekarze z przychodni, ze szpitala, ci, co mają prywatną praktykę i pogotowiarze, żeby się wspólnie zastanowić, w jaki sposób można by poprawić warunki opieki medycznej w naszym regionie. W przyszłym tygodniu. Będzie kilka referatów, potem pytania, kawa, herbata, i do domu.

- Bardzo sensowne, postaram się przyjść - zgodziła się Beth. - Zawsze można się dowiedzieć czegoś nowego.

John był tego samego zdania.

- Też sądzę, że to ma ręce i nogi - stwierdził. - Może byśmy, w takim razie, spotkali się któregoś wieczoru i namówili się, jakie pytania zadać referentom? Jutro będzie dobrze?

Już miała się zgodzić, kiedy sobie przypomniała, że obiecała Sophie kino.

- To może pojutrze? - zaproponował zaraz John i przystała na jego propozycję.

- W takim razie jesteśmy umówieni, a teraz idź coś zjeść - powiedział na zakończenie i pożegnał się z nią.

Po jego wyjściu z nową energią zabrała się do pracy. John doskonale na nią działał. W kontakcie z nim nie było nic stresującego... nie tak jak przy najbardziej błahej wymianie zdań z Samem.

Prawie już kończyła, kiedy zjawiła się Maggie.

- Jak dobrze, że cię jeszcze zastałam - powiedziała z westchnieniem ulgi i coś w jej głosie zaniepokoiło Beth.

- Co się stało?

- Dzwoniła twoja mama. Ojciec źle się poczuł.

Beth, nie czekając na dalsze wyjaśnienia, szybko wstała i pobiegła w stronę drzwi.

- Odwołaj moje wizyty na popołudnie, dobrze? Albo poproś Johna, żeby mnie zastąpił! - krzyknęła w pędzie.

Na korytarzu wpadła na Sama, wychodzącego z pokoju naprzeciwko.

- Nie wiedziałam, że jeszcze tu jesteś...

- Właśnie skończyłem i zamierzałem wyjść. - Przyjrzał jej się uważnie. - Stało się coś?

- Tata źle się czuje. Jadę do nich!

Nawet się nie zatrzymała, ledwo na niego spojrzała.

- Powiedziała, co się dokładnie stało? - zapytał Sam, dotrzymując jej kroku.

- Nie, ale moja matka niełatwo wpada w panikę. Nie dzwoniłaby, gdyby to nie było nic poważnego. - Spojrzała na niego. - Boję się, że...

- Jadę z tobą - zdecydował się błyskawicznie Sam. - Wezmę tylko torbę. Pojedziemy twoim samochodem, ja nie mam paliwa.

Po chwili oboje biegli już w stronę parkingu. Dojazd do domu rodziców zajął jej dziesięć minut. Annę wyszła im na spotkanie.

- Jak dobrze, że jesteście, i to tak szybko. Zupełnie nie wiedziałam, co robić.

Beth bez tchu wpadła do domu.

- Jak on się czuje, mamo? Matka próbowała zachować spokój.

- Jak to tata. Mówi, że niepotrzebnie zadzwoniłam, bo po co zawracać wam głowę.

- Gdzie on jest?

- W salonie. Chciałam go położyć na górze, w sypialni, ale doszłam do wniosku, że lepiej go nie ruszać.

Sam już wchodził do salonu. Beth deptała mu po piętach, sparaliżowana strachem, bojąc się myśleć, co mogą tam zastać.

Paul siedział w fotelu, z głową na poduszce. Był bardzo blady, na twarzy miał kropelki potu.

- Tatusiu! - przypadła do niego Beth. - Tatusiu! Odezwij się! Powiedz coś!

Otworzył oczy i uśmiechnął się z wielkim trudem.

- Przepraszam, córeczko, że cię fatygowałem. To matka... Prosiłem, żeby ci nie zawracała głowy takim głupstwem.

Przyklękła obok niego.

- Od jak dawna źle się czujesz? - zapytała.

- Jakieś dwie godziny... może dłużej.

Sam bez zwłoki przystąpił do badania pacjenta.

- Boli pana gdzieś?

Starszy pan powolnym ruchem dłoni wskazał klatkę piersiową. Zakasłał.

- Tutaj... raczej nie ból... tylko takie dławienie. Sam osłuchał go dokładnie.

- Ma pan kłopoty z oddychaniem? - pytał dalej.

- Tak - przyznał Paul. - Od przedwczoraj tak mi świszczę w płucach, pewnie się przeziębiłem. - A uprzedzając zarzuty żony, dodał: - Nic ci nie mówiłem, bo nie chciałem, żebyś się przestraszyła i zrobiła alarm.

Sam wyprostował się nad pacjentem.

- Trzeba było mnie wezwać zaraz, jak tylko się pojawiły pierwsze symptomy, mnie albo Beth. To nie żaden alarm, tylko zwyczajna prośba o poradę lekarską.

Paul przymknął oczy.

- Strasznie nie lubię, jak robi się dokoła mnie tyle szumu - powiedział cicho. - Wiem, że jesteście bardzo zajęci i nie chcę dokładać wam pracy.

- Ma pan podwyższoną temperaturę? - pytał dalej Sam.

- Tak, myślę, że chyba tak.

- Jakieś bóle w ramionach, klatce piersiowej?

Paul otworzył oczy i spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.

- Delikatnie sugeruje mi pan, doktorze, że mam kolejny zawał? - zapytał cicho.

Annę Frazer przypadła do męża.

- Nie mów głupstw, kochanie. - W jej głosie zabrzmiała rozpacz.

Lekko pogładził ją po włosach.

- Chodzi mi tylko o ciebie - szepnął. - Martwię się, bo nie wiem, jak sobie dasz radę.

Sam przysunął krzesło i usiadł.

- Mogę państwa zapewnić, że to nie zawał - oświadczył spokojnie. - Po prostu ma pan jakąś infekcję. To nic groźnego, ale żona słusznie nas wezwała. Przepiszę antybiotyk, lekarstwo na pewno szybko zadziała i wkrótce poczuje się pan lepiej.

Wypisał receptę i położył ją na nocnym stoliku.

- Powinien pan bardziej na siebie uważać - dorzucił z uśmiechem. - Jest pan bardzo dzielnym, idealnym wprost pacjentem, ale nie wolno lekceważyć żadnych, najbardziej nawet niewinnych objawów. Nie wolno też się forsować ani niczego robić na siłę. Nie musi pan sobie niczego udowadniać, Paul. Ani sobie, ani Annę.

- Zawsze mu to mówię - jak echo odezwała się żona. - Ale nie chce słuchać, jest uparty jak osioł. Zawsze taki był.

- A co gorsza, nie zamierzam się zmieniać - bardziej już rześkim głosem zakończył rozmowę Paul.

W powrotnej drodze samochód prowadził Sam, tak jakby bez słowa rozumiał, że jego partnerka nie jest w stanie tego zrobić. Beth z trudem wracała do siebie po przeżytym stresie.

Dopiero kiedy zaparkowali, zorientowała się, że nie odwiózł jej do domu, tylko - do siebie.

- Proponuję, żebyśmy się napili mocnej kawy - powiedział. - Jest strasznie zimno, ogrzejesz się przy kominku, a ja w tym czasie wszystko przygotuję.

Nie zaprotestowała. Weszła za nim do domu i dalej do obszernej kuchni. Sam sięgnął do szafki po kubki.

- Dam sobie radę, ty lepiej idź do salonu i trochę odpocznij. W barku jest brandy, poczęstuj się - poradził, widząc, że Beth trzęsie się z zimna.

Uśmiechnęła się słabo.

- Nie mogę, prowadzę, a do tego mam dyżur telefoniczny. W każdej chwili mogą mnie wezwać.

Posłusznie przeszła jednak do salonu i usiadła przy kominku. Płomień zaczynał już przygasać, więc sięgnęła po polano i dorzuciła do ognia. Buchnął ze zdwojoną siłą, roztaczając dokoła ciepły krąg. Przysiadła w jego zasięgu, rozkoszując się domową atmosferą i bezpieczeństwem emanującym z każdego kąta przytulnego pomieszczenia.

Czuła się tu tak dobrze... Zupełnie jakby znajdowała się w domu, w prawdziwym domu... Z trudem dopuszczała do siebie myśl, że to naprawdę jest i będzie prawdziwy dom. Tylko dla innej kobiety. Dla Tess.

- Przepraszam, że to tak długo trwało. - Nie zauważyła, jak wszedł Sam z tacą w dłoniach. - Próbowałem znaleźć coś słodkiego do kawy, ale mi się nie udało.

Ciekawe, jak długo tak stoi i patrzy na nią tym swoim dziwnie przenikliwym wzrokiem? W półmroku panującym w salonie jego oczy wydają się jeszcze bardziej niebieskie...

- Pomóc ci? Tak się tutaj rozsiadłam, nawet nie pomyślałam, że mogłabym...

Odstawił tacę na stolik.

- Wszystko gotowe, zrobiłem tylko kawę, a ty wyglądasz na wykończoną.

Była nie tylko wyczerpana po niedawnych przeżyciach, była ponadto bardzo niespokojna i zmieszana. Atmosfera tego pomieszczenia miała w sobie coś intymnego i ułatwiającego zbliżenie.

Roześmiała się cicho.

- Nie jestem przyzwyczajona, żeby mnie obsługiwano.

- Każde przyzwyczajenie można zmienić.

Sam usiadł obok niej i objął ją ramieniem. Uniosła ku niemu głowę. Było jej tak dobrze jak nigdy w życiu. Znowu pomyślała, że ta chwila mogłaby trwać wiecznie.

Pocałował ją, a ona odpowiedziała na jego pocałunek z całą siłą długo nie zaspokajanego pożądania.

- Tak bardzo tego pragnąłem - szepnął jej we włosy. - Kiedy cię nie widzę, mówię sobie, że poczekam, że nie będę cię popędzał, że dam ci czas. Ale kiedy jesteś obok, wszystkie moje dobre postanowienia ulatniają się i pragnę tylko jednego.

- Tak się cieszę, że jesteś przy mnie teraz, i byłeś wtedy przy tacie - rzekła, przytulając się do niego. - Tak bardzo się bałam. Po telefonie mamy myślałam o najgorszym. Byłam pewna, że tatuś miał atak serca, i wiedziałam, że zamiast mu pomóc, wpadnę w panikę.

Jakby jej nie słyszał. Jego ręce rozpoczęły niestrudzoną wędrówkę po jej ciele.

- Nie wiesz, co czuję, kiedy mam cię tak blisko... Bardzo cię pragnę, Beth. Chciałbym się z tobą kochać.

- Wiem.

Rozpiął jej bluzkę i dotknął piersi.

- Nie chcę cię skrzywdzić, nie chcę, żebyś cierpiała...

- Wiem.

Zamknęła oczy i dała się ponieść gorącej, purpurowej fali. Czuła, że jej ciało omdlewa, a umysł zastyga w jakimś dziwnym odrętwieniu.

- To szaleństwo - jęknęła, lgnąc do niego całą sobą. Dźwięk telefonu zabrzmiał jak odgłos z innego świata.

Beth wyzwoliła się z ramion Sama i sięgnęła po komórkę.

- Zostaw to - rzekł zdławionym głosem. - Zostaw.

- Nie mogę, mam dyżur. Wzywają mnie - odparła. - Doktor Jardine przy telefonie - mówiła dalej. - Od jak dawna są te bóle? Dała mu pani calpol? Bardzo dobrze, że pani zadzwoniła. Będę u państwa za jakieś dwadzieścia minut.

Rozłączyła się i spojrzała na Sama, pospiesznie zapinając bluzkę.

- Muszę jechać. To chyba wyrostek. Uśmiechnął się z rezygnacją.

- Tak to już jest. Może w takim razie umówimy się na jutrzejszy wieczór. Musimy porozmawiać, przyjdę do ciebie, przyniosę dobre wino...

Ale Beth wkładała już płaszcz.

- Jutro nie mogę. Przyrzekłam Sophie, że zabiorę ją do kina na jej ulubiony film Disneya.

- W takim razie pojutrze. Znowu musiała mu odmówić.

- Umówiłam się z Johnem na kolację - wyznała zmieszana. - Mamy się przygotować na to spotkanie w przyszłym tygodniu. Chciałabym zapoznać się z realiami i...

Przerwał jej ruchem dłoni.

- Nie musisz się tłumaczyć, zobaczymy się w pracy. Zresztą przyrzekłem Tess, że pomogę jej przy pakowaniu. Wyprowadza się z mieszkania i potrzebna jej pomoc.

Niewidzialna bariera, która nagle pojawiła się między nimi, rosła z każdą chwilą i z każdym wypowiedzianym zdaniem.

Beth poczuła dławienie w gardle.

- W takim razie, do widzenia ~ wykrztusiła. - Zobaczymy się później.

Twarz Sama nie wyrażała żadnych uczuć. Stał się znowu daleki i obcy. Magiczna chwila bezpowrotnie minęła.

Może lepiej, markotnie myślała Beth w drodze do chorego. Lepiej, że to coś między nimi skończyło się, zanim się jeszcze zaczęło. Za nic w świecie nie chciała być zabawką, chwilowym pocieszeniem; nie chciała umilać Samowi czasu oczekiwania na prawdziwą miłość i spotkanie z kobietą, którą kochał naprawdę.

Następny tydzień był bardzo chaotyczny. Doug się rozchorował, John większość czasu spędzał w sądzie jako biegły w sprawie dotyczącej wypadku ze skutkiem śmiertelnym, spowodowanego przez pijanego kierowcę, a Sam wyjechał na konferencję. Beth nie miała innego wyjścia jak tylko przejąć pacjentów Douga, co też uczyniła.

Sądziła, że „ktoś” to doceni, ale srodze się zawiodła.

- Co tu się, do licha, dzieje? - Sam po powrocie nie był w najlepszym humorze. - Co ty robisz o tej porze w pracy? Od ponad godziny powinnaś być w domu! Maggie mi mówiła, że przez ostami tydzień prawie stąd nie wychodzisz!

Beth uniosła na niego zmęczone oczy.

- Może nie zauważyłeś, ale mamy epidemię grypy. - Była zbyt wyczerpana, żeby się z nim kłócić. - Pacjenci przychodzą o każdej porze i trudno ich odsyłać z kwitkiem.

Rozgniewał się naprawdę.

- Nie widzę powodu, żebyś się poświęcała. W tym mieście bywały już epidemie grypy i jakoś dawaliśmy sobie radę. Nikt nie musiał pracować dzień i noc! Spójrz na siebie. Jak ty wyglądasz! Jesteś blada jak ściana i masz podkrążone oczy. Nie rozumiem, jak się można doprowadzić do takiego stanu. Kiedy ostatnio jadłaś normalny posiłek?

Teraz ona postanowiła potraktować go odpowiednio. Zasłużył sobie na to.

- Dzięki - odparła z ironią. - Jak nikt potrafisz podnieść człowieka na duchu. Zwłaszcza kobietę. Wczoraj miałam nocny dyżur, a dzisiaj jestem od rana w pracy. Może dlatego nie wyglądam kwitnąco.

- Słyszałem, że przejęłaś pacjentów Douga i część zapisanych do Johna - ciągnął oskarżycielskim tonem. - Nie sądzę, że postąpiłaś właściwie, zarówno wobec siebie, jak i pacjentów.

Tego się nie spodziewała. Czy on myśli, że lekceważyła obowiązki zawodowe?

- Chcesz przez to powiedzieć, że zaniedbywałam pacjentów? - W jej głosie zabrzmiało oburzenie.

Nie odpowiedział wprost.

- Człowiek nie może obyć się bez snu - stwierdził sucho. - Nie funkcjonuje wtedy normalnie.

- Uważasz, że działałam ze szkodą dla naszych pacjentów? - powtórzyła podniesionym tonem.

- Tego nie mówiłem. - Sam przybrał nieco łagodniejszy ton. - Po prostu nie tak to miało wyglądać. Przed wyjazdem powiedziano mi, że będzie jakieś zastępstwo.

- Owszem, ale „zastępstwo” dostało grypy i położyło się do łóżka. - Beth chciała jak najszybciej zakończyć tę rozmowę i iść do domu. - Pewnie wiesz, że takie rzeczy się zdarzają.

- Ale dlaczego nikt mnie o tym nie zawiadomił? Wzruszyła ramionami.

- O czym cię mieliśmy zawiadamiać? Że Doug ma anginę, a John przesłuchanie w sądzie? Zresztą Debbie mówiła, że jest z tobą w kontakcie.

Skinął głową.

- Owszem. Dzwoniłem do niej i zawsze mi odpowiadała, że wszystko w porządku.

Beth westchnęła z rezygnacją.

- I było. Daj spokój, nie możesz mieć współpracownikom za złe, że mówią prawdę. Wszystko było w absolutnym porządku.

- Nie mogę mieć im za złe? Jeszcze zobaczymy! Wypadł z pokoju jak diabeł i popędził do rejestracji. Beth na chwile przymknęła oczy, wyobrażając sobie awanturę, jaka się tam rozpęta, i uznała, że najlepiej zrobi, jak się zajmie następnym pacjentem.

Zachowanie Sama dało jej jednak do myślenia. Sam najwyraźniej ma kłopoty. Chyba między nim a Tess nie wszystko się układa. Może postanowili jednak się rozstać i po raz drugi nie podejmować próby bycia razem? Trzeba przyznać, że wcale jej to nie zmartwiło.

Skupiła się nad informacjami widocznymi na ekranie komputera. Miała nadzieję, że wieczorne zebranie będzie mniej męczące niż długi pracowity dzień.

Tak też się stało.

John stawił się na zebraniu w doskonałym humorze, a samo spotkanie upłynęło w miłej atmosferze. Wygłoszono kilka referatów, a potem był czas na pytania i wolne wnioski.

Na koniec lekarze wszystkich specjalności oraz ratownicy medyczni spotkali się na zapleczu sali konferencyjnej, gdzie podano wino i kanapki.

- Nieźle to wypadło, co? - John sięgnął po kieliszek i podszedł z nim do Beth. - Dobrze jest się tak od czasu do czasu spotkać i pogadać o wszystkim, co człowieka dręczy w tym naszym cudownym zawodzie.

- Masz rację - przytaknęła Beth. - Wiele się dziś nauczyłam. Zwłaszcza to, co mówili o ścisłej współpracy szpitala z pogotowiem, wydaje mi się sensowne. Pacjenci tylko na tym skorzystają.

John zerknął na jej pusty talerz.

- Może byś coś zjadła? Te kiełbaski wyglądają całkiem apetycznie.

Beth roześmiała się.

- Ale muszą strasznie tuczyć!

Kolega objął ją spojrzeniem znawcy kobiecych kształtów i w jego wzroku wyczytała aprobatę.

- Ty chyba nie powinnaś się tym przejmować - stwierdził kompetentnie.

Zaczerwieniła się. Przypomniała sobie, jaki był dla niej miły podczas ich wspólnej kolacji i zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno dokonała słusznego wyboru, zakochując się w Samie...

Właśnie do nich podszedł i stanął tuż obok.

- Bardzo udane spotkanie - zauważył, a widząc jej zmieszanie i rumieńce, dodał podejrzliwie: - Wyglądasz, jakby coś się stało. Czy John dobrze się zachowuje?

Jego kolega wybuchnął śmiechem.

- A gdyby nie, to co? Dziwiłbyś się? W obecności tak pięknej kobiety każdy traci głowę. A może ty nie zauważyłeś, jak ona jest piękna, bo bez przerwy myślisz o Tess? Tęsknisz za nią, co?

- Daj spokój osobistym wycieczkom - zgasił go z niesmakiem Sam. - To nie czas ani miejsce na podobne żarty.

- Dajcie spokój. - Beth chciała za wszelką cenę zażegnać rodzący się konflikt. - Zebranie tak wspaniale się udało. Nie psujcie tego, wszyscy są w doskonałych nastrojach.

John najwyraźniej bawił się znakomicie, Sam zaś... Beth nie była pewna, o co mu chodzi i czy nie jest czasem gotów wywołać prawdziwej awantury.

- Odwiozę cię do domu - zaproponował, ale podziękowała.

- Sama pojadę.

John patrzył na nich rozbawionym wzrokiem.

- A może skorzystasz z mojego zaproszenia i pojedziesz do mnie na kawę? Nic się nie bój, Sam - zwrócił się do kolegi. - Nic jej ze mną nie grozi.

Sam obrzucił go morderczym spojrzeniem, a potem zwrócił się do Beth.

- W takim razie do widzenia. Spotkamy się w pracy. Przyjdę bardzo wcześnie rano i zacznę przyjmować, nie musisz się śpieszyć. I tak już dość zrobiłaś, żeby nas zastąpić.

Powiedział to bardzo oficjalnym tonem i zrozumiała, że nie łączy ich nic oprócz wspólnie wykonywanej pracy. A już przez chwilę sądziła, że on jest o nią zazdrosny. Oszukuje samą siebie. Zawsze się oszukiwała i raz już zapłaciła za to wysoką cenę. Sam jest tylko kolegą z pracy; nic ich nie łączy i nie ma mowy o wspólnej przyszłości. Może i lepiej...

Patrzyła, jak odchodzi, i myślała, że lepiej byłoby nigdy go nie spotkać. Wiedziała jednak, że to nieprawda.

Sam wtargnął do jej życia i przewrócił wszystko do góry nogami. Nie czeka ich wspólna przyszłość, ale powrót do przeszłości też już nie wchodzi w rachubę.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Następnego dnia zachowanie Sama nie uległo zmianie. Kiedy Beth weszła do przychodni, ciężką atmosferę czuło się już od progu. Maggie miotała się w rejestracji.

- Dzień dobry - powitała ją Beth. - Masz może u siebie kopię sprawozdania z tego naszego zebrania?

Rejestratorka uniosła na nią nieprzytomne oczy.

- Kopię... Jaką kopię? Przepraszam, ale dziś do niczego nie mam głowy! Jestem kompletnie rozkojarzona, mam okres.

Zadzwonił telefon i złapała za słuchawkę.

- Tak, Sam. Zaraz ci przygotuję... za dwie minuty... ale poczekaj, czy ty przypadkiem nie masz tego sprawozdania z zebrania? Doktor Jardine chciałaby... Co? Tak, rozumiem.

Rozłączyła się z westchnieniem i uniosła oczy do nieba.

- Doktor Armstrong wstał dziś lewą nogą? - zapytała ze współczuciem Beth.

- Nie wiem. - Maggie wzruszyła ramionami. - Mogę powiedzieć tylko to, że ja jestem dziś nieprzytomna. Nie wiem, jakim cudem trafiłam do drzwi.

Podeszła do nich Debbie i od razu włączyła się do rozmowy.

- Sam zachowuje się okropnie, nie wiem, co go opętało - oświadczyła, po czym rzeczowo dodała: - Napijemy się kawy, to nam dobrze zrobi.

Beth odstawiła teczkę na podłogę.

- Dla mnie proszę czarną, bez cukru, a do tego aspirynę - poprosiła.

Pochyliła się nad rozkładem dnia i tak zastał ją Sam. Niemal rzucił jej jakieś papiery.

- Proszę, oto sprawozdanie, które chciałaś. Zamaszystym ruchem zaczął podpisywać przygotowane przez Maggie pisma i listy, a potem równie energicznie zaczął pakować teczkę.

- Bardzo się śpieszysz - skonstatowała Beth. - Wybierasz się gdzieś na weekend?

Z przyjemnością myślała o mającej nastąpić nazajutrz sobocie. Weźmie Sophie na spacer do parku, nakarmią kaczki, pogadają, wreszcie sobie odpocznie.

- Tak, wyjeżdżam - rzucił krótko.

- A dokąd? - zapytała i ugryzła się w język. Wcale nie chciała wiedzieć, gdzie ani z kim Sam spędzi weekend.

Mimo to zaraz się dowiedziała.

- Jadę do Londynu, do Tess. A ty? Masz jakieś plany? - W jego głosie brzmiała obojętność i chłód.

Tak się pyta o plany osobę, której plany w rzeczywistości nic a nic nas nie obchodzą.

- Zamierzam wylegiwać się w łóżku do południa - odparta z udanym spokojem. - O ile oczywiście Sophie mi na to pozwoli. Zwykle zrywa się o świcie i ma mnóstwo pomysłów, jak aktywnie spędzić poranek. Zwłaszcza w sobotę.

Spojrzał na nią złym wzrokiem.

- Musisz być bardzo zmęczona po nocy z Johnem - powiedział głosem, w którym złość mieszała się z cynizmem. - Chyba zapomniałaś, że praca lekarza jest zbyt odpowiedzialna i wyczerpująca, zęby sobie pozwalać na tego rodzaju ekscesy.

Czy on oszalał?! Opanowała się, skierowała na niego obojętne spojrzenie.

- Skąd to przypuszczenie? - zapytała lodowatym tonem.

- Znam Johna i jego metody i wiem, że nie przepuści okazji - odparł bez zastanowienia.

Beth osłupiała.

- Naprawdę przypuszczasz, że spędziłam z nim noc? Odwrócił od niej wzrok.

- Przecież nie było cię w domu, jak przejeżdżałem obok nad ranem. Jeden z moich pacjentów miał atak astmy i zostałem do niego wezwany. Nie zauważyłem twojego samochodu, a przecież nie miałaś dyżuru.

Zrobiła krok do tyłu, nie spuszczając z niego oczu.

- I od razu sobie pomyślałeś, że zostałam na noc u Johna. Bardzo ciekawe... - wycedziła.

- Tego nie powiedziałem - zaczął się wycofywać Sam.

- Powiedziałeś - przerwała mu gwałtownie. - Nie muszę ci się tłumaczyć, ale chętnie to zrobię. Jak wiesz, Sophie miała nocować u mojej matki. Przed wyjściem z zebrania, zaraz jak nas opuściłeś, mama do mnie zadzwoniła i powiedziała, że mała ma temperaturę. Była bardzo niespokojna, więc podrzuciłam Johna do domu i pojechałam na noc do rodziców. Teraz wszystko jasne? Zrozumiałeś? Czy masz jeszcze jakieś wątpliwości?

Chyba jednak jest o nią zazdrosny? Trudno w to uwierzyć, ale skąd te wszystkie niedorzeczne podejrzenia?

Sam pochylił się nad teczką i jeszcze raz starannie ułożył papiery.

- Myślałam, że John jest twoim przyjacielem - dodała z wyrzutem, żeby go pognębić. - Jak możesz tak o nim mówić? Nie zasłużył sobie na to. Dlaczego tak go traktujesz? Nie zrobił ci nic złego.

Teraz szukał czegoś po kieszeniach.

- Nie mam nic przeciwko Johnowi - wyjaśnił w końcu.

- Jestem trochę zdenerwowany, bo zamówiłem kilka książek w naszej księgarni i nie dostarczono mi ich na czas, a bardzo mi na tym zależało.

Wszystko się wyjaśniło. A ona, głupia, wyobrażała sobie nie wiadomo co. Drobny płomyczek nadziei zgasł tak samo szybko, jak zapłonął.

- To bardzo ważne? - spytała ze współczuciem.

- Tak - przytaknął. - Miałem je jutro zabrać do Londynu. Dzwoniłem do księgami, dopiero je otrzymali. Właśnie je pakują, za godzinę będą gotowi. Może mi się uda jeszcze przed zmierzchem wyruszyć w trasę.

- Widzę, że bardzo ci pilno znowu się tam znaleźć. Sięgnął po telefon komórkowy i włożył go do kieszeni.

- Najpierw chciałem wyjechać dopiero jutro - wyjaśnił - ale Tess uważa, że lepiej jechać dzisiaj, bo będzie mniejszy ruch.

I jedna noc więcej spędzona razem, pomyślała gorzko Beth, ale ona jest szczęśliwa, ta Tess...

- A kiedy wrócisz? - zapytała, powstrzymując drżenie głosu.

- W niedzielę pod wieczór - odparł. - Mam dyżur telefoniczny.

- W takim razie nie zatrzymuję cię. - Lepiej już go pożegnać. - Zobaczymy się w poniedziałek.

Weekend wlókł się niesamowicie. Beth nigdy jeszcze nie przeżyła tak długich dwóch dni. Co rusz wynajdowała sobie jakieś zajęcia, by ani przez chwilę nie myśleć omamie i Tess. Jak żyją, co robią i czy zakochują się w sobie na nowo.

W sobotę wysprzątała wszystkie kąty, zabrała córeczkę na długi spacer nad morze, a w niedzielę - mimo koszmarnej mgły - pojechała z małą do rodziców, gdzie pomogła matce przygotować obiad, a potem piekła z Sophie kruche ciasteczka.

O piątej Annę włączyła telewizor i wysłuchawszy wiadomości, poinformowała ją, że pogoda znacznie się pogorszyła - mgła przeszła w marznącą mżawkę, a od północy nadciąga śnieżyca. Na autostradzie powstały ogromne korki i doszło do bardzo groźnego wypadku.

- Powiedzieli, gdzie był ten wypadek, mamo? - zapytała Beth, czując rosnący niepokój.

- Nie dosłyszałam - odparła Annę. - Przeglądałam gazetę i słuchałam wiadomości tylko tak, jednym uchem, ale jak chcesz, włączę radio w kuchni i zaraz ci powiem. Na pewno podadzą tę informację w lokalnych wiadomościach.

Po chwili wiedziały już, że do wypadku doszło całkiem niedaleko, kilka kilometrów od ich domu.

Beth wstała i zapatrzyła się w gęstą mgłę za oknem. Gdzie teraz jest Sam? Miał o tej porze wracać. Na pewno nic mu się nie stało. Jest doświadczonym kierowcą i potrafi przewidywać nagłe zmiany pogody.

Godzinę później rozpętała się śnieżyca. Za oknem zawirował biały puch.

Zostawiła Sophie przed telewizorem i poszła do kuchni. Może zadzwonić do Sama, by sprawdzić, czy już wrócił? Może trzeba będzie przejąć telefoniczne wezwania jego pacjentów?

- Mamo, muszę zadzwonić do Sama - powiedziała. - Nie wiem, czy już wrócił, a ma dzisiaj telefoniczny dyżur. Pewnie będę musiała go zastąpić.

Annę spojrzała na nią domyślnie.

- Boisz się o niego, córeczko? Miał o tej porze być na autostradzie?

- Sama nie wiem. Pewnie przesadzam, ale wolę się upewnić. Wykręciła numer domowy Sama, ale nikt nie odpowiedział.

- Pewnie gdzieś się zatrzymał, żeby przeczekać. - Annę próbowała uspokoić córkę.

Beth postanowiła zadzwonić do Johna; może on coś wie. John jednak nie wiedział nic.

- Jeszcze nie wrócił? - zapytał. - Myślałem, że jest już w domu. Mam nadzieję, że udało mu się zdążyć przed tą zawieją. Tak czy inaczej, przejmę jego pacjentów. Kiedy wróci, będzie wykończony.

- Naprawdę zastąpisz go? Jesteś nieoceniony. - Beth podziękowała koledze.

- Nie ma za co.

Pewnie niepotrzebnie panikuje. Nic złego się nie stało. To tylko wyobraźnia płata jej figle.

W tej samej chwili zadzwonił telefon i matka podała jej słuchawkę.

- To do ciebie. Dzwoni Sam, chyba utknął gdzieś na autostradzie.

Drżącą ręką ujęła słuchawkę i od razu zaczęła mówić.

- To ty? Jak dobrze! Tak bardzo się martwiłam. Jest taka potworna pogoda, że bałam się, że coś ci się stało. Wszystko w porządku?

Jego głos był bardzo daleki, ale dziwnie mocny.

- Jest tu pewien problem, chyba nie wró0ę na czas.

- John cię zastąpi - zapewniła go - nie przejmuj się. Gdzie jesteś? Co się dzieje?

- Stale tkwię na autostradzie. Jest straszna zamieć, był wypadek. Nie wygląda to dobrze. Robię, co mogę, żeby pomóc.

Poczuła, jak ogarnia ją panika.

- Ilu jest rannych? - zapytała.

- Jeszcze dokładnie nie wiadomo. Niektórzy są uwięzieni w samochodach, właśnie próbują ich uwolnić. Nie mogę mówić, Beth, jestem potrzebny. Kończę, do zobaczenia.

Wydawało jej się, że na zakończenie dodał „kocham cię”, ale chyba się przesłyszała. Rozmowa została przerwana i Bem powoli odłożyła słuchawkę.

- Stało się coś złego? - Stojąca w progu Annę spojrzała na córkę z niepokojem.

- Na autostradzie był wypadek, jest straszna mgła i śnieżyca - odparła Beth.

- Z Samem wszystko w porządku?

Beth zawahała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Nie wiem... Chyba tak. - Zerknęła na zegarek. - Pojadę tam, mamo - oświadczyła z nagłą determinacją. - Może się na coś przydam. Zajmiesz się Sophie?

- Oczywiście - zgodziła się Annę, ale próbowała jeszcze ją zatrzymać. - Jest straszna zawieja i mgła gęstnieje...

Beth podjęła już jednak decyzję.

- Wiem, mamo, ale tym bardziej muszę tam jechać. Szybko się ściemnia i sytuacja może się pogorszyć. A oni tam potrzebują pomocy.

Niemal pół godziny zajął jej dojazd na miejsce wypadku. Policja zatrzymała ruch; z daleka można było dostrzec światła karetek pogotowia i straży pożarnej. Jeden samochód stał w płomieniach, gęsty dym unosił się wysoko w górę. Wokół panowała dziwnie martwa cisza.

Podszedł do mej młody policjant i odsunęła szybę.

- Przepraszam, ale autostrada jest zamknięta - oświadczył surowo. - Nie odblokujemy jej chyba do rana. Doszło do poważnego wypadku. Musi pani znaleźć jakiś objazd.

Beth sięgnęła po dowód tożsamości.

- Jestem lekarzem. Dowiedziałam się o wypadku i pomyślałam, że może na coś się przydam.

Młody policjant spojrzał na nią przychylniej.

- Tu jest bardzo niebezpiecznie. Strażacy nie mogą opanować ognia, a ponieważ jest tu kilka pojazdów z łatwopalnymi materiałami, pożar łatwo może się rozprzestrzenić.

Poczuła w nozdrzach dławiący zapach dymu. Wysiadła z samochodu.

- Przecież tam jeszcze mogą być ludzie, nie możemy ich tak zostawić. Potrzebują pomocy - zdenerwowała się.

- Na miejscu są już ratownicy medyczni - wyjaśnił policjant. - Jest też jeden lekarz, który przypadkiem znalazł się na miejscu wypadku. Widziałem, jak próbował wyciągnąć człowieka uwięzionego w samochodzie. Odważny facet...

Poczuła, jak ściska jej się gardło.

- Sam... Pracujemy razem, przydam mu się. - Sięgnęła po torbę. - Proszę, niech mnie pan przepuści.

Wyraźnie się wahał.

- Bardzo bym chciał, ale to zbyt niebezpieczne. Pani kolega bardzo ryzykuje. Tam niedaleko stoi cysterna z paliwem. Próbowaliśmy go przekonać, żeby dal sobie spokój, ale on się uparł, że wyciągnie tamtego kierowcę.

Ogarnęła ją panika. Sam jest w niebezpieczeństwie, a oni nie chcą jej do niego puścić. Kocham cię, szepnęła w myślach, kocham cię, jestem przy tobie, wytrzymaj.

- Jeśli nie mogę tam pójść - oświadczyła z determinacją - to przynajmniej może tutaj na coś się przydam. Mam przy sobie opatrunki i wszystko, co trzeba. Przecież coś chyba mogę zrobić.

- Proszę pogadać z tym ratownikiem. - Policjant machnął ręką w kierunku ekipy pogotowia. - Na pewno coś się znajdzie.

- Dobrze - zgodziła się szybko - a jak pan zobaczy doktora Armstronga, to proszę mu powiedzieć, że tu jestem. Nazywam się Beth Jardine.

Ruszyła wzdłuż rozbitych samochodów, uzbrojona w latarkę elektryczną, zaglądając do wnętrza w poszukiwaniu rannych i uwięzionych.

Padał coraz gęstszy śnieg, płatki wirowały w powietrzu, oddech zamieniał się w lodowatą parę, a ona podawała leki przeciwbólowe, robiła zastrzyki, składała złamane członki i usuwała odłamki szklą z ran. Ręce jej drętwiały, nozdrza stale wciągały upiorny zapach palącego się metalu.

- Może pani tu przyjść na chwilę, pani doktor? - Wyprostowała się, słysząc głos jednego z ratowników.

Człowiek, nad którym się pochylał, wyglądał bardzo źle. Był przeraźliwie blady, ledwo oddychał. Automatycznie poszukała pulsu. Ledwo go wyczuła.

- Przestał oddychać, trzeba mu zrobić sztuczne oddychanie - zadecydowała.

Przez chwilę próbowali ratować rannego, robiąc mu oddychanie usta-usta i rytmicznie uciskając klatkę piersiową.

- Tracimy go, próbujemy jeszcze. - Pot ściekał jej z czoła, ale nie ustawała. W końcu wyczuła słabiutkie bicie pulsu.

- Mamy go, teraz trzeba mu podać tlen. - Głos jej się załamał i omal nie wybuchnęła płaczem ze zmęczenia.

Dopiero znacznie później, kiedy ostatni ranny został zabrany karetką do szpitala, mogła wreszcie wyprostować obolałe plecy i rozluźnić napięte mięśnie.

- Powiedziano mi, że tu jesteś. Czy ty naprawdę nie możesz usiedzieć w spokoju? Wystarczy, że na chwilę wyjadę, a ty już się pakujesz w jakieś tarapaty! - Głos Sama napłynął ku niej tak niespodziewanie, że przez chwilę nie odwracała się, bojąc się, że spłoszy jakieś nieziemskie zjawisko.

Dopiero kiedy wyciągnął ku niej dłonie, padła mu w ramiona, łkając i tuląc się jak przestraszone dziecko. Jest tu, obok niej, i nic mu się nie stało!

- Tak strasznie się o ciebie bałam. Nie puścili mnie do ciebie... - wyjąkała.

- Bardzo dobrze zrobili. - Objął ją mocno i przytulił.

- Tam było prawdziwe piekło.

Uniosła na niego oczy.

- Jak mogłeś tak się narażać? Uśmiechnął się.

- Zrobiłabyś to samo na moim miejscu. Tam był człowiek, który oczekiwał pomocy. Ktoś musiał to zrobić.

- I to musiałeś być ty - szepnęła. - Co z nim? Wszystko w porządku?

- Mam nadzieję. Jest w kiepskim stanie, ale chyba z tego wyjdzie. - Spojrzał jej głęboko w oczy. - Dlaczego tu przyjechałaś? Ty też ryzykowałaś. Jazda w takiej mgle jest cholernie niebezpieczna.

- Musiałam - odparta przez łzy. - Bałam się o ciebie. Dowiedziałam się o tym wypadku z radia. Dlaczego od razu do mnie nie zadzwoniłeś? Ta cysterna mogła przecież wybuchnąć.

Wiedziała, że w tym, co mówi, nie ma za grosz logiki, ale nic jej to nie obchodziło.

Ujął jej dłonie i zmusił, by spojrzała mu w oczy.

- Już po wszystkim. Uspokój się, nie płacz. Ukryła zapłakaną twarz w jego kurtce.

- Ale mogłeś zginąć... Mogłam cię stracić - zatkała. - Nigdy bym tego nie przeżyła...

Niemal uniósł ją w ramionach.

- Jedziemy do domu.

Podeszli do jej samochodu i zapytał, czy jest w stanie prowadzić.

- Mój samochód się nie nadaje - wyjaśnił. - Delikatnie mówiąc, nieco ucierpiał w tym karambolu.

Skinęła głową.

- Poprowadzę.

Jechali w milczeniu. Sam siedział na miejscu pasażera z zamkniętymi oczami, jakby nieobecny.

Uniósł powieki dopiero wtedy, gdy zatrzymali się pod jego domem.

- Wiem, że już późno, ale może wpadniesz do mnie na kawę... - poprosił.

Poszła za nim do domu i pozwoliła, żeby dolał do tej kawy koniaku. Usiedli potem na kanapie w salonie, grzejąc się w cieple kominka.

- Przydało ci się coś mocniejszego - powiedział Sam. - Już nie jesteś tak strasznie blada.

Spojrzała na niego i pomyślała, że chciałaby zostać z nim na zawsze. Przysunęła się.

- Pokaż to zranienie - powiedziała. - Trzeba będzie przemyć tę ranę.

Odsunął rękę, jakby się sparzył. Zesztywniał i przestraszyła się, że znowu wszystko między nimi się popsuje.

- Jak się czujesz? - zapytała cicho.

- Naprawdę chcesz wiedzieć? - wybuchnął. - Czuję się koszmarnie. Głowa mi pęka.

- Dlaczego zawsze musisz grać bohatera? Po co tak ryzykujesz? Przecież mogłeś zginąć. - Trwoga powróciła i nie mogła się opanować.

Odwróciła głowę, żeby nie dostrzegł jej łez.

- Beth, co się dzieje? - Jego głos złagodniał. Poczuła, że ją obejmuje. On nic nie rozumie. Mogłaby skonać z miłości do niego, a on by się pytał, co jej jest.

- Nic się nie dzieje. - Wzruszyła ramionami. - Co się ma dziać...

- Już się nie musisz bać. Już po wszystkim.

Poczuła jego wargi na ustach i poddała się. Chciała, żeby ją całował, chciała, żeby mówił to, co właśnie powiedział.

- Kocham cię, Beth.

- Ja cię też kocham - szepnęła. - Myślałam, że już nigdy się nie zakocham, że nie pozwolę... Ja przecież wiem, kim dla ciebie jest Tess i że jest ci bardzo ciężko. - - Mylisz się - szepnął jej we włosy. - Z Tess nic mnie nie łączy, przyjaźnimy się tylko. To nigdy me była wielka miłość. Zresztą ona wyjeżdża do Afryki. Uniosła na niego zdumione oczy.

- Ale przecież do niej jeździłeś...

- Pomagałem jej się pakować. Z Tess znamy się od dziecka, chodziliśmy razem do szkoły. Przyjechała tutaj pożegnać się z przyjaciółmi, w Afryce ma chłopaka. Razem będą pracować w szkole.

- A ja myślałam... - Ukryła twarz na jego piersi. - Bałam się, że ją kochasz.

Pocałował ją w usta.

- Kocham tylko ciebie i chcę z tobą spędzić resztę życia. Z tobą i Sophie.

- Ja też cię kocham. - Całym sercem oddała mu pocałunek. - I też chcę z tobą spędzić resztę życia.

Sam uśmiechnął się.

- To będzie bardzo długie i bardzo piękne życie - oświadczył i tym razem uwierzyła mu bez zastrzeżeń.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Evans Jean Na każde zawołanie
Evans Jean Na kazde zawolanie
Evans Jean Na kazde zawolanie
badania operacyjne, pytania do pl odp, Odpowiedz na każde z pytań TAK lub NIE (tam, gdzie to koniecz
badania operacyjne, pytania do pl odp, Odpowiedz na każde z pytań TAK lub NIE (tam, gdzie to koniecz
0628 ?lacorte Shawna Na każde skinienie
628 Delacorte Shawna Na każde skinienie
146 Evans Jean Serce nie sługa
030 Evans Jean Wrażliwe serce
GRD0628 Delacorte Shawna Na kazde skinienie
Shawna Delacorte Na każde skinienie 5
628 Delacorte Shawna Na kazde skinienie
Evans Jean Serce nie sługa
19 Evans Jean Wszystko albo nic
Na kazde jego zadanie Sara Fawkes
Evans Jean Serce nie sługa
Delacorte Shawna Na każde skinienie
Delacorte Shawna Na każde skinienie

więcej podobnych podstron