Rozmowa z mistrzynią olimpijską na 10 km stylem klasycznym po złotym biegu.
Słońce wreszcie świeciło dla pani?
Justyna Kowalczyk: Słońce to dziś było uderzenie ciepła, przez nie przebiegłam najcięższe 10 km w życiu, na ostatnim podbiegu robiło mi się ciemno w oczach, ciało cierpiało, ale skoro wygrałam – niech będzie, słońce było w porządku.
Niech pani powie parę słów o tym złotym biegu...
Gdy stanęłam na starcie, pomyślałam, że zaryzykuję. Albo wygram, albo będę dwudziesta. Obawiałam się, że na pierwszej części trasy, tej łatwej, będę tracić. Dlatego pobiegłam najszybciej, jak można, bo jak stracę wiele, to później się nie wygrzebię. Gdy wjeżdżałam na stadion w połowie dystansu, miałam tego wszystkiego serdecznie dość. Wprawdzie złapałam Heidi Weng, ale wiedziałam, że później są zjazdy, zakręty i tam, być może odpocznę, a później, na ostatnim podbiegu, prawie padłam.
Z naszej perspektywy jednak pani wciąż biegła...
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek była tak zmęczona. Wydawało mi się, że prawie przeszłam do marszu. W moim mniemaniu tak się stało. Trener mówił, że wyglądałam tam całkiem przyzwoicie, w porównaniu z tymi koleżankami, które były za mną, ale niemoc była tak wielka, że potrafiłam tylko przekładać nogi, ale nie wprowadzałam narty w ślizg. Dobrze, że nie musiałam wówczas walczyć z innymi o pojedyncze sekundy. To był mój najtrudniejszy bieg na 10 km w karierze.
Heidi Weng mówiła potem, że nie była w stanie wytrzymać pani tempa, więc jednak chyba nie było tak źle...
Myślałam, że tam w dole trasy razem popracujemy, to byłoby mi nawet na rękę, ale rzeczywiście, została, i sama sobie popracowałam. No tak, fajnie się dziś biegło, ale powiedzmy prawdę, żadnej taktyki w tym nie było. Tylko ciężka praca.
To był także złoty bieg dla Peepa Koidu, który przygotował pani narty?
Narty były piękne, cudownie jechały, świetnie pracowały pod górę. Mieliśmy oczywiście chwile nerwów, przed startem chłopaki mnie przekonywali do jednej pary nart, ja wolałam inną. Nie wyróżniam swoich serwisantów, mam ich pięciu, cała piątka jest tak samo dla mnie ważna, ale dzisiaj narty miałam posmarowane naprawdę perfekcyjnie.
Chyba zupełnie inaczej przyjęła pani ten złoty medal niż w Vancouver...
Tak, ale i sytuacja była inna. Tam tak naprawdę wykonałam zadanie, które mi postawiono. Nie miałam innego wyjścia. Tutaj też nie miałam wyjścia, ale po tych wszystkich zdarzeniach i po czterech kolejnych latach kariery po raz pierwszy czuję tak wielką radość. Pierwszy raz w życiu tak bardzo cieszę się z medalu.
Myśli pani, że przeszła do historii, że tylu medali nie zdobył w sportach zimowych nikt inny?
Nie myślę dziś o tym, co było, choć pięć medali w zimowych igrzyskach to coś wielkiego. Teraz ważne jest to, że jestem szczęśliwa.
Czy czuje się pani w pewien sposób rozliczona z biegami?
Czuję się rozliczona z igrzyskami. Na pewno.
Czy to klamra zamykająca cztery lata czekania na złoto?
No tak, trzeba być skutecznym wtedy, kiedy trzeba, i tyle. Po co się będę rozdrabniać.
Nadal będzie pani prezentować wielką sympatię do Rosji i Rosjan?
Moja sympatia do Rosji jeszcze się zwiększyła. I tak jest dość duża. Ja się tu dobrze czuję, z tym ich bałaganem, z tą ich nostalgią, z tą ich uczuciowością, dobrocią, uśmiechem. Ja to po prostu lubię i rozumiem. Jest to dla mnie fajne. A igrzyska w Rosji podobają mi się także dlatego, że mam tu wielu kibiców i wielu przyjaciół. No i mój trener pochodzi z Rosji. To jest złoto dla niego, to też ukoronowanie całej jego pracy.
Zdążyła pani porozmawiać z trenerem po tym biegu?
Tak, zdążyłam mu przynieść antybiotyki. Trener, biedak, chory. Popłakaliśmy sobie razem, bo zeszły wszystkie emocje, no i tyle. Ustaliliśmy dalej, co będzie się działo na tych igrzyskach. No i poszłam.
A co się będzie działo?
Czekałam na potwierdzenie decyzji, którą przedstawiłam tuż po biegu, że nie odpuszczamy, że nie zostawiamy dziewczyn samych w sztafecie. Trener ma dokładnie to samo zdanie, tylko musieliśmy się dogadać.
Trener bardzo chory?
Od dwóch-trzech dni coś go bierze. Rozpalony cały. Postanowił wreszcie się leczyć. Ja jestem bardzo nerwowa, ale i wybuchowa, więc umiem rozładować swoje emocje. Trener od trzech tygodni bardzo się denerwuje, próbował być moją ostoją, był nią, ale teraz też zeszło z niego napięcie.
Nie było chwili wahania, nie było myśli, by iść w inne dziedziny życia, gdy bieganie wydawało się, nie przyniesie spełnienia marzeń?
Nie, nie było. Zbyt wiele wszyscy poświęciliśmy, by dojść tu, gdzie jestem.
A myśl co robić po karierze, rodzi się w pani?
Na razie wciąż biegam i będę biegać.
— w Adlerze wysłuchał Krzysztof Rawa