Rozdział piętnasty


Rozdział piętnasty

Ten klub nocny jest olbrzymi - co wpływa na mnie dezorientująco - i choć się staram, nie potrafię zlokalizować na parterze damskiej toalety, mimo że jakaś przecież musi być: chodzę jedynie w kółko i czuję się zagubiona i nieco rozhisteryzowana. Robi się coraz większy tłok, a muzyka dudni jeszcze głośniej niż wcześniej: ciężkie, monotonne walenie bez żadnej melodii, bang, bang, bang, głośniej i głośniej, przez co całe ciało wibruje. Adrian przy kolacji wspomniał o czymś, co się nazywa ostry belgijski house: może to właśnie to. Jeśli tak, nie mogę powiedzieć, by mi się podobał.

Postanawiam udać się metalową klatką schodową na górę. Na pierwszym piętrze jest jeszcze więcej ludzi, wychylających się poprzez balkony i obserwujących parkiet, na którym wszyscy tańczą dokładnie tak, jakby byli małpami. Liczba obecnych tutaj ludzi i niepokój, jaki to u mnie wywołuje, sprawiają, że się zastanawiam, czy aby nie cierpię na zaawansowaną klaustrofobię: nie jestem przyzwyczajona do tego, by czuć się jak sardynka w puszce, i wcale mi się to nie podoba - w Bains Douches nigdy nie było tak źle. Idę dalej, jeśli można tak nazwać przeciskanie się między ciałami, na drugie piętro, gdzie docieram do miejsca, które, jak udaje mi się podsłuchać, nazywane jest „salą spokoju”. Dochodząca stamtąd muzyka jest bezsprzecznie milsza dla moich uszu - to taka nieco ekskluzywna muzyka wielorybia, która przypomina mi rodzenie w sposób naturalny, a to z kolei raczej nieprzyjemnie kojarzy mi się ze Szczęśliwymi Króliczkami - ale nadal jest tutaj zbyt wielu ludzi, wszyscy zaś są najwyraźniej w parach i prawie tak młodzi, że mogliby być moimi dziećmi. No i wszyscy wyglądają tak, jakby mieli niezupełnie równo pod sufitem, i patrzą na mnie, jakbym była jakimś dziwadłem. I zapewne nim jestem. I wciąż nie mogę znaleźć kibelka.

Znajduję za to klatkę schodową, tym razem mniejszą, która prowadzi na trzecie piętro, więc właśnie tam się udaję. Niestety na samej górze stoi bramkarz: blondwłosa drag quenn, posągowa na tych swoich wysokich obcasach, z niesamowicie długimi nogami, olbrzymimi, obrysowanymi ciemną konturówką ustami, srebrnymi sztucznymi rzęsami i długimi, różowymi, ostro opiłowanymi paznokciami.

- Taaak? - warczy.

- Szukam damskiej.

- Cóż, oto jestem, skarbie - uśmiecha się zimno.

- Mam na myśli toaletę. Kibelek. Łazienkę.

- Na dole. Drugie piętro. Ta część jest tylko dla członków. Przykro mi kochanie - odpowiada, przeciągając samogłoski, i wcale nie wygląda przy tym na zasmuconą, w zasadzie nawet już na mnie nie patrzy.

- Dla członków? - łapię ją usłużnie za słówko. - Mogłabyś mnie nabrać w takim stroju.

Pozwala sobie na szybki, nieszczególnie rozbawiony uśmiech.

- Co się w takim razie tutaj dzieje? - Nie poddaję się. Mam już po prostu taki okropny charakter: w chwili gdy ktoś mi mówi, że nie mogę czegoś zrobić, ja pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego. To naprawdę bardzo dziecinne.

- Wstęp mają tylko homo - wyjaśnia. - Taki nasz mały azyl. Kiedy wasza banda zalewa klub w każdy piątkowy wieczór.

- Ci kretyni? To nie moja banda. Proszę, wpuść mnie.

- Ty - mówi drag quenn - nie jesteś homo. Idź sobie - dodaje, ale już nie w sposób nieuprzejmy. Wygląda na równie znudzoną jak i ja. - Spływaj.

- Och, proszę. Na dole jest tak nudno. I nie cierpię tamtej muzyki i tłumów. Chyba mam klaustrofobię. A moi przyjaciele się obściskują. Przynajmniej ty wyglądasz na zbliżoną do mnie wiekiem. Poza tym - szybko szukam w myślach czegoś, co mogłoby mi pomóc - myślę o tym, by zacząć zgłębiać tajniki homoseksualizmu kobiecego.

- Ty i jakaś wykolczykowana zdzira ze Stokey? - Unosi jedną namalowaną brew i po raz pierwszy lustruje mnie wzrokiem od góry do dołu. - Nie sądzę, skarbie. Nie w tym faaaantastycznym płaszczu.

- No cóż, to tylko taki pomysł - przyznaję. - Ale muszę powiedzieć, że ujęcie go w ten sposób nie wydaje się zbyt pociągające.

Drag quenn śmieje się, więc ciągnę rozochocona:

- Słuchaj, mówię ci, że naprawdę czujesz emanującą ze mnie odrobinę homoseksualizmu, więc, proszę cię, wpuść mnie.

- Hm.

- Hej - dodaję. - Uwielbiam pokazy drag quenn. I kocham kabaret. Gdy tylko skończyłam dwanaście lat, mój ojciec zabierał mnie na drag show. W Paryżu. Poczuję się tutaj jak w domu. Proszę, wpuść mnie.

- Wchodź w takim razie - wzdycha, nawet ciepło się przy tym uśmiechając. - A ubikacje są na lewo, cały czas prosto.

Uśmiecham się promiennie.

- Dzięki - mówię. - Dziękuje ci bardzo. - Odchodzę, ale po chwili się do niej cofam. - Chcesz może trochę koki? - proponuję, pragnąc okazać jakoś moją wdzięczność. - Mam jej mnóstwo.

- Niebiosa musiały mi zesłać anioła - odpowiada cała w skowronkach. - Pewnie, że chcę. A tak przy okazji to jestem Regina Beaver. I podoba mi się twój płaszcz, Panno Francuzeczko.

- Stella.

Regina prowadzi. Trzecie piętro jest mniejsze, urządzone bardziej funkcjonalnie niż te niżej i pełno tu miękkich sof, oświetlenie zaś jest przyciemnione. Nie ma tu wielu ludzi - a przynajmniej nie tak wielu jak na dole - i można się przemieszczać bez konieczności wpadania na innych imprezowiczów.

- Skąd się wzięłaś z mnóstwem koki w miejscu, którego nie cierpisz? - pyta Regina, przepływając po królewsku przez mały tłumek, rzucając na prawo i lewo pozdrowienia.

- No cóż, mój partner jest na dole didżejem, a jak już ci wspomniałam, dwoje moich pozostałych przyjaciół obcałowuje się.

- Święta Panienko - mówi Regina. - Chodzisz z Yungstą? Tak zwanym. Tak się składa, że wiem, iż ma on co najmniej czterdzieści jeden lat.

- Nie chodzę z nim, nie. Po prostu się umówiliśmy.

- Wiesz, potrafię to robić z rękami - oznajmia Regina. - Patrz tylko.

Po prawej stronie znajduje się żyrandol, a tuż przy nie goła ściana.

- Popatrz. - Regina zgina palce. Na ścianie pojawia się cień psa. - Yo! Ty kundlu! Nie pieprz mojej suki - rzuca z doskonałą intonację.

Zaczynam się skręcać ze śmiechu.

- Umiem też robić kaczkę - demonstruje Regina. - Myślę, że całe to machanie rękami jest tak naprawdę rywalizacją i sposobem, by dać swojej załodze znać, że jest się niezłym cwaniaczkiem, jak na przykład Antylopa czy Wilk.

Niemal kwiczę ze śmiechu, gdy Regina kontynuuje swój pokaz, zapominając o grze świateł i cieni i koncentrując się zamiast tego na wołaniu „Yo” oraz składaniu palców w królika czy lisa.

- Dalej dziewczyno - mówi Regina, śmiejąc się jak wariatka. Ma naprawdę ochrypły głos. - Kierunek: toaleta.

- Znasz go w takim razie? - pytam, drepcząc za nią i czując się przy niej niska jak karlica. Regina razem z tymi swoimi obcasami musi mieć przynajmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu.

- O, tak - odpowiada. - A oto i toaleta. - Lustruje mnie wzrokiem od góry do dołu. - Nie pomyślałabym, że on jest w twoim typie.

Wciskamy się obie do małej kabiny, w której czuć sikami.

- No to przygotuj ścieżki, dziewczyno - mówi drag quenn.

- Możesz ty? Ja nie robiłam tego od wieków.

Regina czyni to po mistrzowsku przy użyciu mojej karty rabatowej z Sainsbury's („Och, spójrz tylko na to. Już nie jesteśmy w Kansas, prawda, Toto?). Wciąga kilka sporych ścieżek, podczas gdy ja zadowalam się jedną mniejszą. Wszystko, co mówi Regina, prowadzi do tego, że skręcam się ze śmiechu: ryczę jak foka za każdym razem, kiedy ona otwiera usta. Muszę przyprowadzić tutaj papę, postanawiam w myślach, spodobałoby mu się.

Drepczemy w powrotem w kierunku schodów.

- A tutaj - informuje Regina - jest piano par. Myślę, że ci się spodoba. Za dziesięć minut kończę zmianę, więc wtedy do ciebie dołączę. Powiedz Kevinowi za barem, że jesteś ze mną.

Rozdzielam brudne kotary - och! paniusiu! - i wzdycham z rozkoszą. To jest właśnie to. Znajduję się w raczej niewielkim, kwadratowym pomieszczeniu, które spowija czerwone światło. Mieści się tutaj miniscena, przed nią pięć czy sześć stolików, a z tyłu bar. Koło sceny stoi pianino, na którym gra łysiejący mężczyzna w średnim wieku. O instrument opiera się kolejna drag quenn - ta akurat jest cała w zielonych cekinach i ma czarne, wysoko upięte włosy - i śpiewa. Słowa - jakaś fantastyczna stara piosenka o nieszczęśliwej miłości i podłym facecie - przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Jestem w niebie. Gdyby tak wyglądały wszystkie nocne kluby, każdą noc spędzałabym poza domem.

Uśmiecham się promiennie ze szczęścia niczym jakiś głupek. Wszyscy inni ludzie w tym pomieszczeniu - zbieranina różnego typu facetów, młodych, w średnim wieku, starych, grubych, chudych, brzydkich, uroczych i kilka kobiet (najwyraźniej wpuszcza się je jako osoby towarzyszące) - także szeroko się uśmiechają. Słychać przyjacielski szum rozmów i wyczuwa się nastrój wyczekiwania. Podchodzę do baru i przedstawiam się Kevinowi - niesamowicie grubemu łysolowi z potężnym torsem - który nalewa mi podwójny gin z tonikiem i odmawia przyjęcia za to pieniędzy.

Na scenie pojawia się mężczyzna. Przed nami pół godziny śpiewu w wykonaniu „naszych miejscowych bogiń”, potem zaś każdy będzie miał wstęp na scenę. Dwoma haustami wypijam drinka. Przelotnie myślę o Adrianie, Franku i Louisie, którzy pozostali na dole, po czym wyrzucam ich z moich myśli. Jeden pracuje, a pozostała dwójka ćwiczy mięśnie języka. To nie jest zabawne. Natomiast tutaj - tutaj zabawa jest przednia.

Regina zjawia się ponownie i przedstawia mnie Pannie Niewinnej Pupie i Jaśnie Wielmożnej Fellati Ussta, swoim koleżankom - artystkom (wszystkie drag quenn, co zauważam ze smutkiem, muszą mieć chyba monopol na niesamowicie długie nogi), i słodkiemu mężczyźnie o imieniu Barry, który najwyraźniej przychodzi tutaj każdego wieczoru. Lubię ich tak bardzo, że im także proponuje moją kokę, po czym sama biorę drugą ścieżkę, w wkrótce i trzecią. Wciąż zostaje je całe mnóstwo i po godzinie słuchania ich śpiewu - same moje ulubione piosenki oraz kilka nieznanych - jestem w tak wyśmienitym humorze, że dzielę się z koką z każdą osobą, z którą rozmawiam, to znaczy z co najmniej połową tuzina ludzi. W zamian kupują mi u Kevina kolejny wielgachny gin z tonikiem. W chwili, gdy zaczyna się przedstawienie, jestem oszalała ze szczęścia. I pewnie też od dragów i alkoholu.

Okazuje się, że miałam rację, kiedy mówiłam, że Regina jest zbliżona wiekiem do mnie, ponieważ przedstawienie jest w stylu lat osiemdziesiątych. Właściwie to nie jest przedstawienie, lecz raczej seria występów - dziewczyny, a potem członkowie widowni - polegająca na tym, że każdy przychodzi po kolei do mikrofonu i teatralnie wywrzaskuje jakąś klasykę przy akompaniamencie pianina.

Trzeba przyznać, że do tego czasu dosłownie latam, więc gdy Regina szturcha mnie i pyta, czy zaśpiewam z nią w duecie, mam ochotę ją ucałować. Kocham Reginę, kocham piano bar w Pięści, kocham Prince Charming Adama Anta, którą to piosenkę właśnie znakomicie zaśpiewała Fellatia, i kocham, kocham, kocham w tej chwili całe moje życie.

- W takim razie chodź, panienko. - Regina bierze mnie za rękę. - Pokażmy im, jak się to robi.

- Co zaśpiewamy?

Regina lustruje mnie wzrokiem od góry do dołu.

- Wydajesz się być dziewczyną, która zna Judy Garland - stwierdza. - Mam rację?

- No cóż, Regino, tak, oczywiście. Na pamięć. Jednak czy ona nie jest, no wiesz, trochę zbyt banalna? Śpiewać Judy pedziom? Może już raczej Barbrę Streisand?

- Może i jest to banalne, ale, kochanie, komu wieczorem nie spodoba się kawałek Judy?

- Nie mnie - odpowiadam radośnie. - Ja mogłabym słuchać Judy trzy razy na dzień.

- Właśnie. Chodźmy. Znasz You Made Me Love You?

- Każde słowo.

- Moja dziewczynka - mruczy. - Chodź.

Podchodzimy do sceny.

- Popatrzcie na te bufory - mówi konferansjer, gdy zdejmuję płaszcz.

Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o mój wygląd, to nie jest już tak nieskazitelny jak wcześniej. Moje włosy na przykład oklapły: soigne kok sprzed dwóch godzin teraz jest po prostu potarganą masą loków, moje cycki zaś istotnie jakoś tak wylewają się z gorsetu.

- A oto, panie i panowie, dla waszej przyjemności panna Regina Beaver wraz z przyjaciółką.

Jako że połowa widowni posmakowała mojej koki, zostajemy przyjęte wprost entuzjastycznie. Widownia, jakkolwiek niewielka, gwiżdże, tupie i wydaje głośne okrzyki.

- You made me love you - zaczyna Regina. - I didn't wanna do it, I didn't wanna do it.

- You made me love you - ciągnę - and all the time you knew it. I guess you always knew it.

Jestem urodzoną artystką estradową, powtarzam sobie w myślach. Possij mi fiuta, Judy Garland, myślę, tyle że tym razem robię to na głos, zresztą ku zachwytowi widowni. Ha! Kocham to. Czy może być coś lepszego? Regina i ja wyćwiczyłyśmy do perfekcji nasz pożal się Boże taniec: obracamy się, stroimy miny a la Judy i przez cały czas wykonujemy teatralne gesty. Błogosławieństwo braku przymusu bycia cool w nocnym klubie! Radość pozbycia się nadąsanej miny!

O, i popatrzcie tylko: Frankie. Frankie jest tutaj. To wydaje się bez mała cudem: zostawiłam go trzy piętra niżej, w zupełnie innym świecie. Tuż za nim widać Louisę, która wygląda na zatroskaną. Zauważam ich, zanim oni dostrzegają mnie. Postanawiam zadedykować resztę piosenki Frankowi, który jest taki słodki i przyszedł, by przyłączyć się do mojej zabawy. Co za kolega. Co za kolega. Przeciska się przez tłum, rozgląda na prawo i lewo, szuka mnie właściwie wszędzie z wyjątkiem sceny.

- You made me love you - zaczyna ponownie Regina.

Zbliżamy się do końca piosenki: czas na dodanie odrobiny życia. Przyłączam się pod koniec refrenu, patrząc prosto na Franka, który wreszcie mnie namierzył i z uśmiechem potrząsa głową. Daję z siebie, jak to się mówi, wszystko. Rytm się zmienia i postanawiam trochę pokołysać biodrami, podczas gdy śpiewam do Franka:

Gimme gimme gimme what I cry for

(pożądliwe mrugnięcie - Frank na nie odpowiada)

You know you've got the kind of kisses that I die for

(pchnięcie biodrami do przodu - Frank posyła całusa)

You know you made meeeeee love yooooooooo

(kompletny upadek: pokładam się ze śmiechu).

Tłum, który śpiewa razem ze mną, ogarnia szaleństwo. Regina i ja kłaniamy się nisko. Klap, klap, klap, klaszcze widownia, bis. Naprawdę uważam, że minęłam się z powołaniem.

- Wykonamy coś jeszcze później, jeśli chcecie, po dyskotece - obiecuje Regina. - Możesz być moją suką na tę noc. - Przybija ze mną piątkę, robi królika i oddala się, by poszukać swoich kumpli. Stoję przy scenie zlana potem i nieco kręci mi się w głowie, ale jest to dosyć przyjemnie. Chciałabym, by Regina była moją matką, myślę sobie. Szkoda, że jest facetem. Jednak zawsze pozostaje mi jeszcze papa.

- Stello! - woła Louisa. - Wszędzie cię szukaliśmy.

- Naprawdę? No cóż, oto jestem. Ta-daaam!

- Myśleliśmy, że może poszłaś do domu - mówi z wyrzutem Louisa. - Martwiliśmy się.

- Dlaczego, do diabła, miałabym pójść do domu? Po prostu zaczęłam się nudzić - oświadczam im żartobliwie, racząc oboje kuksańcem w brzuch. - Znudziło mnie przyglądanie się, jak ssiecie sobie twarze. Fuj.

- Adrian także cię szukał - ciągnie Lou.- W przerwie między piosenkami.

- Jestem tutaj - mówię jej. - Tutaj. Głosząc słowo. Ale nie rozkładając nóg. - Ups. Skąd mi się to wzięło?

- Spodobałabyś się mojej babci - stwierdza Frank. - Tam w pubie mógł być z tobą niezły ubaw. Nie sądziłem, że jesteś szansonistką.

- Chanteuse - poprawiam go. - Cóż, myliłeś się. Potrafię chante. Czy ty chante ze mną, Frankie? - obejmuję go ramieniem w talii. - No dalej. Wiesz, że tego pragniesz. No, Frankie - szepczę mu do ucha. - Usychasz z pragnienia, dosłownie usychasz.

Frank ponownie posyła mi ten swój enigmatyczny uśmiech. Stoimy bardzo blisko siebie.

- Stoimy bardzo blisko siebie - oznajmiam znacząco Frankowi.

- Gorąca kobietka - odpowiada on, co z kolei kompletnie nas rozwala.

- Możemy pójść teraz na dół - pyta Louisa. - Tam jest lepiej. Co z tobą, Stello, jesteś fanką pedziów czy co?

- Więcej, Lou. Tak naprawdę jestem jednym z nich - wyję. - Jestem uwięziona, uwięziona, uwięziona w tym ciele, lecz w rzeczywistości w środku jestem stuprocentowym pedziem. Jaki ojciec, taka córka. Jestem homo.

- Naćpałaś się - stwierdza Frank, uśmiechając się szeroko.

- Hej, Einsteinie. Wiesz co? Tak właśnie zrobiłam. I zrewidowałam swoją opinię na temat brania dragów. Chcesz trochę?

- Chodź, skarbie - mówi Louisa. - Czy nic ci się nie stanie, jeśli zostaniesz tutaj na górze sama, Stell?

Nie podoba mi się ten „skarb”. Ten „skarb” bardzo mi się nie podoba.

- Zostań, Frankie. - Patrzę mu prosto w oczy. - Zaśpiewaj ze mną.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli zostaniemy tu jeszcze chwilę - zwraca się Frank do Louisy. - Jest kompletnie naćpana.

- Nie jestem. Jestem może odrobinę radosna, ale z tego akurat powinieneś być zadowolony. Odrobinę. Une petite bite. Pewnego dnia powiem ci, co to znaczy po francusku. Przestań, Frankie, nie stój tutaj jak jakiś dziadek. Zatańczymy.

Frankie wzrusza ramionami do Louisy, która oddala się do baru, a on pozwala się wieść za rękę na niewielki, zatłoczony parkiet.

Tańczymy w rytm Enola Gay OMD, It Ain't What You Do Banaramy, You Spin Me Round Dead or Alive (który to kawałek lubię szczególnie: „Uważaj, nadchodzę”, wyjaśniam Frankowi, mogłyby być słowami napisanymi szczególnie dla niego). Don't Go Yazoo i The Look of Love ABC. Tańczymy jak para wariatów, naprędce się do siebie dopasowując, gdy jedno z nas przypomni sobie jakieś dawno zapomniane kroki. A potem jest wolny kawałek - True Spandau Ballet - i oto nagle zjawia się Louisa, i owija się wokół Franka, podczas gdy ja chyłkiem oddalam się do baru.

Jednak puszczają tylko jednego przytulańca. Po czym, o radości - i proszę wybaczcie mi moje przesadne umiłowanie kiczu - nadchodzi groteskowy, fantastyczny, cudowny czas na Agadoo. Większość zgromadzonego tutaj tłumu wyraźnie uważa ten numer za żart, ale ja wlokę się przez salę z powrotem na parkiet, chwytając po drodze Barry'ego, który przychodzi tutaj każdego wieczoru. Barry z kolei łapię Jaśnie Wielmożną Fellatię Ussta i cała nasza trójka wtacza się na parkiet.

I w takiej właśnie sytuacji namierza mnie Yungsta: potrząsam drzewem ananasowym razem z grubym facetem w średnim wieku i pamiętającą lepszą czasy drag queen, jestem zlana potem i co rusz pokładam się ze śmiechu.

- Stella? - mówi.

- Yo - odpowiadam. - Oto zjawiać się król. - Wyję ze śmiechu, zachwycona własnym poczuciem humoru. Mój czas na dole nie poszedł tak całkowicie na marne: tego typu sprawy najwyraźniej przenikają do głowy na zasadzie osmozy.

- Ja cię szukać, stara. - Yungsta stoi na skraju parkietu. Ja natomiast znajduję się nadal na jego środku, ponieważ zanim skończy się piosenka, muszę jeszcze raz potrząsnąć drzewem.

Uśmiecham się miło do Yungsty, który przyszedł aż tutaj, by mnie dorwać i - oby - pewnie mnie obściskiwać. Niestety, podczas gdy ja staram się utrzymywać z nim kontakt wzrokowy, zauważam, że on ni wygląda na zbyt radosnego: wpieniony byłoby lepszym określeniem, a także zniesmaczony. Dostrzegam także, że jeśli chodzi o ubranie, to wygląda on kompletnie absurdalnie. Oczywiście zauważyłam to już wcześniej, ale wtedy aż tak bardzo nie rzuciło mi się to na oczy. Gdy tak patrzę teraz na niego, pana czterdziestojedno letniego didżeja Yungstę, staje się aż jasne jak słońce, że zupełnie nie ma sensu udawać przed sobą, iż on mi się podoba, ponieważ tak nie jest i już. Nie, dopóki nie pozbędzie się tego całego majdanu i owłosienia na twarzy oraz swego okropnego słownictwa. Nie, dopóki nie przejdzie całej metamorfozy, włączając w to osobowość, a jak bardzo jest to prawdopodobne? A potem musiałby się jeszcze nauczyć sztuki konwersacji. Więc nie.

Piosenka się kończy.

- Co ty, kurwa, robisz? - pyta Yungsta.

- Tańczę.

- To nie taniec - prycha.

- Dla mnie tak - odpowiadam uprzejmie, mimo że nie odpowiada mi jego ton.

- Szukałem cię - mówi.

- No cóż, w takim razie znalazłeś.

- Wyglądasz kijowo - oświadcza.

Nie wiem, co to znaczy, ale nie podoba mi się sam dźwięk tego słowa.

- A co z tymi stukniętymi facetami?

- Tak mi przykro. Dobrze się bawiłam.

- Gdzie śnieg? - dopomina się Yungsta. - Gdzie śnieg, stara?

- W chmurach na niebie - odpowiadam.

- Moja koka - syczy.

- Och. Sądziłam, że to moja koka, więc się nią podzieliłam.

- Gdzie ona jest?

- W nosach tych miłych ludzi. Myślę, że jeszcze trochę zostało. Nie wiedziałam, że nie jest moja. Masz tu trochę kasy, to sobie kupisz więcej.

- Rany - mówi Yungsta. - Ty być popierdolona.

- MC Yungsta w całej okazałości! - ryczy Regina, pojawiając się u mego boku. - Głooośniej! - Robi do mnie lisa, co wywołuje u mnie kolejny wybuch śmiechu.

- Spieprzaj, koleś - odpowiada Yungsta.

- Adrian jest homofobem - wyjaśnia Regina. - Nigdy się tutaj nie pojawia. Sądzi, że może się nabawić jakiegoś choróbska.

- Ja nie chodzić z damą, która robi coś takiego - oświadcza mi Yungsta. - Ja być topowy didżej.

- Skończ z tą gadką, dobrze? I mów normalnie, Adrianie.

- Jesteś taka popierdolona. - Patrzy na mnie tak, jakbym była kupą na podeszwie jego buta. - Nie masz za grosz klasy. Nie masz gustu. To niemożliwe, bym z tobą chodził. Mam swoją reputację…

- O którą musisz dbać - uzupełnia Regina niesamowicie wytwornym, komediowym tonem. - Zgadza się, Aidey, to prawda. A teraz wyjdź, zanim cię pocałuję.

- Nie martw się, czubku. Już stąd spadam - oświadcza niegrzecznie Adrian, mój niedoszły mężczyzna. I odchodzi.

- Myślę - mówi Frank - że to chyba odpowiednia pora na powrót do domu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY YPJTBF23DE2HDEEBMJKBHJPEWYTEFTFCUNAG7QA
Rozdział piętnasty
DOM NOCY 11 rozdział piętnasty
Rozdział czternasty i pietnasty
Rozdział czternasty i pietnasty
Podstawy zarządzania wykład rozdział 05
2 Realizacja pracy licencjackiej rozdziałmetodologiczny (1)id 19659 ppt
Ekonomia rozdzial III
rozdzielczosc
kurs html rozdział II
Podstawy zarządzania wykład rozdział 14
7 Rozdzial5 Jak to dziala
Klimatyzacja Rozdzial5
Polityka gospodarcza Polski w pierwszych dekadach XXI wieku W Michna Rozdział XVII
Ir 1 (R 1) 127 142 Rozdział 09
Bulimia rozdział 5; część 2 program
05 rozdzial 04 nzig3du5fdy5tkt5 Nieznany (2)
PEDAGOGIKA SPOŁECZNA Pilch Lepalczyk skrót 3 pierwszych rozdziałów
Instrukcja 07 Symbole oraz parametry zaworów rozdzielających

więcej podobnych podstron