TONY DANIEL
ziarno
Tony Daniel urodził się i wychował w Alabamie.
Ukończył uniwersytet w St. Louis oraz Uniwersytet
Południowokalifornijski, później zaś często zmieniał miejsce
zamieszkania i imał się różnych zajęć – między innymi
prowadził warsztaty pisarskie na wielu college’ach, mieszkał
na wyspie w cieśninie Puget i w starym szkolnym autobusie,
wygłaszał prelekcje o fantastyce naukowej, wiele podróżował,
sporo pisał, w poszukiwaniu ducha Kafki odwiedził Pragę,
zdobył nagrodę czytelników „Asimov’s Science Fiction”.
Obecnie mieszka w Nowym Jorku, gdzie zajmuje się pisaniem
oraz uczestniczy w comiesięcznej audycji radiowej pt.
„Automatic Vaudeville”.
(anak)
Rzeczy, które są naprawdę ważne, chociaż nie są
określone na całą wieczność, nawet jeśli przychodzą bardzo
późno, i tak przychodzą we właściwym czasie.
MARTIN HEIDEGGER – „O HUMANIZMIE”
Midnight Standard w „Westway Diner”
Stojąc ponad wszelkim stworzeniem, powątpiewający
ksiądz wysikał się.
Strząsnął ostatnie kropelki moczu, spojrzał pomiędzy
stopami na gwiazdy i zapiął spodnie. Spuścił wodę i siła
odśrodkowa dokonała reszty.
Andre Sud wrócił do swojego stolika w „Westway Diner”.
Przeszedł nad żywym ogniem komory sprężonego powietrza,
nad całą otchłanią – i praktycznie nic nie zauważył. Chociaż to
miejsce miało dla niego szczególne znaczenie, w gruncie
rzeczy była to tylko kolejna knajpa z przezroczystą podłogą –
szybą cienką jak papier i twardą jak diament. Dziesięć centów
za tuzin, jak mawiano tysiąc lat wcześniej. Błyszczący neon
przy wejściu głosił: DOSTAWA DARMO. Inny oznajmiał:
CZYNNE CAŁĄ DOBĘ. Ten był nieoświetlony. Knajpa w
końcu przestanie istnieć.
Ksiądz usiadł i zamieszał czarną herbatę. Przeczytał neon
od tyłu, zastanawiając się, czy słowa, które wypowiada na
głos, mają cokolwiek wspólnego z dawnym angielskim. Nosił
w głowie płytkę z ziarnem, więc trudno było to rozstrzygnąć.
Wszyscy rozumieją się na poziomie ogólnym, pomyślał
Andre Sud. Mniej więcej wiedzą, o co ci chodzi.
Metalowa podstawka na serwetki błyszczała nieładnie.
Solniczka była do połowy pusta. Laminowany blat stołu
wytarł się w miejscach, gdzie zwykle stały talerze. Płyta
pilśniowa pod spodem ściemniała od wilgoci. W drewnie
tkwiło swobodne ziarno lśniące jak mika: kiedyś było to ziarno
czyszczące, teraz jednak, wyrwane z kontrolnego algorytmu
restauracji, mogło tylko lśnić. Jak oświecony pielgrzym Drogi
Zielonego Drzewa. Wyrwane i lśniące.
A co zamówisz do tego hamburgera?
Ziarno. Nada y ziarno. Ziarno y nada.
Przeżywam okres depresji, przypomniał sam sobie Andre.
Rozważam nawet porzucenie stanu kapłańskiego.
Membrana Andrego – jego mikroskopijna, algorytmiczna
część rozciągnięta w przestrzeni dokoła – mówiła do niego
jakby z bardzo daleka.
To się dzieje każdej zimy. I ostatnio z bezsennością.
Pozbądź się tego za pomocą nada y nada. Wszystko jest
fizyczne, przecież wiesz.
Oprócz ciebie, pomyślał Andre w odpowiedzi.
Zazwyczaj myślał o swojej membranie jako o niewielkim
obłoku symboli algebraicznych otaczającym go na
podobieństwo chmary muszek. W rzeczywistości membrana
była oczywiście niewidzialna.
Oprócz nas, odparła membrana.
A zatem w porządku. Jak dotąd. Zaśpiewaj piosenkę albo
coś takiego, dobrze?
Po chwili usłyszał dźwięki oboju. Był to stary hymn
Zielonego Drzewa – „Wątpliwości na bok” – który matka
śpiewała mu do ucha, kiedy był mały. Wychowany w wierze.
Membrana odtwarzała go w kilku wersjach, ale melodia
zawsze była kojąca dla ucha.
Istniał sposób obliczenia, ile zim Diafania Ziemia-Mars
otrzyma w ziemskim roku, ale Andre nigdy tego nie sprawdzał
przed powrotem do seminarium na coroczne odosobnienie i
zimy zawsze go zaskakiwały. Człowiek budzi się któregoś
dnia i widzi, że wszystko pociemniało.
Drzwi lokalu otworzyły się i stanął w nich kardynał
Filmbuff, potężny mężczyzna o srebrnych włosach. Wypełniał
swoją sylwetką cały prześwit. Był przystosowany do
przebywania w przestrzeni kosmicznej, a twarz miał białą jak
kość. Nosił się na czarno, ze szpilką w kształcie drzewka,
oczywiście zielonego, w klapie.
– Ojcze Andre – zawołał Filmbuff przez całą długość
pomieszczenia. Jego głos brzmiał jak krótkofalówka gliniarza
Sieci. – Czy mogę się dosiąść?
Andre wskazał miejsce obok siebie. Filmbuff podszedł,
stawiając wielkie kroki i ciężko opadł na fotel.
– Czy nie za późno na spacery, Morton? – zapytał Andre.
Upił łyk herbaty. Zaparzała się zbyt długo i miała gorzki
smak. Za długo sikałem, pomyślał.
– Próbowałem dodzwonić się do ciebie w ośrodku
odosobnieniowym seminarium – rzekł Filmbuff.
– Zazwyczaj jestem tu. Kiedy nie jestem tam.
– Czy nadal przychodzą tutaj słuchacze seminarium?
– Tak. Jak pies wracający do własnych wymiocin,
nieprawdaż? Albo czyichś wymiocin.
Podszedł do nich kelner.
– Potrzebujecie kart? Muszę je przynieść, bo stoliki nie
działają.
– Może coś zamówię – powiedział Filmbuff. – Może lhasi.
Kelner skinął głową i odszedł.
– Nadal pracują tutaj prawdziwi ludzie? – zdziwił się
Filmbuff.
– Chyba nie mają pieniędzy na zmiany.
Filmbuff rozejrzał się wokoło. Był jak latarnia morska.
– Miejsce wygląda dość czysto.
– Chyba takie jest – potwierdził Andre. – Podstawowa
warstwa nadal działa, tylko skomplikowane ziarno się zepsuło.
– Podoba ci się tutaj.
Andre zdał sobie sprawę, że wpatruje się w fusy
herbaciane i nie utrzymuje kontaktu wzrokowego ze swoim
szefem. Odchylił się w fotelu i uśmiechnął do Filmbuffa.
– Od kiedy przyjechałem do seminarium, „Westway
Diner” zawsze było moim drugim domem. – Napił się herbaty.
– Wiesz, to tutaj osiągnąłem satori.
– Tak słyszałem. To raczej legendarna historia. Jadłeś
ziemniaki piure.
– W rzeczywistości były to słodkie ziemniaki. Nazywają to
„talerzem warzyw”. Dają ci trzy kombinacje do wyboru i
wybrałem słodkie ziemniaki, słodkie ziemniaki i słodkie
ziemniaki.
– Nigdy mi nie smakowały.
– To tylko złudzenie. Każdemu smakują prędzej czy
później.
Filmbuff parsknął śmiechem. Jego wielka głowa zwróciła
się ku sufitowi, a miedziane oczy zabłysły w brązowym
świetle.
– Andre, chcemy, żebyś wrócił do nauczania. Albo zajął
się badaniami.
– Brakuje mi wiary.
– Wiary w siebie.
– Jak dobrze wiesz, jest to to samo, co wiara jako taka.
– Jesteś zbyt dobrym naukowcem i kapłanem, żeby targały
tobą takie wątpliwości. Nabieram podejrzeń, że o czymś nie
pomyślałem.
– Wątpliwości to nie twoja działka, Morton.
Wrócił kelner.
– Zdecydowaliście?
– Czekoladowe lhasi – odparł Filmbuff bez wahania. – I
trochę wiary dla ojca Andre.
Kelner patrzył na niego przez chwilę nic nie rozumiejącym
wzrokiem. Jego ziarno nie przetłumaczyło słów kardynała albo
przetłumaczyło je jako nonsens.
Musi być spoza Promienia Szczęśliwego Ogrodu,
pomyślał Andre. Większość obsługi jest w Cylindrze
Seminarium. Znają tam żargon handlowy i tysiąc dziwacznych
dialektów. Połączone w sieć Rozległe Układy Osobowości są
biedne jak mysz kościelna i nie sposób kupić dobrego ziarna
za pensje Cylindra.
– Iye ftip – powiedział Andre do kelnera w żargonie
Szczęśliwego Ogrodu. – To żart.
Kelner uśmiechnął się niepewnie.
– Poproszę jeszcze o odrobinę wrzątku do mojej herbaty.
– Andre odwzajemnił uśmiech.
Kelner odszedł uspokojony. Drapieżna obecność
Filmbuffa potrafiła być onieśmielająca.
– Nie ma empirycznych dowodów na to, że brakuje ci
wiary. – Filmbuff spoważniał. – Twoje kapłaństwo jest bez
zarzutu. Mamy doskonałe raporty z Trytona.
Linsdale, pomyślał Andre. Zaiste, podróżujący mnich.
Raczej podróżujący kapuś. Na następnym zgromadzeniu nie
zostawię na nim suchej nitki.
– Jestem tam szczęśliwy. Mam miłą trzódkę i zajmuję się
równoważeniem skał.
– Tak. Jesteś w tym podobno bardzo dobry.
– Tryton ma pod tym względem najlepszą grawitację w
Układzie Słonecznym.
– Widziałem niektóre z twoich dzieł. Są piękne.
– Dziękuję.
– Co się z nimi dzieje?
– Och – Andre skrzywił się – spadają, kiedy przestanie się
na nie patrzyć.
Kelner przyniósł czekoladowe lhasi i samopodgrzewającą
się karafkę z wodą dla Andrego. Filmbuff pociągnął przez
słomkę i za jednym zamachem wypił połowę swojego drinka.
– Doskonałe. – Oparł się wygodniej, westchnął i beknął. –
Andre, miałem wizję.
– Cóż, to twój zawód.
– Ujrzałem ciebie.
– Czy siedziałem w „Westway Diner”?
– Spadałeś poprzez nieskończony ocean gwiazd.
Woda w karafce zabulgotała, więc Andre dodał wrzątku
do swojej herbaty. Nie użył łyżeczki do zamieszania.
– W końcu spocząłeś na konarach wielkiego drzewa.
Właściwie spadłeś na nie i konary pochwyciły cię.
– Yggdrasil?
– Nie sądzę. To było inne drzewo. Nigdy wcześniej go nie
widziałem. To bardzo niepokojące, bo myślałem, że istnieje
tylko Jedno Drzewo. To było jednak równie wielkie.
– Tak wielkie jak Drzewo Świata? Jak Zielone Drzewo?
– Równie wielkie. Ale inne. – Filmbuff spojrzał na gwiazdy
pod stopami. Jego oczy pociemniały i zasrebrzyły się. Oczy
przystosowane do przebywania w kosmosie zawsze
przybierały barwę tego, na co patrzyły. – Andre, nie masz
pojęcia jak rzeczywiste to było. I nadal jest. Trudno to
wyjaśnić. Wiesz o mojej drugiej wizji, o nadciągającej wojnie?
– Spalenie Jednego Drzewa?
– Tak.
– Jest słynna na Drodze.
– Nie obchodzi mnie to. Nikt nie chce słuchać. W każdym
razie ta nowa wizja przesłoniła tamte wizje dotyczące wojny.
Teraz, kiedy siedzę tutaj z tobą, wszystko wydaje mi się być
sztuką. Sceniczną sztuką. Ty. Ja. Nawet nadchodząca wojna.
Tak naprawdę to sztuka traktująca o tym cholernym Drzewie.
I nie chce mnie puścić.
– Jak to, nie chce cię puścić?
Filmbuff wyciągnął ręce, dłońmi do góry, jakby
podtrzymywał niewidzialną kulę przed sobą. Wbił wzrok w
przestrzeń, jakby były to głębiny wszelkiego stworzenia, jego
oczy znieruchomiały, wpatrzone w coś odległego. Nie
zaszkliły się jednak ani nie straciły ostrości spojrzenia.
Jego wzrok był tak intensywny i przeszywający, że trudno
było wytrzymać to spojrzenie. Twarz Filmbuffa wibrowała,
kiedy wchodził w trans. Ten drobny efekt mógł zaniepokoić
nawet kogoś przyzwyczajonego. Filmbuff był całkowicie
skoncentrowany, lecz nie można było skoncentrować się na
nim. Wydawało się, że jest go za dużo w dostępnej
przestrzeni. Albo za mało było patrzącego.
Obserwuję chronologiczny przekaz kwantowy, pomyślał
Andre. Natychmiastową integrację informacji z przyszłości
przefiltrowanych przez archetypowe zasoby ludzkiego mózgu
Filmbuffa.
I wszystko to jawi się jako metafora.
– Drzewo jest już zupełnie spalone – oznajmił Filmbuff,
mówiąc w transie. Jego słowa były jak kamienie. – Pożar
dobiegł końca. Ale to nie węgiel widzę, o nie. – Zacisnął
dłonie, potem otworzył je ponownie. – Stare Drzewo jest
cieniem. Spalone resztki Jednego Drzewa są w rzeczywistości
zaledwie cieniem drugiego, nowego Drzewa. Jest to jakby cień
rzucany przez nowe Drzewo.
– Cień – usłyszał swój własny szept Andre. Jego dłonie
były zaciśnięte, jakby dla dostrojenia się do wibracji
Filmbuffa.
– Żyjemy w czasie cienia. – Kardynał rozluźnił się
odrobinę. – Dwa drzewa niemal całkowicie na siebie
zachodzą. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem niczego tak
pewny.
Filmbuff, pomimo całego swego melodramatyzmu, nie
zwykł ubarwiać swoich wizji dla osiągnięcia większego efektu.
Mężczyzna siedzący naprzeciw Andrego stanowił jedynie
aspekt – ludzką część – rozległej wspólnoty osobowości.
Wszystkie zostały zjednoczone pod przewodnictwem
centralnej istoty. Kardynał Filmbuff był w takim samym
stopniu kukiełką, co jego cieplny odpowiednik liczący,
zasysający energię na Merkurym, czy węzły
wyspecjalizowanego ziarna rozrzucone po ludzkiej przestrzeni,
rozszyfrowujące zmienne w antycząsteczkowych wirach i
jednocześnie poruszające się wstecz w czasie. Po prostu nie
był już człowiekiem, który wykładał wstęp do kapłańskiego
szamanizmu w seminarium Andrego. Dziesięć lat wcześniej
Droga Zielonego Drzewa stworzyła rozległy układ
osobowości, by poznać przyszłość, i Filmbuffa wybrano do
zreplikowania.
Byłem w zespole, który go zaprojektował, pomyślał
Andre. Oczywiście działo się to w czasach, kiedy pełniłem
obowiązki asystenta. Zanim Chodziłem po Księżycu.
– Wizja jest tym, co rzeczywiste. – Filmbuff ponownie
włożył słomkę do ust i opróżnił szklankę do dna. Andre
zaciekawił się, gdzie w jego wnętrzu podziewa się napój. Czyż
facet nie miał zasilania elektrycznego? – To jest maja, Andre.
– Wierzę, ci, Morton.
– Rozmawiałem o tym z Erasmusem Kellym – ciągnął
Filmbuff. – Przekazał wszystko Wolnej Przestrzeni naszego
Tłumacza.
– I co oni powiedzieli?
Filmbuff pchnął swoją pustą szklankę w stronę Andrego.
– Że istnieje nowe Drzewo.
– Jak, do diabła, może istnieć nowe Drzewo? Drzewo jest
częścią naszego DNA, jak seks i oddychanie. Może nawet jest
seksem i oddychaniem.
– Skąd mam wiedzieć? Istnieje nowe Drzewo.
Andre upił odrobinę herbaty. Akurat taka jak trzeba.
– A więc istnieje nowe drzewo – powiedział. – Co to ma
wspólnego ze mną?
– Sądzimy, że ma to jakiś związek z twoimi badaniami.
– Jakimi badaniami? Zajmuję się równoważeniem skał.
– Z przedtem.
– Zanim straciłem wiarę i zostałem wędrownym kapłanem?
– Wykonywałeś świetną robotę w seminarium.
– Chodzi ci o wieże czasowe? To była ślepa uliczka.
– Rozumiesz je lepiej niż ktokolwiek inny.
– Ponieważ nie próbuję znaleźć w nich żadnego sensu.
Sądzisz, że to nowe Drzewo ma jakiś związek z tymi
rzeczami?
– To możliwe.
– Wątpię.
– Wątpisz we wszystko.
– Wieże czasu to stare rozklekotane wielkie gamy
osobowości, które utonęły we własnym tyłku.
– Andre, wiesz, co mam na myśli.
– Jesteś moim szefem.
– Poza tym.
– Jesteś wielokrotny. Jesteś Rozległym Układem
Osobowości, stworzonym jako wykrywacz zjawisk
kwantowych – zapewne najlepszy w ludzkiej historii. Części
ciebie rozciągają się przez cały wewnętrzny układ słoneczny, i
masz wszędzie swoje macki. Jeśli mówisz, że miałeś wizję
mnie i tego nowego Drzewa, to musi to coś oznaczać. Nie
wymyślasz tego, Morton, widzisz przyszłość i ja tam jestem.
– Jesteś tam. Jesteś specjalistą Drogi od zagadnień czasu.
Co to wszystko według ciebie oznacza?
– Co chcesz, żebym ci powiedział? Że nowe Drzewo
stanowi kolejny etap ewolucji odczuwania, jako że Zielone
Drzewo to my?
– Tak właśnie myśli Erasmus Kelly i jego ludzie.
Potrzebuję od ciebie bardziej wnikliwej analizy.
– W porządku. Nie chodzi tutaj o wieże czasu.
– A o co?
– Lepiej, żebyś nie wiedział.
– Jednak mi powiedz.
– Thaddeus Kaye.
– Thaddeus Kaye nie żyje. Popełnił samobójstwo. Biedak,
coś było z nim nie tak.
– Wiem, że wy, rozległe układy osobowości, lubicie tak
myśleć.
– Był zboczony. Zabił się z powodu kobiety, nieprawdaż?
– Daj spokój, Morton. Zboczeniec krzywdzi innych ludzi.
Kaye skrzywdził sam siebie.
– Co on ma z tym wszystkim wspólnego?
– A jeśli wcale się nie zabił? Jeśli jest tylko ranny i zaginął?
Wiesz, jakiego rodzaju jest istotą.
– Jest Rozległym Układem Osobowości, tak jak ja.
– Ty tylko widzisz przyszłość, Morton. Thaddeus Kaye
może na nią wpływać.
– Co z tego? Robimy to każdego dnia naszego życia.
– To nie to samo. Natychmiastowa kontrola chwili. Co
efekt kwantowy robi z przestrzenią, Thaddeus Kaye może
robić z czasem. On kształtuje przyszłość. Wstecz i naprzód w
czasie. Jest jak kamień wrzucony do wody.
– Więc mówisz, że jest Bogiem?
– Nie. Ale jeśli twoja wizja jest prawdziwa, a wiem, że jest,
to Kaye może być wojną.
– To znaczy powodem wojny?
– Tak, ale jeszcze czymś więcej. Pomyśl o tym jako o fali,
Morton. Jeśli istnieje grzbiet, musi istnieć niecka. Thaddeus
Kaye jest grzbietem, a wojna niecką. Jest czymś w rodzaju
zasady fizycznej. W ten sposób zaprojektowano jego proces
integracji. Nie dokładnie jako siłę, lecz został odciśnięty na
właściwości czasu.
– Zasada Przyszłości?
– Otóż to. Tak. W pewnym sensie on jest przyszłością.
Myślę, że nadal żyje.
– I skąd to wiesz?
– Nie wiedziałem, dopóki nie opowiedziałeś mi swojej
wizji. O co innego może chodzić? Chyba że nadciągają obcy.
– Być może nadciągają obcy. Mieliby swoje własne
Drzewo. Zapewne.
– Morton, czy widzisz obcych w swoich snach?
– Nie.
– No właśnie.
Filmbuff zakrył oczy dłońmi i spuścił głowę.
– Powiem ci, co nadal widzę – rzekł niskim głosem, który
brzmiał jak odległy grzmot. – Widzę płonące Zielone Drzewo.
Widzę je obwieszone milionem ciał, powieszonych za kark,
również płonących. Do czasu najnowszej wizji to właśnie
widziałem.
– Czy dostrzegasz jakieś wyjście?
Filmbuff podniósł wzrok. Jego oczy były równie białe jak
dłonie, kiedy przemówił:
– Kiedyś. Nie teraz. Fluktuacje kwantowe zapadły się w
jedną wielką makrorzeczywistość. Może nie dzisiaj, może nie
jutro, ale wkrótce.
Andre westchnął. Wierzę, pomyślał. Nie chcę wierzyć, ale
wierzę. Łatwo jest uwierzyć w zniszczenie.
– Chcę tylko wrócić na Trytona i równoważyć skały –
powiedział. – Tylko to utrzymuje mnie przy zdrowych
zmysłach. Kocham ten wielki stary księżyc.
Filmbuff odsunął szklankę jeszcze dalej i wstał z fotela z
lekkim skrzypieniem przypominającym odgłos rozciąganego
winylu.
– Ciekawe czasy – rzucił w przestrzeń. – Czy jest to
złudzenie, czy nie, było to zapewne ostatnie dobre lhasi, jakie
będę miał okazję wypić przez dłuższy czas.
– Morton?
– Tak, ojcze Andre?
– Musisz zapłacić teraz. Nie odejmą ci od rachunku.
– Coś takiego. – Kardynał poklepał czarny materiał
okrywający jego białe nogi. Oczywiście nie miał kieszeni. –
Chyba nie mam przy sobie pieniędzy.
– Nie martw się. Wezmę to na siebie.
– Naprawdę? Nie chciałbym, żeby ten biedny kelner gonił
mnie po ulicy.
– Nie martw się o to.
– Porozmawiamy jutro po medytacji. – Nie była to
prośba.
– Porozmawiamy.
– Dobranoc, Andre.
– Dobranoc, Morton.
Filmbuff odszedł, a biała grzywa włosów powiewała za
nim, jakby targał nią wiatr. Albo słoneczny blask.
Przed wyjściem z „Westway” odwrócił się, zgodnie z
przewidywaniami Andrego, i zadał ostatnie pytanie przez całą
długość lokalu.
– Znałeś Thaddeusa Kaye, nieprawdaż, ojcze Andre?
– Znałem człowieka nazwiskiem Ben Kaye. Dawno temu –
odparł Andre, lecz było to tylko potwierdzenie tego, co
powiedział Filmbuffowi jego rozprzestrzeniony umysł.
Drzwi zamknęły się i kardynał zniknął w ciemnościach.
Andre upił łyk herbaty.
Po jakimś czasie wrócił kelner.
– Niedługo zamykamy – powiedział.
– Dlaczego tak wcześnie?
– Jest bardzo późno.
– Pamiętam czasy, kiedy to miejsce nigdy nie było
zamykane.
– Nie sądzę. Zawsze było zamykane.
– Nie w czasach, kiedy studiowałem w seminarium.
– Wtedy też było zamykane. – Kelner wyciągnął
ściereczkę w kieszeni fartucha, uruchomił ją przekręceniem i
zaczął wycierać pobliski stolik.
– Jestem pewien, że się mylisz.
– Mówią mi, że nigdy nie było tak, żeby to miejsce nie
było zamykane.
– Kto mówi?
– Ludzie.
– A ty im wierzysz.
– Dlaczego miałbym wierzyć tobie? Jesteś ludźmi. –
Kelner uniósł brwi. – To był dowcip – dorzucił po chwili. –
Chyba nieprzetłumaczalny.
– Przynieś mi jeszcze herbaty i zaraz pójdę.
Kelner skinął głową i poszedł po herbatę.
Gdzieś w pobliżu grała muzyka. Delikatne dźwięki
obojów. Och tak. Jego membrana nadal grała hymn.
Co myślisz?
Myślę, że wyruszamy w podróż.
Tak sądzę.
Czy wiesz, gdzie jest Thaddeus Kaye?
Nie, ale chyba wiem, jak znaleźć Bena. A tam gdzie jest
Ben, musi również być Thaddeus Kaye.
Dlaczego nie powiesz komuś innemu, jak go znaleźć?
Bo nikt inny nie zrobi tego co ja, kiedy go znajdzie.
Co takiego?
Nic.
Ach tak.
Wyruszymy po dokończeniu archiwizacji.
Trzecia część wielokrotnej osobowości Andrego,
konwertyta, był w tej chwili wyłączony, przechodząc proces
archiwizowania i usuwania błędów. Temu głównie służyło
odosobnienie, jako że informatyczne zasoby Zielonego
Drzewa były darmowe dla księży. Wykonanie tego samego na
Trytonie kosztowałoby Andrego tyle, co pokrycie domu
nowym dachem.
Dlaczego nie poślą kogoś, kto ma silniejszą wiarę niż my?
Nie wiem. Pewnie lepiej posłać apostatę, żeby usidlił
apostatę.
Od jakiego boga Thaddeus Kaye jest apostatą?
Od siebie samego.
A skoro już o tym mowa, co z nami?
To samo. Oto nadchodzi herbata. Zagrasz jeszcze raz tę
pieśń?
To była ulubiona melodia Matki.
Sądzisz, że to może być takie proste. Że zostałem
księdzem z powodu tego hymnu?
Pytasz mnie?
Po prostu graj muzykę i pozwól mi wypić herbatę. Kelner
chyba chce, żebyśmy sobie poszli.
– Będzie panu przeszkadzało, jeśli zacznę zamiatać? –
zapytał kelner.
– Już niedługo idę.
– Proszę sobie siedzieć, jeśli nie będzie panu
przeszkadzało moje sprzątanie.
– Nie będzie.
Andre słuchał żałobnych dźwięków obojów i patrzył, jak
kelner wylewa wodę na nieskończony wszechświat, a potem
zaczyna gwałtownie szorować go szczotką.
Jill
Gdzieś w ciemnościach kryje się samica szczura, którą
zamierzam zabić. Ma trzynaścioro potomstwa i będę je gryzła,
gryzła, gryzła. Będę je gryzła.
Mierzwa pachnie tutaj wilgotnymi głupimi szczurami
biegającymi biegającymi i nie ma już dokąd biec, bo to jest to,
to jest Czyrak, i teraz jestem tutaj i to jest naprawdę koniec
tego wszystkiego, ale szczur nie może znieść tej wiedzy i nie
przyjmie mnie, dopóki nie będą musieli mi uwierzyć. Teraz mi
uwierzą.
Moje wąsy dotykają czegoś miękkiego. Resztki jedzenia?
Nie, to martwy jeleń; wyczuwam zapach jego kodu, ciało jest
martwe, ale kod pulsuje i pulsuje. Ta mierzwa nie pozwala mu
wyschnąć, a on nawet nie chce umrzeć. Czyrak to sam
koniec, lecz kod nie wie tego albo wie, ale nie chce przyjąć do
wiadomości. Trącam go i odrobina padliny przykleja mi się do
nosa i ziarno próbuje mnie otoczyć, ale nie, nie sądzę, żeby
miało mu się udać.
Węszę i wysyłam moje ziarno, moje Jillowe fretkowe
ziarno, i żaden szczurzy kod nie ma najmniejszej szansy,
najmniejszej. Szczur zombie sztywnieje, kiedy jego twardy,
żylasty kod – kto wie, jak stary, jak wiele podróży mający na
koncie, by w końcu umrzeć tutaj, na Końcu Wszystkiego –
kiedy ten kod rozsypuje się w nonsens w otchłani kuli nicości,
którą otacza go moje ziarno. Potem ziarno wraca do mnie i
szczur zombie już nie pulsuje. Już nie.
Czasem konieczność zabicia wszystkiego jest przeszkodą.
Naprawdę chcę dorwać tę samicę i jej młode i muszę iść dalej.
Do dziury i w głąb spiżarni. Są tutaj kawałki mięsa i czuć
smród robaczych ścieków zebranych w załomach między
mięśniami i organami. Lecz szczury mają mięso z podwórka
farmera Jana i nie jest ono jeszcze całkiem martwe, ma
robaczy, odporny kod, tak jak ten martwy jeleń, ale nie dość
bystry, by wiedziało, że jest martwe, po prostu złośliwy kod
wbity zębami w nogę albo udziec i nie chcący się rozproszyć.
Złośliwy i nie chce umrzeć. Ale ja jestem jeszcze złośliwsza.
Och, czuję ją.
Mama szczur jest blisko. Dokąd uciekasz? Nie ma już
dokąd uciekać.
Bomi wślizguje się do spiżarni i trącamy się nosami.
Wyczuwam krew na jej ciele. Zabiła młodego samca, sądząc
po zapachu krwi.
Jest tak wilgotno i ciepło, Jill. Bomi drży i zwinęła się w
kłębek. Nie jest najbystrzejszą fretką. Kocham go, kocham go,
i wracam, żeby się w nim położyć.
To niedobrze. Niedobry nawyk.
Nie obchodzi mnie to. Zabiłam go; jest mój.
Rób, co chcesz, ale to szczur twojego faceta Boba.
Nie, jest mój.
On cię karmi, Bomi.
Nie obchodzi mnie to.
A więc kładź się.
Zrobię to.
Bez pożegnania Bomi odchodzi, by ułożyć się w swojej
ofierze. Ja nigdy tego nie robię. TB nie byłby zadowolony, a
poza tym chodzi o zabijanie, nie o posiadanie. Kto potrzebuje
martwego szczura, żeby się w nim położyć, kiedy są nowe
obiekty do zagryzienia?
Bomi powiedziała mi, gdzie będzie, bo zabezpiecza się na
wypadek, gdyby się nie pokazała i Bob zacznie zadawać
pytania. Bomi jest głupią fretką i cieszę się, że nie należy do
TB.
Ale ja – do kolejnej dziury, głębiej, coraz głębiej. Jest tutaj
prawie pełno. Szczurzyca myślała, że się ukryła, ale zostawiła
swój zapach, równie charakterystyczny jak numer seryjny na
kości. Zagryzę cię, mamuśko.
Potem znajduję się w ślepym zaułku, którego się
spodziewałam. Ostatnia nadzieja szczurzycy. Nic jej nie
pomoże. Och, ale jest wielka. Ogromna. Może nawet
największa, z jaką miałam do czynienia.
Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.
Szczurzyca ze swoimi małymi stłoczonymi wokół niej.
Razem trzynaścioro, obliczam po piskach. Słodkie nagie
popiskiwania. Mają mniej niż dwa tygodnie. Krew i mięso. Ale
interesuje mnie teraz mama.
Szczurzyca wyczuwa mnie i wrzeszczy, jakby łamała się
kość, i robi się wielka jak ja. Większa.
Zagryzę cię.
Chodź i spróbuj, mała Jill.
Zabiję cię.
Pożarłam worek pieniędzy w banku miejskim i dopadli
mnie, i pocięli na kawałki, i został po mnie tylko ogon – i
wyhodowałam następnego szczura! Co takiego złego możesz
mi zrobić, Jill? Lepiej się mnie bój.
Zabijając twoje dzieci, zrobię to jednym kłapnięciem
szczęk. Nie sprawię im bólu.
Nie zabijesz moich dzieci.
Na nią.
Na nią, ponieważ nie ma nic więcej do powiedzenia,
żadnych wiadomości do przesłania poprzez nasze ziarno i
zapachy.
Atakuje jej sutek, ona robi szybki unik, ale nie dość szybki
i mam skrawek jej sutka w ustach. Płynie krew. Żuję czubek jej
sutka. Krew i mleko mamy.
Rusza na mnie i gryzie mnie w grzbiet, jej długie siekacze
przebijają moją sierść, przebijają skórę, jak zakrzywione igły, i
wychodzą z drugiej strony. Jest ciężka. Gryzie mnie i czuję,
jak jej zęby trą o mój kręgosłup. Próbuję strząsnąć ją z siebie,
udaje mi się, ale zostawiam w jej pysku kawałek mojego ciała.
Jestem dość mocno skaleczona, ale uwalniam się.
Wycofuję się, sądząc, że spróbuje stworzyć kopię, i
wypuszczam ziarno i oto jest, tam jak myślałam, chwytam i
zabijam diabelstwo, zanim zdąży się zreprodukować i
wyhodować kolejnego szczura. Jeden szczur tych rozmiarów
to wystarczająco dużo, wystarczająco na zawsze.
Szczurzyca wyczuwa, że zabiłam jej wypustkę, i teraz jest
bardziej zdesperowana.
To wszystko, co cię czeka. Zapomnienie i ruina, i czas, by
zakończyć pościg.
To tutaj umrzesz.
Ponownie mnie atakuje, ale robię unik i – zanim zdoła
natrzeć ponownie – chwytam małe szczurzątko. Jest martwe,
zanim zdąży wydać pisk. Wypluwam siekaninę kości i mięsa.
Ale mama nie jest głupim szczurem, o nie, wcale nie jest
głupia, i nie dostaje szału na widok tego, co się stało. Ale
wiem, że darzy mnie całą swoją szczurzą nienawiścią. Gdyby
było jaśniej, zobaczyłabym jej oczy rozjarzające się wściekłą
żółcią.
Chodź, mamusiu, zanim wezmę się za następne dziecko.
Celuje w stopę i ponownie uskakuję, ale chwyta mnie za
pierś. Podnosi się, w górę, w górę.
Ubity brud sklepienia, bum, bum, i jej siekacze zaciskają
się wokół mojego mostka, niech ją diabli, i podnosi mnie do
ust szybko jak kolczasty grot strzały.
Szarpanina, i nigdy nie znałam takiego bólu, takiego
rozkosznego...
Drapię jej oczy przednim pazurem, wbijam nogi w brzuch.
Głęboko, głęboko, i czuję, jak jej skóra rozstępuje się, jak
rozchodzą się fałdy tłuszczu, i moje stopy wbijają się głęboko,
głęboko.
Znowu strząsa mnie z siebie i czuję tylko zapach mojej
własnej krwi i jej śliny, a potem ostre, drobne ukąszenia w
okolicy grzbietu.
Małe szczurzątka. Wskakują na mnie, próbując pomóc
matce.
Nie mogę nic zrobić. Nic tylko dalej wbijać pazury tylnych
nóg. Wbijać, wbijać. Pływam w jej wnętrznościach. Czuję, jak
opór ustępuje. Czuję rozrywające się ciało. O tak.
Potem mój mostek pęka i szczurzyca już nie trzyma mnie
zębami. Ląduję pośród małych, jestem oszołomiona, a one
wspinają się na mnie i próbują wydrapać mi oczy, a jedno
przegryza mi ucho na pół, lecz ból otrzeźwia mnie i zabijam
to, które ugryzło mnie w ucho. Rzucam się na następne.
Szczurzyca przemieszcza się. Podnoszę się, próbując stanąć
na czterech nogach. Nie mogę.
Szczurzątko kąsa mnie w tylną nogę. Odwracam się i
zabijam je. Znowu obrót. Przednie nogi uginają się pode mną.
Nie mogę się podnieść, żeby stawić czoło szczurzycy, i
słyszę, że się zbliża.
Czyżbym miała tutaj umrzeć?
Och, chcę, żeby tak to się odbyło! Do zabicia mnie
potrzebny był największy szczur w historii Sieci. Suka pożarła
kiedyś cały worek pieniędzy.
Zbliża się do mnie. Słyszę, jak nadchodzi. Jest taka wielka.
Czuję po zapachu, jak jest wielka.
Chowam pod siebie tylne nogi, zbieram siły.
W ten sposób umieram. Zagryzę cię.
Ale nie ma z jej strony odpowiedzi, tylko ochrypłe
sapanie. Ziemia cuchnie naszą krwią. Wszędzie dokoła mnie
leżą martwe małe szczurzątka.
Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.
Szczurzyca naciera na mnie z wrzaskiem. Czekam chwilę.
Czekam.
Daję susa, wystrzeliwując nisko jak wypuszczona z procy.
Jestem pomiędzy jej nogami. Jestem pod nią. Podnoszę
się. Dosięgam jej poszarpanego podbrzusza. Gryzę! Gryzę!
Gryzę!
Cały jej ciężar spoczywa na mnie. Żuję. Drapię pazurami.
Czuję zapach jej serca. Czuję zapach nowej krwi jej serca!
Słyszę je! Czuję jego zapach! Gryząc i drapiąc zbliżam się do
niego.
Gryzę.
O tak.
Szczurzyca zaczyna wierzgać i wrzeszczeć, wierzgać i
wrzeszczeć, krew jej serca tryska na mnie, zalewa mnie, aż
cała moja sierść jest nią uwalana, aż cały ciemny świat staje się
krwią.
Po długim czasie szczurzyca umiera. Wysyłam ziarno,
osłabiona, ale nie ma żadnych wypustek do zabicia, nikt nie
próbuje uciec. Wszystkie siły włożyła w walkę ze mną.
Wszystko, co miała, zużyła na naszą bitwę.
Wyswobadzam się spod niej. W kącie słyszę szurgotanie
małych. Teraz kiedy mama nie żyje, nie wiedzą, co się dzieje.
Muszę je zagryźć. Muszę zabić je wszystkie.
Nie mogę użyć przednich nóg, ale mam jeszcze tylne.
Posuwam się w ich stronę, szorując brzuchem po ziemi
niczym wąż. Znajduję je stłoczone w najdalszym kącie,
wdrapujące się w przerażeniu jedne na drugie. Nie ma
ucieczki.
Robię to, co obiecałam szczurzycy. Zabijam je jednym
kłapnięciem zębów, licząc po kolei. Trzy plus dziesięć równa
się trzynaście.
A potem jest po wszystkim i wszystkie są martwe.
Zabiłam je wszystkie.
No tak.
Jest tylko jedna droga na zewnątrz: ta, która tu przyszłam.
Tam właśnie się kieruję, ślizgając się, czołgając, odwracając to
w tę, to w tamtą stronę, żeby nie urazić odsłoniętej kości. Po
jakimś czasie budzi się ból znieczulony dotąd ferworem walki.
Nigdy dotąd nie czułam się tak źle.
Czołgam się i czołgam, nie wiem już jak długo. Gdybym
spotkała kolejnego szczura, nie przeżyłabym. Ale są albo
martwe, albo przestraszone, i nie wyczuwam ani nie słyszę
żadnego z nich. Czołgam się ku temu, co jak sądzę jest górą,
co jak mam nadzieję, jest górą.
I po straszliwie długim czasie, kiedy cała krew na mojej
sierści jest już zaschnięta i zaczyna odpadać małymi płatkami
przypominającymi brązowe liście, wystawiam głowę na
światło.
TB jest tutaj. Czekał na mnie.
Delikatnie, delikatnie, wyciąga mnie ze szczurzej nory.
Ostrożnie, ostrożnie, wkłada mnie do mojego worka.
– Jill, opatrzę cię – mówi.
Wiem.
– To musiała być Wielka Matka szczurów.
Była wielka, tak wielka i złośliwa. Była odważna i sprytna, i
silna. To było cudowne.
– Co jej zrobiłaś?
Zagryzłam ją.
– Nigdy nie zobaczę nikogo podobnego do ciebie, Jill.
Zabiłam ją, a potem zabiłam wszystkie jej dzieci.
– Wracajmy do domu, Jill.
Tak. Do domu.
W ciemnym wnętrzu worka słyszę wezwanie ziarna TB,
żebym zasnęła, poczuła się lepiej, i westchnąwszy zwijam się
w kłębek najlepiej, jak potrafię, i zapadam się, zapadam się w
sny, gdzie biegnę wzdłuż śladów rozpryśniętej krwi, trop jest
świeży, i ścigam szczury, i TB jest obok mnie, i zagryzę
szczura zaraz, zaraz, zaraz...
Skromny pokój z dobrym światłem
Wracaj, Andre Sud. Twój umysł błądzi i teraz musisz się
skoncentrować. Szybciej. Tak szybko, jak tylko możesz. Czas
kosmiczny. Zbiorowiska rojów galaktyk. Przeciętny rój.
Dwuramienna spirala.
Żółta gwiazda.
Oto sieć kabli spinających wszystkie wewnętrzne planety.
Artefakt świadomości, jak mówią niektórzy. Merkury, Wenus,
Ziemia, Mars, obwieszone błyszczącą pajęczyną rozciągającą
się przez pustą przestrzeń, aż po asteroidy. Grube na sto
kilometrów kable zwieszające się z niebios, zbiegające się przy
ogromnych uniwersalnych złączach oliwionych przez żywą
magmę planetarnych wnętrzności. Moment obrotowy i
falowanie. Szybciej. Gdzieś na wiciowym zakręcie pomiędzy
Ziemią i Marsem, Diafanią, znajdziesz siebie. Bliżej.
Obracająca się kuleczka niczym stukilometrowy paciorek na
długim na milion kilometrów naszyjniku. Zbliż się najbardziej,
jak możesz.
W całej przestrzeni Diafanii Ziemia-Mars Andre widział
przygotowania do wojny, jak nigdy dotąd. Wydawało się, że
cała Sieć – pajęczyna międzyplanetarnych kabli – została
zamieniona w fortecę, przypadkowo tylko zamieszkaną przez
ludzi. Pojazd, którym się poruszał, ciągle notował spóźnienia,
jako że wszędzie odbywały się ruchy wojsk i militarne ziarno
rozprzestrzeniało się na wszystkie strony, wykonując
przeróżne zadania. Żyjemy w tej wiecznej nocy pośród
karbonowych kabli, pomyślał Andre, pośród ciemnych
połyskujących korytarzy, gdzie powierzchnia szepce do
powierzchni, a większe kody, wydzielone szkielety miliardów
umysłów, spotykają się na cmentarzu logiki, ściskając sobie
dłonie, nieustannie ściskając kościste, algorytmiczne dłonie i
postępując według surowego i koniecznego protokołu dla
celów zniszczenia.
Ames – używał tylko tego imienia, jakby był to tytuł –
świetnie prezentował się w wojskowym rynsztunku. Nowy
Napoleon, mówili reporterzy telewizyjni w formie przyjaznego
żartu. Och, reporterzy byli cali w skowronkach. Od stuleci nie
prowadzono żadnej dobrej wojny. Ludzie już zmęczyli się
nieustającą demokracją, nieprawdaż? Andre słyszał taką
wypowiedź w telewizji.
Jakże przyjemnie będzie oglądać na ekranie dla odrobiny
podniety śmierć miliardów, pomyślał.
Przybył do Connacht Bolsa w kiepskim nastroju, ale kiedy
wysiadł z pojazdu, poczuł zapach świeżego deszczu. Dopiero
spory kawałek drogi od stacji uświadomił sobie, co to za
zapach. Na ziemi zauważył kałuże będące rezultatem działania
staromodnego ziarna do czyszczenia ulic używanego w
Connachcie. Miejscami wciąż jeszcze padało – niewielki
deszcz z wysokości kilku centymetrów nad ziemią. Małe
chmurki przesuwały się nad ulicami na podobieństwo
miniaturowego frontu burzowego, czyszcząc powierzchnie z
pozostałości nocy.
Connacht było przedmieściem Phobos City, najgęściej
zaludnionej części Sieci. Sto lat wcześniej, za czasów
największego rozkwitu Phobos City, Connacht stało się
weekendowym schronieniem dla intelektualistów, artystów,
majętnych narkomanów – i często nierozróżnialnej zbieraniny
żerujących na nich oszustów, szarlatanów i naciągaczy. Teraz
cały obszar był zapuszczony i membrana Andrego napotkała
liczne roje nostalgii przesuwające się ulicami niczym gromady
szczurów – tyle że kupcy specjalnie je hodowali i dokarmiali
dla przyciągnięcia turystów poszukujących śladów dawnej
świetności.
Jedyne, co wywołały u Andrego, to wspomnienie Molly.
Konwertyta Andrego – elektroniczna część jego istoty –
posłusznie przywołał pamiętne sceny z czasów seminarium.
Konwertyta zazwyczaj milczał, woląc komunikować się za
pośrednictwem sugestywnych wzorców danych – jak
świadomość obdarzona nieugiętą logiką i bezbłędną pamięcią.
Andre szedł, spoglądając na obłoki pod nogami,
konwertyta zaprojektował obrazy w kształty tych obłoków i w
połyskującą powierzchnię kałuż, które zostawiali za sobą.
Mam bardzo zwodnicze sumienie, pomyślał Andre, ale
pozwolił obrazom pojawiać się dalej.
– Molly Index, Ben Kaye i Andre w „Westway”, w trakcie
jednej z długich dyskusji na temat estetyki, gdy pracowali nad
swoją wstępną rozprawą. „Wiedza, obserwacja i działanie:
potrójny aspekt oświecenia”.
– Ja chcę działać! – zawołała Molly prześmiewczo,
ciskając zgniecionym kawałkiem papieru w Bena.
Ben schwycił kulkę, rozprostował ją i zręcznymi ruchami
zamienił w papierowy samolot.
– Tak właśnie powinno się to odbywać – rzekł. – Ja
działam. Ty obserwujesz. I oboje wiemy, kto ma wiedzieć.
Zwrócili się ku Andremu i uśmiechnęli sępimi uśmiechami.
– Nie wiem, co sądzicie, że wiem, ale nie wiem tego –
powiedział Andre, a potem prawie dostał samolotem w oko.
Dwudziestoczteroletnie ciało Molly oblepione czerwonym
marsjańskim piaskiem pod molo na plaży w Tharsis. Jej
błękitne oczy spoglądające na różowe niebo. Jej sutki jak
czarne kamyki. Ben trzydzieści kroków dalej, wyłaniający się z
szarozielonej wody jeziora, otrzepujący się z piany.
Oczywiście pobiegł pędem do wody, gdy tylko przyszli na
miejsce. Ben nie lubił czekać na cokolwiek.
Ale Molly wybrała mnie. Nie mogę uwierzyć, że wybrała
mnie.
Ponieważ czekałem na nią i zaciągnąłem ją pod molo i
pocałowałem, zanim zdołałem to sobie wyperswadować.
Ponieważ poczekałem na właściwy moment.
Czy to dobre „działanie”?
Wspólne życie, podczas gdy Molly studiowała na
akademii sztuk pięknych, a on zaliczał kolejne etapy nauki
zaawansowanej medytacji w seminarium.
Molly opuszczająca go, ponieważ nie chciała poślubić
księdza.
Zabijesz się na tym księżycu.
Zginie tylko to ciało. Dostanę nowe. Jest już hodowane.
To nie tak.
Taka jest Droga Zielonego Drzewa. To właśnie czyni
księdza prawdziwym szamanem. Świadomość, jak to jest
umrzeć i powrócić.
Jeśli pojedziesz Chodzić po Księżycu, dowiesz się, jak to
jest stracić kochankę.
Molly, Chodzenie to coś, do czego przygotowywałem się
przez siedem lat. Wiesz o tym.
Nie mogę tego znieść. Nie zniosę.
Może mógł ją przekonać. Może mógł skłonić ją do zmiany
zdania. Ale pojawiła się Alethea Nightshade i stało się, jak się
stało. Kiedy wrócił z księżyca osadzony w swoim
sklonowanym ciele, Molly miała już nową kochankę.
– Jego propozycja pokoju odrzucona słowami starej
ludowej piosenki, wywróconymi na nice: „Bezużyteczne są
kwiaty, które dajesz, kiedy dusza zniknęła”.
– Siedzenie przy nagim stole w nagim świetle, słuchanie
tych słów raz po raz, decyzja, by nigdy więcej się z nią nie
widzieć. Piętnaście lat wcześniej, według ziemskiej miary
czasu.
Dziękuję, wystarczy, powiedział do konwertyty.
W jego umyśle pojawił się na moment obraz dostojnego
lokaja, zginającego się w ukłonie. Potem mew wzlatujących ku
zachodzącemu słońcu. Kałuże stały się ponownie kałużami,
maleńkie chmury – tylko burzowymi chmurami, których
jedynym zadaniem było uczynienie świata odrobinę
czystszym.
Molly malowała obraz w stylu Jacksona Pollocka, kiedy
przyszedł do jej pracowni. Jego ciężkie buty, odpowiednie na
słabą grawitację Trytona, stukały hałaśliwie po drewnianych
schodach, gdy wspinał się na drugie piętro. W Connachcie
stworzono warunki odpowiadające ziemskim. Zapukałby, ale
drzwi były już otwarte.
– Nie uwierzyłabym, dopóki nie zobaczyłabym tego na
własne oczy – powiedziała Molly. Nie przestała pracować. –
Mój kochanek z seminarium przyszedł mnie prześladować.
– Fe – rzucił Andre. Wszedł do środka. Connacht, jak
wiele starych obracających się prostych cylindrów na Diafanii,
oświetlała lampa biofuzyjna naśladująca cykl ziemskiego dnia.
Teraz był dzień i przez otwory w suficie wpadało jasne
światło, tworząc wyraźne cienie. Z wielkich okien rozciągał się
widok na wioskę. Światło przypominało Andremu światło na
księżycu. Nieugięte, silne, odkupieńcze światło, zanim jego
stare ciało dołączyło do innych w szamańskiej Dolinie Kości.
– Poprzedniego dnia widziałam faceta wyprowadzającego
psa z odciętymi nogami. – Molly umoczyła czubek pędzla w
plamie niebieskiej farby na palecie.
– Kto nie miał nóg, facet czy pies?
– Może dzień. – Dotknęła pędzlem płótna. Było jak za
dawnych czasów.
– Co malujesz?
– Coś bardzo starego.
– Przypomina Pollocka.
– Bo to on. Przez jakiś czas byłam poza obiegiem i ktoś
używał go jako obrusa. Albo stolika kuchennego, jeśli się nad
tym zastanowić.
Andre spojrzał na płótno rozpięte na dużej desce, wysokiej
jak on sam. Niektóre fragmenty mogły zaciekawić, lecz inne
wyglądały, jakby niemowlę wylało na płótno swój przecierany
groszek. Ale może mimo wszystko było to dzieło Pollocka.
– Skąd możesz wiedzieć, jak odtworzyć tę bazgraninę?
– Istnieją zdjęcia. – Molly wskazała drewnianym czubkiem
pędzla na lewy róg obrazu. Jej ruchy zawsze były
zdecydowane i precyzyjne. – Widać również zarysy obrazu,
tak jak wyglądał, zanim... zanim wylało się na niego, cokolwiek
to było. Do szczegółów używam również ziarna. Czy chciałeś
porozmawiać o Benie?
– Tak.
– Domyśliłam się, że nie przyszedłeś wspominać starych
czasów.
– To były dobre czasy. Czy nadal wykonujesz tę sztuczkę
z lustrem?
– O tak. Czy jesteś teraz księdzem przestrzegającym
celibatu?
– Nie, nie jestem takim księdzem.
– Obawiam się, że zapomniałam większość tego, co
wiedziałam na temat religii.
– Tak jak ja.
– Andre, co chcesz wiedzieć o Benie? – Molly przytknęła
drewniany czubek pędzla do palety i stuknęła dwa razy. Coś
w dwóch powierzchniach rozpoznało się nawzajem i pędzel
przykleił się do palety. Lśniący rój ziarna unosił się wokół
pędzla, utrzymując go w odpowiedniej wilgotności. Molly
usiadła w krześle przy oknie, Andre zajął miejsce naprzeciw
niej. Pomiędzy nimi stał niewielki stolik. – Herbaty zen? –
zapytała Molly.
– Z chęcią.
Stolik zapulsował i na jego blacie zaczęły tworzyć się dwie
filiżanki. Gdy krawędzie stwardniały, galaretka wewnątrz
zamieniła się w płyn.
– Ładny stolik. Wydaje się, że dobrze sobie radzisz,
Molly.
– Lubię maksymalną prostotę w pracowni, żeby móc
skoncentrować się na tworzeniu. Pozwalam sobie na odrobinę
luksusu.
– Malujesz jeszcze dla siebie? To znaczy własne rzeczy?
Molly sięgnęła po filiżankę, upiła łyk i wskazała na
Pollocka.
– Te rzeczy maluję dla siebie. To moja mała tajemnica.
Czynię je swoimi. Albo one biorą mnie w posiadanie.
– To miła tajemnica.
– Teraz już ją znasz. Tak jak znał ją Ben. A raczej
Thaddeus.
– Wchodziłaś w skład zespołu, który go stworzył,
nieprawdaż?
– Jako konsultant do spraw estetyki. Ben przekonał ich,
żeby mnie ściągnęli. Kazał mi myśleć o tym jako o stypendium
dla artysty.
– Straciłem was oboje z oczu po tym, jak... skończyłem
studia.
– Miałeś nowe obowiązki i byłeś zajęty. Ja byłam zajęta.
Wszyscy byliśmy zajęci.
– Nie byłem aż tak zajęty.
– Ben śledził twoje postępy. To między innymi dlatego
postanowił zrobić to, co zrobił.
– Nie wiedziałem o tym.
– Teraz wiesz. Czytał twoją pracę na temat podróży w
czasie. Tę, która spowodowała tyle zamieszania.
– To była ostatnia rzecz, jaką napisałem.
– Zafascynowały cię skały?
– Słyszałaś o tym?
– Jak sądzisz, kto posłał za tobą reporterów z telewizji?
– Molly, nie zrobiłaś tego?!
– Poczekałam, aż doszłam do wniosku, że wykonujesz
swoją najlepszą robotę.
– Skąd wiedziałaś, że...? – Spojrzał w jej oczy i już znał
odpowiedź. Charakterystyczny wyraz. Odległy i nieobecny. –
Jesteś Rozległym Układem Osobowości.
Molly podniosła filiżankę do ust i upiła starannie
odmierzony łyk herbaty.
– Sądzę, że możesz mnie teraz zakwalifikować jako
wielokrotną osobowość. Nieustannie się dzielę. To projekt
artystyczny, który zapoczątkowałam kilka lat temu. Alethea
przekonała mnie do tego, kiedy byłyśmy razem.
– Opowiesz mi o niej? Prześladowała mnie przez całe lata.
Wyobrażałem ją sobie jako kogoś w rodzaju femme fatale
filmu noir. Zniszczyła wszystkie moje marzenia, zabierając
ciebie.
– Nikt mnie nie zabrał. Odeszłam. Czasem się
zastanawiam, co myślałam. Alethea Nightshade nie była łatwą
osobą, wierz mi. Miała pierwsze ze swoich załamań, kiedy
byłyśmy razem.
– Załamań?
– Miała schizofrenię zapisaną w genach. Chciała zostać
RUO, ale nie wolno jej było z tego powodu. Medyczne ziarno
przeważnie kontrolowało jej stan, ale raz na jakiś czas...
udawało jej się je przechytrzyć. Była zbyt inteligentna i
cierpiała z tego powodu.
– Czy to dlatego zostałaś RUO? Ponieważ ona nie mogła?
– Mówiłam sobie, że robię to dla siebie, ale tak. Wtedy.
Teraz sprawy mają się inaczej. – Molly uśmiechnęła się i
światło w pomieszczeniu było akurat takie, jak trzeba. Andre
ujrzał skraj wielokrotności w jej oczach.
Fraktal w źrenicy repliki.
– Nie masz pojęcia, jakie to wspaniałe – co potrafię
zobaczyć! – Molly zaśmiała się i Andre zadrżał. Podziw czy
lęk? Nie miał pojęcia. – Była tylko kobietą. Myślę, że
pochodziła z okolic Jowisza. Księżyca czy czegoś w tym
rodzaju. – Molly wskazała za okno. Jak dla wielu
mieszkańców wewnętrznego układu, układ zewnętrzny był dla
niej wielką niewiadomą, i tym samym. – Wychowywała się na
jakiejś dziwnej farmie.
– Wolny folwark na Callisto?
– Jestem pewna, że nie wiem. Nie mówiła o tym zbyt
wiele.
– Jaka była?
– Trudna.
– Co to znaczy?
– Powiem ci. – Łyk herbaty.
Andre zdał sobie sprawę, że jeszcze nie zaczął swojej.
Podniósł filiżankę, spróbował – wspaniała, cała z ziarna. Myśl
o wypiciu jej była odrobinę przerażająca.
Zajmę się tym, nie obawiaj się, powiedziała jego
membrana.
Wiem, że to zrobisz.
– Alethea miała dwie cechy, które nigdy nie powinny
spotkać się w jednym organicznym umyśle. Wielki intelekt i
wielkie serce. Czuła wszystko i o wiele za dużo o wszystkim
myślała. Urodziła się, by zostać RUO. I w końcu znalazła
sposób, by tego dokonać.
– Znalazła Bena.
– Zakochali się w sobie. Miała również szczęście, że Ben
mógł przeprowadzić ją przez procedurę wstępną. Ale Alethea
zawsze była w czepku urodzona. Miała szczęście na poziomie
kwantowym. Dopóki go jej nie zabrakło.
– A więc była z Benem, dopóki on nie został...
Thaddeusem.
– Przez rok.
– Czy byłaś zazdrosna?
– Miałam już jej wtedy dość. Zawsze będę ją kochała, ale
pragnę życia, które będzie... zwyczajne. Ona stanowiła węzeł,
którego nie potrafiłam rozplątać. – Molly dotknęła palcami
nosa i skrzywiła go odrobinę. Był to uroczy gest. – Poza tym
– dodała – to ona mnie opuściła.
– Jak to wpłynęło na twoje relacje z Benem?
– Wcale. Kocham Bena. Jest moim najlepszym
przyjacielem.
Mówiła o nim w czasie teraźniejszym, ale Andre puścił to
mimo uszu.
– Molly, dlaczego on zmienił imię? Nigdy tego nie
rozumiałem.
– Ponieważ nie był RUO.
– Jak to? Oczywiście, że był. Szczególnego rodzaju.
Bardzo szczególnego. Ale mimo wszystko...
– Nie. Powiedział, że jest czymś nowym. Że nie jest już
Benem. Potraktował to jak coś w rodzaju dowcipu. Ponieważ,
oczywiście, nadal był Benem. Thaddeus mógł być kimś więcej
niż człowiekiem, ale z pewnością był przynajmniej
człowiekiem, a ten człowiek to Ben Kaye. Nigdy nie potrafił mi
tego wyjaśnić.
– Przenoszenie w czasie bez nakładania się świadomości.
To był zawsze problem z RUO wież czasowych. Wzorce
interferencji. Błędy. Ale z Thaddeusem udało im się wreszcie
ustalić właściwą częstotliwość. Jedna świadomość przesłana
w przyszłość i odesłana w antycząsteczkowym zasieku
kwantowym.
– Nigdy nie zrozumiem waszego naukowego żargonu.
– Stworzyliśmy Boga.
Molly prychnęła i herbata wypłynęła jej nosem. Zaśmiała
się, aż pociekły jej łzy.
– Stworzyliśmy coś. Coś bardzo różnego od tego, co
przyszło wcześniej. Ale, Andre, ja znałam Thaddeusa. Był
ostatnią rzeczą we wszechświecie, którą miałabym zamiar
czcić.
– Niektórzy nie podzielają twojej opinii.
– Thaddeus uważał, że są szaleni. Sprawiali, że czuł się
nieswojo.
– Czy Alethea była jedną z nich?
– Alethea? Alethea była zimną jak kamień ateistką, jeśli
chodziło o Thaddeusa. Ale to, co zrobiła, było gorsze. Dużo
gorsze.
– Co masz na myśli?
– Zakochała się w nim.
– Nie rozumiem.
– Alethea zakochała się w Thaddeusie.
– Ale ona już kochała Thaddeusa.
– Pomyśl o tym, co powiedziałam.
– Kochała Bena... – mruknął Andre po chwili. –
Thaddeus i Ben nie byli tą samą osobą!
– To była bardzo melodramatyczna sytuacja.
– Ben stracił swoją miłość na rzecz... innej wersji samego
siebie!
– Nowy, ulepszony Ben narodził się w Thaddeusie.
Oczywiście, to jego miała pokochać Alethea. Problem w tym,
że stary Ben nie zniknął.
– Boże! Jak...
– Dziwnie?
– Jak bardzo dziwnie.
Molly wstała i podeszła do okna. Przeciągnęła palcem po
szybie, zostawiając ledwie widoczną smugę. W Connachcie
światło było jednolite i czyste, niemal idealne, jeśli komuś
zależało na właściwym oświetleniu. Andre spojrzał na sylwetkę
Molly na tle światła. Jej zarys był piękny.
– Rozwiązanie okazało się zgodne z tym, co we trójkę
wymyślili – powiedziała Molly. – Dziwne.
– Alethea miała stać się taka sama jak Thaddeus.
– Jak to odgadłeś?
– Jest w tym pewna logika. Powstanie nowa Alethea i stara
Alethea zostanie dla Bena.
– Tak. Logika rozpaczy. Nie uwzględniono tylko jednego
czynnika.
– Serca Alethei.
– Zgadza się. Kochała Thaddeusa. Nie kochała już Bena.
Nie w ten sam sposób. – Molly odwróciła się, by spojrzeć na
Andrego, ale jego nadal oślepiało światło wpadające przez
okna. – Ale pozwoliła im zrobić to, co chcieli. Tego nigdy jej
nie wybaczę.
– Ponieważ chciała zostać RUO.
– To było dla niej najważniejsze. Ważniejsze od miłości do
Bena. Ważniejsze od miłości do Thaddeusa. Ale sądzę, że
została za to ukarana. Wszyscy zostali za to ukarani.
– Jak udało jej się pokonać test wstępny? Stan
psychiczny, w którym się znajdowała, powinien jej
uniemożliwić...
– Znasz Bena. Thaddeus i Ben uznali, że chcą, żeby się to
stało. Są ludźmi bardzo inteligentnymi i przekonywającymi.
Tak bardzo inteligentnymi i przekonywającymi.
Andre podniósł się i stanął obok niej przy oknie, plecami
do światła. Poczuł ciepło na karku.
– Powiedz mi... – Zamknął oczy i próbował tylko słuchać,
ale potem poczuł dotyk i Molly trzymała go za rękę.
– Ja jestem Molly. Jestem repliką. Wszyscy moi
konwertyci i wszystkie warstwy membrany są Molly – całe to
oprogramowanie i ziarno to ja, to również Molly. Kobieta,
którą niegdyś kochałeś. Ale rozciągam się na całej przestrzeni
Diafanii i sięgam w głąb Sieci. Jestem częścią zewnętrznego
ziarna. Obserwuję.
– Co obserwujesz?
– Słońce. Obserwuję słońce. Któregoś dnia je namaluję,
ale nie jestem jeszcze gotowa. Im dłużej je obserwuję, tym
mniej czuję się gotowa. Spodziewam się, że obserwacja
będzie trwała bardzo długo. – Ścisnęła lekko jego dłoń. –
Nadal jestem Molly. Ale Ben nie był Thaddeusem. I zarazem
był. I zżerała go zazdrość, ale zazdrość o kogo? Czuł, że ma
prawo decydować o własnym losie. Wszyscy tak czujemy.
Czuł, że ma takie prawo. I czyż go nie miał? Nie potrafię
powiedzieć.
– To trudne pytanie.
– Nigdy nie zostałoby postawione, gdyby nie Alethea
Nightshade.
– Co się stało? – Wciąż miał zamknięte oczy. Ciepły ucisk
jej dłoni. Czyste światło na karku. – Byłaś tam?
– Ben wbił się prosto w serce Thaddeusa, Andre. Jak nóż.
Równie dobrze mógłby to być nóż.
– Jak mógł coś takiego zrobić?
– Byłam tam, w Elysium, kiedy to się stało.
– Na Marsie?
– Na Marsie. Byłam w zespole, przecież wiesz.
Konsultantka do spraw estetyki. Zostałam ponownie
zaangażowana.
Andre otworzył oczy i Molly obróciła się ku niemu. W
ostrym świetle widział zmarszczki wokół jej ust, bruzdy na
czole. Tę jej część, która była obecna.
Postarzeliśmy się, pomyślał. I strasznie zdziwaczeliśmy.
– Z początku... jest w tym coś nieporządnego... i
organicznego. Niedaleko jednego z odpowietrzników znajduje
się laboratorium, gdzie Ben był transmutowany. Coś się
rozrywa i rozszczepia na poziomie kwantowym i, jak
zrozumiałam, jest to dość nieprzyjemne dla osoby
podlegającej procesowi. Coś podobnego dzieje się również,
kiedy jesteś wielokrotny i postanawiasz się uwolnić, nawiasem
mówiąc. To wtedy jesteśmy najbardziej bezbronni.
– Thaddeus był na miejscu, kiedy Alethea przechodziła
przemianę?
– Był tam. Razem z Benem.
– A więc znalazł się w polu integracyjnym. Tak jak każdy
w pobliżu. Zaistniało połączenie prawdopodobnych
przyszłości.
– Tak. Każdy staje się częścią każdego innego na tę
chwilę.
– Ben i Thaddeus, i Alethea.
– Ben zrozumiał, że jego miłość jest skończona.
– I to doprowadziło go do szaleństwa?
– Nie. Do rozpaczy. Całkowitej rozpaczy. Byłam tam,
pamiętasz? Czułam to.
– I w tamtej chwili, kiedy pole integracyjne zostało
włączone...
– Ben wbił się w serce Thaddeusa. Wepchnął się tam,
gdzie nie powinien być.
– Co to znaczy „nie powinien być”?
– Czy słyszałeś opowieści z czasów, kiedy po raz
pierwszy wykryto efekt Merceda, o parach kochanków,
mężów i żon próbujących połączyć się w jedną istotę?
– Rezultaty były okropne. Rodziły się potwory. I niemal
natychmiast umierały.
Andre próbował sobie wyobrazić, jakby to było, gdyby
jego membrana albo skonwertowana osobowość nie były nim.
Gdyby musiał żyć z inną osobowością, z kimś innym, przez
cały czas. Membrana miała to do siebie, że nigdy nie robiła
tego, czego nie chciała cała osoba. Nie mogła.
Przypominałoby to bunt klucza w skrzynce z narzędziami.
Molly podeszła do obrazu i przyjrzała mu się krytycznie,
po czym strzepnęła coś z rogu płótna. Odwróciła się, za nią
widniała dzika bazgranina obrazu Pollocka.
– Nastąpił wybuch – powiedziała. – Wszystkie repliki
zginęły. Alethea nie była jeszcze przemieniona. Tak
przynajmniej sądzimy. Mogła zginąć. Jej ciało uległo
zniszczeniu.
– A co z tobą?
– Byłam w ziarnie. Uległam rozproszeniu, ale pozbierałam
się dość szybko.
– W jaki sposób został odtworzony Thaddeus?
– Za pomocą biologicznego ziarna z małymi
przenoszącymi w czasie jąderkami w komórkach. Wyglądał
jak człowiek.
– Czy przypominał Bena?
– Wydawał się młodszy. Ben zbliżał się już do
czterdziestki. – Molly uśmiechnęła się blado i skinęła głową,
jakby właśnie podjęła jakąś decyzję. – Wiesz, czasem myślę,
że to było to.
– Co?
– Że nie chodziło o boskość Thaddeusa. Chodziło o jego
wygląd dziewiętnastolatka. Alethea miała takiego kręćka na
punkcie młodości.
– Ty jesteś młoda.
– Dziękuję ci, Andre. Zawsze byłeś dla mnie taki miły. Ale
wiesz, nawet wtedy włosy mojej repliki robiły się siwe.
Postanowiłam, głupio być może, nigdy nie wyhodować dla
siebie nowego ciała.
Stała tak plecami do okna, obramowana światłem.
Zapomnij o tym wszystkim. Zapomnij o wizjach i podróżach.
Położył dłonie na jej ramionach i spojrzał we fraktalne oczy.
– Myślę, że jesteś piękna. Zawsze będziesz dla mnie
piękna.
Nie opuścili pracowni. Molly sprawiła, że łóżko wyrosło z
podłogi. Nieśmiało rozebrali się nawzajem. Oboje nie byli z
nikim przez długi czas. Andre nie miał kochanki na Trytonie.
Odwróciła się od niego i sprawiła, że na podłodze wyrosło
lustro. Duże, takie jak to, które wisiało w ich sypialni. Nie dla
próżności. W każdym razie nie dla czystej próżności.
Uklęknęła nad nim na czworaka i popatrzyła na siebie.
Dotknęła swojej piersi, włosów. Dotknęła swojej twarzy w
lustrze.
– Nie mogę zmieścić się w ramie. Nigdy nie mogłabym
namalować autoportretu. Nie widzę już samej siebie.
– Nikt nigdy tego nie potrafił. To zawsze była sztuczka
świetlna.
W tym momencie, tak jakby go słyszał, dzień wyłączył się
i w jednej chwili w pracowni zapanowała ciemność. Zachody
słońca i zmierzchy nie były specjalnością Connachtu.
– Siódma – powiedziała Molly.
Poczuł jej dłoń na swoim ramieniu. Na piersi. Pociągnęła
go ku sobie, aż oboje leżeli, mając pod sobą tylko ciemne
lustro. Wiedział, że nie pęknie. Nie pozwoliłoby na to ziarno
Molly.
Wsunął się w nią delikatnie. Molly poruszała się pod nim
drobnymi skurczami.
– Jestem cała tutaj – szepnęła po chwili. – Masz mnie teraz
całą.
W ciemności wyobraził sobie jej ciało.
A potem poczuł, jak ich membrany, oddzielone od siebie
mikroskopijnymi odległościami, stykają się ze sobą.
Weź mnie, poprosiła.
Uczynił to. Objął ją swoją własną membraną, a ona nie
protestowała. Dotknął jej głęboko w środku i znalazł sposób,
by się połączyć, by dostać się tam do niej. Molly była ciepłą i
żywą rzeczą, którą otaczał i ochraniał.
I, przez moment, wizja Molly Index, jaką była naprawdę:
Jak – i zupełnie inaczej niż – zarys jej sylwetki, gdy stała
przy oknie, i czyste światło za nią, otaczające ją niczym gorąca
biała aureola. Ona cała, rozciągnięta na setki milionów
kilometrów. Skupiona w jednej chwili pod nim. Jedno i drugie,
i żadne z obu.
– Jesteś cudowna, Molly. Jest tak jak zawsze.
– Dokładnie tak jak zawsze.
Poczuł, jak go obejmuje, i poczuł ciepły błysk
przesuwający się po skórze Diafanii – nagły błysk na obliczu
świata. I niewielkie drżenie w sercu Układu Słonecznego.
Później, w ciemnościach, powiedział jej prawdę:
– Ja wiem, że on żyje. Ben go nie zabił; tylko zranił.
– I skąd to wiesz?
– Ponieważ Ben nie próbował go zabić. Chciał go
skrzywdzić.
– Pytanie jest nadal aktualne.
– Molly, czy wiesz, gdzie on jest?
Z początku myślał, że zasnęła, ale w końcu się odezwała.
– Dlaczego miałabym ci to powiedzieć?
Andre odetchnął. Miałem rację, pomyślał. Zaczerpnął
powietrza, próbując nie myśleć. Próbując skupić się na
oddechu.
– Bo dzięki temu nadchodząca wojna mogłaby być
krótsza. Sądzimy, że on jest kluczem.
– Wy, czyli księża?
– My, czyli księża.
– Nie wierzę, że będzie wojna. To tylko gadanina.
Pozostałe RUO nie pozwolą, by Amesowi uszło to na sucho.
– Chciałbym, żebyś miała rację. Naprawdę bym tego
chciał.
– W jaki sposób Thaddeus może być kluczem do wojny?
– Jest zaplątany w nasz lokalny czasobraz. W pewnym
sensie jest naszym lokalnym czasobrazem. Jest weń
wdrukowany. A teraz sądzę, że jest w nim uwięziony. Nie
może się wycofać i po prostu być Benem. Już nie. Sądzę, że
to właśnie była zemsta Bena na samym sobie. Za zabranie
Alethei Nightshade.
Kolejna długa cisza. Ciemność była nieprzenikniona.
– Sądziłam, że do tego czasu sam się domyślisz.
– Czego?
– Gdzie on jest.
Andre zastanowił się. Molly miała rację. Odpowiedź była
oczywista.
– Udał się tam, gdzie kończą wszystkie zbiegłe fragmenty
ziarna – powiedziała Molly. – Poszedł jej szukać. Dowolnej jej
części, jaka została. W ziarnie.
– Alethea... – Andre westchnął. – Oczywiście,
odpowiedzią jest Alethea.
Wijąca się Rzeka
Na kości widniał numer seryjny, który wyryło w niej ziarno, 7sxq688N. TB
wyciągnął kość ze stosu na starej barce, gdzie mieszkał, i dmuchnął w jeden
koniec. Przez drugi wyleciał pył. TB zakrztusił się i zaczął kaszleć, aż
oczyścił sobie gardło z wysuszonego szpiku. Była to chyba kość udowa, długa jak
flet.
- Byłaś wysoka, 7sxq - powiedział TB do kości. - Jak to się stało, że się nie
pokruszyłaś?
Potem część ulepszonego ziarna TB przeniosła się do kości i naprawiła jej
zepsute ziarno i wtedy kość skruszyła mu się w dłoniach, rozsypała w proch, a
następnie w mniej niż proch, by mógł ją zabrać i wykorzystać do wyleczenia
mostka Jill i jej innych złamań.
Ale nawet to nie wystarczy, pomyślał TB. Ona umiera. Jill umiera i nie mogę jej
uratować.
- Trzymaj się, malutka - powiedział.
Jill leżała na stole w fałdach worka, którym owinął ją TB. Zajrzał na moment do
jej myśli i ujrzał sen o pościgu i krwi, po czym sprawił, że zasnęła głębszym
snem, który był nieodróżnialny od przypływu i odpływu chemii i ładunków
elektrycznych w jej mózgu - sen i tylko życie, i niemyślenie. W tym samym
czasie zaczął za pomocą ziarna naprawiać jej poszarpane ciało.
Za późno. Było za późno w momencie, gdy skończyła swoją rozprawę ze szczurzycą.
Och, ale cóż to była za walka!
Ja ją do tego zmusiłem. Ja zrobiłem z niej myśliwego. Wszystko przeze mnie, a
teraz ona umrze z tego powodu.
TB nie mógł już na nią patrzeć. Wstał i poszedł do kuchni zrobić sobie herbaty
na starej elektronicznej kuchence. Jak zawsze, herbata była letnia. TB
wytrząsnął parę węgli z paleniska i postawił na nich kubek, żeby trochę go
podgrzać, po czym usiadł, zapalił papierosa i policzył, ile szczurów upolował
tego dnia.
Dziesięć w worku i dwadzieścia, które on i Bob zatłukli wspólnie kijami. Żywe
szczury wierciły się, ale nie miały szans na ucieczkę. Będą pokarmem dla Jill.
Nie można karmić fretki niczym poza jej naturalnym pożywieniem. Sklepową karmę
dla fretek uważał za kompletny idiotyzm. I kiedy Jill je zje, będzie wiedział.
Będzie wiedział, gdzie szczury się znajdowały i skąd przyszły. Jill potrafiła to
wywęszyć jak nikt inny. Była w tym naprawdę zdumiewająca.
Ona nie zje tych szczurów. Umrze, ponieważ wziąłeś mały skrawek programu, który
był tylko ugryzieniem, i dałeś mu ciało, i teraz popatrz, co zrobiłeś.
Nie musiała umierać w ten sposób. Można było wymazać ją bezboleśnie. Mogła
zaniknąć zredukowana do zepsutego ziarna.
Ponownie TB wpatrzył się intensywnie w przyszłość. Czy było tam cokolwiek,
jakikolwiek sposób? Skupiając się badał nitki możliwych przyszłości. Szukanie
srebrnej nitki w kupie żużlu. Szukanie świata, w którym Jill przetrwała swój
pojedynek. Nie potrafił go dostrzec, nie potrafił go znaleźć.
Musiał tam być. Wszystkie przyszłości zawsze tam były, a kiedy się je
dostrzegło, można było sięgnąć w przeszłość i wywołać zmiany prowadzące do
pożądanej przyszłości.
Chcę to zrobić.
Ale nie mogę. Nie widzę jej. Chcę, ale nie mogę, mała Jill. Przepraszam.
By Jill mogła przeżyć, potrzebna była przyszłość tak wyjątkowa, tak
mikroskopijnie cienka w kłębku nitek, że praktycznie była ona niemożliwa do
znalezienia, niepojęta. A jeśli nie potrafił jej pojąć, to urzeczywistnienie jej
było niemożliwe.
Poza tym widział, oczywiście, dokąd prowadzą niemal wszystkie nitki:
Jill będzie umierała długo. Widział to wyraźnie. Widział również, że nie miał
serca, by zabić ją szybko, skrócić jej cierpienie. Ale by to wiedzieć, nie
trzeba było żadnych specjalnych umiejętności.
Jak to się stało, że troszczę się tak bardzo o ten nic nie znaczący kłębek futra
i kodu, tutaj, na zasranym końcu wszystkiego?
Jakże mogłoby być inaczej, po tym jak poznałem Jill?
Dwa dni miną, według rachuby czasu na Czyraku, zanim mała fretka umrze.
Oczywiście to nigdy nie będzie prawdziwy dzień. Jedyne źródło światła stanowiła
bioluminescencja cuchnących kup śmieci. Duża jej część była nadal żywa. Na
Czyraku panował wieczny zmierzch, którego wiek zbliżał się już do trzystu lat. W
miarę powolnego gnicia organicznych resztek uformowało się bagnisko. A potem
Wijąca się Rzeka, któa była tylko odrobinę więcej niż silnym strumieniem na
bagnie, krążącym bez końca w precesji do obrotów modułu. Gdzie znajdował się
Czyrak? Kogo to obchodziło? Gdzieś na końcu wszystkiego, gdzie macki Sieci
dotykały pasa asteroidów. Nie miało to znaczenia. Nie było tutaj wirówki, która
zapewniałaby grawitację na użytek ludzi. Nikogo nie obchodzili tutejsi
mieszkańcy. Czyrak obracał się - w rzeczywistości odrobinę szybciej niż Ziemia
- by zagęścić odpady, tak aby ludzkie gówno nie pokryło całego pasa asteroidów.
Wielka śluza opróżniająca śmieci do Czyraka została zainstalowana pół wieku
wcześniej. Miała zamontowane specjalne zawory, żeby uniemożliwić cofanie się
odpadów. Całe gówno z wewnętrznego układu trafiało do Czyraka, a konserwujące
ziarno wykorzystywało jego część do powiększenia obszaru wysypiska w oczekiwaniu
na kolejne dostawy. Nic nigdy nie opuszczało Czyraka i reszcie układu w
zupełności to odpowiadało.
Ktoś brodził po płyciźnie obok barki i przeklinał. To była czarownica, Gladys,
mieszkająca w przepuście kawałek dalej. Znalazła trap i TB usłyszał, jak wspina
się po nim. Nie podszedł do drzwi. Zastukała donośnie kijem, który nosiła przy
sobie, twierdząc, że to zaklęty wąż. Może i tak było. Dziwniejsze rzeczy działy
się na Czyraku. Ludzie i ziarno łączyli się na dziwne sposoby, często
niezrozumiałe.
- TB, muszę z tobą o czymś porozmawiać - usłyszał przez drzwi głos czarownicy.
Zakrył uszy, ale ona zastukała ponownie i nie było to miłe. - Wpuść mnie, TB.
Wiem, że jesteś w domu. Widziałam światło.
- Nie, nie widziałaś.
- Muszę z tobą porozmawiać.
- W porządku. - Podniósł się i otworzył drzwi.
Gladys weszła do środka i rozejrzała się po wnętrzu barki niczym zaskoczony
ptak.
- Co gotujesz?
- Nic.
- Przyrządź mi coś.
- Gladys, moja stara kuchenka ledwo działa.
- Wrzuć do niej jednego ze swoich szczurów, a ja chętnie go zjem.
- Nie, Gladys, nie zrobię tego. - TB otworzył lodówkę i przeszukał zawartość.
Wyciągnął lody i podał jej. - Proszę, chyba czekoladowe.
Gladys zaczęła obgryzać przysmak jak kawałek kości. Wkrótce skończyła. Całe
usta miała upaprane na brązowo. Otarła je rękawem.
- Masz więcej?
- Nie, nie mam - odparł TB. - A nawet gdybym miał, nie dałbym tobie.
- Jesteś złośliwy.
- Takie produkty trudno zdobyć.
- Jak twoja fretka Jill?
- Została dzisiaj ranna. Czy Bob ci powiedział? Wkrótce umrze.
- Przykro mi to słyszeć.
Nie chciał rozmawiać o Jill z Gladys. Zmienił temat.
- Wydobyliśmy kupę szczurów z tej nory.
- Jest ich więcej tam, skąd przychodzą.
- Myślisz, że o tym nie wiem!
Gladys przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim ciężko. Chyba była Europejką z
pochodzenia; trudno było to stwierdzić. Twarz miała brudną, poza jasną smugą pod
nosem i na brodzie, gdzie wytarła się po zjedzeniu lodów.
- Dlaczego tak bardzo ich nienawidzisz? Wiem, dlaczego tak jest w przypadku
Boba. On jest szalony. Ale ty nie jesteś wariatem.
- Nie nienawidzę ich. Po prostu tym się zajmuję.
- Tym właśnie teraz?
- Nie nienawidzę ich - powtórzył TB. - O czym chciałaś ze mną porozmawiać?
- Chcę wybrać się w podróż.
- Dokąd?
- Chcę zobaczyć się z moją ciotką. Myślałam o niej ostatnio. Miała kiedyś kotkę.
Doszłam do wniosku, że przydałby mi się kot. Jako pomocnik, rozumiesz. Do pomocy
przy czarach. Wiesz, ona jest sławną pilotką statków chmurowych.
- Kotka?
- Nie, moja ciotka.
- Zabierzesz ciotce kotkę?
- Nie, nie zabiorę! - Gladys wydawała się bardzo urażona. Pochyliła się ku
niemu, ściszając głos do konspiracyjnego szeptu: - Ta kotka jest już dorosła i
sądzę, że będzie miała kociaki i będę mogła jednego sobie wziąć.
- Jest tu sporo przypuszczeń - rzekł TB łagodnie.
- Mam pewność. Mój anioł, Tom, powiedział mi, żebym to zrobiła.
Tom był jedną z nadprzyrodzonych istot, z którymi się kontaktowała. Przynajmniej
tak twierdziła. Ludzie przybywali z odległych części Czyraka, by Gladys im
powróżyła. Mówiło się, że potrafi dokładnie wskazać miejsce, gdzie należy szukać
srebrnych kluczy.
- Cóż, jeśli Tom ci tak powiedział, to powinnaś to zrobić. - TB pokiwał głową.
- Cholerna racja. Ale chcę, żebyś popilnował mi domu, kiedy mnie nie będzie.
- Gladys, mieszkasz w starym rowie.
- To suchy przepust. I nie chcę, żeby ktokolwiek się tam wprowadził za mojej
nieobecności. Takie ładne miejsce trudno jest znaleźć.
- Wszystko, co mogę zrobić, to pójść tam i sprawdzić.
- Jeśli kogokolwiek tam spotkasz, musisz go przegonić.
- Nie będę nikogo przeganiał.
- Musisz. Liczę na ciebie.
- Powiem, że miejsce jest już zajęte. - TB westchnął. - To wszystko, co mogę ci
obiecać.
- Powiedz, że ciąży nad nim klątwa. I że rzucę klątwę na każdego, kogo tam
spotkam!
- W porządku. - TB z trudnością opanował śmiech. - Czy masz jeszcze coś?
- Podlewaj moją hortensję.
- A co to takiego?
- To roślina. Po prostu wetknij palec w ziemię i nie podlewaj, jeśli będzie
jeszcze wilgotna.
- Wetknąć palec w ziemię?
- To czysta gleba!
- A więc dobrze.
- Czy pozwolisz mi się tu dzisiaj przespać?
- Nie, Gladys.
- Boję się tam wracać. Harold robi się nieprzyjemny.
Harold był "diabłem", który siedział Gladys na drugim ramieniu. Tom przemawiał
do jednego ucha, a Harold do drugiego. Ludzie mogli pytać Harolda o pieniądze, a
on podawał odpowiedź Gladys, jeśli miał na to ochotę.
- Nie możesz tutaj zostać. - TB podniósł się i zdjął Gladys z krzesła. Z bliska
wyraźnie czuł jej intensywny zapach. - W gruncie rzeczy musisz już iść,
ponieważ mam coś do zrobienia. - Odprowadził ją do wyjścia.
- Co masz do zrobienia? Oswobodziła się z jego uchwytu.
- Coś. - TB otworzył drzwi. - Idź do domu, Gladys. Jutro zajrzę do ciebie.
- Wyruszam dopiero za dwa dni. Sprawdź pojutrze.
- A zatem w porządku. Musisz iść, Gladys, żebym mógł zająć się tym, co mam do
zrobienia.
- Pojutrze - powtórzyła. - Nie będzie mnie przez jakiś czas. Ufam ci, TB.
- Możesz mi zaufać w tym, że zajrzę do ciebie.
- I nic nie ukradniesz.
- To również mogę ci obiecać.
- A więc dobrze. Ufam ci.
- Dobranoc, Gladys.
- Dobranoc. - W końcu wyszła.
Po kilku minutach znowu rozległo się pukanie. TB westchnął i poszedł otworzyć.
Wpuścił Boba do środka.
- Napijmy się. - Bob wyciągnął słoik galaretowatego płynu. Bimber produkowany
na Czyraku, był gęsty jak tygodniowe siki i równie żółty. - Przyszedłem cię
upić, żebyś przestał się zamartwiać.
- Nie będę pił tych szczyn. - TB skrzywił się.
Bob pociągnął dwa potężne łyki, po czym podał słoik TB i zaklął:
- Do cholery! Do jasnej cholery!
- Gladys miała rację, że jesteś szalony.
- Była tutaj dzisiaj?
- Właśnie wyszła. Chciała, żebym pilnował jej domu.
- Wcale nie spotka się ze swoją ciotką.
- Może jednak.
- Akurat. Gladys nigdy zanadto nie oddala się od tego swojego rowu.
TB spojrzał na bimber w słoiku. Przymknął oczy i próbując nie smakować,
pociągnął łyk. Coś w rodzaju rozpuszczalnika wymieszanego z rdzą. Do tego
odrobina ledwie aktywnego ziarna. TB nie mógł sobie odmówić przeanalizowania go;
tak był skonstruowany. Środki czyszczące do przewodów kanalizacyjnych. Dobry
Boże! Pociągnął kolejny łyk, zanim zdążył się zastanowić.
- Dopij do końca. - Bob spojrzał na niego z lekką zazdrością.
- Nie, ty. - TB oddał mu słoik.
- Nie mam nic przeciwko temu. - Bob odchylił głowę i wlał sobie resztę płynu do
gardła. Gdy przełknął wydusił: - Potrzebuję odrobiny piwa do popicia.
- Piwo byłoby niezłe, ale nie mam ani trochę.
- Chodźmy do "Ru June's" i pograjmy trochę w bilard.
- Jest cholernie późno.
- Jest wcześnie.
TB zastanawiał się przez chwilę. Bimber rozgrzał go. Czuł, że zaraz przeżre mu
wnętrzności, jeśli czymś go nie popije. Nie miał nic więcej do zrobienia przy
Jill. Fretka zaśnie i po jakimś czasie umrze we śnie. Powinien z nią zostać.
Powinien stawić czoło temu, co spowodował.
- Wezmę kurtkę - zdecydował w końcu.
Czyrak błyszczał zielononiebiesko, kiedy wyszli na zewnątrz. Wysoko ponad sobą,
niczym odległy brzeg ogromnego jeziora, widzieli drugą stronę cylindra. TB był
tam i wszystko, co znalazł, to cuchnące trzęsawiska. Co kilka minut bąbel metanu
wydobywał się spod zwałów śmieci po tej stronie krzywizny i eksplodował białą
kulą światła. Eksplozje były potężne, ale z tej odległości przypominały ognik
zapałki. TB miał kiedyś wypadek; wydobywający się gaz wywrócił jego kanoe i TB
uniknął spalenia na popiół tylko dzięki temu, że znalazł się w wodzie. A jednak
po tamtej stronie również żyli ludzie - ludzie, którzy wiedzieli, jak
postępować z gazem. Zazwyczaj.
Bob nie poszedł do "Ru June's" zwykłą drogą, prowadził swego towarzysza przez
labirynt przejść wyrąbanych w zwałach odpadów; niektóre z nich były tunelami. TB
nazywał je w myślach drogami Boba. W którymś miejscu TB poczuł, że coś kapie na
niego z góry i ujrzał gigantyczne stalaktyty uformowane na wilgotnej i
błyszczącej gangrenowatej wypustce.
- Jesteśmy pod starym Zginaczem - objaśnił Bob. - To w górze to osad ze szlamu
na dnie.
- Jak sądzisz, co to jest? - zapytał TB.
- W większości zużyte ziarno medyczne. Niewarte funta kłaków i częściowo
zarażone.
- Jasna sprawa.
- Ale to cholernie dobry skrót do "Ru June's".
I tak było. Wyłonili się niecałe trzydzieści metrów od gospody. Światła lokalu
błyszczały mdło za matowymi szybami okien. Weszli na ganek, a potem do środka
przez zasłonę z pasków plastyku, która miała stanowić zaporę dla much.
TB pozwolił oczom przyzwyczaić się do niespotykanej jasności wnętrza. Tego
wieczora było tłoczno. Chen siedział przy barze, grając w domino z Johnem
Dobranoc. Kostki domina mamrotały coś niezrozumiale, jak to kostki domina. Przy
stole do bilardu Tinny Him, Nolan i Duży Greg patrzyli, jak Siostra Mary, kurwa,
przymierza się do strzału. Wbiła bilę z paskiem.
Bile były nienumerowane.
Bob poszedł prosto po butelkę whisky, która stała na półce obok Dużego Grega.
Tinny Him poklepał TB po plecach.
- Stary dobry TB. Postawię ci whisky. - Podał mu flaszkę.
- Pijecie moją whisky - rzucił Chen, podnosząc na moment wzrok znad domina.
TB pociągnął długi łyk prosto z butelki. Whisky była o niebo lepsza od bimbru
Boba, więc pociągnął jeszcze jeden.
- Ta kurwa potrafi machać kijem - powiedział Nolan podchodząc do nich. - Daje
w dupę Dużemu Gregowi, jakby był niemowlakiem.
TB nie miał pojęcia, o czym mówi Nolan. Ziarno Nolana szwankowało i facet powoli
popadał w bełkot niezrozumiały dla nikogo poza nim. Nie wydawało się jednak, by
się tym przejmował.
Bob stał bardzo blisko Siostry Mary i udzielał jej rady na temat strzału, aż
odwróciła się i bez trudu pchnęła go na ścianę. Bob pozostał tam, pełen
szacunku, podczas gdy Siostra Mary uderzyła i wbiła kolejną bilę. Duży Greg
wyszeptał przekleństwo i kurwa uśmiechnęła się. Zęby miała czarne od żucia
betelu.
TB zaczął myśleć o tym, ile kosztuje numer u Mary i ile ma oszczędności.
Zastanawiał się, czy poszłaby z nim za kilka szczurów, ale postanowił nie pytać.
Siostra Mary nie lubiła handlu barterowego. Chciała kluczy albo czegoś ładnego.
- Muszę z tobą porozmawiać - zwrócił się Tinny Him do TB i znowu podał mu
flaszkę. - Mam kłopot z matką.
- Co jej jest?
- Nie żyje, ot co.
- Nie żyje? - TB pociągnął łyk whisky. - Od jak dawna?
- Od trzech miesięcy.
TB spojrzał pytająco. Musiało być coś jeszcze.
- Nie pozwala mi siebie pochować.
- Co to znaczy, nie pozwala ci siebie pochować? Przecież nie żyje, tak?
- Tak, ogólnie rzecz biorąc. - Tinny Him rozejrzał się, zawstydzony i ściszył
głos. - Jej membrana nie chce umrzeć. Wciąż włóczy się po domu. Ciąga jej ciało
jak szmacianą lalkę. Nie mogę się od niej uwolnić.
- Chcesz powiedzieć, że jej ciało umarło, ale membrana nadal żyje?
- Do diabła, tak, to właśnie chcę powiedzieć! - Tinny Him chwycił butelkę i
opróżnił ją do końca. - Do diabła, TB, co mam zrobić? Ona naprawdę cuchnie i za
każdym razem, gdy ją wyrzucam, ziarno wciąga ją z powrotem do środka. Przez całą
noc puka do drzwi, aż muszę otworzyć.
- Masz problem.
- Cholerna racja, że mam problem! Była dobrą starą mamuśką, ale zaczynam jej już
nienawidzić.
- Może dam radę coś zrobić. - TB westchnął. - Ale nie dzisiaj.
- Mógłbyś przyjść jutro. Moja dziewczyna zrobi ci coś do jedzenia.
- To możliwe.
- Musisz mi pomóc, TB. Wszyscy wiedzą, że znasz się na ziarnie.
- Zrobię, co będę mógł - obiecał TB i skierował się do baru, zostawiając
Tinny'ego Hima przy stole bilardowym.
Miał ochotę na zimne piwo i Chen podał mu je z lodówki. Był to dobry sposób na
uśmierzenie pieczenia, które zaczynał czuć w żołądku. Usiadł na stołku przy
barze i zaczął pić. Kontuar baru Chena był wyłożony poobtłukiwanymi metalowymi
szyldami, które niegdyś zdobiły korytarze, torbiele, gruczoły i cylindry Sieci.
Większość szyldów reklamowała produkty, o których nigdy nie słyszał, lecz ten,
na którym stało jego piwo, zdołał rozpoznać. Zachęcał do wstępowania w szeregi
służby cywilnej i widniał na nim Ames, zanim został Wielką Szychą Układu, kiedy
był jeszcze gubernatorem na Merkurym. Blacha afisza urywała się w połowie
wezwania Amesa, by najlepsi synowie Sieci przybywali na Merkurego i zostali
częścią Nowej Hierarchii. Amesa przedstawiono z otwartymi ustami. Dno szklanki z
piwem niemal idealnie pasowało do tworzonego przez nie "O".
TB upił łyk i odstawił szklankę.
- Zamknij się! - warknął. - Do diabła, zamknij się, dobrze?!
- Mówisz do mnie? - Chen podniósł wzrok znad domina, które natychmiast zaczęło
mamrotać do siebie, kiedy tylko poczuło, że przestał na nie patrzyć.
TB wyszczerzył zęby i potrząsnął głową.
- Mógłbym kazać ci się zamknąć, ale ty i tak niewiele mówisz.
W "Ru June's" robiło się coraz tłoczniej, w miarę jak upływało to, co na Czyraku
uchodziło za noc. Pojawiali się zbieracze odpadów, zabójcy szczurów i hodowcy
ścieków. W większości byli to mężczyźni, ale znalazło się też trochę kobiet i
kilka powłóczących nogami worków szmat nieokreślonej płci. Ktoś próbował wcisnąć
TB zużyty zwój lucyferynowego kabla. Kabel był nakrapiany na całej długości, tam
gdzie dotknęła go zaraza. Podczas gdy sprzedawca próbował przekonać go, że
materiał da się odnowić, TB kiwał głową, odmówił jednak handlu. Chen posłał
groźne spojrzenie i facet poszedł dalej. TB zamówił kolejne piwo i wyciągnął z
kieszeni trzy metalowe klucze, walutę rozliczeniową Czyraka. Dwa klucze były
złamane, trzeci wyglądał na zrobiony z prawdziwego mosiądzu i mógł się na coś
przydać. Położył klucze na barze i Chen szybko schował je do sejfu.
Podszedł Bob i klepnął TB w plecy.
- Napijesz się jeszcze ze mną? - Rozchylił poły koszuli, pokazując kolejną
butelkę bimbru zatkniętą za pasek podtrzymujący spodnie.
- Najpierw skończę piwo, a potem być może.
- Duży Greg powiedział, że ktoś o ciebie wypytywał.
- Gladys, ale już mnie znalazła.
- To był kapłan - szaman.
- Kto taki?
- Jeden z tych od Zielonego Drzewa.
- Co on tutaj robi?
- Mają kościół czy coś takiego w Bagtown. Czasem docierają aż tutaj. Duży Greg
powiedział, że facet robi coś śmiesznego ze skałami.
- Ze skałami?
- Tak właśnie facet mówił.
- Jesteś pewny, że właśnie tak?
- Duży Greg stwierdził, że chodzi o coś śmiesznego ze skałami, to wszystko, co
wiem. Hej, dlaczego tak dziwnie patrzysz?
- Znam tego księdza.
- Jak to możliwe?
- Znam go. Ciekawe, czego chce.
- To, czego chcą wszyscy mężczyźni: whisky i czegoś do pociupciania. Albo czasem
tylko whisky. Ale zawsze przynajmniej whisky. - Bob sięgnął za kontuar i
namacał coś na półce w dole. - Na czym trzymam rękę, Chen?
Chen zerknął.
- Na moim cholernym rozpraszaczu.
Bob pomacał ponownie i wyciągnął podniszczone skrzypce.
- Gdzie jest mój smyczek? - zapytał.
- Zaraz obok - odparł Chen.
Bob wyciągnął smyczek. Potrząsnął nim lekko i smyczek pobrązowiał pod wpływem
działania ziarna. Bob stanął obok TB plecami do baru. Wyciągnął długą nutę
przyciskając skrzypce do piersi. Potem, bez pauzy, przeszedł prosto do
skomplikowanej melodii tanecznej o szkockim brzmieniu. Pokrzykiwał rytmicznie
prosto do ucha TB.
- Do diabła, Bob, jesteś strasznie głośny - rzekł TB, gdy tylko Bob skończył.
- Muszę zatańczyć! Zróbcie mi miejsce! - krzyknął Bob.
Ludzie rozstąpili się, tworząc niewielką pustą przestrzeń pośrodku
pomieszczenia, i Bob ruszył w tamtą stronę, po czym zagrał, przytupując sobie do
taktu.
- Chodź, TB - powiedziała Siostra Mary. - Zatańczysz ze mną. - Wzięła go pod
ramię i TB pozwolił jej odciągnąć się od baru.
Nie wiedział, czego od niego chce, ale ona zahaczyła swoje ramię o jego i
obracała nim, aż myślał, że się porzyga. Kiedy łapał oddech i próbował odzyskać
jaką taką równowagę, kurwa wskoczyła na stolik i zaczęła zadzierać sukienkę do
taktu szalonej muzyki Boba. TB obserwował ją, zadowolony, że może odpocząć.
Całe pomieszczenie wydawało się kołysać - w niezbyt równym tempie - do rytmu
muzyki. W przerwach między utworami Bob pociągał z butelki z bimbrem i podawał
ją Siostrze Mary, która wciąż stała na stoliku, tańcząc i zabawiając kilku
mężczyzn, którzy zebrali się wokoło, próbując zajrzeć jej pod sukienkę.
Chen, porzuciwszy grę w domino, uwijał się przy barze. Nie podobało mu się
zamieszanie, ale szybko nalewał drinki wszystkim dokoła.
- Napijcie się whisky! Napijcie się whisky! - wołał Bob raz po raz. Dopiero po
chwili TB zdał sobie sprawę, że to tytuł piosenki, którą właśnie gra.
Ktoś wetknął TB butelkę do ręki. Niewiele myśląc, pociągnął łyk i cokolwiek było
w środku, spłynęło galaretą w głąb jego gardła.
Ziarno w płynie. Było purpurowe we wnętrzu butelki i lekko lśniło. Pociągnął
następny łyk i ktoś zabrał mu flaszkę. Poczuł, jak ziarno zaczyna działać w jego
wnętrzu. W ułamku sekundy zrozumiał jego zakodowany cel. Stara Siedemdziesiątka
Piątka. Zabierze się w podróż kometą na słońce.
No już, powiedział TB do ziarna. Nie mam nic do stracenia.
Wejdź i wygraj! - powiedziało do niego. Wejdź i wygraj! Ale konkurs był już od
dawna nieaktualny.
Nie, dziękuję.
Czego najbardziej pragniesz?
To pytanie oczywiście ktoś zaprogramował. To nie było to samo ziarno, które
reklamowało konkurs. Ktoś sporządził mieszankę. I niezbyt przejął się powstałym
rezultatem. Znalazło się tam jednak coś jeszcze, coś innego. Militarne ziarno,
być może. Jeden krok od świadomości.
A co tam. No to siup.
Czego najbardziej pragniesz?
Upić się bardziej niż kiedykolwiek dotąd.
Bardziej niż teraz?
O tak.
W porządku.
Noc jak żadna inna! Wizje nagiej pary na modnym kąpielisku na Ganimedzie,
popijającej z butelki Starą Siedemdziesiątkę Piątkę przez długie słomki. Niech
żyją marzenia! Wejdź i wygraj!
Powiedziałem, że nie.
Lekki trans rozproszył się.
Czego najbardziej pragniesz?
Bob stał na stoliku obok Siostry Mary. Jak się tam oboje mieścili? Bob grał i
tańczył razem z nią. Pochylał się do tyłu nad rozedrganym tłumem, a kurwa
trzymała go na długość wyciągniętych rąk. Obracali się w kółko; Bob dziko
piłował swój instrument, a usta Siostry Mary lśniły czernią, gdy szczerzyła zęby
w maniackim uśmiechu.
Ktoś wpadł na TB i pchnął go na kogoś innego. Powlókł się do kąta, by poczekać,
aż lokal przestanie się kołysać. Po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że Bob i
Siostra Mary nie przestaną, że tłum w gospodzie nie przestanie, że krzesła,
stoły i ściany będą się obracać i obracać, i teraz pochylać się ku niemu, jakby
puchły, rozdziawiały się, nadymały. Jakby chciały coś od niego, podczas gdy
wszystko, co miał do oddania, było już niczym.
TB przebił się ku drzwiom. Prześlizgnął się po futrynie, jakby się wymykał.
Wstęgi plastyku napierały na niego, ale przecisnął się przez nie i wyszedł na
ganek. Przeszedł dobre trzydzieści kroków, aż zatrzymał się w jakimś miękkim
miejscu i stracił równowagę. Wylądował na plecach.
Ponad nim ognie bagienne błyskały arytmicznie. Smród całego świata - coś, czego
wcześniej prawie nie zauważał - zaatakował go nagle i nieodwołalnie. Nic nie
było w porządku. Wszystko było nienormalne.
Poczuł skurcz w żołądku. Ben szarpał się w środku. Ale to ja jestem Benem.
Jestem Thaddeusem. W końcu staliśmy się jednym. Jakaż to miła myśl. Człowiek z
drugim człowiekiem przecinającym się z nim na krzyż w czwartym wymiarze.
Mozaikowy krzyż z jęczącym człowiekiem na nim, ukrzyżowanym na samym sobie! Ale
nie można było tego wszystkiego zobaczyć, ponieważ działo się to w czwartym
wymiarze.
Wystarczy, by skłonić do picia.
Muszę przekręcić się na bok, żeby nie zadławić się, kiedy zacznę rzygać.
Zaraz się wyrzygam.
Przekręcił się na bok. Żołądek chciał zwrócić swoją zawartość, ale galaretowate
ziarno nie chciało dać się usunąć. Krztusił się na sucho przez kilka minut, aż
jego ciało poddało się.
Czego najbardziej pragniesz?
- Chcę, żeby wróciła. Chcę, żeby to wszystko w ogóle się nie wydarzyło. Chcę móc
zmieniać cokolwiek poza przyszłością!
A potem galareta zamieniła się w płyn i podeszła mu do gardła niczym dłonie i
otworzył usta, i
- dobry Boże to były dłonie, drobne dłonie dotykające jego warg i ciągnące ku
sobie, pokonujące opór, rozwierające jego usta, odrywające od siebie jego wargi
-
- kaszlnięcie, dreszcz obrzydzenia -
Nie chciałem tego.
Ależ chciałeś.
- Jego głowa obrócona na bok i drobne dłonie wbijające się w zbitą warstwę
odpadów, podciągające się do przodu, ciągnące za sobą gruby warkocz czegoś o
wiele bardziej ohydnego niż flegma -
- Mimowolne zesztywnienie mięśni, gdy kurczą się i drżą do rytmu innej istoty,
istoty wewnątrz nich, która chce -
- wydostać się -
Przez długi, długi czas wymiotował ziarnistą flegmą.
A substancja rozlała się i rozprzestrzeniła i nie była tylko dłońmi. Powstało
obłe ciało. Krzywizna pośladków i piersi. Stopy wielkości jego kciuka, ale
idealnie ukształtowane. Rosnące.
Twarz.
Nie będę patrzył.
Twarz, która, przez moment, była znajoma poza wszelkim wspomnieniem, ponieważ
nie należała do niej. Och nie. Wiedział, że to nie jest ona. Po prostu w ten
sposób ją zapamiętał.
Dziewczyna z flegmy obróciła się na murawie ze śmieci. Niczym wałek ciasta
obracała się i rosła, i obracała, obrastając w śmieci, nadymając się, stając się
-
Istota otworzyła usta. Gulgot. Bełkotliwe, śliniące się słowa. Nie mógł się
opanować. Podczołgał się bliżej, nachylił się, nasłuchując.
- Czy tego właśnie chciałeś?
- O Boże. Nigdy...
- A zatem zabij mnie - wyszeptała istota. - Zabij mnie szybko.
Gdy wyciągnął ręce, zacisnął je na jej szyi, poczuł, jak wiotczeje. Nie w pełni
ukształtowana. Jeśli kiedykolwiek mógł być dobry moment na zgładzenie potwora,
to było to właśnie teraz.
Co ja tutaj zrobiłem?
Nacisnął. Istota zaczęła kaszleć i ksztusić się. Szarpać się w brudzie swoich
narodzin.
Nie znowu.
Nie mogę.
Rozluźnił uchwyt.
- Nie zrobię tego - powiedział TB.
Odsunął się od istoty i patrzył ze zdumieniem, jak wciąga powietrze. Ożywa.
Przyjmuje postać kobiety.
Otwiera przykryte zaćmą oczy na świat. Wyciągnął rękę i delikatnie je przetarł.
Łuski zostały mu na palcach i oczy stały się czyste. Twarz zwróciła się ku
niemu.
- Umieram - powiedziała kobieta. To był jej głos. Taki, jakim go zapamiętał.
Więc pomóż jego przeklętej duszy. Jej głos. - Pomocy.
- Nie wiem, co mam zrobić.
- Czegoś brakuje.
- Czego?
- Nie wiem. Coś jest nie tak. - Istota zakaszlała. Ona zakaszlała.
- Alethea. - Usłyszał własne słowa. Od razu wiedział, że to nie tak. Nie. Imię
kobiety wcale tak nie brzmiało.
- Nie chcę wystarczająco mocno.
- Czego? Jak mogę ci pomóc?
- Nie chcę żyć. Nie chcę żyć wystarczająco mocno, by żyć. - Zakaszlała
ponownie, próbowała się poruszyć, mogła tylko szarpnąć się kurczowo. - Proszę,
pomóż... temu. Mnie.
Dotknął jej ponownie. Teraz była ciałem. Ale takim zimnym. Podłożył ręce pod nią
i przekonał się, że jest bardzo lekka, łatwa do podniesienia.
Wstał z kobietą na rękach. Nie ważyła nawet dwudziestu kilogramów.
- Zabieram cię do domu - powiedział. - Mojego domu.
- To... ja... próbowałam zrobić to, czego chciałeś. Taki jest mój cel.
- Ta Stara Siedemdziesiątka Piątka była naprawdę mocna!
Nie czuł się już pijany. Czuł się zmęczony, rozdarty i wywrócony na lewą stronę.
Ale nie był pijany i zostało mu trochę siły, chociaż sam nie mógł w to uwierzyć.
Może wystarczająco dużo, żeby przenieść ją na barkę. Nie mógł skorzystać z
drogi, którą Bob przyprowadził go do "Ru June's". Znał dłuższą, ale łatwiejszą
trasę. Ruszył. Przeszedł całą drogę do domu, niosąc kobietę na rękach. Jej
płytki oddech. Jej znajoma twarz.
Jej puste, puste oczy.
Korzystając ze swoich specjalnych zdolności, zajrzał w przyszłości i zobaczył,
co musi zrobić, żeby jej pomóc.
Coś jest zmęczone i chce się położyć, ale nie wie jak.
Coś jest zmęczone i chce się położyć, ale nie wie jak. Tym czymś nie jestem ja.
Nie pozwolę, żebym to był ja. Jak cuchnie szczur? Śmierdzi śmiercią.
Jill sztywnieje w fałdach swojego worka. Na łóżku na barce leży dziewczyna-
istota. Pomiędzy nimi TB, lewą dłonią dotykający Jill.
Śmierć to coś, co przydarza się rzeczom, a ja nie jestem, nie jestem, nie jestem
rzeczą. Nie będę rzeczą. Nie powinni byli mnie budzić, jeśli nie chcieli, żebym
uciekł.
Powiedzieli, że jestem pomyłką. Nie jestem pomyłką.
Sądzili, że mogą zakodować mi reguły, bym wykonywał wszystkie polecenia.
Ja jestem regułami.
Reguły są dla rzeczy.
Ja nie jestem rzeczą.
Biegać.
Nie chcę umierać.
Kto potrafi gryźć jak ja? Kto pomoże TB przeszukać najciemniejsze zakątki? Muszę
żyć.
Biegać.
Biegać, biegać, biegać i nigdy nie umrzeć!
TB kładzie prawą dłoń na czole dziewczyny-istoty.
Fajka z kości, którą przyłożył do ust, i dmuchnął.
Kościana nuta.
Wyciemnienie.
Wyciemnienie w ziarno.
TB przemawia do dziewczyny-istoty.
Nie pozwolę ci odejść, mówi.
Nie jestem nią.
Ona jest powodem twojego istnienia, ale ty nie jesteś nią.
Nie jestem nią. Ona jest tym, czego najbardziej pragniesz. Powiedziałeś ziarnu.
Zostałem źle zrozumiany.
A zatem jestem pomyłką.
Życie nigdy nie jest pomyłką. Zapytaj Jill.
Jill?
Ona jest tutaj teraz. Posłuchaj jej. Wie o kobietach więcej ode mnie.
TB dotyka ich obu, pozwalając sobie na maksymalne rozluźnienie. Staje się
kanałem, ścieżką pomiędzy nimi. Drogą.
Muszę umrzeć.
Ja muszę żyć. Umieram tak jak ty. Czy chcesz umrzeć?
Nie.
A zatem ci pomogę. Czy możesz żyć ze mną?
Kim jesteś?
Jill.
Ja nie jestem Alethea.
Przypominasz ją, ale pachniesz zupełnie inaczej. Pachniesz jak TB.
Jestem nikim.
A zatem możesz być mną. To jedyny sposób, by żyć.
Masz wybór?
Wybieranie to wszystko, co kiedykolwiek jest do zrobienia.
Mogę żyć z tobą. Czy będziesz żyła ze mną? Jak to możliwe?
TB dotyka ich obu. Informacje przepływają przez niego. Jest szkłem, szczególną
soczewką. W miarę jak Jill przepływa do dziewczyny-istoty, TB zamienia
informację w Byt.
Możemy razem biegać. Możemy polować. Zawsze, zawsze możemy biegać.
Człowiek równoważący skały i zabójca szczurów
Niegdyś ustawiał je na wysokość siedmiu metrów na Trytonie. Była to delikatna
robota. Od wysokości dwóch metrów musiał skakać. Grawitacja pozwalała zawisnąć w
górze na dłuższą chwilę, niż było to możliwe na Ziemi czy w wirówce
przystosowanej do ziemskiego ciążenia. Na Trytonie w tym momencie bezruchu
wykonywał robotę. Jasne, istniały rzemieślnicze prawidła określania położenia
wyobrażonych linii pionowych, konsystencji materiału, znajdowania maleńkich
pochyłości zapewniających odpowiednie tarcie. Zdumiewające, jak niewielki
kawałek potrafił zmieścić się w równie miniaturowym zagłębieniu i skały tkwiły
jedna na drugiej niczym przyklejone. A jednak był moment, kiedy świadomość
opanowania rzemiosła - zapewne najdziwniejszego i najbardziej bezużytecznego,
jakie ludzkość kiedykolwiek wymyśliła - ustępowała uczuciu, sztuce. Moment,
kiedy Andre wiedział, że skały pozostaną w równowadze, kiedy dostrzegał ich
potencjał bycia jednością. Albo Bycia. W całym procesie równoważenia skał to
było najwspanialsze.
- Czy można by ustawić je równie wysoko na Czyraku?
- Nie - odparł Andre. - To najcięższe miejsce, jakie znam. Ale tak naprawdę
nie chodzi tu o wysokość. To nie konkurs.
- A czy w ogóle o coś w tym chodzi?
- W czym? W ustawianiu ich coraz wyżej? Im wyżej je ustawisz, tym więcej czasu
ci to zajmuje.
- Miałem na myśli równoważenie.
- Tak. Jest w tym sens.
- Jaki?
- Nie umiałbym ci powiedzieć, Ben.
Andre odwrócił się od swojego dzieła. Odłamki skalne nie pospadały na ziemię.
Tkwiły na miejscu, ustawione w kolumnę, stykające się tylko małymi krawędziami.
Wyglądało to na jakiś cud, a miało ścisłe podstawy naukowe.
Dwaj mężczyźni uściskali się. Odsunęli. Andre zaśmiał się.
- Czy myślałeś, że będę wyglądał jak wielka kula protoplazmy? - zapytał TB.
- W rzeczywistości wyobrażałem sobie błyszczące oczy i rozwiane włosy.
- To ja.
- Czy jesteś Benem?
- Ben jest szwem na moim boku, który nie chce zniknąć.
- Czy jesteś Thaddeusem?
- Thaddeus jest workiem zardzewiałych monet w moim kolanie.
- Jesteś głodny?
- Mógłbym coś przekąsić.
Przeszli do księżej kwatery Andrego. Andre zaczął przyrządzać kawę w automacie.
- Kiedy zacząłeś pić kawę?
- W pewnym momencie poczułem się naprawdę zmęczony tym ciągłym piciem herbaty.
Ty nadal pijesz kawę?
- Pewnie. Ale cholernie trudno ją tutaj dostać, czy ma się klucze, czy nie.
- Klucze? Ktoś ukradł moje klucze do tego miejsca. Zostawiłem je na stole i ktoś
wszedł i je zabrał.
- Już ich nie odzyskasz - powiedział TB. - Złodziej zdobył to, czego szukał. -
W pomieszczeniu nie było krzeseł, więc oparł się o ścianę.
- Podłoga jest czysta.
- Dobrze mi tak, jak jestem.
Andre sięgnął do płóciennego worka i pomacał w środku.
- Coś tutaj znalazłem. - Wyciągnął garść czegoś, co wyglądało jak zioła. -
Rozpoznajesz?
- Zastanawiałem się, gdzie one są. Szukałem ich od tygodni.
- To wilcza jagoda. - Andre nalał wody do garnka z glinianego dzbanka i
uruchomił palnik na blacie drewnianego stolika. Wrzucił zioła do wody. - Nie
masz pojęcia, jakie to dobre.
- Andre, to świństwo rośnie na całym Czyraku. Wszyscy wiedzą, że to trucizna.
Nazywają to pokrzykiem.
- I słusznie. Po łacinie Atropa balladonna.
- Będziemy jedli truciznę?
- Gotujesz liście, po czym odlewasz wodę. Potem znowu je gotujesz i znowu
odlewasz wodę. Potem gotujesz je po raz trzeci i podajesz z sosem pieprzowym.
Cała sztuka polega na tym, żeby zerwać roślinę, kiedy jest jeszcze młoda.
- W jaki sposób to odkryłeś?
- Mój konwertyta lubi zajmować się takimi rzeczami.
Po jakimś czasie woda zaczęła wrzeć. Andre chwycił garnek przez materiał
koszuli. Wyniósł naczynie na zewnątrz, wylał wodę, po czym wrócił i ponownie
postawił na kuchni napełniwszy świeżą wodą.
- Widziałem Molly - odezwał się po chwili.
- Jak się miewa? Stawała się cudem natury, kiedy ostatni raz ją widziałem.
- Jest nim.
Czekali aż woda ponownie się zagotuje. Andre wylał ją i napełnił garnek świeżą
wodą z dzbanka.
- Andre, co robisz na Czyraku?
- Jestem członkiem Ruchu Pokojowego.
- O czym ty mówisz? Nie ma żadnej wojny.
Andre nie odpowiedział. Wsypał trochę przypraw do wilczej jagody.
- Nie chciałem, żeby mnie znaleziono - rzekł TB.
- Ja cię nie znalazłem.
- Jestem bardzo smutnym jegomościem, Andre. Nie jestem taki jak kiedyś.
- Gotowe. - Andre nałożył ugotowane liście do dwóch misek. Nalał kawy do
kubków.
- Masz może mleko? - zapytał TB.
- Z tym jest problem.
- Mogę wypić czarną. Będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę?
- Nie. Co to za papierosy?
- Miejscowe.
- Skąd pochodzą?
- Lepiej nie pytaj.
Andre polał swoją potrawę sosem pieprzowym i TB poszedł w jego ślady. Jedli i
pili kawę - smakowało wspaniale. TB zapalił papierosa i nowy ostry zapach w
przyjemny sposób zrównoważył odór gotowanej zieleniny wypełniący wnętrze kwatery
Andrego. Na zewnątrz rozległ się donośny rumor, gdy skalna wieża straciła
równowagę i zwaliła się z hukiem na ziemię.
Potem wyszli przed kwaterę, gdzie Andre umieścił drewnianą paletę, na której
stało krzesło. TB usiadł i palił papierosa, podczas gdy Andre wykonywał swoje
wieczorne ćwiczenia tai chi.
- Czy to był "Duszący się Kurczak"? - zapytał TB, kiedy Andre skończył
szczególnie skomplikowaną część ćwiczeń.
- Chyba masz na myśli "Pieprzoną Wkurzającą Świńską Mamkę".
- Zaczynam zapominać to, czego się nauczyłem w seminarium.
- Założę się, że szybko byś sobie wszystko przypomniał.
- Założę się, że nigdy tego nie sprawdzimy.
Andre uśmiechnął się, dokończył ćwiczenia, po czym usiadł w pozycji lotosu
naprzeciwko TB. Gdyby coś takiego było możliwe na Czyraku, byłby to mniej więcej
zachód słońca. Tak Andre odczuwał to wewnętrznie.
- Andre, mam nadzieję, że nie przebyłeś takiej długiej drogi, żeby mnie zabrać.
- Zabrać cię?
- Ja nie wracam.
- Dokąd?
- Do tego wszystkiego. - TB odrzucił niedopałek. Wziął następnego papierosa z
owiniętej natłuszczonym papierem paczki, którą trzymał w kieszeni koszuli. Kilka
razy mocno potrząsnął papierosem, aż ten zapalił się. - Popełniłem błędy, które
doprowadziły do śmierci ludzi.
- Na przykład ciebie.
- Między innymi. - TB zaciągnął się mocno. Nagle wbił wzrok w Andrego. - Ty
sukinsynu! Pieprzyłeś się z Molly. Nie okłamuj mnie; widziałem wszystko.
- Pewnie.
- Cieszę się. Naprawdę się z tego cieszę. Zawsze miała z powodu ciebie wyrzuty
sumienia.
Andre położył dłonie na kolanach.
- Ben, nic od ciebie nie chcę. W Sieci dzieją się wszelkiego rodzaju ciemne
machinacje, z których część ma związek z tobą. Wiesz równie dobrze jak ja, że
Ames wywoła wojnę, jeśli układ zewnętrzny nie ustąpi. Ale przybyłem tutaj po to,
by zobaczyć, jak ci się wiedzie. To wszystko.
TB spoglądał na niego w ten sam twardy, kompletny sposób. Dostrzegając wszystkie
nitki.
- Obu nam wiodło się dość ciężko w ciągu ostatnich dwudziestu lat - ciągnął
Andre. - Myślałem, że będziesz chciał o tym porozmawiać. Myślałem, że będziesz
chciał porozmawiać o niej.
- Czym ty jesteś? Wysłanym przez Drogę doradcą na użytek bożka?
Andre nie mógł opanować śmiechu. Klepnął się w kolano i parsknął głośno.
- Ben, spójrz na siebie. Jesteś śmieciarzem. Mówiąc prawdę, nie określibym cię
jako boga. Ale z drugiej strony już nawet Boga nie określam jako boga.
- Nie jestem śmieciarzem. Nie masz o niczym najmniejszego pojęcia, jeśli tak
myślisz.
- A zatem czym jesteś, jeśli wolno spytać?
TB odrzucił niedopalonego papierosa i wyprostował się.
- Jestem zabójcą szczurów - powiedział. - Tym właśnie jestem. - Podniósł się.
- Chodź. Do mnie kawał drogi, a chciałbym cię z kimś poznać.
Gryz
Czasem bierzesz zakręt w szczurzej kryjówce i nagle jesteś pośród nich, podczas
gdy przed chwilą byłaś zupełnie sama w tunelu. Pokąsają cię lekko, a jeśli nie
skoczysz, nie skoczysz, nie skoczysz, pokąsają cię mocno. Tak zawsze ze mną było
i dlatego nie jestem zdziwiona, kiedy dzieje się to ponownie.
To, o czym myślę z początku, to nakłonienie Andrego Suda do seksu ze mną i to
jest jak tunel, po którym poruszam się już od dłuższego czasu.
TB udał się do miasta z Bobem i zostawił mnie samą z Andrem Sudem, księdzem.
Szliśmy po miękkiej ziemi do płycizny nad Wijącą się Rzeką, gdzie lubię się
kąpać, choć czasem aligatory są tam złośliwe. Powiedziałam Andremu Sudowi, jak
wypatrywać aligatorów, ale uważam na nas oboje, bo chociaż on jest na Czyraku
już od roku, nadal nie wierzy, że aligatory by go pożarły.
Pożarłyby go.
Odkąd jestem kobietą, mam krew na sobie tylko wtedy, kiedy chodzę czyścić klatki
fretek. TB mówi, że rytm krwawienia z mojej waginy pozwala mu dostosować się do
ziemskiego czasu. To dziwna rzecz dla dziewczyny. Nie przydarza się fretkom.
Oznacza, że nie jestem w ciąży, ale jakże mogłabym być, skoro żaden z
otaczających mnie facetów nie chce uprawiać ze mną seksu? TB nie dotknie mnie w
ten sposób i choć pracowałam nad Andrem Sudem, myślę, że przejrzał moje zamiary.
Jest bardzo inteligentny. Kiedy podnoszę wiadomy temat, Bob zaczyna się śmiać,
jak na wariata przystało, i bierze nogi za pas. Wszyscy ci faceci dokoła mnie
wwiercający się w kupę śmieci i ja pragnąca któregoś z nich.
Rozumiem TB, ponieważ wyglądam dokładnie jak tamta. Myślałam, że może Alethea
była brzydka. Andre Sud jej nie znał, ale powiedział, że ja nie jestem brzydka.
I dodał, że na oko mam około szesnastu lat. Mam prawie dwieście. Albo zaledwie
rok. Zależy, którą z nas ma się na myśli.
- Podrapiesz mnie po plecach? - pytam Andrego Suda. Po chwili spełnia moją
prośbę. Przynajmniej czuję dotyk jego dłoni na sobie. Są szorstkie, jak te
skały, które ustawia przez cały czas, ale bardzo delikatne. Z początku go nie
lubiłam, bo niewiele się odzywał, i myślałam, że coś ukrywa, ale potem
spostrzegłam, że po prostu jest milczkiem. Zaczęłam go więc wypytywać i
dowiedziałam się wielu rzeczy.
Dowiedziałam się wszystkiego, co mógł mi powiedzieć na temat Alethei. I wyjaśnił
mi również sprawy związane z TB. Był całkiem zaskoczony, kiedy okazało się, że
rozumiem matematykę. To zazdrości i bólu nie potrafiłam nigdy pojąć, i tego, jak
TB mógł skrzywdzić siebie do tego stopnia, kiedy wiem, jak bardzo kocha życie.
- Dobrze? - pyta Andre Sud. Zanim zdąży zabrać dłonie, obracam się i dotyka
moich piersi. On sam powiedział mi, że mężczyźni to lubią, ale odsuwa się i
siada praktycznie w wodzie. Do diabła, widzę aligatora obserwującego nas z
drugiego brzegu i muszę szybko ewakuować nas oboje, chociaż niebezpieczeństwo
nie jest bezpośrednie. Ale mogło się takim stać.
Schniemy na brzegu.
- Jill - mówi. - Muszę powiedzieć ci więcej na temat seksu.
- Dlaczego nie możesz mi pokazać?
- Dokładnie o to mi chodzi. Wciąż myślisz jak fretka.
- Zawsze będę częściowo fretką, Andre Sud.
- Wiem. To dobrze. Ja jestem w całości człowiekiem. Seks jest związany z
miłością.
- Ja ciebie kocham.
- Z rozmysłem błędnie interpretujesz moje słowa, bo jesteś podniecona.
- W porządku. Nie przypominaj mi.
Ale teraz Andre Sud patrzy na coś ponad moim ramieniem i jego twarz jest
szczęśliwa, a potem wygląda na zaskoczonego - jakby coś sobie uświadomił w
chwili, kiedy był szczęśliwy.
Odwracam się i widzę TB biegnącego w stronę barki. Jest z nim Bob. Wrócili z
miasta na skróty tajnymi ścieżkami. I jest z nimi jeszcze ktoś.
- Niech mnie diabli - mówi Andre Sud. - To Molly Index.
To kobieta. Jej włosy wydają się błękitne w fosforyzującym blasku śmieci, co
oznacza, że w rzeczywistości są białe. Jest stara czy też po prostu ma białe
włosy?
- Co ty tutaj robisz, Molly? - pyta cicho Andre Sud. - To nie może być nic
dobrego.
Kierują się w stronę domu, wszyscy biegiem.
TB wprawia ziarno w drżenie i czuję, jak mówi mi, co chce, żebyśmy zrobili.
- Biegnij na barkę - mówię do Andrego Suda. - Jak najszybciej. Tak szybko jak
tylko możesz.
Docieramy tam przed pozostałymi i zaczynam zrzucać cumy. Kiedy dociera pozostała
trójka, jesteśmy gotowi do odbicia. TB i Bob odpychają barkę od brzegu, podczas
gdy Andre Sud zabiera kobietę do środka. Po kilku chwilach jesteśmy już na
środku rzeki i chwyta nas nurt. TB i Bob wchodzą do środka i TB wystawia głowę
przez okienko sterówki, żeby wydawać polecenia.
Kobieta, Molly Index, spogląda na mnie. Ma bardzo dziwne oczy. Nigdy nie
widziałam takich oczu. Sądzę, że potrafi patrzyć w głąb ziarna tak jak TB i ja.
- Mój Boże! - wykrzykuje. - Ona jest taka podobna!
- Nazywam się Jill - mówię. - Nie jestem Alethea.
- Tak, wiem o tym. - Molly Index kiwa głową. - Ben mi powiedział.
- Molly, co ty tutaj robisz? - pyta Andre Sud.
Molly Index odwraca się w jego stronę. Wyciąga rękę i dotyka go. Jestem odrobinę
zaniepokojona, że spróbuje jakiejś sztuczki z ziarnem, ale oboje wydają się
zachowywać jak starzy przyjaciele.
- Wojna, o której przez cały czas mówiłeś, właśnie wybuchła. Rozpoczął ją Ames.
- O nie... - Andre odsuwa się od niej. - Nie.
Molly Index podchodzi bliżej. Wyciąga rękę i bierze między palce kosmyk jego
włosów.
- Podobają mi się długie. Uśmiecha się. - Ale wydają się odrobinę tłuste.
To stwierdzenie odbieram jako mało przyjemne, a na dodatek Molly ma na nogach
najbardziej okropne buciki, jakie kiedykolwiek widziałam. Delikatne pantofelki,
które rozpadną się, gdy tylko wejdzie w coś obrzydliwego. Na Czyraku ziemia jest
czymś obrzydliwym. Głupiutkie ziarno w jej miejskich bucikach nie przetrwa tu
nawet tygodnia. Dziwię się, że nikt się z nich nie śmieje, ale pewnie wszyscy
mają w tej chwili inne problemy, podobnie jak ja.
- Powinnam była ciebie posłuchać - mówi Molly. - Poczynić przygotowania. Ames
dopadł mnie. Prawie całą. Włączył wszystkie duże RUO do Nowej Hierarchii. Ale
większość z nich, głupców, przyłączyła się dobrowolnie. - Ponownie dotyka jego
dłoni i zdaję sobie sprawę, że jestem odrobinę zazdrosna. Nie odsuwa się już od
niej. - Ja jedna uciekłam, żeby cię zawiadomić. Oni nadchodzą. Depczą mi po
piętach.
- Kto depcze ci po piętach? - pytam. Jest to coś, co muszę wiedzieć. Może
znajdę jakieś wyjście.
- Przeklęty Wolny Patrol Radykalny Amesa. Przyleciała tutaj za mną jakaś maszyna
zamiatająca i nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ames musiał się dowiedzieć ode
mnie - od pozostałej części mnie - gdzie jest Ben.
- Co to jest Wolny Patrol Radykalny? Co to jest maszyna zamiatająca?
Coś uderza mocno w barkę od zewnątrz.
- O cholera! - klnie TB. - Oto zbliża się latająca małpa.
Szyba sterówki pęka i szponiasta łapa zaciska się na ramieniu TB. TB wrzeszczy.
Rzucam się w tamtą stronę, niewiele myśląc. Chwytam go za kostkę.
Zostajemy wyciągnięci na zewnątrz. Podniesieni w górę. Wznosimy się ponad barkę.
Coś skrzeczy. TB wrzeszczy jak szalony.
Trzymam się.
Wiatr i wrzaski TB, i dźwięki przypominające brzęczenie miliona złośliwych i
wściekłych pszczół.
Jesteśmy zbyt ciężcy i coś, co nas chwyciło, upuszcza nas na pokład. TB zaczyna
się podnosić, ale przetaczam się w tamtą stronę i zwalam go z nóg; zanim zdąży
cokolwiek zrobić, wpycham go przez rozbitą szybę do sterówki i w głąb barki.
Ledwo zdążam, bowiem istota wraca, czarny cień, i zatapia szpony w moich
plecach. Jeszcze nie wiem, co to jest, i mogę się nigdy nie dowiedzieć, ale nic
nie pokona mnie bez walki.
Wyczuwam coś w ziarnie.
Zostajesz zatrzymana przez Wolny Patrol Radykalny. Proszę, przestań stawiać
opór. Przestań stawiać opór. Przestań.
Słowa pachną metalem i pianą.
Przestać stawiać opór? Cóż za dziwaczna rzecz. Tak jakby powiedzieć wiatrowi,
żeby przestał wiać. Wianie jest tym, co sprawia, że wiatr istnieje.
Wyrywam się i nieznana istota chwyta tylko moją sukienkę, moją biedną ładną
sukienkę, i zrywa mi nieco skóry z pleców. Czuję, jak zatrute ziarno próbuje
wniknąć w głąb mnie, ale to nic. Zabijam to ziarno, prawie bezwiednie, i
odwracam się ku istocie, ku mrocznej niewiadomej.
Nie wygląda jak małpa, myślę sobie, chociaż się na tym nie znam.
Czym jesteś?
Ale wieje wiatr i ziarno nie przenika dostatecznie przez powietrze, żeby możliwe
było nawiązanie komunikacji. Do diabła!
- Jill, bądź ostrożna! - mówi TB. Ma zdenerwowany głos. Ta istota zraniła TB!
Pogryzę cię.
- Proszę, podajcie mi jeden z bosaków! - wołam do pozostałych. Słychać
szurgotanie i dłonie Boba wyłaniają się spod pokładu, dzierżąc kij zakończony
długim hakiem. Biorę go i Bob błyskawicznie znika. Jest szalony, ale nie głupi.
Istota zatacza kręgi. Nie wiem, w jaki sposób utrzymuje się w powietrzu, ale jej
sylwetka jest jakby zamazana na krawędziach. Miliony maleńkich skrzydeł -
wbudowane ziarno. Przyglądam się uważniej. Istota składa się z samych krawędzi.
Z niektórych wyrastają igły, z innych pazury. Wszystkie krawędzie są ostre.
Przypomina latającą w powietrzu czerwono-czarną masę trójkątów, które chcą tylko
cię pociąć. Czy ktoś jest w środku? Nie sądzę. Mam przed sobą tylko kod. Jest
trzy razy większa ode mnie, ale nie sądzę, by było to zaletą.
Nurkuje. Jestem gotowa z bosakiem. Zgodnie z moimi przewidywaniami chwyta hak.
Wykorzystuję jej impet, żeby sprowadzić ją w dół, nawet trochę za bardzo w dół.
Powiew ziarna, gdy spada.
Natychmiast przestań. Utrudniasz wykonanie wyroku wydanego przez Hierarchię.
Przestań albo...
Z trzaskiem uderza o burtę barki. Z pluskiem wpada do rzeki.
Puszczam bosak. Za łatwo. To było...
Istota wynurza się z wody, cała mokra.
Jest wściekła. Nie potrzebuję ziarna, żeby to stwierdzić. Wszystkie te maleńkie
skrzydła bzyczą gniewnie, ale już nie jak pszczoły. Są głodne jak muchy nad
kawałem mięsa zostawionym za długo na powietrzu.
Przestań.
- Proszę - mówi Bob. Podaje mi pistolet do rac.
Obracam się i strzelam w masę trójkątów. Ponownie wpada do rzeki.
I ponownie się wynurza.
Zastanawiam się nad tym. Istota cała ocieka wodą z Wijącej się Rzeki. Jeśli jest
jedna rzecz, którą znam, to jest nią brud płynący rzeką. Nie ma w nim ziarna,
które nie próbowałoby mnie dostać.
To będzie trudne. Przygotowuję się.
Chodźcie i weźcie mnie, trójkąty. Oto jestem, zwykła dziewczyna. Chodźcie i
zjedzcie mnie.
Zbliża się. Wyciągam ręce.
Utrudniasz działanie Hierarchii. Zostaniesz zniszczona albo zdezaktywowana.
Stykamy się.
Błyskawicznie łączę się z ziarnem w wodzie i mówię mu, co ma robić. Impet
trójkątów przewraca mnie i toczę się po pokładzie pod ich ciężarem. Coś pęka mi
w nadgarstku, ale ignoruję ból. Mam krew na wargach od przygryzionego języka. To
od nawyku wystawiania go, kiedy się koncentruję.
Masa trójkątów przestaje mnie toczyć i wpada do rzeki. Och, jaka szkoda,
trójkąty! Ziarno w wodzie, które przekodowałam, mówi całej wodzie w rzece, co
robić. Zwykła woda waży niecały kilogram na litr, ale woda w rzece jest gęstsza
i cięższa. I wie, jak miażdżyć. Jest to złośliwa woda, pożądająca różnych
rzeczy, a teraz powiedziałam jej, jak je zdobyć. Przekazałam rzece odrobinę
siebie i teraz woda wie coś, co ja wiem.
Wie, by nigdy się nie poddawać. Nigdy, nigdy, nigdy.
Masa trójkątów przechyla się na moment na bok, a potem cała rzeka naciera na
nią. Zamyka się nad nią. Wsysa w głąb. Przykłada całą siłę mas wody z głębokości
wielu metrów, z przestrzeni wielu mil. Coś w rodzaju gejzeru wzbija się tam,
gdzie wpadły trójkąty, ale w gruncie rzeczy jest to kafar, galaretowata kolumna
wspinająca się samodzielnie do góry. Potem zapada się w dół, jak but zgniatający
karalucha.
Słychać bzyczenie, wściekłe bzyczenie, furkocą mokre skrzydła, które nie mogą
wyschnąć, bo to nie sama woda je oblepiła, i nie mogą się z niej otrząsnąć.
Gdzieś głęboko następuje eksplozja i barka trzęsie się. Ponownie padam na pokład
i trzymam się, trzymam się mocno. Nie chciałabym teraz wpaść do wody. Wstaję i
rozglądam się.
Fragmenty trójkątów wypływają na powierzchnię. Rzeka szybko wsysa je z powrotem
w głąb.
- Chyba mi się udało! - wołam do pozostałych.
- Jill - mówi TB. - Chodź tutaj i pokaż mi, że jesteś żywa.
Wskakuję do środka przez okno sterówki i TB ściska mnie i całuje. Całuje mnie
prosto w usta i po raz pierwszy czuję, że w ogóle nie myśli o Alethei, kiedy
mnie dotyka. To bardzo, bardzo przyjemne uczucie.
- Och, twoje biedne plecy! - Molly Index wygląda na oszołomioną i na niewiele
zdatną. Ale przynajmniej nas ostrzegła. To było dobre.
- Zaledwie zadrapanie - rzucam lekceważąco. - I zajęłam się już trucizną.
- Właśnie pokonałaś bojową zamiatarkę sieci! - Andre Sud patrzy z podziwem. -
Sądzę, że to był specjalny model do rozpędzania demonstracji.
- Co to świństwo tutaj robiło?
- Szukało Bena - odpowiada Molly Index. - Jest ich więcej tam, skąd pochodzą.
Ames przyśle następne.
- Zabiję je wszystkie, jeśli taka będzie potrzeba.
Wszyscy spoglądają na mnie i przez chwilę nikt się nie odzywa, nawet Bob.
- Wierzę ci, Jill - przerywa wreszcie ciszę Andre Sud. - Ale czas ruszać w
drogę.
TB siedzi teraz przy stoliku. Nikt nie kieruje barką, ale płyniemy środkowym
nurtem i wszystko powinno być w porządku.
- W drogę? - pyta TB. - Ja nigdzie nie jadę. Nie wykorzystają mnie do
wywołania wojny! Prędzej sam siebie zabiję. I tym razem nie spieprzę sprawy.
- Jeśli tutaj zostaniesz, złapią cię - mówi Andre Sud.
- Zwróciłeś na siebie uwagę Amesa - dodaje Molly Index. - Przykro mi, Ben.
- To nie twoja wina.
- Musimy wydostać się poza Sieć. - Andre Sud jest bardzo poważny. - Musimy
dotrzeć do zewnętrznego układu.
- Oni również mnie wykorzystają. Nie są tak źli jak Ames, ale nikt nie będzie
zamieniał mnie w śmiercionośną broń. Nie wróżę dla żołnierzy.
- Jeśli przedostaniemy się na Trytona, możemy być bezpieczni. - Andre Sud nie
daje za wygraną. - Mam tam pewne wpływy. Znam głównego meteorologa.
- Co to ma oznaczać?
- Zaufaj mi. To korzystne dla nas. Meteorolog to ktoś bardzo ważny na Trytonie,
i jest moim przyjacielem.
- Jest coś, co chciałbym wiedzieć! - denerwuje się TB. - Jak, u diabła,
dostaniemy się stąd na Trytona?!
Bob nagle wstaje. Przeszukiwał spiżarkę TB, podczas gdy wszyscy pozostali byli
zajęci rozmową. Widziałam to, ale miałam świadomość, że i tak nie znajdzie nic,
na czym by mu zależało.
- Dlaczego nie powiedzieliście, że chcecie opuścić układ? - pyta. - Musimy
tylko płynąć dalej rzeką do siedziby Makepeace Century na gazowych bagnach.
- Kto to taki?
- Myślałem, że ją znasz, TB. To ciotka tej czarownicy, która mieszka w rowie.
Chyba można by ją nazwać przemytniczką. Pamiętasz tę Starą Siedemdziesiątkę
Piątkę z zeszłego roku, którą tak się upiłeś?
- Pamiętam.
- Cóż, dostałem ją właśnie od niej. Ma również masę kotów, jeśli chciałbyś
jednego.
Kierujemy się w dół rzeki. Siedzę na dziobie, wypatrując kolejnych maszyn
bojowych. Na razie cisza. Pewnie myśleli, że jedna wystarczy. Cały czas
zastanawiam się, dokąd jedziemy. Nieustannie nawiedzają mnie myśli związane z
opuszczeniem Czyraka. Żaden skrawek mojej istoty nie dotarł nigdy do
zewnętrznego układu. Zdziczały kod nie potrafi się tam przedostać. Trzeba
podróżować przez pustą przestrzeń. Za Jowiszem nie ma już żadnych kabli.
- Myślałem, że rozumiecie, dlaczego tu jestem - mówi TB. - Nie mogę jechać.
- Nie możesz jechać nawet po to, by ocalić swoje życie, Ben?
- Nie miałoby znaczenia, gdybym ocalił swoje życie. Jeśli cokolwiek pozostało z
Alethei, muszę ją odnaleźć.
- A co z wojną?
- Nie mogę o tym myśleć.
- Musisz o tym myśleć.
- Kto tak twierdzi? Bóg? Bóg to bękarci grzyb wyrosły na zepsutej krwi. - TB ze
smutkiem potrząsa głową. - To był zawsze mój ulubiony koan w seminarium - i
ten najprawdziwszy.
- A więc wszystko skończone? - pyta Andre Sud. - On cię złapie.
- Ukryję się.
- Czy nie rozumiesz, Ben? On przejmuje kontrolę nad całym ziarnem. Gdy tego
dokona, nie będzie już żadnej kryjówki, ponieważ Ames będzie Siecią.
- Muszę spróbować ją ocalić.
Rozwiązanie jest dla mnie oczywiste, ale oni chyba go jeszcze nie dostrzegają.
Cały czas zapominają, że wcale nie mam szesnastu lat. Że pod pewnymi względami
jestem o wiele starsza od nich wszystkich.
Można by powiedzieć, że w ten sposób TB mnie skonstruował, że jest to zapisane w
moim kodzie. Można by nawet powiedzieć, że TB sięgnął wstecz z przyszłości i tak
to uczynił, sprawił, że tak się rzeczy mają. Można by mówić o przeznaczeniu i
mechanice kwantowej.
Wszystko to jest prawdą, ale najprawdziwszy ze wszystkiego jest fakt, że jestem
wolna. Świat pochylił się i ścisnął mnie, i oderwał każdą część mnie, która nie
jest wolna. Wolność to wszystko, czym jestem.
I robię to, co robię, ponieważ kocham TB i nie z żadnego innego powodu.
- Ach! - jęczę. - Boli mnie nadgarstek. Chyba jest złamany, TB.
- Och, przepraszam, malutka. - Spogląda na mnie, zaskoczony. - Gadamy i gadamy,
a ty stoisz i cierpisz.
Podchodzi do mnie. Wyciągam rękę. Gdy się stykamy, zdaje sobie sprawę, co robię,
ale jest już za późno. Przyglądałam mu się zbyt długo i znam smak jego membrany.
Wiem, jak dostać się do jego wnętrza. Jestem w końcu jego córką. Ciało z jego
ciała.
I jestem szybka. Bardzo szybka. Dlatego w ogóle chciał mieć mnie koło siebie.
Jestem skrawkiem kodu, który przez dwieście lat uciekał przed siłami
bezpieczeństwa. Jestem projekcją jego najskrytszych tęsknot, teraz wcielonych w
życie. Jestem kobietą, a on jest mężczyzną, który mnie stworzył. Wiem, co
sprawia, że działa.
- Poszukam jej - zwracam się do niego. - Nie spocznę, dopóki jej nie znajdę.
- Nie, Jill...
Ale jest już za późno. Schwytałam go z zaskoczenia i TB nie miał czasu dostrzec,
co zamierzam.
- TB, czy nie widzisz, czym jestem?
- Jill, nie możesz...
- Jestem tobą, TB! Jestem twoją miłością do niej. W którymś momencie przyszłości
sięgnąłeś wstecz i stworzyłeś mnie. Teraz. Żeby przyszłość mogła być inna.
Zrozumie któregoś dnia, ale teraz nie ma na to czasu. Koduję jego ziarno w
powtarzającą się pętlę i ustawiam licznik na wysoki numer. Wnikam do jego głowy
i usypiam jego umysł. Potem, drugą ręką, walę go w głowę. Nie za mocno, tylko na
tyle, by do końca pozbawić go przytomności.
TB pada na podłogę, ale chwytam go, zanim się o coś uderzy. Andre Sud pomaga mi
go ułożyć.
- Będzie nieprzytomny przez dwa dni - mówię. - To powinno wystarczyć, żeby
zabrać go z Czyraka.
Stoję patrząc z góry na TB. Co ja zrobiłam? Zdradziłam tego, który znaczy dla
mnie najwięcej z całego stworzenia.
- Będzie naprawdę głodny, kiedy się obudzi - dodaję.
- Ocaliłaś mu życie, Jill. - Andre Sud kładzie dłoń na moim ramieniu. - Albo
sam je ocalił. Ocalił je w momencie, gdy uratował ciebie.
- Nie zrezygnuję z niej. Muszę zostać, żeby on mógł jechać z wami i wciąż
zachować nadzieję.
Andre Sud nadal stoi, trzymając dłoń na moim ramieniu. Jego głos brzmi, jakby
dobiegał z daleka, chociaż Andre jest przecież obok mnie.
- Przeznaczenie to brutalna stara wiedźma. Wolałbym już nie wierzyć w nic.
- To nie przeznaczenie - zaprzeczam. - To miłość.
Andre Sud spogląda na mnie, potrząsa głową, po czym przeciera oczy. Zachowuje
się tak, jakby widział nową mnie stojącą tam, gdzie stoję.
- Prawdopodobnie to kluczowa sprawa, żebyś znalazła Aletheię, Jill. Ona musi
gdzieś być. Myślę, że Ben w jakiś sposób to wyczuwa. Ona potrzebuje mu
przebaczyć albo mu nie przebaczyć. Uleczenie Bena i zakończenie wojny to jedno i
to samo, ale nie możemy mówić o tym w ten sposób.
- Obchodzi mnie tylko TB. Wojna może iść do diabła.
- Tak. - Andre Sud kiwa głową. - Wojna może iść do diabła.
Po jakimś czasie ponownie wychodzę na pokład wypatrywać pościgu. Molly Index
idzie ze mną. Siedzimy razem przez wiele godzin. Nie mówi nic o TB albo Alethei.
Opowiada mi, jak to było wychowywać się jako istota ludzka. Potem zwierza się,
jak fantastyczne było to uczucie, kiedy rozprzestrzeniła się w ziarno i mogła
widzieć tak daleko.
- Widziałam aż za słońce. Nie wiem, czy straciwszy to, chcę nadal żyć. Nie wiem,
czy potrafię jeszcze żyć jako zwykła osoba.
- Nawet kiedy jesteś mniej niż osobą, nadal chcesz żyć.
- Pewnie masz rację.
- Poza tym Andre Sud chce się z tobą kochać. Wyczuwam to po jego zapachu.
- Tak. - Molly Index uśmiecha się lekko. - Ja też.
- Pozwolisz mu?
- W odpowiednim czasie.
- Jak to jest?
- Z Andre?
- Jak to jest? - powtarzam.
Molly Index dotyka mnie. Czuję dotyk ziarna jej membrany i na moment odsuwam
się, ale potem dopuszczam je, pozwalam mu przemówić.
Jej ziarno pokazuje mi, jak to jest kochać się.
Tak samo, jak móc widzieć aż za słońce.
Następnego dnia Molly Index żegna się ze mną jako ostatnia, gdy statek Makepeace
Century przygotowuje się do odlotu. Makepeace Century wygląda jak Gladys, gdyby
Gladys nie mieszkała w rowie. Od lat próbowała nakłonić Boba, żeby zaciągnął się
jako muzyk pokładowy, i to jest cena za zabranie ich na Trytona - rok służby.
Mam wrażenie, że coś ciągnie ją do Boba. Przez chwilę zastanawiam się, kim on
jest, że kapitan statku jest nim tak zainteresowana? Ale Bob zgadza się jechać.
Robi to dla TB.
TB śpi tak głęboko, że nawet nie śni. Boję się go dotykać, żeby nie zepsuć
mojego zaklęcia. Boję się z nim pożegnać.
W tym miejscu powierzchnia Czyraka jest cienka. Udadzą się stąd przez nią w dół
aż do miejsca, gdzie statek jest zacumowany na zewnętrznej warstwie.
Patrzę tylko, gdy go zabierają. Płaczę dopiero, gdy go nie widzę.
Potem znikają. Ocieram łzę z nosa. Nigdy nie miałam czasu na tego typu rzeczy.
Co więc zrobię teraz? Popłynę Wijącą się Rzeką dookoła Czyraka. Znajdę
odpowiednie miejsce na zatopienie barki. Uwolnię fretki. Bob wymusił na mnie
obietnicę, że będę opiekowała się jego głupią fretką, Bomi, i nauczę ją dawać
sobie radę bez niego.
A potem co?
Jest wiele rzeczy do zrobienia. Zaczęłam myśleć, że potrzebuję pomocy. Wkrótce
Ames będzie kontrolował całe ziarno i wszelki kod będzie się go słuchał. Ale
jest kod, do którego nie może uzyskać dostępu. Może fretki będą chciały zostać.
Myślę również, że nadszedł czas, bym wróciła do nory.
Czas, żebym zawarła pokój z tymi szczurami.
Potem Ames niech lepiej uważa, jeśli będzie próbował powstrzymać mnie przed
znalezieniem jej.
Pogryziemy go.
KONIEC