Wood Barbara Kobieta tysiaca tajemnic


BARBARA WOOD

KOBIETA TYSIĄCA TAJEMNIC

Przełożył z angielskiego Michał Madaliński

Wydawnictwo „Książnica”

Skan i korekta Roman Walisiak


Tytuł oryginału: Woman of a Thousand Secrets

Projekt okładki Mariusz Banachowicz

Copyright © 2008 by Barbara Wood

Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy

żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany

za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.

Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie

oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.

Niniejsza powieść stanowi wytwór wyobraźni, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych, wydarzeń i miejsc jest całkowicie przypadkowe.


W książce wykorzystano fragment Popal Vuh. Księgi rady narodu Quiche w przekładzie Haliny Czarnockiej i Carlosa Marrodana Casana, PIW 1980.

For the Polish edition CO Publicat S.A., MMX

ISBN 978-83-245-7793-4


www.najlepszyprezent.PL

TWOJA KSIĘGARNIA INTERNETOWA

Zapoznaj się z naszą ofertą w Internecie i zamów, tak jak lubisz:

sklep@NajlepszyPrezent.pl

tel. +48 61 652 92 60

- +48 61 652 92 00

Publicat SA, ul. Chlebowa 24, 61 -003 Poznań

książki szybko i przez całą dobę łatwa obsługa pełna oferta * promocje

Wydawnictwo „Książnica” 40-160 Katowice Al. W. Korfantego 51/8 oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel.(032) 203-99-05 1 22 0 4 8 58

faks (032) 203-99-06

www .książnica .com

e-mail: ksiaznica@publicat.pl

Wydanie pierwsze, Katowice.


Opis z okładki.

Tonina wiedzie idylliczny żywot na wysepce Morza Karaibskiego, setki lat zanim pojawili się tam Europejczycy. W plemiennej wiosce jest jednak odmieńcem: wysoka, szczupła i jasnoskóra wyraźnie różni się od mieszkańców wyspy. Jej pochodzenie okrywa tajemnica - przybrani rodzice znaleźli ją pływającą po morzu w koszyku. Gdy dziewczyna osiąga pełnoletność, opiekunowie wysyłają ją na stały ląd pod pretekstem zdobycia leczniczej rośliny dla chorego ojca. Wiedzą, że już jej nie zobaczą, ale strach przed gniewem bóstw za przetrzymywanie w wiosce kogoś, kto do nich nie należy, jest silniejszy. I tak zaczynają się przygody Toniny.

Oto barwna i pełna egzotyki opowieść o młodej kobiecie poszukującej swego miejsca na ziemi.

Barbara Wood kreśli pełnokrwiste postacie kobiet, które

przezwyciężają pisany im los.

, PUBLISHERS WEEKLY.

www.publicat.pl


Memu mężowi George’owi z wyrazami miłości.


PODZIĘKOWANIA.

Moje najserdeczniejsze podziękowania należą się trojgu wspaniałym ludziom: mojej redaktorce Jennifer Enderlin, posiadaczce niesamowitego daru dobierania właściwych słów; drogiej przyjaciółce i asystentce Sharon Steward, która pomaga mi więcej, niż się domyśla; oraz Harveyowi Klingerowi, najlepszemu agentowi literackiemu na świecie.


Rozdział Pierwszy.


Z sercem przepełnionym żądzą zemsty Macu szukał dziewczyny, która tak upokorzyła jego brata Awaka.

Rozpytywał o Toninę w wiosce na Wyspie Pereł, udając, że jest zainteresowany ożenkiem. Powiedziano mu, że dziewczynę znaleźć można nad zachodnią laguną, gdzie poławiaczki pereł wynoszą na brzeg swój dzienny urobek.

Awak, który właśnie popłynął czółnem na drugą stronę wyspy, błagał Macu, aby poniechał zemsty. Nie dość, że został pokonany w zawodach pływackich przez byle dziewuchę, to teraz jeszcze braterska próba zemsty pogrąży go do reszty.

- Ona rzeczywiście pływa lepiej ode mnie - tłumaczył Awak bratu. - Nie pokonasz jej, Macu.

Ale dwudziestodwuletniego Macu z nieodległej Wyspy Półksiężyca rozpierała duma i próżność, a przede wszystkim odraza do dziewuch, którym się zdaje, że są lepsze od mężczyzn.

Wyspa Pereł to kropka soczystej zieleni pośród seledynowego morza u zachodniego cypla większej masy lądowej, którą pewnego dnia nazwą Kubą, a przybić do niej można tylko w dwóch miejscach: w zachodniej lagunie i niewielkiej zatoczce na północy. Tam właśnie Macu i jego przyjaciele wyciągnęli czółno na piasek, przeprowadziwszy je silnymi

9

uderzeniami wioseł przez wzburzoną strefę przyboju. Znad zatoczki przez gęste zarośla prowadziła ścieżka do wioski, tętniącej popołudniową krzątaniną. Dzieci bawiły się, kobiety gotowały, mężczyźni doglądali suszącego się w szopach tytoniu.

Idącemu przez osadę Macu towarzyszył szmer zainteresowania. Nie zwracał na to uwagi - zaciskał pięści, a w głowie miał tylko zemstę. Kroczył zdecydowanie po białym piasku. Czaple i pelikany zrywały się przed nim spłoszone, mężczyźni zdziwieni podnosili wzrok znad naprawianych sieci lub czółen. Nagie dzieciaki, wygrzebujące małże z dna spokojnej, lekko sfalowanej, ciepłej laguny, przyglądały się obcemu ciekawie.

Macu był śniady, mocno zbudowany, muskularny, jego półnagie ciało młodego wojownika pokrywały niezliczone ozdobne blizny i tatuaże. Czarne długie włosy zwisały luźno, co znaczyło, że jest kawalerem;

miał na sobie, prócz przepaski biodrowej z włókien palmowych, dziesiątki naszyjników i amuletów chroniących od zła. Nawet gdyby ktoś nie wiedział, że jest nietutejszy, poznałby to po rodowym tatuażu na czole. Za nim, w promieniach gorącego tropikalnego słońca, szła rozkołysanym, junackim krokiem świta: towarzysze z Wyspy Półksiężyca i paru młodzieńców z wioski, którzy oderwali się od zajęć w nadziei, że zdarzy się coś ciekawego.

Jeszcze żaden młodzieniec nie interesował się dotąd biedną, bladą Toniną.

Poławiaczki pereł stały gromadką w głębi, gdzie kończyła się plaża, a skalna ściana opadała wprost do wody. Były to dziewczęta w wieku od dwunastu do dwudziestu paru lat; ich brązowe ciała połyskiwały od morskiej wody. Śmiały się i żartowały, wyładowując z czółen sieci z ostrygami, usypując muszle w stosy na chłodnym piasku w cieniu palm kokosowych. Wprawdzie Macu nigdy nie widział dziewczyny, którą miał zamiar wyzwać na pojedynek, ale poznał ją od razu.

- Nie jest piękna - powiedział mu brat takim tonem, jak gdyby porażka zadana przez urodziwą miała być mniej bolesna. Prawdę mówiąc jest nieładna.

Potem opisał ją na tyle szczegółowo, że oczy Macu powędrowały prosto ku odzianej w spódniczkę z trawy Toninie.

Awak dobrze ją opisał. Wprawdzie Tonina miała długie rozpuszczone włosy, ozdobione licznymi muszelkami, które przy każdym jej ruchu wydawały dzwoniący klekot, a jej twarz i ręce ozdobione były niezliczonymi wymalowanymi na skórze symbolami i wzorami, ale jej uroda nie budziła zachwytu.

Nic dziwnego, że wciąż nie miała męża. Wszystko w niej było nie takie jak trzeba. Skóra zbyt jasna, biodra zbyt wąskie, talia zbyt smukła, no i jeszcze jedno: wzrost. Była naprawdę wysoka, Awak ani trochę nie przesadził. Gdyby Macu nie zobaczył jej połyskujących złotem, jędrnych piersi, jeszcze mokrych po nurkowaniu, mógłby pomyśleć, że to chłopak.

Zbliżając się, Macu starał się nie pokazywać po sobie złości. Nie chciał się zdradzić. Podniósł dłoń w geście przyjaznego pozdrowienia i zawołał:

- Witajcie!

Dziewczęta odwróciły się, a widząc grupę urodziwych młodzieńców, od razu przybrały zalotne miny.

Tonina z początku nie zwróciła na nich uwagi, przecież młodzi mężczyźni nie mieli zwyczaju przychodzić do niej, ale po chwili ku swemu niepomiernemu zdumieniu dostrzegła, że czarujący uśmiech i spojrzenie błyszczących oczu skierowane są właśnie ku niej. Nie miała pojęcia, że ten przystojny junak to brat chłopaka, którego pokonała w pływaniu parę dni temu. Nie miała zielonego pojęcia, że tamten chłopak poczuł się upokorzony.

Macu przyglądał się wysokiej bladej dziewczynie, przywołując w głowie obmyślony sprytnie plan pomsty za brata. Pokona ją na jej własnym polu, a potem pławiąc się w chwale

10

11

zwycięstwa, powie jej, że zrobił to dla Awaka. Głównym elementem planu był duch pradawnego potwora morskiego.

Na wszystkich pobliskich wyspach znano podanie o bestii, która tkwi pogrążona we śnie w zakazanym zakątku laguny Wyspy Pereł, tuż przy przesmyku w rafie, gdzie zaciszne wody laguny spotykają się z rozkołysanym pełnym morzem. Powiadano, że na dnie spoczywa tam szkielet ogromnego potwora morskiego, a w pobliskich wodach straszy duch owej bestii. Gdy mężczyźni z Wyspy Pereł wiosłowali w czółnach przez cieśninę nad tymi kośćmi, zawsze wylewali za burtę miarkę wina maniokowego, aby wybłagać bezpieczne przejście. Wpław nie odważył się tam popłynąć nikt.

Ponieważ Macu wychował się na innej wyspie, lęk przed potworem nie był zaszczepiony mu tak silnie jak miejscowym. Wiedział za to, że Tonina od urodzenia słyszała o duchu i będzie się bała tamtędy przepłynąć. W promieniach popołudniowego słońca, w szmerze palm kołyszących się w powiewach pasatu Macu odegrał swą rolę znakomicie.

- Czy to ciebie zwą Toniną?

Tonina, nienawykła do męskiego zainteresowania, zdobyła się na skromny uśmiech. Chłopcy nie lubią, jak dziewczyna jest od nich wyższa, ale skoro Macu jest wysoki jak ona, więc widocznie mu jej wzrost nie przeszkadza.

Poławiaczki pereł otoczyły tę dwójkę kręgiem, zaciekawienie rosło z minuty na minutę. Macu chwalił się swoimi osiągnięciami i misternie zastawiał sidła. Rytuał zalotów wymagał, by każde z partnerów wykazało się swymi zdolnościami.

Zadowolony z własnego sprytu Macu spojrzał z uśmiechem na Toninę i zapytał:

- Nie będziesz się bała popłynąć ze mną do nawiedzonego miejsca i przynieść stamtąd jedną z kości potwora?

- Guamo! Guamo! Zjawił się chłopak z Wyspy Półksiężyca! Smali cholewki do Toniny!

12

Babka Toniny siedziała w szopie do suszenia tytoniu i zwijała z liści cygara. Podniosła zdziwione oczy.

- Co? Chłopak? Do Toniny?

- Są nad laguną! Wyzwał ją na pojedynek!

Guama aż zamrugała. Jakiś chłopak zainteresował się jej wnuczką? Tonina ma już dwadzieścia jeden lat i wciąż jest niezamężna. Każdej wiosny, gdy na Wyspę Pereł przybywali zalotnicy z innych wysp, aby wybrać sobie żony, na Toninę nikt nie zwracał uwagi. Dlaczego ten chłopak z Wyspy Półksiężyca nagle się nią zainteresował? Czyżby stało się niemożliwe? Wpadła w końcu komuś w oko?

Guama wiele by dała, aby tak było. Dziewczyna musi wyjść za mąż, bo inaczej co ją czeka? Jaki jest pożytek z kobiety, jeśli nie ma dzieci do wychowywania ani mężczyzny, żeby mu gotować? Owszem, Tonina jest świetną poławiaczką pereł, jedną z najlepszych na wyspie, ale nie jest to zajęcie na długie lata. Większość dziewcząt kończyła z nurkowaniem, gdy zachodziły w pierwszą ciążę, i nigdy potem do tego nie wracały.

Idąc za maluchem na plażę, Guama przypomniała sobie zawody pływackie sprzed kilku dni, gdy Tonina pokonała wszystkich chłopaków, choć babcia jej tłumaczyła, że powinna im dać wygrać. Niestety, Tonina była tak uczciwa, że nie potrafiłaby oszukać.

- Co to ma być za pojedynek? - zapytała, nabrawszy nagle podejrzeń.

- Mają płynąć po kości potwora morskiego.

- Guay! - staruszka okrzykiem dała wyraz zaniepokojeniu i złym przeczuciom. Przyspieszyła kroku, na ile pozwalały jej stare nogi.

Ku bezbrzeżnemu zdziwieniu Macu Tonina przyjęła wyzwanie.

Świadkowie zaniemówili. Zawody na wytrzymałość i głębokość nurkowania były na porządku dziennym; wyspiarze nie bali się ani głębin, ani fal czy prądów - ale nurkowanie

13

w nawiedzonych wodach to coś zupełnie innego. Macu był pewien, że Tonina albo nie przyjmie wyzwania, albo podejmie próbę, lecz będzie tak przerażona, że zrejteruje w ostatniej chwili i w ten sposób zapewni mu zwycięstwo.

Nie wiedział jednak, że Tonina nie boi się ani potworów morskich, ani duchów. Nie bała się niczego, co pochodzi z oceanu. Teraz nie bardzo wiedział, co robić. Mając wszystkie oczy skierowane na siebie, musiał się szybko decydować. Wycofać nie mógł się już w żadnym razie, musiał wypić piwo, którego sam sobie nawarzył.

Znów ogarnął go gniew, ale nie dał tego po sobie poznać. Uśmiechnął się i powiedział:

- No to świetnie.

Tonina nosiła spódniczkę z trawy, jak wszystkie dziewczęta, które już miesiączkowały. Zdjęła ją teraz i rzuciła na piasek. Została w małej bawełnianej przepasce, zasłaniającej tylko pośladki i łono. Wchodziła za Macu w fale przyboju. Prawie naga wydawała się jeszcze wyższa, wyglądało, jakby nagle przerosła Macu.

Gromadka na brzegu obserwowała ich w napięciu. Nikt jeszcze nie odważył się zanurkować po kości potwora. Czy Macu i Tonina ujdą z tego z życiem?

Guama dotarła na plażę za późno. Stała i patrzyła bezradnie, jak dwójka zanurza się w wodzie i płynie ku rafie.

Siwe włosy Guamy upięte były w misterny kok, związany palmowymi sznurkami; kilka pasm włosów wymknęło się z węzła i teraz powiewało wokół twarzy w tropikalnej bryzie. Staruszka odgarniała włosy z twarzy i nie odrywała wzroku od pływaków, pewna, że zaraz będzie świadkiem ostatecznego znaku. Tego znaku bała się od sześciu dni - odkąd pojawiły się delfiny. Zastanawiała się teraz, nie po raz pierwszy zresztą, czy to, że Tonina pozostaje niezamężna, nie jest znakiem od bogów. Być może jej przeznaczenie było inne niż życie na Wyspie Pereł.

Czy właśnie dlatego bogowie okazali się dla Toniny tacy okrutni? Czy dlatego stworzyli ją tak nieatrakcyjną dla męskiego oka? Wprawdzie śmiała się chętnie i z wdziękiem, była miła i lubiana, ale miała tę nieapetyczną jasnozłotą karnację, ten wzrost, te długie nogi i ręce, szczupłe biodra. Guama przez lata próbowała adoptowaną wnuczkę dopasować do wyspiarskiego ideału urody - nacierała jej skórę sokiem z tytoniu, aby pociemniała, tuczyła ją maniokiem, żeby zrobiła się pulchna. Nic z tego: brąz ze skóry się zmywał, a tłuszcz nie chciał się trzymać smukłego ciała. I na corocznym barbicu, czyli ceremonii wybierania żony, mężczyźni ze wszystkich wysp omijali ją wzrokiem, więc wciąż nosiła w pasie sznur muszelek, będący znakiem panieństwa. Dla młodej dziewczyny ten sznur był powodem do dumy, symbolizował dziewictwo; zdejmowało się go dopiero w noc poślubną. Ale z czasem zaczynał przynosić wstyd, tak jak w przypadku Toniny: obwieszczał całemu światu, że w wieku dwudziestu jeden lat pozostawała nietknięta, nie chciał jej żaden mężczyzna.

Guama zerknęła na skalne urwisko nad laguną i zobaczyła tam swojego małżonka. Tkwił na posterunku: czytał wiatr i niebo, wypatrywał, czy nie nadchodzi huragan. Mężczyzna w podeszłym wieku, z brzuchem wylewającym się nad przepaską biodrową z rafii, o orzechowym ciele wytatuowanym w symbole jego świętej profesji, należał do najważniejszych ludzi na wyspie, był ważniejszy od samego Wodza.

Nigdy nie wiadomo było, kiedy huragan się zerwie, nie można się było przygotować. Bywało, że nagły sztorm zmiatał z powierzchni ziemi całe plemiona. Na szczęście Wyspa Pereł mogła spać spokojnie; mieszkał tu człowiek z rodu przepowiadaczy burz, który miał niemal nadprzyrodzoną zdolność.

Wyczuwał, że huragan czai się za horyzontem, wiedział, jak będzie silny i kiedy uderzy.

Guama zauważyła jednak, że mąż nie ma wzroku utkwionego w horyzont, ale w dwójkę młodych w lagunie. Gdy dostrzegła,

14

15

z jakim napięciem wpatruje się w Toninę, wiedziała, że to z powodu delfinów.

Odkąd przed sześciu dniami zauważono baraszkującą za rafą parę tych zwierząt, Guama i Huracan wypatrywali znaków i zapowiedzi; próbowali odgadnąć boskie życzenia. Czy to bogowie chcą, by Tonina do nich wróciła? Czy przysłali ją na wyspę tylko na pewien czas? Czy właśnie teraz - przeraziła się nagle Guama - zabiorą do siebie Toninę, gdy wpłynie na wody chronione przez tabu?

Głęboka laguna była spokojna i ciepła, łagodne prądy nie mąciły wody, piaszczyste dno z jeżowcami i rozgwiazdami widać było wyraźnie. Tonina i Macu płynęli równo, nie odzywając się do siebie; brzeg

zostawał z tyłu, rafa koralowa była coraz bliżej. Fale robiły się coraz wyższe, zarośla wodorostów wyrastających wstęgami z dna gęstniały. Rozgrzany gniewem Macu parł naprzód, gorączkowo zastanawiał się, w jaki sposób upokorzyć dziewczynę, której zdaje się, że jest lepsza niż mężczyzna.

Zanurkował pod gęstwinę splątanych wstęg brunatnic i wynurzył się z drugiej strony.

Tonina zatrzymała się, machając nogami w miejscu, i obserwowała go. Przypomniała sobie, że Guama wielokrotnie radziła jej, by pozwalała chłopakowi wygrać zawody. Tym razem jej posłucham, postanowiła. Podobał się jej uśmiech Macu, czuła, że serce bije jej mocniej, gdy myślała o zainteresowaniu, jakim obdarzył ją przystojny nieznajomy. Może, jeśli pozwoli mu wygrać, będzie wracał

na Wyspę Pereł i zalecał się do niej, a potem się pobiorą. I wtedy przestanie być inna niż wszyscy, zostanie wreszcie zaakceptowana.

Zanurkowała i ona. Nie popłynęła jednak przez gęstwinę wodorostów ku nawiedzonym wodom, lecz w drugą stronę, ku rozświetlonej słońcem, tętniącej kolorowym życiem rafie koralowej.

Rozpierała ją radość, unosiła się lekko wśród wielobarwnych ryb, które pryskały przed nią w różne strony.

Przepływała

nad ławicami gąbek i gorgonii, uśmiechała się do przemykających złotych rybek. Uświadomiła sobie, że jest szczęśliwa. Jak ten Macu na nią patrzył! Upodobał ją sobie. Przez tę bladość całe życie czuła się wyrzutkiem. Zainteresowanie chłopaka przywróciło jej wiarę w siebie.

Spojrzała do góry, ku powierzchni, gdzie tańczyły rozbłyski słońca. Wynurzy się dopiero za chwilę, potem popłynie na drugą stronę gęstwiny brunatnic i wynurzy się wcześniej od Macu, pozwoli mu być zwycięzcą rywalizacji.

Macu napełnił płuca powietrzem i zanurkował pionowo w dół. Przed oczami roztaczał się cudowny świat rafy koralowej, kolorowe wachlarze falowały delikatnie, tańczyły cętki słońca, ryby błyskały kolorami. Gdy nagle zobaczył przed sobą ogromny szkielet, słabo oświetlony przefiltrowanymi przez wodę promieniami, poczuł ucisk w brzuchu. Ten potwór istniał naprawdę. I był olbrzymi! Zbliżał się ostrożnie. Kręgosłup wielkiego zwierza leżał na piaszczystym dnie, dziwaczne żebra łukami sterczały ku górze. Co osobliwe, kości były brunatne.

Ciekawość pokonała strach, Macu podpłynął bliżej i położył dłoń na żebrze. Było z drewna!

Otworzył szeroko oczy. To nie było żadne morskie stworzenie, lecz ogromne czółno. Nie dłubanka, jak zwykłe czółna wyspiarzy. Ta łódź była zrobiona z desek umocowanych na szkielecie; widział kiedyś wojenne czółno skonstruowane podobnie. Tak czy owak żaden wyspiarski szkutnik tej łodzi nie zbudował.

W takim razie kto? I kiedy rozbiła się na rafie?

W piasku coś błysnęło. Przypominało meduzę, ale miało dziwny kształt; zdawało się pokryte zielonymi i błękitnymi rysami. Macu dotknął przedmiotu; choć był przezroczysty, okazał się twardy jak kamień.

Poczuł ucisk w płucach. Pora się wynurzać. Nagły prąd od przesmyku w rafie porwał go w bok. Zobaczył

nad sobą przerażającą głowę

16

17

na długiej, wygiętej szyi. Szczerzyła do niego zęby. Macu pojął nagle z lękiem, że to jednak potwór.

Odskoczył jak oparzony, nie puszczając podniesionego z dna przedmiotu. W panice rzucił się wprost w gąszcz brunatnic. Wstęgi glonów chwyciły go, oplątały. Machając rękami i nogami, rozpaczliwie łaknąc powietrza, szarpał się bezskutecznie.

Guama patrzyła z brzegu, uważnie, pełna niepokoju. Cóż to za głupota ze strony tego chłopaka, wyzywać Toninę na pojedynek w zakazanych wodach. I co za naiwność ze strony Toniny, by się na to godzić.

Guama wiedziała, że jej wnuczka niczego się w wodzie nie boi; ale choć duchy delfinów się nią opiekują, to jednak wszystko ma swoje granice.

Odetchnęła z ulgą, widząc, jak dziewczyna wypływa z drugiej strony pola wodorostów. Macu jednak wciąż się nie wynurzał. Czas mijał… Nagle Tonina znów zanurkowała w gąszcz glonów.

Znalazła Macu zaplątanego, bezwładnego, z nieprzytomnym spojrzeniem, z włosami unoszonymi przez prąd. Uwolniła go z wodorostów, wyciągnęła na powierzchnię, przyholowała do brzegu.

Guama od razu się chłopakiem zajęła, wiedziała, co trzeba robić w razie utonięcia. Gdy położono Macu na piasku, staruszka uklękła przy nim i przyłożyła mu dłoń do piersi. Nie oddychał, ale serce mu wciąż biło. Przetoczyła go na bok i mocno ucisnęła pięścią plecy. Otworzyła usta, pociągnęła żuchwę w dół, uderzyła w plecy jeszcze raz. Wzywała na pomoc różne bóstwa, odwoływała się do ich litości i mocy.

Gromadka na brzegu przyglądała się w niespokojnym milczeniu.

Trzecie uderzenie sprawiło, że zakasłał. Czwarte - że odkrztusił wodę, parsknął i złapał spazmatycznie powietrze.

Gdy po chwili towarzysze wzięli Macu pod pachy i podnieśli, reszta rozstąpiła się, żeby zrobić im przejście. W milczeniu odprowadzano wzrokiem podtrzymywanego przez kolegów Macu. Potem mieszkańcy wioski przyjrzeli się Toninie, wciąż jeszcze zdyszanej, ociekającej wodą.

Jeden po drugim się od niej odwracał. Popłynęła w zakazane wody. Potwór morski chciał zabrać Macu, ale Tonina zadrwiła sobie z bestii.

Guama patrzyła ze smutkiem, jak wyspiarze odsuwają się od Toniny, jak kreślą w powietrzu symbole chroniące od uroku. Staruszka wiedziała, że to jest znak, którego wypatrywała, znak, że rzeczywiście nadszedł czas, aby dziewczyna opuściła Wyspę Pereł. To bezcenne dziecko, które dało radość i sens życia bezdzietnemu małżeństwu.

Ludzie wrócili do wioski, a Tonina, jak to się często zdarzało przez te wszystkie lata, zniknęła w dżungli, by rozmyślać w samotności. Słońce zachodziło, plażę ogarnął cień i zrobiło się chłodno.

Guama zabierała się do odejścia, gdy palcem bosej stopy natrafiła w piasku na coś twardego. Spojrzała i

zobaczyła coś, co przypominało martwą meduzę, zwiniętą w kulę. Zmarszczyła czoło. To żadna meduza.

Podniosła przedmiot, oczyściła z piasku.

Był mokry, co znaczy, że trafił tu wraz z Macu i wodorostami. Nie miała pojęcia, co to jest. Twarde, ale nie kamień. Przezroczyste, przetykane kolorami, jakby kula zestalonej wody, w której tkwią jakieś rośliny.

Kształt miał w sobie coś znajomego, przedmiot pasował do ręki, jak skorupa orzecha kokosowego.

Guama nie miała pojęcia, że ten niezwykły przezroczysty materiał to szkło, nie wiedziała, że przedmiot powstał w rzemieślniczym warsztacie w dalekim zimnym kraju po drugiej stronie morza. Nigdy by nie zgadła, że ten kielich zmieniał właścicieli, aż w końcu stał się własnością pewnego rudobrodego odkrywcy, który pił z niego podczas wyprawy długą łodzią z głową węża na dziobie do nowego kraju, zwanego Winlandią.

18

19

O niczym takim Guama nie miała pojęcia, wiedziała tylko, że to dziwne naczynie Macu zaciskał w dłoni, gdy Tonina wytaszczyła go na brzeg. A ponieważ wierzyła głęboko, że nic nie dzieje się bez przyczyny, podejrzewała, że ten dziwny przedmiot ma jakiś związek z losem Toniny. Wzięła więc kielich, by dać go wnuczce.

Westchnęła ciężko, przypominając sobie po raz tysięczny, że przecież ta dziewczyna wcale nie jest jej wnuczką. Nie jest niczyją wnuczką.

Tonina nie jest zwykłym człowiekiem.


Rozdział Drugi.


Czy Macu się na mnie gniewa? pytała Tonina morze. Co złego zrobiłam? Dlaczego miłość przychodzi łatwo wszystkim prócz mnie?

Odpowiedzią morza był szept, daleki szum fal.

Tonina siedziała w swoim ulubionym zakątku: małej zatoczce wśród namorzynowych zarośli i morskich traw. Prawie nikt nie odwiedzał tego miejsca, bo nie było tu plaży, Tonina więc z czasem zaczęła je uważać za własne.

To tutaj dwadzieścia jeden lat temu rozpoczęło się jej życie na Wyspie Pereł. Tonina znała tę opowieść na pamięć; Guama uwielbiała ją powtarzać. Huracan ze swojego posterunku obserwacyjnego na wysokim brzegu zauważył parę delfinów, która z czymś igrała. Niewielki brązowy przedmiot podskakiwał między nimi na falach, a one wyskakiwały z wody, skrzecząc i pokrzykując, jakby chciały zwrócić na siebie uwagę mężczyzny.

Huracan zszedł nad wodę. Delfiny podprowadziły przedmiot ku brzegowi, a potem jakby wiedziały, że prąd zaniesie go gdzie trzeba, wyskoczyły z wody idealnie równocześnie, plusnęły i znikły na pełnym morzu.

20

Przedmiot podpłynął bliżej i utkwił wśród powyginanych korzeni namorzynowych drzew, a Huracanowi zdało się, że słyszy jakiś krzyk. Wszedł do wody i z oddalenia dostrzegł, że ten przedmiot to uszczelniony koszyk z wiekiem, wewnątrz którego coś płacze. Ostrożność nakazywała mu być nieufnym, ale w końcu ciekawość zwyciężyła; brodząc w płytkiej wodzie, zbliżył się. To płakało dziecko.

Podniósł ostrożnie wieko i zobaczył wrzeszczące donośnie niemowlę, spowite w haftowaną chustę, z buzią wykrzywioną i zaczerwienioną od płaczu.

Zaniósł spiesznie znalezisko do wioski; poszedł prosto do Guamy. Guama wydała na świat sześcioro dzieci, niestety żadne nie przeżyło. Dopiero co zmarła jej ostatnia córka; od tego czasu Guama miała ochotę zasnąć i więcej się nie obudzić. Wtedy trafiła do niej zapłakana istotka. To jej wróciło życie.

Dziewczynkę nazwali Tonina, co znaczy „delfin”. Ponieważ dziecko miało kolor złotego piasku, nie było brunatne jak wszyscy tutaj, Huracan i Guama byli przekonani - choć nie mówili o tym nikomu - że mała jest córką morskiego bóstwa. Wierzyli też, że ów bóg ulitował się nad nimi i zesłał im dziecko, by było im pociechą na stare lata.

Dziecko dorastało i coraz bardziej różniło się fizycznie od innych dzieci. Rówieśnicy ją odrzucili.

Dokuczano jej, mówiono, że rodzice jej nie chcieli i dlatego puścili ją na morskie fale. Zobaczyli, że mają takie brzydkie dziecko - drwili z niej koledzy i koleżanki - i pozbyli się ciebie. Tonina wtedy często płakała, ale wyrosła z tego.

W jej życiu nie brakowało tajemnic. Co oznaczał dziwny amulet, który miała zawieszony na szyi, gdy znalazł ją Huracan? Jej dziadkowie nie znali materiału, z którego był wykonany. Tonina zastanawiała się, kto go jej zawiesił na szyi, jakie miał znaczenie, z czym miał ją łączyć, przed czym strzec?

Guama utkała woreczek z włókna palmowego, w którym schowała amulet i zaszyła, tak więc nikt, prócz niej i Huracana,

21

nigdy go nie widział, nawet Tonina. Miała wprawdzie ochotę popatrzeć na czarodziejski kamień, który jak jej mówiła babcia, był różowy i przepuszczał promienie słoneczne, i wyryto na nim magiczne symbole.

Guama mówiła Toninie, że będzie go mogła zobaczyć, gdy przyjdzie właściwa pora. Dziewczynkę wielokrotnie kusiło, by zajrzeć do woreczka, ale zawsze się powstrzymywała. Talizman z nieznanego materiału, pokryty dziwnymi znakami, dodatkowo oddzielał ją od innych, jeszcze bardziej podkreślał jej obcość.

I jeszcze te powijaki, dziwna haftowana chusta, w którą ją owinięto - drogocenna bawełna, rzadkość na wyspach.

Tonina wróciła myślami do Macu. Zakochała się nie tyle w nim, ile w tym, co reprezentował: przynależność, o której zawsze marzyła. Małżeństwo z Macu dałoby jej pełnoprawne miejsce w plemieniu, połączyłoby ją z innymi. Już nie byłaby samotna.

Wstała i poprawiła dłonią sznurek, którym była opasana. Nanizane były nań muszelki, oznaka jej panieństwa. Została w ten sposób opasana, gdy zaczęła miesiączkować; ten pas nosi się aż do nocy poślubnej, zdjąć go ma prawo tylko małżonek.

Tonina ze smutkiem pomyślała, że chyba będzie go nosić do końca życia.

Tymczasem po drugiej stronie wysp siedziała przy ognisku milcząca, markotna grupa. Płomienie rozświetlały płaskie brązowe twarze młodych mężczyzn, którzy nie zwracali uwagi na noc, gwiazdy nad głową i cichy szum morza.

Wydarzyło się coś tajemniczego, ktoś otarł się o śmierć, miał w tym wydarzeniu udział morski potwór -

każdy z tych młodzieńców starał się jakoś w tym połapać. Macu utonął. Tonina wyciągnęła go na brzeg.

Stara kobieta przywróciła go

do życia. Czy duch potwora morskiego skradł mu duszę? Mężczyźni w obliczu takiej tajemnicy nie potrafili znaleźć żadnych słów.

Sam Macu nie myślał o tajemniczości tych wydarzeń; nie myślał o tym, że się otarł o śmierć. Przecież przybył na Wyspę Pereł, by dać zarozumiałej dziewczynie nauczkę za to, że upokorzyła jego brata - a skończyło się to własnym upokorzeniem.

Po głowie krążyły mu czarne myśli. Przez cały wieczór, gdy piekli na ognisku złowione ryby, a potem posilali się, pragnął tylko jednego: wymyślić karę dla tej dziewczyny.


Rozdział Trzeci.


Guama wyjęła małą arkę ze skrytki na belce pod strzechą, gdzie stała od dwudziestu jeden lat, i postawiła ją troskliwie na klepisku chaty. Przyszła pora się pożegnać.

Delfiny powróciły, wyskakując z wody idealnie równocześnie i rysując dwa identyczne łuki w powietrzu; ich piskliwe delfinie okrzyki zwróciły uwagę całej wsi. Tak jakby wołały: „Dziewczyna należy do nas!”.

Problem jest jeden. Jak skłonić Toninę do opuszczenia Wyspy Pereł?

Guama mogłaby kazać dziewczynie odejść, ale chybaby jej serce pękło. Cóż to byłby dla dziewczyny za wstyd, gdyby odpływała samotnie, wiosłując w czółnie, wyrzucona z ukochanego domu, nierozumiejąca, dlaczego musi to zrobić, choćby nawet Guama tłumaczyła jej, że to bogowie postanowili, iż nadeszła pora, by poszukała prawdziwego domu.

Po zastanowieniu Guama uznała, że trzeba wymyślić dla Toniny jakiś powód, choćby i nieprawdziwy, który pozwoli jej odpływać z dumą i radością w sercu. Popatrzyła na koszyk,

22

23

w którym dziecko przypłynęło z morza, na złożoną starannie chustę, i przyszło jej coś do głowy. Podstęp.

Staruszka wzdrygnęła się. Wiedziała, że Wyspa Pereł to nie cały świat, nawet nie centrum świata. Na północy, wschodzie i południu morze usiane było setkami takich wysp. Wielu ludzi żeglowało między nimi. Mieszkańcy tych wszystkich wysp żyli podobnie, różnice w obyczajach, języku, wierzeniach były niewielkie. Za to na zachodzie… Znów się wzdrygnęła i odmówiła bezgłośnie modlitwę do Lokono, Ducha Duchów.

Na zachodzie leżało coś, co nazywali Lądem, bo - jak mówili ludzie - nie była to wyspa, ale ziemia, która ciągnęła się bez końca. Byli nawet tacy, co twierdzili, że Ląd zakrzywia się na północy i sięga aż po wschodnie wyspy. Inni znów mówili, że tam po drugiej stronie jest jakiś inny, ukryty świat, gdzie są dziwne wyspy i żyją obcy, ludzie mieszkający na drzewach, którzy chodzą do góry nogami i wydają dzieci na świat przez usta.

Wprawdzie przesądna z jednej strony Guama wierzyła, że Toninę zesłali na wyspę bogowie morza, lecz z drugiej - obdarzona zdrowym rozsądkiem - wiedziała, że Toninę wydała na świat kobieta z krwi i kości.

Amulet i haftowane powijaki były tego świadectwem. Dlaczego ta matka powierzyła dziecko opiece bóstw morza - tego Guama nie była w stanie zrozumieć.

Może to była ofiara? Może więc Huracan popełnił świętokradztwo, wyławiając dziecko z wody? I co czeka Toninę, gdy wróci do swoich? Może poświęcą ją bogom jeszcze raz?

Guama zamknęła oczy i modliła się bezgłośnie: Wielki Lokono, poradź mi.

- Guamo - rozległo się cicho. Serce staruszki stanęło na chwilę, bo pomyślała, że słyszy głos boga. Ale gdy podniosła powieki, zobaczyła stojącą w drzwiach Toninę.

- Jesteś! Dobrze, że nie włóczysz się po nocy, dziecinko - powiedziała. Nikt nie wypuszczał się z wioski po zmroku, gdy ziemia przechodziła we władanie duchów.

Twarz Toniny pokrywały świeże malowidła - symboliczne i dekoracyjne wzory - jak u wszystkich mieszkańców wysp; nie były jednak w stanie zamaskować bladości jej lica. Tak, pomyślała z rezygnacją Guama, bogowie naprawdę uczynili Toninę tak nieatrakcyjną z jakimś zamiarem; nie chcieli, by przyciągała męski wzrok i by znalazła męża. Tylko samotna będzie mogła swobodnie wrócić na morze.

Nie było powodu dłużej odwlekać kłamstwa.

- Tonino, twój dziadek jest chory. Ciężko chory, choć nie daje po sobie poznać.

Tonina spojrzała w głąb chaty i w świetle łuczywa zobaczyła, że dziadek śpi w hamaku. Jej oczy zrobiły się

okrągłe z przestrachu.

- Umiera? Guama zniżyła głos:

- Jeszcze nie. Będzie się cieszył dobrym zdrowiem, ale nadejdzie dzień, kiedy zamknie oczy na zawsze.

- Nie możesz go wyleczyć? - Guama cieszyła się sławą zielarki i znachorki.

- Na naszej wyspie nie ma dla niego lekarstwa. Ale słyszałam o pewnym zielu… To czerwony kwiat o takich płatkach - złączyła przeguby, rozczapierzyła palce w kształt rozwartego kielicha i skierowała je ku ziemi. - Ten kwiat przypomina czerwoną helikonię, którą można znaleźć na naszej wyspie, ale nie rośnie do góry, ku słońcu - ciągnęła - lecz do ziemi.

- Może ten kwiat rośnie na drzewach - podsunęła Tonina - albo na lianach, a może ma wysoką łodygę i zwisa z niej, jak dojrzały słonecznik.

Na taką gorliwość Toniny wzruszenie ścisnęło Guamę za gardło. Tymczasem w wiosce życie toczyło się jak zwykle: rodziny gromadziły się wokół ognia, dzieci biegały i bawiły się; księżyc w pełni żeglował po nieboskłonie.

- Podobno w płatkach tego kwiatu żyją potężne duchy, które potrafią wyleczyć każdą chorobę, wygoić każdą ranę.

24

25

- A gdzie ten kwiat można znaleźć? - spytała dziewczyna.

- Na Lądzie.

Tonina zamilkła. Ląd to było coś, co znało się tylko z podań i przerażających baśni.

- Jak go zdobędziemy? - zapytała, wyobrażając sobie, że może Wódz wyznaczy drużynę tęgich wioślarzy i wyśle ich na najmocniejszych czółnach, jakie się znajdzie na wyspie.

Guama wzięła wnuczkę za rękę.

- Widziałaś delfiny igrające w wodzie po drugiej stronie rafy?

Tonina uśmiechnęła się. Podpłynęła do nich, bawiła się z nimi i rozmawiała.

- To nie przypadek, Tonino, że się tutaj pojawiły. To wieść. Wieść, że masz popłynąć na Ląd, znaleźć czarodziejski, uzdrowicielski kwiat i przywieźć go do nas.

We wzroku Toniny było niedowierzanie i szok.

- Ja, babciu? Na pewno?

- Nie ulega wątpliwości. - Guama utkwiła starcze, zmęczone spojrzenie w dziewczynie wyższej o głowę, nazywanej przez obcych „brzydką”, ale dla niej ślicznej. - Po twoim powrocie wszyscy cię będą podziwiali i kochali. Ocalenie Huracana to ocalenie dla całego plemienia - powiedziała z cicha. - O tej wyprawie będzie się opowiadało długie lata. Twoje imię będzie wspominane przy każdym ognisku. A ten rok będzie się nazywało „Rokiem, w którym Tonina uratowała Wyspę Pereł”.

Ten rok będzie się nazywało „Rokiem, w którym Tonina wróciła na morze”.

Wyciągnęła rękę, by pogłaskać policzek dziewczyny, którą kochała nade wszystko. To dziecko wniosło do jej życia tyle radości, gdy macierzyństwo tak boleśnie ją doświadczyło.

- No i chłopcy będą na ciebie patrzyli i nazywali pięknością.

Tonina starała się ukryć lęk, który ją ogarnął. Ląd! Sama myśl o opuszczeniu Wyspy Pereł była przerażająca, a co dopiero o tak dalekiej żegludze i o postawieniu stopy na nieznanej ziemi. Ale dziadek jej potrzebuje.

- Popłynę - powiedziała.

Wprawdzie Guama od razu wiedziała, że Tonina podejmie się zadania, poczuła jednak ucisk w sercu.

Zapamięta ten wieczór do końca życia jako coś najstraszniejszego.

- Wiesz, że wielkie sztormy śpią między przesileniem zimowym a letnim. Do tego czasu musisz wrócić. Po święcie wiosennej równonocy zaczniemy czekać na twój powrót, zanim nadejdzie pora wielkich burz.

Ponieważ do przesilenia zimowego został już tylko miesiąc, czasu nie było zbyt wiele. Dziewczyna uściskała kościste dłonie staruszki i odparła z uczuciem:

- Będę się modliła do moich delfinich bóstw opiekuńczych, by mnie prowadziły i opiekowały się mną. I przyrzekam wrócić z uzdrawiającym kwiatem.

- Bracie! - Awak wbiegł do obozowiska w zatoczce i budził towarzyszy. - Wiecie, co się stało?

Przecierali oczy i słuchali, a on opowiedział im o wyprawie Toniny po czarodziejski czerwony kwiat.

- Wszyscy zgromadzili się nad laguną, wielkie czółno ma zaraz odpłynąć.

Macu od razu dostrzegł szansę dla siebie. Pokaże wreszcie wszystkim, kto tu jest lepszy. To on wróci z czarodziejskim kwiatem. Wtedy wreszcie upokorzenie na lagunie pójdzie w zapomnienie.

Tak jak i Tonina, która nie wróci z wyprawy.

26

27


Rozdział Czwarty.


Guama i Huracan nie wyjawili nikomu, że pomysł z wyprawą po uzdrawiający kwiat to podstęp. Uznali, że w ten sposób ewentualny gniew bogów za kłamstwo spadnie tylko na ich głowy, nie na całą wioskę.

O pierwszym brzasku nad laguną zebrali się wszyscy członkowie plemienia, aby na własne oczy zobaczyć wydarzenie,

o którym mówić będą całe pokolenia. Dwudziestu mężczyzn, których wybrano, by wiosłowali w wielkim czółnie, nie kryło podniecenia czekającą ich przygodą. Wyruszali nie na jakąś pobliską wyspę, ale na przerażający i nieznany Ląd.

Gdy dwadzieścia jeden lat temu Huracan wyciągał koszyk z wody na płyciźnie, przyjrzał się wiatrom i prądom

i uznał, że małą arkę zwodowano na południowym brzegu Lądu, prawdopodobnie na ziemi zwanej Quatemalan. Prawdopodobnie stamtąd pochodzi Tonina, tam więc powinna szukać swego ludu. Dlatego też wraz z Guamą powiedzieli jej, że czarodziejski kwiat rośnie właśnie tam.

Stali oboje w gromadzie wyspiarzy, w szarówce świtu, a kobiety ładowały do wielkiej dłubanki prowiant.

Guama wpatrywała się w dziewczynę, którą przysłało jej owego cudownego dnia morze. Uświadomiła sobie, że Tonina zawsze była za pan brat z wodą, nigdy nie traciła jej z oczu. Miała morze we krwi. Jak przetrwa na suchym lądzie, który nie ma końca?

To samo pytanie dręczyło Toninę. Wyspę Pereł otulały wody niczym ramiona bogini mórz. Jak to jest -

znaleźć się w miejscu, skąd wzrok nie sięga morza? Wolała o tym nie myśleć, wolała się skupić na świętym obowiązku, jaki jej powierzono.

Huracan sprawdził, czy woda i prowiant w czółnie rozmieszczone i umocowane są prawidłowo, po czym uważnie przyjrzał się wnuczce. Wśród wyspiarzy wyglądała jak obca,

28

nie jak członek plemienia. Tak jakby już zaczęła się dokonywać w niej przemiana. Może to z powodu odzienia?

Gdy zastanawiali się z Guamą, jak sprawić, by Toniny nie spotkało nic złego na Lądzie, Huracan przypomniał sobie, co mówił kupiec z ludu Taino, który regularnie odwiedzał Wyspę Pereł i wymieniał za perły bawełniane tkaniny. Ten człowiek opowiadał o dziwnych obyczajach panujących na Lądzie. „Noszą na sobie bardzo dużo odzienia, zwłaszcza kobiety” - mówił. „Jakby się wstydziły. Nagie piersi są tabu”.

Dlatego też pomyśleli, że wyspiarskie skąpe odzienie może narazić Toninę na niebezpieczeństwo. Kto wie, co te dzikusy z Lądu mogą zrobić cudzoziemcowi? Razem z Guamą zastanawiali się, jak temu

zaradzić, i w końcu wymyślili, że wykorzystają hamaki z włókna palmowego, w których się sypia na wyspie. Za pomocą ostrych muszli małży Guama pokroiła dwa hamaki i zszyła z nich luźną koszulę i spódnicę. Kobiety śmiały się teraz po cichu z Toniny, że wygląda jak wielka ryba schwytana w sieć.

Huracan doglądał ładunku z suszonych na słońcu, solonych ryb, żółwiego mięsa i twardych maniokowych podpłomyków, i cały czas przypominał sobie, co jeszcze kupiec mówił o Lądzie.

„Ci z Lądu różnią się od nas bardzo, to dzikusy. Mężczyźni okaleczają sobie genitalia i uważają to za oznakę męstwa. Nakłuwają sobie członki cierniami, aż robią się gruzłowate, zniekształcone”.

Huracan odepchnął złe myśli i upewnił się, czy wioślarze zabrali ze sobą broń. Mieszkańcy Wyspy Pereł

nie prowadzili wojen; całą ich broń stanowiły zwykłe drewniane włócznie i kamienne noże.

Huracan namówił ich, by wzięli też ze sobą parę maczug oraz łuki i strzały.

W końcu wszystko już było gotowe. Guama wyrecytowała modlitwę do Lokona i namalowała Toninie na twarzy i rękach ochronne symbole. Dała jej też naczynie z przezroczystego twardego materiału.

29

Zaciskając palce Toniny na zimnym szkle, Guama poczuła nagle, że kielich ma dziwną siłę. Guama nie mogła mieć pojęcia, że ten rok, w którym Tonina wyrusza z Wyspy Pereł, w kraju, gdzie powstał kielich, określa się jako rok Pański 1323. Skąd miała wiedzieć, że w dalekim kraju po drugiej stronie wschodniego oceanu białoskórzy mężczyźni osłaniają swe ciała kolczugami i blaszanymi pancerzami, a kobiety noszą obcisłe gorsety i długie suknie? Guama nie mogła nawet przeczuwać, że królowie i ich wojska toczą ze sobą wojny, używając kusz i bojowych rumaków, że czczą jedynego Boga i że za dwieście lat ci sami białolicy mężczyźni przybędą na Wyspę Pereł i zmienią na zawsze życie jej mieszkańców.

Owego ważnego dnia nad oświetloną porannym słońcem laguną Guama powiedziała tylko:

- To naczynie pochodzi od morskiego potwora. Ma w sobie wielką siłę. Pilnuj go, ukochana wnuczko, a ono sprawi, że powrócisz do nas bezpiecznie. - Głos się Guamie załamał, wiedziała przecież, że kłamie.

Poczuła w piersi ostry ból, bo zrozumiała, że teraz już do końca życia będzie samotna.

Huracan wcisnął Toninie w dłoń woreczek pereł i spojrzał jej głęboko w oczy.

- Na Lądzie zobaczysz, wnuczko, wiele niepojętych rzeczy. Wysokie wzniesienia, które nazywają górami, z których spada woda, co nazywają wodospadami. Gdy wrócisz, opowiesz nam o wszystkim, co widziałaś -

rzekł ze ściśniętym gardłem.

- Na pewno, dziadku - odparła Tonina. Była podniecona, przestraszona i zdziwiona, że Macu nie przyszedł

się z nią pożegnać. Uścisnęła oboje staruszków, których siwe głowy sięgały jej ledwie do ramion.

Przed wejściem do czółna Tonina pochyliła się i nabrała w dłoń trochę piasku. Wsypała go do małego woreczka na leki, w którym miała też błękitną muszelkę i ząb delfina, potężne talizmany, które wiązały ją z wyspą.

- Przyrzekam ci, drogi dziadku, że znajdę ten kwiat i wrócę, abyś żył jeszcze wiele lat i chronił lud tej wyspy przed sztormami. Przysięgam na mą duszę i na mój totem: delfina.

Rozejrzała się po stojących wokół i zobaczyła, że wszyscy ją podziwiają. Chyba po raz pierwszy poczuła smak przynależności do plemienia. Gdy wróci z uzdrawiającym kwiatem, wreszcie ją przyjmą bez zastrzeżeń.

Gdy dziewczyna żegnała się z koleżankami, Huracan podszedł do zwierzchnika wioślarzy, mężczyzny imieniem Yuo, wziął go na bok i powiedział do ucha:

- Mój bratanku, muszę ci powierzyć pewną tajemnicę. Gdy przybędziecie na Ląd, rozbijcie na plaży obóz na noc. Gdy Tonina zaśnie, zbierz załogę, szybko odpłyńcie i wracajcie tutaj.

Yuo zrobił zdziwioną minę, ale po chwili spojrzał stryjowi w oczy z nagłym zrozumieniem.

- Czy ona tam znajdzie swój lud? - zapytał szeptem, zastanawiając się, jaki też los czeka dziewczynę.

Huracan rozłożył ręce.

- Nie wiem. Spełniłem swój obowiązek. Reszta w rękach bogów. Czas Toniny wśród nas dobiegł końca.

Gdy czółno z dwudziestoma wioślarzami przebiło się przez falę przyboju i przesmyk w rafie na pełne morze, z Toniną klęczącą na dziobie, twarzą do wiatru, Huracan odwrócił oczy na wschód i wciągnął

gwałtownie powietrze.

Tak się zajął odjazdem Toniny, że zaniedbał obowiązki obserwatora pogody. A teraz wyczuwał, że zbiera się na burzę. Wielką burzę. Straszliwy sztorm.

Popatrzył znów na małe, kruche czółno z cennym i kruchym ładunkiem i w przerażeniu zdał sobie sprawę, że teraz nie ma już sposobu na zawiadomienie ich, na odwołanie wyprawy.

Nadciągał huragan.

30

KSIĘGA PIERWSZA.


Rozdział Piąty.


Wyspa Pereł skryła się za horyzontem i długie czółno z dwudziestoma wioślarzami, dowódcą i pasażerką znalazło się samotnie na pełnym morzu, pod ogromnym bezchmurnym niebem. Znikły krzyczące mewy, przestał dobiegać szum fal przyboju. Otoczyła ich bezbrzeżna cisza oceanu, przerywana tylko rytmicznym pluskiem wioseł i miarowym dudnieniem bębna, w który bił Yuo. Tonina klęczała na dziobie z twarzą zwróconą ku nieznanemu zachodowi. Błyski słońca, odbite od rozchybotanej wody, raziły ją w oczy.

Słońce prażyło w plecy, rozbryzgi słonej wody chłodziły twarze. Yuo i jego ludzie byli urodzonymi wioślarzami, nie było dla nich większej radości niż żegluga na pełnym morzu. Yuo nadawał bębnem żywy rytm, ale jego duszę przepełniał smutek i żal. Tylko on wiedział, że wyprawa po czarodziejski kwiat to pozór, że ich zadaniem jest porzucić wnuczkę stryja na nieznanym Lądzie.

Wielkie czółno, rzeźbione i malowane w magiczne symbole, pobłogosławione imieniem Lokona, Ducha Duchów, wpłynęło na wody, które nie miały imienia, a które w przyszłości będą nazwane Cieśniną Jukatańską. Powiał wiatr z północy, a ponieważ prądy płynęły w przeciwną stronę, morze się wzburzyło.

Yuo i jego ludzie byli silni i wyszkoleni, więc wiosłowali sprawnie mimo fal. Ich łódź, wydrążona 33

z potężnego pnia za pomocą toporów i ognia, była wytrzymała i nadawała się do najtrudniejszej długodystansowej żeglugi. Na tych wodach trzeba było się jednak liczyć z załamaniem pogody - ciężkimi chmurami, ulewnym deszczem i gwałtownym szkwałem - więc wioślarze musieli być uważni, a Yuo wciąż obiegał wzrokiem horyzont.

I nagle zobaczył… Aż oczy szeroko otworzył. Inna łódź.

- Guay! - zawołał zdumiony i pokazał palcem.

Dwudziestu wioślarzy zwróciło oczy na południe. Czy to czółno wojenne z Lądu? Opowiadano sobie na wyspach

o wojowniczych Majach, którzy zapuszczali się na te wody. Te właśnie opowieści przypomniały się wioślarzom, gdy przyglądali się doganiającej ich - mimo że wiosłowali ze wszystkich sił - mniejszej i szybszej łodzi.

Uświadomili sobie jednak ze zdumieniem, że czółno przybywa od strony wysp. Gdy Tonina zobaczyła kapitana, który stał na dziobie i machał do nich, poczuła żywsze bicie serca. To Macu!

Dwie sąsiadujące wyspy - Wyspa Pereł i Wyspa Półksiężyca - od lat pozostawały w dobrych stosunkach.

Łączyły je więzi handlowe i małżeńskie. Macu wiedział, że załoga łodzi Toniny nie spodziewa się ataku.

Jego brat Awak i towarzysze leżeli na brzuchach na dnie czółna. Widoczni byli tylko czterej wioślarze.

Macu machał przyjaźnie. Ocenił siłę i kierunek wiatru, prądów wody, prędkość czółna w stosunku do dużej łodzi Toniny. Gdy będą tuż obok, da swoim ludziom znak do walki.

Uśmiechał się. Plan idealny. Zanim się dwudziestu wioślarzy zorientuje, że ich zaatakowano, już nie będą żyli. A Macu zada śmiertelny cios dziewczynie. A potem zabiorą zapasy z dużego czółna, zatopią je i ruszą na Ląd, gdzie czeka czarodziejski kwiat.

Macu stał na dziobie, mrużył oczy od blasku słońca odbitego w wodzie i zastanawiał się, czy nie oszczędzić Toniny

i nie wziąć jej jako branki.

Rozpoznawszy sąsiadów, Yuo z uśmiechem oddał pozdrowienie. Serce Toniny waliło jak młotem.

Dlaczego pojawił się tu Macu? Czyżby chciał jej towarzyszyć w wyprawie na Ląd?

Gdy mniejsza łódka była już blisko, Yuo wydał rozkaz podniesienia wioseł. Macu uśmiechnął się jeszcze szerzej i dał swoim ukrytym ludziom nieznaczny sygnał, by się szykowali.

- Chcemy wam życzyć powodzenia! - zawołał Macu.

- Dziękujemy! - odkrzyknął Yuo, błyskając białymi zębami. - Niech bogowie prowadzą nas wszystkich w tej podróży.

W obu łodziach przestano wiosłować, ciszę przerywał tylko chlupot fal o burty długich, wąskich łodzi.

Mniejsze czółno ustawiło się równolegle, na tyle blisko, by dało się przeskoczyć z jednej łodzi do drugiej.

Nagle Macu poczuł ostry ból w udzie. Zaskoczony opuścił wzrok. W ciele tkwiła dymiąca strzała zapalająca.

W następnej chwili na przybyszów spadł deszcz zapalających strzał. Ludzie Macu przestali się kryć i jęli się własnych włóczni i strzał.

Tonina patrzyła na wybuchłą nagle walkę z niemym zdumieniem. Nie wiedziała, że nim wypłynęli, jej babka odbyła na stronie rozmowę z Yuo i wyjawiła bratankowi męża swoje podejrzenia i obawy.

- Nie ufam Macu, temu chłopakowi z Wyspy Półksiężyca. Gdy Tonina ocaliła mu życie, a towarzysze odprowadzali go z plaży, widziałam, że rzucił jej złe spojrzenie. Nie ufam mu.

- Nie damy się zaskoczyć - uspokoił ją Yuo. Wiedział, jak się przygotować.

Tonina nie widziała, siedząc na dziobie i wypatrując lądu na zachodzie, że ludzie Yuo przygotowali się i mają na podorędziu strzały zapalające. Strzały były pokryte łatwopalną żywicą, a do ich zapalenia służył

żar zabrany w podróż, by

34

35

było czym rozniecić ognisko, gdy staną obozem na Lądzie. Takie żywiczne strzały trudno ugasić, gdy trafią w cel.

Gdy Macu i jego łódź podpływali, Yuo dostrzegł napięcie w jego postaci, zdenerwowane miny wioślarzy, zwrócił uwagę, że w dwunastoosobowym czółnie widać tylko czterech wioślarzy. A potem zauważył

skulonych na dnie ludzi. Dlatego uderzył pierwszy, nie czekał na atak przybyszów.

Czółno Macu zaczęło zajmować się ogniem, jego ludzie gorączkowo próbowali zalać płomienie wodą; inni skoczyli na łódź Toniny z nożami i toporami w dłoniach. Rozgorzała walka wręcz, rozległy się stęknięcia, wrzaski i jęki. Czółno rozkołysało się niebezpiecznie. Tonina trzymała się burt i czuła, że z gardła wyrywa się jej krzyk.

Z mniejszej łodzi buchał gęsty dym, prądy oceaniczne odpychały ją coraz dalej, ci, co na niej pozostali, rozpaczliwie starali się stłumić pożar. Przez kłęby dymu Tonina dostrzegła wykrzywioną furią twarz Macu, który z całej siły zdzielił Yuo maczugą przez głowę, druzgocząc mu czaszkę. Bratanek Huracana upadł, Macu przestąpił go i wzniósł maczugę, by ją opuścić na głowę następnego mieszkańca Wyspy Pereł.

Znieruchomiała z przerażenia patrzyła, jak walka rozwija się, robi się coraz bardziej brutalna i chaotyczna.

Na rozfalowanej wodzie unosiły się zwłoki, szkarłatna krew płynęła strugami w różne strony. Pod stopami walczących rozchybotane duże czółno traciło równowagę.

- Guay! - krzyknęła, podnosząc ręce, jakby chciała powstrzymać to, co się działo.

I wtedy stało się. Czółno wywróciło się do góry dnem. Walczący i Tonina wpadli do wody. Dziewczyna chwyciła się dziobu, mężczyźni ruszyli wpław do mniejszej łodzi, na której tymczasem płomienie przygasły; zaczęli się wdrapywać ze wszystkich stron, wciągać rannych towarzyszy; w obliczu groźby utonięcia wrogość ustała.

Czółno z Wyspy Półksiężyca oddalało się coraz bardziej, niesione silnym oceanicznym prądem; powietrze przeszywały

wołania o pomoc. Tonina została przy swojej przewróconej łodzi, rozpaczliwie młócąc nogami wodę, starając się zobaczyć, czy może komuś pomóc. Pływała doskonale, w wodzie czuła się jak ryba, ale nigdy nie pływała z obciążeniem. Miała na plecach worek podróżny, ten na szczęście utrzymywał się na powierzchni, ale spódnica i koszula uszyte z hamaka nasiąknęły wodą i ciążyły tak, że z ledwością ruszała nogami. Jedną ręką uchwyciła się kadłuba, drugą zdołała rozwiązać węzeł w talii i uwolnić się od ciężkiej spódnicy.

Dopłynęła do jednego ze swoich towarzyszy, chcąc go dociągnąć do łodzi. Ale uświadomiła sobie, że nie żyje. Puściła jego rękę, odpłynął z twarzą w wodzie.

Podpłynęła do drugiego, to był jeden z napastników. Żył jeszcze, ale w walce odrąbano mu rękę. Chciała mu jednak pomóc, gdy nagle usłyszała krzyki przerażenia. Zobaczyła, że mała łódka tonie. Była przeładowana, a jedną z burt uszkodził pożar. Mężczyźni krzyczeli, szarpali się ze sobą. Czółno zniknęło w rozkołysanej wodzie. Tonina machała rękami, wołała ich do siebie. Przecież jej łódź jest większa i solidniejsza. Może uda się ją odwrócić… Wtedy zobaczyła rekiny.

Rozległy się nowe krzyki, mężczyźni zostawili tonącą łódź i rzucili się wpław w stronę Toniny. Wrzaski przerażenia i bólu wzbiły się pod niebo, gdy powierzchnię wody między mężczyznami rozcięły trójkątne płetwy grzbietowe. Kolejny tragiczny obrót sytuacji zabarwił wodę czerwienią.

Po chwili Tonina zobaczyła unoszącego się na falach Macu. Stracił przytomność, leżał w wodzie twarzą ku

niebu. Z wielkim wysiłkiem zdołała wytaszczyć go częściowo na obłe dno łodzi. Sama usiadła obok, drżąca ze strachu, na śliskiej, chybotliwej powierzchni. Trzymała Macu z całej siły.

Czółno uchwycił poprzeczny prąd morski i uniósł Toninę i Macu od rekinów i makabrycznej jatki. Otępiała patrzyła, jak straszna scena znika jej stopniowo z oczu; ci, co jeszcze żyli, nie byli już w stanie do niej dotrzeć. Spośród trzydziestu jeden ludzi na dużym czółnie dryfowali tylko Tonina i Macu.

36

37

Załkała. Ręce ją bolały od trzymania nieprzytomnego. Nie mogła pojąć, co się stało. Dlaczego przybył z towarzyszami zaatakować jej łódź? Jakim zrządzeniem losu ona znów ma jego życie w swoich rękach?

Tuląc twarz do jego zimnych, mokrych włosów, łkała bezgłośnie. Nie wiedziała, jak długo będzie w stanie go w ten sposób trzymać. Siły opuszczały ją szybko. Mięśnie bolały rozdzierająco. Wypatrywała rekinów.

Nagle pokazał się jeden. Mały. Młody. Podpłynął. Jednym płynnym, gładkim ruchem rozdziawił szczęki i odgryzł nogę Macu tuż pod kolanem. Woda zabarwiła się szkarłatem. Tonina krzyknęła. Starając się nie zanurzać własnych kończyn, próbowała wyciągnąć Macu wyżej na odwrócony kadłub.

Trójkątna płetwa zawróciła, zbliżała się znowu. Tonina wzmocniła chwyt na piersi Macu, ale ryba, zamiast przepłynąć obok, z całej siły uderzyła w łódź; Macu się wyślizgnął. Patrzyła z przerażeniem, jak jego głowa się zanurza, a rekin odciąga go coraz dalej, zostawiając w wodzie czerwoną smugę.

Popadła w całkowite otępienie. Sama na pełnym morzu, bez żadnego kawałka ziemi w zasięgu wzroku, niczego, nawet zwłok czy innej łodzi. Poczuła, że traci przytomność. Mięśnie zwiotczały, otoczyła ją ciemność.


Rozdział Szósty.


Śniło jej się, że siedzi okrakiem na wielkiej szarej bestii. Uświadomiła sobie, że to morski potwór z laguny, który w niepojęty sposób ożył, otoczył ciałem i skórą ogromne kości. Przybył po nią, by ją stąd zabrać, teraz jechała na nim, trzymając się płetwy grzbietowej, a on pruł wodę bez najmniejszego wysiłku.

38

Obudziła się na pustej plaży. Nie wiedziała w końcu, czy jazda na morskim stworze to był sen, czy może naprawdę wyratowały ją znów delfiny, jej opiekunowie.

Leżała nieruchomo, nasłuchując szumu przyboju i wiatru w liściach palmowych, patrząc w górę na błękitne niebo. Piasek był ciepły i suchy. Za to coś dziwnego czuła na nogach. Podniosła się na łokcie, odgarnęła z twarzy wodorosty i piasek i przyjrzała się sobie uważnie.

Miała gołe nogi. Przypomniała sobie, że pozbyła się spódnicy uszytej z hamaka, bo nasiąkła wodą i była za ciężka. To bardzo dziwne uczucie mieć gołe nogi i osłonięty tors; na wyspach było zawsze odwrotnie, dziewczęta i kobiety nie zakrywały piersi, za to nogi osłaniały spódnicami z łyka. Miała wrażenie, że jest odwrócona do góry nogami, może wylądowała w świecie, gdzie wszystko jest odwrotnie?

Rozejrzała się po plaży. Nie było żadnych rozbitków uratowanych z tej tragicznej bitwy morskiej. Nie było też śladów czółna ani zapasów żywności, które się na nim znajdowały. Ale jej worek podróżny wciąż tkwił

na plecach. Podziękowała bogom.

Wstała niepewnie i jeszcze raz rozejrzała się na wszystkie strony. Nie było laguny, plaży nie oddzielała od pełnego morza bariera rafy, więc potężne bałwany uderzały w brzeg. Z drugiej strony wznosiła się nieprzenikniona zielona ściana lasu. Chyba nie tutaj miała wylądować. Uzdrawiający kwiat miał według dziadka rosnąć w miejscu, gdzie są wysokie urwiska i małe zatoczki wśród skał. Tu była szeroka biała plaża z palmami. Może to w ogóle nie jest Ląd? Może to jakaś wyspa?

Zdjęła z pleców worek, otworzyła go i przyjrzała się zawartości, zapakowanej z troską przez Guamę: solona ryba, suszony miąższ kokosowy, jagody, lecznicze zioła. Wszystko było suche i nietknięte.

Jej myśli powędrowały do domu, a potem do wujka Yuo i jego strasznego losu. Zdrada Macu, próba ratowania go.

39

Zaczęła łkać, ale po chwili wzięła się w garść. Nie pora na smutki i użalanie się nad sobą. Popatrzyła na słońce i uznała, że południe jest po jej prawej stronie. Jeśli pójdzie wzdłuż brzegu, powinna dotrzeć na wschodnie wybrzeże, gdzie miał rosnąć czerwony kwiat.

Wśród zapasów była niewielka miseczka ze skorupy kokosa, wypełniona białą farbą, której wyspiarze używali do pokrywania twarzy i rąk magicznymi, ochronnymi malowidłami. Zajęła się tym, bo wiedziała, że morze obmyło ją do czysta, więc złe duchy mogą znaleźć do niej dostęp. Wyrysowała linie i łuki, kropki i zygzaki na czole, policzkach, nosie, brodzie - aż w końcu jej twarz znów była chroniona.

Zarzuciła worek na ramiona i szepcąc modlitwy - za poległych w morzu mężczyzn, a także podziękowania dla Lokona i opiekuńczych delfinów - ruszyła plażą.

Nie uszła daleko, gdy drogę zagrodziły jej namorzyny, wielkie drzewa o grubych pniach, niczym olbrzymie potwory, które nie chcą jej przepuścić. Tonina się nie poddała; parła naprzód, gramoląc się przez splątane korzenie wyrastające z wody i ślizgając się w błocie, aż w końcu poczuła, że nogi ma ciężkie. Brzęczały nad nią roje moskitów, wypatrywała uważnie jadowitych węży.

W końcu oparła się o jakiś pień, żeby chwilę odpocząć i rozejrzeć się po gęstych nawodnych zaroślach, które zdawały się nie mieć końca. Trzeba spróbować jakoś inaczej. Musi pójść w głąb lądu i znaleźć twardy grunt, dopiero potem może dalej wędrować na południe. Poczuła ukłucie lęku. Skierować się w głąb lądu, to znaczy odwrócić się plecami do przyjaznego morza.

Uczyniła to jednak i przed wieczorem wydostała się z mokradeł. Nie słyszała już krzyków nadmorskiego

ptactwa, nie widziała starych znajomych, jak żółwie składające jaja w błocie. Znalazła się w gęstym suchym lesie. Brzegu nie było widać. Serce jej waliło. Wyspa Pereł była taka mała, że można ją było obejść dookoła w jeden dzień. Niskie wzgórza,

parę strumyków, w samym środku gęsty las. Z każdego punktu już po krótkim marszu natrafiało się na znajomy widok morza.

Tu było inaczej. To rzeczywiście musi być Ląd, myślała, zatrzymując się co jakiś czas, węsząc trwożnie i sprawdzając pozycję słońca. Oczywiście może to być wielka wyspa. Lecz jeśli to Ląd, to nie różni się od Wyspy Pereł aż tak bardzo: drzewa należą do znanych gatunków, rodzą owoce i orzechy, którymi jej lud odżywiał się od pokoleń. Kwiaty też są znajome, tak samo drobne zwierzątka, które uciekały jej spod nóg.

Na podstawie wieczornych opowieści przy ognisku Tonina wyrobiła sobie pogląd, że Ląd będzie zupełnie odmienny od wszystkiego, co zna.

Miała właśnie skierować się na południe i ruszyć ku brzegowi, gdy zwietrzyła dym. Ognisko? Pomyślała sobie, że ludzie powiedzą jej, jak znaleźć kwiat, więc ostrożnie podążyła w kierunku, skąd dochodził dym.

Dotarła do polany, na której płonęło ognisko. Siedzieli przy nim mężczyźni, palili fajki i rozmawiali. Tonina przyglądała się im zdumiona. Nie różnili się od ludzi z Wyspy Pereł. Inna była dekoracja ich ciał, czarno brązowe pasy, ale poza tym mogliby należeć do jej własnego plemienia. Skoro to mieszkańcy wysp, to będą przyjaźnie nastawieni, pomogą jej, a może i zawiozą czółnem do domu.

Nagle zauważyła klatki. Sporządzone z drągów i lian, przypominały pułapki na homary, ale były większe.

Ze zgrozą dostrzegła, że trzymane są w nich orły. Stała jak porażona. Polowanie na orły było na Wyspie Pereł uważane za ścisłe tabu. Słyszała jednak o ludziach, którzy nie szanują bogów i poczytują się za ważniejszych niż reszta stworzenia. Na takich ludzi nie ma co liczyć, dlatego wycofała się, chcąc pójść dalej.

Coś ją powstrzymało. Więzień ostatniej klatki był zupełnie innego rodzaju. To był młody mężczyzna w białej przepasce biodrowej. Miał skrępowane nogi i ręce i wyglądał na przerażonego.

40

41

Tonina, kryjąc się w zaroślach, podkradła się bliżej. Gdy była na wprost klatki, chłopak jakby wyczuł, że jest blisko, i utkwił w niej spojrzenie złotych oczu. Aż syknęła przez zęby i nakreśliła w powietrzu znak od uroku. Jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś miał złote tęczówki.

Serce waliło jej jak młotem. Miała ochotę odwrócić się i uciec, ale błagalny wyraz twarzy więźnia sprawił, że nie mogła się ruszyć z miejsca. Zobaczyła ranę na czole młodzieńca i strużkę krwi spływającą na policzek.

Uważnie obserwując mężczyzn przy ognisku, Tonina cicho podeszła do klatki i sprawdziła, jak jest zamknięta. Wystarczyło przeciąć lianę. Wyciągnęła z worka nóż i przecięła sznury. Potem podkradła się jeszcze bliżej i przecięła więzy krępujące nogi i ręce chłopaka.

Bez słowa wygramolił się z klatki i popędził między drzewa. Zatrzymał się i obejrzał na nią. Jego ruchy nasunęły Toninie na myśl dzikie zwierzę. Położyła palec na ustach i pokazała łowców orłów.

- Cicho! - szepnęła.

Złotooki uniósł brwi. Wskazała na ziemię, na suche patyki.

- Uważaj. Nie zrób hałasu.

Zmarszczył czoło, popatrzył na ziemię, po czym utkwił wzrok w jej gołych nogach. Tonina spojrzała na siebie. Dziadek mówił jej, że ludzie z Lądu nie lubią, jak kobiety mają odsłoniętą skórę. A może widok kobiecych nóg to tabu? Jeśli tak jest, nikt jej nie pomoże znaleźć czerwonego kwiatu, póki nie osłoni sobie nóg.

Rozejrzała się po obozowisku. Poniewierało się tam mnóstwo rzeczy, żywność, broń, skóry. Po drugiej stronie polany, rzucone na wielkie paprocie, leżały bawełniane opończe, pewnie rozłożono je do wysuszenia. Znów położyła palec na ustach i gestem kazała młodzieńcowi podążać za sobą. We dwoje okrążyli cicho polanę i ukradkiem zbliżyli się do wielkich paproci. Tonina wyciągnęła rękę po najbliższą 42

opończę. Wyspiarze kupowali tkaniny za perły, więc miała zamiar zostawić w zamian za płachtę trzy idealnie okrągłe perły.

Gdy ściągała opończę z paproci, nagle rozległ się hałas. Zauważyła, niestety za późno, że płachta jest związana z drugą, a sznurek przerzucony przez gałąź na drzewie. Pociągnięcie sprawiło, że posypały się na ziemię z łomotem orzechy. Myśliwi zerwali się na równe nogi, chwycili za broń.

- Guay! - syknęła Tonina, odwróciła się i popędziła w las, a za nią złotooki młodzieniec.

Pędzili przez gęstwinę, skakali przez zwalone pnie i cierniste krzewy; gnali po suchych liściach i patykach, oglądając się co chwila za siebie. Myśliwi gonili ich uparcie. W końcu Tonina szepnęła:

- Szybko! Na drzewo!

Wspięli się oboje po grubym pniu i schowali w listowiu. Siedząc bez ruchu i wstrzymując oddech, patrzyli oboje, jak łowcy w brązowo czarne pasy przebiegli pod nimi i znikli w lesie. Czekali na górze, aż zapadła cisza, przerywana tylko głosami ptaków i szelestami drobnych stworzeń w leśnej ściółce. Ostrożnie ześlizgnęli się na ziemię.

Tonina rozcierała sobie bolące członki i zastanawiała się, co dalej. Myśliwi pobiegli na południe, ich obozowisko leżało na wschodzie. Jeśli uda się na północ, oddali się od celu. Pozostaje iść na zachód. Nie ma wyboru. Na razie nie ma co szukać kwiatu, trzeba uciec prześladowcom.

Zerknęła na chłopaka. Rana na głowie już nie krwawiła, ale zaschnięta krew pokrywała mu pół twarzy.

Wyciągnęła rękę, żeby sprawdzić ranę, ale aż podskoczył.

- W porządku? - spytała szeptem.

Patrzył uważnie na jej wargi. Powtórzyła pytanie, a on skinął głową.

- Musimy znaleźć wodę i obmyć ci ranę. Znasz tę okolicę?

43

Rozejrzał się złotymi oczami po gęstych drzewach, z których opadały żółknące liście. Była jesień, nizinny las szykował się do zimy. Pokręcił głową.

Tonina wciąż trzymała w ręku ukradzioną opończę. Rozłożyła ją i opasała się nią, układając w długi do pół

łydki sarong.

- Chodź tędy - powiedziała.

Ruszyli między drzewa w szarówce kończącego się dnia. Rosły tu osty, cierniste krzaki, suche zarośla.

Ziemię pokrywała gruba warstwa opadłych liści. Szukali wody i schronienia na noc, cały czas nasłuchując, czy nie zbliżają się prześladowcy. Toninę coraz bardziej interesował towarzysz.

Jego twarz była podłużna, nie okrągła tak jak u członków jej wyspiarskiego plemienia. Był wyższy od niej, co się jej dotąd nie zdarzyło. Długie czarne włosy zwisały skołtunionymi strąkami, jakby nigdy się nie czesał. Domyślała się, że jest mniej więcej w jej wieku, ale poza tym nic o nim nie wiedziała. Nie miał na sobie nic prócz przepaski biodrowej, nie miał tatuaży ani malowideł na skórze. Tonina jeszcze nigdy nie widziała nikogo tak pozbawionego ozdób. Wydawał się goły i bezbronny, jak noworodek.

Zerknęła na niebo. Niedługo zapadnie noc. Przyjrzała się konarom, z myślą o spędzeniu nocy w kryjówce na drzewie. Nie dostrzegła jednak nic odpowiedniego. Szli więc dalej, aż dotarli na małą polanę, na której stało coś, na widok czego rozdziawili usta ze zdumienia.

Na polanie wznosił się ogromny niczym wieża kamienny posąg małpy. Oplątywały go gęsto liany i pnącza.

Małpa siedziała na kamiennym podeście, porośniętym mchami i porostami; wśród spękań szarego kamienia wiły się przerastające go korzenie drzew. Kamienne łapy splotła na wydatnym brzuchu; gnieździła się w nich cała masa rozmaitych ptaków.

- Guay! - szepnęła przestraszona Tonina i narysowała w powietrzu magiczny ochronny znak. - Co to takiego?

Jej milczący towarzysz tylko pokręcił głową, zdumiony.

Tonina zauważyła, że małpa ma otwarty pysk, jakby ziewała czy wydawała bezgłośny krzyk. Pysk tworzył

grotę na tyle obszerną, że zmieściłyby się w niej dwie osoby. Wprawdzie twórcy tego kamiennego giganta sami musieli być olbrzymami, sądząc jednak ze stanu posągu, dawno się już tu nie pojawiali, więc Tonina uznała, że znajdą tam dobre schronienie. Wspięli się na posąg, pomagając sobie nawzajem, a w końcu wgramolili się do rozdziawionego pyska. Mogli stąd obserwować otoczenie niezauważeni.

Gdy już poczuli się bezpieczni, Tonina usiadła ze skrzyżowanymi nogami i zdjęła z bolących ramion

podróżny worek. Młody człowiek śledził każdy jej ruch, jak gdyby nigdy takich gestów nie widział.

Sięgnęła do worka i wyciągnęła niewielki mieszek, zawierający jeden z najlepszych balsamów gojących Guamy.

- Szkoda, że nie mamy wody do obmycia - powiedziała, nabierając na palec zielonej pasty i delikatnie smarując nią ranę. - Dlaczego oni cię więzili?

Nie odpowiadał, więc spytała:

- Czy w ogóle rozumiesz, co mówię? - Dziadek tłumaczył jej, że mieszkańcy Lądu mówią różnymi językami. - Czy mnie w ogóle słyszysz? - spytała już retorycznie, wytarła palce w sarong i schowała mieszek do worka.

Młodzieniec zmarszczył wąskie czarne brwi, a po chwili jego twarz rozpogodziła się. Skinął głową. Tonina ciągnęła więc:

- Skoro zrozumiałeś moje pytania, to znaczy, że znasz mój język. Ciekawe skąd. Nie wyglądasz na wyspiarza. Jak masz na imię?

Wpatrywał się w jej wargi.

- Imię?! - powtórzyła. Potem klepnęła się w pierś i powiedziała: - Ja jestem Tonina. A ty?

Wargi poruszyły mu się, jakby próbował coś wyartykułować. Ale nie wydobył z siebie ani słowa. Tonina z powrotem

44

45

usiadła. Może z powodu rany na głowie utracił zdolność mówienia? A potem przyszło jej na myśl co innego:

- A w ogóle to wiesz, jak masz na imię?

Złote tęczówki wpatrywały się w nią, zdawał się namyślać głęboko. W końcu pokręcił głową, a Tonina doszła do wniosku, że z powodu rany na głowie utracił pamięć.

- Pamiętasz cokolwiek?

Znów kręcenie głową. Tonina znów przypomniała sobie, że jej towarzysz nie ma ochronnych tatuaży ani kolczyków, piór, naszyjników, amuletów. A teraz jeszcze brak imienia.

- Jeśli nie znasz swego imienia, nic cię nie chroni przed złymi duchami. Musisz mieć imię.

Zaczęła się głęboko zastanawiać. Wymyślenie komuś imienia to nie fraszka. W jej plemieniu wymyślanie imienia dziecku trwało czasami parę dni, bo imię nie tylko chroni przed złem, lecz także określa przyszły los. Pomyślała o klatce, w której go trzymano, i o wielkich drapieżnych ptakach w pozostałych klatkach.

Pomyślała sobie, że do czasu, gdy przypomni sobie swoje prawdziwe imię, powinno się go nazywać Dzielnym Orłem.

Gdy mu to powiedziała, uśmiechnął się tak ujmująco, że zrobiło się jej ciepło koło serca. Nabrała ochoty, by mu podarować coś jeszcze. Przypomniała sobie naszyjnik z muszelek, który Guama dała jej na szczęście. Wyciągnęła naszyjnik z worka i włożyła mu przez głowę, układając na bladej piersi.

- To muszle poświęcone Lokonowi, Duchowi Duchów. Teraz jesteś podwójnie zabezpieczony -

powiedziała, a on obdarzył ją następnym uroczym uśmiechem. - Szukam pewnego kwiatu - ciągnęła, wygrzebując z worka orzechy i suszone jagody i częstując nimi Dzielnego Orła. Tylko wody im jeszcze brakowało. - Może znasz ten kwiat? - Tonina ułożyła z palców kształt złożonych płatków, tak jak jej to pokazywała babcia. - Jest czerwony, czerwony jak krew, i ma czarodziejską moc uzdrawiającą. Może go widziałeś?

Żując jagody, Dzielny Orzeł przyjrzał się, co pokazywała na palcach. Pomyślał chwilę, po czym pokręcił

głową.

W milczeniu dojedli skromny posiłek. Ciemność zgęstniała, rozległy się odgłosy nocy.

- Trzeba spać - powiedziała w końcu Tonina. Oczy chłopaka fascynowały ją. Było w tym przystojnym, niemym młodzieńcu coś intrygującego, jakaś aura tajemnicy. A także jakaś bezbronność. Rana na czole, szramy po więzach na nadgarstkach, to wszystko wzbudzało w niej czułość, miała ochotę wziąć go w ramiona.

Gdy Tonina mu się przyglądała, robił to samo - mierzył ją od stóp do głów spojrzeniem złotych oczu, nie czynił tego jednak bez szacunku, jak niektórzy mężczyźni, gdy taksują kobietę; w jego spojrzeniu była tylko niewinna ciekawość. Zatrzymał dłużej wzrok na licznych naszyjnikach, które spoczywały na jej piersi.

Wziął w palce talizman zawinięty w woreczek z włókna palmowego.

- Nie mam pojęcia, co jest w środku - powiedziała Tonina. - Babcia mi mówiła, że dowiem się, gdy przyjdzie właściwy czas, aby otworzyć woreczek. Ale jak dotąd jeszcze nie przyszedł.

Wypuścił amulet, który opadł jej na piersi. Ich oczy spotkały się w gęstniejącej ciemności. Kamienna grota była mała, a noc zapowiadała się chłodna. Dzielny Orzeł położył się na boku, podsunął sobie zgiętą rękę pod głowę, a Tonina położyła się obok. Zdjęła sarong i przykryła nim ich oboje.

- Dlaczego nic nie mówisz? - mruknęła, muskając opuszkiem palca jego nieme wargi. - Przecież słyszysz i rozumiesz mnie. A nie mówisz. - Ziewnęła i zapadła w sen.

Dzielny Orzeł czuwał jeszcze i przyglądał się jej uważnie. Ochładzało się coraz bardziej, więc przyciągnął

dziewczynę ku sobie, podsunął jej swoją rękę pod głowę i łagodnie się przytulił. Po chwili i on zapadł w sen. Spali oboje w świątyni boga małpy tak obrośniętej pnączami i lianami, że nie było ich znikąd widać.

46

47


Rozdział Siódmy.


Ciszę świtania przerwały nieziemskie wrzaski. Tonina poderwała się i zasłaniając dłońmi uszy, patrzyła przerażona ku otworowi kryjówki. Piekielne wycie nie ustawało. Odbywa się jakaś rzeź! Na zewnątrz przefrunął ciemny kształt, posąg zadrżał, jakby uderzony czymś ciężkim.

- Ktoś nas napadł! - krzyknęła Tonina i wtuliła się w Dzielnego Orła. Hałas trwał.

Po chwili w szarówce poranka dziewczyna zobaczyła, że napastnikami nie są wcale ludzie, tylko wielkie rude małpy, i że to nie jest żaden napad. Wyjce takim hałasem i poruszeniem witają każdy dzień. W

końcu chór ucichł, małpy się uspokoiły i zabrały do żerowania. Tonina zaśmiała się nerwowo. Spędziła na Lądzie już jeden cały dzień, a jeszcze musi znaleźć kwiat.

- Idziemy! - zakomenderowała, zarzuciła worek na ramiona i podziękowała modlitwą bogu małpie, że ich ugościł na noc.

Bolało ją całe ciało. Nigdy nie spała na gołym kamieniu. Zerknęła na Dzielnego Orła, przypomniała sobie, jak przyjemnie było obudzić się w nocy w jego ciepłym uścisku. Oblał ją rumieniec. Nie była przyzwyczajona do dotyku drugiego ciała we śnie; na wyspie każdy spał oddzielnie, w hamaku. Zmartwiła się, czy przypadkiem nie złamała przedmałżeńskiego tabu.

Dzielny Orzeł wskazał na wyschnięte usta i cmoknął parę razy. Tonina skinęła głową. Też jej się chciało pić.

- Trzeba znaleźć wodę. Jakiś strumień albo jezioro. Schodząc po pnączach, usłyszeli męskie głosy. To musieli

być łowcy orłów. Zbliżali się od południowego wschodu.

Para ruszyła szybko, żeby wyprzedzić myśliwych. Mylili tropy, cofali się, potem ruszali biegiem, aż w końcu zgubili prześladowców. Późnym popołudniem dotarli do małej polany.

Zobaczyli tam grupkę kobiet. Zanurzały naczynia z tykw w naturalnej studni wydrążonej w wapieniu.

Tonina dała do zrozumienia Dzielnemu Orłu, by się nie pokazywał, i z przyjaznym uśmiechem podeszła do kobiet. I one uśmiechnęły się na przywitanie, a po chwili, widząc jej dziwny ubiór - krótki sarong z płachty i luźno tkaną koszulę - zachichotały. Tonina zobaczyła, jaki strój kobiecy tu obowiązuje: długa do kostek spódnica i tunika z krótkim rękawem. Musi sobie taki sprawić.

Pokazała, że chce jej się pić. Wyjęła z worka ozdobną muszlę ślimaka słuchowca, lśniącą perłowym połyskiem, i zamieniła ją na dużą tykwę pełną świeżej wody.

- Gdzie jestem? - zapytała. - Jak się nazywa to miejsce?

Jedna z kobiet odparła z uśmiechem:

- Jukatan.

- Jukatan?

Kobieta potwierdziła skinieniem głowy.

- Czy to gdzieś niedaleko Quatemalan?

Kobieta ułożyła wargi na bezzębnych dziąsłach i pokręciła głową. Rozłożyła ręce i powtórzyła:

- Jukatan.

Tonina podziękowała jej i wróciła do Dzielnego Orła.

- Przynajmniej wiemy, gdzie jesteśmy - powiedziała. - Teraz musimy się dowiedzieć, dokąd nam trzeba iść.


Rozdział Ósmy.


Przeciskali się przez drzewa i gęste zarośla, Tonina wycinała nożem przejście w gąszczu. Wtem zatrzymała się tak raptownie, że idący z tyłu Dzielny Orzeł wpadł na nią. Skończyła się 48

49

pokryta ściółką leśna gleba, pojawiło się jakieś nowe podłoże.

- Co to jest? - szepnęła Tonina, pochylając się nad dziwną powierzchnią i oglądając ją badawczo.

Dzielny Orzeł przykucnął, wyciągnął niepewnie dłoń i dotknął gruntu palcami. Podniósł wzrok i pokręcił

głową.

Wyglądało to na kamień. Ale jakiś dziwny: zupełnie biały, nienaturalnie gładki i równy. Tonina rozejrzała się, chcąc ocenić rozmiary nowego podłoża. Miało szerokość dziesięciu ludzi, stojących obok siebie, a długość…

Wytężała wzrok, patrząc przed siebie, i nie widziała końca tej prostej kamiennej wstęgi. Po obu stronach rosły drzewa i krzewy, jakby rozstąpiły się, by przepuścić te płaskie kamienie. Tonina już miała stąpnąć na białą powierzchnię, ale się cofnęła.

A jeśli to pułapka zastawiona przez jakieś złośliwe bóstwo? Pamiętała ze swoich stron, że czasem rozgniewani bogowie morza tworzą złośliwe prądy morskie, które mogą porwać nieostrożnego pływaka.

Taka twarda, kamienna rzeka może się nagle zamienić w płynną skałę i porwać niczego niepodejrzewającego wędrowca.

- Lepiej pójdziemy bokiem - wyjaśniła Dzielnemu Orłu i oboje zagłębili się w lesie i ruszyli równolegle do drogi, która przez cały dzień marszu szła bokiem.

Z każdym krokiem na zachód Tonina niepokoiła się coraz bardziej. Dwa razy próbowali skręcić na południe, ale za każdym razem trafiali na przeszukujących las łowców, rozstawionych niczym rybacka sieć. Tonina zastanawiała się, dlaczego tak bardzo zależy im na odzyskaniu chłopaka.

Po jakimś czasie usłyszeli nowe głosy. Tym razem dochodziły z przodu. Dzielny Orzeł chwycił Toninę za rękę i wciągnął ją do kryjówki w pustym pniu, wydrążonym dawno temu przez piorun. Trzymali się w objęciach, ledwie oddychając, i śledzili wzrokiem dziwaczny orszak, który mijał ich drogą: mężczyźni i kobiety w kolorowych strojach grali na

piszczałkach, bili w bębny i klaskali w dłonie. Szli po białej wstędze, ale kamienna rzeka wcale ich nie porywała. Tonina pomyślała, że ten wesoły tłum podąża na jakieś uroczystości religijne.

Wtem uświadomiła sobie, że Dzielny Orzeł ją obejmuje, poczuła jego ciepły oddech na szyi, dotyk jego twarzy na swojej. Przeszył ją nowy, nieznany jej dreszcz podniecenia.

Gdy piszczałki i bębny ucichły, ruszyli w dalszą drogę. Zjedli trochę solonej ryby, naszykowanej przez Guamę, napili się cennej wody z tykwy. Gdy dotarli do pierwszej kamiennej budowli, stanęli jak wryci, tak samo jak na początku białej drogi. Tonina doszła do wniosku, że to dom mieszkalny lub jakaś kaplica, choć nigdy przedtem nie widziała budynku z kamienia. Zajrzała do środka. Był pusty.

Po niedługim czasie natknęli się na następne kamienne budowle; część była w dobrym stanie, z innych pozostały porośnięte pnączami ruiny. I wszystkie były puste. Widać było poczernione sadzą zagłębienia, gdzie kiedyś płonęły domowe ogniska. Musiały wygasnąć dawno temu.

Gdzieś w pobliżu mogli być jednak ludzie. Podniosło to Toninę na duchu. Przez całą drogę rozglądała się wśród roślinności, szukając swojego kwiatu. Była jednak jesień, kwitło mało co. Czerwonych kwiatów w każdym razie nie było. Może jednak napotkani ludzie powiedzą jej, gdzie ich szukać.

Przysięgła sobie, że jeśli do końca dnia nic nie znajdzie, to jutro z samego rana ruszy na północ, aby jak najbardziej oddalić się od myśliwych, a potem skręci na wschód, żeby dotrzeć do wybrzeża, a potem plażą podążyć do Quatemalan.

Las zaczął rzednąć, a równocześnie skończyła się biała kamienna wstęga. Tonina i Dzielny Orzeł stanęli przed budowlą, której przeznaczenia nie rozumieli: ogromny plac, najwyraźniej zbudowany przez człowieka, zamknięty z dwóch stron stromymi, ukośnymi ścianami. Poszli dalej, zastanawiając się, 50

51

kim byli twórcy tej dziwnej konstrukcji, aż w końcu dotarli do podestu zbudowanego z ludzkich czaszek.

Tonina krzyknęła i zmówiła krótką modlitwę do Lokona, ale zaraz zorientowała się, że czaszki, całe ich rzędy, są wyrzeźbione z kamienia.

Po chwili Dzielny Orzeł zobaczył piramidę. Ruszył biegiem przez bezdrzewną płaszczyznę, porośniętą tylko chwastami i rzadką trawą, a gdy dotarł do podnóża schodów, które zdawały się prowadzić do nieba, nie mógł się powstrzymać, by się nie wspiąć na nie. Tonina go zawołała, ale on gramolił się coraz wyżej.

Gdy dotarł na sam szczyt, rozłożył szeroko ręce, podniósł głowę do nieba i wydał z siebie przenikliwy, zawodzący krzyk.

Tonina weszła za nim. Gdy znalazła się na szczycie, widok, który się stamtąd roztaczał, zaparł jej dech w piersi: lasy i lasy po sam horyzont. Ani błysku morza. Teraz już była pewna, że to jest Ląd. Ogarnął ją paniczny lęk, zakręciło się w głowie. Opadła na kolana i zaczęła schodzić. Dzielny Orzeł podniósł ją na nogi i trzymając w ramionach, uspokajał. Wtuliła się w niego. Lęk mijał. Zamarzyło się jej, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła. Tylko ich dwoje i niebo.

Przyjrzała się ogromnej budowli, która wznosiła się niemal ku słońcu. Jakie olbrzymy ją postawiły?

Musiało to być dawno temu, bo na zboczach w szczelinach między kamieniami wyrosły kępy trawy, a na górnej płaszczyźnie, gdzie stał dziwny kamienny budynek, zapuściły korzenie karłowate drzewa. Podobnie jak w przypadku posągu boga małpy, twórcy tej ogromnej budowli przestali dbać o swoje dzieło, więc stopniowo przechodziło we władanie przyrody.

Nagle Dzielny Orzeł zesztywniał. Wpatrywał się w coś w lesie.

- Co zobaczyłeś? - zapytała.

Wyciągnął palec, ale Tonina nic nie dostrzegła. Domyśliła się jednak, że chodzi o myśliwych. Ku jej przerażeniu Dzielny Orzeł pokazywał w trzech kierunkach. Łowcy orłów

rozproszyli się. Zbliżali się teraz od północy, wschodu i południa.

- Musimy się ukryć! - zawołała i oboje pospiesznie zbiegli ku podnóżu piramidy. Schodzenie okazało się trudniejsze niż wspinaczka, ściany były strome, stopnie wąskie. Musieli się zsuwać tyłem, na czworakach, oglądając się bez przerwy za siebie, czy spomiędzy drzew nie wyłonią się nagle myśliwi.

Gdy znaleźli się u podnóża, zaczęli szukać kryjówki.

- Tutaj! - szepnęła Tonina, pokazując niski kamienny budynek, zagłębiony częściowo w ziemię.

Sprawdzili zrujnowane ściany, zarośnięte mchem i chwastami, i odkryli zawalone częściowo wejście. Było wąskie, ledwie się przecisnęli, ale udało im się i znaleźli się w ciemnym wąskim korytarzu. Posuwając się po omacku, opuszczali się coraz niżej pod ziemię, bo korytarz wiódł stromo w dół. W pewnej chwili zobaczyli przed sobą smugę światła.

Dotarli do kamiennej komnaty, która nie miała żadnego drugiego wyjścia, lecz dziwny otwór, wybity w

grubym skalnym stropie, przez który widać było niebo. Jego średnica nie była większa niż ludzka pięść, ale wpadało przezeń świeże powietrze i trochę światła.

A także dźwięki. Myśliwi byli tuż tuż. Słychać było ich ochrypłe głosy. Tonina i Dzielny Orzeł tkwili w zatęchłej piwnicy i modlili się, żeby mężczyźni nie zauważyli zasypanego wejścia. Oboje czekali i nasłuchiwali, aż wreszcie głosy ucichły. Odetchnęli z ulgą.

Nie chcieli jeszcze wychodzić, więc rozejrzeli się po swoim nowym schronieniu. Tonina była oszołomiona.

Jeszcze nigdy nie widziała malowideł ściennych. Chwilę trwało, zanim zrozumiała, co się przedstawia jej oczom.

- Ludzie - powiedziała cicho, dotykając postaci namalowanych na ścianie. - To są ludzie.

Fresk był stary, pokryty plamami pleśni; farba zblakła i łuszczyła się miejscami. Toninę przeniknęło poczucie, że to

52

53

malowidło dożyło swoich dni i to, co na nim przedstawiono, wkrótce popadnie w zapomnienie.

Ściany snuły opowieść o wysokim jasnoskórym mężczyźnie, który miał owłosione policzki i podbródek. Na pierwszej ze ścian wyglądał na króla, siedział na tronie i obserwował bitwę. Na drugiej król rzucał się w płomienie, a potem schodził do świata Podziemi, gdzie witały go dusze zmarłych. Na trzeciej ścianie, wrócony do życia, przyjmował hołdy swego ludu. I wreszcie stał na grzbietach morskich węży, które utworzyły ze swoich ciał tratwę, i żeglował morzem ku wschodzącemu słońcu.

Na tym ostatnim malowidle Tonina zauważyła znajomy przedmiot. Przyjrzała się mu, a potem sięgnęła do worka i wyciągnęła szklany kielich. Był taki sam jak ten, który trzymał w dłoni król na malowidle. Toninie przyszło do głowy, że jeden z tych ogromnych węży na obrazie był tym potworem, którego kości leżały na dnie laguny Wyspy Pereł.

- Zostaniemy tu na noc - powiedziała, bo pomyślała sobie, że ta komnata była kiedyś świątynią, tak jak posąg małpy, i że oboje będą tu pod opieką bóstw.

Podała chłopakowi tykwę z wodą. Gdy pił, nie odrywając od niej złotych oczu, Tonina poczuła, że budzą się w niej dziwne, nowe emocje. Do Macu czegoś takiego nie czuła, to był tylko niewinny flirt i rojenia.

Zwróciła na niego uwagę, bo zdawało się jej, że obdarzył ją zainteresowaniem. Perspektywa, że będzie się do niej zalecał, sprawiła, że poczuła do niego pociąg i nastawiła się życzliwie. Teraz wiedziała, że nie było w tym nic głębszego. Po prostu gra wyobraźni. Ale spojrzenie tych intrygujących złotych oczu Dzielnego Orła to już nie była wyobraźnia.

Tonina poczuła zmęczenie, głód i tęsknotę za domem. Zapragnęła, by Dzielny Orzeł ją objął. Przypomniały jej się dramatyczne wydarzenia na morzu, zatęskniła za Guamą i Huracanem, za całą wioską. Przytulając się do chłopaka, poczuła łzy pod powiekami. Byli obcy w obcej krainie, mieli

tylko siebie, stali się od siebie nawzajem zależni. Dzielny Orzeł był pierwszym mężczyzną, z którym Tonina miała tak bliski kontakt fizyczny. To budziło w niej nowe uczucia, uczucia, które ją zarówno pociągały, jak i przerażały.

Łzy w końcu przestały płynąć. Zapadając w drzemkę w ramionach Dzielnego Orła, Tonina myślała: zabiorę go ze sobą na Wyspę Pereł…


Rozdział Dziewiąty.


Dzielny Orzeł śnił o spowitych mgłą górach i sosnowym lesie w śniegu. Śnił o prędkości, wietrze i swobodzie. W swoim śnie widział uczynione rękami człowieka góry o kamiennych stopniach wiodących ku niebu i znów poczuł, tak jak wtedy, gdy wbiegł na szczyt piramidy, że jest u siebie. W domu. Nie opuszczając snu, wiedział, że kraina, gdzie teraz przebywa na jawie, nazywa się Nizinami.

To nie moja kraina. Łowcy orłów zabrali mnie daleko od mojego ludu. Pochodzę z rodu Orła. Jesteśmy opiekunami…

Obudził się nagle, mrugając. Spojrzał na kamienny strop, zastanawiając się, gdzie się znalazł. Sen umknął.

Próbował sobie go przypomnieć, ale na próżno. Wraz ze snem uleciały odpowiedzi na pytania, kim jest i skąd pochodzi.

Uniósł się na łokciu i popatrzył na leżącą obok dziewczynę. Poczuł falę czułości. Tonina była dla niego dobra. Rozcięła więzy i uwolniła go. Dzieliła się z nim pożywieniem i wodą, namaściła lekarstwem jego ranę, dbała o niego - i to sama narażając się na niebezpieczeństwo. I choć nadal nie wiedział, kim sam jest, wiedział, kim jest ona. Jego zbawczynią. Był jej za to bezgranicznie wdzięczny. Nie ma takiej rzeczy, postanowił teraz Dzielny Orzeł, której by dla niej nie zrobił.

54

55

Nastał świt, wypełzli ze swojej kryjówki i zobaczyli, że myśliwi założyli cztery małe obozowiska na skraju lasu, na każdym rogu wielkiego placu wokół piramidy. Tonina znów zaczęła się zastanawiać, dlaczego jej niemy towarzysz jest dla tych ludzi taki ważny.

Obeszli ukradkiem piramidę i zauważyli, że jedno z czterech obozowisk, zachodnie, jest teraz puste.

- Powinnam iść na wschód, ale tamtędy nie przejdziemy - powiedziała cicho. - Tędy może się nam uda, a jeśli pójdziemy wystarczająco daleko na zachód, to może znajdziemy wreszcie bezpieczne miejsce, żeby skręcić na południe.


Rozdział Dziesiąty.


Wędrowali lasem, aż musieli stanąć, by przepuścić potwora, który przeciął im drogę. Tonina zadrżała.

Przerażająca bestia miała wysokość dorosłego mężczyzny, szła na czterech nogach, a z głowy wyrastały jej jakby rosochate gałęzie. Jedynym dużym zwierzęciem, jakie dotąd widziała Tonina, był manat. Bestia stanęła jak wryta. Chwila się dłużyła. Wreszcie zwierzę spięło się i skoczyło między drzewa.

Tonina i Dzielny Orzeł szli cały czas na zachód. Woda w tykwie im się skończyła, zjedli też wszystkie suszone jagody i miąższ kokosowy. Trzykrotnie zawracali po swoich śladach, tworząc fałszywe tropy, aby zmylić łowców. Gdy zapadła noc, znaleźli schronienie w koronie starego figowca, który już nie rodził

owoców. Potężne konary utworzyły rozgałęzienie na tyle obszerne, że oboje mogli się na nim bezpiecznie ułożyć.

Następny dzień też upłynął im na wędrówce. Głód i pragnienie doskwierały im coraz bardziej. Znaleźli kępę

drzew awokado. Wspięli się po grubych pniach w poszukiwaniu owoców, ale były małe i gorzkie, zupełnie jeszcze niedojrzałe.

Słońce chyliło się nad zachodnim horyzontem, gdy Tonina i Dzielny Orzeł, spragnieni, zmęczeni i głodni po całym dniu przedzierania się przez zarośla, usłyszeli przed sobą krzyki. Wiedzieli, że to nie są myśliwi, bo od rana nie słyszeli ani nie widzieli żadnych oznak pościgu. To były nowe głosy, jacyś inni ludzie.

Znieruchomieli, próbując coś dojrzeć między drzewami. Nagle usłyszeli dziwny, skrzypiący odgłos, a potem potężny łoskot.

Podkradli się bliżej. Znaleźli się na skraju lasu, przed nimi rozciągała się rozległa polana. Dalej teren był

już zupełnie bezleśny, z ziemi sterczały tylko pniaki. Stały kryte strzechą chaty, widać też było mężczyzn zajętych ścinaniem drzew. Mieli kamienne topory i noże. Jedni wspinali się na potężne pnie i wiązali liny, ci na dole trzymali końce lin.

Tonina przyglądała się im ze zdumieniem. Pracowały równocześnie setki mężczyzn i młodzieńców. Nigdy w życiu nie widziała na raz tylu ludzi, do tego tak zajętych. Powietrze drżało od nawoływań, okrzyków, huku siekier, łoskotu zwalanych drzew. Dalej rozciągały się pola, gdzie pracowali ludzie wybijający kijami w glebie dołki, w które wrzucali nasiona. Na innych polach uprawy już dojrzewały. Wokół nich też krzątali się ludzie, pielili lub zbierali plon.

Tyle pożywienia! pomyślała Tonina. Szli teraz wyraźną ścieżką. Tyle jedzenia wykarmiłoby jej plemię przez wiele lat. Po co tym ludziom tyle dyń i tyle kukurydzy? Co oni z tym zrobią?

Nie musiała długo szukać odpowiedzi, bo wkrótce znaleźli się na obszarze jeszcze gęściej zamieszkanym.

Chaty tutaj tłoczyły się jedna przy drugiej, między nimi bawiły się dzieci, biegały psy, chodziły indyki.

Zobaczyli kobiety schylone nad ogniskami, szykujące strawę w kotłach lub na rożnach.

56

57

Inne kobiety siedziały przy krosnach lub kołowrotkach, wiele z nich miało dzieci przy piersi.

Gdy Tonina i Dzielny Orzeł przechodzili, ludzie uśmiechali się do nich i machali przyjaźnie. Pólka robiły się coraz mniejsze, chaty stały coraz gęściej. Coraz więcej ludzi. Tonina nie sądziła, że na całym świecie tyle ich żyje.

Potem pola się skończyły, przy domach zostały już tylko małe ogródki, spłachetki ziemi, na których walczyły o przestrzeń pojedyncze źdźbła kukurydzy, a indyki grzebały w piasku. Powietrze wypełniał dym licznych ognisk; przez kłęby słońce przebijało się z trudnością.

Wreszcie przedstawił im się widok, na który Tonina stanęła i otworzyła szeroko oczy. Gdy Dzielny Orzeł

spojrzał na nią pytająco, odparła:

- Wydaje mi się… - próbowała sobie przypomnieć wszystkie opowieści dziadka o Lądzie. - Wydaje mi się…

- wskazała palcem na wysokie kamienne mury, na dachy budynków, na wieże i bramy, na chorągwie łopoczące na wietrze. - Myślę, że to coś nazywa się… nazywa się miasto.


Rozdział Jedenasty.


Kupiec z wysp zwany Jednookim przeczesywał wzrokiem tłum, szukając damskiego towarzystwa na nadchodzącą noc. Po drugiej stronie placu targowego zauważył dziwną parę.

Świeżo przybyli, ocenił, bo zauważył wyraz bezbrzeżnego podziwu na ich młodych twarzach. I to nie byli typowi przybysze do Mayapan. Zazwyczaj podróżni przybywali zgarbieni od ciężkiego ładunku albo z licznymi rodzinami. Ta dwójka była wysoka, o głowę przerastali tłum, chłopak był chudy i miał jasną skórę, a dziewczyna… co ona ma na sobie?! Wyglądało, jakby się w pasie owinęła męską opończą, a pierś okryła dziwną siatką, niby rybacką siecią. Na plecy zarzuciła nieduży worek podróżny.

Ciekawość Jednookiego jeszcze wzrosła, gdy zauważył, że dziewczyna co chwila łapie się za woreczek wiszący u pasa. Ma tam coś wartościowego? Wygląda na ciężki. Może ziarno kakaowe. Albo jadeit.

Jednooki uśmiechnął się nieznacznie i sięgnął po nóż. Ostatnio szczęście mu nie dopisywało, ale teraz wygląda na to, że los się odmienił.

Tonina przyglądała się wszystkiemu z bezbrzeżnym zdziwieniem. Wprawdzie na Wyspę Pereł przybywali co jakiś czas handlarze z innych wysp, ale nigdy jeszcze nie widziała takiego targowiska. Tuż za murami miasta odbywało się wielkie zgromadzenie, toczył ożywiony handel. Niezliczeni ludzie usadowili się na derach pokrytych różnymi towarami czy żywnością. Siedzieli w kucki pod trzcinowymi parasolami, nawoływali przechodniów. Inni stali przed prymitywnymi chatkami bez frontowej ściany, a towary wisiały na sznurkach uczepionych żerdzi strzechy. Tonina i Dzielny Orzeł przeciskali się wśród straganów, na

których wystawiano to surową bawełnę, to rzadkie tropikalne drewno, ziarno kakaowe, wyroby skórzane, odzienia z piór, przyprawy, papugi w klatkach. Każdy sprzedawca zachwalał swój towar w języku, którego nie znali.

Zapadła noc, zapalono pochodnie. Powietrze wypełnił dym i roztańczone cienie. Tonina przyglądała się, jak nabywcy wymieniają ziarno kakaowe na pledy, tykwy, pióra, cebulę i awokado, jak się targują, kłócą lub dobijają targu, jak skrupulatnie liczy się ziarna i sprawdza jakość. Nigdy czegoś takiego nie widziała. A jacy rozmaici tu ludzie! Od żebraków w brudnych łachmanach po wysokich czystych mężczyzn i kobiety, odzianych w barwne stroje, o fryzurach ozdobionych

58

59

piórami i kamieniami, o stopach obutych w wytworne sandały. Na Wyspie Pereł wszyscy ubierali się tak samo. Jedynym wyjątkiem był Wódz, ale nikomu z pozostałych nie przyszłoby do głowy, aby wyróżniać się odzieniem.

Wśród ruchu i gwaru rozglądała się na wszystkie strony. Apetyczne wonie sprawiły, że w brzuchu jej zaburczało.

- Jestem głodna - powiedziała do Dzielnego Orła, czując napływającą ślinę.

On kiwnął głową, zerkając na stoisko ze smażoną rybą, posypaną ziołami i połyskującą od tłuszczu.

Tonina zauważyła tymczasem stragan kwiaciarza i rzuciła się tam, przepychając między ludźmi. Jej oczy gorączkowo przebiegały po wystawionym bogactwie. Jest czerwony kwiat! I jeszcze jeden! I następny!

Każdy brała do ręki, oglądała w świetle pochodni, odkładała na miejsce i łapała za następny. W końcu kupiec burknął do niej, żeby się decydowała albo szła dalej. Dzielny Orzeł podszedł do niej z pytającą miną, a ona powiedziała:

- Tutaj go nie ma.

Jednooki dyskretnie śledził parę, która właśnie odeszła od budy z kwiatami. Czekał na dogodną sposobność. W pewnej chwili wpadł na dziewczynę, jakby go ktoś potrącił, wymamrotał przeprosiny w języku maja i znikł.

Gdy się znalazł na osobności, otworzył mieszek, który odciął jej z pasa, i jego jedyne oko niemal wylazło z orbity. Perły! Okrągłe, nieskazitelne. Co tych dwoje tu robiło, mając przy sobie taką fortunę? Zresztą nieważne. Jednooki omal nie zatańczył z radości. Teraz może wreszcie wyjechać z tego beznadziejnego kraju na jakąś wyspę, zbudować sobie wygodny dom i poślubić tłustą kobietę, która mu urodzi dziesiątkę dzieci. Codziennie będzie jadł mięso i homary. Będzie się ubierał w bawełniane płótna i pióra, nazwie się Królem. Będzie…

- Guay!

Krzyk przestraszył Jednookiego. To dziewczyna odkryła kradzież.

- Guay! - zawołała znów, ale ludzie wokół nie zwracali na nią większej uwagi.

Jednooki znieruchomiał. Dziewczyna mówiła coś do swojego towarzysza, a słowa, które wypowiadała, były w czystym języku taino, mowie wysp. Jednooki osłupiał. Czy to możliwe, aby to była dziewczyna z wysp?

Przeklinając bogów i swojego pecha, zastanawiał się gorączkowo, co robić. Był człowiekiem bez skrupułów, ale żeby ograbić krajankę, co to, to nie.

- Czy tego szukasz? - Odezwał się w taino, nie w języku maja.

Dziewczyna wydała okrzyk radości.

- Zobaczyłem uciekającego złodzieja i dogoniłem go. - Jednooki niechętnie wręczył jej sakiewkę.

Dziewczyna dziękowała mu wylewnie. Jednooki zorientował się, że to rzeczywiście swój człowiek, bo mówiła wyspiarskim językiem płynnie, na pewno urodziła się na wyspach. Miała akcent plemion z zachodu. Włosy też nosiła na wyspiarską modłę, długie, z wplecionymi setkami muszelek. Jej twarz pokrywały znajome białe znaki i symbole.

- Niech bogowie błogosławią ciebie i twoich bliskich - rzekł Jednooki, a równocześnie przyszło mu coś do głowy. Są przecież sposoby, by uwolnić tę dziewczynę od pereł, a zachować czyste sumienie. - Czy mogę was zaprosić do swego ogniska?

Tonina i Dzielny Orzeł poszli za nim przez targowisko. Jednooki kupiec miał na sobie zwykłą przepaskę biodrową i pomarańczowej barwy sutą pelerynę, związaną na karku. Był bardzo niski i szedł dziwnym, kaczkowatym krokiem.

- Jesteś liliputem? - spytała Tonina. Słyszała o takich ludziach, ale nigdy nie widziała.

- Jestem karłem - obruszył się. - Trzeba ci wiedzieć, że to nie to samo.

61

Dotarli do obozowiska przy głównych rogatkach miasta. Jego mieszkanie zajmowało tyle miejsca co rozłożona dera, wciśnięta między dwie hałaśliwe rodziny.

- Rozgośćcie się - powiedział Jednooki i usiadł ze skrzyżowanymi nogami.

Było ciasno, ale Toninie i Dzielnemu Orłu udało się jakoś przycupnąć. Rodziny po obu stronach jadły, kłóciły się, śmiały hałaśliwie. Kupiec rozgrzebywał żar pod kociołkiem i przyglądał się swoim gościom: chłopakowi o dziewczęcej urodzie i smukłej jak chłopak dziewczynie. Są kochankami? Nie. Wyglądają niewinnie. Jak się poznali? Skąd się wzięli w Mayapan?

- Przybyliście tu na igrzyska? - spytał.

- Igrzyska?

Zatoczył krąg swą krótką ręką.

- Ci wszyscy ludzie są tu z powodu igrzysk. W Mayapan nie zawsze jest taki ruch.

Dziewczyna najwyraźniej dalej nic nie rozumiała, więc zapytał:

- A ty skąd jesteś? - Pomyślał, że to chyba niemożliwe, aby ktoś nie wiedział nic o Igrzyskach Trzynastu Rozgrywek.

- Z Wyspy Pereł - odparła, przyglądając się wygłodniałym wzrokiem kolbom kukurydzy, które się piekły na rozżarzonych węglach.

- Nie słyszałem. Ja jestem z Borinquen, Ziemi Wielkich Panów.

Spojrzał wyczekująco, ale Tonina pokręciła głową. Jednooki wzruszył ramionami. Zresztą nieważne. Każda wyspa miała wiele imion: inne nadawali jej mieszkańcy, inne podróżnicy czy kupcy, jeszcze inaczej nazywali wyspę przodkowie, a całkiem inaczej nazwą potomkowie. Wyspę Jednookiego jego potomkowie któregoś dnia nazwą Portoryko.

Zmrużył jedyne oko i przyjrzał się dziewczynie badawczo. Wiadomo, że po kolorze skóry można poznać, skąd człowiek pochodzi. I tak na przykład Majowie, którzy pochodzą

62

z południa, mają skórę czerwoną. Na zachodzie i północy ludzie mówią językiem nahuańskim i są barwy miedzianej. Ci ze wschodu, z wysp, są ciemnobrązowi. Dziewczyna była wyjątkiem, jej skóra była złota jak miód dzikich pszczół. Skąd pochodzi jej lud?

- Nie wyglądasz na wyspiarkę - powiedział. - Tam, skąd pochodzę, kobiety są krępe, pulchne i ciemnoskóre.

Z zainteresowaniem wysłuchał opowieści Toniny. Zdarza się, że plemię oddaje dziecko w ofierze bogom mórz; ale żeby umieszczać je w uszczelnionym koszyku, w ozdobnych powijakach, to już było dziwne.

Została porzucona świadomie, ale tak, aby miała wszelkie szanse na ratunek.

Zapamiętał sobie tę opowieść, może się kiedyś przyda, a tymczasem poczęstował gości wodą z bukłaka.

Dziewczyna i chłopak pili tak łapczywie, że przyszło mu do głowy, że powinien zażądać za poczęstunek co najmniej perły. Zaproponował im też kukurydzę, traktowali kolby, jakby były z drogocennych kamieni.

- Chyba powinnaś schować tę sakiewkę - powiedział, obracając kolby w żarze.

Tonina przyznała mu rację, zdjęła z ramion worek podróżny ze skóry rekina i wepchnęła perły do środka.

Wewnątrz worka coś błysnęło w świetle pochodni. Jednooki się zainteresował i zajrzał jej przez ramię.

- Co to takiego?

Tonina pokazała mu szklany kielich, a kupiec wybałuszył oczy. Nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego.

Uznał, że oprócz pereł musi mieć jeszcze i to.

Na tortil e, placki z kukurydzy, rzucili się z wilczym apetytem. Chłopak nie odezwał się dotąd ani razu, natomiast dziewczyna wciąż o coś pytała.

- Tyle tu ludzi… Skąd biorą wodę do picia?

- Ziemia tu jest sucha. Nie ma strumieni, rzek ani jezior. Wodę wydobywa się z głębokich naturalnych studni w wapieniu, nazywają się cenote.

63

Tonina przypomniała sobie napotkane po drodze kobiety, które wyciągały wodę z takiej studni.

- Tu, w Mayapan, jest jedna bardzo głęboka. Schodzi się w głąb ziemi po drabinie o setkach szczebli.

Mężczyźni pracują dzień i noc, wyciągając cebry z wodą.

- Tyle dziwnych rzeczy w tej dziwnej krainie - mruknęła Tonina.

Jednooki popatrzył na nią z politowaniem. To, co tej dziewczynie wydaje się dziwne, tu jest dla każdego chlebem powszednim.

- Na przykład ten biały kamień - mówiła dalej. - Rośnie wśród drzew w postaci długich prostych linii, gładkich i szerokich. Leży płasko na ziemi.

Karzeł zamrugał.

- Chodzi ci o drogi?

- Drogi?

- To tak zwane Białe Drogi. Zbudowali je Majowie. To są szlaki orszaków religijnych pielgrzymujących od świątyni do świątyni.

Zmarszczyła czoło.

- Skąd biorą taką gładką i płaską skałę?

- Nie biorą, tylko wytwarzają. Mielą skały, aż zamienią się w pył, mieszają go z wodą i kładą równą warstwą na ziemi. To się nazywa cement. Także tym cementem sklejają swoje domy. Układają cegły z zaprawą między nimi. Jak ci się wydaje, dlaczego ta piramida się trzyma? - wytknął zatłuszczony kciuk ku wysokiemu murowi otaczającemu miasto.

Tonina wytężyła wzrok i przez dym, w mdłym blasku pochodni, zobaczyła na tle gwiazd ogromną budowlę, która wznosiła się za murami.

- Już widzieliśmy taką górę - powiedziała. - Nawet wdrapaliśmy się na szczyt i zobaczyliśmy lasy ciągnące

się aż do krańca ziemi. Niedaleko był podest z kamiennych czaszek. I ogromny plac z dwoma ukośnymi murami po bokach.

Jednooki pokiwał głową.

64

- To Miasto Czarodziejów Wody. Majowie nazywają je Chichen Itza. Kiedyś to było rojne miasto, ale już dawno zostało opuszczone. Chociaż wciąż odprawia się tam obrzędy religijne. Podczas ważnych świąt odbywają się wielkie uroczystości. Ci Majowie mają obsesję na punkcie kalendarza. Na każdy dzień mają jakieś święto. I to nie jest żadna góra, to się nazywa piramida. Na szczycie mieści się świątynia Kukulkana, ważnego boga Majów.

Jednooki wręczył obojgu po kolbie kukurydzy. Przyjęli z wdzięcznością. Tonina, zanim zanurzyła zęby w swojej kolbie, wydłubała parę gorących ziarenek i wrzuciła do ogniska w charakterze ofiary dla bóstw.

- Co ci się stało w oko? - spytała.

- Które?

Zaczerwieniła się z zakłopotania.

- Straciłem w walce z jaguarem - oznajmił dumnie, poklepując się po skórzanej klapce, która osłaniała mu lewe oko. - Ale ta tragedia wyszła mi na dobre. Ludzie tu uważają, że karły przynoszą szczęście. Lubią nas mieć przy sobie. Ale jednooki karzeł to dopiero coś. Musi zapewniać łaski bogów.

Mógłby dodać, że jeszcze jedną oznaką boskiej przychylności są jego siwiejące włosy. Czterdzieści lat żyje na tym świecie i wciąż w dobrym zdrowiu.

Tonina przez cały czas błądziła wzrokiem po otoczeniu, obserwując, jak jedni szykują się do nocnego spoczynku, a inni dalej prowadzą w świetle pochodni interesy. Zaciekawiło ją, co robi mężczyzna, który smarował orzech kokosowy jakąś białą, mleczną substancją.

- To kauczuk - odpowiedział na jej pytanie Jednooki. - Ten człowiek robi piłkę.

- Kauczuk?

- Sok mleczny z jednego z tutejszych drzew. Majowie używają go do różnych celów. Czczą bogów kauczuku.

- To śmierdzi.

65

- Ale jest bardzo sprężyste - wyjaśnił, patrząc na piłkę szykowaną do gry. - Chociaż twarde. Można dostać w głowę i wtedy koniec. A co was sprowadziło do miasta? - Jednooki wciąż się zastanawiał, jak wydobyć od dziewczyny perły i przezroczyste naczynie, nie narażając nadmiernie swego sumienia.

- Znaleźliśmy się tu przypadkowo. Miałam dotrzeć do Quatemalan, nie do Jukatanu.

Przestał grzebać w żarze.

- Co? Co powiedziałaś? Jukatan?

- Czy to miasto nie znajduje się w krainie Jukatan? Zmarszczył czoło.

- Skąd ci przyszło do głowy, że to jest Jukatan?

- Spotkaliśmy kobiety przy studni, gdy zapytałam, gdzie się znajdujemy, jedna z nich powiedziała

„Jukatan”.

Karzeł zaniósł się śmiechem.

- W ich dialekcie jukatan znaczy „nie rozumiem”! Tonina oniemiała. Dotarło do niej, że jeśli ma przetrwać w tym kraju i wypełnić zadanie, musi się nauczyć tutejszej mowy. Zapytała Jednookiego, czyby jej nie nauczył. Rozpromienił się. Lekcje języka za perły.

- To bardzo trudny język - powiedział chytrze. - I tak na przykład Majowie nie mają słowa „tak”, nie mają słowa „proszę”, a dziękują, mówiąc „bogowie, zapłaćcie”.

Tonina ściągnęła brwi w namyśle.

- Ale jeśli ktoś zada pytanie, na które należy odpowiedzieć „tak”, to co się mówi?

- Jeśli ktoś zada pytanie, na które należy odpowiedzieć „tak”, to powtarza się jego pytanie w formie twierdzącej. Rozumiesz, co mam na myśli?

Zastanowiła się przez chwilę, po czym odparła:

- Rozumiem, co masz na myśli. Zdziwił się. Głupia nie jest.

- Majowie to cudowny lud. - Jednooki zatopił zęby w upieczonej kolbie i kontynuował przemowę z pełnymi ustami.

- Nigdzie nie spotkasz życzliwszych i bardziej gościnnych ludzi. I jacy uprzejmi! Gdy mąż i żona śpią w nocy obok siebie, układają się głowami w przeciwne strony, żeby jedno, gdy mu przyjdzie ochota zapalić, nie przeszkadzało drugiemu. Co innego ci tam - wskazał kciukiem na mur - ci szlachetnie urodzeni. O nich nie da się powiedzieć nic dobrego. Interesują się tylko sobą. Cały dzień się przeglądają w lustrach.

- Co to jest lustro?

- Coś takiego, w czym możesz się sama obejrzeć.

- Guay! - Tonina aż podniosła rękę. - Jak można widzieć własną twarz?

- To się nazywa odbicie. Czy nigdy nie przeglądałaś się w wodzie?

Przypomniała sobie, jak w dzieciństwie z koleżankami klękały na trawiastym brzegu nad spokojną laguną i wpatrywały się w powierzchnię wody. Były przekonane, że twarze, które patrzą na nie z wody, to wodne duchy. Tonina zaczęła się teraz zastanawiać: czy to możliwe, że widziały wtedy własne twarze?

Jednooki przyglądał się badawczo Dzielnemu Orłu. Ma dziwny kolor skóry, chorobliwie blady. I jakąś taką delikatną budowę. Zdaniem Jednookiego wyglądał dziwnie dziewczęco. Słyszał o stworzeniach zwanych hermafrodytami i zastanawiał się, co też za niespodziankę ten chłopak kryje pod przepaską biodrową. Nie ma żadnych tatuaży, ozdób ani malowideł na skórze, tylko naszyjnik z muszelek. Pewnie dała mu go dziewczyna, bo to muszelki poświęcone Lokonowi, stwórcy wysp.

- Co jest z tym twoim towarzyszem? Niemowa?

- Ma ranę na głowie. Zdaje się, że stracił pamięć. Tonina dalej rozglądała się po otoczeniu. W pewnej chwili

z bezbrzeżnym zdumieniem zauważyła, że jedna z kobiet karmi piersią zwierzę. Widząc jej zdziwienie, Jednooki pospieszył z wyjaśnieniem:

66

67

- To jelonek. Młody jeleń. Wiesz, co to jeleń? - Poszedłby o zakład, że nigdy nie widziała na wyspach jelenia. - Dorosłe mają na głowie poroże.

Tonina przypomniała sobie dziwaczne zwierzę, które widzieli w lesie.

- A dlaczego ona go karmi?

- Jelonki są tu bardzo cenione, można za takiego dostać niezłą sumkę. Ale musi być bardzo młody i oswojony, najlepiej wykarmiony piersią. Taki jelonek będzie przywiązany do człowieka jak pies. -

Jednooki ugryzł kawałek pikantnej tortilli. Sporo rzeczy jeszcze zadziwi tę dziewczynę w państwie Majów.

- Mleko łani - powiedział z pełnymi ustami - to tutaj przysmak. Chwyta się ciężarną łanię, a potem doi.

Szlachetnie urodzeni dają dużo ziarna kakaowego za jeden kubek mleka.

Tonina jeszcze nie słyszała, żeby pić mleko po ukończeniu trzeciego roku życia, czyli po odstawieniu od piersi. Co za dziwaczni ludzie żyją za tymi murami! Podzieliła się tym spostrzeżeniem z Jednookim, a kupiec pomyślał: para naiwnych, nie da się ukryć. Nie ma pojęcia o życiu w mieście. Zwłaszcza dziewczyna. Jak się jej skończą pieniądze, będzie musiała frymarczyć własnym ciałem. Chłopak też.

Typowe wiejskie ofiary. Łatwowierność mają wypisaną na czole.

- Jak daleko stąd do morza? - spytała Tonina. Jednooki wskazał kciukiem za siebie.

- Jak się pójdzie w tę stronę, to po trzech dniach dotrze się nad zatokę Campeche. Jesteśmy teraz na półwyspie. To taki wielki jęzor lądu wystający z głównej masy lądu. A jak pójść w tamtą stronę - pokazał

w kierunku wschodnim - to się po wielu dniach trafi nad drugi ocean.

Tonina nie posiadała się ze zdumienia.

- Drugi ocean? Jak to możliwe?

- A znowu w tę stronę - machnął ręką w kierunku północnego wschodu - to pas lądu ciągnie się bez końca, tak przynajmniej mówią.

68

Tonina zaniemówiła. Nie potrafiła wyobrazić sobie takiej masy lądu i takich odległości od morza. Takiej liczby ludzi też by sobie nie potrafiła wyobrazić, ale widziała ich, tłumnie zgromadzonych pod miejskimi murami. Życie tętniło, ludzie rozmawiali głośno, jedli, śmiali się, dmuchali w piszczałki, bębnili. Po wielu widać było, że są głodni.

- Brakuje żywności - wyjaśnił karzeł. - Brakuje ziemi uprawnej. I dzień w dzień ściągają do miasta nowi.

- Biedne dzieci - mruknęła Tonina, patrząc na rodzinę przycupniętą opodal. - Wyglądają na wygłodniałe.

- Bo są - wzruszył ramionami Jednooki. - Rodzice robią pastę z tytoniu i wcierają dzieciom w dziąsła. To oszukuje głód.

Tonina pokiwała głową. W jej plemieniu głodu właściwie nie znano, ale wiedziano, że duch obecny w tytoniowych liściach zmniejsza łaknienie.

Na targowisku powstało jakieś zamieszanie, co zwróciło jej uwagę. Rozległ się dźwięk trąb, strażnicy z włóczniami torowali drogę niewielkiemu orszakowi. Ludzie wstawali od ognisk, żeby zobaczyć, kto idzie.

Jednooki i jego goście mieli dobry widok na przechodzących, bo orszak zmierzał ku głównej bramie.

Zobaczyli kroczącego potężnej budowy mężczyznę, odzianego po królewsku. Każdy kawałek skóry miał

zabarwiony jaskrawą czerwienią. Fryzurę miał tak wysoką, że omal go nie przeważała. Tonina jeszcze w życiu czegoś takiego nie widziała. Rzucano przed nim płatki kwiatów, matki wyciągały ku niemu dzieci, by je pobłogosławił, ludzie się przepychali, by dotknąć jego cienia; strażnicy musieli ich odsuwać. Mężczyzna patrzył wyniośle przed siebie, nie zniżając wzroku na pełen uwielbienia tłum.

- To jest Balam - wyjaśnił Jednooki, uprzedzając pytania Toniny.

- Czy to król tego miasta? Jednooki prychnął.

69

- Ktoś ważniejszy.

- Kapłan?

- Jeszcze ważniejszy. Spojrzała pytająco.

- Czy może być ktoś ważniejszy od króla lub kapłana? Jednooki cmoknął przez zęby i rzekł:

- To piłkarz.

Widać było, że Tonina nadal nic nie rozumie.

- Piłkarz to kto?

Ta dziewczyna rzeczywiście pochodzi z wyspy zabitej deskami. Tutaj nawet najmniejsza wioska ma boisko i drużynę piłkarską.

- Gra się w piłkę kauczukową kulą, a ten człowiek to książę Balam, kapitan drużyny. W jego żyłach płynie królewska krew. Jego stryj jest królem miasta Uxmal. Władcy poszczególnych miast wymieniają między sobą członków rodziny, aby zagwarantować pokój. Syn króla Mayapan mieszka zatem w Uxmal.

Tonina jednak przestała słuchać. Całą uwagę skupiła na drugim mężczyźnie, który wyłonił się z tłumu. Był

odziany równie bogato, a niezwykłych rozmiarów fryzurę miał przystrojoną piórami.

- Czy to także książę? - zapytała, nie kryjąc zachwytu.

- Chak Kaan? Nie. To człowiek z gminu.

- Ale chyba też piłkarz?

- Owszem, nawet lepszy niż książę Balam, więc w pewnym sensie lepszy człowiek, choć złego pochodzenia.

- Co jest złego w jego pochodzeniu?

- Należy do niższej rasy, nazywa się ich Cziczimekami, co oznacza „dzicy ludzie”. Ot, rozproszone wędrowne plemiona, niecywilizowane, bez żadnej organizacji. Na ogół są zwykłymi pogardzanymi niewolnikami, sługami czy robotnikami, on jednak wykazał się wielkimi umiejętnościami jako gracz, więc jest dla ludu bohaterem. Gdy ktoś zdobywa punkty, ludzie nie pamiętają mu niskiego pochodzenia.

70

- Cziczimek - mruknęła, nie odrywając oczu od mężczyzny. Kaan, człowiek z gminu, był wyższy niż książę Balam i kroczył długim, dumnym krokiem.

- Niewielu jego pobratymców spotyka się w tej okolicy - tłumaczył dalej kupiec. - Mieszkają w górskich dolinach daleko na północnym zachodzie. Ciemni ludzie, nieudolni wojownicy. Nazywają siebie różnie, Mexikami, Misztekami, Zapotekami, jakby te nazwy cokolwiek znaczyły. Barbarzyńcy i tyle. Jak to bywa w przypadku tych biednych ludzi, rodzice Kaana przybyli do Mayapan w nadziei na to, że znajdą wśród Majów lepsze życie. Jego matka nadal pracuje w kuchni pałacowej. Ojciec zginął przy wyrębie drzew. Ale Kaan ma żonę z narodu Majów, własny dom w mieście i jak widzisz, ubiera się i zachowuje jak Maja. Nie przyznaje się do krwi Cziczimeków, czemu nie można się dziwić.

Jakie to dziwne: nie przyznawać się do własnej krwi, pomyślała Tonina, której niezaspokojonym pragnieniem było dowiedzieć się, kim byli ludzie, z których się wywodzi, ci ludzie, którzy wypuścili ją na

morze w maleńkiej arce.

- Ale to na nic - dodał Jednooki - bo zdradza go wygląd. Może się ubierać nie wiadomo jak wykwintnie i mówić językiem maja, a nawet pojąć tutejszą kobietę za żonę, ale jego twarz pozostanie taka, jaka jest.

- Co w tej twarzy jest nie tak jak trzeba? - Zdaniem Toniny Kaan był przystojny, powiedziała o tym kupcowi.

Ten wybałuszył na nią jedyne oko. Przystojny?! Cziczimek o jastrzębim nosie nie może być przystojny.

Przystojny to jest on, Jednooki, sprytny kupiec z ludu Taino. Oglądał się w lustrze, więc wie. Może ma krótkie nogi i ręce, i beczkowaty tułów, i za dużą głowę, która mu się trzęsie na szyi, może i ma jedno oko, ale za to jak się podoba kobietom! Świadczą o tym jego liczne podboje.

- Zauważ, jak bardzo Kaan różni się od księcia Balama i pozostałych szlachetnie urodzonych z orszaku.

Majowie

71

mają wydatne kości policzkowe, skośne oczy i czerwonawą skórę. Spłaszczają głowy swoim niemowlętom, ściskając miękkie czaszki między dwiema deskami. Zmuszają też małe dzieci, by zezowały, co im zostaje na resztę życia. I nacinają skórę, o tutaj - pokazał nasadę nosa - i wtykają tam specjalny przyrząd, przez co tworzy się taki dziób, zauważyłaś pewnie. Ideałem urody jest u Majów cofnięty podbródek i wystające przednie zęby, tak jak u księcia Balama. Kaan jest zupełnie inny. Okrągła głowa, jak moja, i duży nos. Na pierwszy rzut oka widać, że to nie Maja. Niemniej jest naszym największym bohaterem piłkarskim. Jego imię mówi wszystko, w języku Majów chak znaczy „wielki”, a kaan to „wąż”.

Nazwano go tak ze względu na zręczność i szybkość na boisku piłkarskim, a także dlatego, że nigdy nie przegrywa, tak jak wąż nigdy nie umiera.

Tonina przyglądała się tłumowi z zainteresowaniem. Zdumiewał ją ten powszechny pęd, by znaleźć się niedaleko tych ludzi, ta gorączkowa potrzeba bliskości. Spytała Jednookiego, skąd się to bierze.

- Każdy chce pokazać bohaterowi uwielbienie. U was na wyspie nie było bohaterów?

Musiała się zastanowić. Byli ludzie szanowani i podziwiani, jak Huracan czy Wódz. Podziwiano świetnych pływaków. Albo chłopaka, którego zaatakowała barakuda, ale on ją pokonał. Ale taka gwałtowna czołobitność… Nie, tak u nich nie bywało.

Orszak znalazł się całkiem blisko. Teraz widać było, jak różnie obaj bohaterowie traktują wiwatującą gawiedź. Kaan, człowiek z gminu, uśmiechał się do ludzi, głaskał dzieci po głowach, był cierpliwy i wesoły.

Książę Balam natomiast w ogóle nie zwracał na otoczenie uwagi. Szedł przed siebie i niósł wysoko swój sztuczny nos.

- Są jak bracia - powiedział Jednooki. - Nie prawdziwi krewni, ale bliscy przyjaciele, którzy mogliby mieć jedną matkę.

Tonina przyglądała się uśmiechniętemu, życzliwemu Kaanowi i wyniosłemu księciu Balamowi. Jakieś

dziecko, trzymające w rękach małego szczeniaka, próbowało zwrócić na siebie uwagę księcia. Szczeniak wyrwał się i podbiegł do księcia, podskakując radośnie przy stopach. Balam opuścił wzrok, po czym ze złością kopnął pieska.

- Są zupełnie niepodobni - mruknęła Tonina.

Pod wieloma względami, pomyślał Jednooki. Książę Balam był małżonkiem tęgiej, namiętnej kobiety, stosownej do książęcych apetytów. Żoną Kaana była niewiasta imieniem Jadeitowe Niebo, która jak powiadano, była cicha, spokojna i raczej oziębła. Skóra i kości. W każdym razie nie w typie Jednookiego.

Kaan zatrzymał się, rozdając wielbicielom uśmiechy. W pewnej chwili spojrzenie jego ciemnych oczu spoczęło na Toninie, która wyróżniała się z tłumu wzrostem. Drgnął, jakby go coś uderzyło, i znieruchomiał.

Tonina oddała mu spojrzenie, zbita z tropu, choć nie wiedziała dlaczego. Patrzyli sobie w oczy. Chwila przeciągała się. Jednooki przerzucał spojrzenie z jednego na drugie, wyczuwając, że dzieje się coś dziwnego, może jakieś boskie czary, jakieś decyzje losu. Dla obserwatora było to wyraźniejsze chyba niż dla samych uczestników, Toniny i Kaana. Kaan pozbierał się i ruszył przed siebie, po chwili cały orszak zniknął wewnątrz murów, a brama się za nim zamknęła. Ludzie, jeszcze rozgorączkowani, powoli wracali do zwykłych zajęć.

Tonina stała nadal, wytężając w mroku i dymie wzrok wbity w zamknięte drewniane wrota, głucha na gwar targowiska i ślepa na wszystko inne. Okiem pamięci widziała tylko twarz Kaana, piłkarza bohatera.

Gdy w końcu usiadła, Jednooki trwał w zamyśleniu, zastanawiając się, czy z tego, co zaobserwował

między Kaanem a Toniną, da się wyciągnąć jakiś zysk.

- W jaki sposób zranił się w głowę twój towarzysz? - zapytał, czyszcząc sobie zęby wykałaczką z patyka.

72

73

Tonina opowiedziała, jak znalazła Dzielnego Orła. Zrelacjonowała ich ucieczkę i pościg łowców orłów.

Jednooki coraz uważniej przyglądał się chłopcu. Jest w nim coś dziwnego. Te złote oczy, takie świetliste i przenikliwe. I jakiś taki urok, który unosi się wokół chłopca niczym poranna mgiełka. Handlarz znów wrócił myślami do tego, co go interesowało najbardziej - do ewentualnego zysku. Za chłopaka można będzie dostać jakąś sumkę, jeśli tym łowcom orłów tak na nim zależy, jak dziewczyna mówiła. Może chłopak to rzeczywiście hermafrodyta. Za takiego odmieńca można dostać sporo pieniędzy.

- A jak wyglądali ci myśliwi? - zapytał. - Żebym wiedział, kogo się wystrzegać.

Tonina opisała mu mężczyzn pomalowanych w brązowo czarne pasy. Jeden z nich, który wyglądał na przywódcę bandy, miał przykurcz ręki. Jednooki skrzętnie notował jej relację w pamięci.

- Na długo chcecie się zatrzymać w Mayapan?

- Wcale nie chcemy tu zostawać - odparła Tonina, choć myślami wciąż krążyła wokół Kaana, z niezrozumiałych powodów nie mogąc usunąć jego twarzy z pamięci. - Kupimy żywność i wyruszamy do Quatemalan. Szukam pewnego rzadkiego kwiatu, który jak mi mówiono, tam właśnie rośnie.

- Co to za kwiat?

Gdy go opisała, Jednooki powiedział:

- Quatemalan znaczy w tutejszym języku „kraj drzew”. Prawdopodobnie ten kwiat, którego szukasz, kwitnie na drzewie, zwisa z gałęzi.

Gorączkowo rozmyślał. Musi zatrzymać tych dwoje w mieście, póki nie zjawią się myśliwi. Od kilku dni próbował się dostać do miasta, ale ściągnęły tu takie tłumy, że strażnicy nie przepuszczali przez mury.

Można było wejść za sutą łapówkę, a Jednooki na razie był bez środków. Ale perły zapewnią mu przepustkę…

- Przy pałacu królewskim są ogrody, w których podobno rosną wszystkie rośliny świata. Na pewno znajdziesz tam swój kwiat. - Jednooki odbył krótką bezgłośną dyskusję z własnym sumieniem i wytłumaczył mu, że kradzież to jedno, a niewielkie minięcie się z prawdą to co innego. Nie miał

wprawdzie pewności, że czerwony kwiat rośnie w ogrodach pałacowych, ale z drugiej strony nie miał też pewności, że go tam nie ma.

Tonina ożywiła się nagle. Gdyby znalazła kwiat jutro, to za parę dni mogłaby wsiąść do czółna i wyruszyć z powrotem na Wyspę Pereł.

- Jak się dostaniemy do pałacu? - Widziała już, że ludzie próbują się przedostać przez wielkie drewniane wrota zamykające kamienny łuk miejskiej bramy, ale strażnicy ich zawracają.

Jednooki namyślał się chwilę. Jak już uda się im wejść za łapówkę, to on wewnątrz murów da sobie radę, jako karzeł, którego szlachetnie urodzeni zawsze lubią mieć koło siebie. Ale dziewczyna?

- Po pierwsze, musisz się odpowiednio ubrać - skrzywił nos, patrząc na jej odzienie. - A prócz tego będziesz potrzebowała…

- Dzielny Orzeł także - przerwała mu - bez niego nigdzie nie idę.

Jednooki nie miał zamiaru spuszczać z oka takiego kąska jak chłopak. Przyjrzał mu się i uznał, że Dzielnemu Orłu uda się dotrzeć do pałacu tylko dzięki egzotycznemu wyglądowi. Już sam brak tatuaży czynił z niego dziwoląga, a jeśli jeszcze na dodatek rzeczywiście jest hermafrodytą, tym lepiej. Z

dziewczyną jednak może być problem.

- Umiesz tańczyć? Śpiewać? Grać na piszczałce? Tonina trzykrotnie zaprzeczyła. Nagle Jednooki wpadł

na pomysł:

- Będziesz wróżyć!

- Kiedy nie umiem!

74

75

- Nie ma znaczenia. Będziesz mówiła ludziom, co chcą słyszeć. Rozejrzyj się. Wiesz, czego pragną ci wszyscy ludzie, od chłopa do króla? Poznać swą przyszłość.

- A jeśli mi nie uwierzą?

- Uwierzą, jeśli wykorzystasz to - pokazał przezroczysty kielich wystający z worka. - Każdy uwierzy, że takie naczynie ma wyjątkową moc.

Tonina chciała dalej protestować, ale poczuła falę zmęczenia. Tyle się ostatnio działo: odpłynięcie z wyspy, bitwa na morzu, śmierć Macu w paszczy rekina, ocknięcie się na pustej plaży, oswobodzenie Dzielnego Orła, pełna niebezpieczeństw i wrażeń droga do tego niezwykłego miasta.

- Czujcie się jak u siebie. - Jednooki przesunął na bok swoje skromne ruchomości. - Możecie tu spać oboje.

Tonina i Dzielny Orzeł pełni wdzięczności ułożyli się tak naturalnie, jakby tu spali od dziecka. Tonina odmówiła cicho kilka modlitw do swoich opiekuńczych duchów delfinów, podziękowała też w duchu życzliwemu karłowi. Ogarniał ją już sen, gdy zamajaczyła jej w głowie nikła wątpliwość. Była zbyt zmęczona, by jej poświęcić więcej uwagi. Jednooki twierdził, że jest kupcem, a przecież nie ma żadnych towarów, ładunków, nie ma ekipy tragarzy. Ostatnia myśl przed zaśnięciem była taka, że może to wcale nie kupiec, może człowiek niegodny, i że powinna się wraz z Dzielnym Orłem trzymać od niego jak najdalej.


Rozdział Dwunasty.


Jednooki przeżył niejedno i wydawało mu się, że już nic nim nie potrafi wstrząsnąć - póki Tonina nie rozebrała się do naga na rojnym targowisku. Kupiec wytłumaczył jej, że zanim spróbują sforsować rogatki, trzeba jej sprawić

76

przyzwoite damskie odzienie: spódnicę do kostek i długą tunikę sięgającą poniżej bioder, z rękawami okrywającymi ramiona.

- Kobiety Majów są wstydliwe - wyjaśnił. - Zwłaszcza te lepiej urodzone. Pamiętaj, że nie jesteśmy na wyspach.

Przyniósł jej ubranie, które kupił za jedną z jej pereł, i położył przed nią, a ona, w biały dzień, po prostu zrzuciła z siebie sarong i koszulę z hamaka. Nie została wprawdzie zupełnie naga, bo pozostał jej skromny fartuszek lędźwiowy, ale i tak wstrząs był na tyle silny, że Jednooki ze stłumionym okrzykiem zarzucił na nią swoją pelerynę.

Roześmiała się. U siebie pływała niemal nago i wyciągała swój połów na plażę, przed oczami kobiet i mężczyzn z wioski, a dopiero potem ubierała się w spódnicę z trawy. Tutaj jest inaczej. Musi sobie szybko przyswoić tutejsze obyczaje.

Jednooki zarzucił swoje toboły podróżne na ramiona i uświadomił sobie, że widok nagiej Toniny za nic nie może mu wyjść z pamięci. Czuł podniecenie, co nie było w jego przypadku rzadkością, ponieważ o kobietach i miłości myślał prawie bez przerwy. Brak wstydu u Toniny przypomniał mu, że ludzie na wyspach żyją inaczej niż tutaj. Zatęsknił za domem.

Za długo już żyję wśród Majów, pomyślał z żalem. Jeśli powiedzie mu się jego sekretny plan, będzie mógł

wrócić na wyspy i znów żyć życiem, którego omal nie zapomniał.

Plan jest dobry. Niestety nie wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Nie wiadomo, czego się spodziewać po tych młodych ludziach. Chcą znaleźć czerwony kwiat i iść stąd. Jednooki musi jakoś ich zatrzymać, póki nie uda mu się dotrzeć do łowców orłów. I jakoś ułatwić dziewczynie rozstanie się z tym chłopakiem. Gdy go straci, może znów tak żałośnie krzyczeć, jak wtedy gdy odkryła zniknięcie sakiewki z perłami, a tego sumienie Jednookiego nie zniesie. A więc musi znaleźć coś, co Toninę zainteresuje bardziej niż ten chudeusz. Najlepiej kogoś.

77

Rano - z powodu gości Jednooki spał źle i musiał z żalem zrezygnować z przyjemności spędzenia nocy z kobietą - zjedli na śniadanie gorące tortil e z fasolą i chili, napili się wody z zapasów karła (za co policzył

sobie perłę) i byli gotowi na podjęcie próby dostania się do miasta. Jednooki był już zmęczony. Od chwili obudzenia, gdy strażnicy miejscy pogasili pochodnie i zadęli w trąby na murach, Tonina była nienasycona w swoim pragnieniu nauczenia się języka maja.

- Jak to się nazywa? - zaczęła pytać, jeszcze zanim Jednooki podniósł swą jedyną zdrową powiekę. - Jak się mówi na to? Jak się mówi na tamto? - Gdy usłyszała sprzeczkę u sąsiadów, kazała sobie tłumaczyć.

Nie dawała mu spokoju. Ale trzeba przyznać, że miała dobrą pamięć. Niczego nie trzeba jej było powtarzać dwa razy. Była też zaskakująco konsekwentna. Gdy tylko otworzyli swoje stragany kwiaciarze, Tonina podbiegła do nich szukać czerwonego kwiatu. Wróciła rozczarowana, pytając:

- Kiedy wreszcie pójdziemy do miasta?

Jednooki nie mógł wyjść z podziwu. Tonina wzięła za rękę Dzielnego Orła i poszła przodem, tak jakby to ona była przewodnikiem tej grupki.

Przepychali się przez poranny tłum, a Jednooki mógł teraz w jasnym świetle lepiej się przyjrzeć Dzielnemu Orłu. Jaka nieskazitelna skóra. Żadnej blizny ani tatuażu na ciele. Uszy nie przekłute. Ludzie się

będą z niego naśmiewać. Mężczyzna bez tatuażu to naprawdę pośmiewisko. Znaczy, że boi się bólu.

Wtem przyszła Jednookiemu do głowy nagła myśl. Aż zakrzyknął:

- Guay!

Tonina obejrzała się, ale karzeł szybko wziął się w garść.

- Nastąpiłem na coś ostrego - skłamał, wciąż rozważając swój domysł. Ten chłopak… Czyżby…?

Nieświadomi, że ich gospodarzowi chodzą po głowie wprost szokujące myśli, Tonina i Dzielny Orzeł szli, trzymając się

78

za ręce. Zauważyła, że ludzie łakomie patrzą na jej młodego towarzysza. Jemu samemu zdawało się to nie przeszkadzać, chłonął wszystko szeroko otwartymi złotymi oczami, czasami marszczył czoło, jakby chciał schwytać ulotne wspomnienie. Rana na czole już się zagoiła, ale pamięć nie wracała. Wciąż też nie mówił.

Tonina również próbowała sobie przypomnieć jakieś ulotne wrażenie. Wczoraj, gdy zasypiała, coś ją zaniepokoiło. Coś w związku z karłem. To było coś ważnego, ale teraz nie chciało się jej przypomnieć.

Wyrzuciła więc problem z głowy. Za tymi drewnianymi wrotami leżą ogrody pałacowe, a tam na pewno rośnie czerwony kwiat.

Muskularni strażnicy w kamiennym przejściu zatrzymywali każdego wchodzącego, sprawdzali bagaże, spluwali na ziemię i odprawiali wielu według, jak się zdawało, własnego widzimisię. Jednooki miał jednak do zaproponowania łapówkę - dwie perły od Toniny i parę cennych ziaren kakaowych z własnych zapasów. Gdy znaleźli się wewnątrz murów, mruknął do towarzyszy:

- Pospieszmy się, musimy jak najprędzej znaleźć się na głównym placu.

Miasto okazało się równie zatłoczone jak targowisko pod murami, choć tutaj panował jakby większy porządek. Jednooki prowadził ich, krocząc swoim kołyszącym krokiem, i udzielał objaśnień. Większość mieszkańców żyła w gęsto zaludnionych dzielnicach rzemieślniczych. Były dzielnice kamieniarzy, cieśli i tak dalej. Skromne drewniane domki tłoczyły się przy krętych uliczkach i zaułkach. Ogródki były małe, kamienne murki rozdzielały poszczególne posesje. Majowie przywiązywali wielką wagę do prawa własności gruntu, tłumaczył Jednooki. Tonina w ogóle nie mogła pojąć, o co chodzi z tą własnością, ale widać było, że nawet najubożsi oznaczali granice swoich maleńkich działek kamieniami i patykami.

W powietrzu snuł się dym tysięcy ognisk. Nocna cisza ustąpiła porannemu gwarowi. Dzieci krzyczały i śmiały się,

79

szczekały psy, kobiety wołały do sąsiadek, słychać też było klaszczące odgłosy uklepywania placków na tortil e. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na troje przybyszów idących zakurzoną ulicą. Na Wyspie Pereł,

wspominała Tonina, wystarczył jeden gość, by cała wioska przerwała zajęcia. Ale w tej dziwnej krainie zwanej Lądem było zupełnie inaczej.

- Oto jak upiększają swoje dzieci - pospieszył z wyjaśnieniem Jednooki, gdy Tonina stanęła jak wryta przed białym kamiennym domem, gdzie dwie kobiety gotowały na dziedzińcu posiłek. Na pledzie obok nich leżało niemowlę z główką ściśniętą dwiema deskami. Deski tworzyły kąt, ostrzem do góry. - Po jakimś czasie dziecko będzie miało stożkowatą głowę i zeza.

Niebawem ulica doprowadziła ich do głównego placu, otoczonego znów łańcuchem murów. Sam plac był

rozległy, można było wreszcie zaczerpnąć świeżego powietrza. Tonina rozejrzała się po wyłożonej kamiennymi płytami przestrzeni i przeżyła kolejne zdziwienie.

Po drugiej stronie placu wznosiła się ku niebu majestatyczna piramida. Była mniejsza niż widziana przez nich w miejscu, które zdaniem Jednookiego nazywało się Chichen Itza. Ta jednak nie była zaniedbana i porośnięta chwastami. Piramida w Mayapan była pokryta stiukiem tak gładkim i tak czerwonym, że błyszczała w słońcu niczym świeża krew. Na jej szczycie stała świątynia, a nad nią unosiły się smugi dymu z kadzielnic. Obok powiewały na wietrze chorągwie z piór.

Po bokach placu stały mniejsze piramidy świątynie. Ich ukośne ściany również pokrywała czerwona farba.

Mieniły się kolorowe wzory i freski, łopotały proporce. Przy czwartej krawędzi znajdował się pałac, oślepiająco czerwony budynek o imponujących schodach, arkadach, kolumnadach. Tonina doszła do wniosku, że Majowie są opętani na punkcie schodów. Wszędzie wchodziło się po schodach.

Tak jak targowisko pod murami, plac roił się od ludzi. Ci tutaj byli znacznie lepiej odziani niż tamci. Tu widziało się

szlachetnie urodzonych, bogatych, tych, którym się wiodło. I oni prowadzili tu swoje codzienne interesy.

Stroje mieli oszałamiające, Tonina wprost nie wierzyła własnym oczom: kolorowa bawełna, przepaski zdobione jadeitem i złotem, fryzury z piórami i drogimi kamieniami, twarze wymalowane w misterne wzory, naszyjniki na szyjach, bransolety na przegubach, kostkach, kolczyki wkłute w uszy czy wargi.

Tonina zauważyła jeszcze coś dziwnego. Niemal każdy, czy to arystokrata, czy miejski strażnik, czy handlarz owocami, miał na ramieniu zawiązaną opaskę. Opaski były dwóch rodzajów, zielone lub niebieskie. Zapytała o nie Jednookiego.

- To z powodu igrzysk - wyjaśnił. - Ludzie pokazują, którą drużynę popierają. Zielony kolor to drużyna Mayapan, niebieski - zespół z Tulum. Każdy kogoś popiera.

- Ale ty nie nosisz opaski.

- Bo ja popieram oba zespoły. - Jednooki wyszczerzył zęby.

Wzrok Dzielnego Orła, który szedł krok w krok za Toniną, przyciągały punkty leżące najwyżej: świątynia na wierzchołku piramidy, sterczące w niebo szczyty wież. Jednooki zwrócił na to uwagę.

- Czy on czegoś szuka? - zapytał Toninę.

- Może mu wraca pamięć - odparła dziewczyna i uściskiem dłoni dodała młodemu towarzyszowi otuchy.

Schody przed pałacem pełne były interesantów, którzy zdążali tu w jakichś swoich sprawach. Jednooki poprowadził swych gości dookoła, boczną uliczką, brukowaną i czystą, która wiodła do drugich schodów wyciętych w wysokim murze. Tu napotkali ludzi podobnych do siebie, rozmaicie odzianych, niektórych w kostiumach, innych z workami podróżnymi na plecach, a wszystkich pełnych nadziei na królewską szczodrobliwość.

- Mamy szczęście - powiedział Jednooki, bo udało się im dołączyć do muzycznej trupy z brzękadłami, trąbami

80

81

z muszli i bębnami z żółwich pancerzy. - Doroczne igrzyska ściągnęły do miasta tłumy, a to znaczy, że król przyjmuje więcej gości niż zazwyczaj. A rozmaitość jest tu w cenie. - Zwrócił się do Dzielnego Orła: - Ja będę grał na piszczałce. Ty musisz tylko poruszać się do rytmu. Dasz radę?

Dzielny Orzeł skinął głową. Jednooki był przekonany, że naturalny wdzięk i egzotyczny wygląd chłopca wystarczą, by wzbudzić zainteresowanie, nawet gdyby tańczyć nie umiał. Wierzył też w siebie, wiedział, że umie zabawić publiczność. Ale ta dziewczyna… Czy ona będzie umiała wróżyć? Jej przekleństwem była wrodzona uczciwość. Prawdopodobnie zupełnie nie umie kłamać.

- Pamiętaj, jeśli nie będziesz się mogła oprzeć pokusie mówienia prawdy, niech to przynajmniej będzie prawda przyjemna. Ludzie nie lubią złych wróżb - tłumaczył. A zobaczywszy w jej oczach wahanie, dodał:

- Słuchaj, dziewczyno. To nie są proroctwa. To lanie wody. Rozumiesz? A jak już pewnie pojęłaś, woda to cenne dobro w kraju, gdzie nie ma strumieni, rzek czy jezior. Majowie wierzą, że woda, tak jak krew, ma potężną siłę. Napełnij kielich wodą, każ się komuś napić, a potem „odczytaj” z tego jego przyszłość.

W arkadowym przejściu znów stały straże. Wartownicy przepytywali wchodzących, upajali się władzą.

Znów konieczna była łapówka. Jednooki zapewnił, że prowadzi niezwykłych artystów ku rozrywce Jego Najwyższej Dobroci, i zapłacił dwoma ziarnami kakaowymi. Strażnik powiedział coś sprośnego o Toninie, ale Jednooki zapewnił, że nie jest ladacznicą, lecz ogólnie szanowaną jasnowidzką. I pomyślał sobie: to pierwszy raz. Po raz pierwszy w życiu występuje w roli obrońcy czci niewieściej.

Musiano im pokazać drogę, bo był to istny labirynt korytarzy, schodów, dziedzińców, komnat, krużganków. W końcu usłyszeli przed sobą muzykę i głosy. Eskortujący strażnik zaprowadził ich do dużej komnaty, swego rodzaju poczekalni

82

dla artystów. Jedni przepowiadali swoje kwestie, inni nucili, jeszcze inni rozciągali stawy.

Swoim zwyczajem Jednooki bystro rozejrzał się po tej gromadce złożonej z żonglerów, sztukmistrzów, tancerzy, błaznów i człowieka gumy. Zwrócił uwagę na parę akrobatów, którzy rozgrzewali się przed

występem. Puścił do akrobatki znaczące oko.

Ubrana była tylko w króciutką zamszową opaskę wokół bioder, a piersi ledwie osłaniał jej wąski pasek takiego samego zamszu. Zarumieniła się i oddała mu uśmiech, a Jednooki zatarł tłuste rączki. Przez lata doskonalił swoje uwodzicielskie umiejętności i teraz był pewien swego. Zastanawiał się, czy partner akrobatki to jej mąż czy brat. Jeszcze nigdy nie spał z tak wygimnastykowaną kobietą, więc oczekiwał

niezwykłych rozkoszy.

- Co teraz robimy? - zapytała go szeptem Tonina.

- Wchodzimy tamtędy - odparł cicho, wskazując palcem kolorową kotarę zasłaniającą przejście. - To jest Wielka Sala. Tam odbywają się uczty króla i jego dworzan, a ci ludzie tutaj mają zapewniać rozrywkę.

Czekamy na naszą kolej.

- A jak się dostaniemy do ogrodów?

- Do ogrodów? Aha, tak, do ogrodów. No cóż - podrapał się za uchem. - Najpierw odegramy swoje przedstawienie, a potem się rozejrzymy.

- A gdzie są te ogrody?

- Na tarasie - wskazał mgliście ku górze. Nie miał pojęcia, gdzie są ogrody, ale jeśli już są, to musiały być gdzieś bliżej nieba.

Człowiek, który pilnował w poczekalni porządku, napuszony mężczyzna z jadeitowymi kolczykami w uszach, nosie i wardze, spojrzał na przybyszów z góry i oznajmił:

- Nie mogę zagwarantować, że wasze pakunki będą czekały na wasz powrót.

Jednooki w lot zrozumiał.

83

- Jeśli nic im się nie stanie, dostaniesz jedno ziarno kakaowe. Ale gdyby coś się z nimi stało, spojrzę na ciebie moim złym okiem.

Do Wielkiej Sali zapraszano kolejnych artystów, a nasze trio ulokowało się blisko wejścia. Dało się stamtąd przez szparę w kotarze zajrzeć do środka. Tonina dostrzegła notabli usadowionych na poduszkach obszytych skórą jaguara i otoczonych przez gromadę karłów, garbusów, sług, lokajów, pokojowych i artystów, którzy obsługiwali ich i zabawiali na wszelkie sposoby. Dostojnicy mieli pochyłe czoła Majów i byli zezowaci. Wszyscy też dźwigali gigantyczne fryzury, co jedna to bardziej wymyślna, umocowane na rusztowaniach z patyków, ustrojone piórami, muszlami, wstęgami i drogimi kamieniami.

Przestronną salę dekorowały ceramiczne kadzielnice, stiukowe głowy, jadeitowe maski, figurki z terakoty i ozdobnie rzeźbione gzymsy z wapienia. Ściany pokrywały barwne malowidła, powietrze zaś wypełniał

dym z fajek i cygar. Władca Mayapan, o którym Jednooki wyrażał się „Jego Najwyższa Dobroć”, był

wielkim, tęgim mężczyzną, odzianym tylko w przepaskę biodrową. Tłuste cielsko miał wymalowane na

czerwono, a włosy upięte w zwykły węzeł, w który zatknięto długie pióra królewskiego ptaka - kwezala.

Król siedział na honorowym miejscu, na podium, wyżej niż pozostali uczestnicy uczty. Jednooki trącił

Toninę łokciem w udo.

- Nie patrz na niego! - syknął. - Na króla nie wolno patrzeć i nie wolno do niego bezpośrednio przemawiać.

- Co on robi? - zapytała szeptem, pochylając się nad uchem karła. Król wpatrywał się w spory okrągły przedmiot, który trzymał przed nim sługa.

- To jest lustro. Jego Najwyższa Dobroć cały czas przygląda się samemu sobie.

Tonina zamrugała ze zdziwienia. Król zajmował miejsce na siedzisku, które umieszczone było na plecach dwóch ludzi klęczących na czworakach. Jednooki mruknął:

- To jeńcy z ostatniej bitwy. Majowie nie zabijają wrogów. Wolą ich upokarzać.

Słudzy uwijali się z ozdobnymi dzbanami i napełniali czarki biesiadników. Jednooki wyjaśnił, że to napój pulque, narkotyczna mieszanka soku z agawy i korzenia krzewu zwanego „złym drzewem”. Ponieważ goście wciąż odlewali z czarek ofiary dla bóstw, służba musiała nieustannie wycierać posadzkę.

Z półmisków ze stosami pieczonego ptactwa i zajęcy, parujących batatów i kolb kukurydzy, połyskujących papai i guajaw, pomidorów i awokado, dyń i plastrów miodu unosiły się kuszące wonie. Tonina nie znała wszystkich owoców i warzyw, więc Jednooki, łykając przy tym ślinkę, wyjaśniał jej, co jest czym.

Nagle zauważył coś, co nasunęło mu doskonały pomysł. Wśród biesiadników był Kaan, gracz w piłkę.

Może to on wzbudzi zainteresowanie Toniny i odwróci jej uwagę od Dzielnego Orła, na czym tak zależy Jednookiemu?

Trupa akrobatów właśnie skończyła występ. Teraz rozległ się głos pojedynczego śpiewaka. Słysząc, jak fałszuje, Jednooki szepnął:

- Guay! - bo wiedział, co się teraz stanie.

Rozległ się ryk protestu, śpiew umilkł jak ucięty nożem. Protestował król. Do wykonawcy podbiegli strażnicy z wielkimi glinianymi dzbanami. Nieszczęsny śpiewak rzucił się na ziemię i zakrył twarz rękami.

Strażnicy tymczasem wylali nań zawartość dzbanów - śmierdzący mocz - po czym wywlekli go z sali.

- Jeśli artysta nie spodoba się publiczności, czeka go kara - wyjaśnił Jednooki i oblizał suche wargi. Karą może być też bolesna chłosta. Zazwyczaj wystarcza upokorzenie. - Lepiej, żebyś się im spodobała, Tonino.

Powiedział to z kilku powodów. Jeśli jego tajny plan, czyli sprzedaż chłopaka łowcom orłów ma się powieść, to Jednooki potrzebuje na kilka dni bezpiecznego schronienia dla

84

85

siebie i chłopaka. Najlepszy byłby pałac. Jeśli spodobają się królowi i dworzanom, zatrzymają ich tutaj.

Jednooki przyglądał się więc Wielkiej Sali przez szparę w kotarze po to, by znaleźć osoby, które ułatwią mu realizację planu. Wypatrzył człowieka, który sądząc po zachowaniu i stroju, był wielkim szambelanem, urzędnikiem, który odpowiadał za sprawy organizacyjne królewskiego dworu. Uśmiechnął się do siebie.

Pasją każdego mężczyzny w tym kraju, od płaskowyżu na dalekim zachodzie po niziny nadmorskie na czubku półwyspu, był hazard. Jednooki jeszcze nie spotkał człowieka, który by nie chciał się założyć, choćby tylko o pogodę. A człowiek zamożny, jakim jest bez wątpienia szambelan, na pewno uwielbia grać na giełdzie, kupując i sprzedając hurtowo towary na rynku.

Przed przybyciem do Mayapan, po drodze z Uxmal, Jednooki mijał obozowisko wielkiej karawany. Jej przewodnik zaprosił go na wieczerzę zakrapianą winem. Mimo niskiego wzrostu Jednooki miał tęgą głowę, więc dobrze zapamiętał, co opowiadał mu przewodnik karawany, gdy mu się rozwiązał język.

Przewodnik chwalił się, że karawana wiezie ładunek bursztynu z Chiapan, gdzie wskutek dużej podaży cena bursztynu spadła. Handlarze bursztynem mają nadzieję na lepsze zyski w miastach na nizinie.

Karzeł, podróżując w pojedynkę, wyprzedził znacznie obładowaną karawanę, która do Mayapan dotrze nie wcześniej niż za kilka dni. Jednooki dysponuje cenną informacją na sprzedaż. Wielki szambelan z pewnością nieźle zapłaci za wiadomość o tym, że za parę dni rynek w Mayapan zaleje bursztyn z Chiapan.

A jeśli sam ma jakiś zapas bursztynu, to dobrze zrobi, jeśli sprzeda go właśnie teraz, kiedy cena jest jeszcze wysoka. Za te cenne informacje Jednooki zażąda tylko zakwaterowania dla siebie i dwójki towarzyszy. Na tym właśnie polega handel prowadzony przez Jednookiego. Nie trzeba mu towarów ni tragarzy, wystarczy głowa. Karzeł

86

z ludu Taino zajmuje się zawodowo szpiegostwem gospodarczym.

Następny miał się popisywać człowiek, który stał przed nimi, i czekając na swoją kolej, wywijał nad głową żywym wężem. Po chwili zwierzę wpadło w katatonię, zesztywniało jak drewniany kij. Jednooki pokiwał z podziwem głową i wymamrotał:

- Jeśli Jego Najwyższa Dobroć nie widział jeszcze tej sztuczki, to ten człowiek dzisiaj będzie ucztować.

- Jakiej sztuczki? - spytała Tonina.

- Patrz.

Treser węża wyszedł na środek, pokłonił się królowi, po czym oznajmił, że potrafi zamienić swój kij wędrowca w żywego węża. Król za pośrednictwem jednego z dostojników wyraził zainteresowanie.

Mężczyzna rzucił więc laskę na posadzkę, zaczął wykonywać różne tajemnicze gesty i szeptać zaklęcia.

Wąż po chwili się ocknął i zaczął wić. Publiczność nagrodziła popis okrzykami i oklaskami, a tresera zaprowadzono do drugiej izby, gdzie oczekiwały misy rozmaitego jadła i dzbany pulque.

W końcu przyszła ich kolej. Porządkowy odsunął kotarę, Jednooki ruszył naprzód, za nim Tonina i Dzielny

Orzeł.

Wielka Sala rozbrzmiała gwarem zainteresowania. Uwagę publiczności zwrócił przede wszystkim karzeł.

Karły zawsze wzbudzały zaciekawienie, a ten był na dodatek jednooki, co oznaczało, że cieszy się łaskami bogów. Wszyscy patrzyli też na bladego młodzieńca, który nie miał na ciele żadnych zdobień.

Tonina stała spłoszona, z oczami wbitymi w ziemię, a Jednooki zadziwiająco donośnym głosem przedstawiał swoją trupę, krasząc przemowę przesadnymi gestami, dowcipami i komplementami pod adresem widzów. Równocześnie przeczesywał wzrokiem gromadę dworzan, wyłapując bystrym okiem i rejestrując wszystko, co mogło mu się kiedykolwiek

87

przydać. Odwiedzał już dwory panujących w innych miastach Majów, bywał gościem zamożnych domów.

W Wielkiej Sali Mayapan był jednak po raz pierwszy i zamierzał tę sposobność dobrze wykorzystać.

Gdy Jednooki dawał upust swej elokwencji, Tonina ukradkiem, spod opuszczonych rzęs, rozglądała się po otaczających ją wspaniałościach, dostojeństwie i obfitości. Zauważyła dwóch graczy w piłkę, których orszak poprzedniego wieczora przemaszerował przez targowisko.

Zainteresował ją jednak nie książę Balam. Niczym się nie różnił od pozostałych: pomalowana na czerwono skóra, pochyłe czoło, powiększony nos. Ale obok niego, bez wątpienia na honorowym miejscu, siedział człowiek z gminu imieniem Kaan w fałdzistej szkarłatnej przepasce i błękitnej jak niebo pelerynie, ze wspaniałymi piórami we włosach. Towarzyszyła mu kobieta, Tonina domyśliła się, że to jego żona, o której wspominał wczoraj Jednooki, dama z ludu Majów o imieniu Jadeitowe Niebo. Drobna figura obleczona była zdaniem Toniny w nadmiar strojów, podobnie jak to było w przypadku pozostałych zgromadzonych dam: suknia w jaskrawe desenie, na niej szal ze sznurami paciorków i muszelek, zdobiony frędzlami pas i tyle naszyjników i bransolet, że chyba więcej nie dałoby się udźwignąć. Gładkie czarne włosy związane były kolorową szarfą, ich długie pasma zwisały niczym gałęzie wierzby płaczącej, okalając twarz będącą, jak wiedziała Tonina, ideałem urody Majów: wielki nos, cofnięty podbródek, mięsiste wargi, które odsłaniały wystające przednie zęby. Czoło kobiety było pochyłe, czaszka wydłużona, oczy skośne i lekko zezujące.

Tonina wróciła spojrzeniem do Kaana, który nie przestawał jej się podobać. Jego czaszka nie była zniekształcona, nos miał spory, ale własny, a budowę ciała smuklejszą niż jego tędzy towarzysze.

Nagle przeszył ją dreszcz. Dotąd wcale nie bała się upokorzenia, bo całe życie naśmiewano się z niej i drwiono z jej

wyglądu i pochodzenia, teraz nagle poczuła, że nie chce do tego dopuścić. Nie przed nim.

Jednooki do perfekcji opanował sztukę robienia jednego, a myślenia o innym, więc nie sprawiało mu trudności prawienie kwiecistych komplementów publiczności, a równocześnie obserwowanie Toniny, która znów, tak jak poprzedniego wieczora na targu, utkwiła wzrok w Kaanie. Tymczasem bohater boiska piłkarskiego, niczego nieświadom, pił, jadł i gawędził wesoło ze współbiesiadnikami. Jednooki

zastanawiał się: co w tym Kaanie tak dziewczynę ujęło? Cieszył się jednak. Jest jak zahipnotyzowana, więc może nie zwróci uwagi na nieuchronne zniknięcie Dzielnego Orła.

Jednooki zabawiał zgromadzonych swym dowcipem i mądrością, a Tonina obserwowała to Kaana, to kobietę u jego boku. Z tego co słyszała od karła, Jadeitowe Niebo jest żoną piłkarza już trzy lata, a para wciąż pozostaje bezdzietna. Tonina dostrzegła, że Jadeitowe Niebo co chwila kładzie sobie dłoń na brzuchu i uśmiecha się nieznacznie z zadowoleniem. Gdy tylko Kaan zwracał się do niej, szybko zdejmowała dłoń i przybierała obojętną minę. Tonina widziała już podobne zachowanie, więc mogła się domyślić, co się za nim kryje.

Jednooki przestał perorować i wziął w dłonie piszczałkę. Kolej na Dzielnego Orła. Królewski dwór widział

już niejednego tancerza, więc wrócono do rozmów, częstowano się pieczystym, raczono trunkami.

Piszczałka Jednookiego z trudem przebijała się przez gwar. Karzeł miał ochotę krzyknąć, by się uciszyli, ale grał dalej, powtarzał prostą, ośmiodźwiękową melodię, którą Dzielny Orzeł szybko podchwycił ruchem -

rozłożył ramiona, ruszył pełnym gracji krokiem.

Gładkoskóry młodzieniec, wiotki i milczący, sunął po wypolerowanej posadzce, wznosząc się na palce, zataczając kręgi smukłymi ramionami, a Wielka Sala stopniowo cichła, aż w końcu słychać było tylko piszczałkę. Dzielny Orzeł przykuwał spojrzenia,

88

89

hipnotyzował widownię powolnymi, szerokimi ruchami, powoli zamieniał się z młodzieńca w postać nieziemską, bohatera mitów.

Gdy osunął się z wdziękiem na posadzkę, opuściwszy wiotkie ramiona na głowę, a Jednooki skończył grać, w Wielkiej Sali zapanowała cisza. Ani szeptu, ani chrząknięcia. Cisza. Jednooki opuścił piszczałkę i rozejrzał się dookoła. Goście siedzieli jak urzeczeni. W końcu rozległy się szepty i głosy podziwu, zebrani kiwali głowami z aprobatą. Karzeł pomyślał, że musi szybko czymś zainteresować publiczność, bo mu ktoś odbierze młodzieńca.

- Niebiańskie damy, łaskawi panowie! - zawołał. - Jego Najwyższa Dobroć i Pani Uroda Gwiazd będą mieli zaraz sposobność zobaczyć najsłynniejszego jasnowidza tego kraju. - Niecierpliwym gestem nakazał

Dzielnemu Orłu usunąć się na bok i skinął na Toninę, by podeszła do królewskiego podium.

Wróżbici, podobnie jak tancerze, nie byli w Mayapan rzadkością, więc publiczność znów przestała uważać. Istniało niebezpieczeństwo, że w ogóle stracą zainteresowanie, ale Tonina na szczęście wyciągnęła przed siebie trzymany dotąd za plecami kielich, podniosła go do światła i obróciła w palcach, aż zaczął rzucać jaskrawe błyski. Dostojnicy jeden po drugim zwracali na kielich oczy, a Jednooki oznajmił, że to narzędzie bogów.

Król spojrzał zaciekawiony, po czym uczynił gest w stronę służby. Sługa wziął kielich od Toniny, wręczył

go lepiej ubranemu służącemu, ten podał go swojemu zwierzchnikowi, a ten przekazał dostojnikowi

siedzącemu najbliżej króla, ów zaś wręczył go władcy.

Wszyscy czekali, a Jego Najwyższa Dobroć przyglądał się kielichowi, macał, stukał weń, a w końcu polizał

językiem, w którym tkwił jadeitowy kolczyk. Następnie oddał naczynie dostojnikowi i kielich przez kolejnych pośredników wrócił do rąk Toniny.

90

Dziewczyna przemówiła, a Jednooki tłumaczył jej słowa. Poprosiła o wodę. Służba napełniła kielich.

Tonina zakręciła wodą, zajrzała w głąb, po czym oznajmiła donośnie:

- Woda wybrała…

Zatoczyła powolny krąg, Jednooki z zadowoleniem patrzył, jak dworzanie z oczekiwaniem się w nią wpatrują, w nadziei że zostaną wybrani. Książę Balam wyczuł, że jego małżonka sztywnieje z niecierpliwości. Wiedział, że marzy o tym, by to ją wybrał kielich. Pani Sześć Gołębic namiętnie zasięgała porad wróżbitów.

Wysoka dziewczyna wskazała jednak na żonę Kaana. Balam usłyszał, że małżonka klnie pod nosem.

Wiedział, że dzisiaj spokoju w domu nie będzie. Sześć Gołębic nienawidziła Jadeitowego Nieba.

Wróżbitka wybrała żonę człowieka z gminu, a nie małżonkę księcia. Balam pokręcił głową. Ta dziewczyna z tatuażami z wysp nie zdaje sobie sprawy, jak gruby błąd właśnie popełniła.

Tonina tymczasem podeszła do Jadeitowego Nieba. Przyjrzała się z bliska żonie Kaana: gruba warstwa kosmetyków na twarzy i ramionach, jadeitowy kolczyk w przegrodzie nosowej, złoty w dolnej wardze, ciężkie wisiory w uszach. Pod farbą, pudrem i tatuażami Tonina dostrzegła nieśmiałą młodą dziewczynę.

- Mnie? - spytała zaskoczona Jadeitowe Niebo. Dwór zachęcał ją ze śmiechem.

- Proszę się napić, o pani - powiedział w maja Jednooki.

Dama zrobiła mały łyk przez wystające zęby, Wielka Sala obserwowała w milczeniu, a Kaan nie odrywał

spojrzenia ciemnych oczu od wróżbitki. Gdy kielich wrócił do Toniny, ona znów zakręciła w nim wodą, udawała, że coś wyczytuje z jej powierzchni, i czując łomot serca, postanowiła zaryzykować i wykorzystać to, co zaobserwowała wcześniej: ten dyskretny dotyk i skrywany uśmiech zadowolenia. Ciekawe, jak 91

zostanie ukarana, jeśli się myli. Nabrała powietrza i wypowiedziała przepowiednię. Jednooki przetłumaczył:

- Będziesz miała syna, o pani.

Jadeitowe Niebo popatrzyła z niedowierzaniem. Wszyscy wróżbici przewidują synów.

- A kiedy ma przyjść na świat? - zapytała wyzywająco. Tonina popatrzyła jej prosto w oczy i odparła:

- Już go nosisz pod sercem, pani.

- Au! - zakrzyknęła z cicha dama. - To prawda! Ona mówi prawdę!

Sala wybuchła okrzykami, a Jadeitowe Niebo zwróciła się do męża i z promiennym uśmiechem oświadczyła mu, że rzeczywiście jest brzemienna i że miała mu powiedzieć dzisiejszego wieczoru.

Tymczasem Jednooki nachylił się do ucha Toniny i szepnął:

- Dobra robota! Sowicie nas za to wynagrodzą.

Tonina była rozradowana. Teraz poprosi, by ją zaprowadzono do ogrodów królewskich. Poprosi o jeden czerwony kwiat, a władca bez wątpienia…

- Czy mój syn będzie się cieszył zdrowiem? - dopytywała Jadeitowe Niebo. - Czy doczeka wieku męskiego?

Jednooki namyślał się gorączkowo.

- Wybacz nam, łaskawa pani - rzekł. - Ale kielich wypowiada tylko jedną wróżbę dziennie. Jego moc na dzisiaj się wyczerpała. Bogowie muszą go ponownie napełnić.

- Czego w nagrodę żąda wróżbitka? - zapytał Kaan. Jednooki przetłumaczył, a Tonina odparła:

- Abyśmy mogli pozostać tutaj, o panie mój, i by pozwolono nam obejrzeć królewskie ogrody.

Karła kusiło, żeby powiedzieć coś innego. Wcale nie chciał, by Tonina za szybko znalazła kwiat. Ale nie chciał ryzykować, że ktoś tutaj zna język taino i złapie go na kłamstwie, a kłamstwo w obecności Jego Najwyższej Dobroci było czymś karygodnym. Dlatego powiedział prawdę. Jadeitowe Niebo machnęła ręką.

- Niech dziewczyna zamieszka u nas - odrzekła. - Będzie naszą osobistą wróżbitką.

Gdy Jednooki z uśmiechem przekazał Toninie:

- Zgadzają się! - nie zauważył, prawdę mówiąc nikt nie zauważył, jadowitego spojrzenia Sześciu Gołębic.

Dama wyszeptała coś do ucha małżonkowi, a Balam skinął twierdząco.

- Czy już mogę iść do ogrodów? - spytała Tonina. Jednooki odchrząknął.

- Hm, najpierw chcą, byśmy poszli do ich domu. Tam nas zakwaterują, a gdy już tu zamieszkamy, będziesz mogła zobaczyć te ogrody. - Zerkał na boki, czy ktoś nie zwrócił uwagi na nieprawdę w jego słowach.

Uspokoił się.

- Proszę, powiedz łaskawej pani, że jestem zaszczycona zaproszeniem, ale powiedz jej też, że moim pragnieniem jest, abyś ty i Dzielny Orzeł zamieszkali ze mną.

Jednooki z zadowoleniem przekazał tę prośbę, wiedział bowiem, że mieszkanie u takiej sławy jak Kaan nie może nie przynieść sowitych profitów.

Zaprowadzono ich do komnaty obok, gdzie biesiadowali tancerze, akrobaci i treser węża. Jednookiego nurtowała jedna myśl. W jaki sposób Tonina rozszyfrowała stan Jadeitowego Nieba? Musi być niezwykle bystra i spostrzegawcza. Ta wyspiarka jest niezła, może się równać ze mną, pomyślał, wbijając zęby w pieczone udko zajęcze. Jako partnerka bardzo by mu się przydała.

Dzielny Orzeł i Tonina gorliwie korzystali z obfitego poczęstunku, a Jednooki przemyśliwał nad tym, jak zatrzymać przy sobie dziewczynę, gdy już sprzeda chłopaka łowcom orłów. Przede wszystkim musi zadbać, żeby nie znalazła królewskich ogrodów i czerwonego kwiatu, bo zaraz pospieszy do domu.

Powiedziała, że chce się udać do Quatemalan? Nie ma sprawy. Zwłaszcza że dziewczyna nie ma pojęcia, gdzie to jest.

92

93


Rozdział Trzynasty.


- Uczyniłaś mnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie - oświadczył Kaan, przyklękając przed żoną. -

Nie wiem, czym zasłużyłem na taką łaskę bogów.

Jadeitowe Niebo uśmiechnęła się w świetle poranka i poprawiła włosy.

- Chciałam ci zrobić niespodziankę.

- I udało ci się! - Roześmiał się, położył głowę na jej łonie i przymykając powieki, pod którymi poczuł łzy, wyobrażał sobie dziecko ukołysane w ciepłym morzu matczynego wnętrza. Jego syn… jego syn, Maja.

On, Kaan z gminu, przez lud zwany Wielkim, piłkarz bohater, oddany mąż, miał jedną jedyną ambicję: zobaczyć, jak jego własny syn gra w piłkę na świętym boisku.

- Zatrzymamy u siebie tę wyspiarkę - oświadczyła Jadeitowe Niebo z przekonaniem. - Będzie nam codziennie stawiała wróżbę. Pokierujemy naszym życiem zgodnie z przepowiedniami przezroczystego kielicha. A gdy urodzi się nam syn i będzie wyrastał na mężczyznę, ta kobieta będzie codziennie czytała jego przyszłość i kierowała nim.

- Zatrzymamy ją… - wymamrotał Kaan w miękką tkaninę sukni żony. - Tę wyspiarkę…

Nagle się zachmurzył. Już dwa razy dziewczyna imieniem Tonina przyciągnęła jego wzrok, choć zupełnie nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że wygląda inaczej niż dziewczęta z wysp? Kaan wiele już ich widział. Są zwykle niskie, pulchne i ciemnoskóre, ta jednak była wysoka i smukła, a jej skóra miała kolor miodu. Ale twarz miała zdobioną białymi symbolami na sposób wyspiarek, a mówiła tylko językiem taino, karzeł musiał jej służyć za tłumacza… Kaan zdziwił się: dlaczego tyle myśli o tej dziewczynie? Wstał i popatrzył z czułością na żonę.

94

Najchętniej położyłby ją do łóżka i się z nią kochał. Nie może jednak. Jutro Dwunasta Rozgrywka. Musi utrzymać czystość, a następne godziny poświęcić na modły i post. Gdyby dopuścił się najmniejszego odstępstwa, naraziłby swoją drużynę na przegraną. A gdyby drużyna Mayapan przegrała, wtedy przegraliby i bogowie Mayapan, a to ściągnęłoby na miasto klęski. No i musi pamiętać o odmiennym stanie Jadeitowego Nieba. Już raz ledwie przeżyła poronienie.

Kaan przyjrzał się przedmiotom porozkładanym w sypialni żony, owocom jej obsesyjnego zbieractwa, któremu oddała się po tym, jak straciła ich pierwsze dziecko. Były to najrozmaitszego rodzaju pióra - duże sztywne sterówki i lotki, małe i miękkie pióra puchowe - mieniące się wszystkimi kolorami tęczy. Były też paski skóry i tkanin, szydła i kaktusowe ciernie z kawałkami włókien.

Jadeitowe Niebo produkowała niezwykłe bransoletki z piór i rozdawała je znajomym w prezencie. Kaan podziwiał jej talent i cierpliwość. Patrzyła na stos piór i widziała w nich wzór, piękno i harmonię. Kaan wiedział, że zajęła się tym, bo nie może opiekować się niemowlęciem. Po tym poronieniu zaczął się obawiać kontaktu cielesnego z nią. Ale ona tak pragnęła dziecka. On przecież zresztą też.

Teraz będą mieli przy sobie wróżbitkę, która codziennie będzie odczytywała, co ich czeka, dzięki temu żona będzie bezpieczna, będzie wiedziała, jak chronić siebie i dziecko.

- Gdzie jest ta dziewczyna? - zaniepokoiła się Jadeitowe Niebo. - Już tu powinna być.

- Pójdę po nią - powiedział Kaan i pocałował ją na odchodne w policzek.

Kaan szedł przez swój przestronny dom, w którym służba tymczasem sprzątała. Wyjrzał przez okno do wewnętrznego ogrodu i ze zdumieniem zauważył staruszkę idącą przez klomb z kwiatami. Wypadł na zewnątrz z krzykiem:

- Skąd się tu wzięłaś?!

95

Kobieta przestraszyła się.

- Nie gniewaj się na mnie - prosiła pokornie. - Słyszałam, że twoja żona jest brzemienna. Czy to prawda?

Kaan był tak zdenerwowany pojawieniem się kobiety i bezpośredniością jej pytania, że wprost oniemiał.

Tonina i jej towarzysze spędzili noc w skrzydle pałacu przeznaczonym dla służby i teraz prowadzono ich do rezydencji Jadeitowego Nieba. Jednooki dowiedział się, że dama odziedziczyła ten dom po zamożnych rodzicach. Kaan, żeniąc się z nią, zyskał nie tylko małżonkę z arystokracji, lecz też pokaźny majątek. Sam do tego związku wniósł jedynie swą piłkarską sławę.

Na skraju brukowanego placu ciągnął się rząd imponujących wil i, wysokich, o gładkich, białych stiukowych ścianach i wąskich oknach. Przy wejściach stali strażnicy o groźnych, lecz równocześnie znudzonych minach. To była zamożna dzielnica, gdzie mieszkali z rodzinami szlachetnie urodzeni, a także

majętni kupcy. Trójkę wędrowców zaprowadzono do wysokich drewnianych drzwi pomalowanych jaskrawo czerwoną farbą - na szczęście. Wejścia strzegło dwóch odźwiernych z włóczniami. Pchnęli skrzydła drzwi i wpuścili gości.

Przybysze wkroczyli do rozległego ogrodu z orzeźwiającą poranne powietrze fontanną. Tonina przyglądała się ze zdumieniem. Jak to możliwe, że woda tryska do góry? Jednooki opowiadał jej coś o podziemnym systemie rur i inżynieryjnych sztuczkach, ale Tonina przestała słuchać. W głębi ogrodu, na ścieżce prowadzącej wśród pięknych krzewów i kwiatów, stał Kaan.

Był ubrany w barwną przepaskę ustrojoną ozdobami z jadeitu oraz pomarańczowo żółtą opończę zawiązaną na szyi. Długie włosy miał zebrane do tyłu i gładko spięte w ten sposób, że włosy z czubka głowy spływały pasmami niczym kocie ogony - ta fryzura, jak się dowiedziała Tonina, nosiła nazwę „ogon jaguara”. Na Wyspie Pereł chłopcy

96

i mężczyźni ścinali włosy krótko, a długie nosiły tylko kobiety.

Kaan mówił coś ostro do starej kobiety, która pokłoniła mu się nisko i szybko odeszła. Kobieta miała zaczerwienione ręce i przykurzone mąką odzienie piekarza tortilli. Tonina uświadomiła sobie, że już tę staruszkę widziała. Gdzie? Nagle sobie przypomniała. To było dwa dni temu, na targowisku. Ta kobieta szła w pewnej odległości za orszakiem dwóch bohaterów piłki, kroczącym przez tłum.

Tonina powiedziała o tym karłowi, gdy czekali, aż gospodarz do nich podejdzie. Jednooki odszepnął:

- To matka Kaana.

- Jego matka? Przecież ubrana jest jak posługaczka. I widzę, że ją ostro odprawia.

- Bo się jej wstydzi. Ona pracuje w kuchni pałacowej. Gdy Kaan zdobył sławę, a potem ożenił się ze szlachetnie urodzoną damą, zerwał z matką kontakty.

Tonina była w szoku.

- Dlaczego?

- Nie chce, żeby mu przypominała o jego gminnym pochodzeniu. I nie chce, żeby pamiętali o tym jego wielbiciele. Ze wszystkich sił stara się udawać, że jest Mają.

Jakież to smutne, pomyślała Tonina. Żal się jej zrobiło ich obojga.

- Żal mi go. Odwrócić się od swojej matki, od własnej krwi…

- Jeśli ci własna skóra miła, niech Kaan cię nie usłyszy - ostrzegł Jednooki.

Właśnie w tej chwili Kaan, jakby słysząc ich rozmowę, odwrócił się i popatrzył ku nim. Jego ciemne, zagadkowe spojrzenie omiotło Dzielnego Orła i Jednookiego, po czym spoczęło na Toninie.

Jednooki zwrócił uwagę, że znów patrzyli sobie w oczy, jakby nie mogli przestać. Co to może znaczyć? Tak naprawdę dopiero teraz mogli się oboje przyjrzeć sobie nawzajem.

97

Poprzednio widzieli się w mdłym świetle pochodni na zatłoczonym targowisku, a potem w wypełnionej dymem kadzideł Wielkiej Sali. Teraz spoglądali na siebie w świeżym świetle poranka. Jednooki widział

wyraźnie: dziewczyna jest tym mężczyzną zafascynowana i sama nie wie dlaczego.

Dla karła było oczywiste to, czego nie widziała Tonina: że oboje są do siebie fizycznie bardzo podobni.

Tonina nie potrafiła tego ocenić, bo nie znała własnych rysów, nie umiałaby siebie opisać, bo nigdy nie patrzyła w lustro. Dlatego też nie przychodziło jej do głowy, że Kaan i ona mogą wywodzić się z tej samej rasy. Jednooki skrzętnie zanotował to sobie w pamięci, nigdy nie wiadomo, kiedy jaka informacja może się dać spieniężyć.

Poprowadzono ich przestronnymi wnętrzami z kolumnadami i wielkimi oknami. Komnaty, korytarze, dziedzińce oszołomiły Toninę zupełnie; nie mogła pojąć, po co dwojgu ludziom tyle przestrzeni. W

pewnej chwili służący kazał im czekać.

Jednooki rozglądał się pilnie, zwracając uwagę na każdy szczegół: kwiaty w doniczkach, posągi, dywany, tapiserie. Analizował i zapamiętywał wszystko. Miał zamiar dobrze wykorzystać pobyt w tym domu.

Każda informacja o wielkim bohaterze Kaanie ma swoją wartość. Karzeł nie posiadał się z radości. Jakby trafił do skarbca wypełnionego po brzegi jadeitem i złotem. Napcha sobie głowę wiadomościami o Kaanie i jego żonie, pozna tyle tajemnic, ile tylko zdoła wyciągnąć od służby - a potem będzie szukał na to wszystko kupców.

W korytarzu rozległy się kroki, drzwi się otwarły i wszedł wielki piłkarz we własnej osobie. Z bliska Tonina dostrzegła blizny i ślady po dawnych ranach na całym ciele. Szlachetnie urodzony nie powinien mieć tylu blizn po ranach. Jaka była ich przyczyna? Jest graczem w piłkę. Tonina wciąż nie wiedziała, na czym polega ta gra.

Kaan za pośrednictwem Jednookiego powiedział do niej:

98

- Moja żona nie jest zbyt silna. Proszę jej nie mówić nic, co mogłoby ją zdenerwować.

Już chciała powiedzieć „tak”, ale przypomniała sobie wczorajszą lekcję języka maja.

- Nie powiem nic, co by mogło ją zdenerwować. Pierś Kaana uniosła się, a potem z lekkim drżeniem opadła, jakby kryły się w niej głębokie emocje. Lub były więzione, pomyślała Tonina. Jakby z trudem nad nimi panował. Kaan mówił powściągliwie, ale z mocą. Nie należał do ludzi, którzy krzyczą. Nie musiał.

Mimo że nie podnosił głosu, nie sposób było go nie słuchać.

- Powiedziałaś, że będę miał syna.

- To będzie syn - rzekła, czując, że ogarnia ją napięcie, bo kłamała przecież. Nie miała pojęcia, czy dziecko będzie chłopcem czy dziewczynką. Coś jej jednak mówiło, że Kaan pragnie syna bardziej niż czegokolwiek na świecie.

Rozluźnił się trochę. Popatrzył na Toninę przeciągle, a jej się przez chwilę wydawało, że widzi w tym zagadkowym spojrzeniu jakieś zmagania, jakąś tajemnicę wielkiego Kaana. Piłkarz odwrócił się jednak i wyszedł.

W końcu zaprowadzono ich do apartamentów Jadeitowego Nieba, która zajęta była przyszywaniem małych czerwonych piórek do bawełnianej tasiemki. Tonina oniemiała na widok przepychu tych pomieszczeń: gładkie białe ściany obwieszone były barwnymi gobelinami, w wielkich donicach rosły piękne rośliny, błyszczącą posadzkę pokrywały trzcinowe maty. Nie ma paleniska, kuchennych naczyń, półek na sprzęty, nie ma zwojów rybackich sieci po kątach, nigdzie nie wiszą hamaki do spania. Cała duża izba dla jednej kobiety, żeby mogła robić bransoletki z piór!

Gospodyni odezwała się do karła:

- Powiedz dziewczynie, że chcę po jednej wróżbie rano, przed południem, w południe, po południu, o zachodzie słońca i wieczorem.

99

Gdy Jednooki to przetłumaczył, Tonina wpadła w panikę. Nie będzie miała czasu na poszukiwanie czerwonego kwiatu.

- Przypomnij jej, co mówiłeś wczoraj - rzekła do karła. - Że wróżebny kielich działa tylko raz dziennie, bo jego moce potrzebują czasu na odtworzenie.

Jadeitowe Niebo chciałaby mieć Toninę cały dzień dla siebie. Jeśli zaś wróżba będzie tylko raz dziennie, znajdzie się czas na szukanie czerwonego kwiatu. Tonina niecierpliwiła się, zależało jej na znalezieniu cudownego lekarstwa. Zainteresowało ją zagadkowe zajęcie Jadeitowego Nieba. Za pomocą pędzelka umoczonego w czerwonym atramencie rysowała na karteczce hieroglif.

- Co ona robi? - spytała Tonina.

- Pisze imię bogini. Potem wrzuci tę karteczkę do ognia, aby spłonęła, a dym zaniesie prośbę do świata duchów.

Tonina przyglądała się zafascynowana; nie znała pisma, jeszcze nigdy nie widziała piszącego. Dama wrzuciła karteczkę do kamiennej misy z rozżarzonymi węgielkami i szeptała modlitwy, patrząc, jak papier zajmuje się ogniem i obraca w popiół i dym. Potem nakreśliła w powietrzu magiczny krzyż. Zwróciła się do Jednookiego:

- Chcę wiedzieć, kiedy urodzi się mój syn. Dokładnie, jaki to będzie dzień?

Karzeł przetłumaczył, a Tonina rzekła:

- To się powinno dać obliczyć bez trudu.

Jednooki odparł, że Majowie mają obsesję na punkcie mierzenia czasu i ich kalendarz jest bardzo skomplikowany. Toninie nie będzie łatwo się w tym połapać. Na wyspach stosuje się tylko dwa kalendarze: słoneczny i księżycowy; od pory zasiewów do pory zasiewów, od pełni księżyca do pełni.

Majowie mają tego znacznie więcej: kalendarz oparty na cyklu Wenus, kalendarz słoneczny, kalendarz księżycowy, święty kalendarz oparty na cyklu 280-dniowym oraz dwa kalendarze liczące lata. Konieczna była armia kapłanów,

100

astronomów i matematyków, żeby nie stracić rachuby dni, miesięcy i lat, wiedzieć, który bóg rządzi danym dniem, które lata zapowiadają się pomyślnie, a które miesiące są pechowe. Trzeba dziesiątków lat pilnych studiów, by nauczyć się rozszyfrowywać skomplikowane układy kalendarzy wewnątrz kalendarzy

- dlatego kapłani mieli co robić i cieszyli się wzięciem. Bo skąd kobieta wiedziałaby, jakie dać imię dziecku, a mężczyzna - kiedy zawrzeć umowę handlową; skąd zakochani wiedzieliby, kiedy wziąć ślub; w jaki sposób lekarze stawialiby diagnozy? W państwie Majów nic nie dało się zrobić, jeśli się nie znało kalendarzowej natury danego dnia.

- U Majów brzemienne kobiety piją specjalny napar prowokujący poród, aby dziecko przyszło na świat w dniu, który mu przyniesie szczęście - tłumaczył Jednooki Toninie półgłosem.

- Co wy tam szepczecie?

- O pani, wyjaśniam jej waszą rachubę czasu. Wróżbitka nie zna kalendarzy Majów.

Służąca przyrządziła napój z ziaren kakaowych wymieszanych z czarnym strąkiem wanilii, otrzymanym z rośliny storczyka, i posłodziła go porcyjką miodu. Majowie nazywają ten napój kawkaw i popijają jak dzień długi. Jadeitowe Niebo połknęła łyk i czekała, aż Tonina odczyta przyszłość z wirującej wody.

- Nasze kalendarze - wyszeptała młoda żona Kaana. Jak większość jej pobratymców sądziła, że świat jest wrogi. To był właśnie powód, dla którego jej lud tak obsesyjnie zajmował się kalendarzami, astronomią i matematyką. Poznawali kosmos, aby ukoić swoje lęki. Chcieli żyć w świecie uporządkowanym, dlatego sporządzali mapy nieba i z gorliwością fanatyków starali się dokładnie przewidywać ruchy gwiazd i planet. Gdy zaćmienie Słońca następowało w przewidywanym terminie, oddychali z ulgą: świat jest rzeczywiście uporządkowany. Dlatego też pasjonowali się wróżbami i przepowiadaniem losu.

101

Jeśli przyszłość daje się poznać, można spać spokojnie.

Tonina kręciła wodą w kielichu, a równocześnie zadawała Jednookiemu pytania w języku taino, czyniąc to tak, by arystokratka się nie zorientowała.

- Czy coś wiesz o przeszłości tej kobiety? - dopytywała takim tonem, jakby recytowała modlitwy. -

Dlaczego wciąż nie ma dzieci?

- Podobno rok temu poroniła w drugim miesiącu ciąży - odparł karzeł z tą samą intonacją.

Tonina zrozumiała teraz, dlaczego kobieta nie powiedziała Kaanowi od razu; czekała, aż ciąża będzie bardziej zaawansowana. Spod przymkniętych powiek dziewczyna przyjrzała się drobnej postaci.

Jadeitowe Niebo nie była dzisiaj tak wystrojona jak poprzednio w Wielkiej Sali. Miała na sobie zwykłą bawełnianą suknię, więc Tonina wyraźniej widziała jej budowę. Brzuch jeszcze się nie uwypuklał, ale wezbrane piersi już wypychały tkaninę. Pewnie jest w trzecim miesiącu.

Przekazała tę informację Jednookiemu, a on zaczął obliczać możliwy termin porodu. Musiał sobie nieźle łamać głowę, przypomnieć bogów i patronów każdego z dwudziestu dni, z których składał się każdy z osiemnastu miesięcy, i nie zapomnieć o tym, że każdy dzień ma unikatowy numer. Wyliczył, że termin porodu przypada na któryś dzień miesiąca lamat, ale które dni w tym miesiącu mają być szczęśliwe?

Przygryzł wargi. Dziewiąty albo trzynasty. Majowie uwielbiali te dwie liczby. Przeklinając kalendarze i rachubę czasu Majów, odezwał się do Toniny:

- Powiedz coś, a ja będę udawał, że tłumaczę.

- Proszę, wybierz dobry dzień - rzekła w mowie taino.

Jednooki zakomunikował gospodyni:

- Dziewczyna mówi, że twój syn, pani, przyjdzie na świat trzynastego dnia miesiąca lamat.

102

- Ai ! - zakrzyknęła uradowana Jadeitowe Niebo, Jednooki zaś odetchnął z wyraźną ulgą i zaraz powiedział:

- To już wszystko na dziś, pani. Proroczy kielich musi teraz odpocząć aż do jutra rana. - Nie mógł się doczekać zawarcia znajomości z domową służbą, zwłaszcza z jej żeńską częścią. A potem wybierze się na targowisko, za miejskie mury, dowiedzieć się czegoś o łowcach orłów.

Zbierali się do wyjścia, ale Jadeitowe Niebo zatrzymała ich. Wstała ze swojego siedziska. Podeszła do Dzielnego Orła, zajrzała mu głęboko w oczy i powiedziała półgłosem:

- Jesteś utalentowanym i urodziwym tancerzem. Uśmiechnął się. Teraz dopiero zauważyła zranione czoło.

- Co ci się stało?

- On nie mówi, pani - pospieszył z wyjaśnieniem Jednooki.

- A słyszy?

Jednooki chciał już odpowiedzieć, gdy ku jego zdziwieniu Dzielny Orzeł skinął potakująco. Tonina spojrzała nań dziwnie.

- Rozumiesz i język taino, i mowę Majów? Dzielny Orzeł przytaknął, a Jednookiemu wyrwało się:

- Guay! - Potroił w głowie cenę, jakiej zażąda od łowców.

- Biedaku - mruknęła Jadeitowe Niebo i wyciągnęła rękę do czoła chłopca. Przypatrzyła się ranie, po czym odwróciła się i zaczęła przeglądać ozdoby z piór, porozkładane po całej komnacie. Postukała się w zamyśleniu po cofniętym podbródku, wzięła jeden z koszyków, przegrzebała zawartość i wyciągnęła przepiękne pióro mieniące się odcieniami błękitu. - Weź je - rzekła z uśmiechem. - Przyłóż sobie do głowy i pomódl się do swoich bogów. Rana się zagoi, a wtedy wróci ci głos.

- Wielki Lokono! - wyszeptał Jednooki, bo takie wyjątkowe pióro było rzadkością, a na rynku osiągało zawrotne ceny. Naprawdę dopisuje mu szczęście.

103

Dzielny Orzeł przyjął dar z uśmiechem wdzięczności i zatknął go sobie za przepaskę biodrową.

- Idźcie już, jestem zmęczona - odprawiła ich dama. Służba pojawiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, albo jakby podsłuchiwała pod drzwiami.

- Chodźmy teraz do królewskich ogrodów. - Tonina nie kryła podniecenia, zastanawiając się, w którą iść stronę.

- Dzisiaj nie - zaprotestował Jednooki, łamiąc sobie głowę, jak wejść w posiadanie pióra, które otrzymał

Dzielny Orzeł. - Dopiero co przybyliśmy. Gdyby pani nagle zapragnęła twojego towarzystwa… pójdziemy jutro.

Ale z Toniną nie było tak łatwo.

- Nie, ja idę teraz do pałacu.

- Nie pozwolą ci wejść, niemądra. Trzeba mieć przepustkę, a to wymaga czasu i pieniędzy.

- To poszukam kwiatu u sprzedawców w mieście. Na pewno coś mają.

- Przecież nie możesz chodzić po mieście sama!

- Wezmę ze sobą Dzielnego Orła - odparła i odwróciła się w stronę głównego wyjścia.

Parsknąwszy z irytacją, Jednooki pospieszył za dwójką towarzyszy. Przyniosą mu sowite zyski. Nie może ich spuścić z oczu.

Wprawdzie u kwiaciarzy w mieście towar był w większym wyborze i świeższy, ale nikt nie miał na składzie kwiatu, który opisywała Tonina. Nikt też nie wiedział, gdzie go można znaleźć. Tonina nie dawała za wygraną. Stała u podnóża piramidy Kukulkana i mrużąc oczy w słońcu, przyglądała się ogromnej czerwonej budowli o wielu kondygnacjach i niezliczonych schodach. Nie widziała nic, co by jej przypominało ogród. Wtem Dzielny Orzeł wydał dziwny odgłos i wskazał do góry. Jednooki przymrużył

dobre oko i odparł:

- Nic nie widzę.

Ale Tonina coś dostrzegła.

104

- Na czwartym piętrze - powiedziała z podnieceniem. - Nad tymi kolumnami. Widać zieleń. Tam muszą być ogrody.

Ruszyła ku pałacowi, jakby miała zamiar po prostu wmaszerować po schodach. Jednooki schwycił ją za rękę:

- Nie wejdziesz w ten sposób. Jeśli się będziesz upierać, strażnicy wtrącą cię do klatki, z której nigdy nie wyjdziesz. Poczekajmy do jutra. Poproszę wielkiego Kaana, żeby nam pomógł. - Jednooki wiedział, że nazajutrz odbywa się Dwunasta Rozgrywka i pałac będzie zamknięty na głucho, bo wszyscy będą oglądali mecz.

Gdy wrócili do rezydencji, dzień miał się już ku końcowi. W tysiącach domostw Mayapan zapalały się lampki na olej kokosowy lub rybi tłuszcz. Okna osłonięte ażurowymi okiennicami albo zasłonami z tkanin, lub też parawanami z natłuszczonego papieru jarzyły się złocistymi prostokątami.

Wieczerzę złożoną z pikantnej fasoli z dynią spożyli na dziedzińcu kuchennym, a potem wskazano im drogę do dormitorium dla służby. W czasie posiłku karzeł przyglądał się uważnie kobietom, a gdy w końcu znalazł jedną, która mu przypadła do gustu, a wydawała się nim zainteresowana, puścił jej swoje słynne oczko. Jeszcze tej nocy będzie ją miał. Ale najpierw interesy, potem przyjemność. Musi iść na targowisko.

Minęło już ładnych parę dni, odkąd Tonina się nie kąpała, i dokuczało jej to. Czy można tu gdzieś popływać, popluskać się? Od służby dowiedziała się, że woda jest tu rarytasem, przecież trzeba ją wyciągać ręcznie z cenote i nosić do każdego domu. Musi się więc zadowolić łaźnią parową i nacieraniem wonnymi liśćmi mięty i lauru.

Potem ułożyli się z Dzielnym Orłem na jednej macie w zatłoczonej służbówce. Poczuła, że chłopak drży.

Przytuliła go i pogładziła po włosach.

- Co się dzieje? - spytała szeptem.

105

Nie odpowiedział. Roiły mu się w głowie dziwne obrazy, bolesne pragnienia, narastało w nim poczucie, że jest pilnie potrzebny gdzie indziej.

- Nie martw się - szeptała mu do ucha, nie wypuszczając z objęć. - Jutro znajdziemy pałacowe ogrody.

Znajdziemy też kwiat i wyruszymy z powrotem nad morze.

Jednooki odczekał, aż sypialnię wypełnią odgłosy chrapania i ukradkowego seksu. Owinął opończę wokół

szyi. Zerknąwszy na swoich młodych towarzyszy, zobaczył, że śpią przytuleni do siebie. Tonina nadal nosiła w pasie sznur muszelek, znak dziewictwa. Zatem tej dwójki nic cielesnego ze sobą nie łączyło.

Kupiec pokręcił głową. Jak można spać ze sobą i nie uprawiać seksu?

Jednooki pospieszył przez śpiące miasto niczym cień. Przekupił strażników w bramie i wyślizgnął się na targowisko, gdzie przekupnie drzemali na matach lub pod szałasami, a setki ognisk dogasały, wydzielając gryzący dym.

Gdzieniegdzie jakieś grupki jeszcze gawędziły, częstując się tytoniem i pulque. Obcych zobaczył dopiero na skraju tej ludzkiej masy. Było ich sześciu, ciała mieli pomalowane w brązowo czarne pasy. Przywódca poza tym miał zniekształconą prawą rękę, którą może kiedyś złamał i nie złożono mu jej jak trzeba.

Wszystko się zgadzało z tym, co mówiła Tonina.

- Dlaczego ta dziewczyna poszła do Kaanów? Ja też chcę mieć osobistą wróżbitkę.

Książę Balam siedział na miękkim dywanie i bawił się z córką o imieniu Zival. Wprawdzie już powinien zaczynać rytualne przygotowania do jutrzejszej gry, ale nie potrafił oderwać się od dziewczynki, która była jego oczkiem w głowie.

- Kochanie, to nie dziewczyna, ale kielich wybrał Jadeitowe Niebo - przypomniał małżonce, która piła już czwartą dzisiaj czarkę kawkaw.

Sześć Gołębic wydała z siebie pomruk zniecierpliwienia i pokazała służącej, żeby jej przyniosła dolewkę pienistej czekolady. Codziennie wysłuchiwała plotek z targowiska, chcąc się przekonać, który bohater cieszył się większą estymą: jej mąż czy Kaan. Zazwyczaj sympatie rozkładały się równo. Ale czasami faworytem publiczności stawał się Kaan, co dolegało jej jak kolący cierń w gardle.

- Już późno, mężu. Dziecko powinno spać.

Balam westchnął. Nie mógł pojąć, że małżonka nie ma takiej jak on słabości do ich cudownej córeczki.

Może tak to już jest z matkami i córkami. Może to prawda, co mówią o ich wzajemnej rywalizacji o względy wspólnego mężczyzny, męża i ojca? Może gdyby syn żył, Sześć Gołębic szalałaby za nim tak, jak on szaleje za małą?

Wziął na ręce dziecko, pulchną dziewczynkę, której tylko gwiazdki z nieba brakło, i zaniósł do dziecięcej sypialni. Tulił ją mocno w ramionach, tak samo jak tego dnia, gdy przyszła na świat, zakrwawiona i rozwrzeszczana. Owego dnia owładnęły nim emocje głębokie i gorące, od owego dnia uwielbiał córkę jak nic na świecie.

Dziewczynka chichotała i wiła się na jego rękach.

- Jeszcze, taati! - wołała.

Ilekroć go tak nazywała, Balam czuł rozkoszne łzy pod powiekami. On sam do własnego ojca, człowieka sztywnego

i wyniosłego, mógł się zwracać tylko „panie mój”. Nawet nie taat, co w języku maja znaczy „ojciec”.

Tymczasem mała Zival zwracała się do niego zdrobnieniem taati, a w jego uszach brzmiało to jak najpiękniejsza muzyka.

Gdy położywszy córkę do łóżka i wycałowawszy za wszystkie czasy, wrócił do małżeńskiej sypialni, Sześć Gołębic podjęła przerwaną rozmowę.

- Życzę sobie, żeby ta wróżbitka zamieszkała u nas. - Jeszcze nie mogła dojść do siebie po rewelacji, którą usłyszała w Wielkiej Sali. Nie dość, że Jadeitowe Niebo spodziewa się dziecka, to na dodatek syna.

106

107

Balam nie miał nic przeciwko temu, żeby sprowadzić tę wyspiarkę. Może u nich zamieszkać, czemu nie?

Pominąwszy wszystko inne, to przecież on jest księciem, a nie Kaan. Jego żona jest zamożniejsza i lepiej urodzona niż Jadeitowe Niebo. Ma prawo do wszystkiego, czego zapragnie. Balam kochał Sześć Gołębic właśnie za jej despotyzm i siłę charakteru. Przypominała mu matkę, wielką damę, Białą Czaplę, władającą niepodzielnie miastem Uxmal (choć nikt tego nie powiedział przy królu Uxmal). Sześć Gołębic była tęga, zachłanna, żarłoczna. Balam ją uwielbiał. Wiedział, że jeśli sobie coś postanowiła, to nic jej nie powstrzyma. Jak sobie coś upatrzyła, nie popuści. Wszyscy w Mayapan znali jej charakter, wiedzieli też o rywalizacji z Jadeitowym Niebem, której nienawidziła, chociaż żona Kaana najwyraźniej nie miała najmniejszej skłonności do rywalizacji.

Sześć Gołębic nie mogła zapomnieć, że wprawdzie jest szlachetnej krwi, ale trochę mniej szlachetnej niż żona Kaana. Ojciec Sześciu Gołębic był głównym tragarzem lektyki króla. Nosić króla to wielki zaszczyt i przywilej przysługujący wyłącznie przedstawicielom najszlachetniejszych rodów. Tymczasem ojciec żony Kaana trzymał lustro królewskie, a to jest stanowisko wyższe niż tragarz lektyki.

I teraz ta wstrętna kreatura zaszła w ciążę. Sześć Gołębic nie pozwoli jej być górą. I ona urodzi syna, a jej syn będzie księciem.

- Najdroższy - powiedziała do męża, odstawiając szóstą czarkę kawkaw i robiąc przymilną minę.

- Nie mogę - odparł z wahaniem. - Jutro wielka gra.

Ale Sześć Gołębic wiedziała swoje: to jest najlepszy moment. Właśnie teraz jej mąż ma najwięcej męskich sił. Dziś da jej syna.

Balam próbował ją odwieść od zamiaru, ale jej wielkie piersi o ciemnych brodawkach nie dały mu szans.

Sześć Gołębic rozłożyła masywne uda i wciągnęła małżonka na siebie, myśląc z satysfakcją: i ja będę miała syna. I wróżbitkę.

108


Rozdział Czternasty.


Nad miastem wstawał świt, a w rezydencji Jadeitowego Nieba rozpoczynał się poranny ruch. Pierwszą myślą Jednookiego było pędzić na targowisko i spotkać się z łowcami orłów. Tonina obudziła się z myślą o wizycie w ogrodach królewskich. A Dzielny Orzeł, który spał niespokojnie, nękany nocnymi koszmarami, obudził się z gwałtownym pragnieniem odnalezienia swojego ludu.

Ale wszystkie plany trzeba było odłożyć na bok, bo zajrzał szambelan i kazał im iść do Jadeitowego Nieba, odczytać proroctwo na dziś z wróżebnego kielicha, a potem towarzyszyć jej w obserwowaniu rozgrywek piłkarskich.

Tonina i Dzielny Orzeł zupełnie nie mieli na to ochoty, natomiast Jednooki był wniebowzięty. Obejrzeć królewski mecz! Widział tylko rozgrywki w nędznych mieścinach i wioskach, gdzie marne drużyny grały o marne nagrody. A tutaj odbywa się turniej roku, najlepsze zespoły rozegrają trzynaście meczów. Dzisiaj grają Mayapan przeciw Tulum. Stawka jest wysoka.

Po śniadaniu złożonym z tortilli z fasolą, które zjedli w kuchni, Tonina jeszcze raz poszła do łaźni parowej, wyczyściła zęby mieszaniną popiołu, miodu i mięty i przebrała się w świeżą odzież. Następnie zaprowadzono ich do pomieszczeń pani domu.

Jadeitowe Niebo była osobą wielce religijną, każdy dzień rozpoczynała od głośnego czytania Księgi Stworzenia służbie i niewolnikom. To była święta księga Majów, „Popol Vuh”.

- „Na początku - czytała z namaszczeniem - nic nie było dookoła, nic nie czyniło hałasu; nic się nie poruszało ani nie przesuwało, ani nie wydawało dźwięku na niebie. Jedynie morze rozlewało się pod niebem; nie było nic, co by się razem zebrało. Trwało w spokoju; nic go nie zakłócało. A potem nadeszło słowo. Wówczas spotkali się w ciemnościach

109

Tepeu i Gucumatz; wówczas radzili nad życiem i jasnością. A radząc, zjednoczyli swe myśli, aż stały się słowami…”

Następnie służbę domową odprawiono; rozeszli się nie w milczeniu, jak zwykle, ale wśród podnieconego gwaru, bo nawet najubożsi pozawierali zakłady o wynik dzisiejszej gry. Toninę poproszono do sypialni.

Jadeitowe Niebo napiła się wody ze szklanego pucharu i podniosła pełen oczekiwania wzrok.

- Czy drużyna mego męża odniesie dzisiaj zwycięstwo? - zapytała.

Karzeł przetłumaczył. Tonina nie zamierzała podejmować ryzyka zgadywania wyniku. Nie chciała też kłamać. Odpowiedziała więc:

- O pani, nie mogę odczytać przyszłości kogoś, kto nie napił się wody. Duch kielicha może mówić tylko o was.

Jadeitowe Niebo pomyślała chwilę i spytała:

- No dobrze, to czy będę dziś żoną zwycięzcy? Bardzo sprytnie, pomyślał Jednooki. Zwrócił uwagę, że kobieta wyłamuje sobie palce. Była najwyraźniej niespokojna. Jednooki zwrócił się do Toniny:

- Powiem jej, że tak. Jeśli się pomylimy i Kaan nie wygra, wytłumaczymy się, że jej nie zrozumieliśmy, bo ja słabo mówię ich językiem. Módlmy się, żeby to uratowało nam skórę. A teraz powiedz coś, jakbyś czytała z wody.

- Chcę iść do ogrodów pałacowych.

Spojrzał na nią spod oka. Ależ jest uparta. Następnie odwrócił się z uśmiechem do gospodyni i rzekł:

- O pani, wróżebny kielich mówi, że będziesz bez wątpienia żoną zwycięzcy.

- Dzisiaj - powiedziała z naciskiem, dając mu do zrozumienia, że doskonale zna zwyczaje wróżbitów i celową niejasność ich wypowiedzi.

- Dzisiaj - zgodził się, chcąc nie chcąc. Ale rozchmurzył się zaraz, bo przypomniał sobie, że już niedługo będzie

oglądał wielką grę. A potem ma umówione w tajemnicy spotkanie z łowcami orłów.

Jednooki miał dalekosiężne plany. Wprawdzie najpierw postanowił nie wracać do rezydencji Jadeitowego Nieba po oddaniu Dzielnego Orła łowcom i zainkasowaniu nagrody, tylko ruszyć prosto na wybrzeże, kupić łódź i popłynąć na jakąś wyspę, ale po namyśle uznał, że lepiej będzie kontynuować swoją profesję i kursować jako handlarz między miastami Majów - tyle że z Toniną jako wspólniczką.

Podziwiał jej wybitne zdolności, które zademonstrowała jako wróżbitka. Razem stworzą fantastyczny zespół. Pieniądze popłyną do nich strumieniem. Był przekonany, że uda mu się skłonić ją, by weszła z nim w spółkę. Jeszcze żadna kobieta nie oparła się jego urokowi. Wprawdzie nie była ani taka pulchna, ani tak doświadczona, jak to lubił, a poza tym trochę za wysoka (zwłaszcza dla karła), ale szybko się uczyła, a on ją niejednego może nauczyć. Może w końcu razem osiądą na własnej wyspie…

Jadeitowe Niebo wyruszyła na boisko. Towarzyszyło jej sześć posługaczek, z których dwie były doświadczonymi akuszerkami, a ich zadaniem było pilnowanie, by ciąża ich pani przebiegała prawidłowo.

Poza tym towarzyszyło jej jeszcze dwóch strażników, wystrojonych równie bogato jak straże pałacowe, a za nimi szła Tonina i dwóch jej towarzyszy. Gdy ten mały orszak maszerował przez główny plac, mijał

wielką piramidę Kukulkana, a potem przeciskał się tłoczną aleją, przechodnie rozstępowali się, wiwatowali i rzucali kwiaty pod nogi - przecież szła małżonka wielkiego Kaana! Jadeitowe Niebo nie zwracała uwagi na te wyrazy sympatii, szła z pogodną miną, zajęta myślami i modlitwą. Doroczne Igrzyska Trzynastu Rozgrywek były turniejem o wielkim znaczeniu duchowym, zakorzenionym w wierzeniach sprzed pokoleń. Dzisiaj wprawdzie ich religijne znaczenie trochę przybladło, bo ludzi interesowało przede wszystkim widowisko, niemniej rodziny grających dbały o zachowanie rytuału.

110

111

Przybyli na boisko. Tonina uświadomiła sobie, że ten dziwny plac, który z Dzielnym Orłem widzieli w Chichen Itza, też musiał być kiedyś przeznaczony do gry w piłkę. Tutaj jednak, w Mayapan, boisko i jego otoczenie roiły się od ludzi - widzów, a także sklepikarzy, akrobatów i żonglerów, rozgorączkowanych mężczyzn - a tamto, w Chichen Itza, nie było w użyciu od pokoleń.

Wtedy Tonina zobaczyła, że w tłumie nastąpiło dziwne poruszenie: grupki mężczyzn podawały sobie i odbierały z zacięciem jakieś drobne przedmioty. Zapytała Jednookiego, o co tutaj chodzi.

- Ci ludzie nazywają się koxolami. W języku maja to oznacza „komar”. To zawodowi bukmacherzy, umieją czytać i pisać i są dobrze wyszkoleni w rachunkach. Mają ze sobą paski papierowej kory do zapisywania i notują na nich imiona tych, co się zakładają, i postawione przez nich kwoty. Każdy, kto się zakłada, nakłuwa sobie cierniem kciuk i odciska go na papierze.

- Dlaczego nazywa się ich komarami? - zapytała Tonina, patrząc z podziwem, jak sprawnie notują i jak błyskawicznie zbierają odciski kciuków.

- To bardzo dawne określenie. Chyba chodzi o to, że są tacy szybcy i ulotni i że trudno od nich uciec. No i wysysają krew! - rzekł ze śmiechem, a potem dodał, rozkładając ręce: - A może ze względu na te szpiczaste czapki, które noszą. Przypominają w nich komary.

- A po co ludzie się do nich zwracają?

- A w jaki inny sposób można postawić więcej niż dwa ziarna kakaowe? - Niewiedza dziewczyny w ważnych sprawach finansowych była zdumiewająca.

- A co to są te małe przedmioty? - zapytała, mając na myśli arkusiki papieru, które koxol wymieniał ze swoimi klientami.

- To są zastawy - wyjaśnił Jednooki. - Powiedzmy, że ktoś chce postawić pięć pereł na wynik jutrzejszego meczu.

112

Pokazuje koxolowi swoje perły, on zapisuje na kartce, co i ile stawia, imię gracza, a potem pieczętuje się to krwią. W zamian zakładający się dostaje notkę określającą, ile dostanie, jeśli wygra. Na przykład można postawić perły przeciwko ziarnom kakaowym. Po meczu, jeśli drużyna, na którą ten ktoś postawił, przegra, koxol daje mu tę opieczętowaną kciukiem kartkę, weksel, a on musi mu oddać swoje perły. A jeśli drużyna wygra, oddaje się koxolowi notkę, a on daje obiecane ziarno kakaowe.

Tonina uznała, że to za dużo zachodu, żeby się trochę wzbogacić, a przy tym jakie ryzyko. Nie miała zamiaru stawiać ani pereł, ani niczego innego.

Zadęto w trąby, ludzie zaczęli zajmować miejsca. Rodzina królewska i dostojnicy zajęli miejsca na szczycie

ukośnych ścian stojących z dwóch stron boiska, mogli oglądać grę z wysoka. Siadali na matach, pledach i zydlach, a z tyłu za nimi dostojnicy niższego szczebla zajmowali miejsca stojące. Potem przyszła kolej na zwykłych ludzi, którzy tłoczyli się i przepychali, żeby mieć najlepszy widok na to, co się będzie działo. Z

dwóch stron wielkie boisko było otwarte. Po jednej siedział Jego Najwyższa Dobroć z rodziną i dworzanami, natomiast po przeciwnej były miejsca dla rodzin wybitnych graczy. Tłuste żony z gromadkami dzieci, wszystkie ubrane z przepychem, okupowały siedziska i maty. Jadeitowe Niebo zajęła honorowe miejsce, obok tęgiej i wysokiej kobiety. Tonina dowiedziała się, że owa dama nosi imię Sześć Gołębic i jest żoną księcia Balama. Przez to, że miała pochyłe czoło, wystające siekacze i zeza, była dziwnie podobna do Jadeitowego Nieba. Ale na tym kończyło się podobieństwo. Sześć Gołębic była bardzo tęga. Potrzebowała aż dwóch siedzisk, żeby wygodnie umieścić swoje ogromne pośladki.

Tonina i Dzielny Orzeł usiedli z tyłu za Jadeitowym Niebem. Karzeł musiał stać na swoim siedzisku, żeby cokolwiek zobaczyć ponad głowami tych, co mieli miejsca z przodu. Pełni oczekiwania obserwowali puste jeszcze boisko. Tonina

113

uznała, że z takiej odległości może się bezpiecznie przyglądać królowi. Zwróciła uwagę, że nawet teraz patrzył w lustro, trzymane przez klęczącego przed nim dworaka.

Ciekawa była, gdzie jest Kaan. W nocy obudziła się i widziała, jak odprowadzał go gdzieś orszak mężczyzn zawiniętych w sute peleryny i porozumiewających się tylko szeptem.

Wtem rozległy się fanfary. Tłum ryknął. Nie wiadomo skąd pojawili się muzykanci w bogatych kostiumach. Dęli w trąby z muszli, grali na fujarkach i gwizdkach, walili w bębny, potrząsali grzechotkami z tykw. Za nimi kroczyli dostojnie kapłani wśród dymów kadzideł, odmawiając modlitwy. Pobłogosławili boisko, a nawet kauczukową piłkę. W końcu na słoneczną połać wyszły obie drużyny. Aplauz publiczności stał się ogłuszający. Zawodnicy - muskularni mężczyźni o ciałach pokrytych bliznami - maszerowali po obwodzie dwóch kręgów, w przeciwnych kierunkach. Nosili się dumnie, uniesionymi rękami pozdrawiali rozentuzjazmowany tłum. Drużyny były sześcioosobowe. Zawodnicy jednej przyozdobili głowy zielonymi piórami, drugiej - niebieskimi. Cała dwunastka miała na sobie dziwne stroje, których przeznaczenia Tonina nie rozumiała.

- To coś, co mają w pasie - tłumaczył półgłosem Jednooki, nachylając się do ucha Toniny - nazywa się yoke. To bawełniane poduszki umocowane na drewnianej ramie. Zawodnicy mają też ochraniacze na kolana i łokcie. Mimo tych wszystkich osłon kontuzje są częste, a bywają i wypadki śmiertelne.

Parada zawodników trwała. Tonina słyszała wyraźnie, że w sektorach, które mija Kaan, aplauz się wzmaga. Nie bardzo pojmowała to uwielbienie tłumu dla piłkarzy. Wiedziała od Jednookiego, że Kaan mimo niskiego pochodzenia cieszy się wielkim szacunkiem i nikt z powodu jego nieodpowiedniej krwi nie patrzy na niego z góry. Prawdę mówiąc, wyglądało raczej na to, że czczą go za to, że wzniósł się ponad swoje gminne pochodzenie. Balam z kolei był księciem krwi - i ludzie kochali go właśnie z tego powodu.

Drużyny zatrzymały się przed szeregiem kapłanów. Zawodnicy mamrotali coś wszyscy razem.

- Co oni robią? - zapytała Tonina. Poszukała wzrokiem Kaana. Tors błyszczał mu w słońcu, jakby był

wysmarowany oliwą. Nie miał opończy, więc mogła podziwiać jego muskulaturę.

- Wyznają grzechy - szepnął jej do ucha Jednooki. - Na wypadek gdyby zginęli w czasie gry. Majowie żyją w ciągłym strachu, że umrą, nie oczyściwszy duszy z grzechu. Wierzą, że gdy człowiek umiera, jego dusza nie ginie, lecz usypia i czeka na powtórne narodziny. Nazywają to wskrzeszeniem duszy. Ale jeśli nie wyzna się grzechów, dusza zostanie skazana na dziewięć kręgów piekieł i już więcej się nie odrodzi.

Kapłani odprawili długi i skomplikowany obrzęd błogosławieństwa, dla Toniny w dużej mierze niezrozumiały, po czym gracze ustawili się na boisku. Drużyny stanęły naprzeciwko siebie.

- Drużyna, która pierwsza zdobędzie dziewięć punktów, zwycięża - wyjaśniał szeptem Jednooki. - Punkt zdobywa się wtedy, gdy zawodnik drużyny przeciwnej nie trafi do pionowej obręczy, o tam, widzisz, na środku każdej ze ścian bocznych. Punkt jest też wtedy, gdy przeciwnicy nie podadzą piłki, zanim odbije się drugi raz od boiska, albo wtedy, gdy pozwolą piłce odbić się poza granice boiska. Zbiera się punkty, ale również je traci, więc gra często trwa bardzo długo. Widzisz tych skrybów? Zapisują przebieg spotkania, a ich relacje na końcu muszą zostać uzgodnione.

Tonina nie widziała w tym większego sensu, ale też niewiele ją to obchodziło. Udzieliła się jej energia i podniecenie tysięcy widzów, przeszył ją dziwny, nowy dreszcz. Gdy rzucono piłkę i drużyny rozpoczęły grę, z gardła wyrwał się jej okrzyk.

Gra była szybka i gwałtowna i Tonina z trudem nadążała za jej przebiegiem. Często traciła piłkę z oczu i ze zdziwieniem

114

115

słuchała nagłych owacji widzów. Wkrótce jednak zrozumiała, że ukośne ściany po bokach boiska służą do odbijania piłki, aby utrzymać ją w grze. Zawodnicy uderzali piłkę rękami, tułowiem, udami. Biegali po boisku we wszystkie strony, strzelali piłką z wielkim impetem, zręcznie i szybko. Zderzali się, przewracali, zrywali na równe nogi i znów biegli. Pędzili na złamanie karku; tempo gry było takie, że nawet publiczność z trudem łapała powietrze.

- Mimo tych wszystkich ochraniaczy zawodnicy często doznają poważnych kontuzji - powtórzył Jednooki.

- Niebezpieczeństwo jest jednak niczym w porównaniu z chwałą, jaką zyskują najlepsi gracze. Największą estymą ze wszystkich cieszy się ten gracz, który zdoła przerzucić piłkę przez którąś z tych kamiennych obręczy. Kaan tego dokonał nie raz. Dlatego jest bohaterem. I dlatego jest taki bogaty. Zwycięzcy otrzymują wysokie premie. Często też stawiają w zakładach na własną drużynę i w ten sposób pomnażają zyski.

Tonina rozumiała, na czym polega hazard, bo wyspiarze również namiętnie się zakładali. Jednooki prychnął, bo jeden z zawodników drużyny z Tulum stracił piłkę. Tłum go wygwizdał.

- Nie wszyscy się bogacą - ciągnął kupiec. - Niektórzy w zakładach stawiają własne domy, pola, spichrze ze

zbożem. Sprzedają dzieci, a nawet stawiają samych siebie i jeśli rodzina ich nie wykupi, zostają niewolnikami. Ten zawodnik, który teraz stracił piłkę, pewnie przegrał właśnie jakiś ogród czy sad. Mogę się założyć.

Słońce stało wysoko, zrobiło się gorąco. Gry nie przerywano. Jeśli któryś zawodnik upadł i nie wstawał, zastępowano go nowym. Wokół boiska sprzedawcy zachwalali swoje towary i przeciskali się między publicznością. Pito kubkami kawkaw, przegryzano tortil e z farszem z fasoli, kukurydzy i papryki, ale wszystkie oczy pozostawały wbite w boisko. Służba dyskretnie podstawiała kamionkowe garnki szlachetnie urodzonym panom, aby mogli zaspokoić potrzebę fizjologiczną.

Gracze byli spoceni i brudni, niektórzy zakrwawieni. Nie zwalniali jednak tempa. Piłka wędrowała z jednej strony na drugą. W pewnej chwili książę Balam gwałtownym ślizgiem zdobył piłkę i odbił ją w powietrze, prosto w twarz nadbiegającego zawodnika drużyny przeciwnej. Piłka zbiła tamtego z nóg. Upadł z łomotem na plecy. Publiczność wydała okrzyk, po czym ucichła. Napięcie narastało, wszystkie oczy wpatrywały się w mężczyzn, którzy podbiegli do leżącego gracza i pochylali się nad nim z niepokojem, dotykali rąk i nóg, osłuchiwali klatkę piersiową. W końcu jeden z nich wstał i unosząc wysoko ręce, zakrzyknął:

- Niech mu bogowie błogosławią, Yaxik z Tulum nie żyje!

Rozpętało się pandemonium. Tonina zaczęła się bać, że dojdzie do zamieszek, ale w pewnej chwili spostrzegła, że dominującym nastrojem jest radość i nawet ci spośród kibiców, którzy noszą niebieskie szarfy Tulum, cieszą się ze zgonu ich ukochanego piłkarza. Widząc jej konsternację, Jednooki wyjaśnił:

- Cieszą się w jego imieniu. Nawet wdowa się cieszy, bo poszedł prosto do Trzynastego Raju, gdzie będzie wiecznie przebywał w obliczu bogów.

Tonina rzuciła okiem na Jadeitowe Niebo, która tak pobladła, że widać to było mimo warstwy żółtego pudru. Młoda kobieta nie tylko zbladła, ale i zadrżała widocznie, a Tonina zastanawiała się, czy to z lęku o własnego męża. Czy i ona by się radowała, gdyby Kaan zginął w czasie meczu?

W tej właśnie chwili Tonina uświadomiła sobie ze zdumieniem, że sama boi się o życie Kaana - nie mogła tylko pojąć dlaczego.

Grę wznowiono. Zawodnicy walczyli z tą samą co poprzednio energią i poświęceniem. Tonina powoli zaczynała się orientować w zasadach gry. Zaczęła dostrzegać niuanse

116

117

i subtelności, mogła wreszcie docenić, jak ściśle zawodnicy w drużynie ze sobą współpracują, niczym powiązani niewidzialnymi nićmi. Patrzyła z podziwem, jak Kaan skacze do piłki, gdy tymczasem przysadzisty Balam tańczył wokół niego, blokując dostęp zawodnikowi z Tulum. Potem obaj ruszyli z piłką, aby zdobyć kolejny punkt. Tonina nie miała pojęcia, w jaki sposób ci dwaj się porozumiewają.

Czytają sobie w myślach?

Właśnie piłka ze świstem przecięła powietrze i mogłaby trafić Kaana w głowę, gdyby Balam jej błyskawicznie nie przejął, skacząc wysoko i odbijając udem. Aż jej dech zaparło. Gdyby Balam się spóźnił, Kaan już by nie żył. Jak to jest - zastanawiała się - oddawać własne życie w cudze ręce? Połów pereł to zajęcie indywidualne, Tonina zawsze nurkowała sama i nie musiała polegać na nikim innym.

Gdy gra dobiegła końca i gawiedź wdarła się na boisko, by porwać ulubieńców na ręce, Kaan podszedł do skraju boiska i z namaszczeniem położył piłkę u stóp Jadeitowego Nieba. Był brudny, spocony i zakrwawiony, ale pełen godności, gdy z czcią składał trofeum przed żoną. Tonina, widząc uwielbienie w jego oczach, poczuła ukłucie zazdrości, co zdziwiło nawet ją samą.

Kaan z rodziną w asyście strażników przedzierał się przez ciżbę, Tonina natomiast zaczęła wycofywać się z tłumu, wyjaśniając Jednookiemu i Dzielnemu Orłu:

- Teraz możemy iść do ogrodów pałacowych.

- Dobrze, idź - odparł Jednooki, który miał plan do zrealizowania. - Ja tymczasem zabiorę Dzielnego Orła na rynek. Trzeba mu kupić odzienie. I powinien się ostrzyc. Wszyscy się na niego gapią.

- Chcesz iść z nim czy ze mną? - zwróciła się Tonina do chłopaka.

Ten złapał ją za rękę. Karzeł z trudem ukrył irytację. Już uznał Dzielnego Orła za swoją własność, nie może więc ryzykować i spuścić go z oka.

- No dobrze, pójdę z wami, sam jestem ciekaw, jak wyglądają królewskie ogrody. - I uśmiechnął się, ale w duchu przeklinał upór dziewczyny. Nie rozumiał, dlaczego tak jej się spieszy. Przecież można by pójść jutro. Teraz czekają uczty, warto się zabawić. Jakiż rozsądny człowiek rezygnuje z biesiadowania, a także, być może, hojnych podarunków?

Jednooki podążał za dziewczyną nadąsany, a tymczasem sama Tonina nie rozumiała, skąd się u niej wziął

ten pośpiech, ta chęć jak najszybszego załatwienia sprawy, która ją tu sprowadziła, i opuszczenia Mayapan na zawsze. Tu nie chodziło wcale o ratowanie jej przybranego dziadka. Ta rozpaczliwa potrzeba bycia jak najdalej od rezydencji Jadeitowego Nieba brała się z niepokojących nowych uczuć, jeszcze mglistych i bezkształtnych, ale już wyraźnie wzbierających w duszy Toniny.

Przyczyną był Kaan. To od niego nagle zapragnęła być jak najdalej.

Gdy dotarli do pałacu, słońce już zachodziło. Na placu kłębił się tłum. Strażnicy miejscy zapalali właśnie pochodnie. Plac rozbrzmiewał kakofonią, bo na każdym rogu grał jakiś inny muzykant czy kapela. Tonina uświadomiła sobie, że nie mają szans na dostanie się do pałacu.

- Co tu się dzieje? - zapytała.

- Guay!

Nagle zobaczyła, że Jednooki przewrócił się w tłumie i grozi mu, że go stratują.

- Uważajcie! - zawołała do napierających. - Czekajcie, zrobicie mu krzywdę! - Tonina nie widziała, co

wywołało poruszenie tłumu. Miała wrażenie, że za chwilę zostaną połknięci.

Ktoś nadepnął Jednookiemu na dłoń. Karzeł wrzasnął. Tonina naparła na najbliżej stojącego człowieka, starając się go odepchnąć. Ale tłum naciskał ze wszystkich stron, zaczęła się bać, że sama upadnie i zostanie stratowana na śmierć.

118

119

Nagle jednym zręcznym, płynnym gestem Dzielny Orzeł podniósł Jednookiego z ziemi i zarzucił sobie na silne młode ramiona. Podtrzymując karła jedną ręką, drugą chwycił Toninę za przegub i wyrwał z tłumu.

Gdy dotarli w spokojny zaułek, młodzieniec postawił Jednookiego na ziemi i spojrzał na Toninę pytająco.

- Nic ci się nie stało? - zapytała kupca, który rozcierał sobie dłoń.

- Nic - jęknął.

- Co się tam dzieje na placu?

- Będą składać ofiarę bogom. - Bardziej niż dłoń ucierpiała miłość własna Jednookiego. Rzadko się zdarza, by ludzie zrobili jakąś krzywdę karłowi. Nawet w tłumie okazują szacunek, bo jak wiadomo, karły wyjednują u bogów powodzenie. To zdarzenie było upokarzające.

Pomyślał sobie, że Dzielny Orzeł okazał się niezwykle silny. Znacznie silniejszy, niż można by się spodziewać po takim młokosie. Potroił w myślach cenę, jakiej zażąda od łowców orłów.

- Ofiarę? - dopytywała się Tonina.

- Dzisiaj w ramach najświętszego obrzędu w roku ktoś zostanie skrócony o głowę.

- Dlaczego?

Wzruszył ramionami i odwrócił się tyłem do placu, zastanawiając się, którędy jest najbliżej do rezydencji Jadeitowego Nieba.

- Dawniej, dawno temu, kapitana zwycięskiej drużyny ścinano od razu na boisku. A potem ktoś rozsądny uświadomił sobie, że martwy piłkarz na nic się nikomu nie zda. Dlatego teraz wybiera się kogoś innego na ofiarę przebłagalną.

- Biedaczysko - mruknęła Tonina, oglądając się na zatłoczony plac, gdzie przeznaczonego na ofiarę mężczyznę, usadowionego na bogato udekorowanym tronie, ludzie nieśli na ramionach.

120

- Też mi biedaczysko! - fuknął karzeł. - Przez dwadzieścia dni karmiono go i pojono najwykwintniejszymi frykasami, o jego zadowolenie dbały najpiękniejsze dziewczyny Mayapan, po śmierci trafi prosto do Trzynastego Raju. Ludzie się biją, żeby się znaleźć na jego miejscu.

Tłum na placu się uciszył. Mężczyzna przeznaczony na ofiarę podniósł ręce i zawołał:

- Niech bogowie wam błogosławią! - Uśmiechał się. A wtedy jego głowa spadła z karku, strącona jednym cięciem topora.

W rezydencji Jadeitowego Nieba trwała radosna biesiada. Tonina z przyjaciółmi zdążyli wrócić, zanim ktokolwiek zauważył ich nieobecność. Jadeitowe Niebo jako małżonka zwycięskiego gracza rozdawała przyjaciołom prezenty: bransoletki z piór, wykonane własnoręcznie. Damy nie posiadały się z radości.

Podnosiły przeguby dłoni i podziwiały piękne ozdoby.

Gospodyni poprosiła Toninę, żeby przepowiedziała przyszłość wszystkim obecnym, ale dziewczyna odparła, że kielich może przemówić tylko raz, ujawnić tylko jej przyszłość. Nie znosiła kłamstwa.

Przyrzekła sobie, że to już ostatni raz.

Musi coś powiedzieć Jadeitowemu Niebu, choćby nie wiem jak tego nie chciała. Poruszyła wodą w kielichu, zajrzała w głąb, próbowała wymyślić coś, co będzie prawdą, a zabrzmi jak przepowiednia. Gdy tak wpatrywała się w krążącą wodę, rzeczywiście coś jej przyszło do głowy.

- Ten dom odwiedzi wkrótce ktoś obcy. Będzie pytał o panią.

Jednooki spojrzał na nią dziwnie, ale przetłumaczył.

- Jaki obcy?

- Garbus.

Damy zakrzyknęły z radości. Ludzie garbaci przynosili szczęście. Byli rzadkością, a jeśli ktoś z garbem dożył

dorosłości,

121

uznawano to za objaw błogosławieństwa bożego i twierdzono, że taki człowiek przynosi szczęście.

Skąd mi to przyszło do głowy? zastanawiała się Tonina. To nie było kłamstwo. Ale skąd wiedziałam o garbusie?

- Czy jeszcze coś widzisz? - spytała Jadeitowe Niebo. Tonina zajrzała głęboko w wirującą wodę i powiedziała:

- Ciemność widzę, ciemność… Jadeitowe Niebo klasnęła w drobne dłonie.

- A zatem przyjdzie w nocy!

Nie, to inna ciemność, pomyślała Tonina.

- Jakiej nagrody żądasz, szlachetna wróżbitko?

- Chciałabym odwiedzić ogrody pałacowe. Jadeitowe Niebo wymieniła z przyjaciółkami rozbawione

spojrzenia.

- Dziwne żądanie.

- Szukam pewnego rzadkiego kwiatu. Dla mojego dziadka złożonego chorobą. I chciałabym przywrócić mojemu przyjacielowi pamięć.

Jadeitowe Niebo spojrzała na Dzielnego Orła ze współczuciem i powiedziała:

- W ogrodach pałacowych znajdziecie wszystkie rośliny lecznicze. Wszystko, czego wam będzie trzeba.

Zapytajcie o dozorczynię, którą zwiemy h’meen. - Jadeitowe Niebo dała Toninie odręcznie napisany na kartce list żelazny i przydzieliła jednego ze strażników domu.

Jednooki znów zaproponował, że zabierze Dzielnego Orła na targowisko, żeby go ostrzyc i kupić mu nową szatę.

- Nie może przecież stanąć przed h’meen ubrany tak nieprzystojnie.

Tonina i tym razem zapytała Dzielnego Orła, czy chce iść, ale on, jak poprzednio, nie chciał się od niej oddalać. Gdy udali się na spoczynek do służbówki, Tonina obiecała mu szeptem:

- Jutro znajdziemy czerwony kwiat i wyjedziemy stąd.


Rozdział Piętnasty.


- Zaczekaj! - zawołał Jednooki. Tonina tak się spieszyła, że karzeł musiał za nią biec.

Skoro już udało się jej dostać do pałacu, Tonina chciała jak najszybciej znaleźć się na czwartej kondygnacji, gdzie - według pachołka, który im towarzyszył - „rośnie każdy kwiat, każde drzewo i krzew na świecie”. Nie było ani chwili do stracenia. Zaraz będzie miała w garści magiczny kwiat i wyruszy w drogę na wybrzeże. Tam znajdzie czółno i pożegluje do domu.

Karłowi z ludu Taino tymczasem wcale nie było spieszno do magicznego kwiatu. Najpierw wolałby dobić targu z łowcami orłów, którzy - miał nadzieję - nadal obozują za murami miasta.

Nie sądził, by dziewczyna histeryzowała po rozłączeniu z Dzielnym Orłem. Zaobserwował wczoraj, jak spojrzała na Kaana, gdy ten ukląkł u stóp Jadeitowego Nieba z gestem pełnego czułości hołdu. Może i ma tylko jedno oko, ale trzeba by chyba być zupełnie ślepym, żeby nie zauważyć, co się święci.

Jednooki zjeździł ten kraj wzdłuż i wszerz i przekonał się przez te lata, jak płoche są kobiety. Tonina nie jest żadnym wyjątkiem. Już jej uczucia się zmieniają. Cokolwiek czuje do Dzielnego Orła, to jej uczucia nieuchronnie przenoszą się na potężniejszego Kaana. Czy w sercu skrytym pod pokrytą bliznami piersią Kaana kiełkuje wzajemność? Co ich zmuszało, niejeden raz przecież, do przeciągłej wymiany spojrzeń?

Czy dostrzegli to podobieństwo, które ich łączy w tej krainie ludzi krępych, tęgich, ciemnoskórych, o pochyłych czołach i zezowatych oczach? Może jeszcze sobie tego nie uświadamiali, ale -jak sądził

Jednooki - instynktownie już to widzą. Swoją krew się poznaje.

Skoro ziarno wzajemnego zainteresowania już wschodzi, Tonina prędzej czy później zapomni o Dzielnym Orle i całą

122

123

uwagę poświęci Kaanowi. Wystarczy szepnąć jej do ucha słówko o tym, że bohater boiska uważa ją za urodziwą. Żadna kobieta nie oprze się mężczyźnie, który jest nią zainteresowany. To najstarszy afrodyzjak na świecie. W tym przypadku nie musi nawet dojść do obcowania fizycznego. Karzeł nie podejrzewał

Kaana, że byłby zdolny do zdrady. Znano go z zasad moralnych. Wystarczy tylko, żeby Toninie trochę zawrócił w głowie. Wystarczy tylko, że ona wyobrazi sobie możliwość romansu, a całkiem zapomni o Dzielnym Orle. To pozwoli Jednookiemu zachować nieco czystsze sumienie, gdy sprzeda chłopaka łowcom orłów.

Tymczasem Dzielnego Orła, podążającego spiesznie za Toniną pałacowym korytarzem, aż rozpierał

optymizm. Miał coraz więcej snów, które niestety ulatywały mu z pamięci po obudzeniu, ale pozostawiały coraz silniejsze poczucie, że jego lud go potrzebuje. Może w pałacowych ogrodach znajdzie się jakieś ziele, jakiś korzeń, który przywróci mu pamięć? Wtedy i on wyruszy w drogę do domu. Jednooki nie mógł za nimi nadążyć. Gdy kolejny raz zawołał, by na niego poczekali, Dzielny Orzeł nie wytrzymał, pochylił się, podniósł karła i posadził na swoich szerokich ramionach.

Wędrowali coraz to nowymi korytarzami, schodami - karzeł musiał pochylać głowę w niskich odrzwiach, aż w końcu wydostali się na otwartą przestrzeń.

Ogrody królewskie były ogromne, rozciągały się od murów zewnętrznych do skraju tarasu. Wyglądało to jak las zawieszony w powietrzu. Tylko niski żywopłot dzielił ich od rojnego placu w dole. Toninę sparaliżował lęk wysokości.

Ale Dzielnemu Orłu to się podobało. Stanął na skraju, odrzucił głowę do tyłu i rozpostarł ręce, jakby czekał na wznoszące prądy powietrza, które go uniosą. Jednooki za to się zachmurzył. Już trzy dni minęły, odkąd łowcy orłów pojawili się w mieście. Czy jeszcze tu są? Trapił się tym, gdy czekali na przybycie h’meen, dozorczyni ogrodów.

124

Tonina przechadzała się wśród rzędów krzewów, kwiatów, pnączy i zastanawiała, jak się nazywają te wszystkie rośliny. Nie chciała być wciąż zależna od Jednookiego jako tłumacza. Wczoraj, zanim zasnęła, powtórzyła sobie wszystkie słówka w języku maja, które poznała tego dnia: drużyna, piłka, śmierć, zwycięstwo, garbus - i wiele innych.

Teraz zatrzymała się pod pnącym krzewem obwieszonym dojrzałymi jagodami i spojrzała na miasto, na

tysiące dachów, ogrodów, uliczek, na świątynię piramidę. Oczami wyobraźni zobaczyła las i Białą Drogę ku morzu. Poczuła ucisk w piersi. Jeszcze nigdy nie tęskniła za domem, więc nie wiedziała, że nostalgia może być tak dojmująca, aż dech zapiera. To ocean ją wzywał.

Wzięła się w garść; szukanie wzrokiem dalekiego oceanu to daremny wysiłek. Za to znacznie bliżej, poprzez dymy unoszące się nad miastem, dostrzegła wysoki mur otaczający rezydencję Jadeitowego Nieba. Przed oczami wyobraźni ukazał się jej Kaan jak żywy: muskularny, pokryty bliznami - widziała każdy szczegół.

Gdy wychodzili do pałacu, zobaczyła go, jak wślizguje się do łaźni parowej znajdującej się na tyłach domu.

Wiedziała, że teraz tam jest, modli się i oddaje medytacjom - przygotowuje do jutrzejszego decydującego meczu.

Nikt nigdy jeszcze nie interesował jej aż tak. Nie mogła przestać o nim myśleć. Jest taki silny, mocarny, taki pewien siebie. Jest też dumny i honorowy - przynajmniej tak o nim mówią. Ale czy człowiek honoru okazywałby taki brak szacunku własnej matce?

Tonina opamiętała się. Nigdy go bliżej nie pozna, przecież postanowiła wyjechać z Mayapan. Właśnie dlatego niesie na plecach swój podróżny worek, zabrała ze sobą cały swój dobytek. Jeśli dzisiaj znajdzie czerwony kwiat, podąży prosto na wybrzeże, a potem do domu. Jeśli tu go nie znajdzie - wyruszy w drogę do Quatemalan, aby tam szukać. Tak czy owak po wizycie w ogrodach już nie wróci do rezydencji 125

Jadeitowego Nieba, gdzie przystojny i silny Kaan łączy się w modlitwie z bogami.

Kaan tymczasem, wdychając gorącą parę w łaźni, oddawał się poważnym rozmyślaniom. Dlaczego nie jest rozradowany, przecież odnieśli zwycięstwo? Wczorajsza wygrana z Tulum przyniosła mu tyle pochwał i wyrazów wdzięczności, skąd więc ten posępny nastrój?

Chodzi o przyszłość. Po raz pierwszy w życiu zastanawiał się, co mu przyniesie życie. Ile jeszcze zwycięstw? Ile jeszcze lat na boisku? Ma dwadzieścia siedem lat. Większość piłkarzy kończy karierę po trzydziestce. Ich ciała nie wytrzymują morderczego wysiłku, słabnie refleks. Poza tym publiczność uwielbia nowicjuszy.

Nowicjusze, pomyślał z westchnieniem. Młodzi, szaleni, aroganccy. Sam kiedyś taki był. Jak tylko taki przybysz znajdzie się na boisku, próbuje wyłowić doświadczonego gracza bohatera i pokonać go. Na tym zależy im bardziej niż na wygranym meczu. A ludzie to lubią. W drużynie Chacmultun, z którą grają jutro, jest taki zawodnik.

Czy to już jutro nadejdzie dzień, który przyniesie kontuzję kończącą jego karierę? Może jutro zginie?

Wczoraj zginął Yaxik z Tulum… Piłka trafiła go w twarz, czyniąc z jego oczu, nosa, policzków krwawą miazgę. Czy jutro jego kolej?

Poczuł ucisk w gardle. Otarł dłońmi spoconą twarz i przełknął strach. Ale to nie strach przed śmiercią owładnął nim teraz, w ciemnej gorącej, zamkniętej łaźni, gdzie widziały go tylko wszechwiedzące bóstwa.

Wczoraj grał dobrze, tak się przynajmniej wydawało widzom. Ale sam znał prawdę: refleks miał odrobinę spowolniony, a uwagę nie skupioną w stu procentach na piłce. Dlaczego?

Nie był skoncentrowany. Po pierwsze, matka: najpierw w ogrodzie, a potem wśród publiczności. To go wytrąciło z równowagi. Obiecała nie pojawiać się na meczach, dlaczego więc przyszła?

126

No i jeszcze ta dziewczyna z wysp obok Jadeitowego Nieba. Chwilami w czasie gry Kaanowi przychodziło do głowy, że gra dla niej, nie tylko dla żony. Dlaczego? Jeszcze nigdy w życiu nie nurtowało go tyle wątpliwości, tyle pytań. Czy przyczyną tego niepokoju jest fakt, że ma zostać ojcem? Czy coś innego?

Ucisnął kciukami oczy, jakby chciał wypchnąć z głowy niepożądane myśli. Nie może sobie pozwolić na brak koncentracji. Musi się skupić, wzmocnić umysł i ducha, bo inaczej grozi mu… Chlapnął wodą po gorących kamieniach, wciągnął w płuca ożywczą mgłę. A potem znów zadrżał z lęku.

Mimo pary w powietrzu zaschło mu w ustach. Nie było dnia, by nie bał się, że ktoś ujawni jego mroczny sekret. Kaan wiedział, jak widzi go świat: jako mężczyznę pewnego siebie, pełnego niewzruszonej wiary w swoje możliwości. Ale nikt nie wiedział - nawet małżonka, nawet Balam, nawet jego własna matka - że wielki Kaan, najsłynniejszy piłkarz na półwyspie, przeraźliwie boi się porażki.

„Nie waż się ponieść klęski” - mawiała matka, gdy był małym chłopcem, i to jej zdanie stało się jego osobistym credo. Przegrana oznaczałaby, że jest słaby - a zatem gorszy - i udowodniła, że mimo wszelkich wysiłków, by go zaliczono do Majów, wielki Kaan jest przede wszystkim tylko nisko urodzonym Cziczimekiem.

Codziennie walczył, by wznieść się ponad to pochodzenie, by być lepszym, niż przypadło mu z urodzenia, by dowieść, że jest równy Majom. I właśnie z powodu tego pragnienia, by być równy Majom, odmówił, gdy zaproponowano mu zaszczytne stanowisko kapitana drużyny. No bo co by było, gdyby przyjął tę ważną funkcję i zawiódł oczekiwania? Toż to byłby upadek. Sympatie tłumu są kapryśne. Dzisiejszy bohater może być jutro wyrzutkiem.

Ilekroć wkraczał na boisko, zastanawiał się, czy to dziś właśnie upadnie na oczach gawiedzi. Czy to już dziś go wygwiżdżą?

127

Musi odzyskać jasność umysłu, skupienie, unikać rozpraszających myśli, które go ostatnio nękają. A zwłaszcza myśli o tej wróżbiarce, która oznajmiła, że Jadeitowe Niebo jest brzemienna.

Jakim zrządzeniem bogów ta wyspiarka właśnie teraz wkroczyła w jego życie, teraz, gdy piłka powinna być czymś najważniejszym na świecie? Ta dziewczyna nie daje się wygnać z myśli, prześladuje go niczym natrętna ćma, rozprasza, osłabia, naraża na klęskę, na śmierć.

Polał kamienie następną porcją wody i zaintonował modlitwę do Matki Księżyca, patronki piłkarzy.

Pomyślał, że musi się pozbyć tej wyspiarki.

Strażnik oznajmił, że h’meen nadchodzi. Tonina, Dzielny Orzeł i Jednooki przyglądali się ze zdumieniem.

Niewielka postać - niska siwowłosa kobieta o dziwnych rysach twarzy. Wyglądała, jakby miała sto lat.

- Niech was błogosławią bogowie - powiedziała cicho. Była niewiele wyższa od Jednookiego. Miała na sobie

długą białą suknię, haftowaną w symbole swoich mocy, była bowiem znachorką i mędrczynią - tym właśnie jest u Majów h’meen.

- Witam was, przyjaciele Jadeitowego Nieba - rzekła głosem, który nasuwał na myśl obłoki. - Czym mogę wam służyć?

Tonina za pośrednictwem karła wytłumaczyła, że chodzi jej o czerwony kwiat, i dłońmi pokazała, jak wygląda.

- Tak, mamy ten kwiat - powiedziała h’meen i zaprowadziła pełną nadziei Toninę do krzewu pokrytego czerwonym kwieciem. Ale gdy dziewczyna zobaczyła znajomy kształt, przypominający kleszcze homara, uświadomiła sobie, że to pospolita helikonia, którą znała z własnej wyspy.

- Nie, ten kwiat wygląda inaczej - rozejrzała się po ogrodzie i widząc kwitnące cynie, wyjaśniła: - jak ten, ale do góry nogami.

Bystre oczy otoczone siecią zmarszczek popadły w zamyślenie.

- Chwileczkę - rzekła h’meen i znikła w drzwiach. Po chwili wróciła, niosąc w rękach jakiś zawinięty przedmiot. Koło jej stóp hasał mały tłusty piesek. Roześmiała się. - To jest Poki. Towarzysz życia. Mój najdroższy.

Pochyliła się i poklepała bezwłose zwierzątko, otrzymując w zamian pełne wdzięczności liźnięcie.

Rozwinęła płachtę, z której wyłoniło się coś, czego Tonina jeszcze nigdy nie widziała.

- To się nazywa książka - powiedział karzeł i zaczął wyjaśniać.

Dozorczyni, która poprosiła, żeby zwracali się do niej H’meen, bo to określenie stało się jej imieniem, czekała cierpliwie, aż Tonina zrozumie takie pojęcie jak pismo. Jednooki opowiadał jej o poskładanych manuskryptach zawierających teksty religijne, historyczne, drzewa genealogiczne, teksty instruujące, jak dobrać partnerów do małżeństwa i jak interpretować sny, opowiadał o księgach wróżbiarskich i prawniczych, a także o dokumentach urzędowych, politycznych, podatkowych i wszelkich innych. Toninie zakręciło się w głowie. W końcu H’meen otworzyła poskładane w harmonijkę karty, na których były rysunki kwiatów.

Kolejne stronice zawierały opisy drzew, traw, krzewów, ziół, liści, korzeni i kwiatów, uzupełnione komentarzem dotyczącym ich własności leczniczych i innych oraz informacjami, gdzie ich należy szukać.

Tonina przyglądała się hieroglifom, mając nadzieję, że rozpozna kwiat. Ale symbole nie przypominały kwiatów czy drzew, a tylko je reprezentowały, jak wyjaśniła jej H’meen. Przekładały stronicę po stronicy, ale nigdzie nie znalazły opisywanego przez Toninę kwiatu.

- Przykro mi - rzekła pokornie H’meen - ale w tej księdze opisane są wszystkie rośliny, które rosną w tych ogrodach. Nie znam kwiatu, o którym mówisz. Modlę się do bogów, aby cię doń zaprowadzili.

128

129

Tonina westchnęła rozczarowana, a potem zapytała jeszcze:

- A mogłabyś pomóc mojemu przyjacielowi? Po uderzeniu w głowę stracił mowę i pamięć.

Drobna kobieta o wysokim czole i wąskim, spiczastym podbródku popatrzyła uważnie na wysokiego młodzieńca. Pokręciła przecząco głową.

- Pamięć pochodzi od bogów. Tylko oni mogą mu ją oddać. A jeśli idzie o mowę, to jest to własność duszy, medycyna nic tu nie poradzi. Jeszcze raz przepraszam.

Tonina zwiesiła ramiona. Ją i Dzielnego Orła czekała teraz daleka droga do Quatemalan.

- Dziękuję ci za pomoc, dobra matko - powiedziała, używając grzecznościowego tytułu, jakim na wyspach obdarzano starsze kobiety.

H’meen popatrzyła na nią i rzekła:

- Ach, przepraszam. Zapomniałam. - Roześmiała się. - Zawsze zapominam. Nie jestem matką, jestem na to za młoda.

Gdy Tonina spojrzała na nią pytająco, H’meen odparła:

- Mam dopiero czternaście lat!

Kaan polewał wodą rozgrzane kamienie i wdychał parę, w jego głowie kotłowały się niespokojne myśli.

Przypomniał mu się niewinny na pozór zakład, który wczoraj przed grą zaproponował mu Balam: „Jeśli to ja zdobędę zwycięski punkt, wróżbitka zamieszka u nas”. Kaan się roześmiał i odparł od razu: „Zwycięski punkt będzie mój, druhu”, ale nie miał zamiaru przyjmować zakładu. Chciał zatrzymać wróżbitkę z tego samego powodu, z którego pragnął ją przejąć Balam: żeby zrobić przyjemność żonie. Jadeitowe Niebo…

Niegdyś zajmowała go tylko piłka, nie miał żadnych innych zainteresowań, piłka była całym życiem, także całą przyszłością. A potem spotkał i poślubił Jadeitowe Niebo. Myślał, że rodzina powiększy się przed upływem roku, więc

będzie miał nowe obowiązki, poza piłką. Będzie widział przyszłość poza boiskiem. Ale małżonka najpierw długo nie zachodziła w ciążę, a potem, gdy już miał nadzieję - poroniła. Akuszerki mówiły, że jest za delikatna. I Kaan martwił się, że nie będzie miał celu w życiu, gdy już będzie za stary, aby grać. Lecz teraz okazało się, że Jadeitowe Niebo spodziewa się dziecka, i to na dodatek syna.

Nabrał garść liści bobkowych z koszyka, natarł nimi ciało, w parnym powietrzu uniósł się mocny aromat.

Powinien się modlić. A myśli ma zajęte ziemskimi sprawami.

Wczoraj wieczorem, gdy leżeli w objęciach, Jadeitowe Niebo szeptała mu do ucha o swoich nadziejach i marzeniach, a jego ogarnęła ogromna tkliwość. Zobaczył nagle swoją przyszłość, pojął, po co narodził się i żyje: aby chronić Jadeitowe Niebo i ich syna.

Po wczorajszej biesiadzie Jadeitowe Niebo była bardzo podniecona. I zwycięstwem, i przepowiednią wróżbitki o wizycie garbusa. Nie powinna się tak ekscytować, powinna mieć spokój, odpoczywać. W jej stanie wszelka ekscytacja może zaszkodzić. Nie wierzył też małżonce Balama. Widział, jakim wzrokiem Sześć Gołębic patrzyła na Jadeitowe Niebo w Wielkiej Sali, gdy wróżbitka ujawniła wieść o ciąży. I ten zakład zaproponowany przed grą przez Balama… Sześć Gołębic nie cofnie się przed niczym, by zagarnąć wróżbitkę dla siebie.

Wiedział o pewnej prywatnej rezydencji na wybrzeżu. Jej właściciel, owdowiawszy niedawno, pragnął ją sprzedać. Była to wil a z ogrodem warzywnym i sadami. Można by tam trzymać indyki i psy. Panował tam spokój, powietrze było dobre i świeże. Jadeitowe Niebo mogłaby zamieszkać w rezydencji. Zażywałaby spokoju do końca ciąży, bo nie miałaby sąsiadów za blisko, nie musiałaby jeździć do miasta. Nikomu nie powie, nawet Balamowi, dokąd się przeniosła. Tam będą mieszkać, póki syn nie ukończy pięciu lat.

Balam nie będzie mógł ich pozbawić wróżbitki. A równocześnie ta dziewczyna znikłaby mu z oczu. A co z oczu, to

130

131

z myśli. Przecież zajęty w mieście nieczęsto mógłby tam jeździć.

Kamienna łaźnia stygła, para opadała. Kaan zamknął powieki i wdychał aromat liści laurowych. Nie był

zadowolony, że musi mieszkać pod jednym dachem z tą wyspiarką, choć nie wiedział, skąd to niezadowolenie. Przecież jest cicha i nikomu się nie narzuca. Tymczasem on boi się ją przypadkowo spotkać w korytarzu. Jak ona na niego patrzyła, gdy wczoraj po meczu kładł piłkę u stóp żony! Podniósł

na moment wzrok i widział, że dziewczyna wpatruje się w niego z półotwartymi ustami, jak zaklęta. Jej spojrzenie uwięziło go na chwilę, nim zdołał się wyrwać.

Może jest nie tylko wróżbitką, lecz i czarownicą? Czyżby umiała nie tylko przepowiadać przyszłość, lecz także rzucać uroki? Wszystko jedno. Ważne, że Jadeitowe Niebo pragnie ją mieć przy sobie. I dlatego zaraz po jutrzejszym meczu przeprowadzi rodzinę na wybrzeże. Z wróżbitką włącznie.

- Mam czternaście lat - mówiła H’meen. - I wkrótce umrę.

Poki, tłusty piesek, obwąchiwał niezliczone żardyniery i donice, a dozorczyni ogrodów opowiedziała Toninie swoją historię. Została czeladniczką poprzedniej dozorczyni i zielarki. Ponieważ jej mistrzyni rozchorowała się i wiadomo było, że długo nie pożyje, dziewczynce podano zioło, które miało przyspieszyć jej dojrzewanie umysłowe, poprawić zdolność zapamiętywania i uczenia się. dać mądrość dorosłego człowieka. Ziele miało jednak działanie uboczne: jej ciało również przyspieszyło dojrzewanie, a

wkrótce zaczęło się starzeć.

Tonina poczuła falę współczucia.

- Kwiat, którego szukam, ma czarodziejskie właściwości. Podobno leczy wszystkie dolegliwości. Może i tobie mógłby pomóc.

- A gdzie rośnie?

- W Quatemalan.

H’meen westchnęła z rezygnacją.

- To za daleko. Nigdy nie przekroczyłam murów miasta. - Uśmiechnęła się, ukazując młode, białe zęby, ostro kontrastujące z postarzałą twarzą. Opowiedziała jeszcze trochę o swoim spokojnym życiu w pałacu, a Tonina zorientowała się, że rozumie sporo z tego, co dziewczyna staruszka mówi, jeszcze zanim Jednooki przetłumaczy.

Na pożegnanie H’meen rzekła:

- Ka x’ik teech utsil - co oznaczało „niech się wam szczęści”.

Tonina bez zastanowienia odparła:

- Beey xan teech - czyli „nawzajem”.

Jednooki był pełen podziwu. Ta dziewczyna to skarb. Będzie z niej doskonały kompan do interesów.

Wyuczy ją wszystkich sztuczek, gier, blefowania, razem zdobędą majątek.

Na placu Tonina oznajmiła karłowi:

- Nie wracamy do rezydencji. Opuszczamy miasto. Dziękujemy za wszystko, co dla nas zrobiłeś. - Sięgnęła do worka na plecach i wyjęła dwie perły. Wręczyła je Jednookiemu, który wpadł w panikę.

- Zostańmy chociaż na trzynastym meczu.

- Nie chcę już więcej przepowiadać przyszłości. Nie chcę już kłamać. Dziękuję ci za pomoc. Musimy teraz znaleźć drogę na południowe wybrzeże.

Ku jej zaskoczeniu Dzielny Orzeł zaczął gorączkowo kręcić głową.

- Co się stało? - zapytała.

- Chyba chce wracać do rezydencji - podsunął Jednooki.

- Dlaczego?

Dzielny Orzeł bez skutku próbował coś wyartykułować, wydobyć z siebie głos.

- Myślisz, że tam za miastem czyhają łowcy? - Tonina wskazała w stronę murów miejskich i targowiska.

132

133

Kiwnął głową. Jednooki wyczuł okazję.

- Chłopak może mieć rację. Jesteśmy tu dopiero od trzech dni. Jeśli ścigali was aż tutaj, to nie dadzą tak łatwo za wygraną. W rezydencji Jadeitowego Nieba jesteśmy bezpieczni. W końcu zrezygnują, ale teraz lepiej nie ryzykować wyjścia.

- Ale ja nie chcę tam wracać! - Tonina była niezadowolona. Od południowego wybrzeża dzieliła ich wielodniowa podróż. Potem jeszcze trzeba znaleźć kwiat. Ale przyjrzawszy się bliżej Dzielnemu Orłu, zobaczyła w jego oczach jeszcze coś. - O co chodzi? - zapytała cicho. - Dlaczego chcesz wracać?

Nie umiał jej wytłumaczyć. Kłopot polegał nie na tym, że nie umiał mówić, ale na tym, że sam nie wiedział. Nawet gdyby odzyskał głos, nie znalazłby słów. Od kiedy Tonina go uwolniła z klatki, nawiedzały go nocą żywe, barwne sny, ale rano pozostawało tylko poczucie, że ma coś ważnego do załatwienia.

Wyglądało na to, że rezydencja Jadeitowego Nieba ma z tym jakiś związek, ale nie rozumiał jaki.

- Dzielny Orle, nie wiem, czy ci pozwolą tam zostać beze mnie. Jednooki jako kupiec też wciąż wędruje, nie może tu z tobą zostać. A ja muszę iść.

Spojrzenie jego złotych oczu było błagalne. Położył jej ręce na ramionach, ścisnął, jakby chciał przekazać coś ważnego.

- No dobrze - zgodziła się w końcu Tonina. - Skoro się tam czujesz bezpiecznie, wracamy. Ale tylko na parę dni. Potem ruszymy w drogę.

- Muszę iść na targowisko, mam tam sprawę. - Jednooki z trudem ukrył ulgę. - Wrócę wieczorem.

Tonina poklepała go po plecach.

- Uważaj na siebie. Wprawdzie jesteś karłem, otacza cię szacunek, ale tam można spotkać niebezpiecznych ludzi. - Potem z ociąganiem poszła w stronę rezydencji Jadeitowego Nieba, gdzie właśnie w tej chwili Kaan tłumaczył żonie,

134

że ma się wyprowadzić z całym gospodarstwem, w tym i wróżbitką, do wil i na wybrzeżu, gdzie będą żyli w odosobnieniu, aż ich pierworodny ukończy pięć lat.


Rozdział Szesnasty.


Książę Balam, śpiewając córce kołysankę, miał ochotę głośno się śmiać, taki był szczęśliwy.

Cały dzień i całą noc zastanawiał się, w jaki sposób przejąć wróżbitkę od Jadeitowego Nieba. Wreszcie wymyślił. Przekupi dziewczynę. Zaproponuje jej, co tylko będzie chciała, aby odeszła z domu Kaana i przeprowadziła się do nich. Już samo prawo do zamieszkania pod jednym dachem z księciem krwi powinno być wystarczającą zachętą, ale dziewczyna pewnie jeszcze czegoś zażąda - może jadeitowej biżuterii, może ziarna kakaowego, może bawełnianych sukni. I żona Kaana nic na to nie poradzi, bo Balam każdą jej ofertę przelicytuje. Po jutrzejszej wygranej będzie najbogatszym człowiekiem w Mayapan, jeśli nie na całym świecie. I będzie go stać na to, by kupić uwielbianej żonie wszystko, czego zapragnie, cóż dopiero zwykłą dziewczynę z wysp.

Mała Zival właśnie zasypiała, ojciec miał jej zaśpiewać ostatnią kołysankę, ale do pomieszczenia wszedł

sługa i powiedział, że ktoś się chce z jaśnie panem widzieć.

- Niech przyjdzie jutro - warknął Balam. Nie wolno mu przeszkadzać, gdy spędza czas z córką.

Gdy jednak sługa powiedział, kim jest gość, książę znieruchomiał. Dobry nastrój ulotnił się natychmiast.

Wychodząc z miasta, Jednooki jeszcze raz przećwiczył sobie w głowie plan: powie łowcom, że wie, gdzie jest chłopak, a potem poda cenę za ujawnienie tego miejsca. Oni

135

zażądają, by ich zaprowadził do chłopaka. Jednooki powie, że chce, aby mu zapłacili z góry, oni powiedzą: połowa z góry, połowa na koniec, a on się zgodzi. Zaprowadzi ich do rezydencji Jadeitowego Nieba, pokaże, gdzie chłopak śpi, zainkasuje pieniądze i się ulotni. Najpierw jednak musi wywabić z rezydencji Toninę. We dwoje ruszą drogą na północ, zanim ktokolwiek się zorientuje.

- Przyjaciele! - zawołał, zbliżając się do obozowiska łowców. Z powodu jutrzejszego meczu targowisko było zatłoczone do granic możliwości. Rozbrzmiewało gwarem kłótni, śmiechów, dziecięcych zabaw.

Atmosfera panowała świąteczna. A tych sześciu siedziało z ponurymi minami. Przykucnięci i pomalowani w brązowo czarne pasy. Byli chyba jedynymi, co nie cieszą się na jutrzejszy mecz. - Czy znajdzie się u was jakiś kąsek dla głodnego wędrowca?

Ponieważ karty, jako przynoszące szczęście, są zawsze mile widziane, zaproszono Jednookiego do ogniska i poczęstowano tortil ą i kukurydzą.

Wrzucił parę okruszków do ogniska w charakterze libacji dla bogów, po czym zjadł z apetytem, zerkając na gospodarzy uważnie swoim zdrowym okiem. Jacyś nerwowi, pomyślał. Nie czują się dobrze z dala od domu. Przy wieczornym ognisku człowiek powinien się rozluźnić, ci są spięci, czujni, bez przerwy przeczesują wzrokiem tłum.

- Powiedzcie - zaczął od niechcenia - co was sprowadza do Mayapan?

Rozmowni nie byli.

- Jeśli przyjechaliście coś kupić lub sprzedać - oblizał kołkowate palce - to mógłbym wam pomóc. Znam tu wielu kupców i zadbam, żeby was nie naciągnięto. Wystarczy, że się na mnie powołacie, nazywają mnie Jednooki. Każdy wam powie, że jestem najuczciwszym człowiekiem w tym kraju.

Przywódca grupy, z trzema cennymi orlimi piórami we włosach, chrząknął i powiedział, że szukają zbiegłego niewolnika.

136

- Podejrzewamy, że jest tutaj. Towarzyszy mu dziewczyna.

Jednooki wzruszył ramionami.

- W Mayapan jest pełno chłopaków w towarzystwie dziewczyn. Ale może ich widziałem. Jak wyglądają?

Opisali mu poszukiwanych. Jednooki powtórzył:

- Wysoka dziewczyna i bladoskóry młodzieniec bez żadnego tatuażu? Widziałem taką parę tutaj, na targowisku. Obozowali przy rogatkach.

Dwóch łowców poderwało się i chwyciło za dzidy, ale Jednooki szybko dodał:

- Nie, już ich tu nie ma.

- Mów, gdzie są!

- Czekajcie, niech się zastanowię. - Rozejrzał się po twarzach oświetlonych mdłym blaskiem dogasającego ognia. Nieprzyjemne typy. Bez skrupułów. Targować się z takimi niebezpiecznie.

Herszt westchnął i zapytał:

- No to powiedz, ile chcesz za wiadomość, gdzie są. Jednooki udał, że się namyśla, po czym powiedział:

- Dziesięć ziaren kakaowych.

Wręczono mu bez dyskusji żądaną zapłatę. Jednooki popatrzył na rozłożone na dłoni cenne ziarna, pomyślał, ile jeszcze mógłby zażądać, zastanowił się, czy wystarczyłoby mu na dostatnie życie i kobiety, po czym podniósł uśmiechniętą twarz ku łowcom i pokazując kciukiem za siebie, rzekł:

- Udali się na wschód, do Tulum na wybrzeżu. Wyruszyli wczoraj.

Nikt już nie pamiętał, skąd wywodzi się zagadkowa ceremonia ani co naprawdę kiedyś znaczyła.

Niektórzy twierdzili, że osłonięci pelerynami kapłani, przychodzący w środku nocy po zawodników, by ich odprowadzić na boisko, to reminiscencja pradawnego obyczaju eskortowania jeńców przed 137

oblicze głównego kapłana. Inni znów byli zdania, że chodzi tylko o to, by ochronić popularnych graczy po

drodze z domu na boisko przed rozfanatyzowanym tłumem wielbicieli. Tak czy owak Kaan starannie przestrzegał wszystkich rytuałów, przygotowując się do gry. Obwiązał sobie przeguby i kostki skórzanymi paskami i nieustannie modlił się do Matki Księżyca. Gdy zwierzchnik służby domowej wszedł i z niskim ukłonem obwieścił:

- Panie mój, przybył gość - Kaan zdziwił się:

- Już? - Kapłani tak wcześnie nie przychodzili.

- To książę Balam, jaśnie panie. Balam!

- Wprowadzić.

Mina przyjaciela wstrząsnęła Kaanem. Na nagle postarzałej twarzy Balama malowało się przerażenie.

- Co się stało, druhu? - zapytał stroskany Kaan. Balam powinien siedzieć teraz w domu i czekać na kapłanów. A tymczasem pocił się mimo chłodnej nocy, a skórę miał popielatą.

- Masz coś do picia?

Kaan zaproponował kawkaw, ale Balam poprosił o coś mocniejszego. Przyniesiono pulque i Balam ku bezbrzeżnemu zdziwieniu Kaana wypił całą czarkę jednym haustem. W przeddzień najważniejszego meczu roku!

Gość otarł usta wierzchem dłoni, popatrzył przyjacielowi prosto w oczy i rzekł:

- Druhu, wpadłem w ciężkie tarapaty!

Jednooki mamrotał do siebie, człapiąc oświetloną pochodniami aleją. Jego pokraczny cień wykrzywiał się dziwacznie na kamiennych murach. Karzeł spieszył do rezydencji Jadeitowego Nieba.

- Jednooki, ty głupcze! Idioto! - mruczał pod nosem. - Czyś ty całkiem rozum postradał? Wystarczyło jedno słowo, a byłbyś bogaty. Wystarczyło powiedzieć: „Chodźcie,

pokażę wam, gdzie jest ten młodzieniec”, a co wyszło z twoich ust? Tulum!

Nie mógł pojąć, dlaczego nie powiedział łowcom prawdy. Własne słowa go zaskoczyły. Mijając miejskie rogatki, obejrzał się i zobaczył, że łowcy już zwijają obóz. Jeszcze przed północą trafią na wschodni szlak, a do rana będą kawał drogi od Mayapan. Dlaczego popełnił najgłupszy błąd w życiu, no bo jak inaczej nazwać to, co zrobił?

Przez Toninę. Przez to, co zrobiła na stopniach pałacu. Poklepała go po plecach i zamiast prosić, by jej przyniósł szczęście, tak jak to czynią wszyscy inni, powiedziała mu, żeby na siebie uważał. Jeszcze nikt nigdy nie troszczył się o niego. Jednooki uznał, że ten drobny akt życzliwości musiał wynikać z jakichś głębszych emocji; przyszło mu do głowy coś ciekawego - właściwie to wcale nie chce, by Tonina zainteresowała się bliżej Kaanem.

Westchnął i przyspieszył kroku w wąskiej uliczce pomiędzy ciemnymi, cichymi domami. Robię się na starość sentymentalny, powiedział do siebie. A co do majątku, to jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze przed wizytą u łowców poszedł do jednego z koxolów, których wielu stało przy bramie. Zakładano się gorączkowo o wynik jutrzejszego meczu. Choć nie miał przy sobie majątku, Jednooki mógł zawrzeć wysokie zakłady. Ze względu na to, że jego przepaska biodrowa była bogato haftowana, a opończa zrobiona z najwykwintniejszej bawełny, co stwarzało pozory bogactwa, a także dlatego, że był karłem, udało mu się zawrzeć u bukmachera zakłady tylko na podstawie odcisku kciuka na papierze.

Pocieszał się myślą, że jutrzejsza wygrana drużyny Mayapan to pewniak, co przysporzy mu majątku.

Nagle w głębi uliczki zobaczył ciemną postać dobijającą się do drewnianej bramy rezydencji Jadeitowego Nieba.

Znał obyczaje, wiedział, że w nocy przed grą po zawodników przychodzą kapłani. Ale na to godzina jest jeszcze zbyt wczesna. Poza tym ten człowiek jest sam. Rozpoznał go

138

139

wreszcie: to książę Balam. Jednooki skrył się w cieniu i czekał, aż gościa wpuszczą, a brama się zamknie.

Wtedy szybko podszedł, zapukał i wślizgnął się do ogrodu lekkim, wyćwiczonym przez lata krokiem doświadczonego szpiega. Zamiast pójść do skrzydła dla służby, na paluszkach przekradł się przez śpiący dom, aż usłyszał głosy i zobaczył światło. Książę Balam znajdował się w sypialni Kaana. Rozmawiali.

Karzeł rozejrzał się, czy nie widać gdzieś służby, i schował się za kotarą osłaniającą wejście. Mógł nie tylko słyszeć rozmowę, ale także widzieć jej uczestników.

Balam zrzucił opończę, a Jednooki ujrzał, że w pasie przypiął sobie ceremonialny jadeitowy herb Uxmal, świadczący o tym, że jest księciem królewskiej linii władców tego wielkiego miasta, potomkiem w prostej linii założyciela grodu imieniem Hun Uitzil Chac Tutul Xiu. Jak wiadomo było wszystkim, Balama przysłano z Uxmal na dwór władców Mayapan w ramach tradycyjnej wymiany książąt krwi, mającej zapewnić pokój między miastami. Synowie i córki władców mniejszych miast również mieszkali na dworze w Mayapan, a potomstwo władcy wysłano na dwory sąsiadów. Uświęcony wielowiekową tradycją zwyczaj sprzyjał

utrzymaniu politycznej stabilności w regionie i sprawiał, że konflikty nie przybierały większych rozmiarów niż drobne potyczki, służące pozyskaniu jeńców do niewolniczej pracy lub na ofiary dla bóstw.

Jednookiego zaciekawiło, że książę przypiął dziś oficjalny herb swego rodu. choć taka ostentacja zarezerwowana była na uroczystości rangi państwowej. Zaciekawienie przerodziło się w bezbrzeżne zdziwienie, gdy usłyszał, że Balam łka zduszonym głosem. Nastawił uszu.

- Druhu, spadła na mnie klęska. Już po mnie. Jednooki słuchał pilnie, notując w pamięci każde słowo i gest. Zyski z tego mogą być niemałe.

Kaan próbował uspokoić gościa.

- Chodzi o Sześć Gołębic? Coś z córką…?

140

- Chodzi o nas wszystkich! - Załamując ręce, Balam zaczął wyjaśniać półgłosem: - Tkwię w długach po uszy, druhu.

Kaan się wcale nie zdziwił. Hazardem zajmowali się wszyscy, i Majowie, i Cziczimekowie, a nawet przybysze z wysp. Żyłka hazardowa Balama była mu dobrze znana, wiedział, że przyjaciel czasami zapędza się w zakładach za daleko. Teraz Kaan dowiadywał się, jak niebezpiecznie daleko zaprowadziła jego towarzysza skłonność do ryzyka.

Gdy się korzystało z usług koxola, należało mu pokazać przedmioty, które się stawiało w zakład, jak na przykład biżuterię jadeitową lub też akt własności stawianej nieruchomości. Balam był jednak księciem krwi, wystarczało jego słowo honoru. Niestety, pozwoliło mu to stawiać po kilka razy tę samą rzecz równocześnie, co skończyło się tym, że jego długi przekroczyły wartość całego majątku.

- Czy pamiętasz, Kaanie, jak w ubiegłym roku ja, Sześć Gołębic i Zival pojechaliśmy z wizytą do moich rodziców w Uxmal? I jak po naszym powrocie okazało się, że nasz dom splądrowali włamywacze i zrabowali nam wszystkie kosztowności?

Kaan czekał, co będzie dalej. Balam tymczasem napił się i otarł usta grzbietem dłoni.

- Te kosztowności wcale nie zostały skradzione - mówił książę z boleścią w głosie. - Poszły na spłatę moich długów. Sześć Gołębic nie wie o tym, że przegrałem jej ulubione kolczyki z jadeitu na walkach psów.

Większość jej biżuterii przegrałem. Po to właśnie zabrałem ją do Uxmal, żeby nie zauważyła, że te rzeczy zginęły.

Kaan zaniepokoił się naprawdę. Sądził, że Balam trzyma swoją hazardową żyłkę pod kontrolą. Dobrze się ukrywał, nie tylko przed żoną, lecz także przed kolegami z drużyny, przed najbliższym przyjacielem.

- Okłamywałem cię, druhu. Wszystkich okłamywałem. Sześć Gołębic też. Własną matkę. Dała mi kiedyś złoty puchar

141

inkrustowany najczystszym jadeitem. Przegrałem i ten puchar. - Ton Balama jeszcze spoważniał. - Nie zawsze miałem pecha. Wygrywałem, a jakże. Dlatego tak się dałem wciągnąć. Zdobywałem wielokrotnie taki majątek, że nikomu się nie śniło. Tylko po to, by przegrać wszystko następnego dnia. Druhu, dobra passa nigdy nie trwała długo. Pogrążałem się w długach coraz bardziej, więc grałem coraz więcej i o coraz wyższe stawki, bo chciałem się odegrać. Przez jakiś czas mi się udawało.

- Jak źle wygląda twoja sytuacja? - zapytał Kaan. Balam przełknął z trudem ślinę.

- Przegrałem wszystko… ziemię, nieruchomości, cały majątek… i jeszcze więcej.

- Matko Księżycu - wyszeptał Kaan. Oczy Balama wezbrały łzami.

- Sześć Gołębic jest nienasycona. Kocham ją. Nie potrafię jej niczego odmówić.

Kaan nie mógł nie porównać w myślach jego żony ze swoją. Jadeitowe Niebo przy Sześciu Gołębicach to wróbelek przy utuczonej indyczce.

- Zapragnęła ogrodu awokado. Zagrałem więc z pewnym człowiekiem z Yaxchilan. Graliśmy w kości.

Przegrałem. Zagraliśmy jeszcze raz. Wciąż przegrywałem. On miał kartkę, na której spisywał wszystko.

Podpisałem ten weksel. Potem poszedłem do innego człowieka, pożyczyłem, żeby tamto oddać. W końcu wszystko wymknęło się spod kontroli… Gdy jedni domagali się spłat, pożyczałem u innych, i znów grałem, bo myślałem, że się odegram.

Jeszcze kilka dni temu Kaan powiedziałby „Bierz wszystko, co posiadam”. Ale teraz Jadeitowe Niebo jest brzemienna. Kaan musi myśleć o synu.

- Czy rodzina z Uxmal nie może ci pomóc? - Zgodnie z obyczajami Majów krewni solidarnie przychodzą z pomocą w każdej sytuacji.

- Zostaliby żebrakami.

- Tak ogromne masz długi? - zdumiał się Kaan. Balam zwiesił głowę.

Gospodarz czekał. Wyczuwał, że to jeszcze nie wszystko, co tu sprowadziło Balama o tej świętej godzinie, gdy obaj powinni się nastrajać do meczu. Długi mogły poczekać do jutra. Więc musi być jeszcze coś. Coś, co nie może czekać.

W końcu Balam podniósł głowę i zaczął:

- Przed chwilą miałem gościa. Reprezentował grupę zamożnych ludzi, tak zwane Konsorcjum. Ludzi, którzy postanowili jeszcze się wzbogacić. Słuchaj, Kaanie, mają wszystkie moje weksle. Każdą kartkę, którą podpisałem w tym mieście. Potwierdzenia od najróżniejszych osób. Mają je wszystkie.

- Ale jak…?

- To Konsorcjum, wspólnota bardzo bogatych ludzi. Ich majątek przewyższa wszystko, co posiadają wszyscy lokalni władcy razem wzięci. Wykupili moje wszystkie zobowiązania, Kaanie. Spłacili moje wszystkie długi.

Kaan zmarszczył czoło.

- Ale po co im to?

Balam spojrzał na niego wzrokiem zaszczutego zwierzęcia.

- Nie domyślasz się? Kaan pokręcił głową.

- Oni chcą… - Zamilkł i oblizał zaschnięte wargi. Uciekł wzrokiem w bok. Przełknął, żeby nabrać odwagi, i wreszcie zdławionym szeptem wyjawił: - Chcą, abym się postarał, żebyśmy przegrali jutrzejszy mecz.

Zapadło milczenie. Przez otwarte okno napływały różne dźwięki: gdzieś się kłócił mężczyzna z kobietą, z

jakiegoś dachu nawoływała sowa, w głębi uliczki ktoś stawiał niepewne kroki. Podsłuchujący Jednooki słyszał bicie własnego serca.

- Nie rozumiem - powiedział wreszcie Kaan, chociaż właściwie już zrozumiał.

- Jeśli jutro przegramy, umorzą mi wszystkie długi.

142

143

- Postawili na naszą przegraną?

- Właśnie. Proste? Postawili ogromne pieniądze na zwycięstwo Chacmultun.

- Ale dlaczego nie postawili na nasze zwycięstwo?

- No bo zwycięstwa nigdy bym im nie mógł zagwarantować ze stuprocentową pewnością. A przegraną tak.

Kaanowi zrobiło się niedobrze.

- Balamie. nie wymagaj takich rzeczy ode mnie. Zwycięstwo czy przegrana są w rękach bogów. Już zostały zapisane w wielkiej księdze boskiego planu.

- Ale ty i ja razem możemy to zmienić. Nic nie jest przesądzone raz na zawsze.

- Zmiana wyniku gry to świętokradztwo!

- Czy myślisz, że o tym nie wiem? - zawołał Balam. - Ale jeśli tego nie zrobię, Konsorcjum postawi wszystkie moje długi w stan natychmiastowej wymagalności. Nie mam jak spłacić tych długów. Moją żonę i córkę zaprzedadzą w niewolę. Pozbawią mnie wszystkich posiadłości, całego majątku. Zostanę wyrzucony z drużyny i już nigdy nie będę mógł zagrać w piłkę. Przyjaciele mnie odtrącą. Rodzina w Uxmal, rodzice i król. mój stryj, otoczą mnie wzgardą i będą oczekiwać, że popełnię honorowe samobójstwo przez powieszenie. Druhu, nie mogę do tego dopuścić.

Kaanowi zaschło w gardle.

- Balamie, przysięgaliśmy na naszą krew, że będziemy żyć według zasad kodeksu honorowego.

Przysięgaliśmy przed Matką Księżycem! Bez honoru jesteśmy niczym.

- Ale jeśli nie przegramy tego meczu, ja będę niczym. Kaan wstał i zaczął się przechadzać po sypialni.

Potarł

kark. Zatrzymał się i zwrócił do przyjaciela.

- Sprzedam moje sady. Dopiero co kupiłem wielką rezydencję na wybrzeżu.

Ale Balam tylko kręcił głową.

- Gdyby nawet Jego Najwyższa Dobroć i mój stryj, król Uxmal, połączyli swoje majątki, to jeszcze byłoby za mało.

144

Mam tylko jedno wyjście. - Rozłożył bezradnie ręce. - Przegrać ten mecz.

Kaan spojrzał na niego z takim przerażeniem, że Balam szybko dodał:

- Bogowie wejrzą w twoje serce. Zrozumieją, że tylko pomagasz druhowi. Będą widzieli, że to z twojej strony akt poświęcenia. Nie poniesiesz kary, przeciwnie, będziesz błogosławiony. - Książę zaczął łkać. -

Wybacz mi, że taką wieść przyniosłem w twoje progi. Ale rozpaczliwie potrzebuję twojej pomocy.

Pamiętasz, pomogłem ci kiedyś, nawet nie musiałeś o to prosić.

Kaan zamknął oczy, na samo wspomnienie i jemu napłynęły pod powieki łzy. Był młodym chłopakiem, mieszkał z matką w skrzydle kuchennym pałacu. Pogardzany Cziczimek w mieście Majów. Banda wyrostków szydziła z niego w jakimś zaułku, zaraz mieli go sprać na kwaśne jabłko. Przyszedł mu z odsieczą młody książę, zaprzyjaźnił się z Kaanem i w końcu wprowadził do słynnej szkoły dla przyszłych piłkarzy.

- Jeśli mi pomożesz, druhu - mówił Balam - moje wszystkie długi zostaną umorzone. Stanę się nowym człowiekiem. Nigdy już nie będę się zakładał. Przysięgam na życie własnej córki.

- Już tyle razy przyrzekałeś! - zduszonym głosem powiedział Kaan.

- Ale jeszcze nigdy nie byłem tak blisko utraty rodziny. Takiego wstrząsu potrzebowałem, druhu. Przez wzgląd na Zival muszę stać się nowym człowiekiem. Wyrzeknę się hazardu całkowicie. - W sakiewce zawieszonej na szyi Balam nosił pierwszy ząbek Zival. Pokazał go teraz Kaanowi. - Przysięgam na ten potężny talizman. Trzymałem ją w ramionach, płaczącą, gdy wyrzynał się jej ten pierwszy ząb. A gdy przybiegła do mnie, żeby z dumą pokazać, jak dzielnie wyjęła sobie tego mleczaka, aby zrobić miejsce dla stałych zębów, wydałem na jej cześć przyjęcie. Ten ząb przypomina mi o jej

145

uśmiechu i o moim wiecznym oddaniu dla niej. Ma w sobie wielką siłę. To najpotężniejszy z amuletów, które noszę. Druhu, wiem, że opętała mnie nieczysta siła. Ale jeśli zrobię jutro to, czego żąda ode mnie Konsorcjum, wygnam nieczystą siłę. Jestem tego pewien. Błagam cię!

Balam płakał w ramię Kaanowi już zupełnie jawnie. Jednooki zza kotary dobrze widział, jaką minę ma Kaan. Był blady, napięty, wargi zacisnął w wąską linię. Naraz powiedział:

- Nie pozwolę, by taka klęska spadła na mego druha. - Jego głos był pełen napięcia, ale nie drżał. - Niech bogowie zlitują się nad nami oboma.

Jednooki powoli się wycofał, nie mogąc uwierzyć własnym oczom i uszom. Kaan to zrobi. Da

przeciwnikom wygrać.

Po omacku wrócił do skrzydła dla służby, opanowany nagłym przestrachem. Jednooki dużo postawił na wynik jutrzejszego meczu w przekonaniu, że Mayapan musi wygrać. I postawił majątek, którego nie posiada! Jeśli przegra, nie będzie w stanie spłacić zadłużenia, a wtedy nie patrząc na to, czy jest karłem czy nie, sprzedadzą go w niewolę.

Stąpając ostrożnie wśród chrapiących pokojówek, kucharzy, lokajów i ogrodników, Jednooki znalazł

Toninę, która spała obok Dzielnego Orła. Obudził ją delikatnie.

- Pst! - szepnął i gestem pokazał jej, żeby poszła za nim.

W ogrodzie, w świetle księżyca w pierwszej kwadrze, opowiedział jej, co usłyszał. Tonina ziewała i przecierała oczy. Nie bardzo rozumiała, o czym mówi. U niej, na Wyspie Pereł, ludzie ciągle się zakładali.

W czym problem?

- Na wyspach to co innego! - syknął Jednooki, szczypiąc ją w ramię. - Obudź się wreszcie. Jest niedobrze.

Mamy poważny problem.

Jeszcze raz streścił podsłuchaną rozmowę, tym razem Tonina była przytomna na tyle, że dotarło do niej mniej więcej, o co chodzi.

- Muszę zwiewać z miasta - zakonkludował Jednooki. - Nic innego mi nie pozostaje. O brzasku wyślizgnę się za miejskie rogatki i będę na szlaku południowym, zanim się ktokolwiek zorientuje, że mnie nie ma.

Widząc jego niewyraźną minę, Tonina spytała:

- To ci zapewni bezpieczeństwo? Pokręcił głową z bolesnym powątpiewaniem.

- Nie ma ucieczki. Ludzie, którzy przyjmują wysokie zakłady, mają oczy i uszy w każdym mieście, wiosce, w każdej dziurze. A trzeba przyznać, że nie da się o mnie powiedzieć, że znaków szczególnych brak. Nie uratuje mnie żadne przebranie.

- No to co my zrobimy?

Podniósł na Toninę wzrok i zobaczył w jej oczach głęboką troskę. I znowu: ona się o niego martwi.

Powiedziała „my”. Znów pierwszy raz go coś takiego spotyka. Nagle przyszło mu coś do głowy.

- Możemy jeszcze wszystko naprawić.

- Ale jak…?

- Powróżysz dzisiaj Kaanowi. Dasz mu się napić z pucharu, a potem powiesz, że Mayapan wygra mecz.

- A co to pomoże?

- Nie rozumiesz? - Był podniecony, nagle zobaczył szansę na ratunek. - Jeśli powiesz Kaanowi, że jego drużyna wygra, to będzie znaczyło, że bogowie już tak postanowili. Nie ośmieli się sprzeciwić ich woli.

Tonina przygryzła wargę. Przyrzekła sobie, że już nie będzie więcej kłamała. Góra kłamstw wreszcie ją przygniecie. Być może każda nieprawda, którą wypowiedziała, oddala ją od poszukiwanego kwiatu. Ale pragnęła też pomóc Jednookiemu. I nie chciała, żeby Kaan ściągnął sobie na głowę gniew bogów. I ta jego żona, Jadeitowe Niebo, taka dobra dla Dzielnego Orła…

- Powróżę Kaanowi - zgodziła się w końcu. - Powiem mu, że wygra, a on nie odważy się sprzeciwić wyrokom boskim.

146

147

Ale gdy rankiem wezwano ich na wróżby, oczekiwała ich tylko Jadeitowe Niebo. Kaana nie było.


Rozdział Siedemnasty.


Na Trzynastą Rozgrywkę ze wszystkich stron ściągnęły ogromne tłumy. Koxolowie mieli pełne ręce roboty. Na szczytach pochyłych ścian przy boisku stali obserwatorzy i donośnie relacjonowali zgromadzonym na ulicach przebieg gry. Handlarze sprzedawali, co się dało, od pukli włosów zawodników po tortil e z miodem.

Tonina stała za plecami Jadeitowego Nieba i z niepokojem rozmyślała, czy Kaan zdecyduje się poświęcić swój honor zawodnika, by ratować przyjaciela. Jednooki tymczasem zastanawiał się, w jaki sposób ulotnić się z miasta, jeśli drużyna Mayapan przegra, i jak dotrzeć na wybrzeże, wskoczyć do czółna i powiosłować dokąd oczy poniosą.

Szlachetnie urodzeni i inni uprzywilejowani widzowie zajmowali miejsca po obu stronach boiska. I tu dochodziło do przepychanek i sporów, komu należy się lepsze miejsce. Sześć Gołębic ukradkiem wsunęła naczynie ze szczególnym napojem do koszyka Jadeitowego Nieba zawierającego czarki z kawkaw. To specjalna mikstura z domieszką zioła zawierającego pulegon, który wywołuje menstruację. Jadeitowe Niebo jeszcze tej nocy poroni.

Dozorczyni ogrodów i zielarka, H’meen, była obecna na widowni; mała i krucha siedziała na honorowym miejscu, a tłusty piesek Poki zwinięty w kłębek drzemał na jej kolanach.

Obie drużyny ustawiły się szeregiem przed kapłanami. Niski pomruk ich głosów wypełnił powietrze.

Tonina zastanawiała się, czy Kaan wyznał, że zamierza świadomie doprowadzić do przegranej własnej drużyny.

Dzisiejszy mecz, choć tak ważny, wydał się Toninie powtórką Dwunastej Rozgrywki. Zastanawiała się, jak ludzie mogą z zaciekawieniem oglądać takie same mecze jeden po drugim. Nie odrywała wzroku od Kaana, a Jednooki szeptał jej do ucha, czy zawodnik zagrał dobrze czy źle. Przez całe długie przedpołudnie

obie drużyny wydawały się równe sobie, a do południowej przerwy wynik był remisowy.

Po przerwie, przeznaczonej na załatwienie potrzeb fizjologicznych i odpoczynek dla nóg, grę wznowiono.

Sześć Gołębic przyglądała się kątem oka Jadeitowemu Niebu, która wypijała jedną po drugiej czarki kawkaw. Wreszcie sięgnęła po naczynie, które jej podrzucono, i podniosła je do ust. Sześć Gołębic uśmiechnęła się tajemniczo. Gdy zioło zadziała i wydali płód z łona, nawet łagodna pani Jadeitowe Niebo rozgniewa się na wróżbitkę, która nie przewidziała poronienia. Wyrzuci dziewczynę, a Sześć Gołębic będzie mogła ją przejąć.

Balam stracił piłkę, tłum wydał okrzyk zawodu. Kaan rzucił się, aby naprawić błąd, ale bez powodzenia.

Ryk niezadowolenia wzbił się pod niebo.

Sześć Gołębic zdziwiona słabą grą faworytów zapomniała na chwilę o Jadeitowym Niebie i skupiła uwagę na boisku. Niewiarygodne: Mayapan przegrywa! Widzowie dawali upust swej wściekłości, król naradzał

się z dworakami, twarz miał mocno zachmurzoną.

Tonina patrzyła, jak Sześć Gołębic pochyla się do przodu na zajmowanych przez siebie dwóch siedziskach, które aż zatrzeszczały pod jej masą. Pulchną dłoń położyła na brzuchu, gapiła się na grę z półotwartymi ustami. Tonina uświadomiła sobie, że żona Balama nie wie nic o sekretnym układzie, jaki zawarł jej małżonek z Kaanem.

Napięcie sięgało szczytu. Piłka krążyła w tę i we w tę, od jednej drużyny do drugiej. Podania, przyjęcia.

Przechwycenie. Jadeitowe Niebo zaczęła się martwić. Sześć Gołębic ciemniała jak chmura gradowa. Dla wszystkich stało się

148

149

jasne, że dzieje się coś dziwnego. Trzy kiepskie zagrania Kaana z rzędu. Serce Toniny wali, gra dobiega końca, kibice Chacmultun już świętują zwycięstwo.

- Wielki Lokono - szepnęła Tonina - wniknij w serce człowieka imieniem Kaan.

Przy piłce byli teraz dwaj zawodnicy reprezentacji Chacmultun, podawali ją do siebie, zmierzając do bramki; pozostali zawodnicy drużyny trzymali na dystans graczy z Mayapan. Kaan biegł obok Balama, szukając możliwości przechwycenia piłki. Na chwilę oderwał wzrok od boiska, popatrzył w dal, za linię bramki Chacmultun, gdzie siedziały rodziny zawodników. Natychmiast zauważył żonę, a za jej plecami wysoką dziewczynę z wysp, która powiedziała, że Jadeitowe Niebo urodzi syna.

Balam zbliżył się do dwójki zawodników Chacmultun, chcąc odebrać im piłkę, gdy nagle, przed oczami tysięcy zdziwionych widzów, Kaan skoczył w przód i w bok, tuż przed nosem Balama. i sam przechwycił

piłkę. Odbił ją łokciem w powietrze. A potem wykonał zagrywkę, o której miano opowiadać latami: wyskoczył w górę, zakręcił się jak wrzeciono i uderzył piłkę drugi raz, drugim łokciem, a ona poszybowała ku kamiennej ścianie, od której odbiła się pod małym kątem i przeleciała przez okrąg bramki.

Tłum oszalał. Jeszcze żaden gracz w historii igrzysk nie posłał piłki przez kamienną obręcz dwukrotnie!

Rój widzów wtargnął na boisko. Jak fala przypływu wlewali się na zakrwawiony grunt, pochłaniali zawodników i kapłanów, unosili Kaana i Balama w górę, wydając ryki tryumfu.

Dwaj gracze się nie uśmiechali, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Kaan był smutny. Balam przerażony.

Obaj wiedzieli, co się stanie. Widywali to już kiedyś, gdy spotykało innych. Świat Balama miał się właśnie zawalić. Zaraz straci wszystko, co ma, a upadając z wysoka, stanie się człowiekiem napiętnowanym.

Straż otoczyła rodziny zwycięzców, aby je chronić przed fanatycznymi wielbicielami. Tonina, Jednooki i Dzielny Orzeł trzymali się blisko Jadeitowego Nieba i jej świty. Karzeł szeptał „wielki Lokono”, nie mogąc przyjść do siebie. W jednej chwili stał się bogaty.

Sześć Gołębic podniosła się ciężko i uśmiechnęła łaskawie, choć kwaśno, do Jadeitowego Nieba, która wciąż nie wypiła zaprawionej zielem czarki kawkaw. Będzie jeszcze niejedna sposobność, powiedziała sobie małżonka Balama, i pożądliwym okiem zerknęła na wyspiarkę. Ta wróżbitka musi trafić pod jej dach. Przeniosła wzrok na swojego małżonka bohatera, którego obnosili po boisku na ramionach fanatyczni i pełni uwielbienia sympatycy. Podczas meczu trochę się zdenerwowała, grał słabo, ale zrozumiała teraz, że to była świadoma mistyfikacja. Musieli to wraz z Kaanem ukartować, co za genialny pomysł, dzięki któremu ta wspaniała zagrywka pod koniec zostanie zapamiętana na wiele lat. Publiczność dostała świetne widowisko, teraz książę Balam jest otoczony większym uwielbieniem niż kiedykolwiek. I zapewne bogatszy, bo jak się domyślała, mąż musiał sporo postawić na wynik dzisiejszego meczu. Będzie go teraz stać na spełnienie każdej jej zachcianki. Dziewczyna z proroczym kielichem musi być jej.

Wszystkich zawodników drużyny Mayapan noszono dzisiaj na rękach, ale największy i najgłośniejszy tłum zgromadził się wokół Kaana i Balama, których niesiono ulicami miasta wśród ogłuszających okrzyków radości. Tych, którzy mieli przywilej noszenia ich na rękach, wyłoniono w drodze losowania. W przypadku Kaana było to elitarne Bractwo Dziewięciu, którego członkowie byli miłośnikami piłki i wielbicielami wielkich graczy. Stroili się w barwy Mayapan i śpiewali pieśni poświęcone piłce, boisku, zwycięzcom.

Kaana poniesiono w jedną stronę, ku jego rezydencji, a grupa niosąca Balama skręciła w inną uliczkę wypełnioną wiwatującym tłumem. Gdy hałaśliwy orszak znalazł się przed

150

151

bramą willi księcia, okazało się, że drogę zagradza posterunek straży. Brama w wysokim murze była otwarta, wychodzili nią mężczyźni niosący najróżniejsze przedmioty: naczynia, tkaniny, rzeźby.

Z tłumu rozległy się okrzyki protestu, ale Balam nakazał ciszę. Opuszczono go na ziemię i obserwowano z niepokojem, jak podchodzi do człowieka, który wyglądał na dowodzącego całą akcją i trzymał w rękach grubą księgę rachunkową.

- Co to ma znaczyć? - krzyknął Balam, choć dobrze wiedział, a prawdę mówiąc, nawet się tego spodziewał, chciał jednak zachować twarz przed wielbicielami.

Urzędnik w błękitnej szacie ledwie go zaszczycił spojrzeniem.

- Ściągamy dług - odparł.

Wtedy Balam zauważył stojącego pod ścianą człowieka z Konsorcjum, który przyglądał się scenie spod półprzymkniętych powiek z nieprzeniknioną miną.

- Dajcie mi czas! - zwrócił się do niego Balam. - Spłacę wszystko.

Ale człowiek o kamiennej twarzy nic mu nie odpowiedział, bezustannie obserwując spod oka strumień wartościowych przedmiotów.

- Co tu się dzieje? - rozległ się znajomy głos, a tłum rozstąpił się przed panią Sześć Gołębic.

Rozsunęła ostatnich gapiów i podeszła od razu do bramy, z której tragarze wywlekali drewnianą komodę pełną odzieży, sandałów, pióropuszy. Szarpnęła mocno najbliższego z mężczyzn, aż stracił równowagę i przewrócił się na bok. Podeszło do niej natychmiast dwóch strażników, którzy złapali ją mocnym uchwytem pod tłuste ramiona.

- Jak śmiecie! - wrzasnęła. Zwróciła się do Balama: - Mężu, co to wszystko ma znaczyć?

Zanim Balam zdołał odpowiedzieć, z domu wyszedł strażnik niosący na rękach płaczącą Zival.

152

- Czy to ta dziewczynka? - zapytał człowieka z księgą rachunkową.

- Tak, córka - mruknął mężczyzna i postawił w księdze kreskę węglowym pręcikiem.

- Co… - Balam chciał coś powiedzieć, a Sześć Gołębic rzuciła się do córki. Strażnik podał jej dziecko, bo tymczasem nogi kobiety związano w kostkach liną. Jej głośne protesty na nic się nie zdały. - Zamiast nich weźcie mnie! - zawołał Balam do człowieka z Konsorcjum, uświadamiając sobie z bolesnym przerażeniem, co się dzieje. - Oszczędźcie moją rodzinę. Sprzedajcie mnie!

Spojrzenie prześlizgnęło się po nim obojętnie.

- One są więcej warte.

- To nie moja wina, że nie przegraliśmy - zniżył głos Balam. - Starałem się! I przekonałem Kaana, żeby mi pomógł przegrać ten mecz. Ale on… on się rozmyślił w ostatniej chwili. To wszystko jego wina.

Widzieliście, że traciłem punkty jak mogłem. Przestrzegałem umowy, którą z wami zawarłem.

Powinniście zabrać majątek Kaana i jego rodzinę.

- Kaan jest człowiekiem honoru - odparł mężczyzna. - Szanujemy go za to, co zrobił, czy też raczej nie zrobił. Odpowiedzialność spoczywa tylko na tobie, Balamie. - Pominięcie grzecznościowego „panie mój”

było znaczące. Balam postradał nie tylko majątek i rodzinę.

Straż wyprowadziła Sześć Gołębic i Zival. Balam rzucił się do nich, chciał uściskać, ale żona splunęła mu w

twarz i odwróciła się do niego plecami; nie mógł nawet dotknąć córki. W oczach Sześciu Gołębic malowała się czysta nienawiść, szanse na wybaczenie były żadne. Z pogardą rzekła:

- Gdy twoja córka dorośnie na tyle, by zrozumieć, opowiem jej, jakiego podłego miała ojca. Będzie przeklinać twe imię do końca życia.

Czterech uzbrojonych strażników odprowadziło dumną damę przez tłum. Zival wyciągała rączki nad ramionami odchodzącej matki i krzyczała:

153

- Taati!!!

Balam widział swoją rodzinę po raz ostatni.

Niewolnicy podeszli do drzwi, aby pomóc wejść swojemu panu. Jadeitowe Niebo wyszła przywitać małżonka. Dochodziła północ, Kaan wyglądał żałośnie.

- Nigdzie go nie znalazłem - rzekł, łapczywie chwytając naczynie z wodą. - Szukałem go wszędzie. Balam zniknął.

Kaana bolały wszystkie mięśnie, całe ciało miał pokryte siniakami, otarciami, skaleczeniami po grze. Nie miał okazji cieszyć się wygraną, bo szybko do nich doszła wieść o losie Balama.

- To moja wina - powiedział Kaan. - Gdybym uczynił to, o co mnie Balam prosił, miałby nadal swój dom i swoją rodzinę.

- Nie, ukochany. Postąpiłeś słusznie. Gra to święta rzecz. A ty jesteś człowiekiem honoru. Balam skazał

swoją duszę na dziewięć kręgów piekieł tym, że zgodził się popełnić takie świętokradztwo.

Kaan nie był przekonany.

- Musisz jutro wykupić jego żonę i córkę - powiedziała Jadeitowe Niebo.

Kaan już sam o tym pomyślał. Nieważne, ile to będzie kosztować, niechby nawet cały majątek, musi uratować Sześć Gołębic i Zival od losu niewolnic.


Rozdział Osiemnasty.


Targ niewolników odbywał się zazwyczaj raz na dwadzieścia dni, pierwszego dnia miesiąca. Ale zezwolono na dodatkową aukcję ze względu na wyjątkowy charakter towaru. Były

nim nie tylko Sześć Gołębic i Zival, lecz także cała służba domowa Balama. Wystawiono na sprzedaż również wszystkie ruchomości, sąsiedzi ochoczo licytowali naczynia, kobierce, rzeźby i kosztowności,

których od dawna zazdrościli Balamowi.

Zaczęto od rzeczy najmniej cennych, licytator dobrze wiedział, jak stopniować dramatyczne napięcie.

Żona i córka zostały na koniec. Kaan nie stał w tłumie, ale zajął miejsce w pobliżu stołu aukcyjnego, zarezerwowane dla szlachetnie urodzonych. Ludzie zaciekle walczyli o to, by znaleźć się blisko niego.

Zdołał przerzucić piłkę przez kamienną obręcz. Musi każdemu, kto się koło niego znajdzie, przynosić nie lada powodzenie.

Toninie, Dzielnemu Orłu i Jednookiemu udało się zająć miejsca w pierwszych szeregach tłumu.

Jednookiemu pękała głowa. Od razu po wczorajszym meczu zainkasował wygraną, a potem znalazł dwie damy, aby mu towarzyszyły w świętowaniu sukcesu. Zbyt obficie uraczył się pulque.

Sprzedano służbę domową i wszystkie ruchomości, po czym z wielką pompą wyprowadzono Sześć Gołębic. Licytator niewolników recytował donośnym głosem jej zalety, podkreślał wysokie pochodzenie, wymieniał sławnych przodków i krewnych. Odziana była w szkarłatną bawełnianą szatę podkreślającą jej tuszę, a głowę trzymała wysoko, jakby nic sobie nie robiła z tłumu i z sytuacji, w której się znalazła.

Małą Zival przyprowadzono także. Na dowód królewskiego pochodzenia na szyi zawieszono jej jadeitowe godło Uxmal, które ojciec nosił w pasie jako oznakę książęcej godności. Zival kazano stanąć koło matki na podeście umieszczonym wysoko, ponad głowami zgromadzonej gawiedzi. Twarzyczkę miała

zaczerwienioną i opuchniętą od płaczu, widać było, że jest przestraszona.

Kaan czuł się paskudnie. Obwiniał siebie o to, co się stało. Co go na tym boisku napadło? Spojrzał za linię końcową,

154

155

zobaczył siedzącą żonę. A z tyłu za nią tę wróżbitkę, która powiedziała, że Jadeitowe Niebo nosi pod sercem syna. I wtedy nagle poczuł, że nie może zepsuć tej gry.

Teraz może zrobić dla przyjaciela tylko jedno: wykupić jego żonę i córkę i uwolnić je. Właśnie miał się zgłosić do licytacji, gdy prowadzący oznajmił, że matkę i córkę już kupił jakiś anonimowy nabywca w ramach specjalnej transakcji zwanej tu’ux-akah, „rozkosz bogów”.

W tłumie rozległo się szemranie, bo licytacja była zawsze świetną rozrywką. Obie nieszczęsne miano już wyprowadzać, gdy - Kaan patrzył z przerażeniem - Sześć Gołębic wyrwała się strażnikom i rzuciła ku dziecku z krzykiem:

- Zival!

Dziewczynka odwróciła się i skoczyła ku matce. Sześć Gołębic użyła swej solidnej masy, by odepchnąć strażników. Jednego udało się jej zrzucić z podestu, co oczywiście wywołało w tłumie ryk śmiechu.

Chwyciła dziecko w ramiona i odwróciła się. szukając drogi ucieczki.

Na podest wpadli nowi strażnicy, licytator wzywał do zachowania porządku. Wyrwano Zival z ramion matki. Matka i córka krzyczały, gapie na zmianę klaskali i gwizdali, znów zawierano zakłady. Kaan ruszył, aby dostać się na podest, gdzie strażnicy próbowali okiełznać Sześć Gołębic. Jak na osobę takiej postury była zdumiewająco szybka, umiejętnie też korzystała ze swojej masy. Dwóch strażników rąbnęła pięściami, jednego kopnęła z całej siły w krocze.

- Zival! - krzyczała.

Strażnicy zbiegali się tłumnie, wrzeszczącą dziewczynkę odciągnięto daleko. Kaanowi udało się dostać na podest. Nie wiedział, co ma zrobić, działał instynktownie, chciał tylko ratować żonę przyjaciela. Nagle zobaczył, że strażnik, którego Sześć Gołębic kopnęła, podnosi się i rycząc wściekle, unosi wysoko pałkę, po czym opuszcza ją na głowę kobiety. Rozległo się wzbudzające dreszcz chrupnięcie.

156

Sześć Gołębic zwiotczała. Tłum zamilkł, widząc, jak potężne ciało osuwa się na deski niemal z wdziękiem, a krew i mózg rozpryskują się dookoła.


Rozdział Dziewiętnasty.


Po północnej stronie murów Mayapan wznosił się ogromny cuchnący kopiec, usypany ze śmieci wyrzucanych przez mieszkańców miasta: potłuczone dzbany, spleśniałe owoce, zgniła żywność, flaki, szmaty po menstruacji, psie odchody zamiecione z dziesiątków ulic - rzeczy uznawane za nieczyste, których nie wolno trzymać w granicach miasta. Przedstawiciele zarządu miasta podpalali ten kopiec co dwadzieścia dni, aby dym uniósł duchową truciznę jak najdalej od ludzi.

Tam właśnie książę Balam, niegdysiejszy piłkarz i bohater narodowy, pełen poświęcenia mąż i ojciec, człowiek czczony niegdyś przez tłumy, zawlókł się, ściskając w garści zwój sznura i szukając miejsca, gdzie mógłby się powiesić.

Wśród ludzi rozeszła się już wieść, że Balam w zakładach obstawiał porażkę własnej drużyny, co mogło oznaczać tylko jedno: miał zamiar przyczynić się do przegranej. Wyjaśniało to, dlaczego tak kiepsko grał.

Zakazano wymawiania jego imienia, stał się obiektem pogardy w całym kraju.

Miał wciąż przed oczami to, co się stało przed domem: straż zabiera jego żonę i córkę, a tysiące ludzi są świadkami jego wstydu i upokorzenia. Doszła już do niego wieść o śmierci Sześciu Gołębic na targu niewolników.

Powieszenie to najbardziej honorowy sposób samobójstwa. Czy na to zasługuje? A może bogowie woleliby raczej, by oddał w ofierze swe życie, łykając truciznę lub wbijając sobie w pierś sztylet, co wysłałoby jego duszę do dziewiątego kręgu piekieł?

157

Balam rzucił się na kolana i gorzko załkał. Jakże ta Zival wyciągała ku niemu rączki i wołała taati! To wołanie będzie mu dzwoniło w uszach do końca życia. Błaganie ukochanego dziecka o ratunek będzie zagłuszało w jego głowie wszystko inne.

Nawet żony nie był w stanie uratować przed pałką żołdaka…

Osunął się na ziemię, legł w błocie i brudzie, poczuł, jak trucizna wnika w jego krwiobieg i duszę. Zamknął

powieki. Ukazały mu się jeszcze raz ostatnie chwile meczu, gdy Kaan przechwycił piłkę, szepcząc mu do ucha: „Nie mogę tego zrobić, muszę myśleć o synu”. I wtedy, jedną genialną zagrywką, posłał piłkę prosto w kamienną obręcz bramki. I zrujnował Balama doszczętnie.

Balam pragnął umrzeć. Ale gdy tak leżał w tym smrodzie śmietnika, a nowa trucizna płynęła w jego żyłach, nagle obudziło się w nim inne pragnienie: poczuł wyraźnie, że zanim on pożegna się z tym światem, muszą umrzeć inni.

Kaan i Jadeitowe Niebo. To wszystko ich wina. I tej wróżbitki. Bo to ona powiedziała żonie Kaana, że urodzi syna, i dlatego Kaan nie pomógł druhowi. To przez nią nie przegrali tego meczu.

Łkanie Balama ucichło. Usiadł i otarł brudną ręką twarz. Wśród nieczystości i odpadków ogarnął go nagle chłodny spokój. Opuściły go natrętne myśli. Pozostały tylko pierwotne emocje. Nienawiść. Żądza zemsty.

Gdy ludzie Konsorcjum ogołacali dom Balama, jego samego obdarli z odzieży. Na oczach gawiedzi upadłego księcia pozbawiono kosztownej opaski biodrowej i opończy, a także biżuterii: bransolet na przegubach i kostkach, kolczyków w uszach, nosie, wargach. Zabrano mu nawet sandały. Stał w zwykłej płóciennej przepasce, boso, jak człek z gminu, nędzny wieśniak. Zostawiono mu tylko dwa talizmany na szyi, nie odważyli się ich wziąć, bo to tabu: mały woreczek z mlecznym zębem Zival oraz jadeitowy amulet, który Balam otrzymał w dniu inicjacji

158

jako mężczyzna, po przejściu bolesnego i krwawego rytuału wkłuwania kolczyków w genitalia.

Teraz jednak nie myślał o tym wszystkim. Nic już nie ma znaczenia, ważna jest tylko odpłata za to, co mu uczyniono. Potem może się stać cokolwiek, nie obchodzi go to. Trzeba tylko ukarać tych troje…

Jadeitowe Niebo martwiła się, że Kaan wyszedł znowu do miasta szukać przyjaciela. Była już późna noc, nikt przy zdrowych zmysłach nie włóczył się o tej porze po ulicach. Prześladowały ją złe przeczucia i niejasna obawa, wolałaby, aby mąż był przy niej. Kaana jednak nękały takie wyrzuty sumienia, że tylko znalezienie Balama mogło go uspokoić.

Krzątała się po przestronnej sypialni, paliła kadzidło, recytowała modlitwy. Jadeitowe Niebo należała do sekty Czcicieli Boskiego Powrotu. Dawno, dawno temu Kukulkan - poświęcona mu piramida wznosiła się nad głównym placem Mayapan - królował na tej ziemi jako władca, mędrzec i uzdrowiciel. Potem odszedł, wypłynął na wschodnie morze tratwą uczynioną z węży, ale obiecał, że pewnego dnia wróci i wtedy zapanuje na ziemi pokój i harmonia. Przed jego to wizerunkiem modliła się teraz gorliwie

małżonka Kaana. Miała nadzieję, że dym kadzideł zaniesie jej błagania do uszu upierzonego węża, Kukulkana.

W sypialni Jadeitowego Nieba były też wizerunki innych bóstw. I do nich się modliła, im także paliła kadzidło. Co chwila przerywała jednak modły, nasłuchiwała, czy nie rozlegną się znajome kroki męża.

Słyszała tylko prowadzoną półgłosem rozmowę na korytarzu pod drzwiami. Jedna osoba prowadziła konwersację jakby sama ze sobą. To wróżbitka. Jadeitowe Niebo poprosiła ją, aby spała pod drzwiami i dodawała jej otuchy swoją obecnością. Dziewczyna zgodziła się, ale pod warunkiem że zostanie z nią również ten niemy chłopiec. Oboje - dziewczyna prorok i zaczarowany chłopiec - z pewnością odegnają złe duchy.

159

Zagrażał jej jednak człowiek, nie złe duchy. Ktoś przelazł przez mur posiadłości i zeskoczył miękko na trawnik dziedzińca.

Balam rozejrzał się dookoła. Nasłuchiwał chwilę. Potem podkradł się do budynku, skulony, na czworakach jak zwierzę, czujny. Na pewno wszyscy śpią. Postanowił szybko wedrzeć się do środka i obsydianowym sztyletem, który nabył za jadeitowy amulet z ceremonii inicjacji, podciąć tyle gardeł i przebić tyle piersi, ile się da. Zacznie od tej wątłej małżonki. Na pewno śpi słodko na macie, a syn Kaana śpi również, zwinięty w jej brzuchu. Ta dwójka idzie na pierwszy ogień.

Wślizgnął się tylnym wejściem i ku swojemu zaskoczeniu zobaczył, że w sypialni Jadeitowego Nieba pali się lampa. Aha, modli się i składa ofiary domowym bóstwom.

Kobieta usłyszała szmer i zobaczyła cień na ścianie. Już miała wszcząć głośny alarm, gdy dostrzegła, że postać widoczna w pełgającym blasku oliwnych lampek to garbus. Tak! Zgarbiony mężczyzna. Ma wypukły grzbiet. Przepowiednia wróżbitki się spełnia!

Jadeitowe Niebo pospieszyła do drzwi, żeby przyjąć posłańca bogów, uradowana, że przepowiednie proroczego kielicha są prawdziwe - co znaczy, że rzeczywiście urodzi syna.

Gdy zgarbiony gość znalazł się w kręgu światła, wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.

- Balam?! Co ty tu robisz? - Zauważyła, jak nędznie wygląda. Był brudny i rozczochrany. - Kaan cię szuka.

Gdzie byłeś? Wchodź, na pewno jesteś głodny i spragniony. - Wtedy zobaczyła sztylet. Zaczęła się cofać, podniosła ręce do góry. - Proszę… - zaczęła mówić.

Skoczył. Ostrze z obsydianu zajaśniało szklistym połyskiem. Jadeitowe Niebo otwarła usta do krzyku, ale zakryła je brudna dłoń Balama. Kobieta próbowała się wyrwać. Rozszerzonymi z przerażenia oczami patrzyła na zbliżający się nóż. Otworzyła usta szerzej i wbiła zęby w dłoń napastnika. Balam jęknął i upuścił sztylet. Wywinęła mu się. Chwycił ją

za rękę. Uderzył ją z całej siły pięścią w brzuch. Zgięła się wpół, obejmując rękami w tali , i cofnęła się chwiejnie. Balam schylił się po nóż. Jadeitowe Niebo potrąciła dużą urnę, która z hukiem wylądowała na posadzce.

- Wasza wysokość? - rozległ się pytający głos zza drzwi po drugiej stronie komnaty. - Wszystko w porządku?

Balam znieruchomiał, zerknął na drzwi. Gdy pytanie rozległo się drugi raz, zerwał się do ucieczki.

Tonina rozchyliła kotarę i zobaczyła, że Jadeitowe Niebo leży na podłodze zwinięta w kłębek. Krzyknęła do Dzielnego Orła, żeby zawołał pomoc, a sama podbiegła do leżącej, chcąc ją podnieść. Ból nie pozwalał

Jadeitowemu Niebu wstać. Wtedy Tonina dostrzegła pierwszy strumyczek krwi.

- Pomóż mi - wyszeptała Jadeitowe Niebo - ratuj dziecko…

Balam nie uciekł z posesji, schował się w ciemnym kącie pod budynkiem. Był świadkiem, jak Tonina woła o pomoc, a potem klęka przy pani domu i kładzie jej głowę na swoich kolanach. Jadeitowe Niebo próbowała coś powiedzieć.

- Nie rozumiem - odrzekła Tonina.

Jadeitowe Niebo mówiła coś napiętym szeptem, zacinając się. Tonina rozpoznała tylko jedno słowo: k’iinaam, wiedziała, że po majańsku znaczy to „cierpię”.

Gdy Balam przypatrywał się, jak Jadeitowe Niebo umiera, przyszedł mu do głowy szatański pomysł. Nie zabije Kaana. Tragedia spadnie na jego sumienie. Co to za mąż, który zostawia żonę samą w nocy, gdy demony i upiory panują nad światem? Śmierci Jadeitowego Nieba winien jest Kaan. I niech Kaan wie, jak boli, gdy traci się żonę.

Wyślizgnął się na ulicę w tej samej chwili, gdy Kaan wbiegał do domu powitany na progu przez służbę, która od razu zakomunikowała mu, że coś złego stało się z panią.

Tonina podniosła zapłakaną twarz.

- Chyba się potknęła o kobierzec - powiedziała. - Upadła na tę urnę…

160

161

Kaan ukląkł, nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Dzielny Orzeł i sługa stali w milczeniu na progu sypialni. Kaan podniósł na Toninę wzrok pełen bólu.

- Czy ona… czy coś powiedziała… zanim…?

Tonina nie zrozumiała, o co pyta. Obejrzała się za siebie i z ulgą zobaczyła, że Jednooki przepycha się przez stłoczoną służbę. Gdy zbliżył się do niej, wyczuła woń alkoholu, a na twarzy i szyi widziała ślady damskich szminek.

Kaan powtórzył pytanie, karzeł przetłumaczył.

Tonina nie chciała kłamać, ale również nie chciała mówić Kaanowi prawdy. Ludzie z Wyspy Pereł bali się

powolnej śmierci i mieli zwyczaj pozbywania się każdego, kogo taka śmierć miała dotknąć. W ten sposób zapewniali, że jego dusza dostanie się do raju, w przeciwnym wypadku mogłaby zabłądzić. Przedłużająca się śmierć wywołuje upiory, które nawiedzają żyjących. A czasem demony porywają duszę umierającego.

Nie miała też ochoty mówić mu, że ostatnie słowo jego żony brzmiało „cierpię”.

- Pani Jadeitowe Niebo umarła natychmiast - rzekła cicho. - Nic nie powiedziała. Nie była świadoma, że umiera.

Twarz Kaana wykrzywił grymas bólu, z gardła wyrwał się mu zdławiony jęk.

- Powinienem był być tu przy niej. Może bym ją uratował! To moja wina!

Pojął od razu: bogowie się na niego pogniewali, bo zgodził się przegrać mecz. Nieważne, że w ostatniej chwili zmienił zdanie i nie dopuścił do tego. Obiecując Balamowi poparcie, zgodził się zmienić boski plan!

A za to spotyka go kara. Najgorzej, że Jadeitowe Niebo umarła, nie wyznawszy grzechów. Jej dusza i dusza nienarodzonego syna znikną na zawsze. Nigdy nie zmartwychwstaną.

Kaan zerwał się na równe nogi. Otumaniony wściekłością i bólem, na oczach zdumionych świadków zaczął rozbijać wizerunki bóstw, które miały się opiekować jego żoną. Gdy

zabrał się do posągu Kukulkana, podbiegła do niego Tonina i schwyciła rzeźbę, nie pozwalając, by rzucił ją na posadzkę.

W tej właśnie chwili wbiegł sąsiad, owinięty w opończę. Był to Hu Imix, zamożny prawnik, bliski znajomy Kaana i Jadeitowego Nieba. Obudziły go, a także jego żonę, docierające przez otwarte okna i mury ogrodu odgłosy zamieszania. Teraz stał i patrzył w niemym zdumieniu i przerażeniu na scenę, której nie rozumiał: Jadeitowe Niebo w kałuży krwi, klęczący przy niej karzeł, wokół rozrzucone, porozbijane wizerunki bóstw, Kaan i wróżbitka wyrywający sobie posąg Kukulkana.

Co tu się stało?

Przybywali następni zaalarmowani sąsiedzi i znajomi, po tej elitarnej dzielnicy wieść rozchodziła się szybko. Kaan ukląkł przy żonie, kołysał ją w ramionach. W korytarzu rozlegały się nerwowe szepty; prawnik Hu Imix posłał zwierzchnika służby Kaana w ważnej sprawie do miasta. Po chwili przybyli strażnicy miejscy w towarzystwie dyżurnego kapłana, którego obowiązkiem było strzec miasta przed aktami świętokradztwa. Przesłuchano służbę, która zeznała, że Kaan i wróżbitka poniszczyli domowe wizerunki bóstw. Takie postępowanie z wizerunkami bóstw to bluźnierstwo wobec samych bogów.

Czterech strażników musiało odrywać Kaana od zwłok Jadeitowego Nieba. Wywleczono go i związano liną. Nie protestował. Tonina za to krzyczała i błagalnie patrzyła na Jednookiego. Ten blady i wstrząśnięty przyglądał się, jak ją zabierają.

Umieszczono ich w areszcie przylegającym do pałacu królewskiego. Kaan nic nie mówił, siedział, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Tonina była zupełnie oszołomiona, nie pojmowała, co się dzieje, nikt jej bowiem niczego nie przetłumaczył.

Przed klatką aresztu mimo późnej pory zebrał się tłumek. Przyniesiono zapalone pochodnie, które miały odpędzać złe

162

163

duchy i upiory. Gdy Jednooki usłyszał, że para ma stanąć przed sądem, pospieszył z powrotem do rezydencji, gdzie panował zamęt, bo służba wpadła w panikę. Obawiano się pociągnięcia do odpowiedzialności za pomaganie bluźniercy.

Dzielny Orzeł usiłował coś mówić, ale wydawał z siebie tylko zdławione skrzeki schwytanego w pułapkę zwierzęcia. Jednooki wślizgnął się do skrzydła dla służby, gdzie leżały rzeczy osobiste całej trójki. Na szczęście wszystko pozostało nienaruszone. Przeszukał worek podróżny Toniny, wyjął sakiewkę z perłami, przeliczył je i zaczął się zastanawiać, czy za taką łapówkę uda mu się dostać do pałacu i uzyskać posłuchanie u króla.

- Król może mnie zechce wysłuchać - powiedział do Dzielnego Orła, upychając sakiewkę za pasem. -

Zaproponuję mu układ. Jestem w końcu jednookim karłem. Trudno znaleźć kogoś, kto przynosi tyle szczęścia co ja. Jego Najwyższa Dobroć na pewno nie przegapi okazji, aby mieć mnie w swoim otoczeniu w zamian za uwolnienie Toniny. A jeśli idzie o Kaana… O co chodzi? - Odwrócił się ku drzwiom, skąd dobiegała ożywiona rozmowa kucharzy. Słuchał przez chwilę. Zrobił zdziwioną minę, ale zaraz się uśmiechnął. - Możesz być spokojny, młody przyjacielu - poklepał Dzielnego Orła po plecach. - Zdobyłem właśnie najcenniejszą informację, na jaką kiedykolwiek udało mi się natrafić. Na tej informacji nieźle zarobimy. - Po czym zakomunikował Dzielnemu Orłu coś zupełnie zdumiewającego.


Rozdział Dwudziesty.


Nic nie dzieje się przypadkowo. Pewność Majów, że wszechświat działa wedle boskiego planu, była niewzruszona. Ten plan decyduje o wszystkim: od ruchu gwiazd na niebie

po czynności fizjologiczne najnędzniejszego chłopa. Jeśli dzieje się coś niedobrego, jest to znak, że bogowie są niezadowoleni. Problem trzeba zbadać, znaleźć rozwiązanie i zjednać bogów, a sposobów na to jest wiele, od zapalenia wonnego kadzidełka po przelanie strumienia ludzkiej krwi.

Po długich deliberacjach kapłanów i astrologów, po uważnej obserwacji nieba i studiowaniu świętych ksiąg wybrano odpowiedni dzień na posiedzenie trybunału, którego zadaniem będzie zbadanie, jakich zbrodni dopuścił się Kaan przeciw bogom, i określenie, co trzeba zrobić, by świat wrócił do równowagi.

Tymczasem przeprowadzono kremację ciała Jadeitowego Nieba. Odprawiano modły i palono kadzidła, bo zmarła, nie wyznawszy ceremonialnie swych grzechów.

Obawy nękały wszystkich, od króla po najnędzniejszego niewolnika. Dopuszczono się świętokradztwa. Jak

mogło dojść do takich strasznych rzeczy w domu wielkiego Kaana? Jak to możliwe, by na tego wynoszonego pod niebiosa bohatera spadło takie nieszczęście? Gdy jego wielbiciele radowali się wygraną w Trzynastej Rozgrywce, bogowie uderzyli w jego żonę i nienarodzone dziecię. Najpierw zginęła nieszczęsna małżonka Balama, potem Kaana. Cóż oznacza to dla ludu Mayapan? Wszyscy rozumieli, że poronienie i zgon Jadeitowego Nieba było podyktowane wolą boską. Ale Kaan zrobił rzecz straszną: zakwestionował boski plan, niszcząc wizerunki bóstw opiekuńczych i przeklinając je. Można się obawiać, że bogowie swój gniew obrócą przeciw całemu miastu.

Trzeba ich przebłagać. Ale Kaan milczy. Nic nie powiedział na swoją obronę, nie chce odwołać bluźnierczych słów. Milczał przez całą publiczną rozprawę. Tymczasem tłum zebrany na placu obserwował go z niepokojem. Członkowie Bractwa Dziewięciu zawodzili i bili się w piersi.

- Człowieku, powiedz coś - szeptał mu ostro do ucha Hu Imix. Wprawdzie Mayapan był miastem rządzonym przez kapłanów i obowiązywało tu głównie prawo religijne, ale prawnicy od spraw cywilnych też byli potrzebni. Hu Imix

164

165

specjalizował się w takim właśnie świeckim prawie: sprawy spadkowe, rozwody, transakcje nieruchomościami, spory międzyludzkie. Wprawdzie tym razem proces dotyczył świętokradztwa, lecz on na ochotnika zgłosił się jako obrońca Kaana. - Odwołaj wszystko, a na twoje miejsce zostanie złożony w ofierze jeniec. Bogowie dadzą się przebłagać.

Ale Kaan milczał stanowczo. Niemniej jednak gdy Hu Imix rzekł:

- Poświęcenie samej dziewczyny nie wystarczy - Kaan otworzył oczy, ożywił się na chwilę, popatrzył na Toninę i mruknął:

- Ona nie zrobiła nic złego. Jest niewinna. Dziewczyną nikt się jednak nie przejmował. Musi umrzeć, to było jasne, ale ona sama to zbyt nędzna ofiara, żeby przebłagać bogów. W tym przypadku na ofiarę konieczny jest ktoś szlachetnej krwi.

Jego Najwyższa Dobroć siedział na wysokim tronie, odziany w olśniewające szaty. Widać było, że jest niezadowolony. Kaan był najlepszym piłkarzem w Mayapan. Drużyna już straciła księcia Balama. nikt nie miał pojęcia, gdzie się ten nędznik podziewa. Teraz znów Kaan! Niestety, król nie miał w zapasie żadnych jeńców wysokiego rodu, których można by poświęcić zamiast Kaana. Władcy Majów starali się zawsze mieć jakichś jeńców szlachetnej krwi z innych miast, właśnie na wypadek takiej sytuacji. Ale tym razem nic z tego. Mayapan utraci Kaana. a z nim mistrzostwo w rozgrywkach piłkarskich.

- Przemów! - syknął jeszcze raz Hu Imix, widząc wyraźnie, że Jego Najwyższa Dobroć nie będzie miał

innego wyjścia, jak tylko wydać wyrok, którego nikt nie chciał.

Kaan jednak zachowywał się tak, jakby już nie żył.

W związku z tym wyrok wydano. Po mieście rozeszła się wieść: para bluźnierców zostanie złożona bogom w ofierze.


Rozdział Dwudziesty Pierwszy.


Przez trzy dni dwór królewski Mayapan, a także kapłani, żołnierze, wysocy rangą urzędnicy i wszystkie znaczniejsze osobistości szykowali się do wielkiego święta. Powietrze przepełniały dymy kadzideł, fanfary trąb i miarowe dudnienie bębnów. Wreszcie wszyscy zebrali się na głównym placu. Zanoszono modły do Kukulkana, palono mu kadzidła w świątyni na szczycie piramidy. Sformował się wielki orszak. Na czele szła rodzina królewska, dalej dwór, arystokracja i bogaci kupcy, a za nimi ciągnął tłum tych zwykłych, szarych obywateli, którzy mogli porzucić na kilka dni swoje zajęcia. Procesja wyszła z miasta i ciągnęła dostojnie przez puste targowisko, a dalej - pola ogołocone z drzew, kamieniołomy wapienia, gospodarstwa rolne, potem dotarła na gładką Białą Drogę wiodącą do Chichen Itza.

W tej dawnej stolicy w pradawnych świątyniach najstarszych bogów Majów dwie ofiary mają oddać ducha.

Tonina i Kaan siedzieli w otwartych lektykach, które nieśli na ramionach specjalnie dobrani kapłani. Kaan siedział nieruchomo, ale Tonina rozglądała się, szukając możliwości ucieczki. Otaczała ich jednak gromada kapłanów i strażników. Za nimi szedł wielki tłum ludzi.

Przenocowano w obozie założonym na rozległej polanie przy drodze. Marsz trwał jeszcze cały następny dzień. Do opuszczonego miasta orszak dotarł pod wieczór. Na głównym placu otaczającym piramidę Kukulkana i boisko do piłki, gdzie kiedyś przebywali Tonina i Dzielny Orzeł, rozbito namioty. Powstało ogromne obozowisko.

Jednooki starał się jak mógł, by uspokoić Dzielnego Orła, ale młodzieniec był przestraszony i napięty. Nie chciał jeść i nie mógł spać. Nie odrywał wzroku od małego namiotu, w którym umieszczono pod strażą Toninę.

166

167

- Nie martw się, mój niemy przyjacielu. Toninie na razie nic nie grozi. Różne rzeczy można mówić o Majach, ale trzeba przyznać, że ludzi przeznaczonych na ofiarę traktują bardzo dobrze.

Jednooki westchnął. Traktują tak dobrze, że zdarzało się, iż osoby szlachetnie urodzone, gdy spotkała je ruina materialna, zgłaszały się na ochotnika na ofiarę po to tylko, by uciec od życia w nędzy i doświadczyć, choć przez parę dni, życia opływającego w luksusy.

Tonina wcale się owymi luksusami nie cieszyła. Wprawdzie służebnice nacierały ją wonnymi olejkami,

czesały i odziewały w szaty tak delikatne, że niemal się ich nie czuło na skórze, ona jednak nie odrywała wzroku od wyjścia z namiotu, wciąż licząc na to, że Dzielny Orzeł i Jednooki wedrą się tutaj i ją uratują.

Mają jej ściąć głowę. Cóż za niehonorowa, haniebna śmierć - tak przynajmniej uważano na wyspach.

Samej śmierci się nie bała. Wyspiarze wierzą, że po śmierci dusza opuszcza ciało i przez jakiś czas żywi się łakociami, po czym zostaje wniebowzięta i dołącza do dusz przodków. Śmierć jest czymś wyczekiwanym, a nie przerażającym. Tonina obawiała się czegoś innego: że nie wypełni obietnicy złożonej dziadkowi i babci.

Zawiodłam ich.

Nie umiała powstrzymać łez, które ciekły jej po policzkach i rozmazywały święte symbole namalowane przez służebnice na twarzy. W obliczu śmierci życie nabrało znaczenia, stało się nagle cenne. Dałaby wszystko na świecie, by przeżyć choć jeden dzień wśród swojego ludu… by jeszcze raz zanurkować…

poczuć smak potraw przyrządzanych przez Guamę… usiąść u stóp Huracana i posłuchać jego opowieści.

Myślała też o Kaanie, nie mogła wyrzucić z pamięci widoku jego klęczącej postaci, gdy trzymał Jadeitowe Niebo

w ramionach i rozpaczliwie płakał. Jego też zawiodłam, pomyślała. Jadeitowe Niebo poprosiła ją, żeby pilnowała jej bezpieczeństwa przez tę jedną noc, a skończyło się to tragicznie.


Rozdział Dwudziesty Drugi.


Następny dzień rozpoczął się od porannych modłów i tańców. Żołnierze odbyli paradną musztrę, dęto w trąby, całe obozowisko szykowało się w podnieceniu do ceremonii ofiarowania.

W końcu pora nadeszła. Widzowie zajęli miejsce na starodawnym placu przed piramidą Kukulkana, rozległ się posępny łomot bębnów i uroczysty orszak ruszył Świętym Gościńcem przez gęsty las, mijając opuszczone zabudowania i porzucone pola, na które znów wkroczyła dżungla. Muzykanci grali skoczne melodie, ludzie klaskali rytmicznie, dając znać bogom, że czeka ich miłe wydarzenie. Tonina kuśtykała na drżących nogach, co i raz oglądała się za siebie, wciąż licząc na ratunek, na który jednak wcale się nie zanosiło. Przed nią szedł Kaan otoczony świtą kapłanów wysokiej rangi. Jego ciało pokrywały złote i jadeitowe ozdoby.

Kondukt wyszedł z lasu na rozległą polanę, idealnie kolistego kształtu. Tonina nie widziała, co znajduje się pośrodku, ale gdy podprowadzono ją na skraj wapiennych schodów wiodących w dół, ze zdumienia otworzyła szeroko oczy.

Znajdowali się na krawędzi ogromnego zagłębienia wśród lasu, wypełnionego ciemnozieloną wodą, usłaną na powierzchni opadłymi jesiennymi liśćmi. Miejsce wyglądało dość ponuro, a Tonina zastanawiała się, gdzie im będą ścinać głowy.

Zapadła niesamowita cisza. Kaana i Toninę ustawiono obok siebie na małym, płaskim kamiennym pomoście. Tonina

168

169

rozejrzała się po twarzach zgromadzonych dookoła cenote i ze zdumieniem zauważyła wśród nich matkę Kaana. Stała skromnie na uboczu, zgarbiona, z opończą narzuconą na głowę, jakby chciała, by jej nie poznano. Tonina zerknęła na Kaana. On także zauważył w tłumie matkę. Na jego twarzy po raz pierwszy od śmierci Jadeitowego Nieba przejawiła się jakaś emocja. Gniew? Pogarda? zastanawiała się Tonina. Jakież straszne musi być dla tej biednej kobiety przyglądanie się egzekucji własnego syna.

Gorączkowo szukała Dzielnego Orła i Jednookiego. Przecież muszą przybyć jej na ratunek. Nigdzie ich jednak nie było.

Jeden ze świadków ofiary ukrywał się między drzewami. Książę Balam. W bezbrzeżnej rozpaczy podążał

za orszakiem Białą Drogą z Mayapan. Trzymał się z tyłu, wyglądał na człowieka opętanego. Kaan zostanie poświęcony bogom, a to oznacza, że jego dusza pofrunie prosto do Trzynastego Raju. Nie taki koniec wymarzył sobie dla niego Balam. Kaan miał żyć zdruzgotany i zgorzkniały, zżerany przez wyrzuty sumienia i poczucie winy.

Rozległa się fanfara. Podeszli kapłani z dymiącymi kadzielnicami. Toninę i Kaana z pełną powagą obwieszono ciężkimi ozdobami z jadeitu i obciążono przywiązanymi kamieniami. Tonina nie pojmowała.

Czy tak wyglądają przygotowania do ścięcia? Spojrzała w dół, na wodę. Chcą ich wepchnąć do studni?

Przecież to bez sensu, wystarczy dopłynąć do drugiego brzegu i wyjść. Co to za ofiara z ludzi, jeśli skazani przeżyją? A może w tej głębinie kryją się straszliwe potwory?

Przestraszyła się znowu, żeby się uspokoić, zaczęła głęboko oddychać. Może to ten sam potwór, którego szkielet leży na dnie laguny? To byłoby gorsze niż ścięcie. Taki potwór rozszarpuje człowieka powoli na kawałki… Poczuła na karku twardą dłoń. Wraz z Kaanem zepchnięto ją do wody.

170

Spadali, koziołkując, razem uderzyli o powierzchnię i od razu się zanurzyli. Tonina bez trudu uwolniła się od ciężarów i zaczęła się wynurzać. Zobaczyła nagle, że Kaan szamoce się bezładnie, marnując cenne powietrze, które wielkimi bąblami unosi mu się z otwartych ust. Wprawdzie i jemu udało się uwolnić z balastu, ale -jak sobie od razu uświadomiła Tonina - nie miał pojęcia o pływaniu. Szedł na dno. Płynąc ku niemu, zauważyła na dnie szkielety niezliczonych ofiar. Przeszył ją lęk. Żarłoczny potwór musi tu gdzieś być. Połyka ofiary, a potem wypluwa kości.

Wiedziała, że musi wyciągnąć Kaana na powierzchnię, zanim spróbuje zrobić wdech pod wodą. Chwyciła go mocno i przyciągnęła ku sobie. Przycisnęła usta do jego ust i wdmuchnęła mu do płuc niewielką porcję powietrza z własnego zapasu. Równocześnie jęła miarowo uderzać nogami, by wynieść na powierzchnię ich oboje. Kaan zaczął się jej wyrywać w ataku bezmyślnej paniki, próbował otworzyć usta i zrobić wdech.

Dlatego Tonina nie odrywała warg od jego ust i cały czas biła mocno nogami, coraz wyżej, ku światłu.

Ciało Kaana zwiotczało. Przeraziła się, że umarł.

Gdy się wynurzyli, wciąż trzymała usta przyciśnięte do ust Kaana. Jedną ręką unosiła jego głowę nad wodą, a sama nabierała hausty ożywczego powietrza. Następnie drugą ręką ucisnęła mu pierś. Z ust Kaana chlusnęła woda. Nadal wisiał na niej bezwładnie. Oczy miał zamknięte, był blady jak ściana. Jeszcze raz wdmuchnęła mu do ust porcję powietrza. Z góry patrzył na nich oniemiały tłum.

Po chwili Kaan odkaszlnął i wypluł jeszcze trochę wody. Dźwięk odbił się echem od wapiennych ścian studni, a po chwili dołączył do niego inny odgłos: spontaniczny ryk tłumu, który pojął, że ofiary przeżyły.

Tonina nie zwracała na to uwagi. Holowała Kaana do brzegu, szukając miejsca, gdzie można by się wygramolić po wapiennej skale. Nagle przed jej zdumionymi oczami rozwineły się

171

sznurowe drabinki, przytrzymywane przez krzepkich mężczyzn. Z tłumu rozlegały się radosne okrzyki zachęty. Pierwsza wyszła z wody Tonina. Odwróciła się, złapała Kaana za rękę i pociągnęła go za sobą.

Gdy wdrapała się na górę, powitał ją żywiołowy aplauz, ludzie tłoczyli się, by jej dotknąć. Nagle pojawili się Jednooki z Dzielnym Orłem i odciągnęli ją od studni. Tłum zresztą natychmiast o niej zapomniał, bo pokazał się Kaan. Wszyscy pragnęli go uhonorować. Jego Najwyższa Dobroć podszedł do ociekającego wodą, zdyszanego piłkarza, okrył go szkarłatną opończą i ogłosił błogosławionym wybrańcem bogów.

Balam uciekł między drzewa. Stało się jeszcze gorzej, niż sobie wyobrażał. Kaan przeżył i jest teraz ulubieńcem i bohaterem większym niż kiedykolwiek.


Rozdział Dwudziesty Trzeci.


- W cenote nie ma i nigdy nie było żadnego potwora - wyjaśnił Jednooki, grzebiąc w żarze ogniska. Była już późna noc, a tłum zebrany wokół piramidy Kukulkana świętował hucznie. O tym szczęśliwym dniu będzie się opowiadało przez wiele lat. To nie żaden potwór uśmierca ofiary poświęcone bogom - ciągnął

karzeł. - Po prostu Majowie nie umieją pływać. W każdym razie mieszkańcy miast w głębi lądu. Nikt nie wychodzi żywy z cenote. Majowie w ogóle boją się wody, no a poza tym przecież ofiary zostają obciążone kamieniami. Wpadają do wody i toną. Kiedy usłyszałem, że ceremonia składania ofiar ma się odbyć w Chichen Itza i że ma polegać na utopieniu w wielkiej studni, wiedziałem, że się uratujesz. - Wyszczerzył

zęby w uśmiechu. - Postawiłem majątek w zakładach, że przeżyjesz. Przecież jesteś wyspiarką. - W tym zdaniu zabrzmiała duma. - Wiedziałem,

że wypłyniesz. Nikt mi jednak nie wierzył, dlatego chętnie się ze mną zakładali, myśląc, że zgłupiałem.

Tonina słuchała go jednym uchem. Owinięta zapasową opończą Jednookiego, bo jej tunika i spódnica suszyły się przy ognisku, rozmyślała o Kaanie. Jaki miał dziwny wyraz twarzy, gdy go wyciągała z cenote.

Popatrzył na nią ze złością,

Gniewa się na mnie, że go uratowałam.

- Jutro odbiorę wygraną - mówił Jednooki. - Jesteśmy bogaci.

Popatrzyła na niego uważnie.

- Jesteśmy? Odwrócił wzrok.

- Hm, no bo wiesz, postawiłem twoje perły. Początkowo chciałem je wykorzystać na łapówkę - dodał

pospiesznie. - Pomyślałem, że jeśli uda mi się dostać do króla, to dobiję z nim targu, żeby ciebie uwolnił.

Ale potem usłyszałem od naszych kucharzy, że ceremonia odbędzie się w wielkim cenote w Chichen Itza.

Więc wykorzystałem twoje perły, żeby się założyć, że przeżyjesz. Teraz czeka nas życie pełne wygód.

Toninę mało obchodziły wygody i wygrane, jej myśli wciąż biegły ku wielkiemu, rozjarzonemu światłami namiotowi. Kaan był teraz gościem Jego Najwyższej Dobroci, brał udział w uczcie, otoczony opieką i najlepszym towarzystwem. Toniny nie zaproszono. Nic sobie z tego nie robiła. Natomiast martwiła się tym gniewnym wyrazem na twarzy Kaana. Dwa razy ratowała mężczyźnie życie i za każdym razem spotykała się z nienawiścią. Przeczesała palcami długie wilgotne włosy, próbując równocześnie rozplątać splątane myśli. Zwróciła się do Jednookiego:

- Czy teraz jestem wolna i mogę się udać do Quatemalan?

- Tak, tak - odparł, snując własne plany.

- W takim razie wyruszam jutro z samego rana. Nie musisz mi towarzyszyć - dodała, żałując, że już nie jest 172

173

w drodze na południe. Odczuwała dziwną potrzebę samotności. Wciąż jednak daleko jej było do jasności myśli. Było późno, czuła zmęczenie. Tak dawno nie pływała, że teraz bolały ją wszystkie mięśnie. I ten strach: przed ścięciem, przed potworem wodnym… I ta reakcja Kaana na to, że go uratowała… Pragnęła być sama i podążać wytyczoną ścieżką.

Zerknęła na Dzielnego Orła, który siedział bez ruchu, jakby nieobecny, wpatrując się złotymi oczyma w płomienie. Jednooki opowiedział jej, że chłopak bardzo się niepokoił. Przyglądała się urodziwej buzi chłopaka, zmysłowym ustom, tak skorym do uśmiechu, przypominała sobie, jak miło jest przytulić się do niego i zasnąć. Nie, pomyślała, nie chcę podróżować zupełnie sama. Z Dzielnym Orłem to tak. Tylko ja i on…

Ale Jednooki nie miał zamiaru opuszczać kogoś, kto przeżył wtrącenie do cenote w Chichen Itza. To tak rzadki przypadek, że ludzie z chęcią zapłacą niezłą sumkę, żeby tylko znaleźć się w pobliżu tej dziewczyny.

Chytremu kupcowi przyszło też do głowy, że zamiast wydać Dzielnego Orła myśliwym, może odnaleźć jego własny lud i zyskać spore wynagrodzenie za odstawienie go do swoich.

- Wyruszam z wami - powiedział Jednooki. - Ciekaw jestem, co to za czerwony kwiat, którego szukasz.

Musimy jednak wrócić najpierw do Mayapan, bo schowałem w rezydencji Kaana twój worek podróżny, a także wygrane z zakładów o wynik Trzynastej Rozgrywki. W daleką drogę musimy się odpowiednio wyekwipować.

Tonina zgodziła się potulnie. Dwa dni marszu do Mayapan, nocleg w rezydencji Kaana, a trzeciego dnia rano są już na Białej Drodze wiodącej na południe.

- Bogowie znów uśmiechnęli się do mojego ludu - rzekł radośnie król Mayapan.

Królewski namiot rozświetlały jasno pochodnie i lampy oliwne. Muzykanci grali wesoło, pląsały tancerki, wnoszono

półmiski z jadłem, a tłusty monarcha i jego równie tłusta małżonka objadali się bez końca. W centrum uwagi był oczywiście Kaan. Ze wspaniałą obszywaną jadeitowymi zdobieniami przepaską na biodrach, w szkarłatnej opończy na ramionach, obwieszony naszyjnikami i girlandami kwiatów, z włosami upiętymi w elegancki ogon jaguara. O dziewczynie, która go uratowała, nie pamiętał nikt. Oprócz Kaana.

Wśród rozrywek i wygód królewskiego namiotu, mimo zainteresowania młodych kobiet (przecież był

wdowcem na wydaniu), wciąż przemyśliwał o śmierci. Przecież dobrowolnie się na nią zdecydował, nie chciał żyć - a tu nic z tego. Przez Toninę żyje nadal, a na dodatek - znów obdarzony łaską bogów.

Wyrzuty sumienia z powodu śmierci Jadeitowego Nieba nie ustąpiły, przeciwnie, z każdą chwilą się wzmagały. Jakim prawem ma się cieszyć przychylnością losu, gdy jej biedna dusza błąka się beznadziejnie między niebem a piekłem? Jego obowiązkiem było być przy żonie, ochraniać ją. Dlaczego się poderwała i przewróciła, zrzucając urnę? Gdyby był przy niej, wezwałby akuszerki, może by uratowały i ją, i dziecko.

Ale go nie było. Jadeitowe Niebo nie żyje. Ich syn nie żyje. On nie zasługuje na to, by żyć. Nienawidził

Toniny za to, co zrobiła: za przywrócenie go życiu, które jest dla niego torturą… A mimo to…

Nie interesowały go śliczne, niemal nagie tancerki wyginające zmysłowo ciała. Wracał do jednego wspomnienia: tej chwili, gdy odzyskał przytomność na powierzchni wody, gdy Tonina obejmowała go ramieniem, przyciskała do siebie i przywierała ustami do jego ust, by tchnąć w jego płuca życie. To była chwila przedziwnej bliskości, zupełnego odosobnienia, choć na oczach setek świadków zgromadzonych na brzegu cenote.

W wodzie zmyły się jej malowidła z twarzy, mógł zobaczyć, jak wygląda naprawdę. Nie była piękna, przynajmniej według kryteriów urody Majów, ale i nie była brzydka. Miała

174

175

w sobie coś… coś, nad czym chętnie by porozmyślał… gdyby tylko Jego Najwyższa Dobroć dał mu szansę na chwilę spokoju.

- Zorganizujemy cały miesiąc obchodów! - rozwodził się monarcha. - Codziennie inna uroczystość, i tak przez dwadzieścia dni! Ten rok przejdzie do historii jako Rok Kaana. Zostanie opisany w kronikach i…

Kaan pocierał skronie, a przemówienie Jego Najwyższej Dobroci puszczał mimo uszu. Po głowie błąkała mu się Tonina, jakby to ona chciała mu coś powiedzieć, nie król. Ale umysł Kaana był zbyt zmącony, targało nim zbyt wiele emocji. Jeszcze niedawno omal nie zginął, a jednak - żyje. Miał tyle do przemyślenia, tymczasem król nie przestawał mówić.

- Dlaczego nie przemówiłeś przed trybunałem w swojej obronie? - pytał. - Gdybyś publicznie wyparł się bluźnierstwa i zaproponował bogom krwawą ofiarę, nie musiałbyś cierpieć topienia w cenote. - Król wetknął sobie do ust sporą czerwoną jagodę i żuł ją, mlaskając. - Utrata żony i dziecka to tragedia, ale żeby od razu przeklinać bogów? Nie rozumiem.

Kaan przemówił wreszcie.

- Jadeitowe Niebo nie zdążyła wyznać grzechów. Nie miała ich wiele - westchnął - prowadziła niezwykle cnotliwe życie. Ale nie pomodliła się przed śmiercią o rozgrzeszenie, więc nie może trafić do raju. Dlatego się rozzłościłem na bogów.

Jego Najwyższa Dobroć wzruszył ramionami z lekceważeniem.

- Przecież można odbyć pielgrzymkę do Teotihuacan i poprosić święte siostry, żeby się pomodliły o zbawienie jej duszy!

Kaan wybałuszył oczy.

- Teotihuacan? Boskie Miasto? Ono istnieje?! Byłem pewien, że to tylko bajka.

176

- Oczywiście, przyjacielu, że istnieje. Wprawdzie popadło w ruinę już wiele pokoleń temu, a ruiny leżą daleko stąd, na północnym zachodzie w niedostępnej i niebezpiecznej okolicy, ale jest tam i mieszkają tam święte niewiasty, i jak powiadają, duchy bóstw nadal tam rezydują.

Kaan mrugał oczami z niedowierzaniem. Potem podniósł się, odsuwając na bok dwie piękne kobiety.

- Naprawdę? - ożywił się po raz pierwszy od pamiętnej tragicznej nocy. - Naprawdę mogę uratować duszę Jadeitowego Nieba?

- Ależ tak! Znam ludzi, którzy odbyli taką pielgrzymkę. To nie jest łatwa wyprawa, trzeba o tym pamiętać.

Między Mayapan a Miastem Bogów żyją wojownicze, krwiożercze plemiona. Ciągną się wysokie góry, przepastne dżungle pełne dzikiego zwierza, mitycznych potworów i czarów. Lecz jeśli zdołasz dotrzeć do Teotihuacan i odprawić wymagane obrzędy, dusza Jadeitowego Nieba zostanie zbawiona.

Wszystkie myśli o Toninie i o wszelkich innych sprawach nagle go opuściły. Kaan sądził dotąd, że pielgrzymka do Boskiego Miasta to tylko bajki.

- Pamiętaj tylko - dodał król - że nie wolno ci tracić czasu. Jak ci wiadomo, duchy zmarłych nigdy długo nie pozostają na tym padole i szybko przepadają.

- Ile mam czasu?

- Można to obliczyć za pomocą kalendarza tzolkin - król miał na myśli kalendarz dziewięciomiesięczny, najświętszą miarę czasu u Majów. - Od chwili śmierci twojej żony masz dwieście sześćdziesiąt dni. Ani dnia więcej.

- Dziewięć miesięcy, tyle ile trwa ciąża - mruknął Kaan, któremu przypomniało się nienarodzone dziecko Jadeitowego Nieba, tak okrutnie pozbawione szansy przyjścia na świat.

- Tyle samo! Ponieważ twoja małżonka zmarła, nie wyznawszy grzechów, jej dusza nie może zostać zbawiona bez kwarantanny. Musi dojrzeć, by mogła się odrodzić w bezgrzesznym raju.

177

W Mieście Bogów musisz odszukać zakon Sióstr Ducha, grupę kapłanek zajmujących się kwestią zbawienia grzeszników, którzy się nie wyspowiadali. Ich sanktuarium jest bardzo stare i mieści się w Świątyni Księżyca. Tylko one mogą orędować u bogów za duszą zmarłego, który nie wyznał grzechów przed śmiercią.

- Znajdę je! - rzekł Kaan zdecydowanie, natchnięty nagle nową energią. - Wyruszam natychmiast.

Wkroczę do miasta z orszakiem honorowym, z niewolnikami i służbą…

Król uniósł ostrzegawczo palec.

- Musisz iść sam.

- Sam?

- Bez służby, bez straży, bez żadnej asysty. Jak inaczej dowiódłbyś bogom swej determinacji? Musisz wytrwać samotność i trudy pielgrzymki, wtedy dokażesz, co jesteś wart.

Kaan zmarszczył czoło. Nigdy w życiu nie był sam. Odkąd pamiętał, nawet w czasach gdy jeszcze nie był

zamożnym piłkarzem, gdy mieszkał z matką w pałacowej kuchni, zawsze otaczali go ludzie. A gdy się przeniósł do akademii dla zawodników, nieustannie przebywał w otoczeniu trenerów, służących, kolegów z drużyny. Sam bywał tylko w łaźni parowej. Pomysł samotnej podróży wcale mu się nie podobał.


Rozdział Dwudziesty Czwarty.


Trójka przyjaciół wybrała się na rojne targowisko, by zaopatrzyć się w niezbędne w podróży towary.

Gdy tylko przybyli do Mayapan, Tonina od razu udała się do rezydencji Kaana, by zabrać swoje schowane

rzeczy. Widziała, jak Kaana wnoszono tryumfalnie na ramionach do

miasta, prosto do pałacu królewskiego, gdzie odbywała się uczta na jego cześć. Jej nie zaproszono, czego zresztą wcale nie żałowała. Zależało jej na tym, żeby jak najprędzej dostać się na południowe wybrzeże. I jak najprędzej stracić z oczu Kaana.

Gdy Tonina przeglądała różne damskie okrycia, a Jednooki targował się o parę sandałów, Dzielny Orzeł

dyskretnie oddalił się i zniknął z oczu przyjaciołom.

W dniu gdy aresztowano Kaana i Toninę, bystry Jednooki zachował dość przytomności umysłu, by ukryć worek podróżny dziewczyny wraz ze swoimi wygranymi z zakładów. Wiedział, że okazja czyni złodzieja, więc lepiej nie wodzić nikogo na pokuszenie. Dzielny Orzeł skradał się teraz przez ogród rezydencji ku niewielkiemu posągowi boga przycupniętego pod drzewem pieprzowym. Przesunął posążek i znalazł

sekretną kryjówkę Jednookiego. Wziął tylko jeden przedmiot: szklany kielich wróżebny. Odstawił posąg na miejsce i pospieszył do domu, starając się, by go nikt nie zauważył.

Postępowaniem Dzielnego Orła nie kierowała żadna konkretna, świadoma myśl, lecz raczej jakieś budzące się emocje, strzępy wspomnień i coraz silniejsze pragnienie połączenia się z własnym ludem.

Młodzieniec po prostu czuł, że musi robić to, co robi, i nie zastanawiał się nad tym.

Wewnątrz rezydencji na posadzkę przestronnych komnat padały ukośne złote smugi chylącego się ku zachodowi słońca. Służba krzątała się, sprzątając, czyszcząc, szykując dom na powrót pana.

Dzielny Orzeł odszukał sypialnię Kaana. Była już sprzątnięta i przystrojona kwiatami, gotowa na powrót właściciela. Tu postawił szklany kielich, na samym środku maty Kaana, tak że nie można go było nie zauważyć. Zostawiwszy kielich, Dzielny Orzeł wymknął się z rezydencji i szybko wrócił na targowisko.

Tonina i Jednooki nawet nie zauważyli, że się na jakiś czas ulotnił.

178

179

Gdy uroczystości i śpiewy dobiegły końca, gdy wypaliło się kadzidło, trąby ucichły, a kapłani udali się do świątyń, Kaan mógł wreszcie wrócić do domu. Zbliżał się do bramy rezydencji z ciężkim sercem. Wcale nie miał ochoty tam wracać, bolesne wspomnienia były wciąż zbyt żywe.

Gdy tylko przestąpił próg, zbiegła się służba i niewolnicy, rzucali mu się do stóp i błogosławili powrót pana do domu. Domownicy tłoczyli się wokół niego, szli za nim od głównej bramy aż do sypialni na tyłach domu, dotykali rąbka jego barwnej szaty, bo to miało im przynieść szczęście. Kaan zastanawiał się, czy kiedykolwiek odzyska spokój. Bolała go głowa, marzył o tym, żeby iść spać i o świcie wyruszyć na północ, do Teotihuacan.

Ale najpierw musi wypełnić święte obowiązki. Na sztywnych nogach podszedł do sypialni Jadeitowego Nieba. Przełknął z trudem ślinę, nim odważył się odsunąć ciężką kotarę u wejścia.

Sypialnia była nieskazitelnie wysprzątana, służba dobrze wywiązała się z powinności. Zobaczył koszyki z

piórami, niedokończone bransolety obszyte pękami delikatnych ptasich piór, zobaczył nici i igły czekające na próżno, aż ich właścicielka wróci i znów weźmie je w dłonie.

Zerknął na kamienną podłogę, w miejsce gdzie kiedyś była plama krwi. Ktoś zapobiegliwie przykrył je matą. Zdało mu się, że Jadeitowe Niebo odeszła tak dawno. Jej ciało zostało skremowane. Taka była wola Kaana, a dopilnował wszystkiego prawnik Hu Imix. Urna z jej popiołami została umieszczona w krypcie pod piramidą Kukulkana, zgodnie z obyczajem i przysługującym arystokratce prawem. Wprawdzie Hu Imix był przekonany, że Kaan nie przeżyje topienia w cenote, ale nie zaniedbał niczego, odciął nawet pukiel włosów Jadeitowego Nieba, na wszelki wypadek. Podczas dzisiejszych uroczystości dał ten pukiel Kaanowi. Tylko tyle zostało mu po żonie.

180

Z trudem oddychał. Miał wrażenie, że znów tonie. Pierś ścisnęła mu obręcz, komnata zaczęła wirować wokół niego. Oparł się o odrzwia, postarał uspokoić. Jadeitowe Niebo nie żyje. Ich syn nie żyje. Zapłakał, ukrywszy twarz w dłoniach.

Gdy wreszcie wziął się w garść i opuścił kotarę, pojął, że już nigdy nie przestąpi progu tego pokoju. Póki jego życia, to pomieszczenie pozostanie nietknięte, nic się w nim nie zmieni.

Wracając myślami do Teotihuacan i szansy na zbawienie duszy małżonki, poszedł pełen determinacji do swojej sypialni. Tu zaczął się zastanawiać, co weźmie ze sobą w samotną podróż, a co zostawi.

Porozumiał się z kapłanami, którzy potwierdzili to, co mówił król: pielgrzymkę do Boskiego Miasta musi odbyć sam, bez służby, towarzyszy, straży, a musi dotrzeć na miejsce przed pięćdziesiątym dniem po przesileniu letnim.

Nagle zobaczył coś na macie. Położono tam pewien przedmiot. Przeźroczysty puchar wróżebny.

Zmarszczył czoło. Skąd się tu wziął? Ogarnął go gniew. Czy ta wyspiarka drwi sobie z niego? Kaan wziął

kielich i poszedł z nim do skrzydła dla służby. Znalazł tam Toninę z dwoma przyjaciółmi przy pakowaniu sakw podróżnych.

- Jak to się znalazło w mojej sypialni? - zapytał ostro Jednookiego.

Karzeł odwrócił się tak szybko, że omal nie upadł. Gdy zobaczył, co Kaan trzyma w ręku, zaczął się jąkać:

- Ja nie… O panie mój, ja…

- Dlaczego ktoś to podłożył? - Kaan mówił niegłośno, ale z naciskiem. Słysząc ten głos, czuło się podskórną siłę i gniew, gotów wybuchnąć.

Tonina spojrzała na Kaana badawczo. Znów ta wściekłość w tonie głosu i w pociemniałej urodziwej twarzy. I znów pomyślała to samo co przedtem: nienawidzi mnie, bo uratowałam mu życie. Dopiero po chwili zobaczyła, co przyniósł.

- Skąd to masz, panie?

181

Wyciągnęła rękę po przedmiot, a jemu przypomniał się zapamiętany obraz: głowa Jadeitowego Nieba na kolanach dziewczyny, jej ręce wyciągające go z głębin wapiennej studni, jej usta na jego wargach… Oddał

kielich i zwrócił się znów do Jednookiego:

- Kto zostawił w mojej sypialni wróżebny puchar?

- Panie mój, przysięgam na kości mojego pradziada, że nie mam pojęcia. - Jak wszyscy członkowie jego ludu Jednooki nosił na szyi skórzany woreczek z relikwią. W tym przypadku były to kości jego dalekiego pradziada, posiadające wielką czarodziejską moc.

Tonina starannie opakowała szklane naczynie w swoją tunikę i spódnicę i ostrożnie umieściła w worku podróżnym, już mocno wypchanym zapasami na drogę. Kaan zwrócił uwagę, że się pakują, i zmarszczył

czoło.

- Wyjeżdżacie?

Tonina miała nadzieję, że już go nie zobaczy. A teraz stał przed nią, wysoki, imponujący, i na ten widok wzbierała w niej fala sprzecznych uczuć.

- Wyruszamy z Mayapan o świcie - powiedziała, bo bez pomocy Jednookiego zrozumiała, o co spytał.

Kaan przyglądał się jej tymczasem i świtało mu w głowie coś nieuchwytnego: coś co nękało go w namiocie króla i o czym zapomniał, gdy władca opowiedział mu o Teotihuacan. Teraz to coś zaczynało przybierać kształt wyraźnej myśli.

Tonina zauważyła, że Kaan wpatruje się w nią intensywnie, a on obserwował białe symbole, pod którymi kryły się rysy jej twarzy, i przypominał sobie. Ona tu wtedy była. To ona towarzyszyła Jadeitowemu Niebu w jej ostatniej godzinie. I to ona powstrzymała go przed zniszczeniem posągu Kukulkana, ulubionego boga Jadeitowego Nieba. Nagle…

Kaan podniósł dłoń do piersi, cofnął się i oparł o ścianę. Wciągnął głośno powietrze, wyraźnie wstrząśnięty, i bez słowa obrócił się na pięcie i wyszedł.

182

W mrocznej, pełnej dymu kadzideł komorze w świątyni Kukulkana stary kapłan pokiwał twierdząco głową.

- Tak, mój synu, masz rację. To jedno z naszych najstarszych praw. Zapisane w świętych księgach. Zobacz tutaj. - Gruzłowatym palcem o długim czarnym paznokciu postukał w pożółkłą stronicę pokrytą wyblakłymi hieroglifami.

Domysł Kaana potwierdził się. Domyślał się tego, choć niejasno, od razu gdy uszedł z życiem z cenote.

Istniało starożytne prawo dotyczące uratowanego życia.

- Ale przecież Jego Najwyższa Dobroć powiedział mi, że to bogowie uratowali mi życie, nie ta dziewczyna.

Ona była tylko ich narzędziem. - Kaan próbował się targować, bo implikacje tego prawa szły daleko. Zbyt daleko.

- To prawda - zaskrzeczał starzec. - Ale wybrali ją, nie kogo innego, więc jesteś teraz z nią powiązany. To święta więź, której nie wolno zerwać, póki nie zostanie przywrócona równowaga.

Kaan potarł czoło i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy jego prawdziwi rodacy, o których nic nie wiedział, mają na punkcie równowagi w Kosmosie taką samą obsesję jak Majowie.

- Życie za życie, mój synu - tłumaczył kapłan. - Dziewczyna uratowała ci życie, teraz ty musisz ją uratować.

Póki tego nie uczynisz, świat będzie się znajdował w nierównowadze, a to może przynieść pecha nie tylko tobie, lecz całemu miastu.

- Więc co mam zrobić? - spytał Kaan w napięciu, mając nikłą nadzieję, że świątobliwy mąż zdradzi mu łatwy i prosty sposób, na przykład jakiś dar dla dziewczyny albo spełnienie jej zachcianki. Takie

„zastępcze uratowanie życia”, jak stosuje się zastępców przy krwawych ofiarach.

Ale kapłan był nieubłagany:

- Musisz uczynić dla niej to samo, co ona uczyniła dla ciebie. Jeśli się znajdzie w niebezpieczeństwie, jej życie

183

zawiśnie na włosku, musisz ją ocalić. Nic innego równowagi nie przywróci. A póki nie uratujesz jej życia, nie przywrócisz równowagi, jesteś z nią związany na tej ziemi cieleśnie i duchowo.

Kaan był przerażony. Zakuty w kajdany z wyspiarką! W ostatnim rozpaczliwym wysiłku uwolnienia się od zobowiązania zaczął kapłanowi tłumaczyć, że wybiera się na pielgrzymkę do Teotihuacan, i dodał:

- Jego Najwyższa Dobroć powiedział, że muszę wyruszyć sam.

Starzec kiwnął strojną w pióra głową.

- To prawda. Człowiek, który udaje się do Boskiego Miasta z uzbrojoną eskortą i wygodami, jakie dają służba i niewolnicy, nie dokonuje właściwej ofiary. Musisz być sam. Ale ta dziewczyna jest częścią ciebie, mój synu. Dlatego jej towarzystwo nie tylko niczemu nie szkodzi, lecz jest niezbędne. Póki nie powróci równowaga.

Kaanem owładnęła panika. Nie chciał być uwiązany do tej dziewczyny. Ona przypominała mu o śmierci Jadeitowego Nieba. Przypominała mu także o innych rzeczach, o których wolałby nie wiedzieć. Od pierwszej chwili, gdy jego wzrok spoczął na wróżbitce, dawno temu, gdy kroczyli z Balamem przez targowisko za murami miasta i zobaczył jej wysoką, jasną postać, pokrytą wyspiarskimi tatuażami, opanowała jego myśli, jak nigdy żadna inna kobieta.

Nie do zniesienia było to, że ma ją wziąć ze sobą na pielgrzymkę. Ale bogowie zdecydowali, że tak musi

być.

Oczy kapłana kryły się wśród starczych zmarszczek, ale błyszczały żywą inteligencją. Głosem, który brzmiał jak szelest suchych liści, świątobliwy starzec mówił:

- Omal o tym nie zapomniałeś, Kaanie. Gdybyś udał się do Teotihuacan bez tej dziewczyny, spadłyby na ciebie klęski. A być może również na Mayapan. To, że przypomniałeś sobie o świętym obowiązku, to dowód, że szczęście i błogosławieństwo boskie cię nie opuszczają.

Kaan nie mógł się nadziwić, jak niepojętymi drogami wędruje boska wola. Przecież to bez wątpienia boska ręka postawiła przezroczysty wróżebny kielich w jego sypialni, bo to skierowało go do Toniny i pomogło przypomnieć sobie o świętym obowiązku uratowania jej życia.

Westchnął. No cóż. Zabierze ją w drogę. Ale to przecież wcale nie oznacza, że muszą być ze sobą blisko.

Ustali nieprzekraczalne granice. I będą wędrować szybko. Gdy przypomniał sobie, co mu opowiadał król o wszystkich czyhających po drodze niebezpieczeństwach, pocieszył się, że okazja do uratowania jej życia nadarzy się szybko i będzie mógł się jej pozbyć, a resztę pielgrzymki odbyć sam.


Rozdział Dwudziesty Piąty.


Laguna była zielona, ciepła i zdawała się zapraszać Toninę, która z rozkoszą by się w niej zanurzyła i popłynęła ku widnokręgowi. Marzyła o tym, by szybować w bezgłośnym świecie raf koralowych i igrać z kolorowymi rybami i innymi stworzeniami wodnymi. Ale stopy uwięzły jej w piasku, nie mogła się ruszyć.

Obejrzała się przez ramię i zobaczyła swoją wioskę, ludzie dorzucali do ognia, śmiali się i rozmawiali; Guama tkała na krosnach nowy hamak dla dziadka. Tonina zamachała do nich ręką, ale nikt na nią nie zwrócił uwagi. Zawołała - nikt nie słyszał.

- Nie możesz jeszcze wrócić! - powiedział do ucha jakiś bliski głos.

Odwróciła się z powrotem ku morzu, ale okazało się, że nie stoi na brzegu, lecz u podnóża świątyni boga małpy, oplątanej lianami, które przywiązują go do ziemi. Głos należał do Dzielnego Orła.

- Odzyskałeś mowę! - zawołała radośnie Tonina.

184

185

- I pamięć - odparł z uśmiechem. - Odzyskałem wszystko. Tonino, pamiętam, kim jestem, kim jest mój lud, gdzie jest mój dom. Muszę ruszać w drogę. Nie mogę ci towarzyszyć już dłużej.

- Czekaj. Kim jesteś? Gdzie mieszkasz, kim są twoi rodacy?

- Mój dom znajduje się daleko stąd, wysoko w górach. Nie możesz się tam ze mną udać. Muszę iść sam.

Jestem ci bardzo wdzięczny za ocalenie z rąk łowców, moja wdzięczność jest bezgraniczna i wieczna.

- Czekaj! Nie odchodź. Kocham cię, Dzielny Orle.

- Nie obawiaj się, zobaczymy się jeszcze. Gdy naprawdę będę ci potrzebny, przybędę.

I odszedł, zniknął jej z oczu. Tonina gorączkowo przeszukiwała las. I nagle zobaczyła nad głową orła, rozpostarł wspaniałe skrzydła i krążył, wydając jasny, ostry okrzyk, wznosząc się coraz wyżej i wyżej, aż rozpłynął się w błękicie.

Tonina wpatrywała się w niebo w niemym zdumieniu, aż wreszcie zobaczyła, że coś opada, bujając się, spomiędzy gałęzi drzew i ląduje u jej stóp. Schyliła się i podniosła mieniące się błękitem pióro, które Jadeitowe Niebo dała kiedyś Dzielnemu Orłu.

Obudziła się nagle i stwierdziła, że śpi sama, miejsce na macie obok niej jest puste i chłodne. Usiadła i zaczęła wpatrywać się w ciemność. Dzielnego Orła nie było, widać było tylko nieruchome postaci służących i niewolników, a ciszę nocy przerywały ich sapnięcia i chrapanie.

Na macie leżało błękitne piórko i naszyjnik z muszelek, który dała chłopcu w świątyni boga małpy.

Dopinała swój podróżny worek, gdy przyszedł Jednooki.

- Będą nam potrzebne - powiedział, kładąc na ziemi dwie pielgrzymie laski. - Wiesz co? Podobno Kaan też wyrusza z Mayapan. Całe miasto o tym mówi. Idzie na pielgrzymkę do świętego miasta daleko na północy. Podobno

całkiem sam. Bez służby. Bez straży. Pomyślałem sobie, Tonino, że ponieważ jest nas troje, to moglibyśmy skorzystać na tym, że…

Przerwała mu:

- Dzielny Orzeł odszedł. Wrócił do swego ludu. Tonina wiedziała, że tak lepiej dla przyjaciela, więc powinna się cieszyć, ale trudno jej było się otrząsnąć z bólu po stracie. Tak chciała zabrać przyjaciela na Wyspę Pereł.

- Skąd wiesz? Dzielny Orzeł w końcu przemówił?

- Przyszedł do mnie we śnie.

- I dał ci błękitne pióro?

- Tak! Skąd wiesz?

- Do mnie też przyszedł we śnie się pożegnać i widziałem, jak ci dawał piórko. - Domysły, jakie miał na temat Dzielnego Orła, Jednooki zatrzymał dla siebie. Uważał, że chłopak jest wielopostaciowcem.

Przyszło mu to do głowy już tego ranka, gdy przekraczali rogatki, i tak go wtedy zdumiało, że krzyknął

guay! A później, przy pierwszym spotkaniu z Jadeitowym Niebem, wyszło na jaw, że Dzielny Orzeł

rozumie zarówno język taino, jak i maja. No bo jak to wyjaśnić inaczej? Jako wielopostaciowiec Dzielny Orzeł mógł zmieniać kształt i przystosowywać się do otoczenia. I to by wyjaśniało, dlaczego łowcy orłów tak wytrwale na niego nastawali.

- Dziękuję ci za wszystko - powiedziała Tonina zdławionym głosem, nie chcąc przedłużać pożegnania. -

Pomogłeś mi, gdy tego najbardziej potrzebowałam. Będę ci za to wdzięczna do końca życia. Ale w dalszą drogę muszę wyruszyć sama.

Jednooki zmarszczył nos.

- Co ty wygadujesz?

- Do Quatemalan muszę się udać sama.

- Beze mnie? - Wybałuszył na nią zdrowe oko. - Oszalałaś? Dziewczyna sama w podróży?!

Tonina nie umiała mu wytłumaczyć tej potrzeby samotności; sama nie potrafiła określić, jakie uczucia nią targają

186

187

po odejściu Dzielnego Orła: smutek i rozczarowanie, nawet trochę gniewu, poczucie, że ją zdradzono.

Powiedziała tylko:

- Jakoś sobie radziłam sama, odkąd mnie puszczono na morze w trzcinowym koszyku. Wprawdzie Guama i Huracan mnie kochali, ale nie byłam krwią z ich krwi. Należałam tylko do siebie, do nikogo innego.

Kochany Jednooki, zawsze byłeś dla mnie dobry i niech ci bogowie to wynagrodzą.

Jednooki wpadł w popłoch. Nie może do tego dopuścić. Przecież on ma plany.

- A kto ci będzie służył za tłumacza?

- Język Majów już jako tako opanowałam, a reszty się nauczę.

Pokiwał ze smutkiem głową.

- Tak, w to wierzę. Ale przynajmniej pozwól, żebym cię kawałek odprowadził. - Zobaczywszy jednak determinację na jej twarzy, przeklął w skrytości ducha wszystkie zdecydowane kobiety i odparł tylko: - W

porządku. - Wprawdzie plany będą wymagały modyfikacji, ale Jednooki szczycił się tym, że zawsze spadał

na cztery łapy.

Po chwili wszakże jego niską niekształtną postacią targnął spazm wywołany nowym dla niego, całkiem mu obcym uczuciem: nie chce się rozstawać z Toniną.

Handlarz z wysp nigdy nie miał żony, ale z kobietami zabawiał się nie raz. Mógł o sobie powiedzieć, że

nigdy nikogo nie kochał - albo że kochał tysiące razy. To nowe uczucie wstrząsnęło nim, bo w głowie ułożyły mu się słowa, których nie odważył się wypowiedzieć na głos: „Nigdy cię nie opuszczę”.

- Przykro mi, że musimy się rozstać, ale rozumiem cię - rzekł z ciężkim sercem. - Tonino droga, mam nadzieję, że znajdziesz czarodziejski kwiat, i będę się modlił, żebyś szczęśliwie dotarła na Wyspę Pereł.

Będę prosić Lokona o błogosławieństwo dla ciebie i o to, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali.

Podniósł swoje dwa podróżne węzełki i pielgrzymią laskę, a także sakiewkę z wygraną w zakładach, zawierającą spory majątek, teatralnym gestem otarł wyimaginowaną łzę z oka, pociągnął nosem, odwrócił się i wyszedł z najwyższą godnością, na jaką mu pozwalał kaczkowaty chód.

Tonina z powrotem zabrała się do pakowania, tłumiąc impuls, by go zawołać. Wolała sama się z nim pożegnać, niż potem cierpieć, gdyby ją porzucił, jak Dzielny Orzeł. Przypomniała sobie też zdradę Macu, który zaatakował jej czółno, choć ona myślała, że pragnie ją pojąć za żonę. Czy zdrada będzie zawsze jej przeznaczeniem? Nie zdążyła się zagłębić w smętnych rozmyślaniach, bo usłyszała, że Jednooki wrócił i chrząka znacząco.

- Zapomniałeś czegoś? - odwróciła się i aż podskoczyła, widząc w drzwiach Kaana, odzianego w proste, białe podróżne szaty. Długie włosy miał zaczesane do tyłu i związane na szczycie głowy w ogon jaguara. Z

natury wysoki, w tej fryzurze wydawał się jeszcze wyższy.

- Wielki Kaan życzy sobie, bym ci coś powiedział - oznajmił Jednooki.

Podniosła wzrok pełen wyczekiwania. Jego wygląd zastanawiał ją. Przepaskę biodrową i opończę miał

takie, jak noszą zwykli chłopi. Na przegubach i w kostkach nie miał ozdób, kolczyki z uszu też zniknęły.

Poza misternymi tatuażami, znamionującymi jego wysoką pozycję, wyglądał jak szary obywatel.

Kaan powiedział coś do Jednookiego w maja, a kupiec przetłumaczył:

- Wielki Kaan mówi, że masz się udać z nim w podróż. Popatrzyła najpierw na karła, a potem na bohatera Mayapan.

- Z nim? Dokąd?

Jednooki i Kaan zamienili kilka słów.

- Na zachód i północ. Mówi, że macie oboje zaraz ruszać.

188

189

Kaan odwrócił się, by wyjść, ale Tonina zawołała w maja:

- Czekaj! Nie rozumiem.

Kaan zwrócił się ku niej, trochę zaskoczony, że odezwała się w jego języku. Mówił przez chwilę, a

Jednooki przetłumaczył:

- Bogowie postanowili, że masz z nim jechać.

- Bogowie?! Ale o co chodzi? Dlaczego? Karzeł prychnął zirytowany.

- To ma coś wspólnego z tą ich obsesją na punkcie równowagi w świecie. Kiedy jakiś Maja uratuje życie drugiemu, ten jest uwiązany do swojego zbawcy, póki nie uratuje jemu życia. Życie za życie. Równowaga.

Mają to zapisane w świętych księgach. Uratowałaś mu życie i zdaje się musisz teraz przy nim zostać, póki on ciebie nie ocali.

Tonina pomyślała, że Majowie mają bodaj więcej przepisów niż gwiazd na niebie.

- Powiedz mu, proszę, że mam własną drogę i muszę nią pójść.

- Nie wiem, czy wielki Kaan da się tak zbyć. Popatrzyła na Jednookiego z powątpiewaniem.

- Chyba nie podejrzewasz, że z nim pójdę?

- Słuchaj, to może być dla nas obojga świetna okazja - powiedział karzeł, ciesząc się, że znalazł sposób, by zostać z Toniną, a także że związek z wielkim Kaanem może przynieść zyski.

- Nie potrzebuję, żeby mi ktokolwiek ratował życie - odparła. - Może sobie iść, gdzie chce. Ja nie wymagam od niego żadnego rewanżu.

Gdy Jednooki przetłumaczył, Kaan wyglądał na skonsternowanego.

- Przekazałeś mu, co powiedziałam? - spytała Tonina.

- Tak, ale on nie chce przyjąć do wiadomości, że z nim nie idziesz. To wielki pan, przyzwyczaił się do tego, że ludzie spełniają jego życzenia. Nie mieści mu się w głowie, że możesz mieć własne plany. Dla niego jesteś wędrowną wróżbitką,

190

która wałęsa się po kraju, szukając łatwego chleba. A poza tym jesteś tylko kobietą, chyba mu się zdaje, że jego towarzystwo będzie ci miłe.

Popatrzyła na Kaana z namysłem, wspomniała noc, gdy zginęła Jadeitowe Niebo, a także przeżycia w studni cenote. Dramatyczne i pełne bliskości chwile, które związały ich w niepojęty dla innych ludzi sposób.

- Po co on podejmuje tę podróż? - zapytała, zastanawiając się, dlaczego Kaan, teraz większy bohater niż kiedykolwiek przedtem, opuszcza miasto, które go ubóstwia.

- To ma być święta pielgrzymka do Boskiego Miasta, daleko na północnym zachodzie.

- A ja mam interes na południu - odparła.

Kaan zrozumiał bez tłumaczenia karła. Postawa Toniny była jasna: odmawia wspólnej wyprawy.

Zaskakiwało go to i zdumiewało. Gdy zapytał Jednookiego o przyczynę odmowy i usłyszał, że dziewczyna ma własne, pilne, osobiste sprawy w Quatemalan - musi znaleźć kwiat - jego zdumienie tylko wzrosło.

Czyli to nie jest wędrowna kuglarka, szukająca sposobności łatwego zarobku… To dlaczego popisywała się w Wielkiej Sali z tancerzami i muzykantami?

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zabrać jej siłą. Ale jak? Gdyby ją porwał, obraziłby bogów. A bez służby i strażników nie upilnowałby jej. Polecił Jednookiemu, by jeszcze raz jej wyjaśnił, że musi z nim się udać, i podkreślił, że jest to coś, co wynika z woli bogów, i że będzie mogła zrobić, co zechce, gdy dotrą do Teotihuacan, na przykład poszukać kwiatu.

Zniecierpliwiona trójstronną konwersacją Tonina spytała Jednookiego:

- Jak w maja jest „muszę iść własną drogą”?

Karzeł powiedział, a ona powtórzyła to Kaanowi, na którym wywarło to duże wrażenie, choć jej akcent pozostawiał wiele do życzenia. Niemniej wciąż nalegał, żeby udała się z nim. Widać było, że bardzo mu na tym zależy.

191

- Powiedz jej, że jak dotrzemy do Teotihuacan, będzie mogła ruszyć na południe.

Tonina zapamiętała słowa, których używał Jednooki, więc mogła zwrócić się do Kaana bezpośrednio, w łamanym maja:

- Nie mogę z tobą iść. Muszę iść na południe. I nie mogę czekać. Przyrzekłam. I muszę słuchać moich bogów.

- Panie mój - wtrącił się Jednooki, wyczuwając, że oboje znaleźli się w impasie. A poza tym dostrzegł

szansę dla siebie. - Czy mogę coś zaproponować? Droga do Quatemalan jest najeżona

niebezpieczeństwami. Jeśli udasz się, panie, z dziewczyną i doprowadzisz ją bezpiecznie na południowe wybrzeże, to bogowie bez wątpienia uznają to za uratowanie jej życia.

Kaan odparł jednak:

- Nie, to ona ma iść zę mną.

Jednooki gorączkowo rozmyślał nad wyjściem z sytuacji. Zrozumiał jedno: jeśli chce zostać z Toniną, to najlepszym sposobem jest, aby podróżowała z Kaanem, bo oboje będą potrzebowali tłumacza. Wiedział, że Tonina nie ustąpi, więc przemyśliwał, jak przekonać piłkarza, by udał się tam, dokąd zdąża dziewczyna.

Gorączkowo przesiewał w głowie informacje na temat Kaana. Przypomniał sobie, że choć sam piłkarz nie był głęboko wierzący, darzył wielkim szacunkiem ludzi religijnych, a poza tym był bardzo czuły na punkcie kodeksu honorowego. Dlatego karzeł powiedział:

- Trzeba ci wiedzieć, panie mój, że ona jak najszybciej musi dostać się na wybrzeże. - Zrelacjonował

sprawę choroby Huracana i czarodziejskiego kwiatu, który jest konieczny, by uratować jego zdrowie i lud Toniny. Potem dodał: - Ona złożyła uroczystą przysięgę. Honor ją zobowiązuje do jej wypełnienia.

Kaan wpatrywał się w Jednookiego. A więc ta dziewczyna jest również w trakcie świętej misji? Myślał, że do podróży zmuszają ją zwykłe kobiece sprawy, może siostra niedługo

rodzi czy coś w tym rodzaju. Ale święta misja to coś zupełnie innego. To sprawa, jak zwrócił uwagę Jednooki, honorowa.

Zagłębił się w myślach. Nie mógł zapomnieć okrzyku radości, gdy dziewczyna przepowiedziała Jadeitowemu Niebu, że urodzi syna. Ta dziewczyna sprawiła radość jego cichej żonie, która - wiedział o tym dobrze - tak bardzo pragnęła mieć dzieci i tak bardzo w siebie powątpiewała. Dowiedział się teraz czegoś o Toninie, czegoś co go zmuszało do zastanowienia.

Ona ma do wypełnienia świętą misję, on także. Ale cel jednego z nich leży na północy, drugiego - na południu.

Kaan rozumiał, dlaczego karły uważa się za mędrców, bo to, co ten mały człowieczek mówił o podróży do Quatemalan, brzmiało sensownie - jeśli dostarczy dziewczynę bezpiecznie i odda pod opiekę jej własnych bóstw, wywiąże się z ciążącego na nim zobowiązania. Policzył w myślach i wyszło mu, że nawet jeśli straci trochę czasu na wyprawę do Quatemalan, to jeszcze zostanie mu go dość, żeby zawrócić na północ i dotrzeć do Teotihuacan przed przesileniem letnim.

- No dobrze - zgodził się w końcu. - Powiedz jej, że zabiorę ją do Quatemalan.

Ku jego zdziwieniu i na to Tonina nie chciała się zgodzić. Pragnęła odbyć podróż samotnie. Wpatrywał się w nią. Jak można pragnąć samotności?

Jednooki był nie mniej zdziwiony.

- Dlaczego się nie zgadzasz?

Tonina nie potrafiła samej sobie tego wytłumaczyć, a co dopiero tym dwóm mężczyznom. Chodziło jej o to, że się obawia Kaana, a także - może i bardziej - o coś, czego się bała w samej sobie.

Jednooki spojrzał przepraszająco na Kaana.

- Ona nawet mnie nie chce pozwolić, bym z nią jechał, panie mój, a jestem przecież jej starym przyjacielem.

192

193

- Pójdziesz sama? - zapytał Kaan Toninę. - Nie boisz się? - Nie znał jeszcze kobiety tak odważnej, żeby z własnej woli podróżowała samotnie.

Ze spokojem, którego wcale nie czuła, Tonina odparła:

- Złożyłam obietnicę i zamierzam jej dotrzymać.

Kaan znów pogrążył się w myślach. Wiedział, co to honor. Raz jeszcze musiał zmienić zdanie o tej dziewczynie, którą uważał za zwykłą oportunistkę. Jest nie tylko odważna, ale i lojalna.

Przyglądał się jej, pochylonej nad bagażem podróżnym, układającej rzeczy, podzwaniającej maleńkimi muszelkami nanizanymi na pasma długich włosów. Ten dźwięk go irytował. I pachniała orzechem kokosowym. Nie to, że nieprzyjemnie, ale inaczej, obco. Perspektywa podróżowania z nią wcale go nie napawała entuzjazmem. Ale nie miał wyboru.

- A więc czego chcesz? - zapytał w końcu. Popatrzyła na niego bezradnie, a on rozłożył ręce i powiedział:

- Jestem człowiekiem zamożnym. Mogę dać ci, czego zażądasz, jeśli udasz się ze mną do Teotihuacan.

- Ja tylko chcę do domu - odparła.

Uświadomił sobie, że nie przekona jej ani prośbą, ani groźbą.

- W takim razie postanowione. Pójdę z tobą. Ponieważ nadal się upierała, Jednookiemu przyszło coś do głowy. Poznał ją już na tyle, że wiedział, iż należy do tych osób - co za naiwność! - które przedkładają dobro innych nad własne, więc postanowił powiedzieć jej coś więcej o pielgrzymce Kaana. Tu chodzi o duszę jego żony. Będzie się modlił o jej zbawienie.

Tonina spojrzała na Kaana innym okiem. Sądziła, że miał jakiś własny, egoistyczny cel. I nagle zrozumiała: Jadeitowe Niebo została zamordowana. To bez wątpienia jest jakiś rytuał Majów, aby odwrócić złe moce, sprowadzone przez taki odrażający czyn.

Przypomniała sobie błękitne, mieniące się piórko i dobroć, z jaką Jadeitowe Niebo traktowała Dzielnego Orła.

- Dobrze, niech mi towarzyszy w drodze do Quatemalan.

- No to załatwione, panie mój. - Jednooki wyraźnie rozweselony potarł sobie dłońmi pulchne policzki. -

Znam dobry szlak, po drodze mam przyjaciół, jestem tu wszędzie znany…

- Nie - rzekł Kaan. - Dziewczyna i ja podróżujemy sami.

- Ależ panie mój… - Karzeł wpadł w popłoch.

- Bogowie zadecydowali - uciął Kaan i odszedł, nie rzekłszy ani słowa więcej.


Rozdział Dwudziesty Szósty.


Odziani w podróżne szaty, w solidnych sandałach na nogach, z sakwami na plecach, wychodzili z rezydencji, nie odzywając się do siebie. Przepychali się przez tłum wielbicieli i gapiów, którzy zebrali się na ulicach, i podążali ku miejskim rogatkom.

Tonina się ucieszyła, że Kaan nie zgodził się wziąć w drogę Jednookiego. Bez tłumacza będzie miała wymówkę, żeby z Kaanem nie rozmawiać. Będą wędrowali w milczeniu przez lasy i wioski, drogami wśród pól, aż dotrą na miejsce. Nie będzie myślała o mężczyźnie, który jej towarzyszy. Skupi się na szukaniu kwiatu, a potem na żegludze do domu. Gdy się znajdą w Quatemalan, oświadczy mu, że uratował jej życie i jest wolny. Powie to tak głośno, że usłyszą jego bogowie i zadowolą się tym.

Kaan też z ulgą przyjął nieobecność karła w podróży. Nie będzie musiał się do niej odzywać. Zawędrują nad morze

194

195

przez cały półwysep bez słowa; nie będzie nawet patrzył na dziewczynę po drugiej stronie ogniska, gdy rozbiją obóz na noc; myślami będzie się trzymał swojej misji w Teotihuacan, ratowania duszy Jadeitowego Nieba. Jak już dotrą do Quatemalan, Kaan złoży ofiarę bogom, da im znać, że doprowadził

dziewczynę na miejsce przez niebezpieczeństwa i trudy, przywracając światu równowagę.

Przeciskali się teraz przez zatłoczony główny plac, starając się nie zwracać uwagi na ludzi, którzy pragnęli dotknąć rąbka ich szat czy choćby ich cienia. Chcieli jak najszybciej znaleźć się na rogatkach miasta. Kiedy jednak wyszli na aleję, która wiodła ku murom Mayapan, Kaan zatrzymał się i odwrócił ku pałacowi królewskiemu, świecącemu oślepiającą czerwienią w słońcu południa.

Bez słowa wyjaśnienia skręcił w tamtą stronę. Pospieszyła za nim, dziwiąc się, jaka to pilna sprawa mu się przypomniała.

Strażnicy przy tylnym wejściu rozstąpili się bez słowa przed Kaanem i uroczyście skłonili głowy. Tonina pomyślała, że Kaan postanowił pożegnać się z królem, ale on nie skręcił ku komnatom władcy, lecz poszedł wąskim korytarzem, z którego dochodziły smakowite zapachy potraw.

Domyśliła się, że zmierzają do pałacowych kuchni. Nagle sobie przypomniała. Przecież tam pracuje jego matka. Matka, której wielki Kaan się wstydzi.

Skąd ten wstyd? zastanawiała się Tonina. Czy chodziło o niską pozycję matki? Więc dlaczego nie załatwił

jej wyniesienia do wyższych godności, gdy już stał się bohaterem? A może chodzi o niski ród, coś czego zmienić się nie da, choćby zdobyło się bogactwa i sławę?

Kaan rzucił swoją sakwę u stóp Toniny, a ona bez słów zrozumiała, że ma poczekać. Gdy wszedł

energicznym krokiem do kuchni, zapadła tam cisza; praca ustała, służba i niewolnicy rozdziawili usta na widok sławy Mayapan we własnej osobie w ich niskich progach.

196

Tonina z min i gestów, tych paru znanych jej słów w języku maja oraz tego, co już wiedziała o Kaanie i jego matce, starała się zinterpretować scenę, której była świadkiem. Kobieta zdawała się niezadowolona z pojawienia się Kaana. Machała ręką, odwracała się. Ale Kaan prosił ją usilnie, wyciągał ręce jak błagalnik. Tonina uświadomiła sobie, że to nie Kaan się odwracał od matki, lecz ona od niego.

Jednooki twierdził, że Kaan wstydzi się swojego pochodzenia, więc Tonina zakładała, że wstydzi się też własnej matki. Teraz jednak dostrzegła, że było zupełnie inaczej. Bohater objął matkę na oczach wszystkich obecnych w kuchni i mówił coś do niej czule, aż złagodniała, powiedziała do niego „synu” i rozpłakała się na jego piersi.

Tonina patrzyła zdezorientowana. A więc to ona się od syna odsunęła? Może bała się, że mu zaszkodzi, nie chciała pchać się w oczy Majom - jego przyjaciołom i wielbicielom - po to, by mógł awansować w ich systemie? Teraz widać było, że jest z syna dumna: rozpromieniła się, uśmiechnęła, pogłaskała go po policzku. A gdy odwróciła się do reszty służby kuchennej, mówiąc „to mój chłopak”, zamieniła się w dumną kobietę, wyprostowała się, głowę podniosła wysoko - nie była już tą pokorną istotą, którą Tonina widziała, jak przemyka się przez ogród rezydencji Kaana.

Teraz Tonina rozmyślała o tym, jakie emocje malowały się na twarzy Kaana, gdy patrzył na matkę przy poprzednich okazjach. Czyżby źle interpretowała wtedy jego minę i spojrzenie? Teraz miał ten sam wyraz, ale tym razem Tonina widziała, że to nie wstyd czy pogarda, lecz osobisty, wewnętrzny ból i głęboka tęsknota.

Nie mogła wyjść z podziwu. Że też aż tak się myliła! To matka poświęciła się, aby jej syn mógł wieść wspaniałe życie. A syn musiał się jej słuchać - choć jak się okazało, przychodziło mu to z trudem. Nagle upadł na kolana i zapłakał, wtulając twarz w matczyny fartuch, a Tonina aż się cofnęła 197

i oparła o ścianę. Wzruszenie nie pozwalało jej patrzeć dalej.

Nieświadom zdumienia, w jakie wprawił Toninę, nie zwracając zresztą uwagi na nikogo, Kaan tłumaczył

matce:

- Nie odtrącaj mnie dłużej, nie ma już potrzeby ciągnąć tej komedii. Opuszczam Mayapan i nie wiem, kiedy wrócę. Uściskaj mnie przed podróżą.

Matka miała łzy w oczach - skromna i pokorna kobieta, która błagała go, by ją odtrącił. Zrobiła to z wielkiej miłości do niego, wiedział o tym. Bała się, że może mu być ciężarem, przeszkodą w awansie społecznym, przypomnieniem o niskim pochodzeniu. To był jej pomysł, by ubierał się jak Maja, by ożenił

się z kobietą Maja, by żył jak Maja. Dzięki temu ludzie nie widzieli, że wygląda inaczej niż oni, mogli nie zwracać uwagi na to, że jest innej rasy, mogli uznać go za swojego uwielbianego bohatera. Lecz jakim kosztem się to odbyło?

Przypomniał sobie poranek, gdy pojawiła się w jego rezydencji na wieść o tym, że Jadeitowe Niebo jest

brzemienna. Tak się cieszył, gdy ją zobaczył, ale ona nie chciała z nim rozmawiać, nie chciała przestąpić progu domu, odwróciła się i uciekła. A teraz bolało ją, że utraciła wnuka.

- Najdroższa matko, kazałaś mi trzymać się od siebie z daleka - mówił, nie wypuszczając jej z objęć. -

Zmusiłaś mnie, wbrew mojej woli, bym obiecał, że nie będę się z tobą widywał. Dłużej już tego nie zniosę.

Pragnę twej miłości i twego błogosławieństwa. I wybaczenia, bo jestem przyczyną zgonu mego druha.

Całe miasto mówi, że Balam skończył sam ze sobą. Ale to ja za to odpowiadam!

Pogłaskała go po głowie i powiedziała łagodnie:

- To nie była twoja wina. Balam chciał oszukać bogów. Sam musisz sobie wybaczyć.

- Wyjeżdżam z Mayapan i nie wiem, kiedy wrócę, czy kiedykolwiek wrócę. - Tulił się do matki, lejąc łzy w szorstką tkaninę fartucha. - Muszę się udać do Teotihuacan. Nie mogę wyruszyć bez twojego błogosławieństwa.

Delikatnie położyła mu na głowie swoje szorstkie od ciężkiej pracy dłonie. Łzy ściekały jej po policzkach i rozpryskiwały się na jego czarnych włosach.

- Moje dni są policzone, synu. Wiedz, że umrę szczęśliwa i spokojna, bo widzę, że bogowie ci sprzyjają.

- Masz umrzeć? - krzyknął, zrywając się na równe nogi. - W takim razie nigdzie nie idę. Muszę być przy tobie.

- Nie, synu. Twoim obowiązkiem jest zadbać o dusze żony i dziecka, zapewnić, by trafiły do raju. Ja pogodziłam się z bogami. Jeśli dopuszczą, być może pewnego dnia znów się spotkamy.

Tonina zrozumiała te słowa. Odeszła dalej, by już nic więcej nie słyszeć, wstrząśnięta i wzruszona do głębi. W sercu czuła dziwny, nieznany jej dotąd ból. Nie była to tęsknota za bliskością i miłością Guamy i Huracana; to była tęsknota za kobietą bez twarzy, bez ciała - kobietą, która nosiła Toninę pod sercem, wydała ją na świat, być może tą, która powierzyła ją morzu w maleńkiej arce. Po raz pierwszy w życiu Tonina pożałowała, że nie zna swojej matki.

Wreszcie Kaan wyłonił się z kuchni. Twarz miał nieruchomą, nieprzeniknioną. Bez słowa zarzucił sobie sakwę na ramię. Tonina poszła w jego ślady. Przedzierali się przez zatłoczone miasto, aż dotarli do głównej bramy. Słońce wciąż stało wysoko. Tłum wiwatował i wykrzykiwał wyrazy pożegnania, bo wieść o wyprawie Kaana obiegła już całe miasto.

Minęli rogatki - Kaan, bohater świętej piłki, i Tonina, poławiaczka pereł z wysp - dwoje ludzi z dwóch różnych światów, podążających w różnych kierunkach, każde pod opieką innego talizmanu: Kaan - pukla włosów małżonki, a Tonina - medalionu, który nosiła od urodzenia.

Obserwował ich wsparty o mur mężczyzna w brudnej opończy naciągniętej na głowę, żeby go nie rozpoznano - książę Balam, najnędzniejszy człowiek pod słońcem. Książę bez księstwa, bez żony, bez córki, bez domu, bez majątku,

198

199

a co najgorsze: bez honoru. Patrząc, jak Kaan z Toniną nikną w tłumie wypełniającym targowisko, przypomniał sobie, jak jego ukochaną córkę zabierał z kwatery niewolników jakiś obcy.

Oderwał się od muru, przeszedł chwiejnie parę kroków i upadł na kolana, spływając potem tak obficie, że zdawało mu się, iż to krew wystąpiła mu na czoło.

- Wzywam was, bogowie, na świadków - szeptał, czując w gardle gorycz żółci - Kaan zapłaci mi za to. I ta wyspiarka. Zapłacą mi za wszystko, i to z nawiązką, sutą nawiązką.


KSIĘGA DRUGA.


Rozdział Dwudziesty Siódmy.


Kaan uświadomił sobie, że popełnił błąd, ale było już za późno. Nie minęła nawet doba od wyjścia z Mayapan, a on już żałował, że zdecydował się na wyprawę z Toniną do Quatemalan.

Kroczył energicznie przez suchy las, trzymając się w pewnym oddaleniu od dziewczyny, która szła za nim, i starał się o niej nie myśleć, ale dźwięczny klekot muszelek na pasmach długich włosów przy każdym jej ruchu wciąż przypominał mu o obecności wyspiarki. Nie podobało mu się to. Damy, które znał, nie miały zwyczaju zwracać na siebie uwagi takim hałasem.

Wymijał drzewa, od czasu do czasu oczyszczał przejście długim nożem i żałował, że nie mogą iść Białą Drogą, po której wędrowałoby się znacznie szybciej i wygodniej. Ale rano okazało się, że mimo zwyczajnych szat ludzie go rozpoznają i zaczepiają. Dlatego zboczył z gładkiego cementowego szlaku i zapuścił się w las. Tonina poszła za nim. Od czasu do czasu napotykali pojedyncze zagrody, z których nawoływano go i pozdrawiano, ale im dalej, tym siedzib ludzkich było coraz mniej. W końcu znaleźli się w dziewiczym lesie.

Zachodziło słońce, a Kaan szedł dalej, choć zaczęło się ściemniać. Nie miał pojęcia, że podążająca niechętnie za nim Tonina też żałuje, że zgodziła się, by jej towarzyszył.

201

Od początku poszedł przodem, wybierając drogę, narzucając tempo. Tonina wolałaby decydować sama.

Teraz zawołała, by się zatrzymał, ale on udawał głuchego. Wreszcie obwieściła:

- Jestem zmęczona! - To był jeden z pierwszych zwrotów w języku maja, którego nauczyła się od Jednookiego. Nie czekając na reakcję Kaana, stanęła, zrzuciła worek podróżny i rozejrzała się dokoła.

Kaan zdziwił się bardzo. Nie był jeszcze zmęczony, mógłby iść dalej. Zobaczył jednak, że ona jest zdecydowana postawić na swoim: już zaczęła przygotowywać miejsce na ognisko. Zirytowany odłożył

bagaże i broń. Nie miał ochoty na jej towarzystwo, więc znalazł sobie miejsce kilkanaście kroków od niej i zaczął się szykować do noclegu. Byli daleko od dróg, daleko od obozowisk innych wędrowców; zwieszające się gałęzie drzew tworzyły im dach. Chrustu na ognisko było pod dostatkiem.

Tonina ułożyła krąg z kamieni i ziemi, przygotowała opał, użyła krzesiwa i hubki, które otrzymała na podróż od Guamy, i wkrótce ogień trzaskał wesoło, śląc iskry ku niebu.

Kaan natomiast zorientował się, że nie ma pojęcia, jak rozniecić ogień. Pakując się do podróży, w ogóle o tym nie pomyślał. Na co dzień nie zaprzątał sobie głowy ogniem, płonął w kuchni, zajmowała się tym służba. Nigdy w życiu nie musiał dotąd rozniecać ognia sam. Patrzył na Toninę z irytacją. Nie będzie jej prosił o pomoc. Naśladując ją, ułożył kółko z kamieni, ustawił stosik z patyczków i wysuszonych ziół, po czym jął mozolnie krzesać o siebie dwa kamyki, chcąc uzyskać iskrę.

Zapadła ciemność, las zaczął rozbrzmiewać odgłosami nocy. Tylko w jednym kamiennym kręgu jarzył się blask. Tonina zastanawiała się chwilę, czyby nie zaprosić Kaana do ogniska, ale nie miała ochoty na jego towarzystwo, więc po prostu wzięła płonącą gałązkę, podeszła do niego i zapaliła mu jego kupkę chrustu.

Patrząc, jak dziewczyna dmucha, by

się rozpaliło, i irytująco podzwania muszelkami w długich włosach, Kaan doszedł do wniosku, że bogowie najwyraźniej mu nie wybaczyli i tym właśnie go karzą za świętokradztwo.

Tonina wróciła do własnego ogniska. Oboje jedli oddzielnie i w milczeniu, racząc się pożywieniem, które kupili na targowisku: indyczymi jajami, mięsem jelenia i solonymi pestkami słonecznika. Na razie problemu z jedzeniem i piciem nie ma. Ale oboje wiedzieli, że za Uxmal leżą ziemie nieznane.

Tonina zerknęła w stronę Kaana, zobaczyła jego twarz oświetloną blaskiem płomieni. Miał szlachetny profil: wysokie czoło, mocna żuchwa, duży nos. Nie taki wydatny jak u Majów, dodatkowo powiększany gliną, nie: prosty i mocny. Kości policzkowe miał wystające, policzki jak ciosane. Tonina ze zdziwieniem zauważyła, że podoba jej się ten mężczyzna. Zdumiało ją to, bo Kaan nie był przystojny. Nie był przystojny w znaczeniu, jakie jej wpajano od dziecka - czyli nie był pulchny, okrągłogłowy, krępy; nie wyglądał jak wyspiarski ideał urody. A mimo to jej się podobał i to stanowiło dla niej zagadkę.

Kaan poczuł na sobie jej wzrok. Czy ta dziewczyna nie wie, że wpatrywanie się w kogoś to nietakt?

Starał się nie zwracać na nią uwagi. Patrzył w płomienie i jeszcze raz przeżywał ten wieczór, gdy dowiedział się o ciąży Jadeitowego Nieba. Jakąż poczuł wtedy radość! Marzeniem życia Kaana było zobaczyć syna, jak gra w piłkę i staje się mistrzem, największym bohaterem wszystkich drużyn. Hołubił to marzenie od dziecka. Jego syn - w tym marzeniu - był zawsze prawdziwym Mają, a nie chłopakiem, z

którego drwią, bo jest gorszej krwi. Gdy wyspiarska wróżbitka oświadczyła w Wielkiej Sali, że jej proroczy kielich twierdzi, iż dziecko, które nosi Jadeitowe Niebo, to chłopiec, Kaan poczuł, że jego życie się spełniło.

Wyrwał go z zamyślenia dzwoniący klekot. Zmarszczył czoło. To znowu te muszelki we włosach. Odeszła od ognia i szuka czegoś między drzewami. Patrzył, jak rozwija pakunek, który niosła cały dzień na ramieniu, i - zdziwił się bardzo

202

203

- jeden jego koniec przywiązuje do solidnego konaru drzewa. Będzie spała na drzewie?

Gdy uświadomił sobie, że to jest hamak, pożałował, że sobie też takiego nie kupił. Nie zastanawiał się, jak zorganizuje spanie w drodze, po prostu zrolował swoje domowe posłanie: matę i bawełniany pled.

Patrzył, jak dziewczyna wspina się na drzewo i zręcznie układa w sieci z włókien palmowych, po czym odwraca do niego plecami i nakrywa się bawełnianą płachtą. Nawet „dobrej nocy” mu nie powiedziała.

Kaan poczuł zmęczenie. Tak, trzeba się wyspać, bo jutro o świcie znów ruszą w drogę. Rozwinął matę, ułożył się na niej, ale było mu niewygodnie. Uwierały go kamienie, gałęzie, ziemia była nierówna. Jego ognisko wygasło, a noc robiła się chłodna. Jadeitowe Niebo zawsze dbała, by mu było wygodnie.

Prowadziła dom tak sprawnie, że nie było widać w tym żadnego wysiłku. Wprawdzie Kaan jako sportowiec był przyzwyczajony do trudów i wysiłku gry w piłkę, ale trudy życia były mu całkiem obce.

Popatrzył na postać w hamaku, oświetloną obfitym żarem drugiego ogniska, zwrócił uwagę na krągłości Toniny, podkreślone przez opięty hamak. Z jednej strony zwisały jej długie włosy. Gdy westchnęła przez sen, hamak się lekko zakołysał. Kaan poczuł nagłe i niespodziewane ukłucie pożądania. A potem zdziwienie i wstyd. Jak można tak bezcześcić pamięć małżonki! Ale oczywiście reakcja ciała na widok młodej dziewczyny nie ma nic wspólnego z tym, co on ma naprawdę w sercu. Przewrócił się na bok, plecami do ponętnej istoty zawieszonej między drzewami, i zamknął powieki.

Czekając, aż nadejdzie sen, pocieszał się myślą, że jak wszystko wskazuje, czas, który musi spędzić w towarzystwie Toniny, nie będzie długi. Na obszarze między Mayapan i Uxmal podróżowanie jest bezpieczne, dbają o to dwaj królowie - wszelkich zbójców i rabusiów, zagrażających handlowi i dobrobytowi obu miast, szybko spotykała zasłużona kara.

Natomiast gdy przekroczą granicę, do której sięga władza króla Uxmal, i będą podążać dalej na południe półwyspu Quatemalan, znajdą się w krainie bezprawia, a wtedy będzie miał niejedną okazję, by uratować dziewczynie życie i w ten sposób zwolnić się z obowiązku dalszego z nią przebywania.

Pocieszony tą myślą, Kaan odmówił modlitwę do Matki Księżyca, bogini piłkarzy, po czym wreszcie zapadł

w sen.

Tonina spać nie mogła. Scena z Kaanem i jego matką, której była świadkiem w pałacowej kuchni, nie

opuszczała jej myśli i wypełniała serce bolesną tęsknotą: za własnymi prawdziwymi rodzicami, których nie znała. Ta tęsknota przerażała ją jednak, bo przecież jej celem jest znalezienie czerwonego kwiatu i powrót na Wyspę Pereł, a nie szukanie ludu, z którego się wywiodła. Czy oprze się pokusie szukania matki i ojca, czy będzie dość silna, by powrócić z kwiatem do Guamy i Huracana?

Po chwili jednak zasnęła. Przyśnił się jej Dzielny Orzeł. Wrócił, a ona biegła ku niemu ze łzami w oczach, z rozpostartymi ramionami, by przywitać go i uściskać. Gdy się obudziła, policzki miała mokre od łez.

Słyszała czyjś płacz. Pomyślała, że to nadal sen, ale gdy spojrzała na ziemię, zobaczyła leżącego na macie Kaana, owiniętego w opończę, łkającego i wzywającego przez sen imienia Jadeitowego Nieba. Jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy usłyszała, że woła również Balama.

Zapragnęła nagle się przy nim położyć, przytulić go, jak tuliła Dzielnego Orła. Powstrzymała się jednak.

Kaan uspokoił się po dłuższej chwili, zaczął równo oddychać, ale Tonina zasnąć nie mogła. Nagle dobiegły do niej wszystkie niepokojące dźwięki nocnego lasu. Po skórze przeszły jej ciarki strachu, pomyślała o dzikich zwierzętach, które tu mieszkają, o duchach i demonach grasujących nocą po ziemi. Pomodliła się do Lokona i swoich opiekuńczych delfinich duchów, mając nadzieję, że dym z żarzącego się wciąż ogniska odpędzi zarówno złe duchy, jak i drapieżne zwierzęta.

204

205


Rozdział Dwudziesty Ósmy.


Wody do mycia nie było, ale można się było odświeżyć i obmyć z potu za pomocą szerokich, mokrych od rosy liści, a do czyszczenia zębów świetnie służyła guma chicle o miętowym aromacie. Po porannej toalecie Kaan zajął się zanoszeniem modłów do Matki Księżyca i Kukulkana, ale równocześnie spod oka obserwował, co robi Tonina. Smarowała się kokosową farbą, która kryła rysy jej twarzy.

On sam czuł się nie najlepiej, źle spał w nocy. Dręczyły go koszmary, budziły dźwięki nocnego lasu i cierpki dym ogniska.

Każde z nich posiliło się w milczeniu; przed nimi był kolejny dzień trudnego marszu. Kaan torował drogę w gęstym lesie, a Tonina nie mogła oderwać wzroku od jego nagich pleców, muskularnych, pokrytych bliznami. Przypominało się jej, jaki silny i zręczny był na boisku, jak świetnie radził sobie z przeciwnikami i wybijał piłkę ku bramce i zwycięstwu.

Także Kaan nie mógł przestać myśleć o towarzyszce podróży. Przypominał mu o niej ten nieustanny, irytujący klekot muszelek. Miał ochotę przyspieszyć kroku i zgubić ją gdzieś w lesie. Niestety bóstwa, a raczej gęste zarośla, mu na to nie pozwoliły. Tęsknił za kolegami z drużyny, a przede wszystkim za Jadeitowym Niebem. Kaan nie znosił samotności. Dochodziło południe, gdy nie mogąc już znieść ciszy i odosobnienia, mimowolnie skręcił ku Białej Drodze. Tonina poszła za nim.

Ale nie minęło wiele czasu, gdy spotkali niedużą karawanę kupiecką, której przewodnik rozpoznał go od razu.

- Bohater Trzynastu Rozgrywek! - zakrzyknął, a Kaan zaraz pożałował, że uległ odruchowi, bo otoczył go tłumek ludzi chcących zanurzyć się w roztaczanej przez niego aurze pomyślności.

206

Wrócili więc do lasu, szli w milczeniu po ściółce suchych liści i patyków, a ich nozdrza wypełniał zapach kurzu i próchniejącego drewna. Słońce już zachodziło, gdy zatrzymali się, aby rozłożyć obozowisko.

Tonina szukała miejsca na powieszenie hamaka, a Kaan biedził się z rozpalaniem ognia, ale nic z tego nie wyszło.

Tonina przyniosła mu swój zestaw do niecenia ognia - dwa specjalnie ociosane kawałki drewna: świder i podstawkę. W charakterze hubki użyła fragmentu starej, opuszczonej termitiery. Popluła w dłonie i pokazała Kaanowi, jak należy posługiwać się świdrem: trzeba kręcić szybko i naciskać mocno. Zaczęły powstawać spopielone wiórki, a gdy zagłębienie w podstawie się rozżarzyło, podłożyła kawałki termitiery i rozdmuchała płomień.

Przyniosła ku ciepłemu i jasnemu kręgowi ogniska swój worek i zwinięte posłanie, po czym usiadła i zaczęła wśród swego dobytku szukać prowiantu. Kaan spojrzał na nią zaskoczony. Nie odchodzi? Nie rozpala własnego ogniska? Siedzi, obiera ze skorupki indycze jajo i posypuje odrobiną soli. Kto ją tu zapraszał?

Jedli w milczeniu, jak obcy ludzie nie mający ochoty się poznać. Mrok gęstniał, a las wypełnił się krzykami nocnych ptaków. Kaan ustawił przed sobą posążek Kukulkana i zagłębił się w myślach o Jadeitowym Niebie. Jeszcze w Mayapan przystąpił do sekty Czcicieli Boskiego Powrotu, choć w głębi serca był

człowiekiem niewierzącym.

Tonina tymczasem również myślała o kimś, za kim tęskniła: o Dzielnym Orle. Ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że tęskni nie tylko za smukłym młodzieńcem, ale także za Jednookim. Karzeł przypominał jej o wyspach, o Guamie i Huracanie. O domu.

Kaan wyciągnął mapę narysowaną na korze, którą kupił w Mayapan. Tonina się do niego przysiadła i zaczęła przyglądać kreskom i symbolom, które nic jej nie mówiły. Spojrzała pytająco.

207

Kaana ta jej bliskość wprawiła w zakłopotanie. Pachniała lekko kokosem. To ta biała farba, która pokrywała jej twarz i ramiona. Może i całkiem przyjemny zapach, ale dama z rodu Majów nigdy by czegoś takiego nie używała. Postukał w środek arkusza kory i powiedział:

- Mayapan.

Z tego punktu rozchodziły się linie opisane hieroglifami i symbolami na obrzeżach. Ponieważ Kaan nie umiał czytać ani pisać, musiał się nauczyć na pamięć, co oznaczają opisy, na podstawie objaśnień

kartografa, który mu mapę sprzedał. Wiedział więc, który hieroglif oznacza Palenque, choć nie umiał go przeczytać. Pokazał jej różne punkty na mapie, recytując nazwy miast, które niewiele Toninie mówiły:

- Uxmal. Tikal. Copan. Palenque. Na to Tonina zapytała:

- A Quatemalan?

Pokazał jej skraj arkusza, ale nic jej to nie dało, bo nie miała wyobrażenia o skali i zasięgu mapy.

- A gdzie jest Teotihuacan? - zapytała, tracąc nagle oddech z powodu jego bliskości.

Jego spojrzenie pociemniało od smutku. Opuścił wzrok na mapę i pokazał jej hieroglif po przeciwnej stronie arkusza niż Quatemalan. Gdy zobaczyła, że tam dokąd się wybierał, jest znacznie dalej niż do Quatemalan, poczuła się winna. To tam powinien się udać, by dopełnić uroczystości żałobnych żony. Ale jej sprawy są na południu. A bogowie postanowili, że oboje muszą podróżować razem. Niemal naszła ją ochota, by powiedzieć Kaanowi: „No dobrze, idźmy na północ, do Teotihuacan”. Żałowała, że nie może mu wytłumaczyć, jak ważne jest dla niej znalezienie czerwonego kwiatu i dostarczenie go na rodzinną wyspę. Ach, gdyby tu był Jednooki, to przetłumaczyłby. Niestety, Kaan chciał podróżować bez asysty.

Karzeł powiedział jej wtedy, że to się nawet dobrze składa, bo już dawno nie był w domu. Zamierzał

wyruszyć na

wybrzeże, nad zatokę Campeche, kupić czółno i odwiedzić matkę.

Zauważywszy frustrację dziewczyny, Kaan zerwał się na równe nogi, złożył mapę i schował ją do sakwy.

Sytuacja stawała się nie do zniesienia. Jej towarzystwo coraz bardziej mu doskwierało. Przypominała mu bez przerwy o śmierci Jadeitowego Nieba, o jego grzechach, zaniedbaniu, winie. Wolałby pamiętać Jadeitowe Niebo z chwil, gdy była szczęśliwa, śmiała się, ze skupieniem wykonywała bransolety z piór. A nie z chwili, gdy ją znalazł martwą, w kałuży krwi.

Był zadowolony, że dziewczyna nie może z nim rozmawiać. Że nie podróżuje z nimi ten karzeł. Było w niej coś takiego, że gdyby umiała się wypowiedzieć zrozumiale, to mogłaby wpłynąć na jego serce i duszę - a tego się bał. Nie wiedział, czy sprawiły to czary, ale od pierwszej chwili, gdy ją ujrzał, wiedział, że to nie jest zwykła dziewczyna.

Zatrzymał się w swojej przechadzce wokół ogniska, przyjrzał się jej, oświetlonej blaskiem płomieni. Wciąż nie widział dobrze jej rysów, bo policzki, czoło i podbródek miała pokryte symbolami wyrysowanymi białą farbą. Zresztą zasłaniały twarz jej długie rozpuszczone włosy, co jeszcze utrudniało obserwację. Irytowało go to. Kobiety ludu Majów zaczesywały włosy do tyłu, ściągały je w popularny ogon jaguara i obwiązywały ciasno chustą, tak że nie wisiały im żadne kosmyki. Wyglądały cywilizowanie, tak przynajmniej uważał.

- Trzeba się wyspać - powiedział w mowie Majów. Tonina zrozumiała.

Próbował się jej nie przyglądać, jak przywiązywała końce hamaka do dwóch pni, ale był tak nieprzyzwyczajony do szczupłych, smukłych i wysokich kobiet, zwłaszcza jak się wspinają na palcach i podnoszą do góry ręce, że nie mógł się powstrzymać. Tunika zadarła się jej, pod spodem zauważył dziwny

pas, którego dotąd nie pokazywała. Zdobiły go muszelki, pewnie zgodnie z jakimś wyspiarskim obyczajem. Kaan zastanawiał się, co to oznacza.

208

209

Tonina ułożyła się w końcu na posłaniu, wysoko w górze, osłonięta okapem gęstego listowia. Sen jednak nie nadchodził. Myśli wciąż wracały do Kaana. Przez cały dzień ani razu nie pomyślała o czerwonym kwiecie. Ten mężczyzna ją rozprasza, zupełnie nie wiadomo dlaczego. Wiedziała tylko jedno - że tak długo być nie może. Musi się z nim rozstać przy najbliższej sposobności, postanowiła i dopiero wtedy ogarnął ją sen. Wyślizgnę się w las i on mnie nigdy nie znajdzie…

Kaan tymczasem znów przewracał się z boku na bok, nie mogąc oderwać oczu od wyciągniętej w hamaku dziewczyny. Gdy szła, jej biodra sprawiały wrażenie wąskich, a ramiona - szerokich. Teraz jednak, gdy leżała, jej ciało nabrało krągłości, miękkości. Stało się bardzo kobiece.

Przyciągała jego uwagę. Wolałby być sam w tej podróży. Zasypiając, postanowił, że nazajutrz rano wymyśli jakieś rozwiązanie. Nie poczuł gryzącego dymu płynącego spomiędzy drzew.

Swąd dymu obudził go w nocy. Las się pali! Ale na niebie nie widać łuny, nie słychać huku pożaru, nie uciekają spłoszone zwierzęta.

Chwycił włócznię i maczugę, gestem pokazał Toninie, że idzie sprawdzić, skąd ten dym. Ona, z nożem w pogotowiu, ruszyła za nim przez gęstwinę. Po chwili dotarli do skraju polany i oboje stanęli jak wryci.


Rozdział Dwudziesty Dziewiąty.


- Bogowie niech wam sprzyjają! - zawołał na ich widok Jednooki, machając krótkimi rękami.

Kaan i Tonina w zdumieniu przyglądali się wielkiemu obozowisku, zastanawiając się, w jaki sposób tak liczna grupa dotarła tu za nimi niepostrzeżenie.

- Kazałem im być cicho - wyjaśnił Jednooki, podchodząc swym kaczkowatym krokiem, na co serce Toniny aż podskoczyło z radości. Tęskniła za nim! - Kładłem im do głowy, że nie wolno wam przeszkadzać w świętej pielgrzymce.

- Co to wszystko ma znaczyć? - Kaan rozzłościł się nie na żarty. Nie do wiary, jaki tłum tu się kłębił! Ile płonęło ognisk! Byli starcy i dzieci, a także psy i grzebiące w ziemi indyki.

- Panie mój, chciałem iść za wami sam, ale królewska ogrodniczka, h’meen, zapragnęła mi towarzyszyć, nie mogłem jej przecież odmówić. A potem wieść o naszej wyprawie jakoś tak się rozeszła po mieście i zanim się obejrzałem, podążał za nami tłum - usprawiedliwiał się Jednooki.

Kaan zmarszczył czoło. H’meen była tu rzeczywiście - zaciekawiona dziewczynka, która wyglądała jak staruszka, przycupnęła przy ogniu zawinięta w pled, z małym pieskiem na kolanach. Jej świtę stanowili dwaj słudzy z emblematami króla Mayapan.

Kaan rozpoznał też członków Bractwa Dziewięciu, tak zagorzałych kibiców piłki, że porzucali gospodarstwa i rodziny, gdy rozpoczynały się rozgrywki. Zawodzili głośno i protestowali, gdy Kaana wpychano do cenote, a wiwatowali ogłuszająco, gdy wynurzył się żywy. Gdy się dowiedzieli, że wyrusza z Mayapan, spakowali się i zabrali w podróż żony i dzieci.

- Panie mój, tobie i Toninie szczęście dopisuje jak nikomu na świecie, oboje przeżyliście złożenie w ofierze. Część ludzi, którzy tu są, pragnie towarzyszyć ci, panie, aż do Teotihuacan, aby uzyskać rozgrzeszenie, a inni pragną podążać za Toniną, w nadziei że czarodziejski kwiat uwolni ich od chorób i dolegliwości. Na przykład h ‘meen we własnej osobie - tłumaczył gorączkowo - liczy na to, że ten kwiat powstrzyma gwałtowne starzenie się, rujnujące jej ciało.

- Musimy wędrować sami - powiedział Kaan niegłośno, ale dobitnie.

210

211

- Ach, panie mój, nie będziemy szli z wami. Będziemy tylko wędrować tym samym szlakiem. Wy prowadzicie, my trzymamy się z tyłu.

- Uważasz, że bogowie nabiorą się na coś takiego?

- Ależ skąd, panie, nie śmiałbym! A poza tym to przecież nie moja wina.

Gdy wieść o planowanej przez Kaana wyprawie do Teotihuacan rozeszła się po mieście, H’meen posłała po Jednookiego, aby ją poprowadził w ślad za wielkim Kaanem. Wyraziła pragnienie zobaczenia kawałka świata, nim umrze. Karzeł zgodził się, licząc na to, że Kaan nie będzie mógł odmówić królewskiemu dostojnikowi, bądź co bądź. Węsząc korzyści, rozpuścił pogłoskę, że Kaan wyjeżdża. Zadbał o to, by dotarła do Bractwa Dziewięciu.

Modlił się teraz, żeby Kaan nie zapytał, dlaczego za nim idzie. Wystarczy już tych kłamstw. Nawet jednookiemu karłowi kiedyś może przestać sprzyjać szczęście. A prawda była prosta. Gdy ludzie zaczepiali go na rogatkach miasta, chcąc dołączyć do głośnej już wyprawy śladem Kaana, pobierał skromną opłatę -

na prowiant i koszty obsługi, jak to nazwał, oraz niewygórowane wynagrodzenie dla siebie, które uznał za należne. Wyliczył sobie, że gdy dotrą do Quatemalan, będzie miał wystarczające środki na zakup nie tylko czółna, ale i całej wyspy wraz z ludnością, dzięki czemu już do śmierci będzie żył jak król.

Nagle spokojny gwar obozowiska zakłócił czyjś krzyk. To była żona jednego z członków Bractwa Dziewięciu. Rzucała ciężkimi owocami w męża, rosłego chłopa, który skulił się i zasłonił głowę rękami.

- Ani chwili dłużej tu nie zostanę! - wrzeszczała, miotając kolejny pocisk, który z głuchym odgłosem wylądował na potylicy mężczyzny. - Mam dość tej twojej piłki! Zwariowałeś do reszty!

Kaan i Tonina w niemym zdumieniu patrzyli, jak kobieta, dawszy upust złości, bierze na rękę najmłodsze dziecko, gromadce

pozostałych każe gestem iść za sobą i zamaszyście rusza w kierunku powrotnym. Gdy skulony ze strachu kibic, po którym spływał gęsty sok z kawałkami miąższu i pestkami, wstał wreszcie, wybuchły wokół salwy śmiechu. Mężczyzna nie zwracał na to uwagi. Podbiegł do Kaana i rzucił mu się do stóp, dając wyraz niezłomnemu uwielbieniu.

Podszedł też inny członek Bractwa, a właściwie jego przewodniczący, zwany Bezwłosym; zgodnie z majańskim upodobaniem do ironii przezwisko otrzymał, bo był niezwykle bujnie owłosiony. Niegdyś był

dobrze prosperującym pszczelarzem, ale oddał ule i resztę gospodarstwa bratu, a sam skupił się na kibicowaniu swemu bohaterowi.

Kaan aż się cofnął, bo przypadli ku niemu następni. Jednooki zainterweniował, złorzecząc i każąc się wszystkim trzymać z dala. Kaan z przerażeniem skonstatował powagę sytuacji. Miał odbyć samotną pielgrzymkę do Boskiego Miasta, a do czego doszło?! Chwycił Jednookiego za opończę, przyciągnął do siebie i chrapliwym szeptem wycedził:

- Nie wolno ci ze mną podróżować. Muszę odbyć pielgrzymkę sam, albo wszystko obróci się wniwecz.

Jednooki delikatnie się uwolnił, odchrząknął i odparł spokojnie:

- Panie mój, pozwól, że wyjaśnię. Przecież jeszcze nie odbywasz pielgrzymki do Teotihuacan. Na razie odprowadzasz towarzyszkę do Quatemalan, to wszystko. Dopiero gdy zostawisz Toninę na wybrzeżu, rozpoczniesz świętą podróż, a wtedy, przyrzekam ci, panie, na kości moich dziadów, nikt ci nie będzie przeszkadzał.

Kaan musiał mu przyznać rację, a Jednooki szybko dodał:

- Z naszą pomocą, panie mój, łatwiej ci będzie spełnić boskie wymogi. - Gestem głowy pokazał Toninę, aby dodatkowo wyjaśnić znaczenie słów.

Kaan westchnął. To prawda. Bezpieczne dostarczenie Toniny na południowe wybrzeże można uznać za uratowanie jej życia, a dzięki tym wszystkim ludziom towarzyszącym im

212

213

w drodze przez niebezpieczną krainę, która rozciąga się za terytorium Uxmal, łatwiej będzie osiągnąć cel.

- No dobrze - powiedział i obrócił się na pięcie, po czym zagłębił w gęstwinę i wrócił do swojego skromnego obozu.

Tonina nie poszła za nim, została, żeby powiedzieć karłowi, jak bardzo cieszy ją spotkanie. Nachyliła się nawet i ucałowała w policzek, omiatając przy tym włosami jego ramię. A gdy jeszcze dodała:

- Potrzebuję cię - serce Jednookiego poszybowało ku gwiazdom. - Musisz mnie nauczyć języka Majów -

wyjaśniła. - I to jak najszybciej. Nie mogę wędrować z Kaanem. Muszę iść sama.

Jednooki skinął głową, kryjąc rozczarowanie, że jej radość ze spotkania nie była czysto bezinteresowna.

- Nauczę cię wszystkiego, czego zechcesz. - Powiedział to nie dlatego, że go pocałowała, ale dlatego, że karzeł Jednooki, handlarz z ludu Taino, najniższy mężczyzna w tej krainie, zakochał się właśnie w najwyższej kobiecie.


Rozdział Trzydziesty.


Ukryty wśród drzew Balam podniósł do warg dmuchawkę na zatrute strzały i starannie wycelował.

W obozowisku na polanie panował gwar i rwetes, toczyły się kłótnie, biegały dzieci, mężczyźni oddawali się hazardowi, a kobiety plotkowały, gotowały posiłki, niańczyły niemowlęta. Balam wiedział, że wystarczy jeden celny strzał, a Kaan, siedzący samotnie w pewnym oddaleniu, będzie skończony. Nikt niczego nie zauważy, póki nie będzie za późno.

Strzałę zatruł w taki sposób, by nie spowodowała natychmiastowego zgonu. Kurary na grocie jest tyle, by wywołać

214

paraliż. Kaan padnie, a potem będzie długo umierał. Najpierw odmówią mu posłuszeństwa ręce i nogi.

Potem będzie mu coraz trudniej oddychać. Nie straci przytomności, lecz będzie dusił się i dławił do końca świadomie. A potem duch kurary weźmie górę. Kaan będzie leżał bezradnie, czując, jak serce kołacze mu się w piersi, i uświadomi sobie, że nigdy już nie dotrze do Teotihuacan.

A ja stanę nad nim - wyobrażał sobie Balam z ponurą satysfakcją - i będę obserwował strach w jego źrenicach, i będę patrzył, jak uchodzi z niego życie. Pochylę się nad nim - marzył nadal - i powiem: „To za Sześć Gołębic i Zival”.

Balam śledził Kaana od Mayapan, skrycie obserwował też karawanę karła i jego niewydarzonej świty oraz ich spotkanie z Kaanem i wyspiarką. Potem szedł za nimi do Uxmal, czekał, gdy bawili w mieście, odpoczywali i uzupełniali zapasy, a tłumny orszak jeszcze się rozrastał, w końcu dalej poszedł ukradkiem za nimi.

Nikt go nie widział. Nikt nie miał pojęcia o jego zamiarach. Balama nie interesowało, co zrobi tłum, gdy zamach wyjdzie na jaw. Może go złapią i rozedrą na strzępy? Co za różnica. Nie ma po co żyć.

W Uxmal pod osłoną nocy udał się do domu rodzicielskiego. Była to rezydencja usytuowana w pobliżu Piramidy Wieszcza. Rodzina już wiedziała o infamii, którą ściągnął na siebie, więc ojciec Balama kazał

niewolnikom wyrzucić syna z domu. Ale matka - czcigodna Biała Czapla - przyjęła go potajemnie nocą w

ogrodzie; wiedział, że mu tego nie odmówi. Dała mu jeść i pić, pocieszała jak mogła. Dała mu też na trzy noce schronienie w ogrodzie, bez wiedzy ojca. Wymykał się do miasta, by śledzić Kaana i dziewczynę.

Gdy zobaczył ich na targowisku, jak szykują się do dalszej drogi, ucałował matkę na pożegnanie i powlókł

się za nimi. Nie szedł z pustymi rękami. Od matki dostał trochę jadeitu i ziarno kakaowe, broń i świeże odzienie. Skłoniła ona czterech swoich siostrzeńców, by towarzyszyli kuzynowi; młodzieńcy przystali na 215

to, bo się nudzili w rezydencji i marzyli o przygodach, a hańba czy pech ich specjalnie nie obchodziły.

Balam przyrzekł matce wrócić, ale wcale nie miał takiego planu. Gdy zemsta na Kaanie się dopełni, zamierzał znaleźć jakiś solidny konar i się na nim powiesić.

Do Mayapan nie miał powrotu. Gdy ostatecznie podliczono jego zadłużenie, okazało się, że jest wielu niezaspokojonych wierzycieli, zwłaszcza że Sześć Gołębic, jako że zginęła, nie przyniosła spodziewanego dochodu. Wierzyciele domagali się więc, by Balam, jeśli jeszcze żyje, oddał honorowe długi, wystawiając się sam na sprzedaż na targu niewolników. Ogłoszono nawet nagrodę za jego głowę.

Nie mógł szukać córki, bo gdyby zaczął rozpytywać wśród wędrownych handlarzy o Zival, władze dowiedziałyby się, że żyje, i szybko by go złapano i dostarczono na targ niewolników. Jedyne, co mu pozostało, to zemsta.

Zaczerpnął powietrza, by wydmuchnąć zatrutą strzałę, ale wstrzymał się, bo do Kaana podeszła wyspiarka i coś do niego powiedziała. Kaan próbował ją odprawić niecierpliwym gestem. Dziewczyna nie posłuchała go. Przysunęła się bliżej i powtórzyła coś, głośniej tym razem. Ku zdziwieniu Balama Kaan jej ostro odpowiedział. Wyprostowała się i zrobiła zniecierpliwioną minę, po czym odwróciła się na pięcie i odeszła.

Balam zmrużył oczy. Nigdy nie widział, żeby Kaan kogoś potraktował w tak nieuprzejmy sposób. Z miny, postawy, zachowania Kaana widać było, że cierpi. Balamowi wpadła do głowy nowa myśl.

Schował się głębiej między drzewami, które go osłaniały, i pomyślał, że głupotą byłoby zabijać Kaana teraz. Skoro najwyraźniej nie cieszy się życiem, nie warto mu teraz życia odbierać. To nie będzie żadna zemsta. Niech żyje. Niech najpierw odzyska nadzieję. Niech uwierzy, że uda mu się dotrzeć do Boskiego Miasta i zaznać duchowej pociechy. Gdy tylko zacznie mu się wydawać, że życie znów ma smak, a tak 216

z pewnością się stanie, wtedy go Balam dopadnie i tego smakowitego życia pozbawi.

A co do wróżbitki… Gdyby tamtego wieczoru w Wielkiej Sali wybrała żonę Balama, a nie Jadeitowe Niebo, wszystko potoczyłoby się inaczej. Stawiając wróżbę dla Sześciu Gołębic, dziewczyna odczytałaby z czarodziejskiego kielicha straszliwą przyszłość i Balam mógłby jej jakoś zapobiec!

Tej wróżbitce Balam poprzysiągł wyjątkową karę, jeszcze nie wiedział jaką.

Tymczasem Tonina z trwogą rozglądała się po rozgardiaszu obozowiska Jednookiego. I nie chodziło jej o

wzburzonych młodzieńców z bronią i w barwach wojennych, szukających okazji do przygód, pokrzykujących tryumfalnie, ilekroć im się udało upolować coś jadalnego. Ani też o podstarzałych wojowników, smętnych mężczyzn z poczuciem bezużyteczności, choć wciąż noszących dzidy i oszczepy, noże i maczugi i bez końca snujących opowieści o krwawych zwycięstwach. Ani o fanatycznych kibiców piłki i ich niezaspokojone żony i rozbrykane dzieci. Niepokoiło ją to, że w grupie, która podążała za Kaanem, było mnóstwo kalek i chorych, ślepych, głuchych i bezpłodnych, dotkniętych wszelką niemocą.

To oni - ludzie kierowani nie ambicją czy żądzą władzy, ale rozpaczą - stanowili prawdziwe zagrożenie.

Usiadła samotnie przy swoim małym ognisku, upiekła sobie w żarze niewielką dynię, a potem obserwowała rozłożone na polanie i w okolicznym lesie obozowisko, tłum moszczący się do nocnego spoczynku. Gwarny, rozzuchwalony tłum, który wypełniał noc hałasem i dymem ognisk.

Minęło pięć dni, odkąd wyruszyła z Uxmal, a aż trzydzieści, odkąd wypłynęła z Wyspy Pereł. Szli na południe, prosto jak sierpem rzucił, ku miastu Tikal, które stoi na skraju wielkiej puszczy. Tam Tonina z Kaanem skierują się na wschód, ku wybrzeżu Quatemalan.

217

Strasznie ciągnie się ta wędrówka.

Nieliczna grupka oddanych wielbicieli i tych, którzy pragnęli szczęśliwej odmiany w życiu, rozrosła się do wielkiego, nieopanowanego tłumu. W mieście Uxmal, gdy rozeszła się wieść o pielgrzymce Kaana -

bohatera Trzynastu Rozgrywek, człowieka, który przeżył złożenie w ofierze - liczba chętnych do wędrówki się zwielokrotniła. A gdy ludzie się zwiedzieli, że z Kaanem wędruje wróżbitka, posiadaczka czarodziejskiego kielicha, szukająca kwiatu, który leczy wszystkie choroby - sytuacja wymknęła się spod kontroli. Teraz wędrował tłum niesforny, niezorganizowany, bez przywództwa.

Tonina prosiła Jednookiego, by nad tym zapanował, ale on wolał się zabawiać z kobietami i zbierać opłaty. Właśnie w tej chwili widziała go przez dym ognisk. Kupiec z ludu Taino siedział w towarzystwie pulchnej dziewczyny, siostry jednego z członków Bractwa Dziewięciu. Tonina nie mogła wyjść z podziwu, jak łatwo karłowi znajdować kobiety, które go karmią, dbają o niego i jeszcze troszczą się, by nie zmarzł w nocy.

Tonina zapytała Jednookiego, czy nie mógłby skłonić Kaana do objęcia przywództwa tej bezładnej świty.

- Kaana ci ludzie nie obchodzą - odparł karzeł. - Z każdym dniem coraz głębiej zamyka się w sobie. Żyje we własnym świecie. Pamiętaj, dziewczyno, on stracił więcej niż tylko żonę i nienarodzone dziecko. Utracił

najbliższego przyjaciela. Byli z Balamem jak bracia. Kaan wszystko Balamowi zawdzięczał: fortunę, sławę, nawet żonę. Podobno we wczesnej młodości Balam uratował Kaana przed grupą wyrostków, którzy go omal nie ukamienowali. I to on zapewnił mu przyjęcie do prestiżowej akademii piłkarskiej. Kaan dźwiga teraz ciężkie brzemię odpowiedzialności za upadek Balama i za jego prawdopodobną śmierć.

- Ale przecież Balam wziął winę na siebie - zaoponowała Tonina.

218

- To bez znaczenia. Kaan kieruje się w życiu kodeksem honorowym, a teraz ma poczucie, że zdradził

brata, co znaczy, że sprzeniewierzył się temu kodeksowi. A brat już nie żyje, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa Balam odebrał sobie życie. Cóż, honorowe samobójstwo było dla niego jedynym wyjściem.

Tonina przyglądała się teraz Kaanowi, siedzącemu jak zwykle w odosobnieniu, zgiętemu pod brzemieniem smutku. Przed chwilą próbowała z nim rozmawiać, prosić go o to, by objął przywództwo tej anarchicznej zbieraniny. Odprawił ją.

- Idą za nami z własnej woli. Nie mam prawa nic im narzucać.

Tonina zaczęła pojmować, w jak głębokiej tkwi rozpaczy. Zrozumiała, że trzeba mu spokoju. Tak czy owak coś z tą zbieraniną należało zrobić.

Najgorsze ze wszystkiego było to, że zaczęły się awantury o jedzenie. Nikt nie chciał się dzielić z innymi.

Każdy pilnował swego. Jedni mieli pożywienia pod dostatkiem, inni chodzili głodni. Poprzedniego dnia jeden mężczyzna z plemienia Wasteków zdołał schwytać legwana. Gdy piekł go na ognisku, zaatakowało go pięciu ludzi, zabrało upieczoną zdobycz, a łowcę przepędziło z obozu. Mężczyzna zabrał broń i manatki, przeklął całe zgromadzenie i ruszył z powrotem do Uxmal. Nikt mu nie przybył z pomocą, bo był

jedynym Wastekiem w tej grupie.

Jeśli tak się zachowują, gdy idzie o pożywienie, to co się będzie działo, gdy natrafią na czerwony kwiat?

Rzucą się na krzew, który go wydał, i zniszczą go tak, jak niszczą wszystko po drodze. Bez opamiętania zerwą wszystkie kwiaty i nic nie zostanie dla ludu z Wyspy Pereł.

Zrobiło się późno i obóz powoli cichł; w zadymionym powietrzu niosły się ostatnie modlitwy, pierwsze chrapania, a także sapanie i jęki kochających się par. Tonina zabrała ze sobą na drzewo oba worki z rzeczami i przywiązała je w hamaku, zauważyła bowiem, że wzbudzają zainteresowanie;

219

pewnie ten i ów miałby chrapkę na jej przeźroczysty kielich wróżebny. Chcąc się ustrzec przed rozpanoszonym złodziejstwem, sypiała teraz, trzymając dobytek przy sobie. Pomodliła się do Lokona, Ducha Duchów, i do swych opiekuńczych bóstw delfinów, po czym czekała, aż spłynie na nią sen, a może i jakaś wskazówka, bo miała trudną decyzję do podjęcia. Ze względu na Huracana i jej wyspiarski lud Tonina musi porzucić Kaana i ten tłum.

- Nie wychodź dzisiaj z domu - błagała Jadeitowe Niebo. - Nie zostawiaj mnie samej, bo mam złe przeczucia.

- Muszę znaleźć Balama.

- Drogi mój, nie odpowiadasz za niego. To on zgrał się do ostatniej koszuli i narobił długów, z których już nie da się go wyciągnąć.

- Gdybym nie trafił do obręczy tym ostatnim rzutem…

- Postąpiłeś słusznie. Uczyniłeś tak, jak pragnęli bogowie. Posłuchałeś nakazu honoru.

Mimo to Kaan wyszedł w ciemną noc, błąkał się po zaułkach, szukając przyjaciela, człowieka, którego nazywał druhem. Balam jakby się pod ziemię zapadł. Powiesił się, jak groził?

A potem powrót do domu… Jadeitowe Niebo na posadzce, jej głowa na kolanach wróżbitki… Splamione krwią kamienne płyty…

- Umarła natychmiast - mówiła wyspiarka.

Ze zduszonym łkaniem Kaan się obudził. Był tak spocony, że przemokła mu opończa. Usiadł i rozejrzał się wokół. Nikt go nie słyszał. Obozowisko spało. Popatrzył na drzewa, gdzie niektórzy wędrowcy drzemali w hamakach. Z przerażeniem zauważył, że Toniny wśród nich nie ma. Jej hamak i worek podróżny znikły.

Nocą w lesie było ciemno i strasznie, Tonina bała się, ale chcąc się oswobodzić od Kaana i tłumu, nie widziała innego

sposobu niż nocna ucieczka. Rankiem, gdy zauważą, że jej nie ma, będzie już daleko. Nie znajdą jej.

Po drodze do Uxmal i potem Tonina trzymała się jednookiego i nieustannie pytała:

- A jak to Majowie nazywają?

- A jak się to mówi po majańsku?

Wprawdzie Jednooki czasem się niecierpliwił, lecz ona się nie zrażała. Bez znajomości języka nie ma co marzyć o niezależności. Cieszyła się, że udało jej się tyle z niego wyciągnąć. Przedzierając się spiesznie przez gęstwinę, aby być jak najdalej od Kaana i reszty, myślała o tym, że znajomość języka będzie jej niezbędna, gdy dotrze między ludzi.

Wyszła, gdy wszyscy spali, i najpierw pobiegła truchtem na północ, szukając odpowiedniego miejsca, by skręcić w stronę wybrzeża. Zręcznie przeciskała się wśród drzew i krzewów. W ręku ściskała nóż.

Pomyślała o Guamie i Huracanie, wyobraziła sobie, jak stoją na cyplu nad laguną i ze wzrokiem wbitym w zachodni horyzont wypatrują jej czółna. Czy wiedzą o zdradzie Macu? Czy ktokolwiek przeżył tę bitwę na morzu i mógł opowiedzieć o tragedii? Może dziadkowie myślą, że Tonina nie żyje. Nie, Guama na pewno by w to nie uwierzyła. Tonina nie może jej zawieść. Czerwony kwiat czeka na nią, tego była pewna.

Rośnie gdzieś na wysokich skalistych urwiskach wybrzeża Quatemalan. Zbierze tych kwiatów tyle, ile zdoła, a za kilka pereł, które jej jeszcze zostały, kupi czółno i pożegluje do domu.

Stanęła nagle, wstrzymała oddech i zaczęła nasłuchiwać. Zmarszczyła czoło. Co ją zatrzymało? Obejrzała się za siebie, popatrzyła w gąszcz.

Kaan. Co uczyni, gdy stwierdzi, że uciekła? Będzie jej szukać? Czy uzna to za dobrą wymówkę, żeby się skierować na północ, do Teotihuacan?

Zwróciła się znów w kierunku marszu i chciała ruszyć przed siebie, ale okazało się, że nie może postąpić kroku.

220

221

Była jak sparaliżowana. Naprzód! krzyknęła bezgłośnie. Nie stój tak. Trzeba się spieszyć!

Ale nogi nie chciały jej słuchać. Wpatrując się w mrok, słuchając nawoływań nocnych ptaków i hałaśliwego gwaru małp, wyobrażała sobie, jak Kaan się budzi niespodzianie, zauważa, że jej nie ma, rusza w pościg.

Tonina nie wiedziała, co ją przykuło do ściółki leśnej, borykała się z myślami, z impulsami, pragnieniami.

Nigdy jej jeszcze coś takiego nie spotkało. Dotąd w życiu decyzje przychodziły jej z łatwością. Jeśli ubiegłoroczne ławice perłopławów się wyczerpały, trzeba płynąć dalej. Jeśli usłyszała, że życie Huracana zależy od rzadkiego kwiatu, nie namyślając się, odparła: …jadę po niego”.

A teraz była w rozterce. Nie mogła pojąć, co takiego jest w Kaanie. co ją przy nim trzyma. Przecież są sobie obcy. Ale czy na pewno? Gdy na targowisku zobaczyła go po raz pierwszy, gdy spotkały się ich spojrzenia, powstała dziwna, niewytłumaczalna więź.

Z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że pragnie wrócić do obozowiska. A przecież powinna iść naprzód, wypełnić przyrzeczenie złożone Guamie i Huracanowi.

Nagle poczuła ciarki na plecach. Spoczął na niej czyjś wzrok. Ludzki wzrok.

Chciała ruszyć biegiem, wściekła na siebie, że tyle czasu zabałaganiła w tym niebezpiecznym lesie. Wtem zobaczyła Kaana. Twarz mu pociemniała z wściekłości. Chwycił ją za ramiona, aż drgnęła, robił jakieś wymówki. Z trudem wydobyła z siebie głos, jego bliskość zaparła jej dech w piersi.

- Skąd wiedziałeś, że…

- Bezwłosy, przewodniczący Bractwa Dziewięciu, którzy pełnią nocną straż, zauważył, że wyślizgnęłaś się z obozu. Dlaczego uciekasz? Przecież bogowie kazali nam być razem.

- Twoi bogowie, nie moi! - odparła zdławionym głosem. - Wypuść mnie! Zwalniam cię ze wszelkich zobowiązań

wobec mnie. - Chciała tak powiedzieć, ale nie wydobyła z siebie ni słowa.

Czuła, że palce Kaana wpijają się w jej ręce. Sam Kaan nagle stracił rezon. Owionął go zapach kokosowej farby do twarzy, pomieszany z woniami liści laurowych i mięty. W podróży trudno było o wodę do mycia, ale Tonina wstawała to dziennie o świcie, gdy rosa jeszcze nie obeschła, i odświeżała się, po czym starannie malowała święte symbole na rękach i twarzy. Kaan zwrócił uwagę na tę jej niezwykłą dbałość o higienę. Przypuszczał, że to wynik wychowania nad oceanem.

Jemu samemu bardzo brakowało kąpieli, która była ulubioną formą relaksu wyższych warstw społeczeństwa majańskiego. Nie zastanawiał się w domu, skąd się bierze woda do mycia i łaźni parowych. Nie miał pojęcia, że jest to luksus, z którego korzystali tylko najbogatsi. Nauczył się jednak od

Toniny myć wilgotnymi od rosy liśćmi. Od czasu do czasu napotykali też cenote, w którym można się było zanurzyć. Tutaj, w suchych regionach, do higieny jamy ustnej używano gumy do żucia o miętowym aromacie, którą sprowadzano z wilgotnych lasów równikowych na południu.

- Pozwól mi iść moją drogą - wyszeptała Tonina, z trudem formułując zdania w ledwie opanowanym języku. - Zwalniam cię z obowiązku uratowania mi życia.

Kaan nie wiedział, co począć. Stali oświetleni rozproszonym księżycowym blaskiem. Kaan wdychał zapach Toniny, czuł pod dłońmi jej mocne ramiona i nagle zdał sobie sprawę, że chyba zupełnie mylnie określił

przyczynę, dla której za nią pobiegł. Tłumaczył sobie, że przyczyną było pragnienie wypełnienia boskiej woli, która nakazywała mu, by się trzymał dziewczyny, póki nie wykona zobowiązania. Nie mógł jednak nie dostrzec też innej prawdy: gdy się obudził i zobaczył, że jej nie ma, w głębi duszy zrodziło się szczególne uczucie, niespodziewane, nieuchwytne. Z jednej strony dziewczyna go denerwowała, irytowała, chciałby się od niej uwolnić,

222

223

a z drugiej - odczuwał wyraźną potrzebę jej bliskości. Potrzebę bardziej fundamentalną niż jakiekolwiek prawa ludzkie czy boskie.

- Nie w naszej mocy jest uwolnić nas od siebie - wyszeptał w końcu chrypliwie. - To leży w gestii bogów.

Z jej miny wywnioskował, że go nie zrozumiała, więc powtórzył wolniej i prościej. Szybko uczyła się języka, ale jeszcze miała trudności.

- Musisz wrócić do obozu - nalegał. - Wiąże nas starodawne prawo. Nie mogę się udać do Teotihuacan, póki nie wypełnię zobowiązania, które to prawo na mnie nakłada.

Tonina patrzyła w jego twarz, która jawiła się jej dziwnie pociągającą, i przyszło jej do głowy coś nowego: że mimo wszelkich różnic - w wierzeniach, języku, obyczajach - są pod jednym względem oboje z Kaanem podobni do siebie. Oboje muszą się wywiązać z przyrzeczeń, przyrzeczeń, które im narzucono, których nie mogli nie złożyć, czy mieli na to ochotę czy nie. Zaczęła szukać innego sposobu, żeby się od niego uwolnić.

- Ten tłum… - szukała w głowie słów - ten tłum mnie powstrzymuje.

Zdziwił się.

- Przecież z pomocą tylu ludzi łatwiej będzie znaleźć ten kwiat.

- To żadna pomoc. Ja się ich boję!

- Boisz się ludzi?

- Jak myślisz, co zrobią, gdy znajdą kwiat? Ci ludzie są… - Przeklinała barierę językową. - Są zdesperowani.

Będą się zabijać o ten kwiat.

Grube czarne brwi Kaana zmarszczyły się.

- Przesadzasz.

- Już teraz silni rabują pożywienie słabszym. Zamrugał oczami.

- Co ty wygadujesz?

- Są tacy, co głodują.

Zachmurzył się jeszcze bardziej.

- Kto do tego dopuścił?

- Dopuścił? A kto ma ich powstrzymać?

Kaan wpatrywał się w nią. Dlaczego niektórzy ludzie są bez pożywienia? W Mayapan przecież wszyscy jadają do syta! Czyż nie? Kiedy się jednak zastanowił, musiał przyznać, że nie ma pojęcia, jak wygląda życie pospólstwa. Zakładał, że król, Jego Najwyższa Dobroć, dba o pełne brzuchy wszystkich poddanych.

- Nie ma powodu uciekać, bo są jakieś nieporozumienia w sprawie jedzenia - rzekł. - Jakoś temu zaradzimy.

Wciąż ją jeszcze trzymał, wciąż stali tak blisko siebie, że Tonina czuła jego oddech na swoim policzku.

Musiała mu zadać to pytanie.

- Dlaczego mnie nienawidzisz? Uniósł brwi.

- Ja cię nienawidzę? - rzekł z cicha.

- Tak na mnie spojrzałeś wtedy, w cenote, jakbyś był na mnie wściekły, że ci uratowałam życie.

Wpatrywał się w nią długą chwilę. Zdał sobie sprawę, że rzeczywiście był na nią zły, ale nie dlatego, że uratowała mu życie. Po raz pierwszy od tragicznej nocy, gdy zginęła jego żona, teraz właśnie, stojąc w leśnym mroku, trzymając tę wyjątkową dziewczynę, coś sobie uświadomił. Żywię do niej urazę, bo była przy Jadeitowym Niebie w chwili jej śmierci, a mnie tam nie było. Tego jej nie mogę wybaczyć. Nie, nie, pomyślał. Sobie nie mogę wybaczyć.

Podniosła twarz i wyszeptała mu do ucha:

- Proszę, pozwól mi odejść.

Gdy Kaan spojrzał w jej ciemne, niespokojne oczy, musiał powstrzymać impuls, który kazał mu wziąć tę uniesioną twarz w dłonie i delikatnie zetrzeć białą farbę, by pokazały się spod niej dziewczęce rysy.

- Nie mogę.

224

225

- Jestem daleko od domu, daleko od mego ludu i moich bogów. Jestem całkiem sama.

Łzy, które nagle popłynęły, przestraszyły go. Ta wyspiarka była taka silna, samodzielna, zdeterminowana.

Nie przyszło mu do głowy, że jest też zdolna do płaczu.

- To twój kraj - powiedziała z napięciem. - Nie mój. Wcale mi tu nie jest dobrze. Chcę do morza. Jestem daleko od moich duchów opiekuńczych, delfinów. - Długo wstrzymywane emocje wypłynęły jak słodka woda ze studni artezyjskiej na Wyspie Pereł. - Tak bym chciała wrócić do wody, znaleźć się wśród fal, na głębinie, gdzie czuję się jak u siebie w domu - łkała, nie mogąc się powstrzymać. - Tęsknię za wolnością pływania jak ryba. Bez morza jestem niczym.

Kaana zdumiała namiętność brzmiąca w jej głosie. Nie miał pojęcia, jak zareagować. Widział kiedyś morze, gdy drużyna z Mayapan udała się na turniej do Campeche. Ale Kaan nawet nie zszedł na plażę, z wierzchołka wzgórza patrzył na przerażający niekończący się wodny przestwór. W takiej wodzie niejeden utonął, niejednego pożarły dzikie morskie stwory. Jak można tęsknić za czymś tak strasznym i niszczycielskim?

I nagle usłyszał w głowie inny głos, głos Jadeitowego Nieba, która kiedyś, jeszcze przed ślubem, pytała:

- Jak można kochać sport, który sprawia tyle fizycznego bólu, sport, w którym można zginąć?

Nigdy przedtem nie analizował swojej piłkarskiej pasji, nie zastanawiał się nad swoją potrzebą gry, nie uświadamiał sobie, jak ożywczo działała na niego rywalizacja z godnym przeciwnikiem. Na boisku nie był

ani Mają, ani Cziczimekiem, był siłą, krwią, masą. Był sobą. Czy tak właśnie czuła się Tonina w morzu?

Drgnął, bo uświadomił sobie w tej chwili, że mimo różnic

- ona z barbarzyńskich wysp, on bohater majańskiego ludu

- są pod jednym względem podobni: kochają coś, co jest dla nich ważniejsze niż życie.

Odstąpił od niej, opuścił ręce, wstrząśnięty objawieniem którego doznał. Nie, to nieprawda. Nie możemy być podobni.

Postanowił jednak, że aby skłonić ją do powrotu, zajmie się zaprowadzeniem porządku w tłumie. Nie zrobi kroku jednak dla Toniny - tak sobie to tłumaczył - ale dla Jadeitowego Nieba. Jeśli rzeczywiście zdarzyłoby się tak, jak się tego Tonina obawia: nieokiełznany tłum zniszczyłby czerwony kwiat - to wtedy nigdy nie byłby wolny, nigdy by nie mógł wyruszyć do Teotihuacan.


Rozdział Trzydziesty Pierwszy.


Nazajutrz rano wezwał wszystkich, aby go wysłuchali. Zadymione obozowisko ucichło. Wszystkie oczy skierowały się na Kaana.

Patrząc na twarze pełne wyczekiwania, pomyślał: nie jestem żadnym przywódcą. Ale wtedy usłyszał głos matki, dochodzący z dalekiej przeszłości: „Nie waż się ponieść klęski, synu mój”.

Kaan wiedział, że dozna porażki, jeśli spróbuje sięgnąć za daleko. Dlatego konsekwentnie odmawiał, gdy proponowano mu, by został kapitanem drużyny. I teraz obawiał się, że przywództwo to coś poza jego zasięgiem. Spojrzał wszakże na Toninę, wspomniał ich nocne intymne spotkanie - chwilę objawienia - i uznał, że musi się tego podjąć.

Był jednak zdenerwowany. Kaan nie był urodzonym mówcą, nie był przyzwyczajony do publicznych przemów. Jestem człowiekiem czynu, nie słów, myślał, prostując się i podnosząc głowę. Ale wytłumaczył

sobie, że słowa to też rodzaj czynów, więc rozkazującym tonem ogłosił:

- Wprawdzie podążacie tylko za mną, nie ze mną, ale musicie przestrzegać moich zasad. Żadnych opóźnień. Musimy

227

podróżować sprawnie. Kto nie jest w stanie nadążyć, niech wraca do domu. - Zamilkł i rozejrzał się po każdej twarzy z osobna, tak jak czynił to ich trener w akademii piłkarskiej, który starał się spojrzeć każdemu zawodnikowi w oczy, żeby mieć pewność, że zrozumiał. - Każdy musi uczestniczyć w polowaniu lub w zbieraniu jadalnych roślin, nie ma wymigiwania się - mówił dalej, układając te podstawowe zasady podług kodeksu honorowego akademii piłkarskiej, opartego na zaufaniu i sprawiedliwości, uczciwości i szacunku dla innych. - Jedzenie jest wspólne. Będziecie rozdzielać pożywienie następująco: najpierw starcy, potem dzieci, po nich matki. Mężczyźni na końcu. Przed każdym posiłkiem wylewamy trochę wody na libację bogom, a także składamy ofiarę z pokarmów, wrzucając porcję do ognia. Żadnych bluźnierstw, żadnego świętokradztwa. Złodziejstwa ma nie być. Złapanemu sprawcy kradzieży będzie się obcinać rękę. Karą za zdradę jest śmierć. Prawo Majów obowiązuje tu tak samo jak w mieście.

H’meen zapisywała jego słowa w nowej księdze. Poprosił ją o to uniżenie Kaan, jeszcze przed zwołaniem zebrania. Łatwiej pilnować przestrzegania praw, gdy są spisane. Królewska ogrodniczka siedziała na ziemi po turecku, maczała pędzelek w atramencie i rysowała sprawnie hieroglify i symbole na czystym arkuszu kory.

Na koniec Kaan rzekł:

- Oto prawa, których będziemy wszyscy przestrzegać.

Potem rozejrzał się po twarzach i czekał, spodziewając się, że zerwie się chór protestów. Ponieważ jednak nikt nie protestował ani nie narzekał, widać było tylko potakujące kiwanie głowami i słychać pomruki aprobaty, Kaan zdumiał się. Sięgnął dalej, niż myślał, że może - i udało mu się. Dodał ostatnią regułę:

- Ja nie jestem waszym przywódcą. Wybierzecie spośród siebie wodza, człowieka sprawiedliwego i uczciwego. On

będzie rozsądzał wasze spory i zażalenia. A teraz szykujcie się do drogi.

Podniósł się gwar, dyskutowano nowy obrót wypadków. Tonina tymczasem podeszła do Kaana i powiedziała spokojnie:

- Tak sobie myślę, czy przypadkiem już mi nie ocaliłeś życia i nasze rachunki nie są wyrównane?

Spojrzał w dół, bo był od niej o głowę wyższy. Na twarzy znów miała świeżo odmalowane symbole, więc nie było widać jej rysów. Ciekawiło go, jak ona naprawdę wygląda.

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Bo jak sam mówiłeś, to niebezpieczny kraj. Gdybym poszła sama, zginęłabym na pewno, a ty zapobiegłeś temu, sprowadzając mnie z powrotem do obozu. Można powiedzieć, że spłaciłeś dług.

Zastanowił się chwilę.

- Bogów tak łatwo się nie oszuka - rzekł i odszedł.

- Dam ci przyjacielską radę, Tonino - przysunął się do niej Jednooki. Zwijaniem jego obozu, pakowaniem rzeczy, przygotowywaniem zapasów na drogę zajmowała się tymczasem pulchna majańska dziewczyna. -

Jeśli się chcesz szybko pozbyć Kaana, nie wyświadczaj mu więcej przysług. Im więcej ci będzie winien, tym trudniej ci będzie się od niego uwolnić.


Rozdział Trzydziesty Drugi.


Poki, mały piesek H’meen, węszył gorliwie po krzakach, płosząc drobne zwierzątka, nieświadom, że w jego pękate ciałko wymierzony jest grot włóczni.

Książę Balam uśmiechał się, ciesząc się z góry na pyszny obiad. Tłusty piesek to przysmak.

228

229

Nagle usłyszał głosy. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Wróżbitka z królewską zielarką wyszły do lasu zbierać jadalne owoce i kłącza, a tymczasem tłum towarzyszący Kaanowi rozbijał obóz, żeby spożyć południowy posiłek.

Balam śledził orszak od wielu dni. Trzymał się lasu, podczas gdy oni wędrowali Białą Drogą. Wyspiarka oddaliła się teraz od grupy z dziwną dziewczynką staruszką i jednym z jej sług. Balam zerknął w niebo.

Było bezchmurne. Panował jednak chłód. Niedawno minęło przesilenie zimowe. Trwała pora sucha, wody brakowało. A od najbliższego miasta, Tikal, dzieliło wędrowców jeszcze wiele dni drogi.

Obejrzał się na niewielką świtę, której się dorobił w Uxmal. Oprócz czterech kuzynów, którzy gorliwie zgodzili się mu towarzyszyć, do ekipy dobiło jeszcze paru młodych Majów, przedkładających przygody i awantury nad naukę rzemiosła czy uprawę roli. Gdy usłyszeli, że Balam, bohater piłkarskich rozgrywek i prawdziwy książę, wyrusza w szczególną podróż, puścili w niepamięć pogłoski o jego hańbie, o tym, że obstawiał zakłady przeciwko własnej drużynie - zresztą to było daleko, w Mayapan - i przyłączyli się do niego.

Spojrzał znów na pieska, który wciąż jeszcze go nie wywęszył, popatrywał przez listowie. Wróżbiarka była wysoka, szczupła, wokół zdobionej białą farbą twarzy zwisały długie kędziory obciążone muszelkami. Nie podobała mu się. A poza tym nienawidził jej.

Teraz, pomyślał z mściwą radością. Teraz jest właściwa chwila…

- Czy byłaś kiedyś naprawdę zakochana?

Pytanie tak zaskoczyło Toninę, że omal nie upuściła kwiatu, któremu się właśnie przyglądała.

Uśmiechnęła się do swej dziwacznej towarzyszki. Z powodu jej wyglądu zapominało się, że nie jest kobietą, która żyła długo i przeżyła niejedno.

Niska i szczupła H’meen, ogrodniczka króla Mayapan, miała wąską, ptasią buzię o drobnej szczęce; jej oczu nie osłaniały rzęsy ani brwi. Pomarszczona skóra, rzadkie i rozwichrzone siwe włosy sprawiały, że wyglądała na sto lat. Choć miała niespełna piętnaście.

- Dotąd znałam tylko pałac królewski i jego ogrody na tarasach. Przed śmiercią chciałabym zobaczyć drzewa i kwiaty w swym naturalnym otoczeniu - tłumaczyła Toninie, gdy w lesie między Mayapan a Uxmal Tonina i Kaan odkryli orszak Jednookiego. - Marzę o tym, by zobaczyć pejzaże takie, jakie stworzyli bogowie. A jeśli kwiat, o którym opowiadałaś, istnieje naprawdę, to może będzie w stanie przywrócić mi młodość i pożyję jeszcze trochę. Ponieważ zostało mi już niewiele lat życia, w pałacu miałam trzy czeladniczki na stanowisku h’meen, mogłam więc zostawić królewskie ogrody pod ich opieką. Poradzą sobie.

Po drodze z Mayapan H’meen opowiadała Toninie, gdy siadywały wieczorem przy ognisku, że poprzednia h’meen dawała jej w dzieciństwie jakieś tajemnicze zioła, które miały wzmóc jej zdolności umysłowe, aby szybciej się uczyła, ale skutkiem ubocznym okazało się przyspieszone starzenie.

- Nie wyrosłam - mówiła H’meen ze śmiechem - a zestarzałam się. Jestem mała i stara.

Zadane przez ogrodniczkę pytanie o to, czy była kiedyś zakochana, zasmuciło Toninę, która wiedziała, że młodo stara dziewczynka nigdy nie zazna miłości mężczyzny, radości małżeństwa i macierzyństwa.

Chciała udzielić zadowalającej odpowiedzi. Zerknęła do wnętrza czerwonego kwiatu, który trzymała w ręku - niestety nie był to ten kwiat, którego szukała. Pomyślała o Macu, w którym się zadurzyła i przez chwilę myślała, że się pobiorą, a potem o Dzielnym Orle, którego kochała i za którym tęskniła

(„zobaczymy się jeszcze”, obiecał jej we śnie). Ale zakochana? Po uszy?

- Nie, H’meen - odparła w końcu. - Nigdy nie byłam zakochana.

230

231

Mała zielarka usiadła na zwalonym pniu i westchnęła. Normalnie podróżowała w ten sposób, że jeden ze sług niósł ją w specjalnym koszyku na plecach. Siedziała w nim tyłem do kierunku marszu i dyndała nogami, wystawionymi przez otwory w plecionce. Jeśli miała ochotę, mogła jednak chodzić o własnych siłach, choć musiała często odpoczywać.

- Jednooki jest uroczy, prawda? - powiedziała ogrodniczka nieśmiało.

Karzeł z galanterią zwracał się do niej „pani moja”, podczas gdy wszyscy inni nazywali ją zwyczajnie

„H’meen”. Dobrze pamiętała poranek, gdy Jednooki przyszedł do ogrodów i zaproponował, że zabierze ją w podróż po świecie. H’meen rozpłakała się wtedy z radości. Karzeł wyjaśnił, że wprawdzie nie pozwolono mu towarzyszyć Toninie w poszukiwaniach czerwonego kwiatu, ale on się z tym nie zgadza, dlatego postanowił udać się w ślad za Toniną i Kaanem i zaprasza H’meen w podróż.

Wezwała służbę, spakowała księgi i zanim słońce znalazło się w zenicie, siedziała w koszu gotowa do drogi. Jej krzepki wierny tragarz niósł ją na plecach, reszta służby szła z tyłu, obładowana książkami i przyborami do pisania. Wszyscy cieszyli się na czekające ich przygody. Nie musiała pytać króla o zgodę.

Opiekun ogrodów królewskich cieszy się samodzielnością i swobodą, podobnie jak naczelny kapłan; podlega wyłącznie bogom. Mimo to H’meen wysłała do Jego Najwyższej Dobroci list z podziękowaniem i błogosławieństwem oraz informacją, że pod jej nieobecność królewskimi roślinami zajmą się czeladniczki.

Słysząc pytanie o karła, Tonina spojrzała na ogrodniczkę z zaskoczeniem. H’meen podkochuje się w Jednookim? Widząc rumieniec na pomarszczonych policzkach, Tonina uśmiechnęła się. Cóż, serce nie sługa.

Nagle przyszedł jej do głowy Kaan. Wstrząsnęło nią to do tego stopnia, że musiała się odwrócić, bo rumieniec wystąpił jej na twarz, a nie chciała go pokazać H’meen.

232

Dlaczego właśnie teraz o nim pomyślała? Stał jej przed oczami jak żywy. Była to nie tylko wizja, poczuła też jego zapach, woń potu przemieszaną z aromatem zielonych liści i trawy; usłyszała także głos - miękki, ale silny. Poczuła jego bliskość, ręce na ramionach, oddech na policzku.

Tłumacząc sobie, że to tylko figiel pamięci, nic więcej, znów zwróciła się ku H’meen i zmusiła do skupienia na odpowiedzi na jej pytanie. Pytanie na temat zakochania, miłości, nie miało przecież nic wspólnego -

wmawiała sobie - z Kaanem.

Wiedziała, dlaczego H’meen pyta o miłość. Wieczorami, gdy wielki orszak zatrzymywał się na noc,

H’meen zadawała Toninie wiele pytań o relacje między mężczyznami i kobietami. Mała, krucha dziewczynka staruszka rozporządzała ogromną wiedzą o roślinach, lekach, gwiazdach i zjawiskach nadnaturalnych, ale żyła w wieży z kości słoniowej i nie miała pojęcia o stosunkach międzyludzkich i w ogóle realiach. Dlatego też we dwie prowadziły użyteczny dialog, wymieniały się informacjami: Tonina zdobywała wiedzę z zakresu botaniki i zielarstwa, a w zamian przekazywała H’meen to, co wiedziała o ludziach i ich życiu. Zastrzegała się jednak, że wie niewiele, a H’meen także mówiła:

- Wciąż się jeszcze uczę, a teraz napotykam drzewa i kwiaty, których nigdy przedtem nie widziałam.

H’meen wszędzie nosiła ze sobą swoją botaniczną księgę zapisków i notowała nowe znaleziska, których nie brakowało. Wreszcie oglądała świat, jak go stworzyli bogowie. Drzewa rosły w ziemi, a nie w glinianych donicach. Kwiaty w naturalnym środowisku, a nie w skrzynkach i na treliażach. Cieszyła się każdym pączkiem i gałązką, każdym nowym ptakiem i motylem. Wciąż coś zapisywała, zapełniając kolejne stronice notatkami z odkryć.

H’meen wyznała Toninie, że chciałaby znaleźć czerwony kwiat dla siebie; modli się, by jego czarodziejska moc uchroniła ją od śmierci ze starości przed ukończeniem piętnastego roku życia. Dlatego też nieustannie zastanawiały się obie, jak

233

tego kwiatu należy użyć. Guama była dość enigmatyczna w tej sprawie. H’meen powiedziała, że czarodziejskie moce mogą tkwić w płatkach korony lub w liściach bądź łodydze, albo też w słupku czy pręcikach. Niewykluczone, że w korzeniu. H’meen będzie musiała ustalić, jak przygotować cudowny preparat, gdy już znajdą kwiat. Utrze płatki na proszek, a może sporządzi napar z liści lub syrop z korzenia. Twierdziła, że gdy zobaczy kwiat, będzie wiedziała, co robić, ponieważ rozumiała mowę duchów roślin.

Rozumiała też, że znalezienie kwiatu będą musiały trzymać w tajemnicy przed tłumem, przynajmniej z początku. Owszem, pokażą kwiat reszcie gromady, ale dopiero wtedy gdy już będą miały odpowiedni zapas. Dlatego też wypuszczały się do lasu same. Wprawdzie Kaan ustanowił prawa i tłum został

okiełznany, ale Tonina wciąż obawiała się desperatów. Jak Kaan ich powściągnie? Jaka siła powstrzyma tłum, jeśli ogarnie go gorączka na wieść o znalezieniu cudownego kwiatu?

Poki zaszczekał wysoko i ostro, jak to miał w zwyczaju. Najeżył się i nastawił uszka.

- Co tam znalazłeś, łobuziaku? - powiedziała czule H’meen. Ale jej sługa, potężnie zbudowany, zezowaty Maja, zerwał się na równe nogi, zaniepokojony.

Tonina wyjęła z pochwy u pasa nóż i ruszyła czujnie ku gęstwinie, która wzbudziła takie zainteresowanie Pokiego. Porozumiała się wzrokiem z królewskim sługą, który także wyczuł, że wśród drzew kryje się ktoś lub coś. Pokazała mu gestem, żeby zaszedł z drugiej strony. Skradali się bezgłośnie, a H’meen siedziała dalej na pniu i jakby nigdy nic przemawiała do pieska. Tonina wyskoczyła z drugiej strony gąszczu i wpadła na mężczyznę, który podskoczył i krzyknął ze strachu.

- Nie róbcie mi krzywdy! - zawołał.

Tonina i sługa królewski patrzyli na intruza. Był to typowy Maja o pochyłym czole, wielkim mięsistym nosie i z charakterystycznie

cofniętą żuchwą. Niezbyt wysoki, raczej masywny niż muskularny. Miał na sobie zwyczajną przepaskę biodrową i opończę zawiązaną na szyi, uzbrojony był w łuk i strzały, dwie dzidy i pałkę. Długie włosy ściągnięte w ogon jaguara zwisały mu na plecy.

Tonina ściągnęła brwi z namysłem. Skądś go znała.

- Książę Balam! - zawołała H’meen, gdy go do niej przyprowadzili. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, Poki się uspokoił.

Balam skłonił się z szacunkiem i powiedział zakłopotany:

- Myślałem, że mnie zbójcy napadli.

Tonina patrzyła ze zdumieniem. Widziała go parę razy - na targowisku, w Wielkiej Sali, podczas gry - ale wtedy był bogato ubrany, miał na sobie wiele ozdób, albo był w stroju piłkarskim, cały pomalowany na czerwono. Bez doczepionego nosa, pierścieni, kolczyków, bransolet, bez malowideł na skórze po prostu go nie poznała.

- Wszyscy sądzą, że nie żyjesz, Balamie - rzekła zdumiona H’meen. - Czyżbyś był duchem?

- Nie, czcigodna H’meen, ku własnej hańbie jeszcze żyję. Tonina na tyle dobrze poznała już mowę Majów, że mogła nadążać za rozmową.

- Nie mówcie nikomu, że tu jestem - prosił Balam. - Utrzymuję swoją obecność w tajemnicy. Nie wiedziałem, że mnie znajdziecie.

- Ale dlaczego podążasz z tyłu? Przyłącz się do nas.

- O czcigodna, przecież wiesz. Popadłem w niełaskę bogów. Jestem przeklęty. Nie chciałbym ściągnąć nieszczęścia na tych wszystkich szanowanych ludzi, którzy towarzyszą mojemu bratu Kaanowi.

- Kaan się tak martwi, że nie żyjesz! - wybuchnęła Tonina.

Gdy spotkały się ich spojrzenia, jego twarz na moment pociemniała. Ale zaraz się rozpogodził i rzekł: 234

235

- To właśnie Kaan przede wszystkim nie może się dowiedzieć, że tu jestem. Przecież odbywa pielgrzymkę.

Moja obecność zbezcześciłaby tę świętą wyprawę.

- Więc dlaczego podążasz za nami? - zapytała H’meen łagodnie głosem staruszki.

- Przepełnia mnie bezgraniczne zawstydzenie, o czcigodna - powiedział, zwieszając głowę. - Ale żywię cień nadziei, że w Boskim Mieście zdołam uzyskać przebaczenie. Modlę się o to, by wtedy, gdy przybędzie tam mój brat, rzucić się do stóp świętym mężom w Teotihuacan i błagać o rozgrzeszenie.

- Kaan myśli, Że nie żyjesz - mówiła Tonina, z trudem formułując majańskie zdania. - Opłakuje cię.

Uraduje się, gdy się dowie, że żyjesz.

- No właśnie - poparła ją H’meen. - Na pewno bogowie wejrzą ci w serce i docenią, że żałujesz za grzechy.

- O czcigodna - Balam spuścił głowę - boję się, że Kaan wie, że to ja odpowiadam za śmierć jego żony, i zabije mnie z zemsty.

H’meen i Tonina wymieniły zdumione spojrzenia.

- O niczym takim nie wiemy, książę. Wiemy tylko, że Kaan cierpi głęboko z powodu tragedi , która się wydarzyła. Na pewno nie podniesie na ciebie ręki.

Zerknął na nie spod rzęs z przebiegłością, którą Tonina i H’meen wzięły mylnie za pokorę.

- Tak myślicie?

- Skąd pomysł, że podejrzewa cię o to, że spowodowałeś śmierć Jadeitowego Nieba? - spytała Tonina. -

To był po prostu wypadek.

Znów przez oblicze przeleciał mu cień, ale rysy twarzy szybko ułożyły się w wyraz pokory. Balamowi nie podobało się, że wróżbitka tak bezpośrednio się do niego zwraca. Ale jeszcze przyjdzie na nią czas. Kiedy się będzie tego najmniej spodziewała, on się zemści za stratę żony i córki.

236

- Jest coś, co muszę powiedzieć Kaanowi na osobności.

- No to chodź z nami - zaproponowała H’meen.

- Nie, nie… Nie mogę się pokazać na oczy innym ludziom. Przyprowadźcie, proszę, Kaana do mnie. Niech przyjdzie do mnie sam.

- Pójdę po niego - rzekła Tonina, ale w tej chwili przypomniała sobie, co jej ostatnio powiedział Jednooki:

„Jeśli się chcesz szybko pozbyć Kaana, nie wyświadczaj mu więcej przysług. Im więcej ci będzie winien, tym trudniej ci będzie się od niego uwolnić”.

Przyszło jej do głowy, że jeśli powie Kaanowi, że Balam żyje, i w ten sposób oczyści sumienie Kaana, to uczyni go jeszcze większym swoim dłużnikiem. Ale jeśli mu nie powie, Kaan będzie nadal cierpiał, obwiniając się o śmierć Balama.

I tak źle, i tak niedobrze. Wyprowadzić Kaana z błędu i wyrzutów sumienia, dając mu nowy powód do odwdzięczenia się, czy zmniejszyć ów dług i dać mu dalej cierpieć?

- Pójdę po niego - powtórzyła.

Kaan siedział na skraju obozowiska, jak to miał w zwyczaju, ze wzrokiem utkwionym w nicość. Nie rozpalił

sobie ogniska, nie pozwolił też, by inni to za niego zrobili. Nawet jeść nie chciał.

Guama mawiała, że czas leczy smutki. Ale smutek Kaana zdawał się pogłębiać. Nie sprawdzał drogi na mapie. Tak jakby nie zależało mu na czasie. Czy zapomniał o Teotihuacan? Tonina podeszła do niego i powiedziała cicho:

- Panie mój.

Gwałtownie podniósł głowę. Nigdy przedtem tak się do niego nie zwracała.

- Panie mój - powtórzyła z cicha. - Mam wieści. Nie odzywał się, czekając, co powie, i patrząc na nią smętnie.

- Książę Balam żyje.

237

Kaan zamrugał oczami. Zmarszczył czoło.

- Żyje?

- Jest za tymi drzewami i chciałby z tobą rozmawiać… Zerwał się na równe nogi i rzucił biegiem w stronę drzew.

Tonina nie mogła za nim nadążyć. Gdy przybiegła, zobaczyła, że Kaan i Balam trwają w serdecznym uścisku.

- Niech będzie błogosławiona Matka Księżyc! - wołał Kaan. - Czy ja śnię? Żyjesz! Wybacz mi to, co uczyniłem! Wybacz mi, że wygrałem mecz!

- Nie mam ci tego za złe, druhu - rzekł Balam, ocierając łzę. - To była moja wina.

Tonina, H’meen i królewski sługa patrzyli oniemiali, jak ci dwaj mówią równocześnie.

- Przeze mnie straciłeś żonę i córkę! - powiedział Kaan.

- Nie, druhu, to była moja wina. I ucałowały mnie, nim je zabrano. Moja ukochana żona i najdroższa córka Zival ucałowały mnie, wybaczyły wszystko i prosiły bogów o błogosławieństwo dla mnie. Dlatego odszukałem ciebie i zwracam się do ciebie o wybaczenie, może wtedy znajdę łaskę w oczach bogów i odzyskam spokój duszy.

- Oczywiście, że ci wybaczam, i błogosławię bogów, że cię do mnie sprowadzili!

Balam wyswobodził się z uścisku i posmutniał.

- Ale mam ci do powiedzenia coś niepokojącego. To przeze mnie Jadeitowe Niebo została zamordowana.

- Zamordowana?! To był przecież wypadek. Przewróciła się, upadła.

- Nie.

Zdawało się, że słońce nagle pociemniało. Skrzek małp i śpiew ptaków przycichły, jakby cała przyroda wiedziała, że dzieje się coś ważnego. Kaan z trudem przełknął ślinę.

- Mów! - rzekł.

Balamowi przypomniało się wyraziście spotkanie z członkami Konsorcjum, słyszał swój głos, jak tłumaczy im, że to

238

nie jego wina. „Kaan jest człowiekiem honoru - odparł przedstawiciel Konsorcjum. - Szanujemy go za to, co zrobił, czy też raczej nie zrobił”. Stłumiwszy nienawistne wspomnienie, Balam rzekł:

- Druhu, powiedziałem członkom Konsorcjum, że prosiłem cię, abyś zepsuł grę, ale ty odmówiłeś, chcąc postąpić honorowo. Oni powiedzieli, że to nie ma znaczenia. Że nie jesteś człowiekiem honoru. Im zależało tylko na przegranej, a ty to uniemożliwiłeś, choć tak mnie o to prosili. Dlatego kazali zabić twoją żonę i nienarodzone dziecko. Chcieli dać ci nauczkę.

Pociemniało. Słońce przesłoniły nadciągające chmury. Zapadła cisza. Twarz Kaana wykrzywił bolesny skurcz.

- Nie mogę w to… - zaczął zduszonym szeptem.

- Kiedy to prawda, druhu. Konsorcjum wynajęło płatnego zabójcę, który zamordował Jadeitowe Niebo -

mówił Balam, wspominając, jak ta drobna kobieta walczyła z nim tamtej nocy i jak upadła pod jego śmiertelnym ciosem w brzuch.

Kaan z trudem chwytał oddech. Dłonie zwarły mu się w pięści.

- Podaj mi imiona tych ludzi.

- Po co ci one? - Balam z ledwością skrył uśmiech zadowolenia. Kaan tak łatwo połknął przynętę.

- Imiona! - powtórzył Kaan przez zaciśnięte zęby. - Muszę znać ich imiona!

Balam powiedział:

- Posłuchaj, druhu - dodał - niech ci nie przychodzi do głowy nic gwałtownego. Odbądź tę podróż, dopełnij pielgrzymki do Teotihuacan. Nic dobrego nie uczynisz, jeśli teraz wrócisz do Mayapan, aby dopełnić zemsty. Wiem, o czym myślisz. To przez moją żyłkę do hazardu i moje długi doszło do zabójstwa twej ukochanej żony i dziecka. To ja wdałem się w konszachty z Konsorcjum. To ja postawiłem cię w niewygodnej sytuacji, każąc wybierać między honorem gracza a przyjaźnią. To ja jestem wszystkiemu

winien!

239

Ale myśli Kaana już krążyły wokół szybkiego powrotu do Mayapan i dochodzenia sprawiedliwości.

- Druhu mój, przy życiu trzymało mnie dotąd tylko pragnienie ocalenia duszy Jadeitowego Nieba i nienarodzonego syna. Nie zależało mi już na sobie. Teraz jednak zaczęło mnie obchodzić, czy będę żył czy nie. Druhu, dzięki tobie odzyskałem sens i cel życia, odzyskałem wiarę w bogów, bo oto tu stoisz we własnej osobie, choć myślałem, że już na zawsze cię straciłem. Chodź, przyłącz się do naszego zgromadzenia. Módlmy się razem do Matki Księżyca.

Balam jednak wzbraniał się.

- Przysiągłem pokutę, druhu. Ślubowałem na naszą przyjaźń, że odmówię sobie mięsa, alkoholu, tytoniu i kobiet, póki nie uzyskam odpuszczenia w Boskim Mieście. Porzuciłem też hazard, to jest największe poświęcenie z mej strony. - Balam nie dodał, że nie czci już księżycowej bogini piłkarzy i że stał się wyznawcą innego boga, krwawego, złego Buluca Chabtana, majańskiego boga wojny.

- Możesz przecież z nami podróżować.

- Wyznaczono nagrodę za doprowadzenie mnie do Konsorcjum. Oni chcą mnie sprzedać na targu niewolników. Muszę pozostawać w ukryciu, póki nie będę mógł wrócić do Mayapan z honorem.

Jednooki zlazł ze swojego hamaka i poszedł w zarośla za potrzebą. Do świtu było już niedaleko, a on mało spał.

Na początku marszu większość wędrowców, zarówno mieszczuchów, jak i wieśniaków, spała na ziemi.

Ale gdy okazało się, że to nie jest w lesie bezpieczne, wielu z nich kupiło w mijanych miastach hamaki.

Jeden z członków Bractwa Dziewięciu spał dzisiaj z żoną po raz pierwszy w legowisku zawieszonym w powietrzu. Przyszła mu ochota na figle z żoną i kiedy zapamiętali się w namiętności, hamak nagle się urwał. Spadając, narobili krzyku.

To obudziło Jednookiego. Amatorzy! pomyślał, szukając miejsca na oddanie moczu. Trzeba lat praktyki, by zadowolić kobietę w hamaku.

Nagle stanął jak wryty. Głosy w ciemności. Przez gałęzie zobaczył roześmianego Balama w otoczeniu kompanów. Ponieważ Jednooki uważał się za niezrównanego szpiega, poprzedniego dnia, gdy zobaczył, że Kaan wybiega z obozu, usłyszawszy coś od Toniny, udał się za nim i obserwował z ukrycia jego burzliwe spotkanie z księciem Balamem. Choć Balam oświadczył wtedy, że ślubował abstynencję, teraz Jednooki widział, że raczy się trunkami, wokół ogniska leżą kości z pieczonego mięsiwa, a w kręgu kompanów krąży fajka; wokół walały się też kolorowe ziarna fasoli, służące do hazardu. Brakuje tylko kobiet, zauważył

zdegustowany Jednooki, ale pewnie i one się tu niebawem pojawią. To tak wyglądają wyrzeczenia Balama!

Chciał się ukradkiem wycofać, ale pech sprawił, że nastąpił na suchy patyk, który trzasnął głośno w

nocnej ciszy. Balam zerwał się na równe nogi.

- Kto idzie?! - warknął.

Jednooki zmartwiał. Może pomyślą, że to jakieś zwierzę, i wrócą do gry. Ale za moment poczuł na karku ciężką rękę, a jego stopy oderwały się od ziemi.

- Szpiegujesz mnie?

- Jakżebym śmiał, panie mój - zaskrzeczał Jednooki. - Przysięgam na kości pradziadów!

Balam przysunął się ku niemu i wysyczał przez zaciśnięte zęby:

- Słuchaj, małpi lilipucie, przestań mnie podglądać tym swoim złym oczkiem. Jeszcze raz cię przyłapię, a wbiję twój odrażający kadłubek na rożen i upiekę jak psa.

240

241


Rozdział Trzydziesty Trzeci.


Miasto wyglądało jak nawiedzone.

Orszak kroczył pomiędzy opuszczonymi domami, porzuconymi świątyniami, wśród czarnych okien i otwartych na oścież drzwi. Wszyscy wpatrywali się w Kaana, który bez bojaźni szedł na czele pochodu. Z

widoku jego wysokiej, wyprostowanej postaci, energicznego, pewnego kroku lud czerpał otuchę. Obok postępowała Tonina, niemal równa mu wzrostem, prowadząca ku czarodziejskiemu kwiatowi i nadziei.

Pod wieczór słońce schowało się za wysokie drzewa na skraju milczącego miasta. Stada nieznanych ptaków, szukających miejsca na nocny spoczynek, odcinały się czernią na niebie, małpy i rzekotki zaś wypełniły ciszę kakofonią, jakby chcąc skłonić do rozmów milczący ludzki orszak. Nikt się jednak nie odezwał.

Wszyscy byli zmęczeni i wyglądali wieczornego odpoczynku. Dotarli wreszcie do Quatemalan, zajęło im to dwadzieścia dni marszu od wyruszenia z Uxmal. Biała Droga skończyła się, a suchy las przechodził w wilgotną równikową dżunglę, z plątaniną lian i gąszczem paproci, mchów, grzybów i wszelkiego zielska, rozrastającego się bujnie i niepowstrzymanie. Teren pofałdował się, pojawiły się strumienie i bagniste zagłębienia. Było gorąco i wilgotno. To był inny świat, męczący świat.

Okolica obfitowała w pancerniki i tapiry, więc jedzenia było pod dostatkiem. Napotykali też jaguary i pumy, tukany i papugi, a wśród kwiatów aksamitki i georginie zaczęły konkurować o światło ze storczykami i bromeliami. Ludzie Kaana mijali starożytne kamienne posągi, pokryte mchami i porostami.

Pokonali głęboki wąwóz po moście linowym, rozwieszonym wiele pokoleń wcześniej. Wkrótce puszcza tak zgęstniała, że musieli wędrować gęsiego. Na czele szło

242

zawsze dwóch przedstawicieli Bractwa Dziewięciu, jako że Bractwo na ochotnika pełniło funkcję straży obozowej. Jeden z prowadzących obserwował korony drzew i zwieszające się nad głowami gałęzie, wypatrując dzikich kotów, drugi patrzył pod nogi, szukając jadowitych węży.

O obszarze, przez który przedzierali się od trzech dni, mówiono, że opanowany jest przez złe duchy i upiory, dlatego też wszyscy z nadzieją wypatrywali miasta. Okazało się jednak, że w Tikal nikt ich nie wita, na rogatkach nie stoją straże, okna nie jarzą się blaskiem świec. Wśród z trudem wlokących się ludzi zaczął się pojawiać niepokój.

Trójka prowadząca kolumnę nie myślała jednak o demonach i złych duchach. Kaan rozmyślał o Konsorcjum i planował zemstę. Tonina martwiła się nowym stanem psychicznym Kaana. A Jednooki chciał tylko umrzeć.

Kupiec z ludu Taino starał się jak mógł dotrzymać kroku orszakowi, ale w końcu musiał się zgodzić na upokorzenie i dać się nieść. To był pomysł H’meen. Zaproponowała to, gdy stało się jasne, że karzeł nie wytrzymuje tempa marszu, narzuconego ostatnio przez Kaana. Od cudownego spotkania z księciem Balamem Kaan parł naprzód z niecierpliwością i energią. Spieszył się i pilnował, by orszak maszerował

sprawnie i szybko.

Jednooki niechętnie przyjął zaproszenie H’meen i teraz wkraczał do Tikal na muskularnych ramionach jednego z jej strażników. Ją w specjalnym koszu niósł tuż obok drugi strażnik. Uśmiechała się do Jednookiego, on był jednak nadąsany.

Nikomu nie opowiedział o nocnym spotkaniu z Balamem ani o tym, że widział, jak książę oddaje się przyjemnościom, których jakoby się wyrzekł. Jednooki nie przejął się kłamliwością i dwulicowością Balama. Przejął się czymś innym. „Jeszcze raz cię przyłapię na szpiegowaniu, a wbiję twój odrażający kadłubek na rożen i upiekę jak psa”. Takiej groźby nie można zlekceważyć. Jednookiego straszono już niezliczoną

243

ilość razy. To nie groźba go wyprowadziła z równowagi, prawdę mówiąc boleśnie ukłuło go słowo

„odrażający”.

Jednooki uważał się zawsze za przystojnego, kobiety przecież za nim szalały. Słowa Balama spędzały mu sen z oczu. Wreszcie pewnej nocy obudził niewiastę, z którą akurat dzielił hamak, i zapytał, czy jej zdaniem jest przystojny. Roześmiała się i odparła:

- Nie.

- Brzydki? - naciskał dalej.

Zawahała się, co mu się zupełnie nie spodobało.

- Jestem odrażający?

- Owszem - potaknęła z zaspanym uśmiechem. - Jesteś okropnie odrażający.

- To dlaczego ze mną sypiasz?

- Bo przynosisz szczęście!

Poznał straszną prawdę: kobiety oddawały mu się tylko dlatego, że był karłem, a karzeł przynosi szczęście. Nie miało to nic wspólnego z jego zaletami czy urodą - choć dotąd wydawało mu się inaczej.

Całe życie miał łuski na oczach. Dlatego teraz chciał umrzeć.

- Zdumiewające miasto! - wykrzyknęła H’meen, gdy mijali jeden budynek za drugim.

Wreszcie zaczęły się jakieś dzielnice częściowo zamieszkane; od czasu do czasu z któregoś domu ktoś się wychylił i patrzył na przybyszów. Zauważyli niewielkie pólka i ogródki warzywne, jakieś dzieci, szczekającego psa. Więc miasto nie jest zupełnie martwe. Ale z pewnością umierające.

Procesja dotarła do czegoś, co wyglądało na centrum Tikal, ze skromnym targowiskiem, na którym toczył

się senny handel. Wokół placu stały ogromne kamienne świątynie, budowle sięgające nieba wieloma piętrami i tarasami, ale trzy z nich wyglądały na zupełnie opuszczone. Dwie pozostałe użytkowano jeszcze, bo kręcili się po nich jacyś ludzie, ale najwyraźniej od dziesięcioleci ich nie konserwowano. Szare kamienne ściany porastały stopniowo mchami i pnączami.

Kaan zadecydował, że rozbiją obozowisko na placu, jako że miejsce wygląda bezpiecznie, jest też w pobliżu studnia. Wybrali jeden z rogów, każdy znalazł sobie skrawek na wilgotnych, omszałych płytach kamiennych, którymi plac był wyłożony.

Gdy opiekunowie H’meen rozbijali dla niej obóz, zielarka wzięła zapas leków i rozpoczęła pieszy obchód zgromadzenia, pytając, czy kto nie potrzebuje pomocy medycznej. W Mayapan takimi rzeczami się nie zajmowała, do jej obowiązków należała tylko opieka nad ogrodami i zielnikami. W podróży jednak zbierała zioła lecznicze, a potem z pomocą swojej świty sporządzała z liści, łodyg, płatków i korzeni różne proszki, wywary i ekstrakty. W ten sposób zgromadziła podróżną apteczkę i wieczorami mogła oddawać się nowemu rzemiosłu, które jej bardzo przypadło do gustu: leczeniu. Jej umiejętności szybko zaczęły się cieszyć wielkim powodzeniem; dziecięcą kolkę skutecznie leczyła olejem rycynowym, pastą z czarnej fasoli koiła bolesne odparzenia, sokiem z mniszka smarowała owrzodzone rany. Pacjenci błogosławili ją i tytułowali „matką”, nie wiedząc, że ma niespełna piętnaście lat.

Tego wieczoru, gdy tylko zapłonęły pierwsze ogniska, a ludzie rozłożyli maty do spania, zgłosił się do niej mężczyzna z zaognioną raną na nodze po ukąszeniu węża. Aby stłumić stan zapalny, H’meen posmarowała ranę maścią z miodu i bazylii i dała do picia napar nagietkowy, łagodzący gorączkę.

Równocześnie modliła się do duchów opiekuńczych, bo wiedziała, że same lekarstwa nie pomogą, potrzebne jest boskie wsparcie. Podtrzymując głowę chorego i pomagając mu pić, czuła się jak nigdy dotąd potrzebna i spełniona. Chorzy zastępowali jej dzieci, których nigdy nie będzie miała.

Nawet szlachetnemu Kaanowi potrzebna była jej pomoc. Spieszył się, musiał zdążyć na wybrzeże, a potem z powrotem do Mayapan przed wyruszeniem do Boskiego Miasta. Ktoś

244

245

musiał więc rejestrować upływający czas. Poza podręcznikami botaniki H’meen miała ze sobą inne księgi, w tym astronomiczną, z mapami nieba, służącą do przewidywania zaćmień. Miała ze sobą też majańską Księgę Dni, do której zaglądała za każdym razem, gdy Kaan pytał: - Jaki dzisiaj dzień?

Zgodnie z tradycją Majów, nakazującą zapisywanie wszystkiego, H’meen zaczęła prowadzić kronikę podróży. Co wieczór zapisywała w niej, co się wydarzyło w ciągu dnia.

Odkryła także w sobie talent pedagogiczny. Przejęła od Jednookiego obowiązki nauczyciela języka Majów, bo ten popadł w przygnębienie i nie chciał już Toniny uczyć. Okazała się świetną i cierpliwą nauczycielką. Martwiło ją tylko to, że nie ma przed sobą długiej przyszłości, że zamiast wielu lat służenia ludziom czeka ją przedwczesny zgon. Szkoda byłoby, gdyby życie, które teraz dawało jej tyle satysfakcji, a innym przynosiło tyle korzyści, miało się szybko skończyć.

Z podręczną apteczką w dłoni H’meen niestrudzenie kontynuowała obchód.

Tonina znalazła sobie miejsce na porośniętym chwastami stopniu porzuconej świątyni. Roznieciła wątły ogieniek i czekając, aż się lepiej rozpali, rozglądała się po obozowisku. Panował zaskakujący porządek, jeśli wziąć pod uwagę, jak liczne było to zgromadzenie. Oceniała, że podróżuje teraz z nimi ponad setka ludzi. Widziała wprawdzie nowe twarze, ale większość z tych, którzy wyruszyli jeszcze z Mayapan, nadal wędrowała; ci wydawali się już starymi przyjaciółmi. Trzy osoby po drodze pochowano; narodziło się dwoje dzieci. Gdy mijali osady i miasteczka, gdy obozowali w pobliżu wiejskich zagród, jedni opuszczali grupę i wracali, a dołączali nowi. Wieść o cudownym czerwonym kwiecie działała jak magnes, podobnie imię sławnego Kaana. Rodziny prowadziły ze sobą słabowite dzieci, krewnych nieuleczalnie chorych, ślepych czy głuchych.

Mrużąc oczy, Tonina starała się przeniknąć wzrokiem snujące się nad obozem dymy. Dostrzegła królewską ogrodniczkę, która klęczała przy brzemiennej kobiecie i podawała jej jakiś napój. H’meen nosiła czystą białą szatę, a na siwych włosach zawiązała chustkę. W coraz gęstszym mroku wyglądała jak jaśniejący promień.

Tonina szukała też Jednookiego, który z jakiegoś powodu przestał zabiegać o względy kobiet. Odmówił

również dalszego uczenia Toniny języka. Nie wiedziała, co mu jest - stał się milczący i nadąsany. Gdy go pytała, tylko odburkiwał.

Na koniec jak zwykle poszukała wzrokiem Kaana. „Nie jestem przywódcą” - powiedział wtedy, ale ci wszyscy ludzie, darzący go ślepym zaufaniem, uważali zupełnie inaczej. Kazał im wybrać spośród siebie wodza, by rozsądzał spory i rozpatrywał skargi, ale nie uczynili tego i ze wszystkim zwracali się do Kaana, prosząc, by rozstrzygnął. I choć wciąż podkreślał, że nie jest niczyim panem, co wieczór włochaty

pszczelarz zwany Bezwłosym wraz z sześcioma przedstawicielami Bractwa Dziewięciu (które tak naprawdę nigdy nie liczyło dziewięciu członków, a tylko wybrało sobie szczęśliwą liczbę na nazwę klubu kibiców Kaana) oraz ich żonami szykowali mu miejsce na nocleg, przynosili jedzenie i troszczyli się o wszystkie jego potrzeby.

Tonina dostrzegła, że Kaan wyszedł poza obozowisko. Stał u stóp najwyższej ze świątyń i wpatrywał się w jej wierzchołek. Tonina się już przyzwyczaiła do tutejszych świątyń piramid. Między Uxmal a Tikal napotkali ich wiele. Wszystkie musiały powstać w zamierzchłej przeszłości, wzniosły je dawno zapomniane ludy, większości z nich nie użytkowano. Część była w zupełnej ruinie, roślinność pokrywała je taką gęstwiną, że wyglądały jak naturalne pagórki. Niektóre jednak wciąż służyły ludziom, zwłaszcza jeśli znajdowały się w gęściej zamieszkanych obszarach. Te były w lepszym stanie, konserwowane i remontowane. Niemniej żadna z dotychczas

246

247

napotkanych budowli nie przypominała imponujących piramid z Tikal.

Piętrzyły się z wdziękiem ponad dżunglą, wysokie i smukłe niczym morskie bałwany; stromymi ścianami i schodami pięły się ku niebu. Na ich szczycie stały dziwne czworokątne korony, na pozór nie służące niczemu. Kto je wzniósł i dlaczego? A przede wszystkim w jaki sposób? Tonina wspominała gęstą dżunglę, przez którą się przedzierali. Jak budowniczowie tych piramid wycinali ogromne bloki wapienia? Jak je taszczyli przez gęstwinę? Jak ustawiali jeden na drugim?

Patrzyła na Kaana stojącego u podnóża tej uczynionej ręką człowieka wysokiej góry. Nawet z daleka, w mroku, przez zamglone od dymu powietrze Tonina mogła zauważyć, że jego ciało jest napięte. Wiedziała, że jego myśli krążą wokół powrotu do Mayapan, wokół przykładnej zemsty na członkach Konsorcjum. Ale dlaczego tak uporczywie przygląda się tej budowli poświęconej nieznanemu bóstwu?

Naraz uświadomiła sobie, że Kaan się modli.

Modlił się co wieczór i przy każdej okazji oddawał bóstwom cześć. Często szedł samotnie w las, nie chcąc, by mu przeszkadzano w modłach. Czasami odmawiał półgłosem litanię przy ognisku, trzymając delikatnie w dłoni posążek Kukulkana. Powiedział kiedyś Toninie, że nie jest człowiekiem religijnym. Jego postępowanie świadczyło jednak, że jest inaczej.

Ukończywszy wieczorny pacierz, Kaan wzniósł oczy ku górze, jakby składając milczący hołd gigantycznej kamiennej budowli ku czci bogów. Gdy patrzył na sam wierzchołek, nagle położył rękę na piersi i cofnął

się o krok.

Toninę zaciekawiło, co takiego zobaczył, więc podążyła wzrokiem w tę samą stronę. Przez gęste korony drzew, które przesłaniały częściowo szczyt świątyni, dostrzegła odbite ostatnie błyski słońca, którego na dole, na placu spowitym mrokiem, już nie było widać, błyski rozjarzające złotem wieńczący piramidę hełm.

248

- Guay! - wyszeptała Tonina na ten zapierający dech widok. Pomyślała z podziwem o ludzie, który wymyślił takie urządzenie do chwytania ostatnich promieni słońca, a potem umiał je wykonać tutaj, w gęstej i ciemnej roślinności.

Gdy opuściła wzrok, zobaczyła, że Kaan oddala się energicznym krokiem pomiędzy dwiema ciemnymi piramidami zmierzając wyraźnie w jakimś celu. Po chwili zniknął. Zmarszczyła czoło. Dokąd poszedł?

- Ktoś nas śledzi, kuzynie.

- Wiem - odparł Balam.

Od rana, odkąd zbliżyli się do granic Tikal, był świadom, że obserwują ich jakieś niewidzialne oczy. To się zdarzało już wcześniej. Przodem szedł tłumny orszak Kaana. Gdy mijali jakieś gospodarstwo, osadę czy miasteczko, gapie wylegali przed domy, zastanawiali się, co to za karawana, ciesząc się z góry na nowiny i rozrywkę. Kaan oczywiście wzbudzał największe zainteresowanie. Niemniej jednak i mała grupka księcia Balama, która podążała w odstępie pół dnia marszu za główną gromadą, skupiała uwagę. Zaciekawiała przede wszystkim młodych mężczyzn, których mniej pociągała zbieranina obarczona żonami, dziećmi i starcami, kalekami taszczonymi w koszach. Druga grupa składała się z samych młodych mężczyzn, pod bronią, o włosach spiętych w dekorowaną piórami fryzurę wojownika, o ciałach pomalowanych w pasy.

Balam nie martwił się ukrytymi obserwatorami. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Od pierwszego spotkania z Kaanem wciąż obmyślał plany zemsty na Kaanie i wyspiarce. Rano, w południe i wieczorem zadawał sobie pytanie: jaka byłaby najgorsza kara dla Kaana? Balam sporządził sobie w głowie listę możliwości i przeglądał ją niczym owoce wyłożone na straganie przekupnia.

Nieuleczalna choroba, a może długie życie pełne bólu? Może by go obrzydliwie oszpecić, aby odwróciła się od niego ludzka sympatia? Na jednym z czołowych miejsc listy Balama

249

było niedopuszczenie, by Kaan na czas przybył do Teotihuacan i zdążył zbawić duszę Jadeitowego Nieba.

Albo może sprawić, by się trwale zadłużył u tej wyspiarki i został do niej przywiązany na zawsze?

Przedzierając się przez dżunglę, Balam rozgrywał w głowie różne sytuacje, jakby jego umysł był boiskiem piłkarskim, a pomysły - kauczukową kulą. Rozkoszował się każdym manewrem, smakował każdą rozgrywkę taktyczną, fantazjował o tym, w jaki sposób wprowadzi w życie ten czy inny plan, którego wynikiem nieodmiennie był jakiś koszmar z udziałem Kaana. Może zastawić pułapkę na serdecznego druha, gdy pójdzie sam w dżunglę? Przeciąć mu więzadła podkolanowe, aby już nigdy nie mógł chodzić, a potem zarżnąć tę wyspiarkę na jego oczach? A może zakazić go jakąś wolno rozwijającą się, wyniszczającą, nieuleczalną chorobą? Pogrzebać go żywcem wraz z dziewczyną, bez jedzenia, wody i nadziei na ratunek?

Zadra jątrzyła się w duszy Balama, jego nienawiść rosła - tym bardziej że widział, jak wielka masa ludzi kocha Kaana i ufa mu bezgranicznie. Pogardzał tymi ludźmi, którzy wybaczyli Kaanowi obrazę boską.

Współczują mu. Wpadł w rozpacz po stracie żony, powiadają. Wrzucono go do cenote, powiadają. Biedny Kaan, powiadają. A Balam miał ochotę krzyknąć: „Gdzie współczucie dla mnie?!”.

Jego rozgoryczenie rosło z każdym dniem, było tak głębokie i rozległe, że ogarniało cały wszechświat.

Spalała go nienawiść. Prześladowały go myśli o losie córki. Straszliwe wizje, przepełniające mu uszy krzyki bólu i strachu Zival sprawiały, że wpadał w rozgorączkowanie. Ale tych rozterek nie znał nikt poza nim samym, nikt w prowadzonej przez niego niewielkiej zgrai pełnych wigoru młodych mężczyzn, niecierpliwie wyczekujących przygód i awantury.

Balam nie zwierzał się ani kuzynom, ani nikomu innemu. Nikt nie wiedział o planach zemsty. Wszyscy wierzyli w to, w co mieli wierzyć: że pojednał się z Kaanem naprawdę.

250

Postanowił teraz, że dostanie satysfakcję tutaj, w Tikal. Do wschodniego wybrzeża zaledwie parę dni drogi. Wyspiarka znajdzie swój idiotyczny kwiat, a Kaan zyska swobodę, by skierować się do Teotihuacan.

Trzeba ich oboje zatrzymać.

Spomiędzy drzew wybiegł młody wojownik i zdyszany oznajmił, że miasto tuż tuż. Balam słyszał o Tikal.

Sześć Gołębic uwielbiała gumę chicle o miętowym smaku, którą wyrabiano w tej okolicy. Dlatego Balam spodziewał się tu kwitnącego miasta z dobrze prosperującym rzemiosłem, choć może mniejszego od Mayapan czy Uxmal. Ale gdy wkroczyli na główną arterię miasta, okazało się, że szare kamienne budowle ciągną się bez końca. Metropolia jest ogromna, wielokrotnie większa od Mayapan. Tyle że w dużej części w ruinie. Balam z niesmakiem stwierdził, że mieszkańców jest zaledwie garstka, choć za dawnych czasów miasto było potężniejsze niż Mayapan, a nawet Chichen Itza.

Miejsce na nocleg znaleźli - jak to mieli w zwyczaju - w głębi lasu, daleko od wielkiego obozu ludzi Kaana.

Kompani rozniecali ogień i szykowali strawę, gotowi do spędzenia wieczoru na grze kolorowymi fasolkami i czekaniu na kobiety, które prędzej czy później zawsze się pojawiały. Pochodziły z grupy Kaana albo z pobliskiego miasta czy okolicznych zagród. Kobiety chętne do wymiany usług cielesnych za jedzenie czy jadeit albo kakaowe ziarno. Balam tymczasem usiadł przy ogniu i ponuro drapał się po policzku, gdzie kiedyś wylądowało splunięcie jego żony. Choćby nie wiadomo jak się drapał, ślina pozostawała.

Wprawdzie wyznaczono cenę za jego głowę, ale Balam nie był w stanie siedzieć cicho. Rozpuścił wieści, że nagrodzi informacje o miejscu pobytu pewnego majańskiego dziecka, nabytego na targu niewolników w Mayapan. Gdziekolwiek się zatrzymywali, gdziekolwiek napotykali ludzi - choćby to był samotny mnich doglądający przydrożnej kapliczki jakiegoś zapomnianego bóstwa - Balam zawsze pytał o Zival.

251

Opisywał jej wygląd, podawał datę sprzedaży i prosił ludzi, by rozpowiadali o nagrodzie. Wyobrażał sobie, że zarzuca rozrastającą się sieć. Wkrótce złapie się w nią pożądana informacja i wróci do niego tą samą drogą, którą rozchodziła się rozpuszczana przez niego wieść.

Niewidoczni szpiedzy, którzy obserwowali Balama i jego kompanów, w końcu się pokazali. Wychynęli z dżungli niczym młode, płochliwe oceloty - zdrowi młodzieńcy o ciałach malowanych w pasy i oczach pełnych ciekawości. To byli synowie rolników czy drwali albo młodzi ludzie, którzy pracowali przy wyciąganiu wody z cenote. Opowiadali zawsze to samo: nie ma wojen ani walk plemiennych, królowie obrośli tłuszczem i dbają o pokój, porządek i niezakłócony handel. Młody człowiek nie ma innego wyjścia, jak przejmować nudne ojcowskie rzemiosło. Coś okropnego.

- Niech wam bogowie błogosławią - powitali się uprzejmie, choć z obawą.

- Niech błogosławią - odpowiedzieli towarzysze Balama.

Młodzi podeszli, zerknęli na króliki piekące się w żarze, oblizali wargi. Gdy jeden z nich chciał przysiąść koło ognia, włócznia Balama uderzyła jak błyskawica. Ostry grot rozciął udo, młodzieniec krzyknął, poderwał się, ucisnął krwawiącą ranę.

- Jestem książę Balam z królewskiego rodu Uxmal - rzekł Balam gardłowo. - Bohater Trzynastu Rozgrywek. Nie siada się bez mego zezwolenia.

Gdy przybysze wycofywali się pokornie, Balam obserwował ich reakcję. Jego imię chyba nic im nie mówiło, więc także nie słyszeli o jego hańbie. Być może wieści nie dotarły tak daleko na południe.

- Dlaczego nas śledzicie? - zapytał.

Najstarszy spośród przybyszów, dwudziestoparolatek w poplamionej przepasce biodrowej, bez opończy, wyjaśnił:

- Mieszkamy tu niedaleko, szlachetny książę. Zbieramy gumę chicle. Dokąd zmierzasz, szlachetny książę?

Możemy podróżować z wami?

Balam westchnął. Wcale nie planował podróży z tak liczną świtą. Miał zamiar wędrować sam. Ale młodzi niecierpliwcy lgnęli do niego. Nie wierzyli mu, gdy im tłumaczył, że nie podąża z żadną wielką misją, że nie ma żadnych wielkich zamiarów. Co za różnica. Chcieli po prostu uciec od roboty w polu, od surowych ojców, szukali przygód i kobiet.

- Jest coraz gorzej - mówił młodzieniec płaczliwie, jakby tłumaczył się przed sędzią. - Z północy prą na nas barbarzyńskie ludy, te psy Cziczimekowie, Wastekowie, Zapotekowie. Zabierają nam ziemię i kobiety.

Nasz wódz to słabeusz. Nie sprzeciwia się intruzom, którzy plenią się jak ropuchy. Weź nas ze sobą, szlachetny książę.

Balam burknął coś i otarł krew z grotu włóczni. Wiedział, co to za intruzi - żałośni uchodźcy w łachmanach, uciekający przed nieustannymi wojnami na północy. Ciągnęli na południe w nadziei, że znajdą jakieś środki do nędznego życia.

- Możecie się przyłączyć - powiedział i gestem nakazał jednemu z kuzynów, żeby pilnował przybyszów. -

Oprócz tego tu - wskazał na mężczyznę zranionego w udo, który osunął się na ziemię. Włócznia Balama przecięła tętnicę. - Niech się wykrwawi na śmierć za brak szacunku.

- Nie będziesz żałował, że nas przyjąłeś, szlachetny książę - powiedział ten, który poprzednio zabierał

głos, zerkając nerwowo na leżącego przyjaciela. Nikt nie podszedł do rannego, który stracił przytomność.

- Jesteśmy silni i odważni, jak wojownicy. Nasza praca jest bardzo niebezpieczna, więc musimy być odważni.

Balam zmrużył oczy.

- Niebezpieczna, powiadasz? Co przez to rozumiesz?

- Musimy się wspinać na wysokie drzewa i nacinać korę. Używamy liny… - młodzieniec zaczął pokazywać, jak trudno jest wspiąć się na drzewo i jak to jest wysoko. - Pracuje

252

253

się w pojedynkę, każdy na innym drzewie, czasem daleko od siebie. Jeśli któryś spadnie i zaplącze się w linę, to wisi, póki go ktoś nie uratuje. Czasami wiele dni.

- Wiele dni? - Balam próbował to sobie wyobrazić.

- Zdarzyło się tak z moim bratem. Kiedy nie przyszedł na noc do obozu, zaczęliśmy go szukać. Ale las z drzewami chicle jest wielki i zanim go znaleźliśmy, wisiał trzy dni. Wspiąłem się do niego od razu, ale już nie żył.

- Już nie żył… - mruknął Balam i w myślach zaczął mu się formować plan. coraz bardziej szczegółowy, gotów do wykonania.

- To straszna i bolesna śmierć, szlachetny książę.

Balam pokiwał głową, lubił straszne i bolesne zgony. Popatrzył na krwawiącego młodzieńca, nieprzytomnego, ale żywego jeszcze, i nagle uśmiechnął się do kuzynów:

- Stawiam pięć sztuk jadeitu, że nie dacie rady utrzymać go przy życiu do wschodu słońca.

Natychmiast ocenili stan umierającego i naradziwszy się gorączkowo, przyjęli zakład, rzucili się na leżącego z bandażami i opaskami uciskowymi, chętni na jadeit kuzyna. Balam pochylił się, oparł łokcie na kolanach i rzekł do zbieraczy gumy:

- A teraz opowiedzcie mi o tych niebezpiecznych drzewach.

Kaan nie po raz pierwszy odłączył się po cichu od gromady i zagłębił się w las czy zabudowania. Zawsze szukał tego samego, więc i tym razem Tonina wiedziała, gdzie mógł pójść.

Po drodze z Uxmal znaleźli setki boisk piłkarskich. Niektóre były osłonięte równoległymi murami, a po obu końcach miały trybuny dla najważniejszych widzów. Inne to były zwykłe wyznaczone pola. Każda osada miała swoją drużynę, nawet przy pojedynczych zagrodach był oczyszczony i wyrównany placyk do

gry. Kaan nigdy nie włączał się do gry, natomiast wielu uczestników marszu chętnie organizowało rozgrywki z miejscowymi graczami. W efekcie sporo zajęcia miała H’meen przy opatrywaniu otarć, zadrapań czy złamań. Tonina znalazła Kaana przy wielkim stadionie Tikal. Stał przy linii bramkowej i wpatrywał się w całą długość boiska, cichego w mdłym blasku księżyca. Na polu widać było ślady niedawnej gry: wyrwane grudy ziemi, fragmenty strojów ochronnych, kałuże zaschniętej krwi.

- Nie nawykłem do samotności - powiedział, gdy do niego podeszła i stanęła obok. - Całe życie spędziłem w zatłoczonych, hałaśliwych miejscach, począwszy od kuchni pałacowej, gdy byłem dzieckiem, przez akademię piłkarską, po rezydencję żony. Zawsze otaczali mnie ludzie. Bardzo dziwnie się czuję, będąc sam, jak teraz.

- A ja lubię samotność - odparła Tonina. - Nurkować po ostrygi najlepiej w pojedynkę. Uwielbiam podmorską ciszę.

Pokiwał głową, rozmyślając o tym, że kiedyś nie przyszłoby mu do głowy tak się separować od innych, a dziś samotność wydaje mu się dziwnie nęcąca. Jak to by było, zastanawiał się, pływać w ciszy morza?

- Już niedługo będziesz miała to swoje morze - powiedział i popatrzył na nią. Białe symbole na twarzy w blasku księżyca wydawały się jeszcze bielsze i tym silniej przesłaniały jej prawdziwe rysy. Jakiego kształtu ma oczy? - Z radością się nas wszystkich pozbędziesz.

Ale ona pokręciła przecząco głową. Polubiła towarzystwo, coraz bardziej cieszyły ją bliskość i akceptacja, przynależność do pewnej społeczności.

Zerwał się wiatr, zaszeleścił liśćmi wysokich drzew na przeciwnym skraju boiska, z niedalekiego obozowiska przyniósł wonie ognisk i gotowanych potraw, a także głosy.

- Nie potrafię przestać myśleć o synu - powiedział Kaan po chwili milczenia. - Już jako mały chłopiec marzyłem o tym, że będę miał syna. Czy to nie jest dziwne marzenie jak na chłopca? Nie znałem ojca, umarł, gdy byłem

254

255

niemowlęciem, więc może dlatego chciałem być ojcem, zobaczyć, jak to jest być ojcem. Marzyłem o dniu, gdy będę mógł uczyć syna gry w piłkę, trenować go na mistrzowskiego zawodnika, chciałem doczekać, aż stanie się sławny. To było moje największe marzenie. Jadeitowe Niebo miała mi pomóc w jego spełnieniu. A teraz wszystko przepadło. - Popatrzył na nią chmurnym wzrokiem. - Bo to był syn, prawda?

- Nie wiem - odparła uczciwie.

Kiwnął głową. Domyślał się, że przepowiadanie przyszłości to oszustwo, choć nie podejrzewał, żeby ona świadomie go oszukiwała, to raczej sprawka tego cwaniaka Jednookiego.

Kaan znów omiatał wzrokiem wielkie boisko, jakby wyobrażał sobie toczącą się rozgrywkę. Tonina była

ciekawa, dlaczego teraz nie grywa z innymi. Domyślała się, że piłka jest dla niego czymś takim jak dla niej pływanie.

- Dlaczego nie zagrasz meczu wraz z innymi? - zapytała. Członkowie Bractwa Dziewięciu nie przepuścili żadnej okazji; dołączali się do drużyn, krzyczeli do siebie, zagrzewali do walki, biegali w tę i we w tę jak szaleńcy, a widzowie na boku robili zakłady.

Kaan nie odpowiedział, więc dodała:

- Gdybym tu znalazła jakiś duży zbiornik wodny, od razu bym wskoczyła popływać.

Zwrócił ku niej ciemne oczy, pełne żalu i smutku. Tonina myślała, że zapyta o Jadeitowe Niebo, a ona znów go zapewni, że zmarła szybko i bez bólu. To nie była prawda, ale chcąc ukoić jego ból, znów skłamie.

- Czy kiedyś kogoś straciłaś? - spytał szeptem.

- Tak - odparła. Myślała o dziadkach z Wyspy Pereł, o Macu i Dzielnym Orle, o rodzicach, którzy powierzyli ją morzu tuż po urodzeniu. Jej życie było ciągłym pasmem strat, a mimo to nie traciła nadziei, że kiedyś będzie szczęśliwa. - Nawet najcięższa strata pozostawia nadzieję. Wszystko się zmienia - dodała.

- Skąd ta pewność?

- Widziałeś kiedy morski przybój? Fale łamiące się na brzegu?

- Raz - powiedział cicho. - Widziałem zatokę Campeche. A dlaczego pytasz?

- Morze nie jest stałe, jest przypływ i odpływ. W czasie odpływu można się przerazić, że woda już nigdy nie wróci. Ale wraca zawsze, tyle że trochę inaczej, fale są inne. Życie jest jak morze.

Kaan wpatrywał się w nią. Te ciche słowa, które uleciały z nocnym wiatrem, przykuły go do miejsca silniej, niż gdyby go przywiązano linami. Wdychając kokosowy aromat unoszący się z jej ciała, słysząc delikatne klekotanie licznych muszelek we włosach, wspominając dotyk jej ramion pod swymi dłońmi, gdy ją zatrzymywał po ucieczce, myśląc o pocałunku życia, którym uratowała go w cenote, patrząc w jej ciemnobrązowe oczy, w których odbijało się ciepłe światło księżyca - pojmował, że w jej słowach tkwi prawda i mądrość. A ona mówiła dalej, cicho:

- Chyba mam coś, co by ci mogło pomóc. - Sięgnęła pod tunikę i wyciągnęła coś zza paska spódniczki.

Błysnęła jej naga skóra barwy ciemnego miodu. - Proszę! - Ofiarowywała mu błękitne piórko. Nawet w mroku nocy mieniło się bogactwem kolorów.

- Co to takiego?

- Twoja żona dała to mojemu przyjacielowi, Dzielnemu Orłu. On stracił pamięć, a ona powiedziała, że to mu pomoże. Dzielny Orzeł odszedł do swego ludu, więc może to czarodziejskie piórko pomoże tobie.

Kaan wyciągnął dłoń, a piórko wylądowało tak lekko, że jego zrogowaciała skóra nawet go nie poczuła.

Mimo to zadrżał z emocji. Gdy przeniósł wzrok z piórka na Toninę, jego sercem targnęło nowe pragnienie: poczuł wyraźny impuls, by przyciągnąć dziewczynę do siebie i przycisnąć usta do jej ust…

256

257

- Schowam je jako najdroższą pamiątkę - rzekł i wetknął piórko za przepaskę. A po chwili powiedział: -

Jutro skręcimy na wschód, ku wybrzeżu Quatemalan.

Tak oświadczył Jednooki, który już nie raz tędy wędrował. Dodał, że od wybrzeża dzieli ich osiem dni marszu. Wkrótce Tonina znajdzie swój czerwony kwiat.

- Tonino - Kaan po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu - pytałaś mnie kiedyś, czy dostarczenie cię bezpiecznie na wybrzeże jest równoznaczne z uratowaniem ci życia. Myślałem nad tym i doszedłem do wniosku, że rzeczywiście tak jest. Gdybyś próbowała odbyć tę drogę sama, naraziłabyś się na pewną śmierć. Jednak dzięki temu, że ci towarzyszyłem, dotrzesz na wybrzeże cała i zdrowa. Przysięgam na błogosławioną Matkę Księżyc, że nasza więź ulegnie rozerwaniu, bogowie pozwolą nam się rozstać.

Każde z nas pójdzie swoją drogą.


Rozdział Trzydziesty Czwarty.


Bezwłosy polował na legwany, gdy natrafił na coś, co ścięło mu krew w żyłach.

Polowanie na te smakowite gady odbywało się w ten sposób, że wabiło się zwierzę naśladując jego odgłos, a gdy otworzyło pysk, aby odpowiedzieć, wsuwało mu się patyk między szczęki, żeby nie kąsało, i zdejmowało z drzewa. Bezwłosy tropił iguany, a gdy wyszedł spomiędzy drzew, zobaczył coś takiego, że serce mu omal nie stanęło.

Wstrzymując oddech, wyszeptał ochronne zaklęcie, odwrócił się i pobiegł z powrotem między drzewa, by ostrzec pozostałych.

Oba obozy szykowały się do wyruszenia na wschód, ku morzu. Grupa Kaana nie mogła się doczekać, kiedy Tonina znajdzie wreszcie czerwony kwiat, a H’meen przyrządzi z niego lek na wszystkie dolegliwości. Jedni drugich zapewniali, że już niedługo głusi będą słyszeć, ślepi widzieć, a bezpłodne kobiety rodzić dzieci.

Tylko Balam wiedział, że wszystko skończy się inaczej.

Bezwłosy wbiegł na plac targowy Tikal z okrzykiem:

- Panie, dotarliśmy do krańca świata. Tam, na południu, jest woda. Tylko woda i nic więcej!

Wokół podnieconego mężczyzny zgromadził się tłumek. Kaan wyciągnął mapę i przyglądał się jej z natężeniem. Teren był pagórkowaty, więc szlak na wybrzeże wił się. Najpierw szedł na południe, a potem skręcał na wschód. Na mapie nie było widać żadnej wody. Najwyraźniej coś jest nie w porządku.

Kaan zapytał H’meen, ale ona nic o tej okolicy nie wiedziała. Gdy zagadnął Jednookiego, który od wielu dni był milkliwy i posępny, kupiec z wysp zakrzyknął:

- A kogo obchodzi zdanie najbardziej odrażającego człowieka na świecie?

W końcu miejscowi handlarze z targowiska, śmiejąc się z niewiedzy przybyszów, wyjaśnili, że ta woda to żaden koniec świata, tylko jezioro Peten. Włochaty olbrzym nie posiadał się ze wstydu.

- Szlak ku wybrzeżu skręca na wschód wcześniej - wyjaśnił handlarz ceramiką. - Nie będziecie widzieli jeziora.

Kaan jednak zauważył wyraz twarzy Toniny i pomyślał: możemy odrobinę zboczyć.

Poszli starą ścieżką przez gęsty las. W koronach drzew skrzeczały małpy, rzucały w przechodzący orszak owocami i patykami. Tukany i papugi przelatywały z jednej strony na drugą, błyskając jaskrawymi barwami.

258

259

Gdy Kaan wyprowadził swój lud spod drzew na piaszczysty brzeg, setki ludzi umilkły i wytrzeszczyły oczy.

Jezioro było ogromne, rozciągało się tak daleko, że drugi brzeg był ledwie widoczny. W wodzie odbijało się szare zimowe niebo.

Tonina rzuciła na ziemię toboły i zaczęła się rozbierać. Jednooki chrząknął i posłał jej znaczące spojrzenie.

Przypomniała sobie o obyczajach Majów, więc całkiem ubrana wbiegła do jeziora i ku przerażeniu wszystkich patrzących zanurzyła się i znikła pod powierzchnią wody.

Nie wynurzała się długo; kręgi na wodzie rozeszły się i znikły, zapadła martwa, pełna niepokoju cisza.

Nawet Jednooki, który wychował się przecież wśród pływaków, trochę się przestraszył. Za długo jej nie ma. Może to przez to niewygodne i ciężkie ubranie…

Nagle Tonina wynurzyła się z pluskiem. Rozległ się zbiorowy okrzyk ulgi.

Kilku śmiałków odstawiło bagaż, zdjęło opończe i weszło po kostki w zimną wodę. Kaan tymczasem obserwował, jak Tonina pływa, bawi się w wodzie, parska, nurkuje, wyskakuje. Przypomniały mu się igrające delfiny, które widział w zatoce Campeche. W jej ruchach była radość nasuwająca mu na myśl radość, którą on sam odczuwał na boisku piłkarskim.

Wreszcie Tonina skończyła wodne figle i wyszła z wody niczym posąg, w mokrej tunice i spódniczce opinającej szczelnie kształty jej ciała, podzwaniając i klekocząc muszelkami we włosach skrzących się kroplami wody. Prawdziwa morska bogini. Zaczęła przyzywać Kaana gestem dłoni.

Podpuszcza go? Przecież wiedziała, że się boi wody, omal nie utonął w cenote w Chichen Itza. Chce go ośmieszyć?

Woda zmyła częściowo farbę z jej twarzy i Kaan ze zdziwieniem zauważył, że dziewczyna ma urodę zupełnie inną niż wyspiarki. Kim ona jest? Czyżby ona też była z obcego ludu, jak i on? Widział, że wszyscy go obserwują, ci Majowie, którzy tak boją się wody. Pomyślał: oni rzeczywiście boją się wody, ale czy mój lud również?

Zaczęto się zakładać, słyszał już rozgorączkowane głosy stawiających:

- Pięć ziaren kakaowych, że nie wejdzie do wody.

- Dziesięć!

- Wejdzie.

- Nie wejdzie!

Kaan wcale nie miał ochoty przyjmować wyzwania, ale wiedział, że innego wyjścia nie ma. Niech to będzie sprawdzian odwagi. Uświadomił sobie, że chce zobaczyć, jak wygląda Tonina pod farbą. Zzuł

sandały i rozwiązał opończę, która zsunęła się na ziemię, obok podróżnych worków i broni.

Zrobił kilka kroków, poczuł ucisk w gardle i łomot serca. Jego muskularne, silne ciało było pokryte bliznami z niezliczonych walk, jakie stoczył, i ran odniesionych na boisku, ale te wszystkie starcia i urazy nie mogły się równać z drobnymi falami wody na stopach. Stanął. Nie był w stanie postąpić kroku.

W tej chwili wiatr zawiał z innej strony i przyniósł dalekie głosy znad brzegu jeziora. Kaan rozpoznał

pogardliwy śmiech swojego przyjaciela Balama. Nie zdziwił się. Zawsze wiedział, że Balam w głębi duszy nie uważa go za równego, choć ma usta pełne frazesów o braterstwie. Dla Balama Kaan na zawsze pozostanie synem nędznej kucharki. Tutaj, dzięki Toninie, może pokazać Balamowi, kim jest naprawdę, z jakiej gliny go ulepiono. Może się wykazać odwagą rodu, który Majowie uznają za barbarzyński.

Kaan ruszył przed siebie, ostrożnie stawiając stopy na piaszczystym dnie. Woda sięgała mu kostek, łydek, kolan, potem ud. Zbliżał się do Toniny, a w końcu podał jej ręce. Poprowadziła go za sobą, aż woda sięgnęła im do pasa. Poczuł łagodny uścisk fal, jakby jezioro go witało. Słyszał zdumione westchnienia, okrzyki tryumfu i zawodu tych, co wygrali lub przegrali w zakładach.

Z bliska, bez farby, dostrzegł pełnię warg Toniny, jej kształtne kości policzkowe, oczy bez zeza, czoło bez skośnego pochylenia.

260

261

Ona nie jest wyspiarką, nie należy też do Majów. Jest kimś innym…

Z brzegu w pewnej odległości Balam obserwował tę scenę z nieprzeniknioną miną. Zejście z utartego

szlaku ku jezioru zaskoczyło go, ale nie zrujnowało jego planów. Wreszcie, po długich rozmowach ze zbieraczami gumy chicle, miał ostateczny i dopracowany w szczegółach plan zemsty.

Obserwując z oddali niesmaczny spektakl - bohaterski Kaan daje się wodzić za nos zwykłej wyspiarce -

Balam wrócił myślami do miasta Tikal, które dokładnie obejrzał sobie tego ranka.

- Tikal to miasto tysiącletnie - mruknął do kuzyna, który nerwowo przestępował z nogi na nogę. - Setki lat temu tętniło życiem. Jego królowie byli bogaci i wpływowi. Bogowie błogosławili miastu. A dziś ani bogów, ani królów tu nie ma.

Kuzyn chrząknął i podrapał się w kroku. Nie interesowała go miniona wielkość tych ruin. Przespał się tej nocy z miejscową dziewczyną, a teraz okropnie go swędziało.

- Kuzynie, jak długo jeszcze będziemy czekać? Balam otrząsnął się z mrocznych myśli. Nie rozumiał, dlaczego tak przejmuje się upadkiem tego miasta, ale uznał, że nie ma to nic wspólnego z nim samym i jego planami.

- Już niedługo - odparł. - Czekają nas ciekawe rzeczy.

Jednooki obserwował Kaana i Toninę w wodzie z piaszczystego brzegu.

Tonina wyciągnęła Kaana jeszcze głębiej, teraz woda sięgała mu już do piersi. Trzymali się mocno za ręce.

Milczeli i patrzyli sobie w oczy. Jednooki zastanawiał się, czy tylko on sam dostrzega, co tu się naprawdę dzieje.

Jednooki zakochał się w Toninie jeszcze w Mayapan i nosił w sercu nadzieję, że pewnego dnia znajdzie się z nią

262

sam na sam w hamaku. Podejrzewał jednak, że to daremna nadzieja. Tonina nie popatrzy łaskawym okiem na niego, odrażającego jak karzeł Jednooki.

W tej chwili patrzyła na Kaana z wyrazem twarzy, który Jednooki znał aż za dobrze, a na który Kaan był

zupełnie ślepy - na to Jednooki by postawił cały swój majątek. Cóż za smutny porządek rzeczy, pomyślał

karzeł, pławiąc się w rozżaleniu. On kocha Toninę, a Tonina kocha mężczyznę, który nie chce zapomnieć o zmarłej żonie.

Na brzeg wbiegł tłusty piesek Poki, zaczął ganiać i poszczekiwać radośnie na skaczące do wody żaby.

Jednooki podniósł wzrok i zobaczył H’meen. Jej duże, postarzałe oczy były uśmiechnięte, a siwe włosy tańczyły na wietrze. Niemal słyszał, jak trzeszczą jej stare kości, choć miała tylko piętnaście lat. Miłe dziecko, pomyślał, choć trochę irytujące. Zawsze próbuje go rozweselić.

Usiadła przy nim, choć jej nie zapraszał.

- Dlaczego mówisz o sobie, że jesteś najbardziej odrażającym człowiekiem na świecie?

Spojrzał na nią dziwnie. Co ona, oczu nie ma?

- Bo jestem nim.

- Przecież to nieprawda.

- Nie staraj się być dla mnie miła. Znam prawdę. Zaczęła się bawić źdźbłem trawy.

- Dowiedziałam się trochę o tym czerwonym kwiecie i zdaje się, że on ma rzeczywiście potężną czarodziejską moc. A skoro potrafi leczyć choroby, przywracać zdolność rodzenia dzieci bezpłodnym kobietom, to z pewnością mężczyznę średnio przystojnego może zamienić w bardzo przystojnego.

Jednooki przyjrzał się uważnie jej staro młodej twarzy i wykrzyknął:

- O wielki Lokonie, naprawdę tak myślisz?

- Wiem, że nawet zwykłe zioła potrafią doprowadzić do cudownego wyleczenia. Pomyśl, do czego w takim razie jest zdolny kwiat czarodziejski?

263

Zdziwił się. O tym nie pomyślał. Skoro czerwone płatki mają przywracać wzrok niewidomym i płodność bezpłodnym, dlaczego nie miałyby zlikwidować i jego kłopotów? Ta myśl podniosła go nieco na duchu. A nawet jeśli czarodziejski kwiat nie zmieni go w ideał męskiej urody, w stylu dajmy na to Kaana, to przynajmniej mógłby zmienić oczy kobiet tak, aby patrząc na niego, widziały przystojnego mężczyznę.

Zapragnął nagle zatańczyć.

- Pani moja, czy twoim zdaniem kwiat sprawi, że stanę się wysoki? - Powiedział to z takim przejęciem, z taką nadzieją w oczach, że serce H’meen podskoczyło w piersi, jak jeszcze nigdy dotąd.

- A chciałbyś?

- Spójrz na mnie tylko! Stopami nie dosięgam ziemi! Roześmiała się, a Jednooki zawtórował jej, po chwili zaś

tarzał się ze śmiechu. Wtem słońce przesłonił jakiś cień. Jednooki i H’meen spoważnieli od razu, bo zobaczyli, że stoi nad nimi dziwny osobnik.


Rozdział Trzydziesty Piąty.


Noc postanowili spędzić nad jeziorem. Po raz pierwszy Kaan nie obozował na uboczu, lecz zaprosił do wspólnego ogniska kilka osób: Toninę, Jednookiego, H’meen wraz z opiekunami i Bezwłosego z żoną.

A także obcego.

Kaan kupił w pobliskiej zagrodzie indyka, żona Bezwłosego oprawiła go i oskubała, a teraz obracała na rożnie nad ogniskiem. Gdy pieczyste było gotowe, pierwsze kęsy wrzucono do ognia, na ofiarę bogom.

Obcemu przypadła szyja, przysmak, który zwyczajowo daje się gościom na uczcie. Obgryzając ze smakiem kości, wędrowiec opowiadał o sobie.

- Jestem doręczycielem wieści! - oznajmił z dumą, bo rzeczywiście był to fach podziwiany. - Wędruję Białymi Drogami i roznoszę wiadomości. Widzicie, jaką mam dużą głowę? To dlatego, że może zmieścić znacznie więcej niż zwykła głowa. Zapamiętuję nowiny, obwieszczenia, oświadczenia. Nawet listy miłosne. - Postukał się w skroń. - W tej chwili niosę dwadzieścia trzy wiadomości do adresatów na całym półwyspie, nawet daleko na północy, na przesmyku. Wiadomość znika mi z głowy, gdy tylko ją wyrecytuję adresatowi, uwalniając miejsce na nową wiadomość.

Jednooki też przechowywał w głowie informacje, różnił się jednak tym, że trzymał je w tajemnicy i ujawniał tylko za pieniądze.

- Ludzie wędrują - ciągnął doręczyciel wieści. - Rodziny rozstają się, osiedlają w różnych miejscach.

Mnóstwo tego. Córki wychodzą za mąż w innych stronach. Synowie opuszczają domy, wędrując za pracą.

Albo wstępują do królewskiej armii. Kupca zatrzymują w mieście interesy. Gdziekolwiek bliscy są rozdzieleni, tam mam co robić. Trzeba roznieść wiadomość o narodzinach, ślubie czy zgonie, a papier drogi i może się zniszczyć. Dlatego większość rodzin wybiera mnie.

- To chyba dość samotnicze zajęcie - zagadnęła H’meen, przyglądając się dziwnemu wędrowcowi: wysokiemu, chudemu jak szkielet, o wielkiej czaszce i szeroko rozstawionych oczach. Jego opończa zdobiona była symbolami jego profesji.

- Ależ skąd, czcigodna zielarko. Mam żony w czterech stronach świata, zdrowe dzieci, wygodne domy i pod dostatkiem jedzenia. Zaglądam tam regularnie, a w czasie wędrówki jestem wolnym człowiekiem.

Rozbójnicy mi niegroźni, bo nie mam ze sobą nic, co miałoby wartość materialną, a poza tym nawet rozbójnicy muszą czasem przekazać jakąś wiadomość. Nie zaczepiają mnie. To dobry zawód. - Obgryzł do czysta ostatnią kość i wrzucił do ognia. - A jeśli pozwolicie,

264

265

spytam, czym wy się zajmujecie? - Rozejrzał się po obozowisku. - Widzę, że nie mieszkacie tu na stałe, poza tym wyglądacie na zbieraninę. Starcy, dzieci, nie wszyscy są Majami… - Spojrzał z namysłem na Toninę.

- Szukamy kwiatu - odparła. Gałązką oczyszczał sobie zęby.

- Jakiegoś szczególnego?

- Takiego, który uzdrawia. Wzruszył ramionami.

- W puszczy rośnie wiele uzdrawiających kwiatów. Jak wygląda ten, którego szukacie?

Tonina chciała wyjaśnić, ale Kaan uniósł ostrzegawczo dłoń. Odkąd wyruszyli z Uxmal, napotkali niejednego, co twierdził, że wie, gdzie ten czerwony kwiat rośnie, i za opłatą powie. Jak dotąd wszystkie wskazówki były fałszywe.

- A jakie kwiaty znasz? - zapytał więc ostrożnie.

Doręczyciel wieści opisywał rozmaite rośliny i ich siedliska, a H’meen słuchała i potakiwała, rozpoznając z opisu poszczególne gatunki. Potem zamilkł. Przez chwilę patrzył w ogień, mrużąc oczy. Odezwał się znowu, tym razem z wyraźnym namysłem:

- Jest jeszcze jeden. Ale widziałem go tylko raz. Jest szkarłatny jak pióra ary. I nie rośnie do góry, ku słońcu, ale skłania się ku ziemi, o, w ten sposób - złożył razem nadgarstki i skierował palce ku ziemi. -

Wydaje go wysoki krzew, a kwiaty są bardzo nieliczne.

- I rośnie gdzieś w Quatemalan? - zapytała z podnieceniem Tonina.

- W Quatemalan? Nie - pokręcił wielką głową. - Ten kwiat rośnie bliżej bogów, dlatego ma taką czarodziejską moc. Wysoko w górach, w rejonie Copan.

- Gdzie to jest?

- Daleko na południu - wtrącił się Jednooki. - Gdzie góry sięgają nieba. - Nigdy tam nie był, ale słyszał, że to niebezpieczny obszar.

266

- Czy ten kwiat leczy wszystkie choroby? Mężczyzna rozłożył ręce.

- Kto wie? Widziałem go tylko raz. Na pewno jest piękny. Ale nie korzystałem nigdy zjego uzdrawiających własności. I nie znam nikogo takiego.

- Jak to daleko na południu? - zapytała cicho Tonina, zerkając niespokojnie na Kaana.

Podróżnik zmarszczył nos.

- Powiadacie, że idziecie z Uxmal? Stąd do Copan jest mniej więcej tyle, ile z Uxmal tutaj, do Tikal.

- Następne dwadzieścia dni marszu - mruknął Kaan.

- Niestety, przyjacielu, więcej. To ciężka droga, góry są wysokie. Strome zbocza, niedostępne przełęcze, rzeki, wodospady, krwiożercze bestie i dzikie plemiona. Nie mniej niż dwa miesiące księżycowe, może więcej.

- A nigdzie indziej ten kwiat nie rośnie? - dociekała Tonina.

- Czcigodna zielarka królewska powie ci, że są rośliny, które rosną tylko w takich siedliskach, gdzie panują ściśle określone warunki.

H’meen przytaknęła. Zapanował dziwny nastrój. Wieść była zarówno dobra, jak i zła. Teraz już wiedzieli, że ten kwiat na pewno istnieje, wiedzieli też, gdzie go znaleźć, ale okazało się, że to znacznie dalej, niż myśleli, a droga długa i niebezpieczna. Tonina podejrzewała, że Kaan rozważa, czy nie zawrócić i nie iść do Teotihuacan, aby dotrzeć do zakonu Sióstr Ducha, zanim minie pora na odprawienie rytuałów oczyszczających duszę jego żony. A po drodze ma jeszcze interes w Mayapan. Nie zdąży, to było jasne, jeśli będzie szedł dalej, w stronę Copan.

Zależało jej na tym, aby dotarł do Teotihuacan i odprawił obrzędy pogrzebowe. Nie wiedziała dokładnie, jaki jest ich cel, ale przypuszczalnie związany jest z tym, że Jadeitowe Niebo zginęła zamordowana. Kaan musi dopełnić pielgrzymki

267

przed określoną datą, a ona musi znaleźć kwiat, zanim rozpocznie się pora huraganów.

Gdy jego towarzysze rozmyślali nad usłyszanymi wieściami i nad tym, dlaczego bogowie zawsze mieszają dobre wiadomości ze złymi, Kaan tarł się dłonią po brodzie i wpatrywał w płomień ogniska. Z jednej strony boskie prawo kazało mu pomagać Toninie, z drugiej winien był Jadeitowemu Niebu zemstę na jej zabójcy. Z obu obowiązków nie zdoła się wywiązać. W końcu pomyślał: zemsta może poczekać.

Porachunki z Konsorcjum może uregulować po pielgrzymce do Boskiego Miasta.

Gdy ogłosił tę decyzję przyjaciołom, nastrój od razu się poprawił. Wspólnie przyjrzano się mapie, H’meen przewertowała Księgę Dni, poproszono o zdanie Jednookiego, wypytano o drogę doręczyciela wieści i obliczono, ile potrwa podróż. Kaan był zadowolony, gdy się okazało, że ma dość czasu, jeśli nie będzie chciał zbaczać do Mayapan. Może udać się do Copan i zdąży na czas do Teotihuacan, jeśli uda się tam prosto.

Mieli jeszcze jedną trudną decyzję do podjęcia. Żeby ten plan się powiódł, muszą oboje z Toniną podróżować samotnie. Przypomniało mu się, jak go prowadziła do wody, jak na jej wargach błąkał się uśmiech, jak bawełniana tunika przylgnęła do jej piersi, do ponętnie sterczących sutków…

- Musimy podróżować szybko, a z wielkim orszakiem się to nie uda - oświadczył. - A to znaczy, że wszyscy zostaną w Tikal.

Gdy rozległy się protesty, podniósł dłoń i rzekł:

- Przed nami niebezpieczna droga, a ja nie będę w stanie zapewnić bezpieczeństwa tym wszystkim ludziom. Każdy wypadek, niefortunne wydarzenie, będzie nas opóźniać. Nie zdążę wtedy na czas do Sióstr Ducha.

Spojrzał na H’meen, zaledwie piętnastoletnią, której kości trzeszczały jak u staruszki.

- Jednooki - rzekł do karła - zostaniesz tu, w Tikal, i będziesz się opiekował królewską ogrodniczką, póki nie wrócimy.

Jednooki przyjął obowiązek z zadowoleniem, bo H’meen była dla niego bardzo miła i dzięki niej odzyskał

nadzieję. No i miał powód, by czekać, aż Tonina przyniesie czarodziejski kwiat.

Wszyscy w końcu zaakceptowali decyzję, choć bez wielkiego entuzjazmu. Niezbyt chętnym okiem patrzyli na to, że opuszcza ich para przynosząca szczęście. Jedna Tonina nie wypowiadała się na temat nowych planów. Była zdumiona decyzją Kaana, że mają wędrować tylko we dwoje.

Czy dobrze zrobiła, wabiąc go wtedy do jeziora? Co ją opętało, przecież wie, że jej serce przestaje jej słuchać. To, co powinno być dla niej ważne - Guama i Huracan, Wyspa Pereł, Dzielny Orzeł, nawet czerwony kwiat - traci na znaczeniu, a jej myśli są w coraz większym stopniu zajęte przez Kaana. Chciała po prostu pokazać mu, jaka woda jest przyjemna i że nie trzeba się jej bać. On zaś podszedł do niej i z ufnością podał jej ręce, a ją przebiegł dreszcz taki, że omal nie krzyknęła.

Co to będzie, gdy następne dni, może nawet miesiące, będą spędzać sami? Była przerażona. Jej serce jest podatne na zranienie, a rosnący pociąg do tego zagadkowego mężczyzny osłabia ją i może sprawić, że zapomni, jaki jest prawdziwy cel jej pobytu na tym dziwnym lądzie.

W końcu jednak zgodziła się - no bo jakie miała inne wyjście? Chodzi o Wyspę Pereł, o przyrzeczenie złożone dziadkom - Tonina musi dotrzeć do Copan i to szybko.

Wieczorem Kaan poprosił przyjaciół, by utrzymali ich plany w tajemnicy.

- Nie chcę, żeby ktokolwiek za nami podążał. Przyniesiemy tutaj ten kwiat, tyle ile będzie możliwe.

Wyruszamy jutro wczesnym rankiem. W zapasy już się zaopatrzyliśmy,

268

269

przewodników mamy. Niech nikt się nie dowie, dokąd i po co wyruszamy.

Zapewniał sam siebie, że jego celem jest wyłącznie wypełnienie woli bogów, wymagań nałożonych przez boskie prawa, nakazu ratowania życia Toniny. Jednakże w głębi duszy coś mu szeptało cichutko, że tak naprawdę robi to wszystko po prostu dla niej.


Rozdział Trzydziesty Szósty.


- Nie idź tam, druhu - odradzał Balam. - Copan to mit. Przecież ten kwiat miał rosnąć na wybrzeżu Quatemalan. Wierzysz temu obcemu?

Kaan i Tonina spotkali go na rynku w Tikal, gdzie kupowali solidne sandały i ciepłe opończe na podróż.

Balam znalazł się na targu nieprzypadkowo, śledził Kaana. Teraz nalegał, by ten zrezygnował z podróży do Copan. Ale Kaan był już zdecydowany.

- Wolisz pomagać tej dziewczynie, gdy ludzie, którzy zamordowali twoją żonę, chodzą bezkarnie? - spytał

Balam, usilnie starając się, aby w jego głosie nie było słychać pogardy.

- Na zemstę jeszcze przyjdzie czas.

Na to Balam podrapał się po policzku, zmierzył Toninę wzrokiem i rzekł:

- No to pilnuj, druhu, żeby nie spotkało jej nic złego. Bogowie patrzą.

Kaan chciał odpowiedzieć, ale jego uwagę zwróciły głośne krzyki. Wybuchła jakaś kłótnia na temat dojrzałych ananasów na pobliskim straganie.

Stragan z owocami stał wciśnięty między handlarza skórami ocelotów i powroźnika. Sprzedawca, przykucnięty koło

270

piramid dojrzałych owoców, nie był Mają. Kaan nie potrafił rozpoznać, z jakiego jest plemienia, ale gdy odezwał się do mężczyzny, który stał nad nim i krzyczał, użył języka nahuańskiego, którym posługują się plemiona z północy, pierwszego języka Kaana, którym mówiła jego matka. Sprzedawca był z rodziną złożoną ze starca, trzech kobiet, dziecka i drugiego mężczyzny, pewnie brata. Wyglądali biednie, a owoców mieli na sprzedaż niewiele.

Kaan zerknął na szare niebo i rzekł do Toniny:

- Mamy już wszystko, czego nam potrzeba. Pora wyruszać. Czekają na nas. - Oprócz przewodników, których najął w Tikal, mieli im towarzyszyć Bezwłosy i jeszcze dwaj członkowie Bractwa, wysocy, silni mężczyźni.

Tonina przyglądała się sprzeczce. Krzyczący mężczyzna był Mają, ubranym w czerwoną bawełnianą przepaskę i błękitną opończę, również bawełnianą. Wyglądał na rozzłoszczonego. Handlarze owocami kulili się ze strachu. Tonina niewiele rozumiała z awantury. Kaan położył jej rękę na ramieniu i rzekł:

- Chodź, musimy iść.

- Dlaczego on się tak złości? - zapytała, widząc, że do krzyczącego podeszło trzech innych, również odzianych w luksusowe tkaniny, z kosztownymi piórami we włosach.

- To nie nasza sprawa - odparł niecierpliwie Kaan. - Już za długo tu zabawiliśmy. - Nie podobał mu się wygląd nieba. Deszcz może opóźnić wymarsz. - Pospieszmy się.

Tonina zarzuciła na ramiona ciężki worek i obejrzała się na obozującą w dalekim narożniku placu gromadę ludzi, którzy wędrowali z nimi tyle czasu. Wyglądali na zagubionych w cieniu ogromnych świątyń. Będzie za nimi tęskniła. Widziała ich twarze, lekko przysłonięte dymem unoszącym się znad porannych ognisk. Na jednych malowała się nadzieja, na innych zaniepokojenie, na niektórych - strach.

Nie zaprzyjaźniła się z nimi, utrzymywali wraz z Kaanem dystans. Teraz trochę tego żałowała. Bliżej trzymali się tylko z Jednookim

271

i H’meen. Co wstrzymywało ją i Kaana od nawiązywania bliższych stosunków z innymi? Przecież to wszystko byli ludzie tacy sami jak ona i Kaan, mężczyźni i kobiety mający swoje nadzieje, marzenia i lęki, tak samo jak ludzie na całym świecie.

Wrócę do was i przyniosę czarodziejski kwiat…

- Wracajcie do siebie! Niepotrzebne nam w Tikal takie psy jak wy!

Tym razem Tonina zrozumiała, co wykrzykuje rozsierdzony Maja do sprzedawców ananasów. Kaan zatrzymał się i obejrzał za siebie.

- O co tam chodzi? - spytała Tonina.

- Ten Maja twierdzi, że ci ludzie nie mają prawa sprzedawać na tym placu. Żąda, żeby poszli precz.

Tonina ściągnęła brwi z namysłem. Na targowisku w Tikal, tak samo jak w innych miastach, najróżniejszymi towarami handlowali wszyscy, ludzie z różnych plemion, kolorowa zbieranina sprzedających i kupujących.

Kaan ruszył przed siebie, ale znów się obejrzał. Wahał się wyraźnie. Powinni już wyruszać, do Copan daleko, czasu nie mają za wiele. A na dodatek zanosi się na deszcz.

Gdy jednak wysoki Maja kopnął stos ananasów, miażdżąc i rozrzucając dojrzałe owoce, Kaan postawił

worek na ziemię, podszedł do rozzłoszczonego i zapytał spokojnie:

- W czym problem?

Maja zmierzył go wzrokiem, zbity z tropu. Zobaczył przed sobą człowieka ubranego jak Maja, mówiącego czystą mową Majów, noszącego się dumnie, z tatuażami znamionującymi wysoki status społeczny. A mimo to…

- Te psy ściągają do naszego miasta i okradają nas. Kaan opuścił wzrok na kulącą się rodzinę, na pomiażdżone owoce.

- Okradają? Jak to?

- Jestem sprzedawcą ananasów. Klienci kupują u nich, mnie grozi ruina!

Kaan zerknął na wydatny brzuch mężczyzny, drogie jadeitowe kolczyki w uszach i rzekł:

- Na zrujnowanego nie wyglądasz.

- Kim jesteś, że śmiesz mi to mówić? - warknął mężczyzna, patrząc zadziornie.

- Nieważne, kim jestem - odparł Kaan cicho, niesprowokowany zaczepnym tonem. - Ważne jest to, że ci ludzie nie uczynili nic złego. Chcą żyć. A klientów wystarczy dla wszystkich.

- Jesteś jednym z nich? - Mężczyzna wskazał kciukiem przestraszoną rodzinę. - Trochę jesteś do nich podobny.

Kaan przypomniał sobie słowa Jadeitowego Nieba, które wypowiedziała kiedyś po powrocie z nabożeństwa Czcicieli Boskiego Powrotu, i powtórzył je teraz z całym spokojem:

- Gdy Kukulkan powróci i nastanie Wiek Złoty, wszyscy będziemy braćmi.

Mężczyzna wybuchnął śmiechem, jego kamraci mu zawtórowali. Po chwili splunął pod stopy Kaana.

- Oto co myślę o Kukulkanie! - wycedził.

Kaan popatrzył pod nogi, pomyślał o tym, że robi się późno, że zanosi się na deszcz, o przewodnikach czekających na niego i Toninę na skraju miasta, o tym, że czasu mało. I podjął decyzję.

- Lepiej byś się liczył ze słowami, przyjacielu - rzekł, patrząc mężczyźnie prosto w twarz.

- Nie jestem żadnym twoim przyjacielem! - odparł tamten, wyprostował się i zacisnął dłonie w pięści.

Jego towarzysze stanęli przy nim z wyzywającymi minami.

W jednej chwili u boku Kaana pojawili się Bezwłosy i reszta Bractwa Dziewięciu. W sumie mieli przewagę sił. Kaan odprawił ich jednak gestem. Cofnęli się, choć niechętnie, pozostawiając Mistrzowi rozprawienie się z rozgniewanymi Majami.

Na placu zbierała się gawiedź, bo wieść o awanturze rozchodziła się lotem błyskawicy. Od razu zaczęto się zakładać.

272

273

Nikt nie stawiał na zwycięstwo przybysza. Jednooki i H’meen przybiegli jak mogli najszybciej. Oboje martwili się o Kaana, bali się, czy nie porwał się na jakieś szaleństwo. Jeden przeciwko czterem.

Ale Kaan robił wrażenie zupełnie spokojnego. Nie podnosząc głosu, powiedział:

- Dajcie spokój tym ludziom.

Drugi z Majów splunął Kaanowi pod stopy. Nie było wyjścia. Chociaż miał pewność, że gdyby teraz odwrócił się i odszedł, zdążyliby z Toniną do zmroku oddalić się kawał drogi od Tikal, unikając deszczu, Kaan rozluźnił węzeł opończy i wręczył ją Bezwłosemu, który wziął ją bez entuzjazmu.

Maja, śmiejąc się, zrobił to samo. Kazał kamratom stanąć z tyłu i nie włączać się do walki. On sam zajmie się tym psem, powiedział. Dwaj mężczyźni w samych przepaskach biodrowych stanęli naprzeciwko siebie pod szarym, zachmurzonym niebem. Pierwszy zadał cios Maja.

Wprawdzie Kaan nie grał w piłkę od wielu dni, ale nie stracił kondycji ani refleksu. Pięść minęła jego głowę, bo zrobił zręczny unik, natomiast jego cios trafił w cel - szyję mężczyzny. Ten stęknął i zachwiał się,

ale zaraz znów rzucił na Kaana, który zgrabnie odskoczył i uderzył przeciwnika kantem dłoni w kark. Tłum wydał okrzyk. Stawki zakładów rosły. Notowania Kaana radykalnie się poprawiły. Ale Maja wziął się w garść. Wiedząc, że z początku nie docenił przeciwnika, był teraz ostrożniejszy. Rzucił się na Kaana i trafnie przewidział jego unik. Mężczyźni zderzyli się i upadli na ziemię.

Tłum gapiów rósł. Przepychano się, by lepiej widzieć. Bezwłosy i sześciu członków Bractwa osłaniało Toninę, Jednookiego i H’meen.

Walczący przez chwilę tarmosili się na kamiennych płytach, ale szybko zerwali się na nogi i wrócili do wymiany ciosów. Maja nie był tak szybki i zręczny, ale przewyższał Kaana wzrostem i masą, co mu dawało przewagę. Kaan wysiłkiem

woli przestał myśleć o walce, a zaczął o grze na boisku. To tylko gra, mówił sobie. Szukaj celu. Musisz trafić piłką w cel…

Maja zamachnął się, żeby zadać decydujący - jak wszyscy sądzili - cios, prosto w skroń Kaana, ale Kaan zaskoczył wszystkich, bo przykucnął i wyciągnął jedną nogę - klasyczny manewr piłkarski, ale w bójkach nie stosowany. I tak jakby chciał podać koledze piłkę na skrzydło, Kaan kopnął po kostkach przeciwnika z taką siłą, że Maja upadł na plecy. Gdy machał rękami, próbując odzyskać równowagę, Kaan wyskoczył

wysoko w górę i znów kopnął tak błyskawicznie, że tłum krzyknął ze zdumienia. Pięta Kaana trafiła mężczyznę w szczękę i wyrzuciła go w powietrze. Wylądował nieprzytomny na straganie z glinianymi garnkami.

Jego towarzysze wściekle rzucili się na Kaana, nie zdążywszy nawet pozbyć się opończy.

- Pomóż mu! - zawołała Tonina do Bezwłosego.

Ale włochaty Maja stał jak zahipnotyzowany. Oto uwielbiany od dawna Kaan w swoim żywiole. Bohater, za którym jeździł od lat z miasta do miasta, podziwiał jego grę, modlił się do niego, największy gracz na świecie. Bezwłosy od miesięcy nie widział Kaana w grze, więc teraz, choć to nie było boisko, lecz plac targowy w starożytnym mieście, choć to nie była rozgrywka piłkarska, lecz bijatyka, w niemym zachwycie podziwiał jego zwody, zagrywki, ciosy, kopnięcia, fortele, prawdziwy taniec z czterema partnerami trwający póki ostatni nie padł i na placu nie pozostał zwycięzca, jeden jedyny, Kaan, spocony, zdyszany, pokrwawiony.

Tłum ucichł. Nikt się nie odzywał, nawet nie drgnął. I wtedy ten, który zaczął, dochodząc jako tako do siebie, stanął chwiejnie na nogi, otarł krew z twarzy i pokuśtykał do domu, a jego kamraci za nim.

Zgromadzeni wybuchnęli wiwatami, otoczyli zwycięzcę ciasnym wieńcem. Kaan wziął od Bezwłosego opończę, zawiązał na szyi, a potem podszedł do straganu sprzedawców

274

275

ananasów. Ci patrzyli na niego z szacunkiem podszytym lękiem. Kaan zerknął na pogniecione owoce

nienadające się już na sprzedaż.

- Chciałbym wykupić wszystko, co tu macie. - Wręczył starcowi pięć ziaren kakaowych, a gdy ów dziękował mu wylewnie w mowie Nahuanów, błogosławiąc go w imieniu bóstw, które Kaan pamiętał z dzieciństwa, rozentuzjazmowani ludzie dźwignęli go z ziemi i ponieśli na ramionach.

Wśród ogłuszającej radosnej wrzawy obnoszono go wokół placu jak tryumfatora, a on uświadamiał sobie, jakie będą koszty decyzji, którą podjął przed parunastoma minutami. Jest teraz bohaterem popularniejszym niż kiedykolwiek. Nie uda im się teraz z Toniną wymknąć we dwoje do Copan.

Przynajmniej nieprędko.

Balam obserwował scenę tryumfalnego obchodu placu. Kaan stał się ulubieńcem i bohaterem jeszcze większym niż kiedykolwiek. Ten sam Kaan, który bluźnił, bezcześcił posągi bogów i jest winien haniebnej śmierci Sześciu Gołębic, uwielbianej małżonki księcia.

Balam chwycił w dłonie włócznię i przywołał przed oczy obraz siebie samego wybiegającego na plac targowy, przepychającego się przez tłum, zadającego błyskawiczne pchnięcie i przebijającego wielkiego Kaana na wylot na oczach tych ogłupiałych wielbicieli. Odskoczyłby od razu, zanim otrząsnęliby się z szoku, a potem zatopił czerwony od krwi Kaana grot w ciele tej wróżbitki, która przecież mogła uratować Sześć Gołębic.

Gdy tak zaciskał dłonie na drzewcu i już miał ruszyć w tłum, w jego uszach rozległ się szept matki. Mówiła coś,

o czym zapomniał. A może wtedy wcale jej nie słuchał. To było w Uxmal, gdy krył się w ogrodzie, bo ojciec wymówił mu dom. Matka, dystyngowana Biała Czapla, przyszła do niego i powiedziała: 276

- Synu mój, możesz jeszcze odzyskać cześć. I nie musisz w tym celu udawać się do Teotihuacan.

- Czy to możliwe? - krzyknął wtedy Balam, ale był tak zajęty rozpamiętywaniem swego żalu i rozpaczy po Sześciu Gołębicach i Zival, swego gniewu na Kaana, że nie słuchał matczynej odpowiedzi. Teraz ją posłyszał, jasno i wyraźnie, jakby matka szeptała mu wprost do ucha.

Spłynął na niego dziwny spokój. Plac ucichł. Wrzawa, ludzie, świątynie, puszcza - wszystko znikło, a księcia Balama z Uxmal otoczyło szczelnym kokonem białe światło. Zamknął oczy i wchłaniał to światło, jakby wdychał powietrze do płuc. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuwał takiej błogości. Spokój omywał go niczym orzeźwiająca woda z kaskady.

Wchłaniając to cudowne światło, Balam czuł, że wypełnia go ono dziwną, nową siłą i mądrością tak przenikliwą i wszechogarniającą, że trzeba wstrzymywać oddech, by ją w sobie zawrzeć.

Przed zamkniętymi oczami miał obraz siebie z przyszłości i wiedział, że bogowie objawiają mu właśnie jego przeznaczenie. I gdy łachmaniarski tłum bawił się i świętował w zapadającym zmierzchu, gdy zapalano pochodnie i pito pulque, książę Balam stał pośród tego wszystkiego olśniony nagłym faktem, że

wie, do czego się narodził.


Rozdział Trzydziesty Siódmy.


Tonina wpatrywała się w puste boisko piłkarskie, oświetlone jasnym blaskiem księżyca w pełni.

Wiedziała, że Kaan dzisiaj tu nie przyjdzie. Jest zajęty: organizuje ekipę, która będzie im towarzyszyła do Copan.

Chciało do nich dołączyć tylu mieszkańców pragnących odmiany fortuny lub po prostu zamierzających uciec z upadającego miasta,

277

że Kaan rad nierad musiał znów wziąć na swe barki przywództwo. Podzielił tłum na kilka grup. W każdej wyznaczył kierownictwo i rozdzielił obowiązki. Młodzi mężczyźni mieli pełnić straż lub polować, dowodzili nimi członkowie Bractwa Dziewięciu. Powinnością kobiet było zbieractwo i przygotowywanie pożywienia, a czuwała nad tym małżonka Bezwłosego. Wszystkim, z wyjątkiem chorych i kalek, przydzielono jakieś zadania, nawet starcom, którzy mieli się opiekować dziećmi w czasie, gdy dorośli byli zajęci.

Patrząc na boisko, Tonina myślała o dzisiejszej bójce na targowisku. Walka ją wzburzyła, ale i podnieciła.

Widywała już przedtem bijących się mężczyzn. Na Wyspie Pereł odbywały się walki na maczugi albo zapasy. Ale nie widziała jeszcze, żeby ktoś kogoś wyrzucił w powietrze, tak jak Kaan przeciwnika.

Dzisiejsza walka była dowodem na jeszcze jedną cechę człowieka, z którym powiązała ją wola bogów: było to głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości. W obronie sprawiedliwości Kaan nie cofnął się przed osobistym poświęceniem. Chociaż od rana mu się spieszyło w drogę, to gdy zobaczył, że ktoś prześladuje słabszego, odłożył na bok własne interesy i pospieszył z pomocą.

Dowiedziała się, że od sprzedawców ananasów, w których obronie stanął, Kaan otrzymał jakiś szczególny dar. Ciekawiło ją, co to było. Sama też miała dla niego prezent. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, co ją opętało, żeby wydać ostatnie perły, jakie jej zostały, ale jakiś impuls pchnął ją do straganu pewnego kupca, specjalizującego się w jednym tylko towarze. Gdy mu zdradziła, komu chce sprawić prezent, handlarz wyciągnął spod lady egzemplarz wyjątkowy, którego nie wystawiał dla byle kogo. Więc kupiła go, a teraz zastanawiała się, w jaki sposób wręczyć ten prezent.

- Szlachetny Kaanie, podobno handlarz żąda pięćdziesięciu ziaren kakaowych za trzydzieści skórzanych bukłaków na wodę, a ty chcesz mu zapłacić - perorował Jednooki.

278

- Przecież to rozbój na prostej drodze! Pozwól, to się z nim potarguję…

Kaan nie słuchał. Zauważył, jak Tonina znika między dwiema ciemnymi świątyniami. Poszła w stronę

boiska. Coś niosła. Nie idź tam, szeptało mu sumienie.

- Rób, jak chcesz - machnął ręką. - Powiedz, że masz moje upoważnienie.

- A ty, mistrzu, dokądś teraz wychodzisz? - zdziwił się Jednooki. Nie tytułował dotąd mistrzem nikogo, ale uznał, że ktoś, kto pokonał w walce czterech przeciwników, na taki tytuł zasługuje. - Jeszcze tyle spraw do załatwienia.

Owinąwszy się szczelniej w opończę, bo wieczór był chłodny, Kaan ruszył w kierunku dwóch ciemnych świątyń.

Nie widział dobrze, ale dziewczyna robiła coś na boisku. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Grałaś kiedyś w piłkę? - zapytał, podchodząc bliżej.

Odwróciła się zaskoczona. Podniosła piłkę, którą przed chwilą kopała delikatnie po boisku, i podała Kaanowi.

- To dla ciebie. Sprzedawca mówił, że to najlepszy towar, jaki ma. Pomyślałam… - nie wiedziała, co powiedzieć dalej.

Kaan przyglądał się kauczukowej kuli trzymanej w dłoniach, czuł jej twardość i ciężar i pomyślał, że jeszcze nigdy nie dostał wspanialszego podarunku.

- Niech cię błogosławi Matka Księżyc - rzekł cicho.

- Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spróbować. Byłam ciekawa. Czy kobiety mogą grać w piłkę?

- Dziewczęta grywają, dorosłe kobiety zwykle nie. Ale się zdarzało - dodał Kaan z uśmiechem.

Przyglądała się jego skaleczeniom z dzisiejszej bójki, dobrze widocznym w srebrnym blasku księżyca.

H’meen posmarowała je leczniczą maścią.

279

- Dlaczego biłeś się sam z tymi prześladowcami na targu? - zapytała. - Dlaczego nie pozwoliłeś bić się swoim towarzyszom?

Kaan pomyślał o innych prześladowcach, sprzed wielu lat. Był mały i znęcała się nad nim banda starszych chłopaków. W jego obronie stanął wtedy Balam. Więc teraz na targu Kaan uznał, że musi coś zrobić.

Właściwie nawet nie dla tych pokrzywdzonych sprzedawców, ale dla siebie.

- Dziś dostałem jeszcze jeden prezent - rzekł, unikając odpowiedzi na jej pytanie. - Od rodziny sprzedawców ananasów. To jedyna wartościowa rzecz, jaką posiadali. Nie chciałem przyjąć takiego daru, ale zmusili mnie. Zgodziłem się w końcu z szacunku do tych skromnych ludzi. - Odłożył piłkę na ziemię i sięgnął za pas. Wyjął niewielki przedmiot zawinięty w szmatkę. - Starzec opowiedział mi legendę o bóstwie zwanym Ziemną Boginią. Dawno, dawno temu ta bogini zeszła na ziemię, by zobaczyć, dlaczego

ludzie tak kochają swój kraj. Jakiś król ją schwytał i zażądał, aby dała mu bogactwo i władzę. Odmówiła, więc zakopał ją żywcem pod ziemią i zagroził, że będzie ją tam trzymał, póki nie spełni jego życzeń. - Kaan rozwinął szmatkę. Mały kamyk błysnął w świetle księżyca. - Starzec powiedział mi, że gdy był młody, odbył pielgrzymkę do miasta Palenque na zachodzie, aby oddać cześć Kukulkanowi w słynnych Świątyniach Czasu. Wracając z pielgrzymki, znalazł przy drodze umierającego podróżnika. Zaopiekował

się nim w jego ostatnich dniach. Tamten odwdzięczył mu się tym.

Księżyc omywał przedmiot srebrzystym blaskiem, ale Tonina wciąż nie wiedziała, co w nim jest szczególnego. Wyglądał na zwykły kamyk.

- Umierający powiedział, że był w Palenque w poszukiwaniu Ziemnej Bogini, bo chciał ją uwolnić.

Podobno ona wciąż żyje pod ziemią, a rozporządza bezgraniczną mocą spełniania życzeń, choć sama nie może się uwolnić. Spełni wszelkie życzenia każdego, kto ją oswobodzi.

280

- Ale co to jest? - Tonina wzięła do ręki kamyk i oglądała go ze wszystkich stron.

- Nie wiem. Ale sprzedawca ananasów powiedział, że dzięki temu można odnaleźć Ziemną Boginię.

Powiedział też, że wielu tego próbowało, ale nie udało się nikomu. Twierdzi, że ten kamyk pokaże, jak tego dokonać.

Niesamowite, pomyślała Tonina, oddając kamień Kaanowi, który starannie go zawinął i schował za przepaską. Uratować boginię! Gdyby mnie się udało, o co bym ją poprosiła?

Powiał wiatr, przyniósł zapach ognisk i pieczonego mięsiwa. Zerknąwszy w stronę miasta, Tonina zapytała:

- Jak idą przygotowania? Grupa się zrobiła wielka.

- Powoli. Wcale nie mam ochoty się tym zajmować.

- Doskonale nadajesz się na wodza. Ludzie cię słuchają. Dlaczego jesteś taki niechętny do obejmowania przywództwa, skoro tak dobrze ci idzie?

Kaan musiał się zastanowić nad odpowiedzią. Tonina stała tuż obok, jak zwykle czuł od niej zapach orzechów kokosowych, ale teraz już ta woń go nie odstręczała, przeciwnie, zdawała się wręcz ponętna, a dźwięczny klekot muszelek we włosach zlewał się z muzyką nocy - skrzeczeniem małp i rzekotek na drzewach, graniem świerszczy w trawie i dalekim odgłosem polującego jaguara - niosącą się daleko, jak blask księżyca w pełni.

- To z powodu czegoś, co mi powiedziała w dzieciństwie matka - odparł w końcu. - Mawiała: „Nie waż się ponieść klęski”. Bała się, że mi się nie uda. I to jest mój największy lęk. Nauczyłem się, że jeśli nie będę sięgał dalej niż moje możliwości, to klęska mi nie grozi.

- W grze w piłkę się tak nie ograniczasz. I udaje ci się praktycznie zawsze.

- Gdy się gra w drużynie, jest inaczej. Wszyscy się staramy, wszyscy wygrywamy. Ale gdy mam zrobić coś sam, na własną odpowiedzialność… - Pokręcił głową. - Odkąd pamiętam, unikałem sytuacji, w których groziła porażka.

281

- „Nie waż się ponieść klęski” - mruknęła Tonina. - Jesteś pewien, że to właśnie miała na myśli?

Popatrzył na nią, na białą farbę pokrywającą jej twarz, lśniącą w księżycowym blasku. Nawet te malunki przestały go irytować, polubił je.

- A cóż innego mogła mieć na myśli? - spytał cicho. Tonina nie odpowiedziała. Kaan przyglądał się kreskom,

kropkom, okręgom, które ozdabiały jej twarz, i zdał sobie sprawę, że nie są malowane przypadkowo, lecz tak umieszczone, by pasowały do zarysu jej czoła, policzków, brody. Uświadomił sobie, że te malowidła podkreślają jej naturalną wielką urodę.

- Nawiedza mnie nocami koszmarny sen - zdziwił się, że zaraz zdradzi tajemnicę, której nie miał zamiaru wyjawiać nikomu. - W tym koszmarnym śnie zdobywam zwycięski punkt w meczu. Ale tłum, zamiast wiwatować, wyśmiewa mnie. I wtedy uświadamiam sobie nagle, że chociaż nazywają mnie Wielkim kaanem, w rzeczywistości pogardzają mną, bo jestem Cziczimekiem niskiego pochodzenia, prymitywem i barbarzyńcą. Wyśmiewają mnie, drwią sobie ze mnie, a moi towarzysze z drużyny jeden za drugim odwracają się do mnie plecami. W końcu odwraca się ode mnie nawet Jadeitowe Niebo i zostaję sam na świecie. Budzę się zlany potem.

- Przecież wiesz, że to niemożliwe - łagodnie rzekła Tonina.

- Tak, wiem, mówi mi to rozum, ale w głębi duszy wciąż się boję, że zostanę zdemaskowany, że ktoś powie: „Kaan wcale nie jest bohaterem”. Dlatego zawsze wykręcałem się od kierowania innymi. Bo co by się stało, gdybym zgodził się być przywódcą, a potem doprowadził ludzi do katastrofy?

Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Wzruszenie zaparło jej dech w piersi, uświadomiła sobie, że Kaan zwierza się jej ze swoich najgłębszych lęków, że są sami na pustym boisku, otoczeni monumentalnymi ciemnymi budowlami, dżunglą

i gwiaździstym niebem. Nie wiedziała, co powiedzieć, a czuła, że coś powiedzieć powinna. Zerknęła na kulę leżącą na ziemi i postukała w nią palcem stopy.

- Jak się gra w piłkę?

Zamrugał powiekami. Za dużo powiedział. Tej dziewczyny nie interesują jego nocne koszmary i wyimaginowane lęki. Co mu tak rozwiązało język? Odchrząknął i zaczął mówić oficjalnym tonem, jak wtedy gdy stawał przed nowicjuszami w akademii piłkarskiej.

- Po pierwsze, nie wolno dotykać piłki dłońmi ani stopami. Wprawiać ją w ruch można tylko udami,

biodrami i łokciami.

- Widziałam parę meczów, ale wciąż nie wiem, jak…

- O, tak! - Stanął za nią, kładąc jej dłonie na biodrach. - Powiedzmy, że ktoś podaje ci piłkę. Przesuń się w bok, by ją odbić do kolejnego zawodnika.

Tonina poruszyła biodrami, Kaan ze zdumieniem poczuł mocną muskulaturę pod cienką tkaniną spódniczki. Nie była miękka i pulchna jak inne kobiety. Wyczuwał w niej siłę, wiedział, że byłaby z niej dobra zawodniczka na boisku.

Co za myśli mu przychodzą do głowy! Z każdym dniem od wymarszu z Mayapan coraz bardziej blakł mu w pamięci obraz Jadeitowego Nieba. W jego myśli i sny wkradła się Tonina, a teraz groziła wtargnięciem do serca.

Toninę, gdy Kaan położył jej dłonie na biodrach, przeszył dreszcz. Strofowała siebie samą w myślach.

Przecież uroczyście przysięgła Guamie i Huracanowi odnaleźć czerwony kwiat i wracać jak najszybciej - a tu tymczasem podoba jej się dotyk mężczyzny, którego zna od tak niedawna.

Odsunąwszy się poza zasięg dłoni Kaana, Tonina chwyciła piłkę i rzuciła w niego. Stworzyła dystans i wyzwała go. Z zaskoczeniem usłyszała własny śmiech.

On odrzucił jej piłkę, a Tonina podbiegła, by odbić ją biodrem, ale długa spódnica krępowała jej ruchy i piłka ją minęła. Wymamrotała pod nosem jakieś przekleństwo

282

283

w ojczystym języku, zatrzymała się i podkasała spódnicę, wtykając rąbek za pas.

Kaana olśnił widok jej nagich nóg. Przyzwyczajony był, że wszystkie kobiety noszą długie spódnice lub płaszcze, od najuboższej wieśniaczki do najznamienitszej królowej. Teraz w księżycowym blasku zalśniły uda i łydki. Zwrócił uwagę, że są smukłe i umięśnione. Nogi pływaczki muszą być takie jak nogi piłkarza.

Błysnęło jasne udo i piłka już żeglowała w jego stronę. Przyjął ją na biodro i posłał ku niej z powrotem.

Tonina roześmiana uderzyła piłkę barkiem, a potem krzyknęła głośno z radości, widząc, jak daleko leci.

Kaan skoczył wysoko i odbił piłkę udem tak, że Tonina musiała do niej podbiec spory kawałek. Kaan obserwował ją, czekając na podanie, i dotarło do niego, że jest w euforii, uskrzydlony; od wielu miesięcy się tak nie czul, nawet podczas Igrzysk Trzynastu Rozgrywek nie był tak ożywiony i zadowolony.

Przyjął jej podanie na biodro i niespodziewanym skrętem ciała odbił piłkę tak, że poleciała inaczej, niż Tonina się spodziewała. Skoczyła przed siebie, ale źle obliczyła dystans. Twarda kauczukowa kula trafiła ją w skroń i odrzuciła do tyłu.

Tonina upadła na plecy i leżała nieruchomo. Kaan stanął jak wryty, oddychając ciężko.

- Tonino - wyszeptał.

Ani drgnęła. Podbiegł do niej i rzucił się na kolana, chwytając ją na ręce.

- Tonino! Wszystko w porządku?

Wydała cichy jęk. Obróciła głowę na bok. Zatrzepotała powiekami.

- Guay! - powiedziała szeptem. - Widziałam gwiazdy.

- A mnie widzisz? - Przyglądał się jej oczom, wiedząc, że gdyby miała źrenice nierównej wielkości, byłyby poważne powody do niepokoju. Ale były jednakowe, a po chwili jej

spojrzenie skupiło się na jego twarzy. Uśmiechnęła się. - Miałeś mi uratować życie, a nie pozbawić go.

- Dzięki bogom, wszystko dobrze - mruknął do siebie. Powodowany nagłym impulsem przycisnął wargi do miejsca, w które uderzyła piłka, a po chwili dźwignął ją na rękach i zniósł z boiska. Tonina jęknęła, otoczyła ramionami jego szyję, a głowę oparła na silnym barku i odpłynęła w słodki niebyt. Ciepło ciała Kaana przenikało przez jej odzież, czuła moc jego ramion, chciało się jej pozostać w nich na zawsze.

Niosąc ją, Kaan czuł gładkość i jędrność jej ciała. Szedł przez ogromną, odkrytą przestrzeń, rozległą w blasku gwiazd i księżyca, a mimo to dziwnie przytulną i intymną. Położył Toninę na miękkiej chłodnej trawie i jeszcze raz przyjrzał się badawczo jej twarzy.

- Jak się czujesz?

- Trochę otumaniona.

- Zaniosę cię do H’meen.

- Nie trzeba, nic mi nie jest! Zaczekaj tylko chwilę…

- Usiadła z trudem i mrugała oczami, chcąc skupić wzrok. Kaan wyciągnął rękę i pogładził kciukiem jej czoło, niedaleko miejsca, gdzie trafiła ją piłka i rozmazała biały znak.

- Dlaczego zawsze masz pomalowaną twarz? - Zadał to pytanie bez namysłu, impulsywnie.

- Żeby ukryć, że nie jestem zbyt urodziwa.

- Niemożliwe, żebyś nie była urodziwa. - Kaan omal nie dodał: „Myślę, że jesteś śliczna”, ale powstrzymał

się, chociaż rzeczywiście tak myślał, nawet jeśli jeszcze się do tego sam przed sobą nie przyznawał. Nigdy się przedtem nie zastanawiał, czy podoba mu się majański ideał urody - pochyłe czoło, wydłużone oczy, cofnięta broda, wystające zęby

- ale teraz już był pewien, że taka twarz mu się wcale a wcale nie podoba.

- Na wyspach uważają mnie za niezbyt ładną - wyjaśniała Tonina. - Prawdę mówiąc jestem dla nich brzydulą.

- Dla nich? Dla twojego ludu?

284

285

- W rzeczywistości wcale nie należę do wyspiarskiego ludu. - Opowiedziała pokrótce swoją historię: o tym, jak Huracan znalazł ją w koszyku na płyciźnie, a Guama wychowała jak własną wnuczkę. - Guama i Huracan wmawiali wszystkim, że na wyspę sprowadzili mnie morscy bogowie, więc uważano mnie za odmieńca. Zazdroszczono mi wyjątkowości. Wyspiarska społeczność jest wyczulona na równość, więc nie przysparzało mi to sympatii. Na wyspach maluje się twarze, więc przyzwyczaiłam się do tego od dziecka.

Pomagało mi to ukrywać, że mam odmienną urodę, wyglądałam tak jak inni.

- Więc nie wiesz, z jakiego ludu naprawdę pochodzisz?

- zapytał po chwili milczenia.

Pokręciła głową, pragnąc cały czas, żeby znów ją wziął na ręce i niósł.

- Próbowałaś szukać?

- W dzieciństwie marzyłam, żeby pewnego dnia spotkać matkę. Ale dawno o tym marzeniu zapomniałam.

Aż do… - przerwała, a Kaan cierpliwie czekał.

Wciąż przytrzymywał ją jedną ręką, bojąc się, że pozbawiona podpory upadnie. A może to był tylko pretekst? Po prostu lubił ją dotykać, czuć jej bliskość. Miał ochotę przycisnąć ją mocniej do siebie.

- Obserwowałam, jak się żegnałeś z matką w kuchni pałacowej. Byłeś wobec niej tak oddany, ona taka czuła. Zazdrościłam wam.

- Nie masz pojęcia, kim byli twoi rodzice? Żadnych wskazówek?

- Tylko to. - Wyjęła spod tuniki jeden z naszyjników: medalion, schowany w uszytym przez Guamę pokrowcu.

- Babcia to ukryła w tej sakiewce, bo bała się jego siły, tak w każdym razie mówiła. Bała się też, że ktoś mi to może ukraść.

- Zaglądałaś kiedyś do środka?

- Guama powiedziała mi, że zajrzę, gdy będę wiedziała, że nadeszła pora. Ale jak dotąd nie wydawało mi się, że to

już. - Bez dalszych wyjaśnień wsunęła wisiorek pod tunikę. Ale to nie był najważniejszy powód. Nie wiedziała, co znajdzie pod tkaniną sakiewki, i bała się. Już nigdy nie będę Toniną z Wyspy Pereł, myślała. -

Mam też ozdobną chustę, w którą byłam owinięta. Guama mówiła mi, że wzór, który jest na niej wyhaftowany, może mieć jakieś znaczenie.

- Tonino, musisz odnaleźć matkę - rzekł Kaan, nie umiejąc sobie wyobrazić, że można nie mieć matki. W

dzieciństwie mieszkał z matką, a i później zawsze miał ją blisko siebie. Nie znać matki, nawet jej imienia, jej twarzy… To było niewyobrażalne.

- Nie, muszę wracać na Wyspę Pereł - odparła. - Przecież im przyrzekłam. Ale rzeczywiście chciałabym wiedzieć, kim jest moja matka - powiedziała z nagle obudzoną pasją. - I skąd pochodzę. Jakie jest moje dziedzictwo. Kultura, tradycje, obyczaj. Kim byłabym dzisiaj, gdyby mnie nie puszczono w koszyku na morze? Jak miałabym na imię? Jakim językiem bym mówiła? Czciła jakich bogów? Jakie bym prowadziła życie? Chciałabym kiedyś znaleźć się wśród ludzi, z którymi łączą mnie więzy krwi, i już dłużej nie czuć się wyobcowana.

Kaan pomyślał o ironii losu, który połączył dziewczynę nie znającą swych korzeni, ale pragnącą je poznać, z mężczyzną, który dobrze swoje korzenie zna, ale wolałby o nich zapomnieć.

- Ale jak to jest z tobą? - zapytała. - Rozumiałeś przecież język sprzedawców ananasów.

Jej pytanie zaskoczyło go. Jakby słyszała jego myśli! Wprawdzie nie miał ochoty rozdrapywać bolesnego problemu, podejrzewał jednak, że Tonina to jedyna osoba na świecie, która jest w stanie go zrozumieć.

- To był język mojego dzieciństwa. Moja matka mówi językiem nahuatl.

- Dlaczego tak nienawidzisz własnego ludu?

286

287

- To nie jest nienawiść. To wstyd. Niczego nie osiągnęli. Moi rodacy nie znają pisma, astronomi , matematyki. Nie budują wielkich miast ani dróg. Żyją w lesie, niemal jak zwierzęta. Przez całe życie wypierałem się swego pochodzenia, ale przed tobą, Tonino, dziewczyną z wysp, która nie wygląda jak wyspiarka, która gdybym mógł zajrzeć pod białą farbę, okazałaby się podobna do mojego ludu, mogę się przyznać, choć mnie to przeraża. Najbardziej zaś mnie przeraża jedno, do czego nie mogę się nikomu przyznać, może jedynie tobie: boję się odbyć tę pielgrzymkę. - Co się stało, to się nie odstanie. Słowa popłynęły. Poczuł ulgę, wyjawił największą tajemnicę, być może teraz zdoła stawić czoło temu lękowi, jak stawił czoło czterem Majom. - Teotihuacan - mówił dalej, teraz już znacznie spokojniej - leży w sercu terytorium Cziczimeków, a to oznacza, że żyją tam moi pobratymcy, którymi gardzę. Nie mam jednak wyjścia, muszę się tam udać ze względu na Jadeitowe Niebo. Jestem zdecydowany trzymać się swojej majańskiej tożsamości i nie rezygnować z niej w żadnym razie. Choć boję się, że będzie mnie kusił powrót do korzeni, a wtedy moja tożsamość legnie w gruzach.

Tonina rozumiała jego lęki. Sama odczuwała rosnący konflikt wewnętrzny: czy okazałaby się na tyle silna, by pozostać solidarną z ludem Wyspy Pereł, gdyby nadarzyła się okazja przyłączenia się do jej własnego ludu, ludu, z którego się wywodzi?

- Kiedyś miałem imię w języku nahuańskim - mruknął, ściągając czarne brwi, jakby wpatrywał się w długi tunel wiodący w przeszłość, szukając małego chłopca, który jeszcze nie do końca stał się Mają. - Nie

pamiętam go. Na początku w szkole piłkarskiej mówili do mnie po prostu „chłopak”. Dzisiejsze imię, Chak Kaan, zdobyłem dopiero po pierwszych zwycięstwach. - Rozsunął opończę i wskazał na znak po lewej stronie piersi, nad sercem. Tonina sądziła, że to stara blizna, być może po ranie odniesionej w jakiejś rozgrywce.

288

- Ten tatuaż zrobiono mi dawno temu, jak byłem mały. Jest już zniekształcony i trudno rozpoznać, co przedstawia. Ale wydaje mi się, że to jakieś oznaczenie plemienne matki.

Tonina miała ochotę dotknąć tatuażu na pięknie zarysowanym mięśniu piersiowym. Miała ochotę dotknąć go wargami, pocałować.

- A jak się nazywa to plemię?

- Nie mogę sobie przypomnieć - szepnął Kaan, któremu nagle zabrakło powietrza. Pożądanie ogarnęło go tak niespodziewaną i przemożną falą, że musiał odsunąć się od Toniny i popatrzeć na tarczę księżyca, chowającą się już za wysokimi drzewami. - Trzeba wracać do obozu.

Pomógł Toninie wstać, a ona powiedziała:

- Kaanie, nie powinieneś się wstydzić swojej rasy. - Uniosła ku niemu twarz. - Masz tyle szczęścia. Masz z kogo być dumny. Ja nie mam nikogo. Pytałeś, czy będę szukać matki, ale ja się tego boję. Musiał być jakiś powód, że puszczono mnie na morze. Złożono w ofierze? Może jeśli odnajdę mój lud, znów będą chcieli złożyć mnie w ofierze.

Kaan wziął ją za ręce i powiedział z nagłą namiętnością:

- A jeśli było tak, że cię porwano? Bezlitośnie wyrwano z ramion matki i rzucono w morze, aby cię nie mogła znaleźć? Może bezsilnie patrzyła, jak odpływasz niesiona prądem? Może opłakuje cię dzień w dzień od tamtej pory? Tonino, jest coś, w co wierzę najsilniej ze wszystkiego. Może i nie mam najlepszego zdania o własnym ludzie, może się wstydzę rasy, z której się wywodzę, ale matkę szanuję z całego serca.

- Dlaczego więc… - zaczęła i ugryzła się w język. To przecież nie jej interes.

- Dlaczego ona haruje w kuchni, gdy ja żyję w luksusach? Tonino, to nie mój wybór! Błagałem ją, by zamieszkała z nami. Chciałem jej dać oddzielny dom, służbę. Lecz moja matka wykonuje swoją pracę z dumą. Przecież w końcu karmi króla.

289

Przygotowuje jego uczty. Tonino, matce należy się piedestał. Jesteś z ciała matki. Pierwsze miesiące życia spędzałaś w jej ciele. Odżywiała cię jej krew i oddech. Do snu kołysało cię bicie jej serca. Kochała cię po urodzeniu. Dlatego właśnie, niezależnie od tego gdzie jest i co uczyniła, najważniejsze ze wszystkiego jest ją odnaleźć.

Zelektryzowana jego słowami Tonina nagle doznała wizji: biegnie sama ścieżką ku chacie, a w drzwiach

oczekuje jej kobieta z otwartymi ramionami, ze łzami w oczach. Szczegółów nie miała wyraźnie przed oczami. W co była ubrana? Czy miała jakieś ozdoby? Co nosiła we włosach? Jakim językiem mówiła?

Toninie zakręciło się w głowie od tego, co otworzyły w niej słowa Kaana. To było tak, jakby jej nadzieje i marzenia tkwiły w zakorkowanym dzbanie, a Kaan wyciągnął korek i pozwolił zawartości wyfrunąć. I teraz te nadzieje i marzenia unosiły się w powietrzu niczym motyle, których tu tyle latało, a Tonina miała ochotę je chwytać i przytulać do serca.

I chciała też ucałować tego cudownego mężczyznę o imieniu Kaan, uściskać go z wdzięczności. I pomyślała z przekonaniem: tak, odszukam matkę.


Rozdział Trzydziesty Ósmy.


- Znalazłem kwiat!

Słysząc to, Kaan zatrzymał się od razu. Obejrzał się na podążającą za nim górską ścieżką Toninę. Czy słyszała, co krzyczy Bezwłosy, który idzie przodem?

- Chodźcie szybko! Jest tutaj!

Kaan i Tonina rzucili bagaże i ruszyli biegiem. Jednooki, idący kilka kroków za nimi, złożył na ziemi swoje pakunki. Zauważył, że tym razem nikt za nimi nie rzuca się do biegu.

290

Wszyscy byli zbyt zdrożeni, by się poderwać na kolejny, pewnie fałszywy alarm o znalezieniu słynnego kwiatu. Woleli raczej wykorzystać tę chwilę na odpoczynek, załatwienie potrzeb naturalnych czy pogawędkę o ciężkim losie. Jak zazwyczaj.

Jednooki też nie pobiegł za Toniną i Kaanem. Został przy H’meen, dziewczynce staruszce nie wyższej niż on sam. bo koszyk, w którym była niesiona, otarł jej skórę na udach. Pomógł jej wysiąść, a teraz pilnował, by Poki się zbytnio nie oddalił. Piesek już trzykrotnie omal nie został ukąszony przez jadowitego węża.

Tonina i Kaan biegli przed siebie, przedzierając się przez szerokolistną roślinność, aż dotarli do Bezwłosego, który stał przed wysokim krzewem i wołał:

- Jest, jest! Na bogów, to musi być to!

Tonina podbiegła radośnie, ale zobaczywszy kwiaty, zatrzymała się przygnębiona.

- To przecież fuksja! Rośnie na Wyspie Pereł.

- Ale kwiaty ma takie, jak opisywałaś!

- Nie, płatki mają inny kształt, są dłuższe. To nie ten kwiat, którego szukamy. - Uśmiechnęła się do Bezwłosego i podziękowała mu, a potem wróciła do grupy.

Ukryła swoje rozczarowanie. Sześć tygodni zajęła im droga do Copan, to była mozolna wędrówka po górach i dolinach, wśród wielkich paproci, grubych lian, korzeni drzew wijących się po ziemi jak węże, prawie bez słońca, które nie było w stanie przedrzeć się przez gęste zielone korony. Zielone piekło, Tonina nigdy nie widziała tyle zieleni. Mchy, porosty, trawy, liście. Zielone storczyki i zielone pnie drzew.

Papugi we wszelkich odcieniach zieleni. No i ten nieustanny hałas. Małpy o nieprawdopodobnie długich rękach przerzucały się z gałęzi na gałąź i skrzeczały ostrzegawczo. Rzekotki i cykady szły w zawody o najgłośniejszy śpiew, z gęstego runa dochodziło czasem syczenie ukrytego węża. Tonina, widząc, jak pod nogami biegają jej chrząszcze większe od myszy,

291

a nad głową przelatują motyle jak nietoperze, pomyślała sobie, że przyroda posuwa się tu do ostateczności. I chociaż już tyle czasu spędzili wśród tej bujnej roślinności, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu czerwonego kwiatu wciąż nie znaleźli.

Kilka dni temu nastroje się im poprawiły. Dotarli do południowo wschodniej, nadbrzeżnej części rejonu Quatemalan, gdzie wzgórza ustępują nadmorskiej równinie. Zatrzymali się nad ujściem rzeki do zatoki.

Tonina z zapartym tchem patrzyła na palmy kokosowe, piaszczystą plażę i kryte trzciną chaty, całkiem podobne do tych na Wyspie Pereł, i na ożywiony ruch czółen w górę i w dół rzeki. I rzeczywiście, wielu mieszkańców wybrzeża należało do wyspiarskiego ludu, więc wraz z Jednookim mogli z radością do woli nagadać się w ojczystym języku i wysłuchać wieści z dalej położonych wysp. O Wyspie Pereł nic nie mówiono, nie doszły żadne pogłoski o tym, by przepowiadacz burz umierał i pozostawiał wyspę na pastwę żywiołów. Podniosło to Toninę na duchu. Odświeżywszy się kąpielami i nadmorskim powietrzem, wróciła do grupy, która pod wodzą Kaana przeprawiała się łodziami przez jezioro, ku krainie zwanej Copan. Wpływy Majów już tu praktycznie nie sięgały, a pewnego dnia kraj zostanie nazwany Hondurasem.

Stamtąd przedarli się przez gęstą nizinną dżunglę, która po pewnym czasie, na wyżej położonym terenie, ustąpiła borom sosnowym i niewielkim fragmentom gajów mimozowych, wydzielających oszałamiającą woń. Przedostali się przez jeszcze jedną rzekę - członkowie wyprawy już się oswoili z wodą; wieczorami zatrzymywali się w niewielkich osadach trzcinowych chat na palach, gdzie witano ich tortillami z czarną fasolą i mięsem legwana przyprawionym czosnkiem. Wędrowcy również polowali po drodze, więc mieli się czym zrewanżować. Uczty przeciągały się długo w noc. Rankami wyruszali śladem stad tukanów, które o świcie wylatywały spośród drzew na żerowiska.

Wędrujący tłum nieustannie zmieniał się, przekształcał, rozrastał, zupełnie jak żywy organizm. Sześć osób trzeba było po drodze pochować; narodziło się czworo dzieci. Niektórzy porzucili wędrówkę, by osiedlić się w jakiejś cichej wiosce. Inni pchani nadzieją poprawy losu dołączyli do grona wędrowców. Wśród tych, co zostali po drodze, byli Majowie, wśród nowych członków grupy - przedstawiciele różnych plemion. Zawierano małżeństwa i rozstawano się. Jedne rodziny rozpadały się, inne tworzyły. Kaan jako sędzia wyrokował w sześciu przypadkach oskarżeń o kradzież, jednym - o gwałt, trzech - o zdradę

małżeńską, pięciu - o bicie żony, czterech - o oszustwa w grach hazardowych, jednym - o zabójstwo, i dwóch - o bluźnierstwo. Wymierzał kary, a H’meen protokołowała wszystko starannie i dopisywała w miarę potrzeby nowe prawa do rozrastającej się listy.

Kędzierzawy olbrzym Bezwłosy owdowiał. W trzy dni po wyjściu z Tikal jego żona wpadła do niewidocznej szczeliny w skałach, a za nią runął ciężki spróchniały pień, który uderzył ją w głowę. Mężczyźni wyciągnęli ją na linach, ale okazało się, że jej stan jest beznadziejny. Wprawdzie żyła jeszcze - skórę, mięśnie, więzadła i rdzeń kręgowy miała nienaruszone - ale głowa opadała jej bezwładnie. Bezwłosy sporządził

naprędce drewnianą podpórkę, lecz choć kobieta była przytomna, nie była w stanie przełykać. W końcu pożegnała się ze wszystkimi i poprosiła Bezwłosego, żeby zdemontował niewygodną podpórkę. Posłuchał

jej ze łzami w oczach. Głowa opadła jej do tyłu, na łopatki, tak że patrzyła w niebo. Wyszeptała słowa podzięki dla H’meen, która ofiarnie ją pielęgnowała, i wyzionęła ducha.

Od tamtej pory Bezwłosy całą swoją uwagę i czas poświęcał na szukanie kwiatu. Tonina podejrzewała, że w ten sposób próbuje zagłuszyć ból. Teraz sumitował się gorliwie za to, że wzbudził płonne nadzieje.

Poklepała go po owłosionej ręce i zapewniła, że docenia jego wysiłki.

292

293

Kaan podniósł toboły i zarzucając je sobie na plecy, dał znak, by ruszać dalej. Zielone wzgórza ciągnęły się bez końca. Wreszcie zaczęli schodzić ścieżką wśród listowia i plątaniny lian, kwitnących storczyków i skrzeczących małp, z szeroko otwartymi oczyma wypatrując oznak zbliżania się do wielkiego miasta, które im opisywał w Tikal doręczyciel wieści. Kaan był równie znużony drogą jak wszyscy, którzy szli jego śladem - dwieście osób: mężczyźni, kobiety, dzieci - którzy dzielnie znosili trudy, jakich się nie spodziewali ani sobie nie wyobrażali. Kaan nie dawał jednak za wygraną. Doręczyciel wieści z takim przekonaniem mówił o czerwonym kwiecie rosnącym w tych lasach. Znajdą ten kwiat na pewno.

Tę pewność dawała mu Tonina maszerująca z nim ramię w ramię, silna i zdecydowana. Jej determinacja i hart ducha udzielały się wszystkim. Kiedyś uważał to za upór, którego nie znosił, dzisiaj widział w tym oddanie i poświęcenie, które skrycie podziwiał. Ciekaw był jej życia uczuciowego. Jednooki wyjaśnił mu, co oznacza pas z muszelek, który nosiła. Oznaka dziewictwa. Tonina nie znała mężczyzny. Ale czy zostawiła na Wyspie Pereł kogoś, kto na nią czeka? Czy za kimś tęskni? Jest zaręczona czy wolna?

Tonina podążała tuż za Kaanem, który ciął szerokim ostrzem pnącza i zarośla. Starała się ukryć rozczarowanie fałszywym alarmem. Fuksja. Za każdym razem gdy ktoś wołał, że znalazł czerwony kwiat, jej serce skakało do góry. Wolałaby być bardziej odporna na złudne nadzieje, ale taka już widać jej natura. Miała teraz zresztą nową, szczególną nadzieję, która łagodziła kolejne rozczarowania. Od rozmowy z Kaanem w świetle księżyca w pełni na boisku w Tikal. Jego słowa wzbudziły w niej silne pragnienie odnalezienia matki. Wraz z tym pragnieniem pojawiło się nowe przekonanie: że gdy wróci na Wyspę Pereł z czerwonym kwiatem, nie poczuje się już tam jak w domu. Odda uzdrawiający kwiat Guamie, a potem wróci na czółno i odpłynie z Wyspy Pereł

na zawsze. Dokąd powiosłuje, jeszcze nie wiedziała, lonina nie miała pojęcia, gdzie jest jej miejsce w tym

ogromnym świecie.

Myśląc o matce, o możliwości odnalezienia własnego narodu, zaczęła się interesować innymi poza Majami ludami zamieszkującymi ten ląd. Patrzyła w twarze napotkanych i zastanawiała się: czy jestem do niego podobna? Zastanawiała się też, co robi jej matka, jeśli żyje. A może przeszła gdzieś obok niej na zatłoczonym targowisku? Może ostatnio kupowała strąki papryki od kobiety, która wydała ją na świat?

A wszystko z powodu słów, które wypowiedział do niej Kaan na skąpanym w blasku księżyca boisku piłkarskim w Tikal. „Musisz odnaleźć matkę”. Trzy słowa, a skarb większy niż wszystkie złote naszyjniki, jadeitowe brosze i perły świata razem wzięte.

Od tamtej pory inaczej patrzyła na tego silnego mężczyznę, który bez słowa maszerował obok niej. Kiedyś uważała, że jest egoistą, którego obchodzą tylko własne sprawy. Teraz zdawała sobie sprawę, że to co uważała za samolubstwo, to po prostu nierozbudzona wrażliwość. Kaan żył w nieświadomości cierpień innych ludzi, odcięty od nich przez swój tryb życia. Dlatego wydawało się, że jest skupiony tylko na sobie.

Teraz wiedziała, że gdy Kaan dowiaduje się, że ktoś cierpi, przejmuje się tym i troszczy o tę osobę.

Nagle na ścieżce przed nimi z mgły wynurzyła się ludzka postać. Kaan zatrzymał orszak. Milczący strażnik okazał się kamiennym posągiem. Jego puste oczy patrzyły w dal ponad głowami przybyszów. Twarz miał

częściowo obtłuczoną, brakowało mu też jednej dłoni. Wyrzeźbiono go setki lat temu, uświadomił sobie Kaan, a później wzięła go w posiadanie dżungla.

Posłał po h’meen, żeby zobaczyła, czy na rzeźbie nie ma jakichś hieroglifów. Po drodze spotykali od czasu do czasu kamienne stele, między innymi w Tikal. Stawiali je królowie, by oznaczyć granice swych ziem albo upamiętnić ważne wydarzenia.

294

295

Większość napisów H’meen zdołała odczytać, ale na tym posągu dało się rozpoznać zaledwie parę znaków, resztę zmyły deszcze.

- Tu jest napisane, że król nazywał się Rabbit, ale wymienione poniżej jego osiągnięcia są już nieczytelne.

Kimkolwiek był, pamięć o nim zaginęła w mrokach dziejów.

Zapomniany król przypomniał H’meen o ulotności życia. Każde życie jest krótkie wobec historii, ale jej życie ma się skończyć wyjątkowo szybko. Czas ucieka. Ach, żeby Tonina znalazła ten czerwony kwiat.

H’meen modliła się, by jego czarodziejska moc dala jej więcej lat życia.

- Czy ta stela stoi tu jako słup graniczny terytorium miasta? - zapytał Kaan, mrużąc oczy i wpatrując się w mgłę przesłaniającą drogę przed nimi. - Może już dotarliśmy do Copan?

- Wydaje mi się, że tak. Kaan zwrócił się do Bezwłosego:

- Poślij wiadomość do księcia Balama, że dotarliśmy do granic miasta.

Podczas podróży Kaan wielokrotnie zapraszał Balama i jego towarzyszy, by dołączyli do głównej grupy, lecz Balam wciąż odmawiał, tłumacząc, że nie jest godzien, by go zwać przyjacielem czy druhem, póki nie pojedna się z bogami w Teotihuacan. Ponieważ grupa Kaana szła przodem, zwykle wysyłano Balamowi wiadomości o tym, czego może się spodziewać.

Wznowili marsz, aż w końcu ścieżka wyprowadziła ich z puszczy w szeroką dolinę, której dnem płynęła rzeka, a nad jej brzegami stały wiejskie zagrody. Miasta jednak nigdzie widać nie było.

Kaan kazał ludziom położyć bagaże na ziemi, co uczynili z radością. Zerkali ciekawie na chaty kryte strzechą, obwieszone kolbami kukurydzy, na zielone, bujne uprawy. Ludzie wychodzili przed chaty albo przerywali pracę na polach, patrząc z obawą na wielki tłum przybyszów.

296

Z największej chaty wyszedł starzec o ogolonej głowie, w eskorcie dwóch młodych wojowników i siwowłosej kobiety. Ubrany był w zniszczone skóry ocelotów, sztywne od brudu. W przegrodę nosową miał wbitą ozdobę z kości, a także kościane kolczyki w uszach. Policzki miał przebite długimi sztywnymi wąsami wielkiego kota.

Kaan zbliżył się do niego z rozłożonymi rękami na znak pokojowych zamiarów.

- Niech was bogowie błogosławią - odezwał się w mowie Majów. - Jesteśmy utrudzonymi wędrowcami, którzy pragną tylko wypocząć. Zapłacimy za jadło i nocleg. Nie będziemy was niepokoić. Okażemy uszanowanie waszym bogom i waszym przodkom.

Ogolony mężczyzna przedstawił się jako wódz Ocelot i skrzywił się na widok zbieraniny dzieci, starców i chorych.

- Skąd przychodzicie? - zapytał nieufnie.

- Z Quatemalan, szlachetny wodzu. Przebyliśmy wiele wysokich gór, by tu dotrzeć.

Ocelot się roześmiał.

- Z Quatemalan? Przez góry? To nie były żadne góry, przyjacielu, to były pagórki. - Potem odwrócił się i wskazał na wschód. - To są góry!

Tonina i Kaan popatrzyli z lękiem i podziwem na zielone masywy wznoszące się ku niebu, których szczyty ginęły w chmurach.

- To jest wielki Mglisty Las - powiedział wódz chełpliwie, jakby stworzył go osobiście. - Kto w te góry pójdzie, nie wraca.

- A gdzie jest miasto? - zapytał Kaan.

- Miasto? Myślisz o Copan? - Zachęcając gestem, by za nim poszli, Ocelot poprowadził ich na drugą stronę osady, nad brzeg rzeki, i pokazał palcem. - Copan jest tam.

Kaan i Tonina z trudem dostrzegli przez pnącza i gęste chaszcze zarys kamiennego muru, poprzerastanego plątaniną korzeni i zielonych pędów. Po dłuższej chwili zaczęli rozróżniać 297

spękane gzymsy i zrujnowane stropy, poprzewracane ściany budynków całkowicie zarośniętych bujną roślinnością. Kamienie pokrywała gruba warstwa jaskrawozielonych mchów.

- Przez tysiąc lat panowali w tym mieście wielcy królowie - odezwał się wódz Ocelot. - Powiadają, że żyło tu dwakroć trzynaście tysięcy ludzi. A potem, z powodów znanych tylko przodkom, ostatni król wzniósł

ostatnią kamienną stelę i na tym się skończyło, ów wielki lud nie zbudował już niczego więcej.

Kaan patrzył na ruiny zachłannie połykane przez dżunglę i ocenił, że ostatni ludzie musieli się stąd wynieść co najmniej sto lat temu. I nie zostawili żadnej informacji o przyczynach opuszczenia miasta.

Tonina przyglądała się szerokiej rzece, która oddzielała ich od miasta.

- Nie ma tu żadnej przeprawy? - zapytała, myśląc o tym, że jeśli rzadki kwiat rósł w tych opuszczonych ruinach, to nikt mu tam nie zagrażał.

- Niedaleko, w górę rzeki, jest stary wiszący most. Miasto jest tabu. Bogowie zakazali nam tam wstępu.

Ale chodźcie do nas, ugościmy was, jak możemy. Przekonacie się, że jesteśmy ludźmi cywilizowanymi.

Wchodząc do chaty Ocelota, Kaan i Tonina przeżyli wstrząs. Deptali po ludzkiej twarzy. Wódz dumnie wypiął pierś.

- Trzydziestu wojowników taszczyło ten kamień z ruin. Kogokolwiek to przedstawia - wskazał

płaskorzeźbę o pustych kamiennych oczach, która służyła za posadzkę chaty - czy boga, czy króla, jego duch strzeże teraz mego domu.

Siwowłosa kobieta okazała się małżonką Ocelota. Pulchne ciało oblekała w długą bawełnianą szatę, a na szyi nosiła niezliczone naszyjniki z paciorków. Choć należała do ludu Majów, nie miała pochyłego czoła; za to włosy nosiła ściągnięte do tyłu w tradycyjny długi ogon jaguara. Na szyi

wyrosło jej wole wielkości melona, a oczy miała wyłupiaste. Gdy małżonek wyszedł zarządzić przygotowania do uczty, pokazała szeroką matę na podłodze i rzekła z uśmiechem:

- To jest posłanie dla gości. Będzie wam wygodnie. Tonina spojrzała na matę.

- Mamy spać razem?

Żona wodza zrobiła zdziwioną minę.

- Nie jesteśmy małżeństwem - wyjaśnił Kaan. Spojrzenie wyłupiastych oczu przenosiło się z Kaana na Toninę i z powrotem, a przypominało dwojgu gościom badawcze spojrzenia innych ludzi, których napotykali po drodze: do jakiego plemienia należy ta dwójka, bo widać wyraźnie, że nie są ani Majami,

ani nie pochodzą z wysp, choć ich strój i ozdoby na ciele świadczą o czym innym. Małżonka wodza zwróciła uwagę, że oboje są wysocy. On wygląda na kogoś, kto przybył z północy, może wywodzi się z ludu Miszteków. Co do dziewczyny, trudno powiedzieć, całą twarz ma pomalowaną. Ale chyba muszą być parą, są do siebie podobni.

Jeszcze nie tak dawno Kaan z ochotą przyjąłby propozycję spania na wygodnej macie, pod dachem, ale teraz odparł:

- Jesteśmy ci wdzięczni za zaproszenie, czcigodna matko, ale będziemy spali w obozowisku na zewnątrz.

Wyszedł, a Tonina wspomniała ich pierwszy wieczór w podróży, gdy Kaan nawet nie miał pojęcia, jak rozniecić ogień. Od tamtej pory wiele się nauczył, nie był już rozleniwionym mieszczuchem, któremu niezbędna jest służba do pomocy.

Rozbijając mały obóz przy południowej ścianie obszernej chaty wodza, Kaan obserwował swoich ludzi, którzy sprawnie wyszukiwali wolne miejsca pomiędzy chatami i wśród pól, rozpalali ogień i rozkładali posłania. Po drodze ta bezkształtna masa ludzka zorganizowała się w uporządkowaną, zwartą społeczność. Rzemieślnicy poszczególnych specjalności

298

299

instynktownie trzymali się razem. Kaanowi przyszło do głowy, że stali się czymś w rodzaju wędrownego miasta, z jego ulicą tkaczy i zaułkiem garncarzy. Co wieczór, gdy obóz był gotów, a wizerunki bóstw i kości przodków znalazły się na sporządzonych naprędce ołtarzykach, rzemieślnicy wyciągali krosna, narzędzia snycerskie, glinę, farby, pióra, sznurki i zaczynali wytwarzać towary, które wymienią w obozie na żywność z tymi, co szli polować albo zbierać płody lasu, czy też z ludźmi napotkanymi po drodze.

Kaan prowadził ich, przebywał z nimi przez wiele dni i nocy, rozsądzał ich spory i wysłuchiwał żalów, przyjmował ich przysięgi - ale nie czuł z nimi wspólnoty. Nie czuł wspólnoty z nikim i z niczym. Tak daleko za sobą zostawił Mayapan i czuł się coraz bardziej wyobcowany. Z miastem łączyła go już tylko matka, która obiecała doczekać jego powrotu. Nie urodził się w Mayapan, nie czuł więzów krwi ani z tym miastem, ani z nikim na świecie. Gdzie mieszka lud jego matki, nie wiedział. Gdy Kaan był mały, matka powiedziała mu, z jakiego plemienia się wywodzi, ale zapomniał nazwy. Tak to Kaan, wielki bohater piłkarskich rozgrywek, który nie należy ani do ludu Majów, ani Miszteków, ani Zapoteków, szedł pewnym krokiem przez lasy, wsie i miasteczka, ale nigdzie nie mógł zatrzymać się i rzec: „Jestem stąd, tu jest moje miejsce”.

- Proszę, proszę! - wołał wódz Ocelot, częstując Kaana świeżo zwiniętym cygarem. - Widziałem wśród twych ludzi karła. Chętnie go kupię. Mamy własnego karła, oczywiście, ale ma oboje oczu! Dam za waszego wiele skór!

Kaan przyjął cygaro, ale nie zapalił go.

- Jednooki nie jest na sprzedaż. Ocelot chrząknął.

- Przecież rządzisz tymi ludźmi, czyż nie?

- Nie. To moja samotna wyprawa. Oni za mną podążają, bo sądzą, że przyniosę im szczęście.

- No to kto nimi rządzi?

- Nikt.

300

Ocelot rozejrzał się po wielkim obozowisku, w który zamieniła się jego senna wioska, popatrzył na swoich ludzi zajętych handlem z przybyszami i dobrodusznymi pogawędkami.

- A dokąd ci wszyscy ludzie idą?

- Nie wiem.

Ocelot wydął pożółkłe od tytoniu wargi, aż mu kocie wąsy na policzkach zadrżały, i pomyślał, że nie miałby nic przeciwko temu, by zostać wodzem tak wielkiej gromady, zwłaszcza że są wśród niej zręczni rzemieślnicy, doskonali łowcy i podobno nawet królewska zielarka, h ‘meen! Przywiedli ze sobą wielu bogów, to też bardzo dobrze, w powietrzu czuło się pomyślność i obietnicę dostatniej przyszłości. Gdyby mu się udało tych ludzi przekonać, by tu zostali, może zbudowaliby nowe osiedle. Skoro chata może mieć posadzkę z kamienia, to dlaczego nie kamienne ściany? Z ruin można by przenieść więcej kamienia i zbudować tu miasto, czemu nie? Ocelot miałby dla siebie kamienny dom, może nawet pałac!

Zatańczyły mu przed oczami wizje. Tron, korona, kłaniający się ludzie, wyprężeni na baczność wojownicy, poddani z daniną, posłańcy z innych królestw z darami. To była tak wspaniała, idealna wizja, że Ocelot nie mógł wprost uwierzyć we własne szczęście. Trzeba tylko jakoś ich przekonać, aby tu się osiedlili, i sprawić, by uznali go za wodza. Zerknął chytrze na wysokiego mężczyznę, który stał obok. Czy jest ich wodzem czy nie, widać było, że lud go obrał na przywódcę.

Ale to niewielka przeszkoda, uśmiechnął się do siebie Ocelot. Usunie się ją za pomocą trucizny.

- Zapraszamy na ucztę, mój nowy przyjacielu - rzekł i poszedł szukać wioskowego czarownika.

Wnętrze obszernej chaty Ocelota przypominało wszystkie inne chaty, które widziała: plecione maty na podłodze, warkocze czosnku i papryki zwisające z powały, ołtarzyk dla

301

bóstw i drugi dla przodków, odzienie powieszone na kołkach, włócznie, łuk i strzały oparte o ścianę, sandały, miski, bukłaki na wodę poustawiane na drewnianych półkach.

Tonina rozpakowała toboły, odpowiadając przy tym na niezliczone pytania żony wodza, zainteresowanej ich podróżą i krainami, które mijali. Pokazała kobiecie niemowlęce haftowane powijaki, w których ją znaleziono. Pokazywała je ludziom napotykanym po drodze, odkąd Kaan pobudził w niej pragnienie odnalezienia matki. Pytała w mijanych zagrodach i osadach, czy ktoś nie rozpoznaje haftu. Ale nikomu

wzory na chuście nic nie mówiły, tak samo jak teraz żonie wodza, która pokręciła głową na wydętej wolem szyi.

- Jeśli to jest rodowy symbol - rzekła - to takie symbole nie wychodzą poza ród. Płachty tkaniny na handel nigdy nie będą miały haftu w rodowe symbole, dlatego też ludzie spoza rodu lub jego najbliższych sąsiadów nie rozpoznają wzoru.

Tonina wyczuła obcy akcent w mowie kobiety.

- Nie jesteś stąd? - zapytała.

- Wyszłam za Ocelota jako młoda dziewczyna. Urodziłam się daleko na północy, na wybrzeżu Quatemalan. Mam w sobie wyspiarską krew - oznajmiła z dumą. - Ale ty, choć malujesz twarz jak wyspiarze, nie jesteś z ich ludu.

- Pochodzę z Wyspy Pereł - powiedziała Tonina, nie wdając się w szczegóły. - Słyszałaś o niej kiedy?

- Znam tę nazwę. Do wioski mego dzieciństwa przybywało wielu kupców z wysp. Pamiętam perły i muszle perłopławów.

Tonina poczuła podniecenie.

- Czy wiesz, jak daleko jest na Wyspę Pereł z zatoki, gdzie rzeka uchodzi do morza?

Kobieta podrapała się po głowie, chcąc wspomóc pamięć. Znała miejsce, o którym mówiła Tonina - gdzie rzeka uchodzi do morza - ale minęło wiele lat, odkąd ostatni raz tam była.

302

- To chyba musi być wiele dni żeglugi, prosto na północny wschód. Ale to dystans do przepłynięcia.

Trzeba tylko unikać pory sztormów, wiesz przecież.

Do pory sztormów, pomyślała z niepokojem Tonina, zostały tylko cztery miesiące.

- A jaka jest linia brzegowa? - zapytała. - Są jakieś zatoczki i bezpieczne przystanie?

- Co? Linia brzegowa? Chodzi ci o Quatemalan? Tam nie trzeba przystani, brzeg jest płaski i bagnisty, na całej długości. I pełno jest lagun.

Tonina ściągnęła brwi z namysłem. Dziadek mówił o wysokich urwiskach i niebezpiecznych skałach.

Czyżby to jakiś inny brzeg? Coś źle zrozumiała?

- Szukam pewnego rzadkiego kwiatu - powiedziała i opisała jego kształt, pokazując dłońmi, ale kobieta pokręciła głową.

- Nie widziałam takiego kwiatu ani o nim nie słyszałam. W tych stronach go nie ma.

Tonina pomyślała o piętrzących się na wschodzie górach, o szczytach tkwiących w chmurach, o obszarze

na północy, wybrzeżu Quatemalan, i westchnęła w duchu: na tym szukaniu mogę spędzić miesiące, całe lata.

Podziękowała żonie wodza i wyszła z chaty, by poszukać Kaana. Zobaczyła go po drugiej stronie rojnego obozowiska, rozmawiał z H’meen.

Codziennie się naradzał z królewską zielarką. Do jej obowiązków należało prowadzenie kroniki i obliczanie dat. Korzystała zarówno z kalendarza złożonego z miesięcy dwudziestodniowych, jak i kalendarza wyspiarskiego, który posługiwał się miesiącami księżycowymi. Istniały również kalendarze lokalne, opracowane przez ludy, które żyły na terenach poza zasięgiem wpływu Majów - na północy i na wyspach na północnym wschodzie. Wszystkie te kalendarze H’meen uwzględniała w obliczeniach i wczoraj wieczorem zapewniła Kaana, że do punktu, w którym będzie musiał

303

zawrócić, jeśli chce zdążyć w porę do Teotihuacan, zostało jeszcze wiele dni.

Kucnął przed piętnastoletnią staruszką i silną dłonią delikatnie poklepywał Pokiego po łebku. W stosunku do H’meen Kaan zachowywał się z czułością i cierpliwością, jakby naprawdę była w podeszłym wieku.

Dziesięć dni po wyjściu z Tikal zdarzyło się tak, że Poki zaginął. Mimo pośpiechu Kaan zatrzymał pochód i nakazał rozbić obóz, a sam wziął grupę mężczyzn i poszli szukać pieska. Byli tacy, co sarkali, że to strata czasu; zawracanie głowy z psem, którego należałoby zjeść. Kaan uciszył ich niezwłocznie.

Tonina przyglądała się Kaanowi. On z szacunkiem podziękował H’meen, wstał i nagle przez unoszące się znad ognisk dymy spojrzał prosto na Toninę. Gdy ich oczy spotkały się, serce podskoczyło jej w piersi.

Walczyła z tym ze wszystkich sił, ale nie potrafiła stłumić rosnącego pożądania, jakie w niej budził.

Powtarzała sobie bez przerwy, że nie ma żadnych szans na to, aby stali się parą. Absolutnie żadnych.

Na przeszkodzie stoi Jadeitowe Niebo. Jedynym powodem pielgrzymki Kaana do Teotihuacan jest przecież pragnienie ratowania duszy zmarłej żony. Jego miłość do niej musi wypełniać jego serce bez reszty.

Tymczasem Kaan, idąc w stronę Toniny, zastanawiał się, kiedy właściwie to się stało, że przestał myśleć o obowiązku wobec bogów. Już od dawna nie myślał o boskim prawie, które związało go z tą dziewczyną.

Teraz po prostu pragnął jej pomóc znaleźć kwiat.

Wiedział, że to niebezpieczne uczucie. Nie powinien myśleć o żadnej innej kobiecie, a tylko o Jadeitowym Niebie. Co noc ją wspominał, podtrzymywał żywą pamięć o niej, by jego miłość nie osłabła. Przypominały mu o niej statuetka Kukulkana i pukiel włosów, ale gdy patrzył na niebieskie piórko, które Jadeitowe Niebo podarowała Dzielnemu Orłu, to nie żona mu się przypominała, ale Tonina, która dała mu je w Tikal.

Serce, oczy, myśli przestały go słuchać. Teraz, gdy podszedł do Toniny, nie potrafił się powstrzymać od przyglądania się temu miejscu na jej głowie, tuż przy krawędzi włosów, gdzie uderzyła ją piłka i gdzie on ją pocałował, czując na wargach smak kokosowej farby do twarzy i pragnąc ją smakować jak najdłużej.

- Mam plan - powiedział. - A H’meen pomogła mi sporządzić harmonogram, według którego należy

działać. Zapewniam cię, znajdziemy ten kwiat.

Tonina, ku swemu zdziwieniu, zamiast radości poczuła ukłucie zawodu. Nic na to nie mogła poradzić: gdy kwiat się znajdzie, rozstaną się z Kaanem. Każde z nich pójdzie swoją drogą. Kaan ciągnął:

- Potem każę Bezwłosemu i jego Bractwu, by odprowadzili cię na wybrzeże, wynajęli ci czółno z wioślarzami i wyprawili bezpiecznie do domu.

Słowa te sprawiały mu przykrość. Ze smutkiem myślał o rozstaniu. Gdy tak na nią patrzył w zapadającym mroku, to - choć miał w nozdrzach zapachy przygotowywanej wieczerzy, a w uszach rozbrzmiewające śmiechy, muzykę, nawoływania, rozmowy, płacz dzieci - zdawało mu się, że są w tym ludzkim morzu zupełnie sami. Przyszło mu do głowy, że jak jemu ta pielgrzymka do Teotihuacan została narzucona, tak i jej narzucona została misja szukania czerwonego kwiatu.

Im dłużej z nią przebywał, tym wyraźniejsze stawało się dla niego, że łączy ich bardzo wiele. Co będzie dalej? zastanawiał się, choć już się domyślał: pod białą farbą na twarzy, pod wyspiarskimi malunkami odnajdzie rysy twarzy podobne do własnych, rysy tego samego ludu. Skoro jesteśmy tak podobni, to czy spokojną przystań, miejsce, do którego należymy, możemy znaleźć w sobie nawzajem?

- Zorganizuję poszukiwania - rzekł pospiesznie. - Każdy z członków Bractwa Dziewięciu weźmie swoją ekipę i poprowadzi w inną stronę. H’meen zdobyła mapę tej okolicy,

304

305

przeszukamy każdy zakątek, sprawdzimy każde drzewo, każdy krzew. Nie martw się, znajdziemy kwiat.

Dobry plan, uznała Tonina. Ale coś ją w nim niepokoiło. Jeśli Kaan wypuści taki wielki tłum w okoliczne lasy, to rzeczywiście ktoś znajdzie ten rzadki i delikatny kwiat - ale co wtedy? Ludzie są tak spragnieni odmiany losu, wędrówka się przedłuża, desperacja sięga zenitu… Rzucą się na kwiat i go zniszczą.

Rozejrzała się po obozowisku z niedowierzaniem. Jak do tego doszło? Guama wysłała ją po lekarstwo dla dziadka, a tymczasem ten czerwony kwiat nabrał jakichś legendarnych mocy. Wystarczy spojrzeć na tych wszystkich nieszczęśników: nad rzeką obozuje matka, której apatyczne niemowlę nie chce jeść. Pod mahoniowcem siedzi mężczyzna o bezwładnych nogach, którego aż od Uxmal niesie rodzina. Obok przysiadła młoda kobieta, która straciła słuch i porzuciła gospodarstwo rodziców, by iść za Toniną. Tylu ludzi przepełnionych nadzieją, a wszyscy liczą na to, że czarodziejskie moce kwiatu wybawią ich z trudności i kłopotów.

Tonina pomyślała, że musi znaleźć kwiat sama, zanim dopadnie go tłum.


Rozdział Trzydziesty Dziewiąty.


Młoda dziewczyna wierciła się niecierpliwie pod mechanicznymi pchnięciami księcia Balama. Liczyła na to, że okaże się bardziej umiejętnym kochankiem. Rozczarowanie, ale cóż, musi mu się poddać. Czyni to, bo on jest księciem krwi, więc ta przygoda przyniesie jej szczęście. Gdyby w wyniku tego pospiesznego aktu zaszła w ciążę, tym lepiej. Dziecko będzie potomkiem księcia Uxmal.

Balam wydał z siebie głuche stęknięcie, sprężył się, po czym opadł na nią rozluźniony. Młoda kobieta z grzeczności odczekała chwilę, po czym wywinęła się spod niego. Wstała, opuściła spódnicę - nawet nie potrudziła się, aby się wcześniej rozebrać - i pospieszyła między drzewami do obozowiska kobiet. Tam opowie towarzyszkom podkolorowaną romantycznie wersję przygody.

Balam owinął się przepaską biodrową, nie myśląc w ogóle o dziewczynie. Nigdy o nich nie myślał. Od jakiegoś czasu dręczyły go żądze, co noc brał sobie inną kobietę. Stosunki były pospieszne i na krótko gasiły ogień. Tego pożądania nie można było nasycić, wiedział o tym. Bo nikt nie mógł zastąpić Sześciu Gołębic. Ciało żadnej młodej dziewczyny nie mogło iść w zawody z potężnym łonem i zwalistymi udami jednej z najtłustszych i najbardziej namiętnych kobiet w Mayapan.

Ale nie ma jej już wśród żywych. Pocieszała go myśl, że przynajmniej córka żyje. A on pewnego dnia ją odnajdzie.

Podczas olśniewającego objawienia, jakie miał na głównym placu Tikal, gdy jasno i wyraźnie ujrzał oczami wyobraźni, co go czeka, nabrał pewności, że odnajdzie Zival. I ta pewność trzymała go przy życiu i prowadziła śladem Kaana i jego żałosnych zwolenników. Balam prowadził przez dżunglę swoją drużynę kierowany jedną myślą, jedną nadzieją: że znów zobaczy córkę.

W jego tajnym planie zasadniczą rolę odgrywali Kaan i wyspiarka. Nie wiedzieli tego, ale to oni posłużą mu za narzędzie do odzyskania Zival.

Jednooki szperał i węszył dookoła, taką już miał naturę. Nic na to nie poradzi. Teraz, gdy Kaan zarządził

kilkudniowy postój, obozowisko żyło codzienną krzątaniną, a ekipy poszukiwawcze rozeszły się po puszczy, w Jednookim odezwała się dawna żyłka. Zbierać informacje, a potem sprzedawać je zainteresowanym. Z zyskiem.

306

307

Życie odzyskało barwy. Znów uwodził kobiety. Wolałby wprawdzie, żeby ulegały mu z miłości, a nie spały z nim tylko dlatego, że przynosi szczęście, ale to w końcu nie jest powód, by sobie odmawiać przyjemności spędzenia nocy w hamaku z piękną kobietą. Przed opuszczeniem Tikal kazał sobie ostrzyc włosy według mody wyspiarskiej - zakłada się na głowę skorupę orzecha kokosowego i obcina włosy dookoła - a także sprawił sobie nową skórzaną klapkę na oko, wiązaną na głowie błękitną bawełnianą opaską. Nosił jaskrawo pomarańczową opończę i elegancką czerwoną przepaskę biodrową. Znów nabrał

przekonania, że karzeł Jednooki jest czarujący.

Przez pierwsze dwa dni postoju zawierał znajomości w osadzie nadrzecznej i zbierał miejscowe plotki.

Traktowano go przyjaźnie, przecież taki wytworny mężczyzna nie może być szpiegiem. Trzeciego dnia postanowił sprawdzić, co się dzieje u księcia Balama i jego kuzynów. Ludzie Kaana rzadko spotykali niewielką drużynę wojowników, bo wędrowała cały dzień drogi za nimi.

- Będę trzymał się na dystans, by nie skalać twojej misji moją nieczystą osobą - oświadczył Balam uroczyście, gdy pewnego dnia Kaan znów go zaprosił do wspólnego obozowania.

Jednooki był wszakże nieufny wobec Balama. Podejrzewał, że książę Uxmal ma niecne plany. Sprytny karzeł postanowił wykorzystać ten chłodny zimowy wieczór, by zebrać jakieś nowiny o dawnym druhu Kaana.

Ekipa Balama również się rozrosła. Obozowisko zajmowało dużą przestrzeń. Były tam i kobiety, w większości oddające się pracochłonnemu zajęciu robienia tortil i. Mężczyzn do wykarmienia było wielu.

Balam nie zadawał zbędnych pytań tym, którzy chcieli do niego dołączyć. Jego towarzysze różnili się od ludzi z otoczenia Kaana, wśród których wiele było chorych i kalek, wędrujących z nadzieją wyzdrowienia.

Do Balama ściągali znudzeni młodzi mężczyźni, kawalerowie i mężowie opuszczający rodziny; nie brak było i przestępców uchodzących przed sprawiedliwością. Wszyscy silni i zdrowi, ale wielu pełnych gniewu i goryczy. Balam wiedział, że kiedyś mu się to może przydać. Jedyne, czego wymagał, to posłuszeństwo. I cierpliwość.

Siedział w hałaśliwym towarzystwie przy ognisku i zastanawiał się, jaki będzie jego następny krok, ale gwar przeszkadzał mu w rozmyślaniach. Balam nigdy nie jadał sam. Od paru dni nieustannie potrzebował

towarzystwa, nie potrafił się bez niego obejść. Tłumaczył sobie, że lęka się samotności po utracie rodziny albo z powodu oddalenia od domu.

Prawdziwa przyczyna była inna. Nie przyznawał się do niej. Copan, miasto ruin, napełniało go nieokreślonym strachem. Rozsypujące się budynki i bezludne ulice mroziły jego duszę przerażeniem. W

przeciwieństwie do Tikal, gdzie część budynków była nadal w użyciu, Copan było zupełnie martwe.

Miejscowi twierdzili, że w czasach świetności w mieście żyło dwakroć po trzynaście tysięcy ludzi -

wojowników, kapłanów, mędrców, astronomów, skrybów, notabli. Gdzie przepadli? Dlaczego?

Chcąc wyprzeć z myśli martwe ruiny, otaczał się więc ożywionymi młodzieńcami, tryskającymi energią i ambicjami, skłonnymi do żartów, przekomarzań, śmiechów.

- Kuzynie - odezwał się jeden z młodych przy ognisku - powiedziałeś, że gdy tu dotrzemy, dopuścisz nas do pewnej tajemnicy. Ponoć to coś specjalnego. Czy ma to związek z niespodzianką, jaką szykujesz Kaanowi?

W południe myśliwi schwytali w sidła i ubili tapira. Dano go kobietom, by go obdarły ze skóry i wypatroszyły, a potem rozdzielono między grupy siedzące przy ogniskach. Balamowi i jego najbliższym towarzyszom przypadł udziec. Piekł się teraz powoli nad ogniem, a księciu i jego kuzynom ciekła ślinka.

Balam, zastanawiając się nad odpowiedzią na pytanie krewniaka, dźgnął nożem w połeć, aby sprawdzić, czy już

308

309

upieczony. Wiedział, że chłopcy są mu wierni do szpiku kości i można im ufać, ale zdradzać wszystkich sekretów im nie zamierzał.

Gdy opuszczali Tikal, powiedział im: „Kaana czeka niespodzianka”. Ale ta niespodzianka nie miała się objawić tutaj, w Copan. Balam nie był jeszcze gotowy, trzeba czekać. Dlatego na razie nic im nie powie.

Niech się niecierpliwią, niech się mają na baczności. Powiedział im za to, dlaczego dotarli aż tutaj, na południowy skraj zasięgu wpływów Majów. Usłyszawszy jego opowieść, uśmiali się serdecznie.

- Kuzynie, to ile zapłaciłeś temu wielkogłowemu nosicielowi wieści, by opowiedział te bzdury o czerwonym kwiecie?

- Trzy kawałki jadeitu - wyjaśnił książę. - Zażądał aż tyle, bo to kłamstwo, więc musiał dodatkowo opłacić bóstwa. Uznałem, że mu się należy. Nieźle namieszał im w głowach. Kaan uwierzył, że doręczyciel wieści na własne oczy widział ten kwiat.

- Ale po co to wszystko, kuzynie?

- Mam powody.

Z początku Balam chciał pojmać wyspiarkę i zawiesić ją na drzewie chicle, a po jakimś czasie, gdy już będzie dogorywała, donieść Kaanowi, gdzie ona jest, żeby był świadkiem jej agonii. Ale potem zbieracze gumy wspomnieli o wędrowcu, który się właśnie zatrzymał w ich obozowisku, doręczycielu wieści, więc Balamowi przyszedł do głowy lepszy pomysł: skieruje Kaana daleko na południe, żeby nie zdążył dotrzeć w porę do Teotihuacan.

- Czyli nie ma tu czerwonego kwiatu, kuzynie?

- Czerwonego kwiatu nie ma nigdzie, w każdym razie tego, którego tak gorliwie szuka ta głupia wyspiarka.

Dźgnął nożem w udziec na rożnie, popłynął czerwonawy sok. Ogłosił, że pieczeń gotowa, odciął mały kawałek i recytując modlitwę, wrzucił do ognia jako ofiarę dla Buluca Chabtana, bóstwa, które czcił.

Potem wyciął sobie krwisty

310

połeć i zabrał się do jedzenia, a jego towarzysze rzucili się na resztę.

- Proponuję zakład! - krzyknął jeden z kuzynów po dłuższej chwili wypełnionej pracowitym żuciem. Balam ożywił się od razu. - Tu na gałęzi - młody człowiek wytknął do góry zatłuszczony palec - siedzi sowa.

Założę się, że jeśli rzucę tym kamieniem, to odfrunie na wschód. Kto się założy?

- Ja! - Balam podjął wyzwanie. Nic mu tak nie przyspieszało krążenia krwi w żyłach jak zakład. - Moim zdaniem ptak poleci na zachód. O co się zakładamy?

- Ja stawiam tego ocelota - młodzieniec klepnął w połyskującą cętkowaną skórę, którą miał na ramionach

- i wszystkie jadeity, jakie posiadam.

Ale Balam rzucił:

- Chyba żartujesz, nie masz ciekawszego pomysłu?

- A co proponujesz, kuzynie?

- Dłoń! - powiedział Balam z uśmiechem, wrzucił do ognia ogryzioną kość i wytarł rękę o opończę. -

Przegrywający poświęca dłoń, ale może sobie wybrać, lewą czy prawą.

Zapadła cisza, o jedzeniu zapomniano. Jeśli ten, który zaproponował zakład, teraz się wycofa, zostanie obwołany tchórzem. Ale nikt nie ma ochoty stracić dłoni.

Wielki Lokono! westchnął w duchu Jednooki w swojej kryjówce, dziwiąc się, że Balam chce zaryzykować dłoń w tak marnym zakładzie. Przecież nie ma sposobu, żeby wiedzieć, w którą stronę odfrunie sowa! Po tym wszystkim, co przeszedł w Mayapan, Balam ma jeszcze ochotę się zakładać, to nie do wiary. Człowiek przy zdrowych zmysłach dawno by się z hazardu wyleczył. Ale Jednooki rozumiał, że Balam nie jest zdrowy. On by postawił nawet własną duszę, gdyby wiedział, że mu się opłaci.

- Zgoda! - rzekł młody kuzyn, ale już bez entuzjazmu. Wszyscy podnieśli wzrok ku górze, chłopak rzucił

kamieniem, sowa zerwała się z gałęzi i odfrunęła. Na wschód!

311

Balam przegrał.

Zamiast krzyknąć z radości, zwycięzca czekał w milczeniu, zastanawiając się, czy kuzyn wywiąże się z zakładu. A Balam z szatańskim uśmiechem sięgnął po ciężką maczetę z obsydianowym ostrzem.

Wyciągnął lewą rękę - oczy jego towarzyszy rozszerzyły się z niedowierzania, a Jednookiemu zaschło w gardle - i ruchem tak błyskawicznym, że nikt nie zorientował się, co zamierza, chwycił prawą dłoń młodzieńca, który siedział obok niego, i odrąbał ją jednym ciosem.

Chłopak wrzasnął, spojrzał na Balama z bezbrzeżnym zdziwieniem i padł bez przytomności. Pozostali rzucili się do niego z pomocą, a Balam podniósł wysoko odciętą dłoń i rzekł pogodnie:

- Nie mówiłem, że zapłacę własną dłonią! - po czym cisnął odciętą część ciała do ognia.

Towarzysze zarechotali, wypełniając noc radosnymi wrzaskami. Jako wojownicy i myśliwi o wyostrzonych zmysłach i kocim refleksie, usłyszeli mimo wszystko odgłos, który wzbudził ich czujność: trzaśnięcie patyka pod czyjąś stopą.

Balam zerwał się na równe nogi, a jego towarzysze rzucili się przeszukiwać zarośla dookoła.

- Tam! - krzyknął jeden.

Szybko dogonili szpiega, który na swych krótkich nogach nie zdołał daleko uciec. Jednooki pisnął z przerażenia, gdy schwytano go za kark i podniesiono w górę. Balam przysunął blisko twarz i wycedził:

- Ostrzegałem cię, żebyś nie szpiegował, lilipucie.

- Wybacz mi, szlachetny książę - wystękał Jednooki, bo opończa zaciskała mu się na szyi. - Przysięgam na kości mych pradziadów…

Balam podniósł karła nad głowę i rzucił nim z całej siły o gruby pień mahoniowca. Jednooki zawył z bólu.

- Błagam, szlachetny książę…

Balam podniósł go za stopy, okręcił nad głową i ponownie rąbnął nim o drzewo. Jednooki jęczał i szlochał

o litość.

312

Znów go podniesiono za nogi, okręcono, uderzono w pień tak mocno, że aż mu zęby zadzwoniły. W

końcu Balam rzucił go na ziemię. Postawił mu na baryłkowatej piersi obutą w sandał nogę i warknął:

- Obedrę cię żywcem ze skóry i upiekę jak psa.

Do Balama podszedł jeden z kuzynów i kładąc mu rękę na ramieniu, ostrzegł cichym głosem:

- Zabicie karła przynosi pecha.

Balam pochylił się nad małym człowieczkiem leżącym u stóp. Lewa ręka Jednookiego była wygięta pod nienaturalnym kątem, jedna noga bez wątpienia złamana. Przykucnąwszy obok, Balam wysyczał:

- Słuchaj mnie dobrze. Jeśli powtórzysz choć jedno słowo z tego, co tu dzisiaj usłyszałeś, albo komukolwiek powiesz, że to ja cię poturbowałem, to odcierpi za to ta dziewczyna, rozumiesz? Umrze z mojej ręki powolną śmiercią, a ty będziesz na to patrzył. Rozumiesz?

Jednooki skinął głową, choć słyszał jak przez mgłę. Zastanawiał się, jak dotrze z powrotem do obozu, gdy Balam, zamiast wstać i odejść, wyciągnął z pochwy obsydianowy nóż i zrobił cztery równoległe nacięcia na twarzy karła. Gdy ten zaczął krzyczeć, Balam wcisnął mu w usta rąbek jego własnej opończy. Potem jeszcze naciął podobny poczwórny wzór dwukrotnie na piersi Jednookiego. Cięcia nie były na tyle głębokie, by zagrażały wykrwawieniem. Miały skierować podejrzenia na fałszywy ślad.

Gdy skończył, a Jednooki przestał wydawać stłumione jęki, wytarł nóż, schował do pochwy i zarzucił sobie nieprzytomnego karła na ramię. Obóz drużyny Balama znajdował się nad rzeką, powyżej obozowiska gromady Kaana, na północ od dawnego mostu wiszącego. Książę ruszył szybkim truchtem, a nieprzytomne ciało obijało się mu o plecy.

Gdy bezceremonialnie wkroczył do wielkiego obozowiska, które pochłonęło spokojną wioskę Ocelota, zapanowała cisza. Siedzący kręgami przy ogniskach odprowadzali wzrokiem

313

księcia z zakrwawionym karłem na ramieniu. W końcu Balam dotarł do obozu Kaana i położył

Jednookiego na ziemi.

- Znalazłem go przy swoim obozie - powiedział. - Chyba go napadł wielki kot, widać ślady pazurów.

Podbiegła H’meen ze swoimi przyborami.

- Na to wygląda - potwierdziła. - Pazury jaguara.

- Da się go uratować? - zapytał Kaan. Podniosła ku niebu oczy pełne łez.

- Jeśli bogowie dozwolą - wyszeptała.


Rozdział Czterdziesty.


Niebo zaciągnęło się ponuro. W porze suchej takie pochmurne dni to rzadkość. Było chłodno, wiało z północnego wschodu, deszcz wisiał w powietrzu. Trzcinowa chata nie zapewniała schronienia przed kaprysami żywiołów. Ludzie kulili się przy ogniu, zawijali w płaszcze, a H’meen tymczasem prowadziła astronomiczne obliczenia.

Przeszły dwa miesiące księżycowe, czerwonego kwiatu w okolicach zrujnowanego miasta Copan nie znaleziono. Tonina postanowiła skierować się na północ i tam szukać kwiatu. Do pory sztormów zostały już tylko dwa miesiące. Oznajmiła Kaanowi, że z jej punktu widzenia wypełnił swoje zobowiązanie, więc ich więź uległa już zerwaniu. Przystał na to, choć niechętnie, bo nie mógł dłużej zwlekać z zawróceniem ku Teotihuacan.

Wszyscy utkwili wzrok w H’meen, która pilnie studiowała swoje księgi. Jednooki owinął ciasno opończę wokół szyi, co przypomniało mu poprzednią okazję, gdy miał zaciśniętą na gardle opończę - a Balam podniósł go za kark i rzucił o drzewo. H’meen otoczyła go wtedy troskliwą opieką i przywróciła do zdrowia. Nastawiła złamane kończyny, opatrzyła

rany, czuwała przy nim dzień i noc, malując na jego poturbowanym ciele uzdrawiające symbole, kładąc czarodziejskie amulety, śpiewając modlitwy, szepcąc zaklęcia, łagodnie, ale stanowczo wypraszając z jego ciała złe duchy bólu i zakażenia.

Spała przy nim, ogrzewała go, płakała nad nim i błagała, by odzyskał siły. Nikt nie poznał, że rany na twarzy i piersi nie zostały zadane kocimi pazurami. Nikt nie znał straszliwego sekretu, który zatruwał mu duszę - że podróż do dalekiego Copan była bezcelowa. Dusza Jednookiego, niegdyś jasna i pogodna, stała się zimna i ciemna jak te złowieszcze chmury wiszące nad głowami. Wiedział, że czerwonego kwiatu w tej okolicy nie ma i nigdy nie było - ale nie mógł o tym nikomu powiedzieć. Codziennie rano wyruszały w cztery strony świata drużyny poszukiwaczy i codziennie wieczorem wracały z pustymi rękami. Jednooki

wiedział, że nic nie znajdą, ale nie mógł się tą wiedzą z nikim podzielić. Gdyby zdradził, Balam dopadnie i zamęczy Toninę.

Jednooki co prawda zastanawiał się, po co Balamowi odwodzenie Kaana od Teotihuacan, po co zadawał

sobie trud, ponosił koszty opłacenia kłamliwej relacji doręczyciela wieści o czerwonym kwiecie. Ale po chwili, z bólem serca, postanowił w ogóle się tym nie przejmować.

Żałował, że Balam go nie zabił owego dnia dwa miesiące temu; przeklinał własne tchórzostwo; brzydził

się sobą; wstydził się, że nie potrafi sam ze sobą skończyć. Tkwił tak w pożałowania godnym stanie, wiedząc, że marzenia tej masy ludzi nigdy się nie spełnią. A w obozie duch upadł. Chorzy i kaleki, wszyscy, których sprowadziła tu nadzieja odmiany losu, czekali teraz na wyrok królewskiej zielarki: nadszedł już czy nie dzień rozpoczęcia podróży powrotnej.

Postarzała piętnastolatka ukończyła skomplikowane obliczenia. Tonina przyglądała się jej z podziwem.

Wyspiarze stosowali w życiu bardzo prosty kalendarz: trzysta sześćdziesiąt pięć dni od jednej pory burz do drugiej. Majowie również

314

315

taki słoneczny kalendarz stosowali, ale mieli też lata liczone inaczej. Tonina nie rozumiała, jak rok może liczyć tylko dwieście sześćdziesiąt dni. Jednooki tłumaczył jej kiedyś, że jest on oparty na cyklu Gwiazdy Zarannej - i taki kalendarz Majowie stosowali najczęściej. Były jeszcze dwa dodatkowe cykle roczne, a także miesiące, które miały tylko dwadzieścia dni i nie były powiązane z fazami Księżyca. W sumie majańska rachuba czasu mogła wywołać zawrót głowy.

Mimo to H’meen bez kłopotu sobie z tym radziła. Zasięgała opinii swoich ksiąg i tablic, notowała zjawiska astronomiczne i w końcu określiła precyzyjnie datę, kiedy Kaan powinien zawrócić, aby zdążyć na czas do Teotihuacan.

- Masz jeszcze sto i trzynaście dni na dotarcie do Boskiego Miasta.

- A jaką drogą najlepiej mi iść? - zapytał Kaan. - Czy mam wracać tą samą drogą, którą tu przyszliśmy? Do Tikal, a stamtąd na zachód?

- Czy mogę zerknąć na twoją mapę? - zapytała piętnastolatka i wyciągnęła dłoń, która mogłaby należeć do jej babki, z wystającymi żyłami i zgrubiałymi stawami palców.

Kaan sięgnął do sakwy i rozwinął arkusz, który nabył jeszcze w Mayapan. Kartograf, który mu go sprzedał, objaśnił mu znaczenie narysowanych na nim hieroglifów, bo Kaan był niepiśmienny. Chcąc się upewnić, czy mapa jest w porządku, Kaan, gdy wyszli z Uxmal, pokazał ją Jednookiemu, a karzeł, który wiele podróżował, potwierdził objaśnienia kartografa. Mayapan na północy, Tikal ściśle na południu, Palenque na zachodzie, a Teotihuacan niedaleko na północny zachód od Palenque.

H’meen przyjrzała się mapie dokładnie w pełgającym blasku ogniska. Pokiwała z zadowoleniem głową,

czytając notki umieszczone przy liniach oznaczających Białe Drogi. Ta starodawna sieć komunikacyjna wciąż jeszcze doskonale spełniała swoje funkcje. Zielarka prześledziła okiem trasę

z Copan do Tikal i dalej do Palenque, sumując w pamięci liczbę dni potrzebną na pokonanie danej odległości. I nagle znieruchomiała. Milczała długą chwilę, cisza się przedłużała, a jej oblicze bladło coraz bardziej.

- Co się dzieje? - zapytał Kaan z niepokojem.

- Czy to właśnie tą mapą posługujesz się od opuszczenia Mayapan? - Ton jej głosu i mina zmroziły wszystkim krew w żyłach.

- Tak. A dlaczego pytasz? Zdążę do Teotihuacan na czas, prawda?

Pokazała mu miejsce na mapie.

- Według notek przy Białych Drogach wystarczy sześćdziesiąt dni na dotarcie do tego miejsca - postukała reumatycznym palcem w hieroglif zawierający nazwę Teotihuacan.

- Ale szlachetny Kaanie, ten hieroglif nie oznacza miasta Teotihuacan. On oznacza początek Drogi Stu Dni do Teotihuacan.

Grube czarne brwi Kaana zmarszczyły się.

- Na pewno?

- Jestem zupełnie pewna. Źle odczytałeś mapę. Ten symbol nie wskazuje Teotihuacan, ale początek drogi do Boskiego Miasta. Z tego miejsca trzeba jeszcze iść sto dni.

- Podniosła na niego rozżalony wzrok. - Nie masz szans zdążyć.

Wódz Ocelot stał u wejścia do swojej przestronnej chaty i obserwował grupę skuloną nad księgami i mapami. Nie ufał ludziom, którzy umieją czytać. Tacy mają swoje sekrety. A teraz naradzali się, planowali odejście Kaana. Wcale nie był z tego zadowolony.

Dwa miesiące temu żona odwiodła go od pomysłu otrucia Kaana, bo usłyszała o uzdrawiającym kwiecie i uwierzyła, że wyleczy się nim z wola, które jej wyrosło na szyi. Ale żadnego kwiatu nie znaleziono, a cierpliwość Ocelota była na wyczerpaniu. Nie chciał, żeby ten wielki tłum stąd poszedł.

316

317

Zamierzał tych ludzi sobie podporządkować i żyć w luksusach jako ich władca.

Spojrzał w górę, na dziwnie pochmurne niebo. Deszcz wisiał w powietrzu, chociaż to jeszcze pora sucha.

Zły znak. Trzeba działać od razu. Rozmieszał trujący cynober w czarce z pulque i dał ją żonie ze słowami:

- Zanieś to Kaanowi.

Kaan był tak wzburzony tym, co właśnie usłyszał od H’meen, że przyjął poczęstunek bez zastanowienia.

Żona wodza powiedziała:

- Wypij, szlachetny Kaanie. To cię rozgrzeje. - Po czym wyszła spod strzechy i pospieszyła do męża, czując na gołych ramionach pierwsze zimne krople.

Kaan namyślał się nad mapą, po czym znów spojrzał na H’meen. Ona musi się mylić.

- Na pewno? - powtórzył, podnosząc czarkę do ust. - Przecież sto i trzynaście dni powinno wystarczyć.

- Wystarczy, by dotrzeć do początku tej drogi - wyjaśniała cierpliwie H’meen. - Jeśli się pospieszysz, będziesz podróżował najszybciej jak można, zajmie ci to sześćdziesiąt dni. Ale stąd, Kaanie, do Teotihuacan jest jeszcze dodatkowe sto dni.

Zatrzymał czarkę przy ustach, oszałamiający zapach napoju wypełnił mu nozdrza. Opuścił rękę bezwładnie, czarka wypadła, a płyn wsiąkł w klepisko chaty.

- Chcesz powiedzieć, że nie ma sposobu, bym zdążył do Teotihuacan na czas?

- Niestety nie - rzekła H’meen, bezbrzeżnie zmartwiona głupim błędem o przerażających konsekwencjach. Powinna była przyjrzeć się mapie dawno temu, ale zakładała, że Kaan wiedział dobrze, dokąd zmierza.

Reszta grupy milczała, przetrawiając te same myśli. Nikt z nich nigdy nie był w Boskim Mieście, nawet Jednooki. Wszyscy zakładali, że Kaan zna drogę. Teraz, gdy kulili się

w podmuchach zimnego wiatru, przed którymi nie osłaniały trzcinowe ściany chaty, docierała do nich z wolna straszna prawda.

Kaan zerwał się na równe nogi ze zdławionym okrzykiem i wypadł na zewnątrz. Patrzyli za nim, jak biegnie w gęstniejącym mroku, przez wiatr i coraz gwałtowniejszy deszcz, a każde z nich czuło na sercu ciężki kamień. Kochali i szanowali Kaana i każde z nich poczuwało się do odpowiedzialności za katastrofalny zbieg wypadków: Jednooki, że od początku błędnie odczytał mapę; H’meen, że wcześniej się jej nie przyjrzała; Tonina, że to przez nią Kaan nie udał się prosto do Teotihuacan.

Wybiegła z chaty i dogoniła Kaana. Ze zdumieniem zauważyła, że ma twarz zalaną łzami. To ten pośmiertny rytuał był aż tak ważny?

- Czy nie możesz tutaj pomodlić się za duszę Jadeitowego Nieba? - chciała go pocieszyć.

Jego odpowiedź przerywana była łkaniem.

- Konieczny jest specjalny rytuał odprawiony przez kapłanki zwane Siostrami Ducha, tylko one mogą uratować jej duszę.

- Przecież w Tikal też są świątynie, w których muszą być kapłanki. Do Tikal dotrzemy na czas…

- Nic nie rozumiesz! - wybuchnął. - Przeze mnie nieśmiertelna dusza Jadeitowego Nieba przepadnie na zawsze!

Odwrócił się i odszedł na skraj obozowiska. Tam upadł na kolana i wzniósł ręce ku wiszącym nisko chmurom. Do Toniny podeszła H’meen.

- Ta sprawa musi mieć jakiś związek z okolicznościami zgonu Jadeitowego Nieba - przekrzykiwała wiatr. -

Chodzi o pradawny, wyjątkowy rytuał, który należy odprawić, a muszą to uczynić kapłanki z Teotihuacan przed określoną datą. Jeśli się tego nie dopełni, jej dusza przepadnie na zawsze.

- Tak mi przykro. - Toninie nic nie przychodziło do głowy. - Gdybym tylko… - Zamilkła, przytłoczona ogromem straty Kaana. Jak to możliwe, że według wierzeń

318

319

Majów ofiara zabójstwa nie ma prawa do życia pozagrobowego, jeśli nie odmówi się specjalnych modlitw w Teotihuacan. - Naprawdę nic się nie da na to poradzić?

H’meen pokręciła głową. Owinęła się szczelniej płaszczem i wróciła do chaty.

Tonina popatrzyła na klęczącego Kaana, bezgłośnie skarżącego się niebiosom. Tak by mu chciała pomóc, ulżyć w bólu. Ale nie wiedziała jak. Tyle dobra wyświadczył innym, a teraz gdy potrzebuje pomocy…

Nagle przypomniał się jej stary sprzedawca ananasów z Tikal. Za to, że Kaan się za nim wstawił, bił się o niego, dał mu jakiś cenny amulet i opowiedział o Ziemnej Bogini, która spełni każde życzenie, jeśli ją uwolnić. Tonina potem dowiedziała się o Ziemnej Bogini więcej. Podobno żyje pod wodą, podobno wielu próbowało ją wyratować, ale nikomu się nie udało. Tonina pomyślała sobie teraz: może ci, którzy próbowali bez powodzenia, to byli Majowie, którzy nie umieją pływać. Ciekawe, czy próbował tego ktoś z wysp? A zwłaszcza poławiacz pereł?

Nikt nie wiedział jednak, gdzie bogini jest uwięziona. Gdzieś niedaleko Palenque - tak mówiono. To była okolica obfitująca w podziemne wody: rzeki i strumienie. Wielu śmiałków całe życie poszukiwało bogini.

Ale co z tym niezwykłym prezentem, który Kaan dostał od sprzedawcy ananasów? Wygląda jak zwykły kamyk, bez wartości. A podobno ma „pokazać drogę”.

Przypomniawszy sobie, że Kaan dał go H’meen, aby go dokładniej zbadała, Tonina pobiegła do chaty i zapytała o kamyk. H’meen wyciągnęła go spośród lekarskich przyborów i zdziwiona dała Toninie. Ta spytała:

- Jak daleko stąd do Palenque? H’meen popatrzyła na mapę.

- Około pięćdziesięciu dni drogi.

Tonina pospieszyła do Kaana i nie zważając, że rozpadało się na dobre, uklękła przy nim.

320

- Mam rozwiązanie! Kaanie, idziemy do Palenque! To tylko pięćdziesiąt dni stąd. Wyratujemy Ziemną Boginię, a ona w zamian spełni każde nasze życzenie.

Ale Kaan miał dość. Zerwał się na równe nogi i krzyknął:

- Dlaczego tobie się zawsze wydaje, że z każdej sytuacji jest wyjście? Dlaczego nie dasz za wygraną? Nie rozumiesz, że sytuacja jest beznadziejna? Bogowie z nas zadrwili! Tonino, jesteś najbardziej upartą, najbardziej nieustępliwą kobietą, jaką w życiu spotkałem. Ale i ty musisz chyba zrozumieć, że czasami nie ma już żadnej nadziei.

Wstając, rzekła:

- Nadzieja jest zawsze, Kaanie. Wziął ją za ramiona i krzyknął:

- Zawiodłem ją, Tonino! Zawiodłem po raz drugi! Tego wieczoru, przed śmiercią, błagała mnie, żebym został z nią w domu. Ale ja się uparłem szukać Balama. Gdybym został, nie zginęłaby. A teraz znów nie stanąłem na wysokości zadania. Prosta rzecz, wędrówka do Teotihuacan, a nawet tego nie potrafiłem!

Wyciągnęła rozpostartą dłoń z kamykiem.

- Bogini…

- Nie ma żadnej bogini! - Chwycił kamień i cisnął go między drzewa.

- Nie! - krzyknęła i skoczyła szukać.

Nagle zerwał się gwałtowny wiatr i odepchnął Toninę; w mgnieniu oka rozpętała się burza.


Rozdział Czterdziesty Pierwszy.


Wybuchło prawdziwe oberwanie chmury, z nieba runęły potoki; coś zupełnie niesłychanego. Po rozmokłym gruncie

321

momentalnie popłynęły strumienie. Wiatr szarpał strzechami i giął drzewa do ziemi.

Ludzie rzucili się chować pod dachy, ale wicher i ulewa były takie, że liche chaty przed nimi wcale nie chroniły. Lodowaty deszcz tłukł niemiłosiernie w nieokryte części ciała. Odzież przemakała, palce drętwiały. Ludzie biegali w różne strony, krzycząc, biorąc na ręce dzieci, nawołując się nawzajem.

Bezwłosy wziął pod pachy Jednookiego i H’meen i biegł z nimi. Wiatr rujnował chaty, wyrywał drzewa z korzeniami. Ulewa i wicher wzmagały się nieustannie. Jasne było, że wioska nie stanowi żadnego schronienia. Ludzie ruszyli ku kładce na rzece, wiodącej do zakazanego miasta.

Gdy dobiegli tam Kaan i Tonina, zatrzymali się, czekając, aż ci, którzy już byli na moście, znajdą się na drugim brzegu. Ale nadbiegali nowi i napierali na nich. Kaan odwrócił się i starając się przekrzyczeć ulewę, zawołał:

- Czekajcie! Nie wszyscy naraz, bo most nie wytrzyma. Po dwie, trzy osoby. Wszyscy zdążą…

Ale ogarnięty paniką tłum odepchnął go i runął na most.

Liny były nasiąknięte wodą i rozciągnięte, zbyt luźne, a drewniane szczeble śliskie. Tonina straciła równowagę i zsunęła się z krzykiem. Kaan przyklęknął i trzymając się rozbujanej liny, wciągnął ją z powrotem na most. W jednym miejscu chwiejny most rozhuśtał się pod naporem wiatru i cała grupa mężczyzn, kobiet i dzieci spadła do rozszalałej rzeki.

Kaan chwycił Toninę za rękę.

- Teraz biegiem! - krzyknął.

Rzucili się oboje naprzód, trzymając lin, by nie spaść tak jak ich pechowi poprzednicy.

Na drugim brzegu Kaan, przedzierając się przez gąszcz, znalazł wejście do jakiegoś kamiennego schronu.

Poprzecinał pnącza zagradzające drogę i wskoczył do środka, pociągając Toninę za sobą. Przemoczeni, szczękając zębami, obserwowali z przerażeniem, jak znów na most wciska się

zbyt wielu ludzi i znów spadają na pewną śmierć w rwącej rzece.

Wiatr wył, niósł fragmenty zrujnowanych chat. Łamał drzewa jak szczapy i rzucał daleko. Lało jak z cebra, woda w rzece zaczęła wzbierać.

Kaan ocenił, że ich kryjówka wkrótce zostanie zalana. Dlatego znów chwycił Toninę za rękę i pociągnął.

Wybiegli na ulewę, byle dalej od rzeki. Drogę zagradzały zwalone pnie, gałęzie spadały im na głowy.

Zatrzymali się pod wielkim mahoniowcem. Musieli się go przytrzymywać, bo wiatr zwalał z nóg.

- Tam! - Kaan pokazał otwór w kamiennej ścianie. Tonina oderwała się od drzewa.

- Guay! - krzyknęła, bo wiatr omal jej nie porwał. Na szczęście Kaan ją przytrzymał. Jedną ręką chwycił

mocno za nadgarstek, drugą objął w tali . Biegli razem. Tonina uświadomiła sobie z przerażeniem, że to nie jest zwykły wiatr, że to huragan i że wieje z północnego wschodu. Od Wyspy Pereł.

Tuż przy wejściu do budynku zobaczyli leżącego na ziemi mężczyznę z głową zmiażdżoną ciężkim konarem. Wiatr niósł krzyki przerażonych, poranionych ludzi, poturbowanych, porwanych przez wodę.

Kaan chwycił się kamiennej ściany. Trzymając się jej, oboje dopełzli do wejścia.

- Wszystko w porządku? - zapytał, rozglądając się po nowej kryjówce. W półmroku zobaczył ogromną kobiecą postać, ślepe kamienne oczy patrzyły ponad ich głowami. Miał nadzieję, że to posąg bogini, która wciąż jeszcze rozporządza jakąś mocą.

- Jesteś ranny! - krzyknęła Tonina.

Spojrzał w dół, na udo. Ziało w nim rozcięcie, z którego płynęła jaskrawoczerwona krew.

- To nic takiego - powiedział, ale nagle poczuł ból i zwrócił uwagę, że rana krwawi zbyt obficie, by ją lekceważyć.

322

323

Ścisnął brzegi rozcięcia i zaczął się rozglądać za czymś do obwiązania nogi. Tonina błyskawicznie wyskoczyła na zewnątrz i znikła.

- Tonino, wracaj! - krzyknął.

Odpowiedziało mu tylko przeraźliwe wycie wściekłego wichru.

Po chwili jednak Tonina wskoczyła do środka z naręczem liści i lian. Kaan okrył ranę dużymi liśćmi błyszczącymi woskową powłoką i przywiązał je dość ciasno pnączami. Krwotok ustał. Jako piłkarz umiał

sobie radzić w razie poważnych kontuzji. Wiedział, że trzeba założyć ucisk, ale niezbyt silny.

Zapadła noc, a burza szalała nadal. Panowały całkowite ciemności, Tonina i Kaan przytulili się do siebie, by jakoś odeprzeć dokuczliwe zimno. Odzież mieli zupełnie mokrą, opanowały ich dreszcze. Kaan objął

Toninę, a ona przylgnęła do jego piersi, zamykając oczy, przed którymi wciąż miała dręczące obrazy ludzi wpadających do rzeki, niknących w rwących odmętach.

- Jak myślisz, czy oni są bezpieczni? - zapytała, mając na myśli najbliższych przyjaciół.

- Modlę się do Matki Księżyca, by tak było - odszepnął, gładząc ją po mokrych włosach. Dotyk maleńkich muszelek, których dziesiątki miała wplecione w długie kosmyki, przynosił mu dziwne ukojenie.

Przypomniał sobie, że kiedyś irytowało go ich dzwonienie, a sam zwyczaj noszenia muszelek uważał za przejaw złego smaku.

- Nie gniewaj się na mnie, ale ja nie rozumiałam, jak ważna jest dla ciebie pielgrzymka do Teotihuacan -

mówiła wtulona w jego pierś. - Myślałam, że chodzi o zwykłe obrzędy pogrzebowe. Nie wiedziałam, że stawką jest nieśmiertelność duszy Jadeitowego Nieba.

Położył policzek na jej włosach, przycisnął ją mocniej. Milczeli. Wiatr szumiał i wył wokół nich, kamienny budynek drżał w posadach, aż się zdawało, że runie im na głowy. Kaan, bohater piłkarskiego boiska, i Tonina, poławiaczka pereł, nie myśleli

324

o niczym na świecie, lecz czerpali otuchę w tej strasznej burzy tylko z bliskości, ciepła i siły swoich ciał.

Dla Toniny było jasne, że zakochała się w Kaanie. A tyle ją złego spotkało w życiu, że bała się do tego przyznać sama przed sobą, zwłaszcza że mężczyzna będący obiektem jej uczucia darzył miłością swą zmarłą żonę. Widać los Im siebie nie przeznaczył. Dlatego też nikomu nie wyjawi, co kryje się w jej sercu.

Tymczasem Kaan, myśląc o tym, jak Tonina kiedyś tchnęła w niego życie, gdy tonął w cenote, przycisnął

wargi do mokrych włosów tej cudownej dziewczyny, która niespodziewanie wkroczyła w jego życie, którą bogowie przywiązali do niego pradawnym prawem, z którą nie chciał się już nigdy rozstać. Cóż, kiedy on nie jest wolny, nie może ofiarować serca innej kobiecie. To przez niego Jadeitowe Niebo i ich syn nie żyją.

To jego wina, że ich dusze przepadną na zawsze i nie zaznają wiecznej rozkoszy. Resztę życia musi poświęcić na pokutę za grzechy. Dlatego pozwoli tej dziewczynie pójść swoją drogą.


Rozdział Czterdziesty Drugi.


Do świtu burza ucichła; kryjówkę Kaana i Toniny zalało światło wschodzącego słońca. Puszcza nosiła wyraźne ślady szaleństwa żywiołu: pozrywane pnącza, połamane gałęzie, na ziemi kałuże. Słyszeli śpiew ptaków, skrzeki małp, ale ludzkich głosów - wcale.

W bladym świetle poranka Kaan zobaczył po raz pierwszy twarz Toniny bez szczelnej warstwy białej farby. Teraz mógł podziwiać linię jej policzków, zarys żuchwy, wygięcie brwi. Nie było widać jeszcze wszystkich rysów, ale więcej niż kiedykolwiek. Kaan zapragnął zobaczyć więcej.

325

- O świetlana Matko Księżycu! Tonino, jak się cieszę, że żyjesz. Dzięki niech będą bogom!

Owładnięty nagłą burzą emocji - ulgi, niepokoju, gniewu i pożądania - porwał jej twarz w swoje dłonie i złożył pocałunek na wargach. Zarzuciła mu ręce na szyję i oddała mu pocałunek, namiętny i długi.

Nagle usłyszeli wołanie. Oderwali się od siebie i rzucili do biegu.

Jakimś cudem wiszący most nie uległ zniszczeniu, choć brakowało w nim wielu szczebli. Ludzie wypełzali z kamiennych kryjówek, mrugali powiekami, oszołomieni i wstrząśnięci. Po chwili stworzyli powolny, milczący orszak, ciągnący z powrotem na ten brzeg rzeki, gdzie kiedyś była wioska Ocelota. Kaan i Bezwłosy pilnowali, by powrót odbywał się w porządku. Droga powrotna trwała długo i była niebezpieczna, bo rzeka wezbrała tak, że ledwie trzymała się w korycie; nurt był wartki, spieniony.

Drugi brzeg przedstawiał obraz całkowitej ruiny. Ludzie kręcili się wokół, konstatując z przerażeniem i niedowierzaniem, że nie mają już domów ni upraw. Nie zostało im nic. Właściwie to nie zostało ani śladu wioski. Mężczyźni wołali żony, matki wołały dzieci. Radosne powitania najbliższych, gdy się znaleźli żywi, krzyki bólu i rozpaczy, gdy znajdowano martwe ciała, zagrzebane w błocie czy wyrzucone na brzeg.

Kaan i Tonina poszli prosto na miejsce, gdzie stała chata, w której mieszkali. Liczyli na to, że znajdą swoje toboły. Jednooki powiązał je liną do wbitych w ziemię palików, aby nikt ich nie ukradł. Okazało się, że to uchroniło bagaże przed porwaniem przez nawałnice. Sakwy były przykryte błotem, ale całe. Przezroczysty kielich wróżebny ocalał.

- Czy widzieliście Pokiego? - pytała H’meen, wygrzebując z błota swoje księgi. Miała ich już całe naręcze. -

Uciekł gdzieś, kiedy rozpętała się burza.

326

Tonina pokręciła przecząco głową. Popatrzyła na ranę Kaana, więc poszła po swoją torbę. Kaan jednak rzekł:

- Najpierw zaopiekuj się moim ludem. Tonina spojrzała nań dziwnie. Moim ciałem zajmiesz się później.

To co powiedział, to coś nowego. W sobie zresztą też zauważyła dziwne rzeczy. W nim i w niej zaszła zmiana. Zaczęła się zastanawiać, czy mieszkańcy Wyspy Pereł przeżyli ten sztorm. Jeśli na stałym lądzie huragan uderzył z taką siłą, to co dopiero działo się na morzu! Wiele małych wysp fale musiały zalać. Czy jej dziadek był na posterunku i ostrzegł swój lud? A może już nie żyje i nie było komu uderzać na trwogę przed nadchodzącą katastrofą?

Tonina wróciła nad rzekę. Odsunąwszy się od tłumu, który gromadnie szukał resztek dobytku, patrzyła na drugi brzeg, na starożytne opuszczone budowle. Zawiodłam moich dziadków, pomyślała. Nie spisałam się z tym czerwonym kwiatem. Zamiast wszystkie siły poświęcić na szukanie, wdałam się w tę gromadę ludzi.

I jeszcze się głupio zakochałam. Ach, Guamo! Czy przeze mnie zginęłaś?

Poczuła obok czyjąś obecność. Nie musiała się oglądać, by wiedzieć, że to Kaan.

- Miałaś rację - rzekł z cicha. - Miałaś rację, mówiąc, że powinniśmy poszukać Ziemnej Bogini. To rzeczywiście jedyna nadzieja. - Spojrzał w stronę drzew, gdzie wyrzucił kamyk. Dzisiaj las wyglądał

zupełnie inaczej niż wczoraj. Drzewa połamane, powyrywane z korzeniami, pomieszane, poprzewracane.

Gdyby teraz chciał szukać kamyka, nie wiedziałby nawet, gdzie zacząć. - Pójdę do Palenque - mówił. - Nie dam za wygraną. Jeśli jest jeszcze choćby nikła nadzieja na uratowanie duszy Jadeitowego Nieba i naszego nienarodzonego dziecka, nie wolno mi rezygnować. - Uśmiechnął się ze smutkiem. - Kto wie?

Skoro udało mi się przeżyć topienie w cenote w Chichen Itza, czego podobno nie przeżył przedtem nikt, to może przeżyję, szukając bogini w podziemnych wodach.

327

Ich spojrzenia się spotkały; Kaanowi przypomniała się ostatnia noc, którą spędzili w objęciach.

Wprawdzie była to noc niewinna, do niczego przecież nie doszło, ale rozbudziła namiętność i nowe pragnienia. Tęskniąc za tym, by znów ją wziąć w ramiona, spytał:

- A ty dokąd teraz się udasz?

- Nie wiem. Mam dalej szukać czerwonego kwiatu? Czy może pospieszyć do domu, na Wyspę Pereł?

Czuję się odpowiedzialna za swój lud. Chyba najpierw powinnam znaleźć czerwony kwiat, a potem udać się na wyspę i zaopiekować tymi, co przeżyli burzę. Jeśli tam nikogo nie znajdę, popłynę na inne wyspy, i będę tam pomagać, póki nie odpokutuję za swoje błędy. Ale nie umiem się zdecydować.

- Może decyzja została podjęta za ciebie?

- Jak to?

Kaan wskazał na medalion wiszący jej na piersi, wciąż schowany w pokrowcu utkanym z włókien wodorostów.

- Zawsze się bałam go otworzyć - powiedziała cicho. - Kiedy go wyjmę z pokrowca, przestanę być Toniną z Wyspy Pereł. Gdy zobaczę, co jest w środku, nie będę już mogła tego cofnąć. Na pewno ten medalion powie mi, kim jestem. A to mnie przeraża. - Spojrzała na Kaana rozszerzonymi, pełnymi bojaźni oczyma. -

Skąd mam wiedzieć, czy zdołam być tą inną osobą? A jeśli się okaże, że moje właściwe miejsce znajduje się gdzieś w głębi lądu, skąd nigdy nie słychać szumu fal przyboju ani nawołujących się delfinów?

- Dasz radę, Tonino.

Spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich wyzwanie. Nie, wręcz prowokację. Ale była rozdarta. Z jednej strony chciała wracać do domu. Tęskniła za tym, co znała, za dziadkiem i babcią, za morzem. Wprawdzie na Wyspie Pereł była trochę wyobcowana, ale w końcu tam się wychowała, wszystko, co znała, było właśnie tam, więc teraz chciała wrócić. Może sztorm oszczędził jej wyspę? Może dziadkowi udało się w porę ostrzec ludzi i życie toczy się tam jak dawniej.

Z drugiej strony pragnęła dowiedzieć się, kim byli jej rodzice. Popatrzyła w ciemne oczy Kaana i pomyślała, że chciałaby zostać z tym mężczyzną.

Odetchnęła głęboko dla dodania sobie odwagi i uniosła medalion. Chwyciła woreczek z zaschniętych włókien, tak mocno wygarbowanych przez słońce i morską wodę, że trudno go teraz było rozerwać. Po chwili w szarym świetle poranka błysnął okrągły płaski kamyk… Aż jej dech zaparło. Kaan zmarszczył

czoło. A po chwili wyszeptał:

- O Matko Księżycu!

Kamień był różowy, przezroczysty, inkrustowany zieloną i jaskrawoczerwoną emalią tworzącą wizerunek.

- A więc to tu znajduje się czerwony kwiat - wymamrotał zdumiony Kaan. - To nie jest mit.

- Ale co to ma oznaczać? Nadal nie wiem, co robić. Szukać kwiatu tutaj czy udać się na wybrzeże Quatemalan i szukać tam?

- To jest komunikat dla ciebie - rzekł Kaan. - Ma ci pokazać drogę do miejsca, skąd pochodzisz. Do twojego ludu. Tonino, gdy znajdziesz ten kwiat, odnajdziesz także prawdziwą tożsamość.

Popatrzyła na barwną inkrustację - zieloną szypułkę i czerwone płatki - i nagle pojęła wszystko: gdy Guama wyjmowała niemowlę z maleńkiej arki, zobaczyła czerwony kwiat wyryty w kamieniu i

zrozumiała, że ten wizerunek łączy dziecko z jego pochodzeniem. Rozumiała też, że pewnego dnia Tonina musi wrócić do tego ludu. Dziadek Huracan wcale nie był chory. Guama wymyśliła historię z uzdrawiającym kwiatem, aby podstępem skłonić Toninę do opuszczenia wyspy. To wyjaśniało, dlaczego wybrzeże Quatemalan z opisu Huracana tak różniło się od tego, co opowiadała żona Ocelota.

- Ale nie mam pojęcia, od czego zacząć.

- Może ci powie Ziemna Bogini, gdy ją uwolnisz. - Nagle Kaan spochmurniał. - Ach, Tonino, przykro mi, 328

329

że wyrzuciłem ten kamyk. Sprzedawca ananasów mówił, że kamyk pomoże nam ją znaleźć. Jakimże głupcem się okazałem!

Usłyszeli nagle szloch. Odwrócili się i zobaczyli siedzącą na kamieniu H’meen z oczyma zasłoniętymi dłońmi.

- Powinnam była go lepiej pilnować! - łkała, a Jednooki niezgrabnie próbował ją pocieszać. - Poki gdzieś przepadł, na pewno nie żyje!

Nagle spomiędzy drzew wyskoczyła mała figurka na czterech łapach, jakby na zawołanie. Poki był

przemoczony i zabłocony, ledwie żywy. H’meen wykrzyknęła z radości, ale pies minął ją i podbiegł do Kaana, skomląc i łasząc się do niego.

- Poki! - zawołała H’meen, klaszcząc w ręce.

Ale piesek piszczał u stóp Kaana, póki wszyscy nie zauważyli, że trzyma coś w pysku. H’meen wyjęła z zębów Pokiego jakąś bryłkę. Gdy ją podniosła, odpadła z niej warstwa rozmokłej ziemi, jak łupina z nadgniłego owocu. Nagle wszyscy zobaczyli, że to kamień od sprzedawcy ananasów. Przeleżał wiele godzin na deszczu i pokrywająca go od lat zaschnięta skorupa odmokła i odpadła.

- Jak Poki to znalazł? - nie mogła się nadziwić Tonina.

- To jakiś cud - rzekł Kaan.

- Poczuł twoją woń - odparła H’meen rzeczowo i obmyła kamień w kałuży. - Poki pamięta, że byłeś dla niego dobry.

Podniosła obiekt do światła i wszyscy zobaczyli, że to nie jest zwykły kamień. Coś było na nim wyryte.

Hieroglify.

- Co one znaczą? - zapytała podekscytowana Tonina. H’meen nie potrafiła ich odcyfrować, ale oznajmiła, że to

ewidentny znak boży.

- Jeśli odczytamy te hieroglify, dowiemy się, gdzie szukać Ziemnej Bogini. - Popatrzyła uważnie na Toninę i rzekła z powagą: - To nie przypadek, że ten kamień znalazł się

330

w naszym posiadaniu. Bogowie zadbali o to, aby klucz do znalezienia Ziemnej Bogini trafił w ręce ludzi, wśród których jest śmiały i doskonały pływak, bo tylko on może ją uratować. - Widząc sceptyczną minę Toniny, H’meen dodała: - Nic nie dzieje się przypadkiem. Co powiedział ten stary sprzedawca ananasów?

Że nikt nigdy przedtem nie stanął w obronie jego i jego rodziny. A Kaan to uczynił. Ten kamień był ich własnością przez wiele lat. Bogowie sprowadzili was dwoje na plac targowy w Tikal, aby ten kamień znalazł się wreszcie w waszym posiadaniu. Bo wy możecie uratować Ziemną Boginię.

Tonina w niemym podziwie oglądała pokryty tajemnymi symbolami kamyk na dłoni zielarki. Krawędzie kamienia były ostre, tak jakby wyrąbano go ze skały, ale hieroglify, choć wyraźnie widoczne, miały zaokrąglone krawędzie, jakby wietrzały przez wiele, wiele lat.

- Bogini spełni każde życzenie tego, kto ją ocali - przypomniała łagodnie H’meen.

Tonina podniosła wzrok na dziewczynę staruszkę, popatrzyła w jej przesłonięte starczą zaćmą oczy pod rzadkimi brwiami i pomyślała: każde z nas miałoby jakieś życzenie do Ziemnej Bogini. Zwróciła się do Kaana:

- Po co ci pośrednictwo kapłanek w sprawie duszy Jadeitowego Nieba, skoro będziesz mógł zanieść prośbę bezpośrednio do bogini?

Mała grupka stała w milczeniu, rozpamiętując ogrom daru, który im się trafił. Wstąpiła w ich serca nowa nadzieja, w miejsce niedawnego zwątpienia.

- Przechowaj dla nas ten kamień, czcigodna H’meen. - Tonina wcisnęła grawerowany kamień w zreumatyzowane dłonie zielarki. - Cieszysz się szczególnymi względami bogów.

Nie mogła się nadziwić, jak cudowne i niepojęte są zrządzenia losu. Gdy już zdawało się jej, że dotarła do końca drogi, że osiągnęła granicę swych możliwości, bogowie otwarli

331

przed nią nowy szlak. Uświadomiła sobie, że to musiało być ukartowane gdzieś wysoko, że tutaj, po tej strasznej katastrofie, ona w końcu odwinie z pokrowca medalion, który nosiła na szyi całe życie, i odkryje, że przez cały czas, gdy poszukiwała rzadkiego kwiatu, ów kwiat miała przy sobie.

Zerknęła na Kaana. Pomyśleć, jakie to dziwne, że aż do tej chwili musieli podróżować razem na mocy pradawnego boskiego prawa. Ale teraz, skoro Kaan uratował jej życie, gdy ześlizgnęła się z wiszącego mostu, długi zostały wyrównane, świat ponownie znalazł się w równowadze. Są wolni, każde z nich może iść swoją drogą.

Tonina uśmiechnęła się. Decyzje podjęte, wątpliwości wyjaśnione. Udadzą się teraz na zachód, do

Palenque, w nadziei uratowania duszy Jadeitowego Nieba i odnalezienia ludu Toniny. Poczuła w żyłach dziwny, ekscytujący żar, a w żołądku ucisk. Zastanawiała się, dokąd ją ta nowa droga zaprowadzi.

Ogarnęło ją przekonanie, że jakiś etap jej życia się zakończył, a zaczyna nowy. Przepełniała ją energia i chęć działania.

- Niech bogom będą dzięki, jesteście żywi! Odwrócili się jak na komendę. Z lasu wychodził Balam.

Kaan podszedł ku niemu szybko i uściskał go z radością.

- Schroniliśmy się w jaskini - wyjaśnił Balam. - Niestety, czterech naszych ludzi zginęło. Co to była za burza! - Spoważniał, zatarł dłonie i rozejrzał się wokół. - I co teraz, druhu? Zawracamy i udajemy się do Teotihuacan?

Kaan opowiedział o pomyłce w odczytaniu mapy i wyjaśnił, że już nie zdąży do Teotihuacan na czas.

Balam omal nie wykrzyknął z radości, ale powstrzymał się. Okazał żal, ale w duchu cieszył się, że jego sprytny plan się powiódł. Balam był teraz przekonany, że następny etap jego planu, wspaniały pomysł

dotyczący Kaana i wyspiarki, zakończy się takim samym sukcesem.

Kaan przedstawił przyjacielowi zamiar odnalezienia Ziemnej Bogini. Balam uderzył się w pierś i zakrzyknął:

332

- Pozwól mi iść z tobą! Pomogę wam w poszukiwaniach, a jeśli jest ona tak wspaniałomyślna, jak mówisz, to może spojrzy łaskawym okiem również na moją żałosną osobę i powie mi, gdzie znajduje się moja córka.

Balam i jego ludzie tym razem dołączyli do obozowiska grupy Kaana. Ogniska rozpalały się z trudem, bo o suchym opale nie było mowy. Zjedli więc posiłek na zimno w posępnej atmosferze. Na noc rozłożyli hamaki, bo na błotnistym gruncie wyroiły się węże i jaszczurki. Rankiem za to obudziło ich jasne słońce na błękitnym, bezchmurnym niebie.

Obozowisko było jednak w połowie puste. Tonina wygramoliła się z hamaka i rozglądała się zdumiona.

Część ludzi nocą opuściła obóz. Kto? Nagle zrozumiała: to Balam i jego towarzysze się wynieśli.

Podszedł spiesznie Kaan, gonili za nim Jednooki i Bezwłosy.

- Słyszałaś, kiedy wychodzili? - zapytał.

Tonina pokręciła przecząco głową. Chciała coś powiedzieć, gdy nagle rozległ się pełen bólu krzyk.

H’meen klęczała nad swoją skrzynką z medykamentami, gorączkowo ją przeszukując. Podniosła oczy pełne łez. Kamień z hieroglifami zniknął.

W głowie Kaana pojawiła się myśl: zdrada - ale stłumił ją szybko. Trudno byłoby uwierzyć w to, że Balam jest zdolny zdradzić druha, zdradzić ich wszystkich. Jest w rozpaczliwej sytuacji, tłumaczył sobie Kaan.

Stracił wszystko, jego żona nie żyje, córkę sprzedano na licytacji niewolników. Kaan próbował

usprawiedliwiać czyn Balama, nie potrafił się na niego złościć. Ale zaniepokoił się naprawdę.

- On się może posunąć bardzo daleko - tłumaczył Kaan przyjaciołom, gdy piekli kukurydzę na płaskim kamieniu rozgrzanym w ognisku. - Tak rozpaczliwie pragnie odnaleźć córkę, że stał się zdolny do wszystkiego. Siebie i swoich ludzi narazi na śmierć. I może zniszczyć na zawsze ten klucz, który ma nas doprowadzić do Ziemnej Bogini.

333

Nie było czasu do stracenia. Kaan wiedział, że muszą dotrzeć do Palenque przed Balamem, a przynajmniej równocześnie z nim. Nie musiał mówić na głos tego, co wszyscy wiedzieli: że Balam ma nad nimi już parę godzin przewagi, że jego ludzie są silni i zdrowi, więc mogą iść szybciej niż duża grupa, w której są starzy i chorzy.

Zwinęli obozowisko w pośpiechu, a Bezwłosy i sześciu członków Bractwa Dziewięciu pomagali ludziom w pakowaniu rzeczy i poganiali ich. Kilka osób postanowiło zostać w wiosce, ale więcej poprosiło o zgodę na dołączenie do gromady. Wyruszała większa grupa, niż tu przybyła.

Wódz Ocelot, który stracił żonę w nocnej burzy, podszedł do Kaana i rzekł:

- To, co się tu stało, to moja wina. Skradłem kamień z zakazanego miasta. Zabierałem stamtąd posągi i inne dzieła sztuki i sprzedawałem je podróżnikom. Wzbogaciłem się na śmierci. Moja żona nie żyje, a tegorocznych plonów nie będzie, wszystkie uprawy zniszczone. Bogowie pokarali mnie za to, co uczyniłem. - Wierzył też, choć się tym z nikim nie dzielił, że nie przypadkiem burza rozpętała się właśnie wtedy, gdy próbował otruć bohatera.

- Zapraszamy cię, dołącz do nas - powiedział Kaan. Zauważył, że bez wąsów ocelota mężczyzna wygląda teraz mniej groźnie.

Ocelot pokręcił głową.

- Zostanę tutaj i odbuduję moją wioskę. Skromniej niż przedtem, nie będę obrażał bogów. - Pokiwał

głową dla potwierdzenia ostatnich słów, ale gdy popatrzył na kamienną płytę, jedyną rzecz, która ocalała z jego chaty, przypomniał sobie, że w mieście jest wiele mniejszych ciosanych kamiennych bloków, a z nich dałoby się zrobić solidne ściany…

Rodziny krzątały się, zwijając obozowisko, szykując się do wędrówki - tym razem na zachód. Serce Kaana przepełniała nadzieja, że Ziemna Bogini zajmie się zbawieniem duszy Jadeitowego Nieba.

Odczuwał też niepokój - że Balam ich uprzedzi.

Tonina starannie nakładała na twarz nową warstwę farby. Białe kokosowe tło było już gotowe, teraz powoli rysowała na policzkach, brodzie, czole i na ramionach symbole wyspiarskiego ludu. Dopiero wtedy gdy już będzie wiedziała na pewno, skąd pochodzi, zmyje je na zawsze.

Przemierzałam puste drogi starożytnych miast, rozmyślała, odwiedzałam wiejskie zagrody, chaty ludzi,

którzy są innej rasy niż ja. Gdy myślę o miejscu, gdzie się wychowałam, myślę o wyspie. Mieszkałam tam, ale nie należałam do tego miejsca. Odkąd powierzono mnie w koszyku morskim falom, zawsze byłam samotna. Nie wiem, kim jestem, nie wiem też, kim powinnam być. Może nigdy się nie dowiem, może to właśnie jest moje przeznaczenie. Będę jednak szukała odpowiedzi na te pytania, choćby miało mi to zająć całe życie.

Podjęła swój worek podróżny i włócznię i stanąwszy u boku Kaana, po raz ostatni zwróciła się w stronę morza i bezgłośnie pożegnała z Guamą, Huracanem i Wyspą Pereł. A potem stanęła twarzą ku zachodowi i uczyniła pierwszy krok ku swemu nowemu, nieznanemu przeznaczeniu.

334


KSIĘGA TRZECIA.


Rozdział Czterdziesty Trzeci.


- Zostaw mnie, mistrzu! - krzyknął Bezwłosy. - Ratuj się. Znajdź Ziemną Boginię!

Bezwłosy tkwił w bagnie po pas, a ludzie rzucali mu z brzegu liny. Kaan wydawał szybkie polecenia, nie zwracając uwagi na krzyki. Wprawdzie czasu mieli mało i wciąż jeszcze nie znaleźli Balama, ale Kaan nie miał zamiaru zostawiać przyjaciela w potrzebie.

Niedawno dotarli w okolice sławnego miasta Palenque i całe dnie spędzali na poszukiwaniach Ziemnej Bogini. Rozpytywali o nią i usłyszeli od miejscowych wiele opowieści, ale żadnej konkretnej informacji prócz tej, że gdzieś tutaj bogini przebywa. Bez kamienia pokrytego inskrypcjami, który skradł im Balam, nie mają sposobu, by ją odnaleźć.

- Ratujcie go! - zawodziła młoda kobieta z tłumu, który stał na brzegu trzęsawiska. Córka gospodarza uprawiającego dynie, która przyłączyła się do Bezwłosego, gdy gromada rozbiła obóz w pobliżu jej rodzinnej zagrody. Straciła głowę dla włochatego olbrzyma i porzuciła dom, by wyruszyć u jego boku.

- Łap to! - krzyknął Kaan, rzucając linę obciążoną na końcu kamieniem. Koniec liny wylądował na powierzchni grzęzawiska na tyle blisko, że Bezwłosy go dosięgnął. Kaan owinął sobie drugi koniec w pasie i zapierając się mocno

337

nogami w mokrym gruncie, zaczął ciągnąć. Dziękował bogom, że jest jeszcze ranek, bo później nie byłoby już szans na uratowanie biedaka.

Pośrodku między wiosennym zrównaniem dnia z nocą a przesileniem letnim, gdy wielka wędrowna gromada mijała starożytne miasto Yaxchilan, na dobre zaczęła się pora deszczowa. Wprawdzie poranki były pogodne, ale codziennie po południu lało. Gdyby Bezwłosy wpadł w to bagno po południu, porwałaby go rzeka błota.

Od wyjścia z Yaxchilan ludzie Kaana musieli sobie radzić z ulewnymi opadami i błotem po kolana. W

mieście sprawili sobie nieprzemakalne peleryny z bawełny posmarowanej kauczukiem. Były wprawdzie sztywne i ciężkie, ale rzeczywiście chroniły przed wodą. Plecione kapelusze z szerokimi rondami osłaniały ramiona przed deszczem. Przed dusznym upałem i rojami komarów oraz wielkich kąsających much nie było sposobu się schronić. Groźne były także niewidoczne trzęsawiska, jak to właśnie.

Z bezpiecznej odległości akcję ratunkową obserwował Jednooki. Przyglądał się zwłaszcza Toninie, która dzielnie pomagała ciągnąć linę, mocno wbijając stopy w rozmiękłą ziemię. Nie ustępowała siłą mężczyźnie. Jednooki przypomniał sobie, jak na początku pobytu w Mayapan oglądali razem pierwszy dla niej mecz piłkarski. Wyrażała się wtedy sceptycznie o działaniu drużynowym.

A teraz, myślał Jednooki, spójrzcie na nią! Z admiracją patrzył na jej mocne, jędrne ciało, zakochany w niej jak nigdy dotąd, choć zupełnie bez nadziei. Czy ona zauważyła, jak ta wędrówka ją zmienia? Jednooki pamiętał, że gdy się poznali, Tonina powiedziała mu, że jest z usposobienia samotniczką. Także Kaan pragnął podróżować sam. Na początku każde z nich obozowało oddzielnie. Trzymali się z daleka od siebie i od wszystkich pozostałych. Ale w trakcie trudnej wędrówki z Copan do Palenque co wieczór Kaan i Tonina robili obchód obozowiska, rozmawiali z ludźmi, wysłuchiwali ich

żalów, dodawali otuchy. Kaan teraz regularnie sprawował sądy: wysłuchiwał skarg i oskarżeń. W razie potrzeby tworzył nowe prawa, wywodząc je z własnego kodeksu honorowego. Bicie żony i nietrzeźwość w miejscu publicznym były obecnie karane. H’meen zapisywała wszystkie nowe prawa w księdze. Czy ta dwójka zdaje sobie sprawę - zastanawiał się Jednooki, karzeł bystry i spostrzegawczy - że choć podobno chcieli być samotni, wchodzą teraz w skład wielkiej rodziny, którą sami sobie stworzyli?

Z rozmyślań wyrwały go nowe krzyki. Jakaś kobieta chciała wskoczyć w topiel, ale powstrzymali ją mężczyźni. To była matka dziecka, które spowodowało ten wypadek. Chłopiec się zgubił, a Bezwłosy znalazł go tonącego w bagnie. Wskoczył za nim, ale grzęzawisko okazało się ponad jego siły. Dziecko utonęło, a teraz tonął i Bezwłosy.

- Ciągnąć! - wołał Kaan.

Mężczyźni stękali i sapali, biedząc się z linami. Problem nie polegał na tym, że Bezwłosy jest za ciężki -

choć z niego kawał chłopa - ale na tym, że bagno go wsysało. Mimo wysiłków ratunkowych bezsilny przywódca Bractwa Dziewięciu tkwił już w bagnie powyżej pasa.

- Zostawcie mnie, mistrzu - krzyczał znowu. - Nie przejmujcie się mną! Ja nic nie znaczę. Szukajcie Balama! Znajdźcie Ziemną Boginię!

- Nie puszczaj liny! - odkrzyknął Kaan, gdy zobaczył, że Bezwłosy chce ją puścić. - Jeśli to uczynisz, przeklnę cię na wieczność! Nie chcę, aby twoja śmierć obciążała moje sumienie. Dawajcie więcej lin!

Trzeba nam więcej lin!

Po szerokich policzkach Bezwłosego płynęły łzy. Mamrotał modlitwy i wyznawał grzechy.

- Posłuchaj, Kaanie - wysapała Tonina, puszczając linę i ciężko oddychając. - W ten sposób nie damy rady.

Patrz na to! - Wskazała palcem na otaczające bagno drzewa. Większość rosnących wokół drzew miała wiele rozgałęzionych konarów, ale te wystające najwyżej, ponad korony

338

339

pozostałych, miały proste smukłe pnie. - Gdyby ściąć któreś z nich i przywiązać do niego liny…

- Zostań tu - rzucił Kaan. - Pilnuj, żeby trzymali mocno liny i nie dopuścili, by zanurzył się głębiej. Hej, wy tam! Chodźcie tu z siekierami.

Wkrótce dżunglę wypełniły odgłosy kamiennych ostrzy uderzających w drewno. Sześciu mężczyzn obaliło potężną kłodę i ułożyło ją w poprzek brązowego mokradła. Kaan wbiegł na leżący pień, rozkładając ręce dla zachowania równowagi, a kiedy znalazł się nad Bezwłosym, ukląkł i krzyknął:

- Łap się pnia!

Błoto sięgało już Bezwłosemu do pach. Miał trudności z oddychaniem. Zdołał jednak utrzymać ręce ponad mazią, więc mógł dosięgnąć leżącej kłody, a z pomocą Kaana udało mu się uchwycić jej oburącz.

Następnie Kaan powyciągał liny, które rzucano Bezwłosemu, i przywiązał je do kłody.

Teraz wszyscy patrzyli z zapartym tchem, jak pień po trochu obracał się i przesuwał powoli z powrotem ku krańcowi topieli. Muł sięgał Bezwłosemu do barków. Mężczyzna głośno szlochał, bo wyglądało na to, że bagno go wessie, nim dotrze do brzegu. Kaan sięgnął ręką i chwycił przyjaciela za włosy. Ten jęknął z bólu, ale nie protestował.

- Ciągnąć! - krzyknął Kaan do stojących na brzegu. Gdy błoto sięgało już Bezwłosemu do brody, ten załkał

głośno ze strachu i żalu, przez co zachłysnął się wodnistą mazią. Kaan zeskoczył z kłody, breja sięgnęła mu po pierś, ale pod stopami poczuł twardy grunt. Wsunął ręce pod pachy przyjaciela i z wielkim wysiłkiem uczynił jeden krok wstecz, potem następny i kolejne, aż obaj powoli wynurzyli się z grzęzawiska.

Mężczyźni doskoczyli, chwycili obu i wyciągnęli na brzeg.

Bezwłosy omdlał z wycieńczenia i szoku, więc H’meen musiała się nim zająć. Kaan i Tonina spojrzeli na siebie porozumiewawczo: życie uratowane, ale kolejny dzień stracony.

Mieli dotrzeć do Palenque w pięćdziesiąt dni. a zajęło im to sześćdziesiąt. Jutro jest przesilenie letnie.

Okolica usiana była mokradłami i trzęsawiskami, ale również jeziorkami i strugami, więc Kaan, Bezwłosy i

mężczyźni, którzy ciągnęli liny, mogli się obmyć. Bezwłosym zaopiekowała się troskliwie młoda kobieta, która się w nim zakochała, natomiast matka chłopca, który się utopił, zawodziła z rozpaczy wraz z najbliższymi.

Niestety, płacz i straty były na porządku dziennym. Po drodze z Copan dwanaście osób zginęło: od ukąszenia jadowitych węży, z powodu febry oraz zakażenia ran, utonęło w bagnach lub zmarło ze starości. Urodziło się dziesięcioro dzieci, bogowie dbają bowiem o to, by świat trwał w równowadze.

Zawarto dziesięć małżeństw, a dziewięć par się rozstało. Odeszły z grupy po drodze czterdzieści trzy osoby, ale sześćdziesiąt dwie się dołączyły. Majowie byli już teraz w mniejszości, bo większość przybyszów pochodziła z rozlicznych plemion, które zamieszkiwały ten południowo zachodni skraj państwa Majów. H’meen rejestrowała wszystkie zmiany, zapisywała je w swojej kronice.

W księgach znalazły się też opisy nowych kwiatów, odkrytych przy okazji poszukiwań przez Toninę czerwonego kwiatu, który - jak wierzyła teraz dziewczyna - doprowadzi ją do jej ludu. Odkąd pogodziła się z tym, że nie wróci na Wyspę Pereł, Tonina maszerowała przed siebie z silniejszym niż dotąd poczuciem celu i determinacją. Przyjęła to, co los jej zesłał. W każdej zagrodzie, w każdej wiosce, którą mijali, Tonina rozmawiała z ludźmi, przyglądała się miejscowym tkaninom i haftom, pytała, czy ktoś nie rozpozna, co oznacza deseń na chuście, w którą była zawinięta jako niemowlę.

Tego przed towarzyszami podróży nie kryła. Kryła natomiast to, co miała jeszcze głębiej w sercu: rosnącą miłość do Kaana, pragnienie, by z nim dzielić życie, bolesne pożądanie. Tego nie mogła ujawnić: między nią a wybrańcem jej serca stała dusza jego małżonki.

340

341

Kaan prawie zupełnie przestał się bać wody, z chęcią więc zanurzył się w pobliskim jeziorku. Wycierając się, bezwiednie rozcierał bliznę na udzie. Rana odniesiona podczas huraganu sprawiała mu kłopoty przez pierwsze dni po opuszczeniu Copan. Cały orszak musiał się zatrzymywać, aby H’meen mogła mu zmieniać opatrunki i przykładać gojące maści. Na szczęście żadne ropne złe duchy nie zadomowiły się w ranie.

Niemniej ból był dokuczliwy i Kaan utykał. Jednakże z czasem to wszystko minęło. Na pamiątkę nocy spędzonej z Toniną w ramionach została tylko blizna.

Z każdym dniem Kaan pragnął jej coraz silniej, marzył, aby ją objąć, pocałować. Niestety, nie mógł sobie pozwolić na to, aby okazywać te uczucia. Co będzie, jeśli Ziemna Bogini zażąda, by się wyspowiadał ze swego życia? Jeśli - tak jak to czynią kapłanki zakonu Sióstr Ducha - przedstawi mu listę pytań, chcąc ocenić, czy jego serce jest czyste? A jeśli zapyta: „Czy byłeś wierny pamięci swej żony?”.

- Mistrzu! Mistrzu!-Spomiędzy drzew wybiegł jeden z członków Bractwa Dziewięciu, wysłany na zwiady.

Kiedyś był ulubionym obiektem żartów towarzyszy po tym, jak żona obrzuciła go zgniłymi owocami, nazwała głupcem i wróciła do Mayapan. Po jakimś czasie spotkał nową dziewczynę i ożenił się z nią.

Niedawno okazało się, że jego nowa żona jest brzemienna. - Mistrzu! - wyrzucił zdyszanym głosem, dobiegłszy do Kaana. - Trzy trupy! Tam! - wskazał za siebie.

Gestem nakazując ciszę, Kaan chwycił swą włócznię i poszedł za zwiadowcą. Tonina za nim. Po drugiej stronie gęstego zagajnika natrafili na wzgórze pokryte bujną roślinnością. Zobaczyli tam jaskinię, a u wejścia do niej trzech martwych mężczyzn. Kaan zatrzymał się, rozejrzał uważnie, nasłuchując odgłosów dzikiego zwierza lub uzbrojonych ludzi. Nic takiego jednak nie zauważył, podszedł więc bliżej, a jego towarzysze za nim, z włóczniami gotowymi do odparcia ataku.

342

Z bliska martwe ciała wyglądały zagadkowo. Mężczyźni leżeli na wznak, spokojnie, jakby spali. Nie było widać żadnych ran, krwi, żadnych śladów walki. Ich odzież była całkowicie przemoczona. Tonina poznała, że utonęli.

Nagle z wnętrza jaskini dobiegły jakieś głosy, odbijające się echem od podziemnych ścian. Na światło dzienne wyłoniło się dwóch mężczyzn ciągnących następnego trupa.

Kaan krzyknął. Znaleźli Balama.


Rozdział Czterdziesty Czwarty.


- Druhu! - zawołał Balam. - Niech bogom będą dzięki, że nas w końcu znaleźliście.

- Dlaczego uciekłeś z Copan nocą jak złodziej? - wybuchnął Kaan. - I dlaczego zabrałeś kamień z hieroglifami?!

Balam przybrał minę urażonej niewinności.

- Złodziej? Druhu, czy wódz Ocelot ci wszystkiego nie powiedział? Zostawiłem u niego wiadomość dla ciebie!

- Żadnej wiadomości od ciebie nie dostałem - rzekł Kaan ponuro.

- A ja temu draniowi uwierzyłem! - mówił Balam, rozbawiony tym, jak łatwo przychodzą mu kłamstwa i jakie są skuteczne, bo wyraz twarzy Kaana zmienił się szybko z gniewnego w zakłopotany.

Manipulowanie ludźmi było nową postacią władzy, którą Balam uprawiał teraz z radością. - Poszedłem pierwszy, żeby ci przygotować grunt! Chciałem ci się odwdzięczyć. Przez całą podróż z Mayapan do Copan ty, druhu, wziąłeś na siebie wyszukiwanie drogi, torowanie, a ja z towarzyszami szliśmy już gotową trasą. Nadszedł czas, by ci się odwzajemnić. Zostawiłem ci wiadomość u wodza Ocelota, więc przez cały czas myślałem, że idziecie moim

343

śladem. Ale, chwała bogom, nawet bez wiadomości od Ocelota trafiliście za mną. - Ponieważ Kaan nie wyglądał na całkiem przekonanego, Balam szybko dorzucił: - Druhu, znalazłem Ziemną Boginię.

Twarz Kaana natychmiast się wypogodziła.

- Ci czterej ludzie - Balam wskazał na trupy - oddali życie, próbując ją wyratować. Ale tam wszystko jest zalane, druhu. Bogini żyje w podziemnej rzece.

- Skąd wiesz? - spytała Tonina, postępując krok do przodu.

Balam obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Najchętniej chwyciłby ją za gardło i wycisnął z niej życie do ostatniej kropli. Miał jednak swój plan, w którym ona i Kaan odgrywali ważną rolę.

- Rozpytywałem wśród miejscowych chłopów - wyjaśnił. - Tutejsi gospodarze są bardzo uczynni - dodał, mając na myśli hodowcę kukurydzy, którego zamęczył torturami na śmierć, aby uzyskać potrzebne informacje. - Należało znaleźć kamienną stelę, taką jak te, które widzieliśmy w Tikal i Copan, bardzo starą i skrytą głęboko w puszczańskiej gęstwinie. Patrzcie tam - wskazał na kępę krzaków, z której wystawał

przekrzywiony kamienny posąg przedstawiający kobietę na tronie. - Ten chłop powiedział, że według legendy taka stela pokazuje miejsce, gdzie ukryta jest Ziemna Bogini. Trzeba było odnaleźć wszystkie stele w okolicy, a jest ich wiele, druhu, ale w końcu trafiliśmy na tę.

Kaan i Tonina spojrzeli na miejsce, skąd odłupano kawałek kamienia z inskrypcjami.

- Widzicie? - Balam przyłożył kamień z inskrypcją do steli. Pasował dokładnie.

Kaan zajrzał do wejścia jaskini.

- Ona jest tam?

- Na to wygląda. Ale nie będzie łatwo do niej dotrzeć. Weszli do jaskini. Jej dnem płynął strumień.

- Płynie pod tym wzgórzem - powiedział Balam, wskazując na ciemną wodę. Jego głos odbił się echem od wilgotnych ścian. W półmroku dostrzegli podwodny otwór w skalnej ścianie. - Moi ludzie wpłynęli w ten otwór, ale wszyscy utknęli. Musieliśmy ich wyciągać, ale już było za późno.

Tonina widziała, że z miejsca, gdzie stoją, nie sposób określić rozmiarów otworu ani tego, jak głęboko się znajduje. Z doświadczenia wiedziała, że woda oszukuje wzrok.

- Popłynę tam - rzekła.

Przez twarz Balama przebiegł pogardliwy grymas, ale nikt tego nie zauważył, bo wszystkie oczy były skierowane na Toninę. Balam nienawidził jej jak nigdy dotąd. Marna dziewucha chce być lepsza od jego najsilniejszych i najdzielniejszych wojowników. Kaan chwycił ją za ramiona.

- Jeśli szybko nie wrócisz - powiedział - pójdę za tobą.

- Przecież nie umiesz pływać - szepnęła, patrząc mu w oczy.

Zacisnął palce na jej barkach.

- Popłynę, jeśli będę musiał.

Wydawało jej się, że zaraz ją pocałuje, tutaj, na oczach wszystkich. Zbliżył twarz, a ona miała nadzieję, że ją pocałuje, a równocześnie bała się tego. Kaan cofnął się, uświadomiwszy sobie nagle obecność Balama i całej reszty.

Przed wejściem do zimnej wody Tonina pomyślała o wielkiej gromadzie, która teraz zebrała się przed jaskinią, czekając niecierpliwie. Pomyślała o ludziach, którzy jej zaufali, którzy szli za nią - najpierw po czerwony kwiat, a teraz w nadziei na spotkanie z Ziemną Boginią. Wiedziała, że wszystkich dręczy to samo pytanie: czy bogini spełni więcej niż jedno życzenie? A jeśli tylko jedno - to czyje? I w każdym sercu kryła się odpowiedź: moje.

Tonina odmówiła półgłosem modlitwę:

344

345

- O duchy tej jaskini, przybywam w pokojowych zamiarach. Nie chcę niczyjej szkody. Chciałabym tylko porozmawiać z Ziemną Boginią.

Powiedziawszy to, zanurzyła się w zimnej, wartkiej wodzie. Trzymając głowę nad powierzchnią, dała się unieść prądowi ku otworowi w ścianie. Zaczerpnąwszy pełne płuca powietrza, zanurkowała, wymacała otwór i wpłynęła w ciasny tunel.

Kaan stał na brzegu podziemnego strumienia i niespokojnie patrzył w ciemną wodę, a tymczasem Balam wyszedł ze swoimi ludźmi na zewnątrz i poinstruował ich, co mają uczynić, gdy Tonina wyprowadzi Ziemną Boginię.

- Zabijcie Kaana i dziewczynę, jeśli będzie trzeba, ale bogini musi należeć do nas.

Pływanie w podziemnym tunelu to nie to samo co pływanie w dobrze znanej lagunie Wyspy Pereł. Tonina jeszcze nigdy nie pływała w takim mroku, gdzie nie ma najmniejszej plamki światła. Starała się nie myśleć o tym, że otaczają ją twarde skały, że nie ma nad głową powierzchni, gdzie można zaczerpnąć powietrza, płynęła miarowymi, silnymi ruchami ramion. Posuwała się powoli i z trudem, bo napotykała występy skalne i przewężenia. Tunel zdawał się nie mieć końca. Płuca zaczęły ją boleć, ale było za ciasno, by zawracać, a ponadto prąd był zbyt silny. Utopi się!

A jeśli się szybko nie wynurzy, Kaan wskoczy za nią…

Nagle, bez ostrzeżenia, korytarz się skończył. Koziołkując w wodospadzie, wylądowała w czarnym podziemnym jeziorze. Wyskoczyła na powierzchnię, zaczerpnęła powietrza i podpłynęła do brzegu.

Zatrzymała się tam, oddychając ciężko i czekając, aż wzrok przyzwyczai się do panującego tu półmroku.

Okazało się, że znalazła się w wielkiej podziemnej komorze o kopułowatym sklepieniu.

Gdy oddech się jej uspokoił, a strach minął, wygramoliła się z wody na brzeg i stanęła na drżących nogach. Widziała

coraz więcej szczegółów: skalne ściany, gliniaste, wilgotne dno, stożkowate stalagmity wyrastające ku górze na spotkanie z wiszącymi soplami stalaktytów. Źródłem światła był niewielki otwór, wysoko, u szczytu kopułowego sklepienia. Wpadały przezeń promienie słońca, w ich blasku widziała chłodne jezioro, wodospad i…

Tonina przyglądała się w zdumieniu. Bezpośrednio pod otworem w sklepieniu, na płaskim dnie pieczary, znajdował się ogródek. Zieleniły się starannie uprawione grządki. Dostrzegła pomidory, jagody, jakieś kwiaty. Kwitnące pnącza rozpięte na tyczkach. Pod ścianą w głębi zobaczyła miejsce do spania - leżała tam mata przykryta pledem. Obok widniał ołtarzyk. Kącik kuchenny można było poznać po czarnym kręgu paleniska i rzędach glinianych dzbanów i misek.

Usłyszała okrzyk zdumienia, odwróciła się i ujrzała zjawę. Tonina odruchowo nakreśliła ochronny znak w powietrzu, ale po chwili uświadomiła sobie, że to nie zjawa, lecz kobieta, która przygląda się jej szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.

Patrzyły na siebie przez dłuższą chwilę z dwóch stron smugi światła spływającej z góry, w akompaniamencie melodyjnego plusku wodospadu. Toninie zdało się, że przez szum wody słyszy śpiew ptaka, ale nie mogła go poszukać wzrokiem, bo nie potrafiła oderwać oczu od postaci kobiety w bieli.

Miała na oko z osiemdziesiąt lat i była nieskazitelnie czysta. Jej długa biała suknia, choć poszarpana i wystrzępiona, była bez skazy. Nieskazitelnie czyste były siwe włosy, zaplecione w dwa długie warkocze sięgające niżej pasa. Jakby nie spędziła samotnie wieków w jaskini, pomyślała Tonina, lecz była elegancką damą otoczoną liczną służbą.

- Czy jesteś duchem? - spytała w końcu stara kobieta. Mówiła językiem Majów, a głos miała łagodny i ciepły.

Tonina nie mogła wykrztusić słowa. Jak należy się zwracać do bogini?

346

347

- Nie.

- Ale… masz taką twarz…

Tonina uświadomiła sobie, że na twarzy rozmazała jej się farba, co rzeczywiście mogło jej nadać wygląd białego upiora.

- Przybyłam, aby cię uwolnić. Znów cichy okrzyk zdumienia.

- Czy to prawda?

Tonina skinęła głową. Z włosów i odzienia kapała jej woda.

- Moi przyjaciele czekają, aby cię stąd wydobyć. Kobieta się rozpłakała.

- Tak długo czekałam - szlochała, ukrywszy twarz w dłoniach.

Tonina podeszła do niej i niepewnie objęła ją ramieniem, chcąc dodać otuchy. Ziemna Bogini była wstrząsająco drobna i chuda. Jej pomarszczona, stara twarz nasunęła Toninie na myśl H’meen. Nagle kobieta spytała:

- Czy jest z tobą Cheveyo?

- Cheveyo?

- A może król cię przysłał?

- Jaki król?

- Łaskawie nam panujący Pac Kinnich.

Tonina wiedziała, że niedalekie Palenque zostało opuszczone dawno temu.

- Tu nie ma już żadnego króla - powiedziała łagodnie, myśląc o tym, jak się wydostać z tej jaskini.

Kobieta spojrzała na swe dłonie pokryte starczymi plamami, na swe długie siwe włosy.

- Tkwiłam tu pod ziemią wiele lat. Pewnie mój ukochany Cheveyo już nie żyje. Wszyscy odeszli. Nawet ten zły człowiek, który mnie tu uwięził, dawno rozsypał się w proch… Jak masz na imię, dziecko?

- Tonina.

- A ja Ixchel. Niech cię bogowie błogosławią, Tonino, że mnie tu znalazłaś. Odwdzięczę ci się, jak tylko będę potrafiła.

Tonina rozglądała się po podziemnej komorze. Jak się stąd wydostać?

- Drogą, którą tu dotarłam, nie możemy się wydostać

- wskazała na wodospad. - Czy jest stąd jeszcze jakieś wyjście? - zapytała, choć wiedziała, że pytanie jest bez sensu, bo gdyby wyjście było, bogini skorzystałaby z niego już dawno temu. Przypomniała sobie, że Kaan obiecywał popłynąć za nią, gdyby długo nie wracała. - Musimy się spieszyć - powiedziała. Kaan się utopi, to pewne.

Nagle znów rozległ się melodyjny śpiew. Tonina zobaczyła ptaka, siedział na kiju, przywiązany za nogę sznurkiem. Gdy przyjrzała mu się bliżej, zachwyciła się nim. Słyszała o wspaniałym ptaku kwezalu, niedużym, podobnym do papugi, o jaskrawym upierzeniu - połyskującym zielonym grzbiecie i karmazynowym spodzie ciała. Jego długie jaskrawozielone pióra z ogona cenione są wyżej od złota czy jadeitu, a sam ptak jest czczony jako związany z Kukulkanem, jednym z najwyższych bóstw Majów.

Zabicie tego świętego ptaka karane jest śmiercią. Toninie nigdy nie udało się go zobaczyć, choć sporo czasu spędziła już w dżungli.

Ptak siedział spokojnie na wysokiej poprzeczce, nadymając czerwoną pierś, a długie pióra ogonowe

sięgały aż dna jaskini. Ixchel pogładziła go po głowie i rzekła:

- Został skazany wraz ze mną na dożywocie w tej ciemnicy. Wiernie mi towarzyszył przez te wszystkie lata.

Tonina zauważyła, że uwięź ptaka jest na tyle długa, by pozwolić mu latać pod kopulastym sklepieniem pieczary, ale uciec przez otwór u góry nie mógł. A gdyby go tak uwolnić? Może Kaan i pozostali zauważyliby, jak wyfruwa, i domyśliliby się, że trzeba wejść na szczyt wzgórza?

Opowiedziała o tym pomyśle Ixchel, a bogini rzekła:

- W takim razie musimy tak uczynić. Przywiążę mu coś do nogi, żeby twoi przyjaciele poznali, że to nie zwykły dziki ptak.

348

349

Kwezal siedział spokojnie, gdy Ixchel przywiązywała mu wstążkę do łapy. Tonina wyciągnęła nóż i przecięła sznurek. Zaklaskały obie, by poderwać ptaka do lotu.

Pofrunął wysoko, znalazł otwór i śmignął - ale nie w tę stronę co trzeba. Tonina uświadomiła sobie poniewczasie, że teraz trwa właśnie pora godowa kwezali. Instynkt każe ptakowi szukać partnerki.

Patrzyły na otwór w kopule, oczy łzawiły im od wpatrywania się w skrawek nieba, pociemniały teraz od chmur.

Nic.

Czas się dłużył. Nagle… Ptak wrócił.

- Nie! - krzyknęła Tonina, gdy wylądował spokojnie na poprzeczce swojego kija.

Ixchel zaczęła do niego przemawiać, gładzić go po czubie na głowie, a potem znów zaklaskała w ręce.

Ptak wyfrunął ponownie i - tak jakby zrozumiał, na czym polega jego zadanie - po wydostaniu się z otworu skierował się we właściwą stronę.

Tymczasem u wejścia do jaskini Kaan był już nie na żarty zaniepokojony. Tonina stanowczo za długo nie wraca. Jak głęboko we wnętrzu tego wzgórza znajduje się więzienie Ziemnej Bogini? A jeśli Toninę porwał

nurt podwodnej rzeki i niesie ją aż do zatoki Campeche? Zmyje ją do morza! Przeklinając siebie, że pozwolił jej na to szaleństwo - przecież trzeba było wymyślić jakiś inny sposób dotarcia do bogini - zrzucił

z siebie opończę i ruszył do wnętrza jaskini.

- Mistrzu, czekaj! - krzyknął Bezwłosy. - Zginiesz! Ale Kaan był zdecydowany. A wtedy Jednooki zawołał:

- Patrzcie! Co to jest?

Wszyscy podnieśli wzrok do góry i osłonili oczy dłońmi. Zobaczyli pięknego kwezala, jak krąży nad ich

głowami, a jego długi zielony ogon powiewa niczym proporzec.

350

- Ma coś na nodze - zauważył Kaan. - To nie jest dziki ptak.

Gdy kwezal zrobił nagły zwrot i poszybował ku szczytowi wzgórza, Kaan ruszył tam biegiem. Pozostali za nim.

Wspinali się na wzgórze, nie spuszczając ptaka z oka. Ten od czasu do czasu zniżał lot, niekiedy zataczał

nad nimi krąg, ale ciągle zmierzał ku szczytowi. Gdy tam dotarli, po chwili gorączkowych poszukiwań znaleźli otwór w ziemi. Kaan upadł na kolana i zaczął wołać. Usłyszał głos Toniny:

- Jestem tutaj! Znalazłam ją! Spuśćcie tu liny i wyciągnijcie nas stąd.

Z hamaka sporządzono uprząż, którą spuszczono do otworu. Tonina pomogła Ixchel usadowić się w hamaku, po czym usiadła sama i objęła ją mocno. Wiedziała, o co poprosi boginię, gdy tylko wynurzą się na powierzchnię: żeby spełniła życzenie Kaana. Unosząc się powoli z dna jaskini, myślała: ja sobie poradzę. A na ratowanie duszy Jadeitowego Nieba zostało już tylko pięćdziesiąt dni.

Toninę i Ixchel wyciągali z jaskini ci sami mężczyźni, którzy wyrwali Bezwłosego z grzęzawiska.

Tymczasem wojownicy Balama stali w pogotowiu, by porwać Ziemną Boginię. Balam wiedział, że działając z zaskoczenia, nie napotka oporu. Chwyci boginię i umknie z nią, zanim Kaan zdąży wyciągnąć nóż z pochwy.

Ale gdy tylko pojawiła się białowłosa kobieta, ludzie Balama upadli na kolana i uderzyli czołem o ziemię.

Tak samo jak i cała reszta. Sam Balam znieruchomiał z wrażenia. Znaleźli się w obliczu żywego bóstwa.

Kaan pospiesznie pomógł Toninie wyswobodzić się z uprzęży.

- Chwała bogom, że nic ci się nie stało. - Farba na twarzy dziewczyny rozmazała się, a jej odzież była mokra. - Tonino, chciałbym, żebyś to ty poprosiła boginię o spełnienie twojego życzenia. Tak naprawdę to ty ją uratowałaś, a myśmy czekali w bezpiecznym miejscu.

351

Tonina uśmiechnęła się i położyła mu rękę na ramieniu.

- Kaanie, ona nazywa się Ixchel. Powiedziała mi, że wynagrodzi nas, jakkolwiek będzie potrafiła. A ty musisz ratować Jadeitowe Niebo.

- Szlachetna pani - rzekł Kaan, klękając przed Ixchel. - Mamy zaszczyt… - głos mu się załamał.

Oczy Ixchel wypełniły się łzami na widok tych śmiałków, którzy przybyli ją uratować. Potem popatrzyła na niebo, na chmury, na las ciągnący się po horyzont niczym zielone morze i zadrżała z radości.

- Naprawdę jestem wolna? - wyszeptała.

- Jesteśmy do usług! - zawołał Balam, który wreszcie wziął się w garść, ale pojął też, że porwanie bogini dla siebie nie będzie łatwym zadaniem. - Czym możemy ci służyć, o pani?

- Zabierzcie mnie do Świątyń Czasu. Nie zdołam dojść sama tak daleko.

Balam uderzył się w pierś.

- Pozwól, pani, że cię zaniosę.

Przyjrzała mu się, zauważyła pochyłe czoło, skośne oczy, cofnięty podbródek i wielki garbaty nos, pełen ozdób. Potem spojrzała na Kaana, który przed nią klęczał, uznała jego twarz za sympatyczniejszą: prosty nos, kanciasta szczęka. Długie włosy miał upięte w ogon jaguara, miał też jadeitowe kolczyki i tatuaże na modłę Majów, ale… nie był Mają.

- Chciałabym, żeby on mnie niósł - rzekła.

Balam wycofał się, upokorzony. Kaan delikatnie wziął na ręce lekką jak piórko kobietę i ruszyli w dół.

Tonina szła obok, a kwezal krążył nad ich głowami. Za nimi ciągnął podniecony orszak. Szli tak przez las aż do legendarnego miasta Palenque.


Rozdział Czterdziesty Piąty.


Starożytne miasto było głównym ośrodkiem regionu zwanego Chiapan Wschodnim, składającego się z wysokich gór wznoszących się nad gęsto zalesioną równiną nadmorską. To był najdalszy zachodni skraj wpływów Majów. Dalej, w przyprószonych śniegiem górach Chiapan, ludzie już nie posługiwali się mową Majów, używali innych niż Majowie kalendarzy i czcili innych bogów.

Miasto składające się z niezliczonych domów mieszkalnych i budynków publicznych leżało u stóp zalesionych wzgórz wznoszących się stromo z płaskiej równiny nadmorskiej. Potężne kamienne budowle odcinały się kontrastowo od zielonego tła bujnej roślinności, a ścieląca się nisko poranna mgła nadawała im tajemniczy, nieziemski wygląd. Widać było na pierwszy rzut oka, że miasto, tak jak Copan i w dużej mierze Tikal, było opuszczone od stuleci. Krwawo czerwone stiuki i jaskrawo niebieskie ornamenty ocalały tylko we fragmentach. Ixchel głośno wyrażała zaskoczenie tym stanem rzeczy. A więc była aż tak stara?

- Miasto było opuszczone od dawna, z jakich powodów, nikt nie wie. W moich czasach zamieszkana była tylko jego część - wyjaśniała towarzyszom, którzy z wielkim zaciekawieniem oglądali ogromne piramidy schodkowe wynurzające się z mgły.

Przybycie wielosetosobowej gromady obwieściły ostrzegawczymi krzykami wyjce i papugi. Kaan i Balam, idący na czele swoich połączonych teraz grup, w zadziwieniu przyglądali się wykopanemu głęboko kanałowi, którym płynęła wartko woda spoza miasta, znikającemu pod wybrukowanym placem

centralnym i pojawiającemu się znowu po drugiej stronie placu.

- Setki lat temu - mówiła Ixchel z oczami pełnymi łez na widok miasta, za którym tak bardzo tęskniła - król Pacal

352

353

zbudował płaskie przykrycie nad kanałami doprowadzającymi wodę, a jego budowniczowie wymyślili sposób dostarczania wody z dołu do góry, więc pałace i świątynie miały zapewnioną dostawę wody bieżącej z tych podziemnych strumieni. A ile było fontann! Ach, jakie piękne były te fontanny! •-

wykrzyknęła, rozglądając się po porośniętym chwastami placu. Potem opuściła drobną głowę na ramię Kaana i zapłakała.

Przybysze szli główną ulicą miasta w nabożnym milczeniu, mijając jeden za drugim wspaniałe niegdyś budynki, niemych świadków epoki, która dawno przeminęła. Nawet niemowlęta na rękach zamilkły, setki par oczu przyglądało się zrujnowanym budowlom, które powoli zarastały bujną, zaborczą roślinnością.

Szuranie setek par stóp w sandałach po wilgotnym bruku brzmiało jak szept bogów.

Balam czuł skurcz w żołądku. Widok zrujnowanych, opuszczonych miast dziwnie go niepokoił. Co się stało z ludźmi, którzy tę wspaniałą metropolię zbudowali? Gdzie są ich potomkowie? Czy taka sama przyszłość czeka Uxmal i Mayapan? Całe królestwo Majów?

- Tam! - Ixchel pokazała trzęsącą się dłonią. - Tamte trzy piramidy to Świątynie Czasu. Zanieście mnie do środkowej, tej najwyższej.

Gdy przybyli do stóp piramidy, Kaan rozkazał ludziom, żeby zostali na placu i rozbili obozowisko. Złożyli swoje bagaże i zaczęli się rozpakowywać. Bezwłosemu i pozostałym członkom Bractwa polecił

zorganizować zespoły, które wystarają się o wodę pitną i opał, a także stworzyć ekipę wspierającą H’meen w opiece nad tymi, którzy potrzebują pomocy medycznej. Z Balamem po prawej, a Toniną po lewej ręce, z Jednookim zamykającym mały orszak, Kaan, niosąc na rękach boginię, ostrożnie wszedł na strome schody. Było ich wiele, okazały się śliskie z wilgoci.

Tłum na placu krzątał się przy zakładaniu obozowiska, ale zachowywał czujne milczenie. Co się teraz wydarzy? Jakich cudów dokona bogini? W sercach wciąż od nowa pojawiało się pytanie: czy dziś już ozdrowieję? zyskam bogactwo? osiągnę szczęście?

Gdy Kaan dotarł do kamiennego sanktuarium na szczycie piramidy, Ixchel rzekła:

- Wnieś mnie do środka.

Kaan poczuł, że zadrżała z podniecenia. On też był napięty z oczekiwania, serce biło mu gwałtownie, nie wiedział, jakich cudów może się spodziewać. Tonina z trudem chwytała oddech, wciąż myśląc o życzeniach, które bogini zechce spełnić. A Balam, posępny i zły, starał się wymyślić, jak przekona boginię, by spełniła jego i tylko jego życzenie.

Gdy znaleźli się w wilgotnym, ponurym wnętrzu, Ixchel zakrzyknęła:

- A gdzie kapłani? Gdzie wota i kadzidło?

Jej wybawcy nagle się przestraszyli. Czyżby bogini miała na nich wyładować swój gniew za to, że jej sanktuarium zostało porzucone i zaniedbane? Zamiast spełnić życzenia, rzuci na nich klątwę?

Weszli w wąski ciemny korytarz. Po kamiennych ścianach ściekała woda, posadzka była wilgotna. Dotarli do wewnętrznego sanktuarium z niskim kamiennym ołtarzem, za którym stała wielka kamienna stela, na niej zaś wyryty był wielki krzyż, a po jego dwóch stronach postacie króla i boga. Kaan i Balam rozpoznali symbol Drzewa Świata, bo podobne święte miejsca istniały w Mayapan i Uxmal. Wiedzieli, że krzyż jest symbolem świętej topoli - Drzewa Życia, fundamentu wszystkich wierzeń majańskich. Główny pień wznosi się ze świata Podziemi, a rozłożone ramiona podtrzymują niebiosa. U podstawy drzewa krzyża widać przerażającą twarz potwora, co opisuje pokonanie zła na świecie.

Toninie te symbole także nie były obce. Widziała malowidło ścienne przedstawiające dziwne drzewo o rozłożonych gałęziach w kryjówce, w której spędzili noc z Dzielnym Orłem w Chichen Itza.

354

355

Kaan delikatnie postawił Ixchel na mokrej kamiennej posadzce i podtrzymywał chwilę, nim nie stanęła o własnych siłach. Wiekowa kobieta w milczeniu rozejrzała się dookoła. Pozostali starali się nie okazywać po sobie zniecierpliwienia. Jednooki z trudem znosił bliskość człowieka, który go omal nie zabił.

Balam tymczasem nie zwracał uwagi na nic i nikogo, zależało mu tylko na tym, by wreszcie poprosić boginię o odzyskanie Zival.

Po dłuższej chwili podeszła do zniszczonej drewnianej skrzyni ustawionej pod ścianą. Wieko było rozbite na drzazgi, które poniewierały się na podłodze. Zajrzała do środka i mruknęła:

- Chwała bogom, nie zginęło. Kaan zajrzał do skrzyni.

- Ale tu nic nie ma, czcigodna pani.

- Podważ dno skrzyni.

Zrobił, jak mu powiedziała. Pod dnem ukazało się jakieś zawiniątko.

- Możesz mi to dać? - poprosiła.

Kaan wyjął przedmioty zawinięte w płachtę z ponaszywanymi piórami. Płachta wyglądała na bardzo starą. Kolory spłowiały, a część piór wypadła. Ixchel uśmiechnęła się i przycisnęła zawiniątko do piersi.

- Mój skarb. - Rozejrzała się po twarzach towarzyszy i szybko dodała: - Ach, nie taki skarb, jak myślicie.

Nie ma tu ziaren kakaowych ani brył jadeitu, nie ma złota ani bursztynu. Tylko papier - rzekła cicho. -

Bardzo stary papier. - Zwróciła się do Kaana: - Czy mógłbyś mnie znieść ze schodów? Potem już pójdę sama.

Kaan zerknął niepewnie na Toninę.

- Pójdziesz? - spytał. - Ale dokąd?

- Chciałabym teraz iść do domu.

- Do domu! - wykrzyknął Balam. - Więc ta świątynia to nie twój dom?

- Ta świątynia? A dlaczego…? - Nagle szeroko otworzyła oczy. - Ach, teraz rozumiem. Myślicie, że jestem Ziemną Boginią. Czy to dlatego mnie uratowaliście? - spojrzała pytająco na Toninę. - Jestem wprawdzie stara, ale nie aż tak. I nie jestem boginią. Jestem zwykłą śmiertelniczką.

Kaan zmarszczył czoło.

- To znaczy, że jesteś kapłanką?

- Nie jestem nikim nadzwyczajnym. Zwykłą skromną służebnicą bogów.

Balam omal nie splunął z obrzydzeniem. Stara kobieta. Tyle czasu i wysiłku na marne. Kaan, niczym tonący brzytwy, chwycił się ostatniej iskierki nadziei:

- Jak daleko stąd jest do Teotihuacan?

- Do Boskiego Miasta? - Teraz Ixchel zmarszczyła czoło. - Niech pomyślę. Jeśli dobrze pamiętam, Teotihuacan leży jakieś sto dni drogi stąd. Na północy. Droga zaczyna się na zachód stąd, w odległości siedmiu dni marszu.

Nadzieja zgasła. Czas uciekł.

- Skoro nie jesteś boginią - odezwała się Tonina - to jak powstał ten piękny podziemny ogród?

- Człowiek, który mnie uwięził w jaskini, nie chciał, bym umarła. Dlatego zostawił mi zapasy: nasiona, sadzonki, abym mogła się utrzymać i zaznać samotności przez wiele, wiele lat.

Jednooki nie mógł dłużej milczeć.

- A w takim razie co z boginią?

- Podanie o Ziemnej Bogini powstało na długo przed tym, nim mnie uwięziono w pieczarze - wyjaśniła Ixchel. - Nie wiem, jakie są źródła tej opowieści. Być może dawno, dawno temu pogrzebano żywcem jakąś kobietę, tak jak mnie, ale nikt jej nie uratował, a potem narosła wokół tego legenda. -• Gdy zobaczyła ich zawiedzione miny, dodała: - Ale ja będę się za was modliła i poproszę bogów, aby spełnili wasze najskrytsze życzenia. Czy możemy już iść do mojego domu?

Kaan znów wziął Ixchel na ręce. Wyszli z sanktuarium i schodzili, poważni, po stromych, śliskich schodach.

Teraz

356

357

już bez podniecenia i radości, ale w milczeniu i smutku. Gdy zeszli na dół, wieść o tym, że kobieta nie jest Ziemną Boginią i nie może spełniać życzeń, rozeszła się w tłumie lotem błyskawicy.

Gromada, która szła za Kaanem opustoszałymi, zarośniętymi chwastem ulicami Palenque, była zdezorientowana i przybita. Ludzie nie mogli pojąć, jak to się stało, że przewędrowali taki szmat drogi, zostawili swoje domy i bliskich, by podążać za mrzonką. I co się teraz z nimi stanie? Wtem zakiełkowała wśród nich nowa idea, nie wiadomo, czy miała jednego autora czy wielu, ale zaczęła przechodzić z ust do ust, rozprzestrzeniać w tłumie jak pożar: przecież ta stara kobieta musi przynosić szczęście.

To z pewnością najstarszy człowiek, jakiego kiedykolwiek widzieli. I przeżyła pod ziemią wiele, wiele lat.

Jak się jej to udało? W ogóle dożyć takiego wieku to rzadkość. Życie siłą rzeczy jest niebezpieczne, dlatego ludzie w podeszłym wieku cieszyli się wielkim szacunkiem i uważano, że przynoszą szczęście. W

takim razie o ile więcej szczęścia miała - i musi przynosić innym - ta drobna kobieta, skoro przeżyła tyle lat uwięziona pod ziemią?

Niektórzy również zwracali uwagę, że kwezal, ptak niezwykle rzadki i prawie nigdy nie widywany, będący według podań i legend posłańcem bogów, krąży nad jej głową. A więc - uznał tłum - ta kobieta musi być wybranką bogów, musi mieć niezwykłe moce i przynosić szczęście każdemu, kto znajdzie się w pobliżu.

Może nawet to lepsze niż znalezienie Ziemnej Bogini, tłumaczyli sobie nawzajem ludzie, bo bogini mogła tylko spełnić jedno życzenie, a ta siwa kobieta przyniesie szczęście wszystkim.

Tok myślenia Balama był zupełnie inny, choć i jego zainteresowanie starą kobietą wzrosło, a nie zmalało.

Gdy tak kroczyli obok świątyń w napawającej melancholią mgle, patrząc na ciemne, puste portale obrośnięte pnączami i lianami i kapiące od wilgoci, Balam nie mógł oderwać myśli od zawiniątka, które kobieta zabrała ze Świątyni Czasu. Powiedziała, że to papier. Zatem książka?

Majowie byli fanatycznymi bibliofilami. Nie było zamożnego domu bez dużego księgozbioru, a właściciele uwielbiali się nimi chełpić. Szczególnie cenione były księgi stare i rzadkie, bo można było w nich znaleźć dawne, zapomniane opowieści. Balam interesował się książką Ixchel nie jako bibliofil czy miłośnik dawnych opowieści, ale ze względu na jej wartość rynkową. Jakiś kolekcjoner sowicie zapłaci za taki rzadki wolumin.

Od chwili oślepiającej wizji, którą miał na placu targowym w Tikal, gdy jasno ujrzał swoje przeznaczenie, książę Uxmal gromadził w tajemnicy kosztowności, które nosił przy sobie ukryte w grubym, szerokim pasie. W kieszeniach ze skóry jaguara chował bryłki jadeitu, sztuki złota, ziarno kakaowe, bursztyn. To wszystko będzie mu potrzebne w dniu, gdy będzie musiał zrealizować swój genialny plan.

Balam postanowił, że książka starej kobiety musi stać się jego własnością. Nie przewidywał problemów z odebraniem kobiecie pierzastego zawiniątka, gdy Kaan i reszta już sobie pójdą.

Tymczasem Ixchel zaprowadziła ich do piętrowego, murowanego domu z kamienia, z ogrodzonym murem dziedzińcem, drzwiami, oknami i solidnym dachem, pośród wysokich zielonych drzew i wielkolistnych paproci. Zabudowania były jednak opuszczone i obrośnięte pnączami. Nikt tu nie mieszkał, i to od bardzo dawna.

Na niebie zbierały się ciemne chmury, wilgotny wiatr wpadał do pustych komnat, a Ixchel stała w domu, który pamiętała zupełnie inaczej: z gobelinami, posągami, kwiatami i śmiechem.

- Co tu się stało? - wyszeptała.

Z wielkiego tłumu, który tłoczył się przed domem, ktoś podał do przodu bawełnianą kapę. Ktoś inny matę do spania. Jeszcze inni dzbany i misy. Jaja, soloną rybę i suszone jagody.

358

359

Dary dla kobiety, która miała tyle szczęścia, sprawią, że być może obdzieli ona tym szczęściem ofiarodawców. Tonina i Kaan ułożyli prezenty w domu, zamietli z podłóg liście, zerwali z okien pnącza, zapalili ogień, by wygnać wilgoć. Gdy Ixchel przyglądała się tej uczynnej krzątaninie, w której uczestniczył

nawet jednooki karzeł przynoszący szczęście, przyszło jej do głowy, co się tutaj musiało wydarzyć.

- Król był zły - rzekła, a wszyscy przerwali pracę i nastawili uszu. - Gdy przebrała się miara zła, bogowie przeklęli miasto, więc mieszkańcy musieli uciekać.

Przyciskając okryte piórami zawiniątko do piersi, Ixchel spoglądała na wielki tłum obcych, który tak niespodziewanie pojawił się w Palenque - orszak pielgrzymów liczących na cuda sprawiane przez Ziemną Boginię. Zaczerpnęła powietrza, westchnęła z drżeniem, a później uśmiechnęła się nieśmiało do swoich wybawców i przemówiła:

- Wprawdzie nie jestem boginią, której szukaliście, nie mam też majątku, ale chciałabym wam błogosławić. Dziękuję wam serdecznie za wybawienie z niewoli i pragnę użyczyć tyle szczęścia, ile mnie dali w swej łasce bogowie.

Tonina uklękła, by przyjąć błogosławieństwo, za nią Kaan, Jednooki, Bezwłosy i w końcu cały tłum stłoczony na dziedzińcu. Uklękli wszyscy. I wszyscy tłumaczyli sobie, że to przecież nieważne, że to nie jest prawdziwa bogini.


Rozdział Czterdziesty Szósty.


Ci, którzy już otrzymali błogosławieństwo, szykowali się do nocnego spoczynku w starych domostwach lub obozowali na brukowanych ulicach i placach, a reszta czekała cierpliwie w kolejce, by klęknąć przed obliczem kobiety przynoszącej szczęście. H’meen i Jednooki na ochotnika pomagali Ixchel w tym zadaniu.

Tymczasem Tonina poszła szukać Kaana.

Po otrzymaniu błogosławieństwa odszedł i zniknął gdzieś w tłumie. Zbliżał się już wieczór, powietrze było ciężkie od wilgotnego upału. Wprawdzie przestało padać, ale noc zapowiadała się dokuczliwie parna.

Znalazła go na polance za miastem. Stał nad brzegiem stawu, do którego wpadał niewielki wodospad, marszcząc ciemną powierzchnię wody. Przez chwilę nie podchodziła do niego, obserwując taniec księżyca z płynącymi szybko chmurami. Srebrny blask to zalewał dżunglę, to nikł, więc krajobraz zmieniał się co chwilę.

Tonina zwróciła uwagę na opuszczoną głowę Kaana, na jego oklapnięte ramiona, i pomyślała: stracił

resztkę nadziei. Tak by chciała go pocieszyć. Tak by chciała znać odpowiednie słowa albo czary. Tyle razem przeszli, mieli takie wielkie nadzieje, a teraz już po wszystkim.

Trzymał w dłoniach jakiś przedmiot i wpatrywał się weń. Pewnie coś, co należało do Jadeitowego Nieba -

może pukiel włosów, posążek Kukulkana, błękitne piórko. Może rozmawiał z duszą żony po raz ostatni, zanim na zawsze zamieni się w nicość? Może błaga ją o wybaczenie? Tonina żałowała, że nie wie, jak się modlić do zmarłych według obyczaju Majów. Spróbowałaby wtedy wytłumaczyć Jadeitowemu Niebu, że Kaan zrobił wszystko, co w jego mocy, że ma dobre serce i że gdyby tylko mogło się odstać to, co się stało, to nigdy by nie dopuścił, by została zamordowana.

Księżyc się schował, a po chwili znów pojawił, rzucając przez lukę w chmurach srebrny blask na pnącza i liany, na szerokie liście drzew i na jakieś stworzonka, których ślepia połyskiwały w ciemnościach. Nagle Toninie przyszło coś do głowy. Nadzieja była nikła, prawdopodobieństwo jeszcze mniejsze, ale tonącemu brzytwa wydaje się solidną belką.

Kaan drżał, choć noc była ciepła. Ten chłód nie pochodził z powietrza, ale z głębi jego zrozpaczonej duszy.

Wpatrywał się

360

361

w małe niebieskie piórko, trzymane w dłoniach, i nie mógł dojść do ładu z myślami i uczuciami. Czy dlatego tak hołubi to piórko, że kiedyś było własnością Jadeitowego Nieba, czy może dlatego, że dostał je od Toniny? Czy właśnie dlatego karzą go bogowie, że otworzył serce dla innej kobiety, choć nie było wolne?

Kaan nie znał odpowiedzi na te pytania, ale wiedział jedno: nie może powiedzieć Toninie, jak bardzo jej pragnie, jak bardzo chciałby zmyć farbę z jej twarzy i zobaczyć tę twarz w pełnej krasie, całować te wargi, które tchnęły w niego życie, gdy tonął. Na tym polega jego pokuta. Pragnąć bez zaspokojenia. Kochać bez wzajemności. Nie wiedział, jakie są uczucia Toniny do niego - co prawda połączył ich jeden żarliwy pocałunek po huraganie w Copan, ale potem już nic więcej - jednakże czasami, gdy złapał ją na tym, że na niego patrzy, serce podskakiwało mu w piersi, a w głowie pojawiała się cicha jak szept myśl: ona też to czuje. Ale pewności nie miał. I nigdy mieć nie będzie. To jeszcze jeden składnik jego pokuty.

Usłyszał dzwonienie muszelek wplecionych we włosy, a serce mu podskoczyło. Bał się towarzystwa Toniny, choć go pragnął. Żałował, że w ogóle się spotkali. Żałował, że nie może z nią spędzić reszty życia.

Gdy się do niego zbliżała, zmusił się, by nie odwrócić wzroku ze strachu, że zatonie w jej oczach. Gdy zobaczył, że ma znów starannie pomalowaną twarz, skrupulatnie odnowione wyspiarskie symbole znów zasłaniają jej rysy, równocześnie to błogosławił i przeklinał.

- Kaanie, przyszło mi coś do głowy. Skąd wiesz, że Jadeitowe Niebo została zamordowana? - spytała, wychodząc z cienia w srebrzysty księżycowy blask.

Wcisnął błękitne piórko w fałdę przepaski biodrowej. Nie miał na sobie peleryny, a że powietrze było ciepłe i wilgotne, jego klatka piersiowa połyskiwała od potu.

- Tak mi powiedział Balam. Powiedział, że członkowie Konsorcjum chcieli mnie ukarać w ten sposób za to, że nie zgodziłem się przegrać meczu.

362

- Chodzi mi o to, że jest możliwe, że ona jednak zginęła wskutek wypadku, bo zabójca nie zdążył przybyć na czas.

Zmarszczył czoło.

- Jak to?

- Kaanie, ja przecież byłam tuż obok. Nikogo w sypialni nie słyszałam. Byłam przekonana, że Jadeitowe Niebo potknęła się po prostu i uderzyła w głowę. A jeśli rzeczywiście tak było?

Zastanawiał się chwilę, po czym spytał:

- Ale jakie to ma znaczenie?

- Przecież wtedy jej dusza byłaby uratowana, nieprawdaż?

Popatrzył na nią zdezorientowany.

- Co przez to rozumiesz?

- Czy nie dlatego potrzebne ci było błogosławieństwo kapłanek zakonu Sióstr Ducha? Dlatego że twoja żona została zamordowana?

- Zamordowana - zdziwił się. - Zamordowana - powtórzył. I nagle zrozumiał: - Tonino, to nie dlatego potrzebne mi były kapłanki. Nie chodzi o przyczynę śmierci. To może być wypadek, choroba, starość.

Ważne jest to, czy osoba odmówiła przed śmiercią modlitwę pokutną. Więc nieważne, czy Jadeitowe Niebo zginęła z ręki zabójcy czy też był to nieszczęśliwy wypadek. Powiedziałaś, że zmarła od razu, a to znaczy, że nie miała czasu odmówić modlitwy.

Tonina przyglądała mu się. Jego urodziwa twarz to lśniła w blasku księżyca, to ginęła w mroku. Bulgotanie

małego wodospadu na omszałych głazach zdawało się wzmagać, w miarę jak do Toniny docierało znaczenie słów Kaana. Popatrzyła na pokryte liśćmi dno stawu, na księżyc i chmury odbijające się w jego powierzchni, wyglądające tak, jakby tam w dole istniał drugi świat. Gdy pojęła, co się stało, popatrzyła na Kaana z przerażeniem. Cóż ja narobiłam?!

- Ach, Kaanie, tak cię przepraszam!

363

- Przepraszasz? Za co? To nie twoja wina - rzekł ze smutnym uśmiechem. - Widocznie bogowie nie chcieli, bym osiągnął cel. Od początku splątali nasze ścieżki, a potem zadrwili sobie ze mnie tą pomyłką w odczytaniu mapy…

- Nie, nie! - zawołała, przysuwając się blisko. - Nie za to cię przepraszam. Nic nie wiedziałam o tym, że odmówienie modlitwy jest takie ważne. Sądziłam, że według wierzeń Majów, tak samo jak według naszych wyspiarskich wierzeń, dla zmarłego jest lepiej, jeżeli umrze szybko. Na Wyspie Pereł najbardziej boimy się, gdy ktoś umiera długo. Umierający jest podatny na wpływ złych duchów, które mogą porwać jego duszę. Skłamałam ci, Kaanie. Chciałam cię pocieszyć i dlatego skłamałam. A teraz okazało się, że ściągnęłam na ciebie cierpienie i udrękę.

Ściągnął brwi.

- Skłamałaś? O co chodzi?

- Jadeitowe Niebo nie umarła natychmiast. Powiedziałam ci, że tak było, bo nie chciałam, byś się tym dręczył. Kaanie, ona coś mówiła, zanim odeszła. Ja wtedy ledwie rozumiałam wasz język, ale pamiętam słowa.

- Co powiedziała? - wyszeptał przez ściśnięte gardło.

- Mówiła wiele słów, ale jedno, które zrozumiałam, to „cierpię”, więc nie chciałam ci mówić, że w ostatnich chwilach cierpiała.

Ściągnął brwi jeszcze mocniej. Tonina powiedziała k’iinaam, co rzeczywiście oznacza „cierpię”, ale on się zastanawiał, czy się nie przesłyszała.

- To na pewno było to słowo? A nie na przykład k’inn - zapytał, mając na myśli majański wyraz „słońce”.

Tonina zastanawiała się chwilę.

- Rzeczywiście - powiedziała, uświadamiając sobie, że łatwo było pomylić te słowa: „słońce” - k’inn, i

„cierpię” - k’iinaam. Zwłaszcza że Jadeitowe Niebo miała już trudności z mówieniem.

364

- A może powiedziała też kiichpan? - zapytał, mając na myśli słowo „piękny”.

Tonina otworzyła szeroko oczy. Wspominając teraz tamtą straszną noc z dzisiejszą, lepszą znajomością mowy Majów, uświadomiła sobie, że rzeczywiście mylnie zinterpretowała słowa umierającej. Myślała, że Jadeitowe Niebo mówi k’iinaam, czyli skarży się na cierpienie, a ona naprawdę powiedziała k’inn kiichpan, „piękne słońce”.

- Tak, jestem pewna, że to właśnie powiedziała. Czy to coś ważnego?

- Tonino, słowa „piękne słońce” występują w modlitwie pokutnej!

- Guay! - wyszeptała, zasłaniając usta ręką.

- A jak długo… - zaczął, czując rosnące podniecenie. - Jak długo mówiła? Czy to była tylko chwila? Krótka chwila?

- Nie. Zaczęła mówić, jeszcze zanim do niej dobiegłam. Potem uklękłam przy niej i położyłam sobie jej głowę na kolanach. Mówiła cały czas. Nie rozumiałam jej. Próbowałam ją pocieszyć. Wzywałam pomocy, a ona cały czas wypowiadała jakieś słowa…

- To znaczy, że jej dusza jest uratowana, od razu była uratowana! - zawołał Kaan niemal na cały głos. - I dusza mojego syna!

- Tak mi przykro - powtórzyła.

- Przykro?! Nie! Nie ma powodu, Tonino.

- Należało ci od razu powiedzieć prawdę.

- To moja wina. Gdybym z tobą wtedy szczerze porozmawiał, powiedziałabyś mi, jak było, ale ja nie chciałem wtedy żadnych rozmów. - Wziął jej twarz w dłonie, przyglądał się policzkom, czołu, wargom, miał ochotę poczuć smak kokosowej farby. - Mam wrażenie, że spadło ze mnie ciężkie brzemię.

Ona nie była w stanie się poruszyć, urzeczona jego dotykiem, żarem jego namiętności.

365

- Chciałbym… - zaczął mówić, ale się zaciął. Owładnęły nim nowe, dziwne uczucia: radość, jakiej nie czuł

jeszcze nigdy w życiu, uniesienie bliskie nieomal szybowaniu w powietrzu, nagła, silna potrzeba obdarowania Toniny.

Oderwał się od niej, obrócił dokoła, popatrzył na bujną zieleń polany zalanej światłem księżyca. Gdzie są te skarby, które chciałby jej rzucić do stóp? Pomyślał o bogactwach, których był pełen jego dom w Mayapan - o jadeitowych naszyjnikach, bursztynowych bransoletach, złotych kolczykach… Gdybyż mógł

je tu mieć teraz!

Zatrzymał wzrok na postaci Toniny, widzianej na tle pomarszczonej toni stawu i bulgoczącego wodospadu. Chciałbym jej dać morze. Chciałbym jej dać wszystkie oceany świata.

Przyglądał się tej smukłej, wysokiej dziewczynie, której obecność kiedyś uważał za karę boską. Patrzył na owalną twarz, wąski nos, długie włosy ustrojone setkami muszelek. Czuł, że ulga, uniesienie, wdzięczność ustępują jeszcze czemuś. Dotarło do niego w pełni znaczenie tych ostatnich rewelacji. Jadeitowe Niebo jest uratowana. On jest wolny.

Jadeitowe Niebo będzie zawsze zajmowała w jego sercu miejsce wyjątkowe. Kochał ją i zachowa dla niej miłość, szacunek, nigdy o niej nie zapomni. Ale teraz ona już jest między bogami. A Tonina jest tutaj.

Wilgotne powietrze było brzemienne aromatami życia i płodności. Egzotyczne kwiaty zwisały ciężko na omdlewających szypułkach, grube płatki rozwierały się szeroko do światła księżyca. Kaan odczuł w lędźwiach gwałtowne, nowe drgnienia pożądania. Już tak długo tłumił w sobie rosnące zauroczenie tą dziewczyną, że w końcu, gdy mógł je ujawnić, cielesna żądza uderzyła go jak cios. Pragnął jej.

Widząc utkwione w sobie ciemne oczy Kaana, Tonina poczuła zagęszczenie się atmosfery, coś jak ciepły, słony przypływ, jakby ona i Kaan pływali w lagunie pełnej zmysłowości, łagodnych ryb i korali. Serce zaczęło jej bić szybko. W jej

ciele obudziły się gdzieś głęboko dziwne nowe doznania, doznania fizyczne, rozkoszny ból, równocześnie niepokojący i błogi.

I ona pojęła, że Jadeitowe Niebo pozostanie dla Kaana kimś wyjątkowym, ale już nie stoi między nim a nią. Jej dusza znalazła się wśród bogów, a Tonina jest tu i teraz, mocno osadzona w świecie ziemskich doznań i przyjemności. Gdy podszedł ku niej, oddech uwiązł jej w piersi. Bała się, że jej serce zaraz się zatrzyma.

- Podziwiam prawdziwy cud - rzekł półgłosem. Przysunął się bliżej, omiótł wzrokiem jej twarz i wziął ją w dłonie.

- Cud? - wyszeptała, nie mogąc złapać tchu, gubiąc się w jego oczach, w cieple dłoni na policzkach.

- Tej nocy, gdy wróciłem do domu po śmierci Jadeitowego Nieba… Gdybyś wtedy nie uległa współczuciu, gdybyś się nie przejęła moją rozpaczą, to być może nie wahałabyś się powiedzieć mi prawdy. A wtedy ja bym nie przeklął bogów. Nie aresztowano by mnie i nie wrzucono do cenote w ofierze. Gdybyś nie powiedziała, że moja żona zmarła nagle, ja bym ją opłakał, pogrzebał, a ty byś wyjechała z Mayapan i już nigdy więcej byśmy się nie spotkali. Ale ten jeden akt współczucia sprawił, że dziś jesteśmy tutaj razem, w tym dziwnym miejscu, w świecie zupełnie innym od tego, co znamy, i oboje staliśmy się zupełnie inni niż kiedyś.

Poczuł smak kokosu, bo pochylił głowę i zaczął ją delikatnie całować w czoło, policzki, usta. Tonina rozchyliła wargi, a pocałunek zmienił się z delikatnego w gwałtowny. Kaan zamknął ją w mocnym uścisku.

Tonina zarzuciła mu ręce na szyję. Omywała ich wilgotna noc. Kaan przyciągnął ją do siebie jeszcze mocniej. Wydała cichy jęk. Ich nozdrza wypełniła woń żyznej ziemi i bujnej roślinności. Plusk wodospadu brzmiał jak niebiańska muzyka.

Pogładził dłonią jej splecione z muszelkami włosy, Tonina wbiła palce w jego silne plecy, poczuła stare

blizny i napięte mięśnie. Kaan badał jej ciało, wślizgnął się pod bawełnianą tunikę 366

367

i dotknął jędrnych piersi i naprężonych sutków. Tonina poczuła jego męskość przez napiętą tkaninę przepaski biodrowej. Miała ochotę wzlecieć ku chmurom, wykrzyczeć wszechświatowi swą radość.

Napięcie w ciele stało się nie do zniesienia.

Sięgnęła do konopnego sznurka, który trzymał mu włosy upięte w ogon jaguara, pociągnęła, włosy się rozsypały na ramiona i plecy. Aż jej dech zaparło. Nabrał teraz wyglądu kogoś dzikiego, nieokiełznanego.

Rozgorączkowani, nie odrywając od siebie ust, szarpali odzienie, rozwiązywali węzły, przepaski, chcąc poczuć dotyk nagiej skóry na skórze. Tonina zgięła nogę i przesunęła stopą po muskularnym udzie Kaana.

Jego dłoń natychmiast powędrowała w dół i badała teraz wilgotny żar.

Tonina opadła na trawę, pociągnęła go, chcąc poczuć na sobie jego ciężar i jego pożądanie. Kaan położył

się na niej, ani na chwilę nie przestając jej namiętnie całować, i podniósł jej spódniczkę. Tonina z rozkoszy przymknęła powieki. Tak… o tak, pomyślała.

Oderwał usta od jej ust, cofnął się odrobinę, by popatrzeć na jej twarz w blasku księżyca. Od jutra, pomyślał, żadnej farby. Podniosła powieki i uśmiechnęła się do niego.

- Nie zatrzymuj się - szepnęła.

Jego dłoń powędrowała ku jej tali , by zerwać spódniczkę całkowicie. Nagle jego palce natrafiły na cienki sznurek konopny, którym miała opasane biodra - pas noszony pod tuniką. Wykonany według obyczaju z wysp, ozdobiony muszelkami. Kaan wiedział, jakie jest jego znaczenie.

- Tonino, ty jeszcze nigdy nie byłaś z mężczyzną, prawda? - spytał chrapliwym szeptem.

- Prawda…

Wydał cichy pomruk. Miał ochotę zerwać ów pas dziewictwa i zanurzyć się w tej cudownej istocie, zatracić się w niej całkowicie. Tonina rozchyliła uda, a Kaan pojął z rozpaczą, że nie może się posunąć dalej. Aż jęknął i z ogromnym

wysiłkiem, wbrew sobie, podniósł się. Nie może Toniny zhańbić.

Popatrzyła na niego pytająco, co jeszcze dołożyło mu bólu i frustracji. Ale szanował ją za bardzo, by ulec pożądaniu.

To nie potrwa długo, pocieszał się, dotykając jej włosów. Gdy gładził ją opuszkiem palca po brzegu policzka, poczuł jej tętno, bijące mocno pod skórą na szyi. Stąd do Mayapan prowadzi Biała Droga strzeżona przez wojowników lokalnych wodzów, rozmyślał, nie ma po drodze żadnych gór, które by opóźniały marsz. Do Mayapan dotrzemy w trzy tygodnie, potem w świątyni Kukulkana złożę ofiary, by

zaznaczyć koniec żałoby. Zanim będę mógł znów cieszyć się przyjemnościami życia, muszę uszanować zarówno Jadeitowe Niebo, jak i Toninę.

Pocałował ją delikatnie i czule w wargi, brwi, koło ucha.

- Musimy się wstrzymać chwilę - powiedział, choć jakąś swą częścią nienawidził tych słów i żałował, że nie potrafi porzucić kodeksu honorowego, który zawsze w życiu stosował. Ale ponieważ Tonina była dziewicą, prawo i obyczaje Majów nie pozwalały mu jej posiąść inaczej niż jako prawowitej małżonki. -

Jutro rano wyruszamy i jak tylko dotrzemy do Mayapan, pójdę do świątyni i…

- Do Mayapan? - zapytała.

- Moja podróż się skończyła, Tonino. Mogę wracać do domu.

Popatrzyła na niego i przypomniały jej się jego inne słowa, wypowiedziane dawno temu w Mayapan:

„Udaję się w drogę do Teotihuacan, a ty masz iść ze mną”. Myśli tylko o sobie i o swoich potrzebach.

- Ale moja podróż się jeszcze wcale nie skończyła. - Poprawiła odzienie i wstała. - Po co chcesz iść do Mayapan? - spytała, ale już z niechęcią podejrzewała, jaka będzie odpowiedź.

Kaan też wstał i stanął naprzeciwko.

368

369

- Tonino, przecież wiesz, że muszę wracać, odkąd Balam powiedział mi o Konsorcjum. Zabójstwo trzeba pomścić. Wymaga tego honor.

- Myślałam, że…

- Że zmieniłem zdanie? - Pokręcił głową. - Pierwszeństwo miało ratowanie duszy Jadeitowego Nieba. Ale teraz muszę spełnić ten drugi obowiązek. Nie spocznę, póki zabójcy mojej żony nie odpowiedzą za zbrodnię. A potem szybko dodał: - Ale Tonino, tam weźmiemy ślub. To nie potrwa długo.

Stała nieruchomo przez dłuższą chwilę, chmury odbywały swoje igraszki z księżycowym blaskiem, a odgłosy dżungli narastały. Ptaki, małpy i cykady współzawodniczyły ze sobą, aż całkiem zagłuszyły pluskanie wodospadu. Z trudem opanowawszy emocje, powiedziała:

- Kaanie, ja nie mogę iść do Mayapan. Muszę odnaleźć swój lud. Ktoś, kto zawiesił mi ten medalion na szyi, wiedział, że pewnego dnia użyję go, by odnaleźć drogę z powrotem do swoich. Może już za najbliższym wzgórzem, w następnej dolinie, odnajdę mój lud. Teraz nie mogę się cofnąć.

Wziął ją za ramiona i gwałtownie powiedział:

- Możesz tak szukać przez wiele lat i nigdy ich nie znaleźć. Tonino, są w Mayapan ludzie, którzy ci mogą pomóc: archiwiści, historycy, kupcy, którzy przewędrowali kraj wzdłuż i wszerz. Wróć ze mną.

Widziała w jego oczach błaganie.

- Och, Kaanie, a dlaczego ty nie chcesz iść ze mną? Z zemsty nie wyniknie nic dobrego!

- Moja żona została zamordowana, a zabójcy chodzą na wolności! Sprawiedliwość musi zostać wymierzona!

Ale mówiąc te słowa, Kaan mimo woli usłyszał w duszy inne słowa, prawdziwsze. Palenque znajdowało się na zachodnim skraju wpływów państwa Majów. Dalej leżała rozległa kraina gór i jezior, dolin i nadmorskich plaż, kraina, o której mówiono, że nie ma końca. Zamieszkiwały ją liczne plemiona 370

nieznające majańskich porządków ani obyczajów. Matka Kaana mówiła mu, że pochodzi z jednego z tych plemion. Wyprawa tam z Toniną przerażała go, bo oznaczałaby utratę majańskiej tożsamości, jedynej tożsamości, jaka mu była znana. Oznaczałaby odkrycie, że tak naprawdę należy do rasy, którą nauczono go gardzić.

A pod spodem tkwił strach jeszcze większy: że przekona się, iż jego lud to naprawdę bezbożni barbarzyńcy. Uciekaj, szeptał mu rozum. Uciekaj stąd, spod wpływu tej dziewczyny, a pozostaniesz nadal Kaanem, majańskim piłkarzem i bohaterem.

Tonina rozumiała, że Kaanem kieruje głęboko zakorzeniona moralność i umiłowanie sprawiedliwości. To była jego siła. Widziała w Tikal, jaki może to mieć dobry wpływ - gdy bronił sprzedawcy ananasów na placu targowym. Teraz jednak umiłowanie sprawiedliwości stawało się jego słabością. Stawało się obsesją, która go zniszczy.

- Chciałabym ci pomóc, Kaanie - odezwała się z zapałem, pragnąc za wszelką cenę odwieść go od zamiaru

- ale powiedz, jak chcesz znaleźć sprawców zbrodni? A gdy ich znajdziesz, jak im udowodnisz, że zabili Jadeitowe Niebo? A nawet jeśli ci się uda znaleźć dowody, jakiej kary dla nich zażądasz? Jak daleko cię to zaprowadzi? Sam posuniesz się do zabójstwa?

- Nie mam wyboru - odparł, zaciskając palce na jej ramionach. - Tonino, to mój obowiązek. Pozbawiono życia moją młodą żonę. Mój syn… - Żyły na szyi mu nabrzmiały, z trudem powstrzymał szloch. - Mój mały nigdy nie zagra w piłkę; nigdy nie stanie się mężczyzną, nie zakocha i nie ożeni, nie będzie miał swoich synów… a jego zabójcy żyją i mają się dobrze!

Kaan spojrzał na wilgotne, rozchylone wargi Toniny i wiedział, że mógłby ją wziąć w tej chwili i ugasić płonące pożądanie. Ale to nie była kobieta, którą można wykorzystać do zaspokojenia cielesnych żądz.

Chciał być z nią w pełni, także

371

duchowo, nie tylko fizycznie. Wiedział też, że nawet gdyby zażył z nią teraz przyjemności, nie ugasiłby tego ognia, który w nim płonął. Intymne chwile z Toniną tylko podsyciłyby płomienie; dopiero wtedy by zapłonął.

Tonina patrzyła w jego ciemne niespokojne oczy i uświadamiała sobie, że gdyby Kaan ją teraz pocałował, ba! ledwie musnął wargami, oddałaby mu się bez zastrzeżeń. Pragnęła go tak bardzo, że aż niepojęcie.

Jeszcze chwila, a sprawy zajdą tak daleko, że poszłaby z nim na koniec świata, nawet kosztem własnego losu.

Kaan pomyślał o tych wspaniałych rzeczach, które mu Tonina właśnie oznajmiła: że dusze Jadeitowego Nieba i jego syna są uratowane. Ale radość zamieniła się w gorycz.

- Rozumiem już - rzekł niskim, nabrzmiałym od bólu głosem, wciąż ściskając ją za ramiona i z bliska patrząc jej w twarz. - Nie mam prawa cię kochać. Nie mam prawa się cieszyć. Taka jest wola bogów.

Jadeitowe Niebo błagała mnie, bym tamtej nocy przy niej został. Ja jednak poszedłem szukać Balama. To wszystko moja wina. Ona nie zginęła z mojej ręki, ale za jej śmierć odpowiadam tylko ja, i to ja muszę za nią zapłacić.

- Kaanie… - Po policzkach Toniny ciekły łzy. - Nie mogę wrócić na wschód, bo tam już byłam, a nigdzie w Uxmal ani w Mayapan nie widziałam takiego haftu jak na mojej dziecinnej chuście. Podobno widywano takie dalej na zachód, za Palenque, a może jeszcze dalej. Kaanie, mam wobec mojego ludu zobowiązanie.

Patrzyli sobie w oczy przez krótką, naładowaną emocjami chwilę, gdy przez lukę w chmurach wychynął

księżyc, świecąc na nich pełnym blaskiem. Kaan opuścił ręce.

- Rano wyruszam do Mayapan - rzekł. - Odnajdę wszystkich członków Konsorcjum. Zapłacą za to, co uczynili. Nawet gdyby mnie to kosztowało resztę życia.


Rozdział Czterdziesty Siódmy.


- Zaostrzcie groty włóczni, bo czeka nas bitwa - oznajmił Balam o zachodzie słońca.

Teraz do świtu brakowało jeszcze godziny, panowały najgłębsze ciemności, spali wszyscy prócz niespokojnego księcia Uxmal. Poprzedniego popołudnia przyszedł do niego Kaan z zaskakującą wieścią: dusza Jadeitowego Nieba wcale nie przepadła. Pielgrzymka Kaana dobiegła końca.

- O świcie ruszam do Mayapan - rzekł z ponurą determinacją, a Balam wiedział, że planuje zemstę. Poparł

więc jego mścicielskie zamiary, podkreślając, że członkom Konsorcjum należy się kara za zabójstwo Jadeitowego Nieba. Tak się przyzwyczaił do tego kłamstwa, że niemal wyparło ono z jego pamięci wspomnienie, że to on sam dokonał tej zbrodni.

- Będziemy musieli się teraz rozstać, druhu - skłamał gładko Balam - bo ja udaję się do Teotihuacan wymodlić dla siebie wybaczenie. Chcę też błagać bogów, by pozwolili mi się połączyć z moją ukochaną córką. - Zrezygnował z kradzieży domniemanej książki w zawiniątku z piór. Starą kobietę wciąż otaczali ludzie.

Kaan nie powiedział mu, jakie ma plany wyspiarka ani co się stanie z tłumem, który tu za nim przyciągnął.

Prawdę mówiąc, Kaan powiedział bardzo mało, więc Balam nie wiedział do końca, co się naprawdę stało.

Chociaż w gruncie rzeczy nic go to nie obchodziło. Zależało mu tylko na tym, żeby wiedzieć, gdzie będzie Kaan nazajutrz w południe. Bo wtedy zamierzał zrealizować swój nowy plan.

Książę Uxmal zaczął się krzątać wśród swoich wojowników: budził ich po cichu, nakazał przygotować się do wyruszenia z Palenque przed świtem. Cały czas miał przed oczami oślepiającą wizję, której doznał na targowisku w Tikal. Usłyszał wówczas głos matki, która szeptała mu do ucha: „Synu,

372

373

możesz zmyć hańbę. Jeśli wrócisz jako zwycięzca, który pokonał wrogą armię, jeśli wmaszerujesz do Uxmal na czele orszaku jeńców i niewolników, zmyjesz hańbę zarówno w oczach boskich, jak i ludzkich.

Będziesz miał prawo domagać się zwrotu córki”.

Te słowa wywołały u Balama przełom. Gdy usłyszał je w głowie owego popołudnia na targowisku, uspokoił się zupełnie i poczuł, że otacza go jasne światło. Poddał się temu światłu, zamknął powieki, a jego oczom ukazała się olśniewająca wizja. Ujrzał siebie na czele armii, maszerującego ulicami Uxmal, prowadzącego jeńców w łańcuchach w darze dla króla. Zrozumiał wówczas, że to jest właśnie jego los, a tę wizję zsyła mu groźny bóg Buluc Chabtan, chcąc ujawnić, co mu przeznaczył. Od owego dnia w trakcie długiej podróży z Tikal do Copan i z Copan do Palenque Balam w tajemnicy gromadził zbrojnych ludzi i bogactwa. A cały czas dobrze wiedział, kim będą jego jeńcy.

Piłkarz bohater Kaan oraz te tłumy, które bezmyślnie za nim idą.

Ponieważ między królestwami Majów ostatnio rzadko dochodziło do wojen, brakowało ofiar z ludzi dla bogów. Dla stryja Balama jeńcy będą cenniejszym nabytkiem niż cały jadeit i złoto świata. Nagrodzi bratanka, ogłaszając, że Balam zmył już z siebie hańbę, i dając mu prawo do domagania się zwrotu córki od tych, którzy stali się jej właścicielami. Balam był pewien zwycięstwa. Plan miał prosty: wyjść z Palenque przed wschodem słońca i zaczaić się na Białej Drodze. Zasadzka będzie dla Kaana i jego ludzi całkowitym zaskoczeniem. Trudno to będzie nazwać bitwą regularnych wojsk, ale walką na pewno.

Balam znał swoich wojowników. Nie różnią się od wszystkich żołnierzy na świecie, w swoich relacjach ubarwią potyczkę, wyolbrzymią, uczynią z niej honorowe zmagania.

Podczas przygotowań do wymarszu z Palenque Bezwłosy spod krzaczastych brwi zerkał z troską na swojego mistrza. Kaan był dziś od rana jakiś nieobecny, chłodny jak mgła, która ścieliła się nad starożytnym miastem. Robił wrażenie beznamiętnego, a tymczasem przecież powinien się cieszyć.

Bezwłosy, jak i cała reszta dowiedzieli się, że Tonina źle zrozumiała ostatnie słowa Jadeitowego Nieba.

Żona Kaana odmówiła przed śmiercią modlitwę pokutną, więc jej dusza została zbawiona. Ta wieść uradowała wszystkich. Oprócz Kaana, najwidoczniej.

Może to dlatego, że teraz ma dokonać zemsty, tłumaczył sobie zachowanie mistrza Bezwłosy, zawijając dobytek w hamak i zarzucając sobie tobół na plecy. Kaan z natury nie był człowiekiem agresywnym. W

żadnym razie zabójcą. A teraz spoczywa na nim obowiązek pomszczenia żony. A może - zastanawiał się Bezwłosy, zauważywszy po drugiej stronie zadymionego obozowiska Toninę, która zręcznie pakowała swoje rzeczy - zły nastrój Kaana związany jest raczej z tym, że ma się rozstać z tą wyspiarką?

Bezwłosy zwrócił uwagę, że ta dwójka nie rozmawia ze sobą dzisiaj od rana, oboje zresztą wyglądają tak, jakby w nocy nie spali. Z Palenque wiedzie jedna droga, będą musieli ją odbyć razem, dopiero za ostatnią stelą znajduje się Biała Droga. I stamtąd Tonina ze swoją małą grupką pójdzie na zachód, a Kaan z towarzyszami - na wschód. Bezwłosy podejrzewał, że w sercu żadne z nich nie chce tego rozstania, ale oboje muszą wypełnić obowiązki, których nie mogą z siebie zrzucić.

Bezwłosy westchnął i dał znak młodej żonie, że jest gotów do drogi. Tak czy owak nie miał zamiaru wnikać w tajniki duszy mistrza. Demony nękające mężczyznę są jego własną sprawą.

Zdecydowana większość gromady, która towarzyszyła im od Copan, w tym nawet część tych, którzy pochodzili z Mayapan, postanowiła zostać w Palenque. Wielu było zbyt słabych,

375

zmęczonych lub chorych, by wędrować dalej. Wielu nie widziało żadnej korzyści ani w powrocie do Mayapan, ani w wędrówce na zachód z Toniną. Tu przynajmniej mieli tę starą kobietę, która przynosi szczęście. Być może przestawanie z Ixchel uleczy choroby, wygoi rany, sprowadzi na dobrą drogę zdradzających mężów, przyniesie płodność - wybawi z tych wszystkich kłopotów, które nękają ludzi na całym świecie.

H’meen także postanowiła zostać.

- Ixchel jest bardzo osłabiona po długim przebywaniu w jaskini - wyjaśniła Toninie. - Ktoś się powinien nią opiekować, zadbać, by jak najszybciej doszła do zdrowia.

Wiedza H’meen o medycynie wzbogaciła się bardzo; wzrosła też jej kolekcja leczniczych ziół: kora drzewa chinowego na zbicie gorączki, liście naparstnicy purpurowej na serce, bulwy pochrzynu na reumatyzm.

Zgłaszali się po radę do H’meen ludzie z bólami głowy, ucha, zaparciami, biegunkami, dolegliwościami menstruacyjnymi i impotencją, a ona leczyła wszystko ziołami, amuletami, zaklęciami i modlitwami. Teraz liczyła na to, że uda się jej przywrócić do sił i zdrowia kobietę, która kawał życia spędziła pod ziemią.

- Wiele się mogę nauczyć od osoby w tak podeszłym wieku - tłumaczyła dalej Toninie. - Być może Ixchel dzięki swemu doświadczeniu i rozległej wiedzy poradzi mi coś na chorobę przyspieszonej starości.

Dziękuję ci, Tonino, że zabrałaś mnie z Mayapan i pokazałaś świat. Nawet gdybym miała jutro umrzeć, warto było.

Tonina wiedziała, że zatęskni za tą dziwną dziewczynką staruszką, piętnastolatką wyglądającą na rówieśnicę Ixchel. Uścisnęły się obie i życzyły sobie nawzajem szczęścia.

Na osobności Tonina poprosiła Jednookiego, żeby został, choćby przez niedługi czas, z Ixchel i H’meen i otoczył je dyskretną opieką. Karzeł się zgodził. Był już zmęczony trudami przeciągającej się podróży, miał

więc ochotę na chwilę odpoczynku. Jednooki karzeł, który przeżył atak jaguara,

376

wzbudzał zainteresowanie kobiet przybywających z pobliskich wiosek po błogosławieństwo od Ixchel.

Były przekonane, że musi przynosić szczęście nie mniejsze niż staruszka z jaskini.

A teraz karzeł stał na kamiennym murku i obejmował Toninę. Pożegnanie było czułe, Jednooki rozkoszował się uściskiem jej ramion, ciepłem piersi i przysięgał sobie, że nigdy nie przestanie jej kochać.

- Wiecie, co do was należy - rzekł Balam do kuzynów. Dotarli do miejsca, gdzie ścieżka spotykała Białą Drogę

wiodącą ze wschodu na zachód. Mężczyźni zajęli swoje miejsca: na drzewach, wśród krzaków lub za kamieniami, zastawiając pułapkę na Kaana i jego towarzyszy.

- Przybędą tu koło południa. - Balam mrużył oczy w porannym słońcu, które przebiło się przez mgły. - Jak najmniej trupów. Jeńców potrzebuję przede wszystkim. Kaana i Toninę macie za wszelką cenę wziąć żywcem. Podaruję ich stryjowi.

Kuzyni zgodzili się bez szemrania. Nie mogli się już doczekać potyczki. Zaraz zanurzą włócznie we krwi wroga, a za parę dni Uxmal przywita ich jako bohaterów.

Dwie grupy wyruszyły z Palenque. Jedna liczna, a jedna bardzo skromna liczebnie. Nikt nie chciał iść z Toniną. No bo po co? Udawała się prosto na zachód, ku zaśnieżonym szczytom Chiapan. Czego tam szukać? Natomiast za Kaanem podążali ci, którzy stęsknili się za domem w Mayapan albo - jeśli nie pochodzili z tego miasta - byli go ciekawi i żywili nadzieję na odmianę losu.

Niemniej Tonina nie miała wędrować samotnie. Kaan znalazł kilku miejscowych przewodników, ludzi godnych zaufania, znających teren i tutejsze języki, którzy zobowiązali się zaprowadzić ją do Chiapan.

Martwił się trochę, że eskorta dziewczyny jest zbyt szczupła. Dlatego też rozkazał Bezwłosemu i pozostałym członkom Bractwa Dziewięciu, aby

377

towarzyszyli Toninie i chronili ją tak długo, jak to będzie konieczne. Spośród pięciu pozostałych członków Bractwa trzech było żonatych, a ich małżonki odmówiły udziału w wyprawie w nieznane. Dołączyły do grupy Kaana, a ich mężowie pozostali pod wodzą Bezwłosego.

Pożegnalne łzy i uściski z tymi, którzy zostawali, wreszcie się skończyły i obie grupy wyruszyły w drogę.

Kaan i Tonina nie rozmawiali, idąc na czele połączonych jeszcze grup. Tonina bała się nawet patrzeć na mężczyznę, który szedł obok. Wiedziała, że niewiele brakuje, aby zmieniła decyzję. Poproś mnie, abym poszła z tobą, a ja się zgodzę, szeptała w duchu. Kaan kroczył zdecydowanie, wspominając dzień, gdy Tonina zwabiła go do wody jeziora Peten koło Tikal. Gdybyś teraz wyciągnęła ręce w ten sam sposób co wtedy, uczyniłbym to samo co wtedy: podałbym ci dłonie i pozwolił, byś mnie poprowadziła w nieznane.

- Nadchodzą, panie! - doniósł podnieconym głosem zwiadowca.

Książę Uxmal, oddany wyznawca krwawego Buluca Chabtana, ujął mocniej włócznię, a na jego ustach pojawił się ponury uśmiech. Nadeszła chwila słodkiej zemsty.

H’meen, patrząc na Ixchel, miała za każdym razem dziwne wrażenie. Tak było, odkąd ujrzała siwowłosą kobietę po raz pierwszy, na szczycie wzgórza, gdy ocalona dziękowała wybawcom ze łzami w oczach. I teraz, słuchając, jak Ixchel opowiada cichym głosem o swoim podziemnym ogrodzie, H’meen nie mogła się otrząsnąć z poczucia, że coś z tą staruszką jest nie w porządku.

Poranne mgły się rozwiały i słońce świeciło jasno. Chmury napłyną później, a potem nieuchronnie poleje deszcz. H’meen jadła z Ixchel skromny obiad złożony z pożywnej zupy, do której dorzuciła wzmacniających ziół, by poprawić zdrowie staruszki. Myślała o Toninie i Kaanie, którzy na pewno już byli niedaleko Białej Drogi, i zaczynała za nimi tęsknić. Kwezal, mimo że teraz nie był przywiązany, nie odleciał. Siedział na drążku i ze smakiem dziobał kawałek owocu. Poki, tłusty i zadowolony jak zawsze, drzemał na starej derce pachnącej tajemniczo podziemiem. Bezwłosy na polecenie Kaana wydobył z jaskini cały dobytek Ixchel, więc teraz w kamiennym domu znalazło się sporo przedmiotów znanych staruszce z długich lat życia pod ziemią. Bezwłosy zabrał też wyhodowane pod ziemią jarzyny, wśród nich wiszące na krzakach dorodne pomidory.

Wręczając Ixchel naczynie z gorącą zupą, w której pływały pokrojone warzywa z podziemnego ogrodu, H’meen zapytała:

- Czcigodna pani, jak ci się udało wyhodować pod ziemią taki piękny ogród, bez żyznej ziemi i światła?

Ixchel podniosła czarkę do ust i z gracją pociągnęła łyk zupy. Smakowała niebiańsko.

- Przez otwór w sklepieniu wpadało dość światła, by udawały się rośliny, które dobrze się czują w cieniu.

Wody miałam pod dostatkiem. W podziemnym jeziorze żyły małe rybki. Używałam ich do nawożenia.

- A powiedz mi, czcigodna Ixchel, dlaczego król uwięził cię w jaskini? - pytała dalej H’meen, patrząc, jak siwowłosa kobieta, przymykając powieki, żuje kawałek cebuli, najwyraźniej rozkoszując się smakiem, którego była pozbawiona przez lata.

Ixchel otworzyła oczy i spojrzała na ciekawską dziewczynkę, nad wiek postarzałą.

- Pac Kinnich chciał uzyskać coś, co należało do mojej rodziny. - Ixchel rzuciła okiem na pierzaste zawiniątko, które zawsze trzymała przy sobie. - Groził, że nas wszystkich zabije, że zabije mojego ukochanego męża Cheveyo, jeśli nie otrzyma ode mnie świętej księgi, która pozostawała w moim domu od pokoleń.

Na mały domek z kamienia padł cień, to obłok przesłonił słońce, przypominając, że nieuchronnie nadciąga popołudniowa ulewa.

378

379

W domowym ogródku Jednooki elokwentnie zaspokajał ciekawość trzech młodych kobiet opowieściami o swych podróżach. Przechwalał się znajomościami z członkami królewskich rodów i dyskretnie odsuwał

opończę, pokazując blizny na piersi, ślady po ranach odniesionych „w starciu z jaguarem”.

- To był Rok Pięciu Huraganów - mówiła Ixchel, odstawiwszy czarkę z zupą, by zagłębić się w bolesnych wspomnieniach. - Pac Kinnich był złym człowiekiem. Moja rodzina musiała się ukrywać w górach na zachodzie, a on zastawiał na nas pułapki, wilcze doły, takie same, jakie stosują łowcy tapirów i jeleni, z ostrymi palami sterczącymi z dna. Liczył, że ktoś z nas w którąś wpadnie…

H’meen dodawała ziół i przypraw do garnka, słuchając opowieści Ixchel o tym, jak ich ostrzeżono przed dołami, jak się rozeszli w różne strony, jak się nie mogli odnaleźć z Cheveyem. Nagle podniosła wzrok i znieruchomiała nad garnkiem z zupą. Spojrzała na staruszkę i krzyknęła, aż przestraszony Poki zerwał się ze snu z jazgotliwym szczekiem.

- Co się stało? - spytała Ixchel.

- Musimy ich zatrzymać! - zawołała H’meen, zrywając się na równe nogi. - Jednooki! Jednooki!

Karzeł nadbiegł w te pędy.

- Co się stało? O co chodzi?

- Musimy ostrzec Toninę! Wezwać ją z powrotem!

- Wezwać ją?! Przecież to niemożliwe! Są już na pewno na Białej Drodze.

- Trzeba nam gońców! - powiedziała H’meen, wypychając Jednookiego za drzwi. - Musisz znaleźć szybkobiegaczy, którzy ich dogonią.

Ixchel niemal upuściła czarkę.

- Myślisz, że te pułapki są tam nadal?

- Żaden szybkobiegacz nie dotrze do Toniny na czas - rzekł Jednooki. Pułapki? O co im chodzi z tymi pułapkami?

- Już się chmurzy. Zaraz zacznie padać i ścieżka zamieni się w potok. Zanim kogoś za nią wyślemy, ona już będzie daleko…

- Jednooki! - krzyknęła gorączkowo H’meen. Musimy ich zawrócić! To ważne!

- Ale ja nie mam pojęcia, jak to zro…

- Wieża! - powiedziała nagle Ixchel. Popatrzyli na nią pytająco.

- Jeśli jeszcze stoi - dodała, wstając z trudem. - Można na nią wejść i wysłać sygnał do ludzi na ścieżce.

- Gdzie ta wieża? - zapytał Jednooki.

- Pokażę ci.

Wysoka drewniana konstrukcja stała na skraju miasta. Wznosiła się ponad najwyższe drzewa puszczy.

- Na szczycie znajduje się obsydianowe lustro - tłumaczyła Ixchel, wskazując ku górze, gdzie między konarami znikała wieża. - Postawiono ją wiele lat temu, żeby strażnicy mogli wypatrywać, czy do miasta nie zbliża się wróg. Zwierciadło służyło do przekazywania błysków słońca na równinę poniżej. Te błyski ostrzegały osoby przebywające na równinie, że trzeba szybko wracać do miasta, schronić się przed najazdem.

Zamilkła, a wszyscy popatrzyli na zbierające się na niebie chmury. Jak zwykle o tej porze roku poranne mgły rozpraszały się przed południem i robiło się pogodnie. Ale niedługo później nadciągały chmury, a przed wieczorem lało już jak z cebra. Ktoś musi dostać się na górę i użyć lustra, póki jeszcze pojawia się słońce.

U stóp skrzypiącej, rozchwierutanej wieży obserwacyjnej zebrał się tłumek ciekawskich. Paru starych wieśniaków przypomniało sobie czasy, gdy jeszcze używano zwierciadła. Powiedzieli, że do operowania nim potrzeba silnego chłopa o bystrym wzroku, bo obsydianową powierzchnię należy wycelować precyzyjnie na ścieżkę, żeby ci, których miano ostrzec, zobaczyli błyski.

380

381

Jeden śmiałek zgłosił się na ochotnika. Nie wiedział, o co chodzi, ale cieszył się z jakiejś odmiany i uwagi, jaką może wzbudzić. Niestety, gdy tylko stanął na pierwszym szczeblu drabiny, wieża zatrzeszczała złowróżbnie.

- Przestań! Nie wytrzyma twojego ciężaru - powiedziała H’meen. - Ja wejdę.

Barczysty chłop odparł:

- Nie dasz rady poruszyć lustrem, czcigodna damo. Jest bardzo ciężkie.

H’meen przygryzła wargę. Jeśli to co opowiedziała jej Ixchel, to prawda, Toninę trzeba koniecznie tu wezwać. Jeśli niebo zaciągnie się do reszty i zacznie padać, szansa na przesłanie jej sygnału przepadnie.

Później już nie sposób będzie ustalić, którą ścieżkę ku górom Chiapan wybrała. Teraz albo nigdy.

Jednooki zobaczył przerażenie i zmartwienie na twarzy H’meen i w jednej chwili podjął decyzję.

- Ja pójdę - starał się, by w głosie zabrzmiała pewność siebie, której wcale nie miał. - Wieża utrzyma mój ciężar, a ręce mam silne i zdołam manewrować zwierciadłem.

- Ale trzeba mieć bystre oko - ostrzegł mężczyzna. - Oboje oczu - dodał znacząco. - Jeśli źle wymierzysz, nie zobaczą sygnału.

Jednooki zerknął na trzy młode damy, które go hołubiły, odkąd tu przybył. Pomyślał o swojej przyszłości

w tym raju, gdzie jednooki karzeł mógł wieść królewski żywot. Po raz pierwszy w życiu miał poświęcić własny interes na rzecz dobra innych. Jest jedynym, który może wejść na wieżę i wezwać Toninę, ale żeby to zrobić, musi ujawnić wszystkim pewną wstydliwą tajemnicę. Gdy ją wyjawi, już nie będzie mógł liczyć na królewskie życie w Palenque. Niewykluczone, że otoczy go wzgarda.

A co mi tam, pomyślał. Raz kozie śmierć. Rozwiązał tasiemkę opaski, którą miał na oku, zdjął ją i powiedział:

- Oczy mam dobre.

Wszyscy zaniemówili, widząc zdrowe oko o brązowej tęczówce, spoglądające na nich bystro.

Pomysł z zasłonięciem oka przyszedł mu do głowy dawno temu. Znalazł się w mieście, gdzie karłów było tyle, że założyli stowarzyszenie. Nie wiodło im się najlepiej, bo to co pospolite, uważa się za mało wartościowe. I wtedy sprytnemu wyspiarzowi przyszło do głowy, że karzeł, który utracił oko, a mimo to przeżył, musi zostać uznany za kogoś, kto miał tyle szczęścia, że z pewnością przynosi je innym.

H’meen od razu pojęła, jakiego poświęcenia właśnie dokonał, więc położyła mu rękę na ramieniu i rzekła:

- Niech cię bogowie błogosławią.

Wspinając się po drabinie, Jednooki modlił się, żeby nie okazało się, że jest już za późno, bo wtedy całe poświęcenie pójdzie na darmo.

Zbliżali się do Białej Drogi, którą idąc na wschód, można było dotrzeć prosto do Mayapan. Tonina zaś pójdzie na zachód i dotrze do zachodniego krańca majańskiej drogi, a stamtąd którąś z licznych ścieżek uda się w kierunku sosnowych lasów porastających góry Chiapan.

Kaan i Tonina zwrócili się ku sobie, by wypowiedzieć bolesne, nabrzmiałe żalem słowa pożegnania, gdy ukryty niedaleko Balam uniósł rękę, by dać sygnał do ataku.

Jednooki przeklinał swój niski wzrost. Dotarł na szczytową platformę wieży i - kiedy już zwalczył zawroty głowy, bo jeszcze nigdy nie znajdował się tak wysoko nad ziemią ani nie widział takiej ogromnej zielonej przestrzeni - okazało się, że nie może dosięgnąć krawędzi ciężkiej płyty obsydianowej, która służyła jako zwierciadło sygnalizacyjne. Wiatr dął wściekle, na tej wysokości nie osłaniały już przed nim drzewa.

Wieża chwiała się, karzeł omal nie stracił równowagi.

Wspinając się na palce i wyciągając ręce, przeklinał majańskie upodobanie do luster, Majów w ogólności, a także

382

383

własną kawalerską fantazję, która wysłała go na tę samobójczą misję.

W końcu z najwyższym wysiłkiem udało mu się uchwycić ciężki, śliski dysk, a wtedy - guay! - słońce

schowało się za ciemne chmury i spadły pierwsze krople.

Serce waliło Kaanowi w piersiach, gdy w końcu odważył się wziąć Toninę za obie dłonie i popatrzyć jej głęboko w oczy. Ich towarzysze dyskretnie odwrócili się i zajęli poprawianiem bagaży.

- Polecam cię bogom - rzekł Kaan ochryple. - Będę się modlił, abyś znalazła rodzinę.

Tonina otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Za zasłoną drzew Balam miał właśnie opuścić rękę, dając sygnał do ataku, gdy nagle Bezwłosy zawołał:

- A to co takiego?

Wszyscy spojrzeli w kierunku, który wskazywał, i zobaczyli jaskrawe błyski ponad drzewami od strony miasta. Kaan zmarszczył czoło.

- Co to może być?

Jeden z przewodników Toniny, mieszkaniec Palenque, zawołał:

- Panie, to alarm! W mieście musi się dziać coś strasznego. Musimy wracać.

- Wracać? - zdziwiła się Tonina. - Ale o co chodzi? Dlaczego?

Dwóch z przydzielonych jej przewodników już rzuciło się biegiem ścieżką wiodącą z powrotem ku miastu, a trzeci naglił:

- Coś się stało! Trzeba wracać!

Kaan pospiesznie kazał Bezwłosemu zostać z resztą ludzi, a sam wziął Toninę za rękę i oboje pognali w stronę Palenque.

384

Schodząc z wieży po wysłaniu sygnału dzięki ostatnim błyskom słońca, zanim niebo zaciągnęło się na dobre i lunął deszcz, Jednooki był przygotowany na to, że na dole czekają go wyrzuty z powodu oszustwa z zasłoniętym okiem i udawania, że przynosi szczęście. Tymczasem przywitał go wiwatujący tłum, kobiety się do niego wręcz pchały, by mu powiedzieć, że uważają go za bohatera, a mężczyźni poklepywali po plecach, gratulując odwagi.

W strumieniach ciepłego deszczu wesoły orszak wrócił do miasta i dotarł pod dom Ixchel, czekając na przybycie Kaana i Toniny. H’meen rozdawała miski z zupą, ktoś inny częstował pulque i cygarami, a Jednooki pławił się w chwale.

- Jaki ty jesteś sprytny - mówiła do niego H’meen, której serce wezbrało miłością i dumą. - Niedługo się okaże, że i karłem wcale nie jesteś! - dodała zalotnie.

Pierwszy na dziedziniec wpadł Kaan.

- O co chodzi? - pytał bez tchu. - Co się stało? Zaraz za nim przybiegła Tonina, równie zdyszana. Oboje ociekali deszczem. Tonina na widok Jednookiego uniosła wysoko brwi.

- A co z twoim okiem?

Już miał odpowiedzieć, ale odezwała się Ixchel.

- W górach za miastem są niebezpieczne wilcze doły, zastawione dawno temu przez złego króla. Dlatego zawróciliśmy was z drogi. Podejdźcie do ognia, osuszcie się.

Ale H’meen odciągnęła Toninę na stronę i szeptem wyjaśniła:

- To nie z powodu pułapek was wezwałam. Chodzi o coś innego, co powiedziała mi Ixchel… - H’meen obejrzała się przez ramię, aby sprawdzić, czy nikt nie słyszy. - Nie chciałam tego mówić przy ludziach, póki nie byłam pewna. Tonino, sądzę, że Ixchel jest twoją matką.

385


Rozdział Czterdziesty Ósmy.


- Moją matką?!

- Pst, niech nas nie usłyszy. - H’meen zerknęła na Ixchel, która właśnie dawała Kaanowi bawełnianą płachtę do wytarcia.

- Ależ to niemożliwe - zaprotestowała Tonina, patrząc na Ixchel. - Jest o wiele za stara.

- Też tak myślałam z początku, Tonino. Ale wysłuchaj jej opowieści. Nic nie mówiłam o swoich podejrzeniach, bo mogę w końcu się mylić. Nie chciałam budzić w niej nadziei na próżno. Jeśli się mylę, to wybacz, że obudziłam twoje nadzieje.

Nie ma co wybaczać, pomyślała Tonina, bo słowa H’meen wcale w niej nadziei nie wzbudziły. Przeciwnie, sugestia H’meen wydała się dziewczynie tak niedorzeczna, że bardziej przejęła się stanem umysłu królewskiej zielarki niż tym, kim naprawdę jest Ixchel.

Usiedli wokół niewielkiego paleniska, w którym buzował ogień. Na zewnątrz wciąż padało. Ludzie zgromadzeni na dziedzińcu nie poszli jednak do domów, woleli czekać przykryci nieprzemakalnymi płachtami, aż wyjaśni się, po co zawrócono z drogi Kaana i Toninę.

- Gdy Pac Kinnich mnie pojmał - zaczęła opowiadać cicho Ixchel, niepewna, jak ma pomóc tym młodym ludziom; nie wie przecież, gdzie Pac Kinnich kazał wykopać pułapki - zamknął mnie w grocie, z której nie było wyjścia. Przychodził codziennie do otworu w sklepieniu i pytał, gdzie ukryłam świętą księgę.

Podawał mi na dół jadło i odzienie. Chciał, żebym żyła. Żebym żyła w tym grobie tak długo, jak to

możliwe. A pewnego dnia się nie pojawił i już nigdy więcej go nie usłyszałam. To było wiele, wiele lat temu.

- Czcigodna Ixchel - wtrąciła łagodnie H’meen - opowiedz Toninie i Kaanowi pierwszą część swoich dziejów. Przed pojmaniem przez Paca Kinnicha.

- Mój ród nie chciał oddać Pacowi Kinnichowi naszej świętej księgi, więc król zgładził moich rodziców i moje siostry. Ukryliśmy z Cheveyem świętą księgę w Świątyni Czasu i uciekliśmy. Ale zgubiliśmy się. Nie wiem, dokąd udał się Cheveyo. Pac Kinnich mnie ścigał. Uciekłam na wschód z garstką wiernych przyjaciół. Uciekałam na kraj świata, aż dotarłam nad wielkie morze. Wiedziałam, że dalej już nie ma ucieczki.

Tonina spojrzała na H’meen, nagle zaciekawiona, dokąd ta opowieść prowadzi.

- Miałam małe dziecko - ciągnęła Ixchel, powtarzając relację, której H’meen wysłuchała już raz przy zupie.

- Wiedziałam, że jeśli Pac Kinnich nas schwyta, posłuży się dzieckiem, aby mnie zmusić do wyjawienia, gdzie się znajduje księga. Uciekłam na północny wschód, do miejsca, skąd według legendy wyruszył na tratwie wielki bóg Quetzalcoatl, Pierzasty Wąż, by przepłynąć wschodnie morze. Tam uplotłam z trzcin maleńką arkę, umiałam to robić, bo pochodzę z rodziny plecionkarzy i wytwórców koszyków, i puściłam w niej córkę na morze, modląc się, by prądy morskie i wiatry zaniosły ją tam, gdzie osiadł Quetzalcoatl, w nadziei że bóg zaopiekuje się nią i pewnego dnia ją ku mnie doprowadzi.

Tonina otworzyła usta, bez tchu, i położyła rękę na piersi. Gdy Ixchel spojrzała na Toninę, H’meen nagle zrozumiała, co ją niepokoiło w tej starej kobiecie. Gdy Ixchel mówiła lub śmiała się, pokazywała zdrowe zęby, bez ani jednego ubytku. Jak to możliwe? H’meen domyśliła się: kobieta nie jest tak stara, jak sądzono.

- Czcigodna Ixchel - pytała H’meen - ile miałaś lat, gdy Pac Kinnich uwięził cię pod ziemią?

- Minęła moja dziewiętnasta wiosna.

- A który to mógł być rok?

- To był Rok Pięciu Huraganów.

- Czcigodna Ixchel, to znaczy, że nie jesteś tak stara, jak się tobie i nam wydawało. Rok Pięciu Huraganów był

386

387

dwadzieścia jeden lat temu, a to znaczy, że masz zaledwie czterdzieści lat.

- O wielki Lokono! - wyszeptała Tonina.

- To niemożliwe - zaprotestowała Ixchel.

- Ależ tak, pamiętam ten rok - wtrącił się Kaan, patrząc na Toninę zdumionym wzrokiem, już przeczuwając rewelacje, które za chwilę wyjdą na jaw. - Pamiętam te huragany, pięć z rzędu. Wszyscy mówili, że to koniec świata. Miałem wtedy siedem lat, to rzeczywiście było dwadzieścia jeden lat temu.

Ixchel kręciła głową z niedowierzaniem.

- Czy to możliwe? Czyżbym straciła rachubę czasu w tej jaskini? Myślałam, że minęło wiele, wiele lat.

Znacznie więcej niż w rzeczywistości. - A potem uświadomiła sobie, że skoro jest o wiele młodsza, niż dotąd sądziła, to może jej ukochany Cheveyo jeszcze żyje.

- Podejrzewam, że długotrwałe przebywanie w ciemności i odżywianie się pokarmem, który rodził się bez słońca, spowodowało przyspieszone starzenie się, podobne do tego, któremu ja podlegam - powiedziała H’meen, zastanawiając się, czy Tonina w końcu się odezwie.

Ixchel nie mogła się oderwać od myśli o mężu.

- Gdy Pac Kinnich spuścił mnie do tej jaskini, groziłam mu, że Cheveyo mnie odnajdzie i uwolni. Ale on powiedział, że wysłał do Cheveya jakąś część mojego odzienia, umoczoną we krwi, bo chciał, żeby Cheveyo uwierzył w moją śmierć. Cheveyo uwierzył i uciekł z Palenque. I to musiała być prawda, bo gdyby Cheveyo wiedział, że żyję, to szukałby mnie i w końcu by odnalazł. - Gdy Ixchel zauważyła, że wszyscy są w nią wpatrzeni, a zwłaszcza młoda dziewczyna z wysp, rzekła: - Nie wiem, dlaczego to wszystko tak was interesuje. H’meen zawróciła was z drogi z powodu wilczych dołów, ale ja nie potrafię wam powiedzieć, jak są rozmieszczone.

Tonina wreszcie odzyskała mowę.

- Czy wiesz… - zaczęła, ale musiała odkaszlnąć, bo słowa znów uwięzły jej w gardle. - Czcigodna Ixchel, czy wiesz, co się stało z twoją córką?

Oczy Ixchel wypełniły się smutkiem.

- Przepadła na morzu. Tonina pochyliła się ku niej.

- Widziałaś na własne oczy?

- Pac Kinnich wysłał wioślarzy w czółnach, żeby odnaleźli moją córkę, ale oni wrócili z pustymi rękami i powiedzieli, że morze ją pochłonęło. Gdy się o tym dowiedziałam, straciłam wolę oporu. Książka była ukryta w bezpiecznym miejscu, wiedziałam, że tam jej nigdy nie odnajdą, a Cheveyo uciekł daleko. Bez ukochanego męża i najdroższego dziecka byłam bezsilna. Pac Kinnich sprowadził mnie z powrotem do miasta, oprowadził tryumfalnie po ulicach, a potem uwięził w grocie, w której od tamtej pory tkwiłam.

Wszystkie oczy skierowały się na Toninę, która sięgnęła po sznurek zawiązany na szyi, zdjęła go przez głowę i pokazała medalion. Kamienny dach dudnił pod kroplami deszczu, a na ścianach tańczyły cienie rzucane przez siedzących wokół buzującego ognia.

- Czy widziałaś to kiedyś? - Tonina podsunęła wisiorek Ixchel.

Kobieta podniosła okrągły amulet do światła, spojrzała i krzyknęła:

- Ten naszyjnik zawiesiłam na szyi córeczki, gdy wysyłałam ją na morze! Gdzie go znalazłaś?

- Dwadzieścia jeden lat temu - zaczęła ostrożnie Tonina, bojąc się ulec nadziei, że ta kobieta jest rzeczywiście jej matką - pewne starsze małżeństwo z wysp znalazło w namorzynowych zaroślach koszyk wyrzucony przez morze. Podobno delfiny podprowadziły ten koszyk do brzegu. W środku było niemowlę, dziewczynka. Miała na szyi ten wisiorek.

Ixchel utkwiła wzrok w Toninie.

388

389

- Ja byłam tym niemowlęciem - cicho dodała Tonina. Ixchel ani drgnęła. Nawet nie mrugnęła. Zdało się, że nie

oddycha.

- Byłam zawinięta w tę chustę - ciągnęła Tonina, sięgając do swojego tobołka. - Powiedziano mi, że ten haft zaprowadzi mnie do mojego ludu. - Wyciągnęła materiał i wręczyła go Ixchel.

Siwowłosa kobieta spojrzała szeroko otwartymi oczami na mały kwadrat tkaniny bawełnianej o brzegach ozdobionych znajomym deseniem, znajomym ściegiem, bo wykonanym jej własną dłonią.

- Obrębiałam i haftowałam tę chustę, gdy dziecię miało się urodzić. Ale… Ale Pac Kinnich powiedział, że moją córkę pochłonęło morze.

- I uwierzyłaś draniowi? - mruknął Jednooki. Ixchel podniosła głowę i przyjrzała się białym wzorom kryjącym rysy twarzy Toniny, włosom z wplecionymi na modłę wyspiarską muszelkami, a w końcu wyszeptała:

- Czy to prawda? Jesteś moją małą Malinal?

- Nazywają mnie Tonina. Dwadzieścia jeden lat mieszkałam na Wyspie Pereł, a potem wysłano mnie na Ląd, abym znalazła czerwony kwiat przedstawiony na tym medalionie. Wydaje mi się jednak… - Głos jej się załamał, zamilkła na chwilę, aby się wziąć w garść. - Wydaje mi się, że tak naprawdę wysłano mnie, bym odnalazła swój lud. Czyżbym go odnalazła? Czyżbym odnalazła matkę?

- Niech się bogowie zmiłują - wyszeptał Kaan. Ixchel wybuchnęła płaczem, schowała twarz w dłoniach.

Tonina przypadła do niej, otoczyła ramieniem kruche plecy. Przez dłuższą chwilę płakały obie, matka i córka, zbyt wzruszone, by mówić, aż w końcu Ixchel osuszyła oczy i zauważyła rozwiązany worek podróżny Toniny.

- Cuda i znaki! - powiedziała chrypliwie. A potem, przypominając sobie o tym, że nie są same, oderwała

się od Toniny i wyprostowała.

390

Przez dłuższą chwilę przyglądała się z podziwem stojącej obok wysokiej, silnej młodej kobiecie, wiedząc, że musi minąć trochę czasu, nim będzie w stanie przyjąć w pełni do wiadomości ten cud, który się wydarzył. Potem rzekła w zadumie:

- Gdy Pac Kinnich prowadził mnie na szczyt wzgórza, by mnie spuścić pod ziemię, do jaskini, powiedział, że skoro ja puściłam dziecko na wodę, poza jego zasięg, to on mnie umieści pod wodą, poza zasięgiem wszystkich. Ale właśnie dlatego, że znalazłam się pod wodą, ty mogłaś mnie uratować. Powierzyłam cię morzu, a bogowie uczynili cię świetną pływaczką. - Położyła drżącą dłoń na pokrytym farbą policzku Toniny i powiedziała: - Podwodna rzeka, która płynie przez jaskinię, wpada w końcu do zatoki Campeche, a ja modliłam się nad nią, by bogowie znaleźli cię i przywiedli do mnie z powrotem. Płakałam, modląc się, a moje łzy rzeka zaniosła do morza. Bogowie poczuli smak mych łez i wysłuchali moich modlitw.

- Matko, wszędzie szukałam tego kwiatu - powiedziała Tonina. - Ale żadne drzewo nie wydaje wiszących czerwonych kwiatów. Takich jak ten. - Wskazała palcem na medalion, który nadal leżał na dłoni Ixchel.

- Drzewo? - Ixchel pokręciła przecząco głową. - Ten kwiat rośnie do góry, niczym kielich. O, tak! -

podniosła płaskorzeźbę i wszyscy zobaczyli płatki wyrastające do góry.

Wtedy Tonina uświadomiła sobie, że Guama patrzyła na medalion do góry nogami. I nagle z trwogą przypomniała sobie wiele czerwonych, skierowanych płatkami ku górze kwiatów, które napotykała: cynii, chryzantem, orchidei.

Ale Ixchel mówiła dalej:

- Nie znajdziesz tego kwiatu w żadnym zwykłym lesie, bo to nie jest zwykły kwiat.

- Gdzie go zatem znajdę?

Ixchel potoczyła wzrokiem po ludziach zgromadzonych wokół ognia. Tajemnica czerwonego kwiatu nie była przeznaczona dla wszystkich uszu.

391

- Teraz ci nie powiem. Jestem zmęczona…

Tonina chciała ją jeszcze wypytywać, ale H’meen oświadczyła:

- Idźcie już sobie wszyscy. Czcigodna Ixchel musi odpocząć.

Tonina ucałowała matkę na dobranoc, Ixchel powiedziała:

- Jutro porozmawiamy, drogie dziecko. Mam ci tyle do powiedzenia. Jedno musisz wiedzieć: w twoich żyłach płynie krew prastarego szlachetnego rodu. A to… - Ixchel wzięła zawiniątko w tkaninie z piórami i

przycisnęła je do piersi - to pewnego dnia będzie należało do ciebie.


Rozdział Czterdziesty Dziewiąty.


„W twoich żyłach płynie krew prastarego szlachetnego rodu”. Słowa Ixchel odbijały się w umyśle Kaana niczym niekończące się echo. Wprawdzie minęło już pięć dni, odkąd Ixchel je wypowiedziała, a potem nie dorzuciła żadnych nowych szczegółów z wyjątkiem informacji, że Tonina pochodzi z ludu, który żyje w górach na północy, w dolinie, która się nazywa Anahuac, ale Kaan nie mógł przestać o nich myśleć.

Szlachetny ród…

Cieszył się ze względu na Toninę, ale równocześnie coś go w tych słowach niepokoiło. Przechodząc przez obozowisko na placu, wydawał rozkazy swoim ludziom, którzy szykowali się do wędrówki. Wszystkich ich

- mężczyzn, kobiety i dzieci - chciał doprowadzić do Mayapan. Jego myśli jednak wciąż krążyły wokół

Toniny i zdumiewającej odmiany w jej sytuacji.

Gdy był świadkiem wzruszającego spotkania matki i córki, ich radości nabrzmiałej łzami, sam przełykał

łzy, wspominając pożegnanie ze swoją matką. Żałował teraz, że łączyły go z nią tak rzadkie kontakty.

Odwrócił się i zobaczył Toninę. W piersi odezwał się znany ból, tym mocniejszy, że przepaść, która się między nimi rozwierała od pierwszego dnia, gdy się poznali, dziś Stała się głębsza niż kiedykolwiek.

- Naprawdę chcesz jutro wyruszać? - spytała, podchodząc.

Mało się widywali przez ostatnie kilka dni: ona spędzała czas z matką, on doglądał spraw gromady, która mu miała towarzyszyć. Teraz Kaan nie mógł oderwać od Toniny oczu. Chociaż już dowiedziała się, że wywodzi się z ludu Nahua, czyli któregoś z plemion używających języka nahuańskiego, dziewczyna nadal malowała twarz na modłę wyspiarską. Kaan był ciekaw dlaczego. Zauważyła, że przygląda się jej badawczo, i jak gdyby usłyszała nie wypowiedziane pytanie, rzekła:

- Jeszcze nie chcę się rozstawać z Toniną. Matka mówi, że naprawdę mam na imię Malinal. Ale ja nie wiem, kim jest Malinal. Nadal jestem Toniną, poławiaczką pereł. I sądzę… że gdybym zrezygnowała z tych znaków, które łączą mnie z Wyspą Pereł, okazałabym brak szacunku wobec tych, którzy mnie wychowali od niemowlęctwa i których nadal kocham jako swoich dziadków.

Kaan zrozumiał to i podziwiał jej postawę.

- Wyruszasz jutro? - powtórzyła pytanie. Skinął głową.

- Wygląda na to, że się ciągle żegnamy. - Poprawiła sakwę na ramieniu. Przyszła tu na targowisko kupić ostatnie zapasy na drogę, a znalazła Kaana.

- No właśnie. Co teraz będziesz robiła?

- Moja matka - Tonina wymówiła te słowa z wyraźną lubością - chce wyruszyć na poszukiwanie mojego ojca, Cheveya. I chce odnaleźć nasz lud. Gdy się wzmocni, wyruszymy na zachód, a potem na północ, ku górom otaczającym dolinę Anahuac. Ona tam jeszcze nigdy nie była, urodziła się w Palenque, ale nasze plemię żyje daleko stąd, na północy.

392

393

Zamilkli, wpatrzeni sobie nawzajem w oczy, obojętni na fakt, że otaczał ich rojny i gwarny tłum. Przez te dni, odkąd zawrócili do miasta z Białej Drogi, zgromadził się na placach Palenque jeszcze większy tłum niż dotąd; byli tam i członkowie małej armii Balama, i ludzie, którzy szli za Kaanem, a także nowi przybysze z okolicznych wiosek, szukający przygód lub odmiany losu. Wielu miało jutro wyruszyć z Kaanem, a grupa młodych mężczyzn zamierzała iść na zachód pod wodzą Balama.

Kaan przyglądał się ruinom - opuszczonym budowlom stopniowo pochłanianym przez dżunglę, sypiącym się murom, zarośniętym pnączami oknom i drzwiom. Gdy stąd wyruszą, miasto znów będą zamieszkiwać tylko duchy.

- Tonino, gdy pozałatwiam swoje sprawy w Mayapan, wrócę. Poszukam ciebie.

Oboje wiedzieli jednak, że nie w jego mocy jest dotrzymanie tej obietnicy, bo szanse na pokonanie Konsorcjum są mniej niż nikłe. Nawet gdyby zdołał postawić winowajców przed królewskim trybunałem, nie miał żadnych dowodów na to, że odpowiadają za śmierć Jadeitowego Nieba. Tonina i Kaan wiedzieli, że na załatwienie jego spraw w Mayapan, tak samo jak i na załatwienie jej spraw tutaj, potrzeba będzie reszty życia.

- Szkoda, że nie mogę iść z tobą - wyszeptała Tonina.

- Szkoda, że nie mogę zostać - rzekł Kaan. A przepaść rosła.

Ixchel obserwowała Kaana i Toninę zza straganu wikliniarza, gdzie kupiec targował się z nabywcami. Jej serce pęczniało od dumy na widok pięknej córki, wysokiej i szczupłej, jak wszystkie kobiety w ich rodzinie.

Niezwykłą miodową barwę skóry odziedziczyła Tonina po odległej prababce, tak jak i Ixchel.

Patrząc na żegnającą się parę, Ixchel łatwo odgadła, że są zakochani. Ale nie przyznają się do tego. Kaan wkroczył na

394

drogę pomsty, myślała. Nie może oddać serca mojej córce, A Tonina! - Tonina jest rozdarta: chciałaby iść z nim. Ale jej przeznaczenie jest inne. Nadeszła pora, by poznała prawdziwe znaczenie czerwonego kwiatu.

- Niech was bogowie błogosławią! - zawołała Ixchel. Tonina i Kaan odwrócili się ku niej. Zmieniła się.

Teraz

chodziła pewniejszym krokiem, wyprostowana. Miała nową szatę, a jej siwe włosy upięte były misternie i ozdobione kolorowymi wstążkami. Na policzki wróciły rumieńce, nabrała ciała. Wyglądała, jakby odnalazły się zgubione lata.

Podchodząc, Ixchel przyglądała się badawczo Kaanowi. Wygląda, jakby był z naszego ludu, pomyślała, ale nosi się i zachowuje jak Maja. Uratował ją, a Ixchel była przekonana, że nic nie dzieje się bez przyczyny.

Niewątpliwie przysłali go bogowie. Ale w jakim celu?

- Młodzieńcze, z jakiego plemienia pochodzisz?

- Nie wiem. Dawno temu matka mi mówiła, ale zapomniałem. Pewnie jestem z Cziczimeków.

Między brwiami Ixchel pojawiła się fałdka.

- Nigdy tak o sobie nie mów, mój synu, to prześmiewcze przezwisko. Nie widzę przed sobą dzikiego barbarzyńcy. - Jej uważne oczy przeczesywały jego twarz, badały rysy. Kaan dostrzegał w nich mądrość.

Ixchel wyciągnęła rękę i dotknęła jego czoła chłodnymi opuszkami palców, a gdy powiedziała: - Masz szlachetne czoło! - przestraszył się.

Po drugiej stronie gwarnego placu Ixchel zauważyła innego młodego mężczyznę. Nie wzbudzał jej zaufania. Balam, który twierdzi, że jest księciem. Wraz ze swoimi wojownikami wyszedł z Palenque przed świtem parę dni wcześniej, ale wrócił, zobaczywszy sygnał z wieży. Rozbił obóz pod miastem, chociaż przedtem twierdził, że się spieszy na północ. Nie przypadł Ixchel do gustu. Przypominał Paca Kinnicha, miał to samo pochyłe czoło, skośne oczy, karykaturalny nos i cofniętą żuchwę. Wszystko sztuczne, jakby twarz, którą mu dali bogowie, nie była dobra.

395

- Chciałabym z wami porozmawiać na osobności - rzekła do Toniny i Kaana. - Majowie nie mogą się dowiedzieć tego, co chcę wam wyjawić. Z powodu tej właśnie tajemnicy moich rodziców prześladowano w dolinie Anahuac, aż musieli stamtąd uchodzić. A tu, w Palenque, cała rodzina wyginęła, chcąc jej ustrzec przed Pakiem Kinnichem. Pogrzebano mnie żywcem na dwadzieścia lat, bo nie chciałam zdradzić sekretu. Musicie oboje teraz przysiąc na własne życie, że i wy tej tajemnicy dochowacie.

Spojrzała na Kaana jasnymi, szczerymi oczyma. Dawała mu szansę na wycofanie się, na zajęcie się własnymi sprawami, na wyruszenie do Mayapan. On jednak spojrzał na Toninę i pomyślał o swojej matce, która także opuściła wiele lat temu dolinę Anahuac, i powiedział:

- Czcigodna Ixchel, przysięgam na Matkę Księżyc, że będę milczał jak grób.

- Więc chodźmy. - Odwróciła się i poprowadziła ich przez plac, cały czas trzymając mocno przy piersi tajemnicze pierzaste zawiniątko.

Balam wsparł się na włóczni i przyglądał się, jak we trójkę wspinają się po schodach piramidy ze Świątynią Czasu na szczycie, a potem znikają w wejściu do sanktuarium.

Kilka dni przedtem, gdy zasadzka na Białej Drodze się nie powiodła, bo wszyscy zobaczyli błyski sygnału ponad drzewami, musiał wrócić za Toniną i Kaanem do Palenque. Tu dowiedział się o niezwykłym spotkaniu matki i córki. Rozeszła się wieść, że Tonina pochodzi ze szlachetnego rodu, a Ixchel jest strażniczką jakiegoś niezwykłego, bezcennego skarbu.

- Prawo przysługujące z urodzenia - mówili ludzie. Tonina zyskiwała zaskakujące dziedzictwo.

Balam splunął na omszały bruk placu i otarł usta grzbietem dłoni. A co z moją córką i jej prawami przysługującymi z urodzenia? Kiedy Zival obejmie swoje dziedzictwo? Jest

396

przecież dziedziczką królewskiego rodu z Uxmal! Powinna być księżniczką! A potem pomyślał: właśnie. I wielka wizja znów stanęła mu przed oczami. Teraz będzie wiódł nie pojmanych zwykłych ludzi, lecz przedstawicielkę szlachetnego rodu z plemienia Cziczimeków i jej równie szlachetną córkę. Jego stryj, król, wynagrodzi zwycięskiego bratanka koroną dla Zival, tronem i świątynią, gdzie ludzie będą jej oddawali cześć.

Balam pławił się w rozkosznych wizjach. Wizje takie od czasu pierwszej, tej na targowisku w Tikal, przychodziły coraz częściej i były coraz barwniejsze, wyraźniejsze. Widział coraz jaśniej świetlaną przyszłość, przeznaczoną mu przez bogów. I jakież to wszystko łatwe! Wielki plac napchany jest rodzinami, które przybyły z nędznych wiosek, licząc na szczęśliwą odmianę losu. Jego wojownicy, których liczba dochodziła już do trzech setek, byli dobrze uzbrojeni, silni, sprawni i spragnieni bitwy. Poradzą sobie z tym tłumem w mgnieniu oka. A potem się wszystkich powiąże łańcuchami - mężczyzn, kobiety i dzieci - i pogna Białą Drogą do Uxmal. Kaan, Tonina i ta stara kobieta na przedzie, tuż za Balamem, tryumfatorem wracającym do miasta, gdzie przyszedł na świat.

Gdy Ixchel i jej towarzysze weszli do wnętrza Świątyni Czasu, wyskoczył przed nich jakiś starzec i padł

przed Ixchel na twarz. Kobieta podtrzymała go, pomogła wstać.

- To ja powinnam ci oddać hołd, drogi Ahau. Spotkanie z tobą to dla mnie zaszczyt. - Zwracając się do Kaana i Toniny, wyjaśniła: - Ahau był opiekunem Świątyni Czasu pod rządami Paca Kinnicha. Odnalazłam go u rodziny, która go przechowała po tym, jak miasto zostało opuszczone. Słyszałam, że Pac Kinnich posłał go na tortury, bo chciał się dowiedzieć, gdzie ukryłam moją księgę. Ponieważ Ahau nie zdradził, Pac Kinnich kazał mu odciąć język. - Uśmiechnęła się ciepło do pochylonego starca, którego twarz jaśniała radością

397

i wdzięcznością. - Ahau jest Mają, ale należy do moich wielkich przyjaciół. Jest kapłanem Kukulkana, czyli wcielenia Quetzalcoatla, boga, któremu służę. Znów możemy się przyjaźnić, a Ahau ponownie może służyć Pierzastemu Wężowi. Czcigodny Ahau, chciałam teraz porozmawiać z tą młodą parą o księdze. Czy mógłbyś zapalić święte kadzidła?

Stary kapłan pokiwał energicznie głową i schował się w ciemnościach sanktuarium. Ixchel poprosiła

Kaana i Toninę, by usiedli. Zajęli miejsca na chłodnej kamiennej posadzce u stóp ołtarza, zza którego rozległo się monotonne mamrotanie.

- Biedny Ahau nie może poprawnie recytować modlitw, bo nie ma języka. - Ixchel uśmiechnęła się. - Ale bogowie i tak go rozumieją.

Wkrótce ich nozdrza wypełnił aromatyczny dym.

- Widzieliście już Drzewo Życia - zaczęła Ixchel - które wyrasta tam, za ołtarzem. Symbolizuje ono Pierzastego Węża, Quetzalcoatla. A potwór pełzający pod drzewem przedstawia zwycięstwo Quetzalcoatla nad złem. - Zerknęła na Kaana. - Majowie czczą go jako Kukulkana.

Kaan przytaknął. Chodziło o Czcicieli Boskiego Powrotu, sektę, której Jadeitowe Niebo była gorliwą wyznawczynią. Tonina przyjrzała się płaskorzeźbom na ścianie i powiedziała:

- Gdy ukrywaliśmy się z Dzielnym Orłem przed łowcami orłów w Chichen Itza, schowaliśmy się w niewielkiej komnacie o ścianach ozdobionych malowidłami. Przedstawiały one dzieje wysokiego jasnoskórego mężczyzny, któremu rosły na brodzie włosy.

- To są te same dzieje Pierzastego Węża, znane tu wszędzie niezależnie od tego, czy zwie się go imieniem Quetzalcoatl czy Kukulkan. Wśród ludu, z którego wywodzi się twój ojciec, Tonino, nazywano go Pahana, a daleko na południu mieszkają ludzie zwani Inkami, którzy czczą Wirakoczę, boga,

który niegdyś zstąpił na ziemię jako człowiek. On także był jasnoskóry i brodaty i obiecał wrócić pewnego dnia i zaprowadzić pokój na ziemi.

Słyszeli szuranie stóp Ahau i mamrotane bez słów modlitwy.

- Gdy Quetzalcoatl chodził po ziemi jako człowiek ciągnęła Ixchel -wynalazł księgi, kalendarz i ofiarował

ludzkości w darze kukurydzę. Narodził się z dziewicy, bogini Coatlicue. Według legendy Quetzalcoatl po śmierci zstąpił do piekieł, a następnie, skrapiając swą krwią kości zmarłych, przywracał życiu ludzkie dusze. Nie pozostał jednak w piekle. Po trzech dniach zmartwychwstał, a następnie opuścił swój lud, odpływając na tratwie z węży na wschodnie morze, ku wschodzącemu słońcu, ale obiecał, że pewnego dnia powróci i sprowadzi na ludzkość wieczny pokój. Wielu oczekiwało jego powrotu, ale mijały lata, a potem stulecia - mówią bowiem, że Quetzalcoatl bawił tu tysiąc lat temu - więc ludzie stracili nadzieję, a z nią wiarę w niego. A potem, trzysta lat temu, zdarzył się cud. Quetzalcoatl zesłał dowód, że pewnego dnia naprawdę wróci i będzie królować między nami.

Ixchel zamilkła i spojrzała przeciągle na zawiniątko w pierzastej tkaninie, które trzymała na kolanach. Na zewnątrz był jasny dzień, tu jednak, w świątyni, panował półmrok. Powietrze wypełniała upajająca woń kadzidła, a słychać było tylko monotonne mamrotanie starego Ahau.

- Trzysta lat temu na tę ziemię przybyli zza wschodniego morza cudzoziemcy i powiedzieli nam, że Quetzalcoatl nie zapomniał swej obietnicy powrotu. Prababka mojej prababki spotkała tych cudzoziemców i przebywała wśród nich. Pisała wówczas dziennik. Ty, Tonino, jesteś potomkinią tej dalekiej prababki, a więc ta księga należy także do ciebie.

Tonina słuchała z zainteresowaniem, ale równocześnie czuła obecność Kaana, który siedział obok niej.

Słyszała jego cichy oddech. Zastanawiała się, o czym myśli.

398

399

Ixchel z wielką rewerencją zaczęła rozwijać obszytą piórami chustę, spod której wyłoniła się gruba księga, pożółkła i postrzępiona na brzegach ze starości. Ixchel nazwała ją Księgą Tysiąca Tajemnic.

- Jak już ci mówiłam, Tonino, nasze plemię zamieszkuje dolinę Anahuac, wśród gór na północy, niedaleko miasta Teotihuacan, na brzegach jeziora Texcoco. Plemię nazywa się Mexica. Księgi tej pożądało inne plemię, Tepanekowie, zupełnie tak samo jak Pac Kinnich. Moi rodzice musieli stamtąd uchodzić, bo wódz Tepaneków wysłał wojowników, by tę księgę nam zrabowali. Matka i ojciec schronili się w Palenque. Tu osiedlili się w dzielnicy plecionkarzy i koszykarzy. I tutaj ja się urodziłam. A także ty, Tonino. Po śmierci matki ja zostałam koleją rzeczy strażniczką tej księgi. I ty też nią kiedyś zostaniesz. - Ixchel przewracała stronice, pokazując je Toninie. - To nie jest zwykła książka.

W nielicznych promieniach słońca, które wpadały do wnętrza świątyni, i w migotliwym blasku lampek oliwnych Tonina zobaczyła, że manuskrypt zawiera ilustracje, a składa się z arkuszy papieru z kory pozszywanych czy posklejanych w ten sposób, że tworzyły długi pas poskładany w harmonijkę. Każdy segment pokryty był piktogramami, jakimiś godłami i symbolami, hieroglifami, a także zagadkowymi kolorowymi wizerunkami o czarnych konturach - były to postaci ludzi i zwierząt w sztywnych pozach, bogatych strojach, a wszystkie ukazane z profilu.

Pismo nie przypominało niczego, co Tonina kiedykolwiek widziała. Księgi Majów pisane były niezrozumiałymi dla laika hieroglifami. Rozszyfrować je potrafili wyłącznie ludzie kształceni w czytaniu.

Księga Ixchel natomiast zawierała łatwo rozpoznawalne obrazki, opowiadające różne historie lub przedstawiające wydarzenia. Oparta była na języku nahuańskim, którym mówiły ludy Nahua.

- Ta księga zawiera historię naszego ludu. W każdym pokoleniu uzupełniano kronikę, a ostatni wpis pochodzi

400

sprzed dwudziestu lat, kiedy ją oddałam na przechowanie do świątyni. - Przewracając bogato zdobione karty, Ixchel wyjaśniała niektóre symbole. - Ten mężczyzna ze zmarszczonym czołem, odziany tylko w przepaskę, oznacza rok klęsk i głodu. A ten żółty kwiat o wielu płatkach oznacza rok urodzaju. - Cofnęła się do wcześniejszych kart. - Oto symbole oznaczające miejsca, gdzie zatrzymywał się nasz lud podczas pierwszych wędrówek. Miejsce Obfitości Ryb. Wzgórze Jednorękiego.

Tonina zobaczyła maleńkie rysunki śladów stóp łączące poszczególne piktogramy i wyobraziła sobie plemię, które wędruje z miejsca na miejsce, zatrzymuje się gdzieś na pewien czas, by potem znów wyruszyć w drogę. Czyli tak jak ona i Kaan od czasu wyjścia z Mayapan. Uświadomiła to sobie ze zdumieniem i zaczęła się zastanawiać, czy nie jest tak, że po prostu koczowanie mają we krwi.

Ixchel przewracała karty księgi, opowiadając Toninie dzieje ich ludu. Kaan słuchał z zaciekawieniem, a równocześnie zastanawiał się, jak to było z jego własnym plemieniem. Gdzie mieszkało? Jakie wydarzenia składały się na jego dzieje? Ixchel pokazywała symbole, nazywała lata, nieświadoma, zarówno ona, jak i jej słuchacze, że daleko za morzem, na drugim końcu świata, na lądzie, o którego istnieniu nie mają nawet pojęcia, lata liczy się i nazywa zupełnie inaczej. Dla Ixchel, Kaana i Toniny był to 11 - Rok Trzciny, data: trzeci dzień miesiąca chicchan. A po drugiej stronie świata rok ów nazywano rokiem Pańskim 1324, a dzień - dwudziestym siódmym dniem czerwca.

Ahau wciąż monotonnie mamrotał modlitwy, skryty w głębokim cieniu, szurając od czasu do czasu stopami po kamiennej posadzce, odprawiając tajemne rytuały. Nie przeszkadzał trójce siedzącej pod ołtarzem, poruszał się jak ich własne tańczące po ścianach cienie.

- Wiedz, córko, że ta księga zawiera wiele tajemnic: jak powstał świat, skąd pochodzą bogowie, jak wyglądało stworzenie człowieka,

401

dlaczego gwiazdy i planety poruszają się po nieboskłonie. Na tych kartach można znaleźć czary, zaklęcia, modlitwy uzdrawiające i proroctwa. Są tu dzieje Quetzalcoatla i mity o innych bogach, legendy naszego ludu, opisy bitew wygranych i przegranych, zgony ważnych osób, spisy koronowanych i lista miejsc, w których zamieszkiwaliśmy w naszych wędrówkach.

Tonina zrozumiała, że ta księga jest niekończącą się kroniką, od najdawniejszych czasów, najstarszych kart, po coraz nowsze, stopniowo doklejane.

- Te tajemnice nasza rodzina będzie utrzymywać tylko do pewnego czasu - tłumaczyła Ixchel. - Poznasz je kiedyś, córko, dowiesz się też, że przyjdzie dzień, gdy ujawnimy wszystko naszemu ludowi. Powierzę ci teraz największą z tych tajemnic, po to właśnie sprowadziłam cię tutaj, pod ochronę Świątyni Czasu, gdzie nikt prócz was nie usłyszy moich słów.

Rzuciła okiem na Kaana. Wprawdzie nie należał do rodziny, lecz Ixchel postanowiła go wtajemniczyć ze względu na dobro córki. Była przekonana, że gdy Kaan pozna tę tajemnicę, zmieni zdanie i nie będzie już chciał wracać do Mayapan. Otworzyła księgę mniej więcej pośrodku i rzekła:

- Oto jeden z naszych najcenniejszych sekretów. Tutaj zapisano cuda, które zdarzyły się trzysta lat temu, gdy Quetzalcoatl przysłał dowód, że wróci naprawdę.

W pełgającym świetle lampek oliwnych Tonina i Kaan ujrzeli wizerunki mężczyzn i kobiet, chat, wzgórz i drzew, a także węża w wodzie.

- Wiele pokoleń temu do wschodniego wybrzeża naszej ziemi przybili brodaci i jasnoskórzy cudzoziemcy o włosach barwy zachodzącego słońca, a oczach - spokojnego morza. Ich nogi i ręce zawinięte były w skóry. Także stopy mieli odziane w skórę. A na głowach - hełmy wykonane z dziwnego szarego metalu.

Przybyli na okręcie w kształcie węża, takim jak ten, którym odpłynął Quetzalcoatl.

Po lewej stronie karty widniały postacie ciemnoskórych mężczyzn odzianych w przepaski biodrowe,

zdobnych w pióra i jadeitową biżuterię. Po prawej stali mężczyźni o jasnej skórze, w dziwacznej odzieży. Z

ich ust wypływały hieroglify w języku nahuatl, oznaczające, że coś do siebie mówią.

- Nazywali siebie Mężami Morza Północnego - tłumaczyła Ixchel. - Mówili, że wiatr ich zepchnął z kursu i rozbili się na naszym brzegu. Jak widzicie, nasi ludzie ich nie zabili, choć inni przybysze pewnie byliby na to narażeni. Oszczędzono ich, bo byli podobni do Quetzalcoatla, a ich okręt miał dziób wyrzeźbiony w kształt głowy węża. Nasi przodkowie myśleli naiwnie, że to sam Quetzalcoatl powrócił, więc przyjęli obcych z honorami. Gdy się wyjaśniło, że są zwykłymi śmiertelnikami, którzy zabłądzili w te strony, stali się już naszymi dobrymi znajomymi. Nawiązały się przyjaźnie, ba, nawet małżeństwa. Między naszymi rasami żadnej wrogości już nie było.

Wnętrze wypełnił jednostajny szum. Tonina spojrzała ku wyjściu. Deszcz rozpadał się na dobre. Na placu ludzie uciekali pod dachy. W świątyni zrobiło się ciemnawo, ale po chwili Ahau przyniósł więcej lampek oliwnych, które rozproszyły mrok deszczowego popołudnia.

- Mężowie Morza Północnego - ciągnęła Ixchel - byli niezwykle zdumieni, gdy dowiedzieli się, że nasz lud czci jasnoskórego brodatego mężczyznę, który żył wśród nas, nauczał i leczył choroby, który zmarł i po trzech dniach zmartwychwstał, a potem opuścił nas i odpłynął na wschód na tratwie z węży.

Cudzoziemcy oświadczyli, że oni również czczą takiego człowieka, choć nazywali go innym imieniem. I oni oczekiwali jego powrotu na ziemię. Powstał pewien spór między naszymi ludźmi i przybyszami, ponieważ Mężowie Morza Północnego twierdzili, że Quetzalcoatl narodził się na wschód od ich siedzib i najpierw dał się poznać im, a dopiero potem udał się do nas. My jednak wierzymy, droga Tonino, że Quetzalcoatl najpierw żył z nami, a potem

402

403

dopiero pożeglował na wschód, by przebywać wśród innych ludów.

Tonina zerknęła na Kaana. Jego profil odcinał się światłocieniem w blasku lampek oliwnych pozapalanych przez Ahau. Mina Kaana wskazywała, że słucha z napiętą uwagą. Tonina pomyślała, że wygląda na kogoś, kto głodny jest wieści o własnej przeszłości.

- Prababka mojej prababki, Malinal, po której masz imię, żyła w osadzie, w której przybysze mieszkali, póki nie naprawili swojej łodzi. Rozmawiała z nimi i zapisała wiele szczegółów z ich pobytu. Te rysunki uczynione są jej ręką.

Tonina wpatrzyła się w wizerunki mężczyzn, kobiet, zwierząt i domów. Zapach kadzidła wypełniał jej głowę, a ona miała wrażenie, że wyczuwa w sanktuarium czyjąś nieuchwytną obecność. Nie chodziło o krzątającego się wokół swoich tajemniczych spraw Ahau, lecz o kogoś z innego świata.

Dlaczego ta budowla nazywa się Świątynią Czasu? Zerknęła w stronę wejścia, które zdawało się znajdować bardzo daleko. Blady prostokąt na końcu przeraźliwie długiego tunelu. Czy miasto wciąż jeszcze tam jest? A może gdy wyjrzę, zobaczę tylko dżunglę?

- Malinal nabrała przekonania - opowiadała Ixchel - że to Quetzalcoatl przysłał Mężów Morza Północnego, aby przypomnieli nam o jego obietnicy powrotu i dali szansę na przygotowanie się do tego ponownego przyjścia. Naprawa łodzi zajęła przybyszom rok i dwadzieścia jeden dni - Ixchel wskazała na symbole liczb na karcie - potem podnieśli żagle i odpłynęli na wschód, tak samo jak Quetzalcoatl wiele pokoleń wcześniej. Nigdy już ich nie zobaczyliśmy. Pamiętamy jednak o obietnicy Pana i o naszym obowiązku przygotowania się na jego przyjście. Mężowie Morza Północnego powiedzieli nam, że rozpoznamy Pana po tym znaku… - Ixchel wysupłała z pierzastej tkaniny dziwny przedmiot. - Nosili to zawsze przy sobie i powiedzieli, że to jest symbol ponownego przyjścia boga.

404

Dziwny przedmiot był długi jak przedramię dziecka i bardzo ciężki. Miał postać rozkrzyżowanego drzewa z kołem, otaczającym miejsce przecięcia się ramion pionowego i poziomego.

- Co to za metal? - zdziwił się Kaan, bo przedmiot nie był wykonany ani z miedzi, ani ze złota, ale z dziwnego ciemnoszarego metalu.

- Nie wiem. Nie rozumiem też symboli, które tu są wyryte. Cudzoziemcy powiedzieli, że to nazywa się krzyż. To następny dowód, że ich bóg i nasz Pan są tym samym, bo symbol jest taki sam. - Ixchel wskazała na Drzewo Życia wznoszące się za kamiennym ołtarzem. Potem zawinęła krzyż w tkaninę i rzekła: -

Tonino, zobaczyłam kiedyś pewien przedmiot wśród twoich rzeczy w tobołku. Naczynie z przezroczystego kamienia. Czy mogłabyś mi je pokazać?

Tonina wygrzebała z worka puchar i opowiedziała, jak to Macu omal nie utonął w lagunie, a kiedy go wyciągnęła na brzeg, trzymał w dłoni ten przezroczysty kielich.

- W książce opisane są takie naczynia. Pili z nich Mężowie Morza Północnego. Mówili, że potrafią czarodziejskim sposobem wytwarzać takie przedmioty z piasku.

Ixchel obróciła kielich w rękach, podziwiając jego błękitno zielonkawą przejrzystość, a równocześnie grubość i solidność wykonania. Gdy podniosła na Kaana i Toninę oczy pełne łez, oboje wyczytali z nich bezgłośne pytanie: czy ów morski potwór w lagunie Wyspy Pereł to jedna z tych łodzi w kształcie węża, która wpadła na rafę i zatonęła? Drżącym głosem powiedziała:

- Wprawdzie w kronice praprababki nie ma o tym żadnej wzmianki, ale niekiedy wydaje mi się, że ta moja odległa przodkini zakochała się w którymś z przybyszów z północnych mórz. Zasmuca mnie myśl, że oni nigdy nie wrócili do domu, lecz znaleźli śmierć na dnie laguny Wyspy Pereł.

405

- Może to nie ta łódź, tylko inna - pocieszał Kaan. - Historycy z Mayapan opowiadają o różnych przybyszach z różnych stron: ludziach o skórze koloru czarnego tuszu, którzy dawno temu przybili do brzegu zatoki Campeche i nie mogli wrócić do domu. A także o ludziach dziwnej rasy, którzy lądowali na mitycznym wybrzeżu zachodnim. Mieli ponoć żółtą skórę i umieli w czarodziejski sposób wywoływać wybuchy za pomocą czarnego proszku. W tych legendach, czcigodna Ixchel, może tkwić ziarenko prawdy.

Być może szkielet na dnie laguny to pozostałość innego okrętu, którym płynęli inni ludzie.

Pomyślała chwilę, skłoniła głowę z wdzięcznością i odetchnęła głęboko. Kaan zobaczył, że drży, więc wziął

z jej dłoni kielich, wstał i poszedł ku wyjściu. Wystawił kielich na zewnątrz, deszczówka napełniała go szybko. Kaan patrzył, jak ciepła, tropikalna ulewa omywa piramidy, domy i bruk. Wilgotne powietrze zapowiadało, że roślinność będzie rosła bujnie, a więc jutro mężczyźni znów będą się musieli zmagać z dżunglą nożami i toporami, aby zupełnie nie połknęła miasta.

Wrócił z pełnym kielichem do Ixchel, która z chęcią pociągnęła długi łyk. Podziękowawszy za miły gest, wręczyła puchar Toninie, która zanim podniosła go do ust, zajrzała w głąb. Nagle przed jej oczami mignęły obrazy: niebo pociemniałe od dymu, równina zasłana martwymi ciałami, w środku mężczyzna wzywający pomocy.

- Guay! - Kielich wyślizgnął się jej z rąk, ale Kaan przytomnie go chwycił.

- Co się stało? - spytała Ixchel.

Tonina opisała wizję, a Ixchel gwałtownie zasłoniła rękami twarz.

- To musiał być twój ojciec! Długie włosy splecione w warkocze, kaftan, nogawice z jeleniej skóry z frędzlami… Opisałaś mojego kochanego Cheveya!

Tonina rzuciła Kaanowi przestraszone spojrzenie. Czyżby naprawdę był to kielich proroczy?

406

Ixchel zawołała Ahau, bo kadzidło się wypaliło. Z sąsiedniego pomieszczenia odpowiedziało jego mamrotanie. Wzięła Księgę Tysiąca Tajemnic i rzekła:

- A teraz pora, bym wam wyjawiła największą tajemnicę ze wszystkich. Rozumiecie już, na czym polega wartość tej księgi: jest dowodem na to, że Quetzalcoatl przyjdzie w chwale do swojego ludu. Ale to nie wszystko - dodała, wspominając, jak zajadle zły Pac Kinnich usiłował dostać tę księgę we własne ręce. -

Teraz wyjawię wam drugi powód pogrzebania mnie żywcem, powód wygubienia mojej rodziny, powód utraty języka przez biednego Ahau, powód - tu głos się jej załamał - że mój kochany Cheveyo musiał

uciekać z Palenque…

Tonina i Kaan słuchali gorliwie, czując, że w tej świątyni dzieje się coś wyjątkowego, nadprzyrodzonego.

Nie byli tu sami. Obecność bogów stała się wyraźna.

- Wierzymy - mówiła Ixchel - że gdy Quetzalcoatl wróci, nie pojawi się tu w Palenque, ani w Chichen Itza, ani w Copan czy Uxmal, ani w żadnym mieście Majów. Zstąpi z nieba w górach na północy, tam, skąd wywodzi się nasze plemię. Przeznaczenie naszego ludu, Tonino, wiąże się z naszymi początkami. -

Otworzyła księgę na pierwszej stronicy i pokazała wyraźny wizerunek czerwonego kwiatu o płatkach w kształcie kielicha, skierowanych ku górze. - Ten kwiat oznacza miejsce naszego pochodzenia. I ta kronika zakończy się, Tonino, gdy odnajdziemy ów czerwony kwiat, bo tam właśnie jest dom.

Kaan zmarszczył czoło nad rysunkiem, z którego maleńkie ślady stóp prowadziły do innych symboli, wskazując miejsca, gdzie plemię zatrzymywało się w trakcie stuleci wędrówek.

- Jak się nazywa to miejsce? - zapytał, choć zaczął przeczuwać, że już wie. Aztlan. Matka mu o nim opowiadała.

- Nasz lud narodził się w Aztlan - rzekła Ixchel. - Oznacza to „miejsce bieli”. W Aztlan jest siedem jaskiń.

Gdy

407

narodziła się ludzkość, utworzyła siedem plemion, które zaczęły się rozprzestrzeniać po całej ziemi. Nasze plemię należy do tej pierwszej siódemki. Nasi nieprzyjaciele nazywają nas Cziczimekami, czyli barbarzyńcami, ale my sami mówimy o sobie Mexica. Prawdziwego imienia naszego ludu nie wypowiadamy nigdy, bo nasz stwórca, wielki bóg Huitzilopochtli, zabronił nam tego, by nasi wrogowie nie zyskali nad nami władzy. Ale tutaj mogę wam to imię powiedzieć, bo znajdujemy się w świętym miejscu, a więc jesteśmy bezpieczni. Nasze imię pochodzi od miejsca naszego pochodzenia. Ponieważ wywodzimy się z Aztlan, jesteśmy aztecatl. Aztekami.

- Matko Księżycu! - wyszeptał Kaan, któremu nagle wróciły dalekie wspomnienia. - Matka opowiadała mi o Aztlan - rzekł, usiłując sobie przypomnieć te opowieści, mity i legendy, a także zakaz wypowiadania imienia ludu, nałożony przez boga Huitzilopochtli.

Ixchel uśmiechnęła się i pokiwała głową. Od początku się tego domyślała. Kaan musiał należeć do któregoś z siedmiu plemion z Aztlan, może nawet do plemienia Mexica. Tonina spojrzała na niego i poczuła nową, namacalną więź między nimi, tak jakby słowa Ixchel w połączeniu ze świętym kadzidłem utworzyły mocną nić, która ich teraz oplotła. Dotknęła jego ręki. Popatrzył na nią błyszczącymi oczyma.

- Spójrzcie na tego orła, który siedzi koło czerwonego kwiatu. Uczono mnie, że to orzeł doprowadzi nas z powrotem do Aztlan. Ale teraz rozumiem, że proroctwo zinterpretowano mylnie, bo wiem, że ten orzeł

przedstawia chłopca, który doprowadził cię do Mayapan.

- Dzielny Orzeł - wyszeptała Tonina. Uwolnienie go z klatki, a potem wymuszona ucieczką przed łowcami wędrówka na zachód - to wszystko były elementy boskiego planu połączenia Toniny z jej matką.

- To jest właśnie przyczyna, że Pac Kinnich tak pożądał tej księgi, a przed nim Tepanekowie. Nie chodzi o rozliczne

tajemnice, które zawiera, lecz o to, że pokazuje nam dokładnie, gdzie pojawi się ponownie na ziemi nasz Pan. Stanie się to w Aztlan. I tego wspaniałego dnia będzie nam już wolno nazywać się Aztekami.

Zyskamy wielkość. W dolinie Anahuac żyją plemiona, którym zależy na tym, aby do tego nie doszło. Nie cofną się przed niczym, żeby uniemożliwić nam osiągnięcie celu.

Cała trójka zamilkła, pogrążona w myślach o niezbadanych wyrokach boskich, tropikalny deszcz szumiał

jednostajnie na zewnątrz, a niewidoczny Ahau mamrotał modlitwy.

- Gdzie się znajduje Aztlan? - zapytał Kaan.

- Tego nikt nie wie. Nasze plemię wyszło stamtąd bardzo dawno temu, u zarania czasu. Są tylko domysły.

Patrz - Ixchel otworzyła znów księgę na pierwszej karcie i wskazała hieroglif przy czerwonym kwiecie -

nikt dotąd nie potrafił rozszyfrować znaczenia tego symbolu, ale gdy znajdziemy się w pobliżu Aztlan, będziemy to wiedzieli.

Kaan zmrużył oczy, wpatrując się w dziwny mały rysunek, ale nic z niego nie wyczytał.

- Ten symbol przedstawia słowo iztaccihuatl w języku nahuatl. Znaczy „biała niewiasta”.

- Kto to taki?

- Nie wiemy. Musimy jej szukać. I to szybko. Twój ojciec, Tonino, wyruszył dawno temu w poszukiwaniu Aztlan. Obawiam się, że jeśli go nie znajdzie, to uda się do swojego ludu, daleko na północ, w krainę kanionów i gór stołowych, gdzie niegdyś, wiele wieków temu, rządzili władcy Tolteków.

- Mój ojciec - szepnęła Tonina.

- Jego imię, Cheveyo, znaczy w jego ojczystym języku „wojownik ducha”. Należy do Ludu Słońca. Oni sami siebie określają nazwą Hopi, co oznacza „pokój”. Cheveyo jest szamanem, człowiekiem wielkiej mądrości i dobroci. Jego lud także oczekuje ponownego przyjścia brodatego białego człowieka. Nazywają go Pahana, co oznacza „utracony biały brat”. Jako szaman Cheveyo musiał opuścić swój ród i wyruszyć na 408

409

poszukiwanie Pahany. To szczególny przywilej, przekazywany z ojca na syna od pokoleń. Cheveyo wędrował po świecie w poszukiwaniu Pahany i usłyszał o Księdze Tysiąca Tajemnic. Dlatego właśnie się poznaliśmy. A jak się poznaliśmy, to zakochaliśmy się w sobie i zostaliśmy małżeństwem. Opowiadałam mu o Aztlan. On uznał, że to właśnie poszukiwany przez niego Pahana się tam objawi, więc postanowiliśmy szukać Aztlan wspólnie. I wtedy właśnie wplątał się w nasze życie Pac Kinnich, przyczyna naszych nieszczęść. - Ixchel chwyciła Toninę za rękę. - Córko - rzekła z nagłym podnieceniem - gdy tkwiłam pogrzebana żywcem w tej jaskini, wydawało mi się, że minęło zbyt wiele lat, by mój ukochany Cheveyo mógł jeszcze żyć. Teraz jednak sądzę, że on żyje. Muszę go odnaleźć. To, co przed chwilą miałaś przed oczami w przezroczystym kielichu, musi być znakiem od bogów, nakazującym nam pośpiech. To znak wiele mówiący. - Przytrzymała dłoń Toniny w swoich rękach i rzekła z przejęciem: - Odnalezienie Aztlan należy teraz do ciebie, córko.

- Do mnie?! Ależ matko, to ty jesteś strażniczką Księgi Tysiąca Tajemnic. To do ciebie należy odnalezienie Aztlan!

Ixchel pokręciła przecząco głową.

- Wizję, że twój ojciec jest w niebezpieczeństwie, miałaś ty, nie ja. Nasz lud nie ma domu, córko. Póki nie

odnajdziemy Aztlan, Quetzalcoatl Pahana nie może do nas wrócić.

- Ale dlaczego ja? Jestem zwykłą poławiaczką pereł.

- Lecz w twych żyłach płynie szczególna krew! To krew mojego ludu i ludu twojego ojca. Jesteś dziedziczką ludu Mexica, który oczekuje nadejścia Quetzalcoatla, i dziedziczką Ludu Słońca, oczekującego powrotu Pahany.

Tonina zamyśliła się, a potem spojrzała na dłonie matki, trzymające jej własne dłonie, i rzekła:

- Matko, jeśli rzeczywiście przeznaczono mi specjalny los, to polega on na tym, aby odnaleźć mojego ojca i naprawić te straszne rzeczy, które zdarzyły się wam obojgu dwadzieścia jeden lat temu. Nie wiem nic o Aztlan ani o bogach mojego ludu, ale niezależnie od wszystkiego, niezależnie od tego, dokąd mnie los zaprowadzi i co będę robiła, przyrzekam ci jedno: odnajdę Cheveya.

Gdy opuszczali sanktuarium i schodzili po śliskich stopniach, Balam ukryty we wnętrzu świątyni wydał z siebie zduszony okrzyk.

Od chwili gdy zajął miejsce Ahau i zapalił kadzidło za ołtarzem, słyszał wszystko, od pierwszych słów o Quetzalcoatlu do ostatnich o człowieku imieniem Cheveyo. To on mamrotał i szurał stopami, podsłuchując tę niesamowitą rozmowę. Teraz stał znieruchomiały ze zdumienia, jakby słowa Ixchel były strzałami, które go przygważdżają: „Będzie nam już wolno nazywać się Aztekami. Zyskamy wielkość”.

Nie! krzyknął bezgłośnie i uciekł ze świątyni wyjściem dla kapłanów.

Na zalanym deszczem placu Ixchel z Kaanem i Toniną spieszyli do domu, nieświadomi, że są szpiegowani, nieświadomi, że martwe ciało Ahau leży u stóp południowych schodów piramidy.


Rozdział Pięćdziesiąty.


Demony drwiły z niego. Balam czuł palące żagwie w oczach. Jego żołądek był gniazdem szerszeni.

Wszyscy w Palenque spali, a on pod pogodnym teraz, gwiaździstym niebem szedł w dżunglę, nie mogąc przetrawić wieści, które podsłuchał w Świątyni Czasu - że barbarzyńcy chcą przejąć panowanie nad światem.

Nie! krzyczała jego udręczona dusza. Potęga Majów jest prawem Zival, przysługującym jej z tytułu urodzenia. Moja

410

411

córka nie po to się narodziła, by stać się świadkiem schyłku naszego świata.

Co robić? Dotąd miał jasny plan: wziąć jeńców i zaprowadzić ich do rodzinnego Uxmal. Ale teraz szykuje się nowa potęga na północy, Aztekowie. Jeśli zajmie się Kaanem i tą dziewczyną, odwróci się plecami do rosnącego barbarzyńskiego zagrożenia. Czy należy więc udać się na północ z wojownikami i zaprowadzić tam porządek? A w takim razie co z Kaanem i Toniną? Nie w jego mocy, zwykłego śmiertelnika, podjęcie takiej decyzji.

Balam znalazł więc sprzedawcę grzybka k’aizalah okox, zwanego „grzybem utraconego osądu”. Nazwa wzięła się stąd, że gdy grzyb dostał się do czyjegoś organizmu, uwalniał się z niego duch, który brał we władanie duszę człowieka i podejmował za niego trudne decyzje.

Balam znalazł odosobnione miejsce wśród drzew i wielkich paproci ociekających nocną rosą i zdjął

przepaskę biodrową. Stanął nagi przed bogami. Odmówił modlitwy, wsunął sobie kawałek miazgi z grzyba do odbytu i czekał na skutki. Wkrótce pojawiły się wizje. Najpierw ujrzał Zival, całą i zdrową, uśmiechniętą i z rozjarzonymi oczami. Balam wiedział, że to oznaka, iż bogowie przywrócili go do łask.

Teraz czekał jednak na wyraźne polecenie. Czego bogowie od niego oczekują?

Po chwili pojawił się przed nim Buluc Chabtan, groźny bóg wojny, gwałtownik w ozdobach z jadeitu i jaguarowej skórze. Zażądał od Balama, by ofiarą dowiódł, co jest wart. Balam wiedział, czego się od niego oczekuje. Chwycił ostry nóż obsydianowy i przebił nim płat skóry między palcem wskazującym i kciukiem.

Następnie, zaciskając zęby, by nie krzyknąć z bólu, wepchnął w ranę na wylot koniec konopnego sznurka z supłami i zaczął przeciągać powoli na drugą stronę. Z bólu omal nie stracił przytomności. Krew kapała na wilgotną ziemię, a Balam recytował modlitwy do swojego boga, przysięgał mu wierność i posłuszeństwo. W końcu ból

stał się nie do zniesienia, Balam zwymiotował i stracił przytomność.

Gdy się ocknął, nagi i zakrwawiony, nad puszczą wstawał świt. Balam stanął na chwiejnych nogach i owinął się przepaską biodrową. Rana się zasklepiła, krew już nie ciekła, ale tępy ból zaświadczał o złożonej ofierze. Mgliście przypominał sobie sny i wizje, głosy i widziadła. Buluc Chabtan uniósł swego wiernego sługę z błotnistej leśnej ziemi ku gwiazdom. Balam zobaczył, gdzie słońce sypia w nocy i skąd księżyc zyskuje swój blask. Tam, wśród połyskujących ciał niebieskich, Balam usłyszał polecenie.

Jego przeznaczeniem jest płaskowyż na północnym zachodzie, zwany doliną Anahuac. Tam ma wypełnić wolę bogów. W dowód wdzięczności za stłumienie azteckiej groźby bogowie Majów oddadzą Balamowi jego córkę. Stanie się to po zwycięstwie, na polu chwały. A potem wezwą Balama do siebie i uczynią jednym z nich.

Już nie będzie księciem, stanie się bogiem.


Rozdział Pięćdziesiąty Pierwszy.


Wstawał dzień, z porannej niskiej mgły wynurzały się pradawne piramidy i omszałe świątynie. Wilgotne

powietrze wibrowało skrzeczeniem małp i śpiewem ptaków. Po chwili stare targowisko zaroiło się od ludzi uwijających się przy przygotowaniach do drogi.

Ixchel i Tonina zebrały społeczność Nahua z Palenque i opowiedziały zgromadzonym o Quetzalcoatlu i Aztlan. Wprawdzie ich opowieści wysłuchano z zaciekawieniem i powagą, wprawdzie ludzie cenili sobie bliskość Ixchel i Toniny, kobiet, które przynoszą szczęście, ale obawiali się wyruszyć z nimi w podróż.

Część wolała zostać w mieście, bo tu czuli

412

413

się bezpiecznie. Większość postanowiła udać się z Kaanem, również ze względu na bezpieczeństwo.

Mimo namów Ixchel i Toniny nikt nie chciał zapuszczać się w nieznane obszary zamieszkane przez wojownicze, wrogie plemiona.

Dlatego tylko niewielka grupka wybierała się na zachód, do doliny Anahuac, otoczonej, jak opowiadano z trwogą, przez pierścień wulkanów wyrzucających w niebo czarny dym. Mieli tam odwiedzić miejsce urodzenia Ixchel, złożyć hołd jej przodkom, a następnie iść dalej na północ, poza dolinę, w poszukiwaniu czerwonego kwiatu, który doprowadzi ich do legendarnej ziemi obiecanej - Aztlan. Grupa składała się z Ixchel, Toniny, Jednookiego i H’meen, Bezwłosego i członków Bractwa Dziewięciu oraz kilku wynajętych przewodników i tragarzy. Kaan nie chciał iść z nimi. Ixchel miała nadzieję, że dopuszczając go do sekretu świętej księgi, przekona go, by wyruszył z Toniną szukać Aztlan. On jednak powiedział, że obowiązki wzywają go do Mayapan i musi wyruszyć na wschód jak najszybciej.

Ixchel też było pilno w drogę. Od chwili gdy Tonina miała tę wstrząsającą wizję w Świątyni Czasu, Ixchel była pewna, że Cheveyo jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje jej. Dlatego też przez cały ciężki od mgły i niepokoju poranek z wielką starannością nadzorowała pakowanie żywności, leków i wody.

Tonina wrzuciła do tobołka solone orzechy i nasiona słonecznika, myśląc cały czas o tym, co Ixchel opowiadała jej o Aztlan: że to rajska kraina, Eden, w którym mieszkali pierwsi stworzeni przez bogów ludzie - mężczyzna i kobieta. W Aztlan nikt się nie starzał, nikt nie chorował, pożywienia było pod dostatkiem, wojen zaś nie znano. A czerwony kwiat rzeczywiście miał czarodziejskie, uzdrawiające właściwości. Skąd to Guama wiedziała?

Tonina aż drżała na myśl, że spotka ojca. A w każdym razie modliła się o to, by go spotkać. Cheveyo wywędrował stąd dwadzieścia jeden lat temu. Przez ten czas mógł dotrzeć w najdalszy zakątek ziemi.

Albo zginąć.

Przejrzysty kielich schowała głęboko. Owinęła go szczelnie w opończę i zapasową spódnicę. Wciąż myślała o wizji, której doznała w Świątyni Czasu. Czy był to tylko wytwór fantazji czy prawdziwe proroctwo? Nie, to musiała być prawda, no bo skąd miała wiedzieć tak dokładnie, jak wygląda Cheveyo -

o miedzianej barwy skórze i szerokiej płaskiej twarzy z tatuażem na czole i policzkach, z włosami zaplecionymi w długie warkocze powiązane rzemieniami. I jego odzież! Człowiek, którego ujrzała, miał

kaftan i nogawice z jeleniej skóry, ozdobione frędzlami. Tonina nigdy przedtem nie widziała takiego

stroju, a tak właśnie według słów Ixchel ubierał się Cheveyo.

Zerknęła na towarzyszy: Jednooki pomagał H’meen w pakowaniu, Ixchel wydawała polecenia Bezwłosemu. Zastanawiała się, czy uda się im przeżyć. Dwanaście osób w nieprzyjaznej puszczy.

A potem przez wyłom w murze otaczającym dom spojrzała na rojny plac, gdzie Kaan wydawał rozkazy swoim ludziom. Chciałaby być z nim, czuła w piersi ostry ból i wiedziała, że nigdy nie ustąpi: będzie tęskniła za Kaanem przez resztę życia. Ale pragnęła też odnaleźć ojca i być świadkiem radosnego spotkania rodziców.

Nie do niej należała zmiana kierunku wędrówki, jej potrzeby nie mogły stać na pierwszym miejscu. Czuła się odpowiedzialna za tę garstkę: H’meen z Pókim na kolanach, niesioną w koszu na grzbiecie tragarza; Jednookiego, czule asystującego dziewczynce staruszce, nazywającego ją „moją panią” i zapewniającego, że wszystko się dobrze skończy; Ixchel, już nie tak kruchą i starą jak po wyjściu z groty, ale wciąż jeszcze słabowitą. Także za Bezwłosego, bo choć chłop na schwał, to niezbyt rozgarnięty. Jakie będą mieli szanse w starciu z barbarzyńskimi plemionami, które bezlitośnie atakowały każdego intruza na swojej ziemi?

Tonina nigdy w życiu nie prosiła o pomoc i teraz nie wiedziała, jak to zrobić. Ale - ze względu na innych, nie na siebie - nie ma innego wyjścia. Musi poprosić.

414

415

Jedyną osobą, do której się mogła zwrócić, był Kaan. Wtedy jednak zdradziłaby się przed nim ze swoją słabością i bezradnością. Pomógł jej już raz, wtedy w Copan, gdy nie potrafiła podjąć decyzji, nie wiedziała, dokąd iść. Kaan pokazał wtedy palcem jej medalion i rzekł: „To jest wskazówka”.

Teraz jednak było inaczej. On się spieszy, chce jak najprędzej dotrzeć do Mayapan i postawić przed obliczem sprawiedliwości morderców Jadeitowego Nieba. Co będzie, jeśli go poprosi, by jej towarzyszył, a on odmówi?

Balam krzątał się między swoimi ludźmi, wydając półgłosem rozkazy. Jego wojownicy patrzyli po sobie niepewnie. Ich przywódca się zmienił. Widać to było na pierwszy rzut oka. Był uspokojony, nie popisywał

się. Spoważniał. Kuzyni wyczuwali, że posiadł jakąś nową siłę. Ciekawiło ich, czy to oznacza, że wreszcie poprowadzi ich ku chwale.

Balam widział, że jego ludzie dziwią się zmianie, jaka w nim zaszła. Ale nie poczuwał się do obowiązku tłumaczenia przed nikim. Nie miał też zamiaru ujawniać prawdziwego powodu wyprawy na zachód.

Niech myślą, że zmierza do Teotihuacan pomodlić się za żonę i córkę. Dopiero gdy znajdą się w pobliżu Aztlan i spotkają wroga na polu bitwy, będzie mógł wojownikom ujawnić swój ostateczny plan: powstrzymanie barbarzyńców od objęcia władzy nad światem.

Bogowie wezwali go, by stanął w obronie władztwa i niepodległości Majów. A potem wszyscy, nawet Kaan i Tonina, będą mu się kłaniali w pas. Objedzie wszystkie opuszczone miasta Majów i je odbuduje, przywróci życie budowlom, piramidom i świątyniom. Do odrodzonych miast ściągną tłumy i będą czcić

Balama jako boga na ziemi.

Uśmiechnął się do siebie - chłodno i potajemnie. Kiedyś chciał ofiarować Zival miasto Uxmal. Teraz będzie jej mógł ofiarować cały świat.

Kaan wytyczał trasę do Mayapan. Przyglądał się nowej mapie z uwagą kota obserwującego mysią dziurę.

Zmusił się do skupienia tylko na celu drogi, starał się nie rozpraszać myśli, a już w żadnym razie nie myśleć o rozstaniu z Toniną.

Podniósł oczy znad mapy, spojrzał na ścieżkę wychodzącą z Palenque, która szybko znikała w zielonej gęstwinie dżungli, i wyobraził sobie miejsce, gdzie się kończy, dochodząc do Białej Drogi. Tam znów dojdzie do bolesnego pożegnania. Kaan wspomniał czasy, gdy wyruszając z Mayapan, z przykrością myślał o podróży w towarzystwie dziewczyny z wysp. A teraz z przykrością myślał o rozstaniu.

Mimowolnie przeniósł wzrok z dżungli na rząd kamiennych domów dzielnicy plecionkarzy. Dziedziniec domu Ixchel wrzał gorączkową krzątaniną. Zobaczył kudłatą głowę Bezwłosego ponad głowami reszty.

Nadzorował pakowanie zapasów, wydawał polecenia, radził się miejscowych przewodników. Wierny, poczciwy Bezwłosy bez szemrania przyjął polecenie Kaana, by towarzyszyć małej grupce.

Poszukał wzrokiem Toniny. Nie widział jej. Ale zobaczył Ixchel, wyprostowaną, wyglądającą z każdym dniem młodziej. Jej twarz promieniała. Bo wyprawia się w świętej misji.

Aztlan - legendarny raj. Kaan zastanawiał się, czy Ixchel go odnajdzie. Czy w ogóle takie miejsce istnieje?

Kaan był sceptykiem. Wierzył w to, co można zobaczyć, dotknąć, usłyszeć. Duchy i demony pozostawiał

kapłanom. Czerwone kwiaty i ziemne boginie były dla ludzi stworzonych do wyższych celów. On urodził

się, by robić jedno: grać w piłkę ku czci bogów. Nie odczuwał potrzeby dążenia za niedoścignionym ideałem. Aztlan był równie nieosiągalny jak gwiazdy. Członkowie Konsorcjum byli za to ludźmi z krwi i kości. Wiedział, gdzie ich szukać i jak ich znaleźć. To była misja odpowiednia dla takiego człowieka jak Kaan.

Przypomniał sobie, że poszukiwania Ixchel dotyczą nie tylko mitycznego miejsca. Ona chce znaleźć mężczyznę, którego kocha. I zamierza go szukać, mimo że wiążą się z tym

416

417

liczne niebezpieczeństwa. Tonina też bez wahania idzie szukać ojca i swojego ludu. Za nic ma własną wygodę i bezpieczeństwo.

Zmarszczył czoło. Ta ich grupka jest taka mała i bezbronna. Zwalisty Bezwłosy wyglądał wśród nich jak indyk między kurami. Ale czy zdoła sam jeden stawić czoło w razie ataku? Powiadano, że na tamtych płaskowyżach żyją dzikie, nie tknięte cywilizacją plemiona, które wiecznie toczą ze sobą wojny. Trzy kobiety w towarzystwie garstki mężczyzn nie mają szans na przeżycie.

Kaan czuł się paskudnie. Jak mógł się zgodzić na to, by wyruszyły w tak szczupłej eskorcie? Ale na myśl o

tym, co mógłby znaleźć na terenach Cziczimeków, ogarniało go przerażenie. Ixchel, dotykając jego czoła, rzekła: „Masz szlachetne czoło”.

Dawno temu słyszał od matki, że jej lud pochodzi z doliny otoczonej wulkanami, gdzieś wśród gór na północy. Powiedziała mu jakąś nazwę, ale zapomniał ją już dawno. Nie pamiętał nawet, czy była to nazwa miejsca, plemienia, a może imię człowieka? Gdyby się udał z Toniną na północny płaskowyż, groziłoby mu spotkanie z plemieniem matki, z jego własnym plemieniem. To była przerażająca perspektywa. Ale przecież nie może jej puścić bez żadnej ochrony. Odprowadzi Toninę i jej matkę głęboko w górskie doliny i tam niech sobie szukają Cheveya i Aztlan, a on będzie mógł wrócić do Mayapan.

Jednooki sprawdzał, czy kosz, w którym miała podróżować H’meen, jest wystarczająco mocny i wygodny.

Ona tymczasem kolejny raz powtarzała:

- Jaki ty byłeś dzielny, wchodząc na tę wieżę.

- Starałem się - odparł.

Po tej śmiałej i udanej wyprawie na wieżę sygnalizacyjną Jednooki nabrał pewności siebie i dlatego postanowił towarzyszyć Toninie i jej matce w wyprawie na płaskowyże, które

418

H’meen również bardzo chciała zobaczyć. Wciąż nie wyjawił prawdy o bliznach zadanych przez „jaguara”

ani tego, że wyprawa do Copan była skutkiem podstępu Kaana. Ale to już nie miało znaczenia. Było, minęło. Niemniej Jednookiemu wcale nie podobało się, że Balam i jego niewielka armia będą podróżować w tym samym kierunku. Ixchel i Toninę trzeba ochronić przed tym złoczyńcą. Kaan niestety uparł się iść do Mayapan. Jak go przekonać, żeby zmienił zamiar i dołączył do nich?

Jednooki przemyśliwał nad najróżniejszymi sztuczkami, które skłonią Kaana do wyprawy na zachód.

Mógłby mu nawet zagrozić klątwą karła. Gdy ruszył do bramy w murze otaczającym dziedziniec domu Ixchel, zobaczył, że Tonina idzie przez zatłoczony plac prosto do Kaana.

Jednooki zatrzymał się więc. Podejrzewał, że Tonina chce poprosić Kaana, by poszedł z nimi. Ale nawet gdyby Kaan zgodził się im towarzyszyć w wyprawie na zachód, Jednooki musi mieć oko na Balama.

Dwuoki karzeł imieniem Jednooki po raz ostatni sprawdził kosz H’meen, przysięgając sobie w milczeniu na kości pradziada, że nie pozwoli Balamowi skrzywdzić przyjaciół.

- Niech ci bogowie błogosławią - powiedziała Tonina, zbliżając się do Kaana. Zobaczyła, że trzyma mapę z trasą do Mayapan. - Jesteśmy prawie gotowi do drogi! - Popatrzyła na grupę Kaana: tragarzy, przewodników, uzbrojonych wojowników, rodziny przygarbione pod brzemieniem tobołów. - A i wy, widzę, również.

- Tak - rzekł Kaan, czując kamienny ciężar na piersi. Jaka ona piękna! nie mógł się nadziwić. Zdawała się pięknieć z każdym dniem, coraz świeższa, urodziwsza, wyższa i silniejsza. Kaan zachwycał się cudowną przemianą dziewczyny, którą ongiś zauważył wieczorem na targowisku w Mayapan.

- Tonino…

419

Podniosła rękę. Musiała mu szybko powiedzieć to, co miała do powiedzenia, bo bała się, że straci odwagę. To była ta sytuacja: twarzą w twarz z największym lękiem. Ale musi się z nim zmierzyć, nie dla siebie, dla innych. Ten lęk to lęk przed odrzuceniem. Jeśli mi teraz odmówi, rozważała, nigdy nikogo już o nic nie poproszę.

- Kaanie, wiem, że wyprawa do Mayapan ma dla ciebie wielkie znaczenie. Wiem, że czekają tam na ciebie sprawy niezwykłej wagi. Wiem, że przysiągłeś zemstę przed bogami i duszą Jadeitowego Nieba. Ale ja i Ixchel nie możemy odbyć podróży do doliny Anahuac z garstką zaledwie ludzi. Kaanie - wyrzuciła z siebie niemal bez tchu - potrzebujemy ciebie. Ja ciebie potrzebuję.

W mgnieniu oka Kaan cofnął się do Mayapan, do owej chwili, gdy on mówił, że mają podróżować razem, a ona oświadczyła, że chce wędrować sama, bo jest samodzielna. A co było pod Uxmal, gdy się wymknęła w nocy, on zaś ją dogonił i powiedział: „Czy nie wiesz, że to zbyt niebezpieczne podróżować samej?”.

Odparła wtedy: „Zawsze byłam sama. Nikogo mi nie potrzeba”. A teraz patrzy na niego szeroko otwartymi oczyma, przełknąwszy dumę, obnażając się zupełnie, i mówi: „Potrzebuję twej pomocy”.

- Już postanowiłem, że pójdę z tobą - rzekł cicho. Ach, gdyby wszyscy ludzie na placu znikli, on i Tonina zostaliby sami, tylko dla siebie, wolni, by się kochać i uprawiać miłość.

Wydała cichy okrzyk i otworzyła jeszcze szerzej oczy. Po chwili błysnęły w nich łzy.

- Dziękuję ci - wyszeptała. - Powiem reszcie.

Gdyby Balam nie doznał głębokiej wewnętrznej przemiany w Świątyni Czasu, gdyby nie był teraz prawdziwym wysłannikiem bogów, może by i podszedł z zadowoloną miną do Kaana i powiedział:

„Druhu, słyszałem, że postanowiłeś udać się na zachód. Proponuję, byśmy wędrowali razem, bo w jedności siła”. Ale nowy Balam był sprytniejszy, więc nie okazał

420

radości, jaką odczuł w sercu. Stary Balam by tryumfował. Ale Balam wysłannik bogów po prostu dał

swoim ludziom znak, by dołączyli do grupy Kaana i Toniny.

Opuścili więc stare, zrujnowane miasto Palenque, tym razem na dobre: setki mężczyzn, kobiet i dzieci w nadziei na lepsze życie. Tłumowi nie robiło różnicy, że Kaan zmienił cel marszu, bo teraz zmierzali ku magicznemu miastu Aztlan.

Jednooki szedł obok H’meen, trzymając ją za rękę (musiał w tym celu swoją wyciągać wysoko). Oboje modlili się

o odnalezienie Aztlan, bo w tym raju, jak zapewniała Ixchel, starym wracała młodość, a niscy i brzydcy stawali się przystojni i wysocy. Balam maszerował pewnym krokiem, wiedząc, że na końcu drogi czeka na

niego chwała i bogowie. Kaan i Tonina szli na czele gromady, Ixchel między nimi. Patrzyli na zachód, tam czekało na nich przeznaczenie. I ukochany mąż i ojciec, Cheveyo.

Gdy dotarli do Białej Drogi, Ixchel wypuściła kwezala na wolność. Opalizujący zielenią ptak nie bardzo chciał odlecieć

i przez dłuższy czas krążył nad ich głowami, ale w końcu poszybował wysoko w niebo i znikł wśród wysokich drzew dżungli.

Wychodząc na szeroką cementową szosę biegnącą ze wschodu na zachód, mijali żebraka. Siedział pod drzewem, był ślepy i nie miał stóp. Brudny, wynędzniały, o zapadniętych policzkach i umazanej błotem twarzy, usłyszał zbliżających się wędrowców i wyciągnął po prośbie dłoń. Kaan dał biedakowi parę tortil i i naczynie z wodą. Ogromny tłum ruszył dalej.

Ślepiec słyszał kroki setek stóp, westchnął z żalem i pomyślał: widzicie przed sobą wrak człowieka. Kiedyś jednak zwracano się do mnie Wasza Jasna Świetność. Chodziłem w skórze jaguara i skórzanych sandałach. Wzbudzałem lęk w całej krainie. Ale mój lud mnie nie szanował. Wszystko przez tych dwoje nędznych Cziczimeków, Ixchel i Cheveya, którzy myśleli, że są ode mnie lepsi, i schowali przede mną 421

swoją cenną księgę. Ale w końcu moje było na wierzchu. Ścigałem tę kobietę aż po krańce ziemi, a gdy zobaczyłem, że delfiny zabierają koszyk, powiedziałem jej, że jej dziecko przepadło. Potem uwięziłem ją pod ziemią. A gdy jej mąż przyszedł jej szukać, też go uwięziłem w jaskini. Wtedy mój niewdzięczny lud się zbuntował. Zaatakowali pałac. Schwytali swojego króla, mnie, odarli ze wszystkiego, oślepili i odrąbali stopy.

Ale nie pokonali mnie, powtórzył sobie Pac Kinnich, resztką zębów żując smakowitą tortil ę, bo ja przeżyłem, a tamci dwoje, Ixchel i Cheveyo, do dziś tkwią uwięzieni pod ziemią.


KSIĘGA CZWARTA.


Rozdział Pięćdziesiąty Drugi.


- Nie martw się wodzem Turkusowym Dymem - rzekł Balam. - Moja dzida jest spragniona jego krwi.

Wracaj, druhu, do Mayapan. Ja i moi ludzie zadbamy o bezpieczeństwo wszystkich. - Balam nie mógł się doczekać rozpoczęcia nowej misji: zgładzenia nędznych Cziczimeków z powierzchni ziemi. A zacznie od

miejscowego plemienia, którego wódz jasno dał im do zrozumienia, że intruzów nie wita się tu miło. -

Musisz coś postanowić - dodał niecierpliwie Balam, zerkając na zagadkową chatę z trawy, którą wzniesiono na plaży.

Kaan był zdania, że powinni maszerować jak najszybciej, ale Ixchel zarządziła ryzykowny postój na nieprzyjacielskim terytorium. Powody postoju były religijne, więc nic nie można było na to poradzić.

- Wódz Turkusowy Dym z wielką niechęcią pozwolił nam przejść przez terytorium plemienia. Jak zobaczy, że się zatrzymaliśmy, uzna to za próbę osiedlenia się i podstęp. Już zbiera wojowników, druhu. Mają przewagę liczebną. W regularnej bitwie nie mamy szans. Ale jeśli uderzymy w nocy, gdy będą spali, możemy być pewni zwycięstwa.

Kaan nie mógł się zdecydować. Jego ludzie rozbili obóz na brzegu zatoki Campeche, mając z jednej strony lśniące zielone morze, a z drugiej zielone wzgórza. Między nim ciągnęła się plaża z szarego wulkanicznego piasku. Szczyty wulkanów

423

widać było dookoła. Na plaży paliły się setki ognisk, ludzie Kaana krzątali się wokół codziennych spraw: pletli koszyki, przędli bawełnę, ciosali drewno, rozmawiali, śmiali się, kłócili; dzieci biegały i bawiły się, psy szczekały, indyki gulgotały w klatkach - Kaanowi znów przyszło do głowy, że to prawdziwe ruchome miasto. W skład gromady wchodziło teraz stosunkowo mniej Majów niż kiedyś, przybywali bowiem głównie przedstawiciele ludu Nahua: żony, które uciekły od brutalnych mężów, dziewczyny w nadziei na rychłe zamążpójście, rolnicy porzucający jałowe pola. Ciągnęli za nimi starzy i chorzy, ci, którym już brakowało wiary w odmianę losu, i ci, którzy liczyli na uśmiech fortuny - wszyscy chcieli dotrzeć do rajskiego Aztlan.

Tłum rozrastał się pod wpływem legend, jakie powstawały o Ixchel, uratowanej po dwudziestu latach spędzonych pod ziemią. Dla ludzi była Ziemną Boginią, choćby nie wiadomo jak bardzo zaprzeczała.

Nawet ci, co ją pamiętali sprzed dwudziestu lat, wierzyli, że dokonała się w niej niezwykła przemiana, tak jak w przypadku Quetzalcoatla, który zmarł i poszedł do królestwa zmarłych, gdzie przebywał trzy dni.

Podobnie było z Ixchel: zmarła i przebywała w zaświatach, a potem powróciła odrodzona.

Wierzono również, że jej córka rozporządza wyjątkowymi mocami. Wokół Toniny też narastała legenda.

Powiadano, że żyła w morzu, wśród delfinów, że potrafiła chodzić po wodzie, że wcale nie jest zwykłą dziewczyną, ale morską boginką, której spodobało się przybrać ludzką postać. Ludzie kochali ją i posądzali

- podobnie jak jej matkę - o czarodziejskie moce. Kaan przypomniał sobie, że opowiadała mu o swoim dorastaniu na Wyspie Pereł. O tym, że czuła się wyobcowana, że rówieśnicy drwili z niej i twierdzili, że rodzice chcieli się jej pozbyć i dlatego porzucili na morzu. Teraz wszyscy ją przyjmowali jak swoją, co więcej: była sercem tego wędrownego tłumu. Ludzie szli za Ziemną Boginią i jej córką, wychowaną przez delfiny, ku mitycznej rajskiej krainie Aztlan.

424

Na najdalszym skrawku plaży, za trawiastym półwyspem, obozowali ludzie Balama. I oni zajmowali się

swoimi codziennymi sprawami, a w ich przypadku było to jak zwykle szkolenie wojenne.

- Chodzi o ochronę twoich ludzi - tłumaczył Balam, choć niektórzy z towarzyszy Kaana szeptali, że ma chyba jakieś inne powody, by tak rozbudowywać armię. Ale Kaan ufał druhowi i cieszył się z ochrony.

Znajdowali się teraz w głębi nieprzyjacielskiego terytorium. Panująca w tutejszych plemionach postawa wobec wszelkich przybyszów dawała się streścić w zdaniu: najpierw zarżnąć, a potem zadawać pytania.

Znajdowali się teraz na przesmyku Tehuantepec, co po nahuańsku znaczy „wzgórze jaguara”. Był to obszar pełen pradawnych zagadek. W dżungli można było znaleźć stojące ogromne głowy wyrzeźbione z bazaltu. Wyglądały jak olbrzymie posągi zakopane w ziemi po szyje. Głowy były okrągłe, miały cudzoziemskie rysy, mięsiste wargi, szerokie, płaskie nosy i wydatne wały nadoczodołowe. Skała była czarna, więc wyglądało to tak, jakby ci giganci byli czarnoskórzy. Nie wiedziano, kto rzeźby wykonał ani co się z tymi rzeźbiarzami stało. Miejscowi mówili, że żyli w zamierzchłych czasach, a potem znikli.

Gromada Kaana miała za sobą już trzydzieści dwa dni drogi od Palenque. Szli wolniej, niż planowali, bo zatrzymywały ich letnie nawalne deszcze i nieprzyjazne plemiona. Przejście przez każde terytorium plemienne wymagało uciążliwych negocjacji z wodzami. Wodzowie twierdzili, że skoro nie są karawaną kupiecką, muszą mieć złe zamiary. Nie ufali zwłaszcza Balamowi i jego wojownikom majańskim.

Wódz Turkusowy Dym nie różnił się tym od pozostałych. Ludzie Kaana musieli zapłacić daninę w ziarnach kakaowych i jadeicie, a i tak nie pozwolono im rozłożyć się obozem w żyznej, zielonej dolinie, pełnej jezior i strumieni, gdzie piękne kobiety zwijały po całych dniach liście tytoniowe, tutejsze 425

plemiona bowiem handlowały głównie cygarami. Musieli się rozbić na szarej, piaszczystej wulkanicznej plaży. I tkwili tu już od czterech dni.

Wszystko przez tę chatę. A było tak: Ixchel i H’meen pochylały głowy nad różnymi księgami i kartami, zagłębiły się we wróżby, kalendarze i dawne mity, aż w końcu Ixchel ogłosiła, że musi wraz z Toniną zbudować specjalną chatę i odbyć trzydniowe obrzędy, w których nie wolno było brać udziału mężczyznom.

Mężczyznom rzeczywiście wstęp był wzbroniony, myślał zachmurzony Kaan, patrząc na budowlę wzniesioną wyłącznie przez kobiety, które teraz wchodziły tam i stamtąd wychodziły, nosząc jakieś misy, naczynia, instrumenty muzyczne, pożywienie, kadzidła i odzież. O świcie pierwszego dnia Ixchel i Tonina weszły do chaty. I do tej chwili, czyli do poranka trzeciego dnia, nie wychyliły z niej nosa. Obrzędy zdaje się miały niedługo osiągnąć punkt kulminacyjny, bo wszystkie kobiety i dziewczęta zgromadziły się dookoła w nastroju najwyższego oczekiwania.

Zjadała go ciekawość. Kaan wiedział, że Ixchel bardzo zależy na jak najszybszym odnalezieniu męża.

Każdego napotkanego pytała, czy nie słyszał o szamanie imieniem Cheveyo. Wiedział też, że Ixchel niepokoi się tą wizją, którą Tonina miała w Świątyni Czasu: dolina zasłana trupami, niebo poczerniałe od dymu i Cheveyo wzywający pomocy. I mimo tego pośpiechu zarządziła postój i odprawienie tajemniczych

trzydniowych obrzędów na plaży Tehuantepec.

- Jeśli teraz wyruszysz - szeptał mu Balam do ucha - dotrzesz do Mayapan przed jesienną równonocą.

Kaanowi nie trzeba było przypominać o Mayapan. Dzień i noc myślał o tym, że musi tam wracać i wykryć morderców żony. Ale teraz miał jeszcze jeden, mocniejszy nawet powód, by opuścić te obszary. Źle się czuł w krainie, gdzie mówi się językiem nahuatl, a mowy Majów nie zna prawie nikt. Obce mu były tutejsze obyczaje, nie znał tutejszych bogów. Nawet

426

w piłkę grano tu według innych reguł. Każdy dzień był walką o utrzymanie majańskiej tożsamości. Bał się, że jeśli przestanie się pilnować, jeśli będzie miał chwilę słabości, to tę tożsamość utraci. A kim wtedy się stanie? Może zdarzyć się tak, rozmyślał, że jeśli nie będę Mają, to po prostu zniknę, przeminę z wiatrem.

Nie mógł jednak zostawić Ixchel i Toniny. Miały daleką drogę do doliny Anahuac i dalej, a po drodze do pokonania góry i najróżniejsze przeciwności. Nie mógł ich zostawić, by zająć się własnymi sprawami. To by był egoizm. Ale tymczasem zabójcy Jadeitowego Nieba cieszą się bezkarnością.

- Na bogów! - mruknął Balam, pogardzając niezdecydowaniem Kaana, które uznał za słabość. - Gdyby to mojego syna zamordowali ci złoczyńcy, powiesiłbym ich wszystkich za jądra już dawno temu!

- Dość! - rzekł Kaan niegłośno. Przyglądając się spod przymrużonych powiek chacie, z której przez otwór w strzesze unosiła się smuga dymu, słuchając dobywających się z wnętrza śpiewów i recytacji, pomyślał: co one tam robią?

Zadrżał. Tracił Toninę, choć prawdę rzekłszy, nigdy jej nie miał. Ixchel uczyła ją nowych rzeczy: plecionkarstwa, mowy nahuańskiej. Zwracała się do niej nowym, a raczej dawnym imieniem Malinal.

Przygotowywała ją do zaakceptowania nowej, rzeczywistej tożsamości.

- Nie czekajmy - odezwał się Balam z niesmakiem

- aż Turkusowy Dym nas tu wszystkich wykończy z powodu fanaberii tej kobiety.

Kaan uświadomił sobie, że nie może podjąć decyzji

- zostać, iść dalej czy wracać do Mayapan - póki Tonina

1 Ixchel nie wyjdą z chaty. Pamiętał, że wielkie będzie niezadowolenie tutejszego wodza, gdy się dowie, że przybysze wciąż obozują na plaży, bo przecież pozwolił im tu zostać tylko na jedną noc. Zostawił więc Balama i poszedł zdecydowanym krokiem ku chacie, z błyskiem porannego słońca w oku.

427

Wokół słomianej chaty panował ścisk. Kobiety i dziewczęta śpiewały i klaskały w dłonie. Kaan przeciskał

się z trudem. Była tam też H’meen, w tunice i spódniczce, którą zakładała tylko na specjalne okazje.

- Niech cię bogowie błogosławią, czcigodny Kaanie - rzekła. - W dobrej chwili przyszedłeś. Właśnie będziemy święcić.

- Święcić?

H’meen wyjaśniła, że trzydniowa inicjacja była warunkiem przyjęcia Toniny do plemienia jako kobiety.

Normalnie uroczystość odbywała się, gdy dziewczyna kończyła trzynaście lat.

- To jest to, co Majowie nazywają uroczystością zstąpienia bogów.

Kaan pokiwał głową ze zrozumieniem. I on przechodził ceremonię zstąpienia bogów, skończywszy trzynaście lat.

W przypadku Toniny trzeba było wybrać inny moment, ponieważ na Wyspie Pereł takiej uroczystości nie odprawiano, Ixchel uznała, że najlepsze będą dwudzieste drugie urodziny, data złożona z dwóch szczęśliwych liczb: dziewięć i trzynaście. H’meen zamilkła, bo z chaty wyszła Ixchel, uśmiechnęła się szeroko i podniosła rękę, aby uciszyć tłum.

Kaan z podziwem patrzył na matkę Toniny. Od czasu wyjścia z Palenque zachodziły w niej stopniowe zmiany. Przybywało jej sił i energii, nabierała ciała, krok stał się sprężysty, a postawa wyprostowana.

Nosiła się dumnie; teraz, patrząc na nią w świetle poranka, nie mógł nie pomyśleć, że to królowa.

Wprawdzie włosy miała siwe, tu nic się nie zmieniło, ale połyskliwe i zdrowe. Wiedział, że niejeden mężczyzna uznałby Ixchel za pociągającą.

Powiedziała coś w języku nahuatl, głos miała silny i dźwięczny, niósł się daleko, przyciągając uwagę setek obozujących na plaży. Kolejne grupki ludzi milkły, a Ixchel powtarzała swoje obwieszczenie, aż w końcu cała plaża ucichła. Słychać było tylko krzyki mew.

428

Kaan nie rozumiał słów Ixchel, ale na podstawie zachowania innych, którzy z napiętą uwagą obserwowali chatę, przeczuwał, że stanie się coś ważnego. Popatrzył na morze. Miejscowi rybacy tkwili cierpliwie w dłubanych czółnach, obserwując białe czaple brodzące po płyciźnie. Każdy z długonogich ptaków był

uwiązany. Mógł odejść, ale tylko na pewną odległość, nie mógł odfrunąć. Na szyi czaple miały opaskę, która uniemożliwiała im połykanie. Gdy któraś zanurzała gwałtownie dziób i wyjmowała go z wody z trzepoczącą rybą, rybak podchodził, zabierał zdobycz i wrzucał na dno łodzi. Prozaiczna scena, ale mimo to w powietrzu się czuło, że za chwilę świat stanie się zupełnie inny niż dawniej.

I wtedy właśnie z ciemnego wnętrza chaty wynurzyła się druga postać i stanęła wyprostowana i wysoka w pełnym słońcu, by wszyscy mogli ją zobaczyć. Kaan zwrócił uwagę najpierw na włosy. Były uczesane w dwa węzły po obu stronach głowy i związane kolorowymi wstążkami. Oznaka, że dziewczynka zamieniła się w kobietę. Ze smutkiem skonstatował brak uroczo dzwoniących muszelek. Ale nowa fryzura podkreślała pełną wdzięku, smukłą szyję, którą poprzednia skrywała. Kaan pomyślał, że Tonina wydaje się teraz jeszcze wyższa. Gładką białą tunikę i spódniczkę zastąpił strój w żywy, barwny deseń: jaskrawe zielenie, błękity i czerwienie, tak pięknie podkreślające miodowy odcień skóry. Stroju dopełniały

naszyjniki i bransolety, które nadawały Toninie wygląd wielkiej damy.

Najbardziej zdumiewająca zmiana zaszła jednak w twarzy. Starannie oczyszczono ją z farby i wyspiarskich wzorów. Teraz jej rysy były wyraźnie widoczne w porannym słońcu: duże, pełne wyrazu oczy, zgrabny nos, ładnie zarysowana szczęka i kości policzkowe. Kaanowi zdawało się, że widzi Toninę po raz pierwszy w życiu. Nowa kobieta, której nigdy przedtem nie spotkał. A jaka piękna!

Nagle poczuł na sercu ciężki kamień. Najpierw w nahuatl, potem po majańsku Ixchel ogłaszała: 429

- Dzisiaj wydajemy wielką ucztę na cześć mojej córki Malinal.

Kaan popatrzył na Toninę, teraz już Malinal, i pomyślał: straciłem ją.

Toninę w drzwiach chaty oślepiło jasne słońce. Po trzech dniach modlitw, postu i wysłuchiwania nauk Ixchel o sekretach kobiecości jej pierwszą myślą było znaleźć w tym tłumie Kaana.

Jak ją teraz przyjmie? Powiedział jej kiedyś, że wychowano go w pogardzie dla jego własnego ludu. Czy nią też będzie teraz pogardzał? Zobaczyła go koło H’meen. Spojrzeli sobie w oczy. Uśmiechnęła się nieśmiało i obserwowała jego reakcję, a serce jej waliło.

Kaan próbował się uśmiechnąć, gdy spotkały się ich oczy. Ale przemiana, jakiej uległa dziewczyna, była znacznie głębsza niż tylko zmiana fryzury i zmycie farby z twarzy. Tonina stała się kimś innym. Kobietą z plemienia Nahua.

Wtem… Zatkało go. Wydał zduszony jęk. Z nagła Tonina stała się w jego oczach jeszcze piękniejsza. Już nie była tylko przemienioną młodą kobietą. Była krwią z jego krwi, kością z jego kości. Poczuł namacalną, aż bolesną fizyczną bliskość i pragnienie. Nigdy nie pragnął kobiety tak głęboko i tak silnie, jak w tym właśnie przedziwnym momencie pragnął Toniny.

I nagle oczy spłatały mu figla. Toninę zastąpił obraz innej kobiety, z dawnych, bardzo dawnych czasów.

Obraz jego matki: młodej pięknej kobiety, która dopiero co przybyła do Mayapan i jeszcze nie zna majańskich obyczajów, włosy nosi upięte wstążkami w dwa węzły, ubrana jest w kolorową tunikę na kolorowej spódnicy, opowiada po nahuańsku małemu synkowi dzieje swego ludu i… Kaan wydał

zduszony jęk.

Chapultepec. To ta nazwa! Nazwa, imię, miejsce, które próbował sobie przypomnieć, odkąd wyruszył z Mayapan. Słowo, którego matka kazała mu się nauczyć na pamięć

i które zapomniał - celowo. Chapultepec! Nagle wróciło. Wszystko wróciło…

Stał znieruchomiały pod letnim niebem, a świat wokół niego podlegał zmianie tak radykalnej, że zdawało mu się, iż zaraz słońce spadnie im na głowy. Nagle odwrócił się na pięcie i rzucił biegiem, roztrącając tłum, aby dalej od chaty i tej nowej kobiety, która przed nią stała, ku ścianie dżungli nad plażą. Wpadł na oślep w palmy, paprocie, pnącza. Z gardłem ściśniętym łkaniem, które nie chciało się wydobyć na

zewnątrz, przedzierał się przez gąszcz wielkich liści i lian, aż wreszcie zatrzymał się w gęstwinie. Sam wśród zielonego gąszczu - najsamotniejszy człowiek na świecie, bezimienny, nowo narodzony z gliny, mchów i porostów upalnej dżungli.

Upadłszy na kolana, wreszcie pozwolił sobie na łkanie. Pierś nabrzmiała mu tłumionymi dotąd emocjami.

Niewidzialne mury wzniesione wewnątrz kruszyły się, aż wreszcie runęły. Bariery, które przez lata chroniły go od niechcianych wspomnień, znikły, wystawiając go na atak obrazów, widzeń, reminiscencji. Z

przeszłości nadlatywały rojem słowa: auakatl… chichiltik… kali… kuakuake. Przypadkowe, niepowiązane ze sobą, ale bez trudu rozumiane: awokado… czerwony… dom… chrząszcz. Nahuatl. Mowa dzieciństwa.

Upadł na runo leśne, a przeszłość omywała go niczym tropikalna ulewa: żar pałacowej kuchni, matka w roli podkuchennej, szoruje gary i tłucze kukurydzę na mąkę; potem zostaje piekarzem tortil i, następnie przełożonym piekarzy, a w końcu zwierzchnikiem całej służby kuchennej. Rozmawia z synem w mowie swego plemienia, dopiero potem nauczy się języka Majów. Napełnia mu głowę mitami i legendami.

Chłopak, gdy zaprzyjaźni się z Balamem i stanie Kaanem, zbuduje mury w głowie, by uwięzić za nimi wspomnienia.

Chapultepec. „Nigdy tego nie zapomnij, synu” - powiedziała. Kazała mu powtarzać to słowo. Codziennie pytała, czy pamięta. Później, gdy był starszy, zostawił kuchnię

430

431

i zamieszkał w koszarach wraz z innymi młodymi adeptami piłki, trenował i dzielił kwaterę z Balamem i majańskimi chłopcami, podrostkami, potem młodymi mężczyznami. Jak kameleon przyswoił ich obyczaje i mowę, został wyznawcą ich bogów, przyjął ich mity i przekonania. Odepchnął od siebie, wyparł z pamięci świat kuchni i małego chłopca, Cziczimeka, a także matkę mówiącą w języku nahuatl. Aż w końcu zapomniał nawet słowo, które z woli matki miał pamiętać do końca życia.

Teraz to wszystko wróciło, obudzone z letargu widokiem przemienionej Toniny.

- Chapultepec - wyszeptał zlany potem, rozgorączkowany i słaby. Płakał w ściółkę lasu Tehuantepec.

Człowiek schwytany w dwa światy. Rozdarty. Jak zając dopadnięty przez dwa psy. Bezradny.

Leżał tak długo, przeszłość przepływała przez niego, ogarniała go i niosła, aż zatracił się w niej tak, że wyczerpany stracił kontakt z rzeczywistością. A gdy usiadł, zastanawiając się, gdzie wschód i zachód, i otrzepał się z patyków i źdźbeł, wiedział już, że dotarł do przełomowego punktu w życiu.

Wstał chwiejnie, ale szybko odzyskał równowagę. Mimo bólu widział wyraźnie, że wybór jest prosty.

Jedyny. I zawsze tak było. I - pocieszał się, ruszając przed siebie - może jeśli bogowie pomogą, pożegnanie, którego tak się bał, okaże się łatwiejsze, niż mu się wydawało.


Rozdział Pięćdziesiąty Trzeci.


Z wyrzuconych przez morze pni i miękkich liści paproci sporządzono tron, usadzono na nim z honorami Toninę, która miała patrzeć na ucztę z góry, niczym królowa. Wykopano dołki pod paleniska, przyniesiono instrumenty, obficie

432

raczono się pulque. Po wielu dniach uciążliwej wędrówki ludzie z radością korzystali z okazji do odpoczynku i beztroskiej zabawy.

Tonina miała świadomość, że powinna czuć się szczęśliwa. Już nie musiała czuć się jak wyrzutek, jak to było na Wyspie Pereł: niechciana i brzydka, bo inna niż wszyscy. Teraz upodobniła się do innych kobiet ludu Nahua, była członkinią jednego z siedmiu plemion z Aztlan. Wreszcie mogła się cieszyć poczuciem przynależności. Jej radość tłumił jednak niepokój. Gdzie jest Kaan? Od rana go nie widziano. Spojrzał na nią i uciekł w las. Teraz słońce już zachodziło, a on się nie pojawił.

Przedwieczorne powietrze wypełniała woń gotowanych małży, smażonej ryby, pieczonej dziczyzny.

Rozbrzmiewały tryle fujarek i dudnienie bębnów, objadano się tortillami i fasolą, pomidorami i awokado.

Dym licznych cygar i fajek mieszał się z morską bryzą. Ludzie dziś nie chcieli pamiętać o kłopotach i słabościach, o powodach, dla których opuścili gospodarstwa i rodziny, by dołączyć do poszukiwaczy czegoś, co - jeśli się głębiej zastanowić - nie było bardziej uchwytne niż ten dym unoszący się w powietrzu. Ale co to ma za znaczenie? Dziewczyna na tronie stała się jedną z nich, przypominając, że choć wywodzą się z różnych plemion i rodów, to naprawdę są jednym ludem, mówią jednym językiem, czczą tych samych bogów i dążą tą samą drogą: ku Aztlan i domowi.

Nie wszyscy byli jednak zadowoleni. Na obrzeżach rozbawionego tłumu stali w pogotowiu bojowym wojownicy pod komendą Balama, świadomi, że wódz Turkusowy Dym ze swoimi ludźmi mogą się szykować do ataku. Balam z pogardą obserwował rozkrzyczaną hałastrę odprawiającą głupie rytuały i zaprzątało go tylko jedno: gdzie jest Kaan?

Prawdę mówiąc Balam chciał, żeby Turkusowy Dym zaatakował. Pokazaliby wtedy tym zapoteckim psom, że Majowie przewyższają ich dzielnością i sprawnością bojową. On i jego wojownicy walczyliby z całym poświęceniem, wcale nie

433

po to, by ochronić ten żałosny motłoch, ale po to, by dowieść wyższości swojej rasy. A po wygranej na tej plaży Balam powiedzie swych ludzi ku jeszcze większym zwycięstwom, póki nie zostanie wykorzenione cziczimeckie zło, a bogowie nie wynagrodzą Balama odzyskaniem jego drogiej córeczki.

Wprawdzie wciąż nie udało mu się dowiedzieć, gdzie się Zival podziewa, choć ogłosił sutą nagrodę za informację

o majańskiej dziewczynce sprzedanej na targu niewolników w Mayapan, ale nie martwił się wcale. Gdy w Palenque składał Bulucowi Chabtanowi ofiarę z własnej krwi, przeżył kilka wizji, a w jednej z nich bóg

wojny osobiście go zapewnił, że Zival jest pod stałą boską opieką i ochroną, która potrwa do dnia, gdy sługa boży Balam tę opiekę i ochronę przejmie.

- Kuzynie! - syknął młodzieniec, który stał obok, i pociągnął Balama za łokieć. - Patrz!

Balam spojrzał nad głowami świętującego tłumu i zauważył, że ludzie stojący z drugiej strony plaży, przy lesie, ucichli. Ta cisza rozprzestrzeniała się jak kręgi wody na stawie, w końcu zaległa na całej plaży skąpanej w złotordzawym blasku zachodzącego słońca, zakłócana tylko szumem łamiących się przy brzegu fal. Balam chwycił włócznię i zacisnął wargi. Nie do wiary!

Tonina również patrzyła z niedowierzaniem, a świętujący tłum rozstępował się przed nowym przybyszem. Niewiele brakowało, by nie poznała, kim jest ów przybysz.

Znikł długi ogon jaguara. Włosy Kaana zwisały luźno do ramion, grzywka, równo przycięta nad brwiami, zasłaniała teraz czoło. Fryzura otaczała twarz mężczyzny ramą, czyniąc ją zdaniem Toniny jeszcze urodziwszą. Na szczycie głowy sterczał węzeł wojownika: gruba garść włosów związana tasiemką i przycięta w ten sposób, że powstał pokaźny czub. Białą przepaskę zastąpiła malowana w jaskrawo niebiesko żółto czerwony deseń, zwracająca uwagę na jego biodra, lędźwie i uda. Jasna opończa, którą nosił dotąd, ustąpiła szkarłatnej o odcieniu tak głębokim, że sprawiała wrażenie rozżarzonej.

Kaan podszedł do Toniny, skłonił się nisko, a następnie podnosząc dumnie głowę, rzekł dźwięcznie i donośnie:

- Czcigodne panie, przychodzę złożyć wyrazy uszanowania. Nazywam się Tenoch z Chapultepec.


Rozdział Pięćdziesiąty Czwarty.


Cisza panowała absolutna, jeśli nie liczyć szeptu przyboju. Ludzie patrzyli oniemieli. Po chwili w tłumie rozszedł się pomruk, aż wreszcie wszyscy mówili naraz. Ixchel powiedziała z uśmiechem:

- Chodź do nas, Tenochu z Chapultepec.

Głos miała drżący z radości, bo oto jej modlitwy zostały wysłuchane: Kaan odnalazł swoje prawdziwe ja.

Teraz już można myśleć o małżeństwie, o połączeniu jej córki z mężczyzną, który jest człowiekiem honoru i odwagi. Przez długie lata spędzone w grocie tylko w towarzystwie ptaka, z którym przecież rozmawiać nie mogła, Ixchel marzyła o jednym: by pewnego dnia wziąć na ręce wnuka. Wnuka Cheveya.

Podszedłszy do tronu Toniny, Kaan dostrzegł w jej twarzy podziw i radość. Dziwił się, że tak długo i usilnie walczył przeciwko tej nieuchronnej metamorfozie. Przecież ten nowy człowiek był nim, prawdziwym Kaanem; właściwie wcale nie „nowym” człowiekiem, ale człowiekiem, którym był od urodzenia. Czy jego matka o tym wiedziała? Czy właśnie dlatego nalegała, by odbył pielgrzymkę do Teotihuacan?

Wiedziała, że pewnego dnia odnajdę swoje prawdziwe ja, uznał w duchu. Ja, Tenoch z Chapultepec.

Przez całe życie udawał, że jest Mają. A teraz, gdy już przyznał się przed sobą samym do tego, kim jest, poczuł w sobie nową siłę. Gdy wrócę do Mayapan, to tylko jako Tenoch z Chapultepec. Pokażę tym nędznikom z Konsorcjum,

434

435

że mój lud ma dumę i honor. Będą przeklinać dzień, w którym przyszli na świat.

- Chapultepec - powtórzyła Ixchel i zmarszczyła czoło z namysłem. - Czy to znaczy Wzgórze Pasikoników?

Kaan odgarnął na bok opończę, by ukazać świeży tatuaż na piersi. Dziś rano, gdy wyszedł z dżungli chwiejnym krokiem, osłabiony po objawieniach, jakie przeżył, lecz równocześnie pełen energi , poszukał

cyrulika, jednego z tych, którzy wędrowali z tłumem. Poddał się jego zabiegom w cieniu wielkiego drzewa mahoniowego, na uboczu. Potem odszukał rodzinę farbiarzy i włókniarzy, wytwarzających barwne tkaniny bawełniane dla najbogatszych. A na koniec udał się do tatuażysty, który specjalizował się w wykłuwaniu plemiennych symboli ludu Nahua.

Nakłucia pokrywała jeszcze skrzepła krew, ale Ixchel widziała symbol wyraźnie, bez wątpienia identyfikował go jako członka plemienia Wzgórza Pasikoników - czyli chapultepec po nahuańsku.

- W dniu gdy otrzymywałem ten znak plemienny, byłem jeszcze małym chłopcem, ale starałem się nie płakać. Nie do końca mi się udało - powiedział z uśmiechem.

- A znasz imię swojego rodu?

- Niestety, zapomniałem go, czcigodna Ixchel. - Przeniósł wzrok na Toninę, która przyglądała mu się z rozchylonymi wargami, i nie zauważył cienia niepokoju, który przemknął przez twarz Ixchel. - Wybacz mi, że przerywam twoje uroczystości, szlachetna Malinal - rzekł - ale mam sprawę wielkiej pilności. Doszło do mnie, że wódz Turkusowy Dym ma dziś wieczór zaatakować nasz obóz. Chciałbym zainterweniować w tej sprawie.

- Zainterweniować? - zaniepokoiła się Ixchel, zerkając w stronę gęstej dżungli na tyłach plaży, wyobrażając już sobie tam szeregi wojowników w pełnym rynsztunku.

Kaan zwrócił się teraz do Jednookiego, który gapił się w niego jak cielę w malowane wrota, i rzekł: 436

- Przyjacielu, byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał się udać w towarzystwie H’meen z wizytą do wodza Turkusowego Dymu. Powiedzcie mu, że Tenoch z Chapultepec ma zaszczyt prosić wodza, by zechciał swą obecnością uświetnić ucztę poważnej dla nas uroczystości.

Polecenie Kaana Jednooki przyjął bez szemrania. Spośród całego tłumu on i zielarka królewska byli właściwie jedynymi kandydatami na posłańców, którzy mieli szansę na posłuchanie u wodza. Jednooki nie mógł jednak przejść do porządku dziennego nad radykalną przemianą wyglądu Kaana. Ale gdy

spojrzał na Toninę na tronie, zrozumiał wszystko.

Przez tłum przepychał się Balam. Podszedł do Kaana ze zmrużonymi oczyma i spytał podejrzliwie:

- Co ty szykujesz, druhu? - Lustrował Kaana od stóp do głów z nieukrywanym niesmakiem. - Czyś ty oszalał?

- Jeszcze nigdy nie byłem przy zdrowszych zmysłach - odparł Kaan. - Powiedziałeś, że nie mamy wyjścia: albo musimy stąd iść, albo czeka nas bitwa z Turkusowym Dymem. Ale się mylisz. Jest wyjście.

- Niby jakie?

- Zawrzeć przyjaźń z Turkusowym Dymem. Wroga można unieszkodliwić, zawierając z nim przyjaźń, druhu.

- A jak chcesz tego dokonać?

- Zaskakując go bronią, której się nie spodziewa: skromnością i szacunkiem. Żaden wódz z prawdziwego zdarzenia nie oprze się pokusie okazania wielkoduszności - uśmiechnął się Kaan.

- To się źle skończy - ostrzegł Balam. - Ale nie martw się. Moi wojownicy będą w pogotowiu, na wypadek gdyby twoje próby zawarcia przyjaźni się nie powiodły. - Odwrócił się i odszedł wyniośle, a kuzyni krok w krok za nim.

Czekając na posłańców z odpowiedzią wodza, Kaan poprosił, by powrócono do zabawy, czego nie musiał

nikomu

437

dwa razy powtarzać. Sporo rozmawiano o przemianie, jaka w nim zaszła, i większość zgadzała się, że jest to zmiana na korzyść. Utwierdzano się w przekonaniu, że nie można było sobie wybrać lepszego przywódcy.

- Teraz już wiem, dlaczego nie mogłem oderwać od ciebie wzroku, gdy cię pierwszy raz ujrzałem na targowisku w Mayapan - powiedział Kaan do Toniny. - Musiałem wyczuć wtedy, że coś nas łączy. Wiem teraz, że nasze spotkanie to nie był przypadek, ale nasze wspólne przeznaczenie. - Pochylił się jej do ucha. - Tonino, zapytałaś mnie kiedyś, dlaczego uchylam się od objęcia przywództwa, a ja tłumaczyłem to czymś, co usłyszałem od matki, gdy byłem małym chłopcem. Powiedziała: „Nie waż się ponieść klęski”.

Bała się, że mi się nie uda. I to jest mój największy lęk. Ale gdy zobaczyłem cię dzisiaj rano, jak wychodzisz z chaty, w mojej głowie pojawił się natłok wspomnień wypartych dawno temu. Chciałem od nich uciec, ale w końcu je przyjąłem. I te wszystkie wspomnienia przekonały mnie, że źle zrozumiałem słowa matki.

Pomyślałem wtedy, że nie chce, bym podejmował ryzyko. Ale tak naprawdę chodziło jej o coś wręcz przeciwnego; życzyła mi w ten sposób powodzenia. Przez te wszystkie lata jej słowa podcinały mi skrzydła. Dziś to już minęło.

Była jeszcze jedna sprawa, którą zrozumiał, ale teraz nie mógł o niej mówić. Prawdę rzekłszy, jeszcze nie

potrafił ubrać w słowa tego, co ostatnio pojął, i tych nowych uczuć, wypełniających go ciepłem niczym gorące słońce. Zajmie się tym później, przemyśli to, co mu przyszło do głowy: że matka wcale nie wstydziła się ich pochodzenia i to nie ona zaszczepiła mu pogardę do własnego ludu. Uczynił to Balam i w ogóle Majowie. To inni wpoili mu to uprzedzenie. Zrozumiał, że w rzeczywistości matka była dumna ze swojego pochodzenia. A teraz marzyło mu się sprawienie, że będzie dumna z niego.

Słońce spływało za krawędź równikowej puszczy, rzucając na plażę długie cienie. Szkarłat opończy Kaana wzmocnił

się jeszcze i nasycił. Tonina nie mogła oderwać oczu od jego twarzy. To nadal był Kaan, a równocześnie ktoś inny. Miała wrażenie, że to ostateczne przyjęcie własnej tożsamości otworzyło mu wrota do wewnętrznej siły i pewności siebie. Wyczuwała, że jego wszystkie wątpliwości i zmartwienia rozpłynęły się, bo oto stał przed nią mężczyzna silny i mający pewność co do tego, kim jest i do czego się narodził.

Pragnęła, by wziął ją w ramiona. Tęskniła do ucisku jego warg na swoich wargach. Marzyła, by te setki ludzi wokół rozpłynęły się, by zostali sami: ona i ten upragniony, pożądany mężczyzna.

A potem pomyślała: dzisiaj są moje urodziny. Dwadzieścia dwa lata temu przyszłam na świat w majańskim mieście Palenque, zrodzona przez Ixchel, spłodzona przez Cheveyo. Ale równocześnie dzisiaj jest dzień narodzenia Tenocha z Chapultepec. Była świadoma, że to najważniejszy dzień w jej życiu.

Kaan miał ochotę porwać Toninę w ramiona i zanieść w jakieś ustronie, gdzie mogliby być sami i cieszyć się nawzajem dotykiem swych ciał, kochać się z dala od wścibskich oczu. Gdzie byliby naprawdę razem.

Wstrzymał jednak ten impuls. Najpierw musi zapewnić bezpieczeństwo swemu ludowi.

Odwrócił się od Toniny, bo na skraju lasu rozległy się głosy. Przybywał Turkusowy Dym. Napuszony wódz Zapoteków paradował wyniośle ku środkowi plaży, ze świtą przybocznych i żon, niewolników i sług.

Niewysoki brzuchaty mężczyzna, obwieszony biżuterią z muszelek, kości i piór, o bystrych oczach znamionujących inteligencję.

Zapanowała napięta atmosfera, ludzie rozstępowali się niespokojnie przed groźnie wyglądającymi wojownikami zapoteckimi, którzy na ostrzach dzid nieśli zatknięte ludzkie czaszki. Turkusowy Dym zatrzymał się przed Kaanem, zmrużył oczy, a potem szeroko je otworzył ze zdziwienia, bo zobaczył

znajomą twarz, ale człowieka zupełnie innego niż ten,

438

439

który tu przybył cztery dni temu ubrany jak Maja i przedstawił się jako Kaan. Dziś mówił o sobie Tenoch i odziewał się na modłę nahuańską, jakby był jednym z nich.

Tonina zwróciła uwagę, że wódz ma ciemną, niemal czarną skórę, oczy okrągłe i lekko wyłupiaste, a nos mięsisty i płaski. Uświadomiła sobie, że jego rysy przypominają rysy twarzy kamiennych olmeckich głów.

Czy jego plemię to potomkowie tamtych dawnych twórców rzeźb?

Gości usadzono na wygodnych matach, a kobiety podały im pulque i tace z jedzeniem. Uzbrojeni wojownicy wodza stali za jego plecami, a wokół utworzył się krąg podekscytowanych gapiów. W jednym miejscu kręgu siedziała Tonina na swoim tronie z drewna wyrzuconego przez fale, a z drugiej strony usiadła Ixchel. U stóp Ixchel siedziała ze skrzyżowanymi nogami H’meen. Na kolanach rozłożyła czystą kartę, a pędzelki i tusz trzymała w pogotowiu. Do uprzywilejowanej grupy należał też Jednooki, jako przynoszący szczęście karzeł.

W Mayapan Kaan wielokrotnie był świadkiem audiencji udzielanych w Wielkiej Sali przez Jego Najwyższą Dobroć różnym przybywającym dygnitarzom. Był więc świadom, że w trakcie rozmów nigdy nie przechodzi się od razu do rzeczy, lecz rozpoczyna od niekończących się komplementów, pochlebstw, życzeń i błogosławieństw dla gościa i jego bliższej i dalszej rodziny w imieniu rozlicznych bóstw. Dlatego też teraz, po odlaniu na ziemię paru kropli trunków i wrzuceniu kęsów pożywienia do ognia jako ofiary dla bóstw, Kaan wzniósł toast na cześć gościa i jego rodu, a potem poczęstował go apetycznie przyrządzonymi małżami, tutejszym przysmakiem. Gdy Turkusowy Dym uznał, że on i jego świta zostali już wystarczająco uhonorowani, poprosił „czcigodnego Tenocha”, aby zdradził, jaką ma sprawę.

Kaan zaskoczył otoczenie, bo nie powiedział wodzowi, czego on i jego ludzie potrzebują. Pamiętając, jak wyglądały rokowania w Wielkiej Sali, Kaan powiedział Turkusowemu Dymowi, co on i jego ludzie mają do zaoferowania. Sztuczka

polegała na tym, by przekonać wodza, że to nie on Kaanowi wyświadcza przysługę, lecz wręcz przeciwnie

- Kaan jemu. Wódz Zapoteków miał nabrać przekonania, że nie obejdzie się bez dóbr i usług świadczonych przez ludzi Kaana i że pobyt wędrowców na jego terytorium jest dobrodziejstwem. A jedyne, co Turkusowy Dym ma zrobić w zamian za bawełnę, koszyki, usługi rybaków, dziewczęta na żony dla kawalerów, szczęście i zdrowie zapewniane przez karła i królewską zielarkę, modlitwy i błogosławieństwa setek nowych poddanych - za tę całą obfitość sławny i znakomity wódz Zapoteków ma tylko zapewnić przybyszom bezpieczeństwo pod skrzydłami swoich świetnych wojowników.

- Na jak długo pragniecie mojej ochrony? - zapytał wódz, pamiętając, że jeszcze cztery dni wcześniej ten człowiek i jego dziwaczny tłum twierdzili, że wędrują na północ w poszukiwaniu mitycznej siedziby przodków.

Kaan wyciągnął mapę wyrysowaną na korze. On i jego ludzie, wyjaśniał, podróżują pradawnym szlakiem łączącym Teotihuacan na północ od doliny Anahuac z Chichen Itza na dalekim wschodzie i Copan, głęboko na południu.

- Jesteśmy tutaj. - Pokazał hieroglif opisujący osadę Turkusowego Dymu. Szlak przez Tehuantepec był

przedłużeniem Białej Drogi Majów. Kupcy i podróżnicy korzystali z niego od tysiąca lat. - Udajemy się do doliny Anahuac, a stamtąd na północ do Aztlan.

Turkusowy Dym przygryzł koniec cygara i zmarszczył czoło nad mapą. Nie umiał czytać.

- Gdzie się znajduje Zempoala?

- Tutaj. - Kaan pokazał hieroglif.

- Aha - mruknął Turkusowy Dym. - To jest terytorium Totonaków, z którymi łączy mnie przymierze. Ty i ja jesteśmy już sojusznikami, Tenochu z Chapultepec, tak więc moja straż odprowadzi cię do granicy mojego terytorium, a potem przekaże pod ochronę władcy Acayucan, który jest żonaty z moją siostrą.

440

441

Nim przypieczętowali umowę odciskiem kciuka na dłoni, Turkusowy Dym podniósł do góry gruby, pociemniały od nikotyny palec i rzekł:

- Jeszcze jedno. Nie ufam temu Mai i jego wojownikom.

- Nie przejmuj się Balamem. Będzie mnie słuchał.

- To dobrze.

Tłum wybuchł owacjami. Sam Kaan był zdumiony własnymi zdolnościami dyplomatycznymi. Zdawał sobie sprawę, że te zdolności wzięły się z tego, że teraz wie, kim naprawdę jest. Kaanowi udającemu Maję tak dobrze by nie poszło.

- A teraz na potwierdzenie naszej umowy - rzekł wódz, zacierając tłuste dłonie - ułożymy się w sprawie małżeństw.

Kaan zamrugał oczami.

- Małżeństw?

Turkusowy Dym podniósł rękę i na ten znak z jego świty wystąpiła nieśmiała młoda dziewczyna.

- Aby połączyć nasze plemiona, ożenisz się z moją córką - rzekł do Kaana. A następnie wskazał na Toninę i oznajmił: - A ja ożenię się z nią.


Rozdział Pięćdziesiąty Piąty.


Balam z zachwytem oglądał przedmiot, który mu przyniesiono w tajemnicy. Przy migocącym świetle pochodni obracał w dłoniach przepiękną koronę wykonaną ze złota, jadeitu i bursztynu.

- Odpowiednia dla królowej - rzekł człowiek, który nie wyjaśnił, jak wszedł w posiadanie takiego skarbu.

- Jak najbardziej - mruknął Balam i wręczył mężczyźnie pięć skór ocelota, dwadzieścia ziaren kakaowych i bukłak pulque. Drogo, ale korona miała spocząć na skroniach Zival, gdy już Balam będzie miał cały świat u stóp.

Tajemniczy gość Balama zniknął w dżungli, a sam Balam spojrzał na zatokę Campeche, w której odbijał się mdły blask gwiazd. Sięgnął dłonią do sakiewki, którą nosił na rzemieniu na szyi. Miał tam mleczny ząb córki. Z tego maleńkiego amuletu Balam czerpał boską moc, która - był o tym przekonany - wyniesie go na najwyższe ziemskie trony. Przed oczami przemknęły mu wspomnienia: Zival wspinająca mu się na ramiona, żeby ją woził; chichocząca, gdy ją trzymał na kolanach i łaskotał; śpiąca słodko, gdy przy niej czuwał. Dotyk jej rączek na szyi. Ciepły oddech na policzku. Miękko koło serca za każdym razem, gdy zawołała taati!

Już niedługo, moja najdroższa, powtarzał bezgłośnie, śląc myśli ponad falami morza ku gwiazdom. Jeszcze trochę, moja dziecino, i taati znów będzie przy tobie.

Starannie zapakował koronę do koszyka wyłożonego sianem i zaczął nasłuchiwać.

Po południu, po pożałowania godnym spektaklu zawierania umowy przez Kaana z tym zapoteckim psem, Balam rozkazał swoim ludziom, by czekali do północy, a potem wślizgnęli się do obozowiska wojowników Turkusowego Dymu.

- Upewnijcie się, że wszyscy śpią - powiedział im wtedy - a potem dobądźcie noży i… - uśmiechnął się złowrogo. Zwycięstwo nad wojskiem Turkusowego Dymu pozwoli Balamowi upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: osłabić tłustego zapoteckiego wodza i uszczuplić szeregi tych, którzy stoją po stronie Kaana.

Wymiana żon! Balam gardził takimi sposobami. Tylko tchórze uciekają się do ożenku z córką czy siostrą wroga, aby utrzymać pokój. Prawdziwy wojownik zna tylko jeden sposób utrzymywania pokoju: siłą.

Balam zostanie najwyższym wodzem tego kraju, nie układając się z innymi, lecz zabijając ich. Tylko tak należy postępować z wrogami.

Jak Kaan mógł się zmienić z Mai w Cziczimeka? To znak od bogów, że ich drogi rozeszły się na zawsze.

Najpierw jednak Balam musi znaleźć cziczimeckie plemię Kaana i wyrżnąć ich

442

443

co do nogi. Problem jest jeden: co to za plemię? „Nazywam się Tenoch z…” I co dalej? Balam nie zrozumiał reszty.

Usłyszał w pobliżu jakieś odgłosy. Odwrócił się i zobaczył, że to jego ludzie wślizgują się z powrotem do obozu, prowadząc powiązanych sznurami jeńców. Pokiwał z zadowoleniem głową. Naliczył ich z setkę.

Zmuszono ich, by przed nim uklękli. Głowy mieli zwieszone ze wstydu. Największa hańba dla wojownika to dostać się do niewoli bez walki, bez broni. Balam wiedział, że Turkusowy Dym ich już z powrotem nie przyjmie: nie będzie chciał ludzi pojmanych we śnie. Wiedział też, że wszyscy oni spodziewają się teraz śmierci, a śmierć w takiej hańbie sprawi, że ich dusze trafią prosto do dziewiątego kręgu piekieł.

Tymczasem książę Uxmal ich zaskoczył.

- Przyłączcie się do mnie, a zyskacie sławę w walkach z nędznymi Wastekami na północy. Zdobędziecie bogate łupy i tyle kobiet, ile zapragniecie, a jeśli polegniecie w boju, pójdziecie prosto do Trzynastego Raju.

Bez wahania poddali się mu i przysięgli wierność. Balam roztoczył przed sobą wizję ogromnej armii, którą już niedługo będzie rozporządzał, armii, która pozwoli podbić świat, a przede wszystkim zniszczyć człowieka, który go zdradził.

Kaan przechadzał się niecierpliwie po oświetlonej blaskiem księżyca polanie. Gdzie jest Tonina?

Usłyszał szelest liści i odwrócił się na pięcie. Jest wreszcie. Niosła Księgę Tysiąca Tajemnic, zawiniętą w nową tkaninę obszytą piórami, ale gdy weszła na polanę i zobaczyła czekającego Kaana, rzuciła księgę i podbiegła do niego, zapominając o wszystkim.

Objął ją mocno i przycisnął usta do jej ust. Przywarła do niego, czując pod powiekami pieczenie łez radości. Pragnęła tak zostać przy nim do końca świata, tylko ona i on, sami na tej księżycowej polanie, z dala od setek wędrowców w obozowisku

na plaży, z dala od obowiązków, odpowiedzialności i… tabu.

- Czy ja śnię? - mruknął, przebiegając dłońmi po jej szczupłym ciele, czując żar jej skóry przez nowe szaty, odzienie ludu Nahua, tak jak i jego własne. Te tkaniny były nowe, inne, tak jak oni stali się inni. Wziął jej twarz w obie dłonie, zajrzał głęboko w oczy i rzekł: - Gdy dziś rano zobaczyłem cię w promieniach słońca, ogarnęło mnie tak przemożne pożądanie, że nie byłem w stanie się ruszyć. Pragnąłem cię, pragnąłem być z tobą, pragnąłem, byśmy stali się jednością. Lecz zrozumiałem, że najpierw muszę się stać kimś innym, niż dotąd się starałem być. Ukochana Tonino, moja nowa tożsamość narodziła się z namiętności do ciebie.

W jej oczach błysnęły łzy. Myśląc, że to łzy radości, całował je, gdy spływały po policzkach.

- To było takie samo uczucie jak wtedy w cenote, gdy tchnęłaś we mnie nowe życie. Narodziłem się wtedy od nowa, a w dniach i miesiącach, które nastąpiły potem, jak noworodek musiałem się uczyć, jak żyć, jak czuć, jak słuchać innych, jak rozumieć ich i siebie. To było tak, jakbym otrzymał szansę na drugie życie.

Jego wargi musnęły jej usta i złożyły na nich czuły pocałunek. Na języku czuł słoność jej łez, a pod wargami drżenie jej warg.

- Dałaś mi, Tonino, coś więcej niż życie. Dzięki tobie zamiast wstydzić się pochodzenia, jestem z niego dumny. To dar, który otrzymałem od ciebie. - Przez twarz Kaana przemknął grymas bólu na wspomnienie, które wyparł dawno temu. - Gdy miałem dwanaście lat - rzekł z napięciem - poszedłem kiedyś na targowisko z Balamem i innymi chłopcami. Spotkaliśmy tam moją matkę. Zawołała mnie. Odwróciłem się, udając, że jej nie znam. Koledzy spytali mnie, kto to był, a ja powiedziałem, że jej nie znam. Tak mi teraz przykro. Potraktowałem własną matkę okrutnie. Szkoda, że nie może wiedzieć, że serce wypełnia mi teraz duma z mojego

444

445

pochodzenia. Tonino, myślałem, że trudno będzie pozbyć się szat Kaana z ludu Majów, a przecież gdy wtedy, w dżungli, odzyskałem przytomność i zostałem sam na sam ze wspomnieniami i sumieniem, uświadomiłem sobie, że pożegnać się z tym, kogo udawałem, wcale nietrudno.

Wiatr zaszeleścił w lesie i rozwiał rozpuszczone włosy Kaana. Tonina patrzyła na jego wargi, marzyła, by je całować, ale wiedziała, że musi mu pozwolić powiedzieć wszystko, co mu leży na sercu. Głos miał taki głęboki i dźwięczny, że mogłaby słuchać go bez przerwy.

- Moi rodzice wywędrowali z ojcowizny w roku nieurodzaju, gdy na naszych ziemiach szalał głód. Szukali lepszego życia dla mnie i mojej siostry. Siostra zmarła w dzieciństwie. Potem ojciec zginął tragicznie, przywalony przez drzewo. Ja rosłem zdrowo, rosłem na bohatera. Matka była podkuchenną, później piekarzem, a w końcu została zwierzchnikiem w kuchni królewskiej. Tonino, pragnę odnaleźć jej rodzinę.

Chcę im powiedzieć, jaką dzielną jest kobietą i jaki sukces odniosła. Nie spocznę, póki nie wynagrodzę jej tego, jak ją traktowałem, gdy byłem młody.

Tonina przytuliła twarz do jego piersi, zacisnęła dłonie na jego twardych mięśniach. Miała mu tyle do powiedzenia, tyle słów cisnęło się jej na wargi, ale bała się zacząć. Czuła, że go kocha tak bardzo i tak silnie pożąda, że trudno jej to znieść. Niech jej bogowie pomogą.

Jego wargi znów przywarły do jego ust, całował ją jeszcze mocniej niż przedtem, jeszcze głębiej. Jego dłoń przesunęła się po jej udzie, uniosła spódniczkę, dotknęła gorącej skóry podbrzusza.

- Zaczekaj! - wyszeptała.

Odsunął się, spojrzał na nią pytająco. Jego dłoń dotknęła pasa z muszelek, oznaki czystości, którą wciąż nosiła. Zrozumiał jej wahanie.

- Tonino, rankiem weźmiemy ślub - rzekł - a potem będziemy razem już do końca życia.

446

- Ślub…

- Wszystko przygotowałem! - powiedział. To miała być niespodzianka, ale zrozumiał, że teraz musi ją zapewnić o szlachetności swoich intencji. - Bezwłosy już poszedł z ludźmi na polowanie. Na ucztę weselną będzie pieczeń z jelenia, gdy tylko zwiążemy swoje opończe ślubnym węzłem.

- Kaanie - wyszeptała - nie możemy wziąć ślubu. Przynajmniej nie teraz.

- Dlaczego?

Odsunęła się od niego. Przypomniała sobie o księdze. Gdzie ją upuściła? Wyrwała się z jego objęć z najwyższym trudem i zaczęła szukać po ziemi. Znalazła ją w trawie, bezpiecznie zawiniętą w pióra.

Rozwinęła ją i korzystając z jasnego światła księżyca, pokazała mu jedną z kart.

- Tutaj - podsunęła mu pod oczy.

Kaan przyjrzał się stronicy i zauważył znajomy symbol: ten sam, który miał wytatuowany na piersi.

- Wzgórze Pasikoników - powiedziała Tonina. - Nad brzegiem jeziora Texcoco.

- Ale co z tego?

- Kaanie, to mój ród żył na Wzgórzu Pasikoników. Kaan czekał. Jakiś ptak odezwał się ze szczytu drzewa.

Żaby i cykady rechotały, skrzypiały, jazgotały, zakłócając nocną ciszę. Powietrze było ciężkie od ciepła i wilgoci, nabrzmiałe obietnicą deszczu. Ale po plecach Kaana przebiegł dreszcz.

- Co to ma za znaczenie? - zapytał, ale mroźne przeczucie już przenikało przez ciało. - Jakie znaczenie ma to, gdzie mieszkały nasze rodziny? - Wziął ją za ramiona. - Tonino, przecież chodzi tylko o ciebie i o mnie, o nikogo więcej.

- Kaanie, niewykluczone, że należymy do tego samego rodu, a nawet do tej samej rodziny. A jeśli nasze matki były kuzynkami? Gdyby tak było, prawa nadane przez bogów naszym przodkom nie pozwalałyby nam się połączyć.

447

Miał ochotę krzyczeć na tę rażącą krzywdę, jaka go spotykała. Gdy on był Mają, a ona wyspiarką, przepaść między nimi była tak wielka, że aż nieprzekraczalna, a mimo to wtedy mogli swobodniej myśleć o wspólnej fizycznej rozkoszy niż teraz, gdy tej przepaści nie ma.

Najchętniej rzuciłby gdzieś tę księgę i wszystkie boskie zakazy i posiadł Toninę tu i teraz. Znów miał

ochotę przeklinać bogów, niszczyć ich wizerunki, wyładować swą wściekłość. Ale - inaczej niż kiedyś, gdy się nie opamiętał i bogowie zażądali ofiary w cenote - tym razem powstrzymał się, choć z trudem. Głos sumienia ostrzegł go, że obrażając bogów, mógłby ściągnąć nieszczęście na niewinnych ludzi, którzy teraz, nieświadomi niczego, śpią na plaży błogim snem.

- To niesprawiedliwe! - wykrzyknął.

Przypomniał sobie, jak to było, gdy Balam zakochał się w Sześciu Gołębicach i jak długo musieli czekać, drżąc z niepewności, gdy kapłani przez całe dnie śledzili ich rodowody, sprawdzając, czy nie zakazuje im się połączyć jakieś najdrobniejsze tabu. Prawa rządzące związkami małżeńskimi ustanowili dawno temu przodkowie i choć wiele reguł wydawało się bez sensu, nadal ich przestrzegano. Nikt nie wiedział na przykład, dlaczego żadna kobieta z rodu Żółwia nie mogła poślubić mężczyzny z rodu Czerwonego Jastrzębia, natomiast kobiety z rodu Czerwonego Jastrzębia mogły być żonami mężczyzn z rodu Żółwia!

Albo też dlaczego niedopuszczalne były związki przedstawicieli rodu Rzeki z członkami rodu Szarańczy.

Początki tych zakazów były osnute mgłą, ale nikt nie odważył się ich kwestionować.

Kiedyś, gdy byli niedaleko Tikal, Kaan, jako przywódca i prawodawca, musiał wydać postanowienie w

sprawie zakochanej pary, która chciała się pobrać, a starszyzna ich rodów twierdziła, że związek jest niedopuszczalny ze względu na pokrewieństwo. Po wysłuchaniu argumentów Kaan musiał zakazać zakochanym związku, bo oboje młodzi mieli wspólnych przodków.

448

Czy teraz on sam ma się stać ofiarą tego prawa? Czy to możliwe, że ta nazwa, której zawdzięcza swoją przemianę, radosne oswobodzenie, okazuje się teraz barierą, która oddziela go od ukochanej kobiety?

- Musimy wiedzieć, jak nazywa się twój ród - rzekła Tonina, a iskra niepokoju w jej oczach sprawiła, że gardło zacisnęło mu się bólem.

Kaan stał się innym człowiekiem, ale to nie znaczy, że przestał być człowiekiem honoru. Wręcz przeciwnie, jako Chapultepec musi pokazać światu, że jego lud to nie są nie znające prawa dzikusy.

Odstąpił od Toniny, bojąc się, że ulegnie pokusie ciała.

- Tonino, gdy dziś rano powróciły do mnie wspomnienia, przypomniało mi się słowo, które często wypowiadała moja matka. Tonali. Co to może znaczyć?

- Tonali - powtórzyła, dziwiąc się, że takie potężne słowo brzmi tak podobnie do jej wyspiarskiego imienia. - Tonali oznacza los, przeznaczenie, coś, do czego się narodziłeś.

- Matka, mówiąc o Chapultepec, zawsze mówiła o tonali. Czy to oznacza, że moje przeznaczenie znajduje się na Wzgórzu Pasikoników w dolinie Anahuac? Czy tam się dowiem, jaki jest mój los? - Odwrócił twarz ku zachodowi, wystawił ją na nocny wiatr, popatrzył w stronę górskiej doliny, odległej o miesiące marszu od dżungli Tehuantepec, choć jemu zdawało się, że to tuż za drzewami.

- Tonino - znów chwycił ją za ramiona - nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko co robimy, wszystko co się nam przydarza, ma jakiś sens, bo kierują nami bogowie. Skoro moim przeznaczeniem jest Chapultepec, muszę się podporządkować wyrokom losu. Nawet w tak zwyczajnej sprawie jak tabu pokrewieństwa wzywa mnie to odległe wzgórze nad jeziorem Texcoco. Muszę tam dotrzeć.

- Pójdę z tobą - rzekła. - Pójdziemy do Chapultepec razem.

449

Przytulił ją mocniej.

- Nie, Tonino, musisz zostać z matką. Sam dotrę tam szybciej.

Miał rację. Wiedziała, jakie są jej obowiązki. Odkąd wyruszyli z Palenque, czuła w sobie nową siłę, palącą potrzebę wynagrodzenia tych strasznych rzeczy, które wyrządzono jej rodzicom. Jej matka została zmuszona do rzucenia dziecka na morze, a potem żywcem ją pogrzebano. Jej ojcu powiedziano, że żona i córka nie żyją. Tonina musiała koniecznie znaleźć Cheveya i doprowadzić do spotkania rodziców, by wynagrodzić im ból straconych lat.

Sięgnęła po medalion, który nosiła od dziecka, zdjęła go przez głowę i umieściła na szyi Kaana ze słowami:

- Szukaj czerwonego kwiatu, mój kochany. A jak go znajdziesz, czekaj tam na mnie.

- Nie - odparł. - Ja wrócę. Ty idziesz w stronę doliny Anahuac. Ja wędruję tym samym szlakiem. Gdy dowiem się w Chapultepec, kim jestem i jakie jest moje powołanie, pospieszę ku tobie. Wędruj ściśle według mapy, Tonino, a znajdę cię. I trzymaj się Turkusowego Dymu, on cię ochroni.

Gdy wódz Zapoteków zaproponował Kaanowi poślubienie jego córki, udało się go przekonać, by wydał

córkę za innego mężczyznę z otoczenia Kaana, a sam poślubił inną dziewczynę, nie Toninę. Teraz ze względu na pradawny obyczaj wymiany małżonków obie grupy stanowiły przymierze.

Kaan ujął twarz Toniny w dłonie i rzekł:

- Kiedyś byłem skupiony tylko na sobie i nie myślałem o cierpieniach innych ludzi. Wprawdzie nie można powiedzieć, bym był bezduszny czy bez serca, ale miałem klapki na oczach. Może nie byłem złym człowiekiem, ale na pewno nie byłem bohaterem. Dopiero ty otworzyłaś mi oczy. I za to, a także za wiele, wiele innych rzeczy, jestem ci wdzięczny. Dziękuję ci. I kocham cię. - Pochylił głowę i pocałował ją jeszcze raz, delikatnie i czule, tłumiąc dreszcz pożądania.

A potem oderwał się od niej gwałtownie, wpuszczając między jej a swoje ciało nocne powietrze, bo czuł, że jest na krawędzi, i bał się, że jego siła woli jest równie krucha jak ten księżycowy blask sączący się spomiędzy gałęzi. Jeszcze chwila, jeszcze jedno słowo z jej strony i skapituluje.

Patrząc na nią tęsknie w świetle księżyca, Kaan widział Toninę w jej wielu zaskakujących wcieleniach: jako naiwną dziewczynę namówioną, by udawała wróżkę w Wielkiej Sali Mayapan; jako buntowniczkę, która uciekła spod Uxmal i zażądała, by objął przywództwo nad ludźmi; jako uwodzicielską istotę, która zwabiła go w wody jeziora Peten. Wreszcie jako kobietę, którą teraz trzymał w ramionach i która zaledwie parę chwil temu gotowa była poddać się jego miłości.

- Gdy wrócę, pobierzemy się - rzekł. - A w noc poślubną, najdroższa, uczczę cię moją miłością i moim ciałem.


Rozdział Pięćdziesiąty Szósty.


Na horyzoncie kłębiły się ciemne burzowe chmury, ale nad sceną pożegnania z Kaanem niebo było jeszcze czyste. Panowały równocześnie wesele i smutek, bo wszyscy wiedzieli, że wyrusza w radosną podróż, w której odkryje własne przeznaczenie, ale musi ją odbyć sam. Bezwłosy rzucił się Kaanowi do stóp i wołał:

- Mistrzu, cóżem uczynił, że mnie odtrącasz?

Kaan podniósł olbrzyma na nogi, patrząc z rozczuleniem na łzy płynące po szerokiej majańskiej twarzy.

- Nic nie uczyniłeś i nie odtrącam cię, drogi przyjacielu. Nie obawiaj się. Nadal jestem Kaanem, piłkarzem,

którego znasz. Człowiek, za którym podążałeś wiele miesięcy, nadal

450

451

istnieje. Ale równocześnie jestem także kimś innym. Gdy wrócę, wszystko ci wyjaśnię. Potem przemówiła Ixchel:

- Moje plemię to koczownicy, nie mamy stałego domu, bo wciąż szukamy Aztlan. Moi ludzie mogą przebywać w Chapultepec, tego nie wiem. Dowiedz się tego. Oto cztery imiona, które ci będą potrzebne.

- Poprosiła H’meen, żeby je zapisała w hieroglifach Majów i w języku nahuatl. - To są imiona rodziców mojej matki i mojego ojca. Szukaj ich potomków. To bardzo ważne, czcigodny Tenochu, bo musimy się upewnić, czy ty i moja córka nie jesteście spokrewnieni.

- Nie martw się, czcigodna Ixchel - rzekł Kaan i dodał: - A po drodze będę się rozpytywał o Cheveya.

Podszedł Jednooki, by udzielić Kaanowi rady.

- Jeśli spotkasz Błotny Lud na Trzcinowej Równinie, nie mów komplementów ich kobietom, bo mężczyźni cię ukamienują. - Ofiarował Kaanowi kilka kawałków jadeitu i parę użytecznych słów nahuańskich, takich jak „pokój” i „przyjaciel”, a następnie wezwał Lokona, Ducha Duchów, aby się nim opiekował.

H’meen dała Kaanowi zestaw ziół leczniczych i wzmacniających oraz amulet opiekuńczy, który jak zapewniała, należał do pierwszej h’meen w dziejach Mayapan.

Na koniec Kaan wymógł na Balamie przyrzeczenie, że zostanie z jego ludźmi i będzie ich ochroną, póki on nie powróci.

- Oni udają się do doliny Anahuac, druhu - rzekł poważnie Kaan. - To niedaleko od Teotihuacan, dokąd ty zmierzasz.

- Masz moje słowo, druhu - odparł Balam. - Będę twoich ludzi bronił, bo nie dowierzam tej ropusze Turkusowemu Dymowi. - A potem zmrużył oczy i dodał: - Zrezygnowałeś z zemsty na ludziach, którzy zabili twoją żonę?

- Nie zapomniałem o obowiązku pomszczenia jej śmierci. Wrócę do Mayapan, a wtedy sprawiedliwości stanie się

452

zadość. Ale najpierw muszę odnaleźć mój lud, dowiedzieć się, kim jestem, bo dopiero wtedy będę mógł

stanąć przed zabójcami Jadeitowego Nieba z całą moją siłą i godnością.

- A dokąd teraz, druhu, zamierzasz się udać? - pytał Balam, któremu wciąż nie udało się zapamiętać nazwy barbarzyńskiego plemienia Kaana.

Po uroczystej uczcie na plaży Ixchel poprosiła ludzi, by nie wypowiadali prawdziwej nazwy plemienia Kaana. Samemu Kaanowi wyjaśniła:

- W imionach tkwi siła. Wróg może wykorzystać ją przeciwko tobie. Dlatego nasz stwórca Huitzilopochtli zabronił nam nazywać się Aztekami, póki nie znajdziemy naszego domu. Nie mów nikomu, kim jesteś, póki nie odnajdziesz rodziny.

Dlatego teraz Kaan zbył żartem pytanie Balama.

- Powiem ci, druhu, gdy wrócę - rzekł wesoło.

Na koniec pożegnał się z Toniną. Dał jej kopię swojej mapy i pokazał miejsca po drodze, gdzie będą mogli się spotkać: Matacapan, Tlacotalpan, Równina Trzcin, Zatoka Czapli, i jeszcze raz przykazał, by się trzymała starego szlaku kupieckiego. Potem pocałował ją w usta na oczach zgromadzenia i przyrzekł

jeszcze raz, że spotkają się na szlaku do doliny Anahuac.


Rozdział Pięćdziesiąty Siódmy.


Bezwłosy otworzył kolejny bukłak z pulque i wziął potężny łyk, a będąc nietrzeźwym, zapomniał odlać pierwsze krople w ofierze dla bóstw.

Siedział sam na pniu wyrzuconym przez morze, z dala od głównego obozu, sam pod księżycem i gwiazdami, za towarzystwo mając jedynie fale przyboju. Odczuwał głęboki żal.

453

Kaan przestał być jego ulubionym bohaterem, wspaniałym piłkarzem, który nadawał cel i sens jego życiu.

Odkąd wywędrowali z Mayapan, Kaan grywał w piłkę bardzo rzadko. Ukochana małżonka Bezwłosego zginęła straszliwą śmiercią, to był dla niego kolejny druzgocący cios. A teraz się okazało, że jego nowa, młoda żona zdradza go z wytwórcą piszczałek.

Napił się jeszcze, otarł usta dłonią i zaczął płakać. Tęsknił za dawnymi czasami, gdy piłka była całym jego życiem, gdy żył od meczu do meczu, od zakładu do zakładu, od wygranej do wygranej, i nosił swego bohatera na ramionach. Poszedłby za Kaanem na kraj świata, pod warunkiem że wrócą do Mayapan na czas rozgrywek piłkarskich. A teraz na domiar złego Kaan pokazał się tłumowi jako nędzny Cziczimek!

Odrzuciwszy opróżniony bukłak, Bezwłosy wstał i pokuśtykał w las, przedzierając się przez pnącza i kalecząc o ostre liście paproci. Świat usuwał mu się spod nóg.

Gdy dotarł z powrotem do obozu, mężczyźni siedzieli przy ogniskach, a kobiety przyrządzały tortil e.

Bezwłosy stanął chwiejnie i zamrugał oczami. Jego mętny wzrok spoczął na Balamie. Balam wstał, a Bezwłosy przypomniał sobie, że to przecież prawdziwy książę Majów i prawdziwy bohater boiska piłkarskiego.

Balam podszedł do zapłakanego mężczyzny. Domyślał się, co czuje - część ludzi czuła się oszukana i zdradzona tą ostatnią przemianą z Mai w barbarzyńcę - więc położył mu dłoń na potężnym ramieniu i zagadnął:

- Przyszedłeś mi coś powiedzieć, przyjacielu? Bezwłosy widział przed sobą dwóch Balamów.

- Powiedzieć? - wymamrotał. A potem pomyślał: tak! Powiem ci. Może tobie uda się naprawić wszystko.

Ja jestem prostym człowiekiem, który żył tylko piłką. Idź i doprowadź Kaana do porządku. Niech wraca do Mayapan i weźmie się do grania.

454

- Mój mistrz wybiera się w góry, wasza wysokość - wybełkotał. - Nad jezioro Texcoco, będzie szukał

plemienia o nazwie Chapultepec. Mistrz mówi, że należy do plemienia Chapultepec, ale niech wasza wysokość mu wytłumaczy, że to jakieś nieporozumienie.

Bezwłosy upadł na kolana, zapłakał, a potem osunął się na ziemię. Jeszcze nim stracił przytomność, zdążył sobie przypomnieć, niestety za późno, że Kaan ryzykował własne życie, by wyciągnąć go ze straszliwej topieli koło Palenque.

Balam i jego ludzie wyruszyli przed świtem. Zadbali o to, by nic nie zostawić, a zwłaszcza żadnej wskazówki co do kierunku, w którym się udają. Wielka masa ludzka śpiąca na plaży pomyśli, że Majowie ruszyli dalej do Teotihuacan. Za nimi zostało czysto sprzątnięte miejsce po obozowisku, jeśli nie liczyć zakrwawionej głowy oddzielonej od wielkiego owłosionego cielska człowieka, który zdradził Kaana.

Balam kazał kuzynowi wyprowadzić ludzi jak najszybciej i jak najciszej.

- Ja tu jeszcze chwilę zostanę, mam coś do załatwienia. Dogonię was.

Balam wiedział, że Tonina ma zwyczaj codziennie rano zażywać kąpieli. Wiedział też, że robi to w samotności; modli się, rozbiera i pływa w morzu jak ryba.

Wyruszył na przeszpiegi. Zobaczył ją na brzegu, gdy niebo zaczęło jaśnieć. Była naga, jeśli nie liczyć naszyjników z amuletami i paska z muszelek w talii. Modliła się i nie słyszała, jak podkrada się do niej po chłodnym piasku. Dlatego też uchwyt silnych rąk od tyłu był dla niej zupełnym zaskoczeniem. Jedna dłoń zatkała jej usta, druga chwyciła w pasie. Walczyła, próbowała krzyczeć i gryźć, wierzgała i wbijała pięty w piasek, ale napastnik był silniejszy. Zaciągnął ją pod osłonę drzew.

Atak był brutalny i bolesny, opór nie zdał się na nic. Napastnik siłą rozchylił jej nogi. Nie mogła krzyczeć, nie mogła go zrzucić z siebie. Cała wściekłość, rozgoryczenie i rozpacz

455

- i śmierć Sześciu Gołębic na targu niewolników, i żałosne krzyki Zival - znalazły w tym gwałcie ujście.

Trzeba było wybrać moją żonę! krzyczał bez słów, przygniatając wróżbitkę, która wybrała w Wielkiej Sali Jadeitowe Niebo i w ten sposób zrujnowała życie Balama.

Gdy skończył, klęknął nad nią i wyciągnąwszy obsydianowy nóż, rozciął pas z muszelkami. Popatrzył na nią: w jej oczach nie było strachu, nie było rozpaczy ni wstydu, jedynie gniew i pogarda. Podobało mu się to. Żałował, że nie może zostać i wykorzystać jej jeszcze parę razy albo zabrać ze sobą, żeby nacieszyli się nią jego ludzie. Ale będą jej szukać, ścigać, a Balam ma cel do osiągnięcia. Przeznaczenie czeka.

Gdy wstał, aby odejść, Tonina zerwała się na równe nogi i rozorała mu paznokciami twarz. Uderzył

pięścią na odlew, dziewczyna upadła bez zmysłów na ziemię.

Zanim Balam pospieszył za swoją armią, wsunął pas z muszelkami do małej zamszowej sakiewki i poszedł

do obozowiska na plaży. Tam znalazł karła, który spał koło siwowłosej h’meen królewskiej. Kopnął

Jednookiego, a gdy ten otworzył oczy, rzucił mu zamszową sakiewkę i warknął:

- Pokaż to swojemu panu, jak wróci.


Rozdział Pięćdziesiąty Ósmy.


Nadeszła i minęła pora, ale miesięczne krwawienie u Toniny się nie pojawiło. Dziewczyna poszła do H’meen po poradę, a ta przepisała jej zioła na wzmocnienie i poleciła jeść więcej kaczych jaj. Gdy jednak po następnym miesiącu krwawienie znów nie przyszło, Tonina zwierzyła się ze swych podejrzeń H’meen, która nie zadając więcej pytań, tylko podlała ziarenka pewnej rośliny moczem Toniny. Jeśli wykiełkują, 456

rzekła, będzie to oznaczało, że Tonina spodziewa się dziecka. Jeśli nie, brak miesiączki wynika z innego powodu.

Po pięciu dniach H’meen ujrzała małe zielone kiełki, a Tonina wiedziała już, że ziścił się jej najgorszy koszmar. Nosi dziecko Balama.

Sprzedajna dziewka obserwowała cudzoziemca przy ognisku, starając się ocenić jego majętność. Był

młody i silny, ale podróżował sam. Obozował też samotnie, nie przyłączając się do innych podróżnych, którzy zatrzymali się tu na wieczerzę i bezpieczny nocleg.

Ten postój u podnóża zalesionych wzgórz nie różnił się od innych miejsc postojowych na szlaku handlowym - prowizoryczne noclegowiska wyrosły dawno temu w odległości dnia marszu jedno od drugiego. Składał się z kilku szop z drągów, pokrytych strzechami, paru kapliczek ku czci różnych bóstw, zagród dla zwierząt i straganów kupieckich, teraz ciemnych i pustych, ale gotowych do otwarcia rano.

Większość podróżnych, którzy tu się zatrzymali, wyruszy jutro rano w drogę, niemniej parę osób mieszkało tu na stałe, podobnie było w innych punktach postoju. Taka osiadła grupka składała się zwykle z rzemieślników, rolników i kuglarzy, a także kobiet lekkich obyczajów. Gdzieniegdzie co bardziej przedsiębiorczy wznosili gospody, czasem nawet murowane, z oddzielnymi izbami, łaźniami i innymi wygodami dla zamożniejszych podróżnych.

Dziewka obserwowała samotnego mężczyznę i zastanawiała się nad jego zachowaniem. Stać go było na wygody, ale nie korzystał z nich, rozłożył po prostu matę do spania na ziemi. Zjadł prostą kolację złożoną z tortil i z mięsem królika, którą nabył u miejscowego sprzedawcy; nie pił pulque, nie palił cygar. Siedział i patrzył zadumany w płomienie.

Myśli o kobiecie, zgadywała. Mężczyzna, który tęskni za kobietą, będzie hojny.

457

Ale gdy podeszła z uwodzicielskim uśmiechem i pozdrowiła go ciepło, podniósł wzrok, popatrzył na nią z roztargnieniem, a gdy pojął jej intencje, pokręcił głową i rzekł:

- Nie, dziękuję. - Grzecznie, nie tak gburowato jak inni.

Westchnęła i oddaliła się. W takim miejscu nietrudno o samotnego mężczyznę.

Kaan wrócił do samotnych rozmyślań. W głowie rozbrzmiewały mu słowa Ixchel, wypowiedziane przy pożegnaniu: „Czas i przestrzeń nie są w stanie rozdzielić dwóch serc połączonych miłością. Nieważne, czy będziecie z Toniną tuż obok siebie, czy na dwóch krańcach lądu, miłość pokona każdą odległość i będzie was łączyła. Plemię mojego ukochanego Cheveya wyznaje wiarę zwaną Jedynością, według której wszystkie rzeczy na całym świecie są ze sobą połączone”.

Kaan rozumiał już, w jaki sposób Ixchel udało się utrzymać umysł w dobrym stanie przez dziesięciolecia uwięzienia w jaskini. Musiała sobie codziennie przypominać o tym, że jest związana z Cheveyem niezależnie od tego, gdzie on się znajduje. Wiedziała, że ich miłość łączy ich wbrew wszelkim przeszkodom. Nadzieja i optymizm Ixchel natchnęły nadzieją

1 Kaana. Niemniej tęsknota za Toniną była cięższa, niż to sobie wyobrażał. Wciąż myślał o tym, by zawrócić. Ale Chapultepec go wzywa, a droga jeszcze daleka.

Nagle ciszę zakłóciło przybycie jakiejś spóźnionej grupy mężczyzn. Najwidoczniej kontynuowali wędrówkę mimo zapadnięcia zmroku. Rzadko zdarzało się, by ktoś przybywał po ciemku, więc nastąpiło poruszenie.

Wszyscy byli ciekawi wieści, a i przybysze mieli chęć opowiadać, więc usadowili się przy największym ognisku, gdzie wciąż jeszcze na rożnie pozostały resztki pieczonego jelenia.

Kaan nie zwracał na przybyszów uwagi, ale usłyszał słowo „Majowie” i to go zainteresowało od razu.

Wciąż miał kłopoty z rozumieniem nahuańskiej mowy, więc docierały do niego

tylko strzępki z tego, co opowiadali przybysze, ale to mu wystarczyło. Jakaś zbrojna gromada pod wodzą księcia Majów grasuje po okolicy, zostawiając za sobą śmierć i ruinę. Przerażeni przybysze, uciekinierzy z pobliskiego miasteczka, opowiadali, że ten majański napastnik pokonanym mężczyznom daje do wyboru śmierć i hańbę albo wstąpienie pod jego komendę. Zdaniem uchodźców grabieżcze wojsko kieruje się w stronę Teotihuacan. Kaan znieruchomiał. Balam!

- Musisz powiedzieć matce - łagodnie przemówiła H’meen, będąc przekonana, że ojcem dziecka jest Kaan, i błędnie interpretując zmieszanie Toniny.

Stali obozem wśród zielonych wzgórz w pobliżu starożytnego miasta Matacapan nad zatoką. Turkusowy Dym i jego wojownicy jak zwykle zapewniali im ochronę. Była to kraina Olmeków, gdzie niegdyś kwitła cywilizacja. Dziś pośród pól kukurydzy sterczały tylko tajemnicze kopce, a zarosła chwastami piramida wznosiła się nad prastarą osadą, założoną - zdaniem mieszkańców - przez tych samych bogów, którzy zbudowali Teotihuacan. Z dawnej świetności pozostały tylko gruzy, a ludzie z trudem utrzymywali się ze sprzedaży cygar, które wytwarzali z tytoniu uprawianego na wyjałowionej glebie.

W ciągu dwóch miesięcy gromada wędrowców nie zaszła daleko. Drogę przegradzały im rzeki rozlane po nawalnych deszczach. Musieli się często zatrzymywać i szukać suchszych miejsc, Ixchel była coraz bardziej zaniepokojona. Parę dni wcześniej zobaczyła złowróżbny omen: kojot pożerał młodego królika.

Bała się, że Cheveyo popadł w kłopoty, bo pochodził z rodu Królika.

Wciąż studiowała Księgę Tysiąca Tajemnic, szukając w niej jakichś wskazówek. W czasie tego postoju zamieszkała w niewielkim kamiennym domku u miejscowego rolnika, właściciela pola kukurydzy.

458

459

W drzwiach ktoś stanął, zasłaniając jej światło. Podniosła wzrok znad księgi i zobaczyła, że to córka.

Wprawdzie jej postać tworzyła tylko ciemny kontur na tle jasnego prostokąta wejścia, ale Ixchel nie musiała widzieć jej twarzy. Po rozstaniu z Kaanem Tonina zrobiła się cicha, przestała jeść, zamknęła się w sobie. Ixchel podejrzewała, że oboje złamali tabu, nie posłuchali Księgi Tysiąca Tajemnic i dopuścili się czynu, który może się okazać grzechem kazirodztwa.

Gdy Tonina rzuciła się do kolan matki z łkaniem i wyznała, że spodziewa się dziecka, serce Ixchel omal nie pękło. Przytuliła córkę, przez chwilę ściskały się mocno. Potem Ixchel zaczęła się zastanawiać, jak wybrnąć z sytuacji. Przeżywszy dwadzieścia lat w jaskini, rozumiała, że czas jest na wagę złota i nie można go trwonić, zwłaszcza na daremne żale.

- Gdy Kaan wróci - powiedziała, odsuwając córkę na długość ramion - pobierzecie się. To jedyne wyjście.

- Nie!

- Córko, nawet jeśli się okaże, że złamaliście tabu pokrewieństwa, załatwimy to jakoś. Najważniejsze jest, by dziecko było z prawego łoża. A poza tym jeśli was nawet łączy pokrewieństwo, to na pewno nie bliskie. Nie jesteście rodzeństwem ani nawet kuzynami pierwszego stopnia.

- On nie może się dowiedzieć o dziecku.

- Ale przecież jest jego ojcem… - W tym momencie Ixchel oblał zimny pot. Zobaczyła strach w oczach córki i jeszcze coś: głęboki wstyd, który nie mógł się wziąć ze wspomnienia o miłosnym akcie. Ixchel jeszcze raz przebiegła myślą ostatnie dwa miesiące, wspomniała zachowanie Toniny, przypomniała sobie, że Kaan zawsze był człowiekiem honoru i nigdy nie złamałby tak ważnego tabu. Zrozumiała, że musiało się wydarzyć coś zupełnie innego. - Co się stało, córko?

Zwiesiwszy głowę, Tonina łamiącym się głosem wyznała prawdę. Ixchel zamieniła się w słup soli. Od początku nie

460

ufała Balamowi. Ale zrazu myślała, że uprzedził ją do niego jego wygląd: przypominał Paca Kinnicha.

Teraz uświadomiła sobie, że to jej intuicja rozszyfrowała jego prawdziwą naturę.

Na dziedzińcu na tyłach kamiennego domku kilka kobiet, które służyły Ixchel jako świętej kobiecie przynoszącej szczęście, krzątało się przy codziennych pracach: mieleniu kukurydzy, zagniataniu ciasta na tortil e, praniu, sprzątaniu. Rozbrzmiewały ich rozmowy i śmiechy. Kobiety nie słyszały na szczęście wstrząsającego wyznania Toniny. Na wszelki wypadek jednak Ixchel zniżyła głos do szeptu.

- Bogowie go ukarzą - rzekła i znów przytuliła córkę, żałując, że nie może wziąć na siebie jej bólu.

- Matko, nikt nie może dowiedzieć się prawdy. Nie chcę, aby dziecko urodziło się z takim straszliwym piętnem. - Na Wyspie Pereł dziecko poczęte z gwałtu uznawano za pariasa. Uważano, że gwałt wchodzi mu w krew. Na niektórych wyspach takie dzieci grzebano żywcem po urodzeniu.

Ixchel zgodziła się, ale z innego powodu. Według przekonań Majów i ludów Nahua ciąża niezamężnej kobiety była hańbą. Matkę i dziecko wykluczano ze społeczności, stawały się wyrzutkami.

- Musisz natychmiast wyjść za mąż - rzekła Ixchel zdecydowanie.

- Jaki mężczyzna ożeni się z brzemienną?

- Kogoś znajdę.

- Matko, ale … - chciała coś powiedzieć, Ixchel zrozumiała prośbę w jej oczach.

- Znajdę kogoś - zapewniła - kto się z tobą ożeni i nie będzie się domagał, abyś wypełniała obowiązki małżeńskie. Małżeństwo będzie tylko formalne, dla dobra dziecka i twojej czci.

- Kto w to uwierzy? Dziecko urodzi się dwa miesiące za wcześnie.

- To nie ma znaczenia. Ci, którzy nie uwierzą, że to dziecko twojego męża, pomyślą, że ojcem jest Kaan.

Tak czy

461

owak zachowasz cześć i szacunek otoczenia. I dziecko nie przyniesie ci wstydu.

- Ale matko… - Tonina chwyciła Ixchel mocno za ręce. - Kaan nigdy nie może dowiedzieć się prawdy. Nie może się dowiedzieć o Balamie.

Ixchel spojrzała córce głęboko w oczy i zrozumiała, dlaczego to dla niej takie ważne.

- Nie martw się. Kaan się nigdy nie dowie. A teraz idę szukać ci męża.

Przepytawszy uchodźców z miasteczka, Kaan upewnił się, że chodzi o Balama. Ale dlaczego pozostawił

grupę Ixchel bez opieki, choć przyrzekł ją chronić? Czy coś się wydarzyło? Jakaś potyczka z Turkusowym Dymem? Czy to oznacza, że Tonina i cała reszta są pozbawieni jakiejkolwiek ochrony?

Nie ma czasu do stracenia. Kaanowi wystarczył taki pretekst, by zawrócić. Nawet do rana nie miał

zamiaru czekać. Z powodu późnych letnich deszczów i powodzi dotarcie tutaj zajęło mu dwa miesiące, ale droga powrotna do spotkania z grupą Toniny zajmie mu mniej czasu, bo tamci też maszerują na północ.

Zarzucił tobół na ramiona, chwycił włócznię i łuk ze strzałami i wyruszył w ciemność. Wracając na szlak, czynił sobie wyrzuty. Należało się z nią ożenić tamtej nocy. Nie powinien był jej opuszczać. Jeśli Tonina doznała jakiejś krzywdy, pomyślał, to moja wina!

Ixchel przekonała się, że znalezienie kandydata do małżeństwa z brzemienną to wcale niełatwa sprawa, zwłaszcza gdy szukać trzeba dyskretnie. Dopuściła do sekretu Jednookiego. On skwapliwie zaoferował

swoją kandydaturę. Dawał do zrozumienia, że podejrzewa o ojcostwo Kaana i dlatego tak chętnie pomaga. Ale w rzeczywistości Jednooki wiedział, kto jest ojcem. Gdy Balam obudził go brutalnie nad ranem i rzucił zamszową sakiewkę z poleceniem oddania jej Kaanowi,

Jednooki rzecz jasna zajrzał do środka. Od razu rozpoznał pas z muszelkami i domyślił się reszty. Nie dzielił się jednak z nikim tym domysłem, bo zależało mu na Toninie.

Ixchel podziękowała mu za dobre chęci. Żeby jednak podstęp się powiódł, kandydatem nie mógł być ktoś taki, że nikt nigdy nie uwierzy, by Tonina mogła z nim sypiać. Wiedziała, że Kaan nigdy nie uwierzy, że Tonina poszła z jego przyjacielem Jednookim albo jakimkolwiek innym mężczyzną z ich własnej grupy.

Kaan nabrałby podejrzeń i być może w końcu wykrył prawdę.

To, że ojcem jest Balam, mogą wiedzieć tylko one obie.

Wtedy Ixchel doszła do wniosku, że już wie, w czyje ojcostwo Kaan by nie wątpił i dałby wiarę, że Tonina mogła poślubić tego mężczyznę. Zwłaszcza że ów wyrażał wcześniej chęć ożenku z dziewczyną.

Wódz Turkusowy Dym zajmował zbytkowny namiot, który chronił go nie tylko przed żywiołami, ale i wścibskimi spojrzeniami. W tym właśnie namiocie udzielił posłuchania Ixchel, pięknej kobiecie, która go intrygowała. Posadził ją na bogato zdobionej macie, obok postawiono wykwintny poczęstunek.

Gospodarz i gość wymienili zwyczajowe grzeczności, złożyli sobie nawzajem życzenia zdrowia i pomyślności dla siebie, rodzin i tego namiotu. Następnie Ixchel przeszła do rzeczy:

- Dwa miesiące temu wyraziłeś zainteresowanie moją córką. Czy to nadal aktualne?

Wzruszył ramionami.

- Przecież ona już jest obiecana innemu. Nie kradnę kobiet innym mężczyznom. Nie muszę.

Ixchel zacisnęła wargi i wzięła się w garść. Powodzenie jej misji wymagało wyznania prawdy.

- Moją córkę napadnięto i zhańbiono. Znów wzruszenie ramion.

- Mogła być ostrożniejsza - rzekł i wyjąwszy z miski awokado, obrał je starannie.

462

463

- Jest brzemienna.

Wyrzucił pestkę, wepchnął sobie mazisty zielony owoc do ust i zaczął żuć ze smakiem. Popił pulque i czekał na dalszy ciąg opowieści.

- Trzeba ją wydać za mąż.

- A co z Tenochem? - Wyssał miąższ spomiędzy zębów i wybrał następne awokado.

- Jest daleko. Nie mamy czasu na wysyłanie posłańców i czekanie, aż wróci. Mąż potrzebny jest natychmiast.

Turkusowy Dym zmrużył oczy i uznał, że siwe włosy u takiej młodej kobiety są bardzo pociągające. Nie dałby Ixchel nawet czterdziestu lat.

- Mam popytać wśród swoich wojowników?

- Wolałabym, żebyś to ty sam wziął pod uwagę ten układ, czcigodny Turkusowy Dymie. Ale pod pewnymi warunkami - dodała szybko, widząc, że zaświeciły mu się oczy. - Publicznie uznasz dziecko za swoje, a od żony nie będziesz dochodził swoich praw małżonka. Małżeństwo będzie wyłącznie formalne, nie tkniesz mojej córki. Zapłacę każdą cenę, jakiej zażądasz. Naszą umowę zachowasz w tajemnicy.

Pomyślał, rozpatrując wszelkie za i przeciw. W oczach ludzi zyska, dodając do swojego haremu młodą i urodziwą żonę. Po siedmiu miesiącach urodzi się dziecko, dowodzące jego męskiej jurności. A nawet jeśli umowa zakłada, że nie będzie z żoną sypiał, przecież matka nie będzie ich cały czas pilnować. Apetyczna Tonina może mu kiedyś ulec.

- A ile byś zapłaciła? - zapytał, choć już zdecydował, że propozycję przyjmie. Ixchel nie musiała mu nic płacić, ale tylko głupiec rezygnowałby z takiej okazji.

Pokazała mu podarunki, które ze sobą przyniosła: jadeit, bursztyn, czyste księgi, piękną opończę. Odrzucił

wszystko. Potem posłał jej spojrzenie, które nie pozostawiało wątpliwości co do jego intencji, i rzekł

niskim głosem:

- Jesteś piękną kobietą, czcigodna Ixchel.

Serce stanęło jej w piersi. Znów znalazła się w pułapce, tyle że tym razem nie pod ziemią. Ale sytuacja jest tak samo bez wyjścia. A właściwie wyjście jest jedno. Pomyślała o córce, o jej hańbie, o piętnie, które będzie musiała znosić.

I zdecydowała się.

- Tylko dzisiaj - powiedziała drżącym głosem. - Tylko raz. A potem ożenisz się z moją córką i dotrzymasz umowy, prawda?

Oblizał wargi, taksując wzrokiem jej ciało.

- Niech będzie. Ale do rana - rzekł i wyszedł przed namiot, rozkazując, by mu nie przeszkadzano.

Ixchel zamknęła oczy i zaczęła rozplatać włosy. Bezgłośnie zawołała: wybacz mi, mój kochany Cheveyo!


Rozdział Pięćdziesiąty Dziewiąty.


Na wschodnim wybrzeżu, w miejscu, które kiedyś otrzyma nazwę Veracruz, Tonina z towarzyszami skręciła w głąb lądu, szlakiem wiodącym na zachód, który prowadził przełęczami wśród gór do doliny Anahuac. Znów musiała się oddalić od morza, od opiekuńczych duchów delfinów. Poczuła ból w sercu.

Minęły już cztery miesiące od pożegnania z Kaanem, a wciąż boleśnie za nim tęskniła. Ta rana nie chciała się goić. Ciekawa była, czy doszedł do Chapultepec. Zamierzał dotrzeć tam przed przesileniem zimowym, które miało nadejść już za parę dni. Jak długo pozostanie wśród swojego plemienia - tego nie wiedział.

Powiedział tylko Toninie, że odległość między nimi będzie się zmniejszała, jeśli ona i jej ludzie będą trzymać się szlaku na północny wschód.

Niestety z takim wielkim tłumem maszerowało się powoli. Jesienne burze i jeden wściekły huragan na zakończenie

464

465

pory deszczowej, a także febra, która nękała ich na nadbrzeżnej równinie, to wszystko sprawiało, że przez cztery miesiące od wyjścia z Tehuantepec posunęli się znacznie mniej, niżby chcieli.

Teraz odpoczywali u podnóża wzgórz, które dalej stopniowo zamieniały się w strome góry porośnięte sosnowymi borami. Za plecami mieli morze, przed sobą - uśpione wulkany i śnieg. I Kaana!

Tonina obejrzała się za siebie. Za drzewami roiło się wielkie obozowisko, do którego prowadziła wąska ścieżka. Mogła nabrać wody bliżej, ale chciała mieć chwilę na przemyślenia, więc udała się po wodę do dalszej studni.

Matka nie powiedziała jej, czego zażądał Turkusowy Dym w zamian za małżeństwo, Ixchel milczała na temat szczegółów negocjacji z wodzem Zapoteków. Ale odprawiono wspaniałą uroczystość, z ucztą i zabawą, a wódz dotrzymał słowa i nie próbował wyegzekwować swych praw ani w czasie nocy poślubnej,

ani potem.

Po dwóch miesiącach ogłoszono, że jest w ciąży. Wiedziała o podejrzeniach, że ślub brała, będąc już brzemienną. Plotkarze byli jednak przekonani, że to sprawka Kaana. A on był dla wszystkich bohaterem, więc Toninie wybaczano, zwłaszcza że poczyniła kroki mające na celu zapewnienie dziecku prawowitego ojca. Tylko co będzie, jak Kaan wróci?

Tonina też się tego obawiała, choć z innego powodu. W żadnym razie Kaan nie może zobaczyć dziecka.

Na pewno nie będzie podobne do Turkusowego Dymu. Wódz ma bardzo charakterystyczną ciemną, prawie czarną skórę, okrągłe oczy, płaski nos. A ono będzie pewnie miedzianoskóre jak Balam, o wydatnym nosie i skośnych oczach. Wszystko się wyda.

Tonina nie może do tego dopuścić. Wiedziała, że Kaan ma poczucie sprawiedliwości zakorzenione głęboko. Jeśli się dowie, co Balam uczynił, odszuka swego dawnego przyjaciela choćby na końcu świata i wyzwie go do walki, której może nie wygrać.

466

Pochylając się nad chłodnym źródłem i nabierając wody, starała się wymyślić, co może uczynić, by już nigdy nie zobaczyć Kaana.

- Dużo ludzi, wielki orszak, z wojownikami - powiedział chłop i pokazał szlak wiodący na wschód ku podnóżom gór.

Kaan podziękował i ruszył dalej. To na pewno grupa Toniny.

Skręcił na ścieżkę wiodącą szmaragdowo zieloną doliną, orzeźwianą licznymi strumieniami i błękitnymi stawami. Pomyślał, że właściwie to się cieszy, że Balam złamał dane słowo i zostawił ludzi, których miał

strzec, pod wątpliwą ochroną Turkusowego Dymu. Dzięki temu miał pretekst, by zrobić to, co powinien był już uczynić cztery miesiące wcześniej, gdy nie wiadomo dlaczego zostawił Toninę i wyruszył do Chapultepec dowiadywać się o to, czy nie łączy ich pokrewieństwo.

Czuł się nie w porządku, opuszczając ukochaną i przyjaciół. Czuł się nie w porządku przez całą drogę, a zwłaszcza wtedy, po dwóch miesiącach, gdy dowiedział się, że Balam nie dotrzymał przyrzeczenia. Ale teraz wszystko będzie dobrze. Do licha z pokrewieństwami, ożeni się z Toniną i już.

Do zimowego przesilenia zostało tylko trzynaście dni, a to oznaczało, że już dwanaście dni temu minął

zwyczajowy u Majów okres żałoby. Kaan zatrzymał się w przydrożnej świątyńce i pomodlił do bogini, której była poświęcona. Zapalił kadzidło, złożył ofiarę z białej gołąbki i zostawił hojny datek kapłance.

Modlił się o szczęście duszy Jadeitowego Nieba w raju, ponowił ślubowanie powrotu do Mayapan i oddania zabójców w ręce sprawiedliwości. Poprosił kapłankę, by przez następne trzynaście dni paliła kadzidło i modliła się w intencji duszy jego żony.

Był wolny.

467

Tonina pochyliła się, by napełnić dzban w źródle i poczuła, że dziecko poruszyło się w jej łonie. Znów owładnęły nią sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści; miłości do dziecka, nienawiści do jego ojca.

Oparła dłoń na krzyżu i wyprostowała się. Podskoczyła na widok mężczyzny, który zbliżał się wąską ścieżką. Patrzyła na niego coraz szerszymi ze zdziwienia oczyma, otworzyła usta, pomyślała, że wzrok płata jej figle. Przybysz był podobny do Kaana…

- Guay! - szepnęła.

Kaan zatrzymał się jak wryty, wpatrując się w niewiarygodny obraz. Nie była wyspiarką, która wędrowała z nim przez te miesiące we wspomnieniach i w sercu, lecz nową kobietą z ludu Nahua, w którą się zamieniła. Włosy upięte w dwa zwoje ponętnie uwydatniały owal twarzy, odsłaniając długą, pełną wdzięku szyję, żywe kolory zaś, szkarłaty i żółcie tuniki i spódnicy, podkreślały miodowy blask skóry.

Jeszcze coś się zmieniło w jej wyglądzie, ale nie potrafił określić co. Nie była już taka smukła, twarz się jej wypełniła. Pomyślał, że pewnie ma apetyt, to dobry znak.

Rzucił na ziemię sakwę, włócznię, łuk i strzały i rzucił się ku niej biegiem. Tonina stała jak sparaliżowana.

Gdy podbiegł, upuściła dzban z wodą i rzuciła mu się w ramiona. Aż krzyknął z radości. W dotyku była miękka, okrąglejsza, niż pamiętał. Tak jakby przemiana wyspiarki trwała nadal. Rozpłakała się, przywarła do niego, jakby się bała, że upadnie.

- Nie mogę uwierzyć…

- Myślałem…

- Modliłam się…

- Marzyłem…

Jego usta odnalazły jej usta. Poczuła ich smak. Wdychał jej zapach. Mam ją w ramionach. Wtulam się w niego.

W końcu odsunął ją, by nacieszyć oczy widokiem jej twarzy, już bez farby, jej oczu o kształcie liści, zgrabnego nosa i brody, wydatnych ust - o których marzył tyle czasu.

- Tonino, wędrowałem tu dwa miesiące, odkąd usłyszałem, że jakieś wojsko pod wodzą księcia Majów pustoszy kraj. Podejrzewałem, że to Balam. Co się stało? Dlaczego was zostawił?

Tonina poczuła w gardle uścisk strachu i wstydu. Koszmarne chwile wróciły: Balam ciągnie ją między drzewa, przygważdża, wbija się w nią.

- Nie wiemy… - zaczęła, z trudem łapiąc oddech. - Nie wiemy, dlaczego sobie poszedł. Rano po twoim odejściu obudziliśmy się, a jego i jego ludzi już nie było.

Kaan zacisnął wargi.

- Zdradził mnie. Przyrzekł zostać. Złamał przyrzeczenie, bo ja się zmieniłem, bo przestałem być Mają. I

zostawił cię bez ochrony.

- Bezwłosy też znikł. Nie wiemy, co się z nim stało. Zamyślił się, a po chwili pokiwał głową. Bezwłosy był

dobrym, prostym człowiekiem, który myślał tylko o jednym: o grze w piłkę i jej bohaterach.

- Na pewno wrócił do Mayapan.

Kaan wziął ją za ramiona, a gdy pochylił się, by ją znów pocałować, powstrzymała go słowami:

- Kaanie, podczas twojej nieobecności wiele się zmieniło.

Odsunął się, spojrzał na nią pytająco.

- Wyszłam za mąż. Wytrzeszczył oczy.

- Musiałam - dodała szybko. - Nie kocham go. Ręce mu opadły.

- Co to znaczy „wyszłam za mąż”?

- Kaanie - zaczęła tak łagodnie, jak tylko potrafiła. Chciało jej się płakać, żałowała, że nie może zapaść się pod

468

469

ziemię. Nie mogła znieść bólu, który mu zadawała. - Musiałam wyjść za mąż.

- Dlaczego? Kto jest twoim mężem?

- Turkusowy Dym - powiedziała i znów szybko dodała: - Wyszłam za niego z musu. Nie miałam wyboru.

Patrzył na nią dłuższą chwilę, a potem zaczął się domyślać. Balam odszedł. Turkusowy Dym niehonorowo wykorzystał to, by zmusić Toninę do małżeństwa. Kaan pamiętał, że mu się podobała.

- Turkusowy Dym zagroził, że przestanie was chronić, jeśli za niego nie wyjdziesz, tak? - zapytał gniewnie.

Nie odpowiedziała. Nie chciała kłamać. Rzeczywiście wyszła za mąż z musu. Tyle że powód był inny.

- Ależ Tonino, możesz się z nim rozwieść i wyjść za mnie. To prosta sprawa. Nie będzie mógł się sprzeciwić. Będę z nim walczył, jeśli to konieczne.

- Kaanie, jestem brzemienna - powiedziała po prostu, nic już nie wyjaśniając.

Stał, wrośnięty w ziemię. Wpatrywał się w nią nieruchomo, jak obrócony w kamień. Wiatr rozwiewał mu włosy, szarpał ich pasma, śliczna szkarłatna opończa furkotała. Tonina słyszała brzęk pszczół, zaterkotała przelatująca ważka. Po ziemi przemknął cień myszołowa.

Kaan wypuścił powietrze, które utknęło mu w płucach. Właśnie zrozumiał, skąd ta zmiana w sylwetce.

Nawet pod luźną tuniką widział teraz, że ma brzuch. I zauważył, że nie nosi już pasa z muszelkami. To trofeum wodza Turkusowego Dymu.

- Kaanie, przepraszam cię - rzekła łamiącym się głosem.

- Nie powinienem był cię opuszczać - odezwał się w końcu. - Myślałem, że Balam zostanie i będzie was wszystkich chronił. - Był rozżalony i wściekły. To co się stało, już się nie odstanie. Tonina w ciąży z innym.

Czuł żal i wyrzuty sumienia. - To ja cię przepraszam - dotknął jej policzka -

470

za to, że cię zostawiłem w sytuacji, gdy musiałaś to zrobić, aby obronić siebie i swój lud. Jakaż to musiała być dla ciebie straszna decyzja. I ten człowiek… - Nie mógł znieść obrazu, który mu stawał przed oczami.

Turkusowy Dym z Toniną…

- Już nigdy więcej cię nie opuszczę. Będę trwał przy tobie, choćby nie wiem co. Zdaję sobie sprawę, że teraz musisz myśleć tylko o dziecku. A Turkusowy Dym może nie dać ci rozwodu. A już zwłaszcza nie po to, byś wyszła za innego mężczyznę i by inny mężczyzna wychowywał jego dziecko.

- Kaanie - rzekła cicho - musisz odejść. Tu nie ma…

- poczuła ucisk w gardle. - Tu nie ma dla ciebie nic do roboty. Należysz do ludu Chapultepec. Musisz odszukać krewnych swojej matki i powiedzieć im, jaką była dzielną i wspaniałą kobietą.

- Nie zostawię cię! - zawołał.

Zadrżała, bliska już kapitulacji. Rozwód z Turkusowym Dymem nie będzie nastręczał trudności. A potem ona i Kaan mogą być kochankami, mogą być mężem i żoną - ale odbyłoby się to kosztem szczęścia Kaana po urodzeniu dziecka. I właśnie dla niego, po to, by nie musiał już cierpieć, by go serce nie bolało od trujących myśli o zemście, ona nie może mu pozwolić zostać tutaj.

- Musimy iść odrębnymi ścieżkami - mówiła, a łzy ciekły jej po twarzy. - Ty musisz odnaleźć swoich krewnych, ja muszę szukać Aztlan. Ruszaj do Chapultepec. Odnajdź swój lud. Potem wracaj do Mayapan.

Zapomnij o mnie.

Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a twarz wykrzywił grymas bólu. Odejść? Teraz? Ale jak tu zostać?

Codziennie oglądać, jak Tonina kładzie się spać z innym? Patrzeć na brzuch nabrzmiały potomstwem innego mężczyzny? Wiedzieć, że w końcu ją utracił? Znów ogarnęła go pokusa przeklinania bogów.

Podniósł twarz do nieba i chciał przekląć ich wszystkich. Te okrutne, złośliwe istoty, grające z ludźmi w ciuciubabkę. A potem zgarbił się. Oczy wypełniły mu się łzami. Spojrzał na Toninę po raz ostatni.

471

- Czy on pozwoli ci prowadzić dalej poszukiwania? - zapytał, mając na myśli jej męża.

- Tak - szepnęła. - Nie będzie mi przeszkadzał w świętej misji. Chyba nawet jest z tego dumny.

Kaan zdjął z szyi rzemień. Położył Toninie na dłoni medalion. Czerwony kwiat.

- To jest twoje przeznaczenie - rzekł głosem przepojonym bólem. - To było od początku twoje tonali.

Jakimże byłem głupcem, sądząc, że bogowie połączyli nas w jakimś celu. Jesteśmy pionkami w ich grze.

Śmieją się z nas.

Jednooki wiedział, że Tonina lubi samotne spacery, więc w tajemnicy przed nią wziął na siebie obowiązki jej stróża. Chodził za nią zawsze w pewnej odległości, ukradkiem. Dbał o to, by nic się jej nie stało. Tego ranka również za nią podążał i ukryty za wielkim głazem, był świadkiem niezwykłego spotkania przy źródle. Słyszał każde słowo ich rozmowy.

Tonina nie powiedziała Kaanowi prawdy. Ale przecież Kaan powinien poznać prawdę. W przeciwnym razie ten pies Balam nie poniesie kary za popełnione zbrodnie. Jednooki nie mówił nikomu, nawet H’meen, że ojcem dziecka Toniny jest Balam. Gdyby taka wieść się rozeszła, oburzenie byłoby straszne.

Gdyby ludzie się dowiedzieli, że ich ukochana Tonina została zhańbiona, ich gniew mógłby przybrać takie rozmiary, że przerodziłby się w rozruchy. Żądny zemsty tłum byłby niebezpieczny.

Wędrowna rzesza rozrosła się bardzo, bo uznawana za boginię Ixchel zdobywała wciąż nowych wyznawców. A jej córka cieszyła się szczególnymi względami. Po symbolicznym wynurzeniu się Toniny z

„podziemi” - chaty z trawy na plaży Tehuantepec - przemienionej tak jak i matka, wiara w czarodziejskie moce obu kobiet jeszcze się wzmocniła. Do panteonu dołączono też Cheveya, męża i ojca, a ci, którzy mieszkali w Palenque dwadzieścia lat wcześniej, pamiętali go

472

i opowiadali o nim jako o szamanie wielkiej mądrości, który udał się swoim szlakiem do Aztlan (choć Jednooki słyszał też pogłoskę, której nikt nie dawał wiary, że Cheveyo także został uwięziony pod ziemią, w jednej z licznych jaskiń koło Palenque, i tkwi w niej do dzisiaj). Na dodatek jeszcze uległ wielkiej przemianie Kaan, gdy przybył na uroczystą ucztę Toniny w dniu zstąpienia bogów. Ludzie byli przekonani, że są to działania boskie. Plaża i wszystko, co się na niej znajdowało, zostały uświęcone nadprzyrodzoną mocą.

Być może rzeczywiście tak było - Jednooki pomyślał o delikatnej miłości, jaka połączyła go i H’meen w trakcie tej wędrówki. Nie zmysłowa namiętność, ale głęboka więź wzajemnej czułości i troski, jakiej Jednooki nigdy przedtem nie doświadczył. Po raz pierwszy w życiu stawiał dobro drugiej osoby przed własnym. Czy to nie cud?

Dlatego też nie zdradził nikomu w tej wielkiej ludzkiej masie prawdy o dziecku Toniny. Niemniej Balam musi ponieść karę. Nie można dopuścić, by jego plugawe postępki uszły mu płazem. Jednooki uznał, że trzeba powiedzieć Kaanowi o wszystkim. Niech on zaprowadzi sprawiedliwość. Gdy już był pewien, że Tonina go nie zobaczy, wyszedł z kryjówki i pobiegł za Kaanem.

- Szlachetny Kaanie! A może Tenochu?!

Kaan odwrócił się i ujrzawszy karła, uśmiechnął się. Dobiegając bez tchu, Jednooki spostrzegł, że był to

smutny uśmiech.

- Na kości moich pradziadów, jak to dobrze, że cię widzę, szlachetny Kaanie! Nie zostajesz z nami?

- Chciałem tylko… - głos uwiązł Kaanowi w gardle, a jego oczy przeszukiwały zieleń. Ale Tonina już znikła.

Wyciągnąwszy rękę, Jednooki rzekł:

- Kazano mi to dać tobie - i wręczył Kaanowi zamszową sakiewkę Balama.

- Co to takiego? - spytał zdawkowo Kaan i ledwie rzuciwszy okiem, wepchnął ją do podróżnego tobołu.

473

W tej jednej chwili kupiec pożałował jak nigdy jeszcze w życiu, że dał Kaanowi tę zamszową sakiewkę.

Zobaczył bowiem oczami duszy głębię smutku Kaana, jego poczucie straty i ból. I to go wstrzymało przed powiedzeniem prawdy. Prawda uczyniłaby brzemię Kaana ciężkim nie do zniesienia. Ale jak tu teraz poprosić o zwrot sakiewki?

- Chciałem ci tylko, panie, życzyć powodzenia w podróży - powiedział karzeł żałosnym tonem, przeklinając siebie samego za tchórzostwo, przeklinając też dzień, gdy zaryzykował kradzież sakiewki z perłami pewnej wyspiarce na targowisku w Mayan.


Rozdział Sześćdziesiąty.


- Matko, nie mogę iść do doliny Anahuac. Ixchel rozumiała obawy córki.

- Ale słuchaj: tam żyje mnóstwo ludzi, dużo plemion, jest wiele osad. Mało prawdopodobne, byśmy spotkali Kaana.

Tonina jednak za bardzo się bała, nie chciała ryzykować. Jeśli Kaan usłyszy o wielkim tłumie wkraczającym do doliny, idącym w ślad za boginią, która prowadzi ich do Aztlan, na pewno się pojawi.

- Nie mogę ryzykować. Musimy znaleźć inną trasę. W końcu Ixchel musiała się zgodzić.

Ani Jednooki, ani żaden inny doświadczony wędrowiec nie mógł im nic doradzić, niemal wszyscy korzystali bowiem ze szlaku wschodniego, przez dolinę. Tonina postanowiła poradzić się Turkusowego Dymu. Tak czy owak musiał się dowiedzieć o zmianie planów.

- W tamtych stronach nie mam żadnych sprzymierzeńców - powiedział, gdy przedstawiła mu swoje zamiary.

- Ale myślę, że zdołam wam zapewnić bezpieczne przejście szlakiem środkowym. Prowadzi przez góry i jest bardzo ciężki, ale ominiecie dolinę Anahuac dużym łukiem od zachodu, skoro nie chcecie przez nią

iść. Dowiem się szczegółów od przewodnika karawany, która właśnie stamtąd przyszła.

Skoro Tonina zwróciła się do niego z kłopotem, wódz chciał tę okazję wykorzystać. Turkusowy Dym nie był szczególnie zadowolony. Nie podobało mu się to, co się działo po ogłoszeniu przez Toninę, że spodziewa się dziecka. Najwyraźniej nikt nie uwierzył, że to on jest ojcem. Podejrzewał, że towarzysze śmieją się z niego za plecami.

Cały układ był pomyłką od początku do końca. Nic z tego nie miał. Noc z Ixchel okazała się rozczarowaniem. Leżała chłodna i nieobecna. Żadnej przyjemności z tego nie miał. A posiąść dziewczyny mu się nie udało, choć był jej mężem. Gdy tylko związali swoje opończe ślubnym węzłem, matka błyskawicznie zabrała dziewczynę, która odtąd mieszkała z innymi kobietami. Widywał Toninę tylko podczas uroczystości religijnych. Siadywała koło niego podczas uczt i świąt, odprawiając rytuał, w który nikt nie wierzył.

Zastanawiał się, jak się wywikłać z tego małżeństwa z twarzą, a teraz ona sama podsunęła mu rozwiązanie. Karawana kupiecka, która rozbiła w pobliżu obóz, zmierzała na wybrzeże ku miastu Acapulco, co po nahuańsku oznacza „miejsce gęste od trzcin”. Składała się z trzech setek tragarzy, którzy nieśli skóry pum, bawełnę z nizin, bursztyn z Chiapan i o czym wiedział tylko przewodnik, nielegalnie pozyskane pióra kwezala.

- Kiedy my się udajemy na wybrzeże zachodnie - tłumaczył wodzowi Zapoteków. - Nie mamy interesów na północy.

- Nie obchodzi mnie, dokąd ich zaprowadzicie. Chcę się ich pozbyć - przyznał szczerze Turkusowy Dym. -

Nieźle wam zapłacę, jeśli powiecie im, że przeprowadzicie ich na

474

475

północ, obok doliny Anahuac. A gdzie ich porzucicie na pastwę losu, to już wasza sprawa.

Przypieczętowali umowę pięcioma worami zapoteckich cygar.

Nim wyruszyli drogą na zachód ku ostrym szczytom spiętrzonych gór, Tonina podziękowała Turkusowemu Dymowi, że ją poślubił, i przyrzekła, że gdy dziecko się narodzi, publicznie ogłosi rozwód.

To wodzowi odpowiadało, bo wtedy nie będzie mogła mieć roszczeń do jego ziemi i jego dóbr (dotąd wprawdzie ich nie miała, ale wódz dobrze wiedział, jak kobieta potrafi się zmienić po urodzeniu dziecka).

Wielki tłum, większy niż kiedykolwiek przedtem, zwinął manatki i ruszył w drogę, tym razem pod opieką karawany kupców, z Ixchel, Jednookim i H’meen na czele. Tonina starała się pogodzić z myślą, że nigdy już nie zobaczy Kaana. Przewodnik tymczasem, przyjrzawszy się dobrze mapie, postanowił porzucić tę zbieraninę w miejscu zwanym Olinala, gdzie pokryte śniegiem górskie szczyty sięgają nieba.



KSIĘGA PIĄTA.


Rozdział Sześćdziesiąty Pierwszy.


Akuszerka milczała smętnie, kładąc ręce na brzuchu Toniny. Nic nie mówiła, ale Ixchel wiedziała, że sytuacja jest poważna.

Rozbiły obozowisko w pobliżu górskiej miejscowości Cuauhnahuac, co w języku nahuatl oznacza „miejsce na skraju lasu” (w przyszłości nazwa zostanie zmieniona na łatwiejszą do wymówienia dla przybyszów -

Cuernavaca). Dolina Anahuac znajdowała się zaledwie o trzy dni drogi na północ, więc Tonina, czując na brzuchu dłonie akuszerki, myślała

o Kaanie, wiedząc, że musiał już dotrzeć do doliny, skoro pożegnali się pięć miesięcy temu. Czy odnalazł

swoich? Modliła się, żeby tak było. I modliła się, by w końcu odnalazł szczęście.

Wróciła myślami do akuszerki, którą poproszono o pomoc. Tonina czuła, że jej stan się pogarsza, Ixchel twierdziła, że to skutki wycieńczającej podróży.

Kupcy, którzy zmierzali do Acapulco, zaprowadzili ich w pobliże zachodniego skraju doliny Anahuac i porzucili nieopodal osady o nazwie Olinala, wysoko w górach regionu Oaxaca. Bez fachowych przewodników i ochrony, jaką zapewniała liczna karawana, przestraszony tłum pielgrzymów skierował się na północ i odbył ciężki marsz przez góry i wysoko położone przełęcze. Dotarli niemal na wysokość 477

granicy śniegu, w każdym razie nocami marzli do szpiku kości.

Ixchel starała się zmniejszyć liczebność gromady. Zachęcała rodziny, by osiedlały się w mijanych osadach i wsiach, doradzała dziewczętom, by szukały mężów wśród osiadłych mężczyzn, a mężczyznom - by szukali sobie osiadłych żon. Ale wszyscy pragnęli iść do Aztlan, a pragnienie to nasilało się z każdym tygodniem i ogarniało coraz to nowe rzesze.

Nie byli zupełnie pozbawieni zbrojnej ochrony. Ku zaskoczeniu Turkusowego Dymu część jego wojowników postanowiła udać się z wędrowcami. Niektórzy zakochali się w kobietach z orszaku Ixchel, innych nęciły przygody i odkrycia. No i niejednego skusiła perspektywa życia w Aztlan - raju na ziemi.

Tych, którzy zwrócili się o to do niego, zwolnił z przysięgi wierności i nakazał im otoczyć wędrowną grupę opieką. Dzięki temu sumienie mu nie dokuczało.

Skurcze porodowe zaczęły się, gdy rozbili obóz koło Cuauhnahuac. Ale po chwili się skończyły. Wody

odeszły, skurcze się nie pojawiały, za to ciekła strużka krwi. Dziecko żyło, ale nie mogło - lub nie chciało -

wyjść.

Akuszerka popatrzyła, pomyślała, cmoknęła językiem i rzekła:

- Dziecko umrze. Matka umrze. - Po czym zebrała swoje przybory, nakreśliła w powietrzu ochronne znaki i poszła.

- Matko - jęknęła Tonina. - Zostaw mnie. Idź beze mnie. Szukaj ojca.

Jednooki krążył nerwowo wokół chatki, w której znalazły schronienie Tonina i Ixchel. Nie był sam. Wokół

zebrał się tłum, rozmodlony, z kadzidłami. Gdy zobaczono, że akuszerka odchodzi, pomiędzy wysokimi sosnami wzniósł się zbiorowy jęk. Wyszła Ixchel i kazała Jednookiemu sprowadzić natychmiast H’meen.

Królewska zielarka sama była chora. Choć wiosna była już w pełni, nocami panował chłód. Na tej wysokości powietrze było rozrzedzone, dawało się to we znaki nawet zdrowym,

478

silnym osobom. A H’meen, w przeciwieństwie do Ixchel, która młodniała, postarzała się bardzo. Cierpiała na chorobę wysokogórską, nękały ją mdłości, bóle głowy, była wycieńczona i z trudem oddychała. Leczyła się miłorzębem i kolcoroślą. Górskie chłody pogłębiły jej artretyzm i reumatyzm, straciła też kolejny ząb.

H’meen owijała sobie teraz głowę bawełnianą chustą, bo włosy tak jej zrzedły, że marzła jej głowa. Wciąż się bała, że się przewróci, spadnie, złamie nogę lub biodro, a to by był jej koniec. Nie smakowało jej też tutejsze jedzenie. Miała już tylko jedno pragnienie: dożyć siedemnastych urodzin.

Gdy przyszedł po nią Jednooki, z najwyższą niechęcią wstała z ciepłego posłania. Ale Tonina znalazła się w kłopocie, a Jednooki tak bardzo prosił.

Wzięła ze sobą torbę lekarską i poszła. Uklękła przy Toninie i obmacała wielki brzuch, tak samo jak akuszerka. Dziecko się nie ruszało, choć można było wyczuć jego szybkie i słabe tętno. Po chwili zrozumiała, w czym problem: dziecko nie chciało wyjść na świat.

- Napar z ziela pulegonu pobudzi skurcze - rzekła do Ixchel. - Ale to tylko terapia pomocnicza. Trzeba przekonać dziecko, żeby zechciało przyjść na świat. Jeśli nie będzie chciało, skurcze zabiją i je, i Toninę.

- Jak przekonać dziecko, żeby zechciało się urodzić? H’meen zamknęła torbę i wstała.

- Ktoś musi odbyć z Toniną podróż duchową.

- A jak się taką podróż odbywa?

- Jest pewien kaktus, który po nahuańsku nazywa się peyotl. Ma wielką moc. Kto go spożyje, wyrusza w podróż w krainę ducha.

- Masz ten kaktus?

- Tak, dostałam trochę w Oaxace.

- Wiesz, jak należy odbyć taką podróż?

- Tak, ale nie podejmę się jej. To jest dla zdrowego człowieka ciężka wyprawa. Dla mnie byłaby skrajnie niebezpieczna. Przykro mi, ale nie mogę.

479

Ixchel spojrzała na nią wstrząśnięta.

- Nie pomożesz Toninie?

Dziewczyna staruszka pokręciła ze znużeniem głową i wyszła z chaty. H’meen musiała oszczędzać siły.

Chciała dożyć chwili, gdy zobaczy Aztlan. Wprawdzie sama nie należała do ludu Nahua, jej plemię nie wywodziło się z żadnej z siedmiu jaskiń, ale słyszała, że wody raju leczą wszystkie choroby. Modliła się, by dożyć chwili, gdy będzie się mogła tej wody napić - a wtedy wróci jej młodość.

Jednooki pobiegł za nią.

- H’meen, tylko ty możesz Toninę uratować.

- Mogę umrzeć, jeśli spróbuję - zapłakała.

- Błagam cię. Ratuj Toninę.

- Jeśli spróbuję ją ratować, umrę - powtórzyła. A potem dodała ciszej: - Jednooki, taki już nasz los. Stracisz jedną z nas.

Rozpłakał się tak, że jego skurczonym ciałem targały spazmy. Kochał je obie i nie mógł znieść myśli, że którąś ma utracić. Cyniczny Jednooki, który niegdyś uważał kobiety jedynie za źródło przyjemności.

- Nie pozwól jej umrzeć! H’meen popatrzyła na niego z urazą.

- To znaczy, że wolisz Toninę niż mnie.

- Nie!

Odwróciła się i poszła do swojego obozu wśród sosen.

Jednooki osuszył oczy i wrócił do chaty. Uklęknął przy Toninie, zdjął z szyi zawieszoną na rzemyku sakiewkę, w której nosił kości pradziada, i położył ją na brzuchu Toniny. Zaczął się modlić do Lokona jak jeszcze nigdy w życiu. Zastanawiał się, czy Duch Duchów wysłucha takiego starego łajdaka.

- Jednooki! - zawołała Ixchel, chwytając go za ramię. - Musisz iść. Trzeba znaleźć pomoc. Nie możemy czekać, aż moja córka umrze!

Wtedy w drzwiach stanęła H’meen ze swoją lekarską torbą. Podeszła do Toniny i uklękła.

- Przepraszam cię - powiedziała do Jednookiego. - Wiem, że to nieprawda, że bardziej zależy ci na Toninie niż na mnie.

Wyjęła z torby naczynko zaklejone kauczukiem. Wsunęła ramię pod głowę Toniny i dała się jej napić.

- Co to jest? - zapytała Ixchel.

- Napar z zioła pulegon. Pobudzi skurcze. - H’meen otworzyła sakiewkę z jeleniej skóry. - Będą mi potrzebne twoje modlitwy, Jednooki. Twoje też - dodała, zwracając się do Ixchel. - Kiedy wraz z Toniną będziemy podróżować po krainie duchów, będzie nam potrzebna pomoc waszych bogów. A teraz przynieście mi cebrzyk z wodą.

Jednooki wypadł z chaty i w mgnieniu oka wrócił z cebrzykiem. H’meen zaczęła rozpuszczać sproszkowane ziele w wodzie, ale Ixchel ją powstrzymała. Przeszukała rzeczy Toniny i znalazła przezroczysty puchar.

- Użyj tego kielicha - rzekła. - On zwiększy moc twojego leku.

H’meen wyrecytowała pradawne majańskie zaklęcia i rozmieszała sproszkowany peyotl w wodzie.

Wezwała duchy Innego Świata, by otworzyły wrota i wpuściły je. Ixchel zapaliła kadzidło i zaczęli oboje z Jednookim mamrotać modlitwy w swoich językach. Tymczasem H’meen znów podniosła głowę Toniny.

Przyłożyła jej puchar do ust. Tonina pociągnęła łyk gorzkiej mikstury. Potem H’meen. Pogrążone w dymie kadzideł, w monotonnym rytmie modlitw, H’meen i Tonina piły na zmianę peyotl, aż opróżniły kielich.

H’meen spojrzała na Jednookiego i zobaczyła w jego oczach pewność, że jedna z nich nie wróci z tej podróży. Chata zaczęła się zmieniać, trzcinowe ściany odpływały jak woda, aż znikły. Znikli Jednooki i Ixchel, a potem las i góry. H’meen została sama na jałowej równinie, gdzie karłowate rośliny próbowały się czepiać piaszczystej gleby, a na prawo i lewo rozciągały się suche łożyska lawy. Poza tą równiną nie widziała nic. Czy były tam góry, czy morze - nie miała pojęcia. Było niebo,

480

481

ale czarne od ciężkich chmur. Spojrzała w dół i zobaczyła małego chłopca, który siedział na piasku i płakał.

- Dlaczego płaczesz? - spytała, a gdy na nią popatrzył, H’meen uświadomiła sobie, że patrzy na niego z wysoka, inaczej niż zwykle. Jakby stała na zydlu. A gdy wyciągnęła do dziecka rękę, zobaczyła nie swoją pokrytą starczymi plamami dłoń, zdeformowaną artretyzmem, ale dłoń młodą i sprawną, miodowozłotą.

Uświadomiła sobie, że jest równocześnie Toniną. W tej wspólnej wizji połączyły się obie, stały się jedną osobą. H’meen poczuła siłę i młodzieńczy wigor Toniny. Rozkoszowała się nim.

- Dlaczego płaczesz? - spytała znów Tonina H’meen.

- Boję się - odparł chłopczyk, podając jej rączki.

- Nie ma się czego bać - zapewniła go Tonina H’meen.

Chłopiec wstał.

- Na świecie czeka cię miłość i czułość. Chodź do nas. Zaopiekujemy się tobą.

Patrzył na nią wielkimi, przepełnionymi smutkiem oczyma, których tęczówki powoli robiły się złote.

Chłopiec rósł, smuklał i prostował się, włosy mu spływały na ramiona, aż wreszcie Tonina H’meen uświadomiła sobie, że ten chłopiec to Dzielny Orzeł.

- Wróciłeś! - powiedziała Tonina H’meen z sercem wypełnionym radością.

Dzielny Orzeł wyciągnął przed siebie złożone dłonie, a one zobaczyły, że trzyma w nich czerwony kwiat.

- Znalazłeś go? - zapytały.

- Pospieszcie się - rzekł. - Znajdźcie jaskinie. Grozi im zniszczenie.

- Gdzie są te jaskinie?

Dzielny Orzeł nie odpowiedział, bo ulegał następnej przemianie. Po chwili stał przed nimi ktoś zupełnie inny. H’meen nigdy dotąd nie widziała tak ubranego mężczyzny: miał kaftan i nogawice z jeleniej skóry, udekorowane frędzlami

i paciorkami. Nie widziała też jeszcze, by mężczyzna nosił długie warkocze. Dla H’meen był kimś obcym, ale Tonina rozpoznała w nim Cheveya, swojego ojca.

- Jesteście trojgiem ludzi? - spytała Tonina H’meen.

- Czy jedną osobą?

- Jesteśmy Jedynością, w której się łączą nasze dusze

- odparł Cheveyo.

- Jesteś bogiem?

- Wszyscy jesteśmy bogami. Ale teraz się pospieszcie. Musicie odnaleźć jaskinie, by Pahana mógł do nas powrócić.

Tonina H’meen chciała go objąć, ale niebo pociemniało. Tonina przypomniała sobie swoją poprzednią proroczą wizję. H’meen wyciągnęła do niego ręce pokryte starczymi plamami i wykrzywione artretyzmem. Już nie była Toniną. Przystojny Cheveyo ścisnął jej dłonie, a ona powiedziała:

- Musisz stąd iść. Tu nie jest bezpiecznie. Idź już! Tonina poczuła przeszywający ból. Uświadomiła sobie, że nie stanowi już wspólnoty z H’meen.

- Tonino, wracaj beze mnie - usłyszała jej szept. - Znajdź Aztlan.

- Nie zostawię cię!

- Idź…

Tonina popatrzyła na swoje dłonie, trzymane przez Cheveya, to młode, to stare, to gładkie, to zniekształcone, zmieniające się ciągle. Ojciec Toniny rzekł:

- Nie możesz tu zostać, czcigodna zielarko. Jeszcze nie pora. Masz jeszcze wiele do zrobienia. Wracaj z Toniną.

Jeszcze jeden ostry ból i Tonina gwałtownie podniosła powieki. Powróciły skurcze. Krzyknęła, a H’meen osunęła się na klepisko chaty. Jednooki pospieszył jej z pomocą.

Ixchel podeszła do Toniny. Dziecko się pokazało.

- Czy… - próbowała coś powiedzieć Tonina. - Czy H’meen jest z nami?

Jednooki odgarnął troskliwie białe włosy z twarzy H’meen i spojrzał jej w oczy.

482

483

- Wróciłaś! - powiedział cicho. - Moja droga, moja śliczna, wróciłaś do mnie.

- Przyj! - zawołała Ixchel. - Przyj, zanim dziecko się rozmyśli.

H’meen popatrzyła na Jednookiego i wyszeptała:

- Wszystko w porządku. Poczułam, jak to jest być młodym i silnym. Widziałam Cheveya, widziałam jaskinie, widziałam czerwony kwiat.

- Przyj!

Jeszcze jeden skurcz i dziecko całe wyszło na świat.

Ixchel z ulgą i radością, z oczami pełnymi łez, przewiązała pępowinę i przecięła ją obsydianowym nożem, a potem starannie obejrzała kwilącego noworodka. Ma wszystko na swoim miejscu, uznała. Ułożyła go w ramionach Toniny, a potem szeptem odmówiła modlitwę do Quetzalcoatla, by się dzieckiem opiekował i prowadził je przez życie.

Tonina łagodnie ucałowała delikatną główkę. Chłopczyk. Jej syn. Nie potomek wroga, nie owoc przemocy. Jej dziecko, wykarmione jej krwią i miłością. W tej kruchej istotce nie ma nic z Balama, odetchnęła z ulgą, żadnego zła, żadnego piętna. Nikt nie będzie mu spłaszczać czoła ani wywoływać zeza, ani zniekształcać nosa. Będzie rósł w zgodzie z naturą. Wyrośnie z niego dumny i przystojny Mexica.

Muskając go wargami, Tonina wyszeptała do maleńkiego uszka imię:

- Tenoch.


Rozdział Sześćdziesiąty Drugi.


Wiosna, pomyślał Kaan, czekając niecierpliwie, aż się strażnicy naradzą. Tonina mówiła, że urodzi na wiosnę. Czy to już?

484

Niecierpliwił się coraz bardziej, bo w dolinie Anahuac przebywał już od trzech miesięcy, a wciąż nie odnalazł swoich krewnych. Zaświtała mu jakaś nieokreślona myśl, coś w związku z wiosną i dzieckiem Toniny. Ale gdy próbował tę myśl uchwycić, dwaj strażnicy wrócili i Kaan z ich min wywnioskował, że nie pójdzie mu łatwo. Modlił się, żeby mu się udało. Prawdę mówiąc, był zdesperowany.

Już dwa razy był o włos od znalezienia swojego plemienia. Okazało się, że minął się z nim zaledwie o dzień czy dwa. Mexikowie, jak ich nazywano, bez przerwy wędrowali, bo mieli wielu wrogów. Ostatnio słyszał, że zamierzają w ogóle opuścić dolinę Anahuac i poszukać sobie nowych, dziewiczych terenów.

Udało mu się jednak ich znaleźć i teraz nic go nie powstrzyma przed uzyskaniem posłuchania u wodza Martoka i złożeniem mu przysięgi wierności plemieniu.

Tajny obóz plemienny znajdował się w górach na zachód od Chapultepec. Był pilnie strzeżony, bo Mexikowie obawiali się szpiegów. Kaana ostrzeżono, że jeśli mu się nie uda przekupić straży łapówką, ryzykuje śmierć. Szanse są jeden do jednego. Żywił nadzieję, że łapówka poskutkuje, choć prawdę mówiąc, nie miał nic wartościowego do zaproponowania. Pięć miesięcy wędrówki, odkąd pożegnał się z Toniną, pochłonęło jego cały majątek. Musiał się pozbyć nawet kolorowej opończy i przepaski, więc znów miał na sobie zwykły biały strój wieśniaka.

Zostawiwszy Toninę nad źródłem, Kaan wrócił na północ tą samą drogą, którą przyszedł, wschodnim szlakiem handlowym. Następnie - wkupiwszy się do dużej karawany kupieckiej wiozącej muszle i morskie zioła do Tlaxcali, miasta na wschodzie - wędrował przez krainę, gdzie grasowali rozbójnicy i bandyci.

Potem dołączył do gromady pielgrzymów udających się na górę Tlaloc, na uroczystości ku czci boga deszczu.

I stamtąd trzy miesiące temu dotarł do przełęczy między szczytami Popocatepetl i Iztaccihuatl, za którą rozciągała się

485

wypełniona dymami dolina. Dolina była zielona od akacji, dębów, wawrzynów i cyprysów, jej środek zajmowało jezioro, a jego otoczenie usiane było gospodarstwami, w których uprawiano fasolę, kukurydzę i bawełnę.

Kaan zatrzymał się na przełęczy, by się rozejrzeć i odpocząć; zdawało mu się, że dotarł tak wysoko, iż mógłby ręką dosięgnąć nieba. Podmuch wiatru przywiał siarkowy odór dymu, unoszącego się smugą z przysypanego śniegiem krateru na szczycie pobliskiego Popocatepetla.

Z przełęczy poszedł prosto ku wzgórzu Chapultepec, gdzie dowiedział się, że plemię zamieszkujące zalesione wzgórza na zachodnim brzegu jeziora Texcoco zostało wygnane siłą przez władcę Culhuacan, który opanował okoliczne źródła słodkiej wody. Wygnane plemię nazywało się Mexica i było ludem koczowniczym, więc nikt tak naprawdę nie wiedział, gdzie się w danym czasie znajduje.

Kaan dołączył więc do rzeszy wędrowców i kupców przemierzających liczne zakurzone drogi, które oplatały dolinę niczym pajęcza sieć. Nocował w zajazdach i obozował samotnie, żywił się tortil ami kupowanymi za ziarno kakaowe, wszędzie rozpytywał o plemię, które zamieszkiwało kiedyś na wzgórzu Chapultepec, i nigdzie dłużej nie zagrzał miejsca.

Jezioro Texcoco, jak się przekonał, miało kształt kwiatu o trzech płatkach; składało się z trzech rozległych, ale płytkich zbiorników, połączonych wąskimi cieśninami. Najmniejszy zbiornik, leżący na południu, nazywał się Xochimilco. Zasilały go czyste strumienie, niosące z gór stopione śniegi, więc wypełniała go woda słodka. Zbiornik północny przylegał do obszarów bogatych w minerały, które przesiąkając do wody, zabarwiały ją na czerwono i nadawały słonawy smak. Największy zbiornik, Texcoco właściwe, właściwie nie był jeziorem, lecz wielkim mokradłem zarośniętym sitowiem, z płytkimi kałużami. Słonawa woda nie nadawała się do picia, więc ludy zamieszkujące jego brzegi musiały korzystać ze źródeł bijących ze zboczy wzgórza Chapultepec.

486

Obszary wokół jeziora zajmowała luźna federacja wojowniczych królestw, między którymi panował

kruchy rozejm. Władze nie czyniły nic, by zapewnić porządek i spokój obywatelom, i jak się Kaan przekonał, rozbój i przemoc były na porządku dziennym. Każda osada rządziła się własnymi prawami, miała własnych sędziów i własny system kar. Wszechobecna była korupcja. Z powodu braku władzy centralnej do codzienności należały najazdy na sąsiadów, po których następowała nieuchronna spirala odwetu. Jako cudzoziemiec podróżujący samotnie, bez określonej przynależności plemiennej, wszędzie wzbudzał podejrzenia.

Niemniej jednak szybko przekonał się, że atmosfera doliny Anahuac mu odpowiada. Może z powodu rozrzedzonego powietrza i bliskości nieba? Choć ludzie zamieszkiwali dolinę od stuleci, czuło się tutaj wciąż powiew nowości. Życie tu kwitło, rozwijało się, zupełnie inaczej niż w upadających miastach Majów na wschodzie i południu. Powietrze wibrowało energią i Kaana to pociągało.

Myślał wciąż o Toninie. Nie zrezygnował z marzenia o poślubieniu jej i wymyślił, jak to osiągnąć. Był

przekonany, że Turkusowy Dym nie zapuści się tak daleko poza terytorium plemienne, więc nie tracił

nadziei, że uda mu się zawrzeć z nim układ, w ramach którego wódz rozwiedzie się z dziewczyną i wyrazi zgodę na jej ponowne zamążpójście. Co do dziecka, to Kaan nie podejrzewał, by Turkusowy Dym chciał

rościć sobie do niego jakieś prawa. Był przekonany, że uda mu się uzyskać Toninę i dziecko, jeśli tylko zaproponuje wodzowi wystarczająco atrakcyjną zachętę.

Niepokoił się jednak. Minęło już pięć miesięcy od rozstania nad źródłem. Gromada z Ixchel i Toniną powinna była już dotrzeć do doliny, a tymczasem, choć wszędzie pytał, nikt nie słyszał o dużej grupie wędrowców szukających Aztlan. Przepytywał zwłaszcza kupców przybywających z południa. Na próżno.

487

Może stało się coś złego? Może Turkusowy Dym porzucił ich na pastwę losu i grupa się rozproszyła? A może zmusił ich do powrotu na przesmyk? Kaan już się zdecydował wracać i szukać ich, gdy pewien handlarz solą powiedział mu, że plemię Mexica obozuje w górach na zachód od Chapultepec.

Teraz Kaan był rozdarty między powinnością a pragnieniem. Przed matką czuł się odpowiedzialny za znalezienie swego plemienia i połączenie z nim. Chciał też odnaleźć Balama. Przecież to dlatego, że Balam porzucił Toninę i jej towarzyszy, ona musiała zawrzeć małżeństwo z wodzem. Kaan wiedział, że jego niegdysiejszy druh grasuje gdzieś po okolicy, bo wciąż dochodziły go pogłoski o krwawych łupieżczych rajdach majańskiej armii, której dowódca miał dziwny zwyczaj: zamiast składać w ofierze bogom pokonanych wojowników, proponował im wstąpienie do swojego wojska.

No i wreszcie ciekawość skłaniała go do pozostania i bliższego poznania ludu Mexików, bo przecież Ixchel mówiła, że to nazwa jej plemienia. A zatem także plemienia Toniny.

Dwóch krzepkich strażników podeszło do niego w końcu. Jeden rzekł:

- Za wejście trzeba zapłacić.

Kaan nie wydawał się zakłopotany. Pokazał im już przedtem swój tatuaż z symbolem Chapultepec, taki sam jak ten, który oni mieli na piersiach. Wiedzieli więc, że ma prawo do widzenia z wodzem Mexików.

Mimo to chcieli dostać łapówkę, a na to nic nie można było poradzić. Być może kiedyś Kaan, majański piłkarz, dałby za wygraną. Ale dziś był Tenochem z ludu Mexica i miał prawo do wejścia.

Niestety, nie wiedział, czym mógłby strażników przekupić. Gdy ze środkami nabywczymi zrobiło się krucho, Kaan zaczął sypiać w lesie i polować, a jak nic nie upolował, to robił placki z glonów zebranych na jeziorze. Ostatnio środki nabywcze wyczerpały mu się zupełnie. Nie miał już ani biżuterii, 488

ani wykwintnego odzienia, po prostu nic, czym mógłby przekupić ludzi stojących na straży górskiego obozowiska wodza Martoka. Zdecydowany był jednak dostać się do środka. Gdyby zaprzepaścił tę szansę, druga mogłaby się nie trafić, bo plemię miało zamiar wynieść się z doliny.

Kazali mu otworzyć worek podróżny i sprawdzili, co jest w środku. Jeden ze strażników pokazał małą zamszową sakiewkę na dnie. Po otrzymaniu jej od Jednookiego z życzeniami szczęścia na drogę Kaan zupełnie o niej zapomniał.

- Co tam jest w środku? Wzruszył ramionami.

- Pewnie stare kości. Nic, co miałoby wartość dla kogokolwiek poza właścicielem.

- Pokaż!

Kaan poluzował rzemyk i zajrzał. Wyciągnął pas z muszelkami i rozpoznawszy go, spochmurniał. „Kazano mi to dać tobie”, powiedział wtedy Jednooki. Kaan dopiero teraz pojął, że to nie był dar od Jednookiego.

Dlaczego w takim razie Turkusowy Dym chciał, aby Jednooki dał mu dziewiczy pas Toniny? Próbował go obrazić? Sprowokować?

- Ładna sakiewka - powiedział strażnik i wyciągnął rękę.

Ale Kaan przytrzymał ją, bo dopiero teraz zauważył na niej haft. Majański haft. Symbol rodu Wierzby.

Rodu Balama.

I wtedy wróciła myśl, która niewyraźnie świtała mu już jakiś czas temu. Tonina przecież powiedziała: „Na wiosnę, po urodzeniu dziecka, ruszymy dalej do Aztlan”. Coś tu się nie zgadza. Policzywszy gorączkowo, Kaan uświadomił sobie, że dziewięć miesięcy od ślubu z Turkusowym Dymem wypada w lecie, dziecko powinno urodzić się latem. Gdy się z nią widział ostatni raz, była dwa miesiące po ślubie, Kaan zakładał

więc, że była w drugim miesiącu ciąży. Teraz okazało się, że była w czwartym miesiącu. A Balam porzucił

ludzi Toniny i uciekł z przesmyku Tehuantepec właśnie cztery miesiące wcześniej.

489

- Matko Księżycu - wyszeptał Kaan. Wrzucił pas i sakiewkę do worka, odwrócił się na pięcie i biegiem oddalił się od strażników.

- Dobrze już! - wołali za nim. - Wpuścimy cię do wodza Martoka bez zapłaty.

Ale Kaan nie słuchał, bo serce mu waliło, a gorzki smak gniewu wypełniał usta. Balam musiał wziąć Toninę siłą, przecież ona nie mogła pójść z nim dobrowolnie. Dlaczego to zrobił? Nagle pojął: z powodu przemiany Kaana w Tenocha. Balam nie mógł mu puścić płazem tego, że odrzucił kulturę Majów.

Jak mogłem być taki ślepy?!

- Czego się tak przestraszyłeś?! - wołali za nim strażnicy. Potem usłyszał jeszcze przekleństwo i śmiech.

Pomyśleli, że jest tchórzem. Nieważne. Nieważne i to, że być może stracił ostatnią szansę na spotkanie z własnym plemieniem. Teraz myślał tylko o jednym. Jak znaleźć Toninę.


Rozdział Sześćdziesiąty Trzeci.


Balam wiedział, że Kaan przebywa w dolinie. Przedstawia się jako Tenoch z Chapultepec i szuka wielkiej gromady pielgrzymów udających się na północ w poszukiwaniu Aztlan.

Z ostatnich raportów szpiegów Balama wynikało, że Kaan jeszcze na trop Toniny nie wpadł. Natomiast Balam wiedział, gdzie jej szukać. Kaan działał w pojedynkę, a Balam miał wywiadowców rozrzuconych po całej dolinie. Otrzymywał codzienne raporty o poczynaniach wszystkich wodzów plemiennych wokół

jeziora Texcoco, więc siłą rzeczy dowiadywał się też o cudzoziemcach i wszelkich przybyszach do doliny.

Wiedział więc - o czym Kaan nie miał pojęcia - że wyspiarka i jej gromada obdartusów podążali szlakiem

na

490

północ, omijającym dolinę Anahuac od zachodu, i że już zaczęli się od doliny oddalać.

Z zamyślenia wyrwało Balama przybycie oczekiwanego gościa imieniem Cocoxtli, władcy Culhuacan, tak bogato przystrojonego piórami, że wyglądał jak indyk. Obie strony spotykały się z wielką pompą, licząc na zawarcie przymierza. Rokowania odbywały się w wierzbowym zagajniku niedaleko południowego wybrzeża jeziora. Obu przywódcom towarzyszyli przyboczni w ceremonialnych strojach i uzbrojeni po zęby strażnicy. Obaj przynosili partnerowi dary. Wygłoszono grzecznościowe przemowy, złożono sobie życzenia szczęścia i długiego życia, wymieniono nawet opinie o pogodzie. Szpiedzy obu stron donieśli, że wojsko władcy Culhuacan znajduje się w macierzystym obozie na terytorium plemiennym, a tysiąc wojowników Balama rozłożyło się na bezdrzewnej równinie na południu, więc każdy z przywódców miał

pewność, że druga strona nie zaatakuje go znienacka.

Usadowili się przy ognisku: dwaj silni mężczyźni, strojni w pióra, ciężkie naszyjniki z jadeitu, z obliczami pomalowanymi w ceremonialne wzory, w opończach kolorowych jak motyle. Strącili na ziemię pierwsze krople trunku w ofierze dla bogów, a potem raczyli się pulque z jednego naczynia, chcąc się ustrzec przed próbą otrucia. Cocoxtli zaskoczył Balama wyznaniem, że odwiedził jakiś czas temu Mayapan i oglądał

Igrzyska Trzynastu Rozgrywek.

- Wasza drużyna przegrywała, ale w końcu Kaan wrzucił piłkę do celu. Nie grałeś najlepiej w tym meczu, drogi przyjacielu. A co cię sprowadza do doliny Anahuac?

Balam opowiedział historię skonstruowaną tak misternie, że prawie sam w nią uwierzył: o zdradzieckiej porażce na boisku, o wrogich intrygach będących przyczyną jego upadku, o kuzynie w Uxmal, który nastawił przeciwko niemu króla - cały świat, zdawało się, spiskował, by pozbawić księcia Balama należnych mu przywilejów i zmusić do opuszczenia rodzinnego kraju.

491

- Ale chyba sam widzisz, że tu, w dolinie, nie ma nie zajętych ziem - powiedział Cocoxtli, zerkając podejrzliwie na cudzoziemca. Wszyscy wodzowie w dolinie słyszeli już o księciu Majów i jego wojsku i mieli się przed nim na baczności. Przybył negocjować czy podbijać?

- Nie będę próbował wprowadzić w błąd tak przenikliwego człowieka jak ty, świetny Cocoxtli. Przybyłem tu, by zająć ziemie siłą. Silni muszą panować nad słabymi. Słyszałem, że i twój ród kieruje się podobną zasadą. Czyż twój ojciec nie wygnał tych nędznych Mexica i Chapultepec i nie zajął tej ziemi dla siebie? A teraz czy ty nie opanowałeś źródeł wody słodkiej koło Chapultepec? Postrzegam cię jako bratnią duszę, przyjacielu, choć nasze plemiona wywodzą się z odległych stron. Ale żołnierz to żołnierz, nieważne, jakiego koloru ma skórę i jak nazywają się bogowie, których czci. Wiem, że nas obu czeka świetlana przyszłość, jeśli połączymy swe siły.

- Dlaczego miałbym ci ufać?

- A dlaczego ja miałbym ci ufać?

Cocoxtli rozluźnił się, usłyszawszy odpowiedź Balama, bo sprawiała wrażenie zupełnie szczerej.

Rozmowy przeciągnęły się do wieczora. Warunki negocjowano twardo, upierano się, ustępowano, zawierano kompromisy. Skrybowie zapisywali uzgodnienia. Umowę przypieczętowano ucztą, podczas której raczono się pieczenią z dydelfa, pulque i cygarami. Zwieńczeniem miała być wymiana członków rodziny, dla utrwalenia pokoju.

Balam przekazał władcy Culhuacan jednego ze swoich kuzynów z Uxmal, najmłodszego. Cocoxtli przyprowadził księżniczkę z własnego rodu. Dziewczynka miała fryzurę tak bogato ustrojoną kwiatami, że ozdoby otaczały ją niczym namiot.

- A teraz zobaczcie siłę Majów! - zawołał Balam, zerwał się na równe nogi, chwycił dziewczynkę jedną ręką i wbił jej nóż w brzuch, oznajmiając gromko, że składa ją w ofierze majańskiemu bogowi wojny, Bułucowi Chabtanowi.

Rzucił ciało na ziemię, gotów do odparcia ataku swojego gościa. Zabójstwo było zaplanowanym pokazem siły, miało zademonstrować, że Balam nie boi się ani bogów, ani armii Culhuacan. Teraz pokaże, jak walczą jego żołnierze. Ku zaskoczeniu Balama Cocoxtli tylko spojrzał na niego z niesmakiem i powiedział:

- Tego się właśnie spodziewałem. Podstęp i zdrada. Słyszałem pogłoski, że próbowałeś przegrać Trzynastą Rozgrywkę celowo. Dużo bym stracił, gdyby ci się udało. - Pokazał na dziecko wijące się na ziemi w cierpieniu. - Myślisz, że powierzyłbym ci własną córkę? O, nie. Dałem ci majańską księżniczkę, myśląc, że to ci sprawi przyjemność.

Balam zamrugał oczami. Majańska księżniczka? Spuścił wzrok, a następnie zakrwawionym czubkiem noża odgarnął kwiaty z twarzy dziewczynki. Popatrzyły na niego przerażone oczy.

- Taati? - powiedziała i krew buchnęła jej z ust.

- Zapłaciłem za nią wysoką cenę na targu niewolników w Mayapan - rzekł Cocoxtli - w ramach specjalnej transakcji zwanej tu’ux-akah, „rozkosz bogów”. Nikt nie miał prawa mnie przelicytować.

Balam znieruchomiał, bo każdy nerw, każdy mięsień i ścięgno w jego ciele zamieniły się w kamień.

- Zival? - wyszeptał.

- Zapewniano mnie, że jest córką członka rodziny królewskiej z Uxmal. Pomyślałem sobie, że przyda mi się w dolinie Anahuac, bo nikt z innych wodzów nie może się pochwalić niewolnikiem z królewskiego rodu. Ale teraz widzę, że to wszystko na nic. - Splunął na ziemię. - Nasz sojusz skończony. - Popatrzył na Balama, który klęczał nad martwym dzieckiem. - Złożenie jej w ofierze bogom nie ma wartości.

Dziewczyna nie była dziewicą.

Z okrzykiem wściekłości, którego nie mogli pojąć kuzynowie, Balam zerwał się i rzucił za władcą Culhuacan.

Z gardła dobywały mu się zwierzęce ryki, z ust pryskała ślina. Kuzynowie dogonili go i z trudem zatrzymali.

- Nie rozpoczynajmy teraz wojny - ostrzegali, a Balam skrzeczał i charczał jak szaleniec, z twarzą szkarłatną od wściekłości i bólu. - Musimy się stąd wynosić - rzekli, wiedząc, że władca wróci tu z wojskiem.

Balam wyrwał się kuzynom, wrócił biegiem do Zival, chwycił na ręce jej bezwładne ciało. Płakał i wył

wniebogłosy, kołysząc ją w ramionach. Była to tak przejmująca scena, że nawet najtwardsi z jego ludzi poczuli pieczenie łez pod powiekami.

- Wracaj, moja najdroższa! - krzyczał Balam. - Nie opuszczaj mnie.

Położył dłoń na brzuchu córki, w miejscu gdzie wbił się sztylet. Było mokre. Podniósł do twarzy zakrwawione palce, powąchał. Następnie dotknął ich językiem, poczuł słonawy, metaliczny posmak siły życiowej córki. Kuzyni patrzyli oniemieli, jak pochylił głowę i przycisnął usta do bawełnianego stroju, pociemniałego od krwi i zimnego. Zamknął oczy i chłeptał krew, czując, jak wnika weń energia Zival. Tak się czują bogowie, gdy się im składa ofiarę z człowieka.

Pił krew przesiąkającą przez odzienie, a wstrząs, wściekłość i smutek rozpraszały się jak piasek w nurcie rzeki. Wstrząsnął nim dreszcz, ogarniała go kolejna oślepiająca wizja. Bogowie, tak samo jak kiedyś na placu w Tikal, a potem znowu w Palenque, uchylali przed nim tajemnicy przeznaczenia. Ogarnęło go białe światło i objawiła się prawda tak oczywista, że nie mógł nie krzyknąć.

Zival żyje.

Żyje znowu. W nim. Napiwszy się krwi, poczuł pragnienie, by pić więcej. Już wie, jak osiągnąć stan boskości: będzie wypijał siłę życiową z żył swych wrogów.

A potem barwy się zmieniły, pociemniały. Ogarnął go nowy gniew - i nowe zrozumienie. Przyczyną wszelkiego

494

zła jest Kaan. To on odpowiada za to, że niewinny człowiek zadźgał swoją najdroższą córeczkę. Nie wystarczy go po prostu zabić. To za mało. Kara Kaana musi być wyjątkowa. I wtedy przyszedł mu do głowy pomysł. Dla Kaana karą i torturą będzie świadomość, że jego własne plemię sprzymierzyło się z jego wrogiem. Kaan zginie z rąk członków własnego plemienia.

Leżał długo, przykrywając ciałem ciało Zival, aż wreszcie się ocknął. Wstał rozdygotany, zlany potem, ale zdecydowany i groźny. Zwrócił ku towarzyszom umazaną krwią twarz i wycedził spokojnie:

- Wyprawimy mojej córce uroczysty pogrzeb, bo weszła do grona bogów. Potem wycofamy się w góry na północ i stamtąd wyprowadzimy rozstrzygający atak na tę dolinę.

- Ależ kuzynie - rzekł jeden z zaniepokojonych młodych mężczyzn, myśląc o władcy Culhuacan i jego

wielkiej armii. - Nie mamy dość siły.

Balam skinął głową.

- Wiem. I dlatego zawrzemy sojusz z plemieniem, które jest silne, ale równie tu znienawidzone jak my.

- Z kim? Z kim?

- Z Mexikami. Plemieniem Kaana.


Rozdział Sześćdziesiąty Czwarty.


- Co to takiego? - zaniepokoił się Jednooki, podnosząc wzrok znad paleniska, w którym rozgarniał żar.

Stali obozem w lesie na wyżynie Michoacan, wiele dni marszu na zachód od doliny Anahuac, na terytorium plemienia Purepecha. Niedaleko od nich znajdowała się osada

495

Patzcuaro. Jej nazwa w mowie ludu Purepecha oznaczała „kamieniste miejsce”.

Wszyscy odwrócili głowy w stronę drzew. Ten dziwny dźwięk dobiegał ze szlaku. Nieliczni wojownicy Toniny przybrali bojową postawę, nastawiwszy dzidy, łuki i strzały. Dziwny dźwięk się zbliżał. Jakby grad sypał na kamienny dach albo grzechotały wielkie kości.

- To upiory! - krzyknął ktoś, bo słońce już zaszło i górski las szybko pogrążał się w mroku.

Ale istoty, które wyszły spomiędzy drzew na polanę, okazały się ludźmi z krwi i kości. Tragarze niosący ciężkie ładunki na zgarbionych plecach. Poprzedzał ich tęgi mężczyzna w zwykłej przepasce i opończy z sizalowego włókna, odzieży biedaka, podpierający się prostym kijem.

- Bogowie niech wam sprzyjają! - zawołał po nahuańsku.

Jednooki od razu się uspokoił i gestem pokazał towarzyszom przy ognisku, że nie ma powodu do obaw.

To był kupiec, jeden z tych, co odbywają dalekie podróże: przewożąc towary, przemierzają ląd wzdłuż i wszerz, od barbarzyńców na północy do Majów na wschodzie i południu. Jednooki domyślił się tego po skromnym odzieniu przybysza. Zamożni kupcy dokładali wszelkich starań, żeby nie afiszować się swoim bogactwem.

- Jestem Oxmyx z Amecameki - donośnie oznajmił przybysz i łakomie spojrzał na oprawione zające piekące się na ruszcie nad żarem. - Handluję bębnami! - dodał i gestem nakazał jednemu z tragarzy otworzyć worek i zademonstrować hałaśliwy towar.

Zobaczywszy brązowe i różowe kostne płyty z pancerzy pancerników, towarzysze Toniny i Jednookiego

roześmiali się serdecznie. To wyjaśniało hałaśliwe dźwięki wydawane przez karawanę podczas marszu.

Oxmyx był łysy, co rzadko się zdarzało przedstawicielom ludu Nahua. Miał tylko jedną dziurkę w nosie, wskutek czego

świstał przy oddychaniu. Uśmiechnął się do zebranych przy ognisku, a potem podniósł wzrok i rozejrzał

się po setkach ognisk i gromadkach ludzi, którzy obozowali w tym wysokogórskim lesie pomiędzy doliną Anahuac a wybrzeżem zachodnim. Ani to karawana kupiecka, ani wojsko. Ani też plemię, bo widać tu zbieraninę różnych ras, ubiorów, fryzur. Bystrym okiem wypatrzył też ponadprzeciętną liczbę chorych i kalek. Pielgrzymka? Nigdy nie widział aż tak licznej pielgrzymki do żadnego świętego miejsca. Pod tymi świerkami obozowały setki ludzi. Może z tysiąc. I tylko garstka wojowników do ochrony.

- Zapraszamy do ogniska, czcigodny Oxmyksie - powiedziała Ixchel, a tragarze natychmiast zrzucili ładunki i zajęli się rozbijaniem własnego małego obozu.

- Bogom niech będą dzięki - rzekł, zacierając ręce dla rozgrzewki, bo górska noc zapowiadała się zimna. -

Te zające dobrze wyglądają, ale mięso już mi się przejadło. Nie macie tortilli?

Ixchel wytłumaczyła, że ostatki ciasta kukurydzianego zjedli już wiele dni temu. Oxmyx zadowolił się więc pieczonymi batatami, które Tonina wydobyła z żaru.

- Dokąd zmierzacie? - spytała Ixchel. Zwróciła uwagę, że kupiec nie rzucił pierwszych okruchów jedzenia do ognia jako ofiary dla bóstw, ale pochłonął gorący batat niemal bez żucia.

- Czcigodna pani, dostarczam bawełnę plemionom na północy, a w zamian biorę od nich pancerniki. Ja i moi tragarze od dłuższego czasu jemy tylko mięso. Marzymy o tortil ach i kukurydzy. Ale to już chyba moja ostatnia wyprawa. - Poczęstował się następnym batatem. - Kiedyś wymiana tekstyliów na bębny była zajęciem dochodowym, ale dziś na każdym kroku trzeba płacić haracz. Rozbój i przemoc panują wszędzie. Prawo i porządek nie istnieją. Każdemu miejscowemu kacykowi trzeba płacić daninę, żeby móc bezpiecznie przejść. Zanim dotrę do domu, będę nędzarzem.

496

497

- A gdzie ten twój dom? - zapytała uprzejmie Ixchel. Obowiązek goszczenia w podróży innych wędrowców niekiedy stawał się uciążliwy, jeśli przybysz nadużywał gościnności. Zapasy żywności się kurczyły, polowanie w tych lasach nie dawało wystarczającej ilości zdobyczy, a koniec lata przyniósł

katastrofalne ulewy.

- Mieszkam w Amacemece, na południowym skraju doliny Anahuac - powiedział z pełnymi ustami.

Na wzmiankę o Anahuac Tonina poczuła ostry ból w piersi. Gdy mijali dolinę bokiem, jej serce wyrywało się tam. Miała wielką chęć porzucić grupę, zabrać dziecko i iść nad jezioro Texcoco. Tam był Kaan.

Nie potrafiła bez niego żyć. Myślała o nim dzień i noc. Ale nie mogła się z nim zobaczyć, dla jego własnego

dobra. I dla dobra dziecka. Może wierzyć, że to syn Turkusowego Dymu, póki go nie zobaczy. Gdyby dowiedział się, że ojcem jest Balam, zniszczyłby sobie życie, bo podporządkowałby je pragnieniu zemsty.

Dlatego też minęli dolinę bokiem, a ona codziennie zgłębiała Księgę Tysiąca Tajemnic, by od nowa przypominać sobie o swojej misji i przeznaczeniu.

Jej synek Tenoch miał już trzy miesiące. Spał smacznie w nosiłkach na grzbiecie matki.

- A dokąd zmierzacie wy wszyscy? - spytał Oxmyx, sięgając po trzeciego słodkiego ziemniaka. Ku zmartwieniu Ixchel teraz to zjadał już na pewno nienależną część.

- Jesteśmy pielgrzymami w drodze do Aztlan - wyjaśniła.

Chrząknął. Mitycznego Aztlan ludzie szukają od pokoleń. Bez skutku. Skąd tej kobiecie przyszło do głowy, że się jej uda? Wzruszył ramionami. On sam uważał, że Aztlan istnieje wyłącznie w ludzkiej imaginacji. Jak fontanna młodości czy siedem złotych miast, które od zamierzchłych czasów wabiły poszukiwaczy przygód. Podejrzewał, że poszukiwanie niemożliwego leży po prostu w naturze niektórych ludzi, podczas gdy inni wolą siedzieć w domu.

498

- Przybyłeś ze stron, ku którym zmierzamy. Co możesz nam powiedzieć?

Teraz jadł już wolniej, żuł metodycznie. Żałował, że nie mają papryki ani fasoli.

- Jak rozumiem, szukacie jaskiń, czcigodna pani. Jaskiń na świecie wiele.

- Może to ci coś nasunie? - Tonina pokazała mu medalion.

Przyjrzał się, ale rozłożył ręce.

- Wiele kwiatów wygląda podobnie.

- Ale ten ma czarodziejskie własności uzdrawiające.

- Jak wiele ziół. - Zastanawiał się, czy zaproponują mu pulque. Rozejrzał się po ogromnym obozowisku.

Wyglądało na to, że ciągnie się szeroko i daleko, między drzewami wszędzie błyskały ogniska, przy których tłoczyły się grupki ludzi. Nikt nie palił cygar ani fajki. Czyżby rzeczywiście ci pielgrzymi byli aż tak biedni?

Spojrzał znów na swoje towarzystwo przy ognisku. Dziwna zbieranina: karzeł, bardzo stara kobieta uczesana jak dziewczynka, młoda kobieta z niemowlęciem na plecach, no i ta, która przedstawiła się jako Ixchel. W oczach mieli oczekiwanie i nadzieję.

- A dlaczego szukacie tego kwiatu? - zapytał.

- Podobno rośnie w pobliżu świętych jaskiń Aztlan. Wciągnął powietrze, gwiżdżąc przy okazji jedyną dziurką

od nosa. Wahał się, czy wypada zjeść następny batat. Gospodarze nie wiedzieć czemu nie jedli.

- Jedyny czerwony kwiat, o którym wiem, że leczy choroby, rzeczywiście rośnie w pobliżu jaskiń. Ale nie mam pojęcia, czy to na pewno te święte jaskinie.

Ixchel starała się nie ulegać budzącej się nadziei.

- A co wiesz o tym kwiecie? - spytała.

Podrapał się po łysinie, na której w ciągu dnia ucztowały komary.

499

- Uzdrawiające właściwości mają płatki kwiatu, ale nie korzenie. Korzenie są gorzkie i można się nimi zatruć. Z liści robi się kojącą maść na oparzenia i potówki. I podobno, ale za to nie dam sobie ręki uciąć, pyłek wzmaga męską potencję.

- A gdzie rośnie? - Tonina nie mogła się powstrzymać od pytania.

- Niedaleko mojej rodzinnej Amecameki. Ixchel szeroko otworzyła oczy.

- W dolinie Anahuac.

- A jakże.

Ixchel i Tonina spojrzały po sobie. Czy to możliwe, żeby Aztlan znajdował się właśnie tam?

- A gdzie dokładnie leży Amecameca?

- U podnóża pokrytej śniegiem góry zwanej Iztaccihuatl - odrzekł. - Iztaccihuatl w języku nahuatl oznacza

„Biała Niewiasta”.

Ixchel aż podskoczyła. Jeszcze raz spojrzały po sobie z Toniną, bo obu przypomniał się hieroglif na pierwszej karcie Księgi Tysiąca Tajemnic. Obok wizerunku czerwonego kwiatu narysowano symbol oznaczający Iztaccihuatl. Ixchel rzekła ostrożnie:

- Nigdy nie słyszałam o górze zwanej Białą Niewiastą.

- Ale może słyszałaś o Śpiącej Pani?

- Tak!

- Nie wiesz pewnie, że gdy Śpiąca Pani zstąpiła na ziemię jako człowiek, kobieta z krwi i kości, i została oblubienicą herosa Popocatepetla, jej imię brzmiało wtedy Biała Niewiasta. Gdy oboje z Popocatepetlem zamienili się w góry, nazwano ją Śpiącą Panią, bo zasnęła obok swojego oblubieńca, naszego herosa Popo, który strzeże południowo wschodniej bramy do doliny Anahuac.

Ixchel wpatrywała się w Toninę, która siedziała jak sparaliżowana w blasku ogniska. Jednooki i H’meen

również byli wstrząśnięci. Czy to oznacza, że muszą wracać do doliny

Anahuac? Tak, jutro zawrócą, pójdą z powrotem ku dolinie, bo Księga Tysiąca Tajemnic umiejscawiała czerwony kwiat i Aztlan w pobliżu Białej Niewiasty. Oxmyx powiedział, że szczyt Iztaccihuatl przykrywa śnieg. A przecież aztlan to po nahuańsku „tam, gdzie panuje biel”.

Tonina już myślała, co zrobi, gdy spotkają Kaana, bo przecież na pewno przebywa gdzieś nad jeziorem Texcoco. Oxmyx tymczasem beknął i ziewnął.

- Czcigodne panie, moi zmęczeni tragarze i ja dziękujemy wam stokrotnie. Musimy się udać na spoczynek, bo o świcie wyruszamy. Jeśli przybędziecie do Amecameki, odwiedźcie koniecznie mój dom, odwdzięczę się wam za tę wspaniałą gościnę. - Wstał, owinął się opończą i dodał ostrzegawczym tonem: - Jeśli udacie się do doliny Anahuac, nie podchodźcie zbyt blisko tych gór, bo choć Pani drzemie, Popo nie śpi. Ostatnio czarny dym, który wyrzuca, zakrywał pół nieba.


Rozdział Sześćdziesiąty Piąty.


Kaan przeszukał dolinę i okoliczne góry. Pytał w każdej zagrodzie, w każdej wiosce, zaczepiał każdego wędrowca i kupca. Utrzymywał się z pracy rąk: najmował się do robót w polu, do rąbania drzewa, wyciągania ciężkich od ryb sieci, ale myślał tylko o jednym - jak znaleźć Toninę.

Całe lato poświęcił na poszukiwania, ale nie natrafił na żaden ślad. Postanowił więc, że wróci na wschodni szlak kupiecki, do tego źródła, przy którym widział ją po raz ostatni. Pójdzie na koniec świata, jeśli to się okaże konieczne. Zajrzy w każdą szczelinę, przewróci każdy kamień. Nie ustanie, póki jej nie znajdzie.

500

501

Chociaż szlak przez wysokie przełęcze nie był niczym więcej niż wąską ścieżynką wśród skał i urwisk, panował na nim znaczny ruch. Wędrowali tędy kapłani, pielgrzymi i pątnicy, bo na tym lodowatym wietrznym wierzchołku, na wysokości - jak zmierzą to kiedyś w przyszłości - dwóch mil nad poziomem morza, wzniesiono liczne świątynie i sanktuaria rozmaitych bóstw. Tę niegościnną okolicę, bez drzew i krzewów, przemierzali także kupcy. Kilku przedsiębiorczych ludzi postawiło drewniane stragany i sprzedawało gorące pożywienie, ciepłe pledy i futra, żądając astronomicznych cen.

Kończyło się lato, dzień był szary i dżdżysty. Kaan wraz z innymi brnął ciężko na przełęcz między dwoma wulkanicznymi stożkami: Popocatepetlem i Białą Niewiastą. Po drodze ku wschodniemu wybrzeżu odwiedzi najpierw górskie miasto Cholula, a potem pójdzie dalej, zaglądając do każdej wioski i zagrody, sprawdzając każde wzgórze i dolinę, czy nie ma tam Toniny. Dojdzie aż do przesmyku Tehuantepec, jeśli będzie trzeba, bo niewykluczone, że Turkusowy Dym zabrał Toninę do domu.

A może wódz porzucił ją, gdy urodziło się dziecko i dla wszystkich stało się jasne, że to nie on jest ojcem?

Balam. Kaan jeszcze nigdy do nikogo nie żywił takiej nienawiści, nie odczuwał takiego gniewu i takiej wściekłości. Byłego przyjaciela chętnie rozdarłby na strzępy za to, co uczynił Toninie.

Kaan słyszał o incydencie, do którego doszło podczas spotkania Balama z władcą Culhuacan: Balam obraził władcę, bo zabił księżniczkę, którą mu ofiarowano na przypieczętowanie przymierza. W całej dolinie o tym opowiadano. Nikt dokładnie nie wiedział, dokąd wycofał się Balam ze swoją armią.

Podobno na północ, do regionu Tlaxcala, gdzie jakieś plemię zaofiarowało mu schronienie.

Ale Kaan teraz nie miał zamiaru ścigać Balama. Najpierw musi znaleźć Toninę.

Wspinał się mozolnie, poranne słońce pieściło wschodnie zbocza góry. Na zachodzie zaś trójkątny cień stożkowatego masywu spowijał dolinę niczym pled. Kaan nie oglądał się za siebie na dolinę Anahuac ani na swój lud, Mexica, bo w sercu płonął tylko jednym pragnieniem.


Rozdział Sześćdziesiąty Szósty.


- Jak liczna jest ta najeźdźcza armia? - zapytał gość Balama.

- Szpiedzy donieśli mi o tysiącu ludzi. Martok zmarszczył nos.

- I dowodzi nimi kobieta?

- Kapłanka. Przekonała ich, że dolina Anahuac jest ich własnością, obiecaną przez bogów.

Gość, wódz plemienia Mexica, pokiwał głową. No tak, fanatycy religijni. Najgorsze, co może być.

- Naradzę się z dowódcami moich wojowników - rzekł i wstał z miejsca przy ognisku.

Gdy Martok odszedł, Balam splunął na ziemię. Nienawidził układać się z barbarzyńcami, ale sojusz z Mexikami był dla niego koniecznością.

Rozległy wojskowy obóz Balama, ukryty w górach na północ od jeziora Texcoco, wrzał od gorączkowych przygotowań. Wojownicy ćwiczyli się w sztuce wojennej i w powietrzu rozlegał się szczęk oręża.

Rzemieślnicy wytwarzali oszczepy i włócznie, łuki i strzały, no i tarcze z połyskującego pirytu, które wojownicy będą nosili na plecach, by oślepić przeciwnika, gdy się odwrócą. Kobiety szyły setki wyściełanych kamizel, które po wypchaniu mineralnym wypełniaczem posłużą za pancerze. Nawet dzieci zaprzęgnięto do roboty: nosiły wodę, sprzątały, szukały w lesie orzechów i jagód. A wszystko 502

503

w jednym celu: by Balam mógł zniszczyć Kaana i objąć władzę nad światem.

Zival ogłoszono boginią. Balam kazał sporządzić przenośny ołtarz, który ruszy wraz z wojownikami na pole bitwy. Na pozłacanym tronie zostanie umieszczona kamienna podobizna bogini. Biedziło się właśnie nad nią trzech kamieniarzy. Oddawać jej miało cześć dziesięć tysięcy wojowników. Będą dla niej przelewać krew, polegną z jej imieniem na ustach.

Widząc Oxmyxa, handlarza bębnami z pancerników, który zbliżał się z niezadowoloną miną, Balam zastanowił się, czy i jego nie należałoby złożyć w ofierze bogom. Za dużo wiedział.

Gdy po śmierci Zival Balam przedstawiał swoim ludziom nowy plan działania, jeden z kuzynów zapytał:

- A jak skłonisz Kaana, by stanął na polu bitwy? Wyślesz do niego posłańca? Wyzwiesz go? Przecież nawet nie wiemy, gdzie go szukać!

Ale Balam spojrzał na płytką zatokę jeziora, zobaczył rybaków w płaskodennych czółnach i przyszło mu do głowy rozwiązanie. Kaana trzeba złapać na przynętę. A przynętą będzie ta wyspiarka i jej obdarci pielgrzymi.

- Musiałem kawał drogi nadłożyć - utyskiwał Oxmyx, świszcząc irytująco nosem - żeby ich oszukać, że przybywam z północy. I ja, i moi ludzie musieliśmy się srogo namęczyć. I trwało to dłużej, niż zakładaliśmy.

Balam nie zwracał uwagi na te narzekania. Ważne, że plan się powiódł. Szpiedzy mu donieśli, że wielusetosobowy tłum minął dolinę i idzie na północ, więc musiał znaleźć jakiś sposób, by go skierować do doliny, bo tylko wtedy mógł go użyć jako przynęty na Kaana. W tym celu Balam wynajął człowieka bez sumienia.

Oxmyx nie przejmował się wcale, że ta intryga wciągnie kobietę imieniem Ixchel i jej dziwnych towarzyszy w śmiertelną pułapkę. Tak urządzony jest ten świat, każdy musi myśleć o sobie. Oxmyxowi to nie spędzało snu z powiek.

A poza tym jeśli się zrobi jakieś zamieszanie, jego już dawno tutaj nie będzie. Wbrew temu co powiedział

tej kobiecie, nigdy w życiu nawet nie był w Amecamece. I nie wybierał się tam. Podobno ludzie w dolinie Anahuac spodziewali się jakichś kłopotów. Nawet spokojni rolnicy i mieszkańcy wiosek robili zapasy żywności i wody, leków i szarpi na opatrunki, i modlili się od rana do wieczora. Czuło się narastające napięcie: wojownicy ćwiczyli i przechadzali się dumnie, a warsztaty zbrojmistrzów pracowały pełną parą.

Nadciągała wojna. Nikt nie mógł się czuć bezpiecznie.

Balam powoli wstał, sięgnął dłonią po zatknięty za pasem obsydianowy sztylet i rzekł:

- Jeszcze jedno słowo, przyjacielu, a pozbędziesz się nosa całkowicie.

Oxmyx odskoczył, odwrócił się na pięcie i umknął. Wrócił Martok, potężny mężczyzna w rynsztunku wojownika, z zielonymi piórami oznaczającymi wysoką pozycję.

- Nasze oba plemiona, czcigodny Balamie, podobne są do siebie, bo nikt ich w dolinie Anahuac nie chce.

Mojemu plemieniu nie pozwolono tu się osiedlić już dawno temu. Przez jakiś czas żyliśmy na wzgórzu Chapultepec, ale i stamtąd nas wygnano. A was też zmuszono do życia na uchodźstwie. - Balam przedstawił Martokowi tę samą opowieść co władcy Culhuacan. Wódz ciągnął: - Moi dowódcy zgadzają się, że nasze dwie armie po połączeniu stworzą potężną siłę, a wtedy wodzowie znad jeziora Texcoco pójdą po rozum do głowy i pozwolą nam się tam osiedlić.

Martokowi wcale nie podobało się, że musi zawrzeć przymierze z cudzoziemcem. Książę Uxmal stworzył

swoją armię wątpliwymi metodami - zaciągał w szeregi ludzi skazanych lub zhańbionych. A posłuszeństwo zapewniał sobie w ten sposób, że zbiegów wbijano na pal, by umierali w męczarniach i odstraszali innych od zdrady.

Niemniej jednak dzięki współdziałaniu z tą armią Martok miałby w końcu dość siły wojskowej, by zająć ziemie,

504

505

które mu się tu prawnie należały. Lud Mexica mógłby wreszcie skończyć z koczownictwem i osiedlić się na stałe.

- Stawiamy jednak pewne warunki - ciągnął. - Chcemy, by przeciwników w bitwach nie zabijać, a brać do niewoli. Jeńcy są nam potrzebni do negocjacji pokojowych. Nie chcemy zwycięstwa poprzez krwawą rzeź.

Walczymy o ziemię, o dom dla nas. My, Mexikowie, szczycimy się naszym kodeksem honorowym i oczekujemy, że wy go też będziecie przestrzegać.

- Zgoda - rzekł Balam, spluwając na jego dłoń i odciskając swój kciuk, co było od wieków tradycyjnym przypieczętowaniem umowy. Zgodziłby się na wszystko, bo po zwycięstwie zamierzał zwrócić swoje wojsko przeciwko Martokowi i jego ludziom, ludziom Kaana, i wyrżnąć ich do nogi, tak aby ziemia ich już więcej nie nosiła.


Rozdział Sześćdziesiąty Siódmy.


Jeszcze jeden zgon. Następny dzień bez nadziei.

- Nie możemy tu zostać, matko - powiedziała Tonina, patrząc, jak kobiety przykrywają ciało zmarłego i szykują się do pochówku. - Tu nie ma co jeść. Wymrzemy z głodu.

Przybyły w ten puszczański ostęp sześć dni wcześniej. Był to obszar pomiędzy dwoma wygasłymi wulkanami i głębokim wąwozem. W pobliżu nie było żadnej osady, nawet zagrody. Znalazły stosy zwierzęcych kości ogryzionych do czysta, kopiec skórek i pestek z owoców i skorup orzechów, śmieci i

nieczystości - znak, że obozowała tu przed nimi duża grupa, która do cna wyczerpała rezerwy pożywienia.

- Jak szarańcza - westchnęła Ixchel, gdy znaleźli się na tym miejscu pod wieczór i zaczęli szykować do nocnego spoczynku.

Widząc drzewa obrane z owoców, ogołocone krzaki jagód, pozostałości wygasłych ognisk, przypomniała sobie plagę szarańczy, której była świadkiem jako mała dziewczynka. Chmury lecących owadów spadły na pola wokół Palenque i ogołociły je do cna. Ci, którzy szli przed nimi ostatnio, czy to była wielka karawana, czy jakaś mała armia, nie szanowali bogów ani duchów tego miejsca. Zlekceważyli pradawny zwyczaj wędrowców, niepisane prawo, które zakazywało podróżnym wyczerpywania do końca zasobów danego miejsca.

Ci, którzy przed nimi przebywali w tym lesie, myśleli tylko o sobie. Pytanie: którędy poszli dalej? Jeśli zmierzali ku zachodniemu wybrzeżu, nie stanowili zagrożenia. Ale co będzie, jeśli te samolubne żarłoki szły do doliny Anahuac, poprzedzając Ixchel i jej ludzi tylko o parę dni?

Wraz z H’meen próbowały wyznaczyć kierunek dalszego marszu, a tymczasem pojawił się nowy poważny problem. Ludzie byli niedożywieni i wiele osób tak osłabło, że nie było w stanie iść dalej. Ixchel stanęła w obliczu nierozwiązywalnej trudności: im dłużej tu zostaną, tym ludzie będą słabsi, a im ludzie słabsi - tym bardziej nie mogą iść. Nie wiedziała, co robić.

Modliła się do bogów i duchów tego lasu, ale na próżno. Gdyby nie obfitość motyli, uznałaby to miejsce za przeklęte. Gdy tu przybyli, zobaczyli kilka fruwających czarnozłotych piękności. Każdego ranka było ich więcej. A jak wszystkim wiadomo, motyle są duszami poległych wojowników, które wracają na ziemię w jaskrawych barwach wojennych, więc to miejsce nie mogło być przeklęte.

Gdy Ixchel usłyszała żałobne zawodzenie po śmierci tego biedaka, który umarł z głodu, poczuła zimny dreszcz. Jak się wyplątać z tej sytuacji? Próbowała najróżniejszych wróżb, korzystała nawet z przejrzystego kielicha prorockiego Toniny, ale bogowie nie chcieli przemówić. Nie może się ze swoim ludem udać na zachód, bo Cheveyo i święte jaskinie leżą na wschodzie. Ale dokąd poszła ta żarłoczna horda?

506

507

Chciała wysłać zwiadowców, żeby określili, w którym kierunku najlepiej pójść, ale tych paru wojowników, którzy jej zostali, rozleniwiło się i zgnuśniało, i odmówiło wypełnienia rozkazu kobiety.

Jeśli Ixchel nie znajdzie jakiegoś rozwiązania, i to szybko, całą gromadę czeka los nie do pozazdroszczenia.

W jadłospisie mieli teraz prawie wyłącznie pasikoniki i gąsienice, larwy chrząszczy i termity. Wprawdzie w pobliskich strumieniach były ryby, ale nie starczało tego dla tylu wygłodniałych gąb. Ludzie musieli żywić się żabami, ślimakami i rakami. Mężczyźni przeczesywali okolicę w poszukiwaniu zwierzyny, kobiety szukały ptasich gniazd, dzieci sprawdzały wnyki i pułapki zastawione na króliki czy wiewiórki. Ale już od dawna nie zdarzyła się zdobycz większa niż zając. Wprawdzie można by ustrzelić z łuku sowę, kruka czy

jastrzębia, ale te ptaki uznawano za święte i nie wolno było na nie polować ani ich jeść.

Pojawiały się nowe niebezpieczeństwa. Wygłodzeni ludzie zjadali wszystko, co znaleźli, a konsekwencje tego bywały katastrofalne. Gdy znaleziono polanę porośniętą trojeścią, tłum rzucił się na soczyste rośliny, ludzie wysysali sok mleczny z łodyg i zjadali nasiona. Kilka rodzin, wraz z dziećmi, zmarło w nocy. Okazało się, co potwierdziła H’meen po sprawdzeniu w księgach, że ten akurat gatunek trojeści jest trujący.

Nazywa się go „motylim ziołem”, bo tylko motyle są odporne na jego truciznę.

W związku z tym Ixchel wprowadziła nową zasadę: w razie znalezienia nieznanej rośliny należy się skontaktować z H’meen, aby sprawdziła w księgach, czy roślina jest jadalna. Jeśli nie będzie jej w księgach, należy szukać nasion tej rośliny w odchodach dzikich zwierząt. Skoro zwierzęta jedzą owoce czy inne części tej rośliny, mogą je jeść i ludzie.

Niemniej jednak głód odbierał ludziom rozum i Ixchel bała się, że zatruć będzie więcej. Zwłaszcza że trojeść o apetycznych na oko owocach i soczystych łodygach rosła tu gęsto. Na szczęście nie brakowało drewna na opał, więc ludziom

było ciepło. Miało to jednak i negatywne skutki: dym ognisk wypłaszał zwierzynę. Ixchel zauważyła z goryczą, że mają do wyboru: zginąć z zimna albo z głodu.

Wszystkim bardzo brakowało Kaana. Bez bohatera, który przewodził i dbał o porządek, znów zaczęło się szerzyć bezprawie. Rozpleniły się kradzieże, kłótnie o jedzenie, bijatyki o kobietę, Ixchel zwróciła uwagę na ciekawą prawidłowość: głód skłaniał do rozpusty; mężczyźni i kobiety chętnie oddawali się przelotnym, przypadkowym miłostkom.

Z każdym dniem w tym niegościnnym lesie rósł niepokój Ixchel. Bała się też, że Popocatepetl wybuchnie i zniszczy jaskinie. Cheveyo zginie. Oxmyx, handlarz bębnami z Amecameki, mówił przecież, że wulkan zaściela niebo czarnym dymem. Podobnie jak Tonina Ixchel zaczęła mieć prorocze wizje. Zaniepokojona, chciała już ruszyć w drogę samotnie, zostawić tłum i udać się do Amecameki. Tonina wraz z innymi nie chcieli jej jednak puścić, przekonując, że byłoby to zbyt dla niej niebezpieczne.

- Matko, trzeba coś zrobić - rzekła Tonina, słuchając cichnącego już żałobnego zawodzenia, które ustępowało modlitwom. Zmarły był lubianym gawędziarzem.

Ixchel popatrzyła jej w oczy i pokiwała potakująco głową. Wiedziała, co Tonina ma na myśli, i przerażało ją to. Była pewna, że już nigdy córki nie zobaczy.

Tonina weszła do szałasu, w którym mieszkały z Ixchel, i spojrzała na pięciomiesięcznego synka, który spał smacznie na posłaniu z futer. Tenoch chował się zdrowo, miał już dwa dolne siekacze, podnosił

główkę, przewracał się z brzuszka na plecy, wciąż się uśmiechał i gaworzył wesoło. Ot, zadowolone z życia urocze maleństwo.

Serce Toniny zabiło żywiej. Nie miała pojęcia, że można kochać aż tak. Nie była to ani taka oddana miłość, jaką odczuwała do Huracana i Guamy, ani dziewczęce zadurzenie, które wzbudził w niej Dzielny Orzeł, ani też kobiecy pociąg i miłość do Kaana - miłość do Tenocha była tak głęboka,

508

509

potężna i wszechobecna, jakby wyrastała z jej krwi i kości, jakby drzemała od zawsze w jej mięśniach i całym ciele, aby się urodzić wraz z urodzeniem dziecka.

Rozstanie z nim będzie straszliwą torturą. Ale ludzie głodują, umierają, trzeba ich z tego koszmaru wyratować. Tonina musi iść sama, bez dziecka, bo nie może go narażać na takie niebezpieczeństwo. No i musi się spieszyć. Droga daleka: z powrotem do doliny Anahuac, przez równinę do miejscowości Amecameca, gdzie jak mówił handlarz bębnami, u podnóża Białej Niewiasty znajdują się święte jaskinie.

Czarodziejska moc jaskiń i czerwonego kwiatu podpowiedzą jej wtedy, co robić, dadzą jej siłę, a być może zaprowadzą ją wprost do ojca.

Jeśli zdołam uratować Cheveya i przyprowadzić go tutaj…

Ale co będzie, jeśli spotka Kaana? Ta możliwość równocześnie przerażała ją i napawała radością. Ale mniejsza z tym. Przede wszystkim trzeba ratować lud.

Tonina postanowiła ruszać przed świtem. Wymknie się z obozowiska, gdy wszyscy jeszcze będą spali.

Wiedziała, że Ixchel i H’meen zatroszczą się o dziecko. Będzie miało wszelką opiekę, a o to, by nie było głodne, zadbają inne karmiące matki.

Usłyszała jakieś krzyki, hałasy, tupot przebiegających ludzi. Wyszła z szałasu, a gdy zobaczyła powód zamieszania, zmartwiała. Kaan! Wynurzył się z lasu. Przed nim szło trzech mężczyzn, w których wymierzył

grot swojej włóczni. Na ramionach niósł zakrwawioną martwą pumę.

Trzech mężczyzn rozpoznano jako dwóch braci i ich wuja, którzy dołączyli do grupy w Cuauhnahuac. Dwaj nieśli toboły Kaana, jeden zaś jego opończę. Szli, potykając się, bo Kaan popędzał ich ostrzem włóczni.

Usta mieli pomazane krwią.

Wkroczywszy na centralny plac obozowiska, Kaan zdjął z ramion martwą pumę i rzucił ją u stóp Ixchel, a następnie

bez słowa minął zdumione towarzystwo, podszedł do Toniny i wziął ją w ramiona.

- Myślałem, że już cię nie odnajdę - wymruczał w jej włosy.

- Kaanie! - wyszeptała. Puścił ją i zwrócił się do Ixchel:

- Niech ci bogowie błogosławią, czcigodna pani.

- Cieszę się, że cię widzę, szlachetny Tenochu - rzekła z przejęciem.

- Ci mężczyźni upolowali pumę. Nakryłem ich, jak próbowali ją zjeść w ukryciu przed resztą grupy.

Kot był już częściowo wypatroszony. Jednooki z pomocą dwóch innych ludzi odciągnęli zwierzę, aby je

oprawić do końca i upiec.

- Jedli na surowo, aby nie zdradził ich ogień i woń pieczonego mięsa. - Popatrzył na trzech mężczyzn z pogardą. Chcieli w ukryciu zjeść całe mięso.

Złoczyńcy klęczeli z pochylonymi głowami. Wokół gromadził się wrogi tłum, samosąd wisiał w powietrzu.

- Zjedli, odejmując dzieciom od ust - wyszeptała Ixchel ze zgrozą.

- Co mam z nimi uczynić, czcigodna pani?

Ixchel popatrzyła po twarzach zgromadzonych - blade, zapadnięte policzki, udręczone spojrzenia - i powiedziała:

- Oddajcie ich do dyspozycji matek. Niech one postanowią, jak ich ukarać.

Kaan pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Niech tak będzie - rzekł, a przez tłum przepchnęły się kobiety, matki umierających z głodu dzieci, i chwyciły trzech winowajców za karki. Ci błagali o litość, gdy ich ciągnięto na miejsce kaźni. Nieliczni z tłumu poszli, by być świadkami egzekucji, ale większość pozostała, napawając oczy odzyskanym bohaterem.

Nie miał na sobie opończy, a jego szerokie bary i pierś umazane były krwią niesionej pumy. Przedstawiał

sobą obraz

510

511

zdrowia i siły. Wyglądał jak bóstwo. Gdy przemówił, jego głos rozległ się donośnie i rozkazująco.

- W tamtych lasach są jelenie, czcigodna Ixchel - rzekł, wskazując kierunek, skąd przybył. - Jutro zorganizuję polowanie. Wkrótce twój lud naje się do syta.

Zebrani wybuchnęli aplauzem, po policzkach kobiet popłynęły łzy wdzięczności. Kaan podszedł do Toniny i spojrzał jej głęboko w oczy.

- Tak się o ciebie martwiłem - powiedział takim tonem, jakby byli w tym lesie sami we dwoje - gdy usłyszałem, że przez te góry wędruje gromada pielgrzymów na skraju śmierci głodowej… - Wziął ją za ramiona. - Wszystko u ciebie w porządku?

- Tak - odparła, zatopiona w jego oczach, zahipnotyzowana jego bliskością. Czy to jawa czy sen?

- A dziecko zdrowe?

Wzięła go za rękę i zaprowadziła do szałasu. Odsunęła zasłonę ze skóry jelenia, by mógł zajrzeć do środka.

- To chłopiec - powiedziała bez tchu.

Spomiędzy drzew dobiegły wrzaski, ale równie dobrze mogły rozlegać się na księżycu, tak mało obchodziły Kaana i Toninę.

- Jest śliczny - szepnął Kaan. - Jak mamusia. Uśmiechnęła się, on tymczasem spoważniał.

- To nie jest dziecko Turkusowego Dymu.

Wrzaski na zewnątrz nasiliły się, uderzyły w niebo i odbiły echem od pobliskich szczytów. Matki głodujących dzieci obdzierały ze skóry trzech mężczyzn, którzy nie chcieli się podzielić pożywieniem.

Tonina spojrzała na niego z ukosa:

- Ojcem jest ktoś inny. Ale nieślubne dzieci są wszędzie otoczone pogardą. Tak było u nas na wyspach, tak jest w Mayapan czy w dolinie Anahuac, więc chciałam, żeby przyszło na świat w małżeństwie. Pragnęłam mu oszczędzić hańby.

- I dlatego wyszłaś za tego paskudę?

- On mnie nawet nie tknął, Kaanie. To było małżeństwo czysto formalne. Gdy Tenoch się urodził, a Ixchel przecięła pępowinę, wypowiedziałam na głos jego imię, a potem rozwiodłam się publicznie z Turkusowym Dymem, wyrzekając się go zarówno według obyczaju Majów, jak i ludów Nahua. Jestem wolna, Kaanie.

- Dałaś mu na imię Tenoch? Uśmiechnęła się.

- Po bohaterze ludu Mexica.

- Trzeba było powiedzieć mi prawdę - rzekł spokojnie. - Gdybym wiedział, ożeniłbym się z tobą.

- Jaką prawdę? - zdziwiła się.

- Nie ukrywaj, ja wiem, że to syn Balama. Osłupiała.

- Jak się dowiedziałeś?

Opowiedział Toninie o jej dziewiczym pasie z muszelek. Zamknęła oczy na wspomnienie tamtego strasznego świtu.

- Przepraszam cię - szepnęła.

- Nie masz za co przepraszać.

- Balam odebrał nam tak wiele.

- Niczego nam nie odebrał. Przecież jesteśmy tutaj razem! Prawda?

Krzyki za drzewami ucichły. Kaan postanowił, że każe ciała winowajców powiesić na gałęziach. Jako

przestrogę przed zawłaszczaniem żywności.

- Tak czy owak - ciągnął - żałuję, że mi nie powiedziałaś prawdy od razu. Tyle musiałaś się wycierpieć całkiem sama. I tyle czasu zmarnowaliśmy, nie będąc ze sobą.

- Gdybym ci powiedziała, zapałałbyś żądzą zemsty. Teraz też zresztą podejrzewam, że żywisz myśli o odwecie.

- Balama zabiję i tak. Jeśli będzie trzeba, poświęcę resztę życia, by tego dokonać.

- Sam widzisz! Właśnie dlatego nie chciałam ci nic mówić. Żeby nie pochłonęła cię żądza zemsty. A o tym nie warto

513

myśleć. Balam jest nieważny. Ważne, byś mi pomógł odnaleźć jaskinie Aztlan. Pokiwał głową.

- Pomogę ci. Do jeziora Texcoco jest tylko trzy dni drogi szybkiego marszu, oczywiście dla zdrowego człowieka. Nasi ludzie są jednak osłabieni. Będą szli dwa razy dłużej. I potrzebna im ochrona. W dolinie nie jest bezpiecznie. Walczą ze sobą poszczególne rody, plemiona napadają na siebie nawzajem. Nie ma komu zaprowadzić porządku. - Przeczesał wzrokiem zadymione obozowisko, spojrzał na ludzi wpatrujących się w niego z szacunkiem i nadzieją. - Poradzimy sobie. Wybiorę mężczyzn, stworzę z nich straż, wyćwiczę. A potem - uśmiechnął się do Toniny - zaprowadzę was do Aztlan.

- Kaanie, czy odnalazłeś swoje plemię?

- Szukałem ich, byłem na ich tropie. Należę do plemienia Mexików, tak jak i ty - dodał znacząco - ale to lud bezdomny, a także nielubiany, bo Mexikowie są dumni, wyniośli i uważają się za naród wybrany. Nikt nie chce ich mieć za sąsiadów, więc nieustannie koczują. W dolinie nie ma już wolnych terenów, wszystko zajęte, zostały tylko gołe kamienie na moczarach pośrodku jeziora, których nikt nie chce. Byłem już bliski spotkania z wodzem Mexików, ale wtedy dotarło do mnie, co ci uczynił Balam. Odwróciłem się i pospieszyłem szukać ciebie. A potem, musisz to wiedzieć, Tonino, zdarzył się cud.

Przerwał, owładnięty nagle poczuciem jej bliskości, zachwycony blaskiem jej oczu, wilgocią rozchylonych warg. Wprawdzie gapiów na zasnutej dymami ognisk polanie wciąż nie brakowało, Kaan jednak pochylił

się i pocałował Toninę w usta. Ona zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego. W kącikach zaciśniętych powiek błysnęły łzy. Po chwili oderwali się od siebie i Kaan powiedział:

- Wędrowałem przez górską przełęcz, szlakiem ku wschodniemu wybrzeżu, gdy usłyszałem nagły huk, a potem

514

łomot schodzącej lawiny. Lawina nie groziła nam bezpośrednio, ale stanąłem i nasłuchiwałem. Wydawało mi się, że słyszę w szumie wiatru kobiecy szept. Słów nie mogłem zrozumieć, ale wyczułem ogólny sens.

Przemawiała do mnie Biała Niewiasta. Przypomniałem sobie nagle hieroglif iztaccihuatl w Księdze Tysiąca

Tajemnic. Zawróciłem z drogi, bo stało się dla mnie jasne, że ty przyjdziesz do doliny Anahuac. Teraz jestem przekonany, że to Biała Niewiasta przemówiła do mnie głosem wiatru. Zawróciła mnie ze wschodniego szlaku, kazała iść na zachód, do ciebie. - Wziął Toninę za ramiona i rzekł z przejęciem: - Dwa razy próbowałem odnaleźć moje plemię i dwa razy coś mnie zawracało z drogi. Teraz rozumiem dlaczego.

Bo mój los jest tutaj. Przy tobie, Tonino, a nie na jakimś dalekim wzgórzu, które nic dla mnie nie znaczy.

Ty jesteś moim światem. Ty jesteś moim powietrzem. Moje miejsce jest przy tobie. Za nic mam wszelkie tabu pokrewieństwa. Zakazy sprzed pokoleń nie mają z nami nic wspólnego. Tonino, zgódź się zostać moją żoną.

Upolowaną pumę zjedzono do ostatka, wraz z mózgiem, oczami i językiem. Kaan nadzorował rozdział

pożywienia i przypomniał swojemu ludowi zasadę, że pokarm jest wspólny. Postanowił nazajutrz przypomnieć publicznie wszystkie prawa, które ustanowił i których każdy ma przestrzegać. Zbierze zdrowych mężczyzn i uczyni z nich sprawną i skuteczną straż.

Zmył krew z barków, przebrał się w czystą odzież i teraz siedział, gawędząc serdecznie z przyjaciółmi, bo choć najchętniej zaszyłby się wraz z Toniną gdzieś na osobności, grzeczność jednak miała swoje wymagania. I on, i Tonina nie jedli, bo mieli apetyt tylko na siebie. Kaan opowiadał zebranym przy ognisku:

- Balam w tajemnicy prowadzi rokowania z poszczególnymi plemionami, wiedząc o głęboko zakorzenionej niechęci pomiędzy różnymi grupami zamieszkującymi dolinę Anahuac

515

i o tym, że każda z nich dąży do zyskania przewagi nad pozostałymi. Panował tu od wielu pokoleń bardzo kruchy pokój, podobnie jak to się działo w państwie Majów. Balam próbuje napuścić plemiona na siebie. W rezultacie ich wodzowie zaczęli prowadzić ze sobą rozmowy, chcąc się sprzymierzyć przeciwko intruzowi. Ale podziały są głębokie. Jest wiele zadawnionych uraz, odwiecznych waśni. Tepanekowie zwracają się przeciwko Mexikom, Culhuacan przeciw Mactekom.

Kaan ostrzegał, że droga do Amecameki nie będzie łatwa.

Po wieczerzy nadeszła pora złożenia ślubów przez Kaana i Toninę. Ponieważ dla obojga były to powtórne związki, zrezygnowano z formalnej ceremonii. Zgodnie z obyczajami Majów i ludu Nahua każde z nich po prostu oświadczyło, że wstępuje w związek małżeński z drugim, i na tym się skończyło. H’meen zapisała ślub w kronice, którą prowadziła od wyruszenia z Mayapan. Była to już gruba księga.

Potem wszyscy udali się na spoczynek. H’meen taktownie zaprosiła Ixchel do swojego szałasu na noc.

Ixchel wzięła ze sobą niemowlę, więc Tonina i Kaan mogli się cieszyć samotnością we dwoje.

Gromada pielgrzymów po raz pierwszy od dawna zasypiała, czując się bezpiecznie - ich wódz powrócił, a więc wszystko się dobrze ułoży. Tymczasem Kaan powoli rozplątywał wstążki trzymające długie włosy Toniny w dwóch węzłach po bokach głowy. Ona poluzowała węzeł opończy na jego szyi, biała płachta zsunęła mu się z barków. Pokazała się muskularna klatka piersiowa, którą wiele razy widziała, ale po raz pierwszy naprawdę zobaczyła. Pocałowała go w tatuaż z symbolem Chapultepec. On całował jej twarz w

miejscach, gdzie niegdyś wymalowane były wyspiarskie znaki.

Ich usta połączyła namiętność i pragnienie. Ręce gorączkowo badały nowe obszary. Tonina czuła się jak dziewica, jakby nigdy nie tknął jej żaden mężczyzna. Balam był bestią,

516

nie mężczyzną, a to, co z nim przeżyła, było zwierzęcą napaścią. Dopiero to, co teraz przeżywała, było aktem miłości, pieszczotą, zaspokojeniem najskrytszych pragnień. Wzięła w dłoń członek Kaana, uczucie było dziwne, ale bardzo przyjemne. Wprowadziła go w siebie, poddała się, uniosła ku niemu jak ciepły wstępujący prąd oceanu.

Regularny rytm ruchów sprawiał jej czystą rozkosz. Zamknęła oczy i oddała się całkowicie. Czuła jego usta na policzkach i szyi, jego ręce na piersiach, na sutkach; gdy ogarnął ją orgazm, aż się zdumiała, tak nowe to było doznanie. Głośno wciągnęła powietrze. Rozwarła powieki.

Kaan wpatrywał się w nią urzeczony blaskiem na jej twarzy, czując drżenie jej ciała, gdy przepływały przez nie jedna za drugą fale rozkoszy. A potem i jego ogarnęła powódź spełnienia, ale nie przestał jej całować.

Nie docierała do nich żywiczna woń świerków ani pohukiwanie sowy. Oto bowiem znaleźli się na powrót na placu targowym w Mayapan, ich spojrzenia się spotkały ponad głowami tłumu, przedzierając się przez dym ognisk. Wiedzieli już wtedy, że należą do siebie nawzajem.

Było jeszcze ciemno, gdy Tonina, obudziwszy się, stwierdziła, że Kaan przygląda się jej z uśmiechem na twarzy. Przygarnęła go, a on pochylił ku niej głowę. Ich usta spotkały się w namiętnym pocałunku. Potem Tonina usiadła. Długie włosy spłynęły jej na pełne piersi, bolące od pokarmu. Powinna nakarmić Tenocha.

Przypomniała sobie, że Ixchel zapewniała ją, iż chłopcem zaopiekuje się mamka.

Księżyc w pełni żeglował po nocnym niebie, jego blask wpadał do szałasu przez szpary w pokryciu z gałęzi. W tej srebrzystej poświacie Tonina pasła oczy widokiem wspaniałego ciała Kaana. Zobaczyła bliznę na udzie i przypomniała sobie, jak zranił się, ratując jej życie podczas huraganu w Copan. Jak to było dawno!

517

Potem spojrzała mu głęboko w oczy, pragnąc, by znów się z nią kochał. Ale najpierw musiała mu powiedzieć, co jej leżało na sercu.

- Kaanie, muszę znaleźć jaskinie Aztlan.

- Wiem - odparł, odgarniając jej z policzka pasmo włosów.

- W Księdze Tysiąca Tajemnic moja matka zapisała dzieje mojego ojca, dołączając je do dziejów własnego rodu. Zapisała to, co jej opowiadał o swoim pochodzeniu. Jego lud cierpiał kiedyś niewolę w królestwie zwanym Miejscem Środka, daleko na północy, w krainie kanionów i gór stołowych. Wyswobodzili się z oków niewoli pod wodzą legendarnej bohaterki plemiennej o imieniu Hoszitiwa. Była ona wybranką

bogów, która miała poprowadzić swój lud do ziemi obiecanej, gdzie należało czekać na przybycie Pahany, brodatego białego brata, którego nazywali „zaginionym”. A los mojej matki, i mój również, związany jest z poszukiwaniem Aztlan, naszego domu, gdzie mamy się przygotować na powrót Pahany Quetzalcoatla.

- To też wiem - odparł łagodnie. - Dotrzymam słowa i doprowadzę ciebie i twój lud do Amecameki.

Dobrze poznałem dolinę. Spędziłem tu kilka miesięcy i zawarłem wiele znajomości. Dopilnuję, by twój lud bezpiecznie dotarł do jaskiń.

- A co potem? - zapytała, bojąc się odpowiedzi.

- Potem będę musiał poszukać Balama.

- Proszę cię, nie rób tego - wyszeptała ze ściśniętym gardłem. Tak jak się obawiała, zależało mu tylko na zemście.

- Muszę znaleźć Balama, Tonino. Zabiję go, ale umierał będzie długo. Zacznie błagać, abym go dobił.

- Kaanie, to nie ma sensu. Ja o nim w ogóle nie myślę. Wszystko zapomniałam. Nie mógłbyś zapomnieć i ty?

Wziął ją za ramiona i rzekł:

- Kochana, musisz znaleźć jaskinie Aztlan, bo to jest twoje tonali. A ja muszę znaleźć Balama, bo to jest moje tonali. Taka jest wola bogów.

- Ale ja nie chcę, żebyś się mścił z mojego powodu. Nie chcę, abyś wstępował na tę ścieżkę.

Pocałował ją i pogładził po włosach.

- Najdroższa, to nie takie proste. Klamka zapadła dawno temu, pewnego dnia w zaułku w Mayapan, gdy banda uliczników zaczepiła mnie i znęcała się nade mną.

- Powiedziałeś mi, że Balam cię przed nimi obronił.

- Zapędzili mnie w ślepy zaułek na tyłach świątyni Kukulkana i rzucali we mnie kamieniami. Balam się za mną wstawił, odpędził ich, zaproponował przyjaźń i przedstawił mnie przełożonemu akademii piłkarskiej.

Ale nie powiedziałem ci, Tonino - zachmurzył się na bolesne wspomnienia - nigdy nikomu tego nie powiedziałem, nawet Jadeitowemu Niebu, że Balam był hersztem tej bandy. To on przewodził napaści na mnie. - Zamilkł, wspominając przerażonego, poturbowanego cziczimeckiego chłopca, skulonego w kącie pod murem, próbującego się osłonić przed kamieniami, które boleśnie siniaczą i kaleczą. - Balam nagle kazał im przestać. Odprawił pozostałych, dał mi swoją opończę, bym otarł łzy. I stał się moim przyjacielem.

- Dlaczego to zrobił?

- To był zakład. Już jako mały chłopiec Balam ulegał hazardowej żyłce. Założył się z chłopakami, że nie ucieknę, tylko będę znosił ciosy. Jego koledzy byli zdania, że zmuszą mnie do ucieczki, ale nie zdołali.

Więc Balam wygrał zakład, co go nastawiło do mnie przyjaźnie. Dziś patrzę na to inaczej, Tonino. Gdy odszedłem z przesmyku Tehuantepec, bez towarzystwa Balama, doznałem dziwnej jasności umysłu. W

moich rozpaczliwych staraniach, by zostać Mają, nie mogłem myśleć o Balamie inaczej niż dobrze.

Starałem się być taki jak on. Więc gdy na niego patrzyłem, widziałem tylko to, co chciałem widzieć, a nie to, co naprawdę moje oczy widziały. Przez miesiące samotnej wędrówki pojąłem, że ten związek między dwoma chłopcami z dawnych czasów wygląda zupełnie inaczej, niż mi się zdawało.

518

519

Zamilkł. Gdzieś wysoko na gałęzi odezwała się sowa. Z oddali odpowiedziała jej druga.

- Balam potrzebował mnie do jakichś celów - podjął Kaan. - Potrzebna mu była moja niższość, jak ją postrzegali inni. Chcąc sobie podnieść poczucie własnej wartości, poczuć się lepiej, potrzebował kogoś przy sobie, kogo uważał za niższego i kogo za niższego uważali jego koledzy. Byłem synem barbarzyńców.

Nie byłem Mają. Mając mnie u boku, zyskiwał we własnych oczach. Teraz rozumiem, że zawsze mnie nienawidził, choć mówił do mnie „druhu”.

Tonina pogładziła go po policzku i pocałowała.

- Tak ci współczuję - szepnęła. Z jego oczu bił smutek.

- Sprytny kucharz potrafi zamaskować smak zepsutego mięsa - ciągnął - powlekając je słodką polewą. Ja tak zawsze patrzyłem na Balama, powlekałem go dobrocią, która ukrywała zgniliznę we wnętrzu.

- Rozumiem - rzekła Tonina - ale skąd wiesz, jakie jest twoje tonali? Mnie się zawsze wydawało, że bogowie mają jakieś większe plany w związku z tobą.

Uśmiechnął się do niej czule.

- Tobie, Tonino, bogowie dali wielkie zadania. Mnie przeznaczyli przyziemną, zwykłą ścieżkę, jeśli w ogóle się mną interesują.

- A jak już znajdziesz Balama? Jak już go zabijesz?

Ale plany Kaana nie sięgały dalej. Napełniło to Toninę smutkiem. Co to za życie? Bez perspektyw, właściwie w ogóle bez tonali. A ona była przecież pewna, że Kaan urodzony jest do wielkich celów, chociaż nie wiedziała jakich. Póki mu nie powie, na czym ta jego wielkość ma polegać, poty nie uda się jej wpłynąć na jego postanowienie.

- Ile czasu ci to zajmie? - spytała bliska płaczu.

- To także jest w rękach bogów.

Przyciągnęła go ku sobie i zamknęła oczy. Jeszcze raz zapomniała o całym świecie, by żyć tylko tą jedną chwilą, tylko miłością Kaana.


Rozdział Sześćdziesiąty Ósmy.


Obudziła się zaniepokojona. Spała źle, nawiedzały ją dziwne sny, przykre obrazy. Znów pojawiły się prorocze wizje: martwi ludzie leżący pokotem na równinie, czarny dym na niebie, ojciec wzywający pomocy. Tym razem widziała jeszcze coś: ludzi biegających bezładnie we wszystkie strony, na oślep, przerażonych. Sądny dzień. Wyglądało to jak koniec świata.

Słońce jeszcze nie wschodziło, ale niebo zaczęło jaśnieć. Spojrzała na Kaana śpiącego smacznie u jej boku.

To była jeszcze inna miłość - nie miała pojęcia, że można kochać aż tak. Wcześniej zdawało jej się, że kocha Kaana. Ale dopiero poczucie pełni, jakie przyszło po fizycznym zaspokojeniu, roznieciło jej miłość do takiego stopnia, że zaczęła wątpić, czy serce ludzkie jest w stanie to znieść. Nie chciała się z nim rozstawać. Już nigdy.

Ale zanosiło się na to, że zrządzeniem boskim ich ścieżki znów się rozejdą. Tonina nie potrafiła znaleźć argumentów, żadnego sposobu, aby odwieść Kaana od planu zemsty na Balamie czy też aby go przekonać, że jest stworzony do wyższych celów. Zamknęła oczy i drżąc, modliła się: o Quetzalcoatlu, błagam cię, ześlij mi znak…

Wsłuchiwała się w ciszę przedświtu, obserwowała bladą poświatę, sączącą się przez pokrycie szałasu, a wtem… Jakiś dziwny dźwięk.

Owinęła się w opończę Kaana i wytknęła głowę na zewnątrz. W lesie panował jeszcze mrok, jutrzenka rozjaśniała

520

521

dopiero szczyty koron. Wciągnęła nosem swąd przygasłych ognisk, w uszach miała zwykłe odgłosy wczesnego poranka:

ktoś oddaje mocz w pobliskich krzakach, Poki poszczekuje - zapewne ugania się za jaszczurką, która uciekła z garnka; jakaś para kocha się w hamaku, płacze czyjeś niemowlę.

Lecz w tym wszystkim Tonina wyczuwała coś, czego jeszcze niedawno nie było. Wygramoliła się całkiem, wyprostowała, rozejrzała dookoła, czekając, aż oczy przyzwyczają się do półmroku. Nastawiła uszu. To był

dziwny dźwięk, jakieś brzęczenie, drganie trąconej struny, daleki jęk… Dobiegał jakby równocześnie z bliska i z daleka, spowijał wszystko. Robiło się coraz jaśniej, ciemne sylwetki zamieniały się w znajome kształty. Nagle Tonina szeroko otworzyła oczy. W miarę jak coraz lepiej rozpoznawała, co widzi, zaskoczenie zamieniło się w podziw, a ten w radość. Wszędzie dokoła były motyle. Miliony. Czarno pomarańczowe fruwały, trzepotały. To ich skrzydła wydawały ten szum. Siedziały na każdej gałązce, na każdej sosnowej igle, było ich tyle, że gałęzie się uginały. Usłyszała trzask, jakaś gałąź nie wytrzymała

ciężaru, spadła na ziemię, cała w motylach. Perłowy poranny blask spływał na obozowisko, a czerwonawe złoto wypełniało całe pole widzenia Toniny. Kobierzec z motyli pokrywał każdy krzew, każde źdźbło trawy, każdy szałas - tak jakby spadł złoty śnieg. Nagle wstrzymała oddech i zadrżała pod opończą Kaana.

Spłynęła na nią boska mądrość - prorocza wizja. Aż się oparła o drzewo, płosząc motyle. Nie mogła oddychać, a boska wiedza sączyła się jej do głowy niczym płynne słońce, świetlisty wodospad oślepiającej rozkosznej świadomości. Gdy patrzyła na motyle, skupione w pokoju na gałęziach, zobaczyła coś nowego.

Motyle na jej oczach przeistaczały się w inne istoty. Rosły, zmieniały się, wypełniały. Tonina wydała okrzyk i poczuła, że oblewa się potem. Motyle stały się ludźmi, mieszkańcami doliny Anahuac. Widziała tych ludzi wyraźnie, jakby stała na szczycie Popocatepetla i patrzyła z góry na zagrody, wsie i osiedla, na miasta i miasteczka wokół jeziora Texcoco.

Motyle stały się rozproszonymi plemionami i rodami Aztlan - ale połączonymi pod jednym panowaniem.

Tak żywa i wspaniała była to wizja, że Toninie popłynęły z oczu łzy. Były to łzy radości, bo widziała, jak ludzie w pokoju uprawiają ziemię, wymieniają towary, odwiedzają sąsiadów, czczą bogów i oddają cześć swojemu władcy i przywódcy - Kaanowi. Zniknęła przestępczość, nie było wojen, napadów, rabunków, ludzie żyli razem, jak motyle, we wspaniałej Jedyności, obiecanej przed wiekami przez Quetzalcoatla Pahanę, wieszczonej przez Księgę Tysiąca Tajemnic, przepowiedzianej przez mityczną przodkinię imieniem Hoszitiwa, która żyła w krainie gór stołowych i kanionów.

Objawienie rozwiało się, znów widziała obozowisko i motyle drżące na gałązkach. Tonina stała oparta o szorstką korę

pnia, bawełnianą opończę pokrywały trzepoczące złote istoty.

- Kaanie! - szepnęła, gdy już doszła do siebie. Sięgnęła ręką i zaczęła go tarmosić za nogę - Kaanie!

Chodź

i zobacz!

Usiadł, przetarł oczy, a gdy ją ujrzał, uśmiechnął się.

- Chodź do mnie - powiedział figlarnie,

- Nie, to ty tu chodź. Musisz coś zobaczyć. W nocy stał się cud.

Owinął się w pasie futrem, wygramolił z szałasu, ziewnął, zamrugał. Gdy wreszcie dotarło do niego, co widzi, brwi uniosły mu się wysoko.

- Matko Księżycu! - wyszeptał. - Skąd się tu wzięły?

- Zesłał je Quetzalcoatl - wyjaśniła podekscytowana Tonina. Nie wiedziała, że są świadkami dorocznej wędrówki

motyli z gatunku, który pewnego dnia otrzyma nazwę „danaid wędrowny”, i że stworzenia właśnie zakończyły lot na

odległość trzech tysięcy mil, z okolicy daleko na północy,

522

523

która kiedyś będzie się nazywała Wielkimi Jeziorami. - Modliłam się do Quetzalcoatla, prosiłam o jakiś znak i oto co mi zesłał.

Popatrzył na nią pytająco.

- Jaki znak?

- Modliłam się do niego, by mi ujawnił, jakie jest twoje tonali. I moja modlitwa została wysłuchana.

Uśmiechnął się z rozbawieniem.

- Moim przeznaczeniem jest zostać kolekcjonerem motyli?

Wzięła go za rękę, odwróciła tak, aby mieć go naprzeciwko siebie. Niech widzi powagę w jej oczach, niech zrozumie, że przeżyła przełomową chwilę.

- Zostałeś wybrany, byś zjednoczył podzielone plemiona i rody doliny Anahuac pod jednym panowaniem.

Rozbawienie gościło jeszcze chwilę w kącikach jego ust, po czym znikło.

- Tonino - westchnął ciężko - z niewiadomych powodów wciąż uważasz mnie za przywódcę. Jest tak, odkąd wyruszyliśmy z Mayapan. Ale zapewniam cię, nie jestem żadnym przywódcą. Mam zjednoczyć te wszystkie skłócone grupy i grupki? To zadanie ponad siły nawet najpotężniejszego i najwytrwalszego człowieka.

Tonina nie zrażała się łatwo. Wszak sam Quetzalcoatl pokazał jej drogę.

- To jest twoje tonali - rzekła z przekonaniem. - Cały ten rejon nękają nieustanne wojny. To się nigdy nie skończy, póki różne stronnictwa nie zostaną zjednoczone. Pomyśl o Mayapan. Tego właśnie potrzebują nasi ludzie. Silnego ośrodka, zdolnego narzucić i wyegzekwować prawa. Ty jesteś przywódcą, na którego wszyscy tu czekali.

- To jest nie do zrobienia - odparł. - Nawet silny przywódca nie da rady.

- Powiedz mi, jak to możliwe, że motyl, najlżejsze stworzenie w przyrodzie, jest zdolny złamać swoim ciężarem gałąź.

524

Patrz tam! Widziałam, jak ta gałąź łamie się pod ciężarem motyli! Motyl był do tego zdolny, bo miał

towarzyszy. Siła zbiorowości poruszy górę! Kaanie, to jest właśnie ta Jedyność, w którą wierzy lud mojego ojca. Spójrz na motyle. Jak tu dotarły, na to jedno miejsce w tym samym czasie? Nie mają mowy, nie

mają książek, nie mają możliwości porozumiewania się, ale wiedzą, co do nich należy i dokąd się udać. Są połączone, Kaanie, połączone niewidzialnymi nićmi kosmicznej Jedyności. - Popatrzyła na wspaniałe pomarańczowo złoto czarne owady, trzepoczące, furkoczące, pod których ciężarem uginały się gałęzie, aż słychać było, jak trzeszczą. - Kaanie, wiem, że bogowie sprowadzili cię tutaj, byś zjednoczył siedem plemion Aztlan. To nie przypadek, że moja matka i ja zdążamy do świętych jaskiń, gdzie rośnie czerwony kwiat. Ty też należysz do tego boskiego planu. To wola bogów, byś zaprowadził porządek i prawo nad jeziorem Texcoco - mówiła z przekonaniem. - Gdy opowiadałeś mi wczoraj o Balamie, nie chodziło tylko o ciebie i o to, co was łączyło w przeszłości, prawda? I nie chodzi też o to, co on uczynił mnie. Musisz ścigać Balama, bo podejrzewasz, że ma tajny plan podboju plemion doliny Anahuac i wzięcia ich w niewolę pod panowaniem Majów. Jako przedstawiciel dumnego ludu Mexików nie możesz do tego dopuścić.

Kaana zdumiała jej przenikliwość, bo rzeczywiście domyśliła się prawdy.

- Powstrzymam go - rzekł ponuro.

- Ale jaki sens ma powstrzymanie Balama, jeżeli nic z tego nie wyniknie? Jeśli nic się nie zmieni? Jeśli dalej nasz lud będzie musiał uciekać z miejsca na miejsce, wypierany przez inne plemiona? Jeśli wciąż istnieć będzie groźba, że pojawi się nowy Balam? Musisz się za czymś opowiedzieć, Kaanie.

- Opowiem się, bądź spokojna - powiedział zdecydowanie. - Ale trzeba ci, Tonino, wiedzieć, że nie jestem władcą.

525

- Ależ jesteś, odkąd zostawiłeś za sobą bramy Mayapan. Od tamtej pory jesteś władcą, jesteś przywódcą tych ludzi.

- Sami chcieli mi się podporządkować, ja ich nie zmuszałem.

- A to jest właśnie cecha przywódcy! Dobrym władcą nie jest ten, który zmusza innych do posłuszeństwa, ale człowiek, za którym ludzie sami chcą podążać. Kaanie - zacisnęła mocno palce na jego ramieniu - jeśli naszym przeznaczeniem jest zamieszkać w dolinie Anahuac, jeśli czerwony kwiat naprawdę tam rośnie, jeśli są tam święte jaskinie, jak to zapowiedział Huitzilopochtli, to chcę, aby dolina stała się miejscem, gdzie mój syn będzie mógł dorastać bezpiecznie, gdzie prawo będzie szanowane, a tradycje przestrzegane, gdzie człowiek honoru będzie mógł nosić głowę wysoko.

Kaan milczał. Słońce powoli zalewało promieniami polanę. Ludzie wstawali i w niemym zdumieniu podziwiali cud. Kaan pocałował Toninę i odszedł, aby zorganizować polowanie, znaleźć ludziom pożywienie i przygotować ich do marszu ku dolinie Anahuac.

Robiło się coraz cieplej, a czarno pomarańczowe motyle sfruwały na wilgotną ściółkę leśną. Po południu ziemię pokrywał żywy dywan. Ludzie krzątali się wszędzie, ale uważali, by nie deptać motyli. Kaan i Tonina zajęli się swoimi sprawami. Oboje woleliby zrzucić brzemię odpowiedzialności, jaka na nich spoczywała. Woleliby uciec we dwójkę i znaleźć zaciszne miejsce, w którym mogliby się sobą nacieszyć.

Ale ciążyły na nich obowiązki: Tonina musiała znaleźć czerwony kwiat i jaskinie Aztlan, Kaan musiał

powstrzymać Balama przed rzezią ich ludu.

Nasz lud, pomyślała Tonina, obserwując, jak Kaan szkoli wojowników do bitwy. Kiedyś była dziewczyną z wysp, poławiaczką pereł. On był kiedyś bohaterem piłkarskim Majów. Dziś ona jest kobietą z ludu Mexica, strażniczką Księgi Tysiąca Tajemnic, a on Tenochem z Chapultepec, którego przeznaczeniem jest zostać bohaterem Mexików. Nigdy jeszcze

526

nie byli bliżej siebie, a równocześnie nigdy nie dzieliło ich więcej.

Trzy dni później gromada wyruszyła z leśnego obozowiska. Byli już znacznie silniejsi, odkarmili się, a poza tym znów wypełniała ich nadzieja. Mieli straż złożoną z młodych mężczyzn, gorliwych wykonawców poleceń ich mistrza Kaana. Wszyscy oczekiwali raju, gdy przybędą do miejsca, które zwie się Amecameca.

Gdy dotarli do początku szlaku zachodniego, przybiegł zwiadowca z wieścią, że armia Balama w sile ośmiu tysięcy wyruszyła w drogę.

- Dokąd zmierzają?

- Prosto do Amecameki.


Rozdział Sześćdziesiąty Dziewiąty.


Gdy dziwnie cichy i poważny orszak pielgrzymów, liczący ponad tysiąc ludzi, wkroczył od zachodu do doliny Anahuac, zatrzymał się, by przyjrzeć się ośnieżonym szczytom po przeciwnej stronie. Wszystkich ożywiała nadzieja - chorych i kaleki, starców, bezdzietne kobiety i mężczyzn spragnionych miłości, H’meen niesioną w koszu z Pókim na kolanach i Jednookiego, który wyciągał się do góry, by trzymać ją za rękę. Czy mają przed sobą Aztlan, który wyleczy cudownie wszystkie choroby i wybawi z wszelkich kłopotów? Czy to możliwe, by bogowie utrzymali to miejsce w tajemnicy przed innymi ludźmi aż do dzisiaj? H’meen marzyła: stanę się znów młoda, a Jednooki mnie pokocha. Jednooki marzył: stanę się wysoki, a H’meen mnie pokocha.

Zeszli ze wzgórz w dolinę, zajętą przez pola kukurydzy i bawełny. Zwiadowcy donosili, że armia Balama wciąż podąża ku Amecamece.

527

Pielgrzymi okrążyli płytkie jezioro. Chłopi przerywali prace polowe i obserwowali przemarsz wielkiego tłumu. Wychodzili z domów kupcy, a rybacy odkładali sieci i patrzyli ze zdumieniem. Żony wieśniaków wynosiły dzbany świeżej wody - hojność wobec świątobliwych pielgrzymów przynosi domowi szczęście.

Tego dnia zatrzęsła się ziemia; chaty i drzewa zakołysały się lekko. Kobiety tłumaczyły pielgrzymom, że to Popo - jak pieszczotliwie nazywano tu wulkan - ostrzega o możliwym wybuchu. Innym dowodem

aktywności wulkanicznej była chmura dymu wznosząca się nad szczytem w postaci gigantycznego grzyba.

Podniecenie Ixchel zamieniło się w niepokój i lęk. Czy to tutaj prorocze wizje Toniny mają się ziścić?

Pomyślała

o zmarłych rozrzuconych na równinie, których widziała Tonina. Może prowadzą tych niewinnych ludzi ku zagładzie?

I gdzie jest Cheveyo?

O zachodzie słońca rozbili obóz pod Xochimilco, osadą na południowym krańcu jeziora. Z zachwytem przyglądali się pływającym sztucznym wyspom, na których uprawiano różne rośliny. W ten sprytny sposób zwiększano areał gruntów, których brakowało. Kupili żywność i inne niezbędne rzeczy w pobliskich zagrodach. Potem Kaan zaintonował zbiorowe modlitwy. Wtedy znów ziemia zadrżała.

Nazajutrz rano, po modlitwach, paleniu kadzideł i złożeniu ofiar bogom, wyruszyli w drogę. Jezioro zostało za nimi, za to góry były coraz bliżej. Zobaczyli drewniane słupy wbite w ziemię, a na nich wypisane hieroglifami ostrzeżenia. Dla tych, co nie umieli czytać, umieszczono na słupach ryciny przedstawiające człowieka koło góry w kształcie stożka, z której szczytu wylatują kamienie, a jeden z nich trafia człowieka w głowę. To był niebezpieczny obszar, gdzie spadały odłamki wulkaniczne, kiedy Popo się gniewał.

Gdy Ixchel zobaczyła te znaki, poznała, że to jest ta sama równina, którą widziała Tonina w swojej wizji, bo Popo pluł w błękitne niebo czarnym dymem. Rozejrzała się po górskim

pejzażu, usianym rachitycznymi drzewami. Tu i ówdzie ciągnęły się stare łożyska lawy, czarne i jałowe, dowód poprzednich erupcji. Tak, na pewno jej ukochany Cheveyo jest tu w pobliżu! Ale gdzie rośnie czerwony kwiat, o którym mówił handlarz bębnami?

Do Amecameki mieli już tylko pół dnia marszu, ale słońce chyliło się ku zachodowi, więc Kaan nakazał

zatrzymać się na nocny postój koło Tlalmanalco, paru chatynek nad strumieniem, pod osłoną dębowo wawrzynowego zagajnika.

Zwiadowcy donieśli, że armia Balama rozbiła obóz na skraju dawnego łożyska lawy, gdzie nic nie rośnie.

Zagrodziła im drogę do Amecameki.

Wędrowcy sprawnie zakładali obozowisko. Pośród dębów i wawrzynów stawiali szałasy, namioty, wieszali hamaki i zasłony z opończy, zapewniające rodzinom minimum intymności. Wkrótce wesoło trzaskały ogniska, znad których unosiły się apetyczne zapachy, dzieci i psy jak zwykle bawiły się i poznawały otoczenie, wypuszczone z klatek indyki gulgotały, rozbrzmiewały śmiechy, kłótnie i muzyka.

Dla Kaana i jego garstki wojowników ten wieczór nie był taki jak zwykle. Musiał się różnić, bo jutrzejszy dzień nie miał być zwykłym dniem.

Trzymając Toninę w ramionach w namiocie z plecionych mat i płacht bawełny, Kaan modlił się bezgłośnie do Matki Księżyca, by zdjęła z niego brzemię odpowiedzialności. Podaruj mi jeszcze jeden dzień z moją

ukochaną, błagał boginię. Daj mi jeszcze jeden wschód słońca, jeszcze jeden wieczór. Przegnaj stąd Balama i jego armię. Udziel nam pokoju, pozwól bezpiecznie dotrzeć do świętych jaskiń Aztlan.

Ściskał Toninę mocno w objęciach. Spała już głęboko, bo dzisiaj kochali się szybko i rozpaczliwie. Kaan marzył o tym, by przenieśli się z tej doliny daleko, ku gwiazdom, do dawnych niewinnych dni, gdy wyruszyli z Mayapan. Nie umiał wtedy nawet rozniecić ogniska. Roześmiał się na to wspomnienie, ale po chwili spoważniał.

528

529

Błąd drukarski - pusta strona 530 i 531.

I tak modląc się do boga, którego prawie nie znał, Kaan, który nigdy nie uważał siebie za człowieka religijnego, oddał swoją duszę, serce, lęki i tęsknoty bóstwom i wysłał je ku gwiazdom, wśród których statecznie żeglowała Matka Księżyc rozsiewająca jasny blask. Czekał na odpowiedź.

I Quetzalcoatl przemówił.


Rozdział Siedemdziesiąty.


O świcie powietrze przesycał odór siarki. Kaan wprawdzie się nie wyspał, ale czuł się rześki i wypoczęty.

Rozpierała go energia, bo wiedział, że urodził się właśnie dla tej chwili, a całe dotychczasowe życie było ledwie przygotowaniem do niej. Tylko bogowie wiedzieli, jaki będzie wynik, ale Kaan był spokojny, bo wiedział, że stawi czoło dzisiejszej próbie z honorem i czystym sercem.

Tonina przyglądała się w milczeniu, jak się szykuje do bitwy. Namalował sobie farbą na twarzy szeroki czarny pas, poprzecznie, przez nos i policzki. Malując się, szeptał modlitwy. Zawiązał sobie włosy w węzeł

wojownika na czubku głowy, używając wstążki Toniny. I przy tym się modlił. Zawiązał opończę na ramieniu i oddał się pod obronę Matki Księżyca i Quetzalcoatla.

W jednej dłoni trzymał dzidę, w drugiej maczugę. Był gotów. Zwrócił się do Toniny, która dziś nie powiedziała jeszcze ani słowa.

- Ufasz mi? - zapytał z cicha.

- Tak.

- To zaufaj mi i w tym: nie mam dzisiaj zamiaru umierać. Nie mogę polec, bo w ten sposób poniósłbym klęskę, a wiesz, jakie jest moje nastawienie w tej sprawie. -

532

Uśmiechnął się wesoło. - Wiedz jedno - spoważniał - ani tobie, ani naszemu ludowi nie stanie się dzisiaj krzywda.

- Skąd tyle pewności? Siły Balama przeważają liczebnie, to wyćwiczone wojsko, dobrze uzbrojone.

- Ale Balam ma jedną zasadniczą słabość. I ja to wykorzystam. Nie martw się. Zwyciężymy.

- Skąd wiesz?

- Wiem, najdroższa Tonino, bo w nocy modliłem się do Quetzalcoatla o to, by mną pokierował, a on przemówił do mnie, tak jak kiedyś do ciebie. To jest coś, co już kiedyś wiedziałem, ale o czym zapomniałem. Quetzalcoatl mi o tym przypomniał.

Pocałował ją po raz ostatni i zostawił pod opiekuńczym cieniem lasu, i poprowadził swoich wojowników, których było czterystu dwudziestu i sześciu, na spotkanie z ośmioma tysiącami Balama.

Tonina patrzyła za nim z sercem wezbranym miłością i dumą, po czym zwróciła się do matki:

- Razem stawimy czoło wrogowi, Kaan i ja.

- Rozumiem - rzekła cicho Ixchel. I ona nie wiedzieć czemu nie bała się. Spędziła noc na studiowaniu Księgi Tysiąca Tajemnic i przywitała świt, mając niezachwianą pewność, że bogowie dziś sprzyjają jej ludowi i że uratuje ich cud. - Daj mi dziecko - powiedziała.

Ale Tonina postanowiła zabrać Tenocha ze sobą, w nosiłkach na plecach, tam gdzie było jego miejsce.

Zanim dołączyła do męża, przemierzyła cały obóz, prosząc setki ludzi, by poszli razem z nią, by podążyli za Kaanem, wsparli go. Przypominała im, jak się Kaan nimi opiekował, jak ich strzegł. Widząc ich niechęć, widząc sprawnych mężczyzn, jak odwracają wzrok, jak kręcą przecząco głowami, rzekła:

- Szlachetny Kaan podejmował za was wszystkie decyzje, walczył za was, zapewniał wam bezpieczeństwo.

533

Błąd drukarski - pusta strona 534 i 535.

Słońce podniosło się wyżej, zalało promieniami całą równinę, a Balam zawołał:

- Słuchaj mnie, Kaanie! Znalazłeś się dzisiaj w tym miejscu, bo cię tutaj wezwałem! - Nie mógł sobie odmówić chełpliwych przechwałek. To on wybrał miejsce na bitwę, to on postanowił, kto, gdzie i kiedy będzie walczyć. - To ja wysłałem handlarza bębnów, aby cię tutaj zwabił! - krzyknął wielkim głosem, tak że ludzie ukryci w pobliskim lesie też musieli słyszeć. - Wiedziałem, że dziewczyna tu przybędzie, a ty za nią. Tu nie ma żadnych świętych jaskiń. A teraz dopadłem ciebie, tak jak chciałem.

Zagrzani okrzykami wodza wojownicy Balama z pierwszych szeregów zaczęli wykonywać bojowe gesty i pozorowane ataki - zgodnie z pradawną sztuką wojenną Majów i ludów Nahua. Rzucali się do przodu i cofali, dźgali dzidami i wydawali groźne okrzyki, które odbijały się echem po dolinie. Okrzyki podjęły

dalsze szeregi, jeden po drugim, aż do tyłów, których pilnowali kuzyni Balama, aby zapobiec dezercjom.

Ryk tysięcy rozochoconych gardeł zagłuszył pomruki dobywające się z wnętrzności Popocatepetla.

Za Balamem stali trębacze i chorążowie czekający na sygnał. Gdy Balam skinął ręką, trębacze podnieśli do ust ogromne konchy i zadęli w nie, dając wojsku sygnał do natarcia. Następnie chorążowie rozbiegli się w różnych kierunkach, a za każdym ruszyli wojownicy z ich oddziałów.

Przestrzegano jednak zwyczaju, że przed bitwą wodzowie nieprzyjacielskich stron spotykali się na ziemi niczyjej, pomiędzy swoimi wojskami. Balam czekał, co zrobi Kaan, a równocześnie zerkał na Toninę. Jego ludzie dostali specjalny rozkaz: dziewczyna jest wyłącznie do dyspozycji wodza.

Stojąc na czele garstki swoich ludzi, Kaan szacował wzrokiem ogromną nieprzyjacielską armię i słuchał jej ryku, który wypełnił dolinę i zamarł. Zauważył, że w szeregach sił Balama są przedstawiciele najróżniejszych plemion: Zapotekowie,

536

Otomi, Majowie. Wielu stało w dumnych, bojowych pozach, ale inni sprawiali wrażenie winowajców, zwieszali wstydliwie głowy. Kaan wiedział dlaczego. Rozkazuje im cudzoziemiec i zmusza do walki z pobratymcami. Choć mieszkańcy doliny dzielili się na liczne skłócone plemiona, wszyscy mówili językiem nahuatl, a wielu wierzyło, że wywodzą się z Aztlan. Dowodził tą armią Maja. Nie był jednym z nich. Nie znał ich mowy i czcił obcych bogów. Większość wojowników Balama znalazła się w szeregach jego armii, bo mieli do wyboru przyłączyć się lub zginąć. Byli niewolnikami odartymi z czci, trzymanymi tu siłą. I źle się z tym czuli. Wojownik powinien być dumny. Powinien walczyć za sprawę, w którą wierzy. Powinien iść za wodzem, którego szanuje i kocha.

Kaan wrócił spojrzeniem do Balama, przyjrzał się dawnemu druhowi po raz pierwszy od rozstania na przesmyku, piętnaście miesięcy księżycowych temu. Aż się wzdrygnął z gniewu. Ten człowiek zhańbił

Toninę.

Nagle przypomniał sobie pewien dzień: miał wtedy dwanaście lat. Poszedł z kolegami z akademii piłkarskiej na targowisko i spotkał tam matkę. Ona się ucieszyła, była dumna, że gra w piłkę. I on się ucieszył. Ale gdy zagadnęła go, a on miał już jej odpowiedzieć, zauważył pełne potępienia spojrzenie Balama. Odwrócił się i udał, że jej nie poznał. Zrobił jej wielką przykrość. Balam spojrzał na niego potem, jak sądził wtedy Kaan, z podziwem. Dziś wiedział co innego: to była mina tryumfatora. Uświadomił sobie, że przez kawał życia starał się temu człowiekowi przypodobać i był przez niego manipulowany. Dzisiaj jednak był Tenochem z ludu Mexików, a przed sobą miał najeźdźcę, który próbował podbić dolinę Anahuac.

To jest nasza ziemia.

Te wszystkie myśli przemknęły mu przez głowę w mgnieniu oka. Naraz poczuł sens życia. Zdało mu się, że jego duszę spowijała dotąd ciemna zasłona, która teraz rozdarła się i opadła, by mógł przejrzeć na oczy po raz pierwszy w życiu

537

Błąd drukarski - pusta strona 538 i 539.

Twarz Balama stała się czerwieńsza niż wojenna farba, która ją pokrywała, na szyję wystąpiły mu żyły. Ale kuzyn wytrzymał jego spojrzenie. Nad doliną zapadła taka cisza, że słychać było tylko łopot proporców i chorągwi. Kaan wstrzymał oddech, modląc się, by Balam się nie wycofał.

A jednak. Ku zaskoczeniu Kaana Balam warknął:

- Masz rację, kuzynie. - Po czym odezwał się do Kaana: - Twoi wojownicy przeciw moim. Walczymy na śmierć i życie.

Założywszy z powrotem na głowę olbrzymi pióropusz, Balam odszedł dostojnym krokiem do swojej armii.

Kaan wrócił do Toniny. Powiedział, że plan się nie powiódł, więc powinna teraz dla własnego dobra wycofać się do lasu.

- Zabierz Tenocha w bezpieczne miejsce. A ty, Jednooki, odprowadź H’meen i Ixchel.

Odmówili mu jednak. Jeśli mają umrzeć, to umrą razem. Kaan zwrócił się do wojowników:

- Nadeszła godzina chwały. Walczcie dzielnie, a bogowie przyjmą was do swego świetlistego królestwa.

Ich twarze promieniały dumą. Wczoraj wieczorem rozmawiał z każdym z nich, gdy ostrzyli przed walką włócznie i odmawiali modlitwy z wyznaniem grzechów. Dodawał im otuchy i nie pokazywał po sobie lęku.

Teraz powiedział:

- Wyobraźcie sobie, że to jest gra, mecz. Stanowimy dwie drużyny, które spotykają się na boisku. Ja się zajmę Balamem. - Zrozumieli. Taką taktykę stosowano często na boisku piłkarskim. Gdy wyeliminuje się kapitana, drużyna traci spójność. - Wy utorujcie mi drogę - wskazał czterech członków Bractwa Dziewięciu. - Zajmijcie się przybocznymi Balama. Każdy z was ma sobie wybrać jednego i skupić się tylko na nim, jakby był piłkarzem drużyny przeciwnej. Trzymajcie się go, póki go nie wyeliminujecie, dopiero potem zajmijcie się następnym. Skupcie się na tym, by się dostać na

tamtą stronę pola bitwy. Nie myślcie, że to walka, tylko że prowadzicie atak na bramkę przeciwnika.

Po czym stanął twarzą ku wojskom Balama, czekając na sygnał do bitwy odegrany przez trębaczy na muszlach. Ku zaskoczeniu Kaana nagle wystąpiła do przodu Ixchel. Stanęła dumnie wyprostowana, z Księgą Tysiąca Tajemnic przyciśniętą do piersi.

- Szlachetny książę! - zawołała do Balama. - Bogowie przyzywają nas ku miejscu u podnóża gór, które wznoszą się za tobą. Tam jest nasze przeznaczenie. Czy przepuścicie nas?

Balam wykonał ordynarny gest, który nie pozostawiał wątpliwości co do swej wymowy. W tej samej chwili ziemia zadrżała. Żołnierze pomyśleli, że to kolejne trzęsienie ziemi. Ale to było stąpanie tysięcy stóp, gdy od podnóża gór pokazała się następna armia i dołączyła do szeregów żołnierzy Balama. Ich

mocarny wódz podszedł dumnym krokiem i stanął ramię w ramię z Balamem.

- Odejdź! - rozkazał Kaan Toninie. - Tu nie ma miejsca dla ciebie i dziecka. Weź Ixchel, Jednookiego i H’meen i idźcie stąd. Błagam cię.

Nim odpowiedziała, w szeregach wojska Balama zrobiło się jakieś poruszenie. Rozległy się śmiechy. Kaan i Tonina rozejrzeli się zdezorientowani i zobaczyli, że to ich ludzie wychodzą z bezpiecznej kryjówki w lesie. Kobiety, dzieci, starcy. Każdy trzymał w ręku jakąś zaimprowizowaną broń: kije, kamienie, kuchenny nóż. Pospolite ruszenie nie mogło się wprawdzie równać z regularnym wojskiem Majów, niemniej wywarło wrażenie.

Na czele stali opiekunowie H’meen, którzy zwrócili się do Kaana:

- Wybacz nam tchórzostwo, czcigodny Kaanie. Baliśmy się. Ale gdy zobaczyliśmy, że przybywa przeciw nam druga armia, zrozumieliśmy, że nie możemy was zostawić na rzeź.

540

541

Błąd drukarski - pusta strona 542 i 543.

Mój lud wierzy, że Huitzilopochtli nie mówił o ziemi naszych przodków, ale o nowej krainie, takiej jak ta nad brzegami jeziora Texcoco. I zaprowadzi nas ku niej, dając swój znak.

- Jaki znak?

- Dość tej gadaniny! - wrzasnął Balam.

Martok odkrzyknął, że nie zamierza walczyć z własnym pobratymcem.

- To będę się bił sam! - zawołał Balam i unosząc broń, rzucił się z dzikim wrzaskiem na Kaana, a tysiące jego żołnierzy tuż za nim, wydając okrzyki mrożące krew w żyłach.

Byli coraz bliżej. Garstka wojowników Kaana nastawiła włócznie. A wtedy…

Dolinę wypełnił ogłuszający grzmot. Ziemia się zatrzęsła, a niebo w mgnieniu oka zasnuła ogromna czarna chmura, zasłaniająca poranne słońce tak, że zrobiło się ciemno. Na równinie i w całej dolinie ludzie odwrócili głowy i zobaczyli, że majestatyczny Popocatepetl wybuchnął straszliwym gniewem i oburzeniem. Wojownicy i ich wodzowie, kobiety, starcy i dzieci stali nieruchomo, patrząc jak zaklęci, na kłębiące się białe, szare i czarne dymy, które wypływały ze szczytu. W końcu instynkt wziął górę, nogi odżyły i wszyscy rzucili się do ucieczki.

Najstarsi ludzie nie pamiętali takiego wybuchu Popo. Groźna chmura zaczęła spływać po zboczach ku dolinie. Wulkan pluł gazami i popiołem, a chmura ogarniała dolinę niczym ogromna fala przyboju, spowijała wszystko duszącym, trującym mrokiem. Z nieba spadały kamienie, pumeks, odłamki szkła wulkanicznego.

- Pomóż mi to zdjąć! - krzyknęła Tonina, a Kaan pospiesznie odpiął pasy mocujące na plecach nosiłki z dzieckiem.

Trzymając syna przed sobą, Tonina ruszyła biegiem. Kaan za nią. Ale dokąd uciekać? Gdzie się schronić, gdy z nieba lecą kamienie?

544

Kaan prowadził żonę z dzieckiem do lasu i nie zauważył Balama, który podbiegł do nich z tyłu z nastawionym oszczepem. Zamachnął się, wycelował i już miał nim cisnąć, gdy nagle stanął z wyrazem przerażenia i szoku na twarzy. Zobaczył przed sobą Jednookiego i poczuł w trzewiach chłód wbitego po rękojeść ostrza.

Usłyszawszy zduszony okrzyk, Kaan odwrócił się błyskawicznie i zobaczył, jak Balam chwieje się i upada.

Jednooki pochylił się nad nim i wysoko uniósł zakrwawiony nóż.

- Stój! - krzyknął Kaan.

W mroku, w zasnutym dymem powietrzu coraz trudniej było cokolwiek zobaczyć. Gęsta chmura popiołu i gazów zbliżała się. Gór już nie było widać, znikły też Amecameca i stare łożyska lawy. Panowało zamieszanie, tysiące ludzi biegało na oślep w popłochu, nawoływało. Niektórzy padali ogłuszeni, a z nieba wciąż sypał się gruz.

Krzyknąwszy do Toniny, by skryła się głębiej w lesie, Kaan podskoczył do leżącego Balama i chwycił

Jednookiego za nadgarstek.

- Panie! - zawołał karzeł, przekrzykując grzmoty i kuląc się pod gradem kamieni. - Pozwól mi! To on cię skierował daleko od Teotihuacan. Kazał cię okłamać, że czerwony kwiat rośnie w Copan. A mnie nigdy nie napadł żaden jaguar. To był ten pies! Pozwól mi go zabić! Mam do tego prawo!

Ziemia się zatrzęsła tak gwałtownie, że Jednooki stracił równowagę i upadł.

- Idź, zaopiekuj się Toniną! - krzyknął do niego Kaan, pokazując w kierunku lasu. Wziął Balama na ręce i zaciągnął pod osłonę wielkiego dębu, gdzie kuliła się gromada ludzi. Ukląkł przy rannym. Ziemia uspokoiła się na chwilę, aż wszystkim zrobiło się dziwnie.

Dym, popioły i gazy wciąż wylewały się z krateru. Słońce zamieniło się w mdłą, pomarańczową kulę, której blask nie mógł się przedrzeć przez zasłonę. Balam zaczerpnął powietrza, w gardle zabulgotała mu krew.

545

- Dobrze nam było razem - wychrypiał. - Byliśmy druhami. Bohaterami.

Kaan wsunął rękę pod plecy Balama, uniósł go, by mu ulżyć. Czuł już tylko litość nad nim.

- To twoje dziecko… to chłopak czy dziewczynka?

- Mam syna - rzekł poważnie Kaan.

- Druhu! - odezwał się Balam. Błyskał białkami oczu, a z ust chlustała mu krew. - Wysłuchaj mojego wyznania grzechów…

Rozpoczął modlitwę od słów k’inn kiichpan, „piękne słońce”, które kiedyś Tonina zrozumiała mylnie jako

„cierpię”. Ale Balam cierpiał naprawdę, to było widać. Z trudem oddychał, ledwie mówił, ale usilnie wymieniał grzechy, chcąc zapewnić sobie drogę do raju.

- Kaanie, druhu, to ja zabiłem Jadeitowe Niebo. Wśród grzmotów erupcji i ludzkich krzyków Kaan nie był

pewien, czy się nie przesłyszał.

- Co powiedziałeś? - zbliżył ucho do ust Balama.

- Zabiłem ją. Chciałem ją… dźgnąć nożem, ale… walczyła… broniła się… Uderzyłem ją…

Kaan wpatrywał się w twarz Balama, w jego majańskie rysy, które kiedyś chciał naśladować, a teraz nimi pogardzał. Docierała do niego straszliwa prawda. Wpatrywał się w mięsiste wargi czyniące wyznania tak potworne, że wprost nie do uwierzenia. Ale uwierzył od razu.

Wydał z siebie krzyk udręki, zerwał się na równe nogi, wbił wzrok w leżącego. Żar i wściekłość buchającego ogniem wulkanu stały się teraz udziałem Kaana. Jadeitowe Niebo… zamordowana przez jego druha… Coś śliskiego chwyciło go za kostkę nogi. Kaan spojrzał w dół i zobaczył, że to zakrwawiona dłoń Balama.

- To w odwecie za Sześć Gołębic i Zival… - wyrzęził. - I śledziłem cię od tamtej pory, planując zemstę.

Kaan miał ściśnięte gardło, a łzy wściekłości płynęły mu po policzkach.

546

- Skoro mnie tak nienawidziłeś - wyrzekł przez zęby - to dlaczego wtedy, w Mayapan, nie zabiłeś mnie?

- Potrzebowałem cię. - Krew już buchała Balamowi z ust. - Gdy odebrano mi Sześć Gołębic i Zival, byłeś jedynym sensem mojego życia. Mogłem żyć tylko dopóty, dopóki ty żyjesz. Przy życiu trzymała mnie myśl o zemście. To jeszcze nie wszystko - wyszeptał. - Dalece nie wszystko…

Kaan patrzył z zaciśniętymi pięściami, beznamiętnie, na zgon Balama. A potem zapadła ciemność.

Całkowita i zupełna, jak bezgwiezdna i bezksiężycowa noc. Wielka wulkaniczna chmura dotarła na równinę i spowiła świat duszącym uściskiem. Ptaki spadały na ziemię martwe z głuchymi plaśnięciami.

Niebezpieczne odłamki szkła wulkanicznego i pumeksu sypały się jak grad. Nie było czym oddychać.

Popiół opadał na głowy i ramiona. Ku przerażeniu Kaana drzewa stanęły w płomieniach. Wybuchł pożar.

Oczy i płuca piekły żywym ogniem.

- Tonino! - krzyknął.

Znalazł ją wśród innych. Wdmuchiwała dziecku powietrze z własnych płuc, tak jak to uczyniła z Kaanem, gdy tonął w cenote w Chichen Itza.

- Musimy stąd uciekać! - sapnęła.

Kaan rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył nic prócz czarnego dymu. Dokąd uciekać? Którędy?

Nagle z dymu wyłonił się wódz Martok z dużą grupą wojowników.

- Chodźcie za mną! - krzyknął donośnie. - Pokażę wam drogę.

Ziemia znów zadrżała, rozległy się przeraźliwe krzyki i piski. Z nieba wciąż spadały kamienie i ptaki.

Grupka skupiona wokół Toniny ruszyła za Martokiem, ale Kaan wciąż rozglądał się niespokojnie. W dymie nic nie było widać, nie było czym oddychać, oczy i płuca piekły. Którędy? Którędy? Góra grzmiała i trzęsła się, wykasływała dym, popiół i gazy. Czy zaraz popłynie lawa, jak w czasach przodków? Jeśli tak, to lepiej być jak najdalej od Popocatepetla.

547

Kaan otoczył ramieniem Toninę, która przyciskała do piersi Tenocha, owiniętego dla ochrony bawełnianą opończą Kaana. Szli za Martokiem, ale Kaanowi wciąż się zdawało, że podążają w złym kierunku.

Zatrzymał się, obejrzał przez ramię, zobaczył przebiegającego obok mężczyznę z zakrwawioną twarzą.

Wtem z dymu wyłonił się wielki ptak i przeleciał nisko nad ich głowami, omal nie trącając Toniny. To był

orzeł.

Przyglądali mu się. Jak to możliwe, że żyje, skoro inne ptaki spadały na ziemię? Nagle Tonina zrozumiała.

We śnie, który miała dawno temu w Mayapan, Dzielny Orzeł tak jej powiedział: „Gdy naprawdę będę ci potrzebny, przybędę”.

- Czekaj! - zawołała do Martoka. - Nie tędy! Tamtędy! Za orłem!

Ptak leciał nisko, robił pętle, gdy ludzie nie nadążali, upewniał się, że za nim idą. Wiódł ich w przeciwną stronę, niż chciał prowadzić Martok. Gdy przeszli kawałek drogi, Kaan kazał Toninie iść dalej, a sam wrócił, by wyprowadzić innych. Zniknął w czarnej chmurze.


Rozdział Siedemdziesiąty Pierwszy.


Gdy czarna chmura w końcu się rozwiała, ci, co przeżyli, obejrzeli się za siebie i zobaczyli równinę zasłaną trupami i nieprzytomnymi ludźmi. Prorocza wizja Toniny ziściła się. W takim razie - gdzie jest jej ojciec?

Martok kazał gromadzie zatrzymać się i odpocząć. Dać tym, co zostali z tyłu, szansę dogonienia ich. Nad

ich głowami orzeł kreślił leniwe kręgi.

Ixchel najpierw pomogła Toninie, a gdy się upewniła, że dziecko czuje się dobrze, poszła sprawdzić, co z H’meen, która jak się okazało, przeżyła piekło, nie ponosząc żadnego

uszczerbku. Ixchel znalazła ją z prychającym Pókim w ramionach. To Jednooki dbał o to, by królewskiej zielarce nic się nie stało. Pozostali siedzieli, otrząsając się z oszołomienia i łapiąc oddech. Martok stał ze skrzyżowanymi na piersi rękami i z podziwem patrzył na dziwaczny tłum, który chciał stawić czoło armii Balama.

Podszedł do Ixchel, która opatrywała ranę na czole jednego z opiekunów H’meen, i zapytał:

- Kim wy naprawdę jesteście? Skąd przybywacie? Ixchel, upewniwszy się, że mężczyzna nie krwawi, odpowiedziała Martokowi:

- Przybywamy do doliny Anahuac, by odnaleźć jaskinie Aztlan.

- Aztlan! Przecież wszyscy wiedzą, że Aztlan jest daleko na północy.

Ixchel kiwnęła głową. Teraz już wiedziała, bo Balam w swych przechwałkach przyznał się, że ich tu sprowadził, by wpadli w pułapkę.

- Szukamy też mężczyzny imieniem Cheveyo. Powinien być gdzieś tutaj. To szaman. Może coś o nim słyszałeś?

Martok potarł blizny na łysinie. Jak wszyscy miał włosy i ramiona przysypane wulkanicznym popiołem.

- Tak, Cheveyo, święty mąż z ciekawą opowieścią, Ixchel aż podskoczyła.

- Słyszałeś o nim?

- Poznałem go! Piłem z nimpulque. Mówił, że jego żona pochodzi z Mexików, dlatego do nas dotarł.

Opowiadał nam, że zakopano go w podziemnej jaskini koło Palenque. Udało mu się uciec, ale jego żona pozostała uwięziona, nie zdołał jej znaleźć. To było dawno temu. Od tamtej pory błąka się, szukając Aztlan. Mieszkał z nami jakiś czas, ale ruszył dalej. Ciekawa sprawa. Cheveyo miał z nami zostać dłużej i byłby tu teraz, ale nawiedził go proroczy sen, nakazujący mu uciekać.

Ixchel otarła łzę.

548

549

- Sen?

- Bardzo dziwna sprawa. Miał wizję, w której stara kobieta kazała mu opuścić to miejsce, bo tu nie jest bezpiecznie. Cheveyo mówił, że kobieta z jego wizji wyglądała na staruszkę, ale on wiedział, że jest młodą, najwyżej siedemnastoletnią dziewczyną.

Tonina i H’meen spojrzały na siebie porozumiewawczo. Przypomniały sobie swoją wspólną wizję po tym, jak zażyły peyotl.

- Dokąd się udał? - spytała z nową nadzieją Ixchel.

- Wspominał o jakimś klasztorze, chciał go odwiedzić. To gdzieś za miastem Tlaxcala. Pewnie jeszcze tam przebywa.

- Czy do tego klasztoru bardzo daleko? Martok pokręcił głową.

- Dwa dni drogi.

- Dzięki ci - rzekła Ixchel. Gdy odnajdzie Cheveya, ruszą razem szukać Aztlan. Potrwa to miesiące czy lata, co za różnica?

Tonina uspokajała płaczące dziecko, ale równocześnie z niepokojem wpatrywała się w ścianę dymu.

Gdzie jest Kaan?

Słońce uniosło się wyżej. Z dymu wyłaniało się coraz więcej ludzi - poturbowanych, kulejących, kaszlących, słaniających się na nogach, wspierających się o siebie nawzajem - wojowników, kobiet, dzieci.

Tonina już zaczęła wpadać w panikę, ale w końcu pojawił się i Kaan. Niósł na rękach czyjeś dziecko i wyprowadzał z dymu grupę ludzi.

Podbiegła do niego. Padli sobie w ramiona. Potem Kaan rozejrzał się po ogromnym tłumie, który zgromadził się na równinie. Wojownicy Balama, współplemieńcy Martoka, pielgrzymi Ixchel - wszystkich połączyła katastrofa. Dym nadal unosił się w niebo, od czasu do czasu ziemią wstrząsało drżenie, ale znajdowali się na tyle daleko od wulkanu, że nie groziły im ani trujące gazy, ani lecący z nieba gruz.

- Dokąd teraz? - zapytał Martok.

Kaan popatrzył w niebo na krążącego orła. Wyprowadził ich z dymu. Czy pokaże im dalszą drogę? Tonina podniosła wzrok z tą samą myślą. Przypomniała sobie proroctwo boga Huitzilopochtli z Księgi Tysiąca Tajemnic, mówiące o tym, że orzeł zaprowadzi lud Mexica do jego obiecanego domu. Złożyła ręce przy ustach i zawołała w niebo:

- Czcigodny Dzielny Orle, wiem, że to ty! To ja, Tonina. Dziękujemy za wyprowadzenie z niebezpieczeństwa. Ale czy teraz mamy dalej iść za tobą?

W odpowiedzi wielki ptak zniżył lot, śmignął, aż ludzie schylili głowy, potem wzbił się wysoko i poszybował prościutko nad jezioro Texcoco. Ludzie poszli za nim, z Kaanem, Toniną, Ixchel i Martokiem na przedzie.

Wędrowali do wieczora. Odeszli na tyle daleko od dymiącego wulkanu, że mogli już swobodnie oddychać, a oczy przestały ich piec. Orzeł prowadził ich cały czas, szli za nim z niezachwianą pewnością. Słońce stało już nisko na zachodzie, gdy zobaczyli, że ptak szybuje nad jezioro Texcoco, a w końcu przysiadł na samotnej skale na środku moczarów.

Tysiące ludzi zebrało się nad brzegiem jeziora - wojownicy i pielgrzymi, okoliczni rolnicy, których pola pokrył popiół, wieśniacy, których chaty runęły w trzęsieniu ziemi - i patrzyło na orła. Dostrzegli dwa zdumiewające szczegóły: ptak trzymał w dziobie węża, a przysiadł na kolczastej opuncji wyrastającej ze szczeliny w skale.

A opuncja kwitła, kwitła jaskrawo szkarłatnie, kwiat jarzył się w zachodzącym słońcu i miał płatki ułożone w kształt wywiniętego kielicha.

- To znak! - zawołał olśniony Martok. Zwrócił się do Kaana: - Synu, to znak, o którym mówiłem. Znak obiecany przez boga Huitzilopochtli.

- Tak, to jest znak - wyrzekła Ixchel podniosłym tonem, choć głos jej drżał. - Przez dziesięć pokoleń błąkaliśmy się po tej ziemi jako wyrzutki, wszędzie niemile widziani, bez własnego domu. Ale dawno temu Huitzilopochtli

550

551

przyrzekł nam, że orzeł zaprowadzi nas do domu, usiądzie na kaktusie z wężem w dziobie.

- Jak się tam dostaniemy? - zapytał Jednooki. Jezioro było wprawdzie płytkie, na tyle płytkie, że nie dało się w nim pływać, ale człowiek niskiego wzrostu miałby kłopoty z dotarciem w bród przez grząskie mokradła, błota i porosłe sitowiem rozlewiska.

Kaan rozejrzał się po rozległym, rojącym się od komarów bagnie i już wyobrażał sobie solidne suche groble, które zbudują, by mieć dostęp do brzegu, połacie ubitej ziemi wznoszące się nad mokradłem. Z

czasem ziemne nasypy zastąpi kamień i cement, a wyspa stanie się ośrodkiem handlowej wymiany i kontaktów między ludźmi.

- Podzielcie się na grupy, niech silni mężczyźni i kobiety przeniosą tam słabych i starych. Od razu założymy tu obozowisko, by zaznaczyć, że ta skała należy do nas. Nie zapomnijcie o wodzie w dzbanach i bukłakach. Każdy może do nas dołączyć, ale nikt nas nie zdoła stąd wyprzeć.

Dobrze czuł się jako przywódca i przyjął za swoją wizję Toniny o centralnej władzy w dolinie Anahuac, z jednolitym prawem, normami, z bezpiecznym handlem i podróżowaniem, dla wspólnej korzyści wszystkich. Księga Praw spisywana przez H’meen przez całą wędrówkę będzie podstawą prawa tej krainy.

Ruszyli przez moczary. Silni mężczyźni nieśli dzieci i słabszych towarzyszy, inni szli samodzielnie. Tysiące ludzi o najróżniejszych losach, z tysiącami marzeń, przekonań i wierzeń - zjednoczonych tą samą nadzieją.

Kaan i Tonina pierwsi doszli do ogromnego głazu i spojrzeli w górę na orła, który majestatycznie siedział

na kaktusie. Nie odleciał mimo przybycia tak licznej gromady. Wokół skały było dość suchego terenu, by zmieścili się wszyscy. Ixchel, gdy przybyła z Jednookim i H’meen (tych dwoje dotarło na barkach wiernych opiekunów), znalazła na skale coś w rodzaju wystającej półki. W sam raz na ołtarz. I tu właśnie

postanowiła odprawić pierwsze modły po przybyciu do nowego domu.

H’meen znalazła suche miejsce dla swojej kroniki. Wyjęła farby i pędzle, chcąc zarejestrować na świeżo symboliczne spotkanie z orłem. Jednooki, praktyczny jak zwykle, zbierał drewno i patyki na ognisko, bo wiedział, że na tej wyspie ogień im będzie potrzebny.

Kaan rozglądał się po niewielkim wyniesieniu ze skałą, po rozległych mokradłach wokół, patrzył na brzeg, skąd wciąż nadchodzili nowi ludzie. Daleki Popocatepetl już się uspokoił, ale dym z wierzchołka miał się unosić jeszcze przez wiele miesięcy. Więzy Kaana z Mayapan zostały zerwane do reszty. Członkowie Konsorcjum nie mieli nic wspólnego ze śmiercią jego żony. Jadeitowe Niebo i ich syn cieszyli się błogosławieństwem przebywania w Trzynastym Raju. Matka już nie żyła, a ponieważ prowadziła przykładne życie, z pewnością nie omieszkała wyznać przed śmiercią grzechów, więc i ona bytowała wśród bogów w krainie szczęśliwości. Wiedział też, że skoro był tak długo nieobecny, król musiał przejąć jego majątek i ziemię.

Nie zależało mu na nich. Dawne życie w Mayapan było tylko przygotowaniem do teraźniejszości. Nie będzie sobie zaprzątał głowy ani tym miastem, ani Balamem, ani dawnym życiem. Już przemyśliwał, w jaki sposób zamienić tę nagą skałę w większą wyspę, połączyć ją z suchym lądem, stworzyć pływające ogrody, takie jak w Xochimilco, jak sprowadzić budulec - drewno i kamień - na nowe wielkie miasto, które tu powstanie i rozwinie się w kwitnący ośrodek sztuki, nauki i kultu religijnego.

Stojąc u boku Kaana, Tonina również przyglądała się otaczającym ich moczarom. Znów znalazła się blisko wody. To wprawdzie nie morze, nawet nie głębokie jezioro, niemniej jednak - woda. Być może z czasem, gdy dosypią ziemi, gdy zbudują groble, spływająca z gór woda da się tu zatrzymać i powstaną głębokie baseny. Znów będzie mogła pływać.

552

553

Wspominając wydarzenia, które ją tu doprowadziły, Tonina w końcu zrozumiała, dlaczego Dzielny Orzeł

tak nalegał tamtego dnia po wyjściu z ogrodów królewskich, by wracali do rezydencji Jadeitowego Nieba, a nie opuszczali Mayapan. Nie pozwolił, by wyruszyła sama na południe do Quatemalan - za to poprowadził ją do Kaana. By ich losy się połączyły.

Jeszcze nie powiedziała Kaanowi o swoich przeczuciach, że nosi już pod sercem nowe życie - dziecko, w którego żyłach będzie płynęła krew ludu Cheveyo, zwanego Ludem Słońca, z dalekiej północy, a także krew Mexików, jak również krew dalekiej przodkini, która trzysta lat temu poznała jasnoskórych cudzoziemców, gdy ich okręt rozbił się na wschodnim wybrzeżu, Mężów Morza Północnego, którzy mieli dowód na to, że Quetzalcoatl wróci, jak przyrzekł.

Do wojowników Martoka dołączył tymczasem kolejny tłum starców, kobiet i dzieci. To matki, żony i siostry wojowników, które w oddalonym obozie czekały na wynik bitwy, a teraz pospieszyły na brzeg jeziora, by wraz z mężami wyruszyć na wyspę ze skałą i kaktusem. Tonina widziała, że wszyscy są podobni do Kaana, a także do niej, bo i on, i ona należeli do tego samego plemienia - ludu Mexica.

Prawdopodobnie byli w tym tłumie jej kuzyni, ciotki, wujowie.

Ku zaskoczeniu Toniny wielki tłum wcale się nie rzucił, jak się tego obawiała, na czerwony kwiat, by go zerwać i wykorzystać uzdrawiającą moc. Setki ludzi podchodziły spokojnie, z szacunkiem i podziwem, wiedząc, że uczestniczą w cudzie, w wydarzeniu nadprzyrodzonym, przełomowym. Zdawali sobie sprawę, że bogowie, choć niewidzialni, są wśród nich obecni. Czuli, że są ludźmi wyjątkowymi, bo bogowie ich pobłogosławili, wystawili na najcięższe próby, doświadczyli cierpieniem po to, by doprowadzić do nowego domu.

Tonina zwróciła oczy na Dzielnego Orła, który w końcu rozpostarł wspaniałe skrzydła i wzbił się z kaktusa w niebo. Krążył nad nimi przez chwilę, a Tonina w tym czasie modliła

się bezgłośnie. Drogi Dzielny Orle, wyświadcz mi, proszę, jeszcze jedną przysługę. Opowiedz moim braciom delfinom

o tym, co mi się przydarzyło. Poproś delfiny, aby - jeśli Wyspa Pereł nadal istnieje, a Guama i Huracan uratowali się z wielkiej burzy - zaniosły tam wieść, że mam się dobrze i jestem szczęśliwa.

Orzeł wydał okrzyk i poszybował w dal.

Tonina zdjęła z szyi rzemyk, na którym wisiał woreczek noszony przez nią, odkąd wyruszyła z Wyspy Pereł. Zanim weszła do czółna, pochyliła się i nabrała w dłoń trochę piasku. Wsypała go do woreczka na leki, w którym miała też błękitną muszelkę i ząb delfina, potężne talizmany wiążące ją z wyspą. Teraz otworzyła woreczek i wsypała jego zawartość do wody jeziora Texcoco - kawałek Wyspy Pereł i morza, które ją otacza. Odtąd już na zawsze pozostanie w dwóch domach: starym i nowym.

Obserwując odprawiany przez Toninę wzruszający rytuał, Jednooki rozdmuchał świeżo rozniecone ognisko i popatrzył na H’meen. Choć przeżyli wspólnie ciężkie chwile, wyglądała zdrowo i silnie. To nadzieja - Jednooki dobrze o tym wiedział - działała jak odmładzająca woda życia.

Znał też tajemnicę serca H’meen. Wprawdzie nigdy go nie wypowiedziała, ale on zgadł, o czym marzy, po wyrazie jej oczu, gdy trzymała na rękach małego Tenocha. Dzisiaj rano zginęło wielu ludzi. Osierocono niejedno dziecko. A jeśli się nie znajdzie sierota, Jednooki poszuka biednego rolnika, który ma zbyt wiele gąb do wyżywienia, i według dawnego obyczaju odkupi od niego najmłodsze dziecko. Da je H’meen, da jej to, o czym w skrytości marzy. A potem zwiążą się węzłem małżeńskim - a jeśli bogowie zechcą i zechce sama H’meen, Jednooki wprowadzi ją delikatnie i czule w tajniki fizycznego związku między mężczyzną a kobietą.

H’meen tymczasem zanurzała pędzelek w farbie i rysowała na nowej karcie kroniki hieroglif oznaczający orła. Postanowiła właśnie, że spośród tutejszych dzieci wybierze najbystrzejszą dziewczynkę i wyuczy ją na kolejną królewską

554

555

h’meen. Przekaże jej całą zebraną wiedzę, wręczy księgi i kronikę ich wędrówki z Mayapan.

H’meen chciałaby żyć długo, ale wiedziała, że nie jest to jej pisane. Zresztą kto z nas wie, jak długo pisane mu żyć? Wspomniała tych, którzy zginęli w porannej erupcji i pomyślała: tajemnica szczęścia polega na tym, by każdą chwilę życia przeżyć z taką wrażliwością i wdzięcznością, jak to tylko możliwe.

Martok dotarł na wyspę, niosąc na rękach dwoje dzieci. Odszukał urodziwą kobietę z rodu Mexica o wspaniałych białych włosach, Ixchel, która przetrwała wybuch wulkanu, cały czas trzymając przy piersi zawiniętą w pióra księgę. Piękna kobieta. Zastanawiał się, czy ma męża. Sam był od lat wdowcem.

Siwowłosy weteran wielu bitew już od dawna nie spojrzał na kobietę jak na kandydatkę na żonę. A dzisiaj

- może to jakiś urok - po raz pierwszy pomyślał, że miło byłoby ustatkować się i związać z jakąś kobietą.

Ixchel jednak myślała o Cheveyu. Najpierw chciała iść dalej i szukać go, ale gdy porządkowała skalną półkę, aby ustawić na niej ołtarz, przyszło jej do głowy, że mieszkańcy klasztoru Tlaxcala na pewno dowiedzą się o erupcji i o cudzie z orłem, który uratował tyle istnień ludzkich, i o kaktusie kwitnącym na czerwono, i o skale, i o wężu. Cheveyo przybędzie tu sam, by zobaczyć wszystko na własne oczy.

Na skalnym ołtarzu Ixchel ułożyła Księgę Tysiąca Tajemnic, a obok niej symbol Drzewa Życia - krzyż z szarego metalu od Mężów Morza Północnego. Tonina ustawiła przy krzyżu szklany puchar, a Kaan dorzucił posążek Kukulkana. Dołączył się Jednooki: uroczyście wyciągnął sakiewkę z kośćmi prapradziada i dołożył ją do pozostałych świętych przedmiotów. Martok zapytał głośno:

- Jak nazwiemy to miejsce?

Widzieli wiele kamiennych stel, na których Majowie usilnie starali się utrwalić nazwy i imiona. Lecz nawet kamienna stela nie jest wieczna. Wtedy Tonina wpadła na pomysł.

556

- Nadamy temu miejscu nazwę, która przetrwa pokolenia. Ilekroć ktoś wypowie nazwę, wspomni imię człowieka, który nas tu doprowadził. - Uśmiechnęła się do Kaana i wypowiedziała jego imię: - Tenoch.

Dodamy do tego titlan, czyli w mowie nahuańskiej „miejsce”. Od dzisiaj nasz nowy dom będzie się zwał

Tenochtitlan.

- I chociaż nadal jesteśmy ludem Mexica - rzekła Ixchel - to wywodzimy się z Aztlan. Huitzilopochtli powiedział, że nie wolno nam używać naszej prawdziwej nazwy, póki orzeł nie doprowadzi nas do ziemi obiecanej. Ale już ją znaleźliśmy, więc teraz możemy się nazywać ludem Aztlan, czyli aztecatl. Jesteśmy Aztekami. - I na koniec dodała: - Księga Tysiąca Tajemnic prorokuje, że w Roku Jednej Trzciny wróci do nas bóg Quetzalcoatl. Przybędzie ze wschodu na tratwie z węży. Będziemy na jego powrót gotowi.

Dwieście lat później, roku Pańskiego 1519, czyli w Roku Jednej Trzciny według rachuby czasu Mexików, do wschodniego wybrzeża imperium Azteków przybił na statku białoskóry brodaty człowiek. Było to w miejscu, które później nazwano Veracruz. Gdy cesarz Montezuma, który mieszkał we wspaniałym pałacu w wielkim pięknym mieście Tenochtitlan na wyspie na jeziorze Texcoco, usłyszał o przybyciu białego człowieka, wysłał do niego orszak dostojników z darami dla Quetzalcoatla.

Ale cudzoziemiec nie był Quetzalcoatlem. Nazywał się Hernan Cortes. Przyjął cenne dary przeznaczone dla boga i rozpoczął marsz w głąb lądu, aby podbić imperium Azteków w imieniu króla Hiszpanii.

Gdy Montezuma uświadomił sobie pomyłkę, było już za późno.

Koniec.


GRUPA WYDAWNICZA PUBLICAT S.A.

Firma rozpoczęła swoją działalność w 1990 roku pod nazwą Podsiedllk Ranlowskl i Spółka. W 2004 roku przyjęto nazwę PUBLICAT S.A., w tym samym roku w skład grupy PUBLICAT weszło wrocławskie Wydawnictwo Dolnośląskie. W 2005 roku dołączyło do niej katowickie Wydawnictwo Książnica. Rok 2006

to objęcie nazwą Papilon programu książek dla dzieci. W roku 2007 częścią grupy stała się warszawska Elipsa.

Papilon - baśnie i bajki, klasyka polskiej poezji dla dzieci, wiersze i opowiadania, książki edukacyjne, nauka języków obcych dla dzieci.

Publicat - książki kulinarne, poradniki, książki popularno naukowe, literatura krajoznawcza, hobby, edukacja.

Elipsa - albumy tematyczne: malarstwo, historia, krajobrazy i przyroda, albumy popularno naukowe.

Wydawnictwo Dolnośląskie - literatura faktu i poradnikowa, historia, biografie, literatura współczesna, kryminał i sensacja, fantastyka, literatura dziecięca i młodzieżowa.

Książnica - literatura kobieca, powieść historyczna, powieść obyczajowa, fantastyka, sensacja, thriller i horror, beletrystyka w wydaniu kieszonkowym, książki popularno naukowe.

Publicat S.A., 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24,

tel. 061 652 92 52.

fax 061 652 92 00,

e-mail: office@publicat.pl,

www.publicat.pl

Oddział w Katowicach: Wydawnictwo Książnica, 40-160 Katowice, Al. W. Korfantego 51/8, tel. 032 203 99 05,

fax 032 203 99 06,

e-mail: ksiaznica@publicat.pl

Oddział we Wrocławiu: Wydawnictwo Dolnośląskie, 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62, tel. 071 785 90 40,

fax 071 785 90 66,

e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl

Oddział w Warszawie: 00-466 Warszawa, ul. Polna 46/7



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kobieta dar i tajemnica
Kobieta dar i tajemnica
Cartland Barbara Kobiety też mają serca
Wood Barbara Psy i szakale
Kobieta dar i tajemnica
001 Barbara Nawrocka Donska Tajemnicza katarynka
Wood Barbara Oznaki zycia
Cartland Barbara Kobiety też mają serca
Louise Fuller Kobieta pełna tajemnic
Cartland Barbara Kobiety też mają serca
Wood Barbara Psy i szakale
Fuller Louise Kobieta pełna tajemnic
Wood Barbara Psy i szakale
ĺšcisĺ‚a tajemnica erotomania u kobiet
Wielki przekręt na majtkach Windykatorzy gnębią tysiące kobiet

więcej podobnych podstron