Obudził
się pewnego jesiennego dnia i przez jakiś czas leżał, wpatrując
się przez okno na zachmurzone niebo. W szafce obok leżał czysty
papier. W
oddali widać było Pałac Kultury.
W domu powoli zaczynali budzić się ludzie. Sięgnął po pierwszego
tego dnia papierosa ze świadomością, że w ten sposób skraca
swoje życie. Od dziecka marzył o tym, by rozstać się z życiem,
lecz do tej pory nie potrafił. Teraz jednak wiedział, że zbliża
się do momentu końcowego, w którym chciał godnie
pożegnać się ze światem.
Przez całą noc śniły mu się zęby – trzymał je w garści, a w
jednym dostrzegł nawet plombę. Tuż przed snem zaczynał rozumieć
sens egzystencji, sens czasu i sens bytu poza życiem. Trwało to
zaledwie ułamek sekundy, lecz był przekonany, że jest blisko
zrozumienia tajemnicy istnienia. Za oknem dwie pijane roznosicielki
mleka wywróciły skrzynki z butelkami. Zaczął padać deszcz, a
krople rozbijały się o ścianę kamienicy, wybudowanej w okresie
dekadenckiego stalinizmu. Musiał wstać i wykonać czynności, nad
których sensem nie powinien się zastanawiać. Miasto, do którego
zapędziło go przeznaczenie, również zaczynało budzić się do
życia. Z sufitu po niewidzialnej nitce zjechał pająk, z którym
koegzystował od wiosny i czasami ułatwiał mu polowania.
Najpierw
postanowił pomodlić
się –
za siebie, za bliskich i za zmarłych przyjaciół. Modlił się
własnymi słowami, po czym długo żegnał się, odpędzając tym
gestem złe myśli, złe pragnienia i złe duchy. Czuł się wolny,
jako jeden z nielicznych ludzi wolnych w kraju przezroczystego
zniewolenia. Był wolny i sam, lecz samotność traktował jako niską
cenę za luksus wolności. Był wolnym anonimem, którego dawne
sukcesy i upadki stały się zapomniane. Zapalił kolejnego papierosa
na pusty żołądek. Nieustannie myślał o zbliżającym się końcu
jego świata. Zastanawiał się, co będzie zwiastunem tego końca –
ból w piersiach, pisk opon gwałtownie hamującego samochodu czy też
wróg bądź przyjaciel. Pijane kobiety wciąż rozmawiały o
wywróconych skrzynkach z mlekiem. Obserwował je przez chwilę,
kiedy uświadomił sobie, że już od lat nikt nie roznosi mleka.
Pomyślał, że może kręcą film kostiumowy i przywarł czołem do
szyby. Za oknem jednak życie toczyło się normalnym trybem –
niewielkie grupy ludzi spieszyły do swych zajęć. Na ścianie Pałacu
Kultury dostrzegł
wielkiego orła na sczerniałym od deszczu tle. Od spodu orzeł
wspierał się na kuli ziemskiej, otoczonej sierpem i młotem.
Skończyły mu się papierosy i poczuł ogromną ochotę, by
zaciągnąć się dymem nikotynowym. Otwierał kolejne szuflady,
pełne starych listów i rachunków. Nagle dostrzegł pożółkłą
kartkę papieru, na której przed laty rozpoczął pisanie nowej
prozy, lecz nigdy nie ukończył dzieła. Dziś już nie wiedział,
co chciał zyskać, zapisując na niej dewizę życiową magnata
polskiego z XIX wieku:
„Jeżeli interesy Rosji na to pozwalają, chętnie zwracam uczucia ku swojej pierwotnej ojczyźnie” |
W oddali usłyszał sygnał wozów milicyjnych. Dochodziła ósma – domyślił się, że przez miasto jechała chłodnia z artykułami żywnościowymi dla ministrów i sekretarzy partyjnych, eskortowana przez patrol.
Nagle
ktoś zadzwonił do drzwi.
Dźwięk dzwonka zaskoczył go. Założył stary szlafrok i uchylił
drzwi. W progu stali Hubert i Rysio. Na ich widok jego serce zaczęło
bić szybciej, ponieważ ich rzadkie wizyty oznaczały zawsze
radykalne zmiany w jego życiu. Wpuścił ich do mieszkania,
zastanawiając się nad celem wizyty. Wspomnienie, że dzięki
znajomym podpisał dziesiątki petycji skierowanych do reżymu,
stracił kilka razy pracę, raz został pozbawiony praw obywatelskich
i każdego dnia był szykanowany, sprawiło, iż czuł się spięty.
Przeszli do pokoju i zasiedli w fotelach. Po paru minutach
niezręcznego milczenia, zaproponował im kieliszek wódki. Nalał
alkohol do kieliszków i wzniósł toast za pomyślność. Hubert
stwierdził, że za mało wychodzi z domu i spytał, czy coś pisze.
Odparł, że właśnie zaczął pracę. Mężczyzna spojrzał na
niego z niedowierzaniem, po czym zwrócił się do Rysia, mówiąc,
że czas przystąpić do sedna sprawy. Poczuł, że jest mu wszystko
jedno, ponieważ był wolny. Bezmyślnie włączył telewizor,
wpatrując się w ekran, na którym pojawiła się relacja z
lotniska. Hubert uznał, że ostatnimi czasy rzadko kontaktowali się
ze sobą. Odpowiedział, że obserwuje ich działalność i ma
wrażenie, że kraj
umiera.
Rozmowa
najwyraźniej sprawiała im trudność. Po chwili Hubert dodał, że
chcą mu coś zaproponować w imieniu kolegów. Wyjaśnił, że chcą,
aby dziś o ósmej wieczorem podpalił
się pod budynkiem Centralnego Komitetu Partii.
Z trudem przełknął ślinę, sądząc, że żartują. Rysio odparł,
że przeanalizowali wszystkie kandydatury i wybór padł właśnie na
niego. Hubert natomiast wyjaśnił, że jego nazwisko jest znane
również na Zachodzie i dlatego taki czyn wstrząśnie ludźmi nie
tylko w kraju, ale i za granicą. Była to opinia całej
społeczności, która próbowała walczyć. Zaskoczony, był zdania,
że są inni, których ofiara nabrałaby znaczenia symbolicznego –
na przykład ktoś ze środowiska filmowców czy też kompozytorów.
Hubert odpowiedział, że każdy ma do spełnienia inną rolę, a ich
śmierć straszliwie zubożyłaby naród. Odważył się
zaprotestować. Rzekł, że nigdy nie wtrącał się do spraw
opozycji ani nie ingerował w funkcjonowanie organizmu artystycznego.
Uważał jednak, że przyczynili się do rozwoju głuchych
i ślepych demiurgów,
których geniusz wyrósł na mogiłach poprzedników, więc oni
powinni złożyć ofiarę ze swojego życia. Mężczyźni nie chcieli
o tym rozmawiać. Zdenerwowany, wyłączył telewizor i spytał
Huberta, kiedy z nim porozmawia, jeśli posłucha jego rozkazu.
Rozgoryczony, stwierdził, że twórcy, którzy przez całe życie
działali w porozumieniu z rządem, tak naprawdę szli osobno,
tworząc dzieła, które odpowiadały modzie. To oni właśnie
zniszczyli sztukę, żądni powodzenia i chciwi poklasku. Hubert
uznał, że sam przecież wybrał swój los. Podniósł się do
wyjścia, lecz zatrzymał go, pytając, dlaczego wyznaczono właśnie
jego. Mężczyzna niechętnie odpowiedział na to pytanie. Odparł,
że przecież on żyje
obsesją śmierci i dlatego nie powinien się jej bać,
ponieważ przez lata przygotowywał do swojej śmierci samego siebie
i innych. Zarzucił mu, że łże.
Nieoczekiwanie
Rysio zerwał się z fotela i krzyknął, by zostawił w spokoju
Huberta, który nagle zesztywniał. Rysio wepchnął w zsiniałe usta
przyjaciela jakieś tabletki, a Hubert usiłował je przełknąć.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzył zamek trzęsącymi rękoma i
ujrzał pijanego robotnika, który kazał mu napuścić do wanny
wody, ostrzegając, że woda będzie odcięta przez dobę. Po chwili
niespokojny wrócił do pokoju. Hubert jednak czuł się już lepiej.
Rysio uznał, że muszą wyjść, a Hubert wyjaśnił, że wszystkim
potrzebna jest śmierć
majestatyczna,
którą tylko on mógł ofiarować. Zrozpaczony, zapytał, czy Hubert
wierzy, że to jest potrzebne. Mężczyzna podszedł i objął go,
prosząc, by o jedenastej zjawił się na ulicy Wiślanej 63, gdzie
spotka się z Haliną
i Nadzieżdą.
Rysio uznał, że nie powinien utrudniać sprawy, co wywołało w nim
wybuch gniewu. Za oknem rozległ się grzmot. Rysio poprosił, aby
pożyczył pięć tysięcy na taksówkę. Wyjął z kieszeni banknot,
który wzięli bez podziękowania i ruszyli do przedpokoju.
Nieoczekiwanie Hubert zatrzymał się, pytając, kiedy przestał
pisać. Wyjaśnił, że siedem lat temu, po napisaniu opowiadania do
podziemnego pisemka. Wtedy za jednym zamachem zniósł dwie cenzury –
własną i państwową, stając się wolnym
impotentem.
Teraz
w myślach pisał żałobny tren – dzieło literackie dla jednego
czytelnika. Hubert uznał, że powinien oszczędzać słowa na
wieczór, a jego czyn stanie się arcydziełem literackim, które
ludzie spiszą i przechowają niczym wersety z Biblii. Uścisnął
jego dłoń, co spowodowało, że poczuł narastającą wściekłość.
Hubert ze spokojem rzekł, że to szansa dla niego – będzie
pierwszy, ubiegając swych rywali. Zadał mu ponownie pytanie, czy
warto spalić się, a potem pożegnał się. Mężczyźni niechętnie
opuścili jego mieszkanie. Rysio powiedział, aby nie nawalił i
przypomniał, że Halina i Nadzieżda będą na niego czekały o
jedenastej. Odpowiedział, że musi się zastanowić i patrzył na
kolegów, którzy powoli schodzili po schodach. Miał wrażenie, że
stali mu się obcy, choć przecież pamiętał Rysia z czasów, kiedy
spędzali czas na pijackich zabawach. Teraz Rysio pisał prozę bez
znaków przestankowych, adiutantował Hubertowi i stał się znaną
postacią świata literackiego.
Wrócił
do pokoju i wyjrzał przez okno, by popatrzeć na Rysia i Huberta.
Ominęli jakąś wolną taksówkę i ruszyli w stronę Nowego Świata,
nie śledzeni przez żadnych agentów. Następnie poszedł do
łazienki, by się umyć. Rozmyślał o decyzji, którą musiał
podjąć, wybierając między honorową
śmiercią a niehonorowym życiem.
Rozległ się dzwonek i ociekając wodą, otworzył drzwi wejściowe.
Ujrzał staruszka z wielką skórzaną teczką, siedzącego na
stopniach schodów. Mężczyzna pokazał mu kartkę z poleceniem
odcięcia gazu. Odparł, że można za jednym zamachem odciąć
również elektryczność, co staruszek skwitował uśmiechem,
wyjaśniając, że ma uprawnienia tylko na gaz. Po chwili zakręcił
zawór i zdemontował palenisko, tłumacząc, że zawsze można
porozmawiać z kierownikiem. Literat odparł, że nie chce mu się
rozmawiać z kierownikiem, gdyż dziś
umrze.
Staruszek roześmiał się, uznając, że to zły dzień na śmierć
– całe miasto zostało udekorowane z okazji przyjazdu „ruskiego”
sekretarza. Odpowiedział, że umrze wszystkim na złość, czym
jeszcze bardziej rozśmieszył rzemieślnika. Zaproponował, że
podłączy gaz, lecz zaplombuje rączki od zaworów. Pisarz nie
zgodził się na to, uznając, że nie potrzebuje gazu. Odprowadził
staruszka na korytarz. Hydraulik zauważył płaszcz i dotknął
materiału. Pisarz kazał mu zabrać ubranie, prosząc, by zakładając
je, czasami westchnął nad jego duszą. Mężczyzna zręcznie zwinął
płaszcz, zapakował go do torby i stanął przed drzwiami
sąsiada.
Literat
wrócił do pokoju i zasiadł w fotelu. Z oddali dochodziły dźwięki
jakiejś muzyki. Pomyślał, że dobrze stało się, iż oddał
płaszcz, ponieważ będzie mu lżej przeskoczyć na tamten świat.
Zastanawiał się za jaką wolność wskoczy w ogień śmierci.
Włączył telewizor, aby czymś zająć myśli.
Transmitowano powitanie
radzieckiego sekretarza,
po chwili orkiestra odegrała „Międzynarodówkę”. Schował do
kieszeni dowód osobisty i postanowił wyjść z domu. Schodząc po
schodach, zajrzał do skrzynki na listy.
Na
ulicy uderzył w niego zgiełk muzyki. Pod Pałacem Kultury stała
estrada, na której tańczył zespół ludowy w krakowskich strojach.
Z przyzwyczajenia stanął w kolejce do kiosku z gazetami, kupił
paczkę papierosów. Brak gazet uznał za zły omen. Z kamienicy po
drugiej stronie ulicy wyszedł mężczyzna, którego znał z
widzenia. Był to dygnitarz, który z niewiadomych przyczyn nadal
mieszkał w dawnym mieszkaniu. Spojrzeli na siebie, nie kłaniając
się sobie. Po chwili dygnitarz wsiadł do czarnego mercedesa i
odjechał. Literat był przekonany, że jego los został spleciony z
losem polityka i dlatego śledził jego życie. Ruszył w stronę
Nowego Świata, spoglądając na szereg czerwonych i biało-czerwonych
flag. Nad tłumem ludzi wisiał gigantyczny transparent z
napisem: „Niech
żyje czterdziesta rocznica Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”.
Jakiś rencista, z gazetą pod pachą, uśmiechnął się do niego
porozumiewawczo. Uznał, że dodano kilka lat i na dowód podsunął
mu gazetę. Pisarz chwycił czasopismo, prosząc, by mu je oddał.
Przez chwilę szarpali między sobą „Trybunę
Ludu”, aż gazeta
rozerwała się na połowę. Staruszek zaczął krzyczeć, a literat
szybko wmieszał się w tłum.
Nagle
stanęło przed nim dwóch młodych milicjantów,
prosząc, by wszedł z nimi w bramę. Tam zażądali okazania dowodu
osobistego. Podał im zniszczoną książeczkę, pytając, jaki dziś
dzień. Odpowiedź, że jest dwudziestego drugiego lipca, zaskoczyła
go, ponieważ sądził, że jest późna jesień. Popatrzyli na niego
bez życzliwości, a wyższy zaczął go spisywać, pytając, czy go
to nie dziwi. Odparł, że był często spisywany. Nagle dostrzegł
znajomego, Kolkę
Nachałowa,
który pojawił się w bramie. Kolka popatrzył na milicjantów i
zaczął ich wypytywać o numer. Speszeni funkcjonariusze oddali
pisarzowi dowód i odeszli. Kolka, syn generała KGB, nie wyjechał
do Moskwy z rodziną, lecz został w Polsce,
robiąc dziwaczne interesy. Znali się od kilku lat i
pisarz nie pamiętał już w jakich okolicznościach po raz pierwszy
spotkał Nachałowa. Literat nie chciał tym razem nic od niego kupić
i szybko odszedł.
W
wylocie bramy spotkał nieznajomego młodzieńca, który ukłonił
się z szacunkiem. Zaskoczony, oddał mu ukłon, a potem minął go,
udając obojętność. Przeszedł na drugą stronę ulicy i usiadł
przy stoliku w barze mlecznym. Nagle ktoś go zawołał z kolejki do
kasy. Rozpoznał brata Rysia, który zamówił dla niego śniadanie.
Nie potrafił przypomnieć sobie imienia mężczyzny i posiłek
zjedli w milczeniu. Z grzeczności w końcu zapytał, jak leci,
nazywając towarzysza docentem. Filozof uznał ten tytuł za
obraźliwy. Wybierał się na wykład
do departamentu aluzji, który powołano w cenzurze.
Literat dostrzegł w końcu sali nieznajomego z bramy, który
uśmiechał się do niego. Brat Rysia rozpoczął wykład o aluzji,
którą popierał, a pisarz zapytał go o brata. Mężczyzna z
irytacją odparł, że uważa Rysia za idiotę, który marzy o
światowej karierze i nie rozumie teorii aluzji w prozie. Doradził,
aby literat nie kłaniał się swoim opozycjonistom i by pisał dla
cenzury. Literat spojrzał na kalendarz, wiszący na ścianie, który
pokazywał kwiecień 1980 roku. Nie wiedział, czy to stary
kalendarz, czy nowy. Powiedział, że zapamiętał filozofa jak
młodego genialnego naukowca i spytał, co pchnęło go
w stronę marksizmu.
Mężczyzna ze złością rzucił bułkę na stół. Z trudem
opanował wzburzenie. Pisarz uznał, że najwyraźniej lękał się
odpowiedzialności za życie na własny rachunek i dlatego ukrył się
za ikonostasem partii, cenzurując
teksty utalentowanych kolegów.
Na czole filozofa pojawiły się kropelki potu. Zarzucił, że pisarz
jest głupcem, ponieważ nie dostrzega konieczności ocalenia własnej
duszy przed falą komunizmu. Był przekonany, że Rosja wkrótce
prześcignie przemysłowo Amerykę i Polacy sami będą chcieli tam
jechać. Słowa te zdruzgotały pisarza. Odparł, że woli zapomnieć
o tej rozmowie. Filozof zaśmiał się szyderczo i wyszedł z baru
bez pożegnania.
Literat
dostrzegł chłopaka z prowincji, który przesiadł się do
sąsiedniego stolika i zarecytował
jakiś werset na jego cześć.
Mężczyzna wyszedł z baru, a młodzieniec ruszył za nim. Pisarz
szedł w gęstym tłumie, kiedy zbliżył się do niego jakiś młody
pan, prosząc o ogień. Po chwili okazało się, że jest agentem i
nakazał literatowi, aby udał się z nim do bramy. Zaprotestował,
wyjaśniając, że był już tego dnia spisywany. Agent wziął jego
dowód, udając, że czyta. Tymczasem na ulicy rozległo się wycie
samochodów milicyjnych i pojawiła się eskorta honorowa. Agent
oddał mu po chwili dowód. Literat wrócił na ulicę, mijając
chłopca z prowincji, który zadeklamował kolejny wiersz. Mężczyzna
pomyślał, że zna skądś ten fragment poematu. Na Nowym Świecie
dostrzegł gromadę dzieci, odchodzących w stronę ulicy
Świętokrzyskiej. Z domu wyszedł kierowany impulsem decyzji, teraz
z trudem wierzył w poranną wizytę Huberta i Rysia. Zaczynał
sądzić, że mu się to po prostu przyśniło. Kilka lat temu
zadzwonił do wydawnictwa, prosząc o zmianę tytułu swojej nowej
książki i podczas rozmowy z redaktorką uświadomił sobie, że
realizuje sen sprzed paru godzin.
Wszedł
do sklepu z instrumentami muzycznymi i dostrzegł na ścianie
kalendarz, wskazujący październik 1979 roku. Zapytał mężczyznę,
obsługującego separator z wodą,jaki
jest dziś dzień i który rok.
Sprzedawca odparł, że nie ma głowy do głupstw. Literat
przypomniał sobie, że wyszedł z domu z postanowieniem, by dziś
wieczorem spalić się.
Pomyślał, że podczas rozmowy z Hubertem i Rysiem zabrakło mu
charakteru, ponieważ nie powinien w ogóle ich słuchać. Postanowił
iść przed siebie aż do wieczora. Zatrzymał się na przystanku
autobusowym. Po chwili zdołał wsiąść do przepełnionego
autobusu. Jego samopoczucie pogarszał kac,
którego nabawił się, myśląc o państwie, w którym żył –
państwie, w którym nędza okazała się łaską totalitarnego
państwa. Od jakiegoś czasu miewał kace, wynikające bez powodu, z
samych siebie. Kac stał się jego najwierniejszym towarzyszem.
Tuż
przed Powiślem autobus zepsuł się. Literat ruszył ku Wiśle,
domyślając się, że ulica Wiślana musiała znajdować się w
pobliżu rzeki. Postanowił do wieczora udawać lojalność, by w
ostatniej chwili uciec. Nadal miał wątpliwości, co powinien
zrobić. Chwilami ogarniał go paniczny lęk, który zmuszał go do
ucieczki. Lecz w rzeczywistości nie miał dokąd uciekać.
Przesiedział nad rzeką wiele ciężkich chwil. Potem odnalazł dom,
do którego kazał mu przyjść Hubert. Bulwarem przeszedł tłumek,
skandujący słowo „Polska”. Nad ich głowami trzepotała flaga
narodowa, czerwona, z białym szlaczkiem u góry. Na drugim brzegu
pojawiła się grupa manifestantów. Na rogu Wiślanej stał chłopak
z prowincji i uśmiechał się niepewnie.
Literat
przeszedł przez ulicę i miał zamiar wejść do klatki schodowej,
kiedy zatrzymał do milicjant. Okazało się, że przeszedł ulicę w
niedozwolonym miejscu. Milicjant zażądał okazania dowodu
osobistego i chciał wypisać mandat. Ostatecznie pogroził palcem i
zwrócił dokument tożsamości. Pisarz ruszył po schodach. Na
półpiętrze minął go staruszek ze staroświecką teczką.
Rozpoznał w nim towarzysza
Sachera,
członka Biura Politycznego sprzed wielu lat. Staruszek w pewnej
chwili odwrócił się, a on machinalnie powiedział mu „dzień
dobry”. Potem nacisnął dzwonek przy drzwiach, które odtworzyły
się dopiero po jakimś czasie. Ujrzał w nich anemiczną dziewczynę.
Poinformował ją, że przyszedł z polecenia Huberta. Przeszli do
pokoju, w którym w jednym rogu na tapczanie leżał człowiek z
białą brodą. Dziewczyna oznajmiła, że przygotowała dla niego
kilka broszur, dotyczących technik podpalania, które zastosowali
jego poprzednicy. Ujął książeczki, przekonany, że nigdy do nich
nie zajrzy.
Staruszek,
wpatrujący się w ekran telewizora, ożywił się. Transmitowano
właśnie spotkanie w prezydium akademii i ku mównicy zmierzał
towarzysz Kobiałka. Staruszek był przekonany, że dygnitarz
rozbierze się. Kobiałka stanął przy trybunie i nieoczekiwanie
podarł maszynopis
swojego przemówienia,
po czym odezwał się, mówiąc głośno:„Towarzysze
zdrajcy! Towarzyszki świnie!”.
W tej samej chwili nastąpiły jakieś zakłócenia i obraz zaczął
pojawiać się i znikać. Towarzysz Kobiałka przemawiał, lecz fonia
została wyłączona. W końcu dygnitarz zaczął się rozbierać i
nim zdążył ściągnąć spodnie, został wyniesiony przez agentów.
Transmisja została przerwana i na ekranie pojawiła się plansza z
dwoma całującymi się gołąbkami i rzymską liczbą „XL”.
Milczenie przerwał staruszek, mówiąc, że Kobiałka był pijakiem
i dlatego tak skończył. Halina wyszła z pokoju, a mężczyzna z
brodą długo patrzył na pisarza. Staruszek wyjaśnił, że jest
sparaliżowany i że jeszcze dziesięć lat po wojnie przebywał w
łagrach akowskich. Po
chwili zapytał, czy literat się boi. Mężczyzna odparł, że nie
wie jeszcze, czy się podpali, ponieważ nie jest w stanie podjąć
ostatecznej decyzji. Staruszek odpowiedział, że jego śmierć może
okazać się słabością lub siłą, a świat potrzebował
człowieczej śmierci. Dodał, że literat sam będzie wiedział, co
uczynić, kiedy zbliży się wyznaczona godzina.
W
tym momencie otworzyły się drzwi do sąsiedniego pokoju i Halina
wezwała go do siebie. Przy oknie stała Nadzieżda, dziewczyna o
rudych włosach. Halina poinformowała, że zmieniono decyzję i miał
podpalić
się przez Salą Kongresową,
na której odbywał się zjazd. Literat wzruszył ramionami – było
mu to obojętne. Nadzieżda miała mu wszystko wyjaśnić, a Halina
udała się po rozpuszczalnik i niezawodne zapałki. Kiedy został
sam z Nadzieżdą, zaczął się jej przyglądać, nie czując
skrępowania obecnością tej milczącej dziewczyny. Wreszcie ruszyła
ku niemu i upadła na kolana, całując jego rękę. Zaskoczony,
usiłował ją podnieść, lecz zerwała się sama i wybiegła do
pokoju, w którym leżał białobrody staruszek. Po chwili wróciła
uśmiechnięta, ocierając kąciki oczu. Spytała, czy nie gniewa się
na nią. Wyjęła z szafki butelkę z czarnym płynem i dwie
szklaneczki. Nalała napój, wyjaśniając, że to syberyjska
nalewka, którą przywiozła z Moskwy. Opowiedziała, że zakochała
się w nim w chwili, kiedy pokazano jej go z daleka. Wznieśli toast
za zdrowie, a on poczuł przykrość, świadomy, że nie było to na
miejscu. Potem pocałowała go i wyznała, że z miłości do niego
chciała popełnić samobójstwo. Nazwała go geniuszem, na którego
patrzył cały świat. Raptem przytuliła się do niego,
stwierdzając, że Polacy powinni dobrowolnie przyłączyć się do
Rosji. Odparł, że Rosjan nie ma, ponieważ ostatnich wymordował
Lenin. Odepchnęła go, mówiąc, że czuje się nieszczęśliwa,
ponieważ rozczarowała się jego postawą. Ponownie wybiegła z
pokoju. Z trudem podniósł się z łóżka, przypominając sobie, że
poprzedniego dnia pił w samotności.
Nadzieżda
wróciła. Podeszła do niego i przyłożywszy dłonie do jego szyi,
spytała, czy się boi. Odpowiedział, że z upływem czasu będzie
bał się jeszcze bardziej. Jej kolega z uniwersytetu również
podpalił się, pod Kremlem. Nie widział w tym jakiegokolwiek sensu,
lecz przypuszczał, że za którymś razem okaże się, że było
warto. Dziewczyna czuła się zawiedziona – wydał jej się całkiem
zwyczajnym człowiekiem. Dla niego zwyczajność była czymś
normalnym w kraju, w którym ludzie żyli tak, jak im kazano.
Nadzieżda uznała, że on broni się przed wielkością, bo nie ma
odwagi. Nagle zaproponowała, by
razem uciekli.
Przypomniał, że Halina poszła kupić rozpuszczalnik. Popatrzyła
na niego skośnymi oczami, żałując, że nie miała odwagi, by
poznać go wcześniej. Był przekonany, że myliła go z kimś innym,
lecz wyznał, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
Dziewczyna stwierdziła jednak, że stał się jej obojętny. Usiadła
obok niego z zagniewaną miną i nagle rozpłakała się. Powtórzył,
że ją kocha i poczuł, iż ogarnia go dziwny nastrój rzewności i
niepokoju. Przytulił ją mocniej do siebie, stwierdzając, że jest
naga pod szalem-poncho, który miała na sobie. Z rozkoszą ułożył
głowę między jej piersiami. Kiedy zanurzał się w jej ciele,
rozległ się dźwięk dzwoniącego telefonu. Podniósł słuchawkę
i usłyszał głos Haliny. Pytała go, jakiego koloru chce mieć
kanister. Odparł, że to nie ma przecież znaczenia i wybrał
niebieski.
Pod
oknem maszerował kilkuosobowy tłumek, niosący transparent z
napisem: „Niech
żyje 22 lipca 1999 roku!”.
Nadzieżda wyszła z pokoju, nawet nie spojrzawszy w jego stronę. Na
dole, przy latarni ulicznej, dostrzegł chłopaka z prowincji, który
najwyraźniej czekał na niego. Chciał chyłkiem opuścić
mieszkanie, lecz musiałby wówczas przejść przez pokój, w którym
leżał sparaliżowany staruszek. Nadzieżda wróciła, niosąc
szklanki z herbatą. Poinformowała, że Halina już idzie do domu.
Popatrzył na nią ze ściśniętym sercem, pytając, dlaczego
zgodziła się z nim kochać. Żałował, że nie spotkali się
wcześniej. Dziewczyna odparł, że dziś widziała go po raz
pierwszy i zakochała się w nim w ciągu kwadransa. Spytała, czy
jest gotów, by uciec. W głębi mieszkania trzasnęły drzwi.
Podeszła do niego i objęła, przekonana, że są sobie
przeznaczeni. Mieli przed sobą jeszcze siedem godzin. Odparł, że
jeszcze przecież nie podjął decyzji. Stwierdziła, że przegapili
ostatni moment na ucieczkę i pocałowała go, mówiąc, że jeśli
chce, to pójdzie z nim na stos. Odsunęli się od siebie, kiedy
weszła Halina, niosąc niebieski
kanister.
Oznajmiła, że kupiła najlepszy importowany z Nowej Zelandii
rozpuszczalnik. Literat odparł, że nie wie, co ze sobą robić do
ósmej wieczorem i ujął w dłoń kanister.
Nadzieżda
stała przy oknie. Przeszedł do drugiego pokoju, staruszek spojrzał
na niego i stwierdził, że nie warto tak dalej żyć. Literat
przyglądał mu się bez sympatii, zastanawiając się, czy mężczyzna
nie znalazł się tu celowo, aby pchnąć go ku przeznaczeniu.
Staruszek podniósł rękę z geście pożegnania czy też
błogosławieństwa. Pisarz wyszedł, uznając, że po drodze
zastanowi się, dokąd iść. W sieni zderzył się z Sacherem.
Mężczyzna spytał, czy skądś się znają, a literat wyjaśnił,
że dygnitarz wyrzucił go z partii. Rozmawiali przez chwilę i
Sacher doradził mu, aby dużo spacerował, gdyż wtedy się
najlepiej myśli. Literat wspomniał dzień, w którym wraz ze
znajomymi znalazł się w Biurze Politycznym i słowa, wypowiedziane
przez Sachera, który – zawieszając go w prawach członka partii –
w rzeczywistości zwrócił mu wolność. Potem przeszli do drugiej
sali, gdzie stał suto zastawiony stół. Zjedli wspólnie posiłek –
ofiary i ich kaci. Polityk życzył mu pomyślności i udał się na
spacer.
Pisarz
wyszedł na ulicę. Jakaś pijana kobieta pchała wózek z
dzieckiem. Nagle
jedno z przęseł mostu Poniatowskiego osunęło się do wody,
która zagotowała się na chwilę. Ludzie rozbiegli się na
wszystkie strony. Pijana kobieta uznała, że zostało jeszcze kilka
mostów i odeszła w stronę rzeki, której środkiem płynęło
hasło, ułożone z wianków i palących się świeczek: „Zbudowaliśmy
socjalizm!”.
Literat usłyszał, jak ktoś recytuje fragment wiersza. Odwrócił
się i ujrzał chłopaka z prowincji, który uśmiechał się do
niego nieśmiało. Chłopiec wyjaśnił, że cytuje jego teksty,
które zna na pamięć i przyjechał ze Starogardu, by go poznać.
Poczęstował mężczyznę rajskimi jabłuszkami i przedstawił się
jako Tadzio
Skórko,
syn znajomego pisarza z dzieciństwa. Tadzio poprosił, aby pozwolił
mu towarzyszyć tego dnia. Pisarz wzruszył obojętnie ramionami.
Było mu to zupełnie obojętne, czy chłopiec będzie z nim chodził.
Na górze otworzyło się okna i ukazała się w nim Halina, wołając
do literata, by się zatrzymał. Przez chwilę pomyślał, że być
może plany zmieniły się i poczuł coś w rodzaju żalu. Dziewczyna
podbiegła do niego, informując, że Hubert jest umierający i muszą
jechać do kina „Wołga”. Ruszyli w stronę skarpy wiślanej,
lecz nagle rozległ się gwizdek milicyjny. Funkcjonariusze skinęli
na literata. Podszedł do nich leniwie, chcąc ich sprowokować, ale
zapytali tylko, jak mogą dojść na plac Defilad. Odpowiedział im
impertynencko, myśląc, że gdyby go aresztowali to problem sam by
się rozwiązał. Milicjanci przeprosili go, wyjaśniając, że są
nietutejsi. Po chwili ruszył biegiem za Haliną.
W
końcu dotarli do kina
„Wołga”. Na
frontowej ścianie widniał neon, anonsujący radziecką komedię,
lecz literat wiedział, że pod tym szyldem wyświetlany był rodzimy
film w reżyserii Bułata. Przed kinem stał spory tłum. W witrynie
salonu mięsnego po drugiej stronie ulicy widać było liczbę „50”,
ułożoną z atrap kiełbas – w taki sposób przemysł mięsny
świętował pięćdziesięciolecie PRL. Przed drzwiami stała
kolejka. Pisarz, Halina i Tadzio weszli do kina. W hallu przechadzali
się ludzie, zaproszeni na otwarcie wystawy obrazów byłego ministra
kultury i członka Komitetu Centralnego. Autor obrazów krzątał się
wśród zaproszonych gości. Literat podszedł do niego, pytając,
czy ktoś tu zasłabł. Minister odparł, że nie. Bileter kazał im
iść do kierownika. W biurze dostrzegli Huberta, leżącego na
zsuniętych krzesłach. Obok niego kucał Rysio. Literat przyklęknął
obok. Z drugiej strony przyklękła Halina. Rysio z uporem powtarzał,
że oni zabili Huberta. Hubert powoli odzyskiwał przytomność.
Popatrzył na pisarza boleśnie i spytał, czy idzie w umówione
miejsce. Mężczyzna odparł, że jest już przygotowany. Hubert
stwierdził, że go ubiegnie i wezwał do siebie Władka Bułata.
Kierownik triumfalnie oznajmił, że udało mu się dodzwonić na
pogotowie i karetka już jedzie. Hubert był przekonany, że ludzie
czekają, lecz literat zaprotestował.
Według
niego większość ludzi doskonale przystosowała się i milcząc,
śpi w letargu. Hubert odparł, że pisarz wskrzesi ich swoją
śmiercią lub odkupi. Kierownik kina, niezadowolony z obecności
Huberta, włączył odbiornik telewizyjny. Na ekranie pojawili się
dwaj sekretarze, wręczający sobie ordery. Rysio przyprowadził
Bułata, który zbliżył się do Huberta i uniósł jego rękę.
Literat patrzył na nich, myśląc, że powinien gdzieś się ukryć,
aby przeczekać czas do wieczora. Czuł, że stopniowo traci wiarę w
sens uczynku. Czuł, że jego zamach nie będzie nic znaczył. Do
pokoju weszli dwaj sanitariusze oraz młody lekarz. Doktor zbadał
Huberta i dał znak sanitariuszom, którzy położyli mężczyznę na
noszach. Literat w ostatniej chwili krzyknął, że nie może niczego
obiecać. Potem dostrzegł Bułata, stojącego za kotarą,
zasłaniającą wejście na widownię.
Na
ekranie widać było mężczyznę, stojącego na parapecie i po
chwili skaczącego z okna. Była to ostatnia scena filmu, po której
zapadła cisza. Po zapaleniu światła na sali zapanował entuzjazm.
Bułat nie chcąc wejść do pomieszczenia, wycofał się na
korytarz, pociągając za sobą pisarza. Literat, znający reżysera
od jakiegoś czasu, stwierdził, że ten film okazał się jego
wielkim triumfem. Bułat wyraził swój sceptycyzm. Był przekonany,
że widownia go kocha, ponieważ był jednym z nich. Spytał pisarza,
co się z nim dzieje, gdyż od jakiegoś czasu nic o nim nie słyszał.
Odpowiedział, że dziś rano zaczął na nowo pisać. Reżyser
drżał. Powiedział, że dzięki Hubertowi wkroczył na nową,
niebezpieczną drogę. Poczuł się potrzebny ludziom. Wieczorem, na
żądanie Hubert, miał się zjawić z aktorami pod Salą Kongresową.
Literat wyjaśnił mu, że od lat nic nie pisze, ponieważ stracił
wiarę. Pisał jedynie
testament, świadomy, że prawdopodobnie go nie skończy. Nagle
zgasło światło. Pisarz usłyszał głosy Haliny i Tadzia, którzy
go szukali w ciemnościach. Zaczął żalić się, że wszystko
dzieje się przeciwko niemu, a jego świat rozsypał się w gruzy po
wielkiej wojnie. Czuł się małym chłopcem z prowincji, który
łaknął prawdziwych, honorowych mężczyzn. Bułat odparł, że
literat najwyraźniej jest słaby i nie potrafi żyć w świecie
pozbawionym hierarchii. W nocy wyjeżdżał do Ameryki i bał się,
że pojedzie z grypą. Pisarz zapytał, dlaczego on został wybrany,
by spalić
się pod Salą Kongresową.
Władek nie potrafił mu odpowiedzieć, ponieważ zawsze był
przeciwny karze śmierci. Uściskali się na pożegnanie. Po chwili
zjawili się Halina i Tadzio. Bułat przeprosił ich za to, że zajął
czas pisarzowi, lecz obaj wyruszali w daleką podróż i musieli się
pożegnać. Uścisnęli sobie dłonie i pisarz wyszedł do hallu,
gdzie odbywała się wystawa. Minister na rencie podbiegł do niego i
ujął za łokieć, pytając, czy wybierze się z nimi na
dziewczynki. Literat podziękował, wyjaśniając, że nie ma czasu.
Emeryt pożegnał się i odszedł do czekających na niego
towarzyszy.
Pisarz
w towarzystwie Haliny i Tadzia ruszył do sklepu walutowego, gdzie
mieli kupić zapałki. Na ulicy Kopernika minęli ich manifestanci,
niosący transparent z napisem: „Niech
żyje trzydziestopięciolecie PRL”.
Zapytał Halinę, skąd w Polsce wzięła się Nadzieżda. Dziewczyna
wyjaśniła, że Rosjanka wyszła za mąż za dyplomatę i razem z
nim wyjechała do Polski. W Warszawie rozwiodła się i wyszła za
dziennikarza. Literat nie wierzył jej. Nagle zapytał, czy go jej
nie żal. Nazwała go starym dziadem i weszła do sklepu. On i Tadzio
zostali na zewnątrz. Mijały ich tłumy ludzi, nerwowo
przechadzające się między kramami. Ludzie wydali mu się brzydcy
i podobni do siebie.
Pamiętał czas, kiedy rozpoczęło się przepoczwarzanie. Było to
pod koniec lat sześćdziesiątych bądź na początku
siedemdziesiątych. Od tamtej pory nikt już nie podziwiał urody
Polek ani szlachetnej rycerskości Polaków. Tadzio zacytował
kolejny fragment jego prozy i poprosił, by poszli do domu. Literat
zaprosił go jednak na obiad. Halina wyszła ze sklepu, podała mu
pudełko szwedzkich zapałek i pożegnała się. Zatrzymał ją,
pytając o Huberta. Odparła, że dzwoniła do szpitala i dowiedziała
się, że Hubert jest w stanie krytycznym i leży na sali
reanimacyjnej. Po chwili zniknęła w tłumie ludzi.
Literat
i Tadzio ruszyli w stronę restauracji
„Paradyze”. Od
strony Alei Jerozolimskich biegła gromada mężczyzn, rozrzucających
dodatek specjalny do „Trybuny Ludu” i krzyczących, że Polska
kandyduje do Związku Radzieckiego.
Nikt nie podnosił gazet z ziemi. Doszli do ronda na skrzyżowaniu
Nowego Światu i Alej. Nagle pisarz dostrzegł swoich przyjaciół,
Andrzeja M. i Józefa H. Obaj, dyskutując, szli na spacer w stronę
Okólnika. Z żalem pomyślał, że zawsze razem chodzili na te
spacery. Nagle poczuł potrzebę spojrzenia na otaczający go świat
i zatrzymał się przy budynku cenzury. W oddali widział most
Poniatowskiego, który zawalił się kilka godzin wcześniej. W
zasięgu jego wzroku rozciągał się pejzaż
kaleki i brzydki, lecz jednocześnie piękny, bo taki im tylko
pozostał. Wziął od
Tadzia kanister i wszedł do lokalu. Czuł, że został sam na ziemi
i gdy ogarniała go chandra nie miał nawet do kogo zadzwonić. W
szatni przejrzał się w lustrze, stwierdzając, że i on
przystosował się do otoczenia. Pomyślał o zbliżającym się
wieczorze. Cała sytuacja wydała mu się niepoważna. Tadzio
poinformował go, że jakiś mężczyzna chce z nim rozmawiać i
czeka na niego w korytarzu.
Obok
babci klozetowej dostrzegł faceta z obrzękłą twarzą, który
wskazał mu czerwone drzwi. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, w
którym kilku panów oglądało transmisję z obraz zjazdu.
Przystojny jegomość z zepsutymi zębami nakazał, aby Zenek
obszukał pisarza. Literat domyślił się, że to lokal
kontaktowy.
Elegant poinformował go, że odwiedzali go kilka razy, a po każdej
ich wizycie zgłaszał włamanie na komisariacie. Pisarz odparł, że
jest znudzony, choć wcześniej miał do czynienia z gestapo,
NKWD i policją.
Znienacka otrzymał cios w szczękę i został skuty kajdankami.
Zaczęli go wypytywać, co robił przez cały dzień. Odpowiedział,
pomijając wizytę Huberta i Rysia oraz spotkanie w mieszkaniu
Haliny. Elegant wysłuchał go i rozkazał, aby Zenek zrobił
pisarzowi zastrzyk. Momentalnie został przygwożdżony do krzesła,
kątem oka zobaczył, jak Zenek wbija mu igłę w żyłę i
przesłuchanie rozpoczęło się od nowa. Powtórzył to, co mówił
wcześniej, a elegant podszedł do niego i trzepnął go końcami
dwóch palców po policzku. Literat poczuł przejmujący ból i
zaczął odpowiadać zgodnie z prawdą. Każda wątpliwa odpowiedź
wywoływała delikatne uderzenia, które odbierał jako spotęgowany
zastrzykiem ból. W końcu zemdlał.
Obudził
się, polewany wodą przez Zenka. Zerknął na ekran telewizora i
zaskoczony ujrzał Bułata, który wraz z młodą, utalentowaną
pisarką podtrzymywał przemawiającego nestora artystów polskich.
Elegant wyjaśnił, że pierwszy sekretarz również jest członkiem
ich organizacji – opozycjonistów
pozytywnych.
Potem kazał Zenkowi wyprowadzić literata, zapewniając go, że
zobaczą się wieczorem. Na pożegnanie poradził, aby pisarz pisał
dla konkretnego czytelnika – jak wolny dla wolnych. Potem wyszedł
z pomieszczenia, a Zenek delikatnie przewrócił pisarza na ziemię i
zaczął go kopać po żebrach, a jeden z pomocników robił zdjęcia.
Następnie literat został popchnięty w stronę wyjścia i opuścił
pokój zaskoczony zakończeniem przedstawienia, w którym
uczestniczył.
Nacisnął
uchylne drzwi i znalazł się w jakiejś poczekalni. Na jednym z
foteli siedział towarzysz Kobiałka, który przywitał się z nim,
usprawiedliwiając się, że do tej pory nie mógł okazywać mu
grzeczności. Okazało się, że również i on był przesłuchiwany.
Literat podszedł do drzwi, lecz klamka nawet nie drgnęła.
Dygnitarz wyznał, że po raz pierwszy od wielu lat odczuwał ulgę.
Od tygodnia nie spał, a tekst przemówienia napisał na polowaniu i
ukrył w starej dziupli. Na ten dzień czekał od ostatniego zjazdu,
ponieważ z trudem znosił czasy, które nastały. Kiedy na chwilę
zamilkł, pisarz zapytał go, jaka jest prawdziwa data. Kobiałka
odparł, że nikt, poza
ministrem czy też ścisłym kolegium, nie wie, jaki jest w
rzeczywistości dzień.
Literat poprosił go, aby położył się wygodniej. Mężczyzna był
pewien, że niedługo odpocznie w szpitalu dla wariatów i
najwyraźniej ta myśl sprawiała mu przyjemność. Pisarz
stwierdził, że nie powinien żałować swego wystąpienia, bo w ten
sposób przyspieszył bieg historii.
W
tym momencie do pomieszczenia wszedł Zenek. Obecność literata
zaskoczyła go. Zenek poinformował Kobiałkę, że otrzymali telefon
z KC i został uznany
oficjalnie za wariata. Następnie
poprosił pisarza, by złożył autograf w jego kalendarzyku. Potem
oddał mu pudełko zapałek. Literat wyszedł na korytarz, gdzie
zatrzymała go młoda babcia klozetowa, upominając, że nie zapłacił
za skorzystanie z toalety. Wyjaśniła, że jest studentką
archeologii i odbywa tu praktyki studenckie.
Pisarz wszedł na salę i zauważył, że wszystkie stoliki były
zajęte. Przy jednym ze stolików dostrzegł Kolkę
Nachałowa,
siedzącego w towarzystwie jakiejś blondynki. Podszedł do niego i
po chwili został przedstawiony kobiecie. Miała na imię Gosia i
odkupywała od Ministerstwa Kultury porzucone filmy, które kończyła
ze swoją ekipą. Kolka wyjaśnił, że to ona właśnie dokończyła
„Transfuzję”.
Literat
zamówił posiłek, a Kolka nalał mu kieliszek wódki. Wsłuchując
się w muzykę, graną przez orkiestrę, przypomniał sobie wieczór,
kiedy to siedział tu z dziewczyną, która później została jego
żoną. Kolka odszedł chwiejnym krokiem w stronę kuchni, a pani
Gosia półgłosem stwierdziła, że pisarz jest kontestatorem.
Mężczyzna stwierdził, że nie istnieje i zrozumiał, że to
właśnie świadomość nieistnienia stała się przyczyną jego
kaca. Pojawił się Kolka, informując Gosię, że szef kuchni
zaprasza ją do siebie. Kiedy odeszli, literat usłyszał nad sobą
szyderczy głos Rysia
Szmidta. Rysio nalał
sobie kieliszek wódki i powiedział, że Hubert nie żyje, choć
nadal leży pod maszynami reanimacyjnymi. Zjawił się kelner z
zamówionym daniem i zażądał bonu na potrawy mięsne. Pisarz podał
mu garść kartek na cały miesiąc. Kelner wziął jeden, a resztę
rzucił na stolik. Kartkami zainteresował się Rysio, chowając je
wstydliwie do kieszeni. Literat ocknął się, pytając, która
godzina. Dochodziła trzecia. Stwierdził głośno, że Hubert
wypalił się wewnętrznie, ponieważ żył na straszliwych obrotach.
Rysio poinformował go, że Caban chce
z nim rozmawiać. Pisarz dostrzegł Halinę, która zaprowadziła go
do stolika Cabana i po chwili zniknęła. Literat usiadł na krześle,
lecz mężczyzna nie wydawał się zainteresowany jego osobą. Po
paru minutach pisarz przypomniał Cabanowi, że chciał z nim
rozmawiać.
Mężczyzna
spytał, czy samocenzura nie pozwalała mu pisać. Odparł, że
kierował się wieloma względami i lękał się nie tylko o siebie.
Nie chciał się udzielać, ponieważ był przyzwyczajony do innej
konspiracji i był sam, poza jakimkolwiek układem. Cabas spytał, co
więc może doradzić. Pisarz stwierdził, że muszą zwracać uwagę
na trzy rzeczy: dobrowolność, bezinteresowność i zgodę na
przegraną. Jego towarzysz uznał, że są wytworem czasów, w
których żyją. Potem uznał, że pisarz jest dla nich zbyteczny i
zwolniony ze słowa. Literat wrócił do swojego stolika i usiadł
obok Rysia. Przy barze dostrzegł jego brata, który przyglądał się
im szyderczo. Rysio był niezadowolony z obecności Edka. Literat
stwierdził, że wraca do domu i kazał przyjacielowi znaleźć
innego ochotnika. Podniósł się, lecz wówczas zauważył Kolkę i
panią Gosię. Kolka oświadczył, że Gosia zaprasza ich do kuchni i
zaczął ich popychać przed sobą. W kuchni powitał ich chóralny
śpiew kucharzy,
kuchcików i pomocy kuchennej. Pijany szef kuchni nieoczekiwanie
chwycił panią Gosię na ręce i zaniósł ją do spiżarni. Tam
postawił ją na podłodze i z kieszeni fartucha wyciągnął pęk
kolorowych kluczy. Otworzył metalowe drzwi i wszyscy ruszyli w głąb
niskiego korytarza.
Potykając
się i chichocząc szli przez korytarz wzdłuż białych strzałek.
Kolka, idący z przodu, krzyknął do literata, że ta wycieczka
kosztuje cały utarg z filmu „Transfuzja”. Pani Gosia
przekomarzała się z szefem kuchni, którego nazywała
„pułkownikiem”. W końcu dotarli do kolejnej spiżarni, ale tym
razem dobrze zaopatrzonej. Szef kuchni otworzył ostatnie drzwi,
prowadzące do wspaniałego wnętrza, przypominającego kaplicę.
Pośrodku stały stoły, suto zastawione wyszukanymi potrawami i
trunkami. Kucharz pułkownik wyjaśnił, że partia od dwóch lat
zbierała pieniądze na ten tajny bankiet dla najwyższego
kierownictwa. Ostrzegł, by niczego nie dotykali i tylko patrzyli.
Literat i Kolka zatrzymali się przy głównym stole. Pisarz dopiero
teraz dostrzegł, że przy głównej ścianie stało podium, a na nim
leżały insygnia
koronacyjne królów polskich wraz ze słynnym Szczerbcem.
Kolka również zerknął w tę stronę i stwierdził, że kacapy
powinni dowiedzieć się co kupują – Jaśnie Panią
Rzeczpospolitą. Po chwili zaproponował, by posmakowali jakiejś
potrawy. Z przymkniętymi powiekami rozkoszowali się smakiem
jedzenia, kiedy pułkownik uderzył Nachałowa dłonią w plecy,
odpędzając ich od stołu. Ktoś, manipulując przy magnetofonie,
włączył muzykę taneczną. Pojawiła się pani Gosia, informując,
że musi iść na bankiet filmowy, na którym sprzedadzą kupcom z
Australii „Transfuzję”. Ujęła literata pod ramię i
poprowadziła w tajemniczy półmrok. Wyznała, żenie
wierzy w opozycję i
przestrzegła mężczyznę przed Rysiem. Kazał jej odejść,
nazywając „krową”. Urażona, określiła go „chamem” i
poskarżyła się pułkownikowi, że jest obrażana.
Do
pisarza podszedł doktor Hans Jürgen Gonsiorek, pytając, gdzie jest
wychodek. Zbliżył się do nich Rysio. Niemiec wyjaśnił im, że
jest kierownikiem delegacji na pertraktacje z rządem polskim w
sprawie kupna
województwa zielonogórskiego.
Zza pobliskiego stołu wstał Edek Szmidt i przedstawił się jako
ekspert polskiej komisji do spraw sprzedaży województwa
zielonogórskiego. Rysio oznajmił, że wychodzi, lecz oparł się
jedynie o marmurową kolumnę. Doktor Gonsiorek wyjaśnił, że
reprezentuje nowe Niemcy. Edek nie uwierzył w jego słowa i
rozkazał, by wszyscy upadli na kolana. Literat ze zgrozą
powiedział, że filozof za chwilę zacznie się
rozbierać.
Spośród
tańczących par wyłonił się kucharz-pułkownik. Rozzłoszczony,
nakazał, aby Edek zatańczył z niemieckim delegatem. Mężczyźni
objęli się posłusznie i zaczęli podrygiwać w rytm muzyki. Nagle
huknął wystrzał i Rysio pociągnął pisarza do pakamery, mówiąc,
że jest za niego odpowiedzialny. Wrócili do lokalu i pisarz usiadł
przy stoliku. Po chwili podniósł się, przekrzykując orkiestrę.
Wołał, że Antychryst
zstąpił na ziemię i
jako mini-antychryst zamieszkał w każdym człowieku. Z rezygnacją
stwierdził, że nikt go nie słucha. Wówczas pojawił się Edek
Szmidt, mówiąc, że
słuchał go. Przy barze dostrzegł Żorża. Wyznał docentowi, że
poprzedniego dnia popił alkoholem pięć proszków nasennych, lecz
nie mógł zasnąć. Teraz czekał na swój termin. Edek wyjaśnił
mu, że Rysio żyje z małej książeczki, którą napisał w
czasach, gdy był gorliwym synem partii, wznawianej dwa razy w
roku.
Żorż
zbliżył się do pisarza, mówiąc, że zabrakło mu kilku tysięcy
do zapłacenia rachunku. Literat podał mu pieniądze. Młodzieniec
zaśmiał się i odszedł do baru. Z szatni wyłonił się Gonsiorek,
jęcząc, że chce jak najszybciej wrócić do hotelu. Do pisarza
podszedł Rysio, przekonany, że brat szkalował go za plecami.
Literat przypomniał sobie o Hubercie, ubolewając, że piją w
chwili, kiedy znajomy umiera. Poczuł się jak sierota na obcej
planecie. Spomiędzy stolików wyczołgał się Kolka Nachałow. Był
zdecydowany podpalić restaurację, lecz Rysio uderzył go w czoło.
Literat zaprotestował słabo i pomógł Kolce usadowić się na
fotelu. Usiłował usprawiedliwić Rysia, tłumacząc, że powinni
się z nimi trochę droczyć. Nieoczekiwanie zjawiła się Zosieńka,
babcia klozetowa na praktyce, mówiąc, że ktoś chce się widzieć
z pisarzem.
Ruszył
za nią do szatni, gdzie odebrał bańkę
z rozpuszczalnikiem.
Przy drzwiach wyjściowych czekała na niego Nadzieżda. Wyszli na
ulicę, gdzie dziewczyna spytała, czy chciałby środek
uspokajający. Dotarli na plac Trzech Krzyży. Na skwerku leżała
grupka nietrzeźwych demonstrantów. Pociągnął Nadzieżdę w
stronę ruiny budynku, w którym przed laty mieściła się redakcja
„Szpilek”. Usiedli na stopniach schodów. Uznał ich kolejne
spotkanie za dobry znak i wyznał, że poprzedniej nocy miał
objawienie. Dziewczyna odparła, że śnił mu się Antychryst.
Widząc jego zdziwienie, wyjaśniła, że jej również często
śni się Antychryst.
Przytuliła się do niego, kiedy powiedział, że ciężko jest
umierać. W oddali dostrzegł A.M. i J.H., wracających ze spaceru.
Przyglądał się im z czułością i bezsilnością. Zastanawiał
się, co robić.
Ostatni
dzień życia stawał się jego ostatnim kawałkiem literackim.
Myślał też o Nadzieżdzie, traktując ją jako swoją kobietę.
Objął ją i pocałował. Bez słowa weszli do zrujnowanego
pomieszczenia redakcji. Po zbliżeniu osunęła się na podłogę,
kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. W drzwiach pojawił się
jakiś jegomość, podając literatowi kwit
z opłatą za zbliżenie miłosne w miejscu publicznym.
Osłupiały, zapłacił dziesięć tysięcy złotych. Mężczyzna
zasalutował uprzejmie i wyszedł na ulicę. Pisarz usiłował
podnieść dziewczynę, lecz zatoczyła się na ścianę, odpychając
go. Uciekła w głąb ogrodu i po chwili wróciła, uśmiechając się
do niego i ocierając dłonią kąciki oczu. Objęła go,
zapewniając, że pójdzie z nim pod Pałac Kultury i zrobi to samo,
co on. Nie zgodził się na to, uznając, że lepiej będzie, jeśli
zostanie, tęskniąc za nim do końca życia. Przeżegnała go
prawosławnym krzyżem, a on pocałował jej palce. Pocałowali się
i odbiegła w głąb ulicy.
Po
paru minutach wyszedł na ulicę i dostrzegł Tadzia, który trzymał
w ręku niebieski kanister. Energicznym krokiem podszedł do chłopca
i bez uprzedzenia chwycił go za kołnierz, oskarżając, że
wyprowadził go na Żorża. Kiedy Tadzio odpowiedział, że pracuje
dla nich od trzech lat, literat uderzył go w twarz. Chłopak osunął
się na kolana i zaczął całować jego dłoń. Po kolejnym ciosie
wyznał, że ma
czterdzieści lat i pisze dla nich wiersze oraz dowcipy satyryczne.
Tadzio błagał o wybaczenie, zapewniając, że po obiedzie wymówił
pracę w departamencie i jest już innym człowiekiem.
Pisarz
ruszył w stronę Nowego
Świata, a za nim szedł, biadoląc, Tadzio. Literat odebrał mu
bańkę. Na rondzie stał pusty tramwaj. Pasażerowie prosili
motorniczego, by jechał dalej, lecz mężczyzna stwierdził, że
odechciało mu się. W końcu uległ błaganiom ludzi i postanowił
zawieźć ich na plac Narutowicza. Literat wskoczył do pojazdu,
słysząc za sobą zdyszanego Tadzia. Powiedział, że został z kimś
pomylony, a wtedy Tadzio wyjaśnił, że ma przecież przed sobą
Ryszarda Szmidta. Literat nie patrzył na niego, obserwując mijane
ulice. Minęli Dworzec
Centralny z
szybami powybijanymi od salutu armatniego. W odłamkach szkła
odbijało się zachodzące słońce. Nagle tramwaj zatrzymał się,
ponieważ wyłączyli prąd. Literat z Tadziem ruszyli ulicą Oczki,
kiedy rozległo się wycie syreny karetki pogotowia.
Nagle
pojazd zaczął gwałtownie hamować, a w tylnych,
uchylonych drzwiach ukazała
się roześmiana twarz Kobiałki, ubranego w kaftan bezpieczeństwa.
Dygnitarz z radością poinformował, że jedzie do Tworek i że lada
dzień kraj zrówna się z Zachodem, a wtedy będzie lepiej. Literat
życzył mu zdrowia,
a Kobiałka wzniósł okrzyk na cześć niezawisłej Polskiej
Republiki Radzieckiej. Karetka odjechała, a pisarz odebrał od
Tadzia kanister, nakazując, by czekał na niego na zewnątrz. Sam
wszedł do szpitala i
ruszył do sali reanimacyjnej. Wewnątrz dostrzegł trzech pacjentów.
W jednym rozpoznał Huberta i zbliżył się do niego, mając
wrażenie, że czuje odór śmierci. Uklęknął przy jego stopach,
mówiąc półgłosem, że dobrze robi, umierając. Na stoliku obok
dostrzegł kalendarz z
datą 22 lipca 1979 roku.
Po chwili wstał i podszedł do wezgłowia łóżka. Pochylił się i
pocałował zimne czoło przyjaciela, czując, że tak właśnie
należało zrobić. Pojawił się młody lekarz,
pytając się, kto mu pozwolił wejść do tego pokoju.
Pisarz wyjaśnił, że przyszedł pożegnać
się z przyjacielem,
który był prorokiem i chciał wyprowadzić naród z domu niewoli.
Lekarz odparł, że Hubert zostanie odłączony od maszyn o siódmej.
Literat poprosił go, aby uczynił to o ósmej. Wyszedł na korytarz
i nagle odwrócił się, przepraszając Huberta, że odbierze mu
chwalebny pogrzeb.
Stanął
na podjeździe, patrząc na czerwone od zachodzącego słońca niebo.
Nagle usłyszał czyjś głos i ujrzał Sachera.
Staruszek wyjaśnił, że przyszedł odwiedzić starego przyjaciela i
pociągnął za sobą do szpitala. Potem popatrzył literatowi w
oczy, pytając, czy to oni wyrzucili go z partii. Mężczyzna
wyjaśnił, że to Sachez wyrzucił jego i jego kolegów. Staruszek
rozejrzał się podejrzliwie dookoła i wyznał, że pisze
pamiętniki, które cały czas nosi ze sobą w teczce. Pisarz chciał
przejrzeć dzienniki, lecz Sachez wyrwał mu teczkę z rąk. Po
chwili odszedł w głąb korytarza, a literat wyszedł na ulicę,
patrząc na potężne, ciemne chmury, zasłaniające niebo. Uszedł
zaledwie parę kroków, kiedy ze skweru Starynkiewicza wyłoniło się
kilka zgarbionych postaci. Ich przywódca rozkazał, by podniósł
ręce do góry i przeszukał jego kieszenie, rekwirując gotówkę.
Potem zapytał, gdzie ma legitymację partyjną. Pisarz odpowiedział,
że nie należy do partii. Dowódca wyjaśnił, że są miejską
partyzantką i kazał mu przejść z nimi do szaletu miejskiego. Tam
zaczęli dopytywać się, po co mu benzyna. Wytłumaczył,
że zamierza
się nią oblać i podpalić.
Chwycił dowódcę za kapotę, mówiąc, że mogą zrobić to razem.
Partyzanci uciekli w popłochu. Literat stwierdził, że zabrali mu z
kieszeni wszystko, nawet skrawek „Trybuny Ludu”. Z ciemności
wyłonił się Tadzio. Literat zażądał, aby pokazał mu kopię
wymówienia pracy z departamentu. Tadzio zapewniał go, że złoży
pismo następnego dnia. Zaczął przekonywać mężczyznę, że jest
jeszcze młody i za rok wszyscy o nim usłyszą. Zamierzał dokończyć
dzieło pisarza.
Literat
poczuł się zagubiony. Głowa bolała go coraz mocniej. Ruszył w
stronę Alej, a Tadzio szedł za nim. W pobliżu zatrzymał się
gazik milicyjny i podchmielony milicjant spytał go, czy nie chce, by
go gdzieś podwieźć. Wyjaśnił, że idzie niedaleko, pod Pałac.
Oficer przybrał oficjalną minę, lecz za jego plecami pojawiła się
twarz Żorża, który wybełkotał, by aresztować pisarza, bo chce
podpalić miasto.
Milicjant odepchnął go i szybko odjechał w stronę Mokotowa.
Pisarz ruszył dalej. Mijał ogródki działkowe, rozmyślając o
swoim życiu, które upłynęło mu na nieustannej męczarni. Ktoś
za ogrodzeniem przywołał go, zapraszając do ogródka. Przeszedł
przez dziurawe ogrodzenie i ujrzał Lucynę.
Wyjaśniła, że pieką ziemniaki i wspominają Kazia. Podprowadziła
go do ogniska. Dochodziła siódma. Wokół dostrzegł kilkanaście
kobiet, w których rozpoznał dawne
kochanki i ukochane. Popatrzył na nie z nabożną zgrozą, ukłonił
się i usiadł na kamieniu.
Rena
podała mu szklankę i wypili toast za Kazia. Po chwili wzniósł
toast za zebrane kobiety. Kasia zaproponowała, by o niego zagrały.
Zaczęły spierać się, ujawniając tajemnice jego romansów. W
końcu postanowiły go obić, lecz zaprotestował, tłumacząc,
że zawsze
starał się kochać je jak nikt na świecie. Uznał, że przez
kobiety zmarnotrawił połowę życia. Ostrożnie zaczął wycofywać
się w głąb ogrodu. Nagle z ciemności wyłoniła się smukła
dziewczyna. Zbliżyła się i ujęła jego twarz w obie dłonie,
wyznając, że kocha go do dziś. Nie rozpoznał jej, lecz odparł,
że również ją kocha. Pocałowała go i powiedziała, że miała
zły sen o nim. Potem pożegnała się, nie wyjawiając imienia.
Pomyślał o Nadzieżdzie. Zasadniczo nic się nie stało z
biologicznego punktu widzenia – przypadkowo spotkał dziewczynę,
uprawiali przypadkowy seks, zaspokajając zwierzęcy instynkt, a
następnie rozeszli się, podążając swoimi ścieżkami. A jednak
czuł, ze stało się bardzo wiele.
Za
plecami usłyszał głos Tadzia, pytający, czy nie zgubił kanistra.
Mężczyzna pochwalił się, że umówił się na randkę z Lucyną.
Literat chciał się z nim rozstać, lecz Tadzio odparł, że zbiera
materiał do reportażu o jego ostatniej drodze i musi mu towarzyszyć
do końca. Pisarz bez słowa zapalił latarkę i w smudze światła
ujrzał ludzi, siedzących na betonowych rurach. Obok stała gipsowa
figura jakiegoś świętego. Z ciemności wyłonił się Kolka
Nachałow. Kolka poinformował go, że wybiera się na pielgrzymkę
do Częstochowy, ponieważ będą tam rozbierać
hutę imienia Bieruta. Przywołał Ziutka, znajomego księdza, który
nieustannie upominał jego zachowanie. Pisarz pożegnał się i
ruszyli z Tadziem w stronę ulicy Świętokrzyskiej. Przez cały czas
wpatrywał się w Pałac Kultury. Zatrzymał się przed domem Jana i
wszedł na piętro. Drzwi otworzył mu listonosz w służbowej czapce
i poprowadził go do gabinetu. Listonosz wyjaśnił, że przyniósł
rentę, lecz Jan zamknął się w łazience i nie wychodzi. Literat
zerknął na kolorowy telewizor, który Jan otrzymał od przyjaciół
z Zachodu. Na ekranie widać było transmisję
ze spotkania sekretarzy z dziećmi. Listonosz niechętnie zgodził
się, by pisarz podpisał odbiór renty. Po wyjściu doręczyciela
zamknął drzwi na klucz i podszedł do łazienki. Drzwi uchyliły
się i zauważył, że Jan leży w wannie. Usiadł na krawędzi i
wyznał, że musi podjąć straszną decyzję. Jan nie odzywał się,
kiedy opowiadał, że idzie pod Pałac Kultury, by tam w bólu
dokonać żywota. Chciał
jednak rady, czy warto to zrobić. Mężczyzna z trudem popatrzył na
niego. Uścisnął jego dłoń, żegnając się. Wyszedł do pokoju,
by po raz ostatni spojrzeć na miejsce, w którym spędził wiele
godzin. Nagle zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. Dzwonił
publicysta z Associated Press, niejaki
Krulick. Po krótkiej rozmowie, odłożył słuchawkę i ponownie
usłyszał sygnał dzwonka. W słuchawce usłyszał agresywny, męski
głos, który zażądał podania amerykańskiego numeru, grożąc
wyłączeniem telefonu. Pisarz z obojętnością przerwał połączenie
i zszedł na dół. Z nieba spadały płatki śniegu. Tadzio zbliżył
się do niego, ze zgrozą szepcząc, że wie, dlaczego literat chce
popełnić samobójstwo – ponieważ nie
miał powodzenia. Obiecał, że pomści twórcę. Pisarz podszedł do
śmietnika i znalazł cegłę. Przywołał Tadzia do siebie i chwycił
za kołnierz kurtki. Oświadczył, że postanowił go zabić na
koniec, by przerwać jego marne życie. Tadzio spojrzał na niego bez
lęku, pytając, czy równie łatwo, jak zabić drugiego człowieka,
jest skończyć ze sobą. Następnie wyjął cegłę z
ręki mężczyzny i powiedział, że zabierze ją na pamiątkę.
Wskazał Pałac Kultury, mówiąc, że przed nimi ołtarz ofiarny.
Ruszyli szybkim krokiem w stronę budynku. Nagle stanęła przed nimi
pani Gosia, pytając o zbiórkę pielgrzymki do Częstochowy. Wskazał
jej drogę i poprosił, aby pomodliła się za jego duszę. Oddaliła
się bez pożegnania.
Zbliżali
się do Pałacu Kultury. Przez chwilę pomyślał, że ma jeszcze
czas, by uciec. Mógł zmienić nazwisko, założyć nową rodzinę,
wstąpić do partii. Zyskałby kilka lat z Nadzieżdą, lecz
wiedział, że dziewczyna znienawidziłaby go. Na placu Defilad
dostrzegł wyszczerbioną
kolumnadę Sali Kongresowej.
Wokół były rozstawione reflektory, skierowane na drzwi oraz dwie
kamery. Pośrodku taboru filmowego stał Władysław Bułat. Zauważył
bliskich sobie ludzi: Nadzieżdę,
Rysia, Cabana, nawet Edwarda Szmidta.
Na kilku monitorach, transmitujących przebieg obrad, widać było
ludzi, śpiewających „Międzynarodówkę”. Ktoś objął go od
tyłu, odwrócił się i ujrzał Cabana. Podbiegła Nadzieżda,
płacząc i czepiając się jego rękawa. Starał się ją uspokoić,
prosząc, by za nim nie szła. Zbliżył się jakiś młodzieniec,
wyjaśniając, że zastępuje Halinę, która została aresztowana.
Nim literat zdążył zaprotestować, chłopak zrobił mu zastrzyk
przeciwbólowy. Nadzieżda pocałowała ślad po igle. Tadzio zaczął
recytować fragment jego tekstu. Na monitorze pojawił się obraz
polskiego sekretarza,
który osunął się bezwładnie, podtrzymany przez osobistego
ochroniarza. Caban szepnął, że już czas, lecz Nadzieżda
usiłowała powstrzymać pisarza, zasłaniając go własnym ciałem.
Mężczyzna pogłaskał ją po głowie, ściskając w drżącej dłoni
zapałki. Zapalono reflektory i ruszyły kamery filmowe. Pocałował
dziewczynę, kątem oka widząc, że Tadzio klęknął na śniegu.
Rysio opuścił głowę, a Caban podniósł rękę w geście
błogosławieństwa. Pisarz pożegnał się z Nadzieżdą, obiecując,
że zawsze będzie ją kochał.
Nagle
przypomniał sobie wczorajszą noc, doznając olśnienia. Pomyślał
wówczas, że to ludzie
stworzyli Boga, żeby ich chronił przed nimi samymi.
Zaczął iść w stronę platformy. Jego nogi stawały się z każdym
krokiem cięższe, głowa pochylała się ku ziemi. W myślach błagał
ludzi, by dodali mu sił – jemu i każdemu, kto wraz z nim szedł
na całopalenie.