na szept mój wielki łeb się poruszył.
no
cóż, mój
drogi - bieda.
przykro
mi bardzo,
ale brak funduszów.
trzeba
cię
sprzedać.
już nie będę pod przewodem twoich czujnych uszu
brnął
w puszcz matecznikach,
wykrotach.
nie
będzie
już puszczy,
będzie
park jordana
- pełen błota.
ach, jakie ty miałeś skoki i szusy,
jak
szczałeś z łapy triumfalnym
zadarciem,
wiatr
płoszyłeś ogona
białym pióropuszem.
ale
trudno, nie
ma żarcia.
ty dużo potrzebujesz, to wiadomo.
u
mnie zawsze tragedia z groszem,
zresztą
straszny kłopot był w domu:
już
pożarłeś czterech listonoszy.
no chodź tu, chodź, jaki pobłysk wilczy
czołga
się ukradkiem w twoich ślepiach.
gdyby
moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć,
toby
było mi o wiele lepiej.
i dź już leżeć. nie warto płakać.
w
życiu gorsze udręki będą jeszcze.
ja
kochałem nie odkryte nasze szlaki
i
zmierzwioną sierść pachnącą deszczem