Rozum i wiara Zachodu (Newsweek)
10 kwietnia 2004 00:00, ostatnia aktualizacja 18 września 2009 10:35
Prezentujemy czytelnikom niezwykłą debatę. Jürgen Habermas, najwybitniejszy niemiecki filozof wierny tradycji oświeceniowego racjonalizmu, oraz kardynał Josef Ratzinger, prefekt Kongregacji Nauki i Wiary Kościoła katolickiego, spotkali się 20 stycznia 2004 roku w Katolickiej Akademii Bawarii, aby rozmawiać o podwójnym wyzwaniu, przed którym stanął Zachód. Postępy biotechnologii sprawiły, że współczesny człowiek stał się obiektem drastycznych ingerencji dokonywanych w obrębie własnego gatunku.
W konsekwencji globalizacji polityczne, społeczne i gospodarcze propozycje Zachodu natrafiły na opór ze strony innych religii i kultur, czego najostrzejszym wyrazem stał się konflikt z islamskim fundamentalizmem.
Habermas, pod wpływem wydarzeń z 11 września 2001 roku sformułował w głośnym tekście "Wierzyć i wiedzieć", tezę o zakończeniu procesu radykalnej laicyzacji i wkroczeniu Zachodu w epokę "postsekularną". Habermas, który sam określa się mianem "człowieka pozbawionego religijnego słuchu", formułuje następujące tezy:
* religia została niepotrzebnie usunięta ze sfery publicznej zachodnich społeczeństw,
* w obliczu nowych wyzwań demokracje mają coraz większe problemy z zasadami społecznej solidarności i stanowieniem prawa,
* odpowiednio przełożony "język religii", mógłby się stać dla "języka świeckiego" partneremw tworzeniu prawai uzasadnianiu ładu społecznego.
Kardynał Josef Ratzinger po raz pierwszy bezpośrednio odpowiada na propozycję Habermasa. Jego zdaniem:
* dominującym dzisiaj na Zachodzie stanem ducha jest lęk przed patologiami religii i wykolejeniem się rozumu,
* istnieje wspólny wymiar, w którym chrześcijaństwo może współistnieć ze świeckimi regulacjami bez utraty własnej tożsamości,
* dialog między zachodnim rozumem i chrześcijaństwem należy poszerzyć poprzez zrozumienie religijnych fundamentów innych kultur, które Zachód spotyka w procesie globalizacji.
Teksty wystąpień publikujemy dzięki uprzejmości Katolickiej Akademii Bawarii.
Debatę komentuje socjolog i historyk idei Zdzisław Krasnodębski, który odpowiada także na pytanie, czy analogiczna dyskusja mogłaby się odbyć w Polsce.
Religia
potrzebuje nowego przekładu
Jurgen
Habermas* - filozof
W
wierze religijnej spoczywa nietknięte to wszystko, co społeczeństwo
utraciło w procesie laicyzacji i modernizacji. Dlatego wiara
religijna i współczesne społeczeństwo muszą znów wejść ze
sobą w dialog. Wolne demokratyczne państwo opiera się na
przedpolitycznych podstawach moralnych. Istnieje pięć głównych
aspektów tego ufundowania. Po pierwsze, jest wątpliwe, czy
demokratyczne państwa konstytucyjne same z siebie posiadają siłę
do tego, by odświeżać swe zasoby normatywne; innymi słowy, jest
wątpliwe, czy po całkowitej sekularyzacji prawa nowożytna władza
polityczna jest jeszcze w stanie odwoływać się do świeckiego,
czyli niereligijnego i postmetafizycznego uzasadnienia swoich rządów.
Po drugie, nawet jeśli uznamy, że takie uzasadnienie jest możliwe,
wątpliwe pozostanie, czy światopoglądowo pluralistyczna świadomość
wspólnotowa potrafi się normatywnie utrzymać i utrwalić w
odniesieniu do czysto formalnego konsensu, ograniczającego się
wyłącznie do abstrakcyjnych zasad postępowania i minimalnego modus
vivendi. Założywszy jednak, że i to jest możliwe, pojawia się
natychmiast trzecia wątpliwość, czy postępująca sekularyzacja
społeczeństwa nie doprowadzi w końcu do całkowitego wyschnięcia
przedpolitycznych źródeł obywatelskiej solidarności. Diagnozy
takiej nie trzeba wcale stawiać w języku radykalnej krytyki rozumu,
która dążyłaby do usunięcia "teologicznej wartości
dodatkowej" z dialogu między rozumem a objawieniem. Wprost
przeciwnie - i to jest czwarty aspekt owego ufundowania - proponuję,
by pojmować kulturową i społeczną sekularyzację jako podwójny
proces wzajemnego uczenia się, tak przez tradycję oświecenia, jak
i przez formacje religijne właściwych im ograniczeń.
Po
piąte zaś, jeśli już uznamy, że żyjemy w społeczeństwie
postsekularnym, należy zadać sobie pytanie, jakie postawy poznawcze
i oczekiwania normatywne państwa liberalnego mogłyby sprzyjać
wzajemnym relacjom jego wierzących i niewierzących obywateli.
Wracając do punktu pierwszego. Polityczny liberalizm,
który jest mi bliski w formie kantowskiego republikanizmu, wyłonił
się w ramach tradycji prawa racjonalnego. Jego źródła legitymacji
sięgają świeckich ruchów wieku XVII i XVIII, które oderwały się
od kosmologicznych i teologicznych przesłanek klasycznych oraz
religijnych koncepcji prawa naturalnego. Jako że prawna
instytucjonalizacja demokratycznego ustanawiania prawa gwarantowała
podstawowe swobody polityczne i liberalne, demokracja i prawa
człowieka mogły się wzajemnie ograniczać i kontrolować. W
sytuacji, w której obywatele sami wybierają swą konstytucję,
prawo przenika przemoc państwową bez reszty, dzięki czemu
przybiera ona charakter zorganizowany (co nie znaczy, że do końca
oswojony). Dlatego też temu całkowicie zeświecczonemu porządkowi
konstytucyjnemu nie brakuje uzasadnienia - choć tylko w tym wąskim
sensie, w jakim pojmuje się demokratyczną metodę ustalania
prawomocności na podstawie prawnej. Jeśli chodzi o drugi aspekt,
aspekt motywacyjny - istnieje różnica między obywatelami, którzy
pojmują siebie jako twórców prawa, a zwykłymi ludźmi, którzy są
tego prawa adresatami. Ta pierwsza grupa musi posiadać szczególnie
silną motywację dążenia do dobra wspólnego.
Tego
rodzaju uczestnictwo w działaniach państwa nie może zostać
prawnie wymuszone na jego obywatelach. Zakłada się jedynie, że
obywatele liberalnego państwa będą się solidarnie wspierać, a
nawet gotowi będą do ofiar - dlatego też zachowanie tzw. cnót
politycznych jest dla kondycji państw demokratycznych kluczowe.
Status obywatela państwa jest w pewnym sensie wpisany w
społeczeństwo obywatelskie, zasadza się jednak na
przedpolitycznych albo, by tak rzec, spontanicznych podstawach. Z
tego jeszcze nie wynika, że państwo liberalne jest niezdolne do
tego, by reprodukować takie motywacje, czerpiąc wyłącznie ze
źródeł świeckich. Jest raczej tak, że jak długo państwo prawa
wiąże się z demokracją, praktyki demokratyczne rozwijają swoją
własną dynamikę. Ta brakująca dziś, jednocząca więź jest
procesem z natury demokratycznym, w którym to ostatecznie porządek
państwa staje otworem na spory i dyskusje.
Dlatego też
w dzisiejszych debatach na temat reformy państw dobrobytu, wojny w
Iraku i międzynarodowego terroryzmu nie chodzi tylko o poszczególne
ustawy, ale o zawsze sporne interpretacje zasad konstytucyjnych, a
implicite także i o to, jak my - obywatele Niemiec, a jednocześnie
Europy - chcielibyśmy pojmować samych siebie w świetle
różnorodności naszych sposobów życia i przekonań religijnych.
Historycznie rzecz biorąc, pewne wspólne tło religijne, wspólna
mowa, a przede wszystkim rodząca się świadomość narodowa były
pomocne przy tworzeniu się tej wysoce abstrakcyjnej solidarności
obywatelskiej. W tym czasie jednak mentalność republikańska
zdołała się w dużej mierze wyswobodzić z tego rodzaju
przedpolitycznych związków.
Po trzecie: wydaje się, że
przyśpieszająca modernizacja nie sprzyja trwałości tej
demokratycznej więzi. Przykładem niech będzie tu nieopanowana
globalizacja, która rozmyła poziomy decyzyjne i uczyniła
niefunkcjonalnym demokratyczny proces edukowania woli i świadomości
jednostek. Zanikła również wiara w możliwość wpływania na losy
międzynarodowej wspólnoty, co z kolei przyczyniło się do
odpolitycznienia obywateli. Teorie ponowoczesne ujmują tego rodzaju
kryzysy w języku krytyki rozumu, nie zadając sobie pytania, czy w
zachodniej nowoczesności nie doszło przypadkiem do częściowego
wyczerpania się obecnych w niej ciągle innych potencjalności
rozumu.
Z kolei tradycja katolicka, która, przynajmniej
do lat sześćdziesiątych wieku XX, odnosiła się raczej surowo do
myśli świeckiej, ujmowała tę tendencję w języku znajdującym
się na antypodach rozumowej refleksji. Mnie tymczasem wydaje się,
że lepiej jest potraktować pytanie o to, czy nasza ambiwalentna
nowoczesność potrafi się stabilizować na podstawie swoich źródeł
świeckich, nie w perspektywie czysto rozumowej, lecz jako pytanie
otwarte i empiryczne, pozbawione dramatycznego akcentu. Nie chcę
jednak mówić o zjawisku przetrwania religii jako o nagim fakcie
społecznym. Zjawisko to musi zostać ujęte przez filozofię, która
poważnie rozpatrzy je w jego roszczeniach natury poznawczej.
Czwarty punkt warto rozważyć w odniesieniu do świętych
pism tradycji katolickiej. Pozostało w nich w stanie nietkniętym to
wszystko, co skądinąd wydawało się już bezpowrotnie utracone i
czego nie sposób odtworzyć za sprawą najbardziej nawet
przenikliwych ekspertyz. Mam tu na myśli rozliczne i zróżnicowane
sposoby wyrażania życia niespełnionego, społecznych patologii,
indywidualnych rozczarowań egzystencjalnych oraz wszelkiego rodzaju
zdeformowanych stosunków życiowych. To właśnie na tej asymetrii
można by oprzeć nowy stosunek filozofii do religii, w którym
filozofia gotowa byłaby się czegoś od religii nauczyć, i to nie
tylko w sensie funkcjonalnym, pragmatycznym, ale także w sensie
heglowskiego procesu uczenia się, czyli sięgając do jej głębokich
źródeł treściowych.
Obopólne przenikanie się
chrześcijaństwa i greckiej metafizyki nadało duchowy kształt
teologicznej dogmatyce, doprowadzając do - nie zawsze pomyślnej w
skutkach - hellenizacji myśli chrześcijańskiej. Z drugiej strony
jednak przenikanie to sprawiło, że wiele treści chrześcijańskich
zostało przyswojonych przez filozofię. Praca przyswojenia
zaowocowała takimi normatywnie naznaczonymi pojęciami
filozoficznymi jak odpowiedzialność, autonomia i uprawomocnienie,
historia i przypomnienie, nowy początek, innowacja i powrót,
emancypacja i spełnienie, wyobcowanie, uwewnętrznienie i wcielenie,
jednostka i wspólnota: pojęcia te przekształciły sens religijny w
filozoficzny, nie prowadząc przy tym do jego wyjałowienia czy
inflacji. Jednym z przykładów takiego ocalającego przekładu
religii na świecki język filozofii i prawa jest przełożenie idei
człowieka stworzonego na obrazi podobieństwo Boże na ideę
absolutnej godności wszystkich jednostek. Przekład ten zachowuje
treść ujęcia biblijnego, a jednocześnie wyprowadza ją poza
granice wspólnoty religijnej, by mogła ona objąć szerszą
społeczność złożoną także z wyznawców innych wiar oraz
niewierzących. Rozszerzająca się globalnie regulacja wolnorynkowa
oraz regulacja przez siłę, która odbywa się na poziomie
międzynarodowym, wymykając się kontroli demokratycznej, sprzyja
wypieraniu, tak w życiu publicznym jak prywatnym, tradycyjnych
sposobów integracji społecznej, opartych na wartościach, normach i
komunikacji. Dlatego też w interesie państw konstytucyjnych leży
bardzo delikatne obchodzenie się z kulturowymi źródłami, które
chronią świadomość normatywną oraz solidarność obywatelską.
Pojawienie się idei społeczeństwa postsekularnego
świadczy o stopniowym ukonserwatywnianiu się naszej mentalności.
Wyrażenie "postsekularne" uwydatnia nie tylko publiczne
uznanie dla funkcjonalnego wkładu wspólnot religijnych w życie
społeczeństwa, ale także dla ich dokonań na rzecz reprodukcji
pożądanych motywacji i postaw. W publicznej świadomości
społeczeństwa postsekularnego odzwierciedla się pewien wgląd
normatywny, który nie jest bez konsekwencji dla wzajemnego obcowania
ze sobą wierzących i niewierzących. Zgodnie z tym rozpoznaniem,
modernizacja świadomości publicznej opiera się na wtórnej
transformacji treści tak świeckich jak religijnych, które ulegają
w niej urefleksyjnieniu. Kiedy obie strony uznają, że proces
sekularyzacji jest w istocie komplementarnym, podwójnym procesem
wzajemnego uczenia się, zaczną poważniej traktować nawzajem swe
argumenty w najbardziej zapalnych sporach współczesnej sfery
publicznej.
Jak więc powinno wyglądać to wzajemne
obcowanie? Dochodzimy do punktu piątego, w którym chciałbym
przeciwstawić się roszczeniu do interpretacyjnego monopolu religii
dążących do całościowego kształtowania ludzkiej egzystencji.
Także wspólnoty religijne wycofały się z rzeczywistości
społecznej. Jeśli religia pragnie utrzymać swój wpływ na
społeczeństwo, musi również podtrzymać elementy
uniwersalistyczne i egalitarne w swym etosie. Z kolei dla obywateli
pozbawionych religijnego słuchu wypływa stąd wcale niełatwe
zadanie, by samokrytycznie, na podstawie własnego światopoglądu,
określić stosunek zachodzący między wiarą a wiedzą. Żądanie
podtrzymania rozdziału między wiarą a wiedzą tylko wtedy
pozostanie rozumne, jeżeli wiedza świecka przyzna przekonaniom
religijnym status poznawczy, którego nie będzie określała po
prostu jako irracjonalny.
Konkludując: neutralność
kontroli państwowej, która gwarantuje każdemu obywatelowi równe
swobody etyczne, jest światopoglądowo niezgodna z polityczną
ekspansją światopoglądu świeckiego. Zeświecczeni obywatele nie
mogą, zwłaszcza jako obywatele, krytykować prawa wierzących
współobywateli do tego, by wygłaszali oni swe argumenty w debacie
publicznej w języku religii. Liberalna kultura polityczna musi nawet
oczekiwać od swych zsekularyzowanych członków, że w dobrej wierze
poświęcą się oni wysiłkowi przekładania na język publicznie
dostępny ważkich treści pochodzenia religijnego.
*Jürgen Habermas urodził się w 1929 w Dusseldorfie. W latach 1949-1954 studiował filozofię, historię, psychologię i ekonomię na uniwersytetach w Getyndze, Zurychu oraz Bonn. Pierwszym głośnym wystąpieniem Habermasa była krytyka filozofii Martina Heideggera i jego związków z nazizmem. Należy do średniego pokolenia Szkoły Frankfurckiej. W 1956 został asystentem w kierowanym przez Maksa Horkheimera i Theodora Adorna Instytucie Badań Socjologicznych we Frankfurcie. Jest twórcą teorii racjonalnego komunikowania się, a także autorem pojęcia "społeczeństwa komunikacyjnego". Jego zdaniem podstawy ładu społecznego zawarte są w naszym języku, a podstawowym celem nauk społecznych jest sformułowanie koniecznych warunków niezakłóconego i wolnego od przemocy procesu komunikacji społecznej. W Polsce wydano ostatnio jego "Filozoficzny dyskurs nowoczesności" (Universitas, 2000), a także "Przyszłość natury ludzkiej. Czy zmierzamy do eugeniki liberalnej?" (Scholar, 2003).
|
|
Rozum
dotarł do swoich granic
Kardynał
Josef Ratzinger* - teolog
Władza
w służbie prawa to biegun przeciwny do przemocy, pod pojęciem
której pojmujemy bezprawnyi przeciwny prawu gwałt. Dlatego w
interesie każdego społeczeństwa leży przezwyciężyć
podejrzliwość wobec prawa i prawodawców, ponieważ tylko w ten
sposób może zostać poskromiona samowola i zapanować wolność
jako swoboda zawsze tylko częściowa. Bezprawna wolność zatem to
anarchia, która prowadzi do zniszczenia wolności. Rewolta przeciw
prawu wybucha zawsze wtedy, kiedy prawo nie jawi się już jako wyraz
służącej wszystkim na równi sprawiedliwości, lecz jako wynik
samowoli i arbitralnego uroszczenia tych, którzy dzierżą władzę.
Zadanie, by przymusić władzę do posłuszeństwa prawu, prowadzi do
dalszej kwestii: w jaki sposób powstaje samo prawo? Jaki musi być
proces jego tworzenia, by stało się ono narzędziem
sprawiedliwości, nie zaś narzędziem posiadaczy władzy? Na
pierwszy rzut oka wyjściem, mającym na celu wzmocnienie prawa, jest
rozwiązanie odwołujące się do instrumentów demokratycznego
kształtowania woli powszechnej. Zasadniczym powodem przemawiającym
na korzyść demokracji jako najlepszego ustroju jest współpraca
obywateli w kwestii powoływania prawa i wspólnego sprawowania
władzy.
Pojawia się jednak kilka pytań. Jako że
ludzie rzadko kiedy decydują o czymkolwiek jednogłośnie,
demokratyczny proces kształtowania woli powszechnej, z racji swej
zawodności, został zastąpiony albo przez reprezentację, albo
przez głosowanie większościowe. Jak jednak nader wyraziście
pokazuje historia, większość potrafi być ślepa i
niesprawiedliwa, zwłaszcza jeśli uciska ona mniejszość religijną
bądź rasową. Czy wtedy jeszcze można mówić o prawie i
sprawiedliwości? Zasada większości pozostawia nietkniętym pytanie
o etyczne podstawy prawa. Pytanie to sugeruje, że istnieje coś, co
jest prawem na mocy swej istoty i co musi zostać uznane jako takie.
Głosowania większościowe nie mają tu wówczas nic do rzeczy.
Istnieją bowiem wartości autonomiczne, które wypływają
z
natury człowieczeństwa i które w związku z tym nie mogą zostać
przez posiadaczy tej natury naruszone. Kwestia wzajemnych uwikłań
władzy i prawa staje się tym wyrazistsza, jeśli weźmiemy pod
uwagę dwa największe wyzwania, jakie stanęły przed ludzkością w
ostatnich dekadach. Pierwsze pojawiło się po drugiej wojnie
światowej jako powszechny strach przed niszczącą potęgą bomby
atomowej: wraz z nim wyłoniły się pytania o to, jakie mechanizmy
polityczne są w stanie zagrożenie to usunąć, a także o to, jakie
procesy etyczne mogą okazać się skuteczne w walce z atomowym
niebezpieczeństwem. Siłą zbawczą okazało się wzajemne
ograniczenie władzy oraz lęk o własne przeżycie.
Drugie
wyzwanie wyłoniło się dopiero w ostatnich latach. Tym razem ludzie
nie boją się już tylko kolejnej wielkiej wojny; boją się
wszechobecnego terroru. Tym samym w inne rejony przesuwa się kwestia
prawa i władzy: Z jakich źródeł wypływa terror? I jak można tę
chorobę ludzkości uleczyć? Tym, co przeraża najbardziej, jest
fakt, że postępowanie terrorystów powołuje się na uzasadnienie
etyczne. Bin Laden usprawiedliwia terror jako odpowiedź uciśnionych
ludów na moralne błędy Zachodu, na wołające o pomstę do nieba
przypadki samowoli i okrucieństwa. Stąd zatem pytanie: Jeżeli
terroryzm żywi się religijnym fanatyzmem, to czy religia może być
jeszcze siłą zbawczą? Czy nie jest ona tylko przestarzałą i
niebezpieczną formą władzy, wznoszącą fałszywe uniwersalizmy,
które prowadzą do nietolerancji i terroru? Czy w związku z tym nie
powinno się oddać religii pod kuratelę rozumu, który by
temperował jej żądania? Wówczas jednak nieuchronnie wyłania się
kwestia: kto miałby tego dokonać?
Dlatego nie sposób
nie wspomnieć o innym rozwoju równoległym: o procesie wykolejania
się rozumu. W tym czasie na plan pierwszy wysunęła się inna forma
władzy, która na pierwszy rzut oka wydaje się godna uznania, w
istocie jednak stanowi nowe zagrożenie: człowiek sam może stworzyć
człowieka. Człowiek nie jest więc już darem natury ani tworem
Boga; staje się produktem. To całkowicie zmienia jego stosunek do
samego siebie. Zstąpił bowiem w głąb studni mocy stwórczych,
dotarł do kolebki własnej egzystencji. Nie sposób jednak nie
zwątpić w spolegliwość rozumu, jeśli jego wytworem staje się w
końcu bomba atomowa albo hodowla człowieka. Czy w związku z tym
nie powinno być raczej odwrotnie, czy to nie rozum powinien
podporządkować się jakiemuś nadzorowi - tylko przez kogo albo
przez co? A może religia i rozum powinny ograniczać się nawzajem?
Jak znaleźć w społeczeństwie globalnym, z jego mechanizmami
władzy, nieokiełznanymi potęgami i rozmaitymi poglądami na to, co
jest prawem i moralnością, skuteczny pewnik etyczny, który miałby
dostatecznie wiele siły przebicia i motywacji, by odpowiedzieć na
wskazane wyzwania i stawić im czoło? W naszych dziejach miały
miejsce rozłamy, które wyłoniły się w wyniku odejścia
społeczeństw od chrześcijaństwa i jego organizacji prawnej.
Odkrycie Ameryki stało się jednymz możliwych wyjść dla tych
narodów Europy, w których nie istniała wspólnota prawa w ramach
jedności wiary chrześcijańskiej. Jako że narody te nie mogły
pozostać bez prawa, musiało w końcu pojawić się pytanie o prawo
zdolne wykroczyć poza wszystkie poszczególne systemy prawne.
Wówczas doszło do kolejnego rozłamu w ramach chrześcijańskiej
wspólnoty. Odtąd wiara nie służyła już za podstawę fundującą
prawo. Zamiast niej stał się taką podstawą apel do wspólnej
racjonalności jako jedynego narzędzia wspólnego kształtowania
prawa. Kościół katolicki używał w tym kontekście pojęcia prawa
naturalnego jako idei odwołującej się do tego, co wspólne w
społeczeństwie świeckim i poszukującej powszechnej zgody co do
etycznych podstaw prawa. Jednakże pojęcie prawa naturalnego
utraciło dziś swą skuteczność. Zakładało ono bowiem, że
natura sama w sobie jest rozumna. Pogląd ten uległ rewizji w
chwili, w której zwyciężyła teoria ewolucjonizmu.
Ostatnim
elementem prawa naturalnego, które przekształciło się w prawo
rozumu, okazały się prawa człowieka. Dziś trzeba je za wszelką
cenę uzupełnić o wiedzę na temat obowiązków oraz ograniczeń
istoty ludzkiej. Pytanie o to, czy istnieje rozum naturalny, musi
zostać poddane międzykulturowemu namysłowi, wciągającemu w
dialog tradycje chrześcijaństwa, islamu, Indii oraz Chin.
Międzykulturowość wydaje się niezbywalnym wymiarem wszelkiej
poważnej debaty na temat podstaw człowieczeństwa, której nie
sposób prowadzić już wyłącznie na gruncie samego chrześcijaństwa
ani samej tylko zachodniej tradycji racjonalności. Ponieważ obie te
formacje uważają się za uniwersalne, ich obowiązkiem jest
przyznanie, że uczestniczy w nich tylko część ludzkości i tylko
dla części ludzkości są one zrozumiałe. Żadna przestrzeń
kulturowa nie jest wewnętrznie jednorodna. Rozłam jest wyraźnie
widoczny w kulturze Zachodu: nawet jeśli świecka kultura ścisłej
racjonalności ma dziś charakter dominujący, to chrześcijaństwo
nadal pozostaje liczącą się siłą. Oba bieguny to zbliżają się
do siebie, to oddalają; raz gotowe uczyć się od siebie nawzajem,
innym znów razem odmawiając sobie nawzajem prawa do istnienia. Co z
tego wszystkiego wynika? Po pierwsze, chodziło nam o wykazanie
nieuniwersalności obu wielkich kultur Zachodu- wiary
chrześcijańskiej z jednej strony i świeckiej racjonalności z
drugiej. Musimy wobec tego postawić sobie pytanie, czy z
religijno-socjologicznego punktu widzenia europejska sekularyzacja
jest jedynie wyjątkiem, który musi ulec pewnej korekcie? Nasza
świecka racjonalność potrafi rozumieć tylko samą siebie, a tym
samym napotyka na wyraźne granice. Jej oczywistości posiadają
jawny kontekst kulturowy, musi więc ona uznać, że nie da się jej
zaszczepić całej ludzkości i że w związku z tym nie może ona
funkcjonować wszędzie z równym sukcesem co na Zachodzie.
Racjonalna, etyczna czy religijna formuła stanowiąca propozycję
dla całego świata nie istnieje, a w każdym razie dzisiaj - dlatego
też idea jednego światowego etosu pozostaje abstrakcją. Co więc
robić? Bez wątpienia, religie wytworzyły dziś liczne formy
schorzałe. Jednakże rozum także wytwarza groźne patologie, jak
choćby różne formy zastosowania technologii genowych. Współczesne
patologie rozumu wydają się jeszcze bardziej niebezpieczne niż
patologie religii. Dlatego koniecznie trzeba przypomnieć rozumowi o
jego ograniczeniach: rozum musi okazać gotowość do ukorzenia się
przed większymi od siebie tradycjami ludzkości. Nie chodzi tu nawet
o powszechny powrót do wiary, lecz o korektę pewnego zaślepienia,
któremu wydawało się, że można zrezygnować z podstaw wiary,
ponieważ wiara stoi w sprzeczności z wyobrażeniami humanistycznego
racjonalizmu. Konieczna jest też pewna korelacyjność rozumu i
wiary, które są powołane do tego, by się wzajemnie naprawiać i
oczyszczać: wiedza i wiara potrzebują się nawzajem i obie muszą
się do tej potrzeby przyznać. Reguły te należy dookreślić
praktycznie w kontekście międzykulturowym. Nie ulega wątpliwości,
że obie kultury Zachodu - chrześcijaństwo oraz świecki
racjonalizm - to kultury dominujące w skali globalnej; trzeba to
sobie powiedzieć bez żadnego fałszywego eurocentryzmu. Obie
kształtują świat w stopniu nieosiągalnym dla innych kultur. Co
jedynie znaczy, że wszystkie inne kultury muszą zostać wciągnięte
do gry: w żadnym razie nie są one quantité négligeable. Wówczas
mógłby się rozpocząć proces uniwersalnej sanacji, która
doprowadziłaby do powszechnego uznania zasadniczych norm i wartości.
Dzięki niej mogłaby rozświetlić się na nowo owa drzemiąca w
ludzkości siła, która spaja świat.
*Josef
Ratzinger urodził
się w 1927 roku w bawarskiej miejscowości Markt-am-Inn. Podczas
wojny jako seminarzysta został przymusowo wcielony do Hitlerjugend.
Seminarium duchowne ukończył po wojnie, po czym pracował jako
wikariusz i katecheta w Monachium. Wykładał na najsłynniejszych
niemieckich uniwersytetach: w Monachium, Bonn, Monastyrze, Tybindze i
Ratyzbonie, a także był ekspertem Episkopatu Niemieckiego na
Soborze Watykańskim II. W 1977 roku został mianowany arcybiskupem
Monachium i Fryzyngii, a wkrótce potem papież Paweł VI powołał
go do kolegium kardynalskiego. W 1981 roku Jan Paweł II zaproponował
mu pełnienie funkcji prefekta najważniejszej watykańskiej
Kongregacji do Spraw Nauki i Wiary. Ostatnio w Polsce wydano jego
"Podstawy moralności chrześcijańskiej" (W drodze, 1999)
oraz tom rozmów, jakie prowadził z nim Peter Seewald, zatytułowany
"Bóg i świat" (Znak, 2001).
Spotkanie
w pół drogi?
Zdzisław
Krasnodębski - socjolog
Filozof
Oświecenia, podejrzewany w latach sześćdziesiątych o tendencje
wywrotowe, ideologiczny wróg numer jeden religijnych konserwatystów
i zwolenników wolnego rynku, spotkał się ze strażnikiem Wiary,
kardynałem, który jest dla wielu liberalnych i lewicowych Niemców
uosobieniem dogmatyzmu, nietolerancji i obskurantyzmu, zawadą
postępu. Spotkali się po to, aby dyskutować na temat stosunku
wiary i rozumu oraz "przedpolitycznych moralnych podstaw"
demokracji i życia społecznego. W dodatku ów filozof wywodzi się
ze środowiska protestanckiego, w którym nie brak było
antykatolickich i antyklerykalnych uprzedzeń. Nic dziwnego, że
podobno utrzymywano spotkanie w wielkiej tajemnicy, aby nie wzbudzać
zbytniej sensacji.
Okazało się, że wspólna
płaszczyzna jest szeroka - rozmówcy byli zgodni, że rozum stał
się niebezpieczeństwem, że się "wykoleił", obaj
ostrzegają przed konsekwencjami jednostronnej, niekontrolowanej,
niszczącej modernizacji. Nie różnią się w opisie najważniejszych
zagrożeń (są nimi ekonomiczna globalizacja, religijnie motywowany
terroryzm, inżynieria genetyczna) i przyznają, że tradycja
religijna, chrześcijaństwo może pomóc uporać się z nimi.
Habermas powtórzył swoją tezę o konieczności
przekładu treści religijnych na język sekularny.
Niewierzący
i zsekularyzowani współobywatele nie powinni traktować religii
jako irracjonalizmu, powinni uznać jej potencjał poznawczy oraz
zaakceptować używanie przez ludzi wierzących języka religijnego w
debatach politycznych, a także w procesie stanowienia prawa - w tym
punkcie Habermas wychodzi zdecydowanie poza stanowisko liberałów w
stylu Rawlsa.
Kardynał Ratzinger prezentuje się jako
bardzo refleksyjny chrześcijanin (w sensie Habermasa), w pełni
świadomy faktu, że chrześcijaństwo nie jest dziś de facto
uniwersalne. Wskazuje między innymi, że używana długo przez
Kościół argumentacja
w odwołaniu do prawa naturalnego
straciła siłę przekonywania. Podkreśla jednak, że także druga
wielka kultura Zachodu - kultura sekularnej racjonalności - znajduje
się w tej samej sytuacji, także ona nie jest de facto uniwersalna.
Jest radykalniejszy od Habermasa i bardziej realistyczny w opisie
dzisiejszej sytuacji na świecie. Jest mu łatwiej - chrześcijaństwo
liczy się z możliwością odrzucenia. Nie wszyscy idą za Jezusem.
Faktyczny brak uniwersalności nie musi oznaczać relatywizacji prawd
wiary. Habermas - mimo że coraz częściej pisze o ograniczeniu
rozumu i wspomina, co poza niego wykracza, a nawet go warunkuje - w
zasadzie nie dopuszcza możliwości partykularności swego myślenia.
Sekularyzująca modernizacja okcydentalna stanowi według niego
tendencję uniwersalną. Nie wiadomo więc, który z nich jest tak
naprawdę bardziej dogmatyczny.
Habermas mówi o
"ratującym przekładzie", tak jakby chrześcijaństwo lub
judaizm potrzebowały przekładów Hegla, Benjamina, Marksa i
Feuerbacha, nie tylko po to, aby przemówić do "niereligijnych
racjonalistów", lecz by w ogóle przetrwać. Jest więc to mimo
wszystko dialog nierównych partnerów. Rozum ma ratować to, co
racjonalne z wiary. A może to raczej filozofia racjonalistyczna,
cała kultura "sekularnej racjonalności" i sam Habermas
potrzebują ratunku?
Warto przypomnieć kontekst, w jakim
toczy się ta debata filozofa z teologiem - wymierająca powoli
Europa zachodniaz opustoszałymi kościołami, zaludniana islamskimi
imigrantami odrzucającymi jej wolnościową cywilizację i
pogardzającymi jej permisywizmem. Europa w istocie mało
samokrytyczna i mało samorefleksyjna, gdy idzie o ograniczenia
rozumu. I bardzo samokrytyczna i bardzo refleksyjna, jeśli chodzi o
treści wiary - dlatego taką prowokacją stał się film Mela
Gibsona. Także członkowie Konwentu nie osiągnęli niestety poziomu
świadomości Habermasa i Ratzingera - okazało się, że nie do
przyjęcia jest odwołanie do chrześcijaństwa i do Boga w
konstytucji europejskiej, pozostały natomiast niezrelatywizowane i
mało refleksyjne odnośniki do humanizmu, rozumu i postępu.
Jednocześnie w reakcji nie tyle na zagrożenie fundamentalizmem
islamskim, co na niedostatecznie, zdaniem zachodnich Europejczyków,
zsekularyzowaną i refleksyjną politykę amerykańską następuje
radykalizacja i fundamentalizacja europejskiej kultury "sekularnej
racjonalności".
Można oczekiwać, że spotkanie -
czy też starcie - rozumu i wiary, dwóch kultur europejskich
odbędzie się nad Wisłą. W zasadzie już się zaczęło, teraz
nabierze tylko ogólnoeuropejskiego wymiaru. Od 1989 przeżywaliśmy
w Polsce "wykolejoną" modernizację, naruszającą w
zasadniczy sposób ekologię polskiego społeczeństwa. Zwolennicy
kultury rozumu, o której wiemy, nie tylko od Habermasa, że bywa
czasem nierozumna, usilnie starali się zasypać tradycyjne źródła
norm i solidarności, by potem głośno się dziwić szerzącym się
jak pożoga demoralizacji, korupcji i egoizmowi. Polski liberalizm,
bardzo nierefleksyjnie, nie wdając się w liberalne i republikańskie
subtelności teoretyczne i polityczne, głosił, że sfera prawa w
ogóle nie powinna mieć nic wspólnego z moralnością, a argumenty
religijne nie mogą mieć żadnego wpływu na stanowione prawo. Obok
tego mieliśmy także radykalne odrzucenie nowoczesności przez część
polskich katolików, oparte na lęku przed światem, przed rozumem -
ale będące także reakcją na agresywną strategię modernizatorów,
na próby wykluczenia z demokratycznego dyskursu. Nikt nie starał
się wydobyć z głoszonych przez nich treści rozumnego sensu i
przełożyć go na język zrozumiały także dla innych,
zeświecczonych obywateli.
Na szczęście między
fundamentalistycznymi redakcjami rozumu i rozgłośniami wiary
istnieje sfera prawdziwej rozmowy, trwa polska kultura i historia, w
których, mimo wszystkich słabości, dokonywały się zarówno
"przekład" w sensie Habermasa, jak i "wzajemne
oczyszczanie" w sensie Ratzingera - niepełne, często
nieporadne, teoretycznie nieudolne, filozoficznie wtórne, lecz
praktycznie i dziejowo, jak pokazują dyskutanci z Monachium,
prekursorskie. W tym tkwi siła polskiej kultury i to poniesiemy, bez
gwarancji na sukces, a nawet na przetrwanie, do Europy, w której na
szczęście ciągle są możliwe takie dyskusje, jak ta - Habermasa z
Ratzingerem.