Dobra Miłość Eichelberger Samson Sosnowska


Rozdział l

Przykład czy

słowo


dialogi...

Anna Sosnowska:

- Co w wychowaniu dziecka odgrywa większą

rolę: to, co mówimy, czy to, co robimy?

Wojciech Eichelberger: Wielu rodziców uważa, że wychowanie zaczyna się dopiero, gdy dziecko rozumie już, co się do niego mówi. Ale to przekonanie nie ma nic wspólnego z rzeczy­wistością. Wychowanie bowiem zaczyna się du­żo, dużo wcześniej. I wbrew potocznemu my­śleniu, rola słowa w kształtowaniu dziecka wcale nie jest dominująca.

Andrzej Samson: Dziecko od pierwszych dni swojego życia, a wręcz od chwili przyjścia na świat, nasiąka wszystkim, co widzi, sły­szy, co dostaje do ręki, na co patrzy, a naj­mniej tym, co się do niego mówi. Najmniejsze doświadczenie jest dla niego ważniejszą lek­cją o życiu, otaczającym świecie i o nim sa­mym niż jakiekolwiek pouczenie.

WE: Często mówimy: „Muszę się wziąć za wycho­wanie mojego dziecka", mając na myśli jakieś akty intencjonalne albo tłumaczenie dziecku, jak należy postępować, co jest dobre, a co złe. Tymczasem o wiele większą siłę oddziaływania ma to, co mu pokazujemy, nie to, co deklarujemy. Słowo samo w sobie jest tylko informacją, dosyć umowną zresztą, rozkodowywaną przez

11


dialogi...


mózg. Żeby mogło coś znaczyć, musi być po­parte przeżyciem, powiązane z doświadcze­niem. Kiedy dziecko uczy się słowa „ołó­wek", to owszem, słyszy jego brzmienie. Ale dopiero gdy to coś nazywane przez nas ołówkiem ogląda ze wszystkich stron, wkła­da do buzi, gryzie, maże nim, w jego gło­wie pojawia się idea ołówka. I słowo za­czyna naprawdę coś dla niego znaczyć.

- Pierwsze słowa, których zazwyczaj uczą się dzieci, to „mama" i „tata". Co możemy zro­bić, żeby skojarzenia naszego dziecka zwią­zane z tymi słowami były jak najbardziej po­zytywne?

WE: Mądrzy rodzice przede wszystkim powin­ni zadbać o to, by jak najbardziej rozsze­rzyć doświadczenie dziecka związane z ty­mi słowami. Dobrze jest np., gdy matka po­wtarza słowo „mama", karmiąc swoje dziec­ko, przytulając je, kołysząc. Bo właśnie w ten sposób w umyśle dziecka powstaje bardzo złożony desygnat słowa „mama", któ­ry będzie odtąd zawierał w sobie wsparcie, miłość, bezpieczeństwo.

Gdybyśmy ograniczyli się tylko do wytłuma­czenia dziecku, kto to jest mama, mówiąc: to ktoś, kto karmi, dotyka i jest ciepły, by­łaby to dla niego czysta abstrakcja. Jeśli

nłowo „mama" wywołuje w dziecku dobre emo­cje, to tylko dlatego, że było wcześniej po­parte pozytywnym doświadczeniem.

- Czy tak samo jest z normami, zasadami? Mądre słowa nie wystarczą, by ich nauczyć?

AS: Tak samo. Jeśli to, co rodzic głosi, nie jest poparte przykładem, nie będzie miało wpływu na kształtowanie dziecka al­bo będzie miało wpływ przeciwny do zamie­rzonego. Począwszy od pozornie banalnej, a bardzo niebezpiecznej sytuacji, którą nazywam treningiem niewrażliwości. Otóż istnieje przekonanie, że dziecko po­winno być odcięte od kłopotów i złego samo­poczucia rodziców, bo „nie należy obciążać dziecka dorosłymi sprawami". Stąd, gdy ro­dzic ma kłopoty albo źle się czuje, a dziec­ko chce go pocieszyć, daje mu się do zrozu­mienia, że nie ma żadnego problemu: „Nic mi nie jest. Wcale nie jestem smutny, jestem poważny. Idź się bawić, nie przeszkadzaj". Z czasem takie dziecko przyzwyczaja się, że gdy komuś jest źle, to trzeba to zignorować i iść się bawić. Wszystko świetnie do chwi­li, gdy kilka lat później ten sam rodzic za­cznie oczekiwać od dziecka zainteresowania, troski. A dziecko kompletnie nie będzie ro­zumiało, czego on od niego chce. Bo w jego


12

13


dialogi.


doświadczeniu pozostanie już silnie zakodo­wana i wytrenowana całkiem inna reakcja: obo­jętność. I pretensje do losu o to, że „nasz syn jest nieczułym potworem", będą nie tyl­ko spóźnione, ale i skierowane pod niewła­ściwy adres.

WE: Nie można nauczyć dziecka współczucia, domagając się go: „Współczuj mi kochanie, bo jest mi trudno". Albo tłumacząc, na czym polega współczucie. Dzieci można nauczyć współczucia tylko w jeden sposób: pokazując im, co znaczy współczucie i wsparcie, czy­li współczując dziecku, gdy dzieje mu się jakaś krzywda, i wspierając je, kiedy po­trzebuje wsparcia. Tylko wtedy możemy się spodziewać, że nasze dzieci będą skłonne reagować w podobny sposób, gdy nam przyda­rzy się coś przykrego.

- Jak dziecko odbiera sytuację, w której rodzic naucza norm, lecz sam ich nie przestrzega?

WE: Szybko uczy się zasad i wartości fak­tycznie wyznawanych przez rodziców.

- Nawet jeśli rodzic usilnie powtarza, jak być powinno, a narusza zasady trochę w kon­spiracji?

WE: Oczywiście. Dzieci są pod tym względem sza­lenie spostrzegawcze. Jeśli rodzic odbył z sy­nem przy stole poważną rozmowę o uczciwości, o tym, że nie wolno oszukiwać i kłamać, a po­tem syn widzi, jak tata na parkingu wkłada za szybę kwit z poprzedniego dnia, „bo nikt i tak się nie zorientuje", to dzieciak łapie w lot, że zasady zasadami, ale gdy się wie, jak je z korzyścią dla siebie omijać, to można.

- I za jakiś czas zastosuje tę naukę w roz­grywce z tatą?

AS: Naturalnie. A oburzony tata będzie zacho­dził w głowę: „Gdzie on się tego nauczył?! Jak to możliwe, że mój syn kłamie!".

WE: Jeśli rodzice mają mówić dzieciom rze­czy niespójne z ich własnym zachowaniem, to lepiej żeby nic nie mówili. Bo gdy zaczyna­ją głosić, jak być powinno, a ma się to ni­jak do ich własnego życia, dzieci nie dość, że bezbłędnie wychwytują dysonans i uczą się hipokryzji, to jeszcze przestają szano­wać wygłaszających androny rodziców. A sza­cunek raz utracony, trudno ponownie zdobyć.

*

- Podobnie jak wiarygodność. Rodzic, który

kłamie, ale żąda od dziecka prawdomówności, ma chyba niewielkie szansę na powodzenie?


15

14


dialogi. . .


AS: Zdecydowanie niewielkie. Bardzo demo­ralizująco działa np. dość często spoty­kana sytuacja, gdy rodzice obgadują przy dziecku jakąś osobę, a potem, również w obecności dziecka, demonstrują wobec tej osoby fałszywą serdeczność. Do domu ma przyjść powiedzmy ciocia Hela i dziecko słyszy, jak matka mówi do ojca: „Znowu ta krowa zepsuje nam całą niedzielę". Mija trochę czasu, rozlega się dzwonek i mama rzuca się cioci Heli na szyję z okrzykiem: „Kochana, nareszcie! Tak długo cię nie wi­dzieliśmy". Dziecko najpierw patrzy na to zdezorientowane. Czasem popełnia jeszcze błąd, uświadamiając ciocię Hele, że mama nazwała ją krową. Ale oczywiście obrywa za to i następnym razem już wie, że w porząd­ku jest się wtedy, jak co innego się ro­bi, a co innego mówi. Nic dziwnego, że kilka lat później tacy rodzice zorientują się, że są okłamywani. Będą mieli do swo­jego dziecka pretensje. Niestety o to, czego sami je nauczyli. Bo choć mówili dziecku, jak być powinno, to jednak dawa­li przykład czegoś zupełnie innego. I przykład wziął górę. Jeśli to, co robi­my, staje w opozycji do tego, co deklaru­jemy, dziecko raczej będzie nas naślado­wać, niż słuchać.

- Ale słowa też mają swoją siłę. Mogą czy­nić wiele dobrego lub działać jak prze­kleństwo. Jakie słowa są szczególnie ry­zykowne w relacjach z dziećmi?

WE: Niebezpieczne są słowa deprecjonujące i poniżające. Ich niszczycielska moc jest tym większa, im bardziej jest spójna z do­świadczeniem. Kiedy między rodzicem i dziec­kiem nie ma dobrej więzi, a pada upokarzają­ce słowo, działa ono jak klątwa. Złe słowa wypowiedziane przez rodzica potrafią bardzo głęboko zapaść w nieświadomość dziecka. I potem ranią je przez resztę życia. Mimo­chodem sprawdzałem relację gestów do słów na własnych dzieciach. Przytulałem serdecznie mojego syna, mówiąc do niego jednocześnie: „Ty wstręciuchu, ty gadzie". I okazywało się, że mogę spokojnie używać słów, które w innym kontekście byłyby uznane za raniące i przykre, bo ze względu na jednoznacznie życzliwy, towarzyszący im komunikat pozawer-balny odbierane były jako wyraz miłości i bliskości. Mogłem się tak zachowywać po­nieważ byłem pewien więzi istniejącej między nami. Miłość wyrażona poza słowami decydowa­ła o znaczeniu słów.


dialogi...


AS: W Polsce stanowczo zbyt często używamy wobec dzieci słów wartościujących. Zamiast tego powinniśmy częściej informować je o od­czuciach i emocjach, które wywołują w nas ich działania. Gdy mówimy do dziecka: „Jesteś zły, nieznośny, okropny!", to efekt wycho­wawczy takiego komunikatu jest opłakany. Wy­ładowujemy jedynie swoją złość i informujemy dziecko o braku naszej akceptacji. Interwen­cja wychowawcza przyniosłaby dużo lepszy skutek, gdybyśmy wyjaśnili dziecku, że to, co robi, sprawia nam ból. Powoduje, że jest nam przykro. Wtedy nauczyłoby się, że wszystko, co robi, odnosi się do kogoś, wywołuje w lu­dziach emocje i ma swoje konsekwencje.

- Często używamy ostrych, wartościujących słów w dobrej wierze, licząc, że to zmobi­lizuje dzieci do „zrehabilitowania się".

AS: Negatywne przekazy typu: „Ależ ty je­steś beznadziejna", „Co z ciebie za idio­ta", „Zachowujesz się jak dziwka", „Jesteś złym chłopcem" zapisują się w psychice dziecka jak nagranie na taśmie magnetofo­nowej. Posiadanie w głowie takiego nega­tywnego, destrukcyjnego scenariusza, wtło­czonego tam przez rodziców, powoduje, że człowiek nieświadomie zaczyna go w jakiś sposób realizować. Ciągle mu się w życiu

coś nie udaje, pije albo jeszcze inaczej niszczy siebie.

- Zgodnie ze scenariuszem staje się bezna­dziejny, zachowuje jak idiota albo zostaje złym chłopcem...

AS: I nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że przecież przez bardzo długi i ważny czas naszego życia wszystkiego o sobie dowiadujemy się wyłącznie od na­szych rodziców. Oni odpowiadają pierwsi na najbardziej fundamentalne dla każdego czło­wieka pytania: Kim jestem? Co tutaj robię? Do czego dążę? Jaka jest moja wartość? Ja­kie są moje możliwości? Czasem to, co o so­bie myślimy przez resztę życia, zależy od tego, co usłyszeliśmy w dzieciństwie od na­szych rodziców. Jeśli dziecko słyszy od matki lub ojca, że jest beznadziejne, to wiara w siebie i poczucie własnej wartości nie będą w przyszłości jego mocną stroną.

WE: Z tego samego powodu jestem przeciwni­kiem zdań wyrokujących: „Będziesz taki, skończysz tak a tak, do tego to ty się nie nadajesz". Szczególnie gdy idzie za tym ne­gatywna ocena, a na domiar złego „przepo­wiednie" te są jeszcze podawane z dużym kwantyfikatorem: ty nigdy, ty zawsze.


19

18


dialogi...


Zamiast: „Jesteś głupi" lub „Nigdy nie zmą­drzejesz" — lepiej powiedzieć: „Robisz głu­pio, ale możesz to naprawić". A „Będziesz nikim" lepiej zastąpić zdaniem: „Takie za­chowanie nie prowadzi do niczego dobrego". Różnica tylko pozornie jest niewielka.

- Nie krytykujemy wtedy dziecka, tylko coś, co ono zrobiło i co może naprawić. Nie ne­gujemy jego wartości, tylko wyrażamy nasz sprzeciw wobec jakiegoś postępowania.

AS: To, jakiego znaczenia nabierają słowa, czy niszczą, czy wzmacniają, zależy też od kontekstu. Może nim być na przykład relacja między rodzicami. Czasem zupełnie neutralne słowo nabiera pejoratywnego znaczenia, a wtedy należy być bardzo ostrożnym z uży­waniem go wobec dziecka. Znam rodzinę, w której ojciec często o teściowej mówi z pogardą „dama". I w tym domu „dama" jest synonimem najwyższej odrazy, szyderstwa. Dla córki tych ludzi to słowo straciło swój pierwotnie pozytywny sens i ma wyłącznie ne­gatywne konotacje. Gdyby ojciec powiedział do niej: „Ale z ciebie dama" (a przecież obiektywnie można by uznać, że jest to jed­noznacznie pozytywny komunikat), dla tej dziewczyny byłoby to raniące. I znaczyłoby, że jest dla ojca niewiele warta. Należy więc

uważać, nie tylko na to, co się wypowiada, ale co się rzeczywiście do dziecka mówi, bo treść słowa i jego emocjonalna zawartość nie zawsze się ze sobą pokrywają.

- Jaką krzywdę mogą wyrządzić dziecku złe słowa wypowiedziane przed laty, dawno już zapomniane przez rodziców, a wciąż zapisane w pamięci bądź nieświadomości dziecka?

WE: Ogromne. Duże nasilenie deprecjacji po­trafi czasami przekształcić się w zakodowany w podświadomości komunikat, że dana dziew­czynka czy chłopiec nie jest wystarczająco dobrym egzemplarzem, by nadawać się do repro­dukcji. Ciało potrafi się podporządkować de­strukcyjnej dyrektywie umysłu. I potem nie wiadomo, dlaczego taki mężczyzna czy kobieta ma np. ogromne problemy z płodnością.

- Niszcząca moc słów może działać nawet wbrew dobrym intencjom rodziców?

WE: Tak. Wśród moich pacjentek była np. ko­bieta, którą matka chciała ustrzec przed zejściem na złą drogę i za najskuteczniejszą metodę uznała straszenie swojej córki. Po­wtarzała jej w kółko, gdy tylko występowała między nimi jakaś różnica zdań: „Jak bę­dziesz postępować po swojemu, to zostaniesz


20

21


dialogi...


kurwą!". Intencje matki były zapewne dobre. Pragnęła wychować córkę na „porządną kobie­tę". Ale w efekcie dziewczyna popadła w ob­sesję, że wystarczy jakiś drobiazg, małe przeciwstawienie się nakazom matki, a bez­powrotnie stoczy się do rynsztoka. Żeby więc „nie zostać kurwą", wykastrowała siebie psy­chicznie. W jej świadomości nie pozostała najmniejsza myśl ani pragnienie seksualne, co katastrofalnie wpłynęło na całe jej życie osobiste. Trzeba było wielu lat terapii, by to odczarować, by mogła stać się normalną, zdolną do przeżywania swojej seksualności kobietą.

- Jak taki negatywny komunikat „pracuje" w psychice dziecka, a potem w psychice do­rosłej kobiety?

WE: W psychice dziewczynki, która kiedyś usłyszała od matki czy ojca, że jeśli bę­dzie niegrzeczna, to zostanie kurwą, mo­gą zadziałać dwa mechanizmy, obydwa bar­dzo destrukcyjne. Albo — jak w przypadku opisanej przeze mnie pacjentki — zacznie wypierać swoją seksualność, wstydzić się jej, hamować ją, co w konsekwencji spowo­duje ogromne problemy emocjonalne, nie­umiejętność wchodzenia w relacje, a czę­sto skazanie siebie na samotność. Albo

spełni złe proroctwo w poczuciu, że i tak nic nie jest warta.

- Takie komunikaty najczęściej mają tylko odstraszać dzieci od złych wyborów. Jakie jest prawdopodobieństwo, że staną się samo-spełniającą przepowiednią.

AS: Negatywne, wartościujące komunikaty ni­gdy nie pozostają obojętne dla psychiki dziecka. A często wręcz nadają kierunek je­go całemu życiu. Dla dziecka rodzice są wy­rocznią. Czy tego chcą, czy nie. I czy te­go chcą, czy nie same dzieci. Nawet rodzi­ce krytykowani i odrzucani przez dzieci po­zostają znaczącymi postaciami w ich życiu.

- Czy w takim razie dobre proroctwa w stylu: „Będziesz kimś", „Wiem, że mnie nie zawie­dziesz" mogą sprawić, że życie naszego dziec­ka stanie się pasmem szczęścia i sukcesów?

AS: Pozytywne przesłanie jest lepsze od ne­gatywnego, ale w ogóle byłbym ostrożny z wmawianiem dzieciom, co ma się zdarzyć w ich życiu. Miałem kiedyś takiego klienta wychowywanego przez samotną matkę, która lokowała w nim ogromne nadzieje. W związku z tym powtarzała mu od małego i na okrągło: „Ty to będziesz kimś". Kiedy poznałem tego


23

22


dialogi...


człowieka, wykonywał już chyba czterdziesty zawód. Był plastykiem, rzeźbiarzem, spawa­czem, ślusarzem i Bóg wie kim tam jeszcze. I ciągle zaliczał jakieś nowe kursy dosko­nalenia zawodowego. Kiedy zapytałem go, po co to robi, odpowiedział: „Bo ja wciąż nie wiem, czy już jestem kimś, czy jeszcze nie. Co się gdzieś zakorzenię, to wydaje mi się, że to jakieś głupie, bezwartościowe, że po­winienem robić coś lepszego, że się marnu­ję". Z takim podejściem do życia ten męż­czyzna nie mógł też sobie oczywiście ułożyć życia osobistego i był straszliwie nie­szczęśliwy pod każdym względem.

WE: Bo przywiązał się do słowa „będziesz". Gdyby matka powiedziała mu: „Jesteś kimś", byłoby zupełnie inaczej.

- Mówiliście o słowach wtłaczanych dzieciom do głowy tak często, że w końcu stają się scenariuszami określającymi cały dalszy przebieg ich życia. Czy jakiś jednorazowy komunikat może wywrzeć na psychikę dziecka podobny wpływ?

WE: Jeśli słowa i zachowania rodziców zwią­zane są z jakąś dramatyczną sytuacją, to tak. Pamiętam dziewczynę, której rodzice przez długi czas starali się ją mądrze

i przyjaźnie wychowywać. Była już nastolat­ką, gdy na jakiejś wiejskiej zabawie wypiła za dużo i ktoś ją zgwałcił. Gdy nad ranem zrozumiała, co zaszło, brudna i sponiewie­rana udała się ufnie do rodziców, od lat de­klarujących, że na ich wsparcie może liczyć w każdej sytuacji. I mamy taki obrazek: Dziewczyna nad ranem wchodzi do domu. Przez chwilę waha się, czy pójść do swojego poko­ju, czy do sypialni rodziców i powiedzieć im, co zaszło. I wtedy właśnie z pokoju wy­chodzi ojciec. Patrzy na nią, w mig domyśla się, co się stało, ale nadal nie mówi nic. Stoją tak naprzeciwko siebie przez chwilę w całkowitym milczeniu, aż nagle on się od­wraca z obrzydzeniem i bez słowa znika w swojej sypialni.

Kilkusekundowe doświadczenie zdruzgotało tę dziewczynę na długie lata mimo że była już prawie dorosłą osobą, a rodzice zawsze dawa­li jej wiele wsparcia. Ale w krytycznym mo­mencie ojciec nie stanął na wysokości zada­nia, zareagował z jakiegoś chorego aspektu siebie. Coś się w nim odezwało takiego, że nie był w stanie podbiec do swojej córki, za­troszczyć się o nią, zapytać co, się stało, przytulić. Zachował się jak inkwizytor, da­jąc córce do zrozumienia, że zasługuje tyl­ko na pogardę. Potem długo żyła w przekona­niu, że zrobiła coś tak strasznego, iż nie


24

25


dialogi...


zasługuje na jakikolwiek skrawek szczęścia. Trudno było jej się z tego wygrzebać. Tak wielka jest moc rodziców.

- Sytuacje, gdy dziecku dzieje się coś złe­go, a rodzic jeszcze mu dokłada pod hasłem „A dobrze ci tak, jakbyś mnie słuchał, toby się nie przydarzyło" nie należą chyba do rzadkości?

AS: Niestety nie. Kiedy chodziłem z moją córką do piaskownicy, to wielokrotnie ob­serwowałem różne warianty takiego scenariu­sza: Karolek biegnie. Mama krzyczy: „Nie biegnij tak, bo się przewrócisz". Karolek biegnie dalej, co jest normalne w jego wie­ku. Przewraca się, bo wiadomo, że dziecko musi się czasem przewrócić. Tymczasem mat­ka dopada do płaczącego Karolka, spuszcza mu lanie i krzyczy: „A nie mówiłam!". Dziecko jest zdezorientowane; stała mu się krzywda i jeszcze je biją. A matka ma złud­ne poczucie, że oto dała Karolkowi cenną lekcję życia.

Kiedy tłumaczę rodzicom, żeby w takiej sy­tuacji podnieśli dziecko i powiedzieli: „Nic się nie stało, biegnij dalej", to większości z nich w pierwszej chwili podob­na reakcja w ogóle nie mieści się w głowie.

26

- Niektórzy rodzice mają takie wyobrażenie, że ten dobrze wychowuje, kto nie przeoczy żadnej okazji, w której można by dziecku zwrócić uwagę.

AS: Wielu dorosłych uważa, że karcenie i pouczanie to dla dziecka dobrodziejstwo i najlepszy sposób na przekazywanie wiedzy o życiu, „doskonalenie" charakteru. Tylko że takie nieustanne strofowanie nie tyle rozwija wiedzę, co zahamowania. Wybitny amefyKańsKi psycholog Erick Berne, twórca analizy transakcyjnej, nazwał taką relację dziecka wobec dorosłego „I'm not OK, you arę OK. (Ja jestem nie w porządku, ty je­steś w porządku). Co to oznaczał Ustawmy się na chwilę w pozycji dziecka, któremu wszyscy ciągle mówią: „Źle stoisz, stój tak jak ja", „Jak ty wyglądasz, ubierz się tak, jak mówię", „Nie wierć się, patrz, jak ja grzecznie siedzę" itp. Czujemy wdzięczność czy upokorzenie i złość? Poprawianie i strofowanie jest oczywiście jedną z dróg wychowywania, ale zbytnia jednostajność w stosowaniu tej metody, jak to ma miejsce w Polsce, jest bardzo niekorzystna dla wy­posażenia psychicznego dziecka.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdzie indziej dzieci są mniej strofowane?

27


dialogi...


AS: Na przykład w USA zdecydowanie dominuje pedagogika nagród. Rodzice o wiele chętniej podkreślają mocne strony dziecka niż jego słabości. W tradycji amerykańskiego wycho­wania, gdy dziecku coś się nie udało, mówi się: „Następnym razem ci wyjdzie, na pewno dasz sobie radę, don't worry".

WE: Niewątpliwie antycypowanie niepowodzeń własnych dzieci jest dość powszechną cechą polskich rodziców. Bardzo często słyszy się jak wygłaszają zdania typu: „To nie dla ciebie", „Na pewno ci się nie uda", „Żeby sobie z tym poradzić, trzeba mieć dobrą pa­mięć" itp.

- Jakie są rezultaty obu tych podejść?

AS: Amerykanie są o wiele bardziej przebo­jowi, odporni na niepowodzenia i otwarci. Wierzą w siebie, są bardziej optymistyczni i zadowoleni z żyda. Dla mnie niesłychane jest to, że w amerykańskich szkołach dzie­ci w ogóle nie przejawiają czegoś takiego jak trema. W przedszkolach i szkołach przy­gotowują najrozmaitsze przedstawienia, śpiewają, popisują się na oczach dorosłych i nie ma mowy o czymś takim jak skrępowa­nie czy kompleksy. Natomiast polskie dzieci

bardzo nie lubią prezentowania siebie. Jak­by ktoś zakodował w nich informację, że ma­ją się czego wstydzić. Krępują się sytuacji społecznych, zbytniego eksponowania własnej osoby. U nas dominuje dyrektywa moralna, która mówi: „Nie chwal się, niech cię inni chwalą". Amerykanin mówi: „Jak masz się czym pochwalić, to się pochwal". Efekt jest ta­ki, że jak chwalę polskie dziecko, to ono mi zazwyczaj odpowiada: „Eeeee tam, tak mi się tylko udało". Podczas gdy amerykańskie dzie­ci na podobną pochwałę odpowiadają po pro­stu: „Wiem, że fajnie to zrobiłem".

- Wielu rodziców wiąże pewne nadzieje wycho­wawcze z wyprawieniem dziecka do przedszko­la. Mam na myśli np. wiarę w to, że mało­mówny Jaś jakoś się rozkręci w towarzystwie rówieśników i stanie się mniej lękliwy, a Kasia, która dostaje napadów złości, zła­godnieje, „bo trzy, cztery lata to jest już wiek, gdy można się zabierać za wykuwanie charakteru dziecka...".

WE: Gdy dziecko ma trzy, cztery lata, to mo­żemy być pewni, że już się bardzo dużo na­uczyło. I podstawowa matryca osobowości, porządkująca całe jego dalsze doświadcze­nie, została ukształtowana. Stąd też roz­czarowanie wielu rodziców, którzy właśnie


29

28


dialogi...


w wieku trzech, czterech lat oddają dziec­ko do przedszkola z nastawieniem, że ktoś je tam wychowa. A okazuje się, że dziecko już jest w dużej mierze wychowane.

- W jak dużej mierze?

WE: Pierwsze trzy lata dziecka to inten­sywne szukanie odpowiedzi na pytanie, co tu jest grane. Człowiek nie ma sztywnego programu rozwojowego, w związku z tym mo­że się dostosować do każdej sytuacji, pod warunkiem że się jej nauczy. A dziecko po­trafi się szybko nauczyć, jak przeżyć w tym dziwnym otoczeniu, z jakimiś wiel­kimi stworzeniami, z których jedno nazywa się „mama", a drugie „tata". Może się na­uczyć tego, że jest ważne, kochane, że świat liczy się z jego potrzebami, więc ma prawo je śmiało wyrażać. Ale może też przesiąknąć lękiem, doświadczając agre­sji, odrzucenia, i przez resztę życia cho­wać się po kątach. Psychiczna matryca, która kształtuje się w człowieku do trze­ciego roku życia, nie jest potem podatna na modyfikacje. Wyuczone w tym czasie me­chanizmy potrafią działać do końca życia.

- W pewnym sensie wychowanie kończy się więc. bardzo wcześnie. Dziecko przez lata

30

będzie się jeszcze uczyć zasad grzeczności, języków obcych itp. Ale jeśli chodzi o to, czy będzie nieśmiałe czy ekspansywne, otwarte na ludzi czy lękliwe, to w wieku trzech lat kości zostały rzucone?

WE: I to jest jeszcze jeden argument za tym, że najważniejsze w wychowaniu dziecka jest to, jacy jesteśmy. A więc przykład, jaki mu dajemy, i relacja, jaką z nim nawiązujemy. W okresie pierwszych trzech lat dziecko przede wszystkim nas obserwuje, naśladuje i na podstawie naszego zachowania wniosku­je, co jest grane i jak przeżyć. Stwarza siebie przez wchłanianie, asymilację psy­chologicznego środowiska, w którym wzrasta.

- Czy wobec tego sfrustrowani rodzice mogą wychować zdolne do szczęścia dzieci?

AS: Z trudem.

WE: A ja myślę, że zdecydowanie nie. Na te­rapię trafia bardzo wiele osób, których ro­dzice byli sfrustrowani swoją sytuacją ży­ciową. Tacy ludzie są zazwyczaj bardzo kry­tyczni wobec siebie.

AS: A tym samym wobec innych, często z wła­snymi dziećmi na czele.

31


WE: Przy czym bardzo często chcą delegować swoje dziecko do innego, lepszego świata. Ta­kie dziecko nie ma oparcia w domu. Od nieza­dowolonych ze swojego życia rodziców 'odbiera komunikat: „Ty musisz być całkiem inny niż my, ty musisz być lepszy. Musisz być kimś. Musisz zacząć żyć w lepszym świecie". Jest skazane na udawanie, przed samym sobą i przed innymi. Musi sobie powiedzieć: to, w czym wy­rosłem, jest nieważne, pozbawione wartości. Taki człowiek często przez całe życie udaje, że wyrósł w całkiem innym „ogródku". Zmienia środowiska i całą energię życiową poświęca na kamuflaż, ale i tak ciągle ściga go lęk przed zdemaskowaniem i kompromitacją.

- Wielu ludzi, którzy się wybili, osiągnę­li w życiu coś niezwykłego, przyznaje, że ogromną determinację dało im właśnie pra­gnienie wyrwania się z tego, w czym tkwili ich rodzice. Ich siła pochodziła często z nienawiści do wszystkiego, co z racji urodzenia dał im los. Czy jeśli antyprzy-kład jest źródłem sukcesu życiowego, nie należy uznać tego za happy end?

WE: Ja bym zapytał nie o to, ile osią­gnął taki człowiek, ale jak on się z tym czuje. Miałem pacjenta pochodzącego z bardeo biednej rodziny chłopskiej,

dialogi...

*

która wypychała go w świat, powtarzając: „Masz żyć w lepszym świecie". No więc po­jechał w końcu do tego „lepszego świata" i zaczął udawać kogoś innego, żeby „zo­stać kimś". I udawał z wielkim talentem, zażarcie, bez wytchnienia, a jednocześ­nie każdą sytuację, która w najmniejszym stopniu groziła mu kompromitacją, trak­tował jak śmiertelne zagrożenie. Naj­drobniejsze potknięcie raniło go do głę­bi, a jednocześnie wzbudzało potworną agresję. Ten mężczyzna rzeczywiście wie­le w życiu osiągnął. Spełnił wszystkie marzenia swojego ojca. Ma dużo pienię­dzy. Zna sławnych ludzi. Ale jest czło­wiekiem głęboko nieszczęśliwym. Ma po­czucie, że fruwa gdzieś w powietrzu, i boi się, że w każdej chwili może spaść. Praca z nim, bardzo ciężka, polegała na tym, żeby przekonanie, iż jego dom ro­dzinny był czymś najgorszym z możliwych, odwrócić. Żeby zaakceptował, zasymilował swoje korzenie i zrozumiał, że nie ma się czego wstydzić, bo dzięki temu domowi na­uczył się wielu bezcennych rzeczy.

— Co więc mają zrobić rodzice, którzy chcą, by ich dzieci żyły lepiej niż oni?


33

32


WE: Na pewno nie powinni wpajać dzieciom nienawiści do gleby, na której rosną, ani j ej deprecj onować.

AS: Antyprzykład, czyli wychowywanie na za­sadzie: „Patrz na mnie i ucz się, jak nie powinieneś się zachowywać", jest kompletnie bez sensu. Albo prowadzi do wykorzenienia i głęboko narcystycznej sytuacji, o jakiej opowiedział Wojtek, albo do powielenia te­go modelu, który obowiązywał w domu. Anty­przykład paradoksalnie nasila identyfikację z negatywnym wzorcem. Bardzo często słyszę od moich pacjentów: „Całe życie sobie przy­sięgałam, że będę traktować swoje dziecko inaczej niż moja matka, a robię dokładnie tak samo. Świadomie nie chcę, bo na własnej skórze doświadczyłam, jakie to rodzi skut­ki, bardzo mi na tym zależy, a mimo to nie mogę wyjść z tego zaklętego koła. W pierw­szym odruchu zachowuję się identycznie". I tak właśnie jest. Bo potęga modelowania, czyli wychowywania przez przykład, jest tak wielka, że polityka wychowawcza pod tytu­łem: „Bądź kimś innym niż ja, nie akceptuj tego, co się tu dzieje", jest zgubna.

- A jeśli rodzice uważają, że są kiepskim wzorcem dla dziecka, a jednocześnie brak im siły, by coś zmienić we własnym życiu,

34

dialogi...

to powinni uczyć dziecko, że ich dom jest dobry?

WE: Nie chodzi o to, żeby wpadać w drugą skrajność i idealizować to, co nie jest idealne. Ale żeby nie negować tego, co po­zytywne. Rodzice, którzy mobilizują swoje dzieci do pięcia się wysoko w życiu przez negowanie wartości własnego życia, ranią swoje dziecko w samo serce. Niszczą natu­ralną miłość i szacunek, bo jak dziecko ma kochać coś, co jest pozbawione wartości? Każde dziecko ma potrzebę kochania swoich rodziców i rodzic naprawdę musi się bardzo postarać, żeby tę miłość zniszczyć. Znisz­czyć, czyli uczynić dziecko obojętnym. To jest tak trudne, że prawie się nie zdarza. Nawet najgorszym rodzicom udaje się tylko zamienić miłość w nienawiść.

- Rodzice mogą przekazywać dziecku takie komunikaty nieświadomie. Niekoniecznie mó­wiąc wprost: „Moje życie jest do niczego, zwiewaj stąd, jeśli chcesz żyć lepiej".

AS: Bez wątpienia. Wielu rodziców mówi np.: „Mój ojciec nie pozwalał mi się uczyć i przez to jestem w takiej sytuacji, w ja­kiej jestem. Ja się muszę męczyć w życiu, ale ty nie. Możesz się uczyć, a nie chcesz,

35


dialogi...


mimo że ja cię o to proszę. Chcesz harować jak ja za psie grosze? Robić wszędzie za po-pychadło?!" itd. Najczęściej to się odbywa w ten sposób, ale w istocie komunikat jest analogiczny: nie bądź taki jak ja. Rodzic chce wzbudzić w dziecku ambicje — intencje znów są w porządku. Ale tak naprawdę negu­je siebie, swoją wartość w oczach dziecka: „Głupi jesteś jeśli nie wybierasz drogi, która oddali cię od tego co ja sobą repre­zentuję".

WE: W ten sposób rodzice nie uczą dziecka ambicji, tylko autodewaluacj i i autode-strukcji. Paradoks polega na tym, że czego by tak wychowane dziecko nie osiągnęło w przyszłości, jak wysokiej pozycji spo­łecznej czy materialnej by nie zdobyło, za­wsze będzie siebie dewaluować. Będzie swoim własnym wrogiem, bezwzględnym i niestrudzo­nym. Przez resztę życia będzie odwzorowywa-ło wewnętrzną strukturę swojego rodzica.

- Dziecko wychowane przez nieakceptujących siebie rodziców z dużym prawdopodobieństwem znajdzie się w tej samej sytuacji psychicz­nej jako dorosły?

WE: Tak. W braku szacunku rodzica do siebie leży cały problem. Bo gdyby nie rządziły

nim tak autodestrukcyjne mechanizmy, jego ycie najprawdopodobniej potoczyłoby się epiej, nawet w tych samych trudnych warun-

' ach. Taki rodzic miałby też w sercu więcej

iLejsca na ciepłą relację ze swoim dziec-

Lem. Nie musiałby mu mówić: „Ty ratuj się,

ak nie chcesz żyć w takim syfie jak ja".

amiast tego mógłby je wspierać, mówiąc:

..Poradzisz sobie, możesz wiele osiągnąć, est ciężko, ale robimy, co możemy, i ty też

masz wpływ na to, jak będzie w przyszłości. loże być lepiej, będziemy cię wspierać, ale o nie jest tak, że tata i mama oraz ich ży­le są do niczego".

AS: Wychowywanie przez antyprzykład zazwyczaj koń-/.y się zaburzeniami. Np. dorosłe dzieci alkoho-Lków, nawet niepijące, często prześladuje takie rzeklenstwo: osiągnąłem to i to, ale kim ja je-t.em, skoro pochodzę z dołów... Z takiej pozycji .iżde życie, nawet obiektywnie bardzo udane, musi yć nieszczęśliwe. Więc jeśli już zabierasz się do ychowania, rodzicu, to nie posługuj się antyprzy-fadem. Pokaż raczej dziecku, jak być powinno. Na yle, na ile potrafisz.

- Wychowanie to nie tylko relacja rodzic-dziecko. l "ziecko obserwuje swoich rodziców również w kontak-> Łe z sąsiadem, sklepikarzem, w tramwaju. Patrzy, porównuje, ocenia i uczy się.


37

36


dialogi


WE: To są często najważniejsze obserwacje. Dzieci patrzą na nas z niesłychaną uwagą właśnie wtedy, gdy wchodzimy w relacje z innymi dorosłymi. Z tego uczą się chyba najwięcej. Zachowania wychowawcze nie są wyłącznie zachowaniami skierowanymi na dzieci. Wszystko, co rodzic robi, a czego __świadkiem jest dziecko, ma oddziaływanie wychowawcze. Najgorszą rzeczą, jaka może "spotkać dziecko, jest poczucie wstydu za rodzica, myśl: „Boże, jak ona czy on się zachowuje". Wszyscy mamy jakiś podstawowy instynkt dotyczący tego, jak należy się zachowywać, a jak nie. Wszyscy wiemy, kie­dy naruszamy nasz archetypowy kanon warto­ści. Więc gdyby udało się nam zrobić tyl­ko tyle, by oszczędzić dzieciom wstydzenia się za nas, to byłoby już bardzo dużo.

AS: Wychowanie to z całą pewnością nie tyl­ko relacja między dzieckiem a rodzicami, ale również całokształt wpływu jednej gene­racji na drugą. Rodzice są tylko przedsta­wicielami pokolenia dorosłych, którzy zaj­mują się dzieckiem. Rzecz jasna są najbliż­szymi dorosłymi, tymi, którzy mają najwięk­szy wpływ na dziecko, ale nie wyłączny. Dziecko jest wychowywane przez wielu ludzi, wiele sytuacji, w tym również przez tzw. ulicę, co strasznie przeraża rodziców. Ale

•śli ta „zła" ulica jest tylko jednym i wielu elementów wychowawczej układanki, i» na pewno nie zdominuje dobrego wpływu 'dziców. Problem zaczyna się tam, gdzie ;>ływ rodziców nie jest dobry albo nie ma > wcale. Wtedy dopiero dziecko wychowują rzypadkowi ludzie i przypadkowe sytuacje, lica wychowuje tylko wtedy, gdy nie wycho­wują rodzice. »

"Ei Ulica wbrew pozorom wcale nie musi być ynonimem wszystkiego, co złe. Ostatnio 'zmawiałem z człowiekiem, którego rodzice yli zapatrzonymi w swoją pracę naukowca-i.. Dziecko przydarzyło im się późno i ni-

• ly nie uważali go za coś równie wartościo­wego jak ich kariera naukowa. Nigdy nie mieli dla syna czasu. Uratowała go właśnie n Lica. Tam nauczył się życia. Jako dzie-rLak z inteligenckiego domu nie radził so­bie najlepiej w tym środowisku, często ob­rywał, ale na podwórku miał przynajmniej jakieś rzeczywiste relacje, mógł się napa­trzeć, nadoświadczać, spróbować swoich sił, zawalczyć o swoje. I dziś jest face­tem, który radzi, sobie w życiu. Ale teraz zaczął się martwić o swojego syna, który jest dzieckiem wychowywanym w absolutnym luksusie, a nazywając rzecz po imieniu, w luksusowym osamotnieniu, bo zapracowani


39

38


dialogi...


rodzice nie mają dla niego czasu. Tylko że on nie ma podwórka ani kolegów, bo siedzi w luksusowej willi gdzieś pod Kielcami, najczęściej sam, i próbuje sobie zastąpić prawdziwe relacje z ludźmi telewizorem, grami komputerowymi, a ostatnio „Big Bro-therem". Ten chłopak będzie o wiele gorzej przystosowany do życia niż jego wychowany przez ulicę ojciec.

— Telewizor i komputer zastępują prawdziwe re­lacje nie tylko chłopcom z luksusowych willi.

WE: Tak, okazuje się, że „Big Brother" cie­szy się ogromną popularnością wśród dzieci. I wielu zastępuje podwórko, kolegów. Dzie­ciaki mogą się wreszcie napatrzeć na doro­słych. Nie na aktorów, tylko na „prawdziw­ków", którzy siedzą, nudzą się, gadają by­le co, ale wchodzą w jakieś związki ze so­bą. I dzieci to chłoną. Więc myślę sobie, że rodzice nie powinni tak strasznie bać się podwórka. Bo dzieciom duża liczba do­świadczeń społecznych z różnymi ludźmi, w różnych sytuacjach, środowiskach jest bardzo potrzebna. Rodzice winni wystrzegać się raczej iluzji, że są najlepszym towa­rzystwem dla swojego dziecka, że tylko dzięki ich uwadze i obecności dziecku nie przydarzy się nic złego.

• Skąd jednak mają czerpać pozytywne wzor-

• " wychowawcze ludzie, którzy nie wynieśli "•h ze swoich domów rodzinnych?

>•.!•:l Ciężka sprawa. W terapii często spotykam

ikich ludzi. Wielu z nich jest świadomych,

• w ich domach wychowanie było bardzo wa-

liwe, raniące i nie chcą tego powtarzać

w swoim życiu. Ludzie ci nierzadko mają sze-

>kie horyzonty, wiedzą, jak być powinno,

n mimo to coś im wciąż w życiu nie wychodzi.

i itrzą na ludzi wychowanych w zdrowych domach

].ik zza szyby, jak na coś dla nich niedostęp-

'-go. I często całe życie dręczy ich żal, że

'•h to nie spotkało. Jedyna sytuacja, która

otrafi to zmienić, to głęboka, dobra rela-

ja z kimś z tej innej, lepszej bajki.

AS: Często rodzice sami nie doświadczyli pew­nych zachowań wychowawczych, więc nie przy­chodzi im do głowy, że można postępować zu­pełnie inaczej, niż są przyzwyczajeni, i na dodatek, że to może być lepsze. Ale ja wte­dy odpowiadam, że jednym z rozwiązań jest po prostu świadomość człowieka. Refleksja nad własnym życiem, własnymi trudnymi doświad­czeniami może być źródłem ważnych postanowień rodzica o charakterze wychowawczym. Bardzo często tak pracuję z moimi pacjentami. Rodzic


41

40


dialogi...


mówi na przykład: „Ja nigdy nie doświadczy­łem od swoich rodziców czułości. I teraz mam ewidentne kłopoty z tym, żeby być czułym dla mojego dziecka". A ja tego rodzica zachęcam, żeby mając świadomość swojego deficytu, za­czął okazywać dziecku czułość, na początek choćby tylko przez rozum. Bo nawet taki wy-koncypowany gest.nie pozostaje bez odpowie­dzi i zapoczątkuje jakiś nowy proces w rela­cji z dzieckiem. Proces, który wpłynie rów­nież na rodzica.

WE: Dobra rada, tylko bardzo trudna. Jeśli człowiekowi zabrakło dobrej relacji z rodzi­cami, to zadanie okazywania czułości dziecku wiąże się czasem z koniecznością dotknięcia swoich najbardziej bolesnych uczuć. Trzeba dużo wysiłku i wewnętrznej przestrzeni, żeby móc dać innym to, czego sami tak mało dosta­liśmy. Wielu rodziców próbuje działać właśnie w oparciu o taki postulat, ale efekt często jest taki, że brakuje im kontroli nad tym, co postanowili. I wystawiają dziecku rachunek za swoje zobowiązania i wysiłki. Mówią: „Mnie moi rodzice nigdy nie pochwalili, ani nie po­głaskali, tylko lali. Ja tak się staram dla ciebie, a ty co, wciąż jesteś nieposłuszny, nie okazujesz wdzięczności. Jakbym cię lał, tobyś był pewnie grzeczny!" itd. Wychowywanie przez wystawianie rachunków za to, że samemu

się czegoś nie miało, a „musi się" to dawać, jest bardzo niedobre. Rujnuje cały efekt pod­jętego trudu. Dziecko dowiaduje się, że uczu­cia opiekunów wcale nie zostały dane z dobre­go serca, tylko pożyczone, zainwestowane, że wszystko, co od nich otrzymuje, jest robione pod jakiś program. Wychowanie oczywiście mo­że być robione pod program — program odejścia od złych wzorców, w których sami wzrastaliśmy i których nie chcemy fundować naszym dzie­ciom. Ale realizacja tego programu i cały związany z nim wysiłek musi pozostać naszą sprawą. Na pewno nie jest dobre wychowawczo rozliczanie dziecka z tego, czy wystarczają­co dobrze odpłaca nam za nasze starania.

AS: Przestrzegam rodziców, których namawiam na wprowadzanie świadomych zmian w relacjach z dziećmi, o takim niebezpieczeństwie. Poku­sa wystawiania dziecku rachunku za swoje wy­siłki oraz deficyty z dzieciństwa jest ogrom­na. Ale wiem, że można jej nie ulec, choć nie jest to łatwe. Jednak konsekwencje takiej po­stawy mogą być bardzo pozytywne dla całej ro­dziny. Wielokrotnie obserwowałem, jak reagu­je rodzic, któremu mówię: „Musisz świadomie inaczej traktować swoje dziecko, niż trakto­wali cię twoi rodzice, skoro chcesz mu dać coś, czego sam nie dostałeś". W takiej sytu­acji w człowieku strasznie nasila się żal,


43

42


ból i tęsknota za tym, czego sam nie zaznał. A z tymi uczuciami coś trzeba zrobić. Pierw­szy odruch kieruje rodzica właśnie ku dziec­ku, ale wtedy mówię mu: „Możesz zrobić wszystko, tylko nie to". I bardzo często ta­ki dorosły, żeby sobie poradzić z emocjami, zwraca się po czułość, współczucie i wspar­cie do innego dorosłego. Czasem następuje wtedy gwałtowny przełom w stosunkach rodzin­nych, np. polepszenie się relacji między mał­żonkami. Coś się dzieje. Ja nie twierdzę, że działanie oparte na świadomości jest celem samym w sobie, że w sposób wyrozumowany roz­wiąże się emocjonalne problemy narosłe przez lata. Ale świadomy, konsekwentny, mądrze przeprowadzony akt zapoczątkuje proces, któ­ry daje nadzieję, że coś się zmieni na lep­sze. Najgorzej, jak się nic nie robi i zosta­je na poziomie: „Ja nie dostałem, więc ty też nie dostaniesz. Mnie lali, to i ty musisz oberwać. Koniec, kropka, zamykamy sklepik".

Rozdział 2

Autorytet czy

kontrola

dialogi...

- Każdy rodzic zapewnię marzy, by być dla swojego dziecka autorytetem. Pytanie tylko, jak to się robi?

AS: Na początek trzeba sobie uzmysłowić, że .mtorytet rodzicielski jest bardzo specy-1 Lcznym autorytetem. Jeśli ma być właściwy, musi być oparty nie tylko na szacunku, ale i na sympatii. W innych okolicznościach sympatia nie jest konieczna. Ktoś może być na przykład autorytetem moralnym czy nauko­wym, a jednocześnie nudnym lub oschłym człowiekiem. Podziwiamy go, szanujemy jego niezłomność, wiedzę i konsekwencję, ale niekoniecznie mamy ochotę zasiąść z nim przy wspólnym stole czy zwierzyć się mu 7. problemów osobistych i poprosić o radę. A autorytet rodzica powinien być oparty właśnie na silnej więzi i bliskości z dzieckiem. Celem wychowania powinno być to, by dziecko nie robiło rzeczy niepożąda­nych nie dlatego, że się nas boi, ale dla­tego, że nas lubi i szanuje.

- Od czego zatem zacząć starania o zdobycie autorytetu w oczach dziecka?

AS: Na początek wystarczy być... WE: ...porządnym człowiekiem.

47


dialogi...


AS: Bo z rodzicami jest tak, że czy tego chcą czy nie, rodzicielski autorytet jest im dany z chwilą przyjścia dziecka na świat. Każdy bez wyjątku rodzic wyjściowo jest więc w bardzo korzystnej sytuacji do tego, by stać się autorytetem. Można powiedzieć, że wraz z narodzinami potomka dostaje od losu wielki kredyt. I cała sztuka polega na tym, żeby tego daru nie zaprzepaścić.

- Nie jest to łatwa sztuka, bo wielu rodzi­com wbrew ich najlepszym intencjom się nie udaj e.

AS: Ale możliwa do przeprowadzenia. Zasada pierwsza brzmi tak: jeśli chcesz utrzymać swój autorytet, wzbudzić w dzieciach szacu­nek i sympatię, nie posługuj się wobec nich strachem ani siłą.

WE: To oczywiście nie jest proste. Reak­cja z pozycji siły często jest pierwszym i pozornie bardzo skutecznym rozwiązaniem. Ale efekt uzyskany siłą jest doraźny. Działając z pozycji siły, szybko roztrwa-niamy kredyt rodzicielskiego autorytetu. I za chwilę, żeby cokolwiek osiągnąć, bę­dziemy musieli eskalować przeróżne formy nacisku i przemocy.

- Niektórzy rodzice nie wierzą, że posługu­je się tylko szacunkiem i sympatią, mogą i>ronić swój autorytet.

AS t Wielu przede wszystkim nie dopuszcza do icbie myśli, że mogą swój autorytet stracić.

v.Ki A kiedy już się to stanie, sięgają po

isilającą się przemoc, żeby jakoś „ratować

/tuację". Co w praktyce oznacza tyle, że

>grążają się jeszcze bardziej.

i'-śli rodzic nie wierzy, że może być dla

•. iecka autorytetem opartym na szacunku więzi, to już zaczyna swój autorytet tra-ić.

;totą autorytetu jest m.in. to, że nie i zęba go egzekwować. Gdy dziecko szanuje idzica, samo sięga po jego autorytet, za-ijąc pytania, radząc się, oczekując pomo-/t korzystając ze wskazówek i przestrzega-[C zakazów. f

i j To jest jednak późniejszy etap. Na po-

•ątku rodzic jest dla dziecka autorytetem na ijbardziej elementarnym poziomie, ponieważ

•st źródłem wszystkiego, co je spotyka. Wszelkiego dobra, ale i zła. Małe dziecko za-r/.yna od tego, że poszukuje u rodzica bezpie-

'.eństwa, wsparcia, zaspokojenia swoich po-t rzeb fizjologicznych i psychicznych. I jeśli


49

48


dialogi...


to dostaje, to automatycznie buduje się mię­dzy nim i rodzicem głęboka więź emocjonalna. Dziecko początkowo obdarowuje rodzica autory­tetem wręcz nadnaturalnym. Jest przekonane o jego wszechmocy i niezniszczalności. Pamię­tam na przykład jak moja córka, gdy ścięto kiedyś wielkie drzewo na naszym podwórku, przybiegła do mnie zrozpaczona i krzyczała: „Tato, idź tam szybko i postaw to drzewo". Jak zacząłem jej tłumaczyć, że nie mogę tego zro­bić, nie chciała mi wierzyć. Z głębokim przeko­naniem powtarzała: „Możesz, tylko nie chcesz!".

WE: Ale czy w tej wczesnej relacji można mó­wić, że rodzic jest autorytetem dla dziecka. Autorytet wymaga świadomego wyboru, możliwo­ści oceny. Gdy dziecko jest całkowicie za­leżne od rodzica, nie zna jeszcze innych do­rosłych, trudno mówić o budowaniu czy trace­niu autorytetu. Ten problem pojawia się, gdy dziecko potrafi już analizować, oceniać, po­równywać. Czyli mniej więcej w czasie, gdy idzie po raz pierwszy, do szkoły.

- Tam pojawia się Pan czy Pani, do których rodzice są automatycznie porównywani. I to pewnie jest dla ich trudne doświadczenie.

WE: Nagle okazuje się, że nie potrafimy wytłumafjzyć dziecku lekcji z fizyki,

l zaczynamy się obawiać, że to zburzy nasz autorytet.

- A może zburzyć?

AS t Raczej nie, jeśli rzeczywiście ten au-' orytet mamy. W autorytecie wcale nie cho-.-.i o omnipotencję czy nieomylność.

- Co zatem buduje nasz autorytet w oczach dziecka?

»•

'S: Często pytam o to moich nastoletnich, .-.asem nawet młodszych rozmówców. Oni na ierwszym miejscu stawiają zgodność czynów <• słowami. Jeśli zauważają u rodzica roz-ieżność między tym, co deklaruje, a tym, co obi, to szacunek znika natychmiast. Druga prawa, o jakiej bardzo często mówią, to lo-ilność. Dzieci oczekują od rodziców, że <,'dą po ich stronie bez względu na rozkład .icji. Widzą to tak: rodzic, który kocha, .iwsze stanie w mojej obronie, nawet jeśli Le mam racji, a może zwłaszcza wtedy, gdy j nie mam, i przez to jestem w opałach.

•4

Ale takie postępowanie można uznać za de-noralizujące.


50

51

l


dialogi. . .


AS: A jednak jest w tym coś głębokiego. Bo nie sztuka być z kimś, kto ma rację. Ale bar­dzo cenne np. w przyjaźni jest to, gdy ktoś mówi: „Nie masz racji, ale jesteś w trudnej sytuacji, a ja tak cię kocham, że przede wszystkim chcę ci pomóc, wesprzeć, nie po­zwolę, żebyś w trudnych chwilach był sam".

- To jest dyskusyjne. Co innego wspierać przyjaciela w przegranej sprawie, a co in­nego przyznawać rację dziecku, które tej racji nie ma. Dlaczego uważasz, że takie zachowanie jest dobre?

AS: Dzieci rozumują tak: mój rodzic może mi powiedzieć wszystko, nawet bardzo przykrą prawdę, ale tylko mnie, w cztery oczy, w do­mu. Przy obcych powinien stać po mojej stronie, nie dokładać mi, nie wymierzać pu­blicznie sprawiedliwości, bo wtedy czuję się zdradzony. Jeśli mam mu ufać, muszę mieć pewność, że nigdy nie przyłączy się do moich prześladowców.

WE: Nie chodzi o to, by rodzic pobłażał dziecku i bez względu na okoliczności mó­wił: „Masz rację, kochanie", nawet gdy dziecko tej racji nie ma. Ważne jest, by nie tchórzył wobec ludzi, którzy krytykują jego dziecko, przypisują mu wady czy złą

olę. Żeby nie wymiękał przed „większym" autorytetem, żeby nie zakładał, że jeśli są <lwie wersje wydarzeń — dziecka i np. na­uczycielki — to na pewno rację ma nauczy-< Lelka. Często nie ma. Zamiast automatycz­nie dołączyć się do strofowania i gromie­nia własnego dziecka, lepiej wziąć je w obronę, albo chociaż starać się być mą­drym sędzią w sprawie i stosować zasadę do­mniemanej niewinności. Spokojnie wysłuchać i zrozumieć wersję dziecka. Nie uznawać go z góry za małego podejrzanego krętacza, który na pewno znowu nabroił.

l

AS: Rodzic, który potrafi się tak zachować, automatycznie budzi szacunek i sympatię swojego dziecka. Patrząc na takiego ojca czy matkę, dziecko czuje, że jest to ktoś, z kim się trzeba liczyć.

- A jeśli dziecko rzeczywiście robi coś niepożądanego, np. bije kolegę w szkole i nauczycielka ma do niego słuszne zastrze­żenia. Co ma zrobić rodzic, jeśli nie przy-Enać nauczycielce rację, czyli de facto stanąć po jej stronie?

WE: Nawet w takiej sytuacji nie powinien publicznie karcić dziecka ani go zawsty­dzać, np. uspokajając nauczycielkę słowami:


52

53


w

f

t; e

„Już ja mu pokażę, niech no tylko wrócimy do domu!". O wiele lepiej byłoby, gdyby porozmawiał z dzieckiem w cztery oczy, do­wiedział się, o co chodzi, jakie jest źró­dło problemu. Choć zdaję sobie sprawę, że gdy do domu dzwoni ojciec innego dziecka i mówi: „Pana syn dokucza mojemu, prze­szkadza mu na lekcjach, zabiera kanapki", to pokusa, by natychmiast dorwać swoje dziecko i odreagować, jest bardzo silna. Cóż prostszego, jak wydrzeć się wtedy na syna: „Co ty wyrabiasz! Przez ciebie muszę wysłuchiwać jakichś pretensji! Kto cię te­go nauczył!". Tymczasem ojciec czy matka powinni zachowywać się raczej jak adwoka­ci swojego dziecka lub co najmniej jak sprawiedliwi sędziowie. W trudnej sytuacji rodzic powinien powiedzieć: „Zbadam spra­wę, muszę wysłuchać, co moje dziecko ma na ten temat do powiedzenia, i potem podejmę decyzję". Takie zachowania fantastycznie budują autorytet. Dziecko widzi, że rodzic się nie boi, że nie można nim manipulować, że jest mądry, że ma swoje zdanie, a przede wszystkim, że jest życzliwy wobec dziecka. Skoro w każdym cywilizowanym prawie wobec oskarżonego obowiązuje zasada domniemania niewinności, dlaczego tak rzadko stosujemy tę słuszną zasadę wobec naszych dzieci?

dialogi...

AS: Dzieci z wielkim trudem wybaczają ro­dzicielskie zdrady. Miałem kiedyś w terapii

• -.-r-r.swt——«—«wua^:.--->————<*m^£ J L

chłopca, który na każde wspomnienie o ojcu strasznie się krzywił. W końcu zapytałem, o co chodzi, i usłyszałem następującą hi­storię. Otóż któregoś dnia do ich domu za-, pukał dozorca, znany w okolicy podwórkowy menel-alkoholik, i powiedział ojcu chłopca: „Pana syn naszczał w klatce schodowej". Okazało się, że ten chłopak wcale tego nie zrobił. Ale jego ojciec natychmiast podjął decyzję. Odwrócił się do swojego syna i ze wściekłością powiedział: „Na co czekasz, bierz szmatę i posprzątaj". I wiecie, co ten chłopak powiedział mi wówczas o swoim ojcu: „Proszę pana, ja go w tamtej chwili skreśliłem. On się nawet nie zapytał, a przecież ja bym czegoś takiego nigdy w ży­ciu nie zrobił". I rzeczywiście, znając te­go chłopaka, zdziwiłbym się, gdyby coś ta­kiego przyszło mu do głowy. Chłopak miał klasę. Ale jego ojciec poszedł na łatwiznę. Bał się skonfrontować nawet z marnym auto­rytetem dozorcy-pijaka i zdradził swojego syna, który odtąd mówi o swoim ojcu: „Nie szanuję go i nie lubię".

- Jak bardzo dla dzieci ważna jest rodzi­cielska dyskrecja?


54

55


dialogi...


AS: To absolutnie jeden z podstawowych wa­runków, niezbędny do narodzenia się autory­tetu. Dzieci bardzo cenią tych dorosłych, którzy potrafią uszanować ich tajemnice, ale również ich intymność i emocje. Nawet te, które dorosłym wydają się śmieszne i naiwne. Dam taki przykład. Zakochana na­stolatka bardzo przeżywała to, że jej chło­pak przestał zwracać na nią uwagę. Czuła się tak nieszczęśliwa, że w końcu zwierzy­ła się matce. Opowiadając swoją historię, połykała łzy. A matka w połowie jej opowie­ści machnęła lekceważąco ręką i powiedzia­ła: „Czym ty się w ogóle zajmujesz! Ty się lepiej ucz geografii, bo masz trójkę". Ni­by nic, kilka słów, ale wraz z tym zdarze­niem szansa na bycie powiernikiem dziecka została zmarnowana.

- Chwila nieuwagi, zniecierpliwienia może nas aż tak wiele kosztować?

AS: Tak, bo dla tej matki, pewnie zmęczo­nej po całym dniu pracy, z mnóstwem kło­potów na głowie, to były jakieś egzalto­wane brednie. Ale dla nastolatki nie­szczęśliwa miłość jest śmiertelnie poważ­nym problemem. I kiedy ktoś tak bliski jak matka zbagatelizował jej dramat, poczuła się zdradzona. A rodzicielska zdrada to

w oczach dziecka wielkie przewinienie. Mnie się często zdarza wysłuchiwać młodych i niedoświadczonych ludzi, którzy wygłasza­ją różne górnolotne opinie, np. że życie nie ma sensu albo że jakaś banalna sytuacja jest sytuacją bez wyjścia. Z mojego punktu widzenia to naiwność i czasem aż mnie kusi, by ich wyśmiać, powiedzieć coś złośliwego, protekcjonalnego. Ale wiem, że to oznacza­łoby koniec relacji, koniec szansy na kon­takt i zaufanie.

U wielu rodziców zdumiewa mnie też to, że często są głęboko przekonani o wartości ta­kich zasad, jak lojalność, sprawiedliwość, poszanowanie intymności, dyskrecja. I nawet kierują się tymi zasadami w kontaktach z obcymi ludźmi, ale nie stosują ich wobec swoich dzieci. Tak jakby ich dzieci były trochę mniej ludźmi niż inni.

- Wiem, jak być powinno, ale co ja się przed swoim dzieckiem będę wygłupiać...

AS: No właśnie. A druga rzecz, która mnie zdumiewa u niektórych rodziców, to przeko­nanie, że jeśli tylko przestaną dziecko kontrolować, to ono przy pierwszej okazji unurza się w rynsztoku, stoczy i wytnie ja­kiś nieziemski numer. Często pytam rodzi­ców: To wasze dziecko? Tak. Staraliście


56

57


się być dla niego dobrym wzorem? Tak. Uczy­liście go, jak sobie radzić w życiu? Tak. To jest wasz „produkt"? Tak. To dlaczego sądzi­cie, że to, co stworzyliście z całą miło­ścią i zaangażowaniem, jest takiej kiep­skiej jakości? Często, gdy padają te słowa, widzę jakieś niesłychane zdumienie rodzi­ców, którzy nagle mówią: „Rzeczywiście, to jest przecież całkiem fajny chłopak. Jak do­tąd nie wyciął nam żadnego numeru".

WE: To wyraz braku zaufania do siebie sa­mych i do swoich możliwości wychowawczych. Tacy rodzice gdzieś podświadomie nie wie­rzą, że to, co robią, może dać dobry sku­tek. Rodzice, którzy wciąż podejrzewają swoje dziecko o najgorsze, zachowują się tak, jakby w gruncie rzeczy uważali siebie za kiepskich rodziców. Bo skoro są przeko­nani, że cały ich heroiczny, długoletni wy­siłek polegnie na jednej dyskotece, gdzie ich dziecko się skurwi, zaćpa, stoczy, to widać wszystkie swoje dokonania wychowawcze muszą uważać za niewiele warte.

AS: Przekonanie, że dziecko, jeśli tylko nie będzie trzymane na krótkim pasku, to natychmiast zacznie robić wszystko, co naj­gorsze, jest również wyrazem braku szacun­ku dla dziecka.

- A ta obawa jest zdecydowanie bezpodstawna?

AS: Zdecydowanie. Powiem więcej, im krótszy

pasek, tym większa ochota, żeby się z"

go urwać. """" ••--.--.—...—• ••-

WE: Rodzice projektują na dzieci wiele obaw, które mają w stosunku do siebie. Je­śli sami mają ochotę na imprezie upić się na umór, to trudno im sobie wyobrazić, że ich dziecko na dyskotece może chcieć zrobić coś innego.

- Obawy i ograniczenia mogą być jednak pod­szyte po prostu lękiem o dziecko. I to w wielu sytuacjach lękiem realistycznym.

WE: Ale jeśli lęk jest realistyczny, to ro­dzic może się też zachować realistycznie. Np. zadbać o to, jak dziecko wróci z dysko­teki, dać mu na taksówkę albo po nie poje­chać, pogadać z nim o niebezpieczeństwach. Jest parę rzeczy, które można zrobić, żeby wyjście dziecka na dyskotekę uczynić bar­dziej bezpiecznym, zamiast po prostu go za­kazać. Bo zakazywać można tylko do pewnego momentu, a co potem?

Jednak zachowania realistyczne wymagają cza­su i wysiłku, dawania wsparcia, cierpliwości. Podczas gdy zakaz jest prosty do wykonania:


5*

59


dialogi...


wystarczy powiedzieć: „Nie i już", a na do­kładkę przerazić jeszcze dziecko straszliwą wizją świata, żeby więcej nawet nie propono­wało wyjazdu pod namiot czy w góry. Najle­piej , żeby dziecko w ogóle nie wychodziło z domu bez mamy i taty. Tylko, że kiedyś bę­dzie musiało nie tylko wyjść, ale żyć bez ma­my i taty, i co wtedy?

- Wielu rodziców tak działa i nieświadomie robi dziecku krzywdę.

AS: Z mojego doświadczenia wynika, że wielu_ rodziców utożsamia kontrolę z troskliwością. Myślą tak: jeżeli nie kontroluję dziecka, to znaczy, że się o nie nie troszczę, bo ro­dzic, który nie kontroluje, to rodzic, któ­ry się nie interesuje. Gdy proponuję takim ludziom, by dali dziecku więcej wolności, pytają mnie często oburzeni: „Czyli pan chce, żebym się przestał o nie troszczyć". I ja muszę tłumaczyć wtedy, że wręcz prze­ciwnie: „Proszę się o dziecko troszczyć jak najbardziej, ale dać mu przy tym więcej swo­body. Jedno drugiego nie wyklucza".

- Czy autorytet naprawdę wyklucza kontrolę? Moż­na to sobie wyobrazić w odniesieniu do autory­tetu moralnego, ale w relacji rodzic—dziecko brak kontroli wydaje się zaniedbaniem.

WE: Na ogół ludziom autorytet kojarzy się z kontrolą, więc zawarta w tytule rozdziału alternatywa „autorytet czy kontrola" może być zaskoczeniem. Istnieje nawet terminolo­giczne skojarzenie między słowami „autory­tet" i „autorytarny". Mówi się o autorytar­nej osobowości, władzy czy systemie. Autory­tarnej, czyli sprawującej władzę poprzez wszechogarniającą kontrolę. Ale autorytaryzm nie ma nic wspólnego z autorytetem. Jest je­go zaprzeczeniem. Osobowość autorytarna to osobowość władcza i nic ponadto. Władza au­torytarna to władza wymagająca bezwzględne­go posłuszeństwa, odmawiająca obywatelom na­leżnych im, nierzadko podstawowych praw, oparta na sile i przemocy.. Jeśli mówimy, że ktoś jest dla nas autoryte­tem, to mamy dla tej osoby nie tylko wiele szacunku, ale uznajemy ją za mądrzejszą od nas w jakiejś dziedzinie, a wobec tego li­czymy się z jej zdaniem z własnej i nieprzy­muszonej woli, bez jakiegokolwiek przymusu.

- Liczymy się z jej zdaniem, niekoniecznie z jej władzą.

WE: Władza autorytetu jest jedyną władzą, której poddajemy się dobrowolnie. Możemy oddać autorytetowi jakąś część władzy nad nami, ale nie dlatego, że ta osoba się te-


61

60


go domaga. Tylko dlatego, że my sami tego chcemy, wierząc, iż wyjdzie nam to na do­bre. Wielu ludziom autorytet kojarzy się jednak głównie z kontrolowaniem, z władzą, z czymś, co z jednej strony jest oparte na lęku, a z drugiej na sile. Każdy rodzic musi wybrać, czy chce wzbudzać w dziecku szacunek czy lęk. Bo jedno wyklu­cza drugie. Jeśli chce być dla dziecka au­torytetem, to powinien zapomnieć o kontro­lowaniu czy przemocy. Nie tędy droga.

AS: Człowiek, który jest autorytetem, nie po­trzebuje nikogo kontrolować.

WE: Kontrola pojawia się tam, gdzie było za mało___ troski. Jest rozpaczliwym ratowaniem kurczące j ~ "się sfery wpływów. Powiedzmy, że 16-letnie dziecko chce pojechać z kolegami w góry. Rodzice, którzy nigdy nie wyjechali z dzieckiem na górską wycieczkę, nie opowie­dzieli mu o niebezpieczeństwach, nie przeży­li z nim takiej sytuacji, najchętniej zdecy­dują: „Nie i już, bo może ci się przytrafić coś złego". Zdemonizują niebezpieczeństwo i w imię chronienia dziecka uciekną się do kontroli. Ale już ci, którzy kiedyś przeby­li z dzieckiem jakąś górską trasę, załatwią to inaczej: „Dobrze, zgadzamy się na wyjazd. Byłeś z nami, wiesz, jak się trzeba zachować.

62

dialogi...

Jedź, ale bądź ostrożny. Wierzymy, że sobie poradzisz".

Kontrola pojawia się tam, gdzie wcześniej za­
brakło" sensownego wysiłku prowadzącego do te-""
go, by dziecko się uniezależniało i dorastało
do samodzielności. ' ~"~~

r "~~ •""""

- A co myślicie o postawie „ufam, ale kontro­luję", która daje dzieciom pewną swobodę, lecz dopuszcza takie zachowania, jak czytanie ich korespondencji, podsłuchiwanie, o czym rozmawiają z kolegami przez telefon, przeszu­kiwanie kieszeni „na wszelki wypadek"?

AS: „Ufam, ale kontroluję" to zgrabnie brzmią­cy slogan, lecz kryje się za nim fikcja. Bo albo ufam, albo kontroluję. Jeśli przeszukuję kieszenie, to udaję, że ufam.

l*

WE: Ten typ utajnionej kontroli jest przez dzieci odbierany jako brak szacunku i pogwał­cenie ich intymności. To bardzo ryzykowna gra. W wychowaniu sprawdza się zasada: _zachowuj się wobec dziecka tak, jak byś chciał, by zacho.-_ wywano się wobec ciebie. Czy chciałbyś, by ktoś czytał twoje listy? Co byś wtedy czuł do osoby, która to robi? Co pomyślałbyś o kimś, kto przeszukuje ci kieszenie spodni?

63


dialogi...


i

AS: Rodzicom, którzy mają wątpliwości co do swojego postępowania, mówię coś bardzo po­dobnego: „Jeżeli nie wiesz, czy jakieś za­chowanie jest właściwe, to sprawdź, czy chciałbyś, by było to zachowanie powszech­nie obowiązujące. Czy chciałbyś, by wszyscy czytali cudze listy? Podsłuchiwali rozmowy telefoniczne? Szperali innym po kiesze­niach?". Nawiasem mówiąc, takie podejście do sprawy jest praktycznym zastosowaniem słynnego imperatywu kategorycznego Immanu-ela Kanta.

- Spróbuję jednak dopatrzyć się dobrych in­tencji w takich zachowaniach. Jeśli rodzic ma np. jakieś podejrzenia, czy dziecko nie wpadło w złe towarzystwo, narkotyki, i my­śli sobie: przeczytam jego e-maile, prze­szukam biurko, jeśli moje obawy się nie po­twierdzą, to nic się nie stanie, a jeśli się potwierdzą, to będę wiedział, że trzeba re­agować ...

WE: Jeśli rodzic podejrzewa, że jego dziec­ko jest uwikłane w coś takiego jak narkoty­ki, a on nic o tym nie wie, to znaczy, że już dużo wcześniej popełnił jakieś poważne błę­dy. A teraz, z rozpaczy, musi się odwołać do tak beznadziejnej i nieuczciwej kontroli. Rodzice niejednokrotnie podejrzewają dzieci

o rzeczy, które tak naprawdę są ich problema­mi. I stosują tego typu utajnioną kontrolę w ich mniemaniu asekuracyjnie. Na przykład mat­ki o niezasymilowanej własnej seksualności ma­ją skłonność do podejrzewania swoich córek o skłonności do rozpusty. Taka matka ciągle bę­dzie wmawiać córce, że coś „brzydkiego" jej chodzi po głowie. Wystarczy, że jakiś kolega wpadnie po zeszyt albo że dziewczyna się do ko­goś uśmiechnie. A tak naprawdę to matce chodzą po głowie różne niespełnione pragnienia, tylko ona nic nie chce o tym wiedzieć i lokuje swoje obsesje w córce. A biedna dziewczyna, obciążona takim oskarżeniem, albo odcina się od własnej seksualności, albo realizując matczyny scena­riusz, staje się ofiarą uwiedzenia. Z ojcami jest zresztą podobnie. Często projektują swoje własne grzechy, lęki i obsesje na dzieci. Dlatego wszędzie powtarzam, że każde wewnętrz­ne ograniczenie, które uda się nam pokonać, jest prezentem dla dziecka. Pozbywając się własnych kompleksów i hipokryzji, przestajemy obciążać nimi nasze dzieci.

- A jeśli rodzic posługujący się kontrolą wy­chował sobie tzw. grzeczne dziecko: dobre, po­słuszne, niesprawiające problemów, i w związku z tym uważa, że wbrew temu, co gdzieś tam tru­ją psycholodzy, kontrola świetnie się sprawdza? WE: Każdy rodzic musi sobie odpowiedzieć na


64

65


dialogi...


pytanie, czy chce wychować dziecko grzeczne czy mądre. Bo dziecko, które udało się spa-cyfikować kontrolą, które robi to, co mu au­torytarny rodzic każe, i siedzi cicho, w przyszłości na sto procent będzie niemą­drym, nieszczęśliwym dorosłym. W katego­riach Freudowskich można powiedzieć, że bę­dzie miało słabe ego i nadmiernie rozbudo­wane, represyjne superego. Inaczej mówiąc, wyrośnie na człowieka o bardzo niskim poczu­ciu autonomii, mającego przekonanie, że ży­je w imię nakazów, powinności, strachu. Te­go typu dzieci jako dorośli będą podatni na wszelkiego rodzaju manipulacje. By czuć się bezpiecznie, będą nieustannie pakować się w sytuacje zbliżone do tej, która panowała w ich rodzinie. Nie przypadkiem trafi im się autorytarna żona, mąż czy szef. Ludzie na­wykli do bezdyskusyjnego posłuszeństwa pod­świadomie szukają sytuacji, w których ktoś będzie ich kontrolował. Oznacza to również niewielkie zaufanie do siebie i brak wiary w swoje możliwości. Czy człowiek wyposażony w taki zestaw cech może czuć się dobrze?

- Czy wychowanie przez kontrolę ma jakieś plusy?

AS: Nie. Choć to zależy, co rozumiemy przez kontrolę. Jeśli coś, co ja nazywam „pożycza-

niem ego", czyli pożyczaniem naszego doro­słego doświadczenia mniej doświadczonemu dziecku, to nie ma w tym nic złego. Co mam na myśli? Np. sytuację, gdy moje dziecko pierwszy raz leci samolotem, a ja już lecia­łem 50 razy. Jeśli udało mi się stworzyć ta­ką relację z dzieckiem, że jestem dla niego autorytetem, i będzie chciało skorzystać z tego, co wiem o lotniskach, kontroli pasz­portowej itp., to bardzo dobrze. Mogę mu dać wiele wskazówek i mieć nadzieję, że postąpi zgodnie z nimi. W tym sensie, bardzo umow­nym, kontroluję jego zachowanie. Ale nie mo­gę swojej wiedzy przekazywać mu na zasadzie: „Suchaj, smarkaczu, bo głupi jesteś, nigdzie nie byłeś, nic nie wiesz, rób, co ci każę". Bo jak tylko zniknie za barierką, to dla za­sady zrobi coś nie tak, żeby odreagować upo­korzenie. Taka pełna wyższości i protekcjo-nalizmu kontrola jest bardzo zła.

- Możliwości kontrolowania dziecka, w lep­szym czy gorszym wydaniu, na ogół z czasem się redukują. I co wtedy?

AS: Otóż to, co wtedy. Autorytarni rodzice unikają refleksji na ten temat. Gdy usiłuję im to wyjaśnić, bardzo często pytają mnie: „Czy ja mam wobec tego pozwolić na to, żeby

— i tu wymieniają rzecz, którą ich nastolet-


66

67


dialogi...


ni syn czy córka od jakiegoś czasu robi, niezależnie od ich pozwoleń bądź zakazów — np. żeby mój 17-letni syn pił piwo?". A syn pije piwo na każdej imprezie. „No to niech mi pan powie, co ja mam z tym zrobić?- pyta mnie matka. A ja wtedy odpowiadam: Nic. Ona się unosi: „No jak to, mam na to pozwolić!". A ja jej na to: „Nie, niech pani idzie do domu i nie pozwala". I często wtedy taka matka wy­znaje: „No tak, przecież ja tu dlatego przy­szłam, że jestem bezradna".

I od pewnej chwili, nie ma co się oszuki­wać, tak właśnie jest. Rodzic niewiele już może. To odkrycie rodzicielskiej bezradno­ści jest dla dzieci ważnym elementem dora­stania. Dzieci, jedne szybciej, inne póź­niej, dochodzą do przekonania, że rodzice w gruncie rzeczy niewiele mogą, i wtedy średnie znaczenie ma to, czy rodzic zabra­nia, czy nie zabrania. Podczas gdy rodzice uparcie tkwią w złudzeniu, że powinni nadal produkować kolejne zakazy. I, że to będzie najlepsze, co mogą zrobić.

WE: To ważna sprawa. Rodzice zapominają, że od pewnego momentu, na całe szczęście zresztą, kontrola rodzicielska jest fikcją. Rodzice, którzy na siłę chcą przeciągnąć okres sprawowania kontroli, sterowania życiem dziecka, działają na jego niekorzyść, czyniąc

z niego psychicznego inwalidę. Niszczą szan­sę dziecka na psychiczną samodzielność i doj­rzałość. To szalenie ważne w procesie wycho­wawczym, by w odpowiednim momencie rodzice potrafili abdykować z tronu rodzicielskiej władzy i powiedzieć dziecku: „Od tej chwili już nie jestem w stanie odpowiadać za twoje życie. Teraz tylko ty odpowiadasz za to, co robisz". Formalnie rzecz biorąc, taka szansa pojawia się, gdy dziecko kończy 18 lat. Ale dla wielu rodziców różnica jest tylko taka, że dziecko może już pójść do więzienia. Jednak na co dzień nadal traktują je jak gówniarza z ograniczoną odpowiedzialnością. Podczas gdy najlepsze, co mogliby zrobić, to powiedzieć: „Zrobiłem wszystko, co potrafiłem, najlepiej jak potrafiłem, żeby cię przygotować do życia. Ufam, że sobie poradzisz, wierzę w ciebie i trzymam za ciebie kciuki".

AS: Abdykacja to duże słowo. Ja bym to wy­raził tak: dotąd byłem dyrektorem twojej firmy, teraz będę już tylko doradcą.

- A jeśli rodzic kurczowo trzyma się swojej roli i dorosłe dziecko wciąż traktuje po prostu jak dziecko?

WE: Przedłużanie ponad miarę rodzicielskiej kontroli rodzi różne patologie: albo dziec-


69

68


dialogi...


ko będzie uciekać, buntować się, walczyć, albo się podda. Obie alternatywy dla dziec­ka są kiepskie.

AS: Zgadzam się w całej rozciągłości. Kon­trola bez autorytetu jako metoda wychowaw­cza ma bardzo krótkie nogi.

WE: Powtórzę raz jeszcze, bo sprawa jest bardzo istotna. Tam, gdzie jest autorytet, wcale nie potrzeba kontroli. Autorytet, wbrew powszechnym obawom, to wcale nie jest coś tak niesamowicie trudnego do zdobycia. Nie trzeba być ideałem ani supermanem, żeby dziecko nas szanowało i lubiło. Tak napraw­dę wystarczy zachowywać się przyzwoicie.

AS: Rodzicom się wydaje, że muszą „bronić" swojego autorytetu przed dziećmi, inaczej mówiąc, że dzieci bardzo chętnie przyłapa­łyby ich na jakiejś kompromitacji. Tymcza­sem dzieci wcale nie są zainteresowane pod­kopywaniem autorytetu rodzicielskiego.

WE: Wręcz przeciwnie, bronią pozycji rodzi­ców we własnych sercach tak długo, jak mo­gą. Czasem nawet wbrew oczywistym faktom.

AS: Dzieci byłyby szczęśliwe, gdyby rodzice mieli u nich autorytet tak długo, jak tył-

ko można. Wstyd za rodzica jest dla dziecka jednym z najboleśniejszych doświadczeń. Jeśli rodzice mają przeświadczenie, że dziecko chętnie przyłapałoby ich na czymś podejrzanym, to najprawdopodobniej mają w stosunku do samych siebie jakieś obawy i lęki, które projektują na dzieci.

- Wielu rodziców nosi w sobie przekonanie, że dziecko nie będzie ich szanowało, dopó­ki nie pokażą swojej mocy, władzy lub siły.

WE: Podczas gdy — co bywa bardzo wzruszają­ce — dzieci, często, wbrew wszystkiemu bro­nią wizerunku rodziców, próbują podnosić ich zalety i chwalić się nimi.

AS: Do dziś pamiętam pewną rozmowę dwóch pię-ciolatków, bo słuchając jej myślałem, że pęk­nę ze śmiechu. Jeden powiedział tak: „Mój ta­ta to raz podniósł z pięćset kilo". Tego dru­giego najpierw zatkało, ale nie chciał prze­grać, więc w końcu wydusił z siebie: „A mój, a mój... to podniósł pensje w całej fabryce!". To była bardzo wzruszająca scena. Zresztą nie tylko małe dzieci tak się licytują, starsze też.

- A jeśli rodzic myśli sobie: taki ze mnie szarak, nic specjalnego nie osiągnąłem,


70

71


i


dialogi...


jakże ja mogę być autorytetem dla dziecka, czym ja mu mogę zaimponować?

WE: Chciałbym wybić rodzicom z głowy przeko­nanie, że aby stać się dla dziecka autory­tetem, trzeba być kimś nadzwyczajnym, ryce­rzem bez skazy, nieomylnym mędrcem. Takie myślenie powoduje mnóstwo nieszczęścia. Wie­lu rodziców całe życie próbuje przebierać się w jakieś wydumane, koturnowe postacie i grać role, których nie są w stanie unieść. Z punktu widzenia dzieci wyglądają sztucz­nie, śmiesznie i nieautentycznie. Przyjmują jakieś przemądrzałe pozy, stroją miny i są tacy „idealni", tacy „wspaniali", tacy „nie­skazitelni". Tylko brakuje w tym wszystkim jakiejś normalnej, szczerej, autentycznej relacji z dzieckiem. Brakuje prawdy.

- Czyli tego, co najważniejsze.

WE: Znam ojców, którzy misternie planowali rozmowy z synami, zajmując miejsce za biur­kiem, siadając w specjalnym dostojnym fote­lu, przybierając pozę mędrca itp.

- W podobny sposób próbują czasem budo­wać swój autorytet niektórzy szefowie, zainspirowani lekturą podręczników typu „Jak skutecznie manipulować ludźmi".

WE: Tylko że w wykonaniu szefa takie zacho­wanie jest co najwyżej żałosne. A w wykona­niu rodzica może być tragiczne w skutkach. W relacji z dzieckiem nie ma miejsca na so-cjotechnikę i manipulację. Między rodzicem a dzieckiem powinna istnieć przede wszystkim relacja uczuciowa. Wystarczy zachowywać się normalnie i przyzwoicie. Rodzic, który po­pełnia błędy, ale potrafi się do nich przy­znać, budzi szacunek dziecka.

AS: Poznałem kiedyś ojca, który w trudnych sy­tuacjach pisywał listy do swojego syna, miesz­kającego razem z nim w jednym mieszkaniu. Te listy zaczynały się zazwyczaj od słów: „Drogi synu, pragnę ci oświadczyć, iż..." itd. „Oj­ciec nosił te listy z pokoju do pokoju, maje­statycznie przekraczał próg pokoju syna, bez słowa wręczał chłopcu kopertę i wychodził. Ten chłopak po prostu nie wiedział, co z tym zro­bić. Przede wszystkim strasznie się wstydził, że rzecz się wyda, że koledzy się dowiedzą i będą nabijać się z jego taty.

- Temu ojcu pewnie się wydawało, że jego „święte" słowa, namaszczone tak podniosłą formą jak list, utrwalą się w pamięci syna, przez co zyskają należytą uwagę i szacunek.

WE: A tymczasem wywoływało to zażenowanie i wstyd. Czasem znacznie łatwiej się nadąć,


72

73


niż po ludzku skonfrontować z jakimś proble­mem, porozmawiać i zawrzeć sensowną umowę.

- W jakim wieku można zawierać z dzieckiem partnerskie umowy?

AS: Dziecko przez bardzo długi czas nie jest dla nas partnerem w takim sensie, w ja­kim partnerem może być inny dorosły. Nato­miast każde dziecko potrzebuje autonomii, rzecz jasna innej w zależności od etapu rozwoju. Dawka autonomii potrzebna trzylat-kowi jest stosunkowo niewielka, ale jest. W przypadku trzynastolatka potrzeba autono­mii jest już dużo większa. Każde dziecko powinno dostać taką dawkę autonomii, jakiej potrzebuje. Ani więcej, ani mniej.

- Co może znaczyć autonomia dla trzylatka?

AS: Na przykład jak trzylatek mówi: „Nie chcę niebieskich rajstopek, tylko czerwo­ne", to należy mu dać czerwone. Ta autono­mia jest malusieńka, ale tym większą trze­ba zwracać uwagę, by jej nie pogwałcić.

- By nie przyzwyczajać dziecka, że to, cze­go ono chce, jest mało istotne?

AS: Tak. Dla każdego wieku właściwa mu au­tonomia. Dla mnie to właśnie oznacza coś,

dialogi...

co niektórzy nazywają partnerstwem. Ja te­go terminu nie stosuję, bo uważam, że part­nerem nie może być dla nas ktoś od nas za­leżny. To jest tylko pozorowanie partner­stwa. Ale możemy zależną od nas z natury rzeczy osobę szanować i taki szacunek dziecku się należy od najmłodszych lat.

- Jaka dawka wolności wychodzi dzieciom na zdrowie, a jaka jest dla nich niebezpiecz­na czy demoralizująca?

AS: Różna w różnym wieku. To oczywiste. Je­śli przy czterolatku rodzic mówi: „Muszę posprzątać twój pokój", to zdarza się, że dzieciak krzyczy wtedy: „Nie, ja sam!". I należy mu na to pozwolić, nawet jeśli z góry wiadomo, że wszystko po nim trzeba będzie poprawić. Bo oczywiście naiwnością byłoby oczekiwać, że po jego „porządkach" w pokoju zapanuje ład.

- Ale ważniejsze od porządku jest to, by odnieść się z szacunkiem do inicjatywy i woli dziecka.

AS: Tak jest. I to są właśnie zdrowe pro­porcje zaufania i kontroli w odniesieniu do trzylatka. Ale jeśli swój pokój po­sprząta czternastolatek, a rodzic ostenta-


74

75


cyjnie zacznie poprawiać jego dzieło, bę­dzie to już poważnym wotum nieufności wo­bec dziecka i naruszeniem jego terytorium. Nie mówiąc o tak drastycznych formach ograniczania wolności, jak wspomniane wcześniej „profilaktyczne" czytanie kore­spondencji, podsłuchiwanie telefonów czy przeszukiwanie biurka.

Przesadne ograniczanie wolności dziecka jest prostą drogą do kompletnej utraty ja­kiejkolwiek kontroli nad sytuacją. Bo dzie­ci na ogół bardzo szybko orientują się, co jest grane, i w tej szpiegowsko-konspira-cyjnej rozgrywce najczęściej okazują się sprytniejsze od swoich „starych".

WE: Nadużyciem wobec dziecka jest jednak nie tylko przesadna kontrola, ale również brak jakiegokolwiek nadzoru i zainteresowania.

AS: Nadmiar wolności, wbrew temu, co można by sądzić, wzbudza w dzieciach lęk.

WE: Zwłaszcza że za nadmiarem wolności czę­sto nie stoi troska o rozwinięcie w dziec­ku samodzielności, tylko zwyczajne wygod­nictwo. I dzieci to instynktownie czują. Taka wolność jest raczej zaniedbaniem niż autonomią. Zbyt częste powtarzanie: „Rób jak chcesz", nie poparte rozmową na temat

dialogi.

tego, jak można postąpić i jakie konsekwen­cje pociąga za sobą każdy z możliwych wybo­rów, jest po prostu olewaniem dziecka. To tak jakby rodzic powiedział dziecku: „Mam ważniejsze sprawy na głowie, szkoda mi na ciebie czasu, radź sobie sam".

AS: Obojętność nie, autonomia tak.

- A jeśli dziecko nadużyje autonomii? Co wtedy? Znam rodziców, którzy założyli so­bie, że będą bardzo partnersko podchodzić do syna, ustalać z nim zasady, omawiać ich sensowność. I tak było, ale tylko do pierw­szego poważniejszego ich naruszenia. Kiedy raz zawiódł ich zaufanie, uznali, że te „delikatne" metody się nie sprawdzają, i radykalnie przeszli na system nakazowo-

-despotyczny. Jak nie rozumiałeś, co ci się mówi po dobroci, to teraz porozmawiamy ina­czej. Co myślicie o takim podejściu?

WE: Nie najlepiej.

- Co innego mogliby zrobić rodzice, którzy próbowali traktować dziecko poważnie, pod­czas gdy ono ich zawiodło? k

WE: Powiedzieć mu o tym.


76

77


AS: Czyli zachować się przyzwoicie.

- Co jest nieprzyzwoitego w tym, że po poraż­ce wychowawczej rodzice chcą zrezygnować z me­tody, która się ich zdaniem nie sprawdziła?

AS: ""Dramat wielu rodziców polega na tym, że nie rozumieją prawidłowości rozwoju dziec­ka, i w związku z tym nie dają mu prawa do błędu. Inaczej mówiąc, wyobrażają sobie, że jak powiedzą dziecku, jak ma być, a jak być nie powinno, to ono nie zechce spróbować na własnej skórze, jak jest naprawdę. Trudno im zaakceptować fakt, że dziecko uczy się przede wszystkim na własnym doświadczeniu i ma prawo również do błędów i eksperymen­tów. Zdrowe, normalnie rozwijające się dziecko z całą pewnością od czasu do czasu wytnie jakiś numer, i o ile mieści się to w normie, nie ma powodu do tragedii. Ta prawda jest dla rodziców bolesna, powoduje przeróżne lęki, ale taka jest cena rodzi­cielstwa. Nie można być rodzicem i nie od­czuwać lęku o dziecko. Rodzicowi nie wolno jednak redukować swoich lęków poprzez od­bieranie dziecku prawa i okazji do zdoby­wania własnych doświadczeń. ___________ ____.,..

WE: Poza tym rodzice, którym się tak strasznie nie mieści w głowie, że ich dzie-

dialogi...

ci mogą popełnić jakiś błąd, zrobić coś „niewłaściwego", mają zazwyczaj dziwnie nierealistyczne wyobrażenia na własny te­mat. Np. sądzą, że są idealnymi rodzicami, doskonałymi ludźmi i coś takiego ich nie powinno spotkać. „Mój syn się upił na pry­watce! Niewyobrażalne! Jak on mógł, mając tak wspaniałych rodziców jak my!".

- Wtedy pada też często jedno z najsłyn­niejszych pytań retorycznych z rodziciel­skiego repertuaru: Kto go tego nauczył?!

WE: Zdziwienie i oburzenie rodzica, wyraża­ne w pytaniu: „Kto cię tego nauczył?", kom­pletnie nie ma sensu. Rodzic może być pe­wien, że jeśli jego dziecko przejawia jakaś uciążliwą cechę, to nie zaszczepił mu jej nikt inny, tylko on sam. Choć bardzo możli­we, że zrobił to nieświadomie, wbrew wła­snym intencjom.

- Niektórzy rodzice próbują pokazywać dzie­ciom, że są kimś, poprzez relacje z innymi dorosłymi, którzy są od nich zależni. Np. czarują dzieci tym, że są szefami i rządzą albo że mają mnóstwo pieniędzy i wobec te­go mogą „wszystko".


79

78


AS: To jest prosta droga do demoralizacji, która prędzej czy później obróci się prze­ciw takim rodzicom. Jeśli rodzic mówi: „W życiu liczy się siła i forsa", to dziec­ko chętnie przejmie taką hierarchię warto­ści, bo ona obiecuje szybką i łatwą graty­fikację. Ale niech tylko takiemu ojcu powi-nie się noga, niech straci to swoje wysokie stanowisko czy pieniądze, to natychmiast znajdzie się w pogardzie u swojego syna. Bo ojciec kumpla okaże się większym ważnia-kiem, a on słabym śmieciem, frajerem.

WE: Bardziej chodzi tu chyba o popularność i atrakcyjność niż autorytet. Ale tak czy owak, rodzic, który tak postępuje, wpada we własne sidła.

AS: Istnieją trzy efekciarskie sposoby zdobywania pozycji w grupie. Pierwszy to siła: kto potrafi przyłożyć, ten w szkole czy na ulicy cieszy się swoistym respek­tem. Drugi sposób wiąże się z posiadaniem. Jeśli Jasio ma fajny rower, na którym wszyscy chcą się przejechać, to Jasio ma wielu przyjaciół. Ale jak Jasiowi ukradną rower, to Jasio już przyjaciół nie ma. Trzeci sposób to hucpa, numer. Jak nie je­steś silny i nie masz pieniędzy, zawsze możesz się rozebrać w filharmonii i wtarg-

dialogi...

nać na scenę. Na pewno zostaniesz zauważo­ny. Będziesz bohaterem dnia. Ale niewąt­pliwie tego rodzaju sposoby, choć zapew­niaj^ pewien rodzaj wpływu i popularności, nie budują autorytetu i z reguły są pozba­wione perspektyw.

Co poradzilibyście rodzicom, którzy w oczach dziecka stracili swój autorytet, ale chcieliby go odzyskać? Czy od jakiegoś momentu może być na to za późno?

WE: Nigdy nie jest za późno. Choć jeśli ro­dzic popełniał jakiś błąd przez lata, to sytuacja jest trudna i wymaga nadzwyczaj­nych środków. Pobożne życzenia i coraz bar­dziej histeryczne przywoływania dziecka do porządku niewiele pomogą. Mówiąc „nadzwy­czajne środki", mam na myśli naprawdę głę­boką i szczerą rozmowę lub serię rozmów. Sposobem na przywrócenie autorytetu w trak­cie takiej rozmowy może być np. wzięcie od­powiedzialności przez rodzica za to, jaki kształt ma ta konkretna rodzina i za obec­ne w niej problemy. Dość często oznacza to przyznanie się przed dzieckiem do błędów, słabości i własnych ograniczeń.


80

81


- Bardzo wielu rodziców boi się jak ognia przyznania do błędu przed swoim dzieckiem. Taka sytuacja kojarzy im się z kompromita­cją, a więc „wszystko, tylko nie to".

WE: To jeden z najbardziej absurdalnych lę­ków. Bo szczere przyznanie się przed dziec­kiem do błędu to sygnał, że traktujemy je uczciwie i poważnie.

- Czy samo „przepraszam" wystarczy?

WE: Czasem tak, o ile nie dewaluujemy tego słowa i coś ono znaczy. Jeśli słowo „prze­praszam" pada nagminnie i nic z niego nie wynika, np. ojciec codziennie się upija i codziennie powtarza: „O kurczę, znowu się upiłem, przepraszam, synu, to się więcej nie powtórzy", a nazajutrz wszystko się po­wtarza, to oczywiście jest to śmiechu war­te. Ale jeśli ten wielokrotnie pijany oj­ciec któregoś dnia powie: „Przepraszam za to, co było, kończę z piciem", i rzeczy­wiście weźmie się za leczenie, będzie to wydarzenie budujące jego autorytet w oczach dziecka, nawet jeśli w przeszłości ten au­torytet bywał wielokrotnie nadszarpnięty. Dzieci są skłonne odpuszczać nasze winy, jeśli widzą szczere i konsekwentne stara­nie rodziców o zmianę na lepsze.

dialogi...

AS: Przyznanie się do winy może niesłycha­nie wzmocnić autorytet. Istnieją na to na­wet naukowe dowody. W socjologii znany jest tzw. efekt Kennedy„ego. Wiadomo, że w roku 1961 prezydent John Kennedy doprowadził do kryzysu kubańskiego i niewiele brakowało, a wybuchłaby wojna. Sytuacja ta wywołała gwałtowny spadek jego popularności. Wszyst­kie wskaźniki poleciały w dół, ludzie mówi­li z rozgoryczeniem: „Mamy głupiego prezy­denta. Ten facet to nieporozumienie. On jest kompletnie nieodpowiedzialny. Wdał się w ja­kieś karkołomne przepychanki. Chciał zaspo­koić swoje ambicje naszym kosztem" itp. Coś takiego jak autorytet prezydenta w tym cza­sie nie istniało. I co w tej sytuacji zro­bił Kennedy? Jakiś miesiąc później wygłosił słynne przemówienie, w którym przyznał się do błędu. Stanął przed swoim narodem, który miał go za nic, i powiedział: „Sytuacja mnie przerosła. Kiedy zdałem sobie sprawę, czym ten konflikt może grozić, kompletnie nie wiedziałem, co zrobić".

I okazało się, że po tym przemówieniu na­stąpił szczyt jego popularności. To było niewiarygodne. Nigdy przedtem i nigdy potem Kennedy nie miał już tak wielkiego poparcia społecznego jak w tamtych dniach. Amerykań­scy socjolodzy zinterpretowali to zdarzenie następująco. Każdy Amerykanin powiedział


82

83


dialogi...


sobie: „Nasz prezydent to jest taki sam gość jak ja. Myli się, ale ja też się cza­sem mylę. Ma jednak jaja, bo po pierwsze, stara się bronić swoich racji, a po drugie, jak widzi, że głupio zrobił, to nie boi się przyznać!".

WE: Ludzie nie cierpią pomników, nie lubią nieomylnych. Słusznie podejrzewają, że za tym zawsze stoi jakiś fałsz.

AS: A rodzice często starają się być pomni­kowi, nieskazitelni. Idą w zaparte, nawet gdy gołym okiem widać, że coś sknocili.

WE: Niewielu rodziców przyznaje swoim dzie­ciom tę kategorię człowieczeństwa, której w uzasadnionym przypadku należy się słowo „przepraszam". Jakby „przepraszam" było ja­kimś autoponiżeniem, obrazą dla tego, kto wypowiada to słowo.

AS: A co ja się będę przed gówniarzem tłu­maczył! Smarkacza mam przepraszać?! Ma słu­chać i koniec! To jest niezwykle częsta po­stawa polskich rodziców wobec dzieci. Tym­czasem słowo „przepraszam" daje szansę, że­by się z dzieckiem zaprzyjaźnić.

84

- Nie wszyscy rodzice stawiają sobie taki cel. Wielu „zaprzyjaźnianie się" z dziec­kiem uważa za jakieś nowomodne fanaberie. Wierzycie, że z dzieckiem można się zaprzy­jaźnić i że pomaga to w wychowaniu?

AS: Jestem głęboko przekonany, że przyjaźń z własnym dzieckiem jest ogromną wartością. Dorastające dziecko tęskni wręcz za tym, by zaprzyjaźnić się ze swoimi rodzicami, cza­sem nawet wysyła jakieś zachęcające sygna­ły, ale rodzice dość często przeoczają ten moment.

Z własnego dzieciństwa pamiętam, że dziecko rzeczywiście podejmuje czasem ta­kie próby ratowania sytuacji. Przypomniało mi się, jak w liceum poszliśmy całą klasą na wagary, żeby obejrzeć w kinie jakiś mo­ralitet o narkomanii. Moje wcześniejsze doświadczenia sugerowały, że w takiej sy­tuacji lepiej wychodzę na ukrywaniu praw­dy. Ale coś mnie skłoniło, żeby tego dnia przetestować szczerą komunikację z rodzi­cami. Wróciłam więc z kina prosto do domu, powiedziałam, że nie byłam w szkole, i niestety, skończyło się źle. Miałam wra­żenie, że mój akt zaufania wobec rodziców został kompletnie niezauważony. Natomiast naganność czynu, jakim są wagary, została

85


dialogi...


tak gwałtownie napiętnowana, że tamtego dnia przyjęłam wobec nich nową strategię: szczerość — nigdy więcej.

WE: Ta sytuacja jest przykładem na to, jak utracić szansę na kontakt i bliskość ze swoim dzieckiem. Można to było załatwić zupełnie inaczej. Wystarczyło powiedzieć: „Dobrze, że nam o tym mówisz, ale uciekanie ze szkoły nie jest dobre. Rozumiemy, że czasem taka pokusa się pojawia, bo np. i nam to się kiedyś zda­rzyło, ale nie rób tego w przyszłości". Jednak żeby tak się zachować, trzeba pamiętać to, o czym mówił Andrzej: Przyznawanie się do błędu jest bardzo ważnym elementem budowania naturalnego autorytetu wobec dziecka. Choć wciąż pokutuje opinia, rodem jeszcze z okresu tzw. czarnej pedagogiki, że prawdziwy autory­tet nigdy nie popełnia błędów. A nawet jak je popełnia, to się do nich nie przyznaje, cza­sem nawet przed samym sobą. To jest wielka i szkodliwa bzdura.

- W związku z autorytetem przychodzi mi na myśl jeszcze jedna trudna kwestia. Chcemy czy nie, za­potrzebowanie na autorytet rodzicielski z wie­kiem się zmniejsza. Dorosłe dzieci nie zawsze chcą słuchać naszych dobrych rad, choćby dlate­go, że w wielu sprawach są od nas lepiej zorien­towane. Jak to przeżyć? I jak się z tym pogodzić?

AS: Najlepiej po prostu przyjąć do wiadomości, że tak jest, bo jest. Taka sytuacja wcale nie jest katastrofą. Nie oznacza też, że rodzic po­pełnił jakiś błąd. Można sobie wyobrazić, że autorytet rodzicielski to towar, którego dziecko z czasem potrzebuje coraz mniej. Doro­sły syn, który założył rodzinę, ma swój dom, zarabia, ma swoje dorosłe sprawy i orientuje się w nich lepiej od ojca, nie potrzebuje je­go porad. Ale wystarczy, że będzie swojego oj­ca lubił, szanował, że pomyśli sobie: „Starusz­ku, fajnie się z tobą gra w pokera, pije piwo. Nie jesteś dla mnie wyrocznią, ale kocham cię, bo jesteś fajnym człowiekiem".

WE: Prawdziwemu autorytetowi nie zależy, by być traktowanym jak autorytet. Dlatego ro­dzic, który ma w oczach swojego dziecka au­torytet, którego dziecko szanuje, nie widzi problemu, gdy przestaje ono konsultować z nim wszystkie sprawy i staje się autory­tetem samo dla siebie. Końca świata upatru­ją w tym głównie ci rodzice, którzy czują, że wzbudzanie szacunku do siebie nie najle­piej im wychodzi. Prawdziwy autorytet cie­szy się, gdy przestaje być mistrzem i wy­rocznią dla swojego dziecka, bo to znaczy, że dziecko już mocno stoi na własnych no­gach, że jest niezależne i zdolne do kiero­wania własnym życiem.


86

87


Rozdział 3

Jeden głos czy

dwa głosy


dialogi...

- Czy sytuacja, w której ojciec i matka two­rzą wobec dziecka wspólny front, mówią jed­nym głosem, jest wychowawczym ideałem?

WE: Istnieje dość powszechna obawa, że jeśli rodzice nie stworzą jednolitego frontu, nie bę­dą mówić jednym głosem i nie będą zajmować identycznego stanowiska, choćby w największych głupotach, to się skompromitują w oczach dziec­ka. Otóż jest dokładnie odwrotnie. Jeśli jeden z rodziców potrafi stanąć po stronie dziecka, gdy uważa, że druga strona się myli, to taka sytuacja jest bardzo korzystna nie tylko dla dziecka, lecz także dla całej rodziny.

- Chcesz przez to powiedzieć, że nie widzisz nic złego w tym, że np. matka w obecności dziecka mówi do ojca: „Nie masz racji, bo to i tamto, a jeśli podejmiemy taką decyzję, jak ty chcesz, to nie będzie dobrze"?

WE: Tak, uważam, że to jest dobre i bardzo konstruktywne zachowanie.

- To raczej dość rewolucyjna podpowiedz. W większości domów, jakie znam, różnica zdań między rodzicami jest uważana za problem, al­bo co najmniej fakt nieco kłopotliwy. I ist­nieje raczej tendencja, żeby jak najmniej ta­kich różnic ujawniać w obecności dzieci.

91


WE: Ja w każdym razie taką zasadę przyjąłem w swoim domu. Umówiłem się z żoną, że je­śli któreś z nas zapędzi się w wychowywaniu dzieci w jakieś maliny, to drugie mu to otwarcie powie. I to nie wieczorem, gdy dzieci pójdą spać, tylko wtedy, gdy to się właśnie dzieje. Z pełnym uzasadnieniem.

- Obawiam się, że jeśli jedno z rodziców ma diametralnie różne zdanie od drugiego i wy­razi je w obecności dziecka, to w tym mo­mencie w wielu domach zacznie się po prostu kłótnia między rodzicami. Zwłaszcza jeśli sprawa dotyczy samego dziecka. Nie masz ra­cji. Mam. Nie masz. Mam itd. Co pozytywne­go ma z tego wyniknąć dla dziecka?

WE: Po pierwsze, dziecko widzi, że nie jest tak, iż dwoje najważniejszych dla niego lu­dzi postępuje głupio w imię wzajemnej lo­jalności. Tylko że najważniejsze jest dla nich jego dobro i ktoś występuje w obronie tego dobra. Dostrzegając, że rodzice goto­wi są zaryzykować konfrontację między sobą, by znaleźć najlepsze dla niego rozwiązanie jakiegoś problemu, dziecko czuję się kimś wartościowym, ważnym. Nabiera w ten sposób przekonania, że jest obiektem autentycznej troski.

dialogi...

- Ale mimo wszystko każda tego typu wymiana zdań wiąże się ze zdenerwowaniem, napięciem, nerwową atmosferą. Czy to nie wywołuje w dziecku poczucia zagrożenia — rodzice się kłócą, więc coś jest nie tak?

AS: Diabeł tkwi w szczegółach. Po pierw­sze, istnieje taki mit wśród dorosłych,\ że jeśli małżeństwo się nie kłóci, nie \ spiera, to znaczy że wszystko jest wspa- \ niale. Z praktyki psychologicznej, posłu­gując się sformułowaniem księdza Tischne-ra, wynika, że to jest „gówno prawda". Ponieważ im więcej w związku jest pole- ; mik, dyskusji, wymiany argumentów, tym ; większy obszar życia małżonków wzajemnie ich interesuje. Wiele małżeństw się ze sobą nie kłóci, bo w ogóle ze sobą nie rozmawia, a partner i jego opinie po pro­stu mało obchodzą drugą stronę. Ci, któ­rzy dużo i blisko ze sobą przebywają na płaszczyźnie psychicznej, muszą się czę­sto spierać. To naturalne. Oczywiście mam na myśli spór, w którym o coś obu stronom chodzi, a więc wymianę argumentów, racji, a nie awanturę, w której jeden z małżon­ków wyładowuje na drugim swoje frustracje pod byle pretekstem. Bo to rzeczywiście nie ma żadnego sensu wychowawczego.


92

93


dialogi...


- Ale spór między rodzicami to jedno, a spór między rodzicami w obecności dziecka to jednak coś innego.

AS: To, co mówisz, wyraża przekonanie, że dziecku dzieje się straszna krzywda, gdy jest świadkiem tego, że rodzice się ze sobą spie­rają. A to jest kolejne „gówno prawda", nawet większe niż pierwsze. Jedną z najbardziej po­trzebnych lekcji życia jest sytuacja, w któ­rej dziecko dowiaduje się, że można się róż­nić w jakiejś sprawie,^ a nawet pokłócić, i ko­chać się dalej. Spór to nie jest koniec miło-jścij.. Można różnie myśleć na ten sam temat, a mimo to dalej się lubić, szanować i potrze­bować. Można się też kłócić i godzić. Nato­miast dzieciaki „z dziecinnego pokoju", jak nazywam maluchy wysyłane gdzieś w kąt, gdy ro­dzice chcą ze sobą „poważnie" porozmawiać, nie mają tej wiedzy. I przeżywają dramat za każdym razem, gdy są świadkiem, że ktoś się kłóci. A nie daj Boże, jeśli jeszcze wchodzi w spór z nimi. Konflikt jest w doświadczeniu takich dzieci końcem miłości, przyjaźni, każ­dej dobrej relacji. Ujawnienie różnicy zdań oznacza w ich świadomości odrzucenie, grozi utratą akceptacji. Takie dzieci w przyszłości będą wolały z każdym się zgodzić, niż bronić swoich racji. Bo spór będzie dla nich jakimś strasznym tabu, końcem pewnego świata.

WE: Zgadzam się z tym w całej rozciągłości, pod jednym warunkiem, że spór nie jest po­niżaniem, manifestacją pogardy lub przemo­cy psychicznej, ani tym bardziej fizycznej. Trzeba to wyraźnie podkreślić, że pozytyw­ny aspekt ujawnienia różnicy zdań między rodzicami pojawia się wtedy, gdy spór jest dyskusją, wymianą argumentów, a nie walką.

AS: Oczywiście. Mówiąc o sporze, nie miałem na myśli awantury, wyzwisk, rękoczynów czy pogardy, tylko wzajemne przekonywanie sie­bie do swoich racji, nawet jeśli następuje przy tym naturalne uruchomienie emocji z podniesionym głosem, a nawet łzami.

- Nie jestem przekonana. Powiedzmy, że zgod­nie z zasadami cywilizowanego sporu obie strony wymieniają argumenty, ale napięcie wzrasta i matka nagle zaczyna płakać. Dla dziecka taka scena musi być raniąca.

AS: Nie musi. Jeśli ojciec w żaden sposób matki nie uraził., to jej łzy są wyrazem za­angażowania w to, o czym dyskutują, czasem złości na to, że partner nie rozumie jej punktu widzenia, ale w gruncie rzeczy nic złego się nie dzieje. Dziecko widzi, że to, o czym dyskutują rodzice, nie jest im obojęt­ne. I nawet gdy mówią podniesionymi głosami,


95

94


dialogi...


jeśli w końcu dochodzą do wspólnego stanowi­ska i się godzą, to dziecko jest przeszczę-śliwe. A przy tym uczy się, że można się róż­nić, śmiało prezentować swoje poglądy, rze­czowo ich bronić, czasem postawić na swoim, czasem ustąpić, ale szanować się nawzajem. I to jest bardzo dobra metoda rozwiązywania problemów. W domu, w którym rodzice są zdol­ni do takiej rozmowy, nikt nikomu nie musi przytakiwać ze strachu czy dla świętego spo­koju. Każdy mówi, co uważa za słuszne, ale wysłuchuje też racji drugiej strony. I jest otwarty na kompromisy.

- A jeśli jedno z rodziców daje dziecku do zrozumienia, że jest tym bardziej równym, i że w razie czego mogą to i owo załatwić za plecami drugiego rodzica?

WE: To, co gotów jestem rekomendować, to konstruktywne spory. Jeśli coś odbywa się niejawnie, za plecami jednego z rodziców, to mamy do czynienia z manipulacją. A mani­pulacja zawsze jest destrukcyjna.

AS: Z konstruktywnego sporu należy wykluczyć zarówno pewne rodzaje prowadzenia sporów, jak i pewne tematy. Rodzice na pewno nie po­winni w obecności dziecka prowadzić sporów dotyczących seksu czy zdrady. Kolejna sfera

zakazana to spory i kontrowersje na temat osób, z..którymi dziecko jest związane. Na przykład kłótnie dotyczące oceny babci. Dziecko nigdy nie powinno być świadkiem wy­miany zdań, w której ojciec wiesza na babci psy, a matka jej broni, czy na odwrót.

- A czy należy pozwolić, by dzieci wnosiły osobiście swoje argumenty w dotyczący je spór między rodzicami?

WE: To bardzo ważne, by dzieci czuły, że mo­gą wyrazić swoje zdanie, zwłaszcza w spra­wach ich dotyczących. Że się z nimi rozma­wia, a nie zbywa na zasadzie: „Milcz, szczeniaku, ja tu rządzę, będzie tak, jak mówię, i koniec". Albo: „Nie wtrącaj się, j ak mama i tata ze sobą rozmawiaj ą!".

AS: Rodzice powinni zdobyć się nie tylko na wysiłek wysłuchania argumentów dziecka, ale i na uzasadnienie swojego stanowiska, jeśli podejmują inną decyzję, niż chce dziecko. Jeśli będą blokować dziecku możliwość wcho­dzenia w spór z nimi, to ono z czasem prze­stanie się w ogóle odzywać. Będzie rozmawiać tylko z kolegami, bo w rozmowie z rodzicami będzie się czuło nikim. A to jest prosta dro­ga do utraty kontaktu z dzieckiem. W rezul­tacie skryje się ono w swój świat wewnętrzny


97

96


dialogi...


czy zewnętrzny, o którym matka i ojciec nie będą nic wiedzieć. Rodzice w Polsce po­wszechnie skarżą się, że są odcinani przez swoje dzieci od negatywnych informacji. Dzieci bardzo wcześnie uczą się, że na py­tanie: „Co było w szkole?" odpowiada się: „Wszystko OK". A potem okazuje się, że nic nie jest OK albo że dużo jest nie OK. Ale rodzice o tym nie wiedzą, bo dziecko albo jest przyzwyczajone, że nie ma prawa głosu w domu, albo ma negatywne doświadczenia z mówieniem rodzicom trudnej prawdy.

WE: Wiele dzieci wyczuwa słusznie, że rodzice często nie chcą słyszeć o ich problemach, bo mają „ważniejsze" sprawy na głowie. A pytanie: „Co słychać?" to czysta formalność. Ale chciałbym jeszcze wrócić do wychowawczej roli rodzicielskich sporów. Otóż spór na oczach dziecka ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy dziec­ko jest też świadkiem pojednania. I gdy różnca zdań ostatecznie prowadzi do nowego stanu równowagi, co do której obie strony są przeko­nane. To nie spory, ale tżw. ciche dni są czymś naprawdę okropnym dla dziecka.

- Dlaczego?

AS: Bo dziecko nie wie, jak się zachować. Czuje w sobie konflikt lojalności. Jak się

odzywa do mamy, to zastanawia się, czy ta­ta się o to nie gniewa, i na odwrót.

WE: Ciche dni to nie jest cisza po burzy ani spokój, tylko milcząca wojna. Ciągnące się nierozładowane napięcia, z których nie wia­domo, co ma wyniknąć, gdy ludzie w jakiejś wściekłej zaciętości mijają się bez słowa we własnym domu. Ze sporu można wywniosko­wać, jaki jest problem, z milczenia już go­rzej. Dziecko nie wie, ani co jest grane, ani ile ten nienormalny stan będzie trwać.

AS: Nie mogąc sobie poradzić z tak dużym na­pięciem, dziecko często podświadomie wpada na pomysł, że zrobi jakiś numer, by rozłado­wać sytuację i skupić na sobie uwagę. Stawia rodziców w obliczu nowego problemu, który ma ich zmusić do przerwania tej izolacji. Ale niezależnie od tego typu pokus, dziecko uczy się, że konflikt jest czymś, co oddala, co kończy się wrogością lub zranieniem emocjo­nalnym.

WE: Każdy konflikt, który kończy się rozła­mem lub izolacją, ma zły wpływ na dziecko. Szczególnie młodsze dzieci często czują się w takiej sytuacji winne za konflikt między rodzicami. Podczas gdy spór zakończony doga­daniem się, pogodzeniem uczy dziecko zarówno


98

99


dialogi...


wygrywania, jak i przegrywania, a przede wszystkim tego, co w relacji z drugim czło­wiekiem oznacza dobra wola.

- Opisaliście model idealny. Ale gdy w życiu pojawia się konflikt między rodzicami, zaczy­nają działać silne emocje, często rodzi się pokusa, by mieć dziecko po swojej stronie. Co się dzieje z psychiką dziecka, gdy rodzice przeciągają je na swoją stronę w konflikcie?

AS: Rodzice, którzy każą dziecku wybierać, powodują w jego emocjach rozdarcie, chaos, czasem wręcz spustoszenie. Dzieci robią wtedy różne dziwne rzeczy. Np. znam przypa­dek chłopca, który po każdej wizycie u roz­wiedzionego ojca opowiadał matce jakieś straszliwe rzeczy o tym, jak mu tam było okropnie i do jakich ekscesów dochodziło w jego obecności. Historie były tak ekstre­malne, że w końcu matka wniosła do sądu sprawę o odebranie ojcu prawa do widzeń z synem. I wtedy okazało się, że te wszyst­kie opowieści były jedynie wymysłami chłop­ca. Matka była wściekła. Ale jak myślicie, skąd się wzięły te dziwne fantazje? Kiedy początkowo chłopiec wracał od ojca i opo­wiadał mamie, jak fajnie spędzał z tatą czas, to ona albo płakała, albo cały dzień była smutna, albo chodziła poirytowana.

100

A jak tylko zaczął kłamać, oczerniać tego Bogu ducha winnego człowieka, matka od razu miała dobry humor, wypytywała go o szczegó­ły, słuchała z zainteresowaniem.

WE: To się zdarza również w normalnie funk­cjonujących rodzinach, kiedy jedno z rodzi­ców jest przekonane, że zawsze ma rację, a wpływ partnera na dzieci jest zgubny. Jedno z rodziców jest więc zawsze „tym mą­drym", a drugie „tym głupszym", który ma słuchać i nie podskakiwać. Dla dziecka to kiepski wzorzec. Uczy się tego, że można kogoś lekceważyć albo pozwalać lekceważyć siebie. Że ludzie dzielą się na tych, któ­rych zdanie bierze się pod uwagę, i na tych, których się ignoruje.

O wiele lepiej jest wtedy, gdy każdy z ro­dziców czasem ma rację, a czasem się myli i potrafi się do tego przyznać. Nawet jeśli wcześniej się wykłócał i upierał, ale ko­niec końców umie powiedzieć: „Dobrze, masz rację, myliłem się, przepraszam", taka sy­tuacja ma ogromną wartość wychowawczą. Ale oczywiście wymaga od rodziców pewnej klasy.

AS: Przynosi jednak fantastyczne efekty.

- Czy w wychowaniu jest coś takiego jak czas ojca i czas matki, czyli okresy, gdy rola

101


dialogi...


jednego z rodziców jest wyraźnie ważniej­sza, dominuj ąca ?

WE: Na początku oczywiście ważniejsza jest matka i dobrze, żeby była blisko dziecka, co nie znaczy, że ojciec jest niepotrzebny. Oj­ciec nawet w pierwszych miesiącach życia mo­że zastąpić dziecku matkę, jeśli wymaga te­go sytuacja. Naturalnie nie będzie karmić piersią. Ale zdarza się, że ojcowie świetnie opiekują się nawet bardzo małymi dziećmi, pod warunkiem że są otwarci na kontakt fi­zyczny z niemowlęciem. Jednak w normalnej sytuacji pierwszy rok życia to przede wszystkim wiodąca rola matki. Ten okres na­zywa się „czasem wielkiej symbiozy".

AS: Współczesne realia są takie, że obecność mężczyzn w rodzinach jest coraz mniejsza. To błąd cywilizacyjny. Ojców coraz częściej nie ma w rodzinie, a mat­ka sama nie może w pełny sposób wychować swojego dziecka. Oczywiście może je wy­chować lepiej lub gorzej, ale to nigdy nie jest optymalny proces, taki jaki mógłby być w pełnej rodzinie. To niepo­kojące zjawisko, biorąc pod uwagę fakt, że na świecie jest już ponad 80 milionów samotnych matek!

102

- W Polsce jest ich już prawie dwa miliony.

WE: I to jest bardzo zły znak. Zwłaszcza że coraz więcej ludzi postrzega dziś rodzinę w ten sposób, że matka jest od wychowywa­nia, a ojciec od zarabiania. Uważa się, że nic wielkiego się nie dzieje, jeśli mężczy­zna jest w domu nieobecny, o ile tylko nie ma problemów finansowych. A to nieprawda. Ojciec powinien codziennie poświęcić dziec­ku trochę uwagi, nawet gdy jest zmęczony i ma sto spraw na głowie. Kontakt emocjo­nalny z obydwojgiem rodziców jest dla dziecka bardzo ważny.

- To, co powiem, może być krzywdzące dla niektórych ojców, ale praktyka życiowa wskazuje, że to raczej mężczyźni utrwalają taki „tradycyjny" podział obowiązków — ja jestem od spraw ważnych, czyli utrzymania domu, a ty masz się „tylko" zajmować dzieć­mi, więc nie zawracaj mi głowy domowymi problemami, bo w porównaniu do ciebie i tak mam dużo więcej stresów.

WE: Mam nadzieję, że ojciec, który przychodzi do domu po robocie, żąda zupy i świętego spo­koju, bo chce poczytać gazetę, a na domiar złe­go uważa jeszcze, że jest panem i władcą, bo przynosi pieniądze, odchodzi w przeszłość.

103


- Oby, ale nie jestem taką optymistką. Nie sądzę na przykład, że tak bardzo od­chodzi w przeszłość ojcowska reakcja pod tytułem: „Patrz, co ten TWÓJ syn robi, j ak TY go wychowuj es z!".

AS: Ojców, którzy tak się zachowują, nadal jest mnóstwo, bo niby dlaczego mieliby na­gle zniknąć z powierzchni ziemi, skoro ta­ki wzorzec mężczyzny i ojca oglądali w swo­ich domach. A jednocześnie tacy właśnie mężczyźni przychodzą potem do mnie i skar­żą się, że nikt nie docenia ich wysiłku, że żona jest ciągle niezadowolona, ciągle ma im coś za złe, a z dziećmi też jakoś nie mogą nawiązać kontaktu.

WE: Boli ich, że nikt w rodzinie nie oka­zuje im szacunku, a nie zauważają, że takim zachowaniem nie zasługują sobie ani na sza­cunek, ani na miłość.

AS: Ale ostatnio zaobserwowałem całkiem nową sytuację obyczajową w polskich rodzinach. Zdumiewająco dużo par rozpada się, bo męż­czyzna traci pozycję społeczną. Na przykład zaczyna zarabiać mniej niż kobieta. Drugą stroną tego medalu jest z kolei grupa kobiet bardzo dobrze ustawionych w życiu i samotnych, które nie mogą sobie znaleźć

104

dialogi.

partnera. Kiedy tracą nadzieję na sensowny związek, czasem wpadają na pomysł, by urodzić sobie dziecko. I coraz częściej to robią. Znam kobietę, która tak właśnie postąpiła, kiedy wpadła w depresję.

- I pomogło?

AS: Kobiecie doraźnie pomogło. Ale nie wie­rzę, że dziecko jako lek na depresję to do­bry pomysł. Zwłaszcza dla dziecka.

- Czy doświadczenie macierzyństwa i ojco­stwa czymś się zasadniczo różnią?

AS: Myślę, że tak. Doświadczenie macierzyń­stwa jest biologiczne. Natomiast ojcostwo opiera się na świadomości. Mężczyzna jest ojcem, bo wie, że jest ojcem tego konkret­nego dziecka, albo ma przekonanie, że nim jest. Mało tego, mężczyzna może w ogóle nie wiedzieć, że jest ojcem, o ile nie zostanie o tym fakcie poinformowany. W przypadku ko­biety to nie wchodzi w grę.

WE: Przez długi czas w historii ludzkości nie wiedziano nic o tym, że mężczyzna odgrywa ja­kąś rolę w pojawieniu się dziecka. Do dzi­siaj w wielu kulturach plemiennych jest tak, że za ojca dziecka automatycznie uznaje się

105


dialogi...


na przykład brata matki albo kogoś innego wy­znaczonego do tej roli przez społeczność. Ar­bitralnie wybrany do roli ojca mężczyzna czu­je się ojcem i wypełnia wszystkie ojcowskie powinności.

AS: Matka kocha swoje dziecko tak, jak kocha swoją rękę, ojciec nie. Miłość ojcowska jest inna, inaczej się rozwija, jest bardziej wa­runkowa. Dlatego też mężczyźni inaczej anga­żują się w opiekę nad dzieckiem. Pamiętam, że sam w pierwszym okresie ojcostwa głównie się bałem, że niechcący fizycznie uszkodzę moją córkę. Kiedy żona powiedziała mi, że mam wy­kąpać nasze dziecko, to umierałem ze strachu. Córka cała była jak pół mojego ramienia. Jej mały palec u ręki był jak pół zapałki. Takie lęki są naturalne, ale trzeba je przełamywać.

Czasem pozostawienie całego wychowania i opieki nad dzieckiem kobiecie odbywa się pod łechcącym jej ambicję pretekstem: „A bo ty i tak wiesz lepiej, jak to zrobić".

WE: W wielu domach kobiety same narzucają taki podział. One są od dzieci, bo „wiedzą lepiej, jak to się robi", a ojciec niech się trzyma z daleka i nie przeszkadza. Tak traktowani ojcowie z czasem czują się wo­bec dzieci niepewnie i trzymają się od nich

106

na dystans. Który z czasem rośnie. Tracą na tym wszyscy: dzieci, matki i ojcowie.

- Ta uległość mężczyzn akurat w kwestii od­suwania ich od obowiązków wychowawczych i domowych jest trochę podejrzana. W wielu innych sprawach panowie potrafią walczyć o swoją pozycję.

WE: Niektóre feministyczne ideologie głoszą pogląd, że dotychczasowa wysoka pozycja oj­ca w rodzinie jest wytworzona wtórnie przez patriarchalne rozwiązania systemowe. Twier­dzą, że w momencie, gdy kobiety będzie stać na samodzielne wychowywanie dzieci, męż­czyźni staną się zbędni w procesie wycho­wawczym. Będą potrzebni tylko do zapłodnie­nia, w dodatku zaocznego.

- Jakie jest wasze zdanie?

AS: Ja się z tym nie zgadzam.

WE: Ja również. Wszystko wskazuje na to, że obecność ojca jest bardo ważna. Brak ojca zawsze jakoś wypacza psychikę dziecka. Ono potrzebuje ojca do zbudowania swojej tożsa­mości. Każdy człowiek chce przecież wie­dzieć, kto jest jego ojcem, jak się zacho­wuje, co sobą reprezentuje. Ale nie chodzi

107


dialogi...


tylko o tożsamość. Ojciec może dziecku wie­le ofiarować, jeśli tylko chce być ojcem.

- Co ojciec powinien robić, żeby być ojcem w pełni tego słowa znaczeniu?

WE: Przede wszystkim brać odpowiedzialność za rodzinę, nie tylko w wymiarze material­nym. Ojciec powinien umieć robić wszystko, co robi matka, z wyjątkiem karmienia pier­sią", a matka powinna umieć wszystko, co po­trafi ojciec, z wyjątkiem bicia się czy rą­bania drewna. Powinni wzajemnie się wyrę­czać ± uczyć od siebie.

Jeśli dziecko sprawia jakieś problemy, to ojcu nie wolno spychać winy na matkę. Oj­ciec i matka są rodzicami w równym stopniu. I wychowują swoje dzieci bez względu na to, co robią lub czego nie robią, czy są obec­ni w domu czy nie, czy się angażują czy nie. Nawet jeśli ojciec lub matka bezpow­rotnie znika z życia dziecka albo niezbyt się angażuje, to i tak wpływa na swoje dziecko tym zniknięciem lub brakiem zaan­gażowania. Jeśli decydujemy się na dziec-<f~"7 ko, to powinniśmy pamiętać, że bycie rodzi-\( cem jest dożywociem bez żadnych szans na Q umorzenie choćby jego części.

108

Kto powinien na przykład seksualnie uświadamiać syna, matka czy ojciec?

WE: Zdecydowanie ojciec.

AS: A córkę matka. ..-•

- Jakie inne zadania potrafilibyście tak jednoznacznie przypisać ojcu bądź matce?

AS: Gdybym miał opisać damsko-męski podział ról, który uważam za optymalny, to powie­działbym, że ojciec jest od poznawania świa­ta, a matka od kochania. I na różnych eta­pach życia dziecka pojawia się zwiększone za­potrzebowanie na jedną z tych opcji. Na przy­kład między mniej więcej czwartym a piątym rokiem życia dzieci, niezależnie od płci, lgną do ojców.. Właśnie dlatego, że mają wte­dy wiele pytań i jakoś instynktownie szukają tych odpowiedzi u tatusiów. Drugi taki etap pojawia się między dziesiątym a trzynastym rokiem życia. Ojcowie są wtedy poszukiwani, idealizowani, ponieważ jest to również etap intensywnego rozwoju poznawczego dzieci. Bardziej jest to związane z wewnętrznym rytmem rozwojowym oraz funkcją, jaką ojcu przypisuje dziecko, niż z tym, co ten oj­ciec rzeczywiście umie czy wie. I niezależ­nie od tego, co umie matka. Znam np. dom,

109


dialogi...


WE: Matka jest po to, by uczyć dzieci, co to znaczy być kobietą. Ojciec jest po to, r uczyć, na czym polega męskość. A wiedza,

gdzie matka uprawia strzelanie, czyli bar­dzo męski sport, ma w domu mnóstwo broni, a ojciec jest naukowcem, spokojnym domato­rem w okularkach. A mimo to, gdy dziecko osiąga pewien etap rozwoju, matka nie ma z tym ojcem szans. Ich dzieci wyraźnie do­magają się ojca. Ojciec po prostu odpowiada na inne zapotrzebowanie dzieci niż matka.

ćiiicu~4y uy^. Mjuj.cL.ą. wju.lci; jeau jju uu,

by uczyć, na czym polega męskość. A wiedza, i jest kobieta, a kim mężczyzna, potrzeb-jest zarówno synom, jak i córkom.

na

- Ojcowie czasem lekceważą swoją rolę w wy­chowywaniu córek, pozostawiając większą ak­tywność w tym względzie matkom. Tymczasem ojciec w bardzo dużym stopniu determinuje życie córki. W czym to się przejawia?

WE: Ojciec decyduje o preferencjach córki, jeśli chodzi o mężczyzn. W przyszłości bę­dzie ona szukać partnerów życiowych albo podobnych do niego, albo takich, którzy są jego zaprzeczeniem. W jednym i drugim przy­padku ojciec zawsze będzie punktem odnie­sienia. Ojciec uczy córkę, czego można oczekiwać od mężczyzny, a czego nie. Jeśli córka, obserwując swojego ojca, dowie się,

110

że po mężczyźnie można się spodziewać cham­stwa, to w przyszłości prędzej zgodzi się na to, by ją traktowano po chamsku.

- Jak działa na dziecko układ, w którym na co dzień wychowywane jest ono nie tylko przez ojca i matkę, ale jeszcze przez dziadków, którzy chcą mieć dużo do powie­dzenia w sprawie wnuczka. I wciąż wiedzą coś „lepiej" od rodziców dziecka?

AS: Zdecydowanie źle.

WE: Jeśli dochodzi ze strony dziadków do po­uczania czy wtrącania się, to znaczy, że ro­dzice dziecka wciąż nie odseparowali się od swoich rodziców i cierpią na brak dojrzałości. Może się to przejawiać nie tylko w uległości, ale i w ciągłych kłótniach dorosłego dziecka ze swoim rodzicem. Jeśli tą relacją wciąż rzą­dzą silne emocje, to znak, że nadal jesteśmy od swoich rodziców emocjonalnie zależni. Odpowiedzialnością rodziców małego dziecka jest., takie "ustawienie relacji w rodzinie, żeby każdy znał swoje miejsce. Również dziadkowie. Bez względu na uczucia, który­mi ich darzymy, i wszelkie zasługi powin­ni wiedzieć, że nie mają prawa ingerować bezpośrednio w proces wychowawczy. Choćby dla dobra dziecka i swoich wnucząt.

111


- Oczyma wyobraźni widzę pełne dobrych chę­ci babcie, które słysząc to, oburzają się — a co w tym złego, że powiem córce „jak ty ubrałaś swoje dziecko", jeśli uważam, że nieodpowiednio je ubrała!

AS: Dziecko, żeby dobrze funkcjonować, po­trzebuje jasnej wiedzy, kto jest kim w jego otoczeniu i kto ma jakie uprawnienia. A bab­cia, która wie wszystko najlepiej, często zwraca się w ten sam sposób do wnuczka i je­go matki, czyli swojej córki, i oboje trak­tuje jak dzieci. Bo formalnie rzecz biorąc, to są jej dzieci. Ale taki brak rozróżnie­nia robi dziecku straszne zamieszanie w gło­wie: skoro mama tak samo musi się tłumaczyć i słuchać babci jak ja, to kto tu jest ro­dzicem, a kto dzieckiem? Małe dziecko na po­czątku reaguje zakłopotaniem, zagubieniem. Ale im dziecko starsze, tym sprawniej uczy się tym układem manipulować. Bardzo skrupu­latnie wykorzystuje te zależności: skarży się babci na ojca, ojcu na babcię, albo mó­wi, że babcia ma w jakiejś sprawie określo­ne zdanie, wiedząc, że niechętny teściowej ojciec natychmiast stanie w opozycji.

- Dziecko uczy się przy okazji, że manipu­lacja jest o wiele skuteczniejszym sposobem w relacjach z bliskimi niż szczery kontakt.

112

dialogi...

AS: Taki jest rezultat. Ale dziecko zachowuje się tak nie dlatego, że jest złe czy głupie, tylko że jak większość dzieci automatycznie działa na zasadzie potencjalizacji przyjemno­ści i eliminacji sytuacji nieprzyjemnych. Dziecięce manipulacje między dorosłymi są in­stynktowne i pozaświadome. Zupełnie niewykal-kulowane. Często słyszę od rodziców, że ich dziecko ma zły charakter, bo za ich plecami coś knuje. A dziecko jest tak naprawdę Bogu ducha winne. To sytuacja uczy je takiego za­chowania, sytuacja tworzona przez dorosłych.

WE: Dziadkowie są często bardzo zachłanni na wnuki. Próbują je zagarnąć emocjonalnie. W zdobywaniu względów wnuków często posługu­ją się metodą dewaluowania rodziców. Rozgry­wają niedokończone sprawy ze swoimi dorosły­mi dziećmi w sercach i umysłach wnuków. Rodzice nie powinni na to pozwalać. Dla ich dziecka oglądanie tego, jak tatuś czy mamu­sia nie potrafią sobie emocjonalnie pora­dzić ze swoimi rodzicami, jak dają się upo­karzać „dla świętego spokoju", jest ranią­ce. I podważa rodzicielski autorytet. Dla­tego emocjonalne uniezależnienie się od własnych rodziców uważam za jeden z podsta­wowych rodzicielskich obowiązków.

113


dialogi...


- Dewaluacja może być nie tylko psychiczna, ale bardzo konkretna. Czasem dziadkowie wyko­rzystują fakt, że ich dzieci wraz z wnukami mieszkają u nich. I przy najmniejszym prze­jawie oporu używają argumentu typu: „W tym domu obowiązują takie zasady, jak wam się nie podoba, to drzwi są otwarte". A ich do­rosłych dzieci w danej chwili nie stać na wyprowadzenie się.

AS: W takim układzie na pewno nie ma mowy o prawidłowym rozwoju dzieci. I rodzice mu­szą to sobie bardzo wyraźnie powiedzieć. Więc jeśli jest jakakolwiek szansa na sepa­rację, choćby kosztem mniejszych wygód, skromniejszego życia, to należy z tej szan­sy skorzystać. Bo nawet jeśli utrudni ona rodzicom życie na poziomie egzystencjalnym, to wyjdzie na dobre wszelkim relacjom w tej rodzinie, a przede wszystkim dzieciom.

Jakie jeszcze sytuacje między ojcem i matką zachęcają dzieci do manipulacji?

WE: Wszystkie, w których między ojcem i matką pojawia się rywalizacja o uczucia dziecka. Taka rywalizacja wszystkich z gó­ry skazuje na przegraną — i rodziców, i dziecko. Sytuacje tego typu pojawiają się wtedy, gdy rodzice są niedojrzali, czują

114

się niepewni, mają zaburzone poczucie wła­snej wartości. Rywalizują o uczucia dzieci, by się podbudować. Obojgu strasznie zależy, żeby być dla dziecka tą najważniejszą oso­bą. Tym samym tracą z oczu interes dziecka, a widzą przede wszystkim własny. Nic dobre­go z tego wyjść nie może. Dziecko szybko się orientuje, że nie chodzi o to, by ono czu­ło się kochane, tylko żeby ono wybrało któ­regoś z rodziców. Czuje się wtedy z własny­mi rodzicami jak z dziećmi, które może ła­two skrzywdzić. Początkowo kombinuje, co tu zrobić, by oboje byli zadowoleni. Ale z czasem uczy się, że na tym układzie moż­na robić dobre interesy.

- Albo ustawia się po stronie jednego z ro­dziców, najprawdopodobniej tego jakoś tam silniejszego, który daje mu poczucie bez­pieczeństwa. Ale jako całość taki układ ro­dzinny rzeczywiście jest raczej katastrofą.

AS: W niektórych domach bywa też tak jak w dowcipie: „Kto tu rządzi, do cholery?!" — pyta mąż. I po chwili, napotykając na ka­mienne spojrzenie żony, mówi: „No co, zapy­tać się nie można?".

Zatem ktoś coś pozoruje, coś tam usiłuje, ale niekonsekwentnie. Dziecko jest świadkiem domowych przepychanek, nieustannej próby

115


dialogi...


sił. A ponieważ dzieci są znakomitymi obser­watorami takich sytuacji, natychmiast wyko­rzystują wszystkie luki w stosunkach rodzic— rodzic. Jeżeli między rodzicami nie ma pod­stawowych ustaleń co do tego, kto w pewnych sferach za co odpowiada, to dziecko na pew­no zacznie to wykorzystywać.

- Co rozumiesz w tym kontekście przez „wy­korzystywanie"?

AS: Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Dziecko, które wie, że ojciec chętnie usta­wia się w opozycji do matki „dla zasady", pyta matkę, czy może iść na podwórko. Ona mówi, że nie, bo matematyka czeka. Dziecko idzie więc do ojca i pyta, czy może iść na podwórko, bo mama powiedziała, że nie. Efekt bardzo często jest zgodny z oczekiwaniami. Ojciec mówi: „A czemu nie, idź, jak chcesz". Dziecko wraca więc do matki i oznajmia, że tata mu pozwolił. I zaczyna się. Matka rzu­ca się na ojca: „Czemu jej pozwoliłeś, prze­cież matematyka!". „A co tam, niech się dziecko pobawi!" — ripostuje mąż. Żona na to: „Jesteś kompletnie nieodpowiedzialny!". „A ty jesteś nie do życia!" — krzyczy mąż. Itp. Sprawa dziecka schodzi na plan dalszy, teraz rodzice dowalają sobie. Dziecko tym­czasem idzie na podwórko, bo jeden rodzic

116

powiedział „tak", i to już jest jego pro­blem, żeby sobie poradzić z tym, który za­bronił.

- Ale przecież wyjściowo mamy tu spór, a twierdziliście wcześniej, że spór przy dziecku jest budujący. Jak ta sytuacja mo­głaby się potoczyć, by miała jakiś pozytyw­ny sens dla dziecka?

WE: Na pewno dziecko nie powinno wyjść na po­dwórko, zanim spór nie zostanie rozstrzygnię­ty i rodzice nie uzgodnią jakiegoś wspólnego stanowiska.

AS: Poza tym ważne jest, żeby płaszczyzna rodzicielskiego porozumienia była osiągana w sposób uprzejmy. Nawet silne emocje nie powinny eliminować szacunku dla drugiej strony. W uczciwym sporze nie wolno lekce­ważyć cudzych argumentów ani odpowiadać na nie deprecjacją, tak jak w cytowanym prze­ze mnie dialogu.

Idea nieskończonego uprzejmego dialogu jest bardzo szczytna, ale weźmy pod uwagę realia: brak czasu, pośpiech, gorsze samo­poczucie rodziców, poirytowanie sprawami pozadomowymi. Czasem trudno stanąć na wyso­kości zadania.

117


dialogi...


AS: Nie chodzi o to, by każdą najdrobniej­szą sprawę dyskutować w nieskończoność. Moż­na się np. podzielić odpowiedzialnością za jakieś sfery życia. Znam takie domy, gdzie za jakąś dziedzinę odpowiada matka i jeśli ona mówi „nie", to ojciec też mówi „nie, skoro mama tak uważa", respektując rodzi­cielską umowę. Ale w innej dziedzinie decy­dujące jest zdanie ojca i matka też je sza­nuje. I jeśli tylko rodzice się tego trzy­mają, to dziecko rozumie zasady, które obo­wiązują w domu, i im się podporządkowuje.

WE: Ale jeśli dziecko poczuje się niespra­wiedliwie potraktowane przez jednego z ro­dziców, to powinno wiedzieć, że może przyjść do drugiego z prośbą o pomoc. To wcale nie musi być manipulacja, jeśli dziecko powie: „Porozmawiaj o tym z mamą czy tatą, wytłumacz jej, że nie ma racji, może da się coś zrobić". I jeśli ojciec idzie do matki lub na odwrót, żeby się uczciwie wspólnie zastanowić, czy podjęta decyzja nie krzywdzi dziecka, to jest w po­rządku.

AS: Taka sytuacja jest nawet szczególnie cenna wychowawczo, o ile tylko rodzice sta­ną na wysokości zadania i potraktują ją właśnie jako rozmowę o dobru dziecka, a nie

118

wzajemną rozgrywkę pod hasłem „kto postawi na swoim". Bo jeśli dziecko w ogóle jest w stanie zwrócić się z taką prośbą do ro­dziców, i ta prośba nie jest napuszczeniem jednego rodzica na drugiego, to znaczy, że w domu panuje otwarta komunikacja, wysoki poziom bezpieczeństwa i zaufania.

- W obu wariantach opisanych wcześniej sy­tuacji rodzice są w opozycji do siebie, każde z nich wierzy, że racja jest po jego stronie, więc się spierają. Wyjściowo oba scenariusze są podobne. Gdzie przebiega subtelna granica, która sprawia, że rozwój jednego z tych sporów oceniliście pozytyw­nie, a drugiego nie?

AS: Jeśli dajmy na to dziecko zwraca się do ojca z prośbą: „Mnie się nie udało przeko­nać mamy, pomóż mi". To ojciec w takiej sy­tuacji może powiedzieć: „A co ona tam mówi, będzie na odwrót, nie przejmuj się". Ale może też zapytać: „No dobra, to jakie są twoje argumenty? Mogę zostać rzecznikiem twoich interesów, jeśli mnie przekonasz, że masz rację". Granica przebiega między tymi dwoma wypowiedziami.

- A jeśli rodzic rozwiązuje sprawę tak, że w obecności partnera mówi do dziecka:

119


„Ja się nie zgadzam na twoje wyjście na podwórko, ale nie wiem, co tata na to"?

AS: To jest niedobra sytuacja. Taka matka al­bo nie bierze odpowiedzialności za swoją de­cyzję, albo sugeruje, że jej zdanie jest ma­ło istotne, albo daje do zrozumienia ojcu: „No, spróbuj tylko mu pozwolić, to będziesz miał". Bo jeśli jedno z rodziców mówi: „Ja się zgadzam, ale zapytaj drugą stronę", a druga strona mówi: „A ja nie się zgadzam", to dziecko staje wobec przykrego konfliktu. Musi zlekceważyć zdanie jednego z rodziców, a tym samym uczy się, że w tej rodzinie ktoś się mniej liczy. Jeśli matka nie jest pewna swojej decyzji, lepiej żeby powiedziała: „Mam wątpliwości, porozmawiajmy z ojcem".

WE: Rodzice wcale nie muszą mieć identycz­nej odpowiedzi na pytania dziecka. Byłoby dziwne, gdyby dwie indywidualności, dwa światy zawsze mówiły jednym głosem. Ich dwa głosy mogą, a nawet powinny ze sobą dysku­tować i polemizować w obecności dziecka, ale nigdy nie powinny ze sobą walczyć.

Rozdział 4

Własna korzyść czy

poświęcenie


dialogi...

- Czy z perspektywy waszych gabinetów wie­lu rodziców pojmuje wychowywanie dzieci w kategoriach poświęcenia?

AS: U nas bez wątpienia dominuje „poświęce-niowy" model rodzicielstwa, powiedziałbym, że nawet martyrologiczny. Wielu rodziców czuje się zobowiązanych, by poświęcić wszystkie swoje dobra na rzecz dziecka. Dość powszechne jest nawet przekonanie, że jeśli rodzicom bardzo źle się układa, jeśli ich wzajemna relacja jest toksyczna i ra­niąca, to i tak powinni ze sobą zostać dla dobra dziecka. I istnienie takiego chorego układu rodzinnego, podtrzymywanego przy ży­ciu jakoby ze względu na interes dziecka, jest często nadrzędne wobec szczęścia, czy w tym wypadku, nieszczęścia rodziców.

- Podałeś od razu dość skrajny przykład wątpliwej jakości poświęcenia. Ale to, że rodzic stawia dobro dziecka przed swoim, że jest skłonny dziecku coś poświęcić, jest przecież wartościową postawą.

AS: To zależy, jak się pojmuje poświęcenie. Nie zawsze poświęcenie naprawdę oznacza do­bro dziecka. Czasem tylko rodzicowi się tak wydaj e.

123


dialogi...


- Co masz na myśli?

AS: Matki uczone przez swoje matki takiej postawy, że kobiecie obdarzonej rodziną nie wypada zadbać o swoje sprawy, zanim nie za­dba wpierw o sprawy dziecka, męża, domu. Ona jest na końcu i wtedy dopiero jest wspa­niałą Matką Polką.

- Co w tym złego, jeśli kobieta czerpie z takiej sytuacji satysfakcję?

AS: Tylko jest pytanie, co się kryje za tą „satysfakcją"? Kiedyś trafiła do mnie na te­rapię rodzina, w której pojawiły się liczne kłopoty wychowawcze z dziećmi. Ta rodzina, gdy szła w niedzielę do kościoła, a było to ważne dla nich wyjście, wyglądała tak, że przodem szedł ojciec z dwoma córkami, ele­gancko ubrani, a za nimi, gdzieś tak ze dwa metry dalej, szła matka w starym płaszczu. I ta kobieta, jak się okazało, była bardzo dumna z tego, że tak wyśmienicie dba o męża i dzieci. Nie przeszkadzało jej, że haruje na okrągło i ciągle czuje się wykończona, że wy­gląda jak służąca tej rodziny i tak też się zachowuje. A w każdym razie twierdziła, że jej to nie przeszkadza.

Ale skoro wszystko było takie piękne, to dla­czego w tej konkretnej rodzinie starsza córka

124

miała niewiarygodnie autodestrukcyjne skłonno­ści, mąż ciągle uciekał z domu i pił, a młod­sza córka była tak nieznośna i sprawiała tyle kłopotów, jakby chciała tę umęczoną matkę jeszcze bardziej zmęczyć?

- Jaka jest twoja interpretacja?

AS: Otóż takie matki, wbrew temu, co dekla­rują, gdzieś w głębi są bardzo niezadowolo­ne ze swojego życia. Cierpią i w związku z tym wpędzają swoje otoczenie w permanent­ne poczucie winy. Z jednej strony heroicz­nie się poświęcają, z drugiej powtarzają: „Jaka ja jestem zmęczona, jak mnie wszyst­ko boli, a jeszcze muszę to zrobić, a potem tamto. Patrzcie, jak ja się dla was poświę­cam". Takie matki nic sobie nie kupują, „bo mąż i dzieci są ważniejsze", ale dostrzega­ją, że są szare, zaniedbane. I myślą sobie z żalem: „Ta Iksińska to ma dobrze, może so­bie pozwolić na różne przyjemności, a ja? Ja nic, bo przecież najpierw jest Piotruś, potem Marysia, potem mąż. I dla mnie już nie starcza".

Ten model rodzi bardzo niedobre konsekwencje. Takie poświęcenie, po pierwsze, najczęściej spotyka się z niewdzięcznością. Wszyscy są poirytowani, mają dość męczeńskiej atmosfe­ry. Najchętniej zwialiby od tej umęczonej,

125


dialogi..


zaharowanej matki na koniec świata i pooglą­dali jakichś zadowolonych z życia ludzi.

WE: Męczeński syndrom sięga jeszcze głę­biej. Sama decyzja posiadania dzieci jest przez wielu rodziców przeżywana jako akt poświęcenia. Niektórzy rodzice nie biorą odpowiedzialności za to, że po prostu chcą mieć dziecko, że to jest ich pomysł, który zaspokaja ich ważne potrzeby. Zachowują się tak, jakby w traktowaniu rodzicielstwa ja­ko uciążliwego obowiązku czy męczeństwa by­ło coś bardziej szlachetnego. „Mamy dzieci, bo powinniśmy mieć dzieci", zamiast „Mamy dzieci, bo chcieliśmy je mieć".

- Przyjście dziecka na świat nie zawsze jest wynikiem świadomej decyzji. Jak wiado­mo, zdarzają się też dzieci niechciane.

WE: Ale to powinno pozostać sprawą rodzi­ców. Nawet jeśli zostaliśmy rodzicami w nie do końca wymarzonych okolicznościach, to nie mamy prawa odgrywać się za to na dziec­ku, pokazując, jak potwornie musimy się te­raz przez nie męczyć. Jeśli matka da dziec­ku odczuć, że nie przyszło na świat zgodnie z jej wolą albo że skomplikowało jej życie, to je strasznie skrzywdzi. Taki bagaż może

126

sprawić, że dziecko będzie miało przechla-pane do końca życia.

— To chyba ekstremalna sytuacja?

WE: Niestety nie. Bardzo często słyszę od swoich pacjentów o matkach, które miały skłonność do wypominania dzieciom tego, że w ogóle zdecydowały się je mieć. W głowie się nie mieści! Wcale nie tak rzadko matki opowiadają swoim dzieciom o tym, jak strasznie cierpiały w czasie porodu albo jak się namęczyły podczas karmienia. Pod­kreślając swoje „męczeństwo", dają sobie prawo, by wystawiać dziecku za to rachunek. To bardzo niesprawiedliwe.

- No tak, trudno uznać, że dziecko miało jakikolwiek udział w tym, że się pojawiło na świecie. W żaden sposób nie mogło świa­domie zadecydować, czy chce wejść w taką transakcję.

WE: Ale stawiane jest w sytuacji dłużnika. Wtedy z jednej strony doświadcza zranie­nia, a z drugiej zaczyna bronić się przed wpędzaniem w poczucie winy, myśląc na przykład: „A co mnie to obchodzi, trzeba było nie mieć dzieci, jak nie chciałaś, a jak masz, to się teraz męcz".

127


dialogi...


AS: Nawet jeśli w końcu dziecko dojrzewa do buntu, to i tak czuje się okropnie, patrząc na rodziców, którzy nie znajdują żadnej ra­dości w tym, że ono jest. Wyobraźmy sobie, jak może się czuć człowiek, który swoje ist­nienie postrzega jako formę kary dla innej osoby. Któremu najbliżsi dają do zrozumie­nia, że został stworzony, by im obrzydzić życie, że nie jest dla nich żadną wartością, tylko ciężarem.

WE: Mniej drastyczne od oznajmiania dzie­ciom, że nie były chciane, ale równie szko­dliwe jest ciągłe żądanie od dziecka wdzięczności.

AS: A dziecko nie zna takiego uczucia. Dla niego to, że matka zaspokaja jego potrzeby, jest czymś naturalnym. Dziecko jest z natu­ry przekonane, że matka i ojciec są właśnie od tego, a nie że robią mu jakąś szczegól­ną łaskę. To, że matka robi mu śniadanie, kupuje majtki, myje, jest dla dziecka oczy­wistością. I trudno mu odmówić racji. Jeśli rodzic zaczyna sugerować coś w rodzaju: „Popatrz, ile ja dla ciebie robię", to dziecko najczęściej w ogóle nie rozumie, o co chodzi.

Dlatego zawsze powtarzam potencjalnym rodzi­com. Dziecko to jest kompletnie nieopłacalna

128

inwestycja, która nigdy się nie zwraca. Jeśli myślicie o posiadaniu dziecka w takich kate­goriach, że będziecie z tego mieli jakieś wy­mierne korzyści, to z góry jesteście skazani na rozczarowanie. O dziecku nie można myśleć w kategoriach inwestycji.

- A im więcej wymuszeń wdzięczności, tym mniej autentycznej wdzięczności, za to tym większa tendencja do ucieczki i buntu?

WE: Oczywiście. Żądanie wdzięczności nigdy nie wzbudzi wdzięczności. Im więcej jej żą­damy, tym mniej jej dostajemy. Stuprocento­wo pewnym efektem takich zabiegów jest na­tomiast poczucie winy. A poczuciu winy za­zwyczaj towarzyszy złość.

AS: Zupełnie zrozumiała. Wypominanie dziecku rodzicielskich poświęceń przypomina sytuację, gdy ktoś do nas przychodzi z wekslem, które­go nigdy nie podpisywaliśmy, i żąda spłaty gi­gantycznego długu. Co poczujesz? Przede wszystkim wściekłość, że ktoś cię wrobił. I wiele dzieci żyje z taką wściekłością. A niewyrażona złość często zmienia się w au-todestrukcję. W skrajnych przypadkach dzie­ciom przychodzi na myśl, żeby się usunąć, być jak najmniej zauważalnym, czy nawet w ogóle zniknąć z życia. I w ten sposób ulżyć mamie.

129


WE: Wychowywanie dzieci na zasadzie egzek­wowania długu daje okropne efekty. Dzieci same z siebie są zdolne do wdzięczności. Ale tylko miłość może ją wzbudzić. Nie ma innej możliwości. Ani miłości, ani wdzięcz­ności nie można zadekretować.

- Ale zdarza się i tak, że rodzice napraw­dę się starali, kochali swoje dziecko, a ono potem gdzieś od nich ucieka.

WE: Jeśli dzieci są niewdzięczne, to znaczy, że rodzice popełnili gdzieś błąd i powinni do­szukać się tego błędu w sobie. Dzieci kocha­ne kochają i czują wdzięczność, bo wdzięcz­ność jest formą miłości. Od swoich rodziców uciekają dzieci „używane". I trudno mieć do nich pretensje, że się ratują ucieczką.

AS: Takich fundamentalnych pretensji do­świadczają nie tylko dzieci niechciane, ale i te bardzo chciane. Powołane na świat, by załatwić dorosłym jakiś problem. Na przy­kład zmniejszyć poczucie bezsensu, samotno­ści, pustki albo zażegnać kryzys małżeński. Zwłaszcza gdy okazuje się, że dziecko jest, ale problem też nadal istnieje.

WE: A Bogu ducha winne dziecko „nie stanę­ło na wysokości zadania".

130

dialogi...

AS: Dziecko nie może być lekarstwem na nic. Jeśli myśl o zrobieniu dziecka rodzi się w chwili kryzysu małżeńskiego albo w poczu­ciu pustki, to takie dziecko siłą rzeczy będzie traktowane instrumentalnie od chwi­li poczęcia. Rodzice przydzielą mu misję ponad jego siły.

- Czy taka motywacja często bywa źródłem rodzicielstwa?

AS: Bardzo często i prawie nigdy nic dobre­go z tego nie wychodzi. Dziecko nie ma nic wspólnego z kryzysem małżeńskim. Jego poja­wienie się nie zlikwiduje napięć i tarć między partnerami. To tak, jakby na prze­ziębienie ktoś napił się mocnej kawy. Może mu skoczy ciśnienie, ale gardło nie prze­stanie boleć.

WE: Dziecko nie jest lekarstwem na nic. Je­śli poczuje, że nie jest ważne samo w so­bie, tylko ma radzić sobie z problemem, który przerósł dorosłych, to prędzej czy później się zbuntuje. Ale jednocześnie w psychice takiego dziecka powstanie zapis, że całe jego istnienie jest o tyle tylko uzasadnione, o ile czemuś służy. Potem ja­ko dorosły człowiek będzie głęboko przeko­nane, że nie zasługuje na bezinteresowne

131


dialogi...


uczucie zachwytu czy miłości, bo w jego do­świadczeniu coś takiego nigdy nie zaistnia­ło. Nie będzie potrafiło ani przyjąć, ani obdarować innej osoby bezinteresownym uczu­ciem, bo nie będzie wiedziało, że coś ta­kiego w ogóle jest możliwe.

AS: Mam przykre wspomnienie z jednej z prak­tyk zagranicznych. Otóż kiedyś pewna pani doktor zaprosiła mnie do swojego pięknego domu, gdzie było mnóstwo urządzonych ze sma­kiem pokoi, m.in. pokoik dla dziecka. Jak tam wszedłem, to mnie zamurowało. To był dziecięcy raj: piękne koAory, zabawki, cud­nie to wszystko poukładane, dobrane. I wte­dy ta kobieta powiedziała: „Wie pan, ja się noszę z zamiarem adopcji i już jestem zapi­sana, tylko czekam na córeczkę blondynkę". I pamiętam, że ten mój zachwyt w jednej chwili zamienił się w grozę. Myślę, że na­wet zwierzę tak potraktowane czułoby się nieszczęśliwe. Dalmatyńczyk dokupiony do białych foteli w czarne kropki wyłby z roz­paczy. Ludzie, którzy tak rozumują, powinni kupować sobie lalki, a nie sprawiać dzieci.

WE: Nie znaczy to, że ludzie powinni mieć dzieci dopiero, gdy uwolnią się od wszystkich swoich problemów, kompleksów i neurotycznych potrzeb, bo wtedy prawo do posiadania dzieci

132

mieliby tylko głęboko oświeceni. My, ludzie, jesteśmy skazani na to, że dzieci nam do cze­goś służą. Dają nam radość, której potrzebu­jemy, ciepło, poczucie, że jesteśmy komuś po­trzebni. Ale tym bardziej powinniśmy uważać, by dzieci nie służyły nam do załatwiania ja­kichś konkretnych dorosłych problemów, bo to może zniszczyć ich delikatną psychikę.

AS: Czymś naturalnym natomiast jest ocze­kiwanie, że dziecko nada życiu, rodzinie, związkowi kobiety i mężczyzny inny sens egzystencj alny.

WE: Ale wartość ma to wtedy, gdy ta potrze­ba rodzi się z miłości, a nie z kryzysu czy strachu przed rozpadem związku. Kiedy dwoje ludzi dochodzi do wniosku, że chcieliby stwo­rzyć coś wspólnego, przekształcić swoją dwo­istość w jedność, to taka motywacja jest wspaniała. Najlepsza z możliwych. Chcieć mieć dziecko z tą konkretną kobietą albo z tym konkretnym mężczyzną. Chcieć mieć dziecko z kimś, a nie po coś. To dobry początek.

- Dobry początek to jednak tylko początek. Ciąg dalszy to planowanie przyszłości dziecka. I tu czasem rodzi się konflikt między tym, co rodzice uważają za korzyst­ne dla dziecka, a tym, czego ono chce.

133


dialogi...


AS: Całkiem naturalne jest to, że jeśli lu­dzie planują dziecko, to również projektu­ją jego przyszłość. Zastanawiają się, kim ono będzie, mają marzenia, tworzą cały pro­jekt. Potem dziecko się rodzi i musi się jakoś „dopasować" do tego projektu.

- Kiedy taki projekt jest wspierający, a kiedy staje się balastem w życiu dziecka?

WE: Wszystko zależy od tego, ile w takim projekcie będzie przymusu, a ile zgody na odstępstwa od pierwotnych założeń.

••/i

AS: Istnieje ciekawa książka pt. Historia macierzyństwa, gdzie opisano, jak na prze­strzeni wieków małżeństwa arystokratyczne płodziły dzieci w określonym celu. Taki po­tomek miał z góry zaprogramowaną całą resz­tę życia, włącznie z tym, z kim się ożeni. Odstępstwo od tych założeń w ogóle nie wcho­dziło w grę. Ten model bywa wcielany w ży­cie również dzisiaj, choć już rzadziej i nie na taką skalę. Ale my mówimy raczej o snu­ciu planów wobec dziecka, które są wyrazem troski i zainteresowania. Ja jestem zwolen­nikiem takich planów, o ile tylko rodzic nie traktuje ich zbyt serio, zbyt jednoznacz­nie. Bo wtedy zaczyna być niedobrze.

134

WE: Niebezpieczne przywiązanie do swoich projektów rodzicielskich przejawiają zazwy­czaj ludzi niespełnieni. Wtedy nie tyle chodzi o świetlaną przyszłość dziecka, co raczej o to, by wypełniło ono za rodziców misję, której sami nie podołali. Kiedy ro­dzice są w miarę usatysfakcjonowani swoim życiem, to w ich projektach dotyczących dziecka nie nią zawziętości. Na pierwszym miejscu stawiają dobro dziecka, a nie le­czenie osobistych frustracji. Dla takich rodziców plany czynione wobec dzieci nie będą sprawą życia lub śmierci. Pewnie coś dziecku zasugerują, ale jeśli będzie chcia­ło dokonać swojego wyboru, pójść własną drogą, nie zrobią z tego dramatu.

AS: Projekty tworzone przez kochających, zadowolonych z życia rodziców mają charak­ter otwarty, dopuszczają możliwość zmian i odchyleń*. —— — •

WE: Są bardziej propozycją niż dyspozycją.

AS: W naszej kulturze na przykład dość czę­stym pragnieniem, zwłaszcza debiutujących ojców, jest pragnienie posiadania syna. W związku z tym przyszli tatusiowie często marzą, że będą mieli w rodzinie, powiedzmy, słynnego piłkarza. Ale jeśli rodzi się córka

135


dialogi...


i te marzenia biorą w łeb, to wcale jej nie odrzucają, tylko natychmiast modyfikują pro­jekt i układają inny, dla córki.

WE: Najgorzej jest wtedy, gdy rodzice mają poczucie, że nie dostali w życiu jakiejś szansy. I teraz dają tę „wymarzoną" szansę swojemu dziecku, wraz z absolutnym obowiąz­kiem jej wykorzystania. ^,r.-:::::—--»-< .

- To trochę tak, jakby dziecko zamiast przeżyć swoje życie, miało jeszcze raz przeżyć życie swojego rodzica. Tylko le­piej, niż on to zrobił.

WE: Dzieci takich rodziców są w poważnym niebezpieczeństwie. To syndrom dość częsty wśród dzieci sfrustrowanych artystów, sa­dzanych w trzecim roku życia przy fortepia­nie i zmuszanych do wielogodzinnych ćwi­czeń. „Żeby wreszcie wszystkim pokazały, żeby to nazwisko w końcu wypłynęło". Miałem na terapii kilkanaścioro dorosłych dzieci nadambitnych rodziców. Nie dość, że zostały one obrabowane z dzieciństwa, że od począt­ku żyły w nie swojej bajce, to w dodatku, gdy dochodziły do jakichś sukcesów w dzie­dzinie, w której były tresowane, nie miały z tego żadnej przyjemności. Ich rodzice owszem, byli dumni. Ale dla dzieci kończyło

136

się to zazwyczaj jakąś nerwicą, psychozą, narkomanią, załamaniem nerwowym albo przy­krymi objawami somatycznymi. Miałem na te­rapii pianistkę, której po prostu ręce od­mówiły posłuszeństwa. Pewnego dnia jej pod­świadomość doszła do głosu w takiej formie, że dziewczyna dostawała skurczu w dłoniach na sam widok fortepianu.

AS: Ale chciałbym podkreślić, że tego typu tresura nie ma nic wspólnego z fantazjowa­niem na temat przyszłości dzieci, co jest jednym ze smaków rodzicielstwa. Jeśli ro­dzice potrafią czymś dziecko zaciekawić, jeśli otrzymuje ono zachęty, sugestie, to niewykluczone, że ku zadowoleniu wszyst­kich, z nim samym włącznie, za którąś z tych sugestii pójdzie.

- Ale co innego wyobrażać sobie, jaką pięk­ną będziemy mieli kiedyś synową, a co inne­go zagrozić synowi wydziedziczeniem, jeśli jego kandydatka na żonę nie pochodzi z „dość dobrego" domu.

WE: Rodzice są jak ogrodnicy, którzy kupu­ją nasiona. Tyle że w przypadku dzieci nie ma takich ładnych torebeczek, gdzie widać, co z każdego nasionka wyrośnie, i instruk­cji, jak się o to nasionko troszczyć.

137


Wszystko jest wymieszane, wsadza się rękę do worka i bierze, co popadnie. Gdy rodzi­ce zaczynają hodować swoje nasionko, to mo­gą mieć marzenie, by wyrósł z niego dąb. Ale może się okazać, że zasadzili bratek. I wtedy rodzic, który się uprze przy dębie, będzie próbował z bratka zrobić dąb. A w re­zultacie nie będzie ani dębu, ani bratka. Wyhoduje jakąś hybrydę, coś bardzo nie­szczęśliwego. I skrzywdzi to nasienie. Mądry rodzic w takiej sytuacji dowie się, jak hodować bratki, i zrobi wszystko, by jego bratek był jak najbardziej udany.

AS: Dobry rodzic wspiera dziecko w tym, by zrealizowało w pełni swój przyrodzony poten­cjał. Pomaga dziecku wydobyć ten potencjał.

- Sztywne projekty rodzicielskie nie są jed­nak wcale tylko pomysłem sfrustrowanych rodzi­ców. Takie presje zdarzają się też w tzw. ro­dzinach z tradycjami. Znam pewien rodzinny klan dentystów, w którym syn zapragnął wybrać się na studia humanistyczne. Jego rodzice przeciwstawili się temu z ogromną stanowczo­ścią. „Jak to, nie przejmiesz gabinetu?! To co ty chcesz w życiu robić! Chcesz być nikim?!".

WE: Mądry rodzic w takiej sytuacji powie­działby raczej: „Czas najwyższy, synu, żeby

138

dialogi...

w naszej rodzinie pojawił się jakiś nie-dentysta. Świat się nie kończy na borowaniu ludziom zębów i robieniu forsy.

AS: W takich „dynastycznych" rodzinach dzieci często same z siebie naprawdę chcą iść w śla­dy rodziców. Nasiąkają od małego atmosferą środowiska, przejmują uzdolnienia. Wcale nie­trudno je namówić do podążania tymi samymi śladami. I to jest wspaniałe. Ale jeśli jakiś potomek bardzo nie chce, to odradzałbym kon­tynuowanie tradycji rodzinnej pod przymusem. Bo może się skończyć tak jak w przypadku jed­nego z moim pacjentów. Otóż zjawił się u mnie pewien potomek znamienitej lekarskiej rodziny, który niedawno sam skończył medycynę. On ni­gdy nie miał najmniejszych wątpliwości, że bę­dzie lekarzem. Studia skończył z wyróżnieniem i od razu poszedł na staż na oddział intensyw­nej terapii. I jak to na takim oddziale, któ­regoś dnia karetka przywozi człowieka z cięż­kiego wypadku. Wiadomo: kupa mięsa, krwi i po­gruchotanych kości. I ten chłopak opowiada mi o tym tak: „Proszę pana, jak ja to zobaczyłem, to zwymiotowałem. I w tym samym momencie zro­zumiałem, że ja się nie nadaję na lekarza. Od tego czasu boję się pacjentów. Zmuszam się na siłę, żeby w ogóle wejść do szpitala. Wiem, że nie mogę być lekarzem, ale wiem też, że nie mogę nim nie być, bo już nim jestem".

139


Wynikiem tej sytuacji była depresja i chęć ucieczki od znienawidzonego teraz zawodu, z któ­rej zwierzył się rodzicom, też lekarzom. A oni od razu uznali, że to jest problem farmakolo­giczny. Zasugerowali, żeby udał się do psychia­try, wziął odpowiednie leki i się nie wygłupiał.

WE: To bardzo ważny moment w życiu tego czło­wieka. Jeśli pójdzie za radą rodziców, weź­mie jakieś lekarstwa, to być może te naj­ostrzejsze lęki mu miną. Ale w ten sposób za­neguje coś podstawowego w sobie. Odetnie się od swoich uczuć i wątpliwości, zacznie funk­cjonować jak automat. Wielu lekarzy wykonuje swój zawód na tej zasadzie. Żeby w ogóle ja­koś przetrwać w zawodzie, stają się zimni, odcięci od emocji, traktują ludzi jak przy­padki. Nikomu nie wychodzi to na dobre.

- Nie wiem, czy rodzice tego faceta by się z tobą zgodzili. Ich syn jest panem dokto­rem. Zrealizowali swój plan.

WE: Tylko jakim kosztem?

- Ale dla nich to też jest bardzo trudna sy­tuacja. Jeśli potomek tak znamienitej ro­dziny lekarskiej porzuci medycynę, to w środowisku wybuchnie skandal.

140

dialogi...

WE: Sytuacja jest trudna, ale rodzice tego człowieka muszą wiedzieć, co jest dla nich waż­niejsze — ich syn czy to, co powie środowisko. Nie neguję tego, że dentystom często rodzą się dentyści i fantastycznie jest przekazać synowi czy córce swój dorobek, doświadczenie, prywat­ną praktykę. Ale jeśli się akurat nie urodzi dentysta, to nie ma co robić z tego tragedii. Wielka odpowiedzialność rodziców polega na tym, by zorientować się, jakie nasionko wpadło im w ręce w tej kosmicznej loterii, i opieko­wać się nim jak najlepiej.

Mit o synu marnotrawnym mówi o dziecku, któ­re dzięki temu, że się zbuntowało, wybrało swoją drogę i dojrzało, może powrócić do ro­dziców i powiedzieć im: „Teraz chcę wam za wszystko podziękować, bo jestem wolny, sil­ny i mam swoje życie, które cenię". To je­den z ważnych aspektów archetypu dobrej re­lacji rodzic-dziecko.

- Chciałabym jeszcze wrócić do pytania po­stawionego w tytule rozdziału: na ile poja­wienie się dziecka musi oznaczać dla rodzi­ców zmianę dotychczasowego stylu życia, w tym poświęcenie dotychczasowych przyzwy­czajeń?

We: Jestem przeciwnikiem myślenia typu: wszystko, co najlepsze w życiu, mnie omija,

141


dialogi...


bo teraz muszę wychowywać dziecko. Ale znam też wiele nieszczęśliwych dzieci rodziców, którzy zamiast wychowywać swoje potomstwo, dobrze się bawili. Byli tak zajęci zabawą i sobą nawzajem, że nie zauważyli, iż są ro­dzicami. Ideał to oczywiście rodzice, któ­rzy są zadowoleni z życia, ale podejmują jednocześnie obowiązki rodzicielskie. Bio­rą pod uwagę fakt, że urodziło im się dziec­ko, ale jest to dla nich fakt pozytywny. Nie coś, co im przeszkadza żyć pełnią życia, ale coś, co ich zbliża do życia, co czyni ich życie bogatszym i szczęśliwszym.

AS: Wielu klientów psychoterapii to rzeczy­wiście ludzie, których rodzice bardzo dobrze się bawili i nie potrafili przestać. Ale bar­dziej rozpowszechnionym problemem wydają mi się rodzice, którzy mają skłonność do obar­czania się poczuciem winy, kiedy robią coś tylko i wyłącznie dla swojej przyjemności, coś, co nie służy bezpośrednio dziecku ani domowi. Znam matki, które głupio się czują, wychodząc na zwykłe pogaduszki z koleżanką, bo mają wtedy takie myśli: „Marnuję czas, po­winnam go spędzić z moim dzieckiem, czegoś je nauczyć, pobawić się z nim, albo chociaż zro­bić pranie". Albo mając wybór: pójść do fry­zjera czy kupić dziecku kolejne klocki, mó­wią: „A co tam moja fryzura" i zaniedbują

142

siebie. A jeśli już wybierają fryzjera, to czują się, jakby zrobiły coś podejrzanego.

- Uważasz to za istotny problem?

AS: Bardzo istotny. Jeśli matce jest potrzebne coś, co poprawia jej nastrój, to nie powinna z tego rezygnować na rzecz dziecka. Bo jak będzie miało sfrustrowaną matkę, która czuje się jak zaniedba­ny kocmołuch, to najfajniejsze klocki będą mu na nic. Prędzej czy później taka matka zacznie okazy­wać dziecku irytację, narzekać na zmęczenie, nie­świadomie obarczać je za nie winą. A dziecko nie chce matki rozgoryczonej, zmęczonej, zrezygnowa­nej . Ten problem wygląda niewinnie tylko na począt­ku. Znam rodziców, którzy nie mogą sobie poradzić z tym, że ich kilkuletnie dziecko zupełnie nie re­spektuje ich praw i potrzeb. Na przykład przycho­dzi o każdej porze dnia i nocy bez pukania do ich sypialni, w soboty i niedziele najchętniej o szó­stej rano. Nie przyjmuje do wiadomości, że oni cze­goś mu nie mogą załatwić. Wpada wtedy w histerię albo gniew. Skąd się to wzięło? Otóż matka i oj­ciec wychowywali je dotąd w duchu, że rodzice są wyłącznie po to, by zaspokajać jego potrzeby, choć­by mieli stanąć na głowie, zrezygnować ze wszyst­kich ważnych dla siebie rzeczy. I teraz dla ich dziecka potrzeby rodziców nie są żadną war­tością. Oni tak strasznie zawsze się poświę­cali, że sami oduczyli się o siebie dbać

143


dialogi...


i nie nauczyli tego dziecka. Rodzice muszą przyznać sobie prawo do egzekwowania swo­ich potrzeb, bo inaczej wyprodukują małych terrorystów.

WE: A drugą stroną medalu będzie narzekanie, że oni tyle swoich potrzeb poświęcili, a dziecko jest takim egoistą. A przecież ego­izm dziecka nie wziął się z powietrza. To ro­dzice nauczyli je czuć się pępkiem świata. .

AS: W wiele takich błędów idealnie wpaso-wują się także lekarze. Rodzice, jak w po­danym przeze mnie przykładzie, męczą się np. tym, że dziecko nie daje im spać, więc pytają swojego pediatrę, co z tym zrobić. I często dostają prostą diagnozę, na przy­kład: „Państwa dziecko jest nadpobudliwe, trzeba mu dać leki uspokajające". I rodzi­ce idą w to jak w dym. Proste rozwiązanie problemu. Tylko że problem tkwi gdzie in­dziej . W błędzie wychowawczym, a nie w chorobie. Ludzie sobie nie zdają sprawy, ile małych dzieci w Polsce bierze leki uspokajające albo środki nasenne z takich powodów. A to są przerażające liczby!

- Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale odnoszę wrażenie, że nasza polska obycza­jowość społeczna, choć stawia dziecko

'.».

144

w centrum zainteresowania, to jednocześnie nie ułatwia rodzicom życia.

WE: Z tego powodu Polska nadal jest w dużej mierze krajem nieszczęśliwych, umęczonych matek. M.in. dlatego, że brakuje u nas oby­czaju, kultury umożliwiającej matce swobod­ne wychodzenie z dzieckiem z domu. W re­stauracjach nie spotyka się wysokich sto­łeczków dla dzieci. W budynkach mieszkal­nych, nie mówiąc już o gmachach użyteczno­ści publicznej, brakuje wygodnych zjazdów dla wózków. Nawet ze społecznym przyzwole­niem na nosidełka jest wciąż kłopot. Wiele matek siedzi więc w domach z dziećmi, w po­czuciu odcięcia od świata. Myślę, że zupeł­nie niepotrzebnie.

Moje dzieci urodziły się w bardzo trudnym okresie stanu wojennego, w dodatku nie mie­liśmy szans na pomoc dziadków, bo albo już nie żyli, albo byli zbyt chorzy, by zajmo­wać się dziećmi, i paradoksalnie te trudno­ści okazały się dla naszych dzieci zba­wienne. Z braku innego wyjścia zabieraliśmy je wszędzie ze sobą. Jako niemowlęta cho­dziły z nami nawet do kina. Kimały sobie w fotelu, a myśmy zaliczali film. Nosideł­ka okazały się nieocenione, bo z wózkiem do wielu miejsc nie moglibyśmy się dostać. Ale pamiętam częste i natarczywe uwagi różnych

145


osób, że co z nas za rodzice, skoro zamiast siedzieć z dziećmi w domu, ciągamy je ze so­bą po kinach, muzeach, kawiarniach i znajo­mych. A my zabieraliśmy nasze małe dzieci nawet na imprezy i prywatki. Dogadywaliśmy się z innymi rodzicami, którzy też mieli dzieci, wyłączaliśmy z imprezy jakiś kąt i dzieciaki się w nim bawiły. To był dosko­nały pomysł. Dzieciaki żyły tym, co my. Mo­gliśmy to później im tłumaaeyć, omawiać. Tworzyła się między nami dobra więź, coś na kształt przyjaźni..

AS: Ja pamiętam to samo. Grupę młodych rodzi­ców, którzy jednocześnie fajnie się ze sobą bawili, ale i bardzo dbali o swoje dzieci. Czasem miałem wręcz poczucie uczestniczenia w stadzie. I to było świetne uczucie.

WE: Ale w odbiorze tzw. zwykłych ludzi te na­sze wypady z dziećmi do kina czy muzeum były czymś nagannym, budziły oburzenie. Czasem wy­glądało to na zemstę matek, które kiedyś do znudzenia nasiedziały się z dziećmi w domu i teraz chciałyby, żeby kolejne pokolenia ma­tek i ojców męczyły się tak jak one. Dzisiaj niestety coraz bardziej popularny jest taki model: matka siedzi w domu sama z dziec­kiem, a ojciec haruje od rana do nocy.

146

dialogi...

AS: Żeby zarobić na przepiękny wózek, a mo­że też na przepiękny samochód i przepiękny dom. Tylko że w międzyczasie wszyscy tak są tym układem zmęczeni, że nie ma się komu z tych cudów cieszyć.

- Obaj już kilkakrotnie z entuzjazmem wspo­minaliście o nosidełkach. U nas jednak zde­cydowanie panuje kult wózka. Czy te dwa przedmioty uosabiają dla was dwa różne po­dejścia do przeżywania rodzicielstwa?

AS: Coś jest na rzeczy. Nosidełko daje większą mobilność, a tym samym większą swo­bodę. Można wszędzie wejść, swobodnie spa­cerować z dzieckiem, ruszać się. Podczas mojego ostatniego pobytu w USA widziałem nawet matki biegające z dziećmi umieszczo­nymi w specjalnie skonstruowanych nosideł­kach. Dziewczyna z walkmanem na uszach so­bie truchta, dba o figurę, formę, a maluch się rozgląda z zaciekawieniem po parku i nic złego się nie dzieje. W kulturze amerykańskiej nosidełka są o wiele bardziej rozpowszechnione niż wózki i myślę, że to zdrowy objaw. U nas jednak od lat panuje mo­da na wózki. Im większy, tym lepszy. Kosztuje to kupę pieniędzy, jest ciężkie, wielkie, nie­wygodne, ale za to bardzo szacowne.

147


dialogi...


WE: Tymczasem dzieci są najszczęśliwsze i najbezpieczniejsze w nosidełkach. Czują ciepło ciała rodzica, oddech, bicie serca.

AS: Wszystkie kobiety w kulturach plemiennych noszą dzieci przy sobie w podobny sposób. To jest jak najbardziej zgodne z naturą. Hindu­ski nie rozstają się z dzieckiem przez cały pierwszy rok życia, nosząc je w specjalnych chustach. Dzieci są w nich tak ułożone, że mają łatwy dostęp do piersi. Matka zajmuje się swoimi sprawami, a niemowlę, kiedy tylko chce, samo sięga po jedzenie. Hinduscy ojco­wie również noszą dzieci w takich chustach. W Stanach też widuje się na ulicach wielu ojców z dziećmi w nosidełkach. A w Polsce to rzadkość. U nas mężczyzna nawet jakby chciał wyjść gdzieś ze swoim małym dziec­kiem, to się wstydzi, bo facet z wózkiem śmiesznie wygląda. A z nosidełkiem nie ma głupich skojarzeń.

WE: Kultura nosidełek jest wspaniała. To na­prawdę cudowne czuć tak blisko swoje dziecko.

- Ale poza nosidełkami potrzebna jest też zmiana społecznego nastawienia wobec rodziców z małymi dziećmi.

WE: Bardzo bym chciał, żeby matki w Polsce zumiały, że nie tylko mogą, ale wręcz powinny wychodzić z małymi dziećmi z domu i najnormal-niej uczestniczyć w życiu. Zabierać je na za­kupy, do kina, do kawiarni, do przyjaciół. Do tego rzeczywiście niezbędna jest społeczna ak­ceptacja tego, że szkrab może się pałętać po restauracji i nic złego się nie dzieje, że ma prawo rozpłakać się w sklepie i to nie jest po­wód do linczu na jego matce. ..,,..-

- Tymczasem z jednej strony mamy politykę prorodzinną, a z drugiej niezbyt sprzyjają­ce macierzyństwu realia. Poczynając od te­go, że nie wiadomo, kiedy kobieta ma dziś urodzić dziecko, żeby nie czuła się podej­rzana. Pamiętam niezbyt życzliwe podejście do dziewczyn, które rodziły na studiach. Sformułowanie: „Studia są po to, żeby się uczyć, a nie rodzić dzieci" padało zarówno z ust wykładowców, jak i przeróżnych pra­cowników socjalnych, przyznających stypen­dia i akademiki. Teraz z kolei jedna z mo­ich koleżanek, która urodziła przed trzy­dziestką, usłyszała od swojej szefowej, w końcu też kobiety, że „to jest nie w po­rządku!". Notabene szefowa powiedziała jej to, gdy zorientowała się, że kodeks pracy nie pozwala na wyrzucenie kobiety w ciąży. Pracownice Centrum Promocji Kobiet mówiły


149

148


dialogi...


mi z kolei, że młode dziewczyny przy przyj­mowaniu do pracy są coraz częściej nakła­niane do podpisywania podań o zwolnienie, bez wpisanej daty, na wypadek gdyby zaszły w ciążę. To wbrew prawu, ale dziewczyny godzą się na to, żeby pracować.

WE: To straszne. Jak tak dalej pójdzie, to kto będzie rodził dzieci?

»

AS: No właśnie. A ja mam zupełnie inne spo­strzeżenia z amerykańskiego kampusu stu­denckiego. Chodziłem tam do kawiarenki, w której pracowały studentki. I zdarzało się, że te, które miały dzieci, obsługiwa­ły z dziećmi w nosidełkach umieszczonych na plecach. Ludzie się do tych dzieci uśmie­chali, zagadywali. Nikt nie interweniował u szefa, a szef, jak widać, godził się na taki stan rzeczy. A więc można i tak, je­śli tylko jest dobra wola.

WE: Mądre firmy, które zatrudniają dużo młodych kobiet w tzw. okresie rozrodczym, powinny tworzyć na miejscu miniprzedszko-la, gdzie matki mogłyby zostawić dziecko na kilka godzin i ewentualnie wpaść do niego parę razy w ciągu dnia. Matki nie traciłyby kontaktu z dziećmi, a firmy miałyby cennych i wdzięcznych pracowników.

150

Po wojnie rodzice często zabierali do pracy swoje dzieci, bo nie było gdzie ich zostawiać. Ten problem dotykał wszyst­kich, więc ludzie byli bardziej toleran­cyjni. Pamiętam, jak sam spędzałem całe dnie u mojej mamy w pracy. Nie miała co ze mną zrobić, to mnie ze sobą zabierała. Ja sobie coś rysowałem w kącie i nikt jej z tego powodu z pracy nie wyrzucał.

- Dziś jest trudniej. Dziecko w miejscu pracy jest mile widziane raz, jako cieka­wostka. Ale matka, która pojawiałaby się ze swoją pociechą regularnie, raczej mia­łaby problemy.

WE: Jeśli z wizerunkiem nowoczesnej firmy nie licują plączące się pod nogami dzieci, to przecież można ten problem rozwiązać za pomocą wynajętej opiekunki i jakiegoś po­mieszczenia. Dla dużej firmy to nie są żad­ne koszty.

AS: Widziałem takie rozwiązania w USA. Okazuje się, że tam firmie opłaca się za­trudnić opiekunkę, by nie tracić doświad­czonej, znającej firmę pracownicy.

- U nas na razie panuje kult zasady, że nie ma ludzi niezastąpionych. Na miejsce

151


kłopotliwej matki z dzieckiem znajdzie się prędko niekłopotliwa bezdzietna, która wprawdzie również może zajść w ciążę, ale i na jej miejsce będzie wielu chętnych. Choćby i mężczyzn, któ­rzy, jak wiadomo, w ciążę nie zachodzą.

WE: Wiele nas jeszcze dzieli od normalno­ści. System społeczny i ekonomiczny nie zmieni się z dnia na dzień, ale to, co każ­dy rodzic może zrobić, to walczyć z mę­czeńskim modelem macierzyństwa. M.in. z takim, który przykuwa matkę do dziecię­cego łóżeczka i nakazuje jej siedzieć z dzieckiem w domu. To oczywiście nie roz­wiąże wszystkich problemów systemowych, ale może dać rodzicom więcej satysfakcji z posiadania dzieci.

Pamiętam, jacy byliśmy szczęśliwy, gdy wy­jechaliśmy nad morze z naszym pierwszym sy­nem, kiedy tylko skończył trzy miesiące. On też był wniebowzięty. Został zanurzony sym­bolicznie w morzu, był z nami na plaży. A myśmy nie mieli poczucia, że życie się dla nas zamknęło. Z małym dzieckiem można przecież podróżować. Zwłaszcza teraz, gdy tyle jest ułatwiających życie wynalazków — szelek, krzesełek, wygodnych samochodów. Ale gdzieś wciąż funkcjonuje takie prze­świadczenie, że podróżowanie z dziećmi to

męczenie dzieci, że nosidełko to wyraz nie-dbałości o zdrowie i wygodę dziecka. To są czyste brednie. Zawsze powtarzam, że dobrzy rodzice to rodzice zadowoleni z życia.

AS: A ja się pod tym podpisuję obiema ręka­mi, i dodaję — cokolwiek robisz, matko, aby poprawić swoją kondycję, samopoczucie i za­dowolenie z życia, robisz to też dla swoje­go dziecka, bo ono pragnie mieć matkę pro­mienną jak słoneczko, a nie rozdrażnioną jak zmęczony szympans.


152


Rozdział 5

Kochać czy

wymagać


dialogi...

- Czy stawianie wysokich wymagań zawsze wychodzi dzieciom na dobre?

WE: Odpowiedź na to pytanie zależy od wie­lu okoliczności. Po pierwsze, wymagania, które są oczywiście konieczne dla rozwoju dziecka, spełniają konstruktywną rolę w je­go życiu tylko wtedy, gdy są stawiane w kli­macie miłości. Jeśli dziecko nie czuje, że jest kochane, to wszelkiego rodzaju zadania wymyślane przez rodziców odbiera jako for­mę tresury. Po drugie, na różne wymagania jest różny czas. W pierwszym roku życia nie" wolno dziecku stawiać żadnych wymagań. Nie można wtedy żądać od niego, by było cicho, nie robiło kupy w majtki, by spało, gdy nam to jest na rękę itd. Niestety niektórzy ro­dzice próbują egzekwować to wszystko od kilkumiesięcznych dzieci. Pierwszy rok, co chciałbym bardzo podkreślić, to czas najtroskliwszej opieki nad dzieckiem i od­powiadania najszybciej, jak to tylko możli­we, na wszystkie jego potrzeby.

AS: Przy okazji chciałbym obalić bardzo szkod­liwy mit. Mianowicie wielu wychowawców i ro­dziców wierzy, że jak małe dziecko plącze, to należy je przetrzymać, bo wtedy się zmęczy, wyładuje, uspokoi i zaśnie. Niektórzy jesz­cze dodają, że mu to dobrze zrobi na płuca.

157


Otóż dziecku na nic nie robi to dobrze, wręcz przeciwnie, robi mu to bardzo źle na wszyst­ko. Bo w ten sposób dziecko nabywa nawyku na­zywanego syndromem wyuczonej bezradności. Uczy się poprzez własne doświadczenie, że nie ma wpływu na zmianę sytuacji, że nic nie mo­że, że nic od niego nie zależy. I to pozosta­nie mu w psychice na całe życie! Jest mu źle, więc się buntuje, płacze, sygnalizuje problem i nic się nie zmienia. To pjrzeżycie zostaje zapisane jako jeden z pierwszych, fundamen­talnych dla psychiki dziecka przekazów. Pod­czas gdy najlepsze, co można w tej sytuacji dla dziecka zrobić, to natychmiast zareagować na wysyłany przez nie sygnał. Jeśli płacze, nawet w środku nocy, to trzeba do niego iść, przytulić je i sprawdzić, czego mu brak. Mó­wię to z najwyższą odpowiedzialnością.

WE: A najlepiej nie iść, tylko mieć dziec­
ko tak blisko, żeby można było po nie po
prostu sięgnąć, leżąc w łóżku.

- Wielu rodziców traktuje osobny pokój dla dziecka jako coś, co uczy dziecko samo­dzielności, uniezależnia od rodziców.

WE: Osobny pokój jest dobry, tyle że od drugiego, trzeciego roku życia. Wcześniej najlepszy wpływ ma bliskość fizyczna,

158

dialogi...

która jest dla dziecka lekarstwem na lęk, ból i samotność.

AS: Nawet gdy taki maluch cierpi na kolkę, to często przestaje płakać nie wtedy, kie­dy ból definitywnie mija, ale gdy matka go obejmie. Od razu czuje ulgę, łagodniej zno­si dolegliwość, w każdym razie na tyle, że przestaje płakać.

- Znam przypadek chłopaka, który jako małe dziecko był posądzany o „naturalną" skłon­ność do złości. Jego rodzice wymyślili na to taką receptę, że kiedy zaczynał płakać, to zamykali go samego w pokoju, aż się kom­pletnie uciszył. Najczęściej zanim do tego dochodziło, wydzierał się tak straszliwie, że siniał ze złości. Kilka lat później za­chorował na astmę. Czy może istnieć jakiś związek między tymi faktami?

WE: Naturalnie. Astma najprawdopodobniej została wywołana właśnie spazmatycznym pła­czem, na który nie było żadnej odpowiedzi. A ponadto mógł potem czerpać wtórne korzy­ści z tej astmy. Dzięki niej, najprawdopo­dobniej na tym chłopcu zaczęła skupiać się uwaga całej rodziny.

159


AS: Wreszcie dorwał się do egzekwowania swoich praw! Wreszcie nie był zostawiany sam sobie! Tyle że oczywiście robił to nieświadomie i bez udziału swojej woli.

WE: Takie sytuacje z dzieciństwa są czę­sto treścią koszmarów sennych dorosłych już osób. A to sygnał, że przez długie lata potrafią niekorzystnie oddziaływać na ich psychikę. Ludzie traktowani w ten sposób w dzieciństwie śnią jako dorośli, że dzieje im się coś złego, że krzyczą, ale nie wydobywa się z nich żaden głos i nic nie mogą zrobić. Albo próbują coś wstrętnego od siebie odsunąć i nie są w stanie unieść ręki. Przypomina to koszmarne poczucie bycia duchem w nor­malnej rzeczywistości, czyli kimś, kto może swoje życie i świat jedynie biernie obserwować, bezsilnie poddawać się temu, co przynosi los. To przykre przeżycia. Próbujmy ich swoim dzieciom zaoszczę­dzić.

AS: Koszmarne sny to tylko produkt uboczny takich doświadczeń. Ich najgor­szym skutkiem jest właśnie pasywna po­stawa wobec życia, która rodzi wiele cierpień.

160

dialogi...

WE: Dlatego najchętniej wydrukowałbym ten fragment tłustym drukiem i podkreślił:

Przez pierwszy rok życia dziecka nie ma mowy o wymaganiu jakiejkolwiek dyscypliny ani przystosowywaniu dziecka do reguł ży­cia społecznego. Niemowie nie jest istotą. od której można czegokolwiek wymagać. Trzeba natomiast jak naiszybciej zaspoka­jać jego wszystkie potrzeby. Wtedy powsta­nie człowiek wyposażony w zdrowy rdzeń, zdolny do rozwoju, z silnym poczuciem bez­pieczeństwa, własnei wartości i autonomii.

Oczywiście zdarzają, się sytuacje, w których nie da się natychmiast zaspokoić każdej po­trzeby dziecka. Ale warto przyjąć zasadę, że im więcej niezwłocznie zaspokojonych potrzeb, tym lepiej.

- Ale niektóre podręczniki wychowywania za­lecają coś innego. Np. karmienie nie wtedy, gdy dziecko płacze, ale o określonych go­dzinach, w regularnych odstępach.

WE: A jak dziecko płacze między wyznaczony­mi godzinami, to już jego problem? Takie za­lecenia są szkodliwym nieporozumieniem. Każ­de dziecko jest inne, ma inne potrzeby, jak więc można twierdzić, że wszystkie dzieci

161


chcą jeść, powiedzmy, co trzy godziny? Jed­no chce co dwie, a drugie co cztery. I na­leży te różnice respektować. Małe dziecko, na które rodzic żywo i życz­liwie reaguje, uczy się, że jego potrzeby mogą być zaspokajane, jeśli wyraźnie je za­sygnalizuje. To pozwala mu uwierzyć, że ma w sobie moc sprawczą, że wiele od niego za­leży, że świat, w którym żyje, jest jego światem, bo go rozumie i odpowiada na jego potrzeby, że dorasta w przyjaznym środowi­sku. To zaprocentuje w przyszłości optymi­zmem, otwartością, wiarą w swoje siły. I już we wczesnym okresie zrodzi między dzieckiem i rodzicem dobrą emocjonalną więź.

AS: Istnieje jeszcze kilka innych szkodli­wych mitów dotyczących relacji z małym dziec­kiem. Jeden z nich opiera się na przekona­niu, że jak dziecko ma sucho i jest najedzo­ne, to powinno spać i być cicho. A to jest absurd. Dziecko ma swoje bardzo indywidualne__ okresy aktywności? czuwania. I ważne jest, by wyczuwać ten rytm, a nie na siłę usypiać nie­mowlę „dla jego dobra". Jak dziecko będzie" potrzebowało snu, to zaśnie. Kolejny mit dotyczy jak najszybszego stawiania dzieciom przeróżnych wymagań. Jest takie przy­słowie: „Czego Jaś się nie nauczy, tego Janek nie będzie umiał".

162

dialogi...

W koślawym rozumieniu tego przesłania niektó­rzy nadambitni rodzice zaczynają dzieci bardzo wcześnie uczyć siadania na nocnik, jedzenia wi­delcem itp. Dla takich rodziców zmodyfikowałem tamto przysłowie i w mojej wersji brzmi ono tak: „Czego Jaś się nie nauczy, tego Janek na­uczy się szybciej, łatwiej i mniej boleśnie".

- Kiedy jest najwłaściwszy czas na uczenie dziecka np. robienia porządków?

AS: .W Polsce to jest wręcz jakaś obsesja. Ledwo dziecko stanie na nogi, a już go uczą, żeby po sobie sprzątało. Tylko że dla dwu-, trzylatka pojęcie „porządek" w dorosłym ro­zumieniu jest niezrozumiałe. Dla małego dziecka nie ma takiej kategorii jak porzą­dek, bo każdy stan świata jest dla niego ja­kiegoś typu porządkiem. Zanim ukształtuje się jego próg optymalnego porządku, czyli taki stan, od którego człowiek uznaje, że jego otoczenie wymaga uporządkowania, to upłynie jeszcze sporo czasu. Dlatego upar­cie powtarzam rodzicom: za dziecko przez pewien czas trzeba sprzątać. Nawet jeszcze za czterolatka.

- W jakim więc momencie wymaganie od dziec­ka samodzielnego sprzątania po sobie ma sens?

163


dialogi...


AS: Gdy jest już ono w stanie zrozumieć, czemu to służy, czyli gdy doświadczy cho­ciażby tego, że uporządkowanie rzeczy sprawia, iż łatwiej można je odnaleźć. Ale żeby mogło to pojąć, musi wpierw doj­rzeć do tzw. rozumowania sekwencyjnego, czyli mieć co najmniej pięć lat. Ta umie­jętność polega na tym, że pięciolatek mo­że przerwać jakąś czynność, a po jakimś czasie do niej wrócić i ją kontynuować, czego czterolatek najczęściej jeszcze nie potrafi, a trzylatek z całą pewnością nie. Jak wyjmieszti) niepostrzeżenie trzy-latkowi zabawkę z ręki, to on się rozej­rzy, może zaprotestuje, ale za chwilę weźmie drugą zabawkę i o pierwszej zapo­mni. A pięciolatek już nie. To są fakty z psychologii rozwojowej, które warto wziąć pod uwagę, żeby nie zaprzeczać rzeczywistości.

Rodzice marzą też często, by ich dziecko jak najszybciej wyrosło z pie­luch. Ma je do tego zmobilizować m.in. sadzanie na nocnik. Kiedy możemy zacząć to robić bez szkody dla dziecka?

AS: Trening czystości to jest kolejne wariac­two wielu polskich matek. Niektóre zachowują się tak, jakby ścigały się w konkurencji

164

„czyje dziecko pierwsze wyjdzie z pieluch". W związku z tym spotkałem się już z sadza­niem na nocnik siedmio-, ośmiomiesięcznych niemowlaków! A są to dzieci, które samodziel­nie nie potrafią jeszcze siedzieć!

WE: Rodzicom trudno to sobie wyobrazić, ale tak małe dziecko sadzane na nocnik przeżywa tortury bolącego kręgosłupa i wstydu. Przecież kilkumiesięczny szkrab w ogóle nie potrafi jeszcze kontrolować swoich zwieraczy. A przedwczesne wymaga­nie tej umiejętności powoduje napinanie się całego ciała, by tym wymaganiom spro­stać. To napięcie mięśniowe przechodzi potem w stan chroniczny. Bardzo często dziewczynki sadzane przedwcześnie na noc­nik cierpią przez resztę życia z powodu nadmiernej kontroli pęcherza, polegającej na stałym skurczu zwieraczy. Prowadzi to do częstych zapaleń dróg moczowych, pę­cherza, a także chorób narządów rodnych.

AS: Ze strony dziecka wygląda to tak, że otrzymuje ono od rodziców nierozwiązywalne zadanie i jest na dodatek zmuszane, by mu sprostać. Rodzice wcale tak łatwo nie ustę­pują. Są przekonani, że „sukces" jest tyl­ko kwestią czasu. Z dumą oświadczają: „Ja ją tego nauczę". Wierzą, że trzeba sadzać

165


dialogi...


dziecko tak długo, aż to przyniesie jakiś efekt. I sadzają. Umęczony tym maluch za­czyna w końcu łapać, o co chodzi, bo nawet kurę można wytresować przy odpowiednio du­żej determinacji, tylko jakim kosztem? Pra­cowałem niedawno z dorosłą pacjentką, któ­ra właśnie na tle treningu czystości we wczesnym dzieciństwie miała permanentne uczucie, że się zmoczy. Już jako dorosła kobieta nie mogła sobie z tym poradzić. Dręczył ją lęk i wstyd. Strasznie się mę­czyła. Jej rodzicom pewnie nie przyszło na­wet do głowy, że problemem ich dorosłej córki może być jakiś nocnik sprzed 30 lat.

- Podobny wyścig odbywa się też w dyscy­plinie: czyje dziecko szybciej stanie na własnych nogach. Co warto wiedzieć, zanim zaczniemy skłaniać dziecko do chodzenia?

WE: Skłonność rodziców do ścigania się opiera się na założeniu, że im wcześniej dziecko pokona jakiś próg, tym lepiej roku­je to na przyszłość. Wszystkie te starania zazwyczaj wynikają z dobrej woli i troski. Niektórzy rodzice, żeby ich dziecko lepiej rokowało, nie czekają na to, aż samo usią­dzie czy wstanie, tylko strasznie chcą mu w tym pomóc. Wymyślają przeróżne ćwiczenia, którymi forsują kruche ciałko niemowlaka,

166

nieprzygotowane jeszcze do takiego wysiłku. W rezultacie nóżki się krzywią, kręgosłup się wygina, pojawia się płaskostopie.

- Ale dziecko stoi.

WE: Tylko że ma obciążenia psychiczne i fi­zyczne, z którymi będzie się męczyło w przy­szłości. Rodzice, choć chcieli dobrze, zro­bili dziecku niedźwiedzią przysługę. Dlatego zawsze radzę wszystkim mamom i tatom: dajcie waszemu dziecku święty spokój. Wystarczy stworzyć mu tylko okazję i przestrzeń, by się rozwijało, a ono na pewno z tego skorzysta najlepiej jak można. W najbardziej odpowied­nim dla swoich możliwości momencie zacznie siadać, chodzić i kontrolować wydalanie bez stresów i urazów.

AS: Rozwój każdego dziecka jest oparty na ścisłym biologicznym programie, który w odpowiednim czasie włącza różne potrzeby i proporcjonalne do nich umiejętności. Dzieci same dorastają do różnych rzeczy i są w tym bardzo zindywidualizowane. Nie­którzy rodzice uważają, że jak nie będą po­pędzać dziecka, intensywnie go stymulować, to ono się zapóźni w rozwoju. Albo że na przykład będzie nieudolne fizycznie, jeśli oni -nie zmuszą go do wstawania. A ono są-

167


mo zacznie wstawać w optymalnym dla siebie momencie.

- Z całą pewnością samo zacznie?

WE: Z całą pewnością. Mówimy oczywiście o zdrowych dzieciach. W przypadku schorzeń czy upośledzeń może być różnie. Ale zdrowe dziec­ko w najodpowiedniejszym dla siebie momencie usiądzie i wstanie. Warto zaufać naturalnemu, indywidualnemu rytmowi rozwoju dziecka.

AS: Rodzicom, którzty bardzo martwią się o tempo rozwoju swoich dzieci, mówię: jeśli chcecie mieć sprawne ruchowo dziecko, to nie wymyślajcie programów treningowych, nie wyznaczajcie, ile metrów ma waszym zdaniem przemierzyć dziś, a ile jutro, tylko usuń­cie poza jego zasięg przedmioty dla niego niebezpieczne, opróżnijcie półki, zabez­pieczcie schody, parapety i dajcie dziecku święty spokój. Samo nauczy się biegać, wspinać, skakać.

- Nie zawsze rodzicom zależy, by ich dziec­ko skakało, biegało i robiło przy tym wie­le hałasu. Niektórzy woleliby mieć tzw. grzeczne dziecko, czyli niekłopotliwe, ci­che, słuchające mamy i taty.

dialogi...

AS: To kolejny mit a propos tego, co jest dla dziecka dobre. Grzeczne dziecko to sprzeczność sama w sobie. W sytuacji rodzi­ca i dziecka zawiera się oczywiście pewna sprzeczność interesów. Małe dziecko chce ba­dać otoczenie, naturalna jest więc dla nie­go ruchliwość, dynamiczność, bycie w akcji. Rodzice, jak wiadomo, chcą mieć głównie święty spokój, umożliwiający im zajęcie się własnymi sprawami. „Grzeczne dziecko" jest więc przez nich bardzo cenione, bo daje po­żyć, niczego nie chce. Tylko że zbyt częste „bycie grzecznym" pod wieloma względami jest" dla dziecka niekorzystne. Po pierwsze dla­tego, że siedząc cicho w kącie, nie zaspo­kaja ono swojej potrzeby eksploracji świa-... ta. Ma w związku z tym niedobór bodźców po­trzebnych do optymalnego rozwoju. Po drugie," grzeczne dzieci nie przykuwają takiej uwagi rodziców jak niegrzeczne. Być grzecznym czę­sto oznacza być zapomnianym. Bo jak dziecko grzecznie bawi się klockami, to rodzice zaj­mują się swoimi sprawami. Ale jeśli ten sam dwulatek wrzaśnie, zrzuci coś, to rodzice już są przy nim, już poświęcają mu uwagę. A dziecko bardzo potrzebuje czuć, że rodzic zwraca na niego uwagę. Jeśli małe dziecko jest ciche i grzeczne, to wydaje mi się to raczej podejrzane niż optymistyczne.


168

169


dialogi.


- To dość rewolucyjna informacja.

AS: Chyba tylko dlatego, że uderza w fał­szywe przeświadczenia. Warto uprzytomnić rodzicom, że nie istnieje nic takiego jak grzeczne dziecko. Jeśli dwulatek całymi go­dzinami siedzi cicho i nie sprawia kłopo­tów, to należy się zaniepokoić, a nie cie­szyć, bo to pachnie zahamowaniami. Istnie­je natomiast dziecko umieszczone w bez­piecznej sytuacji, obdarzone odpowiednią dawką rodzicielskiej uwagi, które dzięki temu staje się mniej- kłopotliwe, niż mogło­by być. Moja dobra rada jest taka: jeśli chcemy, by nasze dziecko było jak najmniej kłopotliwe, to powinniśmy zwracać na nie uwagę właśnie wtedy, gdy przez pięć minut grzecznie układa klocki, a nie tylko wtedy, gdy szaleje.

- Jakie jest wasze zdanie na temat urządze­nia zwanego kojcem? Dziecko może robić, co chce, chodzić, biegać, a jednocześnie jest bezpieczne.

AS: Bardzo nie lubię kojców. Wsadza się do niego dziecko w poczuciu, że cokolwiek tam zrobi, nic mu się nie stanie i można lecieć do swoich spraw. Dopóki dziecko nie zacznie ryczeć, nikt się nim nie interesuje. A dla

170

malutkiego dziecka, takie opuszczenie jest okropne. Lata po kojcu tam i z powrotem, jak lampart po klatce, i czuje się opuszczone.

WE: Kojce są u nas dość popularne, ale ja też nie jestem ich zwolennikiem. Za to jak dotąd zupełnie nie przyjął się u nas wyna­lazek smyczy dla malutkich dzieci, który uważam za bardzo pożyteczny. Wielokrotnie widziałem to w Holandii. Dziecko w specjal­nej wygodnej uprzęży jest trzymane przez matkę nie za rękę, co mocno ogranicza jego ruchliwość, tylko na regulowanej automa­tycznie smyczy. Efekt jest taki, że matka nie musi biegać za ruchliwym z natury maluchem, ani, co gorsza, ciągle go pacyfi­kować, tylko idzie swoim rytmem, a dziecko szaleje w swoim. Jego spontaniczna żywotność nie jest ograniczana, ale jednocześnie jego bezpieczeństwo jest pod stałą kontrolą. Mat­ka w każdej chwili może zablokować smycz lub j ą skrócić.

- Widok malucha na smyczy może wzbudzać ne­gatywne skojarzenia — dziecko traktowane jak zwierzę. Rodzice, którzy by się na to odwa­żyli, naraziliby się na przykre komentarze.

WE: Zdaję sobie sprawę, że w Polsce widok dziec­ka prowadzonego na smyczy nie byłby tolerowany.

171


dialogi...


Za to spacyfikowane dziecko, które wbrew swoim potrzebom ± rozpierającej go energii drepcze u boku mamy, trzymane kurczowo za rękę, jest mi­le widziane. A jak się wyrywa, to wystarczy je zlać i kazać się uspokoić. Pytanie tylko, o co nam chodzi? O to, by dziecko dobrze się prezen­towało czy żeby dobrze się czuło i prawidłowo rozwijało? Żeby było niekłopotliwe czy swobod­ne i radosne?

AS: Ja też jestem pewien, że w Polsce mat­ka z dzieckiem na takiej smyczy wzbudziła­by zgorszenie. Za to matka lejąca swoje dziecko w sklepie czy na ulicy z powodu te­go, że nie może za nim nadążyć, to widok ogólnie akceptowany. To jest kompletne po­stawienie sprawy na głowie!

WE: Zastanówmy się, kiedy dziecko jest traktowane jak zwierzę. Czy wtedy, gdy dzięki smyczy może swobodnie się poruszać, będąc jednocześnie pod kontrolą opiekuna? Czy kiedy jest karane za swoją naturalną aktywność, realizowanie zwykłej potrzeby ciekawości i ruchu?

AS: Oczywiście każde urządzenie można źle i dobrze wykorzystać. Ale jeśli smyczy nie używa się do krępowania dziecka, poniżania go czy bicia, tylko do zapewniania mu większej

*.t.

172

swobody, to ten wynalazek jest genialny. I wielka szkoda, że u nas jest on wciąż jesz­cze zupełnie niedoceniany i praktycznie nieznany. Nie chodzi zresztą o to, że dziec­ko ma być na sznurku przez 24 godziny. Bo nie ma. Ale jest to świetne urządzenie na przy­kład na spacer. Rodzice idą sobie swoim kro­kiem alejką, a szkrab biega na prawo i le­wo, skacze i wszystkim jest dobrze. Na Za­chodzie smycz jest słusznie doceniana i nikt się tego nie wstydzi. Zachęcam rodziców do przełamania społecznego tabu. Sami będą szczęśliwsi i na pewno szczęśliwsze będą ich dzieci, które przestaną być na każdym kroku poskramiane i uspokajane.

- To byłby prawdziwy przewrót.

AS: Mam stuprocentową pewność, że korzyst­ny dla wszystkich. Uważam, że należy zmie­nić całą naszą kulturę społeczną związaną z wychowywaniem dzieci w kierunku większe­go uwzględniania ich naturalnych potrzeb. Tu znów się powołam na moje amerykańskie obserwacje. Otóż tam świat wokół jest dużo bardziej przyjazny rodzicom niż u nas, w Polsce, choć pozornie to u nas panuje kult rodzicielstwa i Matki Polki. Tylko jeśli nie daj Boże w polskim sklepie dziecko zrzuci, jakiś słoik, to natychmiast ktoś

173


dialogi...


z obsługi zruga Matkę Polkę i każe zapłacić za straty. A w USA nie ma o tym mowy. W ana­logicznej sytuacji przyjdzie ktoś z obsługi, bez słowa posprząta i przestawi słoiki. Ta­ki incydent uznawany jest za niedopatrzenie ze strony sklepu; po prostu nie można usta­wiać tłukących się rzeczy w zasięgu ręki dwulatka. U nas panuje jakaś schizofrenia społeczna wokół wychowywania dzieci. Z jed­nej strony wszyscy kochają dzieci i oddali­by im, co mają najlepszego, ale jak nie daj Boże dziecko rozpłacze się w sklepie albo w restauracji, to zewsząd sypią się karcące spojrzenia i uwagi: „Niechże pani wreszcie je uspokoi! Niech pani coś zrobi z tym -dziec­kiem!". I ci biedni, przerażeni rodzice z na­pięcia i bezradności zaczynają lać te swoje dzieci albo ograniczać do minimum wyjścia pomiędzy ludzi. A właściwie dlaczego?

- No tak, karanie za naturalną spontanicz­ność nie ma sensu. Ale ciągle jeszcze myślę o tej smyczy. W pierwszym odruchu sama po­czułam silny opór, choć wasze argumenty za­częły mnie przekonywać. Ale czy samo dziec­ko nie odbiera takiej smyczy jako coś upo­karzającego?

WE: Nie, jeśli używa się jej zgodnie z prze­znaczeniem. Smyczą nie wolno dziecka karać.

174

Można jej też używać tylko do pewnego momen­tu, gdzieś między pierwszym a drugim rokiem życia, może jeszcze przez część trzeciego, potem już nie. Trzylatek może uznać smycz za coś, co ogranicza jego wolność. Poza tym to już jest wiek, gdy dziecko musi nauczyć się respektowania komend typu: zatrzymaj się, chodź tutaj itp. Ale te same oczekiwania w przypadku dwulatka nie mają sensu, są przedwczesne i nierealistyczne.

AS: Tak samo jak oczekiwanie, że kilkulatek usiedzi cicho w jednym miejscu przez dłuż­szy czas. To niewykonalne, bo cztero-, pię­cioletnie dziecko nie jest w stanie tak długo skontrolować swojej potrzeby ruchu.

WE: Małe dziecko nie może nie biegać, nie skakać, nie dotykać, nie hałasować. Oczywi­ście jeśli jest bezustannie strofowane, to w końcu zamrze. Ale zostaje w ten sposób za­hamowane na całą resztę życia. Potem nawet w trakcie długiej i trudnej terapii nie udaje się do końca „odhamować" takiego człowieka. Jego spontaniczność, naturalna radość, witalność zostały bardzo wcześnie zduszone.

AS: Jeśli rodzic chce prawidłowo wymagać od swo­jego dziecka, powinien nauczyć się prawidłowości

175


dialogi...


jego rozwoju. Dowiedzieć się, co leży w zakre­sie możliwości dziecka w danym wieku, a co nie.-

WE: Tymczasem wiele podręczników o wycho­waniu piszą ludzie, którzy nie mają poję­cia o naturalnych procesach rozwojowych. Dotyczy to zwłaszcza książek o odchyleniu medycznym, autorstwa lekarzy i pielęgnia­rek, którzy skupiają się nie na tym, co jest najlepsze dla dziecka, ale jak postę­pować z dzieckiem, by mieć z nim jak naj­mniej kłopotów.

- Jakie jeszcze wymagania są przykładem niezrozumienia możliwości dziecka?

AS: Choćby te, które biorą się z niewiedzy, ile dziecko w określonym wieku jest w sta­nie zrozumieć. Dość częstym obrazkiem są matki, które tłumaczą swoim maleńkim dzie­ciom długo i zawile, dlaczego coś ma być tak, a nie inaczej. Te mamy bardzo się sta­rają, ale nie wiedzą, że dwuletnie dziecko jest w stanie efektywnie skupić uwagę przez nie wiece niż 20 sekund. To jest niezaprze-" czalny, naukowo potwierdzony fakt. Po 20 se­kundach uwaga dwulatka się rozprasza i nie ma na to siły. Dlatego dzieci w tym wieku są w stanie pojąć jedynie krótkie komunika­ty w stylu: tego nie, to tak, można, stój.

176

A matka, która chce wytłumaczyć synkowi, że­by omijał wielkie kałuże i zaczyna od słów: „Oj, zabacz, jak ubłociłeś buciki, a wiesz, że potem mamusia musi je czyścić i czyścić, a i tak zostają plamy, więc następnym razem jak będzie kałuża, to już w nią nie wchodź" itd. itd., nie ma szans. Już po pierwszym przecinku dziecko zaczyna się wiercić, pa­trzy w niebo, nie rozumie, o co jej chodzi i z coraz większym zniecierpliwieniem cze­ka, aż matka skończy. Dlatego w każdym sen­sownym podręczniku o wychowaniu dzieci po­winno być napisane: „Do małego dziecka mów krótkimi zdaniami, bo tylko wtedy ma ono

szansę cię zrozumieć". '""'"~™~~—————

""" ...X'

- A czy tak wychowywane dziecko nie będzie bardziej prymitywne myślowo, niesprawne werbalnie? Czy będzie zdolne do formułowa­nia złożonych sądów?

AS: Będzie, tylko w swoim czasie. Pewnego dnia przyjdzie taki moment, gdy dziecko na prosty komunikat „tak, nie", odpowie pyta­niem: „A dlaczego nie?". I to będzie sygnał, że potrzebuje wyjaśnień, że zaczyna rozumieć bardziej skomplikowane zależności. Dobrzej jest z kolei nie przegapić tego momentu i nie pozostać w tyle za dzieckiem. Ale do trzeciego roku życia, a często i po trzecim,

177


dialogi...


dziecko tak nie zapyta. „Dlaczego?" to nie jest jeszcze pytanie z jego świata.

- Sporo się nazbierało tych chybionych wyma­gań, a lista pewnie wcale nie jest zamknięta.

AS: Dołączyłbym do niej jeszcze oczekiwanie, że małe dzieci będą wobec siebie szarmanckie i kulturalne. Podczas gdy one na ogół się szarpią, wyrywają sobie rzeczy, popychają się i z punktu widzenia prawidłowego proce­su rozwojowego to jest całkiem zdrowy objaw.

WE: To ważna faza rozwojowa, związana z za­znaczaniem swojego terytorium i bronieniem go, poznawaniem swojej siły. Dziecko musi przez to przejść. W swoim czasie jego zabor­cze, „niegrzeczne" zachowania miną. Przyj­dzie moment, gdy samo z siebie będzie zabaw­ki rozdawać. Ale rodzice nieświadomi, że dziecko musi zaliczyć taką fazę, obawiają się czasem, że jak nie poskromią „egoizmu" małe­go Jasia, to wyrośnie im potwór. Wbrew pozo­rom zachowanie Jasia to nie jest egoizm, tyl­ko kształtowanie poczucia własnej mocy. I do­brze, jeśli dziecko nauczy się walczyć o swo­je, nabierze przekonania, że może coś zdo­być, obronić, nagromadzić. Dopiero wtedy, gdy się przekona, że to potrafi, chętnie po­dzieli się tym, co nagromadziło.

178

AS: Ale jeśli przedwcześnie skonfrontujemy dziecko z jakimiś sądami moralnymi przez duże M, tłumacząc mu, że zabieranie Oli łopatki to grzech, najpewniej wyprodukujemy w nim jakieś potworne poczucie winy i zahamujemy jego zdol­ność do tego, by w przyszłości zawalczyć o swoje. Zgadzam się, że dobre wychowanie jest dobre, ale na pewno nie w piaskownicy i nie w wieku dwóch, trzech lat.

- Ofiarami takich pacyfikacji częściej pa­dają chyba małe dziewczynki. Chłopcy dosta­ją znacznie więcej przyzwolenia na walkę o swoje niż one.

WE: Tak to wygląda. W psychice tych dziew­czynek pozostaje na zawsze bezradność i pa­sywność. Jako dorosłe kobiety oddadzą wszystko tylko dlatego, że ktoś chce wziąć. Nie będą potrafiły obronić siebie.

Pamiętajmy, że tępiąc naturalny dziecięcy instynkt walczenia o swoje, nie wychowuje­my mądrych, moralnych dzieci, tylko dzieci przerażone, podporządkowane i bezbronne.

- A co z wspomnianymi przez Andrzeja sądami moralnymi przez duże M? Kiedy przychodzi po­ra na uczenie dzieci zasad moralnych?

179


dialogi...


WE: Przedwczesne wymagania natury moralnej mo­gą przynieść więcej szkód niż pożytku. Na przy­kład pomysł, by uczyć przedszkolaki o grzechu, diable i piekle, z punktu widzenia zdrowego rozwoju dziecka jest całkowicie poroniony.

AS: Niestety czasem na tym tle robi się z dziećmi rzeczy monstrualne. Niedawno sam interweniowałem w przedszkolu, w którym ka­techetka powiedziała maluchom o jednym z ich kolegów: „Piotruś ma złą duszę, opa­nował go diabeł i musimy się teraz wszyscy za Piotrusia modlić". Po tym wydarzeniu czteroletni Piotruś przyszedł do domu, po­łożył się do łóżka i oznajmił rodzicom, że już nie chce żyć, bo ma złą duszę.

WE: Ja też miałem już kilka takich przypadków w terapii. Rodzice zgłaszali się z małymi dzieć­mi, które nagle zaczynały mieć poczucie, że no­szą w sobie zło, że mieszka w nich diabeł itp. Rodowód tych urojeń był zawsze bardzo podobny. Jakaś sugestywna opowieść o smażeniu się w pie­kle, jakiś wykład o grzechu skierowany do kil-kulatków, których wyobraźnia z jednego słowa po­trafi zbudować cały niepojęty dla dorosłego świat koszmarnych fantazji, myśli i przeżyć. Całkiem niedawno była u mnie babcia z wnuczką, która zaczęła przeżywać straszliwy niepokój w związku „z diabłem, który w nią wszedł".

180

Okazało się, że jak to się dzieciom i nie tylko dzieciom często zdarza, kiedyś w zło­ści pomyślała, że nie kocha swojej mamy i że w ogóle byłoby lepiej, gdyby ta mama gdzieś zniknęła. Po czym dowiedziała się na reli­gii w przedszkolu, że takie myśli podpowia­da diabeł, który siedzi w człowieku. Resz­tę sobie już sama dopowiedziała.

AS: Włos się jeży, gdy się widzi, jak za na­uczanie takich maluchów religii biorą się ludzie, którzy nie mają pojęcia o fazach rozwojowych małego dziecka, o jego psychi­ce, wyobraźni, o tym, jak dzieci rozumieją to, co słyszą.

WE: Albo że tak dosłownie odbierają metafory. Niestety w głowach wielu rodziców pokutuje ar­chaiczne przekonanie, że dziecko jest z natu­ry złe, więc trzeba je jak najwcześniej umo-ralnić, bo inaczej wyrośnie z niego potwór. Im wcześniej zlejemy je za zabieranie zabawki ko­ledze, im szybciej opowiemy o grzechach i pie­kle, tym lepiej. A naprawdę okazuje się, że tym gorzej, bo zainstalujemy w dziecku więcej lęków i zahamowań.

Jestem przeciwnikiem przedwczesnego wychowa­nia religijnego i z całą odpowiedzialnością twierdzę, że jeżeli rodzice chcą mieć zdrowe emocjonalnie dzieci, zdolne przeżywać miłość,

181


współczucie i radość, to winni chronić swoje potomstwo przed wychowaniem religijnym w przedszkolach. To absolutnie za wcześnie na odwoływanie się do szatana, ogni piekielnych, grzechu śmiertelnego i wiecznego potępienia.

AS: Dzieci są bezzasadnie traumatyzowane moral­nie również w późniejszym wieku. Na przykład zainteresowanie własnym ciałem, zupełnie nor­malna, zdrowa i naturalna potrzeba rozwojowa, jest często interpretowana jako grzech. A już powszechną panikę wśród rodziców i wychowaw­ców budzą zachowania erotyczne u dzieci. Nie seksualne, bo seks to jest erotyka we dwoje. W tym sensie dzieci nie mają życia seksual­nego, ale mają życie erotyczne. I nie dlate­go, że są zepsute lub źle wychowane, tylko dlatego, że ich ciało zostało tak skonstru­owane przez naturę. Obrońcom różnych praw na­turalnych można bez cienia wątpliwości po­wiedzieć, że istnienie erotyki u dzieci jest prawem naturalnym. Dla małego dziecka dozna­wanie pewnych pobudzeń erotycznych jest czymś tak naturalnym, jak odczuwanie zimna czy smaków. Jest jednym z wielu odczuć zmy­słowych, z punktu widzenia małego dziecka najzupełniej niewinnym.

- No to dochodzimy do straszliwego słowa „masturbacja". Niby już dużo o tym zostało

182

dialogi...

powiedziane i napisane, ale u większości ro­dziców ten problem chyba nadal wzbudza za­kłopotanie. Nie wszyscy rozumieją, dlaczego ich dziecko TO robi, i jak mają reagować?

AS: Z punktu widzenia fizjologii i psycholo­gii różne formy dziecięcej masturbacji są czymś normalnym, a nawet pożądanym. Dziwne by­łoby, gdyby dziecko badając swoje ciało omi­jało tzw. sfery erogenne. Zwłaszcza że są to sfery wrażliwe. Nie ma w tym nic grzesznego, wstrętnego ani zboczonego. Jest to fragment poznawanego przez dziecko ciała, taki sam jak ręka czy nos. Ale przy dotknięciu „tych" czę­ści dziecko naturalnie dokonuje odkrycia, że odczuwa inne wrażenia, niż gdy łapie się za nos, i że są to wrażenia miłe. Oto jest cała erotyczna wiedza dziecka.

WE: Natomiast rodzice, którzy odkryją, że ich maleńkie dziecko się „tam" dotyka, często panikują i straszą dzieciaka, że to obrzydliwe albo że sprowadzi to na niego jakieś straszliwe choroby. A maleństwo jest równie przerażone, co skonsternowane. Nie może pojąć, dlaczego jakiś fragment jego ciała jest inny, zakazany, gorszy. Co z nim jest nie tak? I to właśnie rodzi cho­robliwe zainteresowanie płcią i nieprzewi­dywalne reakcje seksualne dzieci.

183


dialogi...


AS: Nie mówiąc już o sytuacjach, wcale nie rzadkich, gdy rodzice w celu „umoralnie-nia" dwulatka, wiążą mu ręce albo biją po przyłapaniu na „dotykaniu się". To prosta droga do poważnych problemów emocjonalnych i zaburzeń seksualnych w przyszłości.

WE: Zwłaszcza że z reguły dzieci, które często się onanizują, są dziećmi zanie­dbanymi emocjonalnie przez opiekunów. Robią sobie dobrze, bo czują się odrzu­cone, niedotykane, zalęknione i napięte. Próbują dostarczyć sobie brakujących im wrażeń i odrobiny komfortu.

AS: Znam chłopca, którego nakryto w przed­szkolu na onanizowaniu się w czasie leża­kowania. Trudno w to nawet uwierzyć, ale ten dzieciak został przez wychowawczynię napiętnowany publicznie przy innych dzie­ciach. Na domiar złego pani dyrektor we­zwała rodziców i zażądała usunięcia dziec­ka „z tak niezdrowymi skłonnościami" z przedszkola, żeby nie demoralizowało innych. Rodzice przyszli do mnie przera­żeni, że mają w domu zboczeńca. I długo musiałem im tłumaczyć, że nie mają. Czy niektórym ludziom to się mieści w gło­wie czy nie, powiedzmy sobie jasno i wyraź­nie: Robią to wszystkie dzieci bez wyjątku.

184

Tylko większość szybko uczy się robić to w ukryciu. I uważam, że to jest pozytywne.

- Co mówisz o masturbacji maluchom, któ­rzy mają problemy na tym tle z dorosłymi albo ze sobą?

AS: Jak trafiają do mnie dzieci przyprowa­dzane przez rodziców z posądzeniem o zbocze­nie, to mówię im tak: „Przypomnij sobie, że istnieją rzeczy, co do których ludzie umó­wili się, że nie będą ich robić przy innych. Na przykład siusianie, robienie kupki. Żeby to zrobić, szukasz specjalnego miejsca, nie wyciągasz ptaszka w sklepie i nie siusiasz przy wszystkich. To samo dotyczy dotykania się tam, gdzie to ci sprawia przyjemność. Po prostu nie rób tego przy innych ludziach, bo to jest taka czynność, którą się robi w od­osobnieniu. Dorośli nazywają to czynnością intymną".

- Do dzieci to trafia? Jestem ciekawa, jak reagują na taki wykład i co z niego wynika?

AS: Otóż często mam od rodziców taką infor­mację zwrotną: „Wie pan, że po wizycie u pa­na problem zniknął". A w rozmowie z dziec­kiem dowiaduję się, że robi to tak samo czę­sto jak przedtem, tylko nie przy ludziach.

185


dialogi...


I w moim głębokim przekonaniu tak jest dobrze. Bo onanizm dziecięcy nie jest niczym złym. Wy­tępienie go, po pierwsze, jest nierealne, a po drugie, nie wiadomo, czemu miałoby służyć. Ale jednocześnie w naszej kulturze jest przy­jęte, że tego typu czynności intymnych nie eksponuje się publicznie i trzeba nauczyć dziecko respektowania tej normy.

WE: Ale dwu-, trzylatki są jeszcze za małe, by to pojąć. Dotykają swoich narządów intymnych publicznie na takiej samej zasadzie, jak dłu­bią publicznie w nosie czy drapią się publicz­nie po głowie. Ale jak nagle dostaną za to po łapach albo dowiedzą się od rodziców, że ro­bią coś obrzydliwego, są tylko przerażone i dalej nie rozumieją, o co chodzi.

AS: Zwłaszcza że rodzice potrafią reagować na dziecięcy onanizm bardzo ostro. Agresja fizyczna, manifestacja wstrętu, to są bardzo częste reakcje.

WE: Im ostrzejsza reakcja, tym większe prawdopodobieństwo, że rodzicie sami mają problemy z seksualnością i rzutują własne chore wyobrażenia na niewinne dziecko. Zrozumienie, czym erotyka dziecięca różni się od dorosłego seksualizmu, jest bardzo ważne, bo chroni dzieci przed obciążaniem

186

ich naszymi własnymi seksualnymi problema­mi. Tak już jest, że przerażeni własną sek­sualnością dorośli mają z reguły większą skłonność do potępiania dzieci niż rozumie­nia. Dlatego jeśli mamy tendencję do gromie­nia i oburzania się na erotyczne zachowania naszych dzieci, to zamiast doszukiwać się w nich grzesznych intencji, przyjrzyjmy się raczej sobie.

AS: Przykra prawda, ale prawda.

WE: Błąd takich interwencji tkwi już u ich podstaw. W samym założeniu, że onanizm dziecięcy to zachowanie seksualne. Podczas gdy jest on związany, oprócz opisanej powy­żej potrzeby przynoszenia sobie ulgi, z po­szukiwaniem bezpieczeństwa, ze zwykłą dzie­cięcą ciekawością, potrzebą poznawania sie­bie i swojego ciała. Dzieci nie czynią roz­różnienia między tym, czym wypada się inte­resować, a czym nie. Interesuje je wszyst­ko. Chcą poznać wszystkie tajemnice i moż­liwości świata, w którym żyją. _^--~^/

AS: Jeśli rodzicom zależy, by ich dzieci ro­biły to jak najrzadziej, to powinni im zafun­dować jak najwięcej uwagi, stymulacji, bodź­ców ze środowiska. I wtedy problem często znika sam. Jeśli dziecko ma do wyboru zabawę

187


dialogi...


w złodziei i policjantów albo onanizowa­nie się, to zawsze wybierze złodziei i policjantów.

- Nieadekwatne wymagania nie kończą się na wieku trzech lat, choć jest to wiek szcze­gólnie ważny. W jakie pułapki chybionych oczekiwań i wyobrażeń wpadają najczęściej rodzice starszych dzieci?

AS: W późnię j.szym wieku problemem bywają na przykład metody realizowania przeróżnych am­bicji edukacyjnych. Wiadomo, że potencjał ± chęć poznawcza małego dziecka, zwłaszcza od piątego roku życia, są ogromne, więc wykorzy­stywanie tego czasu na uczenie dziecka języ­ków czy czegoś innego nie jest niczym złym. Małe dziecko uwielbia się bawić słowami, uczy się niemal samo z siebie rymowanek, zagadek. Jeśli więc w te jego naturalnie skłonności wplecie się obcy język, to świetnie. Ale je­śli każe się mu zakuwać słówka, zapamiętywać reguły gramatyczne, to ono będzie od tego uciekać i zacznie traktować naukę jako przy­mus. I to skojarzenie może mu już zostać. Zdobywanie wiedzy, również później, nie bę­dzie dla niego żadną satysfakcją, tylko po­nurym obowiązkiem. W tym sensie złe podejście może wywołać radykalnie odmienny efekt od za­mierzonego .

'.».

188

WE: Nie można zabierać dziecku zbyt wiele czasu na naukę. Efektem takiej przesady są dzieci przestymulowne i przemęczone. Rodzice fundują im masę różnych zajęć roz­wojowych, pozornie te dzieciaki są w komfor­towej sytuacji. Ale naprawdę często stoi za tym to, że rodzice chcą sobie zdjąć z bar­ków kłopot zajmowania się dzieckiem i ze­pchnąć go na specjalistów od grania, malo­wania czy nauki języków. Na dodatek często ścigają się w ten sposób z rodzicami innych dzieci w wyścigu o to, kto jest lepszym ro­dzicem. Znowu na pierwszym planie nie stoi interes dziecka, lecz ambicje rodziców.

- Gdzie przebiega granica między dobrymi i złymi sposobami realizowania rodzicielskich ambicji?

AS: Przy bardzo dużej ilości zajęć rozwijają­cych, kursów i sportów nie ma czasu na kon­takt z dzieckiem, bo ono cały czas ma jakieś zadania do wykonania. Wtedy wychowanie zastą­pione jest edukacją. A to jest chora sytuacja. Powodem takiego podejścia do wychowania może być np. poczucie winy rodziców. Zajęci, zapra­cowani, robiący duże kariery dorośli miewają poczucie, że niezbyt często poświęcają swoim dzieciom tyle czasu i uwagi, ile powinni. W związku z tym mają skłonność do fundowania

189


dialogi...


dzieciom różnych atrakcji „zamiast". Czują się bardziej w porządku, bo ich dziecko jest „zaopiekowane". Znam taką rodzinę, gdzie oj­ciec z matką codziennie dowożą dzieci w kil­ka miejsc. Tu taekwondo, tam angielski, a gdzieś jeszcze flamenco i łyżwy. Cała ro­dzina biega dzień w dzień, mając fałszywe przekonanie, że jest super. Podczas gdy dzieci już od dłuższego czasu nie mają z ro­dzicami kontaktu. A ojciec z matką sami sprowadzili się do roli taksówkarzy. Wszyscy są zabiegani, nerwowi i nikt nie ma chwili na spokojny kontakt.

- Mówiliście dotychczas o wymaganiach zwią­zanych z ambicjami rodziców, edukacją, roz­wojem dziecka. Ale jest jeszcze inna kate­goria wymagań — dotycząca uczuć, wzajemnych relacji. Tu też niektóre oczekiwania wobec dzieci mogą być nieadekwatne. Czy np. dziec­ko może być powiernikiem swoich opiekunów? Czy rodzic powinien powierzać dziecku swoje problemy, trudne tajemnice?

WE: To również jest nadmierne wymaganie wo­bec dziecka. Taką skłonność często mają po­rzucone przez partnerów matki, które nie wy­trzymują ciężaru samotności i szukają ulgi w kontakcie z dzieckiem. Tylko że dziecko, pomimo najlepszych chęci, nie wie, co z tym

190

zrobić. Problem je przerasta. Czym innym jest powiedzieć dziecku: „Dzisiaj boli mnie gło­wa, nie hałasuj tak", a czym innym opowiadać mu o swojej samotności, porzuceniu, nieszczę­ściu, wrednym ojcu, który zdradził, itp.

AS: Sam nie mogę czasem uwierzyć, gdy ze swo­jej praktyki dowiaduję się, jak małym dzie­ciom rodzice, a zwłaszcza matki, potrafią się zwierzać z ciężkich życiowych problemów.

WE: Niektórym rodzicom wydaje się, że dziec­ko jest tak małe i bezrozumne, że nawet jak mu się coś takiego chlapnie, to po pierwsze, nie wszystko pojmie, a po drugie, szybko za­pomni. W praktyce jest na odwrót. Dziecko wyczuwa emocjonalny klimat takich zwierzeń, instynktownie rozumie, że to jest coś strasznie poważnego, trudnego, ale nie ma pojęcia, co dalej z tym począć.

- Czy szantaż emocjonalny, czyli np. mówie­nie dziecku: „Jak nie będziesz miał dobrych ocen, to tatuś sobie pójdzie" albo: „Jak mi nie pomożesz, to przestanę cię kochać" mo­że być narzędziem egzekwowania rodziciel­skich wymagań?

WE: Szantażowanie pozbawieniem miłości, czyli podstawowego uczucia, które tworzy

191


dialogi...


więź dziecko—rodzic, nigdy nie prowadzi do czegoś dobrego. Dla dziecka miłość rodziców powinna być aksjomatem. Cokolwiek by się działo, nawet z winy dziecka, powinno ono wiedzieć, że nie naruszy to miłości, jaką darzą je rodzice. Nawet gdyby popełniło zbrodnię, zostało ukarane i trafiło za kratki, powinno mieć pewność, że rodzice zawsze będą je kochać, z tego prostego po­wodu, że jest ich dzieckiem. Jako rodzice powinniśmy robić wszystko, by dziecko czu­ło, że nasza miłość jest niepodważalna. A jeśli ją kwestionujemy, i to w sprawach tak błahych jak stopnie, to dajemy dziecku do zrozumienia, że nasza miłość jest mało warta, że trzeba na nią zasługiwać i można ją stracić z byle powodu.

- Takie sformułowania przytrafiają się na­wet bardzo kochającym rodzicom, przez nie­uwagę, niefrasobliwość, nieświadomość. My­ślę, że warto im pokazać, jaki niosą ze so­bą komunikat.

WE: Niezależnie od intencji, skutki szanta­żu emocjonalnego w relacji rodzic—dziecko zawsze są opłakane. Zamiast straszyć, le­piej zachęcać dziecko pozytywnie, mówiąc np.: „Jak będziesz miał lepsze stopnie, to sprawisz mi wielką radość".

192

- A na ile dopuszczalnym środkiem mobilizu­jącym jest zawstydzanie dzieci: „Wstydzę się za ciebie, bo masz oceny jak matołek" itp.

WE: Powinniśmy raczej przyjrzeć się temu, czy nasze dzieci nie mają powodów, by wsty­dzić się za nas. Jeśli rodzice nie przyno­szą wstydu dzieciom, to zazwyczaj dzieci nie przynoszą wstydu rodzicom. Szantażowa­nie wstydem jest chwytem poniżej pasa. Le­piej informować dzieci, że ich zachowania wzbudzają w nas określone emocje. Ale pa­miętajmy, że obowiązuje tu zasada wzajemno­ści. Jeśli nam wolno powiedzieć: „Czuję wstyd, gdy tak się zachowujesz", to powin­niśmy dopuścić ewentualność, że jeśli ja­kieś nasze zachowanie wzbudzi w dziecku wstyd czy protest, to ono też będzie nam to mogło oznajmić. Ilu rodziców stać na to, by zaakceptować taki układ?

AS: Jak wynika z mojego doświadczenia, jed­nym z najbardziej skutecznych sposobów moty­wowania dzieci jest po prostu prośba. Podczas .gdy wielu rodziców uważa, że prośba to jest coś poniżej ich rodzicielskiej godności, i zaczynają od razu z grubej rury od naka­zów, zakazów i gróźb. Albo od osławionego „jeżeli", które często zapowiada szantaż.

193


l


Rozdział 6

A przecież na bazie więzi, miłości rodziciel­
skiej można normalnie powiedzieć do dziecka:
„Mam do ciebie prośbę, chciałbym, żebyś zro­
bił to czy tamto, zależy mi na tym, żebyś się
dobrze uczył, chciałbym być z ciebie dumny".
Ci, którzy naprawdę kiedyś spróbowali tak
rozmawiać ze swoimi dziećmi, wiedzą, że to
skutkuje. I to jest właśnie optymalna forma
łączenia wymagań z miłością. /



Karać czy ^

nagradzać


dialogi...

- Czy można sensownie wychować dziecko, mobi­lizując je tylko karami albo tylko nagrodami?

AS: Nie sądzę. Trzeba stosować i to, i to.

- Domyślam się, że cała sztuka to właściwe proporcje i forma. Jak rozpoznać, kiedy najlepszy efekt wychowawczy osiągniemy su­rowością, a kiedy wspaniałomyślnością?

WE: Po pierwsze, zanim ukarzemy dziecko, powinniśmy sobie uczciwie odpowiedzieć na pytanie, czy powodem tego, co nas oburza, jest przewinienie dziecka, czy nasze niedo­patrzenie. Niestety rodzice często bezmyśl­nie karzą dzieci za swoje własne błędy, zdenerwowanie lub zły nastrój. Po drugie, należy się wystrzegać machinalnego sięgania po karę, zawsze gdy dziecko robi coś nie po naszej myśli.

Nagradzanie jest trudniejsze od karania, bo wymaga więcej uwagi, wysiłku, inwencji. Ale z mojego wieloletniego doświadczenia osobi­stego i terapeutycznego wynika jednoznacz­nie, że nagradzanie daje znacznie lepsze skutki niż karanie.

- Co rozumiesz przez karanie dzieci za na­sze własne niedopatrzenia?

197


WE: Wspominaliśmy już wcześniej o grzecz­nych dzieciach, które szybko uczą się, że nie opłaca się być grzecznym, bo wszyscy o nich zapominają. Zaczynają więc na różne sposoby rzucać się w oczy, hałasując, psu­jąc zabawki. Wtedy są gorliwie karane, aż znowu się uciszą. Gdyby jednak rodzice od czasu do czasu, gdy dziecko gdzieś na boku spokojnie układa klocki, podeszli do niego i choćby frz&z chwilę się z nim pobawili, to nie musieliby dzieciaka karać. Obyłoby się bez krzyków, gróźb albo lania. Efekt mógłby być taki sam. Dziecko byłoby grzeczne, ale nie dlatego, że się boi, tylko dlatego, że czuje się kochane i ważne.

AS: Tymczasem rodzice, gdy dziecko czymś się cicho bawi, mówią do siebie najczęściej: „Ty zostaw je teraz w spokoju, bo jak je wytrą­cisz z tej zabawy, to zaraz się zacznie". I w ten sposób popełniają pierwszy błąd.

WE: Co się dzieje dalej? Maluch ostro pacyfikowany za młodu, bo rodzice ży­czyli sobie, by „był grzeczny", wyrasta na dziecko zahukane i niepewne siebie. A tu nagle rodzice zaczynają mieć o to do niego pretensje: „Dlaczego zachowu­jesz się jak oferma! Czemu nic nie mó­wisz!" itp. Okazują mu dezaprobatę za coś,

198

dialogi...

na co dziecko nie ma wpływu, a co na do­datek jest ich własnym dziełem.

AS: Albo inna sytuacja. W domu nie ma żadnej książki, ojciec z matką nic nie czytają i na­gle mają straszne pretensje do dziecka: „Co to ma być! Tróją z polskiego! Co ty, matołem jesteś?! Dlaczego nie czytasz lektur! Chcesz zostać analfabetą?!" itd.

WE: Gdy mowa o karaniu dzieci za winy ro­dziców, po zawsze przytaczam pewną aneg­dotę. W piaskownicy chłopiec bije młod­szego kolegę łopatką. Na to przybiega ta­ta, łapie synka, spuszcza mu lanie i krzyczy: „Ile razy ci mówiłem, że nie można bić słabszych i młodszych od sie­bie". Ten ojciec najprawdopodobniej wró­cił do domu z przekonaniem, że przekazał synowi ważną lekcję. Nie zauważył, że le­jąc go, dał mu zapewne kolejną lekcję te­go, iż słabszych bić można i należy. Prawdopodobnie ten mały już nie raz do­stał od ojca i po prostu oddaje teraz in­nym dzieciom, tym, które nie są w stanie się obronić. Tak uczymy dzieci tego, cze­go sami nie widzimy. Na tej zasadzie na­sze dobre intencje obracają się w swoje przeciwieństwo.

199


- Wspomnieliście wcześniej, że nagrody dają lepsze skutki niż kary. Z moich ob­serwacji wynika, że wzmacnianie pozytyw­nych zachowań jest u nas raczej zanie­dbaną metodą wychowawczą. Co wy na to?

AS: Zdecydowanie, niestety tak. Podczas gdy wychowanie dzieci jest właśnie kształtowa­niem ich zachowania za pomocą wzmocnień. Pozytywnych i negatywnych. I nie wiadomo dlaczego o tych pierwszych tak łatwo zapo­minamy. W Polsce były prowadzone badania nad stylami wychowania, stosowaniem tzw. pedagogiki nagród i pedagogiki kar. I okazało się, że dominujący u nas wzo­rzec jest zdecydowanie bliższy pedagogi­ce kar. W polskiej mentalności o wiele bardziej rozpowszechniona jest wiara, że jeśli wytknie się dziecku błąd, to jest to korzystniejsze wychowawczo, niż jeże­li podkreśli się u niego coś dobrego. Zarówno rodzice, jak i szkoła są więc nastawieni na wytykanie błędów i karanie ich. W polskich rodzinach, a przede wszystkim w polskiej szkole, pokutuje wciąż umysłowy przesąd, że dziecko chwa­lone się demoralizuje, że przewraca mu się w głowie.

200

dialogi...

WE: Najtrudniej w procesie wychowawczym za­chować umiar. Nie przesadzić w żadną stronę. Przesadny krytycyzm sprawi, że dziecko będzie niepewne siebie i swoich możliwości. Ale nie możemy też nadmiernie go chwalić, zwłaszcza gdy nie daje do tego powodów. W wychowaniu po­trzebna jest konstruktywna krytyka i uznanie, czasami nawet zachwyt, kara i nagroda, ale ca­łą sztuką jest, by były one realistyczne.

- Kiedy nagroda ma jednoznacznie większy sens niż kara?

AS: Zawsze gdy chcemy dziecko do czegoś za­chęcić. Na przykład za cel stawiamy sobie skłonienie dziecka do mycia zębów i ile ra­zy ono umyje zęby, tyle razy je chwalimy, uśmiechamy się do niego, opowiadamy mu baj­kę na dobranoc. Dziecko będzie lubiło tę czynność, bo będzie z nią miało dobre sko­jarzenia — uśmiechnięty rodzic, miłe słowa, bajka. A po jakimś czasie samo z siebie przyzwyczai się, że dzień zaczyna się i kończy myciem zębów.

Ale wyobraźmy sobie tę samą sytuację w innym wariancie. Rodzic mówi z surową miną: „Masz myć zęby! Jak się okaże, że tego nie robisz, to porozmawiamy!". Mycie zębów będzie dla tego dziecka opresją. Kiedy rodzic będzie w pobliżu, to dziecko ze strachu wyciśnie

201


dialogi...


trochę pasty i poszoruje zęby dla świętego spokoju. Ale jak tylko nadarzy się okazja, że rodzic będzie daleko, to o żadnym myciu zębów nie będzie mowy. I trudno mówić wtedy o sukcesie wychowawczym.

- A w jakich okolicznościach ma sens sięga­nie po kary?

AS: Na przykład gdy chcemy dziecko oduczyć już istniejących niekorzystnych zachowań czy nawyków. Ale tu też można stosować pło-dozmian. Dobrze jest pamiętać, że w wycho­waniu swoją rolę mogą odegrać zarówno nagro­dy, jak i kary. W każdej sytuacji, jeśli tylko są używane sensownie. Wiele zależy od świadomości i wyczucia rodziców. Niestety, rodzice często stosują kary, które nie mają szans być skuteczne, z których dla dziecka nie wynika nic oprócz stresu.

- Co uważasz za kary nieskuteczne?

AS: Zakazy i represje, ponieważ repertuar ta­kich kar jest zazwyczaj bardzo ograniczony. Poza tym większość zakazów nie jest konse­kwentnie egzekwowana albo może być egzekwowa­na tylko do pewnego momentu. A co potem?

- Czym w takim razie jest kara skuteczna?

202

AS: Kara skuteczna to kara akceptowana przez ukaranego, czyli kara słuszna i spra­wiedliwa.

- „Kara akceptowana przez ukaranego" to brzmi trochę jak pobożne życzenie. Mógłbyś mnie przekonać, że coś takiego istnieje naprawdę?

AS: Rzadko się zdarza, że dziecko uważa, iż jest ukarane słusznie. Ale jest to możliwe przede wszystkim wtedy, gdy dziecko darzy karającego szacunkiem, zaufaniem i miło­ścią. Żeby kara była skuteczna, musi być wy­mierzona przez kogoś, kto jest akceptowany. Ukaranie przez nienawistnego wroga jest za­wsze odbierane jako niesprawiedliwość, od­wet lub atak. I ma zerową funkcję wychowaw­czą. Może daje rodzicom poczucie, że postą­pili słusznie, że „wymierzyli sprawiedli­wość", ale niczego nie uczy dziecka, wzbu­dzając w nim głównie złość.

- Wrócę do mojego poprzedniego pytania. Czy są kary, na które dziecko może zareagować inaczej niż tylko i wyłącznie złością?

AS: Tak. Pierwsze z nich to tzw. kary na­turalne, czyli sytuacje, w których pozwa­lamy, by dziecko poniosło naturalne konse­kwencje popełnionego przez siebie czynu.

203


F

dialogi...


Zniszczyłeś samochodzik — nie masz samocho­dziku. Lanie jest już niepotrzebne. Dziecko straciło zabawkę i jest mu z tym źle. Ma o czym pomyśleć.

Drugi rodzaj kary określiłem kiedyś na wła­sny użytek skrótem nur, czyli nieustępliwa upierdliwość rodzica. Przykład? Otóż rodzic mówi do synka: „Teraz, Karolku, pościelisz łóżko". Karolek mówi nie. Rodzic powtarza: „Karolku, tak długo będę tu stał, aż poście­lisz". Karolek oczywiście sprawdzi, czy rze­czywiście będzie się nam chciało stać, ale jak zobaczy, że mówimy serio, to pościeli łóżko i zapamięta na przyszłość, że jak coś mówimy, to tak jest, więc lepiej pościelić łóżko raz-dwa i nie tracić czasu.

- Popatrzmy na realia. Jest siódma rano, ro­dzic już czuje, że spóźni się do pracy, kor­ki na mieście, pada deszcz, a on tu ma prze­trzymywać Karolka przy ścieleniu łóżka. Trudno mi to sobie wyobrazić...

AS: Nie da się mieć ciastka i go zjeść. Nie zawsze można się wyspać i jeszcze potem po-wychowywać skutecznie dziecko. Wychowanie w pośpiechu z reguły jest nic niewarte. Zry­wa się Karolka przed ósmą i krzyczy: „Ubie­raj się, ale już, bo tatuś się spóźni na ze­branie!". I kiedy w takich okolicznościach

204

Karolek włoży dwie nogi w jedną nogawkę, bo chciał dobrze, ale samodzielne wkładanie spodni średnio mu na razie wychodzi, to się go pierze i ryczącego ciągnie do autobusu. Wszyscy są wkurzeni, najbardziej Karolek, a sensu to nie ma żadnego. Świadome wychowy­wanie dziecka polega m.in. i na tym, żeby so­bie zarezerwować czas na użycie tej metody. Zaręczam, że skutecznej.

- Ale nawet w przypadku kar naturalnych czy tego, co określiłeś jako nur, nie da się wy­eliminować złości. Przecież Karolek będzie zły, że samochodzik nie działa albo że tata stoi w drzwiach jego pokoju i nie chce wyjść?

AS: Tu nie chodzi o to, by wyeliminować złość dziecka, bo każdy się wkurza, jak coś idzie nie tak, jakby sobie życzył. Ważne jest to, by poza złością dziecko naprawdę się czegoś pozytywnego uczyło, a nie ustę­powało nam ze strachu przed krzykiem czy in­nymi represjami. W przypadku kar naturalnych dzieci z reguły szybko zaczynają kojarzyć, co im się opłaca, a co nie. Tak samo jest z przestrzeganiem konsekwencji. Najczęściej dzieci próbują kiwać nas wtedy, gdy widzą szansę, że im się to uda, czyli że w końcu nas przechytrzą, przetrzymają i w rezulta­cie nie będą musiały czegoś tam zrobić.

205


ip

li

Spieszący się rodzic idealnie wpasowuje się w takie oczekiwania. Dla świętego spokoju w końcu za dziecko pościeli, choć zapowia­dał całkiem co innego.

- A jeśli rodzic do pewnego stopnia trwa przy swoim, ale i trochę ustępuje, mówiąc na przykład: „No dobra, to popraw prześciera­dło i poduszki, a ja ułożę kołdrę"?

AS: To też raczej uczy dziecko, że stawiając opór, ze swojego punktu widzenia coś zyskuje. Chociażby to, że będzie mogło zrobić mniej, niż początkowo wymagał rodzic. Częściowa kon­sekwencja to też jest niekonsekwencja. Za to gdy dziecko przekonuje się, że jego gra na zwłokę i podobne kombinowanie to tyl­ko niepotrzebna strata czasu, zaczyna ina­czej reagować na rodzicielskie prośby, suge­stie czy polecenia. Pamiętam, że dawno temu, właśnie przy nauce ścielenia łóżka, zastoso­wałem tę metodę wobec mojej córki. Wcale nie było łatwo. Na początku z oporem wygładzała tylko kołderkę i chciała się tym wymigać, zmierzając w kierunku drzwi. Ale tam stałem ja i z całkowitym spokojem mówiłem: „Nie, nie, najpierw porządnie pościel łóżko". Nie podnosiłem głosu, nie wściekałem się. To by­ła siła spokoju. Po trzech, czterech powtó­rzeniach tej sytuacji moja córka, wkurzona,

206

dialogi...

powiedziała mi w końcu: „Tylko już nie stój
w tych drzwiach, zaraz pościelę i sama ci
przyjdę powiedzieć, że jest gotowe". I tak
się stało. Owszem, mnie się wcale nie chcia­
ło stać w tych drzwiach i ona pewnie nie mo­
gła już na mnie patrzeć, ale ta sytuacja na­
uczyła ją, że jak chce sobie zaoszczędzić
irytacji na przyszłość, to powinna od razu
zrobić to, o co ją proszę. \
Dziecko musi mieć świadomość, że jak rodzic
powie: „Będzie tak a tak", to będzie tak
a tak, i nie, inaczej. Tymczasem niekonse­
kwentny rodzic raz się wkurzy i zrobi piekło,
raz zapomni coś wyegzekwować, bo się spieszy,
a potem, jak ma lepszy humor, to zrobi to za
dziecko sam. A ono jest zdezorientowane
i w końcu dochodzi do przekonania, że zawsze
jest szansa, by obejść to, czego rodzic żą­
da. W każdym razie nie zaszkodzi spróbować.
Jest jeszcze gorzej, gdy rodzic ma nawyk
szastania różnymi groźbami, ale jak przy­
chodzi do ich egzekwowania, to w końcu od­
puszcza. Dziecko traktuje wtedy jego sło­
wa jak uciążliwe trucie, z którym nie ma
sensu się liczyć. _ ^^,„,-—""''

- Taka sytuacja~~przydarza się zwłaszcza ro­dzicom, którzy mają skłonność do straszenia dziećmi karami nieproporcjonalnie surowymi do ich przewin. Zetknęłam się na przykład

207


l

z sytuacją, gdy ojciec nastolatki zagroził, że wyrzuci ją z domu, jeśli - tak jak za­powiadała — przestanie jeść mięso, „bo to jakiś idiotyzm!". Oczywiście nie wyrzucił, ale niesmak pozostał.

WE: Uznanie przymierzania się do wegetaria­nizmu za przewinienie i tak agresywne po­traktowanie dorastającej córki źle świadczy o tym ojcu. Ale nawet w uzasadnionych przy­padkach trzeba bardzo uważać na to, co się do dziecka mówi. Snucie apokaliptycznych wi­zji nie ma sensu, bo co będzie, jeśli ich odstraszająca siła nie zadziała i okaże się, że to był jedynie kiepski blef? Dlatego, jro^ dzicu, nie rzucaj słów na wiatr. Ale jeśli już wydałeś polecenie i głęboko wierzysz w jego słuszność, to wyegzekwuj je.

AS: Chciałbym raz jeszcze wyczulić rodziców też na to, o czym już wspominaliśmy we wcze­śniejszych rozdziałach. Mianowicie, by nie karali dzieci za coś, co im się wprawdzie nie podoba, ale co jest związane z natural­ną fazą rozwojową. Mam na myśli np. zwięk­szoną potrzebę ruchową w pewnych okresach życia albo skłonność do bardziej radykalne­go walczenia o swoje, czy wreszcie natural­ne zainteresowanie swoim ciałem.

dialogi...

WE: Nie karajmy też dzieci za to, że nie ro­bią czegoś, do czego jeszcze nie dorosły.

- Czyli zanim w ogóle zaczniemy karać, zwe­ryfikujmy, czy nasz wyrok jest sprawiedliwy.

AS: Przede wszystkim nie karajmy pochopnie, po wysłuchaniu na przykład jednej wersji wyda­rzeń, która stawia nasze dziecko w złym świe­tle. Zadajmy sobie trud wysłuchania również jego wyjaśnień. Zorientujmy się w sytuacji, zanim ulegniemy ślepej złości. Nie ulegajmy automatycznie autorytetowi innych dorosłych, przyjmując, że tylko z powodu wieku i pełnio­nej funkcji, na pewno zawsze mają rację. Bo na pewno nie zawsze mają.

WE: To smutne, że tak często rodzice auto­matycznie dają wiarę temu, co powie pani z przedszkola, nauczyciel czy dozorca. Że tak łatwo przychodzi nam zobaczyć w naszych dzieciach złoczyńców, a tak rzadko przyzna-j emy im prawo do obrony przed wydaniem wy­roku i wyegzekwowaniem kary.

- Ale załóżmy, że sprawiedliwy proces jednak się odbył. Przewinienie jest duże, a wyrok niestety niekorzystny dla oskarżonego. Trzeba sięgnąć po surową karę. W pierwszym odruchu nie raz po pro­stu ręka świerzbi. Czy należy za tym odruchem iść?


208

209


AS: Nie. Ja jestem zdecydowanie przekonany, że dzieci nie należy bić nigdy i pod żad­nym pozorem. Bicie jest skrajnym upokorze­niem człowieka bez względu na jego wiek. I nie jest istotne, czy bicie jest bardzo bolesne, czy tylko "symboliczne. Chodzi o sam akt bicia. Kary cielesne zawsze wywo­łują upokorzenie i pragnienie odwetu. Na­kręcają spiralę przemocy, która potem musi gdzieś znaleźć ujście.

WE: Całkowicie się z tym zgadzam. Bicie, które ma charakter zimnej egzekucji w rodza­ju: „Kładź się, tata zdejmie pas i teraz się z tobą policzy", to okropny sposób karania. Bezmyślny, okrutny i głęboko raniący. Pamiętam, że i mnie parę razy ręka skoczyła. Na szczęście na zasadzie odruchu. Stało się to, zanim pomyślałem. Nikomu bym jednak tego nie zalecał. Mimo że odruchowy klaps i tak jest lepszy niż zimna, metodyczna egzekucja.

- Czy w jakimś wieku kara jako metoda wy­chowawcza traci swój sens?

WE: Pewne kary na pewno się dewaluują. Pomi­jając w ogóle sens stosowania kar fizycznych, to szczególnie bezsensowne jest fizyczne ka­ranie np. kilkunastoletniego chłopaka. Nie­stety, są rodzice, którzy to robią.

dialogi...

AS: Albo zabraniają siedemnastolatkowi wy­chodzenia z domu.

WE: Kolejny błąd. Jak będzie chciał wyjść, to i tak wyjdzie. Na tego typu sankcje w tym wieku jest już za późno. Rodzice, którzy w relacjach z nastoletnimi dziećmi stawiają na kary, szybko dochodzą do kresu ich reper­tuaru, czyli do „wydziedziczam cię!" albo „skoro tak, to nie jesteś już moim synem!". Ryzykują albo tragedię, albo groteskę.

- To jak postąpić wobec nastolatka, który stwarza problemy?

WE: Najgorsza rzecz, jaką mogą zrobić wte­dy rodzice, to eskalować kary albo się na dziecko obrazić. Jeśli dorastające dziec­ko zdradza jakieś naprawdę niepokojące ob­jawy, odpowiedzialność rodziców winna po­legać na zorganizowaniu dziecku, a najle­piej całej rodzinie, profesjonalnej pomo­cy psychologicznej. Polecam rodzicom uda­nie się w takiej sytuacji na terapię. Wte­dy dziecko widzi, że ojcu i matce zależy na dorosłym załatwieniu sprawy. Takie po­stępowanie bywa uzdrowiające dla całej ro­dziny, co najbardziej pomaga dzieciom.


210

211


dialogi. . .


/ AS: Moja rada dla rodziców jest taka, by l zrobili jak najwięcej dobrego, gdy jeszcze | mogą dziecko wychowywać, czyli gdzieś do \ piętnastego roku życia. Bo potem to już głównie będą zbierać owoce.

WE: Później dziecko jest już strzałą wypusz­czoną z łuku. Nie mamy nad nią kontroli.

- Od czego zależy to, że jedne nastolatki przechodzą okres buntu gwałtownie, a inne nie?

AS: To, jak się dziecko zachowuje w okresie dorastania, jest wynikiem tego, co działo się wcześniej . Wbrew opiniom o nieuchronno­ści młodzieńczego buntu, wcale nie wszyst­kie nastolatki walczą ze swoimi rodzicami. Jeśli w toku swojego rozwoju dziecko w od­powiednich momentach otrzymywało kolejne dawki autonomii, to nie ma się specjalnie przeciw czemu buntować. Natomiast kiedy au­tonomia dziecka była bardzo ograniczana, to w pewnym momencie będzie musiało się posta­wić. A rodzice będą musieli rozpaczliwie kombinować, jak swoje nieomal dorosłe już dziecko za to nieposłuszeństwo karać.

- Jaki człowiek wyrasta z dziecka wychowy­wanego głównie przez kary?

212

WE: Jeśli karanie jest bardzo częste, to ryzykujemy, że wychowamy człowieka, który będzie cierpiał na syndrom ofiary. Kogoś zalęknionego, przestraszonego, słabego, niezdolnego się obronić, z ogromną ilością wypartej agresji, którą rozładowywać będzie na słabszych i zależnych.

- A ja spotkałam się z przekonaniem, że ka­ranie dzieci wyrabia w nich odporność na trudne sytuacje, uczy twardości, hartuje psychicznie.

WE: Kary, a zwłaszcza bicie, uczą jedynie podporządkowania i agresji. Na pewno nie są źródłem siły wewnętrznej . A poza tym rodzice nie są od tego, żeby w ten sposób z premedy­tacją hartować dziecko. Życie wystarczająco je zahartuje. Rodzice są po to, by dawać dziecku miłość i wsparcie.

AS: Takie usprawiedliwianie swojej „ciężkiej ręki" czy skłonności do ciągłego strofowania to jakaś pokrętna racjonalizacja niewydarzo-nych rodziców. Ponieważ nie potrafią dać swojemu dziecku poczucia bliskości i wspar­cia, to wmawiają sobie, że biciem, krzykami, zakazami i pretensjami hartują je, przygoto­wują do twardego życia. Albo że poprzez tzw. zimny wychów dziecko wejdzie w życie bez

213


Rozdział 8

Ciało czy

złudzeń, czyli jako osobnik opancerzony, nieufny, wrogi wobec ludzi i przekonany, że świat jest zły. A dziecko, które z takim ba­gażem wejdzie w życie, na sto procent sta­nie się nieszczęśliwym i zgorzkniałym doro­słym. Taki los będzie zawdzięczało swoim su­rowym rodzicom.

WE: Nie o to chodzi, by przygotowywać dzie­ci na „straszne życie". Dzieci mają tworzyć swoje życie i najlepiej, jeśli wnoszą w nie swój dobry potencjał, czyli jakąś dozę wia­ry, nadziei, miłości, optymizmu, siły, ener­gii i spokoju. Niezależnie, w jak trudny świat wkraczają, takie przygotowanie uczyni ich odporniejszymi i szczęśliwszymi. Lęk, agresja i nieufność nie są dobrym przygoto­waniem do życia. Przystosowywanie do życia w trudnym świecie powinno polegać na wycho­wywaniu dobrych, mądrych dzieci, a nie ofiar i agresorów. Bo wiadomo, że ofiara prędzej czy później znajdzie swoją ofiarę, kogoś słabszego od siebie. Jeśli nie wśród ludzi, to wśród zwierząt. Z pewnością odreaguje swój ból i upokorzenie na swoim dziecku.

umysł

dialogi...

- Czy alternatywa zawarta w tytule tego roz­działu w ogóle ma sens? Przecież dziecko to i ciało, i umysł. Ręka, noga, brzuch to cia­ło, a szare komórki to umysł. O ciało dba­my, karmiąc je, chroniąc przed chłodem, a o umysł ucząc dziecko, co znaczy zielony, gorzki, dobry, nieśmiertelny?

AS: Dziecko to wcale nie ciało i umysł. Towa­rzysząc małemu dziecku, bardzo wyraźnie można zaobserwować, że człowiek jest jednią, a roz­graniczenie między ciałem i umysłem jest nie­słychanie umowne, arbitralne. Choćby dlatego, że u dziecka przez długi czas, właściwie aż do okresu dorastania, wszelkie objawy napięcia psychicznego przyjmują postać cielesną. Nazywa się to somatyzacją napięcia. Dorosły może czuć się spięty, zestresowany, ale często trudno to dostrzec. U dziecka widać wszystko, bo wszel­kie napięcia przechodzą w bardzo wyraźne obja­wy cielesne. Zdarza się, że jeśli trzylatek pa­nicznie boi się pójść do przedszkola, to bez udziału jego woli pojawia mu się nagle cały ze­staw rozmaitych dolegliwości. Dziecko bez żad­nej fizycznej przyczyny wymiotuje, dostaje wy­sypki albo gorączki. Znam przypadek, gdy czte-rolatce z godziny na godzinę temperatura sko­czyła do 39 stopni. Przerażona matka wezwała lekarza, a zaraz po jego wyjściu, kiedy córka nabrała pewności, że tego dnia do przedszkola

217


już nie pójdzie, gorączka jej minęła. O podob­nych przypadkach słyszałem zresztą wielokrot­nie. Matkom często nie mieści się to w ich schemacie funkcjonowania ciała ludzkiego, ale umysł potrafi bardzo radykalnie wpływać na to, co dzieje się z ciałem człowieka. Takie reak­cje przytrafiają się jeszcze nawet dzieciom w wieku szkolnym.

- W pierwszych miesiącach życia niemowlaka opiekujemy się i mamy kontakt właściwie tylko i wyłącznie z jego ciałem. Co się wtedy dzieje w jego umyśle?

AS: Cały pierwszy okres opieki nad dzieckiem rzeczywiście jest skierowany na sferę ciele­sną. Rodzice troszczą się wtedy przede wszyst­kim o dobro i zdrowie ciała, ale natura tak wszystko urządziła, że jednocześnie jest to troska o psychikę dziecka..Niemowlak, którego ciało jest dobrze otoczone opieką, ma w zasa­dzie zaspokojone wszystkie potrzeby psychicz­ne. Może z wyjątkiem potrzeby bliskości-

WE: W pierwszej fazie życia ciało jest pod­stawowym medium komunikowania się dziecka z otoczeniem. Odbiornikiem i nadajnikiem. Wszystkie emocje, których dziecko nie potra­fi przecież nazwać, wyrazić werbalnie, obja­wiają się w postaci stanów ciała, np. napięć,

dialogi...

gestów, min. W ciele zapisują się wszelkie do­świadczenia, a szczególnie te dotyczące bez­pieczeństwa lub zagrożeń, miłości bądź braku miłości. W ten sposób kształtuje się fundament psychiki dorosłego człowieka. Poprzez komuni­katy z ciała do ciała. Małemu dziecku nie wy­starczy powiedzieć: Bardzo cię kocham". Trzeba mu dać to odczuć, i to bardzo wyraź­nie, przytulając je, dotykając, nosząc przy sobie, karmiąc je, gdy jest głodne, zmienia­jąc mu bez obrzydzenia pieluchy itp.

- Dla dziecka ma jakieś realne znaczenie
to, czy zmieniamy mu pieluchę z akceptacją^
czy z lekkim wstrętem? x

WE: Kolosalne! Miałem kilku pacjentów, któ­rzy w terapii cofali się do bardzo wczes­nych wspomnień z dzieciństwa. Okazywało się, że chroniczne napięcie w okolicy kro­cza, które w dorosłym życiu było dla tych ludzi źródłem wielu problemów, wiąże się z odruchową reakcją ich ciała na rodziców, wyciągających spod nich brudne pieluchy z wyrazem obrzydzenia. --------"

- Chcesz powiedzieć, że ciało tak małych dzieci chłonie sens zdarzeń, w których bie­rze udział?


218

219


dialogi...


WE: Tak. I czerpie z nich informacje o so­bie. Gdy na wstępie dowiaduje się, że robi coś, co rodziców napawa obrzydzeniem, to taka informacja automatycznie przekształca się w trwały uraz.

AS: Wiele takich urazów bierze się też z przeświadczenia, że częste noszenie na rę­kach opóźni naukę chodzenia, a w konsekwen­cji rozwój dziecka. A jest zupełnie inaczej. Naturalnym stanem małego dziecka jest stan kontaktu z ciałem rodziców, zwłaszcza matki. Dla jego prawidłowego rozwoju ważne jest od­czuwanie takich wrażeń, jak ciepło ciała ro­dzica, bicie jego serca, dotyk skóry, zapach. Wbrew różnym stereotypom, dziecko bardzo po­trzebuje noszenia na rękach, dotykania, głskania, kołysania. Tego nie można przedawko- f wać. Tymczasem wielu rodziców uważa, że naj­bardziej komfortową sytuacją dla niemowlęcia jest leżenie w łóżku pod pachnącą kołderką. A taki bezruch jest dla dziecka jednym z naj­bardziej nienaturalnych stanów. Spróbujmy so­bie uświadomić, że od pierwszych chwil życia w wodach płodowych ciało dziecka jest w ciąłym ruchu. A po narodzinach nagle ląduje w szorstkich dla jego skóry ubrankach, prze­ścieradłach. I zamiast ciepłych, przyjemnych wód płodowych ma jakieś twarde łóżko. W tej sytuacji oczekiwanie od niemowlęcia bezruchu

220

i spokojnego spędzania całych godzin w łóżku jest niezrozumieniem jego potrzeb. U nas wciąż jednak panuje schemat, że dziecko się karmi, potem ono beka i natychmiast trzeba je kłaść do łóżka, bo ono chce spać". Rodzi­ce nie wierzą, że jeśli małe dziecko pragnie spać, to bez problemu zaśnie im na rękach i będzie mu się zasypiało o wiele lepiej niż w pustym łóżeczku. Dziwią się więc, że cza­sem wyraźnie śpiące niemwlę położone do łóż­ka zaczyna płakać. A gdy biorą je na ręce, ono się uspokaja, no to znowu je kładą do łóż­ka i sytuacja się powtarza. W końcu dziecko jest tak zmęczone, że zasypia w łóżku, ale przy okazji doświadczyło wyraźnie, że jego komunikat nie został wysłuchany i zrozumiany. I jest mu z tym źle.

- Czy odpowiedzią na takie niezrozumienie mo­że być jakiś objaw chorobowy, np. gorączka lub wysypka?

WE: Tak, i to się często zdarza. Rodzice jednak nie mają świadomości, że coś takie­go jest możliwe, więc często biorą emocje wyrażane przez dziecko różnymi stanami cia­ła za objawy chorobowe. Nie rozumieją tego, co dzieje się z ciałem dziecka jako przeja­wów jego psychiki, tylko dzwonią po leka­rza. Podczas gdy winę za płacz, gorączkę

221


dialogi...


wysypkę w równym stopniu może ponosić wirus, jak i to, że jakaś ważna potrzeba dziecka została nadmiernie sfrustrowana. "

- Jakiego typu zdarzenie może być przyczy­ną takich reakcji? Myślę o sytuacjach, w których możemy mieć kłopot ze skojarze­niem skutków z przyczyną.

WE: Na przykład rodzice troskliwie urządzili dziecku pokoik. Jest śliczny, komfortowy, ale dziecko nie chce w nim spać, ciągle płacze. Rodzice pozbawieni zmysłu psychologicznego mogą pobiec z tym do lekarza. Dziecko nie mo­że spać pewnie coś je boli. I niestety w ta­kiej sytuacji często dostają jakieś leki. A problem może tkwić w tym, że dziecko nie chce zostawać samo, pragnie kontaktu z rodzi­cami, bo na tym etapie rozwoju potrzebuje jeszcze bliskości, a nie autonomii. Nie umie tego precyzyjnie wyjaśnić, więc płacze. Ale niestety nikt go nie rozumie. Podobnie bywa z dziećmi karmionymi na go­dziny. Na szczęście od tego systemu już się odchodzi. Ale zdarzało się, że dziec­ko nagle zaczynało płakać między jednym sztywno ustalonym karmieniem a drugim, i rodzina głowiła się, co mu doskwiera. A ono było po prostu głodne, wbrew wymy­ślonym przez lekarzy i opiekunów zasadom.

222

AS: Dziecko, które się szamocze, krzyczy tak, że aż staje się czerwone ze złości, to naj­częściej dziecko wkurzone tym, że nie może po­rozumieć się z otoczeniem, że ci duzi ludzie, którzy robią z nim różne rzeczy, zupełnie nie rozumieją, co ono im komunikuje. I nawet nie podejmują wysiłków, żeby zrozumieć.

WE: A emocje typu lęk, protest czy gniew, szczególnie gdy są silnie tłumione, mogą się manifestować również w postaci bardzo konkret­nych przewlekłych dolegliwości cielesnych.

- Chcesz powiedzieć, że dziecko może zapaść na jakąś jak najbardziej realną chorobę nie za sprawą bakte­rii, wirusa czy wad genetycznych, tylko z powodu nie­zrozumienia jego psychicznych potrzeb?

WE: Jak najbardziej. Na tym tle mogą pojawić się przewlekłe i uciążliwe choroby, na przy­kład wspomniana już astma. To oczywiście nie jest tak, że dziecko świadomie chce zachoro­wać na astmę. Ale przy częstym płaczu, na który nikt nie reaguje, bo akurat w domu wdrażana jest metoda na przeczekanie", na­stępuje zmęczenie oskrzeli i nadmierne napię­cie mięśni gładkich (tych niekontrolowanych przez świadomość) w obrębie całej klatki piersiowej. Z czasem to napięcie w postaci spazmu astmatycznego zapisuje się w psychice

223


dziecka jako odruchowa reakcja na zagrożenie czy opuszczenie. I w przyszłości, jeśli umysł zinterpretuje jakąś sytuację w sposób lęko­wy, mięśnie będą blokować oddech. Bo ciało zawsze podąża za umysłem.

AS: Długotrwałe napięcia znoszone przez małe dziecko uruchamiają też często skłonności, które stają się podłożem chorób psychoderma-tologicznych, takich jak łuszczyca, egzema, łysienie plackowate. Wiadomo o tym stąd, że można uleczyć te choroby metodami czysto psy­chologicznymi, usuwając pewne bloki w ciele.

- Czym są bloki w ciele?

AS: To zastarzałe miejsca chronicznych na­pięć mięśni gładkich. Takie napięcia powo­dują m.in., że do pewnych miejsc słabiej dociera krew, a tym samym są one bardziej narażone na infekcje. Jeśli więc uda się, nieraz bardzo trudną pracą terapeutyczną, usunąć taki blok, można sprawić, że dziec­ku, a nawet osobie dorosłej odrosną włosy.

- W jaki sposób tworzą się takie bloki w ciele?

AS: Powszechnie uważa się, że wielką szkodę psychiczną może wyrządzić dziecku jednostko-

dialogi.

we traumatyczne wydarzenie o silnym wydźwię­ku, jak wypadnięcie z wózka, przestraszenie się wielkiego psa, ognia itp. Czasem takim jednostkowym urazom przypisuje się moc wy­wierania negatywnego wpływu na psychikę czy powodowania schorzeń w późniejszym wieku. W mojej praktyce spotkałem się kiedyś z wy­tłumaczeniem, że zez pewnego chłopca został wywołany spotkaniem z dużym psem, którego ten dzieciak się przestraszył. Z punktu wi­dzenia psychologii wydaje się to jednak ma­ło prawdopodobne. Jednostkowe wydarzenie mu­si być niesłychanie traumatyczne, by realnie utrwaliło się w psychice. O wiele bardziej negatywne skutki rodzi regularny negatywny bodziec, nawet o mniejszej sile. Na przykład wspomniane już pozostawianie dziecka płaczą­cego samemu sobie na zasadzie: Niech się wykrzyczy, to będzie lepiej spać". Takie za­chowanie z całą pewnością wytworzy ogromny i trwały uraz psychiczny, który bez wątpie­nia będzie się temu dziecku dawał we znaki również w dorosłym życiu.

WE: Dużo trudniejsze do wyleczenia są tzw. urazy korozyjne, gdy coś niedobrego oddzia­łuje na dziecko przez lata, każdego dnia, kropelka po kropelce.


224

225


dialogi...


- Czy chroniczne choroby gardła też mogą się łączyć z jakimiś przeżyciami psychicznymi?

WE: Choroby gardła często wiążą się z tłmieniem ekspresji, zakazywaniem płaczu, zmu­szaniem dziecka do siedzenia cicho. Napięte w sposób chroniczny wokół gardła mięśnie gładkie sprawiają, że ten obszar ciała sta­je się z czasem niedożywiony, niedotleniony, słaby, a więc bardziej podatny na infekcje. Z kolei nadwątlenie danego organu czy ukłdu przez powtarzające się infekcje osłabia go jeszcze bardziej i czyni podatnym np. na no­wotwory. Tak wygląda, obserwowany na pozio­mie ciała, mechanizm obronny, który polega na wypieraniu ze świadomości nieakceptowanych przez daną osobę emocji i treści.

- Jak działa taki mechanizm?

WE: Różne fragmenty naszego ciała związane są z przeżywaniem różnych uczuć, emocji. Na przykład nogi mają związek z odczuwaniem wolności, swobody, oparcia. Miednica z od­czuwaniem siły, seksualności, radości. Serce ze wszystkim, co kojarzy się z miłścią, tkliwością. A gardło to mechanizm ekspresji i okazywania najsilniejszych emocji, takich jak ból, rozpacz, złość czy rozkosz, wyrażanych krzykiem lub płaczem.

226

Jeśli wyrażanie jakichś emocji jest zabro­nione, uważane przez otoczenie dziecka za niestosowne", to one nie znikają, tylko zostają stłumione. Nie da się dziecku za­kazać odczuwania tego, co czuje, można jedynie je zmusić do tłamszenia uczuć. Na przykład, jeśli dziecko jest uczone, że grzeczna dziewczynka nie powinna się tak brzydko złościć", to z czasem, nawet kiedy czuje silną złość, będzie ją najpierw tłmić, a potem mimowolnie wypierać do nie­świadomości. Żeby tak silne emocje stłumić, trzeba wykonać ogromną pracę, nie tylko na poziomie umysłu, ale w tym samym czasie na poziomie ciała, użyć określonych mięśni. Żeby zahamować płacz, zabroniony w jakichś okolicznościach, trzeba bardzo mocno ścisnąć gardło, przytrzymać naturalne skurcze przepo­ny. Im gwałtowniejsze emocje, tym bardziej in­tensywną pracę musi wykonać ciało. W tej pra­cy biorą udział zarówno mięśnie, na które ma­my świadomy wpływ, czyli mięśnie prążkowane, jak i mięśnie gładkie, sterowane podświadomie, do których potem trudno znaleźć dostęp, by zlikwidować blok. Nie wystarczy zrozumieć, że oto mamy w gardle blok i że korzystnie byłoby się go pozbyć, a więc po prostu rozluźniam swo­je mięśnie gładkie i już. Niestety, nie da się tego załatwić świadomą decyzją ani aktem woli. Trzeba sięgnąć głęboko w podświadomość.

227


dialogi...


AS: Czasem napięcie tych mięśni jest niezwykle silne. Jedna z moich pacjentek opowiadała mi, że w czasie operacji lekarze nie mogli się do­stać do jednego z jej organów wewnętrznych ze względu na taki właśnie blok mięśniowy. Aneste­zjolog podawał jej kolejne, w pewnym momencie już końskie dawki środków zwiotczających, któ­re nie pomagały. A była to właśnie osoba bar­dzo inwazyjnie traktowana w dzieciństwie. Jej ciało, żeby bronić się przed nową niechcianą inwazją, w tym wypadku chirurgiczną, napinało mięśnie gładkie do granic możliwości, zupełnie bez udziału świadomości tej kobiety.

WE: Jeden z neurofizjologów zauważył, nie­dawno, że ciało jest mózgiem. I to jest prawda. Przyzwyczailiśmy się myśleć, że tu jest mózg, a tam ciało noga, ręka i cała reszta. Ale warto spojrzeć na ciało jako na część mózgu. Neuron, który mamy w nodze, mamy też w mózgu. Bo neuron jest jedną ko­mórką, która ma taki wydłużony kształt. Neuron to po prostu wypustka mózgowa. Na dodatek okazuje się, że receptory mózgowe mamy we wszystkich częściach i organach ciała. Między ciałem i mózgiem nie ma więc żadnej różnicy. Pogląd, że umysł to jedno, a ciało to drugie, jest zupełnie anachro­nicznym sposobem widzenia istoty ludzkiej.

228

- Ale bardzo rozpowszechnionym. Nie wykłada się przecież medycyny w duchu psychosomatycznym.

WE: Niestety, lekarze w większości przypad­ków leczą ciało, a nie człowieka. Widzą po­dział tam, gdzie on w rzeczywistości nie istnieje. "L wciąż są w tym duchu kształceni.

- Chciałabym jeszcze wrócić do bloków. Ja­kie zachowania, poza lekceważeniem płaczu dziecka, mogą prowadzić do powstawania blo­ków, a w konsekwencji do schorzeń?

WE: Wszystkie naruszające integralność ciele­sną dziecka. Dlatego szczególnie ważne jest re­spektowanie miejsc chronionych przez zwiera­cze. Do tych miejsc trzeba podchodzić ze szcze­gólnym szacunkiem. Nie wciskać tam na siłę żad­nych przedmiotów, chronić przed przypadkowymi urazami. Te miejsca to oczy, buzia, odbyt, cew­ka moczowa, a u dziewczynek dodatkowo pochwa.

AS: Gwałtem, bardzo źle odbieranym przez ciało dziecka, jest m.in. wkładanie termometru w pu­pę. Albo, co robi wiele mam, czyszczenie buzi dziecka po posiłku w ten sposób, że wkłada mu się palec do ust i przejeżdża po dziąsłach. Jak ktoś nie wierzy, że to okropne, to niech sam spróbuje, jakie to uczucie, gdy ktoś wkłada nam do ust palec i przejeżdża po dziąsłach.

229


- Ale czasem trzeba zmierzyć dziecku tem­peraturę albo włożyć smoczek.

WE: Takie zabiegi trzeba wykonywać, ale za­wsze dbajmy o to, by uzyskać na nie zgodę dziecka. Trzeba wiele czułości i cierpliwo­ści, by samo rozluźniło mięśnie twarzy, otwo­rzyło buzię czy przestało kurczowo ściskać pupę. Nie wolno gwałcić przejawów oporu dziecka. Warto poświęcić czas na negocjacje. Od początku uczymy w ten sposób dziecko, że ma święte prawo bronić integralności swojego ciała. Świadomość tego prawa staje się na­szym głębokim podświadomym przekonaniem na resztę życia. Ma to wielki wpływ na to, co się później z nami dzieje. Dzieci, których zwieracze w niemowlęctwie były gwałcone, dzieci karmione na siłę, atakowane lewatywa­mi, termometrami, myte w sposób inwazyjny, nie potrafią w dorosłym życiu bronić swoich granic i łatwo stają się ofiarami innych.——

AS: Najczęstszym skutkiem takich zabiegów wykonywanych na dzieciach jest to, co póź­niej nazywamy syndromem wyuczonej bezradno­ści albo syndromem ofiary. Takie postępowa­nie kształtuje osoby bezwolne, reagujące na większość sytuacji życiowych wycofaniem, lę­kiem, psychicznym i fizycznym skuleniem się. Nie są to osoby przebojowe, pewne siebie,

dialogi...

wierzące w siebie i swoją wartość. Mają trud­ności w kontaktach z innymi ludźmi. Istnieje cały syndrom takich dzieci, które są traktowa­ne przez rodziców jak paczka, przedmiot. Są my­te, przenoszone, leczone, ale ich odczuć nikt w tym wszystkim nie bierze pod uwagę. Ktoś za­wsze wie lepiej, czego im trzeba, i w związku z tym nie musi ich pytać o zdanie.

WE: Tak wychowani ludzie często uciekają z ciała, zupełnie jakby czuli, że to ciało do nich nie należy. Zwłaszcza wtedy, gdy są w dużej bliskości z innymi ludźmi. Stąd biorą się kobiety i mężczyźni bojący się seksu i nie mający z niego żadnej przyjem­ności. Partnerzy takich osób skarżą się wtedy na ich psychiczną nieobecność.

- Co to znaczy ucieczka z ciała"?

AS: Kiedyś spotkałem kobietę, która w dzieciń­stwie była molestowana seksualnie przez ojca. Żeby jakoś to przeżyć, przyjęła instynktownie taką taktykę, że w czasie kazirodczych aktów oddychała coraz płyciej i coraz wolniej. W pewnym momencie następowało niedotlenienie mózgu, zawrót głowy i odjazd. W ten sposób ona jakby odłączała się od swojego ciała, dzięki czemu mniej czuła, co się w nim i z nim dzie­je. I to jest jeden z rodzajów ucieczki z cia-


230

231


ła. Później ta kobieta miała tę samą reakcję we wszystkich kontaktach seksualnych, nawet z mężczyznami, których kochała. Parę razy zda­rzyło się jej nawet tak bardzo się odtlenić, że dostała ataku tęźyczki. To oczywiście skrajny przykład, ale dobrze ilustrujący ten mechanizm.

- Jak oddziałując na ciało, możemy wzmac­niać psychikę dziecka?

WE: Istnieje coś takiego jak świadomość cia­ła. To bardzo ważne, by mieć uświadomione ciało. A rodzice mogą w tym albo bardzo po­móc swoim dzieciom, albo bardzo zaszkodzić. Uświadomienie ciała wpływa korzystnie na kontakt ze światem, na jakość życia, jasność i intensywność doznań zmysłowych. Ale rów--nież na odporność. Ciało uświadomione, po­zbawione zakazanych, zablokowanych sfer, jest zdrowsze, bo ma więcej energii. Wysyła też do świadomości jaśniejsze, szybsze sy­gnały o zagrożeniu, rodzącej się chorobie, niebezpiecznym przemęczeniu. W dobrze uświadomionym ciele także na podświadomym poziomie umysł szybciej uruchamia interwen­cyjną strategię i broni się skuteczniej przed wszelkim zagrożeniem.

dialogi...

Sugerujesz, że system immunologiczny w takim ciele jest bardziej sprawny?

WE: Tak, bo sprawność systemu immunologicz­nego w dużej mierze zależy od szybkości prze­kazu informacji w obrębie ciała. Im pełniej­szy dostęp do ciała ma mózg, tym jaśniejsze jest jego pojęcie o tym, co się w organizmie dzieje, a to z kolei pozwala mu skuteczniej go bronić. Przyrównać to można do antywiru­sowego programu komputerowego. Mózg działa w ten sposób, że w każdej chwili odprężenia, a szczególnie podczas snu, skanuje" ciało, wszystkie jego komórki, i jeśli natrafia na alarmujące informacje, uruchamia strategię interwencyjną. Tak powinno się dziać w dobrze funkcj onuj ącym układz ie.

- Ale w zablokowanym ciele, w którym nie­które partie są odcięte przez napięcia mięśniowe, dostęp mózgu do nich jest ogra­niczony, a one w pewien sposób upośledzone i bardziej bezbronne?

AS: Tak to mniej więcej wygląda. Można na­wet zaryzykować stwierdzenie, że po to m.in. człowiek zapada w sen, by mózg mógł dokonać takiego remanentu.


232

233


dialogi...


WE: Sen to czas, w którym system zajmuje się sam sobą. U dzieci dzieje się to szczególnie intensywnie.

- Jak rodzi się świadomość ciała? I co rodzice mogą zrobić, żeby rozwinąć ją u swoich dzieci?

WE: Świadomość ciała u dziecka buduje się przez ciepły, przyjemny i nacechowany sza-~ cunkiem kontakt fizyczny. Najlepiej zacząć jak najwcześniej, już od"" niemowlęctwa. Na­wet noworodkom można masować paluszki, stopki, uszka, plecy czy brzuszek.

AS: Dotykanie dziecka przez rodzica, nie mó­wię oczywiście o tzw. złym dotyku, nastawio­nym na relację seksualną, ale o dotyku do­brym, oznacza właśnie akceptację. Skoro ro­dzic akceptuje poszczególne części ciała dziecka, to również ono będzie miało do nich pozytywny stosunek, a tym samym te obszary nie zostaną odcięte od świadomości.

WE: Ale rodzic, który sam nie akceptuje pewnych obszarów własnego ciała, nie nauczy zdrowej świadomości ciała swojego dziecka. Dorosły, dla którego pośladki stanowią ob- " szar tabu, nie pogłaszcze swojego dziecka po pupie z czułością, akceptacją, tak po prostu. Będzie to robił w jakimś napięciu

234

albo z niezdrową ekscytacją, albo wcale te­go nie zrobiT Będzie wytwarzał wokół tego szczególną atmosferę, którą dziecko natych­miast wyczuje i się jej nauczy. Instynktow­nie wychwyci, że z jakiegoś powodu tatuś i mamusia dotykają jego nosa w inny sposób niż pośladków czy podbrzusza.

- Wygląda na to, że dziecko spontanicznie ro­bi wiele rzeczy zmierzających do rozwinięcia swojej świadomości ciała. Ciągnie się za ucho, ogląda sobie palce u nóg i rąk.

WE: W ten sposób próbuje zamieszkać w swoim ciele, dowiedzieć się, do czego ono służy, na co może w związku z nim liczyć, zanim wyru­szy w świat, który będzie poznawać ciałem.

AS: Dążąc do poznania swojego ciała, dziec­ko będzie oczywiście dotykać również swoich narządów płciowych. I w związku z tym raz jeszcze chciałbym zapewnić rodziców, że jest to zachowanie zupełnie normalne, natu­ralne i prawidłowe. Dziecko jest istotą zmysłową, a tym samym obdarzoną wrażliwo­ścią erotyczną. Czy to kogoś z dorosłych oburza, czy nie tak zostaliśmy stworzeni i bez wątpienia czemuś to służy. Zaprzecza­nie faktom jest ze wszech miar szkodliwe i kastrujące, przede wszystkim dla dzieci.

235


dialogi...


Dlatego zachęcam rodziców do tego, by spo­kojnie i życzliwie traktowali zainteresowa­nie dzieci własnym ciałem, włączając w to sfery erotyczne. Żeby nie klasyfikowali ta­kich zachowań w kategoriach: wstyd, grzech, brudne myśli, ponieważ to straszliwie utrudnia funkcjonowanie seksualne ich dzie­ci w dorosłym życiu, a to znaczy, że w ogó­le zaburza ich przystosowanie do żyda. Bo seks jest sferą tak ważną i rozległą, że je­śli coś w niej jest nie w porządku, to pra­wie na pewno w innych dziedzinach też wy­stąpią problemy i zaburzenia.

WE: Funkcjonowanie tych zależności można zrozumieć na przykładzie systemu siedmiu jezior i siedmiu śluz. Ta metafora nawiązu­je do siedmiu centrów energetycznych, roz­mieszczonych w ciele człowieka wzdłuż osi kręgosłupa, zwanych czakrami. Tym pierwszym jeziorem, pierwszym zbiornikiem energetycz­nym jest energia przeżycia. Może ją zabu­rzyć bardzo silne zagrożenie poczucia bez­pieczeństwa, wtedy ten podstawowy rezerwu­ar energii zostaje odcięty od całej reszty. Woda nie płynie dalej do kolejnych jezior.

AS: Dochodzi do tego w sytuacjach ekstremal­nych, typu: pijany ojciec rzuca dzieckiem o ścianę albo w obecności dziecka rzuca

236

o ścianę matką. To nie dzieje się często, ale jeśli już dochodzi do takich aktów, to po­twornie pustoszą one dziecięcą psychikę. Blo­kują najbardziej podstawowy rezerwuar energii życiowej. Takiemu człowiekowi potem po prostu nie chce się żyć. Zazwyczaj nosi on w sobie mnóstwo skłonności autodestrukcyjnych.

WE: Drugie w kolejności jezioro, czyli nastęny rezerwuar, mieści energię seksualną. Jeśli zostanie zablokowany, to energia również dalej nie popłynie. Wtedy wszystkie wyższe funkcje związane z osiąganiem sukcesów w życiu, ze zdo­bywaniem, z wyższą uczuciowością, autoakcepta-cją, duchowością zostaną upośledzone. Energia zatrzyma się na jednym z podstawowych poziomów i zostanie tam uwięziona. Jakaś jej część po­płynie dalej i trochę zasili inne funkcje, ale będzie to tylko namiastka. Człowiek z zahamo­waną energią nie żyje w pełni, nie może poznać swojej prawdziwej siły, swoich możliwości.

AS: Poza tym, o czym mówisz, warto też przypomnieć, że wszelkie perwersyjne orientacje seksualne, takie jak pedofilia, ekshibicjonizm czy fetyszyzm, są właśnie wynikiem fiksacji na pierwotnym poziomie energii seksualnej. Mają one niesłychaną moc. U ludzi z tak zablokowaną energią, niezależnie od ich woli, wszystko jest

237


dialogi...


przesiąknięte i podporządkowane perwersyj­nym skłonnościom. I bardzo rzadko daje się z tym coś zrobić.

WE: To bardzo silne urazy. Zablokowana ener­gia seksualna nie może się sublimować. Jest zamknięta i staje się siłą destrukcyjną.

- Czy to znaczy, że efektem zbyt gorliwego odwracania uwagi dziecka ód sfery seksualnej może być jego zafiksowanie na tej sferze?

WE: Tak, jeśli na siłę chcemy wychować in­telektualnie i duchowo wysublimowane dziec­ko, i w związku z tym pacyfikujemy natural­ny rozwój jego seksualności, to efekt z pew­nością będzie odwrotny do zamierzonego. Dlatego fazę autoerotyzmu, która tak często przeraża rodziców, trzeba uznać za bardzo ważną fazę rozwojową. Nie powinno się jej zaburzać, bo służy ona dziecku do budowania autonomii. Dziecko ma święte prawo poznawać swoje ciało w kontakcie ze sobą, zanim jesz­cze jako dorosła osoba wejdzie w pełne żcie seksualne. Także po to, byśmy nie tkwi­li przez resztę życia w złudzeniu, że nasze doznania seksualne są uzależnione wyłącznie od innych ludzi, że źródłem przyjemności z tym związanych jest inny człowiek, a nie nasze własne ciało.

238

Instalowanie tej iluzji w umysłach dzieci ma swoje patriarchalne źródło. Dlatego au-toerotyzm jest tępiony szczególnie u dziewczy­nek. Ta manipulacja miała na celu produkowanie kobiet zależnych od mężczyzn — uległych, nie-autonomicznych, poddanych ich woli.

- Wszelkie przemiany obyczajowe zaczynają się od rozwoju świadomości pojedynczych lu­dzi, a do tego potrzebna jest edukacja. Jak oceniacie polską politykę edukacyjną w za­kresie wychowania seksualnego?

AS: Nie można tego ocenić inaczej jak pozba­wianie naszego społeczeństwa, przede wszyst­kim młodzieży, uczciwej edukacji seksualnej, co jest ciężkim błędem, za który kolejne po­kolenia płacić będą pogmatwanym życiem emo­cjonalnym i osobistymi tragediami.

WE: Scedowanie wychowania seksualnego wy­łącznie na rodziców, którzy sami w więk­szości wyrośli w represyjnej tradycji, pełnej zahamowań, nieporozumień, fałszy­wych pojęć i niedopowiedzeń, jest kontynu­owaniem spuścizny ciemnogrodu w najbar­dziej szkodliwej postaci. Aktualny stan rzeczy do tego właśnie się sprowadza. Coś takiego jak wychowanie seksualne w tej chwili nie istnieje. Ze szkolnego obiegu

239


dialogi...


wycofane zostały sensowne podręczniki, a to, co proponuje się w zamian, nie uwzględnia podstawowej wiedzy psycholo­gicznej i seksuologicznej.

AS: Ja widzę sprawę tak. Istnieje wiedza o życiu seksualnym i wychowanie seksualne, gdzie tę wiedzę można różnie interpretować w sensie ideologicznym. Uważam, że każdy człowiek ma prawo do wiedzy o życiu seksual­nym i publiczne szkoły powinny zagwarantować mu do tej wiedzy uczciwy dostęp, ponieważ jest to naturalny aspekt życia ludzkiego. Natomiast to, co się obecnie odbywa w więszości polskich szkół, jest ideologiczną ma­nipulacją na świadomości młodych, niedoinfor­mowanych ludzi. Jestem przekonany, że obycza­jowi cenzorzy wiedzy o życiu seksualnym człwieka wyrządzają młodzieży wielką i trudną do naprawienia w przyszłości krzywdę.

WE: Z wiedzą o życiu seksualnym jest tak sa­mo jak z wiedzą z fizyki. Można ją wykorzy­stać do stworzenia bomby atomowej albo elektrowni, która da ludziom ciepło i świa­tło. Ale to nie znaczy, że powinniśmy dzie­ciom wykładać fikcję o nieistniejących pra­wach fizyki tylko dlatego, że te, które na­prawdę obowiązują, nie są nam ideologicznie na rękę.

240

AS: Tymczasem w Polsce doszło do tego, że młdzi ludzie są pozbawiani elementarnej wiedzy o życiu seksualnym. I niestety, czy to się ko­muś mieści w głowie czy nie, prawda o polskich rodzicach jest taka, że nie posiadają czasem podstawowej wiedzy o seksualności, o jej kształtowaniu się i przejawach. Zamiast tego mają wyobrażenia moralne na temat seksualności, ale brak im wiedzy na poziomie biologicznym i w związku z tym przekazują swoim dzieciom szkodliwe bzdury.

- Albo nic.

WE: Wychowanie seksualne w Polsce jest dziś najczęściej obciążaniem dzieci dziedziczną ignorancją.

AS: Wielu czytelnikom może trudno w to uwie­rzyć, ale ja dostaję masę listów od rodziców, dorosłych w końcu ludzi, na dodatek obdarzonych potomstwem, z pytaniami tak elementarnymi, że łapię się za głowę i zastanawiam, w którym ja stuleciu żyję! Przez wielu dorosłych nawet użcie słów takich jak orgazm", penis" czy ma­cica" uważane jest za grzeszne". Niedawno od­byłem rozmowę z kobietą, która ma kilkoro dzie­ci. I ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że seks nie sprawia jej i nigdy nie sprawiał żad­nej przyjemności. Co więcej, gdy wyraziłem

241


zdziwienie i zasugerowałem, że ten stan rzeczy można zmienić, ona się oburzyła. I oświadczy­ła mi, że z tego" przyjemność to mają tylko kurwy, podczas gdy ona jest porządną kobietą! A porządna kobieta nie ma mieć przyjemności, bo przyjemność ma mieć tylko chłop. I tak jest dobrze. Tak ma być.

WE:To jest kolejny przylład na to, że najlep­sze, co możemy zrobić dla swojego dziecka, to pozbyć się własnych ograniczeń i fałszywych przekonań. Jeśli to zrobimy, będziemy mogli spokojnie zawierzyć naszej spontaniczności i rodzicielskiemu instynktowi. Na pewno nie uczynimy dziecku krzywdy.

Jeśli zaś pozostawać będziemy we władzy wła­snych problemów, ignorancji i ograniczeń, to wbrew najlepszym chęciom przekażemy je naszym dzieciom.

Dar czy

Rozdział 8

dług


dialogi...

- W jednym z poprzednich rozdziałów powie­dzieliście, że źle się dzieje, jeśli to, co dajemy naszym dzieciom, traktujemy jak udzielaną im pożyczkę. Czy wobec tego po­winniśmy traktować nasze wysiłki i uczucia kierowane do dzieci jako dar?

WE: Dla mnie to, co rodzic daje dziecku, nie jest darem. Natomiast dziecko uważam za wiel­ki dar dla rodziców. I nie tylko dlatego, że dzięki dziecku możemy otworzyć serce i prze­żywać radosne, pogodne chwile. Także dlate­go, że będąc rodzicami, możemy przeżywać chwile trudne, gdy dziecko konfrontuje nas z czymś, co w nas samych jest jeszcze nie­uświadomione, nieuruchomione, niezrealizowa­ne. Wychowywanie dziecka jest dla rodziców wielką okazją do intensywnego i głębokiego rozwoju. Choć nie zawsze potrafimy z tej szansy skorzystać.

- Dziecko zwiększa nasze możliwości?

WE: Zdecydowanie tak. Bo jeśli pojawia się problem, to trzeba coś z nim zrobić. Zmobi­lizować się, sięgnąć głębiej, uruchomić możliwości, o których wcześniej nie wie­dzieliśmy. Sam często doświadczałem tego wymiaru ojcostwa. To były trudne wyzwania, ale dzięki temu, że świadomie je podjąłem,

245


dialogi...


mogłem doświadczyć zarówno trudnych, jak i wspaniałych chwil, a także dowiedzieć się wiele o sobie. Odkryłem w relacji z dzieć­mi coś niepowtarzalnego i niemożliwego do osiągnięcia w żadnym innym związku. Pewnie dlatego nie mam poczucia, że moje dzieci są mi coś winne. Nie wyrzucam im tego, że spę­dzałem z nimi czas, który mogłem przeznaczyć

dajmy na to na podróże czy jakieś przy­jemności. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że to ja nie mam wobec nich żadnego długu, że dałem im w zamian coś ekwiwalentnego.

- Takie rozumienie rodzicielstwa jest nie­bywale rzadkie. Najczęściej rodzice próbu­ją jednak zadłużyć dziecko. Unaocznić mu, ile czasu, środków i cierpliwości zainwe­stowali w to, by miało jak najlepiej. Czy nie mają do tego prawa?

WE: Czy rodzice mają prawo instalować dziecku w głowie nakaz odczuwania dozgon­nej wdzięczności za to, że powołali je do życia? Przecież ono nie brało udziału w podejmowaniu tej decyzji, nie zaciągało świadomie długu, więc dlaczego miałoby go spłacać? Postawa rozrachunkowa nie ma sen­su, robi krzywdę i dzieciom, i rodzicom. Wdzięczność nigdy nie narodziła się na żą­danie. Wypominając dzieciom czas, wysiłek

246

czy pieniądze, które poświęciliśmy na ich wychowanie, możemy wzbudzić w nich najwy­żej poczucie winy. Ale czy naprawdę o to nam chodzi?

AS: Rodzice szczególnie silnie starają się zadłużyć swoje dzieci, gdy czują się zagro­żeni samotnością. Chcą je w ten sposób do­zgonnie ze sobą związać, zapewnić sobie wy­łączność. Sugerują więc, że dług, jaki dziec­ko mimowolnie u nich zaciągnęło, jest prze­ogromny: powołanie na świat, kilkanaście lat łożenia na utrzymanie, edukację, liczne stre­sy itp. Dają mu do zrozumienia, że tak dużgo zadłużenia nigdy nie zdoła spłacić, zawsze więc będzie ich dłużnikiem.

- Czy jest coś złego w tym, że dziecko mimo to stara się spłacić takie zadłużenie"?

AS: Tak. Ponieważ dziecko nigdy nie może spłacić takiego długu, nigdy też nie będzie mogło uwolnić się od zwierzchniej roli ro­dzica. Inaczej mówiąc, nigdy nie będzie się mogło od niego psychicznie uniezależnić. Mo­że mieć tylko tyle wolności, na ile rodzic zechce mu pozwolić. Jeśli próbuje wybić się na niepodległość, jest szantażowane poczu­ciem winy, zarzuca mu się czarną niewdzięcz­ność, okrucieństwo, egoizm. A z takimi

247


dialogi...


oskarżeniami płynącymi z ust rodzica trudno sobie dziecku, nawet dorosłemu, poradzić.

WE: Taki rodzic bywa do końca życia wyrzutem sumienia dla swoich dzieci. Czego by dla nie­go nie robiły, zawsze daje im do zrozumienia, że jeszcze coś są mu winne. Dzieci złapane na taki haczyk czują się odpowiedzialne za samo­poczucie i szczęście swoich rodziców. Jeśli rodzice nie są szczęśliwi, dla dzieci staje się to dowodem, że nie są wystarczająco dobre dla swojego taty czy mamy.

AS: Mechanizm zadłużania często włączają też w swój arsenał wychowawczy rodzice niepewni własnej wartości. To, że czynią z dziecka swojego dozgonnego dłużnika, da­je im poczucie ważności. Ten syndrom prze­jawiają m.in. rodzice, którzy w natrętny sposób nie mogą się uwolnić od ciągłego pomagania swoim dzieciom, nawet gdy one już świetnie same sobie radzą. Wciskają im na siłę niepotrzebne rzeczy albo zarzuca­ją radami w sprawach, w których ich dzie­ci doskonale się orientują. I nie chodzi mi o to, że rodzice nie mają prawa poma­gać swoim dzieciom, bo mają, i fantastycz­nie, jeśli chcą to robić. Ale co innego realna pomoc, gdy dzieci naprawdę jej po­trzebują, a co innego wtrącanie się tylko

248

po to, by dać dziecku odczuć, że bez rodzica nie dałoby sobie rady: Co ty byś beze mnie zrobił! mówi matka do czterdziestoletniego mężczyzny, wci­skając mu beret na głowę". Wyszedłbyś bez czap­ki na mróz i na pewno znowu byłbyś chory!".

- Śmiech na sali, ale sytuacja niewesoła.

AS: Niektórzy rodzice zadłużają też swoje dzieci z poczucia winy za nieudany dom. Ta skłonność pojawia się często u samotnych matek, które mają poczucie, że nie zapew­niły swojemu dziecku ojca, szczególnie gdy jest to syn. W zamian za to niedociągnię­cie" zawsze chcą mu dawać więcej, niż inne matki dają swoim dzieciom. Są więc gotowe być przy nim w każdej sytuacji, rozwiązy­wać za niego problemy, z którymi sam dałby sobie radę, usuwać mu wszelkie kłody spod nóg, czuwać dniem i nocą nad jego bezpie­czeństwem. W rezultacie wychowują psychicz­ne kaleki, niezdolne do samodzielności, i rozwalają synom późniejsze życie. A jed­nocześnie wiążą ich z sobą właśnie poprzez poczucie zadłużenia. Bo te dzieci przez ca­łe życie patrzą, jak ich samotne, nieszczę­śliwe matki dwoją się i troją, żeby nicze­go im nie brakowało, jak bardziej od nich przeżywają każdą porażkę, stres, jak się poświęcają" dla ich dobra. I w końcu za-

249


dialogi...


czynają żyć nie dla siebie, tylko dla tych swoich poświętliwych matek. Nie myślą w ka­tegoriach czego ja chcę?", tylko co po­winienem zrobić, by nie zranić mojej mat­ki, by nagrodzić jej wszystko, co dla mnie robiła i robi?". A to prosta droga do psy­chicznego niewolnictwa.

- Dorosłe dzieci szantażowane niewdzięczno­ścią preparują czasem rzeczywistość na użtek rodziców dla świętego spokoju", a za ich plecami robią swoje. Udają, że w ja­kiejś kwestii mają inne zdanie, niż mają, nie wchodzą na pewne niebezpieczne" tema­ty itp. Co myślicie o takiej taktyce?

AS: Moim zdaniem to układ rodem z podstawów­ki, w którym dzieci kiwają swoich starych, i nic w tej relacji nie jest autentyczne. Ani rodzice nie są tu naprawdę szanowani, ani dzieci, nie są naprawdę dorosłe, skoro nie da­ją sobie prawa do wygłoszenia w obecności oj­ca czy matki własnego zdania. Zachowują się tak, jakby zdanie rodziców z definicji zawsze miało być ważniejsze od tego, co sami sądzą. Może zabrzmi to radykalnie, ale prawdziwie dorośli stajemy się właśnie wtedy, kiedy na­si rodzice zaczynają być dla nas nieważni. Nieważni" nie w sensie niekochani czy lek­ceważeni. Nieważni", bo przestają mieć wpływ

250

na decyzje, które podejmujemy, bo przestaje­my kierować naszym życiem w zależności od te­go, co na to powie mama czy tata. Owszem, po­trafimy przyjąć ich zdanie jako ekspresję, do której każdy człowiek ma prawo, ale jedno­cześnie podążamy swoją drogą. Ona może być zbieżna z tym, czego życzyliby sobie rodzice, ale nie musi. I to jest w porządku. Inaczej mówiąc cokolwiek rodzic mówi czy robi, nie ma to na moje życie takiego wpływu, którego ja bym nie chciał czy nie kontrolował.

WE: Stajemy się dorośli, gdy nasi rodzice przestają być naszymi rodzicami, gdy stają się ludźmi, z którymi możemy stanąć w jednym kręgu na równoprawnej pozycji. Choć zawsze pozostaną ludźmi, z którymi wiążą nas szcze­gólne, niepowtarzalne więzi emocjonalne, tó~ powinni przestać być kimś, od kogo jesteśmy zależni, kto może wpływać na nasze życie i nasze decyzje wbrew naszej woli. W indiańskich rytuałach istnieje bardzo piękny obyczaj. Po przejściu inicjacji przez syna podchodzi do niego ojciec i mó­wi: Od tej chwili nie jestem już twoim oj­cem, jestem twoim bratem". A syn to po­twierdza: Od tej chwili nie jestem już twoim synem, jestem twoim bratem". Podobną formułę w odpowiednim momencie słyszy cór­ka od matki: Nie jesteś już moją córką,

251


dialogi...


jesteś moja siostrą". To piękna ilustracja rodzicielskiej miłości i dojrzałości, uwolnienia się od egoistycznej pokusy wią­zania dziecka ze sobą na dłużej, niż trze­ba, wbrew temu, co dla niego dobre. Wielu dorosłych słysząc o tym rytuale, przyzna­je, że to jest coś, o czym marzyliby w re­lacji ze swoimi rodzicami, że wzbudziłoby to ich szacunek do dojrzałości rodziców. Dorosłe dzieci tęsknią, by ojciec i matka wreszcie abdykowali z roli zwierzchników. Twierdzą, że pogłębiłoby to ich więź z ro­dzicami. Myślę, że w gruncie rzeczy tęsk­nią za tym również rodzice. Od kiedy o tym usłyszałem, sam czekam na moment, w którym z pełnym przekonaniem będę mógł powiedzieć moim synom: Teraz już nie jesteście moimi synami, jesteście moimi braćmi".

AS: Czegoś takiego bardzo brakuje naszej zachodniej cywilizacji.

- Piękny symbol. Podkreśla więź, a jedno­cześnie równorzędność. Dlaczego jednak wie­lu rodziców tak bardzo boi się równorzędnej relacji ze swoimi, nawet już dorosłymi dziećmi i za wszelką cenę, nieraz rozpaczli­wie, próbuje utrzymać się na płaszczyźnie ciągłego udzielania rad, pouczania, strofo­wania?

252

WE: U nas ciągle wielką karierę robi sfor­mułowanie: Zawsze będziesz moim dziec­kiem". Co ma podkreślać wyjątkowość miłości","""-którą darzymy nasze dzieci, ale jednocześnie ustawia dzieci w pozycji wiecznie niedoro-słych, ciągle potrzebujących rodzicielskiej obecności, słabszych od swoich rodziców.

- Niektórzy rodzice lubią powtarzać swoim dzieciom: Pamiętaj, nikt cię nie będzie tak kochał jak ja". Słowa te odnoszą się często do realnych lub potencjalnych part­nerów ich dzieci. Zdarza się nawet, że czu­ją się urażeni, jeśli ich dziecko za bar­dzo" kocha swojego męża czy żonę. Znam sy­tuację, w której w obliczu kryzysu małżeń­skiego ojciec zaczął wypominać córce z sa­tysfakcją: A nie mówiłem, on cię wcale nie kochał tak mocno jak ja!", jakby triumfu­jąc, że ta więź, która przez jakiś czas by­ła konkurencyjna wobec więzi rodziciel­skich, nagle okazała swoją słabość.

WE: Manifestacja zaborczości. Nie wiem, czy można to nazwać miłością.

AS: Ale konkurowanie z partnerem dziecka to bar­dzo charakterystyczna dla polskich rodzin sytu­acja. Humorystycznie już nawet eksploatowanym schematem jest to, że polskie teściowe nie zno-

253


dialogi...


szą swoich synowych albo traktują je jak zło ko­nieczne pod hasłem: Ty nigdy nie będziesz dla niego tak dobra jak ja i nigdy nie wygrasz ze mną konkurencji, bo on wcześniej czy później zo­baczy, że ty gorzej gotujesz, prasujesz" itp.

- A kiedy się okazuje, że synowa naprawdę dobrze gotuje, dba o męża i trudno się do niej o coś przyczepić, to zamiast się cie­szyć, przeżywają stres, że mogą przegrać w wyścigu o względy syna.

AS: Absurdalna sytuacja. Właściwie śmieszna, gdyby nie to, że bardzo praw­dziwa. Wielu rodziców straszliwie się mę­czy, usiłując stanąć na wysokości zada­nia, które sami sobie wyznaczyli. Często próbują na przykład udawać wieczną omni-potencję. I albo doznają rozgoryczenia, gdy ich dorosłe dzieci odmawiają udziału w tym spektaklu, albo doprowadzają do groteski, gdy dorosły syn dyrektor, któ­ry od lat pracuje, ma własne dzieci, za­rządza ludźmi, przyznaje z udawaną wdzięcznością: Dziękuję ci, mamo, że mi przypomniałaś o czapce, bo znów byłbym chory". Po czym taki facet wychodzi od matki, wsiada do swojego auta i olewa sprawę czapki. Komedia i gra pozorów.

254

WE: Niezależnie od tego, jak wiele dobrych chęci rodzicielskich kryje się za takimi za­chowaniami, dla dzieci są one jednoznacznie szkodliwe. Przedłużająca się nadmiernie zależ­ność od rodziców wpływa negatywnie na więzi partnerskie. Energia uwikłana w relację z ro­dzicami sprawia, że nie możemy zainwestować całej mocy uczuć w nasz związek partnerski.

AS: W bardzo wielu rodzicach tkwi pazerność na swoje dzieci, która jest przejawem straszliwego egoizmu pod maską troski. Cza­sem wygląda to tak, jakby ci ludzie chcieli zabrać swoje dzieci w podróż do grobu. Dla wielu dorosłych relacja z dzieckiem by­wa protezą ich dorosłego, niespełnionego ży­cia emocjonalnego. Taką relację rodzicielską określa się jako relację symbiotyczną. W skrajnych przypadkach może ona stać się dla dorosłego relacją zastępczą wobec wszystkich innych typów relacji emocjonal­nych, (np. z mężem, żoną czy własnymi rodzi­cami) . Relacja symbiotyczną w stosunku do dziecka jest głębokim nadużyciem. Dziecko zaspokaja wtedy nasze neurotyczne potrzeby, nie jest więc kochane, a używane. Gdyby nie było relacji symbiotycznej, nie byłoby też takich zjawisk, jak anoreksja dziecięca, bu-limia, nerwica natręctw czy nerwica konwer-syjna.

255


dialogi...


WE: Ile jest takich dorosłych dzieci, które mając po trzydzieści, czterdzieści lat drep­czą u boku swoich starych rodziców i wydaje im się, że nadal są dziećmi. Dają się stro­fować, manipulować, tracą własne życie.

AS: To straszny kanał dla dzieci, ale i dla rodziców. Bo oni zamiast miłości, wzbudzają utajoną złość. A cała energia, jaką z takim zacięciem inwestują w poskramianie swoich dzieci, kształtuje uzależnionych nieudaczni­ków. Gdyby odważyli się spojrzeć szczerze na tę sytuację, dostrzegliby, że ta niewolnicza relacja rodzi masę nieszczęść. Dlatego za­wsze powtarzam rodzicom: „Jeżeli u progu do­rastania dostrzegasz, że nie możesz pogodzić się z rosnącą autonomią swojego dziecka, to powinieneś zacząć pracować nad sobą. Udaj się do terapeuty, ponieważ masz problemy. Ty, a nie twoje dziecko".

WE: Taka postawa idzie często w parze z zaniedba­niem własnego życia przez rodzica, z ograniczaniem kontaktów z innymi dorosłymi ludźmi. Rodzice, któ­rzy nie mają swojego życia, żyją życiem dziecka. A wtedy odejście dziecka z domu rzeczywiście jest katastrofą. Bo rodzicowi jest już trudno dogonić własne życie. Niektórych ta perspektywa tak czasa­mi przeraża, że przywiązują do siebie dziecko, przedłużając swoje rodzicielstwo, ile się da.

256

AS: Tymczasem pozytywne rozwiązanie takiej sytuacji jest często prostsze, niż sądzą. Na przykład w rodzinie, gdzie przez lata matka żyje życiem córki, nie zauważając osamotnio­nego męża, wraz z odejściem córki rodzi się szansa na uzdrowienie stosunków między mał­żonkami. Trzeba tylko z tej szansy skorzy­stać. Ale często tacy małżonkowie nie widzą, że mogliby sami dla siebie stanowić szansę. Jeśli jednak uda się namówić ich na współpra­cę, często następuje odrodzenie ich związku i wtedy, w jakiś naturalny sposób, puszczają też wolno swoje dzieci.

- W czym wobec tego powinien przejawiać się szacunek dla rodziców, skoro nie w dozgon­nej zależności i dyspozycyjności?

WE: Stereotyp, niestety, jest taki: szanować to niczego nie wymagać, oszczędzać, wykonywać wszelkie polecenia, potakiwać, nie sprzeci­wiać się. Mało kto dostrzega, że takie trak­towanie ludzi nie ma w istocie nic wspólnego z szacunkiem. Jest to lekceważenie, traktowa­nie rodziców tak, jakby byli dziećmi. Dlatego ludziom, którzy mają kłopoty w relacji z rodzicami, mówię zawsze: Zacznijcie wresz­cie od swoich rodziców czegoś wymagać, trak­tujcie ich z szacunkiem. Mówcie im prawdę, mócie im o tym, co czujecie, co widzicie, co pa-

257


dialogi...


miętacie. Niech oni się z tym skonfrontują, niech mają szansę coś z tym zrobić". Ale takie rady z wielkim trudem przebijają się do świa­domości uzależnionych dorosłych dzieci. Wielu z nich czuje złość, rozczarowanie, wstyd wobec swoich rodziców, ale gra spektakl, pod tytułem szanuję swoich rodziców, więc im o niczym waż­nym, co mnie dotyczy, nie mówię".

AS: Ale jak już niektórzy się na taką od­wagę zdobędą, to uczciwa szczerość potrafi być bardzo uzdrawiająca.

WE: Opór przed uczciwym postawieniem rodzi­com trudnych, przemilczanych dotąd pytań i przed wyrażeniem swoich uczuć wypływa z lęku przed karą i odrzuceniem. Ale tam, gdzie jest lęk, nie ma mowy o szacunku. Ro­dzice, którzy swoją pozycję opierają na wzbudzaniu w dziecku lęku, powinni zapytać siebie, czy chcą, by dzieci się ich bały, czy żeby ich szanowały i kochały.

AS: To, o czym mówimy, przypomniało mi o pewnej mojej pacjentce, której matka na starość popa­dła w alkoholizm. Ta pacjentka mieszkała kilka­set kilometrów od domu rodziców, a mimo to oj­ciec bez przerwy wzywał ją na pomoc. Potrafił dzwonić do swojej córki po dwadzieścia razy dziennie, relacjonując, ile matka tego dnia wy-

258

piła albo że właśnie pije itp. Córka niczym in­nym nie żyła, tylko problemami z matką. Albo ciągle kursowała między dwoma miastami komplet­nie skatowana, albo interweniowała telefonicz­nie, dwojąc się i trojąc. Aż w końcu powiedzia­łem jej właśnie coś takiego, że przecież ona zu­pełnie nie szanuje swojego ojca. Bo po pierw­sze, nie mówi mu szczerze, że już dłużej nie ma siły funkcjonować w ten sposób, a po drugie, nie traktuje go jak dorosłego faceta, który z pija­ną matką może sobie poradzić równie dobrze jak ona. A skoro jest na miejscu i jest mężem tej kobiety, zdrowym, sprawnym mężczyzną, to nie ma przeciwwskazań, żeby się nią zajął, zamiast wyręczać się mieszkającą na drugim końcu Polski córką. I ona ze straszliwymi oporami, ale w końcu mu to powiedziała. Oczywiście na początku był dramat, wyrzuty, łzy. Ale na szczęście ta kobieta nie dała się zaszantażować. I rezultat był taki, że jej ojciec w końcu zaopiekował się swoją żną i zaczął szukać sposobów poradzenia so­bie z problemem jej alkoholizmu na własną rękę. I pamiętam, że parę miesięcy później ta pacjentka przyjechała do mnie rozpromie­niona, mówiąc: Wie pan co? Ja nareszcie mam teraz ojca. Zawsze miałam jakiegoś potwora, który się na mnie wieszał, którego się ba­łam, przed którym się kryłam. A teraz mogę z nim poważnie porozmawiać". I to było wspa-

259


Rozdział 9

niałe. Szczerość naprawdę spowodowała w tej rodzinie przemianę.

WE: Kiedy dorosłe dzieci pracują nad sobą, to często mogą pomóc również swoim rodzicom, jeśli rodzice podejmą to ogromne wyzwanie. Niestety wielu woli się wtedy jeszcze bar­dziej usztywnić, zamiast zrzucić z siebie raz na zawsze pancerz autorytaryzmu. Ale je­śli podejmą to wyzwanie, to mają szansę, by w najgłębszym tego słowa znaczeniu spotkać się ze swoimi dziećmi, a przy okazji poko­nać wiele własnych problemów.


Zasada

SclUcL -l • f •

walizki


dialogi...

- Czasem trudno ustalić związek przyczyno­wy między naszym zachowaniem, odnoszeniem się do partnera życiowego oraz innych ludzi a cechami charakteru dziecka. Ale twierdzi­cie, że taki związek istnieje, nawet jeśli nie jest oczywisty. Dlaczego nazwaliście go zasadą walizki?

WE: Dziecko można porównać do walizki, któ­rą pakujemy latami. Wszystko, co się w niej znajduje, kiedyś musieliśmy tam włożyć. Je-śli nasze dziecko postępuje wbrew temu, co mu wpajaliśmy, to przyjrzyjmy się uczciwie, j aki dawaliśmy mu przykład. Tu z reguły znajduje się odpowiedź na dręczące wielu rodziców pytanie: Kto go tego nauczył?".

AS: Rodzice często stosują rozmaite strate­gie, żeby zanegować istnienie zasady waliz­ki. Stąd na przykład, jeśli dziecko przeja­wia jakąś wstydliwą, niewygodną dla nich cechę, sugerują: On to ma po wujku Karolu" albo zwalają winę na partnera, mówiąc: Ma to po twojej matce".

Lubimy tworzyć wyobrażenia, że to, co złe, pochodzi z zewnątrz. To mit, który pozwala-zrzucić odpowiedzialność za to, co samisknociliśmy, na jakichś innych". Kolejny mit pozwalający pozbyć się rodzicielskiej" odpowiedzialności za to, co nam się w naszym"

263


dziecku nie podoba, opiera się na założeniu, że jako rodzice byliśmy nieskazitelni, ale zadziałał pech. W dzieciństwie opiekunka upu­ściła dziecko i dlatego nie chce się uczyć, albo spadło z huśtawki i dlatego jest takie nieznośne. My nie mamy sobie nic do zarzucę-nią, jesteśmy nieskazitelni. Ciekawe tylko, dlaczego większość rodziców roszczących sobie prawo do nieskazitelności ma poważne problemy ze swoimi dziećmi.

WE: Jeszcze inny mit chroniący rodziców od odpowiedzialności to mit choroby: Moje dziecko jest nieudane, bo jest chore".

AS: Niedawno miałem taką właśnie sytuację. Przyszli do mnie rodzice zmartwieni tym, że ich syn kradnie, choć nie ma po temu żad­nych racjonalnych powodów, bo w domu nicze­go nie brakuje. I długo przekonywali mnie, że syn robi to, bo jest chory. Z góry załżyli, że cierpi na kleptomanię, i nie mogli dopuścić do siebie myśli, że oczywiście nie­chcący, ale to oni uruchomili w tym chłop­cu mechanizm skłaniający go do kradzieży. Łatwiej było im przyjąć do wiadomości, że z ich dzieckiem coś jest nie w porządku z psychiatrycznego punktu widzenia, bo to się przecież zdarza nawet w porządnych do­mach. Tak jak grypa, nie wiadomo skąd.

264

dialogi...

WE: Istnieje też mit złego wpływu. Ja tak się starałam, byłam taką dobrą matką, oj­ciec też dawał z siebie wszystko, ale syn dał się wciągnąć w złe towarzystwo". Nie­stety jednak powstaje pytanie, co takiego działo się w domu, że dziecko dało się wciągnąć w złe towarzystwo. Bo samo z sie­bie to się nie wzięło.

AS: Zasada walizki przypomina więc program komputerowy. Uruchamia się w nim tylko to, co wcześniej zostało wpisane. Nie wszystko musi zadziałać, ale to, co zadziała, na pew­no ktoś wcześniej zaprogramował. Za kształt programu odpowiedzialni są w stu procentach programiści. Wszystko, co nasze dziecko re­prezentuje, jest naszym więc udziałem. Jeśli uważamy, że nasz potomek nie jest udanym dziełem, tym bardziej nie powinniśmy wieszać na nim psów, bo cierpi za nie swoje grzechy.

- Nigdy nie ma skutku bez przyczyny?

WE: Nigdy. Czasem tylko nie rozumiemy przy­czyny, nie potrafimy jej dostrzec albo nie chcemy jej przeciwdziałać. Ale pamiętajmy, że nieuchronnie nadejdzie moment, gdy ni­czego już nie będziemy mogli do tej waliz-" ki włożyć ani wyjąć z niej tego, co zosta­ło kiedyś do niej nieprzytomnie włożone.

265



Mam na myśli okres dojrzewania, kiedy dziecko staje się nastolatkiem. Wtedy, jak to określamy w slangu terapeutów, dziecko^ zaczyna rodzicom wypłacać". Jeśli nawkła" daliśmy do walizki byle co i byle jak, to okres dojrzewania dziecka będzie dla wszystkich gehenną. Wielu rodziców nie ro­zumie wtedy, skąd wzięło się w ich dziecku tyle agresji, pretensji, buntu i co się z nim dzieje?

- A co się dzieje?

WE: Ujawnia się to, czego naprawdę je na­uczyliśmy.

- Ale jak to możliwe, że wpajamy dzieciom coś, czego wcale nie chcemy im przekazywać?

WE: Stan umysłu dziecka odzwierciedla podświa­domość rodziców. Im mniej świadomi siebie są dorośli, tym bardziej ich dziecko będzie za­chowywać się w sposób dla nich niezrozumiały. Inaczej mówiąc, dziecko zawsze odzwierciedla to, czego rodzice się w sobie obawiają, o czym wolą nie wiedzieć, czego wolą nie czuć. Nieświadomie i odruchowo uczymy dziecko tego, czego sami u siebie nie lubimy i do czego sami przed sobą wolimy się nie przyznawać?

dialogi.

AS: Można to tak streścić.

- Ale jak to się odbywa w praktyce?

AS: Jeśli w rodzinie istnieje np. wysoki poziom lęku, a tym samym małe poczucie bez­pieczeństwa, ale rodzice nie przyznają się do tych uczuć nawet przed sobą, to z dużym prawdopodobieństwem wychowają strachliwe, zalęknione dziecko, nawet jeśli sami będą zachowywać się agresywnie.

- Mógłbyś to wyjaśnić na jakimś przykładzie?

AS: Proszę bardzo. Kiedyś przyszła do mnie kobieta z takim właśnie zahukanym dzieckiem i oświadczyła: Proszę pana, ja i mąż jeste­śmy zaradnymi ludźmi, nikogo się nie boimy, doszliśmy do czegoś w życiu, jesteśmy przebo­jowi. A nasz syn zachowuje się tak, jakby nie był naszym synem. Jest zalękniony, bojaźliwy. Do szkoły pójdzie, nie odezwie się, w skle­pie wcisną mu byle co, a on nie zaprotestu­je. Wychowaliśmy niedołęgę i nie rozumiemy, jak to się stało?".

- Pomogłeś znaleźć im wytłumaczenie?


266

267


AS: Tak. Kiedy zacząłem pracować z tą ro­dziną ± przyjrzałem się jej bliżej, okaza­ło się, że matka tego chłopca pochodzi z bardzo biednego, patologicznego środowi­ska. W dzieciństwie z głodu wielokrotnie kradła różne rzeczy w wiejskim sklepie. Najczęściej śledzie, bo stały w beczce bli­sko drzwi i łatwo było po nie sięgnąć. Pa­rę razy przyłapano ją na kradzieży, więc potem jak tylko zbliżała się do sklepu, sprzedawczyni krzyczała: Ty tu nie masz wstępu!". I okazało się, że po latach ta ko­bieta, mimo że w uczciwy sposób osiągnęła wysoki status materialny, nadal czuła się oszustką, którą można obrazić i wyrzucić za drzwi. Za każdym razem, kiedy wchodziła do sklepu czy urzędu, odruchowo bała się, że znów usłyszy: Ty tu nie masz wstępu!". I chociaż za wszelką cenę starała się wy­przeć ze świadomości przykre zdarzenia sprzed lat, one z niej emanowały. I właśnie tym lękiem, poczuciem niskiej wartości i wstydem przez lata nasiąkał jej syn.

- Nieświadomy przekaz może mieć aż taką si­łę oddziaływania? Trudno w to uwierzyć, trudno to sobie nawet wyobrazić...

WE: Niestety, tak jest. Któregoś dnia pe­wien ojciec zauważył, że jego syn z wielkim

268

dialogi.

zaangażowaniem wypisuje coś na marginesach książek. Myślał, że to notatki, przemyśle­nia, ale gdy w końcu sprawdził, co syn tak pilnie notuje, okazało się, że to same ob-scenia i ociekające seksem wulgaryzmy. Na­tychmiast przybiegł do mojej żony, która była szkolną wychowawczynią syna, z preten­sjami pod tytułem, czego uczą w tej szkole. A gdy żona zaczęła mu tłumaczyć, że chłopak dorasta i przechodzi jakąś hormonalną burzę, która najwyraźniej nie znajduje innego uj­ścia, wykrzyczał oburzony: Jaka burza hor­monalna? ! Jakie potrzeby seksualne?! Proszę pani, u nas w domu o seksie nawet się nie wspomina!". Na co moja żona odpowiedziała mu: No właśnie. Skoro państwo nie poświęca­cie tej ważnej sferze życia najmniejszej uwagi, syn robi to za was. Wasza wyparta sek­sualność doszła do głosu w waszym dziecku".

- Myślisz, że twoja żona miała rację?

WE: Jestem pewien, że trafnie oceniła sytu­ację. Wśród przykrych niespodzianek, które po czasie znajdujemy w walizce z napisem dziecko", najwięcej jest tego, czego się wypieramy i z czym boimy się skonfrontować.

269


dialogi...


- Wydaje mi się, że wiele niemiłych niespo­dzianek bierze się też z wzajemnego niezro­zumienia intencji, z tego, że rodzice i dzieci w tej samej sytuacji często widzą coś zupełnie innego. I ta rozbieżność utrwala się przez lata.

AS: To prawda. Choć jedno drugiego nie wy­klucza. Czasem dobre intencje rodziców są nieczytelne dla dzieci właśnie dlatego, że zaciemniają je komunikaty płynące z nieświa­domości. Spróbuję to wytłumaczyć na konkret­nej sytuacji. Kiedyś przyszli do mnie rodzi­ce zaniepokojeni tym, co dzieje się z ich córką. Dziewczyna nagle z dobrej i miłej uczennicy zmieniła się w wulgarną, zaczepną i agresywną nastolatkę. Łamała z premedyta­cją wszelkie tabu, przy czym na jej ataki uskarżał się głównie ojciec. Wyznał mi, że zachowanie córki szczególnie go rani, bo za­wsze starał się być wobec niej delikatny. Do tego stopnia, że z obawy, by jakoś jej nie urazić, trzymał się od niej na dystans. To mnie zastanowiło.

Poprosiłem o rozmowę ze zbuntowaną córką. I oka­zało się, że jej wersja wygląda zupełnie ina­czej . Dziewczyna opowiadała głównie o tym, że ojciec nigdy jej nie zauważał, że zawsze był wo­bec niej obojętny. Ich relacja była podręczni­kowym przykładem wieloletniego niezrozumienia.

270

- Czy można rozwiązać taki narosły przez lata konflikt?

AS: W tym konkretnym przypadku to się udało. Zaaranżowałem spotkanie ojca i córki w mojej obecności. Najpierw poprosiłem ojca, żeby opo­wiedział mi swoją wersję zdarzeń. Córka słucha­ła, a ojciec mówił: Wie pan, gdy mi się uro­dziła dziewczynka, to szalałem z radości, bo bardzo chciałem mieć córkę. Ale wkrótce poczu­łem, że to nie taka prosta sprawa. Żona mnie strofowała, że źle ją trzymam, że jestem nie dość delikatny itp. Jak córka zaczęła dorastać, to już w ogóle nie miałem śmiałości do niej po­dejść. Chciałem mieć z nią dobry, serdeczny kontakt, ale nie wiedziałem, jak to się robi, bo w moim domu nie było za dużo serdeczności. Nie wiem czemu, ale zawsze bałem się kobiet, odczuwałem wobec nich skrępowanie. Nie wiedzia­łem więc, jak mam we właściwy sposób okazać córce miłość".

Pamiętam, że słuchałem tego faceta i nagle ką­tem oka spostrzegłem, że dziewczynie lecą łzy. Po jakimś czasie, ciągle płacząc, przerwała mu i powiedziała: Tato, ja też nigdy nie wiedzia­łam, jak ci powiedzieć, że cię kocham. Jak przychodziłam do ciebie na kolana, to się od­suwałeś albo udawałeś, że masz coś ważniejsze­go do roboty. Wiesz, jakie to było dla mnie przykre?".

271


dialogi...


W końcu oboje wybuchnęli płaczem i zaczęli sobie wyjaśniać trwające latami nieporozu­mienia. I wiem, że ta rozmowa była dla nich przełomem.

- Rozmowa jest dobra na wszystko?

AS: O ile jest szczera, uczciwa i uważna, to wiele może uzdrowić. I to jest mój po­stulat do rodziców: Pamiętajcie, ktoś musi być mądrzejszy, ktoś musi zainicjować taki kontakt. Nastolatek tego nie zrobi, bo nie wpadnie na pomysł, żeby poważnie porozma­wiać z rodzicami. Raczej będzie się wście­kał i buntował albo dusił złość w sobie.

WE: Kiedyś uczestniczyłem w grupie terapeu­tycznej dla dzieci i rodziców. To, co tam widziałem, świetnie pokazywało, jak wiele może zmienić dobra, otwarta rozmowa. Wszy­scy uczestnicy tej grupy siedzieli w jednym kręgu. Kiedy rodzice mieli problem, tera­peuta zapraszał ich na środek. Jeśli ten problem w jakiś sposób dotyczył dzieci, to zapraszał na środek także dzieci, ale w cha­rakterze ekspertów. Wyglądało to tak, że ro­dzic mówił na przykład: Nie rozumiem, dla­czego moja córka w określonych sytuacjach staje się krnąbrna i złośliwa". Wtedy tera­peuta zwracał się do ekspertów" z pytaniem:

272

Czy ktoś z was potrafi to wyjaśnić?". I dzieciaki tłumaczyły swoim ojcom i matkom, jak odbierają ich zachowania i jakie one wy­wołują w nich emocje.

Potem sytuacja się zmieniała. Dzieci praco­wały na środku nad swoimi problemami, a ro­dzice stawali się ekspertami. Zasadą wymia­ny zdań była równość, otwartość i szacunek. Efektów naprawdę można było pogratulować.

AS: Gdyby jedno z wielu tradycyjnych, sztyw­nych zebrań odbywających się w polskich szko­łach przekształcono w spotkanie, na którym dzieci i rodzice zostaliby zachęceni do otwartej, przyjaznej komunikacji, byłby to milowy krok na drodze do budowania prawdzi­wego kontaktu między rodzicami i dziećmi.

WE: Tylko że takie spotkanie musiałby po­prowadzić dobry terapeuta.

AS: Początkowo tak, ale szybko dałoby się do tego przygotować pedagogów. Nie święci garnki lepią.

- To może zapoczątkujecie w szkołach ruch inicjujący taki typ spotkań?

AS: Bardzo proszę. Gdyby jakaś szkoła za­prosiła mnie do siebie w takim celu, to po-

273


dialogi...


szedłbym z radością. Zresztą już kiedyś uczyłem nauczycieli porozumiewania się z klasą, stawiania problemów, rozwiązywania ich, zbierania pomysłów, partnerskiej dys­kusji. I wszędzie, gdzie zaczęto stosować te zasady, z reguły zmniejszała się liczba problemów wychowawczych.

- Na czym polegają różnice między tradycyj­nym podejściem a tym, co proponujesz?

AS: Weźmy np. często spotykaną w szkołach sytuację ktoś kogoś uderzył. Jeśli wycho­wawca podejdzie do rozwiązania tego proble­mu w sposób dojrzały, to nie da uczniowi au­tomatycznie nagany, tylko usiądzie z całą klasą i powie: Mamy problem, nie wyjdzie­my stąd, dopóki go nie rozwiążemy. Jakie macie propozycje?".

Takie podejście z reguły sprawia, że problem zostaje rozwiązany. Nie odgórnie, przez jakąś siłę wyższą", ale w porozumieniu z dziećmi, w odwołaniu do ich poczucia odpowiedzialno­ści, a nie tylko strachu przed represjami. W ten sposób można uzyskać więcej niż przez automatyczne wymierzenie kary.

WE: Tak można postępować z dziećmi, które osiągnęły już pewien wiek i dojrzałość.

274

AS: A ja jestem pewien, że nawet z bardzo ma­łymi dziećmi można i warto tak rozmawiać. Kie­dyś pracowałem w ten sposób z grupą ośmiolat-ków. Oczywiście, chwilami wyglądało to zabaw­nie, ale chwilami bardzo rzeczowo i poważnie. Chodziło o to, że pewien chłopiec z tej grupy dokuczał innym. Tak bardzo, iż w końcu rodzice zażądali relegowania go do innej szkoły. Wtedy właśnie zwołałem zebranie ośmiolatków i powie­działem im: Mamy problem. Kuba sprawia nam wszystkim kłopoty. Dorośli chcą go wyrzucić ze szkoły. Ale może nie jest to jedyne rozwiąza­nie, może razem znajdziemy lepsze?". I popro­siłem dzieci, by przedstawiły mi swoje pomysły. Pierwszy brzmiał: Trzeba uciąć Kubie łeb", więc naturalnie cała klasa w śmiech. Ale ja spokojnie wziąłem kredę, zapytałem autora pomy­słu o imię i zapisałem na tablicy: Pomysł Mać­ka uciąć Kubie łeb". Jeszcze nie skończyłem pisać, gdy tenże Maciek mówi do mnie: Niech pan tego nie zapisuje, przecież ja żartowałem". A ja mu na to: No wiesz, ja nie pytałem o żar­ty, tylko o pomysł, co zrobić z problemem, któ­ry chcemy tu wszyscy rozwiązać. Jak masz taki pomysł, żeby uciąć łeb Kubie, to w porządku, rozważymy go".

Z tą wymianą zdań głupie żarty się skończy­ły, a zaczęły pojawiać się całkiem sensowne propozycje. Np. trzech chłopaków zapropono­wało, że będą chodzić za Kubą i jak tylko

275


dialogi...


zacznie robić coś głupiego, to go powstrzy­mają. Dyskutowaliśmy więc z dziećmi nad plu­sami i minusami m.in. takiego rozwiązania, które notabene stosuje się w leczeniu alko­holików. Ale najciekawsze było to, że w pew­nym momencie wstał Kuba i powiedział, że sam potrafi się upilnować. Zapytałem go: No do­bra, to co proponujesz?". A on na to: „Żeby skończyć zebranie, iść do domu i zobaczyć za tydzień, czy się poprawiłem". I coś takiego się stało, że chłopak rzeczywiście się po­prawił .

Wtedy i wielokrotnie później przekonywałem się, że ten styl współpracy z dziećmi się sprawdza. Dzieci uwielbiają rozwiązywanie pro­blemów w atmosferze powagi, ale i zabawy. Czu­ją, że są traktowane serio, a jednocześnie mo­gą dać wyraz swojej fantazji, poczuciu humoru.

WE: Kolejny nasz postulat kierowany do rodzi­ców powinien zatem brzmieć: Słuchajcie tego, co wasze dzieci mają wam do powiedzenia, zwłaszcza gdy dochodzi do trudnych sytuacji;-

- Wierzycie, że z dzieckiem można porozma­wiać jak z dorosłym również o tym, dlacze­go nam się nie układa"?

AS: Nie tyle można, ile trzeba. Inaczej w rodzinie nie będzie żadnej więzi. Albo

276

więź będzie pozorna i wymuszona, co z cza­sem doprowadzi do coraz bardziej kuriozal­nych i uciążliwych zachowań po obu stro­nach. Znam rodzinę, która z powodu kłopotów wychowawczych wynajęła detektywa do śledze­nia córki, żeby dowieść jej w ten sposób, że wbrew temu, co twierdzi, schodzi na złą drogę. Tylko czy najistotniejsze w takiej sytuacji jest dowodzenie faktów?

WE: Słuchając tego, przypomniałem sobie spotka­nie z pewną psychoterapeutką z Nowej Zelandii, która opowiedziała mi, jak oni radzą sobie z konfliktami na linii rodzicedzieci. W ich metodzie ważne jest to, że wśród tubylców ko­biety wciąż bardzo wcześnie, bo gdzieś około szesnastego roku życia, wychodzą za mąż i ro­dzą dzieci. Zostają więc babciami po trzydzie­stce, a prababciami po pięćdziesiątce. Psycho-terapeuci mają zatem do dyspozycji kilka poko­leń i wykorzystują to w terapii rodzinnej. Kie­dy przychodzą do nich rodzice ze sprawiającymi kłopot nastolatkami, terapeuci czekają, aż zbierze się kilka takich przypadków, i tworzą z nich kilkunastoosobową grupę. Rodziców sadza­ją w jednym pokoju, dzieci w drugim, oddzielo­nym od pierwszego weneckim lustrem. Rodzice pracują z terapeutami nad własnym dzieciństwem i swoimi problemami. A dzieci, za wiedzą rodzi­ców, obserwują to. Okazuje się, że z reguły

277


bardzo przeżywają problemy swoich, ojców i ma­tek. Płaczą nad nimi za lustrzaną szybą, współ­czują im, zaczynają rozumieć ich reakcje, in­tencje. Czasem widzą w swoich rodzicach samych siebie i swoje problemy.

Ale to nie koniec. Żeby pomóc rodzicom, te­rapeuci zapraszają potem dziadków tych dzieci i sytuacja się powtarza. Tyle że za szybą siedzą dzieci dziadków, czyli obecni rodzice. Ta metoda rodzi tolerancję i zro­zumienie między pokoleniami i konsoliduje rodziny. Wychowanie dziecka może być więc okazją do remanentu we własnej walizce.

WE: Powinno być. Jak już mówiliśmy, zasada jest taka, że im bardziej rodzice są świadomi siebie i własnych uwarunko­wań, tyn lepiej potrafią się komunikować ze swoimi dziećmi. Najlepszą radą dla rodziców jest więc rozwijanie świadomo­ści samych siebie. Dlatego doświadczeni terapeuci kierują rodziców, którzy mają kłopoty wychowawcze z dziećmi,, na ich własną terapię.

AS: Jakimś krokiem we właściwym kierunku jest też lektura książek, takich jak ta, i uczciwe przyjrzenie się swoim relacjom w rodzinie.

278

dialogi...

WE: Ale przeczytanie tej książki czy tysiąca innych niewiele da, jeśli nie pójdzie za tym jakaś zmiana. Dlatego rodziców, których coś, o czym tu mówiliśmy, poruszyło, zachęcam, by poszli dalej, by swoje kompetencje rodziciel­skie rozwijali poprzez pracę nad sobą.

- Co mogliby zrobić ci, którzy chcieliby z twojej rady skorzystać?

WE: Na pewno pomocny jest udział w warszta­tach terapeutycznych i treningach, gdzie można konfrontować się z własnymi doświad­czeniami oraz doświadczeniem i opinią in-, nych. Chciałbym bardzo wyraźnie podkreślić, że tego typu propozycje nie są skierowane do ludzi chorych, ale do ludzi poszukują­cych. Do tych, którzy chcą wiedzieć więcej i żyć sensowniej, a przy okazji mniej włsnych ograniczeń i problemów przekazywać swoim dzieciom.

AS: Jeśli chcemy się rozwijać, wystrzegajmy się udawania, że jesteśmy nieomylni, ideal­ni, nieskazitelni. Bo nikt z nas nie jest ideałem. A udawanie ideału wyklucza rozwój, a poza wszystkim jest żałosne.

WE: Oczywiście, dążenie do ideału jest za­letą. Ale przekonanie, że jest się ideałem,

279



prowadzi najczęściej do utraty kontaktu z rzeczywistością, a w konsekwencji do wie­lu nieszczęść. Zamiast udawać idealnych i nieomylnych, pokażmy naszym dzieciom, że jesteśmy ludźmi, którzy poszukują, pracują nad sobą, próbują się zmieniać na lepsze, dostrzegają swoje własne wady i coś z tym robią. Jako rodzice mamy prawo być po ludz­ku bezradni i omylni. I to jest w porządku, o ile tylko potrafimy przyznawać się do błę­dów i wymawiać słowo przepraszam".

- Z tego, co powiedzieliście w tym rozdzia­le, wynika, że nawet jeśli będziemy wycho­wywać dziecko bardzo uważnie, to i tak cze­kają nas niespodzianki.

WE: Biorąc się za pakowanie walizki z na­pisem dziecko", musimy przyjąć do wiado­mości, że nie jesteśmy w stanie skontro­lować wszystkiego, co do tej walizki wkłdamy. Twierdzenie, że jest inaczej, było­by stawianiem sobie nierealistycznych wy­magań. Ważne jest jednak, abyśmy nie uchy­lali się od odpowiedzialności za rzeczy, które w tej walizce nam się nie podobają. Bo wtedy ostatecznie tracimy szansę, by to, co szkodliwe, z niej usunąć.

AS: Można powiedzieć, że pakowanie walizki odbywa się niejednokrotnie w ciemnym pokoju. Ale trzymanie się zasad, o których tu mówi­liśmy, na pewno zwiększa prawdopodobieństwo, że znajdzie się w niej więcej wartościowych rzeczy niż śmieci.

0x01 graphic


280



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lisa Jackson Gwiazdka miłości 1994 Samotnik z Sosnowego Wzgorza
DOBRA MIŁOŚĆ ANDRZEJ I ELIZA
Eichelberger Wojciech Samson Andrzej Dobra miłość Co robic, by nasze dzieci miały udane życie
Salezy Miłość Boża podstawą wcielenia i dobra świata, T. Dogmatyczna
Gwiazdka miłości 1994 04 Jackson Lisa Samotnik z Sosnowego Wzgórza
Anna Kucharska Całkiem dobra książka o miłości
Nigro Deborah M Janine Książeczki o miłości 45 Dla dobra dziecka
milosc jest jak bezmiar wod www prezentacje org
I Prezentacja Namietnosc milosc seks 2
De Sade D A F Zbrodnie miłości
DOBRA NOWINA DLA ŚWIADKÓW JEHOWY, KTÓRYCH KOCHA BÓG
Jest na swiecie milosc solo viol
Dobra osobiste osób prawnych
30 JAK BYĆ ŚWIADKIEM BOŻEJ MIŁOŚCI
Miłość matki
1954 Haga dobra kulturyid 18508 (2)
boza milosc w sercu

więcej podobnych podstron