LEGENDY O JEZIORZE MIEDWIE
Skąd
się wzięła nazwa?
Księżyc
srebrzył drobne fale jeziora. Cicho było dookoła, tylko czasem
gdzieś sennie zakwilił ptak w wielkim borze, którego głos
dochodził aż do wody. Były to krańce wielkiej puszczy, sięgającej
hen daleko. Mało kto zapuszczał się do tego wielkiego boru, gdzie
mieszkał niedźwiedź i ryś, i wilk.
Kupcy,
którzy tu brzegiem jeziora podążali na pólnoc po złoto, czyli po
jantar bojaźliwie i śpiesznie podążali wyjeżdżonym traktem. Ale
na północnym krańcu jeziora, w okolicy dzisiejszego Morzyczyna,
każdy kupiec się zatrzymywał. Była tu wielka osada, gdzie i
przespać się można było, i odpocząć. Ale najbardziej znana była
ta osada wszystkim z przepysznego miodu, który bartnicy z
puszczańskiej barci zdobywali. Miód był znakomity i kupcy tę
wiąskę, chociaż miała inną nazwę, Medowem tzn. Miód, nazwali.
Wnet i jezioro nad którym leżała Medowem obwołano. Z biegem czasu
z dalszych puszczańskich osad tu do Medowa miód zwożono, gdyż
zawsze był nań zbyt. Znane stało się to Medowo z targów
miodnych. Tak działo się długi czas.
Zaczęto
karczować puszczę, cofały się leśne ostoje, barci ubywało. W
końcu zaprzestano handlować miodem, stara nazwa osady Medowo
zanikła, pozostało tylko wspomnienie dawnych czasów w nazwie
jeziora Miedwie. A wieś przybrała nazwę Morzyczyn.
Zatopione
Miasto
Nad
Miedwiem było przed bardzo dawnymi czasy piękne i bogate miasto. W
mieście tym miała swój pałac bogata księżniczka. Była bardzo
rozkapryszona i nie chciała mieszkać w ojcowskim zamku, z daleka od
ludzi, z dala od miasta. Jej kaprysy były znane w całym mieście.
Otóż na wieczerzy nie jadła smacznych potraw, a przepadała tylko
za ikrą solonych śledzi. Codziennie wywożono beczkę śledzi, z
których księżniczka wyjadała ikrę, a śledzie kazała wyrzucać
do Miedwia.
Działo się tak
długo, długo aż nadszedł zły czas. Nastała niespotykana
drożyzna i wkrótce bieda zaczęła zaglądać do zamożnych dotąd
domów. W końcu ludzie nie mieli już co jeść. Poszli więc całą
gromadą do bogatej księżniczki, której jeszcze bieda nie dotknęła
i prosili ją o wspomożenie. Ale księżniczka miała twarde serce i
była bardzo samolubna. Gdy biedni ludzie przyszli na dziedziniec i
padli przed nią na kolana, prosząc o chleb, udała że nie słyszy
ich próśb. Kiedy jednak mimo to biedacy nie odchodzili, kazała
słudze poszczuć ich psami. Chcąc jeszcze bardziej rozżalić
biedaków, pojechała na drugi dzień na spacer po mieście karetą,
zaprzężoną w szóstkę koni, które do uprzęży miały
przyczepione sznury najprzedniejszych bułek, a sam powóz ozdobiony
był girlandami kiełbasek. Ludzie, widząc to, przeklnęli złą
księżniczkę, że kpi z ich biedy. Widząc że nie ma dla nich
znikąd ratunku, wędrowali gromadnie z miasta za chlebem do innych,
odległych wiosek. Tego samego dnia wieczorem zerwała się ogromna
burza. Pioruny biły gęsto. Jeden z nich uderzył w pałac
księżniczki i wybił w nim ogromną dziurę, w którą pałac się
zapadł. Wnet dziurę zalała woda i nie minął dzień, gdy całe
miasto pochłonęło Miedwie. Czasem tylko, gdy jest zupełnie cicho,
słychać dzwony zatopionego miasta.
O
Miedwiańskiej Siei
Nadchodziła
szara godzina zmierzchu. Jeszcze wieczorna zorza różowiła niebom
ale dołem, tuż przy ziemi wypełzał zmrok. Ucieszył się dzień,
ptaki wracały do gniazd, a ludzie do domów. Przeor Fabian otworzył
klasztorną, skrzypiącą furtkę i podążył ku Płoni, niedużej
rzeczce, płynącej nieopodal. Chciał odetchnąć świeżym,
wieczornym powietrzem po dniu spędzonym wśród ksiąg w klasztornej
bibliotece. Teraz usiadł na ławeczce nad wodą i zadumał się
głęboko. Wokoło kumkały żaby, bzykały uprzykrzone komary, ryba
gdzieś plusnęła. Lecz przeor Fabian myślami odbiegał daleko od
swoich stron ojczystych na francuskiej ziemi. Mimo że wiele lat
przebywał w klasztorze w Kołbaczu, nie mógł przywyknąć do
surowego klimatu północnej krainy, do tych ludzi poważnych,
zamkniętych w sobie, wręcz posępnych. A już najbardziej brakowało
mu strawy południowej ojczyzny: owoców soczystych i słodkich,
chleba białego, pszennego, pieczeni jagnięcej, a przede wszystkim
ryb wspaniałych, jakich daremnie w tutejszych wodach szukać. Bo
trzeba powiedzieć, przeor Fabian, człek pobożny i Bogu oddany,
miał jednak tę ludzką słabość do dobrego jedzenia, a nade
wszystko lubił jeść ryby. Znoszono mu więc z pobliskiego Miedwia
szczupaki, węgorze i liny, ale nie dorównywały one w smaku rybom z
alpejskich jezior, jakie jadł za młodu. Ach gdyby jeszcze choć raz
pokosztować ich cudownego smaku!
Tak
dumał przeor Fabian wieczorną godziną na ławeczce. Korzył się
przed Panem za łakomstwo swoje, ale uporczywe myśli wciąż
wracały. Ściemniało się już zupełnie. Pora wracać do klasztoru
pomyślał Fabian i podniósł się z ławeczki. Wtem zaszumiało,
zaszurgotało i przed przeorem stanęła czarna postać, w czarną
otulona opończę. "Witaj ojcze Fabianie!" Jestem Kusy,
twój sługa uniżony. Widziałem twe myśli tęskne. Nic w tym
zdrożnego, że lubisz smacznie zjeść. Ubogie byłoby życie bez
smacznego jedzenia, rozumiem to doskonale. Powiedz tylko słowo, a
spełnią się twoje życzenia i jutro na śniadanie będziesz
zajadał ulubioną rybę sieję. A cóż smaczniejszego może być
nad pięknie przyrumienioną rybę sieję? Daj mi tylko swoją duszę
i dziesięciu twych braci, a jutro przed pierwszym pianiem kogutów
garnek pełen siei będzie stał u twego progu."
Przeorowi
ślinka pociekła na te słowa Kusego i nie bacząc, że pertraktuje
z czartem, zgodził się na wszystko. Kusy, nie czekając ani chwili,
ruszył po rybę, a przeor wrócił do klasztoru. Tutaj jednak
dopadły go wyrzuty sumienia. Wydał czartowi nie tylko swoją duszę,
ale i dusze swoich braci. Wszystko przez to łakomstwo przebrzydłe!
Wpadł w straszliwą rozpacz, zaczął biegać po celi złorzecząc
głośno. Zbiegli się braciszkowie, a wówczas przeor wyznał swoje
przewinienie. Jeden z nich zawołał: "Nie wszystko stracone!
Trzeba szukać czarta!" To mówiąc zabrał kilku braci i wysłał
ich do wsi, by tam po kurnikach zaczęli piać i pobudzili tym
pianiem koguty, sam zaś zrobił to samo w klasztornym kurniku.
Niebawem dookoła klasztoru rozległo się głośne pianie, choć
jeszcze nie świtało.
Tymczasem
czart Kusy szybko uwinął się z rybą w dalekich stronach nim świt
rozjaśnił ziemię, był z powrotem. A że spieszył się bardzo,
zmęczył się setnie, siadł na wielkim kamieniu nad jeziorem
Miedwie. Gdy tak odpoczywał, dobiegło go pianie kogutów z
Kołbacza. Diabeł zerwał się wściekły i widząc, że przegrał
umowę, ze złości tupnął kopytem o kamień, zaś garnek z sieją
wrzucił do Miedwia, by przeor nigdy ich nie dostał, sam zaś plując
ogniem i siarką, poleciał na nowe łowy. I od tej pory mamy sieję
w Miedwiu, zaś kamień, na którym odpoczywał diabeł, do dziś zwą
Diabelskim Kamieniem, bo widać na nim głęboko wyryty odcisk
diabelskiego kopyta.
Góra
Olbrzymów
Dawno,
bardzo dawno temu żyły nad Miedwiem olbrzymy. Miały one swe
siedlisko koło Wierzchlądu. Tu w okolicznych wzgórzach były
wielkie jaskinie, gdzie one mieszkały. Żywiły się rybami, brodząc
po jeziorze i nurkując w głębinie, zaś w słoneczne dni
wygrzewały się w nadbrzeżnych trzcinach. Słowem, wiodły te
olbrzymy beztroski żywot. Czasem dla zabawy rzucały głazy,
znalezione nad brzegiem, do wody, zakładając się, kto dalej rzuci.
Byli wśród olbrzymów dwaj bracia, których zwano Rik i Kumas. Byli
oni najsilniejsi z olbrzymów. Dla zabawy wyrywali drzewa, nawet
najstarsze, z korzeniami i rzucali do jeziora. A w ogóle to byli
nierozłączni.
Aż razu
jednego nienawiść rozdzieliła ich na zawsze. Otóż obydwaj
zakochali się w olbrzymce Benie, która przywędrowała ze swą
matką z daleka, aby tu nad Miedwiem znaleźć swobodę i spokój.
Rik i Kumas zakochali się jednocześnie w tej olbrzymce. Ale ona
wolała Kumasa. Rik zapałał nienawiścią do brata i tylko zgrzytał
zębiskami na jego widok. Kumas, chcąc mu zejść z oczu przeprawił
się z Beną na drugą stronę Miedwia i tu koło wsi Bielkowo
zamieszkali w wielkiej pieczarze na zboczu wzgórza. Ale nie na długo
panował spokój . Rik rychło się zwiedział o tym i wściekły,
zaczął rzucać wielkimi kamieniami na drugą stronę Miedwia. W
nocy, gdy Kumas i Bena spali w pieczarze, Rik z olbrzymią siłą
rzucił głazem przez jezioro. I rzeczywiście, głaz przeleciał
przez Miedwie , uderzył w zbocze i zmiażdżył Kumasa i Benę w ich
pieczarze. Od tej pory ludność miejscowa nazywała to wzgórze Górą
Olbrzymów. Wielki głaz leżał na tym wzgórzu przez długi, długi
czas. Dopiero przed stu laty wysadzono głaz w powietrze, a kamienie
zużyto do budowy drogi do Stargardu.
Wędrówka
Gnomów
Księżyc
swoim blaskiem srebrzył drobną falę spokojnego Miedwia. Lekki
wiaterek szeleścił cicho w nadbrzeżnych trzcinach. Czasem gdzieś
plusnęła ryba lub sennie zakwiliła kaszka. W błogim spokoju
letniej nocy słychać było cichutki plusk wioseł. Tak późno z
jeziora wracał rybak Krześko, który sieci stawiał w wodzie. Gdy
dobijał do brzegu, do łodzi wskoczył mu mały gnom w czerwonej
czapeczce. Zdjął ją, grzecznie się rybakowi kłaniając i
powiedział: "Rybaku kochany, czy nie zrobiłbyś czego dobrego
dla nas biednych gnomów? Wszak napędziliśmy ci tłuste węgorze i
szczupaki dorodne do sieci, pomóż nam teraz. Chcemy się przenieść
na drugi brzeg do Bielkowa, bo tu już spokoju nie mamy. Tu przez
Kunowo szlak kupiecki prowadzi, ciągle nam kupcy spokój mącą ,
konie w jeziorze poją, ogniska palą, śpiewom, na nocnym postoju
też nie ma końca. Chcemy przenieść się do Bielkowa, tam cicho
jest i spokojnie. Przewieź nas, prosimy cię bardzo, a nie
pożałujesz!"
Krześko
miał dobre serce, więc zgodził się od razu biedne gnomy przewieźć
przez jezioro w bardziej spokojne miejsca. Gdy przybyli do Bielkowa,
gromada gnomów, dźwigając swoje tobołki, raźno wyskoczyła z
czółna, dziękując rybakowi. Krześko czym przędzej podążył do
domu na drugi brzeg. Po drodze zauważył jednak mnóstwo wodorostów
i innych śmieci w czółnie. Zły był okrutnie, że skrzaty tak mu
czółno zaśmieciły. Już chwycił je i miał wyrzucić do wody,
gdy w blasku księżyca coś zalśniło w śmieciach. Gdy Rześko
przyjrzał się bliżej, zobaczył wiele, wiele srebrnych monet na
dnie łodzi. I tak to, dzięki małym gnomom biedny rybak stał się
bogatym człowiekiem.
Rusałka
z Miedwia
Wiosna
tego roku nadchodziła opieszale. Długo trwały przymrozki i zimne
wiatry goniły przez pola, a niekiedy to nawet śniegiem przysypało.
Rolnicy narzekali bardzo, ale cóż było robić? Nic tylko w
chałupie siedzieć i patrzeć lepszej pogody. Długo to trwało, oj,
nim ciepło wiosenne nastało. A wtedy na wyprzódki ruszyli
kmiotkowie na pole. Siewy opóźnione były bardzo, paliła się więc
ludziom robota w rękach.
Nikosz
poganiał konie przy orce, a jego parobek gnój rozrzucał. Słonko
nieśmiało wyglądało zza chmur, ale już wyraźnie w powietrzu
czuć było wiosnę. Zapach żyznej ziemi mieszał się z zapachem
nadmiedwiańskich szuwarów; za pługiem poważnie kroczyły wrony
wydziobując pędraki, znad jeziora niosło się kumkanie żab. Było
spokojnie, niemal sennie. Nagle rozległo się wołanie z Miedwia:
"Chodź, chodź, już czas!" - Nikosz zdziwiony uniósł
głowę, ale nie pobiegł za głosem jeziora. Wtedy głos, już
bardziej natarczywy, powtórzył: "Chodźże, chodź, już czas
najwyższy!"
Wtedy
Nikosz zaciekawiony srodze rzucił lejce i jak błędny pobiegł do
Miedwia. Wbiegł do wody i dalej parł w głębinę kiedy jego
parobek popędził za nim, a była to już ostatnia chwila
Nikoszowi już woda ust sięgała, kiedy go Bury za włosy z wody
wyciągnął. Jeszcze chwila, a zwodnicza rusałka pociągnęłaby
rolnika w głębinę na wieczne zatracenie. Podobno do dziś jeszcze
słychać w tym miejscu wabienie rusałki.
Przeklęty
zamek
Kiedyś,
przed wielu laty, jezioro Miedwie było większe. Sięgało aż po
wzgórza Jęczydołu, aż do Bielkowa podchodziło. Ale zarządzono
meliorację i wody jeziora opadły. Na uzyskanej w ten sposób ziemi
osiedlali się koloniści. Nic jednak nie ruszyło ogromnej dziury w
ziemi koło Jęczydołu na wzgórzu nad jeziorem . Ludzie tu czasem
żwir wybierali, ale na ogół unikano tego miejsca, mówiąc, że tu
straszy. Tylko dziki się tu zadomowiły, lub kobiecina jakaś za
grzybami tu przydreptała.
A
historia tego miejsca jest taka: dawno, dawno temu stał tu zamek
wyniosły, co na jezioro z góry spoglądał. W zamku tym mieszkał
rycerz-rozbójnik, który napadał na karawany kupieckie, dążące
drugim brzegiem Miedwia do Kołobrzegu po sól i jantar, czyli
bursztyn. Jego zamek, ukryty na drugim brzegu jeziora, nie był łatwy
do wytropienia, a obrabowanych kupców rycerz-rozbójnik bądź
zabijał na miejscu, bądź też rodzina danego kupca okup wielki za
niego złożyła. Nazywano tego rycerza Ślepowronem, jako, że był
ślepy na jedno oko, co jednak nie przeszkadzało mu w zbójeckim
procederze.
A miał ten
Ślepowron córkę jedynaczkę Anulkę. Kochał ją po swojemu, ale
na krok jej z zamku nie puszczał. Ogród kazał dla niej urządzić
w obrębie zamku i tylko tu mogła spacerować. Pilnowali jej zaufani
słudzy Ślepowrona, którzy gardłem odpowiadali za dziewczynę. I
rosła tak Anula w tym zamknięciu i coraz większa tęsknota za
wolnością ją dopadała, za swobodą. Z daleka tylko wpatrywała
się w wody Miedwia i wyobrażała sobie, jak pięknie musi być na
swobodzie. Aż razu jednego Ślepowron wyjechał z zamku ze swoją
watahą w wielkim pośpiechu. Doniesiono mu, że jedzie duża
karawana bogatych kupców, a takiej okazji nie mógł Ślepowron
przepuścić. Ruszył tedy galopem wraz ze swoimi kamratami na drugi
brzeg jeziora. A Anula skorzystała z nieobecności ojca podkrada się
pod mur zamku. Usłużny giermek, który się w niej podkochiwał
zostawił jej długi sznur, po którym opuściła się w zarośla
okalające zamek. Tu czekał na nią giermek i razem puścili się w
stronę jeziora. Anula pijana wręcz była tą wolnością
niespodziewaną, nadziwić się nie mogła wszystkim urokom przyrody.
Ale szczęście skończyło się niebawem, bo Ślepowron wrócił
nieco wcześniej i nie zastawszy córki, zarządził pościg. Wnet
pochwycono Anulę i giermka i padłszy na kolana, błagała
Ślepowrona o litość dla tych dzieci. Ale ten kopnąwszy starowinę
wrzasnął: "Precz z nimi!". Wtedy podniosła się matka
giermka i wskazując ręką niebo, krzyknęła: "Zgiń,
przepadnij ty i ten twój zamek przeklęty, niech nigdy już tu
człowiek nie zamieszka!" W tym momencie zadrżało, zawirowało
piorun z jasnego nieba trzasnął w zamek. Rozsypał się on jak
domek z kart, tylko wielka dziura pozostała w ziemi.
Mówiono
potem długo, że w piwnicach tego zamczyska były wielkie skarby,
które Ślepowron na kupcach zdobył. Podobno leżą tam do dziś,
ale ludzie boją się Ślepowrona, który pilnuje swoich skarbów.
O
Syrenie z Miedwia
W
Zelewie, małej wioszczynie nad brzegiem jeziora Miedwie, właśnie
rozpoczęły się sianokosy, łąki ciągnęły się szeroko wzdłuż
jeziora aż do rzeki Płoni i dalej, dalej, aż po horyzont. Wszędzie
tylko szumiało morze traw gęsto przeplatanych kwieciem i pachnącymi
ziołami, a nad brzegiem jeziora szeleściła trzcina. Poza tym cicho
było aż w uszach dzwoniło, czasem słychać było głosy ludzi,
pracowicie przewracających siano, by lepiej wyschło w gorącym
czerwcowym słońcu. Gdzieniegdzie stawiano już kopice lub wysoko
łądowano fury, by przewoziły wyschnięte już siano do wsi, pod
dachy stodół. Maleńka wioseczka prawie nie miała ornej ziemi,
całe jej bogactwo to te łąki zielone, na których pasano bydło i
które koszono, gdy nadszedł po temu czas. Wyprawiano się także
czółnami na jezioro, a złowiona ryba była codzienną strawą
wioski.
Spokojnie żyło się
ludziom w tych maleńkich chałupkach, jeziorną trzciną krytych,
przycupniętych pośród sadów. Tylko w świąteczne dni odwiedzał
tę zagubioną wśród łąk wioseczkę zakonny ksiądz z klasztoru w
Kołbaczu: odprawiał tu nabożeństwo wzmacniał ludzkie serca
słowem bożym.
Jesienią
zwożono siano i owoce z przydomowych sadów do Kołackiego
klasztoru. Także złowione w Miedwiu ryby znajdowały u mnichów
łaskawe uznanie. Czasami któryś z rybaków wyprawiał się z
koszem pysznie uwędzonych węgorzy do miasta, do Pyrzyc, leżących
het za jeziorem i po powrocie dziwy opowiadał o wielkich, pięknych
domach, w których mieszkali bogaci mieszczanie, o wspaniałych
kościołach i o potężnych murach miejskich, opasujących to miasto
bogate i ludne. Nadziwić się ludziska nie mogli tym opowiadaniom.
Tu, w tej maleńkiej wiosce wszyscy byli niebogaci i tylko bure
kundle strzegły chałupy przed lisem niecnotą. I tak ciągnęło
się życie pracowite, spokojne.
Aż
nadszedł dla wioski zły czas: krowy zaczęły tracić mleko, zaraza
jakaś rzuciła się na drzewa owocowe, a lis niecnota bezkarnie
dusił kury. Okropne też były te ciągłe deszcze i szalejące
wiatry. Ani na jezioro wypłynąć ani krów na łąkę wypędzić.
Ale najgorsze było to, że niezgoda ludzi skłóciła. Już nie
siadano wieczorami na przyzbach, już nie gwarzono z sąsiadami o
codziennych sprawach. Każdy wilkiem patrzył na drugiego i zamykał
się w swojej chatynce. Podejrzewano się wzajemnie, że ktoś jest
winny temu nieszczęściu, ktoś sprowadził zło na wioskę. Dumano
i dumano, aż wreszcie okrzyknięto, że "To ta wiedźma Klicha
sprawdziła zło na wioskę!" Klicha była zielarką,
"zamawiała" choroby i ważyła różne mikstury na
choroby, a także przepowiadała przyszłość. Bano się jej po
trosze, bo i złośliwa była czasem i często prawdę prosto w oczy
rąbała, a tego to już nikt nie lub. Patrzono więc na nią złym
okiem teraz zaś zdarzyła się okazja, by ją zgnębić: znaleziono
kozła ofiarnego. Cała złość ludzka rozlała się nad Kulichą.
Wrzeszcząc "precz z Kulichą!" ludziska pobiegli do
czółna. Niewiele myśląc, a szukając tylko zemsty, rybacy
popłynęli na jezioro i tu Kulichę wrzucono w odmęty. Nim
zatonęła, zdążyła jeszcze krzyknąć: "tak, jak mnie
niewinnie topicie, tak ja po wsze czasy będę wabiła niewinnych
ludzi, by ich zatopić w jeziorze. To moja zemsta!"
I
rzeczywiście, choć od tamtych czasów wiele się zmieniło, rusałka
Klicha dalej wabi niewinnych ludzi w odmęty jeziora. Nie było
jeszcze roku by coć jeden człowiek nie utopił się w jeziorze
Miedwie.