"Tak wyrwałam się ze wsi"
Violetta Villas jest dziś diwą polskiej sceny. "Faktowi" opowiada o życiu w górniczej biednej
rodzinie i o tym, jak - jeszcze jako Czesława Cieślak - marzyła o śpiewaniu i wielkiej karierze
Mój ojciec Bolesław Cieślak, który był prostym skromnym człowiekiem - górnikiem, a potem
kolejarzem - uznał, że dla mojego dobra najlepsze jest, bym szybko wyszła za mąż i miała
dom.
Gdy miałam 15 lat, byłam już bardzo rozwinięta, wyglądałam na co najmniej 17. Upodobał
mnie sobie wtedy pewien porucznik po szkole oficerskiej na służbie WOP w Kudowie. Miał 27
lat. Wpadłam mu w oko. Ale ja nie chciałam wychodzić za mąż. W tym czasie marzyłam już,
żeby wyjechać z Lewina do szkoły muzycznej do Wrocławia. Pragnęłam zostać piosenkarką.
Ojciec jednak nie chciał się na to zgodzić. "Strach cię puścić do Wrocławia! Kto cię tam
przypilnuje! Lepiej będzie, jak wyjdziesz za mąż!" - mówił. I zmusił mnie do małżeństwa z
tym porucznikiem.
Buntowałam się. Nie chciałam go. Ale ojciec przekonywał, że z czasem go pokocham. Że
przyzwyczaję się do niego. Dopiął swego i za pozwoleniem sądu, bo byłam nieletnia, wydał
mnie za mąż w wieku 16 lat. Wzięliśmy ślub cywilny i zamieszkaliśmy z moimi rodzicami w
Lewinie. W dniu ceremonii przyrzekłam sobie, że jak tylko skończę 18 lat, to ucieknę od
porucznika Gospodarka, zostawię go. W międzyczasie urodził się nasz syn Krzysztof. Ale ja
rozpaczałam. Stale płakałam i modliłam się w kościele, żeby Bóg pozwolił mi zostać
śpiewaczką i uciec od męża. Jak postanowiłam, tak zrobiłam.
Gdy tylko skończyłam 18 lat, we wrześniu zabrałam małe dziecko i uciekłam od męża z
domu, z Lewina do Szczecina. Tam mieszkała moja siostra z mężem, miałam więc u kogo się
zatrzymać. Chciałam zdawać na wydział wokalny szczecińskiej muzycznej szkoły średniej. Ale
czas składania podań minął... Pamiętam, że stałam sama wystraszona na szkolnym korytarzu
i prosiłam o przesłuchanie. Co chwilę do komisji wzywany był ktoś, kto wcześniej już złożył
podanie. Ja tego nie zrobiłam. Nie wiedziałam, czy dostanę się na egzamin. W końcu
wysiadłam wprost z pociągu z Lewina! Siedziałam w kącie i potwornie się bałam, choć
miałam ukończoną podstawową szkołę muzyczną.
Kiedy wszyscy zostali przeegzaminowani, na końcu poproszono jednak i mnie. "Pani chce
zostać śpiewaczką? A dlaczego? A co nam pani zaśpiewa?" - zapytała komisja. Zaśpiewałam
hiszpańską pieśń o torreadorze i pieśń włoską. Włożyłam w to całe serce, aż łzy leciały mi po
policzkach. Profesorowie zrobili mi specjalne badanie i stwierdzili, że mam słuch absolutny. I
przyjęto mnie na pierwszy rok. Płakałam z radości!
Zaraz jednak okazało się, że po całym Szczecinie szuka mnie mój mąż. Odnalazł mnie w
końcu u siostry i chciał zmusić do powrotu do domu. Poszedł nawet do dyrektora szkoły. Ale
dyrektor wziął moją stronę. - Proszę pana, ona nie jest dla pana, a pan nie jest dla niej. Ona
ma taki talent, który w tej szkole zdarzył się po raz pierwszy - powiedział mężowi.
Dyrektor napisał też list do mojego ojca. Stwierdził, że taki talent jak mój, zdarza się raz na
sto lat. I że powinien pozwolić mi się uczyć. Ojciec płakał ze wzruszenia. Przepraszał mnie i
całował po rękach, za to, że tak mnie skrzywdził, zmuszając do zamążpójścia. Wybaczyłam
mu jednak, bo wiedziałam, że nie chciał dla mnie źle. Po prostu tak pojmował moje dobro.
Dostałam od szkoły pomoc - miejsce w internacie i stypendium. Mama przyjechała po
mojego synka Krzysia i obiecała, że dopóki się uczę, to ona będzie go chowała w Lewinie.
I tak skończyło się moje pierwsze małżeństwo. A po roku spędzonym w Szczecinie mogłam
przenieść się już do szkoły muzycznej we Wrocławiu, żeby być bliżej dziecka i móc często
odwiedzać rodziców w Lewinie. Nie musiałam się już więcej ukrywać i uciekać przed
niechcianym mężem.
„Musiałam zostawić syna”
W drugiej części pamiętników Violetta Villas opowiada "Faktowi" o miłości do syna i strasznym
cierpieniu, jakie przeżyła, gdy jej 4,5-letnie dziecko dotkliwie pogryzł pies. Wyjaśnia też, dlaczego
musiała go zostawić rodzicom.
Gdy urodził się mój syn, miałam 17 lat. Byłam niepełnoletnia. W szpitalu tak się o niego
bałam, że jak go siostra niosła i nosek miał przykryty poduszką, to strasznie krzyczałam, że
go zaraz uduszą! Siostry się ze mnie śmiały. "Patrzcie, jaka młoda mamusia, jak się martwi, a
ja całe życie dzieci noszę w poduszkach i nic się nigdy nie stało!" - mówiła jedna. Ale to tylko
taki przykład, jak bardzo o niego drżałam.
Gdy Krzyś się urodził, mieszkałam z rodzicami i ja się nim przeważnie opiekowałam.
Wszystko chciałam sama robić i chyba wychodziło mi to dobrze, bo wyrósł na zdrowego
chłopca. Mama oczywiście dawała mi rady i trochę uczyła opieki.
Gdy wyjechałam do szkoły muzycznej we Wrocławiu, Krzysia wychowywali moi rodzice.
Podjęli decyzję, że będzie tak, dopóki ja będę się uczyć. Była umowa między nami, że jak
skończę szkołę, to zabiorę dziecko do siebie.
Oczywiście jak tylko zdarzyła się taka możliwość, z liceum muzycznego w Szczecinie
przeniosłam się do Wrocławia. Zrobiłam to specjalnie po to, żeby móc co tydzień bywać w
domu - jeździć do rodziców i dziecka. I właśnie wtedy, a Krzyś miał 4,5 roczku, zdarzyła się
straszna historia. Mojego synka pogryzł pies! Dosłownie go oskalpował.
Któregoś dnia - a było to w lipcu podczas egzaminów - gdy byłam w szkole na dodatkowych
próbach, poczułam nagle taki dziwny impuls. "Jedź do domu!" - mówił mi jakiś głos. Nie
mogłam wyzwolić się od tej myśli, choć tłumaczyłam sobie, że to jakieś zabobony. "Dlaczego
słyszę w myślach taki rozkaz: <Jedź do domu>?" - zastanawiałam się. Ale wciąż miałam
dziwne przeczucia. Trwało to blisko 2-3 godziny. W końcu, kiedy już nie mogłam sobie dać z
tym rady, pobiegłam ze szkoły na dworzec, żeby sprawdzić, czy jest autobus do Lewina. Nie
było.
Pognałam więc na dworzec kolejowy, ale pociąg żaden też nie odjeżdżał. Byłam wtedy
bardzo biedną osobą, uczennicą na stypendium, ale wsiadłam do taksówki i kazałam się
wieźć do rodzinnego domu. Nie miałam oczywiście pieniędzy, żeby za tę taksówkę zapłacić!
Ale myślałam, że trudno, najwyżej pożyczę od kogoś. Wiedziałam, że muszę jechać, bo nie
mogłam dać sobie rady z tym wewnętrznym głosem. Bardzo się bałam w drodze.
Popędzałam taksówkarza, bo już czułam, że coś się stało. Nie wiedziałam tylko jeszcze, co.
Gdy wjeżdżaliśmy do Lewina, zobaczyłam, jak córka mojej sąsiadki biegnie szybko w stronę
rynku. Pomyślałam od razu, że biegnie po pogotowie ratunkowe. I rzeczywiście tak było.
Bałam się wejść do domu. Kiedy już przekroczyłam próg, biegłam po trzy schody naraz. Mój
Krzysio leżał pogryziony przez psa, oskalpowany!
Gdybym tego mojego wewnętrznego rozkazu posłuchała kilka godzin wcześniej,
zapobiegłabym tragedii. Niestety, było już za poźno. Zobaczyłam, jak synek leży ze skórą
zdartą z czaszki razem z włosami. Porwałam tę skóre, złapałam dziecko na ręce i pobiegłam
z powrotem do taksówki. Natychmiast pojechałam do szpitala w Dusznikach. Krew leciała mi
po sukience, po nogach. To był duży krwotok.
Na miejscu lekarze wezwali chirurga, żeby oczyścił tę skóre z głowy Krzysia i przyszył ją z
powrotem. Od razu kazali mi wyjść z sali, choć Krzyś płakał i wołał mnie. Ale nie mogłam
przy nim być.
Stałam za drzwiami i patrzyłam przez dziurkę od klucza, co lekarze mu robią. Synek płakał i
wołał: "mama!". Całą główkę miał brudną w piasku. Zanim to oczyścili, bardzo cierpiał.
Prosiłam, by dali mu narkozę, żeby go tak nie bolało. A ja stałam w zakrwawionej sukience i
czekałam.
Po dwóch godzinach operacji wszystko skończyło się dobrze. Potem brał tylko bardzo
bolesne zastrzyki w brzuch. Przeciwko wściekliźnie. Musiałam go trzymać i to było straszne,
ale stałam przy nim cały czas. Pozwolono mi być z nim dzień i noc. Stałam tam głodna, bo
tylko dziecku dawano jeść, a ja nie byłam przecież pacjentką szpitala. W moim domu też nikt
nie pomyślał, żeby przywieźć mi coś do jedzenia. Ale chorzy częstowali mnie, sami nie
dojadając. Z każdego talerza po trochu. A gdy Krzyś mógł już chodzić, zaczęłam wychodzić z
nim na spacery.
„Jak przestałam być Czesławą”
Jak ze skromnej dziewczyny stała się znaną w Polsce i za granicą gwiazdą? Dlaczego zmieniła
nazwisko z Czesławy Cieślak na Violettę Villas? W trzeciej części pamiętników artystka zdradza
"Faktowi" szczegóły początków swej kariery. Zobacz, jak rozbłysła gwiazda Violetty Villas.
Po trzecim roku nauki przeniosłam się ze szkoły muzycznej we Wrocławiu do Warszawy.
Dzięki pomocy moich profesorów załatwiłam sobie przesłuchanie w Orkiestrze Polskiego
Radia. Pamiętam ten dzień jak dziś. Umówiłam się na godzinę 11. Przedtem pobiegłam do
kościoła i przyjęłam komunię świętą. W gmachu radia stanęłam jak zwykle w kącie, a gdy
przyszła moja kolej, zaczęłam robić sobie rozgrzewkę przy fortepianie. Śpiewałam "Cygańską
miłość" z operetki. Tak na pół gwizdka... Kiedy skończyłam nucić, zauważyłam, że wokół
panuje cisza jak w kościele...
Okazało się, że w międzyczasie zawołano wielkiego pianistę i kompozytora Władysława
Szpilmana! Pracował wówczas w Polskim Radiu. "To jest to! Na to czekało radio!" -
powiedział o moim głosie. I od razu zaczął planować moją karierę.
"Tylko niech pani nie przyzwyczaja ludzi do nazwiska Cieślak! Od razu proszę wybrać sobie
pseudonim" - poradził mi. Za jego namową musiałam więc wymyślić nowe nazwisko. W
Belgii, gdzie się urodziłam, ochrzczono mnie Violetta Eliza. Ale tata, rejestrując mnie w
polskim urzędzie, stwierdził, że nie mogę mieć francuskiego imienia, tylko polskie. Więc
nazwał mnie Czesława.
Za namową Szpilmana wróciłam do Violetty. Jako nazwisko skonstruowałam: Villas. "Vi" od
pierwszych liter imienia, "llas" - od lasu. Bo kocham las. Szpilman zaakceptował ten
pseudonim.
Po pamiętnym przesłuchaniu w Polskim Radiu zorganizowano pierwszy sopocki festiwal. To
było w 1961 roku. Byłam sama i smutna. Nie miałam co na siebie włożyć. I na tej pierwszej
gali, jak biedna dziewczyna z prowincji, wystąpiłam we własnej biednej zielonej sukieneczce,
w której chodziłam na co dzień. Zwyciężyłam, śpiewając piosenkę "Dla ciebie miły".
Zaraz przyszła do mnie Irena Dziedzic. "To niemodne mieć takie gęste włosy! Wytniemy je!"
- powiedziała mi. I wystrzygła mnie jak mniszkę. Wyglądałam okropnie, beczałam przez to w
toalecie i nie chciałam wyjść. Nie mogłam się pogodzić z tym, że ktoś będzie na nowo
kształtował mi gust. Ale i tak zmuszono mnie, by podpisać dokument Polskiej Agencji
Artystycznej (Pagartowi), że zgadzam się na ich stroje i fryzury. I odtąd oni mnie krzywdzili
bo to, co dla mnie dobierali, nie pasowało do mojego typu urody.
Mimo wszystko wygrałam jednak pierwszy konkurs i dzięki temu drzwi na wielką estradę
stanęły przede mną otworem. Zaczęłam zarabiać pieniądze. I od razu składałam na
mieszkanie. Marzyłam o własnym kącie, żeby wreszcie przestać się tułać. Zapisałam się do
spółdzielni i dzięki pierwszym koncertom w NRD, Rumunii i Czechach, kupiłam lokal na Solcu
w Warszawie. Miałam też gosposię. Pomagała mi w domu i przy dziecku. Krzyś szedł właśnie
do pierwszej klasy. Przywiozłam go na stałe z Lewina do Warszawy.
I właśnie wtedy przedstawiciele paryskiej Olimpii wypatrzyli mnie podczas jednego z
występów. Zaprosili mnie do Francji, ale Pagart nie chciał mnie puścić. Urzędnicy agencji
twierdzili, że nie mam klasy odpowiedniej do tego, by reprezentować Polskę w Paryżu. Udało
mi się jednak postarać o przesłuchanie u dyrektora Olimpii. Gdy zaśpiewałam mu "Ave
Maria" i "Spójrz prosto w oczy", bił mi brawo na stojąco. Pocałował mnie i przytulił. "Nie
wiecie, kogo tu macie!" - mówił do wszystkich.
Wiedział, że Pagart nie chce mnie do Francji puścić i obiecał mi pomóc. "Nie bój się! Ja się
tobą zaopiekuję. Oni cię tu szczują" - tłumaczył mi. I tak z jego pomocą po 6-7 miesiącach
wyjechałam do Paryża. Dyrektor był mną tak zachwycony, że dostałam od niego własną
garderobę w Olimpii. Po Edith Piaf! Rozmawiałam z nią w myślach... "Wstaw się za mną" -
prosiłam ją!
Byłam straszliwie przejęta. W Paryżu odbywał się wtedy festiwal wszystkich musicali świata,
a ja reprezentowałam Polskę. Był też Czesio Niemen. Ale znów to ja zwyciężyłam! Wszystkie
francuskie gazety o mnie pisały! "Głos ery atomowej z Warszawy" - grzmiał "Le Figaro".
Przeczytał to przedstawiciel Casino de Paris z Las Vegas i przyszedł mnie posłuchać.
Pamiętam ten wieczór jak dziś. Śpiewałam w Olimpii, a kryształowy żyrandol pod sufitem aż
drżał! Po tym wieczorze przedstawiciele Casino de Paris zgłosili się do mnie i do
przedstawicieli Pagartu. Powiedzieli, że chcą zaangażować mnie do Las Vegas na 3 lata. A w
Las Vegas z PRL nie śpiewał jeszcze wtedy nikt! Przed wojną robił to tylko jeden Polak - Jan
Kiepura.
„W Las Vegas byłam gwiazdą”
"Prosto z Paryża, z małym przystankiem w Polsce, by załatwić formalności, poleciałam do Las
Vegas. Gdy na miejscu zobaczyłam neon z własnym nazwiskiem, stanęłam i płakałam na schodach
Casino de Paris" - wspomina Violetta Villas na łamach "Faktu", w czwartej części pamiętników.
Byłam gwiazdą! Do projektowania sukni dla mnie zaproszono dom mody Diora. Wreszcie
wszystko było szyte specjalnie dla mnie, pod mój typ urody. Do dyspozycji miałam 100-
osobowy zespół, balet. Wszyscy ubrani pod kolor moich sukni. Byłam diwą! Na scenę
wjeżdżałam jaguarem cabrioletem, całym w czarnej skórze. Miałam tylko śpiewać dla gości
Casino de Paris. W 9 językach! Zaangażowali mi osobistych nauczycieli. Miałam też 4-
pokojową garderobę wypełnioną po brzegi strojami, przed którą stał uzbrojony policjant.
Jeśli ktoś chciał porozmawiać ze mną lub wziąć autograf, policjant pytał: Mrs Villas, czy pani
życzy sobie?...
Gdy dostałam suknię całą z pereł, dotykałam jej ostrożnie, jakby była święta. Przy każdej
zmianie stroju przebierały mnie trzy garderobiane. Wynajęto mi piękną willę z basenem.
Dano mi do dyspozycji szofera i służące. Dziękowałam za to Bogu. Ale jednocześnie czułam,
że mam coraz więcej wrogów. Wtedy jeszcze specjalnie się tym nie przejmowałam.
Po raz pierwszy zostałam doceniona jako artystka. Co prawda mama martwiła się o mnie
bardzo, ale przekonywałam ją, że wreszcie dobrze zarabiam. Dzięki temu i jej nic nie
brakowało, miała się dobrze. Bo ja wysyłałam cały czas do Polski rodzinie paczki
żywnościowe i przywoziłam dolary, żeby im pomóc.
Nie miałam wokół siebie prawdziwych przyjaciół, ale pomagałam tym, którzy wierzyli we
mnie, gdy byłam w Polsce. Myślałam szczególnie o moim profesorze od puzonu ze szkoły
muzycznej w Warszawie. Bo to jemu zawdzięczałam pierwsze przesłuchanie w Polskim Radiu
i początek mojej kariery.
Kiedyś obiecałam mu nawet, że jak zarobię na scenie pieniądze, kupię mu wymarzony puzon.
On miał taki starutki! Będąc w Las Vegas, zamówiłam więc prawdziwego Conna 48. Gdy
jechałam pierwszy raz z Las Vegas w odwiedziny do mamy, na lotnisku w Warszawie witała
mnie orkiestra Polskiego Radia. Stał tam i mój profesor. Wysiadłam w futrze z białych norek.
Ale najważniejsze było dla mnie, żeby podarować profesorowi ten puzon. Wygrawerowałam
na nim napis: "Serce za serce - profesorowi Szczytowieckiemu - Violetta Villas". Gdy na
lotnisku otwierał pudło z tym puzonem, płakał ze szczęścia! I ze wzruszenia nie mógł
podnieść wieka... A wszyscy wokół płakali razem z nim.
Pierwsza wizyta w Polsce od czasu podpisania kontraktu w Las Vegas zbiegła się jednak z
dramatem w mojej rodzinie. Siostra przysłała mi telegram, że nasza mama umiera na raka.
W tym czasie w Stanach Zjednoczonych interesowali się mną reżyserzy filmowi z Paramount
Pictures. Chcieli zaangażować mnie do serialu amerykańskiej telewizji. Ale w umowie
musiałabym się zobowiązać, że nie będę podróżować bez wiedzy wytwórni. Bo oni ponoszą
zbyt duże koszty na promowanie gwiazdy.
Z jednej więc strony czeka na mnie wielki serial i ogromna szansa, a z drugiej strony... w
tym samym momencie, siostra śle telegramy, że muszę pożegnać się z matką. Pomyślałam
wtedy, że matkę ma się tylko jedną. I że muszę być przy niej przed jej śmiercią. Spakowałam
się i pojechałam do Polski. Myślałam, że wrócę na chwilę do kraju, a wytwórnia i tak poczeka
na mnie, a potem podpiszę z nimi umowę. Niestety, tak się nie stało.
Na tym skończyła się historia z Las Vegas.
„Mój mąż był okropnym zazdrośnikiem”
W 1987 roku Violetta Villas poznała w Chicago amerykańskiego biznesmena polskiego pochodzenia.
Ted Kowalczyk wkrótce został jej mężem.
To była miłość gwałtowna, namiętna i w jakimś sensie piękna. Ale nie ma miłości bez
zazdrości i nie ma zazdrości bez miłości - jak mówi moja piosenka... I ta zazdrość nas
rozdzieliła. Nigdzie nie mogłam przebywać zbyt długo. Nawet jak byłam w łazience, długo
tam siedziałam - czesałam się czy kąpałam, to też było złe.
"Co ty tam tak długo w tej łazience robisz?" - pytał mnie. Nie mógł wytrzymać, gdy ja gdzieś
byłam, a on nie mógł mnie obserwować. Albo inny przykład: gdy usiadłam na kanapie metr
od niego, też było źle. Musiałam siedzieć koło niego!
Nie wytrzymywałam tego, byłam takim ptaszkiem zamkniętym w złotej klatce.
"Co ty chcesz, wszystko masz, masz cadillaca, nic nie robisz, wszystko masz podawane, co ty
chcesz?" - pytał zdziwiony. Ale jak zespół przyjeżdżał z Polski i ja chciałam go przyjąć hojnie
- o nie, to już była zazdrość. "A czemu on tak długo na ciebie patrzył? A czemu mrugaliście
na siebie?" - zadawał pytania. Te wszystkie głupoty bardzo mi przeszkadzały, nie mogłam
tego znieść. "A gdzie byłaś, dlaczego spóźniłaś się pół godziny?" - irytował się. "A co to za
pan powiedział ci <dzień dobry>, a kto ci kwiaty kupił?"
To było męczące. Gdy chciałam pojechać do domu, do Polski, i wrócić, to był gniew i bunt!
Nie podobało mu się, że się modlę. Gdy za długo się modliłam, bo miałam swój ołtarzyk, też
mu to przeszkadzało! Nawet kiedyś porwał mi obrazek Miłosierdzia Bożego! Bardzo mnie to
obraziło. Nie podobały mu się moje zwierzątka, które karmiłam! Tyle było jedzenia w tej jego
restauracji, po co miałam to wyrzucać? Przecież tyle ptaków jest głodnych. Ale on tego nie
rozumiał. I stało się, co się stało.
Ja po prostu wyjechałam, a on znowu poczuł się obrażony jako mężczyzna. Nie rozumiał, jak
mogłam go tak potraktować. I przez zwykłą złość żeśmy się rozeszli.
Za to gdy się poznaliśmy, to było jak grom z jasnego nieba! Występowałam wtedy z Teatrem
Syrena w Chicago. To było tournée po Kanadzie i USA. Pewnego wieczoru poszliśmy na
kolację. Mieliśmy tylu wielbicieli, że zawsze ktoś nas zatrzymywał i zapraszał do stolika. I
wtedy pan Kowalczyk się we mnie zakochał. To było niezwykle romantyczne. Codziennie
dostawałam od niego świeże kwiaty, czerwone róże! A potem codziennie śniadanie miałam
podawane przez kelnera do pokoju. Wszystko było jak w "Romeo i Julii"!
Potem po tournée zostałam jeszcze w Ameryce, bo miałam propozycję zaśpiewania w
pięknym polskim klubie Polonez. Tak więc śpiewałam przez następne dwa tygodnie w
Polonezie na prośbę właścicielki i... wtedy to się między nami rozgrzało. Kiedy skończył mi
się angaż, chciałam wyjechać, ale on nie mógł tego znieść. Dlatego nasz ślub odbył się tak
szybko. Przed ślubem trzeba się dobrze poznać. A tymczasem to było takie gwałtowne z jego
strony. Od razu kupił mi pierścionek i powiedział: "Nie pojedziesz do Polski bez pierścionka!".
To było romantyczne! Gdy się oświadczał, kupił kwiaty i padł na kolana.
Ale wszystko potem rozpadło się przez zazdrość i złość. On był mężczyzną, którego kobiety
nigdy nie zostawiały, wiec był wściekły, gdy ja wybierałam Polskę czy inne wartości.
Najważniejsze w tym wszystkim jednak jest to, że mnie oszukał! Powiedział mi, że jest
kawalerem - i ja w to wierzyłam. I dlatego zgodziłam się na ten romans. A potem się
okazało, że on był w Polsce żonaty. I wyszło szydło z worka! Zażądałam, żeby uporządkował
swoje sprawy między Panem Bogiem a swoim życiem. Wiadomo, że ślub kościelny jest
najważniejszy dla kobiety. Dla mnie też był. Wtedy dopiero zaczęły się kłopoty. Okazało się,
że on ten ślub kościelny brał w Polsce, jako młody chłopak. Zbłądził i był zmuszony stanąć
przed ołtarzem. Tylko że mógł mi to powiedzieć wcześniej - wtedy nie doszłoby do tego
pięknego, romantycznego poznania...
Ja bez ślubu kościelnego z nikim nie mogłam być. On uważał, że jeśli niczego mi nie brakuje,
mam samochód, piękną willę, dobrobyt, to po co mi ślub kościelny, czego ja chcę jeszcze od
życia? A dla mnie ten sakrament był bardzo ważny i to sprawiło, że miłość ode mnie odeszła.
Ted Kowalczyk zlekceważył moje pragnienie, bo nie wierzył w to, że mogę go zostawić i
wyjechać do Polski. A ja się uparłam. Dałam mu rok, żeby uporządkował swoje sprawy. Nie
zrobił tego. Po roku spakowałam się i powiedziałam, że chcę jechać do domu. Jak zobaczył
spakowane walizki, dostał furii. Pociachał walizki nożem. Przestraszyłam się, że i ja tym
nożem dostanę.
"To jest twój dom, to jest twoje miejsce!" - krzyczał. Przestraszyłam się, że zrobi mi krzywdę.
Kiedy więc wyszedł, zadzwoniłam po pomoc do polskiego konsulatu. Ale dowiedział się o
tym, bo wcześniej założył mi podsłuch. Dlatego od sąsiadów zadzwoniłam do konsulatu
generalnego raz jeszcze z prośbą o pomoc i ochronę. Wysłali po mnie samochód. Nie
zabrałam niczego, tylko moje obrazki i kota. Konsul kupił mi bilet na lot do Warszawy.
Odwieziono mnie do Chicago na lotnisko. Kowalczyk dojechał tam do mnie, ale nie
pozwolono mu mnie zatrzymać. I byłam znów wolna. Potem ciągnęły się telefony z prośbą o
powrót, ale powrotu już nie było.
„W psychiatryku zamknięto mnie podstępem”
„Wszystko zaczęło się od psów, które zbierałam z szosy: kalekich, rannych, rozjechanych. Ja byłam
dla nich wszystkim. Całym światem. A one były ze mną szczęśliwe „ - pisze w "Fakcie" Violetta
Villas.
Gdy przybywało ich coraz więcej - dziesięć, dwadzieścia - ludzie zaczęli mi sami podrzucać
następne. Myśleli, że prowadzę schronisko, a to było przecież tylko takie moje własne
przytulisko.
Z drugiej strony... gdy przywiązali mi szczenną suczkę przy płocie, to co miałam zrobić? Nie
mogłam jej i małych odpędzić czy wrzucić do rzeki i utopić. Zabijać może tylko ten, kto dał
życie. A życie daje jedynie Pan Bóg.
Tylko że nikt mi nie dawał na zwierzęta pieniędzy. Z tego, co zarobiłam, kupowałam
żywność. Dostawałam też coś z masarni, ale to wszystko było za mało. Kiedy wołałam o
pomoc, nikt mnie nie słyszał. Przykładowo - starostwo w Kłodzku obiecało mi pomoc.
Przyjechali i zobaczyli, że moje psy były zadbane i kochane. Zaproponowali, że wysterylizują
suczki. A potem jeszcze, że zrobią ogrodzenie, światło i kupią kojce.
Jednak gdy pojawiłam sie w starostwie, wpadł tam nagle Jerzy Harłacz - były milicjant. On
sam założył schronisko i miał ochotę zabrać moje psy, bo liczył na specjalny dodatek -
pieniądze z Unii Europejskiej. A Unia Europejska daje wielkie pieniądze na zwierzęta.
Oczywiście okazało się, że dla mnie pieniędzy ma, ale za to są dla pana Harłacza. Bo on
przygotował podstęp. Wszedł któregoś dnia do mojego domu bez pozwolenia, wysypał
wszystkie śmieci z kontenerów i zrobił zdjęcia. Chciał udowodnić, że niby mam brudny dom,
a moje psy są zaniedbane. I chore na nosówkę! Te zdjęcia pokazywał w starostwie.
Gdy pewnego dnia siedziałam u starosty, Harłacz wszedł do pokoju bez pukania. Satrosta
spytał go: "Kto panu pozwolił wejść tu bez pukania?". A Harłacz na to: "Uspokój się i usiądź
na tyłku!". Jak to możliwe, żeby się tak do starosty odezwać...
I zrobiono przerwę w spotkaniu, by tego pana Harłacza wyprowadzić. Czekałam z godzinę.
Starosta przyjął mnie znowu, ale uszy miał stulone i skończyła się dla mnie pomoc.
Powiedział, że się do mnie odezwą, ale już nic od nich nie usłyszałam. Ze wszystkiego się
wycofali, nie ma ani karmy, ani weterynarza. Nawet nie usłyszałam słowa "przepraszam".
W grudniu zeszłego roku nastąpił drugi atak na moje przytulisko. Zamknięto mnie w pokoju
w moim domu. Drzwi były zaryglowane, a ponieważ w oknie są kraty, nie mogłam wyjść
przez okno. Wpuszczono mi do pokoju 25 psów i zamknięto mnie z nimi. Nie było wody. Psy
obsikiwały wszystko. Modliłam się do Boga, żeby mi pomógł. Potem do pokoju zaczęła
przeciekać jakaś substancja. Jakiś gaz. Psy kasłały i wymiotowały gęstą śliną. Ja zaczęłam
się dusić i czułam straszną gorycz w ustach. Otworzyłam okno, żeby mieć świeże powietrze i
tak siedziałam wiele godzin razem z psami. Poraniłam sobie i odmroziłam ręce. Złamałam
palec, wszędzie lała się krew. W ciemnościach zapalały się malutkie światełka, jak od
kamery. Stąd wiem, że zostałam zamknięta z czyjegoś polecenia. Bo Violetta Villas nie dała
zamknąć schroniska i nie dała się ujarzmić.
Dlatego właśnie wymyślono odosobnienie, czyli szpital psychiatryczny. Pod dom przyjechał
ambulans wojskowy. Przekupiono mojego szwagra i zięcia mojego szwagra. "Pani Violetto,
zawieziemy panią na pogotowie i opatrzymy rany" - mówili. Ale to był tylko podstęp, żeby
wywabić mnie z domu. Ja nie chciałam! Pragnęłam tylko wody i suchego chleba. Przez
przeszło tydzień, bo tyle byłam zamknięta, nic nie jadłam. Tym sposobem wymusili na mnie
zgodę, by oddać się w ręce lekarzy. To wszystko był spisek wójta gminy Lewin i innych osób
w mundurach...
Gdy weszłam do ambulansu, powieźli mnie do szpitala w Dusznikach. Nie chciałam tam
wejść, ale wojskowi powiedzieli, że jak tego nie zrobię, to wprowadzą mnie siłą w
kajdankach. Bardzo mnie to zabolało! Po wyjściu ze szpitala w Dusznikach czekał już na mnie
następny ambulans. Wsiadłam. Powieźli mnie do szpitala w Kłodzku. Tam zjawił się pan
psychiatra i pytał, czy mam samobójcze myśli. "Proszę pana, w życiu nie miałam
samobójczych myśli! Skąd to panu do głowy przyszło" - powiedziałam.
"Musimy jednak panią zawieźć do Stronia Śląskiego, żeby panią zbadać - odparł. - Proszę
pana, nie lepiej mi pomóc i opatrzyć rany? Po co mnie szczuć, co chcecie od moich psów"? -
zapytałam. "Musimy panią zbadać" - odparł.
Więc się zgodziłam. Myślałam, że przecież siostra Faustyna była wielką świętą, a też
psychiatrzy ją badali. Poza tym nie chciałam, by prowadzili mnie w kajdankach. I tak
zawieziono mnie do Stronia. W samochodzie cały czas widziałam światełko kamery. Z
szoferki filmowano moją twarz.
Do Stronia trafiłam o 3 rano. Najpierw siedziałam na korytarzu, jak pokrzywdzona sierota,
przez 3 godziny. Bez szacunku, a przecież wiedzą, że ja dla tej Polski byłam kiedyś kimś.
Szanowano mnie! A tu traktują mnie jak jakąś wariatkę.
I znów pytanie: "Czy mam samobójcze myśli?". A przecież ja mam taką wiarę, takiego ducha,
że armię bym postawiła na nogi, a nie tam samobójcze myśli!
Potem w szpitalu wszyscy mnie za to kochali, bo dodawałam ludziom otuchy. Mówiłam, czym
jest wiara, radziłam, żeby się nie załamywać...
Zadawano mi tak głupie pytania, że nawet na nie nie odpowiadałam! Przyjęto mnie jednak
do szpitala, podcięto włosy, choć nie wyraziłam zgody. Zaprowadzono mnie do wyrka.
Poprosiłam o kubek wody i suchy chleb. Dostałam kromkę ze smalcem i herbatę. A potem
zamknięto mnie w odosobnieniu i nikt już ze mną nie rozmawiał.
Błagałam panią ordynator, żeby mi pozwolono zadzwonić do mojego menedżera i mecenasa.
Nie wiedzieli przecież, co się ze mną dzieje. Pytałam, czemu nie mogę zgłosić się do moich
obrońców, skoro zamknięto mnie zgodnie z prawem. Bez odpowiedzi. Mecenas i menedżer
dowiedzieli się pocztą pantoflową, że jestem w szpitalu. Przyszli pod okno, a z nimi
dziennikarze. Gdy okno się otworzyło, wychyliłam się i krzyczałam: - Pomocy! Ratunku!
I wszyscy to słyszeli. Ale nikomu nie pozwolono wejść i się ze mną zobaczyć. Bo tym, którzy
mnie uwięzili, zależało, by nikt mnie nie znalazł.
Wyciągnął mnie stamtąd pan mecenas. Poruszył wszystkie nitki, powiadomił prokuraturę.
Uratował mnie.
Z prasy: Dziennik/Fakt
czy jeszcze nam zaśpiewa?
2007-01-05 16:29 Aktualizacja: 2007-01-05 22:51
Violetta Villas trafiła do szpitala psychiatrycznego
Violetta Villas jest w szpitalu psychiatrycznym. Piosenkarka od lat prowadziła w swojej posiadłości
schronisko dla zwierząt. Ostatnio jej stan zdrowia dramatycznie się pogorszył. Nie była w stanie
zapanować nad sforą wygłodniałych psów, ale nie chciała ich nikomu oddać. Kilka dni temu
pogotowie zabrało ją do szpitala w stanie skrajnego wyczerpania.
"Pani Villas trafiła do szpitala i jej zwierzęta zostały bez opieki. Prawdopodobnie przez kilka dni nie
dostawały jedzenia. Zaczęły wychodzić za ogrodzenie i strasznie hałasować" - powiedziała
rzeczniczka starostwa powiatowego w Kłodzku, Elżbieta Żytyńska. Władze powiatu przejęły opiekę
nad 70 psami i kotami. A dom piosenkarki odszczurza specjalna ekipa. Bo w lokalu naliczono kilkaset
szczurów.
Violetta Villas leczy się teraz w Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Stroniu Śląskim. Nie
ma ani kaftanu bezpieczeństwa, ani nie jest przywiązana do łóżka. Pacjenci z jej oddziału mówią, że
nie zachowuje się jak gwiazda. Straciła swe piękne włosy i jest przeraźliwie chuda. Nie wiadomo, ile
czasu zajmie jej powrót do zdrowia.
W piątek do szpitala przyjechali najbliżsi współpracownicy gwiazdy. "Jestem pewien, że ona tam jest i
chce się z nami skontaktować, bo taką wiadomość przekazała za pośrednictwem gosposi, która ją
odwiedziła" - powiedział dziennikarzom Maciej Kieres, pianista współpracujący z artystką.
Pogotowie do piosenkarki wezwał jej kuzyn, Jan Mulawa. Razem z policjantami wyważył drzwi do jej
domu, gdy Villas nie chciała mu otworzyć. Okazało się, że kobieta jest całkowicie wyczerpana i ledwo
żywa. Mulawa od razu wezwał pogotowie.
Villas podaje jednak inną wersję. Swej gosposi powiedziała, że pogotowie zabrało ją siłą. A bez
jedzenia i picia była, nie dlatego, że straciła ochotę do życia, ale dlatego, że ktoś ją zamknął od
zewnątrz.
Donat Szyller
Dramat piosenkarki
2007-01-08 02:40 Aktualizacja: 2007-01-08 12:22
Violetta Villas może zostać ubezwłasnowolniona
Dramat jednej z najsłynniejszych gwiazd polskiej estrady. Sąd w Kłodzku zdecydował, że Violetta
Villas ma pozostać w szpitalu psychiatrycznym w Stroniu Śląskim. Sędzia podjął decyzję po
rozmowie z piosenkarką, która trafiła do zamkniętego zakładu dla nerwowo chorych.
Piosenkarka była i jest w bardzo złym stanie. Wciąż trwa postępowanie sądowe. Możliwe jest nawet,
że wielka diwa zostanie ubezwłasnowolniona.
"Mama była wycieńczona, głodna, brudna, ledwo żywa" - mówi "Faktowi" syn gwiazdy, Krzysztof
Gospodarek. "Sędzia nie mógł podjąć innej decyzji" - dodaje.
O tym, że artystka zostaje w szpitalu, dowiedział się wczoraj także gitarzysta współpracujący z
Violettą, Maciej Kieres, który jest na miejscu, w Stroniu Śląskim. "Przez te wszystkie dni nie
pozwolono ani mnie, ani jej menedżerowi zobaczyć się z nią, czy chociażby porozmawiać przez
telefon. Dopiero wczoraj udało mi się wywołać Violettę do okna. Podeszła. Powiedziała, że nie
podpisywała żadnej zgody na leczenie, i że jest przetrzymywana w szpitalu na siłę. Prosiła, żeby jej
pomóc, ratować ją" - mówi Maciej Kieres.
Dyrektorka strońskiego szpitala Dorota Miernicka i pracownicy placówki nie chcą wypowiadać się na
temat Villas. "Ordynator powiedziała nam, że trwa postępowanie sądowe. Od niego zależy, czy
piosenkarka zostanie wypuszczona, czy będzie musiała jeszcze pozostać w szpitalu" - wyjaśnia Kieres.
"Jest jeszcze trzecia, najbardziej dramatyczna ewentualność: że zostanie ubezwłasnowolniona, co nie
oznaczałoby nic innego, jak pozbawienie jej wszystkich praw do decydowania o własnej przyszłości" -
dodaje wstrząśnięty.
Dramat wielkiej piosenkarki
2007-01-08 19:53 Aktualizacja: 2007-01-09 01:18
Syn Violetty Villas: Gosposia odcięła mamę od świata
Gdy Violetta Villas przeżywa dramat zamknięta w zakładzie dla nerwowo chorych, syn, szwagier i
gosposia artystki wzajemnie obwiniają się za doprowadzenie artystki do ruiny psychicznej i
finansowej.
"Moją matkę zniszczyła gosposia. Skłóciła ją z całą rodziną, znajomymi. Przekonała, że jesteśmy
wrogami czyhającymi tylko na pieniądze. Odcięła ją od wszystkich, żeby manipulować nią i
bezwzględnie okradać. Gdy wkradała się w serce mojej matki, była bezdomna. Mieszkała w piwnicy,
teraz ma dwa mieszkania w Warszawie, buduje dom" - ujawnia Krzysztof Gospodarek, syn Violetty
Villas.
"To jakieś brednie. Jej nie było z czego okradać!" - stanowczo sprzeciwia się Maciej Kieres, przez
długie lata gitarzysta gwiazdy. "Samo utrzymanie psów kosztowało miesięcznie ok. 10 tysięcy
złotych. Kiedy Violetta przyjechała do Lewina i miała pieniądze, rodzina ją kochała. A teraz wszyscy
się od niej odwrócili!"
Rzeczywiście - syn nie utrzymuje ze swoją matką kontaktu od siedmiu lat. Ale wini za to gosposię.
"Nigdy nie były to proste relacje, bo mama wymagała bezwzględnego podporządkowania, nie znała
kompromisu, ale byliśmy rodziną. Ta kobieta popsuła wszystko" - opowiada Krzysztof Gospodarek.
Mówi, że pojechał do Villas, która wtedy jeszcze mieszkała w Magdalence. Gosposia nie pozwoliła
mu wejść do domu. Wyszła, powiedziała mu, że matka się go wyrzeka. Wstydzi się go, nie chce mieć
z nim nic wspólnego. "To był cios w samo serce, a najgorsze było to, że matka obserwowała nas przez
firankę. Patrzyła na mnie obcym, zimnym wzrokiem" - mówi Gospodarek.
"Te zarzuty bolą strasznie. Villas była dla mnie jak matka. Nigdy nie oszukałam jej, nie zrobiłam
niczego wbrew niej. Dla niej przeniosłam się z Częstochowy, zostawiłam tam mieszkanie i przyjaciół.
Zrezygnowałam z własnego życia. Te opowieści o domach po prostu mnie przerażają. Tak, mam
mieszkanie socjalne w Warszawie z mężem. Mam też maleńki domek po Warszawą. Odziedziczyłam
go po ciotce" - mówi "Faktowi" Elżbieta Budzyńska, gosposia piosenkarki.
Piosenkarka twierdzi, że jest zdrowa
2007-01-09 18:06 Aktualizacja: 2007-01-09 18:26
Pełnomocnik Villas: W szpitalu trzymają ją bezprawnie
Natychmiast wypuścić Violettę Villas ze szpitala psychiatrycznego - tego domaga się pełnomocnik
piosenkarki. Twierdzi, że artystka jest od prawie dwóch tygodni bezprawnie przetrzymywana. I
tłumaczy, że Villas czuje się dobrze i chce jak najszybciej wrócić do domu.
Skargą pełnomocnika Villas zajmuje się Prokuratura w Świdnicy. Sprawę umieszczenia piosenkarki
na oddziale szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w Stroniu Śląskim bada też sąd w Kłodzku.
Jeszcze w tym tygodniu ma zdecydować, czy pozwolić artystce wrócić do domu.
Jej pełnomocnik domaga się, żeby natychmiast wypuścić Villas. Tłumaczy, że to, co o sprawie mówią
media - że piosenkarkę pogryzły jej psy - to nieprawda. "Pani Villas powiedziała mi, że została bez
picia i jedzenia zamknięta w jednym z pomieszczeń w domu, razem z kilkoma psami. Dlatego po
dwóch dniach, w momencie przyjazdu pogotowia była wycieńczona i zdenerwowana" - tłumaczy
pełnomocnik. I dodaje, że artystka dobrze wie, kto mógł zamknąć ją w domu. Ale nie chce
powiedzieć.
Tymczasem w jej domu w Lewinie Kłodzkim nie ma już zwierząt. Ponad sto psów, które trzymała na
posesji, rozwieziono do schronisk.
Magdalena Miroszewska
Artyska zamknięta w szpitalu psychiatrycznym
2007-01-09 19:11 Aktualizacja: 2007-01-10 00:12
Przyjaciele walczą o wolność Violetty Villas
"Violetta Villas padła ofiarą spisku. Ktoś celowo zamknął ją w domu bez jedzenia i doprowadził do
stanu skrajnego wyczerpania. Podejrzewam o to rodzinę i sąsiadów artystki" - mówi Zbigniew Świt,
mecenas artystki, który walczy o jej uwolnienie ze szpitala psychiatrycznego.
Wczoraj Świt złożył do prokuratury okręgowej w Świdnicy doniesienie o popełnieniu przestępstwa.
Uważa, że Violetta Villas bezprawnie została umieszczona w szpitalu dla psychicznie chorych.
"Bez zgody pacjenta, a Violetta Villas takiej nie podpisała, człowieka można zamknąć w zakładzie
psychiatrycznym tylko w dwóch przypadkach. Gdy chce się targnąć na swoje życie albo gdy zagraża
innym. Ona nie była agresywna"- podkreśla Zbigniew Świt.
Świt spotyka się w szpitalu z Villas, ona też podobno nie ma wątpliwości, komu ma "zawdzięczać", że
zamknięto ją wśród niezrównoważonych psychicznie. Obiecuje, że jak tylko opuści mury szpitala,
natychmiast zwoła konferencje prasową i opowie, kto czyhał na jej majątek. Bo według obrońców
Villas, to o ziemię artystki tak naprawę chodzi. Nieoficjalnie w Lewinie Kłodzkim mówi się, że jest
już chętny, by kupić dom i gospodarstwo piosenkarki. Jest ona właścicielką czterech arów ziemi w
Lewinie, trzy hektary zaś ma w dzierżawie wieczystej (czyli na 99 lat).
"Słyszałem już od kilku osób, że do syna Villas zgłosił się Holender, który zaoferował 2 miliony
złotych. Gdyby Krzysztofowi Gospodarkowi udało się matkę ubezwłasnowolnić, rzeczywiście mógłby
wszystko sprzedać" - mówi "Faktowi" człowiek, który na razie chce pozostać anonimowy.
Te zarzuty odpiera Jan Mulawa, szwagier artystki i jej najbliższy sąsiad. "To wszystko bujda i
fantazja. Te cztery ary i zrujnowany dom, które do szwagierki należą, są niewiele warte. Villas
zapłaciła za nie co prawda 145 tysięcy złotych, ale przepłaciła co najmniej trzykrotnie. Cenę z
kosmosu krzyknął Villas jej brat. Prosiłem szwagierkę: „zawołaj kogoś, oszacuj rzeczywistą wartość
tej ziemi”, ale ona miała wtedy pieniądze, więc się z nimi zupełnie nie liczyła" - mówi Mulawa.
Uważa też, że gdyby przed świętami Bożego Narodzenia nie wpadł do Villas, zaniepokojony jej
nieobecnością, artystka by dziś nie żyła. "Znalazłem ją skrajnie wycieńczoną. Prosiła o pomoc, to ją
wezwałem. To lekarze później zadecydowali, żeby szwagierkę umieścić w szpitalu psychiatrycznym"
- mówi "Faktowi" Mulawa.
Najprawdopodobniej w najbliższy piątek w szpitalu psychiatrycznym, w którym jest zamknięta
Violetta, odbędzie się posiedzenie sądu rodzinnego z Kłodzka. Ma on rozstrzygnąć, czy piosenkarka
zostanie w szpitalu, czy też będzie mogła go opuścić.
Zdecydowała, że chce się leczyć
2007-01-12 08:09 Aktualizacja: 2007-01-12 13:26
Violetta Villas zostaje w szpitalu psychiatrycznym
Violetta Villas zostaje w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych. Artystka jest na oddziale od
ponad dwóch tygodni. Jej pełnomocnik twierdził, że jest tam przetrzymywana bezprawnie. Ale ona
sama zdecydowała dziś, że dobrowolnie podda się leczeniu.
Mówiło się, że Villas nie była w stanie zapanować nad sforą psów, które trzymała w swojej
posiadłości w Lewinie Kłodzkim. Pogotowie miało zabrać ją w stanie skrajnego wyczerpania.
Wszystkiemu zaprzeczył jednak pełnomocnik artystki. Stwierdził, że ktoś zamknął ją w jednym z
pomieszczeń domu. Bez jedzenia i picia.
W szpitalu w Stroniu Śląskim odbyło się dziś wyjazdowe posiedzenie świdnickiego sądu okręgowego.
Sędziowie mieli zdecydować, czy artystka pozostanie w szpitalu, czy wróci do domu. Decyzję podjęła
jednak sama Villas: chce zostać na oddziale i być leczona.
Zwierzęta, które artystka trzymała na terenie swojej posiadłości, rozwieziono do schronisk w całej
Polsce.
Magdalena Miroszewska
Gwiazda spotkała się z synem
2007-01-16 17:07 Aktualizacja: 2007-01-17 01:41
Syn Violetty Villas: Nie wiem, co zrobić z mamą
Krzysztof Gospodarek pierwszy raz od 7 lat spotkał się ze swoja matką - Violettą Villas. Zobaczyli się
w szpitalu psychiatrycznym w Stroniu Śląskim. Wcześniej Villas kategorycznie odmawiała spotkań z
nim. Zabroniła mu się pokazywać na oczy.
"Czuję, jakbym ją odzyskał. Nie wierzyłem już, że kiedykolwiek będę mógł z mam tak spokojnie,
przyjaźnie porozmawiać. Cieszę się, że zdecydowała się na leczenie, bo widzę, jak jej stan się
poprawia" - mówi "Faktowi" syn gwiazdy.
Gospodarek nie wie, jak długo Violetta Villas będzie musiała zostać w szpitalu. Lekarze nie potrafią
jeszcze dokładnie określić, ile potrwa leczenie. Na myśl o dniu, w którym piosenkarka będzie mogła
opuścić mury lecznicy, Gospodarek truchleje. "Stanąłem przed strasznym problemem. Co mam
zrobić? Jak uporządkować życie matki?" - zastanawia się głośno.
Villas po wyjściu ze szpitala chce wrócić do Lewina. Dom, w którym mieszkała, wymaga jednak
generalnego remontu, a gospodarstwo obciążone jest potwornymi długami. Syn gwiazdy twierdzi, że
samej elektrowni Villas zalega z zapłatą siedmiu tysięcy złotych. Od kilku lat podobno nie płaciła też
za wodę i za dzierżawę ziemi, na której prowadziła przytulisko dla psów.
"Myślałem już, żeby wziąć kredyt i wyremontować Lewin. Ale jaką mam gwarancję, że za rok, dwa,
mama nie doprowadzi go do takiej samej ruiny, jak teraz?" - martwi się Gospodarek. Uważa, że matka
po wyjściu ze szpitala bezwzględnie nie może zamieszkać sama. Musi obok niej być ktoś, kto będzie
się nią opiekował.
Do swojego domu w Warszawie Gospodarek nie może jednak jej zabrać. "Z żoną i synem żyjemy w
bardzo małym mieszkaniu. Gdybyśmy przyjęli do niego mamę, oznaczałoby to dla mnie rezygnację ze
wszystkiego. Musiałbym poświęcić jej się całkowicie, a ja przecież mam rodzinę, pracę" - zastanawia
się syn wielkiej gwiazdy. Gospodarek jednego jest pewien. Zrobi wszystko, żeby nie stracić już nigdy
matki. Będzie walczył, by godnie żyła. "Ma przecież tylko mnie" - mówi "Faktowi".
Piosenkarka wraca do domu
2007-01-19 16:52 Aktualizacja: 2007-01-19 17:06
Violetta Villas wyszła ze szpitala psychiatrycznego
Jeszcze kilka dni temu sama chciała się leczyć psychiatrycznie. Dziś jednak Violetta Villas opuściła
już szpital dla nerwowo i psychicznie chorych w Stroniu Śląskim. Po piosenkarkę przyjechał jej
adwokat i menadżer.
Tuż po wyjściu Villas powiedziała, że jest bardzo szczęśliwa i że odzyskała już równowagę
psychiczną. "Aż mi się chce płakać z radości. Bo jak się może czuć człowiek wypuszczony na
wolność po takim doświadczeniu" - przyznała. Piosenkarka tłumaczyła, że trafiła do szpitala po tym,
jak ktoś uwięził ją w jej mieszkaniu razem z psami. Bez jedzenia i picia. Powiedziała, że wie, kto to
zrobił, ale nie ujawni tego. "Powiem później" - ucięła tajemniczo.
Od czasu, gdy niespełna trzy tygodnie temu Villas trafiła do szpitala w Stroniu Śląskim, jej
pełnomocnik twierdził, że jest przetrzymywana bezprawnie. Dopiero nieco ponad tydzień temu, kiedy
o jej losie miał decydować kłodzki sąd, artystka zdecydowała się zostać w szpitalu i poddać leczeniu.
Dziś stwierdziła, że już czuje się dobrze.
W czasie, kiedy piosenkarka była na szpitalnym oddziale, z jej domu w Lewinie Kłodzkim
wywieziono do schronisk wszystkie zwierzęta. Teraz trwa tam wielkie sprzątanie. Pracownicy
schroniska dla zwierząt w Dzierżoniowie zaoferowali, że nie tylko za darmo uprzątną, ale też
wyremontują posesję Villas. Tłumaczą, że znają ją od lat i darzą wielką sympatią.
Nie wiadomo, gdzie teraz będzie mieszkała Villas. Na pewno na razie nie wróci do swojego
zdewastowanego domu.
Magdalena Miroszewska
Gwiazda przerwała leczenie
2007-01-21 18:36 Aktualizacja: 2007-01-22 02:45
Syn Violetty Villas: Mama znów się mnie wyrzekła
Krzysztof Gospodarek załatwiał właśnie swojej matce leczenie w specjalistycznej warszawskiej
klinice, gdy dotarła do niego wiadomość, że Violetta Villas opuściła na własne żądanie szpital w
Stroniu Śląskim. Dopiero co się z nią pogodził, a ona znów go wyklęła.
"Widziałem, w jakim jest stanie. Chciałem ją ratować. Znalazłem szpital w Warszawie, rozmawiałem
z lekarzami. Przez kilka tygodni miała być w zakładzie, a później przez wiele miesięcy chodzić na
terapię. Ordynator szpitala w Stroniu Śląskim poparła ten pomysł na leczenie mamy" - tłumaczy
Krzysztof Gospodarek. I załamuje ręce.
Ostatni raz z lekarzami zakładu w Stroniu Śląskim rozmawiał w czwartek. W piątek poinformowano
go, że jego matka wyszła z kliniki. "Jestem zdziwiony postawą szpitala. Boję się, że lekarze ulegli
naciskom adwokata mamy" - mówi "Faktowi" syn artystki. Bo konsekwencje przerwanego leczenia
mogą być tragiczne. Bardzo martwi się o matkę. Ale ona znów nie chce z nim rozmawiać.
Nie wie, gdzie Villas pojechała ze szpitala. I uważa, że nie ma sensu jej szukać. "Wiem, że zostanę
zwyzywany, bo w oczach mamy znowu jestem wrogiem" - mówi. "Ona jest chora. Wykorzystuje to
grupa ludzi, manipulują nią, bo liczą się dla nich tylko pieniądze, które mogą na niej zarobić" - kończy
Gospodarek.
Powrót wielkiej diwy
2007-01-26 19:10 Aktualizacja: 2007-01-26 20:28
Violetta Villas chce znów śpiewać
Burza blond loków, ostry makijaż i balowe suknie w krzykliwych kolorach. I niebiański głos - już w
lutym znów zobaczymy Violettę Villas na scenie. Przynajmniej tak zapowiada sama gwiazda, która
ogłosiła swój powrót do koncertowania, po tym jak na własną prośbę wyszła ze szpitala
psychiatrycznego.
Gwiazda zaledwie tydzień temu wyszła ze szpitala, do którego trafiła skrajnie wycieńczona ze
swojego domu w Lewinie Kłodzkim, gdzie zajmowała się 70 psami i kotami. Wyszła na własną
prośbę. Teraz Violetta Villas ukrywa się w ustronnym miejscu. Nie chce ujawnić, gdzie.
Ale -jak widać - piosenkarka wydobrzała na tyle, że znów chce śpiewać! W połowie lutego planuje
występy na scenie. A na wiosnę zagra pięć dużych koncertów - jak przystało na prawdziwą diwę - w
największych miastach w Polsce. I zaprezentuje na nich - uwaga - zupełnie nowe piosenki. "Chcemy
wydać nową płytę" - zapowiada jej menedżer Andrzej Sikora.
To jeszcze nie koniec planów Violetty Villas. Gwiazda zakłada fundację na rzecz bezdomnych
zwierząt. I chce odzyskać psiaki, które zabrano jej, gdy trafiła do szpitala. "Przygotuję pieskom
prawdziwe schronisko" - ogłosiła dziś Villas. Nie wie tylko, czy wróci do Lewina. Dom pełen jest
strasznych wspomnień. To tu wśród zagłodzonych, brudnych zwierząt się rozchorowała. Dlatego
najpierw willę czeka remont. A potem może i sprzedaż.
Dlaczego diwa wylądowała w szpitalu psychiatrycznym? Violetta Villas, jak sama mówi, ma wrogów.
"Część rodziny się w to włączyła, a najbardziej chodziło mojemu synowi o to, żeby mnie
wydziedziczyć i dysponować moim majątkiem" - wyznała gwiazda. Piosenkarka podejrzewa również,
że w jej osobistej tragedii maczały palce służby specjalne. "W IPN są trzy moje teczki, których nikt
nie chce mi udostępnić" - wyjaśnia Villas. Dlatego ma nadzieję, że spotka się w tej sprawie z
ministrem likwidatorem Wojskowych Służb Informacyjnych Antonim Macierewiczem.
Tymczasem jej rodzina - m.in. synowa - uważa, że ludzie, którzy, jak twierdzą, pomagają Villas,
wykorzystują ją i jej chorobę do własnych celów.
Agnieszka Wirtwein
Pułapki biznesu
2007-03-15 14:55 Aktualizacja: 2007-03-15 16:17
Gorzki smak sukcesu
Słynna piosenkarka trafia do domu wariatów. Właściciel dobrze prosperującej firmy znika bez śladu
na wiele dni. Inny biznesmen ląduje z wylewem w szpitalu. Co łączy te historie? Wszyscy
bohaterowie nie potrafili poradzić sobie z własnym szczęściem i sukcesem. Osiągnęli za dużo i za
szybko.
Czesława Cieślak miała siedemnaście lat, gdy ojciec kazał jej wyjść za mąż za porucznika wojsk
pogranicza. Mogła urodzić mu dzieci i wieść spokojne życie, jak to w małym miasteczku. Może tak
byłoby lepiej. Stało się inaczej. Jej wielki talent operowy (sopran koloraturowy o imponującej,
czterooktawowej skali) dostrzegli nauczyciele. Jako cudowne dziecko przyjechała do Warszawy,
gdzie trafiła pod opiekę samego Władysława Szpilmana. To on wymyślił jej nowe imię i nazwisko, i
zachęcił do kariery.
Dziś jako Violettę Villas zna ją każdy. Już po kilku latach udało się jej to, o co bezskutecznie walczą
polskie piosenkarki i piosenkareczki. Jej nazwisko rozbłysło w Stanach Zjednoczonych, gdy
zaśpiewała duet z samym Frankiem Sinatrą. – W życiu gwiazdy osiągnęłam chyba wszystko,
występowałam na największych scenach świata, w Paryżu, Las Vegas. Proszę sobie wyobrazić,
olbrzymia scena, gasną światła, wjeżdża wielki cadillac, a w nim ja – opowiadała pod koniec lat 90. w
popularnym programie telewizyjnym Zofii Bigosowej.
PRACA, PRACA, PRACA
Paweł Borkowski miał 15 lat, kiedy usłyszał od ojca, że „twój to jest tylko oddech”. Tego dnia nie
dostał na kino (grali akurat „Wejście smoka”, każdy chłopak musiał wtedy widzieć ten film). Ze złości
i z upokorzenia zrodziło się w nim postanowienie: „nie wezmę od niego nawet grosza”. I nigdy już nie
wziął. Najpierw z kolegami roznosili mleko. Wstawali o świcie. Razem odbierali wózek ze
skrzynkami mleka. Po trzech godzinach szybkie śniadanie i… biegiem na lekcje.
Gdy skończył szkołę, nie wylądował jak większość jego kolegów na zasiłku. Szybko odnalazł się w
nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Robił duże pieniądze jako przedstawiciel handlowy, wszyscy
wróżyli mu karierę. Dziś wielu prezesów i dyrektorów w dużych firmach to ludzie, którzy w tamtych
czasach tak właśnie zaczynali. Ale on wybrał inaczej – założył firmę. Warsztat samochodowy, bo auta
od dziecka były jego pasją.
Miał niespełna trzydzieści lat. Na warszawskim Bemowie znalazł stare budynki po jakichś zakładach,
zaniedbane, niczyje. Zatrudnił najlepszych mechaników, o jakich kiedykolwiek słyszał. Po dwóch
latach uruchomił myjnię. Sam się nauczył, jakich preparatów używać do jakiego lakieru, jak wycierać,
żeby nie było smug, sam szkolił swoich pracowników. – Aut nie myje się jak garnki, trzeba je
wypieścić, no prawie jak kobietę – opowiada Paweł. – Zatrudniałem tylko takich, którzy to
rozumieli…
Z takim podejściem do interesu Borkowski zdobył najlepszych
i przede wszystkim bogatych klientów. Z warsztatu samochodowego zrobił miejsce niemal kultowe.
Skończył 37 lat i miał wszystko: pieniądze, dobrą firmę, satysfakcję i miłość.
KARIERA W ROZKWICIE, ŻYCIE W ROZSYPCE
Tuż po Nowym Roku pogotowie przywiozło do szpitala psychiatrycznego w Stroniu Śląskim
zaniedbaną, brudną kobietę. Wściekle kopała, rzucała się, gryzła. Trzeba było ją odizolować. Personel
szpitala przez kilka dni ukrywał, że ową pacjentką jest Violetta Villas. W jej karierze udało się
wszystko, w życiu nie udało się nic.
Jej kolejne małżeństwa legły w gruzach. Nawet to, które miało być jak z bajki – z amerykańskim,
polonijnym biznesmenem, który pod koniec lat 80. wywiózł ją z Polski. Syn z pierwszego małżeństwa
praktycznie nie utrzymuje z nią kontaktów. Na łamach „Faktu” opowiada, że przez lata był izolowany
od matki przez złą gospodynię, która miała zdominować życie wielkiej gwiazdy.
I jeszcze jedno: gdy w szpitalnym zaciszu najlepsi lekarze ratowali Violettę Villas, w jej opuszczonej
posiadłości wyło z głodu kilkaset psów i kotów. Bo tylko z nimi w ostatnich latach wielka gwiazda
chciała przebywać. W szpitalu psychiatrycznym wylądował też Paweł Borkowski. Zgłosił się sam. Ale
wczeniej po prostu zniknął, wycofał się z życia. – Nie wiedziałam, co się dzieje. Paweł jakby
wyparował. Nie odbierał telefonów, drzwi jego domu były zamknięte na głucho – opowiada nam Ewa,
dziś 35-latka, żona Pawła – Byłam naprawdę przerażona. Wiedziałam, że dzieje się coś złego.
A on siedział w domu. Po prostu. Tydzień, dwa, pięć. Prawie nie wstawał z łóżka. Oczy podkrążone,
schudł, nie chciał z nikim rozmawiać. Depresja. Pustka. Nic. W końcu szpital psychiatryczny.
Leczenie trwało kilka miesięcy. Powrót do życia znacznie dłużej. – Minęły jakieś dwa lata, zanim
wróciłem do siebie – opowiada dziś Borkowski. Brat nie miał serca do warsztatu samochodowego,
klienci najpierw o Pawła pytali, czas mijał, przyjeżdżali coraz rzadziej.
Kryzys Andrzeja Markowskiego, 40-letniego właściciela firmy spedycyjnej, przyszedł nagle, choć był
mniej spektakularny. Wylew, karetka, OIOM, potem długa, kilkumiesięczna rekonwalescencja. Zakaz
pracy. Ale początki wyglądały tak samo jak u Borkowskiego: ciężka harówka, wielka ambicja, no i
wszystkie te atrybuty szczścia, których zazdroszczą inni. Do tego ładna żona, dom, zdrowe dzieci.
Markowski zawsze uważał, że najlepiej będzie, gdy zrobi wszystko sam. Więc sam załatwiał każdy
drobiazg, wszystkiego pilnował. – A jak ktoś wszystkiego pilnuje, to go nie ma dla nikogo. Nawet dla
własnej żony – mówi Markowski.
– Dopiero na szpitalnym łóżku zrozumiałem, że jak jestem niezastąpiony w pracy, to nie mogę być
niezastąpiony w domu. Szkoda, że ta wiedza przyszła tak późno. Wtedy, w szpitalu, zauważył, że żona
Madzia niewiele mówi, że spuszcza wzrok, ma łzy w oczach, że z każdego jej ruchu bije smutek. I że
Asia i Monika, ich córeczki, już przestały być dziećmi. – Przeraziło mnie, że nie widziałem depresji
żony, że nie zauważyłem, jak dziewczynki to przeżywają i jak czują się bezradne, do głowy mi nie
przyszło, że moje dziewczyny potrzebują mnie jako mnie, faceta do rozmowy, do pobycia ze sobą. A
miały wizytatora.
TRZY RAZY HAPPY END I DOM WARIATÓW
Dziś Paweł Borkowski z żoną Ewą mają niewielkie biuro podróży. Organizują szkolenia dla firm,
wakacje dla szkół, wycieczki, a nawet pielgrzymki. No i najważniejsze: mają dwójkę dzieci. – Teraz
napędza mnie miłość – uśmiecha się Paweł. – A to całkiem inny napęd. Andrzej Markowski ma teraz
nie jedną, a kilka firm.
– Dziś jestem prawdziwym szefem: daję pracę, pozwalam ludziom odpowiadać za to, co robią,
interweniuję tylko, kiedy jest to konieczne. Mam czas dla swoich córek, sukces materialny zaczął mieć
sens, kiedy przestałem dla niego zabijać siebie i własną rodzinę.
W historii Czesławy Cieślak happy-endu nie ma. I chyba nie będzie. Lekarze ciągle jeszcze izolują
słynną gwiazdę od otoczenia. Nie chcą się zgodzić nawet na widzenie z synem. Ale to nie koniec. Jest
bardzo prawdopodobne, że zostanie ubezwłasnowolniona, w tej sprawie toczy się już postępowanie
sądowe.
SUKCESOHOLICY
komentuje Izabela KIELCZYK, psycholog biznesu
Uzależnienie od sukcesu, od ciągłej stymulacji kolejnymi wyzwaniami, może być równie silne, jak
uzależnienie od narkotyków. Rodzi się przymus, żeby zawsze robić wrażenie, piąć się coraz wyżej,
jeździć lepszym samochodem. To się odbija na rodzinie, relacjach z ludźmi, w końcu na zdrowiu.
Takie osoby zwykle za wszelką cenę walczą o uzyskanie przewagi, dominację – zarówno w pracy, jak
i w domu. Od rodziny oczekują podległości jako rekompensaty za swoją ciężką pracę. A pracują non
stop, popadają w pracoholizm, pojawia się u nich wypalenie zawodowe. Szansę na całkowite wyjście
na prostą mają tylko ci o silnych charakterach, z mocnym kręgosłupem moralnym, gotowi ciężko
pracować, ale nad sobą. Jak tego uniknąć? Trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie STOP.
Wysłuchał: Łukasz Kowalski
Łucja Majewska
Artystka odzyskała siłę dzięki modlitwie
2007-04-15 20:03 Aktualizacja: 2007-04-16 01:42
Violetta Villas pielgrzymowała do Łagiewnik
Violetta Villas w tłumie pielgrzymów uczestniczyła wczoraj we mszy świętej Sanktuarium Bożego
Miłosierdzia w Łagiewnikach. "Jestem tu z potrzeby serca. Bóg daje mi siłę i światło" - mówiła.
Patrząc na gwiazdę, nikt nie pomyślałby, że jeszcze kilka tygodni temu zaniedbana i załamana trafiła
do zakładu psychiatrycznego. W długim płaszczu obszytym futerkiem i ozdobnym kapeluszu
wyglądała niezwykle dostojnie i elegancko. Na twarzy artystki widać było modlitewne skupienie i
wielki spokój ducha - tak "Fakt" opisuje Violettę Villas.
Artystka stała skromnie na uboczu. W 200-tysięcznym tłumie w Łagiewnikach nie chciała zwracać na
siebie uwagi. Ale było to niemożliwe. Wielu wiernych uśmiechem witało piosenkarkę. Ona sama
szybko zniknęła w kolejce do konfesjonału. Pokorna i cicha pogrążyła się w modlitwie. A jej fani i
sympatycy cieszyli się, że Violetta Villas otrząsnęła się po chwilowym kryzysie. Wróciła do nas jak
prawdziwa królowa! - pisze "Fakt".
http://pl.wikipedia.org/wiki/Violetta_Villas
http://www.mga.pl/kucica/wywiady/violetta.html
Violetta Villas
Violleta Villas zawsze wzbudzała wiele kontrowersji i złośliwych komentarzy. Na jej temat krążyło
plotek. Jest osobą głęboko wierzącą, bardzo miłą, sympatyczną i wesołą.
POKORNA DIVA
- Trzynastoletnia dziewczynka wygrała konkurs "Szansa na sukces", śpiewając piosenkę z pani
repertuaru. Jak pani ocenia jej występ i ją samą?
- Jest jeszcze bardzo młodą dziewczynką. Przed nią długie lata szkolenia głosu. Przecież trzeba
pamiętać, że dopiero od szesnastego roku życia powinniśmy uczyć się śpiewać. Trzynaście lat to
bardzo niebezpieczny wiek. Woda sodowa może uderzyć do głowy. Każdemu należy dać szansę. W
zależności do stopnia zaangażowania i inteligencji, ta szansa może zostać wykorzystana poprawnie lub
nie. Mam nadzieję, że rodzice tej dziewczynki odpowiednio pokierują jej edukacją. Moją piosenkę
zaśpiewała po swojemu, innym tempem.
-Podczas koncertu galowego "Szansy na sukces" przepraszała pani za strój i tłumaczyła się tym, że nie
dojechała garderobiana ze sukniami. Proszę opowiedzieć o swoich wspaniałych kreacjach.
- Projektuję je sama. Wykonaniem zajmuje się krawcowa, która ukończyła wyższe studia krawieckie.
Teraz przygotowuję nowe kreacje, które są zaprojektowane przez panią Xymenę Zaniewską. Moje
suknie są już "ośpiewane" i chcę pokazać się w czymś nowym.
- Co to będzie?
- Na pewno zaskoczę. Nowe suknie będą trochę inaczej uszyte niż dotychczas, spokojniejsze,
wygodniejsze. Odpowiednie dla mojego wieku.
- Jako jedna z niewielu polskich śpiewaczek wystąpiła pani w paryskiej Olimpii. Jak panie wspomina
ten koncert?
- Mówiłam o tym już kilka razy. Ale pamiętam, jak napisali po moim występie w jednej z recenzji
"Głos ery atomowej". Gdy śpiewałam "Ave Maria", potężny żyrandol wiszący w Olimpii dość mocno
się chwiał. Ludzie patrzyli to na mnie, to na żyrandol. Po prostu bali się, czy nie spadnie. Po tym
występie przyszedł do mnie producent spektakli z Las Vegas, z "Casinos de Paris" i zaangażował
mnie.
- Śpiewa pani w ośmiu językach. Jak długo musiała się ich pani uczyć?
- Występując w Las Vegas, musiałam znać tyle języków. Podczas nauki miałam cudowną,
profesjonalną opiekę. Taka nauka nie nastręczała żadnych problemów.
- Jakie języki obce pani poznała?
- Hiszpański, niemiecki, angielski, francuski, rosyjski, portugalski, neapolitański.
- Czy są tematy, o których nie chce pani mówić?
- Nie chcę i nie lubię rozmawiać o swoim życiu prywatnym. Co to kogo obchodzi?! Nie życzę sobie,
by w gazetach pisano o moim mężu czy rodzinie. Jest wiele innych tematów, o których można
porozmawiać.
- Wiem, że ma pani bardzo dużo zwierząt, a w szczególności psów. Proszę o nich opowiedzieć?
- To prawda, mam bardzo dużo psów. Wszystkie znalazłam na ulicy, potrącone przez samochód lub
porzucone przez złych ludzi. Jeżeli uda mi się ocalić takiego psiaka, to biorę go do domu i już nikomu
nie oddam. W tej chwili w domu jest sto trzydzieści kotów i sześćdziesiąt psów. Zbieram te zwierzęta,
ponieważ kocham to, co jest poniżone, odepchnięte. Dla moich zwierząt kupiłam małą posiadłość,
dziesięć hektarów ziemi,by miały gdzie biegać, by wreszcie czuły się szczęśliwe.
- Najważniejszym wydarzeniem ostatnich dni jest przyjazd papieża do Polski. Czy chciałaby pani
zaśpiewać dla niego.
- Marzę o tym i wiem, że będzie to możliwe, ale nie chcę zdradzać szczegółów. Niech pozostanie to
tajemnicą.
- Kim dla pani jest papież?
- W moim sercu jest zawsze najpierwszy tu na Ziemi, ponieważ reprezentuje Boga. Wszystko co
mówi, jego serce i dusza są święte. Wiem, że po śmierci nadal będziemy go bardzo wysoko cenić i
podziwiać. Zaskakuje mnie, że dzisiaj znajdują się odważni ludzie, którzy mają czelność powiedzieć o
nim coś złego. Podczas tej pielgrzymki jeździłam za nim cały czas i nadal będę to robić. W czasie tych
spotkań staję gdzieś z tyłu, nie chcę pchać się do przodu. Lepiej być skromnym i stać z tyłu, niż
wywyższać się i stawać w pierwszym rzędzie. Ciągle trzeba pamiętać o pokorze, a ja właśnie jestem
pokorna.
- Dziękuję za rozmowę.
Pliki pochodzą z chomika Gizbern największej składnicy ebooków. Ponad 15 000 pozycji o różnej tematyce. Zachęcam do pobierania.
http://chomikuj.pl/Chomik.aspx?id=Gizbern
Pliki pochodzą z chomika Gizbern największej składnicy ebooków. Ponad 15 000 pozycji o różnej tematyce. Zachęcam do pobierania.
http://chomikuj.pl/Chomik.aspx?id=Gizbern