Rozdział I
Korta wysiadł z autobusu i rozejrzał się po ludziach. Dwie kobiety z
koszami, kilku młodych robotników, sądząc po zasmarowanych olejem
kurtkach, i starszy człowiek wyglądają-cy na emeryta.
– Przepraszam, gdzie tu jest urząd pocztowy? – zapytał Korta.
Starszy człowiek zdziwił się pytaniem, wszyscy tu wiedzieli, gdzie
znajduje się poczta. Machnął ręką w kierunku głównej ulicy. Chwilę
patrzył za obcym. Korta oddalał się niespiesznie. Niósł w ręku
walizeczkę. Miał na sobie ubranie z Cedetu za 1200 złotych i
ortalionowy płaszcz. Listopad był dżdżysty, dni już krótkie i mgliste.
Zapowiadała się wczesna zima. W szarudze miasteczko wyglądało
nieciekawie. Korta pamiętał je ze służbowych przejazdów. Małe
miasteczka położone obok wielkich stolic bywają na zewnątrz senne i
bez – zdawałoby się – własnego oblicza. Żyją jednak podskórnym
nurtem, ukrytymi dla obcego sprawami, które są okruchami interesów
wielkich miast.
W Garwolinie kryją się klucze do niejednej warszawskiej sprawy –
pomyślał Korta.
Rozejrzał się po sklepach, które mijał, przyglądał się ludziom, chociaż
oni o tym nie wiedzieli. Nie budził w nikim zainteresowania. To
oznaczało, że mógł z pewną nadzieją na powodzenie debiutować jako
obywatel Garwolina. Miał leciutką tremę.
Poczta była już zamknięta. Mieszkanie naczelnika mieściło się obok, w
drugiej części budynku. Korta wybrał późną porę przyjazdu. Chciał
zapoznać się z urzędem po godzinach pracy, porozmawiać swobodnie z
naczelnikiem.
– Czy pan Maliszek? – zapytał tęgiego, łysawego mężczyznę, który
wyszedł z przedpokoju.
– Tak. Słucham? – odrzekł mężczyzna.
– Mam objąć pańskie zastępstwo – odrzekł Korta. – Od jutra.
– Dzień dobry – powiedział Maliszek i uśmiechnął się leciutko. –
Wyobrażałem sobie pana zupełnie inaczej!
Korta rzucił okiem w głąb mieszkania.
– Nie – uspokoił go mężczyzna. – Nie ma nikogo. Wysłałem żonę do
kina. Syn ma zajęcia w klubie sportowym. Taki głupi, na jakiego
wyglądam, to ja nie jestem – roześmiał się dobrodusznie. – Pan uważa,
że kierownik poczty w Garwolinie hoduje w ogródku peonie, ma
kilkanaście kur, wie, jak trzeba ostemplować listy, co?
Z kolei uśmiechnął się Korta.
– Mamy po prostu trudną sprawę – powiedział spokojnie. – Cień
podejrzenia w stosunku do mojej osoby i mogę zaraz brać walizeczkę,
wsiadać w następny autobus do Warszawy.
– Ja wszystko rozumiem.
Korta znów uśmiechnął się lekko.
Tęgi mężczyzna roześmiał się rubasznie.
Spoważniał.
– Napije się pan czegoś? – zaproponował. – Czystej? Ruskiego
winiaku?
Korta usiadł na fotelu. W mieszkaniu pachniało czystością, złożoną z
zapachu więdnących kwiatów, często wietrzonych chodników,
domowych wypieków i na słońcu suszonych płócien. Był to zapach
domu rodzinnego i Korta poczuł się w nim dobrze. Za dobrze jak na
pracę, którą miał podjąć nazajutrz.
– Nawet moja żona nie wie, dokąd się udałem – powiedział ni stąd, ni
zowąd, biorąc kieliszek w palce.
– Ano czasem tak bywa – mruknął tęgi mężczyzna, siadając na wprost
gościa. Sprężyny jęknęły pod jego ciężarem. Był sympatyczny i nie gadał
niczego, co może zirytować. Nie było w nim nic, co często nuży w
innych – zbytniej ciekawości.
– Czuje się u was dom – rzucił Korta.
– Ot, małe miasteczko – odrzekł mężczyzna. – Rzadko jeżdżę do
Warszawy. Żona też. Chłopak to lata, młody. Przywykliśmy do miejsca
jak żółwie do skorupy. Kto ma jedną skorupę, stara się, żeby była
najznośniejsza.
Korta pomyślał, że jego życie składa się z wielu skorup i że ten
familijny dom rozbraja. Na ogół był zadowolony ze swoich skorup.
W jednej byś się udusił – pomyślał. – W ciągu miesiąca byś się udusił.
– Gdzie ulokował mnie pan na mieszkanie? – zapytał.
– A myślałem i myślałem – odrzekł flegmatycznie naczelnik –
pomyślałem, że jeżeli chce się pan czegoś dowiedzieć o nieboszczyku
Kamińskim, to najlepiej będzie zamieszkać u jego pomocnicy. Ma taki
kurnik, dwie izby, ale własny. Kwaterunek nie wtrąca się do drugiego
pokoju.
– Hm? – mruknął Korta. – Ktoś obcy nagle wynajmuje pokój u
pomocnicy zmarłego. Akurat tu, a nie gdzie indziej.
– Nie jest pan obcy. Kogo ja daję na ustępstwo podczas swojego
leczenia w sanatorium – nie jest obcy. Urodziłem się w Garwolinie i
mieszkam tu całe życie. U nas to przepustka do ludzi. Ta kobieta,
Czarnkowa, jest samotna, potrzebuje dorobić sobie coś do pensji.
Wszyscy o tym wiedzą. Sama teraz prowadzi magazyn. Męża jeszcze
Niemcy jej zabrali. Córka zginęła w Warszawie w powstaniu. Życie jej
dosyć żółci nalało, nawet najgorsza zaraza ominie ją ze swoim ozorem.
To dobre miejsce na mieszka: dla pana. Od niej dowie się pan
wszystkiego, czego się w ogóle można dowiedzieć. Może ona...
Chociaż... – machnął ręką i zatrzymał się.
– Pan uważa, że w śmierci magazyniera w czasie pożaru nie kryje się
nic podejrzanego.
– Tak uważam.
– A sam pożar? – zapytał Korta.
– Włączył maszynkę elektryczną i zasnął – powiedział naczelnik. – Ile
azy sam zostawiałem palący się gaz, gdy żona wyjeżdżała do rodziny.
г
Raz wychodząc rano z domu zostawiłem czajnik na gazie. Nie było mnie
osiem godzin. Woda wyparowała, a czajnik rozgrzał mi się tak, że na
płytce stała ognista kula. Tylko cud, że coś się w kuchni nie zajęło.
Korta dopił kieliszek. Tylnymi drzwiami przeszli z kierownikiem do
urzędu pocztowego. Paliły się jeszcze jarzeniówki, dwóch konwojentów
przerzucało paczki na stos, pod ścianę, szykując je do rannej ekspedycji.
Korta obrzucił spojrzeniem dosyć obszerną halę. Była już
zmodernizowana na ladach stały nowoczesne wagi.
– Porządny urząd pocztowy – powiedział.
– Rok temu zmienialiśmy cały system oświetleniowy, przerabiało się
wnętrze. Chce pan przejść do mego biura? Mam pana wprowadzić w
pańskie obowiązki.
– Pobieżnie – uśmiechnął się Korta. – Odbyłem niezłą praktykę, tak
sądzę.
Mam nadzieję, że pana nie skompromituję.
Zauważył na twarzy naczelnika wyraz prostodusznej, chytrej, dobrze
ukrytej ironii.
– Ja tu trzydzieści lat naczelnikuję – zauważył tylko starszy mężczyzna.
Rozdział II
– Czasem jest taki rok – powiedziała Czarnkowa – Że nieszczęścia
spadają jedne za drugimi.
– Ludzie zawsze umierają – rzucił Korta.
– Pewnie, ale zwyczajnie. Z chorób albo ze starości – obruszyła się
kobieta.– Na taką śmierć człowiek się nie buntuje.
Buntuje się, buntuje – pomyślał Korta. – I ty się buntujesz, chociaż
zdaje ci się, że żałujesz tylko młodzika od sąsiadów, który zginął na
motorze. Albo swego kierownika. W pięćdziesiątym roku życia podpalił
się z powodu zbytniego pociągu do butelki. Mógł żyć dłużej, pewnie że
mógł. Ale tobie, pani Czarnkowa, chodzi w ogóle o tę przykrą
konieczność, która i nas czeka.
Nie wypowiedział jednak głośno swoich myśli. Odkładał na bok
sentencje kapitana Korty, ponieważ był chwilowo zastępcą naczelnika
poczty. Ludzie, którzy nie odznaczają się żadną dociekliwością i na
pozór są naiwni, mało rozgarnięci, podświadomie rejestrują wszystkie
fakty i słowa nie pasujące do człowieka, którym on jest albo za jakiego
chce uchodzić. I potem nagle to wypływa. Korta nieraz przekonywał się
o tym w śledztwach. Zwykle taki świadek miewał minę dkrywającego
Amerykę. Korta strzegł się każdego ruchu i słowa nie pasującego do
naczelnika poczty. Obserwował spod oka kobietę, przymierzającą
papierowy wykrój do rozłożonego na stole materiału. Była pochylona,
ale w świetle lampy odcinały się wyraźnie na jej twarzy dwie głębokie
bruzdy, biegnące od nosa, żłobiące brodę.
Siedział w jej mieszkaniu drugi tydzień, chodził rankami na pocztę, po
pracy wstępował na piwo do restauracji drugiej kategorii, która
nazywała się „Nowa” – jak inni mężczyźni. Czasem zjadał obiad w
drewniaku, u Modrzejewskiego. W małej gospodzie trzeciej kategorii.
Prywatnej. Zaglądał do „Kolorowej”, zamawiał ciastko na stojąco albo
wypijał lemoniadę przy stoliku.
Do diabła – pomyślał. – Dlaczego ten wypadek zbiegł się z kontrolą w
magazynie? Żadnych nadużyć nie wykryli. Ogień pochłonął 280 tysięcy
z majątku państwowego. Rocznie z dymem idą miliony. Zaprószenia,
czasem podpalenia z różnych motywów, łatwo wykrywalnych.
Dochodzenie tutejszej milicji też jest szczegółowe, kompletne i nic nie
pozostawia do życzenia. Żadnych luk, budzących podejrzeń
nielogiczności.
Został naczelnikiem poczty w Garwolinie, ponieważ istniał jakiś
procent możliwości, że pożar magazynu z materiałami włókienniczymi
wiązał się z grubszą aferą w tej branży, na której trop Komenda Milicji
dopiero wchodziła. Garwoliński magazynier mógł być jednym z mniej
ważnych ogniw sprawy. Na tyle jednak poinformowanym, że komuś
zależało, aby się go pozbyć. Z tych względów spadła na niego kontrola z
NIK-u, która tylko wykazała absolutną zgodność buchalterii z
przychodem i rozchodem, a także ze stanem magazynu. Mimo to
Komenda Milicji w dalszym ciągu interesowała się tym tropem. Korta
poczuł się nagle sam przez siebie wystrychnięty na dudka.
Kobieta przy stole cięła nożycami materiał wzdłuż papierowego wzoru.
Chłód wiał od jej samotności, z tego mieszkanka w drewniaku,
pamiętającym pierwszą wojnę światową. Fotografie jej bliskich stały na
komodzie przybrane nieśmiertelnikami i z jednego zdjęcia patrzył
surowo mężczyzna, z drugiego uśmiechała się 18-letnia dziewczyna.
Listopad za oknem zapowiadał już grudzień, padał śnieg z deszczem.
Korta wyobraził sobie swoje mieszkanie warszawskie. Biurko porządnie
oświetlone, półkę z książkami, każdy papierek na miejscu – tylko ręką
sięgnąć. Codzienna prasa na stojaku, telewizor. Telefon łączący z
Komendą.
Do diabła – pomyślał – nic mniej ciekawego niż życie urzędnika
pocztowego w małym miasteczku. Po kiego licha ugrzązłem w tym
garniturku?
– A żeby pan wiedział – odezwała się Czarnkowa. – Jednego tygodnia
ojciec kupił synowi motor, a w trzy dni chłopak zabił się na głównej
ulicy. Tuż przy stacji benzynowej. Taki zdolny chłopak. Jedyny syn.
Tam w domu są jeszcze tylko córki. Był na pierwszym roku
politechniki. Najlepszy na całym kursie. Rósł na moich oczach. Ledwo
ludzie ochłonęli po tym nieszczęściu, pan Kamiński spłonął w
magazynie.
Korta zaczął słuchać, gdy gospodyni wspomniała o magazynierze, ale
zapytał bez zainteresowania:
– Jeden wypadek zdarzył się zaraz po drugim?
– Gdzie tam zaraz! Niemal jednocześnie. Jednego dnia chowali Tadka,
znaczy– rano. A wieczorem wybuchł pożar w naszym magazynie. Z
początku nikt nie myślał, że pan Kamiński tam jest. Dopiero jak straż
ugasiła – milicja znalazła zwłoki.
Korta dokładnie znał akta dotyczące pożaru, stenogramy przesłuchań
świadków i żony zmarłego, wreszcie jego pomocnicy, która w tej chwili
niczego nie przeczuwając kroiła przed kapitanem materiał na stole.
– Zaraz mieliśmy drugi pogrzeb dała kobieta. – Cały Garwolin był
poruszony.
Korta lubił pamiętać okoliczności towarzyszące sytuacjom, które go
interesowały.
– Wygląda na to, że zgadzała się pani ze swoim szefem – zauważył. -
To rzadkie.
– tam, rzadkie. To nie miasto, gdzie ludzie gryzą się o każdą kość.
Ее
Pan Kamiński był porządny człowiek. I życie mu się nie złożyło, i śmierć
miał byle jaką.
– Pani objęła po nim magazyn
– A tak. Ale wcale mnie to nie cieszy. Obowiązki duże,
odpowiedzialność, a pensja mało co większa. Zresztą nie chciałabym i
stanowiska cudzym kosztem.
– Podobno pił dużo – rzekł ostrożnie.
– A pił – obruszyła się kobieta. Dzieci nie miał. A co robić w życiu bez
dzieci? – Urwała i spojrzała na fotografię dziewczyny z komody. Korta
zauważył, że bruzda na jej twarzy pogłębiła się, usta mocniej zacięły. –
Nic sobie nie robił z życia – dodała. – Taki, co dba o życie, nie spali się
przypadkowo.
–
– uśmiechnął się Korta – o wypadek nietrudno, nawet
Ее
przezornemu.
– Pan Kamiński nie był przezorny. Ani chytry na pieniądze. Ta jego
żona urwała, zdjęła ze stołu przykrojony materiał. – At, co zresztą
mówić, już. Też sama została. Ja będę szyła na maszynie – powiedziała,
będzie panu przeszkadzał stukot?
Korta spojrzał niechętnie na zgrabny wykrój w rękach gospodyni.
Rozgadała się pierwszy raz, od kiedy u niej zamieszkał. Nie wszczynał z
nią pogawędek. Miał wrażenie, że uznała go za milczka, człowieka mało
zainteresowanego otoczeniem. Osiągnął cel swoich zabiegów. Taka
postawa
stawa zabierała cenny czas, ale pośpiech w zdobywaniu informacji
nigdy mu się nie opłacił. Pośpiech przeszkadzał przyglądać się ludziom.
Ludzie czasami więcej mu powiedzieli milczeniem, nieświadomi
obserwacji, niż pociągani za język. I czas był taki – listopadowy –
skłaniający każdego do zamykania się w sobie. Korta też odczuwał
przedzimowy stan adaptowania się organizmu do zimy jak do snu.
Inaczej gada się z ludźmi w maju – stwierdził – a zupełnie inaczej w
listopadzie. Będę musiał przekazać to cenne spostrzeżenie porucznikowi
Małkowi. Ubawię go.
– Nie – powiedział. – Lubię stukot maszyny.
Czarnkowa uśmiechnęła się do niego przychylnie.
– Mężczyźni uciekają od domowych hałasów – zauważyła.
– Rzecz gustu – mruknął Korta.
– Pan Kamiński ostatnie lata niemal mieszkał w magazynie. Wstawił
tam łóżko. Gdyby nie to łóżko, żyłby sobie. Poszedłby do domu. Tego
wieczoru. Człowiek nigdy nie wie, co będzie przyczyną jego nieszczęścia.
Głupie łóżko, na którym można się przespać.
– Miał dużą rodzinę? – zapytał Korta od niechcenia.
– Nie. Tylko brata. Mieszka w Zaciszu pod Warszawą. Z bratem to się
kochali. Brat naprawdę rozpaczał. Przyjechał na pogrzeb swoją
taksówką. Ma taksówkę. Zamożny człowiek. Wdowa nie lubiła się z
bratem. Odjechał prędko z cmentarza, bo ona po pogrzebie zaprosiła na
kieliszek kierownika ze sklepu mięsnego. Mówiło się u nas, że ona
kombinuje z kierownikiem. Kto tam wie, jak było naprawdę. Nigdy nie
zachodziła do mieszkania kierownika. Ani ja nie widziałam, żeby on był
kiedyś u niej. Pan Kamiński dawniej wysyłał mnie w czasie pracy do
domu, jak było coś ważnego.
Ludzie muszą plotkować, gdy w małżeństwie nie idzie jak trzeba.
Szukają dziury w całym.
Muszę sobie koniecznie kupić kawałek szynki – pomyślał Korta, a
głośno powiedział: – Zgoda rozbija się przez wódkę. To jest najczęstsza
przyczyna tragedii rodzinnych.
– Ale kto go wpędził w wódkę! – krzyknęła kobieta przy maszynie i
szarpnęła gwałtowniej materiał. Nić się splątała i zamotała na ściegu. –
Dzieci mieć nie chciała czy nie mogła, nie wiem. On mówił, że najpierw
nie chciała, była jeszcze wojna, a potem czasy niepewne. Aż na koniec
lata przeleciały i mówiła, że jest za stara, nie ma nerwów ani sił do
wstawania po nocach, prania pieluch, do zmian w domu. Była ładna i
jeszcze jest niczego. Od początku wszystko ją w nim irytowało. Lubił
majsterkować. Warsztacik, jaki tam sobie uzbierał, wyprowadziła mu z
domu. Dłubał wieczorami w magazynie. Często i mnie radio naprawił.
– Może był dziwakiem – zauważył Korta delikatnie.
– Mężczyzna jak inni. życie w każdym jakieś dziwactwo wyrobi. I co z
tego? Czy to jest zaraz dziwactwo, że ktoś lubi dłubać w elektrycznych
maszynkach albo że sobie podchmieli i pogra na katarynce? Po
trzeźwemu nie brał się do katarynki.
Kortę ogarnęła nagła chęć śmiechu, mimo, a nawet wbrew sytuacji, w
jakiej się znajdował, mimo wagi, jaką miała dla niego każda informacja
gospodyni.
– Proszę pani, kto dzisiaj grywa na katarynkach nawet po pijanemu!
Niech pani wejdzie w położenie tej kobiety.
Katarynka i pociąg do majsterkowania – zanotował sobie w myślach.
– Proszę pana – rzekła Czarnkowa i odsunęła się od maszyny. – Czy
harmonia też pana pobudza do śmiechu? Albo fortepian?
– Ależ nie, oczywiście nie, proszę pani – odrzekł Korta uprzejmie.
źle się zachowujesz, stary – powiedział sobie w myślach – bardzo źle.
Zapominasz, po co tu zamieszkałeś. Chyba masz zamiar osiąść
dożywotnio na poczcie. Twoja własna żona ucieszyłaby się tym
niebywale. Miałaby nareszcie upragniony spokój.
– Katarynkę też wyrzuciła mu z domu – powiedziała kobieta przy
maszynie. – Jednego dnia przyniósł ją do magazynu i schował za belami.
To magazyn był ostatnio jego domem. Właściwie w nim mieszkał.
Ludzie wszystko widzą, proszę pana. Chociaż pił, wszyscy byli za nim.
Nie za nią. Ludzie są sprawiedliwsi, niż pan myśli.
– Doprowadzili już pani magazyn do porządku? – zapytał nagle Korta.
– Ale gdzie tam! Przecież to ruina. Dwa wozy z sikawkami nie mogły
dać rady. Za późno spostrzegli ogień.
– Ach, tak – mruknął Korta. – Myślałem, że dom został uratowany.
– Dom tak, stropy się nie zapadły. Ale kiedy wezmą się do roboty!
– Widzę, że pani chodzi do pracy, myślałem, że straty są niewielkie.
– Chodzę. Na prowizorkę. Co nam przywieźli do sklepów, częściowo
zwaliło się na zaplecze, częściowo leży w dawnym magazynie apteki.
Tam jest taka szopa, barak. Na razie musi służyć za magazyn. Zimno
tam, boję się reumatyzmu. Zima idzie. Przed zimą w starym magazynie
już nic robić nie będą.
A to dobrze – pomyślał Korta. – To bardzo dobrze.
Zachciało mu się kawy. Wrócił do swego pokoju i zamknął się
starannie. Z głębi domu dobiegał terkot maszyny do szycia. Nalał sobie
kawy do szklanki i usiadł, spokojnie popijając, potem wygarnął z niej
fusy, zawinął w kawałek Trybuny Ludu.
Najpierw rzeźnik – pomyślał. – Potem trzeba zajrzeć do spalonego
magazynu.
Nie uśmiechały mu się przedwczesne kontakty z tutejszym
posterunkiem.
Przeprowadzę mały rekonesansik i może obejdzie się bez komendanta.
Zobaczymy. Najwyżej wezmą mnie za złodzieja i wylecę z poczty, ale
ponieważ nie mogę wylecieć z poczty... Z dwojga złego jest trzecie
wyjście, muszę tak obejrzeć magazyn, żeby mnie nikt nie obejrzał.
Zupełnie proste.
Rozdział III
Kierownik sklepu mięsnego stał za ladą. Pomagała mu jedna
ekspedientka. Ufarbowana blondynka, z klipsami w uszach. Biały
fartuch, utytłany na krągłości jej brzucha, znaczyły przyklejone do
mięsnej posoki strzępki trocin. Niepohamowana chęć życia –
manifestująca się żarliwością gestu, potokiem słów, ruchliwością twarzy i
zagarnianiem ku sobie każdego, kto niebacznie znalazł się w pobliżu –
wylewała się z niej niemal na klientów, zatapiając sklep jak wzbierająca
woda.
Uff – westchnął Korta w myślach – ale babsztyl.
– Poproszę ćwierć szynkowej – powiedział do mężczyzny, omijając
przezornie ekspedientkę.
Kierownik rzucił na niego krótkie, taksujące spojrzenie. Korta
zorientował się w tej samej chwili, że kierownik sklepu zanotował sobie
jego twarz. Był, w przeciwieństwie do swojej pracownicy, powściągliwy i
w sposób zamierzony obojętny wobec tłoczących się ludzi.
– Szynkowej? – wykrzyknęła ekspedientka, uśmiechając się do Korty
wylewnie. – Pan chciał szynkowej? Ćwierć szynkowej – powtarzała w
chęci służenia obywatelowi.
– Tak – potwierdził Korta sucho.
Ekspedientka zgasła, odęła wargi, spojrzała na Kortę jak na osobistego
wroga. Nie chciał się poddać hojności jej ciała i usposobienia. Rzuciła
szynkową na wagę gestem wyrażającym zobojętnienie i urazę.
Korta wyszedł ze sklepu zadowolony z dokonanej prezentacji własnej
osoby.
Jeden krok i następny – pomyślał – mały i nieznaczący, każdy
przybliża do celu.
Na rynku czy placu położonym przy głównej ulicy, którą biegła szosa,
zatrzymał się niezdecydowany. Zabudowa miasteczka świadczyła, że
kiedyś musiało być wsią. Centrum biegło wzdłuż drogi jak w każdej
polskiej wsi. Miasteczko rozrasta się promieniście od rynku. Rynek jest
środkiem jak pestka w śliwce. Rynek garwoliński wyglądał, jakby go
ktoś doczepił do szosy.
Korta zastanawiał się, gdzie zjeść obiad. W „Nowej” kręciło się kilka
kelnerek i atmosfera była tam bardziej anonimowa. U Modrzejewskiego,
w małym drewniaku, kontakt z jedyną kelnerką nawiązywał się szybko.
Zazdrostki w niskich oknach parterowego domku, ciasnota, stali goście,
kwiatki w wazonikach i znajoma, zawsze ta sama dziewczyna z talerzem
w ręku prowokowały do męskich zwierzeń po pijanemu.
Korta stwierdził, że można nie lubić takiej atmosfery, ale trudno nie
przyznać, że jest użyteczna. Zdecydował się na obiad u
Modrzejewskiego. Poznali się już z kelnerką, witała go jak stałego gościa,
chociaż niedawno przyjechał do Garwolina. Na progu drewniaka zawsze
wycierał nogi z błota, co, jak zauważył, od pierwszej chwili nastroiło ją
do niego życzliwie. Przypuszczał, że do jej obowiązków należała dbałość
o podłogę. Deska była pomalowana na czerwono i co ranka
prezentowała się tak, jakby z wieczora dziesiątki męskich nóg nie
zabrudziły jej dokumentnie.
U prywaciarza nie ma etatu sprzątaczki – pomyślał Korta zgryźliwie.
Pilnował jednak wycieraczki, ponieważ ten prymitywny sposób okazał
się drogą do serca kelnerki.
– Dzień dobry panu – rzuciła mu zaraz w przejściu. Korta strząsnął
deszcz z płaszcza. Domowo tu było i negliżująco, jakby człowiek
wkładał bambosze i rozbierał się do piżamy.
– Dziś są pierożki z mięsem – oznajmiła mu poufnie. – Zatrzymać
panu porcję? Zaraz nie będzie.
Kiwnął mechanicznie głową. Mimo wszystko wolał restauracje, w
których był tylko konsumentem, mógł zachować swoje incognito, dla
nikogo nie był zastępcą kierownika poczty ani panem iks czy ygrek.
Anonimowość współczesnego życia weszła człowiekowi w krew –
stwierdził. – Nie bardzo umiem wrócić w stare koleiny. Dopiero jak
wpadnie się do takiego lokalu, człowiek uświadamia sobie nawyk.
Kelnerka postawiła przed nim pierożki.
– Kieliszek? – zapytała.
Nie pił do obiadu, ale kieliszek mógł mu dopomóc w pogłębieniu
przyjaźni z kelnerką.
Sama wycieraczka to mało – stwierdził rzeczowo. – Oprócz czegoś dla
ducha potrzebne jest coś dla kieszeni.
– Niech będzie. Setka.
Jadł wolno, kończyła się pora obiadowa, nowi goście napłyną po
szóstej. Między wpół do piątej a szóstą można było liczyć na względny
spokój, ucięcie sobie rozmówki z dziewczyną. Usiadła właśnie w kącie
pokoiku, podliczyła bloczki, z westchnieniem obejrzała kostki u nóg,
roztarta je dłonią.
– Nachodzi się pani, co? – rzucił Korta.
– Aa, jeden taniec. Od rana do wieczora – jęknęła.
– Goście obiadowi nie są tacy męczący jak wieczorni – zauważył.
– Nie, pewnie, że nie. Ale za to ruch. Wieczorem trzeba się użerać z
pijakami.
– Grubsze awantury? – zaryzykował Korta.
– Czasem – przeciągnęła – ale rzadko. Mamy swoich gości. Jeszcze jak
pan Kamiński żył... ten to pił! Teraz pijaki nie mają towarzystwa.
– No, zawsze znajdzie się następca – zażartował Korta.
– Znajdzie się, pewnie. Ale to już nie to. Kamińskiego się lubiło.
Człowiek mu niejedno darował. Pił, bo pił, ale nigdy nie wszczynał
awantur. Cichutko wychodził, jak już czuł, że ma dość. Inni rozrabiali,
co z nim przychodzili.
– Nie przychodzą już?
– Przychodzą, ale im także brak magazyniera. Przenieśli się do
„Nowej”. Więcej chodzą do „Nowej”.
– Ma pani przynajmniej spokój.
– Taki tam spokój. Zarobi się mniej.
– Może nieszczęście by się nie stało, gdyby tego dnia nie wypił –
zauważył Korta.
– Co miało być, stało się. Nie dziś, to jutro. A rzeczywiście wypił tego
dnia z litra. Ale wie pan, dziwne, jak to w życiu bywa, wyszedł mniej
pijany niż zwykle. Wydawał mi się całkiem trzeźwy. Jeszcze popatrzałam
za nim na drogę, bo czasem trzeba było mu pomóc. Nieraz zamykałam
lokal i nawet go podprowadzałam. Często pan nauczyciel odprowadził
go do domu.
– Przyjaciel od kieliszka? – uśmiechnął się Korta.
– A nie. Pan nauczyciel w ogóle nie pije. Daje w szkole polskiego.
Kilka lat temu zorganizował amatorskie kółko teatralne. Dla dorosłych.
Magazynier różne role grał w przedstawieniach i od tego czasu się
zaprzyjaźnili. Nauczyciel myślał, że w ten sposób wyciągnie
Karpińskiego z wódki, ale się nie dało. Na czas prób, owszem, nie
zaglądał do nas ani do „Nowej”. Jak zaczynali grać, wracał. Tylko w dni
przedstawień był trzeźwy. To przebieranie w teatrze okropnie irytowało
jego żonę.
– Przestał grywać – zainteresował się Korta.
– Nie. Wcale się nie przejmował.
-
Dobrze to nawet robił. Jak
urodzony aktor. Pan nauczyciel mówił, że gdyby się za młodu uczył, kto
wie, co by wyszło. Ale już był za stary, żeby go gdzieś przyjęli na naukę.
Poznać nauczyciela. – zanotował Korta w myślach. – Coraz ciekawszy
jest ten zmarły magazynier, chociaż obawiam się poważnie, że zupełnie
nie w ten sposób, jaki sprawiłby mi satysfakcję.
– Zapłacę – powiedział do dziewczyny. – Deszcz i ciemno, trzeba
zobaczyć, co słychać w domu.
Podniosła się ciężko od stolika.
– Nawet się człowiek nie obejrzał i zima. O czwartej robi się noc.
Korta wyszedł z ciemności, paliły się nieliczne światła. Z „Nowej” od
witryn lało się więcej jasności na chodnik i rozpełzało w mglistym
deszczu. Mało ludzi przechodziło placem, w przecznicach zupełnie
pusto. Postawił kołnierz deszczowca i ruszył w stronę Jagodzińskiej.
Leżała na peryferii miasteczka. W taką pogodę spodziewał się, że będzie
jedynym przechodniem. Namacał w kieszeni latarkę Dom, w którym
mieścił się magazyn, był porządnie zrujnowany. Części drewniane
zupełnie wypalone. Korta wszedł w otwarty, osmalony korytarz. W
dwóch izbach brakowało drzwi, trzecia zaparta furtką z jakiegoś
parkanu, zaczepioną o zawias prowizorycznie wbity w cegłę skobel
zatkany hakiem.
Odciągnął furtkę i rzucił snop światła na ściany. Ocalało kilka
nadpalonych półek, żelazne, skręcone w ogniu łóżko i metalowa siatka.
Zaczął myszkować wśród poniewierającego się żelastwa. Jakieś haki,
kilka prętów, wyglądały na ramy podtrzymujące żaluzje w oknach.
Śrubokręt bez rękojeści, strawione przez ogień spiralki do elektrycznych
maszynek, potłuczone lampy radiowe. Ukląkł na podłodze i
szczegółowo, część po części, przeglądał każdy kawałek metalu,
najmniejszy gwoździk. Kawałki metalu już pordzewiały od wody z
wężów strażackich i wilgoci listopada. Stracił na to godzinę, chociaż nie
było tego więcej niż na kwadrans oględzin. Gasił latarkę kilka razy, gdy
zdawało mu się, że ktoś idzie ulicą. Ale było na niej ciemno i pusto.
Nie ma – stwierdził.
W pokoju sublokatorskim otworzył kluczykiem teczkę chowaną w
szafie i pogrążył się w odczytywaniu na nowo protokołu oględzin
dokonanych w magazynie przez technika dochodzeniowego zaraz po
pożarze. Zatrzymał się przy spisie zabezpieczonych przedmiotów.
Nie ma – pomyślał. – Pamiętałem, że nie ma. Musiała zostać na
pogorzelisku, ile ogień nie strawiłby metalowych części. Oprócz łóżka,
prętów od żaluzji i zniszczonych drobiazgów do majsterkowania niczego
nie było.
Mógł przypuszczać, że tak jak on sam, stoś wszedł i zabrał
poniewierający się metal, którego szukał. Ale w ten sam sposób
zniknęłyby pręty czy do niczego nieprzydatne już łóżko.
Dzieci zbierają różne żelastwa – pomyślał. – Do zabawy. Na złom.
Psiakrew, dlaczego nie zamknęli tej jednej izby na kłódkę!
Poczuł irytację, wszystkie okna stały otworem, należało je zaraz zabić
deskami. Deszcz, a później śnieg zawilgocą do reszty mur.
Niedbalstwo – pomyślał.
Ale w tej chwili nie chodziło mu o budynek. Przedmioty lub
przedmiot, których szukał, mogły się znajdować w czyichś rękach,
przypadkowo podjęte z podłogi. Nie miał pewności, czy tak właśnie nie
było.
Schował kopie protokołów.
Do ukończenia śledztwa milicja nikogo nie wpuściła – rozumował
spokojnie. – Po zabezpieczeniu śladów zdali magazyn użytkownikowi.
Nie było niczego do szukania ani zabierania ze spalonego
pomieszczenia. Wchodzi w grę tylko przypadek. Przypadek zaś nie jest
nigdy tak celowy ani konsekwentny, żeby zatrzeć wszystkie ślady aż do
ostatniej śrubki. Technik również zwróciłby uwagę na dziwne kawałki
metalu. Najwyraźniej nie było ich, gdy wszedł tam ze swoim arsenałem.
Gdyby je nawet przeoczył, znalazłby coś dzisiaj. Na pewno.
Zajrzał do kuchni, gospodyni gotowała kapuśniak. Korta z lubością
pociągnął nosem. Wydawało mu się, że dojrzał punkt na pustyni
idealnie zgranych faktów, chociaż na razie jego spostrzeżenie do niczego
nie pasowało. Coś zawdzięczał jednak tej zgorzkniałej, przedwcześnie
starej kobiecie. Nad komodą, nad fotografiami w nieśmiertelnikach
wisiała mandolina. Zastanowił się, czy potrafiłby jeszcze wyciągnąć z
instrumentu chociaż jeden ton. Gdy był wyrostkiem, całkiem nieźle
akompaniował kolegom do śpiewu.
Czarnkowa pochwyciła kierunek jego spojrzenia.
– To męża – powiedziała.
– I ja kiedyś brzdąkałem – powiedział Korta. – To chyba stąd pani
sentyment do grajków – zauważył i znów spojrzał na mandolinę.
– Nie wiem – zawahała się kobieta.
– A kiedy to ostatni raz przygrywał sobie pani zmarły szef? –
powiedział ciepło i konfidencjonalnie.
Czarnkowa uśmiechnęła się do Korty.
– Prawie co wieczór sobie pograł – rzekła. – Już do niczego nie miał
humoru, biedak, ale do tego pudła był przywiązany jak do czegoś
żywego. Na jakieś parę dni przed wypadkiem to chyba nie grał, bo
chodził trzeźwy. Od tej kontroli z NIK-u, cośmy ją mieli. Chce pan
kapuśniaku?
– Hm? – zawahał się Korta. – Prawdę mówiąc, chcę. A może
katarynka powędrowała z magazynu do domu?
– Co? – zapytała Czarnkowa, nalewając lokatorowi gęstego,
drażniącego powonienie płynu. – Ach, nie. Skąd. O n a by mu dała
wprowadzić taki przedmiot z powrotem do domu!
– Może ją sprzedał? – ciągnął Korta pół żartem, pół serio.
– E tam, gdzie on by ją sprzedał! Była w magazynie. Jeszcze w dzień
pożaru. Szukałam akurat szufelki. Straszne zimno mieliśmy w
magazynie i chciałam przegarnąć popiół w piecach. Katarynka spaliła się
razem z nim.
– Szkoda – zauważył Korta, wsuwając kapuśniak. – To będzie
niedługo muzealny przedmiot, chociaż tylko mechaniczny.
– Co pan opowiada! Ale rzeczywiście była ładna. Stara. Trzymał ją
koło łóżka. Czasem składałam jego rzeczy, to wiem. Sprzątaczka uważa,
że do niej należy tylko magazyn. Prywatne rzeczy nic jej nie obchodzą.
Mogą zgnić.
– Dobry kapuśniak pani gotuje – powiedział Korta – jeżeli tak
wszystko...
– I na co mi to? – zwróciła do Korty swoją smutną twarz. – Dla kogo
mam gotować?
Pomyślał, jak trudno jest czasem znaleźć okolicznościowe, na każdą
okazję dobre, a nic nie rozwiązujące pocieszenie.
Rozdział IV
Siedział w wygodnym fotelu pani naczelnikowej, tym samym, w
którym Maliszek przyjmował go winiakiem. Znajomość z kierownikiem
sklepu mięsnego szła opornie. Korta żywił się ostatnio wędlinami i
przysięgał sobie, że w domu będzie jadał ser. Ekspedientka z klipsami
ofiarowywała mu nadal siebie i głębie swej natury przy okazji każdej
ćwierci wędliny, ale kapitana nie interesowała blondynka. Z daleka czuł,
że nie miałaby mu nic do zakomunikowania. Takie kobiety są zbyt
zajęte sobą i swoim obłaskawianiem świata. Kierownik, ten był
spostrzegawczy. Nie patrząc – widział, co mu było trzeba.
Korta miał przed sobą po drugiej stronie stołu panią Maliszkową.
Zastanawiał się właśnie, kiedy kończy się kuracja naczelnika i czy mąż
zacnej niewiasty nie będzie musiał jej przedłużać. Przykro by mu było
zmartwić małżonkę i powiadał sobie w duchu, że powinien w
pierwszym terminie skończyć swoją sprawę z „człowiekiem z katarynką”,
jak na własny użytek zaczął nazywać zmarłego magazyniera. Od godziny
usiłował wywrzeć dobre wrażenie na nauczycielu. Nauczyciel oprócz
amatorskiego teatru pasjonował się bridżem. Akurat dzisiaj nie było
mowy o złożeniu partyjki, ale Korta postanowił wprosić się do niego i
nic mu w tym nie mogło przeszkodzić. Nawet gdyby uznano go za
natręta. Pił herbatę pani naczelnikowej, robił spustoszenie wśród jej
wypieków, chwaląc gęsto dzieło rąk gospodyni, i narzekał, że
wieczorami nie ma co robić. Tęsknił za bridżem. Spodziewał się, że
komplementy zrobią swoje i pani naczelnikowa załatwi sprawę za niego,
chociażby nauczyciel nie kwapił się ido znajomości. Kiedy wychodził z
herbatki, mdliło go od słodyczy, ale był umówiony na bridża.
Cała sprawa kataryniarza niewarta żywienia się kiełbasą i dopychania
jej ciastkami – myślał po drodze. – Ale nigdy nie rezygnowałem, gdy raz
wszedłem na jakiś ślad. Zginął przypadkowo czy chciał zginąć, czy ktoś
mu dopomógł, wszystko jedno, muszę dostać dowody do ręki, że było
tak, a nie inaczej.
Na razie wiedział tylko tyle, że przedmiot, który cenił sobie
magazynier, znikł z magazynu być może nawet w dzień pożaru. Korta
powinien dostać się w jakiś sposób do wdowy, żeby to potwierdzić.
Katarynka sama w sobie nie miała wielkiej wartości i jej zniknięcie
mogło się rozwiązać zupełnie prosto. Wiedział też, że magazynier nie był
tego wieczoru tak pijany, jak się ludziom zdawało. Tę informację
zawdzięczał wycieraniu nóg o wycieraczkę, czego nauczyła go własna
żona.
Mało, stary, strasznie mało. Jedno słowo wdowy i runie punkcik
zaczepienia, jaki zdobyłeś. Nigdy nie zajmowałeś się sprawą tak mało
wyraźną, cokolwiek znaczącą.
Interesowała go ciągle zbieżność pożaru z kontrolą NIK-u. Ta
zbieżność była dla niego oczywista, chociaż nie wiedział dotąd, w czym
się kryła. Gdyby tkwiła w jakiejkolwiek niezgodności finansowej!
Człowiek dużo i stale pijący podlega atakom histerii, stanom
depresyjnym, które mogą doprowadzić do katastrofy z powodu
drobnego i na pozór błahego wydarzenia. Ale w protokole kontroli nie
krył się żaden bodziec. Sam fakt kontroli nie mógł spowodować depresji
samobójczej. Uświadomił sobie w tej chwili, że dosyć czasu zużył na
manewry okrężne. Magazynier ze swoimi dziwactwami zaczynał go
interesować wbrew rozsądkowi, chociaż niemal wykluczył go już z afery
bawełnianej, nie wiedząc jeszcze dlaczego. Z nagłym postanowieniem
skręcił w Krótką. Spojrzał na zegarek w świetle latarni. Pora była
nieodpowiednia, ale Korta czuł, że moment jest odpowiedni. Gdyby się
sam siebie zapytał, z czego to się nieraz brało, nie umiałby
odpowiedzieć. Być może czasem chciał, żeby moment był odpowiedni.
Potrzeba działania przeradzała się w aktywność, która dawała pewność
kolejnym posunięciom i przynosiła powodzenie.
Przeprosił panią Kamińską za późną porę. Nie wydawała się
zaskoczona. Wiedziała, że ktoś zastępuje Maliszka na poczcie i mieszka
u zastępczyni jej męża. Pani Kamińska, ubrana na czarno od stóp do
głowy, była rzeczywiście urodziwa, a jej twarz nie pasowała do
stereotypu prowincji. Miała ładne i mało prowincjonalne mieszkanie.
Korta nigdzie nie zauważył fotografii męża, może nie hołdowała kultowi
wizerunków. Zaprosiła gościa do pokoju. Nie płakała i nie usiłowała
wzbudzić w Korcie współczucia. Korta przeprosił ją za śmiałość i za
zmącenie spokoju tak krótko po stracie, ale słyszał od pani Czarnkowej,
że zmarły lubił i znał się na katarynkach.
– Owszem – odrzekła wdowa – ale ja nie lubię jednostajności melodii i
ulicznego dźwięku katarynki. Mąż zabrał ją do magazynu.
– Milicja z pewnością zwróciła pani rzeczy należące do męża –
powiedział Korta.
– Nie było co.
– Przepraszam panią – powiedział Korta zachowując możliwą
dyskrecję – nie wiedziałem, że pożar był tak silny.
– Owszem. Mąż kazał założyć żaluzje w magazynie. Przed samym
wypadkiem. Martwił się, że słońce niszczy towar. Gdyby nie te żaluzje,
sąsiedzi wcześniej zauważyliby ogień. Może by żył.
W październiku – pomyślał Korta. – Dziwną porę wybrał sobie na
zakładanie żaluzji przeciwsłonecznych.
– Tak – powiedział głośno. – Bardzo mi przykro, że panią
niepokoiłem. Chciałem po prostu kupić katarynkę.
– Żałuję, ale pewnie się spaliła, jak... jak... mój mąż.
Rozmowa ześlizgiwała w niebezpiecznym kierunku, poczuł się jak Piłat
w credo, ale przecież o to mu chodziło.
Żona magazyniera odgadła jego zakłopotanie.
– Proszę się nie przejmować – rzekła. – Już przywykłam do
okoliczności śmierci męża. A to... z początku było trudne. Całe
miasteczko patrzyło na mnie jak na wroga. U nas uważa się, że kobieta
musi kryć męża, a ja się nie chciałam pogodzić z jego... z jego
fantazjami. Tego mi ludzie już nie darują. Widzi pan, nawet nie wiem,
co on zrobił z tą katarynką. Ale chyba była w magazynie, bo lubił sobie
pokręcić korbą, gdy wypił. Tego mi ludzie też nie darują, że nie bawiły
mnie różne rzeczy, które jego bawiły. Powiadają, że dlatego się spalił...
Przeze mnie! Nie odprowadzałam go z knajpy do domu, nie wlokłam na
własnych plecach jak inne kobiety. Zostawiałam go samemu sobie.
Mówią, że wypadek zdarzył się z braku opieki. Pijany mężczyzna idzie
do domu, on – szedł do magazynu. Niby powinien przyjść do domu, ale
czy naprawdę powinien? Jak to jest w życiu? Jeżeli pan lubi katarynki, to
może pan coś rozumie z takiego charakteru mężczyzny i powie mi, czy
powinnam stać się płotem, o który opierałby się mój mąż?
Korta nie spodziewał się zwierzeń, ale nagle zrozumiał tę kobietę. Był
obcy. Do nikogo z miasteczka nie mogła tak mówić.
Nawet do kierownika ze sklepu mięsnego – pomyślał mimo woli. –
Jest tutejszy.
Spojrzał na czarno ubraną kobietę i ogarnęło go uczucie niejasnej
przykrości, że ona nie zna i nie będzie znać charakteru jego wizyty.
Czasem trafia mu się takie doświadczenia w pracy, nieoczekiwane
konfrontacje z ludźmi, którzy stają się tylko ludźmi, chociaż to Korta,
nadal musiał traktować ich jako źródło informacji.
– Przykro mi, że swoim pomysłem przypomniałem pani inne sprawy.
A ludźmi trzeba się przejmować tyle, ile trzeba – dodał. – Minie trochę
czasu, przyjdą inne wydarzenia, ludzie zapomną o pożarze w magazynie.
Zawsze istnieje jakaś pośrednia sprężyna, proszę pani, każdej tragedii,
ale my nie możemy przewidzieć, co ona spowoduje. Gdybyśmy mogli –
uniknęlibyśmy tylu rzeczy. Pani jest zatem pewna, że nikt od męża nie
odkupił katarynki?
– Nie, nie – powiedziała czarno ubrana kobieta z roztargnieniem –
nikomu nigdy by jej nie sprzedał. Wolał katarynkę ode mnie! –
krzyknęła i zerwa się z krzesła.
Dała gościowi znak, żeby sobie poszedł i Korta zrozumiał go
właściwie.
– Szkoda, że nie mogę panu zrobić przyjemności – dodała z cieniem
ironii już przy drzwiach.
Następny do grania na katarynce - pomyślał Korta na schodach. –
Naprawdę nienawidziła fantazji tego człowiek jeżeli potrafi przenosić
swój gniew na potencjalnego nabywcę. Nie, to nie jest głupia kobieta,
ale musiała być przykra w pożyciu, nawet ze swoimi racjami. Z
wszystkimi racjami. Czasem tak jest, że sto racji nie pomoże, gdy ktoś
potrafi naprawdę nienawidzić.
– Chciałem kupić katarynkę, pani Czarnkowa – powiedział z wieczora
asekurując się przed podejrzeniami.
– Od kogo? – zdziwiła się gospodyni.
– A, od waszej wdowy.
Czarnkowa wzruszyła ramionami.
– Przecież mówiłam, że katarynka się paliła. I na co panu taki grat!
– Ładny i gra. Gospodyni rozchmurzyła się. Zauważył, że od kiedy
zaczął z nią rozmawiać, z jej twarzy zniknęła zacięta pretensja do losu.
Nie była taka samotna, ktoś kręcił się po domu, mogła zagadać,
rozpędzić myśli.
– Wasz magazynier, pani Czarnkowa, Nie tylko grał na katarynce, ale
był gospodarny. Zakładaliście żaluzje ku zimie, myśląc o słońcu na
wiosnę.
– Mówiłam już, że był porządny. Dbał o cudze. Zrobiliśmy żaluzje na
jesieni, bo teraz jak pan chce dostać rzemieślnika, to musi go pan brać,
kiedy on chce, nie pan. Na wiosnę prosiłby się na darmo.
Zupełnie możliwe – pomyślał Korta – chociaż za dużo tu przypadków.
Nikt się do nich nie może przyczepić, zupełnie nikt, ale na mój gust
żaluzje nie są konieczne.
– Wdowa się rozgadała, co? – powiedziała Czarnkowa domyślnie. –
Sama jest teraz jak ja. U nas nie ma widoków na zmianę. Powinna by
wyjechać.
– A rzeźnik? – rzucił Korta z humorem.
– tam, taki jak nawet jest, to dopóki mu wygodnie. Jak się trzeba
Ее
żenić, zaraz zmienia front. On będzie od niej o rok, dwa młodszy. Po co
mu taki interes? Mało to dziewczyn.
– Oj, pani Czarnkowa, robi się za ze mnie plotkarz – rzucił Korta. –
Nic, tylko mówimy o ludziach. Mogłaby pani odkładać coś na PKO i
kupić telewizor, szklany ekran morduje wszystkie plotki w powiecie i
województwie.
– I co? Tak siedzieć z zamkniętą gębą i gapić się jak sroka w kość.
Dziękuję. Za stara jestem. A może bym i kupiła, gdyby ktoś ze mną
popatrzył.
Korta dyskretnie wysunął się za drzwi.
Rozdział V
– Nie, trzy piki, proszę pana – powiedział Korta. – Zawsze lepsze piki.
– Jak pan chce – rzucił nauczyciel – pan rozgrywa.
Nauczyciel nie był asem bridżowym, brakowało mu zmysłu
kombinacyjnego, strategii. I jak zwykle słabi gracze lubił siadać do kart z
mocniejszym partnerem.
Wszystko się przydaje w twoim zawodzie, stary – myślał Korta,
impasując pod damę. Znalazła się pod uderzeniem. Od damy kierowej
zależały jego trzy piki. Wygrał. Nauczyciel się rozpromienił.
Umiejętności bridżowe Korty przełamały jego rezerwę. Trzeci wieczór
spędzali na wspólnej partyjce i wydawało się, że są na najlepszej drodze
do zażyłości. Oczywiście przelotnej, okazjonalnej sympatii, ale
mężczyźnie na ogół tyle wystarcza. Znał zalety i wady własnej płci.
Zdolności nieangażowania się zbyt głębokiego przy oznakach
życzliwości uważał za męską zaletę. Stwierdził już nieraz, że mężczyźni
dzięki tej zalecie lepiej porozumiewają się między sobą, niż to bywa
wśród kobiet.
– Znów pograłem – zirytował się nauczyciel, rzucając karty na stół.
Licytował pięć i zabrakło mu jednej lewy. Każda wysoka gra pozbawiała
go zimnej krwi. Być może nawet w tym leżała przyczyna jego
bridżowych porażek.
– Humaniści rzadko są strategami – roześmiał się Korta. – Mają
artystyczne upodobania.
– Zorganizować amatorski teatr i zająć ludziom czas na jesienne
wieczory to jeszcze nie sztuka, proszę pana. Nie mam żadnych ambicji
artystycznych. Czasem dobry pomysł i umiejętność przekonania do
niego innych.
– Stracił pan niedawno aktora – zauważył Korta.
– Nie tylko. Ciekawego człowieka, chociaż zupełnie zmarnowanego.
– Kobieta – rzucił Korta domyślnie.
– E tam. Ludzie lubią upraszczać – powiedział nauczyciel. – Człowiek
własne klęski nosi w sobie i przeważnie dlatego żeni się nie tak, jak
powinien. Co to zresztą znaczy ożenić się mądrze, kiedy się ma
dwadzieścia parę lat. Kto to potrafi? Pan jest żonaty?
– Nie – uśmiechnął się Korta. – Pewnie dlatego, że nie wiedziałem, jak
powinienem się ożenić, gdy miałem lat dwadzieścia. I nie wiem tego do
dzisiaj. Grozi mi katastrofa starokawalerstwa.
Wybacz mi, moja kochana – powiedział w myślach do nieobecnej –
zupełnie dobrze wybrana, a nawet lepiej nie można było tego w ogóle
zrobić, ale mamy okoliczności wyjątkowe.
– Dzisiaj pojęcie starokawalerstwa już nie istnieje – roześmiał się
nauczyciel. – Nawet staropanieństwo zanika. Mówi się „ludzie
samotni”. To chyba też nie oddaje sytuacji, ale raczej ją przekręca.
Samotni są przeważnie otoczeni jak tłusty kąsek.
Skończyli szóstego robra i Korta napomknął o powrocie do domu.
Nauczyciel zaprosił go na kolację, kapitan dał się namówić bez ceregieli.
– Ile lat trzyma się ten pański zespół? – zadał pytanie tonem bardziej
podtrzymującym rozmowę niż zdradzającym ciekawość.
– Pięć. Dziwi to pana, co?
– Czy ja wiem... Nie znam się na tym, ale przypuszczałem, że ludzie,
którzy się przypadkowo i w jakiś jednak luźny sposób schodzą, równie
łatwo się rozchodzą.
– I tak, i nie. Schodzimy się, gdy mamy jakiś pomysł, coś chcemy
wystawić.
Rozchodzimy się na większą część roku, to prawda.
– Ma pan stały zespół amatorów?
– Trzon tak. Tych najstarszych, ale młodzi przychodzą właśnie i
odchodzą. Dorywczo zainteresuje ich teatr. Później wolą big-bit,
piosenkę. To nie ma zresztą znaczenia. Piosenka jest tak samo dobra jak
teatr, gitara spełnia podobne zadanie. Cokolwiek. Wspomniał pan o
Kamińskim. On trzymał się naszego zespołu przez pięć lat. Brał udział
we wszystkich przedstawieniach. I wie pan, zabawne, ale wyrabiał się w
nim aktor.
– W tym wieku, niemal śmieszne.
– To był zapoznany talent. W ogóle. Skończył w magazynie. Zdał
maturę, wojna przeszkodziła w studiach. Przy końcu wojny ożenił się. Z
dziewczyną z Warszawy. Był bardzo zajęty żoną. Kiedy już był mniej
zajęty, stwierdził, że konieczność zarobkowania trzyma jak w kleszczach.
Ale politechnika siedziała w nim jak zadra. Półwykształcenie. Półzawód.
Zawsze mówił, że z niego półczłowiek.
– Teraz można te rzeczy nadrabiać – zwrócił uwagę Korta. – Kobiety
pracują w czasie studiów swoich mężów. Zwłaszcza gdy nie ma dzieci.
– Ona chyba już nie chciała, żeby do czegoś doszedł. Nie znałem
dokładnie jego życia. Nie lubił mówić, ale w jakimś momencie coś się
między nimi tak zacięło „czy splątało, że obawiam się, przyjemność jej
sprawiało jego staczanie.
Masz rację – pomyślał Korta – nienawiść tak właśnie się objawia. Albo
i tak.
– Poznałem panią Kamińską – powiedział Korta ostrożnie – nawet z
nią rozmawiałem. Chyba powinna przenieść się z powrotem do
Warszawy i poszukać pracy.
– Może. Nie wiem. Dawno wyjechała z Warszawy. Dwadzieścia parę
lat to niemal pół życia. Jej mąż przyszedł do mojego zespołu chyba z
zemsty. Chciał zrobić z siebie pajaca i nie wyszło mu. Stał się dobrym
amatorem i polubił literaturę. Katarynkę też pewnie kupił z tych samych
powodów. Gdy zaczął pić, najpierw tak, w towarzystwie, a później
nałogowo, przywiązał się do melodyjek. Wydobycie ich z instrumentu
nie wymagało umiejętności ani wysiłku. Człowiek pijany przestaje być
twórczy. Pod każdym względem. Kręci korbą. To nawet można ująć
symbolicznie.
– Ludzie wykańczają się własnymi rękami – powiedział Korta.
– Tak, ale w nim zawsze coś było, jakaś nadzieja, że coś się zmieni.
Nawet mówił: „to się zmieni” i miał na myśli swoje życie. Ale bełkotał
to tylko po pijanemu i dlatego nikt nie traktował jego słów poważnie.
– Samo nic się nie zmienia – zauważył Korta sceptycznie.
Nauczyciel podniósł oczy na swego gościa i przyjrzał mu się przez
moment tak, jakby chciał powiedzieć, że dotychczas miał go za kogoś
innego. Korta lekko się zaniepokoił. Nauczyciel był romantykiem,
zapewne idealistą z rodzaju tych, którzy nie potrafią własnych
wyobrażeń ująć w karby. Kapitan przedstawił mu się zbyt realistycznie.
– Zapijał się – mruknął nauczyciel w zamyśleniu – ale czasem miałem
wrażenie, że pewnego dnia odstawi butelkę i zrobi to tak, jakby nie znał
smaku alkoholu.
– Na czym opierał pan to przypuszczenie? Nie znałem jeszcze
alkoholika, który by sam wyszedł z nałogu. Czy dlatego przyciągał go
pan do swego środowiska?
– Dlatego. Na czym? – powtórzył nauczyciel. – Będzie się pan śmiał.
Już wiem, że wyda się to panu zabawne.
Korta milczał.
– Wie pan, jako pedagog, jako literaturoznawca stykałem i stykam się
z różnymi ludźmi. Z tymi w życiu i z tymi – z literatury. Trzeba być
pedagogiem nie tylko w pracy z młodzieżą, ale także w kontaktach z
rodzicami. Dziesiątki ludzi przewinęło się przez mój dom, przez pokój
nauczycielski. Wydaje mi się, że coś niecoś znam się na ludziach. Ten
człowiek, nie żyjący już, najlepiej czuł się w rolach, w postaciach
zmieniających osobowość.
– Nie rozumiem – powiedział Korta celowo.
– No, w takich, w których aktor w jednym akcie jest kimś innym, a w
drugim wkłada cudzy kostium. Widzowie wiedzą o przebierance, nie
wiedzą o niej ludzie na scenie zaplątani w intrygę. Takie role leżały mu
znakomicie.
– Rozumiem – roześmiał się Korta. – Lubił wchodzić w cudzą skórę.
Ale przecież samo aktorstwo jest właśnie tym.
– Tak. Oczywiście. Ale człowiek, który ma zdolności aktorskie, żyje na
scenie naprawdę. Jest postacią, którą odtwarza. On najbardziej lubił
postacie dwoiste. Czuł się w takiej roli, był w niej mocno osadzony.
Nieraz mnie to zastanawiało, dlaczego? I doszedłem do wniosku, że
może we własnym życiu też chciał być kim innym, a tkwił jak na
kotwicy z tą kobietą, w magazynie, w knajpie.
– Był inteligentny – zauważył Korta.
– Tak. Magazynier w małym miasteczku nie powinien odznaczać się
taką inteligencją. Ani – pijak, proszę pana. To źle się kończy.
– Pan przypuszcza, że popełnił samobójstwo?
Nauczyciel zawahał się.
– Nie, nie przypuszczam. Było dochodzenie. To wystarcza. Ale
przecież między przypadkiem a sprowokowaniem przypadku jest bardzo
wąska granica. I chyba w niektórych wypadkach niewykrywalna dla
milicji i sądów. I w końcu to nie ma znaczenia – wypadek czy mały ruch
ręką dopomagający przypadkowi.
– Oczywiście ma pan rację, nie ma znaczenia dotąd, dopóki ma się
pewność, że ten mały ruch nie został wykonany przez kogoś innego.
Nauczyciel znów spojrzał na swego gościa.
– Nie, tutaj jest pewność, że ten ruch, jeżeli został wykonany, to tylko
przez niego. Bardzo go żałowałem. Ciągle miałem wrażenie, że myśli o
życiu jak o czymś, co można zacząć jeszcze raz. Niestety, jak się okazuje,
nie można.
– W każdym razie trudno – rzucił Korta z cieniem ironii.
W domu już, leżąc na tapczanie kapitan Korta wykreślił magazyniera z
afery bawełnianej. Wykreślił kategorycznie, co mu się rzadko zdarzało.
Mimo to nie zadzwonił do Warszawy, że wraca, ponieważ wahał się
właśnie w kwestii „małego ruchu ręką”, jak to określił jego partner do
bridża. Irytował się podświadomie stratą czasu i górą akt, które mu rosły
na biurku w Warszawie. Już wiedział, że jego śledztwo nie wniesie nic
istotnego do sprawy, o którą chodziło. Aktualnie Komendę
Wojewódzką interesowały osoby związane z bawełną. Inne zeszły nieco
w cień, a raczej mógł się nimi zająć ktoś inny – nie Korta. Uważał, że
jest potrzebniejszy w Warszawie i został w Garwolinie wbrew swemu
przekonaniu. Służbowo był w porządku, a mimo to męczył się myślą, że
jest nie tu, gdzie być powinien... i został.
Rozdział VI
Rola naczelnika poczty coraz bardziej nużyła go jednostajnością
czynności. W sprawie, dla której tu przyjechał, nie ruszał z miejsca. Miał
kilka niepewnych czy budzących wątpliwości elementów dotyczących
pożaru. Problematycznych zresztą, jak sam wiedział. Zgubił się gdzieś
raczej farsowy niż posiadający wartość przedmiot należący do zmarłego.
I jeżeli Korta się nim interesował, to właśnie dlatego, że chwytał jakąś
zbieżność między tym archaicznym przedmiotem a portretem
psychologicznym magazyniera. Najwięcej niepokoił go portret.
W pracy oficera śledczego liczą się fakty – zirytował się na siebie – ich
niezgodności albo uderzające zbieżności. Nie psychologiczne portrety.
A przecież wiedział, że w tej sprawie liczy się najpierw – a może tylko –
sylwetka magazyniera. Tylko ona jest punktem wyjścia.
Uważasz tak z braku laku – zadrwił z siebie. – Zasłaniasz się
psychologią. Gdybyś miał jeden dobry fakt, mięso śledztwa,
zapomniałbyś o portrecie. Natychmiast. Gdybyś chociaż jedną osobę
pociągniętą za język przyłapał na krętactwie.
Ale miał niezły nos do ludzi i zdolność odtwarzania zdarzeń.
Zdarzenia, związane ze śmiercią magazyniera, dawały mu się
odtwarzać tylko poprzez tego człowieka, nie obok niego. Westchnął.
Jak . dotąd nic nie odtworzyłeś – pomyślał. – tam. Coś by się
Ее
przecież znalazło.
Gospodyni pojechała do Warszawy i mógł liczyć tylko na kolację w
knajpie. Mechanicznie skierował się do „Nowej”. Kelnerka od
Modrzejewskiego niczego już mu powiedzieć nie mogła poza tym, co
wiedział z akt sprawy, a także od innych ludzi.
Na progu „Nowej” odrzucił go gwar podchmielonych głosów,
pomyślał o powrocie do Warszawy.
Tak. Trzeba wracać. Grudzień nadaje się do spędzenia go przy
własnym biurku.
Poprzedniego dnia telefonował Małek.
Ukrywał niecierpliwość, ale Korta wyczuł, że kolega chętnie by go
zobaczył w Komendzie. Inne sprawy, poza bawełną, też biegły swoim
torem. Małek potrzebował instrukcji, zrzucenia z siebie
odpowiedzialności za grupę operacyjną. Miał tylko kłopoty bez
zaszczytów. Portfel mu od tego nie zgrubiał.
Nie patrząc, gdzie siada, kapitan zajął miejsce. Kelnerka nie
nadchodziła. Korta zagapił się na gablotkę bufetu. Zastanawiał się, z
czego są zrobione kanapki leżące pod szkłem. Miał chęć na ostro
przyprawioną kanapkę.
Ze śledziem? Może z korkiem? Eee, nie znają tu chyba korka.
– Mówię jej, żeby pogodziła się z bratem – powiedział jakiś głos koło
kapitana. Korta przestał myśleć o dogodzeniu swemu podniebieniu, bo
głos wydał mu się znajomy. Na razie jednak nie mógł doczepić go do
osoby, a nie chciał się odwracać ani zmieniać pozycji na krześle.
Zwracać na siebie uwagi.
– Z czego będzie żyła? – ciągnął mężczyzna za plecami Korty. –
Dobrze opłakiwać męża miesiąc, dwa, ale trzeba zabrać się do roboty.
Wzięła po nim zaopatrzenie emerytalne, zwrócili jej koszty pogrzebu. Ile
tego jest? Nie przesadzajmy. Nie pracowała całe dwadzieścia lat. Kto
chce dzisiaj brać człowieka bez kwalifikacji. Do tego kobietę. Tylko brat
mógłby przebić ten mur. Ktoś z rodziny.
– A ty? – zaśmiał się drugi głos przy stoliku.
– Co ja? Co ja!!! Próbowałem. Masz tyle możliwości w Garwolinie?
Do wyboru, do koloru!
– Siedzisz od lat w handlu. W handel zawsze można wepchnąć jeszcze
jedną osobę. Handel daje możliwości rozciągliwe jak guma. Nie zalewaj
mi, bracie. Dlaczego nie chcesz jej w Garwolinie, co?
– Nie chcę! Nie chcę!!! Zaraz nie chcę.
To kierownik ze sklepu mięsnego – stwierdził Korta.
Podeszła kelnerka.
– Co dla pana?
– Niech mi pani da kilka kanapek – powiedział niezbyt głośno –
różnych. Z czym tam są. I herbatę.
Przestał odczuwać potrzebę zjedzenia czegoś pikantnego. Był już tylko
głodny, a raczej wiedział, że powinien zjeść kolację, bo o tej porze
zwykle się jada.
– Ja uważam, że jak się nie ma własnej rodziny, to trzeba się pogodzić
z cudzą i tyle – powiedział kierownik.
– Ale on od lat, ten brat, nie przyjeżdżał do nich – odrzekł drugi
mężczyzna. – Był na pogrzebie i więcej się nie pokazał.
– , tam, nie przyjeżdżał. Przyjeżdżał – przeciągnął głos kierownika.
Ее
– Nie dalej jak w przeddzień pożaru widziałem jego taksówkę w
Garwolinie. Wieczorem.
– Gdzie? Zajechał do domu? Do bratowej?
– Prawdę mówiąc nie.
– A widzisz! – rzucił drugi głos. – Jeżeli się widywał, to z bratem.
– Zaparkował taksówkę pod kościołem. Akurat zamknąłem sklep i
szedłem do siebie. Znam jego wóz.
– A widzisz. Poszedł pewnie do magazynu. Wiedział, gdzie zastać
brata. I to też nie robiło dobrej krwi w rodzinie. Widzieć rodzonego
brata niby wysiudanego z domu.
– Sam się wysiudał – stwierdził głos kierownika.
– A nawet. Ale brat wie tylko tyle, ile widzi, żeby nie musiał
występować przeciwko swojemu. Niby nie wiem, jak to jest. Jakże ona
teraz do niego pójdzie? Szłaby jak ten Jurand, nie? – drugi głos
zachichotał.
Podchmielony – stwierdził Korta. Nawet nie zauważył, że na dwóch
kanapkach leżały korki. żuł bułkę i popijał ją herbatą.
– Zobaczę – mruknął kierownik – może jej coś wynajdę, ale i tak
powinna pogodzić się z rodziną. Człowiek nie może być sam.
– A to nieszczęście – powiedział drugi głos. – Musiał ten brat czuć się
jak sam nieboszczyk... Gdyby został jeden dzień...
– Zarabia na taksówce. Z wieczora miał czas. Rano trzeba stawać na
postoju. Niczemu nie mógł przeszkodzić i nie mógłby nawet robić sobie
wyrzutów. Co ci przychodzi do łba?
Z tego wynika – myślał szybko Korta – że był tu wieczorem w
przeddzień pożaru i tej samej nocy odjechał. Po co przyjeżdżał? Nikt
tego nie zeznał. Kierownik sklepu mięsnego nie był przesłuchiwany. Nie
był świadkiem pożaru. Mieszka daleko. Jak rozpoznał w ciemności
taksówkę? Przed kościołem nie ma świateł. Ludzie w małym mieście
zwracają uwagę na wszystko. Przyjaźnił się z tą kobietą. Musiał go
zainteresować przyjazd brata. Widocznie rzadko go tu widywał.
Kelnerka przeszła obok Korty. Dał jej znak, że chce zapłacić. Nie
śpieszyła się. Mężczyźni za plecami Korty zaczęli mówić o dostawach
mięsa. Padały cyfry, które nic go już nie obchodziły. Nie sądził, żeby
wrócili do interesującego go tematu, byli zajęci gorącym daniem, które
kelnerka akurat przyniosła. Dowiedział się zresztą tyle, ile potrzebował.
Więcej niż mógłby się spodziewać po tym nieruchawym,
zamaskowanym dochodzeniu.
Postarał się wyjść tak, żeby kierownik go nie zauważył. Udało mu się,
tamten mężczyzna był pochylony nad stołem i nie patrzył w stronę
szatni.
W mroku rysowała się wyniosła sylwetka kościoła. Korta minął domy
zasłaniające świątynię i zatrzymał się przed główną nawą. I tu było
zupełnie pusto jak wszędzie o tej godzinie. Rozejrzał się po placyku.
Jest gdzie zaparkować – pomyślał – ale chciałbym wiedzieć, w jakim
dokładnie miejscu stała taksówka.
Często chodził przez placyk, było tu tak ciemno, jak sobie wyobrażał.
Miał pamięć topograficzną i rejestrował charakterystykę miejsc, w
których bywał, nie zdając sobie z tego sprawy. W odpowiednim
momencie obrazy wracały.
Tak – pomyślał – trzeba będzie wznowić normalne śledztwo.
Przesłuchać kilka osób, które nie były wzywane. Najpierw jednak dotrę
do brata magazyniera. Być może pozostaje w kontakcie z kimś z
Garwolina. Nie chciałbym, żeby go kto uprzedził. Jutro porozumiem się
z komendantem tutejszego posterunku. Wyjazd na dzień do Warszawy
w sprawach służbowych. Komendant przesłucha na miejscu kierownika
sklepu mięsnego. Może po mojej rozmowie z bratem wypłyną jakie inne
okoliczności lub dojdę do osób, które trzeba będzie pociągnąć za język.
Deszcz, który z rana ustał, znów zacz siąpić. Korta stał w cieniu
padającym od wieży kościelnej tak zamyślony, że nawet nie czuł kropel
spływających za kołnierz. Zimno wstrząsnęło nagle plecami, ocknął się,
rozejrzał po placu. Był dalej sam.
No, w porządku – pomyślał. – Stajesz się nieostrożny. Cóż by sobie
pomyśl, ten, kto miałby cię okazję obserwować Naczelnik poczty
tkwiący przed kościołem jak słup, w deszczu, po nocy!
Cofnął się między jednopiętrowe, niskie domy. Kościół zaczynał go
tak samo intrygować jak kontrola NIK-u, jak zagubiona katarynka, jak
pasja magazyniera do wybranych ról teatralnych.
Zaraz – pomyślał – kiedyś widziałem „Wesele Figara”. Czy Figaro nie
występuje tam raz w charakterze Almavivy? Psiakrew, nie mogę sobie
przypomnieć. A może Almaviva jako Figaro? Do takie rzeczy nie mam
pamięci. A przydałaby się. Nawet się nie spodziewałem, że będę się
musiał znać na teatrze. Człowiek ciągle czegoś nie wie. W tym zawodzie
trzeba wiedzieć wszystko. Ale do licha czy można znać się na teorii
kwantów i sztuce dramatycznej naraz?
Rozdział VII
Własne biurko nastroiło go przychylnie do ludzi i świata. Zdmuchnął
kurz blatu, pobieżnie przerzucił aktówki, zamykane w kasie pancernej.
Napęczniały podczas jego nieobecności. Korta zawahał się, potem z
nieprzeniknionym wyrazem twarzy zatrzasnął kasę, przekręcił klucz.
Małek, jeszcze rozpromieniony widokiem szefa, teraz obserwował go
dyskretnie. Kapitan wiedział o tym, chociaż porucznik uważał, że robi
to chytrze. Niestety, bracie, będę cię musiał rozczarować – pomyślał.
– Na którą wezwaliście Kamińskiego?
– Na dziesiątą.
– W porządku – rzekł Korta krótko. Porucznik miał zamiar mówić,
składać sprawozdania, których Korta nie chciał słuchać. W tej chwili,
dzisiaj.
Jeszcze kilka dni – pomyślał. – Wytrzymasz.
Małek zorientował się, że kapitan ma co innego na głowie.
Bawełna – pomyślał. – Robi się z tego afera. Nic dziwnego, że kapitan
nie ma głowy do czego innego. Muszą go zdrowo podkręcać.
Sam niewiele wiedział o tej sprawie. Była nawet tu, w Komendzie,
trzymana pod korcem. Porucznik wyszedł. Korta rozsiadł się wygodnie
na swoim krześle, zrzucenie z siebie skóry urzędnika sprawiało mu ulgę.
Na tym krześle siedziało się inaczej, dobry, wypróbowany mebel.
I pokój wydał mu się niezwykle przyjemny. Ten sam pokój, w którym
dusił się latem z upału, w którym irytował go hałas i kurz przynoszony z
Puławskiej. Nieraz dręczony słońcem jeździł z biurkiem pod przeciwną
ścianę, zamykając i otwierając okno, przeklinając życie, wiecznie
brzęczący telefon i natrętnych interesantów.
Nie ma to jak spróbować cudzych rozkoszy – pomyślał. – Zupełnie tak
samo jak zagranicznych rajdów. Człowiek potem chyżo bieży na własne
śmiecie.
Wyruszył rano z poczty, odprowadzany bystrymi ślepkami niewiast
siedzących przy okienkach. Wiedział, że zastanawiają się, co pan
naczelnik ma zamiar robić w Warszawie. Oprócz spraw służbowych.
Nie nosił obrączki i żeńska połowa obsady poczty traktowała go jak
ewentualny obiekt do strzału. Ich rozciekawione śledzenie, podszyte
płcią, podobałoby mu się w innych okolicznościach. Akurat w tych, w
jakich się znajdował, niepokoiło go trochę. Miał dobre pojęcie o
kobiecym sprycie. Wolałby, żeby niejedna para ładnych oczu mniej
przyglądała się jego poczynaniom. Czasem zdawało mu się, że dostrzega
iskierki wesołości w tych oczach. Oglądał potem swoje buty albo
krawat, zastanawiał się, czy jest, czy nie jest dobry w roli zwierzchnika
panienek przy okienku.
Nie ma to jak nasze dziewczyny – westchnął tęsknie do kobiet w
milicji, z którymi porozumiewał się wpół słowa.
Nigdy dotąd nie przeprowadzał analizy ich kwalifikacji pod tym
kątem. Posiadły trudną sztukę niemal męskiego myślenia i sposobu
działania przy zachowaniu cech kobiecości. Bez obrony tych cech nie
mogłyby pracować skutecznie. Dopiero porównanie kobiet pracujących
w jego własnym i w innym zawodzie, które uderzyło go od razu, gdy stał
się zwierzchnikiem tamtych, pozwoliło mu ocenić kobiety z własnego
środowiska.
Pewnie dlatego nasze kobiety wydają mi się inteligentniejsze, że przy
moich urzędniczkach z poczty czuję się jak jeleń – myślał z humorem.
– Jest Kamiński – zameldował sierżant przez telefon.
Korta przestawił się natychmiast o dziewięćdziesiąt stopni. Jakby wcale
nie ruszał się z tego pokoju, nie miał „półurlopu”, jak nazywał swoją
garwolińską robotę.
Brat magazyniera był o kilka lat młodszy od zmarłego. Podobieństwo
rysów uderzyło kapitana i nawet wprawiło w zadowolenie, chociaż
wiedział, że cechy zewnętrzne w rodzinie o niczym nie decydują.
Bliźnięta bywają przeważnie krańcowo różne charakterem.
Jak go ugryźć? – pomyślał. – Potraktować rozmowę prywatnie czy jak
wznowienie śledztwa?...
– Pan się zapewne domyśla powodu, dla którego poprosiliśmy pana
tutaj?
– Nie – odrzekł Kamiński – właśnie łamałem sobie głowę... Z wozem
niczego nie miałem. Zresztą to nie wasze sprawy, tylko dzielnicy.
– Chodzi nam o pańskiego brata, Kazimierza Kamińskiego –
powiedział Korta. Nie zauważył, żeby twarz mężczyzny zamknęła się
nagle, od czego zaczynało się każde niemal przesłuchanie.
– Mój brat nie żyje. Będzie już dwa miesiące. Czy coś było nie w
porządku z tym pożarem?
Od stawiania pytań ja jestem – pomyślał Korta, ale nie chciał peszyć
rozmówcy.
– Nie. Nie sądzimy, ale w magazynie były spore straty. Obchodzą nas
państwowe pieniądze. Z panem nikt od nas nie rozmawiał po wypadku?
– udawał naiwność Korta.
– Nie. Nie było o czym. Ja przecież mieszkam w Zaciszu. Cały dzień
latam na taksówce w Warszawie. Rzadko widywaliśmy się z bratem z
powodu odległości. Każdy z nas miał swoje na głowie.
– Kiedy ostatni raz widział się pan z bratem?
– Nie rozumiem, co to ma wspólnego z pożarem?
Młodszy Kamiński był niepoprawny i wyglądało na to, że nigdy nie
miał do czynienia z władzami, z sądami, z wymiarem sprawiedliwości.
To mogło świadczyć za nim, w ogóle za Kamińskimi, ale czy Korta nie
prowadził w swojej karierze spraw podnoszących włosy na głowie
szarego obywatela, które wydarzyły się w tak powszechnie szanowanych
rodzinach, że zdawało się cień podejrzenia byłby obrazą i hańbą?
– Chciałbym wiedzieć, kiedy ostatni raz widział się pan z bratem –
powtórzył cierpliwie kapitan.
Kamiński jakby wcale nie usłyszał pytania i Korta przyjrzał mu się
teraz uważniej. Mężczyzna myślał najwyraźniej o swoim.
Uczciwość czy zamierzenie? – pomyślał kapitan.
– Uważa pan, że to nie był przypadek? – wystrzelił mu nagle
Kamiński. – Bo po co sprowadzałby mnie pan tutaj? Czyżby ta... ta...
– Straty materialne... – podjął kapitan.
– Niech mi pan nie mówi o stratach – rzucił się Kamiński. – Co było
potrzebne państwu, zostało spisane. Dobrze spisane. Kiedy chodzi o
pieniądze państwowe, nikt się nie spóźnia. Każdy boi się
odpowiedzialności. I komendant garwoliński nie inny.
Ma charakter – pomyślał Korta – i odwagę.
– A pan... – zaczął kapitan i zawiesił głos – ... pan sądzi, że bratowa
mogłaby życzyć sobie śmierci męża?
Kamiński podniósł głowę gwałtownym ruchem i wpatrzył się w
kapitana.
– Mogłaby. Pewnie, że by mogła! Kręciło mi się i to po głowie.
– Jeżeli tak, to dlaczego nie zgłosił się pan sam na milicję?
– A co ja mam? Jakie dowody? Wszyscy wiedzą, że jej nie lubię. Byłem
przy tym? Nie. Mieszkam w Garwolinie? Nie. Z czym miałem chodzić?
Ze swoimi jakimiś tam podejrzeniami? Zresztą czy to coś pomoże
mojemu bratu? Nic mu już nie pomoże, a za rodziną pójdzie tylko
smród i brudy. Kto chce prać swoje brudy, jeżeli to już nic nie zmieni?
Niech pan powie, kto?
– Interes społeczny wymaga, proszę pana, ażeby ten, kto go narusza,
odpowiadał za swoje czyny.
– tam – sprawiedliwość! Komu potrzebna sama sprawiedliwość.
Ее
Wam, sądom, ale nie mnie. Mnie to już niepotrzebne.
– Nam za to potrzebne – rzekł Korta spokojnie, ale stanowczo. – Nas
w tej chwili nie interesuje już, co panu jest potrzebne.
Zauważył, że wytrącił Kamińskiego z równowagi, z przekonania, że
sprawiedliwość jest jego prywatną sprawą.
Było ci to potrzebne – pomyślał chłodno. – Więcej takich jak ty
chodzi po świecie.
– Więc kiedy widział się pan ostatni raz z bratem?
– W przeddzień pożaru – odpowiedział Kamiński grzecznie. – W
ogóle to rzadko do mnie zaglądał, do Zacisza. Mam samochód. Łatwiej
było mi podskoczyć.
No – pomyślał Korta – nareszcie.
– Odwoził pan brata wieczorem do domu? – podsunął.
– Nie. Sam pojechał.
Ciekawe – pomyślał kapitan. – Twój samochód widzieli w
Garwolinie.
– Autobusem?
– Nie. Pożyczył ode mnie wóz.
Gdyby nie zawodowe opanowanie, kapitan zdradziłby jednak
zaskoczenie.
– Pański brat miał prawo jazdy?
– Miał.
– Pił sporo.
– Tak. Ostatnie lata. Ale kiedyś prowadził tak samo dobrze jak ja. Na
początku trzymaliśmy taksówkę do spółki. Prawda, że ja więcej
jeździłem. Jak zaczął zaglądać do kieliszka, mało co mi już pomagał.
Moja żona się zbuntowała. Musiałem rozwiązać spółkę, choćbym nie
chciał. Nie było rady. Spłaciłem go. On się zaczepił w magazynie.
Jeszcze więcej żeśmy się rozeszli, bo bratowa nie mogła mi darować, że
nie chciałem na nich robić. Na taksówce zawsze się zarobi. Pensja w
magazynie to co innego. Bratowa już nie mogła tak żyć, jak chciała.
Urządzenie jej mieszkania pewnie pochodzi z tego okresu – pomyślał
Korta.
– Kiedy brat zwrócił panu wóz?
– Tej samej nocy.
– To znaczy w nocy poprzedzającej pożar, tak?
– Tak – rzucił Kamiński niechętnie.
Korta zorientował się, że zbliża się do jakichś faktów czy faktu, którego
wyjawienie sprawia Kamińskiemu trudności. Postanowił być ostrożny.
– Czy zależało mu na tym, żeby pan mógł normalnie wyjechać do
pracy? Czy pan tego żądał?
– Nie wiem. Ja go aż tak nie piliłem.
– Czym wobec tego wytłumaczy pan jego pośpiech?
– W ogóle nie chciałem mu dać wozu – powiedział Kamiński z
oporem. – Bałem się, że gdzieś po drodze wypije i rozbije mi samochód.
Ja z niego żyję.
– A jednak dał mu pan wóz.
– Dałem. Dałem, bo musiałem – zirytował się mężczyzna,
– Czy stało się coś ważnego? – zapytał Korta ostrożnie.
– Nie. Tak. Człowiek przecież nie zostawia własnego brata w kłopocie.
– Gdzie brat pojechał wozem?
– Mówił, że musi jechać do Warszawy do jakiegoś magazynu, zabrać
towar i jechać z nim do Garwolina.
– Proszę pana, towar do magazynu dostawia ciężarówka z hurtowni.
Konwojent musi mieć wykaz, co i w jakiej ilości przyjmuje, podpisać
odbiór w hurtowni i zdanie na poszczególne magazyny w sieci
handlowej. Przecież na tyle orientuje się pan w strukturze
uspołecznionego handlu.
– Owszem. Jasne. Nie jestem naiwny.
– O której godzinie przyjechał brat do pana?
– Złapał mnie w porze obiadowej. Wiedział, że zawsze zjeżdżam około
czwartej na obiad.
– Od razu zabrał wóz?
– Około wpół do piątej.
– O której go zwrócił?
– A była chyba pierwsza w nocy.
– I nie przyszło panu do głowy, że o godzinie piątej, powiedzmy
szóstej wszystkie magazyny i hurtownie w Warszawie są zamknięte?
Towar ekspediuje się rano. Materiały to nie żywność.
– To była jego sprawa, nie moja. Zresztą... nie chciałem go zanadto
ciągnąć za język. Nie chciałem nic o tym wiedzieć.
– O czym?
– Przecież pan dobrze wie, że miał NIK w magazynie – powiedział
Kamiński z pretensją w głosie.
Korta mało nie odrzekł, że kontrola nic nie wykazała, ale nawyk okazał
się wystarczająco mocny.
– Pan przypuszcza, że chciał uzgodnić stan magazynu ze stanem
książek?
– Tak. Tak przypuszczałem. Dlatego nie chciałem go wypytywać. Ale
nie mogłem nie dać mu wozu. Potrzebował pieniędzy na wódkę. Za
darmo się nie pije i nie utrzymuje się jednocześnie kobity. Gryzło mnie
sumienie, że spłaciłem mu tę połowę wozu. Może gdybym został w
spółce... Uważałem najpierw, że mu się
nie udała ta kombinacja i sam się dpalił razem z magazynem.
ро
Człowieku – myślał Korta błyskawicznie – to wszystko nie ma sensu.
Ni trzyma się kupy to, co mówisz.
– Pan twierdzi, że sam nie był pan w Garwolinie w przeddzień pożaru?
– Jak mogłem być? – zdziwił s: szczerze Kamiński. – Przecież mówię
panu, że nie miałem wozu.
– I więcej nie widział pan brata przed wypadkiem?
– No, widziałem. W nocy. Wyrwał mnie z łóżka. Byłem zły na niego i
rozespany. Musiałem się ubrać i wprowadzić wóz do garażu. Chciałem,
żeby już został u nas do rana, ale mówił, że nie może. Musi być w pracy.
– O tej godzinie nie mógł wyjechać z Zacisza – zauważył kapitan. –
Czym?
– Gadał, że złapie coś na szosie do Warszawy, zaczeka na dworcu na
ranny pociąg do Garwolina. Pan wie, jaki człowiek jest w nocy
rozeźlony. Nie wypytywałem go, dlaczego się tak zachowuje. Myślałem,
że kontrola wytrąciła go z równowagi. Każdego by wytrąciła. Groziła
mu odsiadka. Ja zresztą nie chciałem za dużo wiedzieć – dodał
mężczyzna z uporem. – Pomóc musiałem, dać wóz, ale nic więcej.
–- Co pan zrobił później?
– Jak to później?
– W nocy.
– A co się robi w nocy? Wróciłem do łóżka. Z godzinę nie mogłem
zasnąć, tak byłem tym wszystkim zdenerwowany.
– Co pan robił w dzień pożaru?
– Wyjechałem jak zawsze. Jeździłem do czwartej. Jeszcze miałem kilka
wieczornych kursów.
– Kiedy pan dostał wiadomość o śmierci brata?
– Następnego dnia po pożarze. Zatelefonowali do nas, do Zacisza, na
posterunek.
– Bratowa?
– Nie wiem, czy to ona prosiła. Chyba tak. Sama nie wiedziała, jak ze
mną mówić. Zresztą nie mam w domu telefonu. Wyglądało na to, że
mówił prawdę, Korta odniósł takie wrażenie, a mylił się rzadko.
– Dlaczego pan po wypadku nie zeznał na milicji tego, co pan
wiedział? A wie pan sporo – dodał z ironią.
– Wycierać nazwisko, które sam noszę? Jak już było po wszystkim? Po
co ktoś miał wiedzieć, że mój brat jest jeszcze defraudantem. Wystarczy,
że życie doprowadziło go do pijaństwa.
– Przecież są protokoły kontroli – zaważył Korta.
– Zrozumiałem z tego, co brat mówił, że może się jeszcze ratować.
Przecież jeżeli to zrobił sam, przeszkodził dalszemu dochodzeniu.
Wszystko poszło z ogniem. Sam mi mówił, że musi zdążyć do
następnego dnia, do rana, bo kontrola jeszcze trwa i nie doszli do tego,
co mu się nie zgadzało.
– Tak panu powiedział?
– Tak. Kiedy mu dawałem wóz. Myślałem, że zdąży. I zdążył...
przynajmniej siebie i nas na ludzką obmowę nie wystawił. Jeżeli... ona
nie maczała w tym palców?
– Pan wyklucza przypadek? Pił tego wieczoru.
– On pił stale. Człowiek, który regularnie zagląda do kieliszka, musi
nauczyć się żyć i wszystko robić po wódce normalnie. Nawet pracować
umiał na gazie.
– Tak. Ale pewnego dnia taka zabawa kończy się jednakowo: pożar,
wypadek na jezdni albo na torach kolejowych. My coś wiemy na ten
temat. Aha, jeszcze ino, czy brat często pożyczał od pana wóz? Albo czy
przedtem kiedyś to się zdarzyło?
– Nie – odrzekł Kamiński. – Od czasu, jak rozwiązaliśmy spółkę, to
był jedyny raz. I ostatni – dodał ciszej.
Kiedy Kamiński odszedł, Korta siedział chwilę bez ruchu.
W dniu, w którym pożyczał samochód, kontrola była dawno
zakończona – myślał. – Dlaczego zależało mu na tym, aby brat sądził, że
jest zagrożony? Obawiał się, że inaczej nie dostanie samochodu?
Możliwe. Ale do czego był mu tak bardzo potrzebny samochód, że
puścił się na tego rodzaju samooskarżenie? Dlaczego nie mógł wyjawić
jedynemu bratu, do czego rzeczywiście jest mu potrzebny samochód?
Jeżeli już myślał o samobójstwie, dlaczego budował taki motyw swego
czynu – w każdym razie zostawiający plamę na człowieku? Czyżby tak
do dna był sam sobie obojętny? Nauczyciel twierdzi co innego. A
przecież nie brak inteligencji nauczycielowi garwolińskiej szkoły.
Nie znajdował odpowiedzi na żadne z tych pytań.
Korta spojrzał na zegarek i zerwał się z krzesła. Nie mógł tracić więcej
czasu, naczelnik na poczcie jest stale potrzebny. Przekonał się, że jest to
praca nie mniej uwiązująca do biurka niż jego własna „Łatwa posada to
mit" – pomyślał. „Najwyżej usposobienie broni przed uwiązaniem.
Maliszek byłby wściekły, gdybym mu coś namieszał. Broń mnie, Boże,
przed jakimś knotem. Maliszek pracuje jak stara kadra, sumiennie. I na
pewno nie znosi ślizgaczy”.
Popędził do autobusu, jakby go sto diabłów goniło lub przy
naczelnikowskim biurku czekał na niego z odpowiednią miną dyrektor z
Dyrekcji Poczt i Telegrafu.
Rozdział VIII
Siedzieli w otwockiej restauracji. Na parkiecie kręciły się pary i dobrze
zasłaniały stolik, który wybrali. Wygaszone podczas tańca światła
ułatwiały poufną wymianę zdań. Korta przyłapał się rano na
niecodziennej myśli. Chciał pozostać na zawsze zastępcą naczelnika
poczty dla ludzi, którzy go polubili i których zdążył obdarzyć sympatią.
Dla nauczyciela, gospodyni swego mieszkania, dla żony naczelnika
Maliszka. To wykraczało poza względy służbowe.
Komendant posterunku w Garwolinie przyjechał w cywilu.
– Myślę, że ta restauracja przyda nam się na przyszłość – uśmiechnął
się kapitan.
– Podoba mi się. Telefonując, będę wymieniał tylko godzinę.
Komendant kiwnął głową.
– Ustalone – rzekł.
– Przesłuchiwaliście Czarnkową – powiedział Korta. – Wiem. Skarżyła
mi się, że znów ciągają ją na milicję. Czy magazynier przywoził towar w
przeddzień pożaru?
– Według Czarnkowej nic – odrzekł komendant.
– Jest pewna?
– Pewna. Bardzo się zdziwiła. Nawet zapytała, czy my nie wiemy, jak
się odbywa dostawa towaru, bo według niej milicja powinna znać takie
przepisy. Kamiński nic sam nie woził przez cały okres pracy.
– Rozumiem, rozumiem – rzucił Korta niecierpliwie. – Mnie chodzi o
to, czy w przeddzień pożaru niczego nie składał w magazynie.
– Według tej kobiety nie.
– Może są tam jakieś boczne pomieszczenia?
– Owszem, jest piwniczka. Nieduża, pod magazynem.
– Sprawdzaliście ją?
– Tak. Zaraz po pożarze, jak tylko można było wejść. Był w niej
węgiel. I jest. Ogień nie przedostał się do piwnicy.
– Trzeba przerzucić węgiel – powiedział Korta.
– W porządku – mruknął komendant. – Zrobi się.
– Meldujcie o wszystkim, cokolwiek znajdzie się w węglu. Hm? Więc
ona powiada, że magazynier niczego nie przywiózł – myślał Korta
głośno. – A może nie zauważyła?
– Niemożliwe – odrzekł komendant. – To jest, ona twierdzi, że
niemożliwe. Musiałaby zauważyć każdą paczkę. Nawet małą. Bela
materiału ma swoją wagę. Nie jechałby przecież po kilka metrów
tkaniny.
– Zgoda – mruknął Korta. – Ale do piwnicy nie zachodziła?
– Nie. Miała zamiar, ale nie chciało jej się dźwigać węgla i postanowiła
zaczekać na sprzątaczkę. Sprzątaczka przychodzi o czwartej, dwa razy w
tygodniu.
– Wiem, już wiem, że tego dnia było zimno w magazynie – roześmiał
się Korta.
– Kobieta jest gadatliwa. Mieszkam u niej. Ma pamięć do szczegółów i
powtarza je wiernie. Można przypuszczać, że są zgodne z prawdą. A
sprzątaczka? Schodziła do piwnicy? Jeżeli nie wzywaliście sprzątaczki, to
trzeba...
– Nie – komendant wszedł w zdanie Korty – pożar wybuchł w
czwartek, sprzątaczka przychodzi we wtorki i soboty. Jeżeli coś
przywiózł, to w środę. W sobotę już nie miała co sprzątać. Węgiel w
piwnicy był gorący. Straż musiała go polewać wodą, żeby się nie zapalił.
Piwnicę można było otworzyć dopiero w piątek rano.
– Po otwarciu piwnicy nic nie zauważyliście? Poza węglem?
– Nic. W czasie pożaru straż lała wodę przez okienko. Zaraz po
ugaszeniu nie interesowaliśmy się piwnicą. Chlebowy piec.
– Jak sądzicie, czy w nocy z czwartku na piątek mógł ktoś coś wynieść
z piwnicy?
Komendant potrząsnął głową.
– Według mnie wykluczone. Pożar został ugaszony po północy.
Wiecie, jak jest przy pożarze. Kupa ludzi. Nikt z sąsiadów nie spał. Bali
się przerzucenia ognia. Do rana magazynu pilnował Kowalik z naszego
posterunku. Jak tylko mury wystygły, zabezpieczyliśmy ślady. To było w
piątek.
– Zgoda – mruknął Korta. – Załóżmy, że w momencie pożaru w
piwnicy już nic nie było. Ale mogło się tam coś znajdować ze środy na
czwartek.
– I co by z tym zrobił? – zapytał komendant. – Gdzie by to przeniósł i
po co?
– Jeżeli to był państwowy towar, rzeczywiście nie wiadomo – odrzekł
Korta.
– Jeżeli!
– Chyba Że coś kręcił na własną rękę – zauważył komendant –
prywatny handel obok państwowego i miał odbiorcę na miejscu. To
nierzadkie.
– Zauważyliście coś przez lata jego pracy? – spytał Korta. – Coś
podejrzanego?
– Nie. W magazynach to mniej typowe. W handlu sklepowym zdarza
się. Ale to proceder na krótką metę, rok, dwa i przyskrzyniamy.
Zapaliły się światła, ludzie zeszli z parkietu i zajęli stoliki obok
rozmawiających. Komendant rzucił kilka obojętnych uwag. Korta
dopijał kawę w milczeniu.
„Nie leży mi w jego charakterze taki handelek” – myślał. „Młodszy
Kamiński powiedział, że tylko raz pożyczył od niego wóz. W przeddzień
krytycznego wieczoru".
Zaczekał, aż ludzie znów wypłyną na parkiet.
– Czy jakieś inne samochody zajeżdżały czasem pod magazyn poza
ciężarówkami z hurtowni? Nie zauważyliście?
– Nie. Czasem, rzadko, taksówka brata. Nikt do niego nie przyjeżdżał
stale. To by się wiedziało. Ale zawsze jest możliwość, że przy dostawach
konwojent podrzuci coś na lewo. Czarnkowa odkryłaby to jednak
wcześniej czy później. Musiałaby dostać swoją dolę. Czarnkowa ma
dobrą opinię. Nie obstawałaby tak za Kamińskim, gdyby z nim coś było
nie w porządku. Nie, to mi się nie wydaje prawdopodobne. My tu na
ogół znamy ludzi. Wiemy, kto na czym siedzi, do czego jest zdolny, kto
gdzieś bokiem zarabia i na czym. Więcej wiemy, niż można
wykorzystać. Wiecie, jak to jest, niektóre sprawy są płynne i nie
wiadomo, jak je ugryźć. Jakaś doraźna akcja, za miesiąc znów jest to
samo. Garbarnie, bimbrownie, diabli wiedzą co.
– Z czego on utrzymywał dom, jeżeli tak pił, jak mówią? – zapytał
Korta.
– A, dzieci nie mieli. Jedna kobieta. Dla siebie był mało wymagający.
Chodził jak łatek. Kiedyś dobrze im się powodziło, ona była ubrana
jeszcze z tych czasów. Ostatnio i na niej się widziało, że to bardziej
przeróbki niż jakieś modne ciuszki. Elana czy te różne nowe materiały.
Wygląda to jak gąbka. Nie lubię takich palt. Wolę porządną wełnę.
Korta roześmiał się.
– Z kierownikiem sklepu mięsnego mówiliście?
– Tak. Ten to się wściekał. Cały czas kipiał z grzeczności. On ma co
innego na myśli. Musiał się przestraszyć. Pewnie przyszło mu do głowy,
że węszymy zabójstwo, a on z nią... no, w dobrych stosunkach. Miał,
biedak, za swoje. I to po dwóch miesiącach. Ludzkich języków się boi.
Dobrze mu się powodzi. O posadę też się boi. Kiedyś się trzeba żenić...
– A wy wykluczacie zabójstwo? – spytał Korta.
– Czy funkcjonariusz milicji może wykluczać taką ewentualność, gdy
– bądź co bądź – wznawia się dochodzenie?
– Co ona robiła w ten wieczór? Ma alibi? – zapytał Korta.
– Była w domu, jak zawsze. Tak na dobrą sprawę żadnego alibi nie
ma.
– Sąsiedzi?
– Ano, trzeba by wzywać sąsiadów. Będzie popłoch. Nie chciałem
rozszerzać przesłuchań bez waszej decyzji.
– Dobrze. Słusznie. Zostawmy to na razie.
– Kierownik sklepu mięsnego – ten ma alibi. Zahaczyłem go tak
mimochodem. Przy okazji. Był u niego w domu kasjer ze stacji
autobusowej.
– Jak wygląda według niego sprawa taksówki?
– Zamknął sklep o siódmej, trochę zbałamucił przy żaluzjach. Wstąpił
jeszcze na piwo do „Nowej". Mówi, że szedł placykiem koło ósmej.
Taksówka stała pod kościołem.
– Gdzie? – zapytał Korta niecierpliwie.
– Przy samym kościele.
Korta wyciągnął serwetkę ze szklanki i naszkicował na niej placyk.
Zaznaczył fronton i boki kościoła.
– Postawcie mi dokładny punkt.
Komendant wydał się nieco zdziwiony potrzebą takiej dokładności.
„Metr dalej, metr bliżej – pomyślał w duchu – co to może mieć za
znaczenie? Akurat w tej sprawie. Na placyku dosyć miejsca i rzadko ktoś
stawia tam samochód w zwykły dzień, zwłaszcza wieczorem. Kierownik
nie mógłby blagować".
Wziął jednak ołówek i postawił na serwetce zgrabny prostokącik.
Zrobił to z pewną przekorą, której Korta nie odkrył. Był zbyt zajęty
usytuowaniem prostokąta na odręcznym planie placyka.
„Przy bocznym wejściu do kościoła” – pomyślał.
– Pod samymi drzwiami? – zapytał. – Tak, jak narysowaliście?
– Tak – zdziwił się komendant.
„Miejsce jak inne” – myślał. „Wóz stał prawidłowo. Nawet trochę na
uboczu, jak trzeba”.
– Czy o tej godzinie kościół bywa u was otwarty? – zapytał Korta. –
Kiedykolwiek.
Komendant zdziwił się po raz trzeci.
– Nie. Skąd. Może latem, w maju, w czerwcu, ale w październiku jest
już ciemno. Ksiądz obawiałby się o wartościowe przedmioty. Nie ma
takiej późnej mszy.
„Co ma zresztą ustawienie wozu do godziny zamknięcia kościoła?" –
pomyślał znów dla siebie. „Brat Kamińskiego nie przyjeżdżał tutaj po to,
żeby pójść na pacierz”.
– Według mnie – rzekł oględnie – to przypadkowy postój. Nie
parkowaliście w życiu byle gdzie, jeżeli jest dużo miejsca?
– Ja? – ocknął się kapitan. – Ja nie. Zawsze wybieram najlepsze
miejsce. Z jakichś względów najdogodniejsze. Bywają różne względy.
– Jesteście pedantem – roześmiał się komendant. – Ja parkuję, gdzie
popadnie, byle w zgodzie z przepisami – zażartował.
– Mogę wam wymienić moje powody – zakpił niedostrzegalnie Korta,
ale komendant uchwycił ironię kapitana i poczuł się urażony, chociaż
ukrył to równie gładko, jak inne reakcje podczas rozmowy.
– Na przykład – ciągnął Korta nielitościwie – dobre miejsce dla
wyjazdu. Gdy parking jest pusty, stawiam tam, gdzie wóz jest najmniej
narażony na otarcie przez inne pojazdy. Nie każdy jest uważny. Gdy
jadę do sklepu, stawiam przed sklepem, jeżeli nie ma zakazu. Człowiek
jest wygodny. Jeżeli jadę do łaźni, stawiam przed łaźnią. A gdybym
chodził do kościoła, stawiałbym akurat pod wejściem. Ale ja bym
wybierał wejście główne, możliwie paradne, bo to ładnie wygląda i robi
fason, a człowiek lubi zadawać szyku.
„Skończ już” – pomyślał mściwie komendant. „Piłujesz i piłujesz. Nie
chciałbym się znaleźć w twojej grupie operacyjnej".
Korta znakomicie odgadywał teraz uczucia komendanta i stwierdził, że
tej lekcji wystarczy. Na ogół zawsze skutkowała. Ale komendant
postanowił się odegrać.
– Pięknie – rzekł – można i w ten sposób tłumaczyć czyjeś – takie, a
nie inne – postępowanie. Bardzo dobrze. Logika to grunt. Nie pojmuję
tylko, dlaczego ktoś stawia wóz przed drzwiami jakiegoś budynku, w
tym wypadku kościoła, jeżeli nie ma zamiaru się tam znaleźć. Nie może
się tam znaleźć z powodu godziny i małej przeszkody – zamkniętych
drzwi. Dobrze zamkniętych. Chyba żeby miał tam jakiś interes. O ile
nam wiadomo, żaden napad na kościół się nie odbył – komendant
pozwolił sobie na taką samą dobrze ukrytą ironię jak kapitan. – I więcej
– nie był planowany.
„Dobrze – pomyślał Korta – świetnie. Jednak skutkuje. Otóż to: czego
magazynier szukał w kościele czy przy kościele albo czego miał zamiar
szukać i po co? Znalazł czy nie? Bo gdyby miał zamiar wóz ukryć, nie
wybierałby akurat tego miejsca, najgorszego z możliwych. W Garwolinie
są takie uliczki, że mógłby z osiemdziesięcioprocentową pewnością
schować wóz i może nikt by nie wiedział, że taki się tutaj przez parę
godzin znajdował. Z tego wynika, że musiał ryzykować postój pod
kościołem".
– W samej rzeczy – powiedział głośno. – Nie wiemy dlaczego wóz stał
przy kościele, a nie na przykład przed magazynem. A chciałbym to
wiedzieć.
„Po co?” – pomyślał komendant. „Do czego prowadzi ten człowiek?
Od magazynu do kościoła z powodu zaparkowania wozu?”
– Jakie macie zadanie dla nas? – zapytał głośno.
– Na razie? – zastanowił się Korta. – Zbadajcie tylko piwniczkę.
Wstrzymajcie się od dalszych przesłuchiwań. Na dzień, dwa. Dam wam
znać.
Komendant kiwnął głową. Wstali od stołu. Rozeszli się w szatni.
Rozdział IX
– Nie będę księdza wprowadzał w błąd, jeżeli ta rozmowa pozostanie
wyłącznie między nami – powiedział Korta.
Ksiądz przyjrzał się swemu gościowi podejrzliwie.
– Mnie obowiązuje tylko tajemnica spowiedzi – odrzekł, zachowując
wyraźny dystans.
– No, powiedzmy, że ksiądz proboszcz potraktuje ją jak spowiedź,
zgoda? – uśmiechnął się Korta.
– Nie mogę... – zaczął ksiądz.
– Rozumiem... proszę, tu jest moja legitymacja.
Ksiądz poruszył się niespokojnie.
– Proszę się nie obawiać – rzucił Korta. – Skoro już wiemy, kim
jesteśmy, mam nadzieję, że pozostanę dla księdza urzędnikiem
pocztowym, dopóki nim będę.
– Owszem, tak – rzekł proboszcz. – Ta sprawa mnie nie interesuje.
– To świetnie. Ksiądz jest przyzwyczajony do zachowywania ludzkich
tajemnic.
– Owszem – odrzekł kapłan sucho. – Taka jest moja rola.
– Moja wręcz odwrotna – znów uśmiechnął się Korta.
Proboszcz docenił ironię tej uwagi, jego twarz nieco się odprężyła.
– Ja tylko nie rozumiem – rzekł – jak mogę panu pomóc, skoro moja
rola znajduje się w takiej sprzeczności z pańską?
– Bardzo dużo i zarazem niewiele. Dużo, bo chciałbym dowiedzieć się
od księdza pewnych ważnych dla mnie szczegółów. Niewiele, bo nie
będzie to wkraczało w żadne ludzkie tajemnice.
– Jeżeli tak – zrezygnował kapłan – proszę pytać.
– Czy ksiądz przed pożarem w magazynie, przed tym wypadkiem
Kazimierza Kamiński ego, nie zauważył, aby ktoś wieczorem, po
zamknięciu, wchodził do kościoła?
– Nie... – zdziwił się proboszcz. – Któż by mógł?
– A może zauważył coś kościelny?
– Nic mi nie wspomniał. Na pewno by wspomniał. To poważna
sprawa, pan rozumie? Nie mógłby jej ukryć. Nie wolno mu.
Korta zauważył, że proboszcz zaniepokoił się o kościół.
– Ja nie mam żadnej pewności – powiedział szybko – to jest tylko mój
domysł. Bardzo słaby domysł.
– Ale czego by tam szukał i kto? – powtórzył ksiądz jedno z tych
pytań, które dręczyły kapitana.
– Nie wiem, czego szukał, jeżeli tam wchodził, a kto, mogę księdzu
powiedzieć. Chodzi mi o magazyniera.
– Tego zmarłego? Kamińskiego? Świeć Panie nad jego duszą, przecież
pogrzeb odbył się dwa miesiące temu. Było dochodzenie. Wypadek. W
przeciwnym razie nie mógłbym odprawić nabożeństwa za jego duszę.
Niech mi pan nie podsuwa takich wątpliwości. Wystawia mnie na
próbę...
Korta pomyślał, że rozmowa staje się trudna z powodów, które mu na
myśl nie przyszły, zanim zapukał na plebanię.
– Proszę księdza, my chcemy mieć tylko całkowitą pewność. Ksiądz
ma swoje kanony, których musi się trzymać, my mamy swoje przepisy.
– On był dobrym chrześcijaninem – ksiądz pokiwał głową. – Troszkę
tylko pił i stąd nieszczęście. Nie, nigdy by nie zrobił czegoś niegodnego.
Profanacja kościoła, proszę pana, przed tym i niekatolik się zawaha –
rzekł proboszcz podniosłym głosem.
„Coraz gorzej – pomyślał Korta – wyprowadzam starego człowieka z
równowagi. Żeby to chociaż przyniosło jakiś efekt dla nas".
– Ksiądz jest zatem pewny, że nic w kościele nie zostało naruszone?
– Nie. Nic nie zginęło.
– Nie o tym myślę. Oczywiście wiedzielibyśmy o kradzieży, ale czasem
jakieś drobne przesunięcia przedmiotów, coś, co się rzuci w oczy.
– Kościelny by mi powiedział – rzekł ksiądz stanowczo. – Ani mowy
nie ma. Żadnej mowy.
Korta poczuł brak zaczepienia, rozmowa się urywała. Jego myśl
pracowała z wytężeniem.
– Czy zmarły był praktykującym katolikiem? – zapytał.
Ksiądz odchrząknął.
– Hm? Miałbym w tej sprawie coś do życzenia, ale jak to mówią: „O
zmarłych tylko dobrze". Lepiej znał go mój kościelny. Może by pan jego
popytał? Bo ja... obawiam się...
– Tak – powiedział Korta – niestety, wolałbym nie ujawniać się przed
zbyt wielką ilością osób, a nawet mogę księdzu powiedzieć, że ksiądz jest
pierwszą osobą, z którą rozmawiam tu otwarcie. Zakładam, że mogę
liczyć na dyskrecję. Dlaczego ksiądz twierdzi, że kościelny znał dobrze
Kamińskiego?
Proboszcz, zakłopotany, chwilę milczał.
– No tak, widzi pan, mój kościelny lubi zajrzeć do kieliszka. Nie
oddaliłem go i nie oddalam, ale kto wie, jak to będzie. Mam już swoje
lata, człowiek przyzwyczaja się do ludzi. Wydawało mi się, że
irytowałaby mnie nowa twarz w zakrystii. W ogóle irytują mnie już
zmiany, jakiekolwiek – dodał z westchnieniem. – Zdaję sobie sprawę z
tej... z tej wady. Ale cóż zrobić, nabywa się jej z wiekiem.
– Kościelny pijał czasem z magazynierem, tak?
– Niestety, niestety. Cóż zrobić? Człowiek jest słaby, proszę pana.
– Dziękuję księdzu za wyjaśnienie – powiedział nagle Korta. Śpieszyło
mu się, wydawało mu się, że nie może stracić ani kwadransa. Księdza
dziwił ten pośpiech, rozmawiali dotąd ślamazarnie. Proboszcz nie lubił
już gwałtowności, szybkości nawet w ruchach czy słowach. Kto się z nim
stykał, musiał się z tym pogodzić. Ten kapitan milicji również pogodził
się z rozwagą starości i ni stąd, ni zowąd zachował się jak młokos. A
wydał się księdzu opanowany.
Korta wyleciał z plebanii i niemal pognał do Modrzejewskiego. Na
progu wziął się w garść, wytarł buty o wycieraczkę, powiesił płaszcz.
– O, dawno niewidziany gość! – zawołała kelnerka. – Zdradza nas pan
– dodała poufniejszym tonem. – Wiem, że jada pan teraz w „Nowej".
– Czasem – usprawiedliwiał się Korta. – Są pierożki?
– Nie ma. O tej porze? Dawno po obiedzie. Jest dobra pieczeń cielęca.
Niech pan weźmie pieczeń.
„Pieczeń z cielaka, z kota czy z nosorożca – wszystko jedno" –
pomyślał. „Gdybyś mi tylko, dziewczyno, dostarczyła ten jeden kluczyk,
ten mały kluczyk. W przeciwnym razie wszystko diabli wezmą i mnie
razem z tym fiaskiem, bo kupę czasu straciłem. Obskakują mnie
panienki z poczty, cierpię, żadnego profitu nie mogę z tego wyciągnąć".
– Niech będzie pieczeń. I sto gram – powiedział.
Przyniosła zamówienie, jak zawsze usiadła w kącie, gotowa do
pogawędki. ,
– No, wrócili już dawni goście? – zapytał Korta, z trudem wpychając
w siebie drugi obiad. – Przeboleli magazyniera? A pani?
– Ee tam. Jedni wrócili, inni nie... Czas płynie, zapomina się
zmarłych. Takie życie.
„Każdy ma skłonności do filozofii" – pomyślał Korta. „Gdyby zrobić
jakiś test, okazałoby się, że mamy 30 milionów filozofów”.
– A może wyleczyli się z wódki? – zażartował.
– Oo, widział pan takich! Ja bym chciała zobaczyć naszego Karolaka z
banku albo kościelnego Szymka, z tego, o, kościoła na placyku,
trzeźwymi – kiwnęła głową w stronę okna.
Kortę ogarnęło podniecenie. Myślał, że takie musi ogarniać
myśliwego, gdy mu rogacz wychodzi na cel.
37
– To największe pani oliwy?
– Największe, największe. Nawet za nimi to nie żałuję, bo pili z panem
Kamińskim. I tego wieczoru – też. Im to zawdzięcza straszną śmierć.
Jeszcze potem zostali, pijusy, a pan Kamiński poszedł po swoje
przeznaczenie.
„Pieczeń ciężko wchodziła – pomyślał Korta – ale w końcu opłaciła
się".
Zadzwonił na posterunek. Komendant meldował, że węgiel
przerzucony. Niczego nie znaleziono. Korta słuchał jednym uchem.
– Niech któryś z waszych ludzi pogada z kościelnym, Szymek go
nazywają – powiedział. – Niech od niego wyciągnie, czy dwa miesiące
temu nie zginął klucz od bocznych drzwi kościoła.
Chwilę trwała cisza po drugiej stronie drutu.
– Zrobi się – odpowiedział głos stamtąd. – Jak was zawiadomić o
wyniku?
– Sam się zamelduję – powiedział Korta. Rzucił słuchawkę na widełki
zbyt ostro i dopiero po chwili się w tym zorientował.
– Podpędzam cię – mruknął do siebie. – Ale tu się nic nie da
przyśpieszyć. To bardziej koronka niż śledztwo, podrzeć może się tak
samo prędko, jak ją utkałem.
Ktoś mu się ukłonił na ulicy. Dopiero po dobrej chwili uprzytomnił
sobie, że to kasjerka z drugiego okienka.
Rozdział X
Korta rozejrzał się po sali, pary na parkiecie przeszkadzały w
oględzinach. Dostrzegł wreszcie komendanta przy tym samym stoliku,
przy którym siedzieli kilka dni temu.
– No jak? – zapytał, podchodząc.
– Zgadza się – rzekł komendant z pewnym zdziwieniem. Głowił się,
jak Korta doszedł do historii zaginionego klucza. Wobec tego mniej
nawet interesowało go, do czego kapitan potrzebował samej informacji.
– Kiedy? – spytał Korta.
– Ano właśnie, jak mówiliście – stwierdził komendant – jakieś dwa
miesiące temu. Kowalik nie mógł ustalić dokładnej daty. Z pijusem to
niemożliwe. Wysłałem plutonowego na piwo do „Nowej" – roześmiał
się komendant.
– Mądrze – mruknął Korta. – Jak najmniej plotek. Popłoch nam
niepotrzebny.
– Kowalika u nas lubią – poinformował Kortę komendant. – Każdy z
nim pogada. Zresztą o dziewiątej wieczorem Szymek jest przeważnie
zaprawiony. Imponuje mu kieliszek z ludową władzą.
– Nie powziął jakichś podejrzeń, żeście na niego nasłali człowieka? –
zapytał Korta.
– Gdzie tam. Płacił za kolejki, co chwila gubił pieniądze. Kowalik
podniósł papierek raz i drugi, wreszcie śmiejąc się, zagroził, że skończy
się tak, jak z tym kluczem od kościoła. Szymek pobełkotał, poboczył się,
że władza ludowa wsadza we wszystko nos. Chce za dużo wiedzieć.
Swojej własnej władzy, to jest księdzu, nic nie powiedział. Po co miałby
się proboszcz martwić, nie? Szymek z powodu kieliszka i tak trzyma się
na plebanii jedną nogą. Woli księdza nie denerwować. Ksiądz stary, to
boi się byle czego. Szymkowi pewnie coraz częściej zdarza się coś gubić
albo o czymś zapomnieć.
– Nie pytał, skąd Kowalik wie o kluczu?
– On uznaje wszechwiedzę naszej władzy – roześmiał się komendant –
jak każdy, kto ma coś na sumieniu albo komu się przy nas krzywo żyje.
Ludzie przez dwadzieścia lat przejrzeli na oczy. Już nie ma takich
zarobków jak kiedyś. Nie jest trzecią po księdzu i organiście osobą.
Odczuwa degradację swojej ważności i tak bardzo nas za to nie kocha.
– Dorabiał klucz? Nie wiecie?
– Wiem – pochwalił się komendant. – Kowalik jest skrupulatny.
Tylko mu coś kazać wyniuchać. Nic nie musiał dorabiać, bo w zakrystii
miał dwa, zapasowe. Ksiądz przecież kluczy nie liczy.
Korta od dobrej chwili wiedział, jakie polecenie będzie musiał wydać,
ale dość trudno mu to przychodziło.
„Do diabła – pomyślał – nie może być inaczej. Ale twoje dowodzenie
jest oparte tylko na dedukcji. Nie możesz przedstawić jednego
konkretnego faktu, usprawiedliwiającego drastyczne posunięcie”.
– Wystąpcie do prokuratury o pozwolenie na ekshumację zwłok
Kamińskiego – powiedział spokojnie.
Komendantowi zokrąglały oczy, zatchnął się niemal.
– Jak? Co? Czy wy wiecie, że to nie jest, no, że to nie jest łatwe?
– Wiem – odrzekł kapitan nieprzyjemnym tonem.
Komendant zreflektował się.
– Jakie motywy? – zdziwił się, chociaż dotąd starannie ukrywał swoje
odruchy.
– Dobro sprawy – odparł kapitan, jakby to był jedyny i pierwszy
argument, który przyjmie każdy prokurator. – Tylko w ten sposób
wyjaśnimy przyczynę pożaru. Skarb państwa poniósł spore straty.
Dwieście osiemdziesiąt tysięcy poszło z dymem.
Komendant stał się znów ostrożniejszy w wyjawianiu własnych reakcji.
Kapitan to zauważył.
„Wiem, oczywiście, rozumiem, jak ci za mnie przykro" – myślał.
„Posługuję się odrobiną demagogii. Ale czy mam inne wyjście? Coś się
tam jeszcze znajdzie, jakieś fakciki. Ale małe, małe. Co robić w tej
sytuacji?”
– Rodzina będzie się sprzeciwiać. Żona, brat – powiedział oględnie
komendant.
– Rodzina prawie zawsze staje dęba.
– Przekonamy ją – uciął krótko Korta.
– No tak, w końcu ludziom się zawsze jakoś przetłumaczy – zgodził się
komendant. – Ale to nieprzyjemna sprawa. Dla bliskich.
– W naszej pracy trudno o przyjemności – stwierdził sucho Korta.
Komendant spojrzał na niego spod oka. „Dobrze ci mówić” – myślał.
„To nie na twoim terenie będą się grzebać w poświęconej ziemi. U nas
to ciągle ma znaczenie". Korta zgadywał, jakie mniej więcej uczucia
budził w komendancie.
– Naruszenie grobu, bo wreszcie człowiek ma prawo do spokoju po
śmierci, nie jest najprzyjemniejszą czynnością w śledztwie – rzekł
pojednawczo. – Ale w końcu bardziej tu chodzi o naruszenie spokoju
rodziny.
– My musimy żyć dobrze z ludźmi – poskarżył się komendant. – Na
tyle, ile to jest możliwe. Ale jak trzeba...
„Gdyby tylko chodziło o żonę i rodzinę Kamińskiego – pomyślał
Korta – gdybyś wiedział, ile przykrości będziemy musieli zrobić innym,
Bogu ducha winnym ludziom... jeżeli... jeżeli moje przypuszczenie
okaże się słuszne. To dopiero sprawia mi średnią przyjemność. Niestety,
tu nic nie można zmienić, czy mam ochotę na taki galimatias, czy nie”.
– Wracam do Warszawy – powiedział głośno. – Wyniki powtórnej
obdukcji zwłok przekażecie nam do Komendy. Dam wam jutro gotowy
wniosek do prokuratury. Przerzucicie go tylko na maszynę.
Komendant kiwnął głową z rezygnacją.
– Jeżeli prokuratura będzie zwlekać z decyzją – dorzucił Korta – chcę
mieć zaraz wiadomość.
„Wtedy pójdę inną drogą – pomyślał z uporem – od końca. Ale
wolałbym mieć pewność. Nie działać na ślepo. Szkoda czasu i różnych
zabiegów. W Warszawie czeka prawdziwa robota. Trzeba się na serio
wziąć za bawełnę” – uśmiechnął się do siebie.
„Ciekawe, co wprawia go w dobry nastrój?" – pomyślał komendant.
„Taka przykra sprawa”.
Kapitan zadzwonił do porucznika Małka i kazał mu ściągnąć Maliszka
z sanatorium.
„Chyba wyleczył się z tego, na co nie był chory” – pomyślał z ironią.
„Co prawda w tym wieku każdemu przydadzą się jakieś kąpiele. Komu
nie strzyka pod pięćdziesiątkę?"
Rano wyszedł wcześniej z domu, miał trzy kwadranse przed sobą. Na
cmentarzu odszukał świeżą kwaterę. Szedł wzdłuż szeregu krzyży i
odczytywał nazwiska.
„Jest – pomyślał – Kazimierz Kamiński”.
Przystanął i zapatrzył się w dwie tabliczki obok siebie. Ktoś, kto by
szedł alejką, minąłby dyskretnie mężczyznę około czterdziestki,
stojącego w głębokiej zadumie w miejscu ciszy i odosobnienia.
Rozdział XI
Siedział nareszcie przy własnym biurku, w swoim pokoju, po uszy w
„przyzwoitej” – jak po cichu myślał – robocie.
„Wszyscy naraz jesteśmy zadowoleni – stwierdził – Małek i cała
grupa". Objawiały mu się też wszelkie zalety podporucznika Krystyny
Lasek.
Prokuratura – jak przewidywał – nie zdradzała pośpiechu.
„Komuś nie podoba się cała sprawa” – pomyślał. „No, nic dziwnego,
mnie się także nie podobała. Co porabia nauczyciel polskiego?
Czarnkowa nie ma się komu użalać na swój los. Jak będę miał amatora,
przyślę jej na mieszkanie".
Postanowił, że kiedyś odwiedzi naczelnika Maliszka. Całkiem
prywatnie, gdy sprawa magazyniera pójdzie w zapomnienie.
Nie zraził się powściągliwością prokuratury. Działał po swojemu i w
sposób, który należał już tylko do kompetencji milicji. „W tym nikt mi
nie może przeszkodzić" – myślał. „Mogą mnie pocałować w nos".
Małek wetknął głowę do pokoju.
– Są już odbitki? – zapytał Korta ogólnikowo.
– Z którego zdjęcia?
– Kamińskiego. Magazyniera z Garwolina – odpowiedział tak, jakby
musiało być jasne, że o nikogo innego ani o żadne inne zdjęcia nie
mogło mu chodzić.
– Są. Rozsyłamy.
– Na jednoosobowe posterunki też – upomniał Korta – w każdą
dziurę.
„Co sobie stary myśli” – zdziwił się Małek. „Dziecko jestem czy
pierwszy raz z nim pracuję?"
– Tak – odpowiedział głośno. – Rozumie się.
„Rozwikłamy tę zagadkę, zanim prokuratura da pozwolenie" –
pomyślał Korta. „Dostarczę im dowodu. Nawet nieźle się stało, że
zwlekają. Przyspieszyli całą sprawę, chociaż chodzi im o co innego. Jeżeli
wydadzą nakaz, my będziemy już w akcji".
W poniedziałek, w kilka dni po powrocie Korty do Warszawy,
komendant garwoliński zadzwonił, że ma zezwolenie na ekshumację
zwłok. Korta przeżył dwa trudne dni. Przeprowadzał już ze swoją grupą
operacyjną niejedno rzeczywiście zawikłane dochodzenie, a w tej sprawie
obawiał się fiaska, jakby był świeżo upieczonym oficerem śledczym.
„Wyszedłbym na zupełnego durnia" – myślał, goląc się, spełniając
normalne czynności w Komendzie, kładąc się do łóżka. W czasie obiadu
zapominał, co ma na widelcu.
W środę po południu miał zebranie partyjne w Komendzie. Małek
złapał go na korytarzu:
– Miał pan rację, kapitanie! – zawołał na widok Korty. – To ci
historia! Pierwszy raz, jak długo siedzę w naszej robocie, trafia mi się coś
takiego.
„No, nie siedzisz w niej znów tak długo" – pomyślał Korta i
jednocześnie poczuł, jak napięcie dwóch dni nagle w nim pęka. „Co za
ulga – stwierdził – jednak nie wyjdę na durnia".
– Są oględziny lekarskie?
– Tak. Oczywiście – gorączkował się Małek. – Pęknięcie kręgosłupa.
Złamanie podstawy czaszki. Ktoś go urządził.
– Hm? – mruknął Korta. – Chodźmy do mnie.
– Co robił lekarz, który przeprowadzał badanie zwłok Kamińskiego za
pierwszym razem? – podniecał się Małek. – Będzie miał ładną sprawę.
Morderstwo. Wyraźne morderstwo.
– Spokojnie, poruczniku – rzucił Korta. – Unikajmy pochopnych
wniosków. Gdzie jest wynik pierwszej obdukcji?
– Porównywałem – bronił się Małek, ale już z mniejszą pewnością
siebie.
– I co?
– No, przecież wynik jest jasny.
– Przy drugiej obdukcji stwierdzone ślady ognia? – upewniał się
kapitan.
– Tak – powiedział Małek. – Oczywiście! – Przez chwilę milczał,
zastanawiając się, dlaczego Korta interesuje się tak śladami ognia,
stwierdzonymi już w pierwszej obdukcji. – Kapitanie – zapytał po kilku
sekundach namysłu – czy podejrzewacie, że zwłoki, które mamy, nie są
szczątkami Kamińskiego?
– Ba – mruknął Korta – sam chciałbym to wiedzieć.
– Wobec tego – odkrywał dalej Małek – czyje zwłoki mogłyby zostać
złożone w grobie Kamińskiego?
– A, tego to się zaraz dowiemy. Mam nadzieję, że się dowiemy –
poprawił się Korta. – Zamówcie Garwolin.
– Macie protokół z oględzin tego młodego człowieka, który zabił się
na motorze tej jesieni? – zapytał kapitan dyżurnego milicjanta w
Garwolinie. – Zabił się dwa albo trzy dni przed pożarem w magazynie.
– Odłożył słuchawkę. – Zaraz przedzwonią – rzekł do Małka. – Muszą
znaleźć protokół. Zapalicie? Papieros dobrze robi przy oczekiwaniu.
Minęło pół godziny, Małek zaczął się denerwować.
– Co oni tam robią? – rzucił niecierpliwie.
– Spieszy wam się? – mruknął Korta. – Najważniejsze już wiemy.
Teraz dzień wcześniej, dzień później i tak utkniemy na pewien czas. 1 to
nie wiadomo, na jak długo. Aż do...
Zadzwonił telefon.
Małek obserwował twarz kapitana. Teraz z tamtej strony mówiono,
kapitan nie zadawał pytań, które mogłyby coś wyjaśnić słuchającemu.
Małek nauczył się zresztą czytać z twarzy kierownika. Wiadomości
chyba biegły po linii rozumowania kapitana.
– Tak – rzekł Korta po skończonej rozmowie. – Złamanie kręgosłupa i
podstawy czaszki. Dokładnie między ósmym a dziewiątym kręgiem.
Komendant garwoliński jest zrozpaczony – Korta roześmiał się nagle
serdecznie.
Małek nie pojmował przyczyny wesołości kapitana. Sprawa – w sumie
– rysowała się ponuro.
– Dziwicie się, co? – śmiał się Korta. – Przyznaję, nie ma tu nic
śmiesznego. Mnie po prostu rozbawił komendant.
– Ten z Garwolina?
– Kiedy go zawiadomili, że jest telefon z Komendy, o mało apopleksji
nie dostał. Miał już jedną ekshumację. Kto lubi takie rzeczy u siebie?
Małe miasteczko, wszyscy się znają. Teraz szykuje mu się grzebanie w
drugim grobie. Rodzina, matka, ojciec – dodał Korta już poważnie – to
był jedyny syn. Przykra sprawa dla bliskich chłopaka. Stawiali świeczki,
kładli kamień. To wstrząs.
– Chłopaka z wypadku pochowali pod nazwiskiem Kamińskiego? –
upewnił się Małek.
– Tak wygląda.
– Komu na tym zależało?
– Ba! Może się dowiemy, gdy sprawdzimy, co kryje w sobie grób
chłopaka.
– Niekoniecznie – zauważył Małek. – Jeżeli jest pusty?
– Możliwe–powiedział Korta–a nawet bardzo prawdopodobne.
– Na zwłokach chłopaka są ślady ognia. Musiały znajdować się w
magazynie w czasie pożaru. Komu zależało na ukryciu czy zniszczeniu
zwłok magazyniera? – zastanawiał się głośno Ma-łek. – Podpalaczowi?
Bo należy przypuszczać, że magazynier też zginął. W inny sposób i w
innych okolicznościach. Nic z tego nie rozumiem. Co za dziwna
historia. Nietypowa.
– Racja – przytaknął kapitan zbyt chętnie. – Nietypowa. Może coś
nam powiedzą rozesłane zdjęcia – dorzucił pozornie bez większego
zainteresowania.
– I co nam da wiadomość, że ktoś znał tego człowieka, Kamińskiego?
Co to nam pomoże, jeśli nawet się dowiemy, kiedy i gdzie go ostatnio
widział – powątpiewał Małek. – Ludzie na ogół widują żywych ludzi. Z
martwym nie zawiera się znajomości. Ten, który wie, gdzie podziały się
zwłoki magazyniera, nie przyjdzie nam tego oznajmić. Wizytówki nam
nie złoży.
– To byłoby zbyt uprzejme z jego strony – zgodził się Korta. – Ale
pogadać na przykład z kimś, o kim nikt nie wie w Garwolinie, że znał
magazyniera – warto! Z rozmów z ludźmi zawsze coś wynika.
– Krok naprzód – mruknął Małek nieprzekonany.
„Masz rację – pomyślał Korta – Że zapatrujesz się na to tak
sceptycznie. Chociaż dałeś się w pierwszej chwili złapać przy odczytaniu
protokołu drugiej obdukcji, masz dobrego nosa".
– Coś wam tu nie gra? – zapytał Korta.
– To się wszystko razem nie trzyma kupy. Gdzieś jest inna zasuwka,
która zamyka i otwiera ten cały interes. Jaka?
Korta odwrócił się plecami do porucznika.
– Trzeba zobaczyć, czy nie ma nas w domu – powiedział.
Wyszedł na Puławską. Na ulicach leżał śnieg. Chwytał pierwszy
przymrozek. Korta uprzytomnił sobie, że to już grudzień. Święta i
Sylwester.
Rozdział XII
Patrzył przez okno przedziału na zaśnieżoną stację. Pociąg był nabity.
Ludzie rozjeżdżali się na święta do krewnych, wracali z podróży
służbowych do własnych domów. Kapitan miał mały dramat rodzinny
już poza sobą. Westchnął i poprawił się na siedzeniu. W duchu
przyznawał żonie rację, że pilne sprawy wypadały mu przeważnie w
nieodpowiednich momentach. Gdy miał iść na urlop i bilety na podróż
leżały już w kieszeni albo w dzień własnych imienin czy kogoś z rodziny.
Wreszcie teraz, w przeddzień Wigilii jechał do Grybowa. Mało zależało
mu na tradycjach. Nawet nie lubił świąt właśnie ze względu na
konieczność poddawania się terrorowi zachowania. Trzeba było jeść i
pić, przyjmować i oddawać wizyty ciotkom, wujkom, kuzynom. Nie
mógł się od tego wykręcić. Jego żona spędzała życie w domu, w
rodzinie, a święta stały się dla wielu świętem rodziny. Nie mógł jej tego
pozbawić. Wyrzekła się dla niego nawyków i przekonań wyniesionych z
własnego domu. Właściwie oceniał, czego musiała dokonać. Stawiała
dzieciom choinkę i kapitan się z tym godził. Zrozumiała wiele rzeczy –
dla niego – i on musiał zrozumieć ją. Było mu przykro, że zostawił ją z
dziećmi w przeddzień świąt, ale wiadomość, która przyszła z Grybowa,
podniosłaby go ze szpitalnego łóżka. Praktycznie sprawa przedstawiała
się zupełnie prosto. Człowiek podobny do mężczyzny ze zdjęcia,
rozesłanego przez milicję, przyjechał do Grybowa blisko trzy miesiące
temu. Wyszukał pokój przy rodzinie i utrzymuje się z naprawy
elektrycznych maszynek, a także radia. Ma dowód osobisty na nazwisko
Zygmunt Uljasz wydany przez MO w Rzeszowie. Komenda
Wojewódzka w Rzeszowie nie zna człowieka o takim nazwisku.
„Na tym właściwie akt trzeci się zamyka" – pomyślał Korta.
I tak było. Nie miał nic więcej do zrobienia. Do komendanta
grybowskiego należało zatrzymanie podejrzanego, ustalenie personaliów
i przekazanie Zygmunta Uljasza, gdyby okazał się Kazimierzem
Kamińskim, Milicji Obywatelskiej w Garwolinie.
Kapitan Korta polecił komendantowi grybowskiemu wstrzymać się z
dochodzeniem przeciwko Uljaszowi. Mieli go tylko na oku do przyjazdu
Korty. Wewnętrzna potrzeba zastania tego człowieka w naturalnym
środowisku, które sobie stworzył, tylko to mogło być dla Korty
zakończeniem jego śledztwa. I miał do tego prawo. Dlatego też udając
się z dworca w Grybowie na posterunek, wiedział, że sam i niejako
półprywatnie pójdzie do domu Uljasza i odstawi go do MO.
Komendanta grybowskiego zdziwiła nieco decyzja Korty. Był
przekonany, że kapitan z Warszawy zechce sam przesłuchać czy wziąć
udział w przesłuchaniu doprowadzonego. Jeżeli nawet nie spodobał mu
się taki obrót sprawy, która toczyła się przecież na jego terenie, musiał to
ukryć głęboko.
– Dajcie mi adres – powiedział tylko Korta, chociaż domyślał się
reakcji kolegi.
– Kapitanie, dam wam swojego sierżanta.
– Nie. Dziękuję – odrzekł Korta sucho.
Człowiek siedzący naprzeciwko niego nie mógł wiedzieć ani nawet się
domyślać, co powodowało kapitanem. I Korta nie chciał, a nawet nie
mógłby mu tego wytłumaczyć. Kazimierz Kamiński nie był przestępcą
w potocznym tego pojęcia znaczeniu, chociaż był nim Zygmunt Uljasz.
„To zbyt zawiłe" – pomyślał Korta w duchu. „Kim on jest czy był
naprawdę, wiem tylko ja, nauczyciel z Garwolina, w jakiś częściowy
sposób Czarnkowa. To w końcu nie ma znaczenia. Od zakończenia
naszej rozmowy będą się liczyły już tylko czyny dokonane przez
człowieka, nie sam człowiek. Ale może mu jakoś pomogę" – uśmiechnął
się z ironią do siebie czy z siebie. Może jedno i drugie.
Uljasz siedział tyłem do drzwi, gdy Korta stanął na progu. Dłubał w
odbiorniku radiowym i głowę miał niemal schowaną w pudle. Kapitan
zobaczył tylko plecy. „Ramiona zmęczonego człowieka” – pomyślał.
– Kto tam? – rzekł niecierpliwie zrzędliwy głos, przytłumiony
miejscem, z którego się wydobywał. – Mówiłem, że już nic nie
przyjmuję. Święta.
Korta nie zaraz odpowiedział, stał sparaliżowany zadaniem, które wziął
na siebie. Mógł go uniknąć i nawet pozostałby w większej zgodzie ze
swymi kompetencjami. Uświadomił sobie, że mógłby nigdy nie spojrzeć
w twarz tego człowieka. Nie istniała taka potrzeba. Jednocześnie z tą
myślą odezwała się w nim żyłka śledczego, zawodowy nawyk.
Spenetrował pokój wzrokiem. Skromny, przeciętny pokój samotnego,
niemłodego mężczyzny.
„Szafa, łóżko i stołek" – zarejestrował. „Tylko szafa wchodzi w grę".
– Pan Kazimierz Kamiński? – zapytał spokojnie.
Plecy mężczyzny znieruchomiały, Korta nie sięgnął do kieszeni,
chociaż o tym pomyślał. Znów – z nawyku. Głowa mężczyzny
wydobyła się z pudła, wolno odwróciła w stronę kapitana. Znał tę twarz
ze zdjęcia. Ta sama, chociaż inna. I nie polegało to na okularach, które
nosił Uljasz, ani na brodzie. Tak prymitywne chwyty charakteryzacyjne
nie przeszkadzają żadnemu wprawnemu oku śledczego w identyfikacji.
Korta usiłował uchwycić tę inność żywej twarzy w porównaniu ze
zdjęciem i nagle uprzytomnił sobie, że ten człowiek przed nim gra.
„Gra swoją ostatnią i najprawdziwszą rolę” – pomyślał.
– Pomyłka – powiedział mężczyzna zrzędliwym głosem. – Pan trafił
gdzie indziej, niż pan chciał.
Głos także wydał się Korcie niepasujący do obrazu Kamińskiego, jaki
sobie stworzył, ale to mogło już być własną mistyfikacją.
– Owszem. Trafiłem, panie Kamiński. Daję panu słowo, że to nie ma
sensu. W Rzeszowie nie znają człowieka nazwiskiem Uljasz.
– Szantaż? – wydusił z siebie siedzący dalej mężczyzna i zbladł. Ręce
zaczęły mu się trząść, z palców wyleciał śrubokręt i potoczył się między
inne narzędzia rozłożone na szmatce na podłodze.
– Nie. Kapitan Korta z milicji kryminalnej.
Mężczyzna poruszył się, jakby chciał wstać. Na jego twarzy odbiła się
bezradność, rysy stały się nagle stare i ze starczym niemal uporem zaczął
bełkotać.
– To pomyłka. Niech pan wyjdzie. Niech pan stąd idzie. No! –
krzyknął nagle cienko. – Niech się pan stąd wynosi!
Korta postąpił dwa kroki naprzód i usiadł na brzegu łóżka. Nie było
drugiego krzesła.
– Porozmawiajmy rozsądnie – zaproponował.
– Ja nie mam o czym mówić – krzyczał Uljasz. – Nie mam o czym z
panem mówić!
– A ja, niestety, mam – rzekł Korta spokojnie. – Jeżeli pan nie chce
być rozsądny, będziemy zmuszeni skonfrontować pana z żoną.
W oczach mężczyzny odbiła się panika. Obejrzał się w stronę okna.
– Bez głupstw – powiedział Korta rozkazująco. Tamte ramiona znów
opadły.
– Wolelibyśmy tego uniknąć. Ze względu na pana – dodał.
Mężczyzna chwilę siedział bez ruchu. Płynęły sekundy, może minuty.
Kapitan nie chciał niczego przyśpieszać. Czekał. Był przyzwyczajony do
milczenia, czasem do miesiącami ciągnącego się, upartego milczenia
aresztanta. Broda mężczyzny ugrzęzła w kołnierzu koszuli i Korta nie
widział wyrazu jego twarzy.
– Jak pan do tego doszedł? – rozległ się zupełnie inny od
poprzedniego, zduszony głos. – Jutro Wigilia – powiedział nagle
pozornie bez związku.
Tak. Pora nie była najlepsza. Korta i o niej pamiętał, gdy wchodził do
tego pokoju.
– Popełnił pan kilka błędów – rzekł.
– Żadnego – sprzeciwił się mężczyzna. – Żadnego!
– Założył pan żaluzje przeciwsłoneczne w październiku, dzięki temu
pożar spostrzeżono zbyt późno. Co prawda pił pan tego wieczoru, ale
zlekceważył pan bystrość kelnerki od Modrzejewskiego.
– Prawie nic nie piłem – mruknął Kamiński. – Wylewałem wódkę do
szklanki Szymka.
– Pije pan teraz? – zainteresował się kapitan.
– Nie. Od trzech miesięcy kropli nie wziąłem do ust.
„Nauczyciel miał rację” – pomyślał Korta. „Niestety, nie mógłby sobie
wyobrazić okoliczności, w jakich się to stało”.
– Popełnił pan jeszcze dwa poważne błędy – rzekł głośno. – Wybrał
pan sobie zbyt inteligentnego człowieka na przyjaciela i za bardzo lubił
pan postacie w waszym teatrze amatorskim, których atrakcyjność
polegała na zamianie ról.
– Tylko tyle? – zadrwił Kamiński.
Kapitan zauważył, że osiąga cel. Ten człowiek wytrzyma już śledztwo i
chyba zniesie wyrok. Groziło mu parę lat. Musiał zdawać sobie z tego
sprawę, a jednak stawał się powoli Kazimierzem Kamińskim. Za tym
faktem szła nieodłącznie odpowiedzialność.
– Nauczyciel panu pomógł – rzekł w zadumie Kamiński. Kryła się w
tym gorycz.
– Sam sobie pomogłem – rzucił Korta szorstko. – Nauczyciel jest do
tej chwili pewny, że leży pan na garwolińskim cmentarzu. Tyle panu
wystarczy?
Kamiński pokiwał głową.
– Lubiłem go. Mówił w czasie przeszłym, jeszcze nie pogodził się na
dobre z powrotem.
– Popełnił pan dalsze błędy – powiedział Korta szybko. – Nie należało
pożyczać taksówki od brata i wmawiać w niego, że kontrola w
magazynie wykryła braki. Mieliśmy przecież protokół. Dlaczego pan
chciał utrzymać brata w takim przekonaniu?
– Brata i żonę – sprostował Kamiński. – To jasne. Nie dostali ani nie
dostaliby do ręki protokołu. Czarnkowa zawsze ze mną trzymała.
Mogliby przypuszczać, że mnie kryje. Wypadek czy samobójstwo zawsze
staje się prawdopodobniejsze, gdy człowiek ma kłopoty albo jest bez
wyjścia. Zależało mi na tym, żeby snuli takie domysły. Dla siebie.
Przecież wiedziałem, że nie polecą z tym na milicję! W ten sposób byłem
dla nich więcej niż umarły. Dwa razy umarły – zaśmiał się złośliwie, z
zadowoleniem.
„Miałem rację, że jesteś inteligentnym człowiekiem" – pomyślał Korta.
– Nie trzeba było brać taksówki, którą wszyscy w Garwolinie znali i do
tego stawiać ją pod kościołem.
– Jak bym sobie inaczej poradził? – wzruszył ramionami Kamiński. –
Gdzie miałem z tym latać? Kto ją widział? – zapytał. – Wydawało mi
się, że w ciągu tego kwadransa nikt nie przechodził przez placyk. Aż się
sam dziwiłem, że tak mi wszystko gładko idzie. Mówiłem sobie, że
widocznie tak ma być, tak mi pisane.
– I uwierzył pan w to, że można zacząć życie jeszcze raz, zbudowane na
przestępstwie? – zapytał Korta serio.
– Nie zabiłem nikogo. Tylko siebie – powiedział Kamiński z
zaciętością. – Nie skrzywdziłem nikogo. To mnie życie nad miarę
skrzywdziło. I pan mnie teraz skrzywdził. Po co mnie pan znalazł?
Żebym znów wszedł w to cuchnące bagno, w tę próżnię utopioną w
wódzie i beznadziei? Jest pan zadowolony?
Ten człowiek chciał Kortę wytrącić z równowagi i kapitan zdawał
sobie z tego sprawę, a mimo to Kamiński coś osiągnął. Kapitan
uświadomił sobie, że gdyby chodziło tylko o wprowadzenie w błąd
ludzi, żony, rodziny, tylko o sprofanowanie zwłok, to byłby zdolny stąd
wyjść... i zapomnieć. Zadumał się nad sobą. Myślał w tej chwili, że
jakkolwiek Kamiński zadrwił sobie z prawa pisanego i ludzkiego, które
żąda, aby człowiek urodzony i nazwany zmarł pod tym samym
nazwaniem, było to zlekceważenie prawa nienaruszające jego istoty.
Jeżeli Kamiński coś naruszył, to umowę między ludźmi, ustalającą, że są
tymi, za których inni ich mają. Naruszył też prawo obyczajowe, nie
uszanował zmarłego. Ale rodzina zmarłego motocyklisty nie mogłaby
cierpieć, boby o tym nie wiedziała i nigdy by się nie dowiedziała, gdyby
kapitan zabrał ze sobą tajemnicę magazyniera.
„Nie mogłem jej jednak zabrać" – stwierdził spokojnie. „Byłem
obowiązany prowadzić śledztwo ze względu na straty materialne i
możliwość wielu rozwiązań przyczyn pożaru. Mogło w grę wchodzić
morderstwo. Prawda z oględzin obu grobów znajduje się nie tylko w
moim ręku. I inaczej stać się nie mogło”.
Uświadomił sobie nagle, że od dobrej chwili jest obserwo-wany.
– Wiem – powiedział ni stąd, ni zowąd Kamiński – odpowiadam za
zniszczenie mienia społecznego. Odpowiem. Zrobił pan, co do pana
należy.
– Akt oskarżenia będzie kładł nacisk na straty – powiedział Korta. –
To niemała suma. A ja jestem po to, żeby pilnować społecznego mienia.
Odrzucając inne okoliczności, które mają więcej znaczenie moralne niż
prawne, winny jest pan zwykłego podpalenia. Co zrobił pan z
katarynką? – przypomniał sobie kapitan i rozejrzał się po pokoju.
– Jeszcze jeden błąd – powiedział Kamiński.
– Tak. Najpierwszy.
– A jest – mruknął Kamiński i spojrzał na szafę. – Człowiek mimo
wszystko nie potrafi wyzbyć się całego siebie. I okazuje się durniem. Ale
tak mi wszystko szło, tak szło. Uwierzyłem, że jeszcze dzień, kilka
godzin i będę zupełnie bezpieczny. Mogę pozwolić sobie na tę jedną
słabość, zabrać katarynkę. Uwierzyłem, że nigdy nie ujrzę pyska
kierownika ze sklepu mięsnego ani Szymka, ani Karolaka z banku.
Ucieknę wam wszystkim. Nie powiedział mi pan, kto widział taksówkę.
Szymek? Zajrzałem do „Nowej", gdy przyjechałem od brata, siedział
tam, myślałem, że się nie ruszy do północy. Wszystko obmyśliłem.
Obciążenie trumny, która stała w kościele, miałem już w bagażniku.
Korta pomyślał w tej chwili, że nie wyjawi temu człowiekowi, kto
spostrzegł przypadkowo taksówkę. Byłoby to niepotrzebną drwiną losu.
– Owszem. Wiemy – powiedział. – Znaleźliśmy kamienie w dwóch
workach. Niech mi pan powie, dawno pan myślał o jakiejś mistyfikacji?
Niekoniecznie o takiej. Przypuszczam, że to rozwiązanie nasunęło się
panu samo. Zbieg kilku okoliczności. Kontrola, śmierć młodego
motocyklisty, komitywa z kościelnym.
– Czy dawno? – powtórzył Kamiński. Uśmiechnął się. – Proszę pana,
pół życia. Od dawna miałem ten dowód na Uljasza. Pół życia z tą
kobietą, w ukłonach wymienianych z kierownikiem sklepu mięsnego,
na dłubaninie w aparatach radiowych. Byłbym dobrym inżynierem, wie
pan?
– Nie zawahał się pan na moment przed... no, pewną makabrą tego,
co pan musiał wykonać w kościele? Gdzie pan umieścił zwłoki?
– Makabrą? – Kamiński pokiwał głową. – A zna pan makabrę życia, w
które człowiek się sam zapędzi i biega potem jak mysz w klatce i nie
może znaleźć wyjścia?! Nigdy nie wylazłbym z tej wódy w Garwolinie, a
jej także nie mogłem powiedzieć, że sobie idę... Nie mogłem się zdobyć.
Nie miała nikogo. Nie była przyzwyczajona do pracy. Żyła na mnie jak
polip.
– Gdzie pan ukrył zwłoki? – powtórzył Korta.
– W piwniczce pod magazynem. Chodziło o jedną noc. Po pogrzebie
chłopaka mogłem już być spokojny. Nikt tam nie mógł niczego szukać.
Do soboty. Sprzątaczka bywała w soboty.
„No, o mało co nie poszła tam Czarnkowa" – pomyślał Korta.
„Domagałaby się klucza. Nie wiadomo, co by z tego wyniknęło,
Czarnkowa jest uparta. Mógłbyś stracić głowę”.
– Klucz od drzwi kościoła zabrał pan Szymkowi, tak? Przed
wypadkiem chłopaka czy już wtedy, gdy leżał w kościele?
– Już był wstawiony – rzekł Kamiński. – To też zrobiło się jakoś samo.
Jedna sekunda – jedna myśl i wszystko zobaczyłem. Wiedziałem, co
zrobię. To, o czym marzyłem, zataczając się na wyrko do magazynu,
nagle złożyło się w całość, w jakiś plan. Konkretny. Miałem go w ręku.
Szymek, wyciągając chustkę do nosa, jednocześnie wyrzucał ten klucz z
kieszeni. Trzy, może cztery razy go podniosłem. Za każdym razem jeden
klocek z tego planu ustawiał się przy drugim. Aż nareszcie włożyłem
klucz do swojej kieszeni. Nie zaraz – potrząsnął głową – nie, nie zaraz.
Kamiński opuścił głowę, jakby dokonał wielkiego wysiłku. Tak było.
Odtworzył obcemu człowiekowi swoją akcję i nie tylko – życie. Korta
pozwolił mu odpocząć.
Magazynier nagle podniósł wzrok.
– No, czas – powiedział. – Trzeba iść. Zbieramy się.
Kapitan Korta kiwnął głową.
KONIEC