U ŻRÓDEŁ DEZINTEGRACJI POLONII.
Nie jest tajemnicą ani plotką, że Polonia Północno-amerykańska, jako całość nie istnieje. Polonusi w USA i Kanadzie, są najmniej zorganizowaną grupą etniczną, nie mającą żadnego znaczenia w życiu publicznym tych krajów w odróżnieniu od innych grup narodowych. Co by nie mówić złego o populacji żydowskiej i to nie tylko w USA, jej zorganizowanie i lojalność wobec współbraci z racji więzów krwi, jest godna naśladowania.
Niestety Polacy, odnoszą się do swoich współbraci wrogo a przynajmniej obojętnie, nie poczuwając się nawet do solidarności międzyludzkiej. Taka przynajmniej funkcjonuje opinia wśród osób, które zetknęły się z tym problemem bezpośrednio. Jeśli kogoś oburza ta opinia niech zapyta sam siebie: ilu współbraciom będących w zagubieniu, bez pracy bez pieniędzy, bez mieszkania, pomogłem bezinteresownie?
Dlaczego jest jak jest, czyli dlaczego polska diaspora, żyje w kompletnym rozproszeniu? Opinie na ten temat, są dość fragmentaryczne i nie dość merytoryczne. Jedni po najmniejszej linii wysiłku, przypisują Polakom szereg wspólnych negatywnych cech, takich jak egoizm, skłonności do warcholstwa i samowoli, chciwość, zawiść, mściwość itp., wykluczających działanie zespołowe. Inni widzą przyczynę defragmentacji Polonii w działalności wrogich nam sił zewnętrznych.
Myślę że zarówno jedni jak i drudzy, mają rację ale tylko w połowie. To prawda, że Polacy niemal rodzą się z poczuciem daleko posuniętej wolności, graniczącej ze swawolą, która jest istotnym elementem naszej historii. Chyba więc, trochę racji mają ci którzy przypisują polskiej nacji, wybujały indywidualizm z trudem tolerujący przewagi innych w postaci przełożeństwa czy innych sukcesów współbraci.
To nie ja wymyśliłem dykteryjkę o „polskim piekle”1), stwierdzam jedynie, że coś jest w niej „na rzeczy”. Nasz Rodak, któremu powiodło się za granicą, nie jest obiektem szacunku ze strony pobratymców, nie jest powodem do dumy, że jednemu z nas powiodło się, lecz obiektem zazdrości i jawnych lub ukrytych knowań przeciw niemu. A ten z kolei, odczuwając zawiść i niechęć środowiska polonijnego, nie kwapi się by swym Rodakom podawać pomocną dłoń, coś zrobić pożytecznego dla Polonii, bo pomaganie naszym wrogom nie leży w naszej naturze. Nie twierdzę, że wszyscy wzajemnie sobie zazdroszczą ale część z pewnością tak, roztaczając to odium na całą Polonię i dając podstawę do krzywdzących uogólnień.
Jest jeszcze jeden powód, dla takiego wizerunku Polaka w USA. Legenda o kraju za „wielką wodą”, gdzie pieniądze leżą na ulicach, która zwabiła wielu Polaków do tego „El Dorado”, okazała się bardziej brutalna niż można było to przewidzieć nawet w koszmarnych snach. I ci nasi współ-bracia, którzy na amerykańskiej ziemi szukali swego raju, nie potrafią przyznać się przed samym sobą do swej naiwności, więc gonią za wizerunkiem Abrahama L., gubiąc po drodze swą dumę narodową a i często godność osobistą.
Przybysze z kraju nad Wisłą, wpadają na kontynencie amerykańskim w mikser, rządzący się bardziej wyrafinowanym kłamstwem niż w Polsce z trudem odnajdują się w tych realiach.
Ta garść gorzkiej prawdy o nas samych w skrótowej postaci, oczywiście nie wyczerpuje tematu ale może niektórych skłoni do refleksji i zrewidowania podejścia do współbraci z kraju żubrów, dzielących z nim los w kraju bizonów.
Drugie źródło dezintegracji Polonii, leży poza nią i jest to sprawka wrogich Polsce i Polakom działań innych narodowości i rządów. Jest jakby kilka aspektów tego problemu splatających się ale skutkujących wspólnym celem. Jest nim, utrzymanie stanu rozproszenia Polonii, która jak już wspomniałem w takiej postaci nie jest liczącą się siłą na żadnej płaszczyźnie.
Utrzymanie dezintegracji Polonii, jest celem działalności środowisk żydowskich, upatrujących w zjednoczonej, zorganizowanej licznej Polonii, konkurenta a przynajmniej siły, z którą należałoby liczyć się w warunkach amerykańskiej demokracji. W powyższy motyw wplata się działalność zjudaizowanych rządów USA i Polski, w tym rządów obecnych i byłych - komunistycznych.
W czasach „zimnej wojny”, promoskiewski reżim, obawiał się Polonii „in gremio”, bowiem jasnym było, że jest ona wrogo usposobiona do sowieckich władz okupacyjnych i może im utrudniać „polityczne przepychanki” a w razie konfliktu zbrojnego, stanowić bazę Polskiej Siły Zbrojnej.
Aby zapobiec jednoczeniu się Polonii, władze komunistyczne wysyłały swych agentów - rezydentów (np. jako emigrantów politycznych) do skupisk polonijnych, w celu paraliżowania wszelkich inicjatyw integracyjnych. Agenci ci, nie tylko antagonizowali środowiska polonijne, nie tylko wchodzili do struktur ruchów polonijnych, ale swym udawanym radykalizmem, pozyskiwali zaufanie Polonusów i obejmowali kierownicze stanowiska. Znaczna większość z tych agentów, działa po dziś dzień, jako że większość z nich wywodziła się ze środowisk polskich żydów i ci „ludzie Kiszczaka”, służyli nie tylko „warszawskim komuchom” ale jednocześnie sprawie dominacji żydowskiej w USA i na świecie.
Dziś lustracyjne „macki IPN”, wskazują niektórych agentów (TW) Kiszczaka w USA, większość jednak umyka prawdzie. I ta niepewność że podający się za Polaka człowiek, jest nim rzeczywiście, czy może polskim żydem infiltrującym środowiska polonijne a może tym najpodlejszym gatunkiem - „szabes gojem”, który przehandlował swoją polską narodowość za „judaszowe dollary”, niweczy próby jednoczenia. Tego typu szubrawców, nigdy w historii nie brakowało, od Efialtesa2) poczynając, mieliśmy i my Polacy takich a najgorsze że mamy i teraz. Obecny rząd III RP, tak jak i rządy poprzednie, swoje wpływy wśród Polonii, opiera na instytucjach, opanowanych przez żydowskich agentów, udających Polaków a osieroconych przez Kiszczaka.
Może nie wszyscy prawdziwi Polacy3), zdają sobie z tego sprawę, że główną przeszkodą w integrowaniu się Polonii, jest brak wzajemnego zaufania. Bardzo trudno a właściwie niemożliwe jest rozpoznanie, czy mamy do czynienia z prawdziwym Polakiem czy też atrapą, udającą Polaka. Niewielu naszym grupom narodowym, udało się zapobiec infiltracji swego środowiska przez Żydów, grających role polskich patriotów. Polacy powinni jednak pamiętać, że jeśli trzech spotyka się dla dobra Polonii, jeden jest nie nasz. Charakterystyczne dla tego „trzeciego” jest to, że usiłuje przejąć rolę szefa.
Jest oczywiste, że w tak krótkiej formie nie dało się nawet zasygnalizować wszystkich aspektów problemu, utrzymywania się latami stanu dezintegracji Polonii, mimo że inne nacje już mają to za sobą. Dobrze by się stało, gdyby została wśród Polonii podjęta publiczna dyskusja nad przyczynami niewystarczającego stanu zorganizowania Polonii w USA.
Jako początek takiej dyskusji, można potraktować zamieszczony niżej fragment książki ks. Tołczyka, założyciela Centrum Polsko-Słowiańskiego w NY, który z celowym rozbijaniem jedności Polonii miał do czynienia bezpośrednio. Warto więc zapoznać się z uwagami człowieka, znającego ten problem od środka. Redakcja PRP
1) Polskie piekło, wg autora tej uwagi, wygląda inaczej niż piekła innych nacji. Nie ma w nim diabłów - nadzorujących kotły ze smołą, jako że nie ma potrzeby. Jeśli któryś z naszych grzeszników smażących się w kotle wypłynie nieco wyżej - pozostali wciągną go na powrót w strefę przypiekania.
2) Efialtes - grecki pasterz który w 480 r. pne. przeprowadził górską ścieżką wojowników króla perskiego Kserksesa, na tyły broniących wąwozu pod Termopilami - 300 Spartan, dowodzonych przez Leonidasa. Waleczni Spartanie polegli wszyscy z wyjątkiem dwóch (chorych), uśmierciwszy wcześniej 20 tysięcy Persów.
3) Prawdziwi Polacy w tym rozumieniu którzy nie tylko mową polską władają, ale tylko ci którzy myślą kategoriami polskimi i sercem są po polskiej stronie.
EMIGRACJA BEZ KIEROWNICTWA.
W momencie zakończenia wojny, w roku 1945, na Zachodzie znajdowała się blisko 300.000 armia, nie licząc różnych organizacji politycznych, całego aparatu rządowego itp. Podczas wojny wszyscy byli zajęci walką z hitlerowskim okupantem. Teraz kraj był „wyzwolony", ale w sowieckich rękach. Co robić z polskim wojskiem, działaczami politycznymi, blisko milionową masą uchodźców wojennych? Najprościej odprawić ich wszystkich do kraju, a tam czerwoni dadzą sobie z nimi radę. Ba, ale większość nie chce wracać! Większość opiera się zdecydowanie sowietyzacji Polski, domaga się wolności, demokracji, nie chce słyszeć o komunistycznym panowaniu! Zabrali się więc „alianci" do tego problemu w dwojaki sposób. Przede wszystkim pozwolili komunistycznym „misjom repatriacyjnym" działać na terenie koszar wojskowych oraz w obozach uchodźców. Uporczywe nakłanianie do powrotu do kraju dawało pewne rezultaty, ale daleko nie takie, jakich się spodziewano.
Szczególnie poważny problem wyłonił się tu dla Stanów Zjednoczonych, ponieważ większość tych bezdomnych ludzi pchała się do tej „ziemi obiecanej”, do Ameryki. Jeden z wyższych urzędników amerykańskich przyznał mi otwarcie: „obawialiśmy się tej masowej emigracji byłych żołnierzy armii polskiej, którzy byli dobrze zorganizowani, zdyscyplinowani, posłuszni rozkazom. Gdyby te dziesiątki tysięcy emigrantów z Polonii, zechciały skorzystać z panującej u nas wolności i domagać się swoich praw, to mielibyśmy poważny kłopot". To była jedna z przyczyn, dla których zachodni „alianci” już w 1945 r. przystąpili do realizacji drugiej części planu moralnego i politycznego rozbrajania powojennej emigracji.
Wojna skończona, rola i zadania wywiadów zmieniły się, więc można było powierzyć im nowe zadania. Wywiad amerykański i brytyjski zajął się na gwałt wyławianiem zdolnych i podatnych osób spośród nowych emigrantáw. Pozyskiwano, a więc „kupowano", nie tylko wyższych oficerów Armii Polskiej lecz także znanych polityków, dziennikarzy, a także ludzi stosunkowo młodych którzy mogli z czasem stać się przywódcami politycznymi. Moralnym usprawiedliwieniem były szerzone pogłoski o możliwości „wyzwolenia" Polski przez Zachód, o przygotowywanej rzekomo wojnie przeciwko Sowietom. Głównym celem miały być, rzekomo, zadania kontrwywiadowcze, wyłapywanie komunistycznych szpiegów, i przygotowywanie kadry agentów do infiltracji krajów opanowanych przez Sowiety. Było to, oczywiście, oszustwo. Zachód nie miał zamiaru napadać na ZSSR przeciwnie, chodziło o „ustabilizowanie" sytuacji w tej części Europy. Trzeba więc było - zneutralizować potencjalnych działaczy politycznych, którym marzyło się wyzwalanie ojczyzny. Trzeba było uczynić z nich powolne narzędzia amerykańskiej racji stanu, uzależnić ich od siebie.
Dano więc im zatrudnienie w służbie kontrwywiadowczej a później w rozgłośniach radiowych i w różnych innych instytuacjach i urzędach, gdzie musieli poddać się rozkazom, otrzymując w zamian sowite wynagrodzenie, wypłacane w tajemnicy przed otoczeniem.
W ten sposób powojenna emigracja została pozbawiona głowy. Mózgi, które mogły skutecznie przeciwstawiać się sowieckiej okupacji kraju, były kupione albo przez komunistyczny reżym w kraju, albo przez kolaborujące z nim rządy państw zachodnich. Jednocześnie Zachód nie przeszkadzał komunistycznej infiltracji środowisk emigracyjnych, co do reszty rozbijało i neutralizowało te środowiska. Cel był osiągnięty. W ten sam sposób postępowano zresztą nie tylko z Polakami, lecz ze wszystkimi emigrantami z naszej części Europy.
Opisane powyżej fakty są też główną przyczyną, dlaczego tzw. polityczna emigracja, po drugiej wojnie światowej, nie stworzyła na Zachodzie żadnego trwałego dorobku. Stara Polonia, przybyła tu za chlebem, ale pozostawiła po sobie setki kościołów, szkół, klasztorów, szpitali, domów narodowych i setki różnych organizacji. Polityczna emigracja nie stworzyła niczego. Przyczyniła się raczej do zrujnowania dorobku poprzedniej.
W świetle tych faktów nie należy dziwić się, że Amerykanie postarali się nawet najnowszą emigrację, po-Solidarnościową, „roztasować" po całych Stanach Zjednoczonych, tak aby nie stworzyły się nowe ośrodki polityczne, aby nie dopuścić do powstania skupisk działaczy politycznych, dysponujących nowymi doświadczeniami i znajomością aktualnej sytuacji w kraju i na świecie.
W obliczu tych faktów jasne jest także, że po „zawodowych" działaczach politycznych powojennej emigracji niczego pozytywnego spodziewać się nie można. Emigracja żołnierska, wskutek wewnętrznych podziałów i przeniesionego z lat powojennych na grunt amerykański politycznego partyjniactwa, zwalcza się nawzajem i od dawna przestała stanowić jakąś poważniejszą siłę polityczną. Dowodem tego wewnętrznego rozdarcia jest także nieustający brak zgody między weteranami SWAP i SPK.
Ci „zawodowi" działacze, stojący u steru - ciągle jeszcze, choć wielu już odchodzi z uwagi na wiek - dobrze znają rzymską zasadę „dziel i rządź" i umiejętnie naśladują w tym względzie swych panów. Zgodnie z otrzymywanymi instrukcjami - wolno im wygłaszać frazesy, publikować protesty i proklamacje, ale nie wolno działać. Dlatego od lat toniemy w słowach, lecz nie widzimy żadnego, konkretnego działania. Nadal Polonia zadowala się pieknymi słowami, uchwalaniem rezolucji, skromnymi akademiami, o których ani słowa nie ma w amerykańskiej prasie, paroma odczytami na rok, czy kilkoma bankietami, urządzanymi przez towarzystwa wzajemnej adoracji.
W 200-setną rocznicę powstania Stanów Zjednoczonych kilka grupek urządziło obchody, po których nic nie pozostało nawet na wieczną rzeczy pamiątkę. Tysiąclecie Chrześcijaństwa Narodu Polskiego, rocznica o tak wielkim, dziejowym znaczeniu, odfajkowana została kilkoma książkami i broszurami, które ukazały się zresztą jedynie dzięki wysiłkom paru prywatnych osób. Polonia zadowoliła się wydaniem medalu oraz znaczka okolicznościowego poczty USA. Powołano wiele komitetów obchodów na czele z centralnym, ogólnokrajowym, ale ten ostatni musiał umrzeć śmiercią nagłą bo zgody wśród organizatorów oczywiście nie było.
Fakt, że emigracja została sprytnie pozbawiona głowy, pozbawiona prawdziwego kierownictwa politycznego, nie jest usprawiedliwieniem dla nikogo. Dowodzi tylko, że brak nam ludzi o prawdziwym kręgosłupie moralnym, ludzi zdolnych do prowadzenia działalności politycznej wyłącznie na rzecz i w interesie naszego narodu. Prywata, nieuzasadnione ambicje osobiste, sprzedanie się obcym interesom - oto przyczyny naszej słabości.
USTRÓJ SIĘ ZMIENIŁ, ALE ANTYPOLONIZM TRWA
Z prof. Piotrem Jaroszyńskim, kierownikiem Katedry Filozofii Kultury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Czy nie odnosi Pan wrażenia, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zbyt mało uwagi poświęca dziś promowaniu i wspieraniu kultury polskiej?
- Ministerstwo to nie tylko nie jest zainteresowane kulturą polską, ale wręcz dąży do jej zniszczenia. I to na dwa sposoby: albo wspierając (finansowo) twórczość antypolską, albo pozostawiając własnemu losowi [odmowa finansowania] czy to zabytki polskie, które wymagają kosztowej renowacji (w zeszłym roku ministerstwo odrzuciło ok. 500 wniosków w sprawie dofinansowania remontu starych, nawet kilkuwiekowych kościołów), czy też nowe projekty, które choć są wartościowe, to same się nie przebiją.
A nie jest skandalem, że tak wiele pieniędzy Państwowy Instytut Sztuki Filmowej poświęca na współfinansowanie niemoralnych i uderzających w Kościół katolicki produkcji typu "Antychryst"?
- To dla ministerstwa nie jest skandal, to jest wypadek przy pracy, że te rzeczy zostały zbyt wcześnie ujawnione. Ministerstwo jest po to, żeby promować sztukę antykatolicką, a nazwa ministerstwa (dziedzictwo narodowe) jest dla zmyłki, to jest tylko maska, atrapa. Faktycznie bowiem głównym celem ministerstwa jest odcięcie Polaków od ich własnej kultury, by zmienić świadomość na antypolską i antykatolicką. A taką rolę budowania lub zamiany świadomości pełni właśnie kultura. Dlatego ministerstwo całkiem rozmyślnie finansuje i będzie finansować bluźniercze lub pogardliwe produkcje, a zawsze w uzasadnieniu może powiedzieć że chodzi o nową wizję artystyczną. Ale oni do tej wolty przeciwko katolicyzmowi długo się przygotowywali, ponieważ warto przypomnieć, że swego czasu obecny minister otrzymał od naszego Papieża - Order Rycerski Świętego Sylwestra. To mu pomogło w karierze, natomiast teraz do niczego już nie zobowiązuje, skoro wspiera produkcję filmów obrazoburczych.
Nie jest to jednak kwestia tylko filmu. W Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w przyszłym sezonie 2009/2010 nie będzie klasycznej polskiej pozycji operowej, a Moniuszko przewidywany jest dopiero na sezon 2010/2011. Czy nie uważa Pan, że dzieła tego kompozytora, tak samo jak Paderewskiego, powinny być w stałym repertuarze Opery Narodowej, która jest naszą wizytówką?
- W czasach PRL repertuar teatrów i oper był znacznie bardziej narodowy, niż to jest obecnie. Komuniści nie posunęli się jeszcze tak daleko, by pomijać arcydzieła polskich twórców lub, by je zbyt brutalnie zniekształcać. To dzieje się dopiero teraz. Wynika stąd, że mamy do czynienia z kolejną fazą "rewolucji kulturalnej", już taką na ostro, a jej kontynuatorzy wpisują się na czarną listę naszych prześladowców. Jest to oskarżenie tym mocniejsze, że państwo nasze nie jest ani pod zaborami, ani pod okupacją, a jednak... ktoś potrafi z urzędu prowadzić antypolską politykę kulturalną, taką, jak w czasie zaborów i w czasie okupacji. Chodzi bowiem o to, że nasz kanon arcydzieł literatury, teatru, muzyki, malarstwa musi być nieustannie dostępny całemu Narodowi, jeżeli ma pełnić swoją funkcję narodotwórczą (z tą myślą właśnie powstawał). W innym wypadku pojawia się luka pokoleniowa, zwłaszcza młodzi ludzie w wieku szkolnym przez brak kontaktu z arcydziełami nie wiedzą, kim są, nie wiedzą, co to znaczy być Polakiem. Opery Moniuszki, dramaty Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Wyspiańskiego, nie mówiąc o tematycznych wystawach naszego malarstwa, o muzyce Paderewskiego czy Szymanowskiego, to musi być ciągle obecne, ciągle promowane w skali lokalnej, ogólnopolskiej i międzynarodowej. Jeżeli natomiast tego nie ma lub jest w formie szczątkowej, to znaczy że osoby odpowiedzialne za to z urzędu albo są nieukami i z kulturą polską niewiele mają wspólnego, albo świadomie działają na naszą szkodę z racji choćby ideologicznych. Innej odpowiedzi nie ma. W tym kontekście warto zapytać dlaczego obecny minister kultury który jest magistrem filozofii [1983] i kulturoznawstwa [1985] na Uniwersytecie Wrocławskim [wówczas im. Bieruta], nie podał tematów i promotorów swoich prac. Jest to o tyle ważne, że wówczas i w filozofii, i w kulturoznawstwie panował z urzędu marksizm.
Dlaczego klasyczne dzieła nie są traktowane dziś jako nasze najwyższe dobro narodowe, i nie są chronione przed ich dowolnym cięciem, przerabianiem, deptaniem wręcz profanowaniem, jak to ma często miejsce?
- Dlatego że dzieła te mają jakąś niezwykłą moc odradzania polskiego etosu, polskiego charakteru, polskiej dumy. A ponieważ obecnym władzom chodzi o to, żeby ten etos się właśnie nie odrodził, to nie mogąc niczego formalnie zakazać (nie ma przecież cenzury), sterują za pomocą finansów polityką kulturalną państwa w stronę przeciwną, pomniejszają polskość, powiększają potworność, bo przecież szereg dzieł wspieranych przez to ministerstwo to są potworki. Tymczasem podstawowym obowiązkiem tego ministerstwa jest troska o zachowanie substancji kulturowej naszego Narodu, dziedzictwa, które jest przebogate, ale które - z wyjątkiem niektórych pokazowych "pocztówek" - albo niszczeje, albo popada w niepamięć. Jest to obowiązek tym większy, że po czasach PRL nie wykształciła się u nas warstwa ludzi majętnych, z małymi wyjątkami, którzy potrafiliby być autentycznymi mecenasami sztuki. Mecenasami, a nie sponsorami, dla których liczy się tylko interes.
Poruszmy temat muzyki poważnej. Od lat Jan A. Jarnicki, mecenas polskich muzyków i właściciel Wydawnictwa Muzycznego Acte Préalable nie otrzymuje wsparcia ze strony MKiDN. Wnioski o dotacje, które składał do ministerstwa w tym roku w sprawie nagrania dzieł Noskowskiego [w 100 rocznicę śmierci] i Maliszewskiego (w 70 rocznicę śmierci), zostały odrzucone. Dotacji nie dostał w tym roku także VII Festiwal Polskiej Muzyki Kameralnej w Warszawie profesora Andrzeja Wróbla, za to miliony idą na koncerty Kylie Minogue, Madonny, festiwale kultury żydowskiej. Jak Pan odbiera to?
- Wiele wskazuje na to, że polityka finansowa ministerstwa kultury jest bardzo dokładnie przemyślana, tak jak trzon kadry, łącznie z ministrem, to są osoby odpowiednio wyselekcjonowane. Chodzi o to, żeby z jednej strony kultury polskiej [zwłaszcza kultury wysokiej] maksymalnie nie wspierać a z drugiej, by tę, która pozostała, rozsadzać od wewnątrz kulturą różnych mniejszości albo zalewać najgorszego gatunku popkulturą. To są reguły niepisane, ale można je zrekonstruować, obserwując efekty. I jest to bardzo sprytne, bo gdy ktoś oponuje, to nazwie się go nacjonalistą albo antysemitą. Tymczasem ministerstwo kultury w Polsce jest odpowiedzialne przede wszystkim za kulturę polską.
Wiele dzieł wybitnych twórców malarstwa polskiego leży w magazynach muzealnych. To, co najczęściej prezentuje się w muzeach i galeriach, budzi niesmak i oburzenie, tak jak to często obserwujemy w Narodowej Galerii Sztuki Zachęta. Czy jest to celowe działanie?
- Wielokrotnie przeglądając albumy, możemy się przekonać że właścicielem jest np. Muzeum Narodowe w Warszawie. Ale takich obrazów, zwłaszcza o wymowie narodowej, od lat tam nie uświadczysz. Jakie obrazy Wojciecha Kossaka, w których temacie pojawia się ułan lub legionista, obejrzymy w Warszawie? Ani jednego. Jest tylko jeden obraz: cesarz Wilhelm na polowaniu z psami. Pomijając kwestię, ile cennych obrazów zostało ukradzionych przez nomenklaturę komunistyczną, by przepaść bez wieści (Czy ktoś tę sprawę bada?), to w ramach tego, co zostało, chowa się przed oczami widzów arcydzieła. Po co? Aby nie przypominać naszej świetności. Bo świetność rodzi świetność. Ustrój się zmienił, ale antypolonizm trwa.
A może jest to kwestia dziwnej mody na brzydotę, antysztukę i zachwycanie się wszystkim tym, co obce, tylko nie własne, polskie?
- Modę ktoś i po coś lansuje. Zachwyt nad brzydotą pojętą jako wulgarność, monstrum czy zboczenie nie jest czymś normalnym. Jeżeli więc mimo wszystko taka właśnie antysztuka jest promowana, to w celu odebrania człowiekowi poczucia godności, tej godności, która płynie i umacnia się w kontakcie z tym, co wyższe, a nie niższe. Człowieka we współczesnej sztuce jakże często sprowadza się do poziomu fizjologii, biologii, to jest właśnie materializm praktyczny, jaki wyznają lansowani przez podobnych im urzędników antyartyści. Jednym słowem, mamy tu do czynienia z jawnie okazywaną pogardą dla człowieka, a to już jest kwestia nie tyle osobistego "gustu", co upodobania do brudu, tyle że w wymiarze nie bytowym, ale kulturowym. Oni nie rozumieją, co to znaczy "porządek miły dla oka", co to znaczy "szlachetność", co znaczy "czystość" wykonania utworu. Oni na to są ślepi, mają wrażliwość "zabitą deskami", ale za to się obnoszą i tytułują, i łaskawie przyznają coś lub nie.
Dlaczego tak ważne jest to, by stale czerpać z narodowego dziedzictwa?
- Warto tu jeszcze raz przypomnieć niezwykle aktualną sentencję Papieża, który stwierdził: "Człowiek swoją głębszą tożsamość ludzką łączy z przynależnością do narodu" ("Laborem exercens", II 10). My, jako Polacy, jeśli chcemy być ludźmi i by traktowano nas jak ludzi, czyli jako osoby obdarzone godnością, musimy żyć, oddychać i rozwijać się w polskiej kulturze, w jej arcydziełach, zwłaszcza że wcale nie tak wiele narodów posiada tak wspaniałą i bogatą kulturę. Toczy się walka o nasze przetrwanie, a kultura narodowa pozwala nam łatwiej rozpoznać, jakie są nasze cele, kto jest wrogiem, a kto sprzymierzeńcem, wewnątrz i na zewnątrz. Dlatego nie łudźmy się, że przeciwnik tak łatwo ustąpi. Ale poddawać się nie wolno. Trzeba mieć świadomość, że kultura nie jest wstążką ku ozdobie, to jest w najważniejszym znaczeniu formowanie duszy człowieka, to jest sposób bycia człowiekiem.
Co więc robić, gdy Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które powołane jest do tego, by nam to dziedzictwo przybliżać i udostępniać, przeszkadza nam w tym?
- Trzeba podejmować rozmaite działania, ale sytuacja jest o tyle trudna, że musimy niejako walczyć z własnym państwem. Bo przecież jest to władza wybrana w demokratycznych wyborach, ma legitymację do rządzenia. Nie jest nielegalna. I ona dobrze o tym wie. Problem jest więc bardziej natury moralnej niż legalnej. Otóż, oni mają inną moralność. I tu jest klucz. Dla nich niszczenie kultury polskiej w ramach ministerstwa kultury polskiej jest czymś jak najbardziej normalnym, tak jak satysfakcja z oszukania klienta na bazarze. Nie można więc sto razy się dziwić, że tak robią lub dlaczego tak robią. Oni tacy są. Gdyby ich wysłać do Grecji, to z urzędu zaczęliby niszczyć Akropol, a gdyby znaleźli się we Francji, to przestawiliby do góry nogami Luwr. My musimy więcej wagi przykładać do skutków wyborów politycznych w wymiarze kulturowym, a nawet cywilizacyjnym. Perspektywicznie trzeba zrobić wszystko, aby więcej do władzy nie dochodziły tego typu środowiska, którym obca jest polska kultura, nawet jeśli powołują się na "Solidarność", czy nawet otrzymali jakieś ordery, bo to miało ich tylko uwiarygodniać dla programu niszczenia polskości. Jest zastanawiające, że oni konstruktywnie i pozytywnie nic nie potrafią, potrafią niszczyć, przedrzeźniać, wykoślawiać, ale wzorów i ideałów żadnych nie tworzą. A dla niszczenia muszą mieć oparcie instytucjonalne, bo sami są za słabi. To na przyszłość, obecnie trzeba z jednej strony maksymalnie nagłaśniać te wszystkie bezeceństwa, jakich dopuszcza się kierowane przez Zdrojewskiego ministerstwo kultury, z drugiej zaś strony, trzeba mieć większą wrażliwość i większe zrozumienie dla roli kultury polskiej w naszym życiu, by bronić się oddolnie poprzez rodzinę, środowiska, stowarzyszenia i prawdziwych mecenasów. - Dziękuję Panu za rozmowę.
Prof. Piotr Jaroszyński
Sarkozy za „laickością otwartą”.
Wierzę w ważność spraw religijnych w życiu naszych społeczeństw, być może nawet bardziej dziś niż kiedykolwiek”. „Wiara i zaangażowanie obywateli wierzących są czymś pozytywnym dla narodu”. „Osoby oddane kontemplacji są cenne dla naszej cywilizacji”.
Czy dalibyście wiarę, Drodzy Czytelnicy? Zdania te pochodzą z ust niejakiego Nicolasa Sarkozy'ego. Można je znaleźć w jego książce zatytułowanej: „Republika, religie i nadzieja”, wydanej w 2004 r., kiedy to był tylko ministrem. A przecież nie jest on osobą pobożną. Deklaruje się katolikiem z wyznania, tradycji i wychowania, a przyznaje, że jego praktyka religijna jest sporadyczna. W tym podobny jest do bardzo wielu współczesnych Francuzów.
Od momentu wyboru na prezydenta Republiki w maju 2007 r. Sarkozy nie zrezygnował ze swych przekonań. Rzecz całkiem nowa we Francji, uważa on, że jego obowiązkiem, jako głowy państwa, jest poruszanie kwestii sensu istnienia człowieka, a więc również kwestii Boga i religii. Czyni to oczywiście podczas spotkań z Papieżem, czy to w Rzymie, czy w Paryżu, ale też przy okazji kontaktów z przedstawicielami islamu czy judaizmu i w licznych przemówieniach, m.in. przy nadawaniu odznaczeń Legii Honorowej postaciom ze świata religii.
W odpowiedzi na ostre krytyki oskarżające go o pogwałcenie zasady laickości, prezydent Sarkozy oświadczył w lutym 2008 r.: „Nikt nie kwestionuje laickości. Ale czy z jej powodu nie wolno już mówić o religii? Czy laickość nie oślepia nas na tyle, że nie dostrzegamy już ogromnej potrzeby duchowości w kontekście porażki ideologii totalitarnych i rozczarowań względem społeczeństwa konsumpcyjnego?”. I nie bez ironii pytał: „Czy zasada laickości zmusza prezydenta Republiki do mówienia wyłącznie o bezpieczeństwie na drogach, długu publicznym i polityce kosmicznej i do przemilczenia kwestii zasadniczych, takich jak życie, cywilizacja, miłość, nadzieja?”.
Jak na prezydenta kraju o reputacji bardzo laickiego, Sarkozy z zadziwiającą wolnością mówi o Bogu. Tak na przykład podczas wizyty oficjalnej w Arabii Saudyjskiej w styczniu 2008 r. deklaruje: „Niewątpliwie muzułmanie, żydzi i chrześcijanie nie wierzą w Boga w ten sam sposób. Niewątpliwie inaczej oddają Mu cześć, inaczej modlą się i inaczej Mu służą. Ale czy można zaprzeczyć, że w gruncie rzeczy zwracają się do tego samego Boga? Że to ta sama potrzeba wiary? Że to ta sama potrzeba nadziei, która zwraca ich oczy i ręce ku niebu, błagając o miłosierdzie Boga? Boga, który nie wysługuje się człowiekiem, ale który go wyzwala? Boga, który jest murem obronnym przed nadmierną pychą i szaleństwem ludzi?”.
Miesiąc później, przy kolacji wydanej przez przedstawicieli stowarzyszeń żydowskich Francji, prezydent Sarkozy dochodzi aż do tezy, że zapomnienie o Bogu jest przyczyną nieszczęść minionego wieku: „Dramat XX wieku, dramat milionów istnień narażonych na wojnę, głód, rozdzielenie, deportację i śmierć nie narodził się z nadużycia idei Boga, ale z jej braku. Komunizm widział w religii narzędzie dominacji jednej klasy nad drugą, a wiemy, do jakich nieszczęść owa teoria doprowadziła”.
Będąc przekonany, że wszystkie kultury i cywilizacje mają korzenie w religii, prezydent Sarkozy nie boi się podkreślać chrześcijańskich początków Francji. Dowiódł tego w szczególności w Rzymie 20 grudnia 2007 r., kiedy to zgodnie ze zwyczajem jeszcze z czasów króla Henryka IV (zm. w 1610 r.) - jako głowa państwa francuskiego otrzymał godność kanonika honorowego Bazyliki na Lateranie. W godnym podziwu przemówieniu oświadczył wówczas: „Całkiem akceptuję przeszłość Francji oraz tę wyjątkową więź, która przez tak długi czas łączyła naszą Ojczyznę z Kościołem. Korzenie Francji są przede wszystkim chrześcijańskie. I Francja w sposób wyjątkowy przyczyniła się do rozkwitu chrześcijaństwa”.
Dla Sarkozy'ego, wkład religii w społeczeństwa nowoczesne, w szczególności w ich przekonania etyczne, jest dobroczynny, bo zapewnia im to, czego państwo samo z siebie nie jest w stanie im dać: nadzieję. W tym samym przemówieniu odnosi się do tej kwestii w słowach: „Podzielam przekonanie Papieża, gdy w swojej ostatniej encyklice mówi, że nadzieja jest jedną z najważniejszych kwestii naszych czasów. Człowiek wierzący to człowiek mający nadzieję. I w interesie Republiki jest, by wiele mężczyzn i kobiet żywiło nadzieję”.
Prezydent Sarkozy uważa, że państwo powinno prowadzić dialog z religiami, powinno słuchać tego, co mają do powiedzenia w sprawach ważnych kwestii społecznych. Przyjmując Papieża w Paryżu 12 września 2008 r., twierdził: „Religie, w szczególności chrześcijańska, z którą to dzielimy długą historię, są żywym dziedzictwem myśli, nie tylko o Bogu, ale też o człowieku, o społeczeństwie. Szaleństwem byłoby się tego pozbawić, po prostu grzechem wobec dorobku kultury i myśli. I dodał: - Dialog z i pomiędzy religiami jest najważniejszym zadaniem rozpoczynającego się stulecia”.
Mając takie przekonania, Sarkozy nie waha się wskazać nadużyć laickości „ŕ la française”: „Laickość nie wymaże przeszłości. Nie ma mocy odcięcia Francji od jej chrześcijańskich korzeni. A próbowała już to uczynić. Nie powinna była. Wyrwać korzenie to stracić znaczenie, osłabić cement tożsamości narodowej” (Rzym, 20 grudnia 2007 r.). Ale prezydent laickiej Francji chce przede wszystkim wypromować nowy model laickości, którą określa jako „otwartą” i „pozytywną”. Przyjmując Benedykta XVI w Paryżu we wrześniu zeszłego roku, deklarował w obecności licznych przedstawicieli władz cywilnych i religijnych: „Wzywam raz jeszcze do laickości pozytywnej, laickości, która łączy, prowadzi dialog, a nie wyklucza i donosi. W czasach, gdy niepewność i skupienie na sobie stawia naszym demokracjom wyzwanie odpowiedzi na pytania naszej epoki, laickość pozytywna daje naszym sumieniom możliwość rozmowy, ponad wierzeniami i rytami, o sensie, który chcemy nadać naszym istnieniom. Laickość pozytywna, laickość otwarta to zaproszenie do dialogu, tolerancji i szacunku”.
W tym duchu Sarkozy zachęca katolików we Francji, aby dali świadectwo swojej wiary i nadziei: „W tym świecie pełnym paradoksów, opętanym z jednej strony wygodą materialną, a z drugiej - będącym w poszukiwaniu, i to z każdym dniem coraz bardziej, sensu i tożsamości, Francja potrzebuje katolików o silnych przekonaniach, niebojących się przyznać do tego, kim są i w co wierzą. Francja potrzebuje katolików szczęśliwych, dających świadectwo ich nadziei” (Rzym, 20 grudnia 2007 r.).
Możemy tylko cieszyć się, widząc głowę państwa zatroskaną o miejsce wartości moralnych i religijnych w słowach i, miejmy nadzieję, również w działaniu. Możemy tylko cieszyć się, widząc, jak rzekomy „francuski model laickości”, rozumiany jako wykluczenie ze sfery publicznej wszelkich odniesień do religii, zostaje poddany w wątpliwość przez samego prezydenta Francji. Czy katolicy francuscy - nieraz kuszeni, by w tym bardzo zdechrystianizowanym społeczeństwie ograniczyć się do samych siebie - będą potrafili sprostać temu zadaniu, by ich głos, głos natchniony Ewangelią, brzmiał głośniej i odważniej w społeczeństwie francuskim? Dzisiejsze „Bioetyczne Stany Generalne”, wielka debata narodowa poprzedzająca głosowanie w kwestii nowych przepisów bioetycznych (w 2010 r.), daje im już od teraz doskonałą ku temu okazję.
Ks. Martin de La Roncière
Zapominany spisek.Publicystka
Istnieje w polskiej historii pewien epizod, o którym mało kto dziś pamięta. Nie bardzo też jest przez współczesnych rozumiany. A należy do najbarwniejszych - przez fantazję, a nade wszystko geniusz polityczny jego autorów - wydarzeń w naszych dziejach. Feliks Koneczny, pisząc o tym epizodzie, użył określenia „wręcz bajkowy”, zastrzegając, że wszystko w nim jest historyczną prawdą. Żeby zrozumieć, co się zdarzyło w ostatniej dekadzie XIV wieku w Krakowie, trzeba odnieść się do praktyki zaślubin bardzo młodych par, kojarzonych przez ich rody na zasadzie: „jaki to będzie dobry interes” - dla obu rodzin, przyszłości państwa, dynastii etc. Zaślubiny odpowiadały formalnie dzisiejszym zaręczynom, ale odbywały się w kościele, ze stosowną pompą. Małżeństwo dzieci nie mogło być prawdziwym małżeństwem, był to więc rodzaj przyrzeczenia, że się pobiorą. Jednak bez faktycznej sankcji w wypadku, gdyby do zawarcia małżeństwa w przyszłości nie doszło. Całą fasadowość tej tradycji doskonale potrafiło ocenić kilku tęgich na umyśle polskich wielmożów z Małopolski (Spytko z Melsztyna, Jakub z Tęczyna i Jaśko z Tarnowa, dołączył do nich książę mazowiecki Ziemowit), obserwujących bacznie wydarzenia na polskiej - i krajów ościennych - scenie w związku z przybyciem do kraju i koronowaniem na króla Polski w 1384 r. trzynastoletniej Jadwigi Andegaweńskiej. Jej narzeczony, Austriak, Wilhelm habsburski, z którym jako siedmioletnie dziecko zaręczyła się w Hainburgu nad Dunajem, szykował się do uroczystego przybycia na Wawel jako oblubieniec królowej. Ale tęgie głowy spod Krakowa miały inny zgoła plan. Plan zdumiewający, zuchwały. Dla Polski nękanej przez Krzyżaków - opatrznościowy.
Zjednoczenie Polski i Litwy przez małżeństwo Jadwigi z Władysławem Jagiełłą było pomysłem co najmniej nietypowym, skandalicznym, jeśli nie całkowicie wariackim. Elegancka, subtelna panienka, mówiąca po francusku i włosku, i poganin z ostatniej europejskiej enklawy dziczy i pogaństwa? A jednak, do szaleńców - z wyobraźnią - świat należy. Jagiełło w Krewie, namówiony przez wysłanników polskich panów, zobowiązał się - gdyby doszło do jego małżeństwa z Jadwigą - pierwej przyjąć chrzest z całym swoim ludem i wcielić całe Wielkie Księstwo Litewskie do Korony polskiej. Plan był opatrznościowy dla całej Europy: wraz z chrztem Litwy „zniknęliby ostatni poganie w naszej części świata” i Zakon krzyżacki straciłby rację bytu.
Ta pierwszorzędna intryga polityczna miała jednak i drugi koniec: co zrobić z uczuciami młodej pary, która zamierzała dochować przyrzeczenia małżeństwa? Tu strategia przedsiębiorczych Polaków, uprawiających w sielskiej ciszy, z dala od zgiełku miasta, wielką politykę mocarstwową, była prosta: nie dopuścić Wilhelma do komnat Jadwigi. Przetrzymać łzy, gorycz, upór i upokorzoną dumę młodej królowej. O Wilhelma nie dbano tak bardzo, słusznie domyślając się, że młodzieniaszek nie grzeszy mądrością i roztropnością i Polska nie będzie miała z niego wielkiego pożytku, a kto wie, czy jego uczucie przetrwa pierwsze uniesienia. Swoje zaciszne i ustronne miejsca panowie polscy opuścili tylko 23 sierpnia 1385 r., który to dzień królowa wyznaczyła - po długich i uroczystych obchodach związanych z zaślubinami, które odbywały się w sercu Krakowa - jako moment bezapelacyjnego wprowadzenia Wilhelma na zamek. Wilhelm istotnie z całym swoim wytwornym dworem przybył na Wawel, ale tego samego dnia wieczorem wjechała tam konno, uzbrojona po zęby, drużyna polska wraz z głównymi bohaterami spisku. Z pamiętników ówczesnego burmistrza Wiednia - był członkiem orszaku Wilhelma - można się dowiedzieć, jak bardzo zrobiło się na Wawelu gorąco, skoro niedoszły nowożeniec umykał z zamku spuszczany z okna na linie. Następne wypadki są już dobrze znane. Modlitwa królowej przed cudownym krucyfiksem na Wawelu, przełom duchowy, małżeństwo z Jagiełłą - po jego chrzcie w katedrze wawelskiej 15 lutego 1386 r., a potem kanonizacja Jadwigi dokonana przez Jana Pawła II.
Mniej natomiast znana jest reakcja drugiej strony. Tej, którą skutecznie i na zawsze od komnat królewskich odseparowano. Wilhelm habsburski krótko jeszcze wzdychał do ukochanej. Przez wiele lat hodował w sobie urażoną dumę. „Przez całe życie nie mógł przeboleć chrztu Litwy” - odnotowuje Feliks Koneczny, zaś na Jadwidze mścił się, zniesławiając ją słowem i „szarpiąc jej dobre imię”. Polacy, spiskujcie! - chciałoby się powiedzieć, przypominając tę nieprawdopodobną historię. Nie śpijcie, nie narzekajcie, nie złorzeczcie, że „inni” piszą za was waszą historię. Jest w Polsce wystarczająco dużo mądrych głów. Ludzi nie tylko dostatecznie dobrze urodzonych, wykształconych, prawych, ale i dowcipnych. Jak mówią Francuzi - dowcip to „l'esprit”, tchnienie. Tchnienie? Tak. Ducha Świętego!
Ewa Polak-Pałkiewicz
Pius XII.
Do sensacyjnych dokumentów z watykańskich archiwów dotarł niemiecki historyk dr Michael Hesemann. Wynika z nich, że przyszły papież Pius XII - wówczas jeszcze kard. Eugenio Pacelli - zorganizował wielką akcję pomocy dla niemieckich Żydów. Rozpoczęła się ona trzy tygodnie po nocy kryształowej, gdy antysemickie represje NSDAP przybrały niespotykaną wcześniej skalę.
"Pius XII uratował 80 tys. Żydów węgierskich, przekonując pronazistowski rząd w Budapeszcie, by zrezygnował z ich deportacji na tereny zajęte przez III Rzeszę".
Andrzej Kaniewski
"Ten człowiek był największym bohaterem II wojny światowej. Uratował więcej Żydów niż jakikolwiek inny duchowy przywódca".
Gary Krupp, o Piusie XII
Tego można się było spodziewać. Dekret o heroiczności cnót Piusa XII wywołał krytykę, także w części środowisk żydowskich. Niektórzy z krytyków nie przebierali w słowach, twierdząc, że decyzja Benedykta XVI obraża ofiary holokaustu, a także inne świetlane postacie Kościoła katolickiego. Czarna legenda jaką wykreowano wokół wielkiego Papieża trwa. Nie zmieniają jej opinie wiarygodnych historyków, że wytworzyły ją lewicowe kręgi, wsparte środkami i możliwościami bloku sowieckiego. Było to zemstą za nieprzejednaną postawę wobec komunizmu. Takich rzeczy się nie wybacza. Nie wystarczą udokumentowane fakty o tym, że Pius XII uratował kilkaset tysięcy Żydów przed zagładą. Mało znany jest fakt, że tuż po wojnie dziękowali mu oficjalnie przywódcy nowo powstałego państwa żydowskiego. To wszystko się nie liczy. Górę nad prawdą bierze kłamstwo, tylko dlatego, że ma potężniejszych protektorów. Najdelikatniejsze zarzuty wobec Piusa XII mówią o jego milczeniu wobec zagłady Żydów, co miało spotęgować cierpienia Narodu Wybranego. Trudno nawet polemizować z takim zarzutem, bo to tak, jakby rozpatrywać kwestię z gatunku „co by było gdyby”. Czy gdyby Pius XII mówił głośno i otwarcie o zagładzie Żydów poprawiłoby to znacząco ich sytuację? Tego po prostu nie wiemy i raczej nigdy nie będziemy wiedzieć, bo czasu nie da się cofnąć, żeby tezę zweryfikować. Równie dobrze głos papieża mógł cierpienia spotęgować.
Ks. Paweł Rozpiątkowski
Teoria ewolucji.
"Część amerykańskich i francuskich naukowców wycofuje właśnie swe poparcie dla teorii ewolucji, a ściślej rzecz biorąc - dla konceptu drzewa filogenetycznego Karola Darwina. Pisze o tym naukowe czasopismo "New Scientist", przyznając, że nie da jej się udowodnić dostępnymi metodami badawczymi, a wręcz przeciwnie: wszystkie poważne badania tak dalece jej przeczą, że po prostu trzeba ją odwołać. Gatunki roślin i zwierząt powstały niezależnie od siebie".
Ewa Polak - Pałkiewicz