PRZEDMOWA
Przez pierwsze dwa miesiące 1917-go roku Rosja była jeszcze monarchią dynastii Romanowów. Po upływie ośmiu miesięcy, u steru stanęli już bolszewicy, o których mało kto coś wiedział na początku roku, a których wodzowie znajdowali się jeszcze pod zarzutem zdrady stanu w chwili, gdy już dochodzili do władzy. Nie znajdzie w historji drugiego takiego gwałtownego zwrotu, zwłaszcza gdy się zważy, że chodzi tu o naród stupięćdziesięcio miljonowy. Nie ulega kwestii, że wydarzenia 1917-go roku zasługują na to, aby je zbadać, zupełnie niezależnie od naszego do nich stosunku.
Historja rewolucji, jak i wszelka historia, winna opowiedzieć przedewszystkiem, co i jak się działo. Ale to jeszcze nie wszystko. Z samego opowiadania powinno wynikać, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Nie można traktować wydarzeń, jak jakiś łańcuch przygód, nie należy też ich nizać na kordonek powziętej uprzednio tendencji. Wydarzenia muszą podporządkowywać się swym własnym prawom. W odkryciu tych reguł historycznych autor widzi swe zadanie.
Najmniej sporną cechą rewolucji jest bezpośredni udział mas ludowych w wydarzeniach dziejowych. Państwo, monarchiczne, czy demokratyczne, góruje w normalnych czasach nad narodem; historję czynią specjaliści od tych spraw: monarchowie, ministrowie, biurokraci, działacze parlamentarni, dziennikarze. Ale nastają zwrotne chwile, kiedy masy nie mogą znieść już dłużej starego porządku; łamią wtedy przegrody, oddzielające je od areny wydarzeń politycznych, wywracają swych tradycyjnych przedstawicieli i przez swą ingerencję stwarzają punkt wyjścia dla nowego ustroju. Niechaj moraliści orzekną, czy tak jest dobrze, czy też źle. My zaś stwierdzamy fakty, jak je przynosi obiektywny rozwój wypadków. Historja rewolucji jest dla nas, w pierwszym rzędzie, historją wdarcia się, przemocą mas do dziedziny sprawowania rządów nad ich własnemi losami.
W społeczeństwie, ogarniętem rewolucją, walczą ze sobą poszczególne klasy. Jest jednak rzeczą oczywistą, że zmiany, zachodzące, pomiędzy początkiem rewolucji a jej końcem, w gospodarczych podstawach społeczeństwa oraz w społecznem podłożu klas, nie wystarczają jeszcze do objaśnienia przebiegu rewolucji, która w krótkim przeciągu czasu burzy odwieczne instytucje, tworzy nowe i znów je wywraca. Dynamikę wydarzeń rewolucyjnych określają bezpośrednio szybkie, wytężone i burzliwe zmiany, dokonywujące się w psychologji klas, które ukształtowały się przed rewolucją.
Chodzi, mianowicie, o to, że społeczeństwo nie zmienia w miarę potrzeby swych instytucyj tak, jak rzemieślnik zmienia swe narzędzia. Społeczeństwo przyjmuje w praktyce górujące nad niem instytucje, jako urządzenia, które zostały raz na zawsze powołane do życia. Trwająca dziesiątki lat krytyka opozycyjna gra jedynie rolę wentylu bezpieczeństwa, chroniącego społeczeństwo przed niezadowoleniem mas; krytyka ta jest jednocześnie warunkiem trwałości ustroju społecznego: takie zasadnicze znaczenie ma nprz. w ostatnich czasach krytyka socjalnej demokracji. Trzeba zupełnie wyjątkowych warunków, niezależnych od woli poszczególnych osób lub partyj, aby wyzwolić niezadowolenie mas z krępujących je więzów konserwatyzmu i doprowadzić do wybuchu powstania.
Szybkie zmiany, zachodzące podczas rewolucji w poglądach i nastrojach mas, nie są więc wynikiem elastyczności i ruchliwości psychiki ludzkiej, lecz, wręcz odwrotnie, są skutkiem głębokiego konserwatyzmu, właściwego tej psychice. Chroniczne pozostawanie wtyle idej i stosunków za nowemi warunkami objektywnemi, aż do chwili, gdy warunki te spadają na ludzi w postaci katastrofy, wytwarza właśnie w okresie rewolucji odbywający się w gwałtownych skokach ruch idej i namiętności, który umysły policyjne biorą za bezpośredni vynik działalności „demagogów".
Masy nie przystępują do rewolucji, uzbrojone w gotowy plan przebudowy społeczeństwa, lecz mając wyraźne poczucie tego, że starych warunków dłużej już znieść nie można. Program polityczny posiada jedynie kierownicza warstwa władzy, program ten musi jednak wytrzymać próbę wydarzeń i wymaga aprobaty mas. Treścią podstawowego procesu politycznego rewolucji jest więc zrozumienie przez klasę zadań, wynikających z kryzysu społecznego, oraz czynne orjentowa nie mas zapomocą metody stopniowego zbliżania się do rozwiązania tych zadań. Poszczególne etapy procesu rewolucyjnego, utrwalone przez ciągłe zmiany partyj, stojących na czele ruchu, bardziej umiarkowanych na coraz bardziej skrajne, są wyrazem wzrastającego parcia mas na lewo, trwającego aż do chwili, kiedy rozpęd ruchu napotyka na swej drodze obiektywne przeszkody. Wówczas następuje reakcja: rozczarowanie, ogarniające poszczególne warstwy klasy rewolucyjnej, wzmaganie się zobojętnienia, a przez to samo wzmocnienie pozycyj sił kontrrewolucyjnych. Taki jest, przynajmniej, schemat dawnych rewolucyj.
Zbadanie procesów politycznych w łonie samych mas może dopiero dać podstawę do zrozumienia roli partyj i wodzów, których wcale nie mamy zamiaru ignorować. Czynniki te stanowią, aczkolwiek nie samodzielną, lecz w każdym razie bardzo ważną część składową procesu. Energja mas rozproszyłaby się bez organizacji kierującej, jak para, której nie zamknięto w cylindrze z tłokiem. Ale przecież w ruch puszcza wszystko nie cylinder, ani też tłok, lecz para.
Badanie zmian, zachodzących podczas rewolucji, w świadomości mas, napotyka na oczywiste trudności. Klasy uciskane tworzą historję po fabrykach i koszarach, po wsiach i na ulicach miast. Nie przywykły one do spisywania tych dziejów. Okresy najwyższego napięcia namiętności społecznych niebardzo pozwalają zresztą na spokojną obserwację i reprodukcję wydarzeń. Wszystkie muzy, nawet krzepka, plebejuszowska muza dziennikarska, znajdują się podczas rewolucji w opałach. Mimo to, sytuacja historyka nie jest, bynajmniej, beznadziejną. Notatki są, coprawda, dorywcze, niekompletne, rozrzucone. Ale, w blasku wielkich wydarzeń, strzępki te zezwalają nieraz na wysondowanie rytmu i kierunku dokonywującego się w podglebiu procesu. Partja rewolucyjna opiera swą taktykę na rejestracji, dobrej czy złej, zmian, zachodzących w świadomości mas. Droga dziejowa, którą kroczył bolszewizm, świadczy o tem, że rejestracja taka daje się osiągnąć w najogólniejszych, chociażby, zarysach. Dlaczegożby to, czego może dokonać polityk rewolucyjny w wirze walki, miało być niemożliwe dla historyka, zwłaszcza po upływie pewnego czasu?
Procesy, nurtujące w świadomości mas, nie są jednak czemś samoistnem i niezależnem. Może to gniewać idealistów i eklektyków, ale jednak byt określa świadomość. Przesłanki rewolucji lutowej i jej dalszego ciągu — rewolucji październikowej musiały tkwić w warunkach dziejowych kształtowania się Rosji, jej gospodarstwa, jej klas, jej państwowości, we wpływach, jakie wywierały na nią inne państwa. O ile najbardziej zagadkową wydaje się okoliczność, że zacofany kraj oddał pierwszy władzę w ręce proletariatu, o tyle rozwiązania tej zagadki należy szukać niewątpliwie w odrębnych właściwościach owego zacofanego kraju, odróżniających go od innych krajów.
Odrębne cechy historyczne Rosji oraz ich ciężar właściwy scharakteryzowaliśmy w pierwszych rozdziałach książki, zawierających zwięzły zarys rozwoju społeczeństwa rosyjskiego i jego sił wewnętrznych. Żywimy nadzieję, że nieunikniona schematyczność tych rozdziałów nie odstraszy czytelnika. W dalszym ciągu książki spotka się on z temi samemi siłami, biorącemi już jednak udział w żywej akcji.
Praca ta nie jest wynikiem wspomnień osobistych. Aczkolwiek autor uczestniczył w wydarzeniach, nie sądził jednak, aby okoliczność ta miała go zwolnić z obowiązku oparcia książki na dokładnie sprawdzonych dokumentach. Autor, o ile bieg wypadków zmusza go do tego, mówi o sobie w trzeciej osobie. Nie jest to tylko forma literacka: ton subiektywny, którego nie można uniknąć w autobiografji lub w pamiętnikach, nie da się pomyśleć w pracy historycznej.
Z drugiej strony, bezpośredni udział autora w walce ułatwił mu, w sposób naturalny, nie samo tylko zrozumienie psychologii działaczy, pojedyńczych i zbiorowych, lecz również i zrozumienie związku wewnętrznego, zachodzącego pomiędzy zdarzeniami. Korzystna ta okoliczność może dać dodatnie wyniki, pod jednym, atoli, warunkiem: nie należy polegać na swej pamięci nawet, gdy chodzi o drobne sprawy, tem bardziej — o wielkie, jako też, gdy chce się ustalić pobudki, bądź scharakteryzować nastroje. Autor sądzi, że o ile to zależało od niego, dotrzymał powyższego warunku.
Pozostaje jeszcze kwestja stanowiska politycznego autora, który, w charakterze historyka, zachował ten sam punkt widzenia, na jakim stał, będąc uczestnikiem wydarzeń. Czytelnik, rozumie się, może nie podzielać jego poglądów politycznych, autor zaś, zkolei, nie ma poco ich ukrywać. Ale czytelnik ma prawo wymagać, aby praca historyczna nie była apologją określonego stanowiska politycznego, lecz umotywowanym wewnętrznie obrazem rzeczywistego procesu rewolucji. Praca historyczna wtedy jedynie odpowiada całkowicie swemu przeznaczeniu, gdy potrafi odtworzyć przebieg wydarzeń, uwypuklając jego naturalną przymusowość.
Czy wymaga to koniecznie t. zw. „bezstronności historycznej"? Nikt jeszcze nie ustalił dokładnie, na czem bezstronność taka ma, właściwie, polegać. Cytowane częstokroć zdanie Clemenceau, w myśl którego rewolucję należy rozpatrywać en bloc, jako całość, jest w najlepszym razie dowcipnym wykrętem; jakżeż można podawać się za zwolennika całości, skoro istota jej polega właśnie na rozłamie? Aforyzm ten podyktował poniekąd francuskiemu politykowi wstyd za zbyt stanowczych przodków, poniekąd zaś — zakłopotanie, którego doświadcza potomek w obliczu cieniów antenatów.
Jeden z reakcyjnych, a dlatego też i modnych, historyków współczesnej Francji, L. Madelein, który w sposób wersalski spotwarzył Wielką rewolucję, czyli narodziny narodu francuskiego, utrzymuje, że „historyk powinien zająć stanowisko na murach zagrożonego miasta i obserwować jednocześnie zarówno oblegających, jak i oblężonych": w taki tylko sposób można, ponoć, osiągnąć „jednającą sprawiedliwość". Prace Madelein'a świadczą wszakże o tem, że jeżeli wdziera się on wogóle na mury, odgradzające od siebie dwa obozy, to poto tylko, aby być wywiadowcą reakcji. Całe szczęście, że w danym wypadku chodzi o obozy dawnej przeszłości: pobyt na murach w czasie rewolucji grozi poważnem niebezpieczeństwem. Zresztą, kapłani „jednającej sprawiedliwości" spędzają zazwyczaj najgroźniejsze chwile w bezpiecznem ukryciu, wyczekując, aż któraś z walczących stron odniesie zwycięstwo.
Poważnemu i krytycznie usposobionemu czytelnikowi nie potrzeba perfidnej bezstronności, która podsuwa mu kielich pojednania, zawierający na swem dnie dobrze wystałą truciznę nienawiści reakcyjnej; potrzeba mu, natomiast, sumienności naukowej, która szuka oparcia dla swych sympatyj i otwartych, niezamaskowanych antypatyj w uczciwem badaniu faktów, w ustalaniu zachodzących pomiędzy niemi rzeczywistych związków, w ujawnianiu praw, regulujących ich dynamikę. Jest to jedyny, dający się pomyśleć, obiektywizm historyczny; wystarcza on najzupełniej, albowiem świadectwem jego nie są bynajmniej dobre zamiary historyka (za które, zresztą, autor ręczy), lecz ujawniona przezeń prawidłowość samego procesu dziejowego, która może służyć za sprawdzian owego obiektywizmu.
*
Jako źródła do niniejszej książki służyły autorowi liczne wydawnictwa periodyczne, dzienniki i czasopisma, pamiętniki, protokóły oraz inne materjały, poczęści rękopiśmienne, a zwłaszcza wydane Instytut do badań historji rewolucji w Moskwie i Leningradzie. Uznaliśmy za zbędne powoływanie się w tekście na poszczególne wydawnictwa, co utrudnia tylko lekturę, Z liczby książek, mających charakter zbiorowych prac historycznych, wykorzystaliśmy, w szczególności, dwutomowe „Szkice do historji rewolucji październikowej" (Moskwa Leningrad, 1927). Poszczególne części tych „Szkiców", napisane przez rozmaitych autorów, mają niejednakową wartość, lecz, w każdym razie, zawierają obfity materjał faktyczny.
Daty chronologiczne podajemy wszędzie według starego stylu; różnią się więc od używanego na całym świecie, a obecnie i sowieckiego, kalendarza o 13 dni. Autor musiał posługiwać się kalendarzem, który obowiązywał podczas rewolucji. Rzeczą nietrudną byłoby, coprawda, posługiwanie sie nowym stylem. Ale podawanie dat według nowego kalendarza, usuwając pewne trudności, nastręczałoby nowe, jeszcze większe od tamtych. Obalenie monarchii przeszło do historii pod nazwą rewolucji lutowej. Według kalendarza zachodniego, dokonało się jednak w marcu. Demonstracja zbrojna przeciwko polityce imperialistycznej rządu tymczasowego przeszła do historii pod nazwą „dni kwietniowych", podczas gdy według kalendarza gregoriańskiego odbywała się w maju. Nie zatrzymując się na innych zdarzeniach i datach, nadmieniamy jeszcze, że przewrót październikowy dokonał się w listopadzie według kalendarza europejskiego. Widzimy więc, że wypadki same nadają barwę kalendarzowi, nie pozwalając historykowi na załatwienie sprawy chronologii rewolucyjnej zapomocą zwykłych działań arytmetycznych. Czytelnik zechce jednak zapamiętać, że rewolucja, aby móc przekreślić kalendarz bizantyński, musiała zniszczyć przedtem przytrzymujące się tego kalendarza instytucje.
ODRĘBNE WŁAŚCIWOŚCI ROZWOJU ROSJI
Naczelną, najstalszą cechą dziejów Rosji jest opóźnienie jej rozwoju, z którego wynika zacofanie gospodarcze, pierwotność form społecznych, niski poziom kultury.
Ludność, zamieszkująca olbrzymią i surową równinę, otwartą dla wiatrów wschodnich i wychodźców z Azji, skazana była przez samą przyrodę na długotrwałe zacofanie. Walka z ludami koczującemi przeciągała się nieomal do końca XVII stulecia. Walka z wiatrami, przynoszącemi mróz w zimie, posuchę zaś w lecie, nie skończyła się do dziś dnia. Gospodarstwo rolne — podstawa całego rozwoju kraju, posuwało się naprzód ekstensywnemi drogami: na Północy rąbano i palono lasy, na Południu rozkopywano dziewicze stepy; przyrodę opanowywano po linji poziomej, nie zaś pionowej.
Podczas gdy barbarzyńcy Zachodu, osiadając na ruinach kultury rzymskiej, znajdowali jej pozostałości w postaci licznych starych kamieni, których używali do swych budowli, Słowianie Wschodu nie znajdowali żadnego dziedzictwa na swej smutnej równinie: ich poprzednicy stali na jeszcze niższym szczeblu rozwoju od nich samych. Ludy Europy Zachodniej, które oparły się niebawem o swe naturalne granice, wytwarzały skrzepy gospodarcze i kulturalne w postaci swych uprzemysłowionych miast. Ludność wschodniej równiny zapuszczała się w lasy przy pierwszych objawach następującej ciasnoty, albo też szła na kresy, w stepy. Obdarzone największą inicjatywą i przedsiębiorczością jednostki z otoczenia włościańskiego stawały się na Zachodzie mieszczanami, rzemieślnikami, kupcami. Czynne i śmiałe żywioły na Wschodzie zajmowały się poczęści handlem, przeważnie zaś stawały się Kozakami, mieszkańcami pogranicza, kolonizatorami. Intensywny na Zachodzie proces różniczkowania się społecznego hamowała i osłabiała na Wschodzie zewnętrzna ekspansja. „Car Moskowji, aczkolwiek monarcha chrześcijański, panuje nad ludźmi opieszałego umysłu”, pisał Vico, który żył za czasów Piotra I-go. ,,Opieszały umysł” moskwiczan był odzwierciedleniem powolnego tempa rozwoju gospodarczego, nieukształtowanych stosunków klasowych, ubóstwa dziejów wewnętrznych.
Starożytne cywilizacje Egiptu, Indyj i Chin miały w znacznym stopniu samoistny charakter oraz dysponowały czasem, wystarczającym na to, aby, mimo niski poziom swych sił wytwórczych, doprowadzić panujące w tych krajach stosunki społeczne do stanu tak drobiazgowej perfekcji, jaki osiągali rzemieślnicy tych krajów w wykończaniu swych wyrobów. Rosja nietylko pod względem swego położenia geograficznego znajdowała się pomiędzy Europą a Azją, lecz również i pod względem społecznym i gospodarczym. Odróżniała się od Zachodu Europy, ale odbiegała też od azjatyckiego Wschodu, zbliżając się w rozmaitych okresach, dzięki niektórym swym cechom charakterystycznym, to do jednego, to znów do drugiego. Wschód obdarzył ją niewolą tatarską, która stała się poważnym pierwiastkiem w budownictwie państwowości rosyjskiej. Zachód był jeszcze niebezpieczniejszym wrogiem, ale jednocześnie i nauczycielem. Rosja nie mogła ukształtować swego ustroju według wschodnich wzorów, gdyż musiała przystosowywać się stale do parcia wojskowego i gospodarczego, doświadczanego od strony zachodniej.
Istnienie stosunków feudalnych w Rosji, które negowali starsi historycy, można uznać za niewątpliwie dowiedzione przez późniejszych historyków. Co więcej: rosyjski feudalizm zawierał zupełnie takie same podstawowe pierwiastki, jak i feudalizm Zachodu. Ale już sam fakt, że epokę feudalizmu rosyjskiego zdołano ustalić dopiero w wyniku przewlekłych dyskusyj naukowych, stanowi poważny dowód niedorozwoju tego feudalizmu, braku wyraźnych kształtów i ubóstwa pozostawionych przezeń pomników kulturalnych.
Zacofany kraj asymiluje zazwyczaj materjalne i ideowe zdobycze krajów przodujących. Nie znaczy to wcale, że naśladuje je niewolniczo, odtwarzając wszystkie etapy ich przeszłości. Teorja powrotu cyklów historycznych — Vico i jego późniejsi zwolennicy — opiera się na obserwacjach, dokonywanych nad orbitami dawnych, przedkapitalistycznych kultur, a poniekąd — pierwszych kroków rozwoju kapitalizmu. Z prowlncjonalizmem i urywkowością całego procesu łączyło się w istocie powtarzanie się stadiów rozwoju kulturalnego w coraz to nowych ośrodkach. Kapitalizm jest, jednak, przezwyciężaniem tych warunków. Przygotował i urzeczywistnił poniekąd powszechność i ciągłość rozwoju ludzkości. Dzięki już chociażby temu, powtarzanie się form rozwoju poszczególnych narodów jest zupełnie niemożliwe. Kraj zacofany, wlokący się w ogonie państw przodujących, nie przestrzega kolejności; przywilej zacofania historycznego — a taki przywilej rzeczywiście istnieje — zezwala, a raczej zmusza do przedterminowego przyswajania sobie gotowych wzorów, z pominięciem szeregu przejściowych etapów rozwojowych. Dzicy ludzie odrazu zastępują łuk przez strzelbę, nie przechodząc drogi rozwoju, która dzieliła w przeszłości obydwa te rodzaje broni, Koloniści europejscy w Ameryce nie rozpoczynali historji od samego początku. Niemcy czy Stany Zjednoczone wyprzedziły Anglję pod względem gospodarczym: okoliczność ta jest właśnie wynikiem późniejszego rozwoju kapitalizmu w tamtych krajach. Natomiast anarchja konserwatywna w brytyjskim przemyśle węglowym oraz w głowach Macdonalda i jego przyjaciół jest odwetem za przeszłość, kiedy to Anglja zbyt długo sprawowała hegemonię kapitalistyczną. Rozwój spóźnionego historycznie narodu prowadzi, z konieczności, do swoistego kojarzenia rozmaitych stadjów procesu dziejowego. Orbita tego rozwoju, wziętego w całości, ma niesystematyczny, skomplikowany, skombinowany charakter.
Możność przeskakiwania przez przejściowe stadja rozwoju niejest, ma się rozumieć, absolutna; zależy, koniec końców, od gospodarczej i kulturalnej pojemności kraju. Ponadto naród zacofany obniża nieraz zapożyczane zzewnątrz gotowe wzory, przystosowując je do poziomu swej prymitywniejszej kultury, Proces asymilacji zaś nabiera przy tem sprzecznego charakteru. Zaszczepienie nprz. pierwiastków zachodniej techniki i umiejętności, w pierwszym rzędzie — wojskowej i rękodzielniczej, doprowadziło za Piotra I-go do zaostrzenia pańszczyzny, jako podstawowej postaci organizacji pracy. Uzbrojenie na modłę europejską oraz pożyczki europejskie, stanowiące niewątpliwie wykwit kultury, która osiągnęła wyższy poziom rozwoju, spowodowały wzmocnienie się caratu, hamującego zkolei rozwój kraju.
Regularność rozwoju historycznego nic nie ma wspólnego z pedantycznym schematyzmem. Niejednostajność, ta najogólniejsza cecha, charakteryzująca proces historyczny, ujawnia się najdobitniej i w sposób najbardziej skomplikowany w losach spóźnionych pod względem rozwoju krajów. Bicz zewnętrznej konieczności zmusza zacofane kraje do skoków rozwojowych. Z powszechnej zasady niejednostajności wynika prawo, które, w braku odpowiedniejszego terminu, nazwiemy prawem skombinowanego rozwoju; mamy tu na myśli zbliżanie się wzajemne rozmaitych etapów rozwojowych, kojarzenie poszczególnych stadjów, stapianie się starodawnych form z najbardziej współczesnemi. Bez tego prawa, stosowanego, ma się rozumieć, w całej jego materjalnej rozciągłości, historja Rosji nie da się zrozumieć, podobnie jak i historja wszystkich wogóle krajów drugiego, trzeciego i dziesiątego powołania kulturalnego.
Pod naciskiem zamożniejszej Europy, państwo pochłaniało W Rosji o wiele większą, stosunkowo, część bogactwa narodowego, aniżeli na Zachodzie i niedość, że skazywało przez to samo masy ludowe na zwiększone ubóstwo, lecz osłabiało również podstawy egzystencji klas posiadających. Odczuwając jednocześnie potrzebę poparcia ze strony tych klas, forsowało i reglamentowało ich kształtowanie się. Zbiurokratyzowane klasy uprzywilejowane nie potrafiły nigdy, w wyniku owych zabiegów, wyprostować się należycie, to też państwowość rosyjska tem więcej przypominała azjatyckie państwa despotyczne.
Samowładztwo bizantyńskie, wprowadzone oficjalnie przez carów w początkach XV-go stulecia, poskromiło bojarów feudalnych przy pomocy szlachty, którą podporządkowało sobie zkolei, oddając jej włościaństwo w niewolę. Opierając się na takich podstawach, autokratyzm bizantyński przekształcił się w petersburski absolutyzm cesarski. Opóźnienie całego procesu rozwojowego charakteryzują najlepiej losy pańszczyzny w Rosji. Zrodziła się ona w końcu XVI-go stulecia, okrzepła w wieku XVII-ym, rozkwitała w w. XVIII-ym i została prawnie zniesiona dopiero w roku 1861-ym.
Duchowieństwo, tuż za szlachtą, odegrało w kształtowaniu się samowładztwa carskiego niepoślednią, lecz wyłącznie wykonawczą rolę. Kościół nie osiągał nigdy w Rosji tej władczej pozycji, jaką zdobył sobie na katolickim Zachodzie: cerkiew poprzestawała na stanowisku sługi duchownego przy instytucji samowładztwa i pokorę tę poczytywała sobie za zasługę. Biskupi i metropolici mieli władzę jedynie jako nominaci władzy świeckiej. Zmiany na stanowiskach patrjarchów następowały wraz ze zmianami na tronie carskim. Zależność cerkwi od państwa nabrała w okresie petersburskim jeszcze bardziej niewolniczego charakteru. Dwieście tysięcy popów i mnichów było w istocie składową częścią biurokracji, stanowiąc niejako policję wyznaniową. Monopolu kleru prawosławnego w sprawach wiary, należących doń gruntów i dochodów strzegły wzamian za to zwykłe władze policyjne.
Panslawizm, ów mesjanizm zacofania, budował swą filozofję na tezie, w myśl której lud rosyjski oraz jego cerkiew są demokratyczne do szpiku kości, Rosja oficjalna zaś jest biurokracją niemiecką, rozkrzewioną przez Piotra. Marks robi następującą uwagę z tego powodu: „w taki sam sposób osły teutońskie przypisują przecież Francuzom winę istnienia despotyzmu Fryderyka II-go, jak gdyby zacofani niewolnicy nie odczuwali zawsze potrzeby posiadania niewolników ucywilizowanych, którzyby ich czegoś nauczyli”. Krótka ta uwaga rozprawia się ostatecznie nietylko ze starą filozofią panslawizrnu, ale również z najnowszemi objawieniami zwolenników „teorji ras”.
Ubóstwo feudalizmu rosyjskiego, ale też i całej dawnej Rosji znajdowało swój najprzykrzejszy wyraz w braku prawdziwych miast średniowiecznych, grających rolę ośrodków rzemiosł i handlu. Rzemiosło w Rosji nie zdążyło wyodrębnić się z rolnictwa i zachowało swój charakter chałupniczy. Stare miasta rosyjskie ogniskowały w sobie handel, administrację, wojskowość i ziemiaństwo, były więc ośrodkami spożycia, nie zaś wytwórczości. Nawet zbliżony do Hanzy Nowogród, który nie zaznał niewoli tatarskiej, był tylko miastem handlowem, a nie przemysłowem. Rozproszenie rzemiosł włościańskich po rozmaitych okolicach kraju stwarzało wprawdzie potrzebę pośrednictwa handlowego na większą skalę. Ale wędrowni kupcy nie mogli w żaden sposób zdobyć sobie w życiu społecznem tego stanowiska, jakie zajmowało na Zachodzie drobne i średnie mieszczaństwo, skupione w cechach rzemieślniczych, uprawiające handel i przemysł i utrzymujące nieustanną łączność ze swym włościańskim okręgiem. Najważniejsze rosyjskie drogi handlowe biegły, co więcej, ku zagranicy, zapewniając z dawien dawna obcemu kapitałowi rolę kierowniczą w tym handlu i nadając napoły kolonialny charakter wzajemnym stosunkom wymiennym, w których kupiec rosyjski odgrywał rolę pośrednika pomiędzy miastami Zachodu a wsią rosyjską. Ukształtowane w taki sposób stosunki gospodarcze rozwijały, się nadal w okresie kapitalizmu rosyjskiego, znajdując w wojnie imperjalistycznej swój najskrajniejszy wyraz.
Nicość miast rosyjskich, która przyczyniła się najwięcej do wytworzenia się państwowości według typów azjatyckich, wyłączała, w szczególności, możność dokonania reformacji, t. j. zastąpienia prawosławia feudalno-biurokratycznego przez jakąś zmodernizowaną odmianę chrześcijaństwa, przystosowaną do wymogów społeczeństwa mieszczańskiego. Walka z kościołem państwowym nie wznosiła się ponad poziom sekt włościańskich, nie wyłączając najpotężniejszej schizmy starowierów.
Poprzedzając o lat piętnaście Wielką rewolucję francuską, w Rosji rozgorzał ruch Kozaków, chłopów i pańszczyźnianych robotników uralskich, znany pod nazwą pugaczowszczyzny. Czego brakowało temu groźnemu powstaniu ludowemu, aby stać się rewolucją? Stanu trzeciego. Wojna chłopska nie mogła rozwinąć się w rewolucję bez demokracji przemysłowej miast, podobnie jak sekty włościańskie nie mogły się wznieść do poziomu reformacji. Skutkiem ruchu pugaczowskiego było, naodwrót, wzmocnienie się absolutyzmu biurokratycznego, jako strażnicy interesów szlacheckich, która zdołała ziścić w krytycznej chwili pokładane w niej nadzieje.
Europeizacja kraju, zapoczątkowana formalnie przez Piotra, w ciągu następnego stulecia coraz bardziej stawała się potrzebą klasy panującej — szlachty. Inteligencja szlachecka, dokonawszy politycznego uogólnienia tej potrzeby, utworzyła w roku 1825-ym spisek wojskowy, zmierzający do ograniczenia samowładztwa. Pod presją europejskiego rozwoju mieszczańskiego, postępowa szlachta usiłowała więc odegrać rolę brakującego stanu trzeciego. Chciała jednak skojarzyć ustrój liberalny z podstawami swego panowania klasowego, to też najbardziej obawiała się podżegania chłopów. Nic tedy w tem niema dziwnego, że sprzysiężenie stało się przedsięwzięciem świetnego, lecz odciętego od reszty społeczeństwa, grona oficerów, które zostało rozbite nieomal bez walki. Taki jest sens powstania dekabrystów.
Ziemianie, posiadający fabryki, pierwsi w obrębie swego stanu poczęli się skłaniać ku zastąpieniu pracy pańszczyźnianej przez pracę z wolnego najmu. Wzmagający się wywóz zboża rosyjskiego zagranicę pchał rozwój w tym samym kierunku. Biurokracja szlachecka, opierając się na liberalnych ziemianach, dokonywa w roku 1861-ym reformy włościańskiej. Bezsilny liberalizm mieszczański asystował przy tej operacji w charakterze uniżonego chóru. Niema potrzeby rozwodzenia się o tem, że carat rozwiązał podstawowe zagadnienie życia rosyjskiego, t. j. sprawę rolną, w sposób znacznie szpetniejszy i bardziej rzezimieszkowaty, niż to uczyniła w następnym lat dziesiątku monarchja pruska w stosunku do podstawowego zagadnienia życia Niemiec, jakiem była sprawa zjednoczenia narodowego. Rozwiązanie zadań, stojących przed jedną klasą, rękami innej klasy jest właśnie jedną ze skombinowanych metod, właściwych zacofanym krajom.
W sposób wzbudzający najmniej wątpliwości prawo skombinowanego rozwoju odzwierciadla się jednak w historji i charakterze przemysłu rosyjskiego. Przemysł ten powstał późno i, nie powtarzając rozwoju, który się już dokonał w krajach przodujących, przyłączył się do tego rozwoju, przystosowując do swego zacofania jego najnowsze zdobycze. Jeżeli ewolucja gospodarcza Rosji, traktowanej jako całość, przekroczyła już epokę rzemiosła cechowego i manufaktur, to poszczególne dziedziny przemysłu musiały jednak dokonywać częstych skoków poprzez etapy techniki i wytwórczości, które na Zachodzie trwały dziesiątki lat. Przemysł rosyjski, zawdzięczając temu, rozwijał się w pewnych okresach w nader szybkiem tempie. W czasie, dzielącym pierwszą rewolucję od wojny światowej, wytwórczość przemysłowa Rosji podwoiła się nieomal. Niektórzy historycy rosyjscy uznali za możliwe wyciągnąć z tej okoliczności wniosek, że „należy poniechać legendę o zacofaniu przemysłu i jego powolnem urastaniu".*) Możliwość tak szybkiego urastania jest, w istocie, uwarunkowana właśnie zacofaniem przemysłu, które nie znikło, niestety, nietylko do chwili likwidacji dawnej Rosji, ale, jako spuścizna po niej, przetrwało i po dzień dzisiejszy.
Podstawowym miernikiem poziomu gospodarczego, na którym znajduje się naród, jest wydajność pracy, ta zaś, zkolei, zależy od ciężaru właściwego, jaki posiada przemysł w obrębie całego gospodarstwa narodowego kraju. W przeddzień wojny, gdy Rosja carska osiągnęła najwyższy poziom swego dobrobytu, dochód narodowy, przypadający na głowę ludności był 8 — 10 razy niższy od dochodu Stanów Zjednoczonych A. P.: niema w tem nic dziwnego, gdy się zważy, że 4/5 samodzielnie zarobkującej ludności zatrudniało w Rosji gospodarstwo rolne, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych na 1 osobę, pracującą na roli, przypadały 2,5 osoby zajęte w przemyśle. Dodajmy do tego, że na 100 kilometrów kwadratowych powierzchni przypadało w Rosji w przeddzień wojny 0,4 km. dróg żelaznych, w Niemczech — 11,7 km., w Austro-Węgrzech — 7 km. Inne współczynniki porównawcze są tego samego rodzaju.
Ale, jakeśmy już nadmienili, prawo skombinowanego rozwoju występuje z największą mocą właśnie w dziedzinie gospodarstwa. Podczas gdy rolnictwo włościańskie pozostawało w przeważającej swej części aż do rewolucji nieomal na tym samym poziomie, na jakim znajdowało się w XVII-em stuleciu, przemysł rosyjski stał już w zakresie techniki i budowy kapitalistycznej na poziomie krajów czołowych, a nawet wyprzedzał je pod pewnemi względami. Drobne przedsiębiorstwa, posiadające do 100 robotników, ogarniały w r. 1914-ym w Stanach Zjednoczonych 35% ogólnej liczby robotników przemysłowych, w Rosji zaś — zaledwie 17,8%. Przy jednakowym w przybliżeniu ciężarze właściwym średnich i wielkich przedsiębiorstw, posiadających 100 — 1000 robotników, przedsiębiorstwa - olbrzymy, liczące powyżej 1000 robotników, zatrudniały w Stanach Zjednoczonych 17,8% ogólnej liczby robotników, w Rosji zaś — 41,4%! Procent ten jest jeszcze wyższy w najważniejszych okręgach przemysłowych: w piotrogrodzkim — 44,4%, w moskiewskim — nawet 57,3%. Otrzymamy podobne wyniki, gdy porównamy przemysł rosyjski z brytyjskim lub niemieckim. Fakt ten, stwierdzony przez nas po raz pierwszy w r. 1908-ym, niełatwo daje się napozór pogodzić z banalnem wyobrażeniem o zacofaniu gospodarczem Rosji. A jednak nie przeczy on zacofaniu, lecz tylko dialektycznie je uzupełnia.
Sfuzjonowanie kapitału przemysłowego z kapitałem finansowym (bankowym) dokonało się w Rosji w sposób tak kompletny, jak chyba w żadnym innym kraju. Ale podporządkowanie przemysłu bankowości równało się oddaniu jego pod komendę zachodnio-europejskiego rynku pieniężnego. Ciężki przemysł (metale, węgiel, ropa) podlegał prawie całkowicie kontroli cudzoziemskiego kapitału finansowego, który stworzył sobie w Rosji pomocniczy, pośredniczący system bankowości. Lekki przemysł kroczył tą samą drogą. Jeżeli cudzoziemcy posiadali naogół blisko 40% wszystkich kapitałów akcyjnych Rosji, to w przodujących dziedzinach przemysłu procent ten był jeszcze wyższy. Można powiedzieć bez wszelkiej przesady, że pakiet kontrolujący akcyj rosyjskich banków, zakładów przemysłowych i fabryk znajdował się zagranicą, przyczem udział kapitałów angielskich, francuskich i belgijskich przewyższał prawie dwukrotnie udział kapitałów niemieckich.
Warunki pochodzenia przemysłu rosyjskiego oraz jego struktura określały społeczny charakter burżuazji rosyjskiej i dawały wyraz jej politycznemu obliczu. Wysoki stopień koncentracji przemysłu świadczył sam przez się o braku hierarchji warstw pośrednich pomiędzy górą kapitalistyczną a masą ludową. Ze zjawiskiem tem łączyła się jeszcze inna okoliczność: właścicielami najważniejszych przedsiębiorstw przemysłowych, bankierskich i transportowych byli cudzoziemcy, którzy realizowali poza granicami kraju nietylko osiągnięte w Rosji zyski, lecz również i swe wpływy polityczne, czyniąc to w izbach parlamentów cudzoziemskich; nie posuwali więc naprzód walki o parlamentaryzm rosyjski, lecz nieraz jej się przeciwstawiali: wystarczy tu przypomnieć sromotną rolę, jaką odgrywała urzędowa Francja. Takie są elementarne i nie dające się usunąć przyczyny izolacji politycznej i antyludowego nastawienia burżuazji rosyjskiej. Jeżeli w zaraniu swych dziejów burżuazja ta nie dojrzała do dokonania reformacji religijnej, to okazała się przejrzałą, gdy nastał czas kierowania rewolucją.
Stosownie do ogólnego przebiegu rozwoju kraju, zbiornikiem, z którego rekrutowała się rosyjska klasa robotnicza, nie było rzemiosło cechowe, lecz gospodarstwo rolne, nie miasto, lecz wieś.Proletarjat rosyjski nie kształtował się stopniowo, z biegiem stuleci, dźwigając na sobie brzemię przeszłości, jak naprz. w Anglji, lecz proces ten dokonywał się skokami, przez gwałtowną zmianę otaczających warunków, więzów, stosunków oraz przez ostry rozbrat z dniem wczorajszym. To właśnie, łącznie ze zwartym uciskiem, stosowanym przez carat, uczyniło z robotników rosyjskich podatny żywioł do przyjmowania najśmielszych wniosków myśli rewolucyjnej, tak samo, jak spóźniony w rozwoju przemysł rosyjski okazał się zdolny do zastosowania najświeższych zdobyczy organizacji kapitalistycznej.
Rosyjski proletarjat powtarzał wciąż od początku krótkie dzieje swego powstania. Podczas gdy w przemyśle metalowym, zwłaszcza w Petersburgu, tworzyła się już warstwa dziedzicznego proletarjatu, który rozstał się nazawsze ze wsią, na Uralu przeważał jeszcze typ półchłopa-półrobotnika. Doroczny dopływ ze wsi nowych rąk roboczych do wszystkich okręgów przemysłowych odświeżał nieustannie łączność proletarjatu z jego głównym rezerwuarem społecznym.
Niezdolność burżuazji do czynu politycznego znajdowała swój bezpośredni wyraz w jej stosunku do proletarjatu i włościaństwa. Burżuazja nie mogła prowadzić za sobą robotników, którzy wrogo się jej przeciwstawiali w życiu powszedniem i rychło nauczyli się uogólniać swe zadania. Ale w równym stopniu okazała się niezdolna do przewodzenia włościaństwu, gdyż łączył ją z ziemiaństwem splot wspólnych interesów, a ponadto obawiała się podważenia własności w jakiejkolwiek postaci. Opóźnienie wybuchu rewolucji rosyjskiej było więc nie samą tylko kwestją chronologji, lecz również i zagadnieniem budowy społecznej narodu.
Anglja dokonywała swej rewolucji purytańskiej, gdy cała jej ludność nie przekraczała 5 i pół miljonów, z których na Londyn przypadało pół miljona. Francja w dobie swej rewolucji miała również w Paryżu pół miljona z liczby 25 miljonów wszystkich mieszkańców. Ludność Rosji równała się na początku XX-go stulecia 150 miljonom, z których ponad trzy miljony przypadało na Piotrogród i Moskwę. Porównanie tych liczb ujawnia nam olbrzymie różnice natury społecznej. Ani Anglja wieku XVII-go, ani też Francja w. XVIII-go nie znała jeszcze współczesnego proletarjatu. Natomiast klasa robotnicza w Rosji liczyła już w 1901-ym r. we wszystkich dziedzinach pracy, w mieście i na wsi, conajmniej 10 miljonów głów, co stanowiło, wraz z rodzinami, z górą 25 miljonów, to jest więcej, niż wynosiła cała ludność Francji za czasów Wielkiej rewolucji. Na swej drodze od krzepkich rzemieślników i niezależnych chłopów armji Cromwella, poprzez sankiulotów Paryża, do proletariuszy przemysłowych Petersburga, rewolucja zmieniła gruntownie swą mechanikę społeczną, swe metody a, przez to samo, i cele, do których zdąża.
Zdarzenia r. 1905-go były prologiem obydwóch rewolucyj r. 1917-go: lutowej i październikowej. W prologu tkwiły już w zalążku wszystkie pierwiastki dramatu, który miał się rozegrać. Wojna rosyjsko-japońska zachwiała podstawami caratu. Mieszczaństwo liberalne nastraszyło monarchję swą opozycją, dokonywaną na tle ruchu mas ludowych. Robotnicy organizowali się niezależnie od burżuazji, stwarzając jej przeciwwagę w postaci sowietów, powołanych wówczas po raz pierwszy do życia. Powstania chłopskie wybuchały na ogromnych obszarach kraju, wystawiając hasło walki o ziemię. Zarówno chłopi, jak i rewolucyjne oddziały wojskowe lgnęły do sowietów robotniczych, które w chwili najwyższego napięcia rewolucji dążyły otwarcie do wydarcia władzy z rąk monarchji. Było to jednak pierwsze wystąpienie sił rewolucyjnych, brakowało im więc doświadczenia i pewności siebie. Liberałowie odstrychnęli się demonstracyjnie od rewolucji w owej właśnie chwili, gdy wyszło na jaw, że zachwianie caratem jeszcze nie wystarcza, że trzeba go obalić. Gwałtowne zerwanie burżuazji z ludem, któremu towarzyszyło uprowadzenie przez nią znacznych odłamów inteligencji demokratycznej, ułatwiło monarchji rozszczepienie armji, wyodrębnienie wiernych formacyj i krwawe załatwienie porachunków z robotnikami i chłopami. Carat, aczkolwiek nie mógł się dorachować niejednego żebra, uszedł jednak z doświadczeń 1905-go roku z życiem, zachowując nawet pewien zasób sił.
Jakież więc zmiany we wzajemnym stosunku sił przyniósł rozwój przez owe jedenaście lat, które dzielą prolog od dramatu? Carat wpadł w tym okresie w jeszcze większy rozdźwięk z wymogami rozwoju dziejowego. Burżuazja zyskała na potędze gospodarczej, lecz potęga ta, jakeśmy widzieli, była wykwitem ogromnego ześrodkowania przemysłu i wzmożonego udziału w nim kapitału cudzoziemskiego. Burżuazja, pod wpływem nauk roku 1905-go, stała się jeszcze bardziej konserwatywna i podejrzliwa. Niewielki przed rewolucją ciężar właściwy drobnej i średniej burżuazji zmniejszył się jeszcze bardziej. Inteligencja demokratyczna pozbawiona była wogóle jakiegokolwiek stalszego oparcia społecznego. Mogła jeszcze wywierać przemijający wpływ polityczny, lecz nie mogła odgrywać samodzielnej roli: zależność jej od liberalizmu burżuazyjnego wzmogła się niepomiernie. Chłopi, w tych warunkach, mogli otrzymać program, sztandar, kierunek jedynie z rąk młodego proletarjatu. Olbrzymie zadania, które wyłoniły się więc przed proletarjatem, zrodziły potrzebę natychmiastowego stworzenia odrębnej organizacji rewolucyjnej, któraby potrafiła ogarnąć niezwłocznie masy ludowe i przygotować je do akcji rewolucyjnej pod kierunkiem robotników. W taki to sposób sowiety z roku 1905-go rozwinęły się potężnie w roku 1917-ym. W tem miejscu nadmienimy, że sowiety nie są bynajmniej owocem historycznego zacofania Rosji, lecz wytworem skombinowanego rozwoju. Świadczy o tem ta, chociażby, okoliczność, że proletarjat Niemiec, kraju najbardziej uprzemysłowionego, nie znalazł dla siebie w latach 1918/ 19, w okresie wzbierania fali rewolucyjnej, innych form organizacyjnych, lecz właśnie tworzył sowiety.
Bezpośredniem zadaniem rewolucji 1917-go roku było i nadal obalenie monarchii biurokratycznej. Ale, w odróżnieniu od dawnych rewolucyj mieszczańskich, w charakterze decydującej siły występowała tym razem zbrojna w nową organizację i nowe metody walki nowa klasa, która powstała na podłożu skoncentrowanego przemysłu. Prawo skombinowanego rozwoju znajduje tu swój skrajny wyraz: rewolucja, która zajęła się początkowo usuwaniem próchna średniowiecznego, oddaje w ciągu kilku miesięcy władzę w ręce proletarjatu z partją komunistyczną na czele.
Rewolucja rosyjska była więc, jeżeli sądzić według punktu jej wyścia, rewolucją demokratyczną. Oparła jednak na nowych zasadach zagadnienie demokracji politycznej. Podczas gdy robotnicy pokryli cały kraj siecią sowietów, włączywszy do nich żołnierzy i poczęści chłopów, burżuazja wciąż jeszcze spierała się o to, czy należy, czy też nie należy zwoływać konstytuanty. W dalszym ciągu książki poruszymy jeszcze tę sprawę w jej całej rozciągłości. W tem miejscu chcielibyśmy tylko określić mieisce, jakie zajmują sowiety w zmiennej kolejności dziejowej idej i form.
Mieszczańska rewolucja angielska wybuchła w połowie XVII-go stulecia pod postacią reformacji religijnej. Walkę o prawo do modlitwy ze swego modlitewnika utożsamiano z walką, staczaną z królem, arystokracją, książętami kościoła i z Rzymem. Presbiterjanie i purytanie wierzyli głęboko, że swe ziemskie sprawy oddają pod nieomylną opiekę Opatrzności Boskiej. Zadania, o których rozwiązanie walczyły nowe klasy, spoiły się nieodłącznie w ich świadomości z tekstami biblijnemi i z formami rytuału kościelnego. Emigranci zabierali ze sobą za ocean tę krwią przypieczętowaną tradycję. Stąd właśnie bierze początek owa niezwykła żywotność rozmaitych odmian anglo-saskiej wykładni chrześcijaństwa. Dziś jeszcze widzimy, jak to brytyjscy ministrowie „socjalistyczni” usprawiedliwiają swe tchórzostwo, powołując się na te same magiczne teksty, w których ludzie XVII-go stulecia szukali źródła swej odwagi.
We Francji, która uniknęła reformacji, kościół katolicki dotrwał do rewolucji w charakterze kościoła państwowego. Rewolucja zaś znalazła wyraz i usprawiedliwienie zadań społeczeństwa burżuazyjnego bynajmniej nie w wersetach biblijnych, lecz w oderwanych pojęciach demokracji. Obecni menerzy Francji mogą sobie pałać nienawiścią do jakobinizmu według upodobania, ale nie potrafią zaprzeczyć niewątpliwemu faktowi, że właśnie zawdzięczając surowej działalności Robespierre'a mogą jeszcze dzisiaj osłaniać swe konserwatywne panowanie płaszczem formułek, zapomocą których stare społeczeństwo wysadzono niegdyś w powietrze.
Każda wielka rewolucja stanowiła nowy etap w rozwoju społeczeństwa mieszczańskiego, tworząc nowe kształty świadomości jego klas. Tak samo, jak Francja przeskoczyła przez reformację, Rosja przeskoczyła przez formalną demokrację. Rosyjska partja rewolucyjna, która miała wycisnąć swe piętno na całej epoce, nie szukała wyrazów do sformułowania zadań rewolucji ani w biblji, ani też w ześwieczczonem chrześcijaństwie „czystej” demokracji, lecz w materjalnych stosunkach klas społecznych. System sowiecki dał tym stosunkom najprostszy, niezamaskowany, przejrzysty wyraz. Panowanie ludzi pracy urzeczywistniło się po raz pierwszy w systemie sowietów, który, niezależnie od perypetyj dziejowych, jakim może ulec jeszcze w najbliższej przyszłości, wżarł się równie głęboko w świadomość mas, jak niegdyś system reformacji lub też czystej demokracji.
ROSJA CARSKA PODCZAS WOJNY
Przyczyny i cele udziału Rosji w wojnie znajdowały się ze sobą w sprzeczności. Krwawa walka była właściwie zapasami o panowanie nad światem. Rosja nie dorosła pod tym względem do wojny światowej. Tak zwane cele wojenne Rosji, jako takiej (cieśniny tureckie, Galicja, Armenja), nosiły prowincjonalny charakter; osiągnięcie ich mogło być tylko zjawiskiem wtórnem, zależało bowiem od tego, w jakim stopniu cele te zgadzałyby się z interesami miarodajnych uczestników wojny.
Z drugiej jednak strony, Rosja, będąc wielkiem mocarstwem, musiała wtrącić się do bójki czołowych krajów kapitalistycznych, podobnie jak, w poprzedniej epoce, musiała wprowadzić u siebie zakłady przemysłowe, fabryki, drogi żelazne, broń szybkostrzelną i samoloty. Polemiki, staczane częstokroć przez historyków rosyjskich najnowszej szkoły, a dotyczące kwestji, w jakim stopniu Rosja carska dojrzała do współczesnej polityki imperjalistycznej, grzęzną nieraz w scholastyce, albowiem traktują Rosję na arenie stosunków międzynarodowych jako coś odosobnionego, stanowiącego samodzielny czynnik. A tymczasem Rosja była zaledwie jednem z ogniw w łańcuchu całego systemu.
Indje, merytorycznie i formalnie, brały udział w wojnie jako angielska kolonia. „Dobrowolny" formalnie akces Chin był, w istocie, udziałem niewolnika w zwadzie panów. Udział Rosji znajduje się gdzieś pośrodku, pomiędzy udziałem Francji, a udziałem Chin. Rosja płaciła w ten sposób za prawo do przymierza z przodującemi krajami, za prawo do importu kapitałów i uiszczania od nich odsetków, to jest w istocie rzeczy za prawo do zajmowania wobec swych sprzymierzeńców pozycji ich uprzywilejowanej kolonii; ale równocześnie — za prawo uciskania i rabowania Turcji, Persji, Galicji i wogóle krajów słabszych i jeszcze bardziej od niej samej zacofanych.
Rozdwojony imperjalizm burżuazji rosyjskiej odgrywał w swej osnowie rolę agenta innych, potężniejszych czynników mocarstwowych. Instytucja kompradorów chińskich stanowi klasyczny wzór burżuazji narodowej, stworzonej według typu pośrednictwa agenturowego pomiędzy obcym kapitałem finansowym a gospodarstwem własnego kraju. W hierarchji państwowej świata Rosja zajmowała przed wojną o wiele wyższe stanowisko, aniżeli Chiny. Inna to sprawa, jakie miejsce zajęłaby po wojnie, gdyby nie wybuch rewolucji. Ale samowładztwo rosyjskie, z jednej strony, burżuazja rosyjska zaś, z drugiej, wykazywały dobitnie wszystkie najjaskrawsze cechy kompradoryzmu: egzystowały i czerpały soki żywotne ze stosunków z obcym imperjalizmem, wysługiwały się mu i nie mogłyby się utrzymać, gdyby nie oparcie o ten imperjalizm. Wprawdzie nie utrzymały się, koniec końców, nawet przy jego poparciu. Napoły kompradorska burżuazja rosyjska była w takim samym sensie zainteresowana w światowym imperjalizmie, w jakim agent, otrzymujący procentową prowizję, dba o interesy swego pryncypała.
Armja jest narzędziem wojny. Ponieważ każda armja uchodzi w mitologii narodowej za niezwyciężoną, przeto rosyjskie klasy panujące nie znajdowały podstaw do pozbawiania carskiej armji tej opinji. W istocie zaś armja ta była poważną siłą tylko wobec ludów napoły barbarzyńskich, drobnych sąsiadów i rozkładających się państw; na arenie europejskiej mogła występować jedynie w składzie jakiejś koalicji; w zakresie obrony spełniała swe zadanie jedynie dzięki skojarzeniu z bezkresnemi przestrzeniami, rzadkiem zaludnieniem i bezdrożem. Wirtuozem armji chłopów pańszczyźnianych był Suworow. Rewolucja francuska, utorowawszy drogę nowemu społeczeństwu i nowej sztuce wojskowej, wydała na suworowską armję wyrok śmierci.
Połowiczne zniesienie pańszczyzny i wprowadzenie powszechnej służby wojskowej przyczyniło się w jednakowym stopniu do zmodernizowania armji i kraju, t. j. obdarzyło armję wszystkiemi temi sprzecznościami, które były właściwe narodowi, mającemu dopiero odrobić swą rewolucję mieszczańską. Armja carska kształtowała się i zbroiła, coprawda, według zachodnich wzorów; ale dotyczyło to raczej formy, a niżeli treści. Poziom kulturalny chłopa - żołnierza i poziom techniki wojskowej były sobie zupełnie niewspółmierne. Nieokrzesanie, nieuctwo, lenistwo, złodziejstwo klas panujących Rosji znajdowało swój wyraz w składzie osobowym dowódców. Przemysł i transport zdradzały nieustannie swą niedostateczność w obliczu wzmożonych wymogów czasu wojny. Wojsko, uzbrojone, zdawałoby się, dostatecznie na początku wojny, nie posiadało niebawem nietylko broni, ale nawet i obuwia. Carska armja pokazała podczas wojny z Japonją ile jest warta. Monarchia, przy pomocy Dumy, uzupełniła w okresie kontrrewolucji składy wojskowe oraz cokolwiek podreperowała opinję armji, w tej liczbie również i opinię o jej niezwyciężoności. W roku 1914-ym nastała chwila nowej, znacznie cięższej próby.
Pod względem finansowym i zaopatrzenia wojskowego, Rosja znajduje się odrazu podczas wojny w niewolniczej zależności od swych sprzymierzeńców. Stosunek ten jest tylko występującym w dziedzinie wojskowości objawem ogólnej zależności Rosji od czołowych krajów kapitalistycznych. Ale pomoc, udzielona przez sprzymierzonych, nie ratuje sytuacji. Brak sprzętu wojennego, niewielka ilość fabryk, mogących go wytwarzać, nierozwinięta sieć dróg żelaznych, służących do transportu materjałów wojskowych, wszystko to przyczyniło się do transkrypcji zacofania rosyjskiego na zrozumiałą dla każdego wymowę porażek, doznawanych na polach bitew. Porażki te przypominały rosyjskim liberałom narodowym, że ich przodkowie nie dokonali rewolucii mieszczańskiej i że potomkowie są, wobec tego, dłużnikami historji.
Pierwsze dni wojny były jednocześnie pierwszemi dniami hańby. Po całym szeregu drobnych katastrof, na wiosnę 1915-go roku zaczął się powszechny odwrót. Występna nieudolność generałów skrupiała się na ludności cywilnej. Olbrzymie połacie kraju wyludniono przemocą. Szarańczę ludzką zapędzano nahajami na tyły. Klęskę zawnętrzną uzupełniano klęską wewnętrzną.
Minister wojny, generał Poliwanow, odpowiadając na dotyczące sytuacji na froncie pytania zatrwożonych swych kolegów, oświadczył dosłownie: „pokładam nadzieję w przestrzeniach nie do przebycia, w naszych błotach i trzęsawiskach oraz ufam w łaskę świętego Mikołaja z Myru, patrona Świętej Rusi" (posiedzenie z d. 4-go sierpnia 1915-go roku). Generał Ruzskij przyznał się po upływie tygodnia wobec tych samych ministrów: „Nie możemy sprostać wymaganiom współczesnej techniki wojskowej. Niema mowy o tem, abyśmy mogli dotrzymać kroku Niemcom”. Nie były to przemijające nastroje. Oficer Stankiewicz cytuje zdanie inżyniera korpusu: „wojna z Niemcami jest beznadziejnem przedsięwzięciem, gdyż my nic nie potrafimy robić. Nawet stosowanie nowych sposobów walki przyczynia się do naszych niepowodzeń”. Istnieje niezliczona ilość podobnych opinij.
W jednej tylko dziedzinie generałowie rosyjscy potrafili wykazać nielada rozmach, a mianowicie, gdy chodziło o wyciąganie z kraju mięsa ludzkiego. Z wołowiną i wieprzowiną obchodzono się daleko oszczędniej. Niepozorne zera sztabowe, jak Januszkiewicz przy Mikołaju Mikołajewiczu lub Aleksiejew przy carze, zatykały wszystkie dziury nowemi mobilizacjami i pocieszały siebie oraz mocarstwa sprzymierzone kolumnami cyfr. które nie mogły przecież zastąpić kolumn bojowników. Zmobilizowano blisko 15 miljonów osób, któremi zapychano składy, koszary, etapy. Panował w nich ścisk, ludzie deptali sobie po nogach, wywołując rozgoryczenie i przekleństwa. Jeżeli owe tłumy ludzkie były dla potrzeb frontu wielkością urojoną, to dla tyłów stanowiły bardzo ważki czynnik rozprzężenia. Blisko 5 i pół miljona żołnierzy figurowało w spisach zabitych, rannych i jeńców. Liczba dezerterów wzmagała się. Ministrowie narzekali już w lipcu 1915-go roku: „Rosja jest nieszczęsnym krajem. Armja rosyjska, która niegdyś rozbrzmiewała na świat cały odgłosami zwycięstw... nawet ta armja składa się z samych tchórzów i dezerterów”.
Ministrowie, wykpiwający z szubienicznym humorem „męstwo, wykazywane przez generałów podczas odwrotu”, trawili swój czas na rozstrząsaniu takich problematów: czy wywieźć z Kijowa relikwje święte, czy też ich nie wywozić? Car sądził, że nie trzeba wywozić, gdyż „Niemcy nie odważą się ich tknąć, a jeżeli się odważą, to tem gorzej dla Niemców”. Ale Synod wziął się już do ewakuacji relikwij: „Gdy opuszczamy jakąś miejscowość, zabieramy z niej ze sobą co jest najdroższego”. Działo się to przecież nie w epoce wypraw krzyżowych, lecz w XX-ym stuleciu, kiedy wiadomości o porażkach rosyjskich rozgłaszano przez radjo.
Sukcesy, osiągane przez Rosję na Austro-Węgrzech, należy przypisać raczej zwyciężonemu, aniżeli zwycięzcy. Rozsypująca się monarchja Habsburgów dawno już czekała na grabarza, nie wymagając nawet odeń nadmiernych kwalifikacyj. Rosja mogła się dawniej pochwalić powodzeniem oręża wobec państw, dotkniętych rozkładem wewnętrznym, jak Turcja, Polska lub Persja. Zwrócony ku Austro-Węgrom front południowo-zachodni armji rosyjskiej osiągał znaczne zwycięstwa, które korzystnie wyróżniały go z pośród innych frontów. Odznaczyło się tutaj kilku generałów, którzy niczem, coprawda, nie dowiedli swych zdolności wojskowych, lecz bądź co bądź nie przesiąkli fatalizmem nieustannie zwyciężanych dowódców. Środowisko to dało później kilku białych „bohaterów” wojny domowej.
Wszyscy szukali kozła ofiarnego, na któregoby można było zwalić winę. Oskarżano w czambuł Żydów o szpiegostwo. Niszczono dobytek ludzi o niemieckich nazwiskach. Sztab wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza rozkazał, aby rozstrzelano pułkownika Miasojedowa jako szpiega niemieckiego, chociaż rozstrzelany nie był nim, najwidoczniej. Pod zarzutem, może nawet słusznym, zdrady stanu aresztowano Suchomlinowa, ministra wojny, osobę próżną i niechlujną. Brytyjski minister spraw zagranicznych, Grey, odezwał się w te słowa do przewodniczącego rosyjskiej delegacji parlamentarnej: „macie bardzo odważny rząd, skoro zdobył się podczas wojny na oskarżenie o zdradę swego ministra spraw wojskowych”. Sztaby i Duma oskarżały dwór o sprzyjanie Niemcom. Wszyscy razem zazdrościli sprzymierzeńcom i pałali do nich nienawiścią. Dowództwo francuskie oszczędzało swe armje, wystawiając na niebezpieczeństwo rosyjskich żołnierzy. Anglja powoli nabierała rozmachu. W salonach piotrogrodzkich i w sztabach frontowych żartowano sobie przyjemnie: „Anglja ślubowała, że wytrwa aż do ostatniej kropli krwi... żołnierza rosyjskiego”. Żarty te rozchodziły się i docierały do żołnierzy na frontach. „Wszystko dla wojny”! mawiali ministrowie, posłowie, generałowie, dziennikarze. Żołnierz poczynał rozważać sobie w okopach: „Wszyscy oni gotowi są wojować do ostatniej kropli... mojej krwi".
Armja rosyjska postradała przez cały przeciąg wojny więcej zabitych od jakiejkolwiek innej armji, uczestniczącej w masakrze ludów. Ilość zabitych w armji rosyjskiej wynosiła blisko 2 i pół miljona, czyli 40% strat wszystkich armij Ententy. Przez pierwsze miesiące żołnierze ginęli od pocisków bez zastanowienia, albo też zastanawiając się niewiele. Ale z dnia na dzień zyskiwali na doświadczeniu, będącem gorzkiem doświadczeniem tłumu, którym nie umiano dowodzić. Skalą, którą mierzyli chaos generalski, były bezcelowe przemarsze, dokonywane na odstających zelówkach, i ilość niezjedzonych obiadów. Krwawy konglomerat ludzi i rzeczy zrodził uogólniający wyraz: nonsens, który w dosadnym języku żołnierzy zastępowano innem, soczystszem słowem.
Rekrutująca się z chłopów piechota najszybciej ulegała rozkładowi. Artylerję, zawierającą znaczny odsetek robotników przemysłowych, cechuje wogóle bez porównania większa podatność na idee rewolucyjne: jaskrawe dowody tego mieliśmy w roku 1905-ym. Jeżeli, naodwrót, artylerja w r. 1917-ym wykazała więcej konserwatyzmu od piechoty, to dlatego, że przez formacje piechoty przechodziły, jak przez przetak, coraz to nowe i coraz mniej ociosane masy ludzkie; artylerja zaś, ponosząca bez porównania mniejsze straty, zachowywała swe stare kadry. Podobne zjawisko można było zaobserwować również i w innych wojskach specjalnych. Ale i artylerja ustąpiła wreszcie.
Dowództwo naczelne wydało podczas odwrotu z Galicji następujący tajny rozkaz: chłostać żołnierzy rózgami za dezercję i inne przestępstwa. Żołnierz Pirejko opowiada: „Zaczęto dawać żołnierzom rózgi za byle drobne wykroczenie, naprzykład za samowolne opuszczenie oddziału na kilka godzin, a czasami bito ot tak, aby rózgą dodać żołnierzom animuszu”. Kuropatkin, powołując się na Guczkowa, notował już dn. 17-go września 1915-go roku: „szeregowcy rozpoczęli wojnę z zapałem. Teraz są już zmęczeni i, wobec nieustannego odwrotu, utracili wiarę w zwycięstwo”. Minister spraw wewnętrznych wydaje w tym samym mniej-więcej czasie następującą opinję o 30 tysiącach znajdujących się w Moskwie żołnierzy-ozdrowieńców: „są to rozhukani swawolnicy, nie uznają żadnego rygoru, awanturują się, wywołują scysje z policjantami (żołnierze zabili niedawno stójkowego), odbijają aresztowanych i t. d. Nie ulega wątpliwości, że w razie rozruchów, cała ta horda stanie po stronie tłumu”. Wspomniany przez nas żołnierz Pirejko pisze: „Wszyscy, bez wyjątku, interesowali się tylko sprawą pokoju... Armję nic nie obchodziło, kto zwycięży i jaki będzie pokój: — trzeba jej było pokoju za wszelką cenę, gdyż wojna ją znękała”.
S. Fedorczenko, kobieta obdarzona zmysłem spostrzegawczym, podsłuchała, będąc siostrą miłosierdzia, rozmowy żołnierzy, nieomal ich myśli, i zanotowała je umiejętnie na luźnych kartkach. W ten sposób powstała książka p. t. „Lud na wojnie", pozwalająca nam zajrzeć do owego laboratorium, w którem bomby, drut kolczasty, gazy trujące i nikczemność władz kształtowały w ciągu długich miesięcy świadomość kilku miljonów chłopów rosyjskich, obok zaś chrzęstu kości ludzkich rozbrzmiewały odwieczne przesądy. W niejednym z utworzonych samorzutnie aforyzmów żołnierskich tkwiły już hasła przyszłej wojny domowej.
Generał Ruzskij skarżył się w grudniu 1916-go roku, że Ryga jest nieszczęściem frontu północnego: „jest to, podobnie, jak Dynaburg, gniazdo, zdeprawowane przez propagandę”. Generał Brussiłow wtórował: „oddziały, nadchodzące z ryskiego okręgu, są zdemoralizowane, żołnierze nie chcą iść do ataku, jednego dowódcę kompanji wzięto na bagnety, trzeba było rozstrzelać kilku szeregowców i t. p.” „Grunt podatny, na którym rozwinął się ostateczny rozkład armji, powstał już dawno, znacznie wyprzedzając przewrót”, wyznaje Rodzianko, utrzymujący stosunki z oficerami i często odwiedzający front.
Rozproszone żywioły rewolucyjne tonęły początkowo w armji, zaczęły jednak wypływać wraz ze wzmaganiem się powszechnego niezadowolenia. Wysyłanie na front robotników, karanych w ten sposób za udział w strejkach, uzupełniało szeregi agitatorów, ciągły zaś odwrót stwarzał im wdzięcznych słuchaczy. „Armja na tyłach, a zwłaszcza na froncie, — melduje ochrana — pełna jest żywiołów, których jedna część zdolna jest do czynnego udziału w powstaniu, druga zaś potrafi tylko odmówić udziału w akcji uśmierzającej”... Piotrogrodzki gubernjalny zarząd żandarmerji raportuje w październiku 1916-go roku na zasadzie sprawozdania pełnomocnika związku ziemstw, że w armji panuje niepokój, stosunki pomiędzy oficerami a żołnierzami są bardzo naprężone, zachodzą nawet wypadki krwawych scysyj, tysiące dezerterów wałęsają się wszędzie. „Ktokolwiek spędził pewien czas wpobliżu armji musi odnieść niewątpliwe wrażenie moralnego rozkładu wojska”. Sprawozdanie nadmienia ostrożnie, że aczkolwiek niejedna z podobnych informacyj wydaje się mało prawdopodobna, trzeba im jednak ufać, gdyż liczni lekarze, wracający z armji czynnej, przywozili podobne wiadomości.
Nastrój tyłów harmonizował zupełnie z nastrojem frontu. Większość delegatów na konferencji partji kadetów (październik 1916-go roku) stwierdzała apatję i brak wiary w zwycięski koniec wojny — „we wszystkich warstwach ludności, a przedewszystkiem na wsi i w środowiskach biedoty miejskiej”. Dyrektor departamentu policji pisał 30 października 1916-go roku w przeglądzie nadesłanych raportów o „dającem się zauważyć we wszystkich warstwach ludności pewnem zmęczeniu wojną i pragnieniu jak najszybszego zawarcia pokoju, niezależnie od jego warunków”...
Wszyscy ci panowie, posłowie i policjanci, generałowie i pełnomocnicy ziemstw, lekarze i byli żandarmi, zaczną utrzymywać po upływie kilku miesięcy, że to rewolucja zabiła patrjotyzm w armji i że bolszewicy wydarli im z rąk niewątpliwe zwycięstwo.
***
Koryfeuszami chóru wojującego patrjotyzmu byli, ma się rozumieć, konstytucyjni demokraci (kadeci). Liberalizm, stargawszy jeszcze w końcu 1905-go roku problematyczne więzy, które go łączyły z rewolucją, od samego początku powstania kontrrewolucji rozwinął sztandar imperjalizmu. Jedno wynikało z drugiego: skoro nie można wymieść z kraju feudalnych rupieci, czego wymaga zapewnienie burżuazji panującego stanowiska, nie pozostaje nic innego, jak zawrzeć przymierze z monarchjąi szlachtą, które zapewni kapitałowi korzystniejszą pozycję na arenie świata. O ile odpowiada to rzeczywistości, że katastrofę światową przygotowywano z rozmaitych stron, wobec czego była ona poniekąd niespodzianką nawet dla najodpowiedzialniejszych jej organizatorów, to nie ulega też wątpliwości, że liberalizm rosyjski, jako inspirator polityki zagranicznej monarchji, brał niepośledni udział w pracach przygotowawczych do wojny. Wodzowie burżuazji rosyjskiej powitali zasadnie wojnę 1914-go roku, jako swą wojnę. Przedstawiciel klubu kadetów oświadczył 26 lipca 1914-go roku na uroczystem posiedzeniu Dumy Państwowej, co następuje: „nie stawiamy warunków, ani żądań, rzucamy tylko na szalę stanowczą decyzję pokonania przeciwnika”. Pojednanie całego narodu stało się w Rosji oficjalną doktryną. Szef protokółu, hrabia Benkendorf, oświadczył dyplomatom podczas moskiewskich manifestacyj patrjotycznych: „Oto macie, panowie, rewolucję, którą przepowiadano nam w Berlinie!” „Podobna myśl — komentuje ambasador francuski Paléologue — porywa najwidoczniej wszystkich”. Są ludzie, którzy poczytują za swój obowiązek żywić i siać złudzenia w warunkach, które — zda się — wyłączały je całkowicie.
Niedługo trzeba było czekać na wytrzeźwienie. Jeden z najekspansywniejszych kadetów, adwokat i ziemianin Rodiczew, zawołał na posiedzeniu centralnego komitetu partji wkrótce po wybuchu wojny: „Czyżbyście naprawdę sądzili, że z tymi głupcami można zwyciężyć!” Zdarzenia wykazały, że z głupcami nie można zwyciężyć. Liberalizm, utraciwszy w znacznym stopniu wiarę w zwycięstwo, usiłował wyzyskać bezwład wojny, aby dokonać rugów wśród kamaryli i zmusić monarchję do zawarcia porozumienia. Za główny środek, stosowany do osiągnięcia tego celu, posłużyło oskarżenie partji dworskiej o sprzyjanie Niemcom i przygotowywanie odrębnego pokoju.
Na wiosnę 1915-go roku, gdy bezbronne wojska cofały się na całym froncie, w sferach rządowych postanowiono — nie obeszło się to bez nacisku sprzymierzonych — pozyskać prywatną inicjatywę przemysłową do pracy na potrzeby armji. Utworzona w tym celu specjalna narada posiadała w swym składzie, obok biurokratów, najwpływowszych działaczy przemysłu. Związki ziemstw i miast, powołane do życia na początku wojny, oraz komitety przemysłu wojennego, zorganizowane na wiosnę roku 1915-go, stały się głównemi pozycjami burżuazji w prowadzonej przez nią walce o zwycięstwo i władzę. Duma Państwowa, opierając się o te organizacje, mogła z większą pewnością siebie podjąć pośrednictwo pomiędzy burżuazją a monarchją.
Rozległe perspektywy polityczne nie odrywały jednak uwagi od ważkich zadań dnia powszedniego. Ze specjalnej narady, jako z głównego zbiornika, płynęły rozgałęzionemi kanałami dziesiątki i setki miljonów, które w sumie stanowiły miljardy, obficie zraszając przemysł i zaspakajając po drodze liczne apetyty. W Dumie Państwowej i w prasie podawano do wiadomości publicznej informacje o niektórych zyskach wojennych w latach 1915 — 16; spółka moskiewskich liberalnych włókienników Riabuszyńskich wykazała 75% czystego zysku; manufaktura twierska — aż 111%; walcownia miedzi Kolczugina dała ponad 112 milj., mając 10 miljonów kapitału zakładowego. Cnotę patrjotyczną wynagradzano na tym odcinku hojnie i szybko.
Nastąpił paroksyzm spekulacji wszelkiego rodzaju i gorączkowej gry na giełdzie. Z krwawej piany powstawały olbrzymie fortuny. Mimo braku w stolicy chleba i opału, nadworny jubiler Faberge mógł się chwalić, że nigdy jeszcze nie robił równie doskonałych interesów. Frejlina Wyrubowa opowiada, że nie było jeszcze sezonu, w którymby sprawiano sobie tyle kosztownych strojów i kupowano tyle brylantów, co właśnie zimą 1915 — 16 roku. Nocne zakłady rozrywkowe zapełniali bohaterowie tyłów, legalni dezerterzy i zwykłe czcigodne osoby, będące w zbyt dojrzałym wieku, aby pójść na front, ale posiadające dość wigoru młodzieńczego, aby korzystać z uciech życia. Niepośledni udział w tej uczcie podczas morowej zarazy brali wielcy książęta. Nikt nie obawiał się nadmiernych wydatków. Z góry spływał nieustannie złoty deszcz. „Społeczeństwo” nadstawiało ręce i kieszenie, damy z arystokracji podkasywały wysoko swe poły, wszyscy nurzali się w krwawem błocie — bankierzy, intendenci, przemysłowcy, baletnice carskie i wielkoksiążęce, dostojnicy cerkwi, damy dworu, posłowie liberalni, generałowie frontu i tyłów, radykalni adwokaci, jaśnie oświeceni świętoszkowie płci obojga, liczni siostrzeńcy, a zwłaszcza siostrzenice. Wszyscy śpieszyli, aby łapać i żreć, obawiając się, że błogosławiony deszcz się skończy, i wszyscy odrzucali z oburzeniem haniebną myśl o przedwczesnem zawarciu pokoju.
Wspólne korzyści, porażki zewnętrzne i niebezpieczeństwo wewnętrzne zbliżyły do siebie partje klas posiadających. Duma, rozszczepiona w wigilję wojny, zyskała w 1915-ym roku większość patrjotyczno-opozycyjną, która nadała sobie nazwę „bloku postępowego”. Za jego oficjalne zadanie uznano, ma się rozumieć, „zaspokojenie potrzeb, wywołanych przez wojnę”. Do bloku nie weszli: na lewicy — socjalni demokraci i trudowicy, na prawicy — zdecydowanie czarnosecinne ugrupowania. Wszystkie pozostałe kluby Dumy, a więc kadeci, postępowcy, trzy odłamy październikowców, grupa środka i część nacjonalistów, należały do bloku, podobnie jak i ugrupowania narodowościowe: Polacy, Litwini, mahometanie, żydzi i t. p. Blok, nie chcąc odstraszyć cara formułą odpowiedzialnego ministerstwa, domagał się mianowania „rządu zjednoczonego, składającego się z osób, cieszących się zaufaniem kraju”. Minister spraw wewnętrznych, książę Szczerbatow, scharakteryzował wówczas blok postępowy, jako czasowe „zjednoczenie, wywołane przez obawę rewolucji społecznej”. Nie trzeba było zresztą nadmiernej przenikliwości, aby to zrozumieć. Milukow, stojący na czele kadetów, a przez to samo — i bloku opozycyjnego, oświadczył na konferencji swej partji: „Siedzimy na wulkanie... Naprężenie doszło już do kresu... Byle zaprószona iskra może wzniecić straszliwy pożar... Potrzeba nam dziś silnej władzy, więcej, niż kiedykolwiek; niech będzie zła, czy dobra, byle była silna”.
Spodziewano się tak dalece, że car pod presją klęsk na froncie zgodzi się na ustępstwa, iż w sierpniu w prasie liberalnej ukazała się nawet gotowa lista domniemanego „gabinetu zaufania” z przewodniczącym Dumy, Rodzianką, jako premjerem (według innej wersji, na stanowisko to wysuwano przewodniczącego związku miast, księcia Lwowa), z Guczkowem w charakterze ministra spraw wewnętrznych, Milukowem — i ministrem spraw zagranicznych i t. d. Większa część tych osób, które ofiarowały siebie do zawarcia przymierza z carem przeciwko rewolucji, znalazła się po upływie półtora roku w składzie rządu „rewolucyjnego”. Historja pozwala sobie nieraz na podobne figle. Żart, tym razem, trwał przynajmniej niedługo.
Bieg wydarzeń nastraszył większość ministrów gabinetu Goriemykina w nie mniejszym stopniu, niż kadetów, to też ministrowie ci byli podatni do zawarcia porozumienia z blokiem postępowym. „Rząd, nie cieszący się zaufaniem osoby, sprawującej władzę najwyższą, armji, miast, ziemstw, szlachty, kupców i robotników, niedość, że nie może pracować, ale nie może nawet istnieć. Taki rząd jest oczywistą niedorzecznością”. Temi słowy pisze książę Szczerbatow w sierpniu 1915-go roku o rządzie, w którym sam był ministrem spraw wewnętrznych. „Trzeba tylko zaaranżować wszystko przyzwoicie i otworzyć przełaz, — powiedział minister spraw zagranicznych, Sazonow — a kadeci pierwsi przystaną na porozumienie. Z Milukowa jest największy burżuj i on właśnie boi się najbardziej rewolucji społecznej. Większość kadetów drży, zresztą, o swe kapitały”. Milukow również uważał, zkolei, że blok postępowy będzie musiał poczynić „pewne ustępstwa”. Obie strony były więc skore do targów, to też zdawało się, że sprawa jest na dobrej drodze. Ale premjer Goriemykin, biurokrata, uginający się pod brzemieniem lat i zaszczytów, stary cynik, robiący politykę w przerwach pomiędzy dwoma pasjansami, opędzający się od wszelkich utyskiwań powiedzeniem, iż „wojna go nie dotyczy”, udał się 29 sierpnia do kwatery głównej, aby złożyć raport carowi, i powrócił z wiadomością, że wszyscy winni pozostać na swych stanowiskach, oprócz niesfornej Dumy, która będzie rozwiązana 3-go września. Carskiego ukazu o rozwiązaniu Dumy wysłuchano bez żadnych sprzeciwów: posłowie wznieśli na cześć cara okrzyk „niech żyje”, poczem rozeszli się.
Jak się więc to stało, że rząd carski, który, w myśl własnego wyznania, nie opierał się na nikim, zdołał się potem utrzymać jeszcze przez półtora zgórą roku? Przemijające sukcesy rosyjskiego oręża wywarły, niewątpliwie, swój wpływ, wzmocniony przez wpływ dobroczynnego złotego deszczu. Sukcesy na froncie skończyły się, wprawdzie, niebawem, ale zyski, osiągane na tyłach, trwały nadal. Główną przyczyną wzmocnienia się monarchji na dwanaście miesięcy przed jej upadkiem było jednak nadmierne zróżniczkowanie niezadowolenia ludu. Naczelnik moskiewskiej ochrany meldował o zwrocie burżuazji na prawo, który nastąpił pod wpływem „obawy wybryków rewolucyjnych, jakie mogą się wydarzyć po wojnie”: rewolucję podczas wojny uważano jeszcze, jak widzimy, za coś niemożliwego. Przemysłowców napawało ponadto obawą „kokietowanie proletarjatu przez niektórych kierowników komitetów przemysłu wojennego”. Raport pułkownika żandarmerji Martynowa, dla którego lektura zawodowa literatury marksistów nie minęła bez śladu, opiewał w konkluzji, że za przyczynę pewnej poprawy sytuacji politycznej należy uznać „coraz większe zróżniczkowanie się klas społecznych, ujawniające wyraźną sprzeczność ich interesów, która zwłaszcza w dobie obecnej dobitnie się zaznacza”.
Rozwiązanie Dumy we wrześniu 1915 roku było otwartem wyzwaniem, rzuconem burżuazji, nie zaś robotnikom. Ale podczas gdy liberałowie wychodzili z Dumy, wołając ,,niech żyje!”, — przyznać należy — bez nadmiernego entuzjazmu, — robotnicy Piotrogrodu i Moskwy zareagowali na rozwiązanie strejkami protestacyjnemi. Ostudziło to jeszcze bardziej „zapał” liberałów, którzy najwięcej obawiali się nieproszonego wtrącania się osób trzecich do ich familijnego dyskursu z monarchją. Ale co począć dalej? Liberalizm, przy akompanjamencie delikatnych pomruków na swem lewem skrzydle, zatrzymał swój wybór na wypróbowanej recepcie: nie opuszczać pod żadnym pozorem gruntu legalizmu i, spełniając czynności patrjotyczne, uczynić biurokrację „poniekąd zbędną”. Listę ministerstwa liberalnego trzeba było narazie odłożyć.
Sytuacja pogarszała się tymczasem automatycznie. W maju 1916-go roku Dumę zwołano ponownie, nikt jednak nie wiedział, w jakim celu, właściwie. Duma w każdym razie nie miała zamiaru nawoływać do rewolucji. A poza tem nic nie miała do powiedzenia. „Podczas tej sesji — pisze Rodzianko w swych wspomnieniach — praca wlokła się ospale, posłowie przychodzili nieregularnie na posiedzenia... Ustawiczna walka wydawała się nadaremną, rząd nie chciał słyszeć o niczem, rozprzężenie wzmagało się, a kraj zbliżał się do katastrofy”. Dzięki lękowi burżuazji przed rewolucją i niemocy tej burżuazji bez rewolucji, monarchja uzyskała w ciągu roku 1916-go pewne pozory oparcia społecznego.
Na jesieni sytuacja zaostrzyła się jeszcze bardziej. Beznadziejność dalszego prowadzenia wojny stała się oczywista dla wszystkich, zdawało się, że wzburzone masy ludowe wybuchną lada chwila. Liberałowie, nacierając na partję dworską i oskarżając ją po dawnemu o „sprzyjanie Niemcom”, uważali jednocześnie za stosowne wysondować, jakie widoki ma zawarcie pokoju, aby móc sobie zapewnić jutro. W ten tylko sposób można sobie wytłumaczyć rokowania, prowadzone w Sztokholmie na jesieni 1916-go roku z dyplomatą niemieckim Warburgiem przez jednego z wodzów bloku postępowego, Protopopowa. Delegacja Dumy, która złożyła Anglikom i Francuzom przyjacielskie wizyty, mogła się łatwo przekonać w Londynie i w Paryżu, że drodzy sprzymierzeńcy mają zamiar wycisnąć z Rosji podczas wojny wszystkie życiodajne soki, aby zacofany kraj uczynić po zwycięstwie najważniejszym terenem uprawianego przez nich wyzysku gospodarczego. Rozgromiona Rosja, holowana przez zwycięską Entente, równałaby się Rosji, będącej kolonją. Rosyjskim klasom posiadającym nie pozostawało więc nic innego, jak tylko uczynić próbę wyzwolenia się ze zbyt mocnych objęć Ententy, aby poszukać własnej drogi do zawarcia pokoju, wyzyskawszy w tym celu przeciwieństwa, dzielące obydwa potężne obozy. Spotkanie przewodniczącego delegacji Dumy z dyplomatą niemieckim, będąc pierwszym krokiem, uczynionym na tej drodze, stanowiło jednocześnie pogróżkę, skierowaną pod adresem sprzymierzonych, aby ich skłonić do ustępstw, jako też próbę, zmierzającą do zbadania, czy zbliżenie z Niemcami jest rzeczywiście możliwe. Protopopow działał nie tylko w porozumieniu z dyplomacją carską, — podczas spotkania był obecny poseł rosyjski w Szwecji — lecz i z całą delegacją Dumy Państwowej. Zapomocą tego rekonesansu liberałowie chcieli też ubić pośrednio pewną sprawę wielkiej wagi o charakterze wewnętrznym: zaufaj nam, — zerkali w kierunku cara — a my zmajstrujemy ci odrębny pokój, lepszy i pewniejszy od przygotowanego przez Stürmera. W myśl planu Protopopowa, czyli jego inspiratorów, rząd rosyjski miał zawiadomić sprzemierzonych „o kilka miesięcy zgóry”, że musi zaprzestać prowadzenia wojny, gdyby zaś sprzymierzeni nie zechcieli rozpocząć rokowań, Rosja winna była zawrzeć odrębny pokój z Niemcami. Protopopow mówi w swej spowiedzi, napisanej już po rewolucji: „Wszyscy rozsądni ludzie w Rosji, a w ich liczbie prawie wszyscy przywódcy partji „wolności ludu” (ka-de), byli przeświadczeni, że Rosja nie może prowadzić dalej wojny”. Wygląda więc tak, jak gdyby było to rzeczą samo przez się zrozumiałą.
Car, któremu Protopopow zdawał po powrocie sprawę z podróży i rokowań, potraktował bardzo przychylnie myśl zawarcia odrębnego pokoju. Nie widział tylko potrzeby angażowania liberałów w tę sprawę. Dokonane w przelocie przyłączenie się Protopopowa do kamaryli dworskiej oraz jego zerwanie z blokiem postępowym da się wytłumaczyć cechami osobistemi tego trzpiota, który — według jego własnych słów — rozkochał się w carze i carowej, a równocześnie — i w otrzymanej niespodziewanie tece ministra spraw wewnętrznych. Epizod zdrady, popełnionej przez Protopopowa wobec liberalizmu, nie zmienia jednak sensu ogólnego liberalnej polityki zagranicznej, będącej skojarzeniem chciwości, tchórzostwa i perfidji.
Duma znów się zebrała 1-go listopada. Naprężenie w kraju stało się nie do zniesienia. Po Dumie spodziewano się stanowczych kroków. Trzeba było przedsięwziąć cośkolwiek lub przynajmniej coś powiedzieć. Blok postępowy musiał się znów uciec do rewelacyj parlamentarnych. Milukow, wyliczając z trybuny najważniejsze posunięcia rządu, zapytywał za każdym razem: „czy to głupota, czy zdrada?” I inn posłowie brali górne tony. Rząd prawie zupełnie nie miał obrońców. Odpowiedział we właściwy sobie sposób: przemówień posłów nie pozwolono ogłosić w prasie. Rozeszły się, dzięki temu, w milionach egzemplarzy. Nie było ani jednej kancelarii rządowej, nietylko na tyłach, ale i na froncie, w którejby nie przepisywano zabronionych przemówień, uzupełniając je nieraz dodatkami, odpowiadającemi temperamentowi przepisujących. Debata z dn. 1-go listopada wywołała takie echo w kraju. że strach ogarnął nawet samych rewelantów.
Inspirowana przez Durnowo, pogromcę rewolucji 1905-go roku, grupa skrajnie prawych żubrów biurokratycznych, wręczyła w owej chwili carowi memorjał o charakterze programowym. Oko doświadczonych dostojników, wychowanych w poważnej szkole policyjnej, sięgało daleko i niejedną rzecz widziało we właściwych barwach; jeżeli jednak podana przez nich recepta okazała się niezdatna do niczego, to jedynie dlatego, że na niedomagania starego porządku nie było już wogóle żadnego lekarstwa. Autorowie memorjału sprzeciwiali się wszelkim ustępstwom na rzecz opozycji burżuazyjnej, nie z tego względu, żeby liberałowie zamierzali zajść zbyt daleko, jak to sądzą wulgarni czarnosecińcy, na których dostojni reakcjoniści spoglądali z góry, — bynajmniej, lecz dlatego, że liberałowie są, niestety, „tacy słabi, tacy rozproszeni i, powiedziawszy bez ogródek, tacy nieudolni, iż triumf ich byłby równie krótki, jak i nietrwały”. Słabość głównej partji opozycyjnej, partji „konstytucyjno-demokratycznej" (kadetów) da się stwierdzić chociażby na zasadzie samej jej nazwy: nadała sobie nazwę demokratycznej, aczkolwiek jest w istocie burżuazyjna; będąc w znacznym stopniu partją liberalnych ziemian, wpisała do swego programu przymusowy wykup ziemi. „Bez tych atutów, zapożyczonych z obcej, nie należącej do nich, talji, — piszą tajni radcy, stosując zwyczajne im porównanie — kadeci stanowią zaledwie stowarzyszenie licznych liberalnych adwokatów, profesorów i urzędników rozmaitych dykasteryj, ale nic ponadto”. Inaczej przedstawia się sprawa z rewolucjonistami. Autorowie memorjału ze zgrzytaniem zębami uznają znaczenie partyj rewolucyjnych: „O niebezpieczeństwie i sile tych partyj stanowią idee, przez nie posiadane, pieniądze (!), wpływy na tłumy gotowe do czynu i dobrze zorganizowane”. Partje rewolucyjne „mogą liczyć na sympatję przytłaczającej większości chłopów, którzy pójdą natychmiast za proletariuszem, gdy tylko wodzowie rewolucyjni wskażą im na cudzą ziemię”. Co dałoby, w tych warunkach, powołanie odpowiedzialnego ministerstwa? „Całkowite i ostateczne rozbicie partyj prawicowych, stopniowe wchłanianie pośrednich partyj: środka, liberalnych konserwatystów, październikowców i postępowców przez partję kadetów, któraby odrazu stała się czynnikiem decydującym. Ale taki sam los groziłby i kadetom... A potem? Potem wystąpiłby tłum rewolucyjny, nastałaby komuna, upadek dynastji, pogromy klas posiadających, a, wreszcie, zbójecki chłop”. Trudno zaprzeczyć, że nienawiść reakcyjno-policyjna wznosi się tu do poziomu swoistej przepowiedni historycznej.
Pozytywny program memorjału nie jest czemś nowem, lecz wyróżnia się swą konsekwencją: rząd, składający się z bezwzględnych zwolenników samowładztwa; skasowanie Dumy; wprowadzenie stanu oblężenia w obydwóch stolicach; przygotowanie sił zbrojnych do zgniecenia buntu. Program ten stanowił właściwie podstawę polityki rządowej przez ostatnie miesiące, poprzedzające rewolucję. Ale urzeczywistnienie takiego programu wymagało siły, jaką rozporządzał Durnowo w zimie 1905-go roku, lecz która nie istniała już na jesieni 1916-go roku. Monarchja usiłowała więc zadławić kraj pokryjomu i na raty. Odnowiono ministerstwo, stosując zasadę powoływania „swoich” ludzi, oddanych bez zastrzeżeń carowi i carowej. Ale owi „swoi” ludzie, a w pierwszej linji renegat Protopopow, byli figurami mizernemi i pożałowania godnemi. Dumy nie skasowano, lecz ponownie ją rozwiązano. Ogłoszenie stanu oblężenia w Petersburgu zachowano na chwilę, gdy rewolucja odniosła już zwycięstwo. Siły zbrojne zaś, które właśnie przeznaczono do stłumienia buntu, same zbuntowały się. Wszystko to wyszło już na jaw po upływie dwóch, czy trzech miesięcy.
A tymczasem liberalizm czynił ostatnie wysiłki, aby ratować sytuację. Wszystkie organizacje oficjalnej burżuazji wzmocniły szeregiem nowych deklaracyj listopadowe mowy opozycji parlamentarnej. Uchwała związku miast z dn. 9-go grudnia była najzuchwalsza: „Nieodpowiedzialni przestępcy, zabobonni fanatycy gotują Rosji porażkę, hańbę i niewolę”. Dumę Państwową wzywano, aby „nie rozchodziła się aż do chwili, kiedy powołanie odpowiedzialnego rządu stanie się faktem dokonanym”. Powołania do władzy osób, cieszących się zaufaniem kraju, domagała się nawet Rada Państwa skupiająca biurokrację i wielką własność. Podobną petycję złożył zjazd zjednoczonej szlachty: przemówiły omszałe kamienie. Ale nie nastąpiła żadna zmiana. Monarchja nie wypuszczała z rąk resztek władzy.
Ostatnią sesję ostatniej Dumy wyznaczono, po długich wahaniach i odkładaniach, na dzień 14-go lutego 1917-go roku. Pozostało mniej, niż dwa tygodnie do wybuchu rewolucji. Spodziewano się demonstracyj. W organie kadetów „Riecz”, obok zabraniającego demonstracyj ogłoszenia naczelnika piotrogrodzkiego okręgu wojskowego, generała Chabałowa, umieszczono list Milukowa, ostrzegający robotników przed „złemi i niebezpiecznemi podszeptami”, pochodzącemi z „podejrzanych źródeł”. Otwarcie Dumy, nie bacząc na strejki, odbyło się w stosunkowo spokojnej atmosferze. Duma, udając, że zagadnienie władzy już jej nie obchodzi, zajęła się. zaognioną, coprawda, lecz potoczną sprawą: zaopatrzeniem w żywność. Panował senny nastrój — pisał potem Rodzianko w swych wspomnieniach — „wyczuwało się niemoc Dumy, wyczerpanie beznadziejną walką”. Milukow powtarzał, że blok postępowy „będzie działać jedynie zapomocą słowa”. Taka oto była Duma, gdy miał ją porwać wir rewolucji lutowej.
PROLETARJAT I WŁOŚCIAŃSTWO
Proletarjat rosyjski stawiał swe pierwsze kroki w politycznej atmosferze państwa, rządzonego despotycznie. Zabronione przez prawo strejki, kółka konspiracyjne, nielegalne odezwy demonstracje uliczne, starcia z policją i wojskiem — oto szkoła, którą stworzyło skojarzenie szybko rozwijającego się kapitalizmu z powoli ustępującym ze swych pozycyj absolutyzmem. Skupienie robotników w olbrzymich przedsiębiorstwach, zwarty charakter ucisku państwowego porywczość młodego i nietkniętego proletarjatu wreszcie, wszystko to sprawiło, że strejk polityczny, stosowany tak rzadko na Zachodzie, stał się w Rosji główną metodą walki.
Rok |
Liczba robotników, uczestniczących w strejkach politycznych (w tysiącach) |
1903 |
87*) |
1904 |
25*) |
1905 |
1.843 |
1906 |
651 |
1907 |
540 |
1908 |
93 |
1909 |
8 |
1910 |
4 |
1911 |
8 |
1912 |
550 |
1913 |
502 |
1914 (pierwsza połowa) |
1.059 |
1915 |
156 |
1916 |
310 |
1917 ((styczeń — luty) |
575 |
*) Dane z r. 1903 i 1904 obejmują wszelkie strejki z niewątpliwą przewagą ekonomicznych.
Liczby, dotyczące strejków robotniczych na początku bieżącego stulecia, są najbardziej pouczającym indeksem politycznej historji Rosji. Mimo niechęci do obciążania tekstu balastem cyfr, nie mogliśmy sobie odmówić przytoczenia danych o strejkach politycznych w Rosji w latach 1903 — 1917. Dane te, ujęte w najprostszy wzór, obejmują wyłącznie przedsiębiorstwa, podległe inspekcji fabrycznej; drogi żelazne, przemysł górniczo-hutniczy, zakłady rzemieślnicze i wogóle drobne przedsiębiorstwa, nie mówiąc już o gospodarstwach rolnych, nie są, z rozmaitych powodów, objęte obliczeniem. Ale zmiany krzywej strejków, w zależności od okresów, nie tracą dzięki temu nic na swej wyrazistości.
Mamy przed sobą jedyny w swoim rodzaju wykres temperatury politycznej narodu, noszącego w swem łonie wielką rewolucję. W zacofanym kraju o nielicznym proletarjacie — w przedsiębiorstwach, podległych inspekcji fabrycznej, pracowało w roku 1905 blisko 1½ miljona robotników, w r. 1917 zaś — około 2 miljonów! — ruch strejkowy nabiera takiego impetu, jakiego nie miał przedtem nigdzie. Wobec słabości demokracji drobnomieszczańskiej i rozpylenia oraz krótkowidztwa politycznego ruchu włościańskiego, rewolucyjny strejk robotników staje się taranem, którym budzący się naród bije w mur absolutyzmu. 1.843.000 robotników, biorących udział w ciągu jednego tylko 1905-go roku w strejkach politycznych — robotnicy, strejkujący kilkakrotnie, zaliczeni tu są, ma się rozumieć, ponownie, — sama już ta liczba pozwala nam na wskazanie w załączonej tabeli roku rewolucji, gdybyśmy nawet nic więcej nie wiedzieli o kalendarzu politycznym Rosji.
W roku 1904-ym, pierwszym roku wojny rosyjsko-japońskiej, inspekcja fabryczna wykazuje zaledwie 25.000 strejkujących. W roku 1905-ym robotników, uczestniczących w strejkach politycznych i ekonomicznych, było razem 2.863 tysiące, czyli 115 razy więcej, niż w roku poprzednim. Ten zdumiewający skok nasuwa nam, sam przez się, myśl, że proletarjat, zmuszony przez rozwój wydarzeń do zaimprowizowania tak niezwykłej aktywności rewolucyjnej, musiał za wszelką cenę wyłonić z siebie organizację, któraby odpowiadała rozmachowi walki i wielkości zadań: organizacją taką były sowiety, zrodzone przez pierwszą rewolucję, które stały się organami strejku powszechnego oraz walki o władzę.
Proletarjat, zwyciężony podczas powstania grudniowego 1905-go roku, nie szczędzi w ciągu dwóch następnych lat bohaterskich wysiłków, aby utrzymać choć częściowo zdobyte pozycje. Lata te, jak to wynika z danych cyfrowych o strejkach, łączą się jeszcze bezpośrednio z rewolucją, będąc już jednak latami odpływu. Dalsze cztery lata (1908 — 1911) odbijają się już w zwierciadle statystyki strejków jako lata zwycięskiej kontrrewolucji. Przypadający na ten sam okres kryzys przemysłowy jeszcze bardziej wycieńcza wyczerpany proletarjat. Upadek jest współmierny poprzedniemu wzlotowi. Konwulsje, które wstrząsały narodem, znajdują swe odbicie w owych nieskomplikowanych liczbach.
Pomyślna konjunktura przemysłowa począwszy od roku 1910-go sprzyja ruchowi robotniczemu i daje nowego bodźca jego energji. Liczby z lat 1912 — 1914 powtarzają niemal dane z lat 1905 — 1907, lecz w odwrotnym porządku: widzimy ruch nie od wzmagania się ku spadkowi, lecz od spadku ku wzmaganiu się. Rozpoczyna się nowe natarcie rewolucyjne, zbudowane tym razem na nowych, mocniejszych podstawach — liczba robotników powiększyła się teraz, posiadają oni też więcej doświadczenia. Pierwsze półrocze roku 1914-go zbliża się wyraźnie, pod względem liczby strajkujących, do szczytowego roku pierwszej rewolucji. Ale wybucha wojna, przerywając nagle ten proces. Pierwsze jej miesiące cechuje bezwład polityczny klasy robotniczej. Na wiosnę 1915-go roku odrętwienie zaczyna już jednak przemijać. Jest to początek nowego cyklu strejków politycznych, które w lutym 1917-go roku wieńczy powstanie robotników i żołnierzy.
Gwałtowne przypływy i odpływy walki masowej zmieniły wprost nie do poznania proletarjat rosyjski w ciągu kilku lat. Zakłady przemysłowe, które dwa — trzy lata temu zgodnie strejkowały w odpowiedzi na wszelki drobny objaw samowoli policyjnej, zatraciły dziś zupełnie swe oblicze rewolucyjne, nie reagując wcale na najstraszliwsze zbrodnie władz. Wielkie porażki odbierają na długo animusz. Żywioły rewolucyjne tracą władzę nad masami. W świadomości mas zaczynają górować pozostałości przesądów i zabobonów. Szarzy wychodźcy wiejscy rozcieńczają tymczasem szeregi robotnicze. Sceptycy kiwają ironicznie głowami. Tak to się działo w latach 1907 — 1911. Ale dokonywujące się w masach procesy drobinkowe goją psychiczne rany, zadane przez . porażki. Nowy zwrot w wydarzeniach lub też podglebny impuls gospodarczy otwiera nowy cykl polityczny. Żywioły rewolucyjne znów zyskują posłuch. Walka odradza się i rozgrywa na wyższym poziomie.
Aby zrozumieć dwa główne prądy, nurtujące rosyjską klasę robotniczą, należy wziąć pod uwagę, że mieńszewizm ukształtował się ostatecznie w okresie reakcji i odpływu, opierając się przedewszystkiem o cienką warstwę robotników, którzy wzięli rozbrat z rewolucją; bolszewizm zaś, któremu zadano dotkliwy cios za czasów reakcji, począł się szybko wzmagać na siłach przez kilka lat, poprzedzających wojnę, płynąc na grzebieniu nowej fali rewolucyjnej. „Najenergiczniejsze, najdzielniejsze, najzdolniejsze do nieustannej walki, okazywania sprzeciwu i zachowywania stałej organizacji są żywioły, organizacje i osoby, skupiające się dokoła Lenina” — temi słowy charakteryzuje departament policji pracę bolszewizmu w latach, poprzedzających wojnę.
W lipcu 1914 roku, kiedy to dyplomaci wbijali ostatnie gwoździe w krzyż, na którym miano umęczyć Europę, Piotrogród wrzał od ruchu rewolucyjnego. Prezydentowi republiki francuskiej Poincarému, wypadło składać wieniec na grobowcu Aleksandra III przy akompaniamencie ostatnich odgłosów walk ulicznych i pierwszych dźwięków manifestacyj patrjotycznych.
Czy ofensywa ruchu masowego w latach 1912 — 1914 zdołałaby doprowadzić bezpośrednio do obalenia caratu, gdyby nie została przerwana przez wojnę? Na pytanie to trudno odpowiedzieć z zupełną pewnością. Proces zmierzał nieuchronnie do rewolucji. Ale przez jakie etapy musiałby przejść? Czy nie czyhała nań jeszcze jedna klęska? Ile czasu wymagałoby zbudzenie chłopów przez robotników i opanowanie armji? Na pytania te można odpowiedzieć jedynie domysłami. Wojna zahamowała, bądź co bądź, rozwój procesu, aby tem bardziej przyśpieszyć jego rozkwit w następnem stadium i zapewnić mu miażdżące zwycięstwo.
Ruch rewolucyjny zamarł na pierwszy dźwięk bębna. Najczynniejsze warstwy robotników zabrała mobilizacja. Żywioły rewolucyjne wypędzano z zakładów przemysłowych na front. Surowe kary wymierzano za strajki. Prasa robotnicza uległa zagładzie. Zdławiono związki zawodowe. Do warsztatów napływały setki tysięcy kobiet, wyrostków, chłopców. Wojna polityczna, w połączeniu z rozbiciem Międzynarodówki, zdezorientowała zupełnie masy i pozwoliła panoszącej się teraz administracji przemysłowej aranżować w imieniu fabryk patrjotyczne wystąpienia, które pociągały za sobą znaczną część robotników, skazując najodważniejszych i najbardziej zdecydowanych na zamknięcie się w oczekiwaniu. Myśl rewolucyjna ledwo żarzyła się w niewielkich i zahukanych kółkach. Nikt nie mógł wówczas powiedzieć otwarcie w fabryce, że jest „bolszewikiem”, gdyż naraziłby się na areszt, a może i pobicie przez zacofanych robotników.
Klub bolszewicki w Dumie, słaby pod względem składu osobowego, nie sprostał zadaniu w chwili wybuchu wojny. Wraz z posłami-mieńszewikami złożył deklarację, w której zobowiązał się do „obrony dóbr kulturalnych narodu przed wszelkieml zakusami, niezależnie od tego, kto będzie ich sprawcą”. Duma podkreśliła oklaskami tę kapitulację. Żadna z istniejących w Rosji organizacyj i grup partji nie stanęła otwarcie na stanowisku porażki, jakie Lenin proklamował zagranicą. Odsetek patrjotów wśród bolszewików okazał się jednak nieznaczny. W przeciwieństwie do ludowców i mieńszewików, bolszewicy, poczynając już od roku 1914-go, rozwijali wśród mas w słowie i w druku agitację przeciwko wojnie. Posłowie do Dumy opanowali niebawem rozterkę i wznowili pracę rewolucyjną, o której władze posiadały dokładne informacje, dzięki rozgałęzionemu systemowi prowokacji. Wystarczy powiedzieć, że w przeddzień wojny, na siedmiu członków petersburskiego komitetu partji, trzech służyło w ochranie. W taki to sposób carat bawił się z rewolucją w chowanego. Posłów bolszewickich aresztowano w listopadzie. Rząd począł rozbijać partię w całym kraju. W lutym 1915 r. klub poselski stanął przed izbą sądową. Posłowie zachowywali się ostrożnie. Kamieniew, teoretyczny inspirator klubu, odseparował się od stanowiska zwolenników porażki, reprezentowanego przez Lenina, podobnie jak i Pietrowskij, obecny przewodniczący centralnego komitetu wykonawczego na Ukrainie. Departament policji stwierdzał z zadośćuczynieniem, że surowy wyrok, wydany na posłów, nie wywołał wśród robotników żadnego ruchu protestacyjnego. Mogło się zdawać, że wojna przeobraziła klasę robotniczą. Tak też się w znacznym stopniu stało: skład robotników uległ w Petersburgu zmianie w 40 niemal procentach. Ciągłość rewolucyjna została gwałtownie przerwana. Wszystko, co było przed wojną, z parlamentarnym klubem bolszewickim włącznie, odeszło na drugi plan i prawie, że uległo zapomnieniu. Ale pod wątłą powłoką spokoju, patrjotyzmu, a po części nawet i monarchizmu, w masach narastały już nastroje nowego wybuchu.
Ministrowie carscy komunikowali sobie wzajemnie w sierpniu 1915 roku, że robotnicy „doszukują się wszędzie zdrady, przeniewierstwa, sabotażu na rzecz Niemiec; opanowało ich pragnienie znalezienia winowajców naszych niepowodzeń na froncie”. I w istocie, budzący się wówczas w masach krytycyzm zaczynał się, częstokroć szczerze, czasami — przystosowując się do warunków, od „obrony ojczyzny”. Idea ta służyła jedynie za punkt wyjścia. Niezadowolenie robotników toruje sobie coraz głębsze drogi, zmuszając do milczenia majstrów, czarnosecinnych robotników, fagasów administracji i zezwalając robotnikom-bolszewikom na ujawnienie swego oblicza.
Masy przechodzą od krytyki do czynu. Wzburzenie znajduje przedewszystkiem ujście w rozruchach na tle żywnościowym, które dochodzą gdzieniegdzie do rozmiarów miejscowych buntów. Kobiety, starcy, wyrostki są na rynku lub na placu miejskim śmielsi i mają większe poczucie swej niezależności od podlegających służbie wojskowej robotników, pracujących po fabrykach. Ruchawka moskiewska przybiera w maju formę pogromu Niemców. Aczkolwiek udział w nim biorą przeważnie męty miejskie, manipulujące pod protekcją policji, to jednak już sam fakt, że w przemysłowej Moskwie pogrom był możliwy, świadczy o niewysokim poziomie świadomości robotniczej, nie wystarczającym w każdym razie do narzucenia swych haseł i swej dyscypliny zdezorjentowanym i podnieconym najniższym warstwom ludności miejskiej. Rozruchy żywnościowe, ogarniające całe państwo, niweczą hipnotyczny wpływ wojny i torują drogę strejkom.
Dopływ do fabryk surowego materjału robotniczego i chciwa pogoń za zyskami wojennemi wywołały zkolei powszechne pogorszenie się warunków pracy i wskrzesiły najpierwotniejsze formy wyzysku. Wzmaganie się drożyzny obniżało automatycznie płace robotnicze. Strejki ekonomiczne stały się nieuniknionym odruchem mas, tem burzliwszym, im dłużej go hamowano. Strejkom towarzyszyły wiece, uchwalanie rezolucyj politycznych, starcia z policją, częstokroć strzelanina i ofiary w ludziach.
Walka ogarnia przedewszystkiem centralny okręg włókienniczy. Policja strzela 5-go czerwca do tkaczy w Kostromie: salwa zabija czterech i rani dziewięciu. Wojsko rozstrzeliwa 10-go sierpnia robotników w Iwanowo-Wozniesieńsku: 16 zabitych, 30 rannych. W ruchu włókniarzy są zamieszani żołnierze miejscowego batalionu. Masakra w Iwanowo-Wozniesieńsku wywołuje strejki protestacyjne w rozmaitych okolicach państwa. Walka ekonomiczna rozszerza się równolegle, Włókniarze maszerują częstokroć w pierwszych szeregach.
W porówaniu z pierwszą połową 1914-go roku, ruch ten stanowi krok wstecz pod względem mocy natarcia i wyrazistości haseł. Nic w tem niema dziwnego: do walki stają przeważnie surowe jeszcze żywioły, podczas gdy kierująca warstwa robotników znajduje się w stanie kompletnej dezorganizacji. Niemniej przeto, w pierwszych już strejkach czasu wojny dawało się wyczuć, że niebawem nastąpią wielkie zmagania. Minister sprawiedliwości Chwostow oświadczył 16-go sierpnia: „Jeżeli nie mamy teraz do czynienia ze zbrojnemi wystąpieniami robotników, to jedynie dlatego, że są oni pozbawieni organizacji”. Goriemykin ujął sprawę jeszcze ściślej: „Największą bolączką prowodyrów robotniczych jest brak organizacji, którą rozbiło uwięzienie pięciu członków Dumy”. Minister spraw wewnętrznych dodał do tego: „Członków Dumy (bolszewików) nie można ułaskawiać, gdyż są ośrodkiem organizacyjnym najniebezpieczniejszych objawów ruchu robotniczego”. Panowie ci zdawali sobie, bądź co bądź, sprawę z tego, gdzie znajduje się prawdziwy wróg.
Podczas gdy ministerstwo, nawet w chwilach największego zamieszania i gotowości do poczynienia liberalnych ustępstw, uważało po dawnemu najbezwzględniejszą walkę z rewolucją robotniczą, w osobie jej bolszewickiej awangardy, za rzecz konieczną, wielka burżuazja dążyła do współpracy z mieńszewikami. Liberalni przemysłowcy, przerażeni impetem wybuchających strejków, dokonali próby skrępowania robotników zapomocą dyscypliny patrjotycznej; do tego zmierzało włączenie do komitetów przemysłu wojennego przedstawicieli, obieranych przez robotników. Minister spraw wewnętrznych użalał się, że trudno mu walczyć z pomysłem Guczkowa: „odbywa się to wszystko pod emblematami patrjotycznemi i w imię potrzeb obrony”. Należy jednak zauważyć, że nawet i policja unikała pozbawiania socjal-patrjotów wolności, dopatrując się w nich pośrednich sprzymierzeńców w walce ze strejkami i „wybrykami” rewolucyjnemi. Przeświadczenie ochrany o tern, że dopóki wojna trwa, powstanie nie wybuchnie, wynikało ze zbytniego przeceniania siły socjalizmu patrjotycznego.
Podczas wyborów do komitetu przemysłu wojennego, zwolennicy obrony, którym przewodził energiczny robotnik-metalowiec Gwozdiow — spotkamy się z nim później w roli ministra pracy koalicyjnego rządu rewolucji, — znaleźli, się w mniejszości. Aby jednak obalić kierowanych przez bolszewików zwolenników bojkotu i narzucić proletarjatowi petersburskiemu reprezentację w organach patrjotyzmu przemysłowego, niedość, że skorzystali oni z poparcia burżuazji liberalnej, lecz nie pogardzili nawet poparciem biurokracji. Stanowisko mieńszewików sformułował w następstwie wyraźnie jeden z ich przedstawicieli w przemówieniu, wygłoszonem do przemysłowców na posiedzeniu komitetu: „Powinniście, panowie, domagać się, aby istniejąca obecnie władza biurokratyczna odeszła i ustąpiła miejsca wam, jako spadkobiercom dzisiejszego ustroju”. Świeża przyjaźń polityczna zacieśniała się już nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. Dała ona po przewrocie dojrzałe owoce.
Wojna dokonała w podziemiach straszliwego spustoszenia. Po zaaresztowaniu klubu poselskiego bolszewicy nie posiadali scentralizowanej organizacji partyjnej. Komitety miejscowe istniały dorywczo i niezawsze utrzymywały łączność z okręgami. Działalność rozwijały oddzielne grupy, kółka, pojedyńcze osoby. Ożywiająca się walka strajkowa dodawała im jednak po fabrykach otuchy i przysparzała siły. Odnajdywały się one wzajemnie i nawiązywały stopniowo stosunki w okręgach. Robota podziemna wskrzesła. W departamencie policji pisano później: „leninowcy, mający w Rosji po swej stronie przeważającą większość podziemnych organizacyj socjalno-demokratycznych, wydali na początku wojny w największych swych ośrodkach (jako to w Petersburgu, Moskwie, Charkowie, Kijowie, Tule, Kostromie, gubernji Władimirskiej, Samarze) znaczną ilość odezw rewolucyjnych, domagających się zaprzestania wojny, obalenia istniejącego rządu i zaprowadzenia republiki. Widomym wynikiem tej roboty były wszczynane przez robotników strejki i rozruchy”.
Tradycyjna rocznica pochodu: do pałacu Zimowego, która minęła niemal niepostrzeżenie roku poprzedniego, wywołuje 9-go stycznia 1916-go roku wielki strejk. Ruch strejkowy podwaja się w tym roku. Każdemu znaczniejszemu i uporczywemu strejkowi towarzyszą starcia z policją. Stosunek robotników do wojska jest demonstracyjnie przyjazny; ochrana niejednokrotnie stwierdza tę niepokojącą okoliczność.
Przemysł wojenny pęczniał, pochłaniając wszystkie zasoby dokoła siebie i podważając swe własne podstawy. Dziedziny wytwórczości pokojowej poczęły zamierać. Regulowanie gospodarstwa spełzło na niczem, mimo licznych planów. Biurokracja, niezdolna już do ujęcia sprawy w swe ręce, wobec oporu ze strony silnych komitetów przemysłu wojennego, nie godziła się równocześnie na obdarzenie burżuazji regulującą rolą. Chaos wzmagał się. Wykwalifikowanych robotników zastępowano niewykwalifikowanymi. Kopalnię węgla, zakłady przemysłowe i fabryki Polski zostały niebawem stracone: w ciągu pierwszego roku wojny odpadła blisko 1/5 sił przemysłowych kraju. Do 50% całej produkcji szło na potrzeby armji i wojny, w czem blisko 75% wytwarzanych w kraju tkanin. Przeciążone środki transportu nie mogły dostarczyć fabrykom niezbędnych ilości paliwa i surowców. Wojna, niedość że pochłaniała bieżący dochód narodowy, ale zabrała się na serjo do trwonienia kapitału zakładowego kraju.
Przemysłowcy stawali się coraz mniej ustępliwi względem robotników, rząd zaś, po dawnemu, odpowiadał na każdy strejk surowemi represjami. Wszystko to kierowało myśl robotników od szczegółów ku całości zagadnienia, od własnych spraw ekonomicznych ku polityce: „Musimy zastrejkować wszyscy jednocześnie”. W taki to sposób odrodziła się idea strejku powszechnego. Proces radykalizacji mas znalazł swe nader przekonywające odbicie w statystyce strejków. W roku 1915-ym w strejkach politycznych uczestniczy 2 ½ raza mniej robotników, niż w zatargach ekonomicznych, w roku 1910-ym — dwa razy mniej; przez pierwsze dwa miesiące roku 1917-go strejki polityczne ogarniają już sześć razy więcej robotników, aniżeli strejki ekonomiczne. Rolę Piotrogrodu określa jedna liczba: na miasto to przypada w latach wojny 72% strejkujących politycznie!
W ogniu walki spopiela się niejeden odwieczny artykuł wiary. Ochrana melduje „z goryczą”, iż gdyby reagowano w myśl wymogów prawa na „wszystkie wypadki zuchwałej i otwartej obrazy majestatu, liczba spraw, wytoczonych z artykułu 103-go, osiągnęłaby niebywałe rozmiary”. Świadomość mas pozostaje jednak wtyle za ich własnym ruchem. Straszliwy ucisk wojny i rozprzężenia przyśpiesza tak dalece proces walki, że najszersze rzesze robotników nie dążą do chwili przewrotu z wyzbyciem się wielu poglądów i przesądów, przyniesionych ze wsi, albo też zapożyczonych od drobnomieszczańskich rodzin w mieście. Zjawisko to wyciśnie swe piętno na pierwszych miesiącach rewolucji lutowej.
Ku końcowi roku 1916-go ceny skaczą wgórę. Do inflacji pieniądza i dezorganizacji transportu przyłącza się wyraźny brak towarów. Spożycie ludności zmniejszyło się w owym czasie więcej, niż o połowę. Krzywa ruchu robotniczego podnosi się gwałtownie wgórę. Począwszy od października rozpoczyna się okres decydującej walki, łączącej w jedną całość wszystkie odmiany niezadowolenia: Piotrogród nabiera rozpędu do lutowego skoku. Fala wieców toczy się przez fabryki. Tematy: aprowizacja, drożyzna, wojna, rząd. Bolszewicy rozpowszechniają swe ulotki. Zaczynają się strejki polityczne. Odbywają się zaimprowizowane demonstracje podczas opuszczania fabryk po pracy. Zdarzają się wypadki bratania się niektórych fabryk z żołnierzami. Wybucha burzliwy strejk na znak protestu przeciwko sądowi nad zrewoltowanymi majtkami floty bałtyckiej. Ambasador francuski zwraca uwagę premiera Stürmera na wypadek strzelania przez żołnierzy do policji. Stürmer uspakaja ambasadora: „wymiar kary będzie bezwzględny”. Znaczną ilość podlegających służbie wojskowej robotników zabiera się w listopadzie z fabryk piotrogrodzkich i wysyła na front. Rok kończy się wśród grzmotów i błyskawic.
Dyrektor departamentu policji, Wasiljew, dochodzi do wielce niepocieszających wniosków, porównywując sytuację z rokiem 1905-ym: „nastroje opozycyjne osiągają niebywałe wprost rozmiary, od jakich masy odległe były nawet w owym burzliwym okresie”. Wasiljew nie polega na garnizonach. Nawet strażnicy policyjni nie wzbudzają w nim całkowitego zaufania. Ochrana zawiadamia o wskrzeszeniu hasła strejku powszechnego i o grożącem odrodzeniu teroru. Powracający z pozycyj żołnierze i oficerowie powiadają o sytuacji ówczesnej: „Czegóż tu się gapić — trzeba się szybko załatwić z takim, a takim łajdakiem. Nie zastanawialibyśmy się długo gdybyśmy tu byli” i t. d.
Szlapnikow, członek centralnego komitetu bolszewików, były robotnik-metalowiec, opowiada o nerwowym nastroju, który opanował robotników w owe dni: „dosyć było czasami byle szmeru lub gwizdu, aby robotnicy przypuszczali, że jest to sygnał do wstrzymania pracy w przedsiębiorstwie”. Szczegół ten jest godzien uwagi, jako symptomat polityczny oraz jako rys psychologiczny: rewolucja tkwi już w nerwach ludzkich, zanim wyjdzie na ulicę.
Prowincja przechodzi przez takie same etapy, w wolniejszem tylko tempie. W miarę, jak ruch zyskuje na charakterze masowym i wzmaga się jego bojowość, punkt ciężkości przesuwa się od włókniarzy ku metalowcom, od strejków ekonomicznych ku politycznym, z prowincji ku Piotrogrodowi. Przez pierwsze dwa miesiące roku 1917-go w strejkach politycznych uczestniczy 575.000 robotników, których lwia część przypada na stolicę. W rocznicę krwawego 9-go stycznia strejkowało w stolicy 150.000 robotników, mimo że policja wyłapała w przeddzień wielu działaczów. Atmosfera jest bardzo naprężona, metalowcy kroczą na czele, robotnicy zdają sobie coraz bardziej sprawę, że niema już odwrotu. Każda fabryka wyłania czynny ośrodek, skupiający się przeważnie dokoła bolszewików. Strejki i wiece trwają nieustannie przez pierwsze dwa tygodnie lutego. W zakładach Putiłowskich 8-go tego miesiąca policję obrzucono „gradem odłamków żelaza i szlaki”. 14-go, w dzień otwarcia Dumy, strejkowało w Petersburgu około 90 tysięcy robotników. W Moskwie stanęło kilka przedsiębiorstw. 16-go władze postanowiły wprowadzić w Petersburgu kartki chlebowe. Inowacja ta wywołała nerwowy nastrój. 19-go przed sklepami żywnościowemi zebrały się tłumy, składające się przeważnie z kobiet, domagających się chleba. W niektórych dzielnicach miasta zdemolowano nazajutrz sklepy z pieczywem. Były to już błyskawice, zwiastujące powstanie, które wybuchło po kilku dniach.
***
Źródło męstwa rewolucyjnego proletarjatu rosyjskiego znajdowało się nietylko w nim samym, lecz również i poza jego własnym obrębem. Już sam fakt, że robotnicy stanowili mniejszość narodu, świadczy o tem, iż proletarjat nie potrafiłby nadać swej walce takiego rozmachu, ani, tem bardziej, stanąć na czele państwa, gdyby nie znalazł silnego oparcia w szerokich warstwach ludu. Oparcie to zjednała mu sprawa rolna.
Spóźnione i połowiczne wyzwolenie chłopów w roku 1861-ym zastało gospodarstwo rolne na takim samym niemal poziomie, na jakim znajdowało się ono przed dwustu laty. Zachowanie dawnego, okradzionego podczas reformy, funduszu gruntów gminnych, zaostrzyło automatycznie (zwłaszcza wobec archaicznych sposobów uprawy) kryzys przeludnienia wsi, który był jednocześnie kryzysem systemu trójpolowego. Włościaństwo czuło, że wpadło w potrzask, zwłaszcza gdy się zważy, iż proces nie dokonywał się w wieku XVII-ym, lecz w XIX-ym, a więc w warunkach zaawansowanego gospodarstwa pieniężnego, stawiającego wobec drewnianej sochy wymagania, którymby może traktor potrafił sprostać. I tutaj również widzimy wzajemne zbliżenie się rozmaitych szczebli procesu historycznego oraz nadzwyczajne zaostrzenie przeciwieństw, jako jego wynik.
Pełni erudycji agronomowie i ekonomiści nauczali, że ziemi byłoby poddostatkiem, gdyby stosowano racjonalną uprawę, proponowali więc chłopu, aby dokonał skoku na wyższy szczebel techniki i kultury, nie tykając ani obszarnika, ani policjanta, ani cara. Ale wiadomo przecież, że nie było jeszcze takiego ustroju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinie nadwyraz zachowawczego rolnictwa, któryby znikł ze sceny, nie wyczerpawszy swych wszystkich, możliwości. Zanimby chłop doszedł do wniosku, że musi przejść do intensywniejszej kultury gospodarczej, musiałby dokonać uprzednio ostatniej próby rozszerzenia swej trójpolówki. Ale próba taka byłaby snać możliwa jedynie na rachunek gruntów, nie należących do włościan. Chłop, duszący się na swym skrawku ziemi, uginający się pod śrubą fiskalną i smagany biczem rynku, musiał niechybnie dążyć do ostatecznego porachunku z obszarnikami.
Ogólną ilość gruntów użytecznych szacowano w obrębie Rosji Europejskiej w przeddzień pierwszej rewolucji na 280 miljonów dziesięcin. Grunta gminne i wydzielone stanowiły około 140 miljonów, grunta koronne — 5 miljonów z górą, grunta kościelne i klasztorne — około dwu i pół miljonów dziesięcin. Na blisko 30.000 wielkich posiadaczy, z których każdy miał ponad 500 dziesięcin, przypadało z ogólnej ilości gruntów ziemiańskich 70 miljonów dziesięcin, a więc ilość, jaka należała w przybliżeniu do dziesięciu miljonów rodzin włościańskich. Powyższa statystyka gruntów zawierała w sobie gotowy program wojny chłopskiej.
Likwidacja ziemiaństwa nie powiodła się podczas pierwszej rewolucji. Włościaństwo powstało nie w całej swej masie, ruch na wsi nie wypadł jednocześnie z ruchem miejskim, armja składająca się z chłopów, wahała się, aby wreszcie wyłonić ze siebie siły, wystarczające do zdławienia robotników. Skoro Siemionowski pułk gwardji uporał się z powstaniem moskiewskiem, monarchja porzuciła wszelką myśl zarówno o obcięciu ziemi obszarnikom, jak i o obcięciu swych praw absolutnych.
Zwyciężona rewolucja nie minęła jednak na wsi bez śladu. Rząd zniósł dawne spłaty z tytułu wykupu gruntów i umożliwił: zwiększenie ruchu przesiedleńczego na Syberję. Przerażeni obszarnicy przystali na znaczne ustępstwa w zakresie tenuty dzierżawnej i, co więcej, rozpoczęli śpieszną wyprzedaż swych latyfundjów. Z tych zdobyczy rewolucji korzystali z powodzeniem najzamożniejsi chłopi, mogący dzierżawić i nabywać grunta ziemiańskie.
Wyodrębnieniu z pośród włościaństwa fermerów o nastawieniu kapitalistycznem poczęła dopiero naprawdę sprzyjać ustawa z dnia 9-go listopada 1906-go roku, owa najważniejsza reforma zwycięskiej kontrrewolucji. Ustawa ta odegrała rolę kapitalistycznej maszyny piekielnej, wymierzonej we wspólne władanie ziemią przez gminę, zezwalała bowiem nieznacznej nawet mniejszości włościan w każdej gminie na wykrawanie, wbrew woli większości, samodzielnych kawałków ze wspólnych gruntów gminy. Prezes rady ministrów, Stołypin, określił istotę nowej polityki rządowej w sprawie włościańskiej, jako „stawkę na silnych”. Miało to oznaczać, że rząd zamierza popchnąć górną warstwę chłopstwa do zajęcia wspólnych gruntów gminnych w drodze skupu „wyzwolonych” odcinków i stworzyć z nowych fermerów kapitalistycznych podporę istniejącego ustroju. Sformułowanie zadania było rzeczą łatwiejszą od jego rozwiązania. Kontrrewolucja musiała właśnie skręcić sobie kark na oszukańczej próbie zastąpienia sprawy chłopskiej przez sprawę bogaczy wiejskich.
Do 1-go stycznia 1916-go roku dwa i pół miljona gospodarzy przejęło 17 miljonów dziesięcin na osobistą własność. Inne dwa miljony gospodarzy żądały dla siebie wyodrębnienia 14 miljonów dziesięcin. Miało to pozory wielkiego sukcesu, osiągniętego przez reformę. Ale większość wyodrębnionych gospodarstw była zupełnie niezdolna do życia i stanowiła zaledwie materjał doboru naturalnego. Podczas gdy najzacofańsi ziemianie i drobni włościanie sprzedawali śpiesznie pierwsi — swe latyfundja, drudzy — swe skrawki gruntu, w charakterze nabywcy występowała przeważnie nowa burżuazja włościańska. Gospodarstwo rolne wkroczyło w okres niewątpliwie pomyślnej koniunktury kapitalistycznej. Wywóz artykułów rolnych z Rosji wzmógł się w ciągu pięciu lat (1908 — 1912) z 1 miljarda rubli do półtora miljarda. Miało to taki sens: szerokie rzesze włościaństwa ulegały proletaryzacji, górna zaś warstwa wsi wyrzucała na rynek coraz większe ilości zboża.
Miejsce przymusowej więzi wspólnoty gminnej zajmuje wśród włościan rozwijająca się szybko dobrowolna spółdzielczość, która w ciągu kilku lat zdołała puścić na wsi dość głębokie korzenie, stając się odrazu przedmiotem liberalnej i demokratycznej idealizacji. Realną siłę w spółdzielczości mieli jednak tylko bogaci chłopi, którym właśnie ruch ten przynosił korzyści. Inteligencja ludowcowa, ześrodkowawszy w kooperacji włościańskiej swe główne siły, skierowała wreszcie swe umiłowanie ludu na solidne tory mieszczańskie. W ten sposób odbywały się, w szczególności, przygotowania do zawarcia bloku przez „antykapitalistyczną” partję eserowców z kapitalistyczną par excellence partją kadetów.
Liberalizm, zachowując pozory opozycji wobec polityki rolnej reakcji, spoglądał wszelako, pełen nadziei, na kapitalistyczne niszczenie wspólnoty gminnej. „Na wsi powstaje potężna drobna burżuazja, — pisał liberalny książę Trubeckoj, — daleka całą swą istotą i strukturą zarówno od ideałów zjednoczonej szlachty, jak i od marzeń socjalistycznych”.
Ale wspaniały ten medal miał też i swą odwrotną stronę. Od wspólnoty gminnej odchodziła nietylko „potężna drobna burżuazja”, lecz i żywioły, stanowiące wobec niej przeciwległy biegun. Liczba włościan, którzy sprzedali swe niezdolne do życia przydziały, wzrosła na początku wojny do miljona, co równało się nie mniej, niż pięciu miljonom sproletaryzowanej ludności. Miljony chłopów-pauprów, którym nie pozostawało nic innego, jak trzymanie się swych głodowych przydziałów, stanowiły również poważny materjał wybuchowy. W środowisku włościańskiem widzimy więc odbicie tych samych sprzeczności, które już w zaraniu poderwały w Rosji globalny rozwój społeczeństwa burżuazyjnego. Nowa burżuazja wiejska, mająca stać się podporą starszych i potężniejszych posiadaczy, zajęła wobec szerokich rzesz włościaństwa równie wrogą pozycję, jaką starzy posiadacze zajmowali wobec całego narodu.. Burżuazja chłopska, aby stać się podporą ustroju, wymagała sama silnej ręki do utrzymania się na zdobytych pozycjach. Nic więc dziwnego, że w tych warunkach kwestja rolna wcale nie traciła na swej ostrości we wszystkich Dumach Państwowych. Odczuwano powszechnie, że ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane. Poseł chłopski, Pietriczenko, oświadczył pewnego razu z mównicy dumskiej: „Żebyście nie wiem jak długo perorowali, to jednak nie uda wam się stworzyć nowej kuli ziemskiej. Trudno i darmo, trzeba więc będzie oddać nam tę ziemię”. Chłop ten nie był ani bolszewikiem, ani eserowcem, lecz posłem prawicowym, monarchistą.
Ruch rolny, który, podobnie jak i walka strejkowa robotników, osłabł w końcu 1907-go roku, odradza się częściowo począwszy od roku 1908-go i wzmaga w ciągu lat następnych. Walka przenosi się, coprawda, w znacznym stopniu na wewnętrzny teren gminny: na tem też właśnie polegało polityczne wyrachowanie reakcji. Przy podziale wspólnych gruntów wynikają nieraz zatargi zbrojne pomiędzy chłopami. Ale nie ustaje też walka z ziemianami. Chłopi podpalają gorliwie dwory szlacheckie, zbiory, słomę, zahaczając po drodze i o tych chłopów, którzy wbrew woli gminiaków wyodrębnili swe grunta ze wspólnoty.
W takim oto stanie znajdowało się włościaństwo, gdy je zaskoczyła wojna. Rząd uprowadził ze wsi 10 miljonów bezmała rąk roboczych i blisko 2 miljony koni. Słabe gospodarstwa osłabły jeszcze bardziej. Liczba chłopów, nie mających zboża na zasiewy, wzmogła się. Ale i średnie włościaństwo podupadło w drugim roku wojny. Wrogi stosunek włościan do wojny zaostrzał się z miesiąca na miesiąc. Piotrogrodzki zarząd żandarmerji meldował w październiku 1916-go roku, że wieś nie wierzy już nawet w pomyślne zakończenie wojny: według opinji agentów ubezpieczeniowych, nauczycieli, handlujących i t. p. „nikt nie może się już doczekać końca tej przeklętej wojny”... Co więcej: „wszędzie roztrząsa się sprawy polityczne, zapadają uchwały, skierowane przeciwko ziemianom i kupcom, zakłada się zalążki rozmaitych organizacyj... Ośrodka skupiającego niema jeszcze narazie, ale należy się spodziewać, że chłopi zjednoczą się poprzez spółdzielnie, wyrastające w całej Rosji, jak grzyby po deszczu”. Coś-niecoś zostało tu wyolbrzymione, gdzie-niegdzie żandarm zagalopował się, lecz zasadnicza myśl jest niewątpliwie słuszna.
Klasy posiadające musiały wiedzieć, że wieś zażąda rozrachunku, lecz odpędzały od siebie niewesołe myśli w przypuszczeniu, że uda im się jakoś wykręcić. Ciekawski ambasador francuski Paléologue, rozmawiał na ten temat podczas wojny z byłym ministrem rolnictwa, Kriwoszeinem, z byłym premjerem Kokowcowem, z wielkim obszarnikiem, hrabią Bobrinskim, z przewodniczącym Dumy Państwowej, Rodzianką, z wielkim przemysłowcem Putiłowem i z innemi znakomitemi osobistościami. Dowiedział się od nich, że urzeczywistnienie radykalnej reformy rolnej wymagałoby stałej pracy 300.000nej armii mierników w ciągu 15 lat przynajmniej; ponieważ jednak liczba gospodarstw powinnaby osiągnąć w tym samym czasie 30 miljonów, przeto wszystkie przedwstępne wyliczenia nie odpowiadałyby już rzeczywistości. Reforma rolna równała się więc, zdaniem obszarników, dostojników i bankierów, kwadraturze koła. Nie mamy potrzeby nadmieniać, że podobna skrupulatność matematyczna była chłopu zupełnie obca. Ten uważał, że przedewszystkiem trzeba wykurzyć dziedzica, a potem już się zobaczy.
Jeżeli wieś, mimo to, zachowywała przez czas wojny względny spokój, to tylko dlatego, że czynne jej żywioły znajdowały się na froncie. Żołnierze nie zapominali o ziemi, w tych, przynajmniej, chwilach, kiedy nie myśleli o śmierci; chłopskie myśli o przyszłości nasiąkały w okopach zapachem prochu. A jednak chłopi, nawet posiadający umiejętność obchodzenia się z bronią, nigdy nie dokonaliby o własnych siłach rolniczo-demokratycznej, czyli swej własnej, rewolucji. Potrzeba im było kierownictwa. Po raz pierwszy w dziejach świata chłop znalazł sobie wodza w osobie robotnika. Na tem polega podstawowa i najistotniejsza cecha rewolucji rosyjskiej, odróżniająca ją od wszystkich wcześniejszych rewolucyj.
Pańszczyźniana zawisłość chłopa znikła faktycznie w Anglji już w końcu XIV-go stulecia, a więc o dwa stulecia przed jej powstaniem w Rosji i o 4½ stulecia przed jej zniesieniem. Wywłaszczenie gruntów włościańskich ciągnie się w Anglji, poprzez reformację i dwie rewolucje, aż do XIX-go stulecia. Rozwój kapitalistyczny, nie forsowany wpływami zewnętrznemi, miał przeto czasu poddostatkiem, aby dokonać likwidacji samodzielnego włościaństwa, zanim jeszcze proletarjat ocknął się do życia politycznego.
Walka z absolutyzmem królewskim, arystokracją i książętami kościoła zmusiła we Francji rozmaite warstwy burżuazji do dokonania w końcu XVIII-go wieku radykalnej rewolucji agrarnej, podzielonej na kilka etapów. Samodzielne włościaństwo stało się po rewolucji podporą ustroju burżuazyjnego i dopomogło burżuazji w roku 1871-ym do załatwienia się z komuną paryską.
Burżuazja w Niemczech okazała się niezdolna do rewolucyjnego rozwiązania kwestji rolnej i w roku 1848-ym tak samo wydała chłopów na łup obszarników, jak Luter wydał ich przed trzema zgórą wiekami podczas wojny chłopskiej, na łup książąt. Proletarjat niemiecki, z drugiej strony, był w połowie XIX-go stulecia zbyt jeszcze słaby, aby objąć dowództwo nad włościanami. Rozwój kapitalistyczny Niemiec uzyskał dzięki temu, nie tak przewlekły wprawdzie, jak w Anglji, ale wystarczający bądź co bądź termin, aby podporządkować sobie gospodarstwo rolne w takim stanie, w jakim ono wyszło z niedokończonej rewolucji burżuazyjnej.
Reformy włościańskiej r. 1861-go dokonała w Rosji monarchja szlachecka i urzędnicza, znajdująca się pod presją wymagań społeczeństwa burżuazyjnego. Burżuazję cechowała w tym okresie zupełna niemoc polityczna. Emencypacja włościaństwa miała taki charakter, że forsowne przekształcenie kraju na modłę kapitalistyczną musiało nieuchronnie uczynić z problematu rolnego problemat rewolucji. Poszczególni przedstawiciele burżuazji rosyjskiej oddawali się marzeniom o rozwoju agrarnym według typu francuskiego, bądź duńskiego, bądź amerykańskiego, jakiego się chce wreszcie, byle nie rosyjskiego. Nie przyszło im wszakże na myśl, że trzebaby było przeflancować zawczasu na grunt rosyjski historię Francji lub też amerykański ustrój społeczny. Inteligencja demokratyczna, mimo swej przeszłości rewolucyjnej, nie poszła w decydującej chwili wraz ze wsią rewolucyjną, lecz znalazła się w obozie burżuazji liberalrej i ziemian. Jedynie klasa robotnicza mogła w tych warunkach stanąć na czele rewolucji chłopskiej.
Prawo skombinowanego rozwoju krajów spóźnionych zarysowuje się tutaj w najdoskonalszej swej postaci, — o ile chodzi o przykład swoistego skojarzenia pierwiastków zacofania rozwojowego z najświeższemi czynnikami, — dając nam jednocześnie klucz do rozwiązania największej zagadki rewolucji rosyjskiej. Gdyby kwestja rolna, jako spuścizna po barbarzyństwie dawnych dziejów Rosji, została rozwiązana przez burżuazję, gdyby kwestja ta mogła być rozwiązana przez burżuazję, proletarjat rosyjski nigdyby nie uzyskał władzy w roku 1917-ym. Aby państwo sowieckie mogło stać się ciałem, trzeba było zbliżenia się wzajemnego i dyfuzji dwóch czynników zupełnie odmiennego pokroju historycznego: wojny chłopskiej, a więc ruchu, cechującego zaranie rozwoju burżuazyjnego, oraz powstania proletarjatu, znamionującego zmierzch społeczeństwa burżuazyjnego. Stanowi to treść istotną roku 1917-go.
CAR I CAROWA
Książka ta nie zawiera wcale oderwanych dociekań psychologicznych, któremi obecnie usiłuje się częstokroć zastąpić analizę społeczną i historyczną. W polu naszego widzenia znajdują się przedewszystkiem potężne czynniki rozwoju dziejowego o charakterze ponadosobowym. Monarchja jest jednym z tych czynników. Związana jest z pierwiastkiem osobowym mocą swej naczelnej zasady. Okoliczność ta, sama przez się, usprawiedliwia zainteresowanie się osobą monarchy, którego przebieg wydarzeń postawił twarz w twarz z rewolucją. Spodziewamy się, że w dalszym ciągu naszej pracy uda nam się, oprócz tego, częściowo chociażby wskazać czytelnikowi, gdzie mianowicie w osobowości kończy się pierwiastek osobowy — kończy się nieraz znacznie bliżej, aniżeliby to się mogło zdawać, — oraz jak często pewna „cecha charakterystyczna”, właściwa danej osobie, stanowi jedynie indywidualną odmianę jakichś praw ogólnych wyższego porządku.
Mikołaj II odziedziczył po swych przodkach nie samo tylko wielkie imperium, lecz również i rewolucję. Nie zostawili mu jednak w spuściznie ani jednej zalety, któraby go czyniła zdatnym do rządzenia imperjum, nawet gubernią lub chociażby powiatem. Falom dziejowym, które wzbierały coraz wyżej u bram pałacu, ostatni Romanow przeciwstawiał tępą obojętność: mogłoby się zdawać, że między świadomością jego a współczesną mu epoką stanęła przezroczysta, ale zupełnie nieprzenikliwa przegroda.
Osoby, zbliżone do cara, przypominały sobie nieraz po przewrocie, jak to w najtragiczniejszych chwilach panowania, w czasie kapitulacji Portu Artura i zatopienia floty pod Cuszimą, albo też o dziesięć lat później, podczas odwrotu wojsk rosyjskich z Galicji, lub też jeszcze o dwa lata później, w wigilję abdykacji, kiedy całe otoczenie cara było przygnębione, zalęknione, wstrząśnięte do głębi, spokój zachowywał jeden tylko Mikołaj. Po dawnemu dowiadywał się, jaką liczbę wiorst przejechał, podróżując po Rosji, przypominał sobie rozmaite epizody dawnych polowań, anegdoty ze spotkań oficjalnych i wogóle interesował się drobiazgami swojej potocznej egzystencji, podczas gdy nad głową jego grzmiały pioruny i migotały błyskawice. „Czem to wytłumaczyć,—zadawał sobie pytanie jeden z należących do świty generałów — czy jest to wielkie, niewiarogodne opanowanie, osiągnięte przez wychowanie, wiara w boską predestynację wydarzeń, czy też brak świadomości?” Odpowiedź tkwi już napoły w samem pytaniu. Tak zwanej „układności cara”, jego zdolności panowania nad sobą w najkrytyczniejszych okolicznościach nie można kłaść na karb samej tylko zewnętrznej tresury: istotną przyczyną była wewnętrzna obojętność, ubóstwo sił duchowych, słabość woli. Maska obojętności, którą w pewnych sferach nazywają układnością, czy też dobrem wychowaniem, stanowiła u Mikołaja w sposób naturalny jedną całość z jego prawdziwem obliczem.
Dziennik cara jest dokumentem, mającym większą wartość od zeznań wszelkich świadków: z dnia na dzień, z roku na rok powtarzają się na jego stronicach zwierzenia, przygnębiające swą wewnętrzną pustką. „Spacerowałem długo i zabiłem dwie wrony. Piłem herbatę przy dziennem świetle”. Spacer pieszo, przejażdżka łódką. A potem znów wrony i znów herbata. Wszystko z pogranicza fizjologii. Wzmianki o obrzędach cerkiewnych utrzymane są w takim samym tonie, co i wzmianki o libacjach.
W chwilach, poprzedzających otwarcie Dumy Państwowej, kiedy całem państwem wstrząsały drgawki konwulsyjne, Mikołaj pisał w swym dzienniku: „14 kwietnia. Spacerowałem w cienkiej koszulce i po raz pierwszy jeździłem bajdarką. Piłem herbatę na balkonie. Stana jadła obiad i jeździła razem z nami. Czytałem.” Ani jednego słowa o treści lektury: sentymentalna powieść angielska, czy też raport departamentu policji? „15 kwietnia. Przyjąłem dymisję Wittego. Jedliśmy obiad z Marie i Dymitrem. Odwieźliśmy ich do pałacu”.
W dniu powzięcia decyzji o rozwiązaniu Dumy, kiedy zarówno dostojne, jak i liberalne sfery doświadczały paroksyzmów strachu, car pisał w swym dzienniku: „7 lipca. Piątek. Ranek miałem bardzo zajęty. Spóźniliśmy się o pół godziny na śniadanie, wydane dla oficerów... Przeszła burza i było bardzo duszno. Spacerowaliśmy razem. Przyjąłem Goriemykina — podpisałem ukaz o rozwiązaniu Dumy! Jedliśmy obiad u Olgi i Pieti. Czytałem przez cały wieczór”. Wykrzyknik w związku z mającem nastąpić rozwiązaniem Dumy jest najwyższym wyrazem jego wzburzonych uczuć.
Posłowie rozpędzonej Dumy wezwali lud, aby zaprzestał płacić podatki i nie stawiał się do służby wojskowej. Nastąpił szereg buntów wojskowych: w Sweaborgu, Kronsztacie, na okrętach, w poszczególnych formacjach; wznowiono, w niebywałych dotychczas rozmiarach, teror rewolucyjny, stosowany wobec dygnitarzy. Car pisze: „9 lipca. Niedziela. Dokonało się! Dziś zamknięto Dumę. Przy śniadaniu, po mszy, wiele osób miało niewyraźne miny... Pogoda była piękna. Podczas spaceru spotkaliśmy wuja Miszę, który wczoraj przeniósł się z Gatczyny. Przed obiadem i przez cały wieczór pracowałem spokojnie. Jeździłem bajdarką". Podaje, że jeździł właśnie bajdarką, ale niema mowy o tem, nad c z e m pracował. I tak wciąż.
Car pisze dalej w owe przełomowe dni: „14 lipca. Ubrałem się i pojechałem na rowerze do kąpieli, gdzie z rozkoszą wykąpałem się w morzu”. „15 lipca. Wykąpałem się dwa razy. Było bardzo gorąco. Jedliśmy obiad we dwoje. Przeciągnęła burza”. „19 lipca. Kąpałem się zrana. Przyjmowaliśmy na fermie. Wuj Włodzimierz i Czagin byli na śniadaniu”. Powstania i eksplozje dynamitowe musnęła zlekka jedyna uwaga: „Przyjemne zdarzenia!”', uderzająca swą nikczemną obojętnością, nie mogącą się nawet wznieść do poziomu świadomego cynizmu.
„Zrana o godzinie 9 i pół pojechaliśmy do Kaspijskiego pułku... Spacerowałem dłuższy czas. Pogoda była cudowna. Kąpałem się w morzu. Po herbacie przyjąłem Lwowa i Guczkowa”. Żadnej wzmianki o tem, że tak niezwykłą audiencję, udzieloną dwum liberałom, wywołała próba Stołypina włączenia do swego ministerstwa polityków opozycyjnych. Książę Lwow, przyszły premjer Rządu Tymczasowego, tak opowiadał podówczas o swej audjencji u cara: „Spodziewałem się, że zobaczę cesarza złamanego nieszczęściem, gdy tymczasem wyszedł do nas jakiś wesoły, pewny siebie pasażer w malinowej koszuli”.
Horyzont cara nie był rozleglejszy od horyzontu małego urzędniczyny policyjnego, z tą wszakże różnicą, że ten ostatni musi mieć jednak większe poczucie rzeczywistości i jest w znacznie mniejszym stopniu obciążony balastem przesądów. Jedynem pismem, które Mikołaj czytywał w ciągu szeregu lat i z którego zapożyczał swoje idee, był tygodnik, wydawany za pieniądze rządowe przez księcia Mieszczerskiego, nikczemnego, sprzedajnego, pogardzanego nawet przez ludzi swego otoczenia, dziennikarza reakcyjnych klik biurokratycznych. Car zachował swój horyzont w tej samej skali poprzez okres dwóch wojen i dwóch rewolucyj: pomiędzy jego świadomością a wydarzeniami wznosił się zawsze nieprzenikliwy mur obojętności.
Mikołaja nie bez powodu uważano za fatalistę. Należy tylko dodać, że fatalizm jego był czemś wręcz przeciwstawnem do wiary we własną „gwiazdę”. Mikołaj przeciwnie, sam miał siebie za pechowca. Fatalizm jego był jeno postacią biernej samoobrony przed biegiem rozwoju dziejowego i szedł w parze z samowolą, drobnostkową w swych założeniach psychologicznych, lecz straszliwą w swych skutkach.
„Tak chcę i dlatego tak być musi, — pisze hrabia Witte. — Dewiza ta znajdowała swój wyraz we wszystkich czynach tego słabego władcy, który jedynie przez słabość czynił wszystko to, co charakteryzowało jego panowanie, — ustawiczny rozlew mniej lub bardziej niewinnej krwi i to przeważnie bez wszelkiego celu...”
Mikołaja porównywano czasami z jego napoły obłąkanym prapradziadem Pawłem, uduszonym przez kamarylę za zgodą własnego syna, Aleksandra „błogosławionego”. Obydwóch tych członków rodu Romanowów zbliża do siebie w istocie nieufność, żywiona do wszystkich, a wynikająca z braku zaufania do siebie samego, podejrzliwość nicości, obdarzonej potężną władzą, poczucie opuszczenia, możnaby rzec, świadomość ukoronowanego parjasa. Ale Paweł jest bez porównania barwniejszy, w jego szaleństwach znajdujemy pierwiastek fantazji, aczkolwiek niepoczytalnej. Potomka zaś jego cechuje szarzyzna, brak jakichkolwiek jaskrawszych rysów.
Mikołaj był nietylko niestały, ale też i wiarołomny. Pochlebcy nazywali go „charmeur'em", czarującym, za jego łagodne obchodzenie się z dworakami. Ale car był szczególnie uprzejmy właśnie dla tych dygnitarzy, których chciał się pozbyć: minister, nadmiernie oczarowany przyjęciem, znajdował u siebie w domu pismo, zawierające dymisję. Była to poniekąd zemsta za własną nicość.
Mikołaj odwracał się z niechęcią od każdego, kto coś znaczył i posiadał talent. Czuł się dobrze tylko w otoczeniu ludzi zupełnie nieudolnych i nie grzeszących nadmiarem rozumu, świętoszków, ramolów, na których mógł nie spoglądać zdołu do góry. Posiadał miłość własną, nawet dość wyrafinowaną, lecz bierną, bez źdźbła inicjatywy, zazdrosną i jedynie obronną. Dobierał sobie ministrów w myśl zasady ustawicznego obniżania poziomu. Ludzi, obdarzonych rozumem i charakterem, powoływał tylko w ostateczności, gdy już nie było innego wyjścia, tak samo, jak się wzywa chirurga, aby ratować życie. W ten sposób powołał Wittego, a później Stołypina. Car traktował obydwóch ze źle ukrywaną nieprzyjaźnią. Gdy tylko krytyczna sytuacja mijała, śpiesznie pozbywał się doradców,którzy nazbyt wybujali ponad jego poziom. Doboru takiego dokonywał systematycznie, to też przewodniczący ostatniej Dumy, Rodzianko, dnia 7-go stycznia 1917-go roku, gdy rewolucja pukała już do drzwi, zdobył się na odwagę powiedzenia carowi: „Dokoła was, Najjaśniejszy Panie, niema już ani jednego uczciwego człowieka, któremu możnaby zaufać: lepsi odeszli już, albo ich usunięto, pozostali jedynie ludzie, nie cieszący się dobrą opinią”.
Wszystkie usiłowania burżuazji liberalnej, zmierzające do osiągnięcia porozumienia z dworem, nie prowadziły do niczego. Niezmordowany i głośny Rodzianko próbował swemi sprawozdaniami wyrwać cara z odrętwienia. Ale nadaremnie! Car milczał w odpowiedzi już nietylko na przytaczane argumenty, ale nawet na impertynencje, przygotowując pocichu rozwiązanie Dumy. Wielki książę Dymitr, dawny ulubieniec cara, w przyszłości jeden z uczestników zabójstwa Rasputina, skarżył się swemu wspólnikowi, księciu Jusupowowi, że obserwuje w kwaterze głównej, jak car z dnia na dzień staje się coraz bardziej obojętny na wszystko, co go otacza. Zdaniem Dymitra, cara spajano systematycznie jakimś narkotykiem, osłabiającym jego władze duchowe. „Krążą pogłoski, — pisze zkolei liberalny historyk Milukow, — że stan apatji umysłowej i moralnej, w jakim car się znajduje, jest skutkiem nadmiernego używania alkoholu”. Wszystko to było wymysłem lub przesadą. Uciekanie się do narkotyków było dla cara zbyteczne: zabójczy „napój” miał we krwi. Zewnętrzne objawy indolencji cara występowały jedynie ze szczególną jaskrawością na tle wielkich wydarzeń wojny i kryzysu wewnętrznego, który doprowadził do rewolucji. Z Rasputina był dobry psycholog, mawiał więc zwięźle, że carowi „brak czegoś w środku”.
Ten szary, zrównoważony i „dobrze wychowany” człowiek był okrutnikiem. Nie było to czynne, zmierzające do osiągnięcia historycznych celów okrucieństwo Iwana Groźnego lub Piotra, — bo i cóż Mikołaj II ma z nimi wspólnego? — lecz tchórzliwe okrucieństwo ostatniego dynasty, którego przeraża własny niechybny los. Jeszcze w zaraniu swego panowania Mikołaj chwalił „zuchów-fanagoryjczyków” za rozstrzeliwanie robotników. Zawsze „czytał z zadowoleniem” o tem, jak smagano nahajkami „ostrzyżone” studentki lub o tem, jak podczas pogromów żydowskich rozbijano czaszki bezbronnym ludziom. Wyklęty ten monarcha miał szczery pociąg do wyrzutków społeczeństwa, do czarnosecinnych uczestników pogromów. Niedość, że wynagradzał ich hojnie ze skarbu państwa, ale lubił gawędzić z nimi o ich wyczynach; chętnie też ułaskawiał czarnosecińców, gdy przypadkiem któregoś z nich przyłapano na zabójstwie tego lub owego opozycyjnego posła. Witte, który stał na czele rządu w czasie uśmierzania pierwszej rewolucji, pisał w swoich pamiętnikach: „Najjaśniejszy Pan aprobował bezcelowe w swem okrucieństwie wybryki dowódców oddziałów karnych, gdy się o tych wybrykach dowiadywał, i sprawców ich brał zazwyczaj w obronę”. W odpowiedzi na żądanie generał-gubernatora kraju nadbałtyckiego, aby poskromiono niejakiego kapitana Richtera, który „tracił ludzi według swego widzimisię bez sądu i to w dodatku osoby, nie okazujące sprzeciwu”, car napisał na memorjale: „To ci dopiero zuch!” Tego rodzaju zachęty napotykamy niezliczoną ilość razy. Ten charmeur, pozbawiony woli, celu, wyobraźni, był straszliwszy od wszystkich tyranów dziejów starożytnych i nowożytnych.
Car znajdował się pod ogromnym wpływem carowej, który wzrastał z biegiem lat i wraz z piętrzącemi się trudnościami. Stanowili razem pewną całość. Zespolenie to świadczy samo przez się, że pierwiastek indywidualny uzupełnia się, pod naciskiem okoliczności, przez pierwiastek zbiorowości. Ale musimy jeszcze powiedzieć coś-niecoś i o carowej.
Maurice Paléologue, były ambasador francuski w Piotrogrodzie podczas wojny, wyrafinowany psycholog do użytku członków Akademji Francuskiej tudzież paryskich konsjerżek, daje nam starannie wylizany portret ostatniej carowej: „Niepokój wewnętrzny, nieustanny stygmat smutku, tęsknota bez granic, następujące po sobie przypływy i odpływy energji, nękające myśli o zaświatach, zabobonność — czyż wszystkie te cechy, występujące tak jaskrawo u Najjaśniejszej Pani, nie są rysami charakterystycznemi ludu rosyjskiego?” Choć może się to wydać dziwne, w tem mdłem kłamstwie tkwi szczypta prawdy. Snać nie bez słuszności rosyjski satyryk Sałtykow nazywał ministrów i gubernatorów, powołanych z pośród baronów nadbałtyckich, „Niemcami o duszy rosyjskiej”: nie ulega żadnej wątpliwości, że właśnie cudzoziemcy, nie mający żadnej łączności z narodem, produkowali najczystszą kulturę „rdzennie rosyjskiego” administratora.
Ale czemu to jednak przypisać, że lud pałał otwartą nienawiścią do carowej, która (według Paléologue'a) tak doskonale zaszczepiła sobie jego duszę? Odpowiedź na to jest bardzo prosta: aby usprawiedliwić swe nowe stanowisko, owa Niemka asymilowała z zimną pasją wszystkie tradycje i nakazy średniowiecza rosyjskiego, tego najuboższego i najprymitywniejszego średniowiecza; czyniła to w okresie, gdy lud rosyjski nie szczędził wysiłków, aby wyzwolić się z łańcuchów swego średniowiecznego barbarzyństwa. Tę księżniczkę Heską dosłownie opanował demon absolutyzmu: wydostawszy się ze swego partykularza na wyżyny bizantyńskiego despotyzmu, nie chciała ich za żadną cenę opuścić. W religji prawosławnej znalazła mistykę i magję, doskonale przystosowaną do jej nowych losów. Wiara jej w swe powołanie stawała się tem bardziej niezłomna, im bardziej obnażała się cała ohyda starego ustroju. Obdarzona silnym charakterem i zdolnością oddawania się oschłej, zimnej egzaltacji, carowa uzupełniała pozbawionego woli cara, panując nad nim niepodzielnie.
Dnia 17-go marca 1916-go roku, to jest na rok przed wybuchem rewolucji, gdy znękany kraj wił się już pod ciosami porażek i rozstroju wewnętrznego, carowa pisała do męża, znajdującego się w kwaterze głównej: „...Nie powinieneś robić ustępstw, powoływać odpowiedzialnego ministerstwa i t. d. — tego wszystkiego, czego o n i się domagają. Powinna to być Twoja wojna i Twój pokój i zasługa Twoja i naszej ojczyzny, ale w każdym razie nie Dumy. Nie mają oni prawa do powiedzenia chociażby jednego słowa w tych sprawach”. Zawszeć był to pewien całkowity program, który stale brał górę nad wiecznemi wahaniami cara.
Gdy Mikołaj udał się do armji czynnej w charakterze fikcyjnego wodza naczelnego, carowa poczęła otwarcie rządzić sprawami wewnętrznemi państwa. Ministrowie zdawali jej sprawę ze swych czynności, niby regentce. Sprzysiężyła się ze ścisłą kamarylą przeciwko Dumie, ministrom, przeciwko generałom głównej kwatery, przeciwko całemu światu, a poczęści nawet i przeciwko carowi. Dnia 6-go grudnia 1916-go roku carowa pisała do cara: „...powiedziałeś kiedyś, że chcesz zatrzymać Protopopowa; jak on (premier Trepow) śmie sprzeciwiać się Tobie, — walnij pięścią w stół, nie ustępuj, bądź gospodarzem, słuchaj się Twojej stanowczej żoneczki i naszego Przyjaciela, wierz nam”. I znów po upływie trzech dni: „Wiesz przecież, że masz rację, noś głowę wysoko, rozkaż Trepowowi, aby z nim pracował... — uderz pięścią w stół”. Mogłoby się zdawać, że zdania te zostały zmyślone. Ale wzięliśmy je z oryginalnych listów. Zresztą trudnoby było wymyślić coś podobnego.
Dnia 13-go grudnia carowa znów poucza cara: „Aby tylko nie odpowiedzialne ministerstwo, na punkcie którego wszyscy oszaleli. Wszyscy stają się spokojniejsi i lepsi, ale chcą widocznie poczuć siłę Twojej ręki. Oddawna już, całemi latami, powtarzają mi wciąż to samo: „Rosja musi mieć bat nad sobą”,— taka już jest ich natura!” Prawosławna Heska z windsorskiem wychowaniem i bizantyńską koroną na skroniach nietylko „uosabia” duszę rosyjską, ale ma też dla niej organiczną pogardę: i c h natura wymaga bata, pisze rosyjska carowa do rosyjskiego cara o rosyjskim narodzie na dwa i pół miesiąca przed stoczeniem się monarchii w otchłań.
Mając nad mężem przewagę charakteru, carowa nie stoi od niego wyżej pod względem umysłowym. Poziom jej jest raczej jeszcze niższy; bardziej jeszcze od cara lgnie do towarzystwa ludzi nieskomplikowanych. Zażyła i wieloletnia przyjaźń, która łączyła cara i carową z frejliną Wyrubową, może służyć za miarę poziomu duchowego samowładnych małżonków. Wyrubowa mówiła sama o sobie, że jest głupia; nie była to bynajmniej skromność z jej strony. Witte, któremu nie można odmówić bystrości oka, charakteryzuje ją, jako „najzwyklejszą, głupią panienkę petersburską, nieładną, przypominającą pęcherz na cieście drożdżowem”. W towarzystwie tej osoby, którą adorowali uniżenie sędziwi dygnitarze, posłowie i finansiści, a która posiadała jednak dość rozumu, aby nie zapominać o własnych kieszeniach, car i carowa spędzali długie godziny, radzili się z nią w sprawach państwowych, korespondowali z nią i o niej. Kobieta ta wywierała większy wpływ, niż Duma Państwowa, a nawet ministerstwo.
Ale Wyrubowa była tylko medjum „Przyjaciela”, którego autorytet górował nad całą trójcą, „...jest to moje osobiste zdanie — pisze carowa do cara — dowiem się, co myśli nasz Przyjaciel”. Zdanie „Przyjaciela” nie jest osobiste, lecz decydujące. „...Jestem silna, — utrzymuje carowa po upływie kilku tygodni, — ale posłuchaj się mnie, to znaczy — naszego Przyjaciela, i zaufaj nam we wszystkiem... Martwię się o Ciebie jak o wątłego, ustępliwego chłopca, któremu potrzebny jest kierunek, a który daje posłuch złym doradcom, podczas gdy człowiek, zesłany przez Boga, mówi mu, co powinien robić”.
Przyjaciel, zesłany przez Boga, — to Grzegorz Rasputin. „...Módl się i licz na pomoc naszego Przyjaciela, a wtedy wszystko się ułoży”.
„Gdybyśmy nie mieli jego, wszystkoby się już oddawna skończyło, jestem o tem najzupełniej przeświadczona”.
Przez całe panowanie Mikołaja i Aleksandry na dwór carski zwożono znachorów i wróżbiarzy nietylko z całej Rosji, lecz i z innych krajów. Istniała specjalna kategorja dostojnych stręczycieli, którzy grupowali się dokoła kolejnej wyroczni, tworząc przy boku monarchy potężną izbę wyższą. Nie brak tu było starych obłudnic, noszących hrabiowskie tytuły, ani też dygnitarzy, których nękała bezczynność, ani wreszcie finansistów, trzymających w dzierżawie całe ministerstwa. Spoglądając zazdrosnem okiem na nieopatentowane współzawodnictwo hipnotyzerów i magików-czarowników, duchowni, zajmujący wysokie stanowiska hierarchiczne w cerkwi prawosławnej, śpieszyli z wynalezieniem swych własnych dróg do głównego ołtarza intrygi. Witte nazywał to sprawujące rządy kółko, o które sam rozbił się dwukrotnie, „dotkniętą trądem kamarylą pałacową”.
Im bardziej postępowała naprzód izolacja dynastji i im bardziej opuszczony czuł się samowładca, tem bardziej potrzebna mu była pomoc z zaświatów. Niektóre ludy pierwotne wywijają w powietrzu deszczułką, umocowaną na sznurku, aby w ten sposób sprowadzić pomyślną pogodę. Car i carowa korzystali z deszczułek w najrozmaitszych potrzebach. W wagonie cara znajdowała się kaplica z mnóstwem obrazów, obrazków i wszelakich przedmiotów kultu, które przeciwstawiano początkowo artylerji japońskiej, później zaś niemieckiej. Poziom sfer dworskich nie ulegał z biegiem pokoleń zbyt wielkim zmianom. Za czasów Aleksandra II, przezwanego „carem-oswobodzicielem”, wielcy książęta szczerze wierzyli w bogi domowe i wiedźmy. Za czasów Aleksandra III było pod tym względem nie lepiej, lecz tylko spokojniej. „Dotknięta trądem kamaryla” istniała zawsze, zmieniając swój skład i stosując nowe sposoby. Mikołaj II nie stworzył, lecz odzie dziczył po przodkach pałacową atmosferę nieokrzesanego średniowiecza. Kraj zmienił jednak przez te lat dziesiątki swoje oblicze, zadania panującego skomplikowały się, poziom kultury podniósł się, to też sfery dworskie pozostały daleko wtyle. Jeżeli monarchja czyniła nawet niejakie ustępstwa pod przymusem, to jednak nie mogła nadążyć ze zmodernizowaniem swej istoty wewnętrznej, zasklepiała się w sobie, atmosfera średniowiecza gęstniała coraz bardziej pod presją wrogości i lęku, aż wreszcie upodobniła się do jakiejś ohydnej zmory sennej, wiszącej złowrogo nad krajem.
Pod datą 1-go listopada 1905-go roku, czyli w najkrytyczniejszych chwilach pierwszej rewolucji, car pisze w swym dzienniku: „Zawarliśmy znajomość ze sługą Bożym Grzegorzem, pochodzącym z Tobolskiej gubernji”. Był to właśnie Rasputin, chłop syberyjski, z niezarastającą blizną na głowie — śladem pobicia za kradzież koni. „Sługa Boży”, wysunięty w odpowiedniej chwili, znalazł sobie niebawem dostojnych pomocników, a raczej dostojnicy jego znaleźli; w ten sposób powstało nowe kółko, sprawujące rządy, które wzięło carową mocno w garście, a przez nią również i cara. Począwszy od zimy 1913 — 14 r. w wyższych sferach towarzystwa petersburskiego mówiono otwarcie, że od kliki Rasputina zależą wszystkie mianowania, dostawy i zamówienia. Sam „starzec” przekształcał się stopniowo w instytucję państwową. Strzeżono go starannie i niemniej starannie miały go na oku współzawodniczące ze sobą ministerstwa. Agenci departamentu policji prowadzili godzina za godziną dziennik jego życia i nie omieszkali donieść, że podczas odwiedzin rodzinnej wsi Pokrowskoje, Rasputin na ulicy pobił się po pijanemu aż do krwi z własnym ojcem. Tego samego dnia 9-go września 1915-go roku Rasputin posłał dwie przyjacielskie depesze, jedną do Carskiego Sioła, do carowej, drugą do kwatery głównej, do cara.
Agenci z dnia na dzień rejestrowali w sposób epicki hulanki „Przyjaciela”. „Wrócił dzisiaj o 5-ej nad ranem zupełnie pijany”. „Noc z 25 na 26 spędziła u Rasputina artystka W.” „Przyjechał z księżną D. (żoną młodszego szambelana dworu carskiego) do hotelu Astorja...” A tuż dalej: „Wrócił do domu z Carskiego Sioła koło jedenastej wieczorem”. „Bardzo pijany Rasputin przyszedł do domu z ks. Sz. i obaj zaraz wyszli”. Zrana, czy też wieczorem następnego dnia — wyjazd do Carskiego Sioła. Na pełne współczucia zapytanie agenta, dlaczego starzec jest zamyślony, nastąpiła odpowiedź: „Nie mogę zdecydować, czy zwołać Dumę, czy też jej nie zwoływać”. A dalej znów: „Powrócił do domu o 5-ej nad ranem, był dość pijany”. Tak to w przeciągu wielu miesięcy i lat agenci wygrywali melodję na trzech klawiszach: „Dosyć pijany”, „bardzo pijany” i „zupełnie pijany”. Te komunikaty wagi państwowej łączył w jedną całość i kontrasygnował swym podpisem generał żandarmerii Głobaczew.
Rozkwit wpływów Rasputina trwał sześć lat ,czyli obejmował ostatnie lata monarchji. „Życie jego w Petersburgu — opowiada ks. Jusupow, który uczestniczył do pewnego stopnia w tem życiu, a później zabił Rasputina, — stało się nieustannem świętem, pijaną swawolą katorżanina, na którego spadło niespodziewane szczęście”. „Posiadałem — pisze przewodniczący Dumy, Rodzianko, — wielką ilość listów, wysłanych przez matki, których córki zostały zhańbione przez zuchwałego rozpustnika”. A jednocześnie Rasputinowi zawdzięczali swe stanowiska metropolita piotrogrodzki Pitirim i nieomal niepiśmienny arcybiskup Barnaba. Na Rasputinie trzymał się przez długi czas nadprokurator Najświętszego Synodu, Sabler, i z woli Rasputina otrzymał dymisję premjer Kokowcew, który odmówił przyjęcia „starca”. Rasputin zamianował Stürmera przewodniczącym rady ministrów, Protopopowa — ministrem spraw wewnętrznych, nowego nadprokuratora Synodu, Rajewa, i wielu innych. Ambasador republiki francuskiej, Paléologue, zabiegał o spotkanie z Rasputinem, całował się z nim i wołał: „Voilà un véritable illuminé”, aby tą drogą pozyskać serce carowej dla sprawy francuskiej. Żyd Symanowicz, agent finansowy starca (figurował w rejestrach policji śledczej jako gracz klubowy i lichwiarz) przeforsował przy pomocy Rasputina niejakiego Dobrowolskiego, indywiduum zupełnie pozbawione honoru, na stanowisko ministra sprawiedliwości.
„Zwróć uwagę na tę krótką listę nazwisk, — pisze carowa do cara o nowych nominacjach.— Przyjaciel nasz prosił, żebyś pomówił z Protopopowem o tem wszystkiem”. Po upływie dwóch dni: „Nasz Przyjaciel utrzymuje, że Stürmer może jeszcze przez pewien czas pozostać prezesem rady ministrów”. i znów: „Protopopow uwielbia naszego Przyjaciela i uzyska błogosławieństwo”.
Jednego z owych dni, kiedy to agenci rejestrowali ilość butelek i kobiet, carowa utyskiwała w swym liście do cara: „Rasputina oskarżono o to, że całował kobiety i t. d. Przeczytaj sobie Apostołów — oni wszystkich całowali na przywitanie”. Powoływanie się na Apostołów niebardzoby chyba trafiło agentom do przekonania. W innym liście carowa posuwa się jeszcze dalej: „Podczas Ewangelii wieczornej dużo myślałam o naszym Przyjacielu: jak to biegli w piśmie i faryzeusze prześladują Chrystusa, udając, że są doskonałościami... Zaprawdę, nikt nie jest prorokiem w swojej ojczyźnie”.
Porównywanie Rasputina z Chrystusem było w tem środowisku zjawiskiem zwykłem i bynajmniej nie przypadkowem. Carskie stadło nazbyt lękało się groźnej potęgi historji, aby mogło poprzestać na bezosobowej boskości i anemicznym cieniu ewangelicznego Chrystusa. Trzeba było nowego przyjścia „syna człowieczego”. Opuszczona, agonizująca monarchja znalazła sobie w Rasputinie Chrystusa, stworzonego na obraz i podobieństwo swoje.
„Gdyby Rasputina nie było — powiedział jeden z ludzi starego porządku, senator Tagancew — trzebaby go było wymyślić”. Słowa te zawierają głębszą treść, niżby to mogło się zdawać ich autorowi. Jeżeli pod nazwą chuliganerji rozumiemy najbardziej krańcowy objaw antyspołecznych cech pasorzytnictwa szumowin na dnie społeczeństwa, to kult Rasputina i całą jego epopeję możemy śmiało nazwać ukoronowaną chuliganerią na szczytach społeczeństwa.
IDEA REWOLUCJI PAŁACOWEJ
Dlaczego więc klasy panujące, szukając ratunku przed rewolucją, nie usiłowały pozbyć się cara wraz z jego otoczeniem? Było to ich pragnieniem, lecz brak im było odwagi, wiary w swą sprawę i decyzji. Idea rewolucji pałacowej wisiała w powietrzu aż do chwili przewrotu państwowego, w którym utonęła. Musimy zatrzymać na tej sprawie naszą uwagę chociażby poto, aby uprzytomnić sobie dokładniej, jak w wigilję wybuchu ułożył się wzajemny stosunek monarchji do górnej warstwy szlachty, biurokracji i burżuazji.
Klasy posiadające stały całkowicie po stronie monarchji: składał się na to interes, przyzwyczajenie i tchórzostwo. Pragnęły jednak monarchji bez Rasputina. Monarchia odpowiadała im; bierzcie mnie taką, jaką jestem. Gdy domagano się powołania przyzwoitego ministerstwa, carowa posłała carowi do głównej kwatery jabłko, otrzymane od Rasputina, żądając, aby car zjadł je i wzmocnił w ten sposób swą wolę. „Pamiętaj, zaklinała cara, że nawet monsieur Philippe (francuski szalbierz-hipnotyzer) mawiał, iż nie wolno dawać konstytucji, gdyż byłoby to zgubą dla Ciebie i Rosji”... „Bądź Piotrem Wielkim, Iwanem Groźnym, cesarzem Pawłem — zdepcz wszystkich pod sobą!”
Cóż za ohydne połączenie strachu, zabobonów i zgorzkniałego odseparowania się od życia kraju! Możnaby, coprawda, przypuszczać, że rodzina carska nie była tak osamotniona, gdy chodziprzynajmniej o najwyższe sfery: Rasputin zawsze otaczał się przecież konstelacją dam z wielkiego świata, boć wiadomo, że szamanizm jest właściwością arystokracji. Ale ów mistyczny wpływ strachu nie łączy, a raczej dzieli. Każdy ratuje się, jak potrafi. Liczne domy arystokratyczne mają swych rywalizujących ze sobą świętych. Carską rodzinę, niby obóz zadżumionych, otacza kwarantanna nieufności i nienawiści nawet w najwyższych sferach świata petersburskiego. Frejlina Wyrubowa pisze w swych pamiętnikach: „odczuwałam wyraźnie i zdawałam sobie z tego dokładnie sprawę, że całe otoczenie jest bardzo niechętne dla osób przeze mnie ubóstwianych i że niechęć ta wzmaga się w straszliwy sposób...”
Warstwa uprzywilejowanych, nie zwracając uwagi na krwawe tło wojny i wyraźne odgłosy wstrząsów podziemnych, nie chciała się ani na jedną chwilę wyrzec rozkoszy życia, lecz, naodwrót, korzystała z nich bez opamiętania. Ale na ucztach tych uprzywilejowanych ukazywał się coraz częściej kościotrup, grożący swemi strasznemi palcami. Ucztującym zdawało się wtedy, że przyczyną wszystkich nieszczęść jest odpychający charakter Alicji, perfidny brak woli cara, chciwa gęś Wyrubowa i syberyjski Chrystus z blizną na czaszce. Paroksyzmy nieznośnych przeczuć wstrząsały świadomością klas panujących, wywołując drgawki, biegnące z krańców ku środkowi, i odcinając coraz bardziej od społeczeństwa znienawidzone Carskie Sioło. Wyrubowa, w swych naogół niesłychanie kłamliwych wspomnieniach, dała w sposób jaskrawy wyraz ówczesnemu poczuciu własnemu najwyższych sfer: „...Zadawałam sobie po raz setny pytanie: co się stało właściwie z towarzystwem piotrogrodzkiem? Czyżby wszyscy mieli postradać zmysły, albo też ulec jakiejś epidemji, grasującej podczas wojny? Trudno się w tem zorientować, jedno tylko nie ulega wątpliwości, że wszyscy byli w stanie nienormalnego podniecenia”.
Do osób, które postradały zmysły, należała również liczna rodzina Romanowów, owa chciwa, zuchwała i znienawidzona przez wszystkich sfora wielkich książąt i księżnych. Pod wpływem śmiertelnego strachu, członkowie rodziny Romanowów usiłowali wydostać się z zacieśniającego się dokoła nich pierścienia, zabiegali o względy frondującej arystokracji, rozsiewali plotki o carskiem stadle i podjudzali siebie i otoczenie. Najdostojniejsi wujowie wystosowali do cara listy ostrzegawcze, w których, pod maską uniżonego szacunku, wyczuwało się zgrzytanie zębami.
Protopopow już po rewolucji październikowej charakteryzował nastroje, panujące na szczytach społeczeństwa, w sposób niebardzo piśmienny, ale malowniczy: „Nawet najbardziej wysokie klasy uprawiały frondę wobec rewolucji. W salonach wielkiego świata i w klubach politykę rządu poddawano ostrej i nieprzychylnej krytyce. Roztrząsano i omawiano stosunki, jakie wytworzyły się w rodzinie carskiej; rozpowszechniano anegdotyczne opowieści o osobie zwierzchnika państwa; pisywano wiersze; niejeden wielki książę odwiedzał otwarcie te zebrania, to też obecność książąt nadawała w oczach publiczności cech wiarogodności karykaturalnym bajdom i złośliwym wyolbrzymieniom. Brak było aż do ostatniej chwili poczucia niebezpieczeństwa, jakiem groziła ta zabawa”.
Oskarżanie kamaryli dworskiej o sprzyjanie Niemcom i wręcz o konszachty z nieprzyjacielem nadawało pogłoskom szczególnego posmaku. Głośny i niezbyt gruntowny Rodzianko, oświadcza wprost: „Łączność i analogja dążeń jest tak dalece logiczna i oczywista, że, przynajmniej, jeżeli chodzi o mnie, nie mam żadnych wątpliwości co do współdziałania kółka Rasputina ze sztabem niemieckim: nie ulega to żadnej wątpliwości”. Nieumotywowane powoływanie się na „logiczną” i oczywistą łączność bardzo osłabia kategoryczny ton tego oświadczenia. Nawet po przewrocie nie ujawniono żadnych dowodów związku kółka Rasputina ze sztabem niemieckim. Odmiennie przedstawia się sprawa tak zwanego „sprzyjania Niemcom”. Nie chodziło tu, ma się rozumieć, o sympatie i antypatie narodowe carowej — Niemki, premiera Stürmera, hrabiny Kleinmichel, ministra dworu hrabiego Frederiksa i innych panów o niemieckich nazwiskach. Cyniczne pamiętniki starej intrygantki Kleinmichel dowodzą nader jaskrawo, że górne warstwy arystokracji wszystkich krajów Europy były zupełnie wyzute z uczuć narodowych, stanowiąc jedną całość, stojącą ponad narodami. Warstwy te łączyły ze sobą węzły pokrewieństwa, dziedzictwa, pogardy dla wszystkiego, co stało niżej i, last but not least, cudzołóstwa kosmopolitycznego, dokonywanego po starożytnych zamkach, wykwintnych uzdrowiskach i na dworach Europy. O wiele realniejsza była organiczna antypatia, żywiona przez czeladź dworską do uniżonych adwokatów Republiki Francuskiej oraz sympatia, którą reakcjoniści, zarówno o teutońskich, jak i słowiańskich nazwiskach, obdarzali rdzennie pruskiego ducha berlińskiego porządku, który przez tak długi czas imponował im swemi uczernionemi wąsami, feldfeblowskiemi manierami i zarozumiałą głupotą.
Nie to jednak rozstrzygało sprawę. Niebezpieczeństwo wynikało z logiki sytuacii, albowiem dwór musiał szukać ratunku w zawarciu odrębnego pokoju i to tem gwałtowniej, im warunki stawały się niebezpieczniejsze. Liberalizm, w osobie swych przywódców (o czem przekonamy się jeszcze w dalszym ciągu), usiłował zachować dla siebie atut odrębnego pokoju, łącząc go z perspektywą swego dojścia do władzy. Ale właśnie dlatego rozwijał zaciekłą agitację szowinistyczną, oszukując lud i teroryzując dwór. Kamaryla nie odważała się odsłaniać przedwcześnie w tak zaognionej sprawie swego prawdziwego oblicza; musiała nawet udawać nastroje patrjotyczne, sondując jednocześnie grunt, aby ustalić, jakie są szanse zawarcia odrębnego pokoju.
Generał Kurłow, były szef policji, osoba zbliżona do kamaryli Rasputina, neguje, ma się rozumieć, w swych wspomnieniach utrzymywanie stosunków i sympatyzowanie z Niemcami przez swych protektorów, lecz dodaje natychmiast: „Nie można robić wyrzutów Stürmerowi o to, że uważał wojnę z Niemcami za największe nieszczęście dla Rosji i sądził, że wojna ta była pozbawiona jakichkolwiek poważnych podstaw politycznych”. Trudno jednak zapomnieć o tem, że osoba, posiadająca tak ciekawe „zdanie”, była szefem rządu państwa, toczącego wojnę z Niemcami. Ostatni carski minister spraw wewnętrznych, Protopopow, w przeddzień swojego wstąpienia do rządu rokował w Sztokholmie z dyplomatą niemieckim i z rokowań tych zdawał carowi sprawę. Nawet Rasputin, według tegoż Kurłowa, „uważał ,iż wojna z Niemcami jest dla Rosji wielką klęską”. Carowa wreszcie pisała do cara dnia 5-go kwietnia 1916-go roku: „...nie wolno im mówić, że ma On choć cokolwiek wspólnego z Niemcami, dobry jest i wspaniałomyślny dla wszystkich, jak Chrystus, niezależnie od tego, do jakiej kto religji należy; taki powinien być prawdziwy chrześcijanin”.
Rozumie się, że do tego prawdziwego chrześcijanina, rzadko bywającego w stanie trzeźwym, obok szulerów, lichwiarzy i rajfurów arystokratycznych, łatwo mogli się wkręcić i wprost szpiegi. „Stosunki” tego rodzaju z nieprzyjacielem nie są przecież wyłączone. Ale patrjoci, znajdujący się w opozycji stawiali sprawę szerzej i wyraźniej: oskarżali wręcz carową o zdradę. Generał Denikin daje następujące świadectwa w swych znacznie później napisanych wspomnieniach: „W armji, nie licząc się ani z czasem, ani z miejscem, mówiono głośno o uporczywem domaganiu się przez cesarzową zawarcia odrębnego pokoju, o zdradzie, popełnionej przez nią wobec marszałka Kitchenera, o którego wyjeździe miała rzekomo zawiadomić Niemców i t. d... Okoliczność ta odegrała wielką rolę w, nastrojach armji oraz w jej stosunku do dynastji i rewolucji”. Ten sam Denikin opowiada, że generał Aleksiejew, już po przewrocie, na zadane mu wprost pytanie, dotyczące popełnionej przez cesarzową zdrady, odpowiedział „w sposób nieokreślony i niechętnie”, iż przy porządkowaniu papierów carowej znaleziono mapę, na której były szczegółowo oznaczone wojska całego frontu, co na nim, Aleksiejewie, wywarło przygnębiające wrażenie... „I ani słowa więcej, — dodaje znacząco Denikin, — poczem skierował rozmowę na inne tory Czy carowa miała ową tajemniczą mapę, czy też jej nie miała, jedno nie ulega wątpliwości, że niezbyt pomysłowi generałowie chętnieby zwalili na Aleksandrę część odpowiedzialności za porażki przez nich doznane. Niewątpliwie, oskarżanie dworu o zdradę rozpełzało się po armji, idąc przeważnie z góry na dół i mając swe źródło w nieudolnych sztabach.
Ale skoro sama carowa, której car jest we wszystkiem posłuszny, zdradza Wilhelmowi tajemnice wojskowe i wydaje mu nawet głowy sprzymierzonych wodzów, to cóż jeszcze pozostaje oprócz dokonania porachunku z carskimi małżonkami? A ponieważ za szefa armji i wodza partji antyniemieckiej uchodził wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, więc wysuwano go, jakgdyby z urzędu, na stanowisko najwyższego protektora rewolucji pałacowej. To właśnie było przyczyną, dla której car z namowy Rasputina i carowej odwołał wielkiego księcia i sam objął naczelne dowództwo. Carowa obawiała się jednak spotkania bratanka ze stryjem podczas przekazywania spraw. „Duszko! Staraj się być ostrożny, — pisze ona carowi do kwatery — i nie daj się złapać przez Nikołaszę na jakichś obietnicach lub na czemś podobnem — pamiętaj, że Grzegorz wyratował cię z jego rąk i z rąk złych ludzi... Przypomnij sobie, w imię Rosji, co oni chcieli zrobić: wypędzić ciebie (to nie plotka, Orłow miał już gotowe wszystkie papiery), a mnie — do klasztoru...”
Brat cara, Michał, powiedział Rodziance: „Cała rodzina zdaje sobie sprawę z tego, jak Aleksandra Fiodorowna jest szkodliwa. Brata i ją otaczają sami zdrajcy. Wszyscy porządni ludzie już ich opuścili. Ale co tutaj począć?” Właśnie — co począć?
Wielka księżna Marja Pawłowna domagała się w obecności swoich synów, aby Rodzianko podjął inicjatywę „usunięcia” carowej. Rodzianko zażądał,, aby rozmowę uważano za niebyłą, gdyż inaczej będzie musiał z obowiązku przysięgi zakomunikować carowi, że wielka księżna namawia przewodniczącego Dumy do usunięcia cesarzowej. W taki to sposób zręczny szambelan zamienił rozmowę o zabójstwie carowej w lekki żart salonowy.
Nawet ministerstwo zajmowało chwilami wyraźnie opozycyjne stanowisko wobec cara. Już w roku 1915-ym, półtora roku przed przewrotem, na posiedzeniach rządu przemawiano otwarcie w sposób, który i dziś wydaje się nieprawdopodobny. Minister wojny, Poliwanow: „Uratować sytuację może tylko polityka pojednania ze społeczeństwem. Istniejące wątłe groble nie potrafią zapobiec katastrofie”. Minister marynarki, Grygorowicz: „Nie jest to tajemnicą, że i armja nam nie ufa i oczekuje zmian”. Minister spraw zagranicznych, Sazonow: „Popularność cara i jego autorytet zostały zachwiane wśród szerokich rzesz ludu”. Minister spraw wewnętrznych, książę Szczerbatow:
„Wszyscy razem nie nadajemy się do rządzenia Rosją w obecnych warunkach... Sytuacja wymaga dyktatury, albo polityki pojednania” (Posiedzenie z dn. 21 sierpnia 1915 r.) Ani jedno, ani drugie nie mogło już pomóc; ani jedno, ani drugie nie dawało się już urzeczywistnić. Car nie decydował się na ogłoszenie dyktatury, odrzucał politykę pojednania i nie przyjmował dymisji ministrów, którzy uważali się za niezdatnych. Wysoki urzędnik, prowadzący protokół, zaopatruje przemówienia ministrów w krótki komentarz: trzeba będzie, widocznie, zawisnąć na latarni.
Wobec takich nastrojów, nic dziwnego, że nawet w sferach biurokratycznych mówiono o konieczności rewolucji pałacowej, jako o jedynym sposobie zapobieżenia zbliżającej się rewolucji ludowej. „Gdybym zamknął oczy, — pisze o takich rozmowach jeden z rozmówców — mogłoby mi się zdawać, że znajduję się w towarzystwie zażartych rewolucjonistów”.
Pułkownik żandarmerji, który, na specjalne zlecenie, dokonał inspekcji armji południa Rosji, namalował w swym raporcie ponury obraz: dzięki usilnej propagandzie, operującej zwłaszcza argumentem sprzyjania Niemcom przez carową i cara, armja jest przygotowana do myśli o rewolucji pałacowej. „Rozmawiano na ten temat otwarcie w kasynach oficerskich, co nie wywoływało niezbędnego sprzeciwu ze strony wyższych szarż”. Protopopow zaświadcza ze swej strony, że „...znaczna ilość wyższych oficerów sprzyjała przewrotowi pałacowemu; poszczególne osoby utrzymywały stosunki z głównymi działaczami t. zw. bloku postępowego i znajdowały się pod ich wpływem”.
Słynny w następstwie admirał Kołczak zeznał wobec sowieckiej komisji śledczej, po pobiciu na głowę jego wojsk przez armję czerwoną, że łączyły go stosunki z wieloma opozycyjnymi członkami Dumy, których wystąpienia witał radośnie, gdyż „zapatrywał się ujemnie na władzę przedrewolucyjną”. W plan przewrotu pałacowego Kołczak nie został jednak wtajemniczony.
Po zabójstwie Rasputina i związanemi z niem deportacjami wielkich książąt, wyższe sfery towarzyskie zaczęły szczególnie głośno mówić o konieczności rewolucji pałacowej. Książę Jusupow opowiada o tem, jak to do uwięzionego w swym pałacu księcia Dymitra zgłaszali się oficerowie kilku pułków, proponując mu rozmaite plany stanowczej akcji, „na które wielki książę nie mógł, naturalnie, przystać”.
Również i dyplomatyczni przedstawiciele sprzymierzonych, a przynajmniej ambasador brytyjski, uchodzili za uczestników spisku. Ambasador, o którym mowa, niewątpliwie z inicjatywy liberałówrosyjskich, uczynił w styczniu 1917 roku próbę wywarcia wpływu na Mikołaja, uzyskawszy uprzednio aprobatę swego rządu. Mikołaj wysłuchał uważnie i uprzejmie ambasadora, podziękował mu i — skierował rozmowę na uboczne tematy. Protopopow meldował Mikołajowi o stosunkach, jakie Buchanan utrzymywał z głównymi działaczami bloku postępowego, i zaproponował, aby ambasadę angielską wziąć pod obserwację. Mikołaj nie zaaprobował rzekomo tej propozycji, gdyż uznał ją „za sprzeczną z tradycjami międzynarodowemi”. Tymczasem Kurłow komunikuje, nie owijając w bawełnę, że „agenci śledczy notowali codziennie porozumiewanie się przywódcy partji kadetów, Milukowa, z ambasadą angielską”. Wynika więc z tego, że tradycje międzynarodowe nie stanęły tu jednak na przeszkodzie. Ale i pogwałcenie tradycyj nie na wiele się przydało: spisku pałacowego nie udało się wykryć.
Czy istniał on naprawdę? Niema na to żadnych dowodów. „Spisek” ten był zbyt rozgałęziony, ogarniał zbyt liczne i rozmaite sfery, aby mógł uchodzić za spisek. Sprzysiężenie wisiało w powietrzu jako nastrój górnej warstwy towarzystwa petersburskiego, jako niewyraźna myśl o ocaleniu lub jako hasło, podyktowane przez rozpacz, lecz nie uzyskało ono nigdy kształtów konkretnego planu.
Wyższe warstwy szlacheckie zgłaszały nieraz w XVIII-ym stuleciu poprawki do istniejącego trybu dziedziczenia tronu, więżąc niedogodnych cesarzy lub też pozbawiając ich życia przez uduszenie: operacji tej dokonano po raz ostatni w roku 1801-ym na cesarzu Pawle. Nie można więc utrzymywać, iżby rewolucja pałacowa miała być sprzeczna z tradycjami monarchji rosyjskiej: wprost przeciwnie, stanowiła nieodłączny pierwiastek tych tradycyj. Ale arystokracja oddawna już straciła pewność siebie. Zaszczyt zgładzenia cara i carowej odstąpiła chętnie burżuazji liberalnej, której wodzowie wykazywali jednak nie o wiele więcej stanowczości.
Po rewolucji wskazywano nieraz na liberalnych kapitalistów Guczkowa i Tereszczenkę oraz na zbliżonego do nich generała Krymowa jako na jądro sprzysiężenia. Były ochotnik armji Burów, uczestnik walk z Anglją, liberał z ostrogami, pojedynkowicz Guczkow, musiał wydawać się „opinji publicznej” najodpowiedniejszą figurą do uknucia spisku. Nie mógł być nią chyba wielomówny profesor Milukow! Guczkow nieraz powracał napewno w myślach do trafnie wymierzonego, krótkiego ciosu, przez którego zadanie jeden pułk gwardji może zastąpić rewolucję i jej zapobiec. Już Witte zadenuncjował w swych „Wspomnieniach” znienawidzonego Guczkowa, jako zwolennika stosowania metod młodotureckich do załatwiania porachunków z nieodpowiednim sułtanem. AleGuczkow, który nawet zamłodu nie zdążył złożyć dowodów swego młodotureckiego męstwa, zdążył się tymczasem bardzo zestarzeć. A, co najważniejsza, confrater Stołypina nie mógł nie dostrzec różnicy, zachodzącej pomiędzy rosyjskiemi a dawnemi tureckiemi warunkami, musiał więc nieraz zadawać sobie pytanie: czy przewrót pałacowy, miast odegrać rolę środka, zapobiegającego rewolucji, nie będzie przypadkiem tym ostatnim wstrząsem, który rozpęta lawinę, czy kuracja nie będzie więc groźniejsza od samej choroby?
W literaturze, poświęconej rewolucji lutowej, o przygotowaniach do przewrotu pałacowego mówi się jako o ściśle ustalonym fakcie. Milukow powiada: „Urzeczywistnienie przewrotu wyznaczono na luty”. Denikin termin ten przesuwa na marzec. Obaj wspominają o „planie”, polegającym na zatrzymaniu w drodze pociągu carskiego, zażądaniu od cara podpisania abdykacji, w razie zaś odmowy, jaką uważano za nieuniknioną, miano dokonać „fizycznego usunięcia” cara. Milukow dodaje, że przywódcy bloku postępowego, którzy nie brali udziału w sprzysiężeniu i nie zostali „dokładnie” poinformowani o dokonanych przygotowaniach, w przewidywaniu przewrotu roztrząsali w ścisłem gronie, jak go wyzyskać najlepiej, gdyby miał się udać. Niektóre prace kierunku marksowskiego, wydane w ostatnich latach, przyjmują również na wiarę wersję o praktycznych przygotowaniach do przewrotu pałacowego. Na przykładzie tym można, przy okazji, przekonać się, w jak łatwy sposób legendy zdobywają sobie trwałe miejsce w nauce i historji.
Za najważniejszy dowód istnienia sprzysiężenia podaje się częstokroć barwne opowiadanie Rodzianki, świadczące właśnie o tem, że spisku nie było. W styczniu roku 1917-go z frontu do stolicy przyjechał generał Krymow, który uskarżał się wobec członków Dumy, że dłużej już tak trwać nie może: „Poprzemy was, jeżeli zdecydujecie się na ten ostateczny krok (zmianę osób na carskim tronie)”. Jeżeli zdecydujecie się!... Październikowiec Szydłowskij zawołał gniewnie: „Nie mamy powodu, aby go oszczędzać i żałować, skoro gubi Rosję”. Przytoczono słowa, rzucone przez Brussiłowa (rzeczywiście, czy tylko rzekomo) podczas ożywionej wymiany zdań: „Jeżeli będzie trzeba wybierać między carem a Rosją, — wybiorę Rosję”. Jeżeli będzie trzeba! Młody miljoner Tereszczenko występował w roli nieubłaganego carobójcy. Kadet Szyngariow powiedział: „Generał ma słuszność: przewrót jest konieczny... Ale kto się nań zdecyduje?” O to właśnie chodziło: kto się nań zdecyduje? Taka jest istota zeznań Rodzianki, który sam oświadczył się przeciwko przewrotowi. W ciągu niewielu następnych tygodni plan, najwidoczniej, nie posunął się zupełnie naprzód. Mówiono o zatrzymaniu pociągu carskiego, ale zupełnie niewiadomo, kto miał wykonać tę operację.
Liberalizm rosyjski, gdy był młodszy, wspierał pieniędzmi i sympatją terorystów rewolucyjnych, żywił bowiem nadzieję, że zapomocą bomb zapędzą oni mnonarchję w jego objęcia. Nikt z tych czcigodnych panów nie przywykł do nadstawienia własnej głowy. Ale ostatecznie nie bojaźń osobista grała tu główną rolę, lecz obawa całej klasy: niedobrze się teraz dzieje, — rozumowali sobie ci panowie — może być jednak jeszcze gorzej. Bądź co bądź, gdyby Guczkow — Tereszczenko — Krymow naprawdę zdążali do przewrotu, a więc czynili praktyczne do niego przygotowania, mobilizując siły i środki, okoliczność ta wyszłaby niewątpliwie na jaw po rewolucji, gdyż osoby, biorące udział w spisku (a zwłaszcza liczni młodzi wykonawcy) nie miałyby żadnego powodu do robienia tajemnicy z „nieomal” dokonanego czynu bohaterskiego: po lutym zapewniłoby im to tylko szybką karjerę. Ale rewelacje tego rodzaju nie nastąpiły. Jest więc rzeczą oczywistą, że, gdy nawet chodzi o Guczkowa i Krymowa, sprawa nie posunęła się poza obręb westchnień patrjotycznych przy winie i cygarach. Zarówno lekkomyślna fronda arystokratyczna, jak i ociężała opozycja plutokratyczna nie mogły się zdobyć na wyprostowanie dróg, wytkniętych przez Opatrzność.
Makłakow, jeden z najbardziej wymownych i pozbawionych treści liberałów, zawołał w maju 1917-go roku na prywatnej naradzie Dumy, którą, pospołu z monarchją, rewolucja niebawem precz odrzuci: „Jeżeli potomkowie nasi przeklną tę rewolucję, przeklną jednocześnie i nas, że nie potrafiliśmy jej zapobiec zapomocą przewrotu, dokonanego z góry!” Jeszcze później, już na emigracji, Kiereńskij, wślad za Makłakowem, wyzna ze skruchą: „Uprzywilejowana Rosja nie zdążyła w swoim czasie dokonać z góry coup d'état (o którym tyle się mówiło i do którego tak bardzo (?) się przygotowywano), nie zdążyła zapobiec rozsadzeniu państwa przez żywioły”.
Dwa te okrzyki stanowią godne zakończenie obrazu, świadczą bowiem o tem, że nawet wtedy, gdy rewolucja rozpętała już swe wszystkie nieposkromnione siły, oświecone kabotyny sądziły, że zmiana łebka dynastycznego, dokonana „we właściwym czasie”, mogłaby zapobiec rewolucji!
***
Na „wielką” rewolucję pałacową nie starczyło decyzji. Ale „wielka” zrodziła plan małej. Liberalni spiskowcy nie odważyli się sprzątnąć głównego aktora monarchji; wielcy książęta zdecydowali się natomiast na sprzątnięcie jej suflera: w zabójstwie Rasputina widzieli ostatnią deskę ratunku dla dynastji.
Książę Jusupow, ożeniony z jedną z wielkich księżniczek, zjednał dla sprawy wielkiego księcia Dymitra Pawłowicza i posła monarchistycznego Puryszkiewicza. Usiłowano wciągnąć również i liberała Makłakowa, chcąc snać nadać zabójstwu cech czynu „ogólnonarodowego”. Słynny adwokat uchylił się przezornie, zaopatrzywszy jednak spiskowców w truciznę. Pełen stylu szczegół! Spiskowcy przypuszczali słusznie, że samochód Romanowów ułatwi im wywiezienie ciała po zabójstwie: godło wielkoksiążęce znalazło tu swe zastosowanie. Reszta odbyła się według scenarjusza kinematograficznego, obliczonego na niewybredne gusty. W nocy z dnia 16-go na 17-go grudnia Rasputina zaciągnięto na libację i zabito w willi Jusupowa.
Klasy panujące, z wyjątkiem ścisłej kamaryli i mistycznych wielbicielek, przyjęły zabójstwo Rasputina jako akt zbawienia. Skazanego na areszt domowy wielkiego księcia, który ręce swe, według słów cara, zbrukał chłopską krwią, — lubo Chrystus, a przecież chłop! — odwiedzili z oznakami sympatji wszyscy znajdujący się w Petersburgu członkowie domu cesarskiego. Rodzona siostra carowej, wdowa po wielkim księciu Sergiuszu, zakomunikowała przez telefon, że modli się za zabójców i błogosławi ich czyn patrjotyczny. Gazety drukowały entuzjastyczne artykuły aż do chwili, kiedy zabroniono wspominać o Rasputinie. W teatrach próbowano urządzać manifestacje na cześć zabójców. Przechodnie gratulowali sobie na ulicach. „Wznoszono toasty za nasze zdrowie w domach prywatnych, w kasynach oficerskich, w restauracjach — pisze książę Jusupow w swych wspomnieniach; — robotnicy po fabrykach wznosili na naszą cześć okrzyki — niech żyją”. Można śmiało przypuszczać, że robotnicy wcale się nie zmartwili, gdy doszła ich wiadomość o zabójstwie Rasputina. Ale ich wiwaty nie miały nic wspólnego z nadzieją na odrodzenie dynastji.
Kamaryla Rasputina zamarła w oczekiwaniu. Rasputina pochowano w tajemnicy przed całym światem: obecni byli car, carowa, córki carskie i Wyrubowa; carska rodzina, okalając trupa świętego Przyjaciela, byłego koniokrada, zabitego przez wielkich książąt, musiała sama siebie uważać za odepchniętą. Ale i Rasputin nie zaznał spokoju nawet po pogrzebie. Gdy Mikołaj i Aleksandra Romanowowie uchodzili już za aresztowanych, żołnierze z Carskiego Sioła rozkopali grób i otworzyli trumnę. Obok głowy zabitego leżała ikona z napisem: Aleksandra, Olga, Tatjana, Marja, Anastazja, Ania. Rząd Tymczasowy przysłał pełnomocnika, który, niewiadomo poco, miał przewieźć trupa do Piotrogrodu. Tłum sprzeciwił się temu, wobec czego pełnomocnik musiał spalić ciało na miejscu.
Po zabójstwie Przyjaciela monarchja istniała jeszcze zaledwie dziesięć tygodni. Ale krótki ten czas należał jeszcze do niej. Rasputina już nie było, lecz panował nadal jego cień. Wbrew wszelkim oczekiwaniom spiskowców, małżonkowie carscy zaczęli po zabójstwie szczególnie forytować najbardziej godnych pogardy członków kliki Rasputina. Aby pomścić Rasputina, ministrem sprawiediwości mianowano notorycznego łajdaka. Kilku wielkich książąt deportowano ze stolicy. Utrzymywano, że Protopopow wywołuje ducha Rasputina na seansach spirytystycznych. Węzeł beznadziejności zacieśniał się jeszcze mocniej.
Zabójstwo Rasputina odegrało wielką rolę, zupełnie nie tę jednak, której spodziewali się zabójcy i ich inspiratorzy. Nie złagodziło kryzysu, lecz zaostrzyło go jeszcze. O zabójstwie mówiono wszędzie: w pałacach, sztabach, fabrykach i chatach chłopskich. Wnioski nasuwały się same przez się: nawet wielkim książętom nie pozostały już inne środki w walce z dotkniętą trądem kamarylą, oprócz trucizny i rewolweru. Poeta Błok napisał o zabójstwie Rasputina: „kula, która go zgładziła, ugodziła dynastję panującą w samo serce”.
***
Jeszcze Robespierre przypominał Zgromadzeniu Ustawodawczemu o tem, jak to opozycja szlachty, osłabiwszy monarchję, nadała impetu burżuazji, a za nią — rozbujała masy ludowe. Robespierre uprzedzał jednocześnie, że w pozostałej Europie rewolucja nie zdoła poczynić tak szybkich postępów, jak we Francji, gdyż klasy uprzywilejowane innych krajów, nauczone doświadczeniem szlachty francuskiej, nie podejmą inicjatywy rewolucji. Robespierre, dokonywując tej zdumiewającej analizy, mylił się jednak przypuszczając, że szlachta francuska dała swą lekkomyślną opozycyjnością trwałą szkołę szlachcie innych krajów. Przykład Rosji z roku 1905-go, a zwłaszcza z roku 1917-go, dowodzi ponownie, że rewolucja, zwracająca się przeciwko samowładnym i napołypańszczyżnianym rządom, a więc przeciwko szlachcie, doznaje w swem zaraniu nieusystematyzowanego, niejednolitego, ale bądź co bądź bardzo czynnego poparcia nietylko ze strony szlachty szeregowej, lecz również i ze strony najbardziej uprzywilejowanych jej warstw, nie wyłączając członków dynastji panującej. Zastanawiające to zjawisko historyczne może wydawać się sprzecznem z klasową teorją społeczeństwa, lecz jest w istocie sprzeczne tylko z wulgarną wykładnią tej teorji.
Rewolucja wybucha w chwili ,gdy nurtujące w społeczeństwie antagonizmy dochodzą do punktu najwyższego napięcia. Ta właśnie okoliczność sprawia, że sytuacja staje się nie do zniesienia nawet i dla klas starego społeczeństwa, t. j. dla klas skazanych przez rewolucję na zagładę. Nie przypisując analogjom biologicznym większej wagi, niż na to zasługują, nie od rzeczy będzie tu wspomnieć, że akt porodu staje się w pewnej chwili jednakowo nieunikniony zarówno dla organizmu macierzyńskiego, jak i dla płodu. Opozycja klas uprzywilejowanych stanowi wyraz niewspółmierności ich tradycyjnej pozycji społecznej z wymogami dalszej egzystencji społeczeństwa. Wszystko zaczyna wysuwać się z rąk biurokracji, sprawującej rządy. Arystokracja, czując, że ogniskuje na sobie powszechną nienawiść, spycha całą winę na biurokrację; ta zkolei oskarża arystokrację, poczem, pospołu lub oddzielnie, jedna i druga kieruje swe niezadowolenie przeciwko monarchicznemu uwieńczeniu swej własnej władzy.
Powołany czasowo na stanowisko ministra, pracujący w stanowych instytucjach szlacheckich, książę Szczerbatow powiedział: „Samarin i ja jesteśmy byłymi gubernjalnymi marszałkami szlachty. Nikt do tej pory nie uważał nas za lewicowców, my również nie uważamy się za nich. Ale ani ja, ani Samarin nie możemy zupełnie zrozumieć takiej sytuacji w państwie, przy której Monarcha i jego rząd znajdują się w radykalnym rozdźwięku z całą rozważną społecznością (o intrygach rewolucyjnych nie warto wspominać) — ze szlachtą, kupiectwem, miastami, ziemstwami, a nawet i z armją. Skoro u góry nie chcą się liczyć z naszem zdaniem, obowiązkiem naszym jest ustąpić”.
Szlachta doszukuje się przyczyny wszystkich klęsk w zaślepieniu monarchji lub w tem, że postradała ona rozsądek. Stan uprzywilejowany nie daje wiary temu, że polityka, któraby zdołała pogodzić stare społeczeństwo z nowem, jest już wogóle niemożliwa; innemi słowy, szlachta nie chce się pogodzić z myślą o swej niechybnej zagładzie i przekształca swą przedzgonną udrękę we frondę opozycyjną, skierowaną przeciwko najświętszej potędze starego porządku, jaką jest dla niej monarchia. Ostrość i nieodpowiedzialność opozycji arystokratycznej tłumaczy się rozpieszczeniem historycznem szczytowej warstwy szlachty i doświadczanym przez nią nieznośnym lękiem przed rewolucją. Brak systemu i jednolitości, cechujący frondę szlachecką, tłumaczy się tem, że jest to opozycja klasy, znajdującej się w sytuacji bez wyjścia. Ale, podobnie jak lampa zajmuje się jasnym, acz kopcącym, płomieniem zanim zgaśnie ostatecznie, tak też i szlachtą wstrząsa przed zgaśnięciem paroksyzm opozycyjności, wyświadczający wielką przysługę jej śmiertelnym wrogom. Taka jest dialektyka naszkicowanego przez nas procesu, która nietylko jest w zgodzie z klasową teorją społeczeństwa, lecz tylko przy jej pomocy da się wytłumaczyć.
AGONJA MONARCHJI
Zanim jeszcze rewolucja zdążyła przystąpić do rozwiązania najbliższych swych zadań, dynastia już upadła, niby zgniły owoc, spadający od lada wstrząśnienia. Wizerunek starej klasy rządzącej byłby niezupełny, gdybyśmy nie opowiedzieli, jak monarchja powitała godzinę swego upadku.
Car znajdował się w kwaterze głównej, w Mohylowie, dokąd wyjechał nie dlatego, aby miał być tam potrzebny, lecz dlatego, że szukał schronienia przed troskami piotrogrodzkiemi. Kronikarz nadworny, generał Dubienskij, zanotował w swym dzienniku: „Zaczął się tu spokojny żywot. Wszystko wróci w dawne łożysko. Dzięki niemu (carowi) nic nie będzie. Tylko przypadkowe przyczyny zewnętrzne mogą wywołać jakieś zmiany...” Carowa pisała 24-go lutego do Mikołaja, do kwatery, jak zazwyczaj, po angielsku: „Mam nadzieję, że Kiedryńskiego z Dumy (mowa tu o Kiereńskim) powieszą za jego okropne mowy — jest to konieczne (prawo czasu wojny) i będzie dobrym przykładem. Wszyscy pragną i błagają, abyś wykazał swą twardą rękę”. Dnia 25-go otrzymano w kwaterze telegram ministra wojny, donoszący o strejkach w stolicy, o zaczynających się wśród robotników zaburzeniach; zastosowano jednak niezbędne środki i nic poważnego się nie dzieje. Jednem słowem: nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni!
Carowa, która zawsze uczyła cara, aby nie ustępował, i tym razem usiłowała się mocno trzymać. Dnia 26-go, kierując się oczywistym zamiarem dodania Mikołajowi odwagi, telegrafuje do niego, że w „mieście jest spokojnie”. Ale w wieczorowej depeszy musi już przyznać, że „w mieście jest zupełnie niedobrze”. W liście pisze: „Robotnikom trzeba wprost powiedzieć, żeby nie urządzali strejków, a jeżeli nie przestaną, należy ich wysyłać za karę na front. Nie trzeba wcale strzelaniny, wystarczy zupełnie porządek, należy zabronić im tylko przechodzenia przez mosty”. Istotnie, niewiele potrzeba: wystarczy porządek! A przedewszystkiem nie dopuszczać robotników do centrum miasta, niechaj duszą się po swych przedmieściach w bezsilnej wściekłości.
Zrana dnia 27-go generała Iwanowa na czele bataljonu kawalerów ś-tego Jerzego przerzuca się z frontu ku stolicy. Udziela mu się pełnomocnictw dyktatorskich, o których ma oznajmić dopiero po zajęciu Carskiego Sioła. „Trudno wyobrazić sobie bardziej nieodpowiednią osobę, — będzie później wspominał generał Denikin, który sam ćwiczył się w następstwie w sztuce dyktatury wojskowej, — zgrzybiały starzec, kiepsko orientujący się w sytuacji politycznej, nie posiadający ani siły, ani energji, ani woli, ani surowości”. Reminisencje pierwszej rewolucji sprawiły, że wybrano Iwanowa: przed jedenastu laty uśmierzał Kronsztadt. Ale lata te nie minęły bez śladu: ci, co uśmierzali, — zniedołężnieli, ci, których uśmierzano, — dojrzeli. Frontom Północnemu i Zachodniemu rozkazano przygotować wojska do wymarszu na Piotrogród. Sądzono, najwidoczniej, że czasu jest jeszcze poddostatkiem. Sam Iwanow przypuszczał, że wszystko skończy się szybko i pomyślnie, gdyż nie zapomniał nawet polecić adjutantowi, aby kupił w Mohylowie żywności dla znajomych w Piotrogrodzie. Zrana dnia 27-go lutego Rodzianko wysłał do cara nowy telegram, kończący się następnemi słowy: „Wybiła ostatnia godzina, kiedy rozstrzygają się losy ojczyzny i dynastji”. Car powiedział do ministra dworu Frederiksa: „Znów ten grubas Rodzianko ponapisywał mi rozmaitych niedorzeczności, na które nie odpowiem mu nawet”. Ale nie były to bynajmniej niedorzeczności! I trzeba będzie na nie jeszcze odpowiedzieć.
Koło południa 27-go lutego do kwatery nadszedł meldunek Chabałowa o powstaniu pułków Pawłowskiego, Wołyńskiego, Litewskiego i Preobrażeńskiego. Generał żądał jednocześnie przysłania z frontu oddziałów, na których można polegać. Po upływie godziny minister wojny przysyła uspakajający telegram: „Rozruchy, które zaczęły się nad ranem w niektórych formacjach wojskowych, tłumią stanowczo i energicznie wierne swemu obowiązkowi kompanje i bataliony. Jestem głęboko przeświadczony, że spokój niebawem zostanie przywrócony”... Ten sam Bielajew melduje jednakowoż po godz. 7-ej wieczorem, że „buntu wojskowego nie można stłumić przy pomocy nielicznych formacyj, które pozostały wierne nakazom honoru”, prosi więc o śpieszne przysłanie rzeczywiście pewnych oddziałów i to w ilości, wystarczającej „do rozwinięcia równoczesnej akcji w rozmaitych dzielnicach miasta”.
Rada ministrów uznała tego dnia za wskazane wypchnąć o własnych siłach ze swego grona domniemaną przyczynę wszystkich nieszczęść: napołyobłąkanego ministra spraw wewnętrznych, Protopopowa. Generał Chabałow puścił jednocześnie w ruch sporządzony w tajemnicy przed rządem akt, wprowadzający z najwyższego rozkazu stan oblężenia w Piotrogrodzie. W ten sposób mieliśmy i tutaj do czynienia z usiłowaniem skombinowania gorącego z zimnem, z usiłowaniem, pozbawionem chyba cech premedytacji, a w każdym razie — zupełnie beznadziejnem. Nie udało się już nawet rozkleić na mieście ogłoszeń, zawiadamiających o wprowadzeniu stanu oblężenia: naczelnik miasta, Bałk, nie rozporządzał ani klejem, ani też pendzlami. Władzom tym nic wogóle się nie kleiło, jako że należały już do państwa cieniów.
Głównym cieniem ostatniego ministerstwa carskiego był siedemdziesięcioletni książę Golicyn; zarządzał przedtem jakiemiś dobroczynnemi instytucjami carowej i został przez nią wysunięty w okresie wojny i rewolucji na stanowisko szefa rządu. Gdy przyjaciele zapytywali tego — według określenia liberalnego barona Nolde — „dobrotliwego rosyjskiego wielkiego pana i starego ramola”, poco przyjął tak kłopotliwe stanowisko, Golicyn odpowiadał: „aby mieć o jedno więcej przyjemne wspomnienie”. Nie dopiął tego celu, bądź co bądź. O tem, jakie w owych chwilach było poczucie własne ostatniego rządu carskiego, świadczy następujące opowiadanie Rodzianki. Na pierwszą wieść o zbliżaniu się tłumów do pałacu Maryjskiego, w którym obradowało ministerstwo, w gmachu zgaszono natychmiast wszystkie światła. Sternicy nawy państwowej życzyli sobie jednego: aby rewolucja ich nie dostrzegła. Pogłoska okazała się jednak fałszywa, żaden napad nie nastąpił, gdy zaś znów zapalono światła, okazało się, że poniektóry członek rządu carskiego schował się, „ku swemu zdumieniu”, pod stół. Nie zdołano ustalić, jakie tam zbierał wspomnienia.
Ale i poczucie własne samego Rodzianki nie należało snać do najwspanialszych. Po długich, lecz daremnych poszukiwaniach telefonicznych rządu, przewodniczący Dumy usiłuje znów dodzwonić się do księcia Golicyna. Książę odpowiada mu: „proszę nie zwracać się do mnie więcej z żadnemi sprawami, podałem się do dymisji”. Oddany bardzo Rodziance sekretarz opowiada, że gdy przewodniczący Dumy usłyszał tę wiadomość, upadł ciężko na fotel i zasłonił twarz obiema rękami... „Boże, co za okropność!.. Bez władzy... Anarchja... Krew...” i zaszlochał cicho. Kiedy umierało starcze widmo władzy carskiej Rodzianko poczuł się nieszczęśliwym, opuszczonym, osieroconym. Jakże daleki był w owej chwili od myśli, że jutro będzie musiał „stanąć na czele” rewolucji!
Odpowiedź telefoniczna Golicyna tłumaczy się tem, że wieczorem dnia 27-go rada ministrów uznała się ostatecznie za niezdolną do opanowania sytuacji, która się wytworzyła, i zaproponowała carowi zamianowanie szefem rządu osoby, cieszącej się powszechnem zaufaniem. Car odpowiedział Golicynowi: „W sprawie zmian w stanie osobowym, uważam je za niedopuszczalne w obecnych warunkach. Mikołaj”. Jakich więc jeszcze warunków car oczekiwał? Domagał się jednocześnie zastosowania „najsurowszych środków”, aby stłumić bunt. Łatwiej to było powiedzieć, niż wykonać.
Nazajutrz, dnia 28-go, również i nieposkromiona carowa traci wreszcie kontenans. „Ustępstwa są niezbędne, — depeszuje do Mikołaja. — Strejki trwają nadal. Liczne wojska przeszły na stronę rewolucji. Alicja”. Trzeba było powstania całej gwardji, całego garnizonu stołecznego, aby heska fanatyczka absolutyzmu musiała przyznać, że „ustępstwa są niezbędne”. I car również zaczyna teraz pojmować, że „ten grubas Rodzianko” nie pisał niedorzeczności. Mikołaj postanawia pojechać do rodziny. Być może, że ztyłu popychają go zlekka generałowie kwatery głównej, czujący się nieswojo.
Pociąg carski posuwał się początkowo naprzód bez wydarzeń, na stacjach oczekiwali, jak zazwyczaj, naczelnicy policji i gubernatorzy. Car, znajdując się w swym zwykłym wagonie, w otoczeniu swej zwykłej świty, zdala od zawieruchy rewolucyjnej, stracił znów, najwidoczniej, poczucie rozwiązania, zbliżającego się z fatalną mocą. Dnia 28-go o godzinie 3-ej, gdy bieg wydarzeń rozstrzygnął już o jego losach, posyła on carowej z Wiaźmy następujący telegram: „Wspaniała pogoda. Mam nadzieję, że czujecie się dobrze i jesteście spokojni. Z frontu wysłano dużo wojska . Kochający czule Niki”. Zamiast ustępstw, których domaga się nawet carowa, czule kochający car posyła wojska z frontu. Ale mimo „cudownej pogody”, car, po upływie kilku godzin zaledwie, zetknie się twarz w twarz z burzą rewolucyjną. Pociąg dotarł do stacji Wiszera, kolejarze nie puścili go dalej: „most jest uszkodzony”. Pretekst ten był prawdopodobnie wymysłem świty, która chciała w ten sposób upiększyć sytuację. Mikołaj usiłował przedostać się, czy też chciano go przewieźć, przez Bołogoje, Mikołajewską drogą żelazną; ale i tędy nie przepuszczono pociągu. Było to wymowniejsze od wszelkich telegramów piotrogrodzkich. Car opuścił kwaterę główną, lecz drogę do swej stolicy znalazł zamkniętą. Rewolucja dała szacha królowi zwykłemi „pionkami” kolejarskiemi!
Nadworny historjograf, Dubienskij, towarzyszący carowi w pociągu, notuje w swym dzienniku: „Wszyscy przyznają, że ów nocny zwrot na stacji Wiszera to noc historyczna... Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że z konstytucją sprawa jest skończona: będzie napewno wprowadzona... Wszyscy utrzymują, że trzeba się tylko potargować z nimi, z członkami Rządu Tymczasowego”. W obliczu spuszczonego semafora, za którym przyczaiło się śmiertelne niebezpieczeństwo, hrabia Frederiks, książę Dołgorukij, książę Leuchtenberski, wszyscy dostojni panowie są teraz zwolennikami konstytucji. Nie myślą już więcej o walce. Trzeba się tylko potargować, czyli spróbować oszukać przeciwników, jak w roku 1905-ym.
Podczas gdy pociąg błąkał się, nie mogąc znaleźć drogi, carowa posyłała carowi jeden telegram po drugim, wzywając go do jaknajszybszego powrotu. Ale telegraf zwracał jej depesze, zaopatrując je niebieskim ołówkiem w napis: „Miejsce pobytu adresata nieznane”. Urzędnicy telegrafu nie mogli odnaleźć rosyjskiego cara.
Pułki z orkiestrami i sztandarami maszerowały ku pałacowi Taurydzkiemu. Gwardja morska wystąpiła pod dowództwem wielkiego księcia Cyryla Włodzimierzowicza, który — według świadectwa hrabiny Kleinmichel — odrazu nabrał rewolucyjnego wyglądu. Warta zniknęła. Osoby, stojące blisko carskiej rodziny, opuszczały pałac. „Kto mógł ratował się”, pisze Wyrubowa w swych wspomnieniach. Po pałacu wałęsały się grupki zrewoltowanych żołnierzy, rozglądając się wokoło z łakomą ciekawością. Zanim jeszcze góra rozstrzygnęła jak postąpi, dół przekształcał już pałac caratu w muzeum.
Car, którego miejsce pobytu jest nieznane, zbacza na Psków, aby udać się do sztabu frontu Północnego, którym dowodzi stary generał Ruzskij. Carska świta zmienia co chwila projekty. Car zwleka. Rachuje wciąż jeszcze na dni i tygodnie, podczas gdy rewolucja prowadzi już swą rachubę w minutach. Poeta Błok w następujący sposób charakteryzuje cara w ostatnie miesiące istnienia monarchji: „uparty, lecz pozbawiony woli, nerwowy, lecz nie wrażliwy na to, co się dzieje wokoło, rozczarowany do ludzi, skołatany, lecz ostrożny w słowach, nie panował on już nad samym sobą. Zatracił zrozumienie sytuacji i nie czynił ani jednego stanowczego kroku, oddawszy się całkowicie w ręce osób, które sam był obdarzył władzą”. Ale w jakim stopniu musiały się spotęgować jeszcze cechy braku woli i rozterki, ostrożności i nieufności w ostatnich dniach lutego i w pierwszych dniach marca!
Mikołaj zdobył się wreszcie na wysłanie znienawidzonemu Rodziance telegramu, (którego, widocznie jednakże nie wysłał wkońcu), iż, dla ocalenia ojczyzny, powierza mu utworzenie nowego ministerstwa, zastrzegając sobie mianowanie ministrów spraw zagranicznych, spraw wojskowych i marynarki. Car chce się jeszcze z „nimi” potargować: do Piotrogrodu zbliża się przecież „dużo wojska”.
Generał Iwanow dotarł rzeczywiście bez przeszkód do Carskiego Sioła: kolejarze nie chcieli, najwidoczniej, zatargów z kawalerami ś-tego Jerzego. Generał przyznał się później, że W drodze musiał kilka razy „ukarać po ojcowsku” szeregowców, zachowujących się wobec niego zuchwale: kazał im stać na klęczkach. Natychmiast po przyjeździe „dyktatora” do Carskiego Sioła, władze miejscowe zameldowały mu, że starcie kawalerów ś-tego Jerzego z wojskiem groziłoby carskiej rodzinie niebezpieczeństwem. Bali się poprostu o siebie i doradzali „uśmierzycielowi”, aby zawrócił zpowrotem, nie wyładowując bataljonu.
Generał Iwanow zadał drugiemu „dyktatorowi”, Chabałowowi, 10 pytań, na które otrzymał dokładną odpowiedź. Przytaczamy je w całości, gdyż są tego warte:
PYTANIA IWANOWA:
W jakich formacjach panuje porządek, a jakie zachowują się gorsząco?
Które dworce są pilnowane?
W jakich dzielnicach miasta panuje porządek?
Jakie władze rządzą w tych dzielnicach?
Czy wszystkie ministerstwa czynne są normalnie?
Jakiemi władzami policyjnemi dysponuje obecnie Pan Generał?
Jakiemi wojskowemi instytucjami technicznemi i gospodarczemi dysponuje obecnie Pan Generał?
Jaką ilością żywności dysponuje Pan Generał?
Czy dużo broni, artylerji i amunicji dostało się do rąk zbuntowanych?
Jakiemi władzami wojskowemi i sztabami rozporządza Pan Generał?
ODPOWIEDZI CHABAŁOWA:
Rozporządzam w gmachu admiralicji głównej czterema kompanjami gwardji, pięcioma szwadronami i secinami, dwiema baterjami; pozostałe wojska przeszły na stronę rewolucjonistów lub, w myśl porozumienia z nimi, zachowują się neutralnie. Szajki i pojedyńczy żołnierze włóczą się po mieście i rozbrajają oficerów.
Wszystkie dworce znajdują się w rękach rewolucjonistów, którzy bacznie ich pilnują.
Całe miasto znajduje się w rękach rewolucjonistów telefony są nieczynne, niema połączenia z poszczególnemi dzielnicami.
Nie mogę odpowiedzieć.
Rewolucjoniści zaaresztowali ministrów.
Wogóle nie rozporządzam.
Nie dysponuję.
Żywnością nie rozporządzam. W mieście znajdował się na 25-go lutego zapas mąki, wynoszący 5.600.000 pudów.
Wszystkie zakłady artyleryjskie znajdują się w rękach rewolucjonistów.
Dysponuję osobiście naczelnikiem sztabu okręgu; z pozostałemi zarządami okręgowemi nie mam łączności.
Generał Iwanow, otrzymawszy tę niedwuznaczną relację, „przystał” na zawrócenie swego niewyładowanego eszelonu na stację Dno. „W ten sposób — konkluduje generał Łukomskij, jedna z głównych person kwatery — delegacja generała Iwanowa, obdarzonego dyktatorskiemi pełnomocnictwami, zakończyła się zupełną kompromitacją”.
Kompromitacja ta obeszła się zresztą bez zbytniego rozgłosu, pochłonęła ją bowiem niepostrzeżenie fala wydarzeń. Należy się spodziewać, że dyktator odesłał swym znajomym żywność do Piotrogrodu i miał dłuższą rozmowę z carową, która powoływała się na swą pełną poświęcenia pracę w szpitalach wojskowych i skarżyła się na niewdzięczność armji i ludu.
Do Pskowa nadchodzą tymczasem przez Mohylów coraz bardziej ponure wieści. Znajdujący się w Piotrogrodzie własny konwój jego wysokości, w którym rodzina carska znała każdego żołnierza z imienia i darzyła ich specjalnemi względami, zgłosił się do Dumy Państwowej, prosząc o zezwolenie na aresztowanie oficerów, którzy odmówili udziału w powstaniu. Wiceadmirał Kurosz melduje, że nie może przedsięwziąć kroków ku stłumieniu powstania w Kronsztacie, gdyż nie ręczy za żaden oddział. Admirał Niepienin telegrafuje, że flota Bałtycka uznała Komitet Tymczasowy Dumy Państwowej. Moskiewski naczelny dowódca, Mrozowskij, zawiadamia: „większa część wojsk wraz z artylerią oddała się rewolucjonistom, którzy zawładnęli dzięki temu całem miastem, naczelnik miasta i jego pomocnik opuścili Moskwę”. Opuścili — znaczy, że uciekli.
Carowi zakomunikowano o tem wszystkiem wieczorem 1-go marca. Do późnej nocy trwały rozmowy i namowy, aby zgodzić się na odpowiedzialne ministerstwo. Wreszcie około drugiej w nocy car dał swe przyzwolenie i otoczenie jego odetchnęło z ulgą. Uważano za rzecz samo przez się zrozumiałą, że decyzja ta rozwiązuje zagadnienie rewolucji, wydano więc jednocześnie rozkaz, aby oddziały wysłane do Piotrogrodu dla stłumienia powstania, powróciły na front. O świcie Ruzskij zakomunikował śpiesznie Rodziance pomyślną nowinę. Ale zegar cara spóźniał się bardzo. Rodzianko, którego w Pałacu Taurydzkim przyparli już do muru demokraci, socjaliści, żołnierze, delegaci robotników, odpowiedział Ruzskiemu: „uczyniona propozycja już nie wystarcza, sprawę dynastii postawiono na ostrzu noża... Wojska stoją wszędzie po stronie Dumy i ludu, domagając się abdykacji na rzecz syna i zamianowania Michała Aleksandrowicza regentem”. Wojskom, coprawda, nie śniło się nawet, aby domagać się syna lub Michała Aleksandrowicza. Rodzianko przypisał poprostu wojsku i ludowi owo hasło, na którem Duma wciąż jeszcze spodziewała się zatrzymać rewolucję. W każdym bądź razie ustępstwo cara spóźniło się: „anarchja dochodzi do takich rozmiarów, — zawiadamia Rodzianko, — że byłem zmuszony zamianować dziś w nocy rząd tymczasowy. Manifest spóźnił się, niestety”... Majestatyczne te słowa świadczą o tem, że przewodniczący Dumy zdołał już otrzeć łzy, ronione nad Golicynem. Car czytał rozmowę Rodzianki z Ruzskim i wahał się, czytał odnowa i wyczekiwał. Ale teraz dowódcy wojsk uderzyli na trwogę: sprawa i ich dotyczyła!
Generał Aleksiejew dokonał w nocy czegoś w rodzaju plebiscytu wśród naczelnych dowódców frontów. Dzięki temu, że rewolucje współczesne dzieją się przy udziale telegrafu, wstęga papierowa utrwala dla historji pobudki, kierujące dzierżącymi władzę. Rozmowy carskich marszałków polnych w nocy z 1-go na 2-go marca stanowią niezrównany dokument ludzki. Czy car ma abdykować, czy też nie? Dowódca naczelny frontu zachodniego, generał Evert, obiecał wypowiedzieć swe zdanie dopiero po generale Ruzskim i Brussiłowie. Dowódca naczelny frontu rumuńskiego, generał Sacharow, zażądał, aby mu zakomunikowano uprzednio opinje wszystkich pozostałych naczelnych dowódców. Po długiem ociąganiu się waleczny ten rycerz oświadczył, że jego gorące umiłowanie monarchy nie pozwala mu przystać na „haniebną propozycję”; mimo to, „łkając”, zalecał carowi abdykację, aby uniknąć w ten sposób „jeszcze haniebniejszych uroszczeń”. Generał-adjutant Evert tłumaczył przekonywająco niezbędność kapitulacji: „staram się wszelkiemi środkami o to, żeby wiadomości o rzeczywistej sytuacji w stolicach nie docierały do armji, aby uchronić ją od nieuniknionych zaburzeń. Niema takich środków, któreby mogły zażegnać rewolucję w stolicach”. Wielki książę Mikołaj Mikołajewicz z kaukaskiego frontu błaga cara na klęczkach, aby dokonał „nadzwyczajnego kroku” i zrzekł się tronu; takie same błagania zanoszą generałowie Aleksiejew, Brussiłow i admirał Niepienin. Ruzskij, ze swej strony, zabiega ustnie o to samo. Uniżeni generałowie przyłożyli siedem luf rewolwerowych do skroni ubóstwianego monarchy. Obawiając się, że przeoczą odpowiednią chwilę do pojednania się z nową władzą i lękając się w niemniejszym stopniu swych własnych wojsk, przyzwyczajeni do opuszczania pozycyj wodzowie udzielili carowi i naczelnemu swemu wodzowi jednomyślnej rady: ustąpić ze sceny bez walki. Nie był to już odległy Piotrogród, przeciwko któremu, jak się zdawało, można było posłać wojska, lecz front, od którego wojsk tych trzeba było zapożyczać.
Car. po wysłuchaniu tak przekonywającego sprawozdania, postanowił zrzec się tronu, który już do niego nie należał. Ułożono odpowiadający okolicznościom telegram do Rodzianki: „Niema takiej ofiary, którejbym nie złożył dla prawdziwego dobra i ocalenia ojczystej Rosji. Gotów jestem przeto zrzec się tronu na rzecz syna, aby pozostawał przy mnie aż do osiągnięcia pełnoletności. Regentem będzie brat mój, Wielki Książę Michał Aleksandrowicz. Mikołaj”. Ale i tym razem telegram nie został jednak wysłany, gdyż nadeszła wiadomość o wyjeździe ze stolicy do Pskowa posłów Guczkowa i Szulgina. Był to nowy pretekst do odroczenia decyzji. Car rozkazał, aby mu zwrócono telegram. Widać było, że obawia się kapitulacji za zbyt niską cenę i wciąż jeszcze oczekuje pomyślnych wieści, a właściwie spodziewa się jakiegoś cudu. Mikołaj przyjął posłów o godzinie 12 w nocy z d. 2-go na 3-go marca. Żaden cud nie nastąpił i dalsze uchylanie się było niemożliwe. Car oznajmił niespodziewanie, że nie może się rozstać z synem — jakie mgliste nadzieje błąkały się w owej chwili po jego głowie? — i podpisał manifest o abdykacji na rzecz brata. Jednocześnie podpisał ukaz do Senatu o zamianowaniu księcia Lwowa przewodniczącym rady ministrów, Mikołaja Mikołajewicza zaś — naczelnym wodzem. Podejrzenia rodzinne carowej znalazły poniekąd swe usprawiedliwienie: znienawidzony „Nikołasza” powrócił do władzy wraz ze spiskowcami. Guczkow przypuszczał widocznie zupełnie poważnie, że rewolucja pogodzi się z najjaśniejszym dowódcą wojskowym. Wielki książę wziął również nominację za dobrą monetę. Usiłował nawet przez kilka dni wydawać jakieś zarządzenia i nawoływać do spełniania obowiązku patrjotycznego. Rewolucja wyrzuciła go jednak bez bólu.
Dla zachowania pozorów nieprzymuszonej decyzji, na manifeście abdykacyjnym postawiono godzinę 3-cią po południu z tego względu, że car o tej godzinie powziął pierwiastkowo decyzję o zrzeczeniu się tronu. Ale przecież dzienna „decyzja”, przekazująca tron synowi, została faktycznie cofnięta w oczekiwaniu na pomyślniejszy obrót sprawy. O tem jednak nikt nie wspominał na głos. Car czynił ostatnią próbę ratowania swego oblicza wobec znienawidzonych posłów, ci zaś, ze swej strony, pozwolili na sfałszowanie dokumentu historycznego, zgodzili się więc na oszukanie ludu. Monarchja schodziła ze sceny, zachowując swój właściwy styl. Ale i jej następcy zostali sobie wierni. Sądzili nawet, przypuszczalnie, że ich zaniedbanie jest objawem wspaniałomyślności zwycięzcy wobec zwyciężonego.
Odbiegając cokolwiek od bezosobowego stylu swego dziennika, Mikołaj zapisuje 2-go marca: „Zrana przyszedł Ruzskij i odczytał mi strasznie długą rozmowę przez telefon z Rodzianką. W myśl jego słów, w Piotrogrodzie wytworzyła się taka sytuacja, że ministerstwo, składające się z członków Dumy Państwowej, nie potrafi nic zrobić, albowiem walczy z niem esdecka partja w osobie komitetu robotniczego. Konieczna jest moja abdykacja. Ruzskij rozmowę tę zakomunikował Aleksiejewowi do kwatery głównej i wszystkim naczelnym dowódcom. O pół do pierwszej nadeszły odpowiedzi. Aby ocalić Rosję i utrzymać armję na froncie, zdecydowałem się na ten krok. Zgodziłem się i z kwatery przysłano mi projekt Manifestu. Wieczorem z Piotrogrodu przyjechali Guczkow i Szulgin, z którymi porozumiałem się i wręczyłem im podpisany tekst przerobionego Manifestu. O pierwszej w nocy wyjechałem z Pskowa z ciężkiem sercem; dokoła zdrada, tchórzostwo, oszustwo”.
Należy przyznać, że rozgoryczenie Mikołaja nie było bezpodstawne. Nie dalej, jak 28-go lutego, generał Aleksiejew telegrafował do wszystkich naczelnych dowódców frontów: „Na nas wszystkich spoczął święty obowiązek wobec cesarza i ojczyzny dochowania wierności nakazowi i przysiędze w wojskach armji czynnej”. Po upływie zaś dwóch dni Aleksiejew wezwał tych samych naczelnych dowódców do złamania „nakazu i przysięgi”. Nikt z dowódców nie ujął się za swym carem. Wszyscy śpieszyli, aby przesiąść się na okręt rewolucji w głębokiem przeświadczeniu, że znajdą na nim komfortowe kajuty. Generałowie i admirałowie zdejmowali cyfry carskie i przypinali czerwone kokardy. Mówiono później o jednym tylko sprawiedliwym, mianowicie o pewnym dowódcy korpusu, który podczas składania przysięgi nowym władzom dostał ataku sercowego i umarł. Nie udowodniono jednak, że atak nastąpił wskutek obrazy uczuć monarchistycznych, a nie z innych powodów. Cywilni dostojnicy nie byli nawet z urzędu obowiązani do wykazywania większej odwagi od wojskowych dygnitarzy. Wszyscy ratowali się, jak mogli.
Ale zegar monarchji wciąż nie zgadzał się z zegarem rewolucji. O świcie dnia 3-go marca do Ruzskiego zwrócono się znów ze stolicy przez Hughes'a. Rodzianko i książę Lwow domagali się wstrzymania manifestu carskiego, który, jak się okazało, znów się spóźnił. Nowi władcy zawiadamiali wymijająco, że z wstąpieniem na tron Aleksego jeszczeby się może pogodzono — kto? —, ale nadanie korony Michałowi jest zupełnie nie do przyjęcia. Ruzskij z pewną zjadliwością dał wyraz żalowi z powodu tego, że posłowie Dumy, którzy przyjechali w przeddzień, nie byli w wystarczający sposób zorjentowani o celu i istocie swej podróży. Ale i posłowie znaleźli dla siebie usprawiedliwienie. „Wybuchł nieoczekiwanie dla wszystkich taki bunt żołnierski, jakiego nie widziałem jeszcze dotychczas”, tłumaczył Ruzskiemu szambelan, Jak gdyby całe jego życie wypełniało obserwowanie buntów żołnierskich. „Ogłoszenie Michała cesarzem doleje oliwy do ognia i będzie sygnałem do okrutnego niszczenia wszystkiego, co tylko da się zniszczyć”. Jak ci wszyscy panowie nie mogą strawić rewolucji!
Generalicja połyka w milczeniu również i nowe „haniebne uroszczenie” rewolucji. Tylko Aleksiejew folguje sobie potrochu w komunikacie telegraficznym, rozesłanym do naczelnych dowódców: „Partje lewicowe i delegaci robotników wywierają silny nacisk na przewodniczącego Dumy, dzięki czemu oświadczenia Rodzianki grzeszą brakiem otwartości i szczerości”. Generałów trapił w owych chwilach jedynie brak szczerości!
Ale car rozmyślił się jeszcze raz. Po przyjeździe z Pskowa do Mohylowa wręczył byłemu szefowi swego sztabu, Aleksiejewowi, kawałek papieru, zawierający przyzwolenie na przekazanie tronu synowi. Papier ten polecił wysłać do Piotrogrodu. Kombinacja taka wydała mu się, najwidoczniej, bardziej obiecującą. Aleksiejew, według opowiadania Denikina, zabrał telegram i... nie wysłał go. Sądził, że wystarczy już owych dwóch manifestów, które ogłoszono armji i krajowi. Przyczyną rozdźwięków była nietylko ta okoliczność, że car i jego doradcy myśleli wolniej od rewolucji, ale, że działo się to również i z dumskimi liberałami.
Aresztowany już formalnie car napisał dnia 8-go marca, przed ostatecznym wyjazdem z Mohylowa, odezwę do wojska, kończącą się następującemi słowy: „Kto myśli teraz o zawarciu pokoju, kto tego pragnie, ten jest zdrajcą ojczyzny, ten się jej sprzeniewierza”. Była to, podsunięta przez kogoś, próba wytrącenia z rąk liberałów oskarżenia o sprzyjanie Niemcom. Próba nie dała żadnych wyników: odezwy nie odważono się już ogłosić.
Tak skończyło się panowanie, które było nieprzerwanym łańcuchem niepowodzeń, nieszczęść, klęsk i występków, począwszy od katastrofy na Chodynce podczas koronacji, poprzez rozstrzeliwanie strejkujących i zbuntowanych chłopów, poprzez wojnę rosyjsko-japońską, poprzez straszliwy pogrom rewolucji 1905 r., poprzez niezliczone egzekucje, ekspedycje karne i pogromy mniejszości narodowych, aż po szaleńczy i nikczemny udział Rosji w szalonej i nikczemnej wojnie światowej.
Po przyjeździe do Carskiego Sioła, gdzie rodzinę carską uwięziono w pałacu, car, według słów Wyrubowej, wyrzekł cicho: „Niema sprawiedliwości między ludźmi”. A tymczasem te właśnie słowa świadczą niezbicie, że sprawiedliwość dziejowa istnieje, choć spóźnia się czasami.
***
Podobieństwo, zachodzące pomiędzy ostatnią parą Romanowów a francuską parą królewską z epoki Wielkiej Rewolucji, rzuca się wprost w oczy. Zwracano już na to uwagę w literaturze, lecz pobieżnie i nie wyciągając wniosków. A podobieństwo to nie jest przypadkowe, jakby się mogło zdawać na pierwszy rzut oka, i daje obfity materjał do konkluzyj.
Car i król, oddzieleni od siebie jednem i ćwiercią stulecia, wydają się w pewnych chwilach aktorami, grającymi tę samą rolę. Bierna, wyczekująca, lecz mściwa perfidja stanowiła cechę charakterystyczną obydwóch, z tą jedynie różnicą, że Ludwik przysłaniał ją wątpliwą dobrotliwością, Mikołaj zaś — uprzejmością. Obaj sprawiali wrażenie ludzi, którym ciąży ich rzemiosło, lecz którzy jednocześnie nie zechcą zrezygnować z żadnego przysługującego im uprawnienia, aczkolwiek nie potrafią zrobić z niego żadnego użytku. Dzienniki obydwóch, zbliżone do siebie stylem, czy też brakiem stylu, są w jednakiej mierze świadectwem przerażającej pustki duchowej.
Austrjaczka i heska Niemka tworzą, zkolei, wyraźną symetrję. Królowe przewyższają swych królów nietylko pod względem wzrostu fizycznego, lecz i moralnego. Marja Antonina jest mniej pobożna, niż Aleksandra Fiodorówna, i, w odróżnieniu od niej, jest gorącą zwolenniczką rozrywek i zabaw. Ale obie jednakowo pogardzały ludem, nie znosiły myśli o ustępstwach, jednakowo nie miały zaufania do odwagi swych mężów i spoglądały na rich z góry, Antonina — z odcieniem wzgardy, Aleksandra— z politowaniem.
Stojący niegdyś blisko dworu petersburskiego autorowie pamiętników, zapewniając nas, że Mikołaj II zostawiłby po sobie dobre wspomnienia, gdyby był osobą prywatną, reprodukują poprostu dawne stereotypy przychylnych opinij o Ludwiku XVI-ym i w nieznacznym stopniu bogacą naszą świadomość zarówno w zakresie wiedzy historycznej, jak i w dziedzinie znajomości natury ludzkiej.
Wspominaliśmy już o tem, jak to książę Lwow oburzał się, gdy w chwilach najtragiczniejszych wydarzeń pierwszej rewolucji, zamiast znękanego zmartwieniem cara, ujrzał „wesołego, pewnego siebie pasażera w malinowej koszuli”. Nie wiedząc o tem, książę powtórzył tylko opinję gubernatora Morrisa, który w r. 1790-ym w następujący sposób pisał do Waszyngtonu o Ludwiku: „czego można spodziewać się po człowieku, który, znajdując się w jego położeniu, dobrze się odżywia, pije, śpi i śmieje się; czegóż się spodziewać po tym poczciwcu, który jest weselszy od wszystkich?”
Aleksandra Fiodorówna, przepowiadająca na trzy miesiące przed upadkiem monarchji, że „wszystko zmienia się na lepsze, — jak wiele znaczą sny naszego Przyjaciela!” powtarza tylko słowa Marji Antoniny, która pisała miesiąc przed obaleniem władzy królewskiej: „czuję się rześka na duchu i coś mi podpowiada, że będziemy niebawem szczęśliwi i uratowani”. Obydwie toną, rojąc tęczowe sny.
Niektóre rysy podobieństwa są, ma się rozumieć, rzeczą przypadku i mogą interesować tylko jako anegdoty historyczne. Ważniejsze bez porównania są cechy, które zaszczepiła lub wprost narzuciła władna moc warunków, a które to cechy rzucają jaskrawe światło na wzajemny stosunek, zachodzący pomiędzy osobowością a objektywnemi czynnikami dziejowemi.
„Nie potrafił chcieć: oto główny rys jego charakteru”, powiada o Ludwiku reakcyjny historyk francuski. Mogłoby się zdawać, że zdanie to napisano o Mikołaju. Obaj nie potrafili chcieć. Obaj natomiast potrafili nie chcieć. Ale czego właściwie mogli „chcieć” ostatni przedstawiciele przegranej z kretesem sprawy historycznej?
„Słuchał zazwyczaj, uśmiechając się, i rzadko kiedy decydował się na cośkolwiek. Nie — bywało zwykle pierwszem jego słowem”. O kim to mowa? Znów o Capet'cie. Ale w takim razie postępowanie Mikołaja było nieustannym plagjatem. Obaj zbliżają się ku otchłani „z koroną, nasuniętą na oczy”. Ale czyż łatwiej jest zmierzać ku przepaści, której w żaden sposób nie można uniknąć, idąc z rozwartemi oczami? Cóżby się zmieniło w istocie, gdyby koronę odsunięto na ciemię?
Należałoby zalecić zawodowym psychologom, aby opracowali wypisy symetrycznych „powiedzeń” Mikołaja i Ludwika, Aleksandry i Antoniny tudzież ich otoczenia o nich. Materjału nie zbrakłoby, a w konsekwencji uzyskalibyśmy nader pouczające świadectwo historyczne, przemawiające na rzecz psychologji materjalistycznej: jednorakie (rozumie się, że bynajmniej nie identyczne) podniety wywołują w jednorakich warunkach Jednorakie odruchy. Im potężniejsza podnieta, tem łatwiej przezwycięża właściwości indywidualne. Na łechtanie ludzie reagują rozmaicie, na rozpalone żelazo — jednakowo. Podobnie, jak młot parowy jednakowo zamienia w płytę zarówno kulę, jak i sześcian, tak też pod naciskiem niezwykłych i nieuniknionych wydarzeń ulegają spłaszczeniu ci, co się sprzeciwiają, zatracając przy tem zarysy swej „indywidualności”.
Ludwik i Mikołaj byli ostatnimi przedstawicielami dynastyj o burzliwym żywocie. Niejakie zrównoważenie jednego i drugiego, spokój i „wesołość”, ujawniane w krytycznych chwilach, stanowiły układny wyraz znikomości sił wewnętrznych, słabości wyładowań nerwowych, ubóstwa zasobów duchowych. Jako rzezańcy moralni, obydwaj byli zupełnie pozbawieni wyobraźni i polotu twórczego, rozumu starczyło im tylko do uświadomienia sobie swej trywjalności i obaj jednakowo pałali zazdrosną nienawiścią do każdego, kto coś znaczył i posiadał talent. Obydwum rządy przypadły w udziale w czasie, gdy państwa ich przechodziły głęboki kryzys wewnętrzny, a ludy ocknęły się do rewolucji. Obaj bronili się przed najściem nowych idej i szturmem nieprzyjaznych sił. Niezdecydowanie, hipokryzja i kłamliwość były u nich nietyle wyrazem słabości osobistej, ile zupełnego braku możności utrzymania się na odziedziczonych pozycjach.
A jak stały sprawy z żonami? Przez swe małżeństwo z władcą nieograniczonym potężnego państwa, Aleksandra, w jeszcze większym stopniu, niż Antonina, osiągnęła szczyt najśmielszych marzeń księżniczki z prowincjonalnego partykularza, jaką była księżniczka heska. Jak jedną, tak i drugą wypełniało po brzegi poczucie wzniosłego posłannictwa, które miały spełnić. Antonina traktowała tę swoją misję z odcieniem pewnej frywolności, Aleksandra — z protestancką obłudą, przełożoną na język cerkiewno-słowiański. Nieszczęśliwe panowanie i wzmagające się niezadowolenie ludu burzyły bez litości ów świat fantastyczny, który stworzyły sobie te zawzięte, lecz w gruncie rzeczy kurze główki. Stąd też bierze swój początek wciąż wzmagająca się zatwardziałość, dręczące uczucie wrogości, doświadczane względem obcego narodu, który nie chciał ugiąć przed niemi kolan; nienawiść, którą darzyły ministrów, liczących się choć cokolwiek z wrogim światem, to jest z krajem; odosobnienie od własnego nawet dworu i ustawiczny żal do męża, że nie ziścił nadziei, które obudził będąc jeszcze narzeczonymi.
Posiadający psychologiczne skłonności historycy i biografowie doszukują się częstokroć pierwiastków par excellence osobowych, czy przypadkowych i nieraz znajdują je tam, gdzie w danej osobowości odzwierciadlają się wielkie czynniki dziejowe. Jest to taka sama omyłka wzrokowa, jaką popełniali dworacy carscy, przypisując ostatniemu monarsze rosyjskiemu wrodzoną „pechowość”. Sam car uwierzył nawet, że się urodził pod złą gwiazdą. W istocie zaś niepowodzenia jego były skutkiem przeciwieństwa, jakie zachodziło pomiędzy staremi dążeniami, przekazanemi mu w puściźnie przez przodków, a nowemi warunkami dziejowemi, w których sam się znalazł. Starożytni, mawiając, że Jupiter odbiera rozum temu, kogo chce zgubić, formułowali w sposób zabobonny wyniki głębokich obserwacyj historycznych. Słowa Goethego, mówiącego o rozumie, który staje się niedorzecznością — „Vernunft wird Unsinn”, — zawierają tę samą myśl o bezosobowym Jupiterze dialektyki dziejowej, odbierającym rozum instytucjom, które się już przeżyły, i skazujcąym na niepowodzenie ich obrońcow. Teksty ról Romanowa i Capet'a dyktował rozwój narastającego dramatu dziejowego. Aktorzy mieli dać od siebie conajwyżej odcienie interpretacji. „Pechowość” Mikołaja i Ludwika nie wynikała z ich osobistych horoskopów, lecz z dziejowego horoskopu monarchji stanowej i biurokratycznej. Obaj byli przedewszystkiem ostatnimi przedstawicielami władzy absolutnej. Ich nicość moralna, będąc skutkiem ich epigonizmu dynastycznego, nadawała temu epigonizmowi szczególnie złowrogi charakter.
Można tu zaoponować: gdyby Aleksander III mniej pił, żyłby znacznie dłużej, rewolucja miałaby do czynienia z carem zupełnie innego pokroju i odpadłyby wszelkie cechy symetrji z dziejami Ludwika XVI-go. Ale zarzut ten nie osłabia wcale naszej tezy. Nie mamy zupełnie zamiaru negować znaczenia momentów osobowych w mechanice procesu dziejowego, ani też znaczenia momentów przypadkowych w dziedzinie osobowości. Chodzi nam jedynie o to, aby daną osobistość historyczną wraz ze wszystkiemi jej właściwościami traktowano nie jako oderwany wykaz pewnych rysów psychologicznych, lecz jako żywą rzeczywistość, będącą wynikiem określonych warunków społecznych i reagującą na te warunki. Podobnie, jak róża nie traci swej woni, gdy przyrodnik wskaże, z jakich ingredjencyj gleby i atmosfery czerpie ona swe soki, tak też ujawnienie podłoża dziejowego osobowości nie pozbawia jej ani swoistego aromatu, ani też swoistego odoru.
Przytoczone wyżej domniemanie, dotyczące długości życia Aleksandra III-go, może również i z innej strony rzucić światło na zagadnienie. Zgódźmy się, że Aleksander III nie wplątałby się w r. 1904-ym w wojnę z Japonją. Dzięki temu pierwsza rewolucja uległaby odroczeniu. Ale na jak długo? Jest rzeczą, możliwą, że „rewolucja roku 1905-go”, czyli pierwsza próba sił, pierwszy wyłom, uczyniony w systemie absolutyzmu, stanowiłaby przygrywkę do drugiej, republikańskiej, i trzeciej, proletarjackiej, rewolucji. Na ten temat są możliwe tylko bardziej lub mniej trafne domysły. Jedno tylko nie ulega wątpliwości, że rewolucja nie była uwarunkowana przez charakter Mikołaja II-go i że Aleksander III nie rozwiązałby stawianych przez nią zadań. Wystarczy sobie uprzytomnić, że przejście od ustroju feudalnego do burżuazyjnego nie obeszło się nigdy i nigdzie bez gwałtownych wstrząsów. Nie dalej, jak wczoraj widzieliśmy to w Chinach, dziś obserwujemy znów w Indjach. Możemy conajwyżej powiedzieć, że taka lub inna polityka monarchji, taka lub inna osobistość na tronie przyśpiesza lub odracza rewolucję i wyciska pewne piętno na jej zewnętrznym przebiegu.
Z jakże złym i niedołężnym uporem caryzm usiłował utrzymać się w ostatnie miesiące, tygodnie i dini, kiedy sprawa jego była już ostatecznie przegrana. Ody Mikołajowi nie starczyło siły woli, brak ten pokrywała carowa. Rasputin był narzędziem w ręku kliki, która zajadle walczyła o swój byt. W tej nawet wąskiej skali osobę cara pochłania grupa, stanowiąca zgęszczoną emanację przeszłości i jej ostatni skurcz konwulsyjny. „Polityka” stosowana przez szczyt carskosielski wobec rewolucji, była odruchami zaszczutego i wyzutego z sił drapieżnika. Gdy będziemy na stepie ścigać wilka, jadąc szybkobieżnym samochodem, zwierz zmęczy się wkońcu i spocznie, aby odetchnąć. Ale skoro spróbujemy nałożyć nań obrożę, wilk rzuci się, aby sprawcę rozszarpać lub przynajmniej zranić. Bo też, czy w tych warunkach pozostaje mu jeszcze coś innego?
Liberałowie przypuszczali, że pozostaje. Zamiast zawrzeć we właściwym czasie ugodę z burżuazją i w ten sposób zapobiec rewolucji — taki akt oskarżenia liberałowie wręczyli ostatniemu carowi, — Mikołaj bronił się uporczywie przed ustępstwami i nawet w ostatnich już dniach ,pod młotem przeznaczenia, gdy każda chwila była droga, wciąż jeszcze zwlekał, targował się z losem, zaniedbując ostatnie możliwości. Wszystko to brzmi wielce przekonywająco. Szkoda jednak bardzo, że liberalizm, posiadając równie skuteczną receptę na uratowanie monarchji, nie znalazł jej dla ocalenia siebie samego!
Niedorzecznością byłoby utrzymywać, że carat nigdy i w żadnych warunkach nie godził się na ustępstwa. Godził się na nie, skoro wywoływała je konieczność zachowania własnej egzystencji. Po klęsce krymskiej Aleksander II dokonał połowicznego wyzwolenia chłopów i wprowadził szereg reform liberalnych w zakresie ziemstwa, sądownictwa, pracy, zakładów naukowych i t. p. Car sam sformułował wówczas myśl przewodnią urzeczywistnionych przez się ulepszeń: wyzwolić chłopów z góry, aby nie wyzwolili się od dołu. Pod parciem pierwszej rewolucji, Mikołaj II nadał krajowi połowiczną konstytucję. Stołypin skazał na zagładę chłopską wspólnotę gminną, aby rozszerzyć teren, na którym mogłyby działać siły rozwoju kapitalistycznego. Wszystkie te reformy miały jednak dla caratu o tyle tylko rację bytu, o ile ustępstwa, dokonywane w szczegółach, zachowywały całość, a więc podstawy, na których wznosiło się społeczeństwo stanowe i monarchja jako taka. Skoro skutki reform poczynały wykraczać poza te granice, monarchja cofała się natychmiast wstecz. W drugiej połowie swego panowania Aleksander II eskamotował reformy, wprowadzone przezeń w pierwszej połowie panowania. Aleksander III posunął się jeszcze dalej na drodze reform wstecznych. Mikołaj II cofnął się w październiku 1905-go roku pod presją rewolucji, następnie rozwiązał Dumy, powołane do życia przez niego samego, i dokonał zamachu stanu, gdy rewolucja tylko osłabła. W przeciągu trzech czwartych wieku — licząc od reform Aleksandra II-go — rozwija się, czasami podziemna, to znów otwarta, walka sił dziejowych, znacznie przewyższająca walory osobiste poszczególnych carów, a znajdująca swój kres w obaleniu monarchji. Jedynie w historycznem obramowaniu tego procesu da się znaleźć miejsce dla poszczególnych carów, ich charakterów, ich „życiorysów”. Najbardziej nawet samowładny despota mało przypomina „wolną” indywidualność, kładącą według swego uznania własne piętno na wydarzeniach. Będzie on zawsze ukoronowanym agentem klas uprzywilejowanych, kształtujących społeczeństwo na obraz i podobieństwo swoje. Dopóki klasy te nie zakończyły jeszcze swej misji, dopóty monarchja posiada siłę i pewność siebie. Rozporządza wtedy sprawnym aparatem władzy i może bez ograniczeń dokonywać wyboru wykonawców, gdyż najzdolniejsi ludzie nie przeszli jeszcze do obozu nieprzyjaciół. Monarcha może wtedy, osobiście lub zapomocą swego faworyta, stać się protagonistą wielkich i postępowych zadań dziejowych. Rzecz inaczej się przedstawia, gdy słońce starego społeczeństwa chyli się już ostatecznie ku zachodowi: klasy uprzywilejowane przestają być organizatorami życia narodowego i stają się naroślą pasorzytniczą; wraz z utratą swych funkcyj kierowniczych, zatracają też poczucie spełnianej przez się misji oraz wiarę w swe siły; niezadowolenie z samych siebie przeistaczają w niezadowolenie z monarchji; dynastja zostaje odosobniona; krąg oddanych jej całkowicie ludzi zacieśnia się; poziom ich się obniża; wzmaga się natomiast niebezpieczeństwo; nowe siły nacierają; monarchja traci zdolność jakiejkolwiek inicjatywy twórczej; broni się, odpiera ataki, cofa się, — czyny jej nabierają automatyczności najprostszych odruchów. Los ten nie ominął i napoły-azjatyckiej despotji Romanowów.
Gdy dokonamy na agonizującym caracie figuralnego cięcia pionowego, ujrzymy w przekroju Mikołaja jako rdzeń kliki, tkwiącej swemi korzeniami w ostatecznie potępionej przeszłości. W przekroju poziomym monarchji historycznej Mikołaj stanowi ostatnie ogniwo łańcucha dynastycznego. Najbliżsi jego przodkowie, wchodzący również w swoim czasie w skład zbiorowości rodzinno-stanowo-biurokratycznych — rozleglejszych tylko—, wypróbowali rozmaite sposoby i środki rządzenia, chcąc uchronić stary ustrój społeczny przed grożącym mu losem, a mimo to przekazali Mikołajowi w puściźnie ogarnięte chaosem imperjum, w którego łonie już dojrzewała rewolucja. Jeżeli mógł on dokonać jakiegoś wyboru, to chyba tylko wyboru jednej z dróg, prowadzących do zatracenia.
Liberalizm marzył o monarchji według wzorów brytyjskich. Ale czyż nad Tamizą parlamentaryzm ukształtował się w drodze pokojowej ewolucji, albo też stanowił owoc „niezależnej” przezorności jakiegoś pojedyńczego panującego? Bynajmniej, powstał on tu w wyniku walki, trwającej stulecia, podczas której jeden z królów zostawił swą głowę na rozstaju dróg historycznych.
Naszkicowane wyżej historyczno-psychologiczne porównanie Romanowów z Capetami da się, przy okazji, z powodzeniem rozciągnąć na brytyjską parę królewską z czasów pierwszej rewolucji. Karol I ujawniał w gruncie rzeczy skojarzenie tych samych cech, któremi autorowie pamiętników i historycy z większą lub mniejszą słusznością obdarzają Ludwika XVI-go i Mikołaja II-go. „Karol pozostawał bierny, — pisze Montague, — ustępował, gdy nie potrafił się przeciwstawić, uciekał się, acz niechętnie, do oszustwa i nie zyskał sobie ani popularności, ani też zaufania”. „Nie był zeń tępy człowiek, — powiada o Karolu Stuart inny historyk — lecz brakło mu stałości charakteru... Rolę jego złego przeznaczenia odegrała jego żona, Henrietta francuska, siostra Ludwika XIII-go, przesiąknięta w większym jeszcze od Karola stopniu ideami absolutyzmu”. Nie będziemy wdawać się w szczegóły charakterystyki tej trzeciej — a pierwszej w kolejności chronologicznej — pary królewskiej, startej z oblicza ziemi przez rewolucję narodową. Nadmienimy tylko, że w Anglji nienawiść skupiała się przedewszystkiem na królowej, jako Francuzce i papistce, której zarzucano konszachty z Rzymem, utrzymywanie potajemnych stosunków z rokoszanami irlandzkimi i knowania na dworze francuskim.
Ale Anglja rozporządzała przynajmniej całemi stuleciami. Była pionierką cywilizacji mieszczańskiej. Nie uciskał jej żaden obcy naród, lecz naodwrót, inne narody wprzęgła ona do swego jarzma. Uprawiała wyzysk na całym świecie. Łagodziło to przeciwieństwa wewnętrzne, gromadziło skłonności zachowawcze, sprzyjało obfitości i stałości uwarstwień narastającego tłuszczu w postaci pasorzytniczej rzeszy landlordów, monarchji, izby lordów i kościoła państwowego. Dzięki wyjątkowemu uprzywilejowaniu przez historję rozwoju mieszczańskiej Anglji, konserwatyzm w zespoleniu z elastycznością rozpowszechnił się z instytucyj i na obyczaje. Nie przestało to po dziś dzień wprawiać w zachwyt na kontynencie rozmaitych filistrów w rodzaju profesora rosyjskiego Milukowa, czy też austro-marksisty Ottona Bauera. Ale akurat teraz, gdy Anglja, wypierana zewsząd na całym świecie, trwoni ostatnie zasoby swego dawnego uprzywilejowania, konserwatyzm jej zatraca swą elastyczność i, nawet w osobie labourzystów, przekształca się w najczarniejszą reakcję. „Socjalista” Macdonald nie znajduje w obliczu rewolucji indyjskiej innych metod, okrom przeciwstawianych przez Mikołaja II-go rewolucji rosyjskiej. Ślepy tylko nie dostrzeże, że Brytanję czekają olbrzymie wstrząsy rewolucyjne, w których zginą bez śladu szczątki jej konserwatyzmu, jej panowania nad światem i jej dzisiejszej machiny państwowej. Macdonald wcale nie gorzej od Mikołaja II-go przygotowuje owe wstrząśnienia i z nie mniejszem od niego zaślepieniem. Jest to również nienajgorszy przyczynek do zagadnienia „niezależnej” indywidualności i roli, jaką ona odgrywa w dziejach.
Ale jakżeż miała Rosja, obciążona swem zacofaniem rozwojowem, wlokąca się na szarym końcu narodów europejskich, wsparta na wątłych fundamentach gospodarczych, wytwarzać „elastyczny konserwatyzm” form społecznych? Zadanie to miałaby chyba spełnić wyłącznie dla zaspokojenia potrzeb liberalizmu profesorskiego i jego cienia lewicowego — socjalizmu reformistycznego. Rosja zbyt długo pozostawała wtyle, to też, gdy imperjalizm światowy schwycił ją w swe kleszcze, musiała przechodzić kurs swej historji politycznej według nader skróconego podręcznika. Gdyby Mikołaj poszedł na rękę liberałom, zastępując Stüirmera Milukowem, rozwój wypadków przybrałby może cokolwiek odmienne kształty, ale nie zmieniłby się wcale w swej istocie. Taką właśnie drogę obrał przecież w drugim okresie rewolucji Ludwik XVI, gdyż powołał żyrondystów do władzy: nie uratowało to jednak przed gilotyną ani Ludwika, ani też, w następstwie, i żyrondystów. Nagromadzone przeciwieństwa społeczne musiały wybuchnąć na zewnątrz, gdy zaś wybuchły — zakończyć dzieło oczyszczenia. W obliczu szturmujących rzesz ludowych, które wystawiły wreszcie na otwartą widownię swe troski, krzywdy, namiętności, ułudy i dążenia, zamierzone na szczytach kombinacje pomiędzy monarchją a liberalizmem odegrały rolę drobnego epizodu, który mógł wywrzeć wpływ na kolejność scen, może wreszcie na ilość aktów, lecz w żadnym razie nie mógł zmienić ogólnego przebiegu dramatu, a zwłaszcza jego straszliwego rozwiązania.
PIĘĆ DNI
23 — 27 LUTEGO 1917 R.
23-go lutego przypadał międzynarodowy dzień kobiet. Dzień ten socjalni demokraci zamierzali, utartym zwyczajem, naznaczyć zgromadzeniami, przemówieniami, ulotkami. Nikomu 22-go lutego nie przychodziło na myśl, że dzień kobiet będzie pierwszym dniem rewolucji. Żadna organizacja nie nawoływała tego dnia do strejku. Co więcej, nawet najbardziej bojowa organizacja bolszewików — komitet dzielnicy Wyborskiej, szczelnie zaludnionej przez robotników — zalecała powstrzymywanie się od strejku. Według świadectwa Kajurowa, jednego z przywódców robotniczych tej dzielnicy, nastrój był bardzo naprężony, lada strejk mógł przekształcić się w otwartą walkę. Ponieważ zaś komitet uważał, że nie nastał jeszcze czas akcji zaczepnej — partja jeszcze za mało okrzepła, a i robotników łączyły zbyt nikłe stosunki z żołnierzami, — przeto uchwalił, aby nie nawoływać robotników do strejku, lecz przygotowywać się do wystąpień rewolucyjnych w nieustalonej bliżej przyszłości. Taką linję postępowania wytknął sobie komitet w wigilję dnia 23-go lutego i zdawało się, że wszyscy uznają ją za słuszną. Ale nazajutrz, wbrew wszelkim dyrektywom, zastrejkowały robotnice w kilku fabrykach włókienniczych: wysłały delegację do metalowców, prosząc o poparcie strejku. „Z ciężkiem sercem — pisze Kajurow — bolszewicy przystali na to, w ich ślady poszli robotnicy-mieńszewicy i eserowcy. Ale skoro wybucha strejk masowy, trzeba wszystkich wezwać na ulicę i samemu stanąć na czele”: taką uchwałę przeprowadził Kajurow, komitet Wyborski zaś musiał ją zaaprobować. „Wśród robotników od dawna już dojrzewała myśl o wystąpieniu, lecz nikt nie przewidywał w owej chwili, jakie wystąpienie to osiągnie rozmiary”. Zapamiętajmy sobie powyższe zeznanie uczestnika ruchu, które ułatwi nam zrozumienie mechaniki wydarzeń.
Uważano zgóry za niezbity pewnik, że, w razie demonstracyj, żołnierze zostaną wysłani przeciwko robotnikom z koszar na ulice. Do czego to doprowadzi? Jest czas wojny, władze nie będą żartować. Ale, z drugiej strony, żołnierz, powołany podczas wojny z „zapasu”, to już nie to, co stary żołnierz kadrowy. Czy jest znów tak bardzo groźny? W kołach rewolucyjnych długo deliberowano, coprawda, na ten temat, lecz rozmowy te nosiły raczej oderwany charakter, albowiem nikt, ale to literalnie nikt — opierając się na wszystkich materjałach, można to stwierdzić kategorycznie — nie przypuszczał jeszcze wówczas, iż dzień 23-go lutego będzie początkiem rozstrzygającego ataku na absolutyzm. Chodziło wtedy zaledwie o demonstrację, o nieokreślonych, lecz, bądź co bądź, wcale nierozległych perspektywach.
Jest więc niewątpliwym faktem, że rewolucję lutową rozpoczęto na dole, przezwyciężając sprzeciwy własnych organizacyj rewolucyjnych; inicjatywę podjęła samorzutnie najbardziej uciskana i zahukana część proletarjatu, robotnice-włókniarki, a wśród nich, należy przypuszczać, — niejedna żona żołnierska. Ostatnim impulsem były zwiększone ogonki przed sklepami z pieczywem. Strejkowało tego dnia około 90 tysięcy robotnic i robotników. Waleczny nastrój znalazł sobie ujście w demonstracjach, wiecach i utarczkach z policją. Ruch rozwinął się w dzielnicy Wyborskiej, posiadającej wielkie przedsiębiorstwa, stamtąd zaś przerzucił się na Petersburską stronę. W innych dzielnicach miasta, jak utrzymuje ochrana, nie było strejków, ani demonstracyj. Na pomoc policji wzywano już tego dnia patrole wojskowe, nieliczne jeszcze widocznie, lecz nie dochodziło z niemi do starć. Wiele kobiet, i to nietylko robotnic, zebrało się przed radą miejską, domagając się chleba. Miało to taki sam skutek, jak żądanie od kozła, aby dawał mleko. W różnych dzielnicach miasta ukazały się czerwone sztandary; napisy na nich świadczyły, że lud pracujący pragnie chleba, ale nie życzy sobie ani samowładztwa, ani też wojny. Dzień kobiet wypadł pomyślnie, minął wśród wielkiego zapału i obszedł się bez ofiar. Ale nawet wieczorem nikt jeszcze nie domyślał się, jakie niespodzianki zawierał on w sobie.
Ruch, niedość, że nie maleje nazajutrz, lecz wzmaga się wdwójnasób: dnia 24-go lutego strejkuje prawie połowa robotników przemysłowych Piotrogrodu. Robotnicy przychodzą zrana do fabryk i, nie przystępując do pracy, zaczynają wiecować; następnie tworzą się pochody, maszerujące w kierunku centrum miasta. Ruch ogarnia nowe dzielnice i nowe grupy ludności. Hasło „chcemy chleba” zostaje wyparte i przytłumione przez hasła: „precz z samowładztwem” i „precz z wojną”. Przez Newski prospekt przeciągają bez przerwy demonstracje: z początku zwarte masy robotników, śpiewających pieśni rewolucyjne, potem różnobarwny tłum miejski z rozsianemi wśród demonstrujących granatowemi czapkami studenckiemi. „Spacerująca publiczność traktowała nas przychylnie, żołnierze zaś z niektórych szpitali wojskowych witali nas radośnie, wywijając czem się nadarzyło”. Ale któż zdawał sobie wtedy sprawę z tego, czem brzemienne są te oznaki sympatji chorych żołnierzy dla demonstrujących tłumów? Kozacy atakowali tłum nieustannie, acz bez zawziętości, konie ich pokrywały się pianą; demonstrujący rozstępowali się na chwilę, aby potem znów się zemknąć. Tłum nie bał się. „Kozacy obiecują, że nie będą strzelać” — podawano sobie z ust do ust. Robotnicy rozmawiali, widocznie, z poszczególnymi kozakami. Później zjawili się jednak napoły pijani dragoni i wdarłszy się z przekleństwami w tłum, poczęli bić demonstrujących pikami po głowach. Tłum zwarł się w sobie i nie ustępował. „Nie będą strzelać”. I rzeczywiście nie strzelali.
Pewien liberalny senator przyglądał się na ulicach zamarłym tramwajom (a może działo się to dnia następnego i pamięć go zawiodła?); tu wagon z wybitemi szybami, ówdzie wóz wywrócony z szyn, leżący bokiem na ziemi. Widok ten wskrzesił w pamięci senatora wrażenie dni lipcowych roku 1914-go, w przeddzień wybuchu wojny. „Wyglądało to tak, jak gdyby wznowiono dawne usiłowania”. Oko nie zawiodło senatora — ciągłość była najoczywistsza: historja podejmowała końce starganej przez wojnę nici rewolucyjnej, aby je zadzierzgnąć w supeł.
Tłumy ludzi płynęły przez cały dzień z jednej dzielnicy do drugiej; policja rozpraszała je energicznie, oddziały kawalerji i potrosze piechota zatrzymywały je i odrzucały. Obok okrzyków „precz z policją”, rozlegały się coraz częściej wiwaty pod adresem kozaków. Był to bardzo znamienny objaw. Tłum pałał do policji dziką nienawiścią. Konnych stójkowych odpędzano gwizdem, kamieniami, odłamkami lodu. Stosunek robotników do żołnierzy był zupełnie inny. Robotnicy i robotnice wystawali grupkami dokoła koszar, okalali szyldwachów, patrole i tyraliery, zamieniając z nimi przyjazne słowa. Nowe to zupełnie stadjum było wynikiem wzrastającego się strejku i spotkania się oko w oko robotnika z żołnierzem. Stadjum takie jest zjawiskiem nieuniknionem w rozwoju każdej rewolucji. Ale zjawisko to wydaje się za każdym razem czemś nowem i, w istocie, zawsze kształtuje się inaczej: kto pisał o niem i czytał, nigdy nie rozpozna go jednak, gdy napotka je w życiu.
Opowiadano tego dnia w Dumie Państwowej, że olbrzymie tłumy zapełniły całkowicie plac Znamieński, Newski prospekt i sąsiednie ulice, na których można było obserwować zupełnie niezwykły widok — kozaków i pułki z orkiestrami, witane przez tłum rewolucyjny, a nie patrjotyczny, okrzykami „niech żyją”. Na pytanie, co to ma znaczyć, jakiś przechodzeń miał odpowiedzieć jednemu z posłów: „policjant uderzył kobietę nahajką, kozacy ujęli się za kobietą i przepędzili policję”. Nie da się sprawdzić, czy tak było w istocie. Ale tłum wierzył, że to prawda, że jest to możliwe. Owa wiara nie spadła z nieba, lecz wynikała z nabytego doświadczenia i stała się dzięki temu rękojmią zwycięstwa.
Robotnicy Erickssona, jednej z czołowych fabryk dzielnicy Wyborskiej, po zamknięciu wiecu porannego, wyszli dwu i pół tysięczną masą na prospekt Sampsonjewski, w którego wąskiej części napotkali kozaków. Oficerowie wdarli się pierwsi w tłum, torując sobie drogę piersiami końskiemi. Za oficerami cwałują kozacy przez całą szerokość prospektu. Rozstrzygająca chwila! Ale jeźdźcy tworząc długą wstęgę, przejechali ostrożnie przez korytarz, wyżłobiony przed chwilą przez oficerów. „Ten i ów kozak uśmiechał się, — pisze Kajurow — a jeden z nich mrugnął na robotników znacząco”. Zrobił to nie bez przyczyny. Robotnicy nabrali przyjaznej dla kozaków odwagi, zlekka zarażając nią zkolei jeźdźców. Kozak, który mrugnął, znalazł naśladowców. Mimo ponownych usiłowań oficerów, kozacy, bez otwartego uchybiania rygorowi, nie rozpędzali jednak ławą robotników, lecz przesączali się przez tłum. Powtórzyło się to kilka razy, jeszcze bardziej zbliżając do siebie obie strony. Poszczególni kozacy poczęli odpowiadać robotnikom na zadawane pytania, a nawet n.awiązywać z nimi rozmowy w przelocie. Pozostała jeszcze cieniutka zewnętrzna powłoka subordynacji wojskowej, która lada chwila mogła prysnąć. Oficerowie śpiesznie oderwali podjazd od tłumu i, poniechawszy zamiaru rozproszenia robotników, utworzyli z kozaków kordon, zamykający wpoprzek ulicę, aby w ten sposób nie przepuścić demonstracji do środka miasta. Ale i to niewiele pomogło: kozacy, stojąc według rozkazu na miejscu, nie przeszkadzali jednak robotnikom, gdy ci prześlizgiwali się pod brzuchami końskimi. Rewolucja nie wybiera sobie dróg według swego upodobania: stawiała pierwsze swe kroki na drodze ku zwycięstwu, przeciskając się pod brzuchem kozackiego konia. Wspaniały to epizod! Zastanawiającą jest również spostrzegawczość opowiadającego, który zdołał utrwalić wszystkie subtelne krzywizny procesu. Nie dziwota jednak: wszak opowiadający prowadził za sobą zgórą dwa tysiące ludzi; dowódca, który wystrzega się nahajek i kul nieprzyjacielskich, musi mieć bystre oko.
Przełom, jaki dokonał się w łonie armji, zaznaczył się najwcześniej wśród kozaków, tych tradycyjnych uśmierzycieli i uczestników ekspedycyj karnych. Nie wynika z tego wcale, aby kozacy mieli być bardziej rewolucyjni od innych rodzajów broni. Wprost przeciwnie, ci posiadacze bardzo przywiązani do swej własności, wielce ceniący sobie w szyku konnym swe kozackie odrębności, lekceważący zwykłych chłopów, nieufni wobec robotników, stanowili żywioł, obciążony licznemi pierwiastkami konserwatyzmu. Ale właśnie dlatego zmiany, wywołane przez wojnę, dobitnie rzucały się w oczy w środowisku kozackiem. A ponadto, toć ich właśnie szarpano na wszystkie strony, ich to wciąż wysuwano naprzód, stawiano twarz w twarz z ludem, podniecano nerwowo i pierwszych wystawiono na próbę. Dojadło im to wszystko do żywego, pragnęli już wrócić do domu, mrugali więc na robotników: róbcie, jeśli potraficie, my wam nie będziemy przeszkadzać. Ale były to zaledwie, znamienne coprawda, symptomaty zewnętrzne. Armja pozostawała nadal armją, spajała ją karność, wszystkie główne jej nici spoczywały w ręku monarchji. Masa robotnicza nie posiadała broni. Przywódcy nie myślą jeszcze wcale o stanowczem rozwiązaniu.
Na posiedzeniu rady ministrów, które odbywało się owego dnia, na porządku dziennym znajdowała się, między innemi, sprawa zaburzeń w stolicy. Strejk? Demonstracje? Nie pierwszy to i nie ostatni raz. Wszystko zostało przewidziane, wydano niezbędne zarządzenia. Ministrowie zwykłym trybem przechodzą nad sprawą do dalszych punktów porządku dziennego.
Cóż to były za zarządzenia? Nie bacząc na to, że w ciągu 23-go i 24-go lutego pobito 28 policjantów — jaka zniewalająca wprost ścisłość obliczenia! — dowódca wojsk okręgu, generał Chabałow, bezmała dyktator, nie uciekał się jeszcze do broni palnej. Nie było to wcale objawem dobrotliwości: przewidziano i uplanowano wszystko zawczasu i strzelanina miała nastąpić we właściwym momencie.
Rewolucja tylko w sensie chwili swego wybuchu zaskoczyła wszystkich znienacka. Ale, naogół, obydwa bieguny, zarówno rewolucyjny, jak i rządowy, przygotowywały się do niej starannie, całemi latami, szykowały się nieustannie. Gdy mowa o bolszewikach, cała ich działalność po roku 1905-ym była jedynie przygotowaniami do drugiej rewolucji. Jednakowoż i działalność rządu była też w znacznym stopniu przygotowywaniem się do zdławienia nowej rewolucji. Ta dziedzina pracy rządowej przybrała jesienią 1916-go roku szczególnie planowy charakter. Komisja, której przewodniczył Chabałow, zakończyła w połowie stycznia 1917-go roku staranne opracowywanie planu stłumienia nowego powstania. Miasto podzielono na sześć okręgów policyjnych, które dzieliły się zkolei na obwody. Na czele wszystkich sił zbrojnych miał stanąć komendant rezerw gwardji, generał Czebykin. Pułki również podzielono pomiędzy obwodami. W każdym z sześciu okręgów policyjnych żandarmerja, policja i wojsko jednoczyły się pod komendą specjalnie wyznaczonych wyższych szarż oficerskich. Kawalerją kozacką miał dysponować sam Czebykin, używając jej do operacyj, zakrojonych na większą skalę. Akcja winna była rozwijać się w następującej kolejności: z początku działa sama policja, potem zjawiają się kozacy z nahajkami i, dopiero na wypadek rzeczywistej potrzeby, puszcza się w ruch wojsko, uzbrojone w karabiny zwykłe i maszynowe. Ten to właśnie plan, pogłębiający i zużytkowywujący doświadczenie, nabyte w r. 1905-ym, stosowano rzeczywiście w dni lutowe. Piętą achillesową jego nie był brak przewidywania lub też wadliwość samego planu, lecz materjał ludzki, który zastosowano do jego wykonania. W tem miejscu projekt spalił na panewce.
Plan rozciągał się formalnie na cały garnizon, który liczył 150.000 żołnierzy; ale w rzeczywistości wchodziło w rachubę nie więcej, niż jakie dziesięć tysięcy: oprócz stójkowych w ilości 3 i pół tysiąca, liczono napewno na kompanje szkolne. Tłumaczy się to charakterem ówczesnego garnizonu petersburskiego, który wyłącznie niemal składał się z formacyj rezerwowych, a przedewszystkiem z 14 batalionów rezerwy pułków gwardji, znajdujących się na froncie. Oprócz tego, w skład garnizonu wchodziły: jeden pułk rezerwy piechoty, bataljon rezerwy cyklistów, dywizjon rezerwy samochodów pancernych, niewielkie oddziały saperów i artylerji oraz dwa pułki kozaków dońskich. Był to garnizon liczny, nazbyt liczny. Napęczniałe formacje rezerwy składały się z masy ludzkiej, która bądź to prawie zupełnie nie przechodziła musztry, bądź też zdołała już o niej zapomnieć. A przecież taka była w istocie cała armja.
Chabałow ściśle przestrzegał opracowanego przez się planu. Pierwszego dnia, t. j. 23-go lutego, popisywała się wyłącznie policja. 24-go na ulice wypuszczono przeważnie kawalerję, która robiła użytek tylko z nahajek i pik. Wyzyskanie piechoty i zastosowanie broni palnej uzależniano od dalszego rozwoju wypadków. Ale wypadki nie kazały na siebie zbyt długo czekać.
Strejk sięgnął dnia 25-go jeszcze dalej. Według danych urzędowych, 240 tysięcy robotników brało w nim tego dnia udział. Warstwy bardziej zacofane równają się według awangardy, strejkuje już znaczna ilość drobnych przedsiębiorstw, stają tramwaje, zakłady handlowe są nieczynne. W ciągu dnia do strejku przyłączyli się też studenci wyższych zakładów naukowych. Dziesiątki tysięcy napływają w południe na plac przed Kazańskim soborem, zapełniając również i sąsiednie ulice. Tłum usiłuje wiecować na ulicach, następuje szereg starć zbrojnych z policją. Pod pomnikiem Aleksandra III-go przemawiają mówcy. Policja konna zaczyna strzelać, raniąc jednego z mówców. Strzały z tłumu zabijają komisarza, ranią jpolicmajstra i kilku jeszcze policjantów. Tłum atakuje żandarmów butelkami, petardami i granatami ręcznemi. Wojna nauczyła ludzi tego kunsztu. Żołnierze zachowują się względem policji biernie, a czasami nawet wrogo. W tłumie opowiadają w podnieceniu że, gdy policjanci zaczęli strzelać do ludu koło pomnika Aleksandra III-go, kozacy dali salwę do konnych faraonów (tak przezywano stójkowych), którzy musieli ratować się ucieczką. Nie jest to, widocznie, legenda, zmyślona dla dodania sobie animuszu, gdyż epizod ten znajduje potwierdzenie z kilku stron, w rozmaitych coprawda warjantach.
Robotnik-bolszewik Kajurow, jeden z rzeczywistych wodzów w owe dni, opowiada, jak uczestnicy pewnej demonstracji zostali w obecności patrolu kozackiego rozpędzeni przez uzbrojonych w nahajki policjantów konnych i jak on, Kajurow, wraz z kilku robotnikami nie poszedł w ślady uciekających, lecz, zdjąwszy czapkę, zbliżył się do kozaków i przemówił do nich w te słowa: „Bracia kozacy, dopomóżcie robotnikom w ich walce o pokojowe żądania, widzicie przecież, jak faraony rozprawiają się z nami, głodnymi robotnikami. Pomóżcie nam!” Ten świadomie uniżony ton, te czapki w ręku — cóż to za trafne wyrachowanie psychologiczne, cóż za niezrównany gest! Cała historja walk ulicznych i zwycięstw rewolucyjnych aż roi się od podobnych improwizacyj. Toną one jednak w odmęcie wielkich wydarzeń, — dla historyków zaś pozostają jeno łupiny beztreściwych komunałów. „Kozacy spojrzeli na siebie w jakiś szczególny sposób” , ciągnie dalej Kajurow, „i, zanim jeszcze zdążyliśmy się usunąć, rzucili się na policjantów” . Po upływie zaś kilku minut, lud przed bramami dworca podnosi na rękach w górę kozaka, który w oczach tłumu zarąbał szablą komisarza policyjnego.
Policja zniknęła niebawem zupełnie, to jest poczęła działać po kryjomu. Zjawili się natomiast żołnierze z gotowemi do strzału karabinami. Robotnicy rzucają im pełne trwogi pytanie: „Czyżbyście, towarzysze, mieli naprawdę pomagać policji?”. W odpowiedzi pada brutalne „ruszaj precz”. Ponowne usiłowania nawiązania rozmowy wieńczy taki sam skutek. Żołnierze są w ponurym nastroju, gryzie ich robak zwątpienia, to też nie mogą znieść, gdy pytanie trafia w samo sedno ich rozterki Rozbrojenie faraonów staje się tymczasem hasłem powszechnem. Policja — to wróg zacięty, nieubłagany, znienawidzony i nienawidzący. O pozyskaniu jej nie może być mowy. Policjantów biją więc lub zabijają. Inaczej rzecz się ma z wojskiem: tłum unika za wszelką cenę starć z żołnierzami, przeciwnie, szuka sposobów, aby zjednać ich sobie, przekonać, zbliżyć, przygarnąć, zespolić i zjednoczyć ze sobą. Pomimo pomyślnych, może nawet cokolwiek przesadnych, pogłosek o zachowaniu się kozaków, stosunek tłumu do kawalerji jest jednak podejrzliwy. Jeździec góruje nad tłumem, duszę jego dzielą od duszy uczestnika demonstracji cztery końskie nogi. Postać, na którą wypada spoglądać zdołu ku górze, wydaje nam się zawsze wielka i groźna. Piechota znajduje się tuż obok, stoi, jak i my, na jezdni i dostęp do niej jest łatwiejszy; masa zbliża się bezpośrednio, aby zajrzeć jej w oczy i oblać swem gorącem tchnieniem. Znaczną rolę we wzajemnych stosunkach pomiędzy robotnikami a żołnierzami odgrywają kobiety-robotnice. Odważniej niż mężczyźni, nacierają na tyraljerę żołnierską, czepiają się rękami karabinów, błagają, rozkazują niemal: „zdejmcie wasze bagnety, przyłączcie się do nas”'. Żołnierze są zaniepokojeni, wstyd ich ogarnia, spoglądają na siebie trwożliwie, wahają się, któryś decyduje się pierwszy i — bagnety unoszą się nad skruszonemi głowami nacierających, kordon rozwiera się, radosne i dziękczynne ,,hurra” wstrząsa powietrzem, tłum otacza żołnierzy, gdzie okiem sięgnąć toczą się dyskusje, słychać wyrzuty, nawoływania, — rewolucja posuwa się o jeszcze jeden krok naprzód. Mikołaj przysłał z kwatery rozkaz telegraficzny do Chabałowa, aby „na jutro” zlikwidowano rozruchy. Wola cara korespondowała z następnem ogniwem „planu” chabałowskiego, telegram posłużył więc za dodatkowy asumpt Jutro wojsko będzie musiało zabrać głos. Czy przypadkiem nie za późno? Nie można jeszcze powiedzieć narazie. Zadanie zostało sformułowane, lecz bynajmniej nie rozwiązane. Życzliwy stosunek kozaków, wahanie się poszczególnych kordonów piechoty są jednak tylko wiele obiecującemi epizodami, utysiąckrotnionemi przez echo wrażliwej ulicy. Wystarcza to do naelektryzowania tłumów rewolucyjnych, lecz nie wystarcza do uzyskania zwycięstwa. Zwłaszcza, że zdarzają się epizody o wręcz odmiennym charakterze. Pluton dragonów dał w godzinach poobiednich pierwszą salwę do tłumu, demonstrującego koło Gościnnego Dworu; miała to być rzekomo odpowiedź na strzały rewolwerowe, które padły z tłumu. Chabałow melduje do kwatery, że salwa zabiła cztery osoby a zraniła dziesięć. Poważna to przestroga! Chabałow zagroził jednocześnie, że o ile do dnia 28-go praca nie zostanie wznowiona, wszyscy robotnicy, zarejestrowani jako poborowi, będą wysłani na front. Generał wystosował ultimatum z trzydniowym terminem, dając rewolucji więcej czasu, niż jej będzie potrzeba, aby obalić Chabałowa, a wraz z nim na dodatek i monarchję. Stanie się to jednak wiadome dopiero po uzyskanem zwycięstwie. Wieczorem zaś dnia 25-go nikt jeszcze nie wiedział, co dzień jutrzejszy dźwiga w swem łonie.
Postaramy się zdać sobie dokładniej sprawę z logiki wydarzeń. Pod auspicjami „dnia kobiet” rozpoczęło się 23-go lutego dojrzewające oddawna i oddawna hamowane powstanie piotrogrodzkich rzesz robotniczych. Pierwszym szczeblem powstania był strejk. Rozszerzał się w ciągu trzech dni i stał się faktycznie powszechnym. Wzmacniało to w masach poczucie pewności siebie i popychało jenaprzód. Strejkowi, przybierającemu coraz bardziej zaczepny charakter, towarzyszyły demonstracje uliczne, dzięki którym masy robotnicze stykały się z wojskiem. Okoliczność ta przenosiła całe zadanie na wyższą płaszczyznę, w której sprawa rozstrzyga się zapomocą siły oręża. Pierwsze dni przyniosły szereg częściowych sukcesów, mających prędzej symptomatyczny, aniżeli realny charakter.
Powstanie rewolucyjne, zaciągające się na kilka dni, może rozwijać się zwycięsko pod tym jedynie warunkiem, że wzmaga się ono, wznosząc ze szczebla na szczebel i rejestrując coraz to nowe zdobycze. Przerwa w rozwoju sukcesów jest groźnym objawem, przewlekłe dreptanie na miejscu — zgubnym. Ale nawet sukcesy nie wystarczą same przez się; masa musi dowiadywać się o nich we właściwym czasie, aby potrafić je odpowiednio ocenić. Można przeoczyć zwycięstwo w chwili, kiedy wystarczy wyciągnąć po nie rękę. W historji zdarzały się już takie wypadki.
Pierwsze trzy dni były okresem nieustannego wzmagania się i zaostrzania walki. Ale właśnie zawdzięczając temu, ruch wzniósł się na taki poziom, na którym symptomatyczne konkiety już nie wystarczą. Cała czynna masa wyszła już na ulice. Z policją załatwiła się skutecznie i bez wysiłku. Przez ostatnie dwa dni wojsko bierze już udział w wypadkach: drugiego dnia — jedynie kawalerja, trzeciego — również i piechota. Odpychało i rozbijało demonstrujących, tu i ówdzie patrzało przez palce, lecz prawie wcale nie uciekało się do broni palnej. U góry nie śpieszono się ze zmianą przyjętego planu, nie doceniając poczęści tego, co się dzieje — omyłka wzrokowa reakcji, stanowiąca symetryczne pendant do omyłki przywódców rewolucji — poczęści zaś, nie mając całkowitego zaufania do wojska. Trzeci dzień, jednak, przez dynamikę walki i wskutek rozkazu carskiego, zmusił rząd do uruchomienia wojska już na serjo. Robotnicy, a zwłaszcza ich warstwa czołowa, zrozumieli sytuację, do czego przyczyniła się w niemałym stopniu wczorajsza salwa dragonów. Sprawę postawiono teraz dla obu stron na ostrzu noża.
W nocy na 26-go lutego w rozmaitych okolicach miasta zaaresztowano blisko stu osób, należących do wszelakich organizacyj rewolucyjnych, a wśród nich — pięciu członków Petersburskiego komitetu bolszewików. Świadczyło to również o przejściu rządu do ataku. Co czeka nas dzisiaj? W jakim nastroju ockną się dziś robotnicy po wczorajszej strzelaninie? A nadewszystko: co powie wojsko? Świt poranny wstawał dnia 26-go lutego we mgle nieokreśloności i wielkiej niepewności.
Wobec uwięzienia Piotrogrodzkiego komitetu, kierownictwo całą robotą w mieście spoczęło w rękach komitetu Wyborskiej dzielnicy. Być może, że wyszło to nawet na dobre. Wyższe kierownictwo partji spóźnia się beznadziejnie. Prezydium centralnego komitetu bolszewików zdobywa się dopiero 25-go zrana na wydanie odezwy, nawołującej do wszechrosyjskiego strejku powszechnego. W chwili ukazania się odezwy, jeżeli ona wogóle ujrzała światło dzienne, strejk powszechny w Piotrogrodzie dojrzał już całkowicie do powstania zbrojnego. Kierownicy obserwują z góry, wahają się, i spóźniają, to jest nie kierują. Ruch wlecze ich za sobą.
Im bliżej fabryk, tem więcej stanowczości. Dzisiaj wszelako, dnia 26-go, i na dzielnicach panuje też niepokój. Głodni, zmęczeni, zziębnięci, obarczeni olbrzymią odpowiedzialnością historyczną, zbierali się przywódcy wyborscy za miastem, w ogrodach warzywnych, aby podzielić się wrażeniami dnia i wytknąć pospołu marszrutę... dla kogo? dla nowej demonstracji? Ale do czego może doprowadzić demonstracja bezbronnych, skoro rząd postanowił nie cofać się przed niczem? Pytanie to nurtuje wciąż w świadomości. „Jedno tylko wydawało się pewne: powstanie zostanie zlikwidowane”. Słyszymy tu głos znanego już nam Kajurowa i w pierwszej chwili mamy wrażenie, że to nie jego głos. Tak nisko opadł barometr przed burzą.
W chwilach, gdy wątpliwości ogarniają nawet najbardziej zbliżonych do mas rewolucjonistów, sam ruch sięgnął już znacznie dalej, niż to się zdaje jego uczestnikom. Jeszcze w przeddzień, wieczorem dnia 25-go, strona Wyborska znajdowała się całkowicie w rękach powstańców. Cyrkuły policyjne zostały zdemolowane, poszczególnych funkcjonarjuszów policji zabito, większość ich zdołała się ukryć. Urząd naczelnika miasta stracił zupełnie łączność ze znaczną częścią stolicy. Zrana 26-go okazało się, że nietylko strona Wyborska, lecz i Pieski znajdują się we władzy powstańców prawie aż po Litiejny prospekt. Tak przynajmniej przedstawiały sytuację raporty policyjne. Odpowiadało to w pewnym sensie rzeczywistości, aczkolwiek sami powstańcy napewno niezupełnie zdawali sobie z tego sprawę: policja niewątpliwie w wielu wypadkach opuszczała zawczasu swe legowiska, zanim jeszcze groziło im jakieś niebezpieczeństwo ze strony robotników. Niezależnie jednak od tego, wyrugowanie policji z dzielnic robotniczych nie mogło mieć dla robotników rozstrzygającego znaczenia: wszak wojsko nie powiedziało jeszcze swego ostatniego słowa. Powstanie „będzie zlikwidowane”, sądzili przecież śmiałkowie nad śmiałkami. A tymczasem tężało ono coraz bardziej.
Dzień 26-go lutego wypadł w niedzielę, fabryki były nieczynne, dlatego też nie można było wymierzyć siły natarcia mas zapomocą rozmiarów strejku. Robotnicy nie mogli ponadto zebrać się po fabrykach, jak to czynili dni poprzednich, co utrudniło zorganizowanie demonstracyj. Na Newskim było zrana spokojnie. O tej porze carowa telegrafowała do cara: „w mieście jest spokojnie”. Ale spokój trwa niedługo. Robotnicy skupiają się stopniowo i ruszają ze wszystkich przedmieść ku centrum miasta. Nie przepuszczają ich przez mosty. Walą przed siebie po lodzie: mamy przecież luty, toć z Newy jest prawdziwy most lodowy. Ostrzeliwanie idących po lodzie nie może jednak powstrzymać tłumu. Miasto jak gdyby odmieniło się. Wszędzie patrole, kordony, podjazdy kawaleryjskie. Dojścia do Newskiego prospektu są szczególnie pilnie strzeżone. Coraz to rozlegają się salwy z niewidocznych zasadzek. Ilość zabitych i rannych wzmaga się. Wozy pogotowia ratunkowego jeżdżą w rozmaitych kierunkach. Nie zawsze można rozróżnić, kto i skąd strzela. Policja, po otrzymaniu porządnej nauczki, postanowiła, najwidoczniej, nie narażać się już więcej. Strzela więc z okien, przez drzwi balkonowe, zza filarów, ze strychów. Powstają hipotezy, zamieniające się wnet w legendy. Powiadają, że wielu żołnierzy przebrano w płaszcze policyjne, aby w ten sposób nastraszyć demonstrujących. Powiadają też, że Protopopow rozlokował na strychach domów liczne oddziały karabinów maszynowych. Komisja, powołana po rewolucji, nie stwierdziła, że oddziały istniały. Nie dowodzi to bynajmniej, że ich nie było. Policja schodzi w każdym razie tego dnia na drugi plan. Na scenę występuje ostatecznie wojsko. Nakazano mu surowo, aby strzelało, żołnierze, przeważnie kompanie szkolne, czyli pułkowe szkoły podoficerskie, strzelają więc. Według danych urzędowych, dnia tego poległo do 40 osób i taka sama ilość odniosła rany, nie licząc osób, uprowadzonych przez tłum. Walka wkracza w rozstrzygające stadjum. Czy pod wpływem gradu ołowiu masa cofnie się na swe krańce? Otóż, nie cofnęła się. Pragnie dopiąć swego.
Petersburg urzędniczy, burżuazyjny, liberalny jest przerażony. Przewodniczący Dumy Państwowej, Rodzianko, zażądał owego dnia, aby z frontu przysłano oddziały, na którychby można było polegać; „rozmyślił” się jednak potem i zalecał ministrowi wojny, Bielajewowi, stosowanie do rozpędzania tłumów nie ognia karabinowego, lecz zimnej wody z wężów strażackich. Bielajew zasięgnął rady generała Chabałowa i odpowiedział, iż oblewanie wodą daje odwrotny skutek „właśnie dlatego, że jeszcze więcej podnieca” . Takie to dyskursy na temat, czemu należy oddać pierwszeństwo w stosunku do zrewolucjonizowanego ludu, zimnemu, czy też gorącemu prysznicowi, zaprzątały wówczas liberalno-dygnitarsko-policyjny wierzchołek. Raporty policyjne z owego dnia świadczą o tem, że węże strażackie jednak nie wystarczą: ,,Podczas rozruchów dawało się zauważyć niesłychanie wyzywające zachowanie awanturującej się ciżby względem oddziałów wojskowych, w które, w odpowiedzi na wezwanie do rozejścia się, tłum ciskał kamieniami i grudkami zgarniętego z ulic lodu. Było to powszechne zjawisko. Gdy wojsko dawało ostrzegające strzały w powietrze, tłum nietylko się nie rozpraszał, lecz na salwy te odpowiadał śmiechem. Dopiero po zastosowaniu ostrych strzałów, skierowanych w najgęstszy tłum, ciżba rozpraszała się, lecz większość jej chowała się po podwórzach najbliższych domów, skąd znów wychodziła na ulicę, gdy tylko strzelanina ustawała”. Powyższa relacja policyjna świadczy o bardzo wysokiej temperaturze mas. Niebardzo jest to, w każdym razie, prawdopodobne, żeby tłum pierwszy rozpoczynał bombardowanie wojska kamieniami i odłamkami lodu, gdyby nawet miało chodzić o kompanje szkolne: jest to już nazbyt sprzeczne z psychologią powstańców i ich rozumną taktyką, stosowaną względem armji. Raport, chcąc poniekąd usprawiedliwić mord masowy, dobiera niewłaściwych kolorów i używa ich w sposób, nie odpowiadający rzeczywistości. Ale istota rzeczy oddana jest wiernie i niezwykle jaskrawo: masa nie chce ustąpić, okazuje z jaskrawym optymizmem sprzeciw, pozostaje ma ulicy nawet po morderczych salwach, chwyta się nie życia, lecz bruku, kamieni, grudek lodu. Tłum nie jest rozjątrzony, lecz pełen zuchwałej odwagi. A dzieje się to dlatego, że, mimo masakry, nie traci wiary w wojsko. Liczy na zwycięstwo i chce je za wszelką cenę uzyskać.
Nacisk robotników na armję tężeje, odpowiadając naciskowi, wywieranemu na tę samą armję przez władze. Garnizon piotrogrodzki znalazł się ostatecznie w samem ognisku wydarzeń. Skończył się już trwający prawie trzy dni okres wyczekiwania, kiedy to gros garnizonu mogło zachowywać w stosunku do powstańców życzliwą neutralność. ,,Strzelaj do wroga!” rozkazuje monarchja. „Nie strzelaj do braci i sióstr”! wołają robotnicy i robotnice. I, co więcej, nawołują: „Pójdź z nami!” Tak to na ulicach i placach, koło mostów i bram koszarowych, odbywała się nieustanna, to pełna napięcia dramatycznego, to znów niedostrzegalna, lecz zawsze rozpaczliwa walka o duszę żołnierską. W walce tej, w tem ścisłem i ostrem stykaniu się robotników i robotnic z żołnierzami przy nieustannym akompanjamencie strzałów karabinowych i terkotaniu karabinów maszynowych, ważyły się losy władzy, wojny i kraju.
Mordowanie demonstrujących wzmaga rozterkę w szeregach przywódców. Rozpęd ruchu poczyna im się wydawać niebezpiecznym. Nawet na posiedzeniu Wyborskiego komitetu, które odbyło się wieczorem dnia 26-go, to jest o 12 godzin przed zwycięstwem, wszczynano rozmowy, czy nie czas już wezwać robotników do zaprzestania strejku. Może się to wydawać zdumiewające. Rzecz jednak w tem, że zwycięstwo daje się łatwiej rozeznać nazajutrz, niż w przeddzień jego uzyskania. Nastroje zmieniają się zresztą często pod wpływem wypadków i pogłosek. Depresja duchowa szybko ustępuje miejsca przypływom otuchy. Takim Kajurowom i Czugurinom nie brak osobiście odwagi, lecz chwilami przygniata ich poczucie odpowiedzialności za los masy. Szeregowi robotnicy mniej się wahają. O panującym wśród nich nastroju meldował swej władzy dobrze poinformowany agent ochrany Szurkanow, który odgrywał wybitną rolę w organizacji bolszewickiej: ,,Ponieważ oddziały wojskowe nie przeszkadzały tłumom, — pisze prowokator, — a czasami przyczyniały się nawet do paraliżowania usiłowań policji, masy były więc pewne swej bezkarności. To też obecnie, po dwóch dniach chodzenia bez przeszkód po ulicach, kiedy to rewolucjoniści rzucili hasła: ,,precz z wojną” i „precz z samowładztwem”, lud nabrał przeświadczenia, że zaczęła się rewolucja, że powodzenie sprzyja masom, że władze nie zdołają stłumić ruchu, chociażby dlatego, iż oddziały wojskowe są po jego stronie, że zbliża się stanowcze zwycięstwo, gdyż z dnia na dzień wojsko wystąpi otwarcie po stronie rewolucjonistów, że rozpoczęty ruch już nie osłabnie, lecz będzie sie ustawicznie wzmagać aż do chwili uzyskania kompletnego zwycięstwa i dokonania przewrotu państwowego”. Cóż za wspaniała w swej zwięzłości i wyrazistości charakterystyka! Raport stanowi nadzwyczaj cenny dokument historyczny. Rozumie się, że okoliczność ta nie powstrzyma jednak zwycięskich robotników od rozstrzelania jego autora.
Prowokatorzy, których jest, zwłaszcza w Piotrogrodzie ogromna ilość, więcej niż ktokolwiek inny obawiają się triumfu rewolucji. Uprawiają swą własną politykę: Szurkanow nastaje podczas narad bolszewickich na stosowaniu najskrajniejszych środków; w raportach, składanych ochranie, podsuwa myśl o konieczności energicznego korzystania z broni. Być może, że Szurkanow w tym właśniecelu starał się nawet umyślnie wyolbrzymiać zaczepną dufność robotników. Ma on jednak słuszność, gdy chodzi o istotę sprawy: wypadki potwierdzą niebawem jego prognozę.
Najwyższe warstwy obydwóch obozów wahają się i zastanawiają, gdyż żadna nie może określić zgóry wzajemnego stosunku sił. Na oznakach zewnętrznych nie można było już zupełnie polegać: wyraźna sprzeczność, zachodząca pomiędzy stanem świadomości, a dawnemi kształtami więzi społecznej, stanowi jedną z najistotniejszych cech kryzysu rewolucyjnego. Nowy wzajemny stosunek sił tkwi potajemnie w świadomości robotników i żołnierzy. Ale ofensywa rządowa, wywołana poprzednim atakiem mas rewolucyjnych, wyprowadziła właśnie nowy wzajemny stosunek sił ze stanu potencjalnego w stan czynny. Robotnik zaglądał chciwie i rozkazująco żołnierzowi w oczy, ten zaś unikał niepewnie i niespokojnie jego wzroku: było to oznaką, że żołnierz już jak gdyby nie jest pewien siebie. Robotnik odważniej zbliżał się do żołnierza. Ten trwał w ponurem, lecz nie złowrogiem, a raczej skruszonem, milczeniu, od czasu do czasu zaś — i to coraz częściej — odpowiadał z udaną surowością, chcąc zamaskować tem trwożliwe bicie własnego serca. W taki sposób dokonywał się przełom. Żołnierz najwidoczniej zrzucał z siebie skórę żołnierską. Sam siebie nie odrazu przy tem poznawał. Przełożeni utrzymywali, że rewolucja odurzała żołnierza; żołnierzowi zaś zdawało się odwrotnie, że trzeźwieje po oparach opium koszarowego. W ten sposób dojrzewał rozstrzygający dzień 27-go lutego.
Jeszcze w przeddzień zaszedł jednakowoż wypadek, który mimo swego epizodycznego charakteru, nadaje nowego zabarwienia zdarzeniom dnia 26-go lutego: czwartą kompanję Pawłowskiego pułku gwardji przybocznej ogarnęło wieczorem powstanie. Raport policyjny zupełnie kategorycznie wskazuje przyczynę tego powstania: „oburzenie na kompanję szkolną pułku za strzelanie do tłumu podczas patrolowania na Newskim”. Kto dał o tem znać czwartej kompanji? Odpowiednia wiadomość zachowała się dzięki przypadkowi. Koło drugiej po południu do koszar pułku Pawłowskiego przybiegło kilku robotników: przerywając sobie wzajemnie, opowiedzieli o strzelaninie na Newskim. ,,Oświadczcie towarzyszom, że i pawłowcy też do nas strzelają, widzieliśmy na Newskim żołnierzy w waszych uniformach”. Był to gorzki wyrzut, płomienne wezwanie. „Wszyscy byli bladzi i zdenerwowani”. Posiew nie trafił na kamień. Koło szóstej godziny czwarta kompanja opuściła samorzutnie koszary pod dowództwem podoficera — kto zacz? imię jego utonęło bez śladu w powodzi setek i tysięcy takich samych bohaterskich imion, — i udała się na Newski prospekt, aby odwołać pułkową kompanję szkolną. Nie jest to już rokosz żołnierski z powodu, dajmy na to, robaczywej słoniny, lecz wybitny akt inicjatywy rewolucyjnej. Kompanja starła się po drodze z konnym podjazdem policji, strzelała, zabiła i zraniła po jednym stójkowym i po jednym koniu. Wiadomości o dalszej drodze powstańców w zawierusze ulicznej nie dotarły do nas. Kompanja wróciła do koszar i zaalarmowała cały pułk. Ale tymczasem schowano broń; według niektórych danych, żołnierze zawładnęli jednak trzydziestu karabinami. Niebawem otoczyli ich żołnierze Preobrażeńskiego pułku. 19 pawłowców aresztowano i osadzono w twierdzy; reszta poddała się. Według innej wersji, dowódcy nie mogli dorachować się wieczorem 21 żołnierzy z karabinami. Niebezpieczna to szczerba! Żołnierze ci będą szukać przez całą noc sprzymierzeńców i obrońców. Jedynie zwycięska rewolucja może ich ocalić. Od nich robotnicy dowiedzą się już napewno o tem, co zaszło. Nienajgorsza to wróżba dla walk jutrzejszych.
Nabokow, jeden z najwybitniejszych wodzów liberalnych, którego rzetelne wspomnienia sprawiają czasami wrażenie dziennika jego partji i jego klasy, wracał o 1-ej w nocy pieszo z odwiedzin przez ciemne i przyczajone w oczekiwaniu ulice. Szedł do domu „pełen niepokoju i złych przeczuć” . Spotkał, być może, na jakiemś skrzyżowaniu ulic jednego ze zbiegów pawłowskich. Wyminęli się obaj śpiesznie: nie mieli sobie nic do powiedzenia. W dzielnicach robotniczych i w koszarach jedni pełnili dyżur lub też naradzali się, inni drzemali w półśnie biwaku, majacząc gorączkowo o dniu jutrzejszym. Tam to przytulono zbiegłego pawłowca.
***
Jakżeż ubogie są pisemne dokumenty walk, staczanych w dni lutowe; skąpe są nawet w porównaniu z nie grzeszącemi nadmierną obfitością dokumentami pisanemi walk październikowych. W październiku partja dzień w dzień kierowała powstańcami; w artykułach, odezwach i protokółach partyjnych została utrwalona zewnętrzna, przynajmniej, kolejność walk. Inaczej działo się w lutym. Masami nie kierowano prawie zgóry. Gazety zamilkły, gdyż panował strejk. Masy, nie oglądając się za siebie, same tworzyły swe dzieje. Wskrzeszenie żywego obrazu wydarzeń, dokonywujących się na ulicy, jest prawie niemożliwe, i to już jest wiele, że można odtworzyć naogół ich, kolejność i regularność wewnętrzną.
Rząd, który nie wypuścił jeszcze z rąk steru władzy, miał gorszy nawet od partji lewicowych ogólny pogląd na zdarzenia, a jak nam wiadomo, partje te bynajmniej nie stały na wysokości. Po „skutecznej” masakrze dnia 26-go, ministrowie na krótką chwilę nabrali serca. Protopopow meldował uspakajająco o świcie dnia 27-go, że, według otrzymanych informacyj, „część robotników ma zamiar przystąpić do pracy”. Robotnicy dalecy byli jednak od myśli powrotu do warsztatów. Wczorajsza strzelanina i niepowodzenie nie odebrały masom odwagi. Czem się to tłumaczy? Jakieś plusy musiały widocznie przeważać nad minusami. Zalewając ulice, ścierając się z wrogiem, potrząsając ramionami żołnierzy, przeciskając się pod brzuchami końskiemi, atakując, rozpraszając się, znacząc trupami skrzyżowania ulic, zdobywając broń, rozpowszechniając wiadomości, chwytając wlot pogłoski — tłum powstańców staje się istotą zbiorową o niezliczonej ilości oczu, uszu, macek. Wieczorem, po powrocie z placu boju do swych dzielnic fabrycznych, masa usiłuje zemleć na swych żarnach wrażenia dnia i, odsiewając wszystko drobne i przypadkowe, dokonywa brzemiennego w skutki obrachunku. Ów obrachunek, uczyniony w nocy na 27-go lutego, wypadł mniej-więcej tak, jak to prowokator Szurkanow meldował swym władzom.
Robotnicy znów napływają rankiem ku swym fabrykom i na walnych zgromadzeniach uchwalają kontynuowanie walki. Robotnicy dzielnicy Wyborskiej, są, jak zwykle, najbardziej zdecydowani. Ale i w innych dzielnicach na wiecach porannych panuje wielki zapał. Wytrwać w walce! Jakie to ma jednak dziś znaczenie? Strejk powszechny zrodził demonstracje rewolucyjne olbrzymich mas, demonstracje zaś doprowadziły do zderzeń z wojskiem. Dalszy ciąg walki równa się dziś wezwaniu masy do powstania zbrojnego. Ale nikt nie rzuca tego hasła. Samo wyłoni się ono niechybnie w toku wydarzeń, lecz partja rewolucyjna wcale nie stawia go na porządku dziennym.
W krytycznych chwilach sztuka kierownictwa rewolucyjnego polega w znacznym stopniu na umiejętności podsłuchiwania tego, co robi i mówi masa, tak jak Kajurow potrafił podpatrzeć, gdy kozacy mrugali na robotników (w rozleglejszej tylko, rozumie się, skali). Wielką siłą Lenina była jego niezrównana zdolność podsłuchiwania masy. Ale Lenina nie było w Piotrogrodzie. Legalne i napoły legalne sztaby „socjalistyczne”, owi Kiereńscy, Czcheidze, Skobelewy i ci wszyscy, którzy się koło nich kręcili, ostrzegali tylko i przeciwdziałali ruchowi. Ale nawet i centralny sztab bolszewicki, składający się ze Szlapnikowa, Załuckiego i Mołotowa, zdumiewa wprost swą nieporadnością i brakiem wszelkiej inicjatywy. Dzielnice i koszary pozostawiono właściwie ich własnemu losowi. Pierwszą odezwę do wojska wydała dopiero 26-go jedna ze zbliżonych do bolszewików organizacyj socjalno-demokratycznych. Odezwę tę, mającą zresztą mocno niezdecydowany charakter — nie zawierała nawet wezwania do przejścia na stronę ludu, — rozpowszechniano zrana dnia 27-go we wszystkich dzielnicach. „Tempo wypadków rewolucyjnych było jednak tak gwałtowne, — powiada kierownik organizacji, Jurieniew, — że nasze hasła pozostawały za niemi wtyle. W chwili, gdy ulotki dotarły dopiero do masy żołnierskiej, ta zdążyła już wystąpić”. Co się tyczy centralnych władz bolszewickich, to na żądanie Czugurina, jednego z najdzielniejszych przywódców robotniczych w dni lutowe, Szlapnikow napisał odezwę do żołnierzy dopiero 27-go zrana. Czy ją wydrukowano? W najlepszym razie mogła zdążyć na sam koniec akcji, nie wywierając już żadnego wpływu na wypadki dnia 27-go lutego. Musimy więc uznać za regułę, że kierownicy tem bardziej pozostawali wtyle, im wyższe zajmowali stanowiska.
Powstanie, nie nazwane przez nikogo po imieniu, weszło przecież na porządek dzienny. Myśl robotników skupia się całkowicie na armji. Czyżby nie miało się nam udać ją poruszyć? Rozstrzelona agitacja już dziś nie wystarczy. Działacze Wyborskiej dzielnicy urządzili wiec przed koszarami Moskiewskiego pułku. Przedsięwzięcie się nie udało: czy zakręcenie korby karabinu maszynowego wymaga wielkiego zachodu od oficera lub feldfebla? Robotników rozpędzono okrutnym ogniem. Podobną próbę uczyniono przed koszarami pułku rezerwy. I tutaj znów dzieje się to samo: między robotnikami a żołnierzami stanęli oficerowie z karabinem maszynowym. Przywódców robotniczych ogarnął szał, poczęli szukać broni, domagali się jej od partji. Odpowiadano im na to: broń mają żołnierze, weźcie ją od nich. Wiedzieli o tem sami. Ale jak wziąć? Czy nie runie dziś wszystko odrazu? Nastąpił najkrytyczniejszy moment walki. Albo karabin maszynowy zmiecie powstanie, albo też powstanie zawładnie karabinem maszynowym.
Szlapnikow, główna postać ówczesnego petersburskiego ośrodka bolszewików, opowiada w swych wspomnieniach, jak odmawiał robotnikom wydawania nawet rewolwerów i posyłał ich po broń do koszar. Chciał uniknąć w ten sposób krwawych starć pomiędzy robotnikami i żołnierzami, stawiając wszystko na kartę agitacji, czyli na zjednywanie żołnierzy przez żywe słowo i przykład. Nie posiadamy innych danych, któreby mogły potwierdzić powyższe wyznanie ówczesnego wybitnego przywódcy lub też jemu zaprzeczyć. Wyznanie to stanowi raczej świadectwo chwiejności, aniżeli daru przewidywania. O wiele prościej byłoby przyznać się do zupełnego braku broni u kierowników. Nie ulega żadnej wątpliwości, że przełom, który następuje w nastroju armji, rozstrzyga w pewnym okresie o losach każdej rewolucji. Bezbronne lub prawie bezbronne masy ludowe nie mogłyby odnieść zwycięstwa nad liczną, karną, dobrze uzbrojoną i umiejętnie kierowaną siłą zbrojną. Ale wszelki głęboki kryzys narodowy musi w większym lub mniejszym stopniu ogarnąć też i armję; dzięki temu, wraz z warunkami rozwoju prawdziwie ludowej rewolucji, dojrzewa również możliwość — ma się rozumieć, nie rękojmia — uzyskania przez nią zwycięstwa. Atoli przejście armji do obozu powstańców nie następuje samo przez się i nie jest wynikiem li tylko agitacji. Armja jest niejednolita; wchodzące w jej skład sprzeczne sobie wzajemnie żywioły trzyma w karbach teror dyscypliny. Nawet w wigilję rozstrzygającej godziny rewolucyjni żołnierze nie wiedzą jeszcze, jaką reprezentują siłę i jak daleko mogą sięgać ich wpływy. Również i masy robotnicze są, naturalnie, niejednolite. Ale mają bez porównania więcej możliwości sprawdzenia swych szeregów w trakcie akcji przygotowawczej do rozstrzygającej bitwy. Strejki, wiece, demonstracje są w jednakim stopniu aktami walki, co i jej miernikami. W strejku uczestniczy nie cała masa. Nie wszyscy strejkujący są gotowi do walki na ostre. W najgorętszych chwilach na ulicy znajdują się tylko najbardziej zdecydowani. Ci, co się wahają, są zmęczeni lub usposobieni zachowawczo, zostają w domu. Dobór rewolucyjny odbywa się tu sam przez się, gdyż przetak wydarzeń przesiewa ludzi. Inaczej rzecz się ma z armją. Żołnierzy rewolucyjnych, sympatyków, chwiejnych, usposobionych wrogo sprzęga przymusowa dyscyplina, której nici skupiają się do ostatniej chwili w pięści oficera. Obliczanie szeregów żołnierskich odbywa się codziennie, utartym zwyczajem, zapomocą okrzyków „pierwszy”, „drugi”; ale jak obliczyć te szeregi według podziału na wichrzących i powolnych?
Moment psychologiczny przyłączenia się żołnierzy do rewolucji przygotowuje uprzedni przewlekły proces drobinowy, który, na podobieństwo wszystkich procesów natury, ma swój punkt zwrotny. Ale jak ten punkt ustalić? Jednostka wojskowa może już być zupełnie przygotowana do przejścia na stronę ludu, lecz nie otrzymuje zzewnątrz niezbędnego impulsu. Dowództwo rewolucyjne nie wierzy jeszcze w możliwość pozyskania dla siebie armji i przechodzi tuż obok zwycięstwa. Po takiem dojrzałem już, lecz nieurzeczywistnionem powstaniu, w wojsku może nastąpić reakcja: żołnierze stracą nadzieję, która się w nich zrodziła, schylą znów głowy pod jarzmem i, przy ponownem zetknięciu się z robotnikami, będą już przeciwnikami powstańców, zwłaszcza na dystans. W procesie tym jest dużo nieważkich lub niełatwo dających się zważyć wielkości, krzyżujących się prądów, sugestyj zbiorowych i autosugestyj. Wszelako z całego tego skomplikowanego splotu sił materjalnych i psychicznych narzuca się z nieprzepartą logiką jeden wniosek: żołnierze są w tem większym stopniu zdolni w swej masie do uchylenia bagnetów lub do przejścia wraz z niemi na stronę ludu, im są bardziej przekonani o tem, że powstańcy już naprawdę dokonali powstania; że wystąpienie ich nie jest demonstracją, po której trzeba będzie znów powracać do koszar i ponosić konsekwencje; że jest to walka na śmierć i życie; że lud może zwyciężyć, gdy się armja z nim połączy i że nietylko uzyskają gwarancję bezkarności, lecz i trwałą poprawę swego losu. Innemi słowy, powstańcy mogą wtedy dopiero wywołać przełom w nastroju żołnierzy, gdy sami rzeczywiście zamierzają wydrzeć za wszelką cenę zwycięstwo, a więc nawet za cenę krwi. Taki zaś nieugięty zamiar nie może i nie chce obywać się bez broni.
Krytyczna godzina zetknięcia się nacierającej masy z zagradzającymi jej drogę żołnierzami ma swą zwrotną minutę; minuta ta następuje, gdy szary mur jeszcze się nie skruszył, trzyma się jeszcze ramię przy ramieniu, ale już się chwieje, oficer zaś, przywołując na pomoc całą siłę swej decyzji, wydaje rozkaz: „pal”. Krzyk tłumu, jęk przerażenia i groźby zagłusza głos komendy, ale tylko napoły. Karabiny chyboczą się, tłum naciera. Natenczas oficer mierzy z rewolweru do najbardziej podejrzewanego żołnierza. Z rozstrzygającej minuty wyłania się wówczas jej zwrotna sekunda. Ginie najmężniejszy wśród żołnierzy, na którego mimowoli oglądają się pozostali, podoficer strzela do tłumu z karabinu, wydartego z rąk zabitego, — mur się zwiera, karabiny same strzelają, wymiatając tłum w zaułki i podwórza. Ale ileż to razy, począwszy od roku 1905-go, działo się inaczej: w najkrytyczniejszym momencie, gdy oficer chce już pociągnąć za cyngiel, uprzedza go strzał z tłumu, który ma swych Kajurowów i Czugurinów. Rozstrzyga to nietylko o losach potyczki ulicznej, ale może o losach całego dnia, a nawet całego powstania.
Zadanie, które postawił sobie Szlapnikow, a które miało polegać na uchronieniu robotników przed wrogiemi starciami z wojskiem przez niewydawanie powstańcom broni palnej, nie da się wogóle rozwiązać. Zanim nastąpiło zderzenie, tłum miał już niezliczone utarczki z policją. Walka uliczna zaczynała się od rozbrojenia znienawidzonych „faraonów”, których rewolwery przechodziły do rąk powstańców. Jest to, sama przez sie, słaba, niemal dziecinna broń wobec karabinów, karabinów maszynowych i armat nieprzyjaciela. Ale czy owe narzędzia walki znajdują się rzeczywiście w ręku wroga? Aby móc to sprawdzić, robotnicy domagali się broni. Sprawa rozstrzyga się w zakresie psychologii. Podczas powstania procesy psychiczne nie dadzą się jednak oddzielić od procesów rzeczowych. Droga do karabinu żołnierskiego zmierza poprzez rewolwer, odebrany „faraonowi”.
To, co przeżyli żołnierze przez tych kilka godzin, było mniej aktywne od przeżyć i doświadczeń robotników, lecz równie głębokie. Przypominamy jeszcze raz, że garnizon składał się przeważnie z wielotysięcznych batalionów rezerwy, przeznaczonych do uzupełniania znajdujących się na froncie pułków. Ludzi tych, wśród których przeważali ojcowie rodzin, czekały okopy w chwili, gdy wojnę już przegrano, a kraj doprowadzona do ruiny. Nie chcieli więc wojny, chcieli wrócić do domu, do swych gospodarstw. Wiedzieli doskonale, co się dzieje na dworze carskim i byli zupełnie pozbawieni przywiązania do monarchji. Nie chcieli wojować z Niemcami, a tem bardziej — z robotnikami petersburskimi. Nienawidzili klasy rządzącej stolicy, oddającej się uciechom podczas wojny. Mieli wśród siebie robotników o przeszłości rewolucyjnej, którzy nastrojom tym potrafili nadać uogólniający wyraz.
Zadanie polegało na doprowadzeniu żołnierzy, w których nurtowało już głębokie, lecz nie wybuchające jeszcze na zewnątrz, niezadowolenie rewolucyjne, do otwartej akcji rokoszowej lub też początkowo do buntowniczej przynajmniej odmowy udziału w akcji rządowej. Na trzeci dzień walki żołnierze nie mogli już zachowywać nadal stanowiska przyjaznej neutralności wobec powstania. Dotarły do nas tylko przypadkowe ułamki tego, co się dokonywało przez owe godziny na linji zetknięcia robotników z żołnierzami. Słyszeliśmy już, jak robotnicy gorzko skarżyli się w przeddzień żołnierzom Pawłowskiego pułku na postępowanie ich kompanji szkolnej. Podobne sceny, podobne rozmowy, wyrzuty, zaklęcia rozgrywały się na wszystkich krańcach miasta. Żołnierze nie mieli już czasu na wahania. Zmuszono ich wczoraj do strzelania, dziś znowu ich zmuszą. Robotnicy nie poddają się, nie idą do odwrotu, pod gradem ołowiu chcą dopiąć swego. Wraz z nimi są robotnice, żony, matki; siostry, ukochani. Toć wybiła przecież nareszcie owa godzina, o której tak często szeptano po kątach: „gdyby tak wszyscy razem...” I w chwili najwyższej udręki, nieznośnego lęku przed zaczynającym się dniem, w momencie zapierającej dech w piersi nienawiści do tych, co narzucają im rolę katów, w koszarach rozlegają się pierwsze głosy otwartego buntu, a w głosach tych, które pozostały nazawsze bezimiennemi, wszyscy żołnierze w koszarach poznają z ulgą i zapałem samych siebie. Tak budził się dzień upadku monarchji Romanowów.
Na porannem zebraniu u niezmordowanego Kajurowa, na którem było obecnych 40 przedstawicieli zakładów przemysłowych i fabryk, większość wypowiedziała się za kontynuowaniem ruchu. Nie wszyscy, lecz większość. Szkoda, że nie można ustalić, jaka większość. Ale ludzie nie mieli podówczas głowy do protokółów. Uchwała spóźniła się, zresztą: zebranie zostało przerwane upajającą wiadomością o powstaniu żołnierzy i otwarciu więzień. „Szurkanow całował się ze wszystkimi obecnymi”'. Pocałunek Judasza, lecz, na szczęście, nie poprzedzający ukrzyżowania.
Jeden za drugim powstały zrana, przed wymarszem z koszar, rezerwowe bataljony gwardji, tworząc dalszy ciąg akcji, rozpoczętej w przeddzień przez czwartą kompanję Pawłowskiego pułku. Olbrzymie to wydarzenie w dziejach ludzkich pozostawiło w dokumentach, wspomnieniach, i pamiętnikach zaledwie blady i niewyraźny ślad. Masy uciskane niewiele opowiadają o sobie, a jeszcze mniej notują, nawet w owych chwilach, gdy wznoszą się na najwyższe szczyty twórczości historycznej. Upajający zaś triumf zwycięstwa przyćmiewa potem wysiłek pamięci. Bierzmy więc to, czem rozporządzamy.
Pierwsi wystąpili żołnierze pułku Wołyńskiego. Już o siódmej zrana komendant bataljonu zaalarmował telefonicznie Chabałowa złowrogą wiadomością o odmowie wymarszu ze strony kompanji szkolnej, czyli oddziału, przeznaczonego specjalnie do akcji uśmierzającej; komendanta jej zabito, czy też sam się zastrzelił przed frontem wojska; drugą wersję odrzucono, zresztą, niebawem. Spaliwszy za sobą mosty, żołnierze pułku Wołyńskiego dążyli do rozszerzenia podstawy powstania: w tem widzieli jedyny ratunek dla siebie. Rzucili się do sąsiednich koszar Litewskiego i Preobrażeńskiego pułków, „zabierając” ze sobą żołnierzy tak samo, jak strejkujący ściągają robotników, obchodząc jedną fabrykę po drugiej. Chabałowowi meldują po pewnym czasie, że wołyńcy, niedość iż nie oddali karabinów; jak rozkazał generał, lecz wraz z żołnierzami Preobrażeńskiego i Litewskiego pułków, a co najgorsze, „łącznie z robotnikami”, zdemolowali koszary dywizjonu żandarmerii. Świadczy to, że wczorajsza próba, dokonana przez żołnierzy Pawłowskiego pułku, nie poszła na marne: powstańcy znaleźli kierowników oraz plan akcji.
Wczesnym rankiem 27-go lutego robotnicy sądzili, że od rozwiązania zadań, wysuniętych przez powstanie, dzieli ich bez porównania większa odległość, niż to było w istocie. Widzieli, powiedzmy raczej, że prawie całe zadanie jest jeszcze do spełnienia, podczas gdy w dziewięciu dziesiątych było ono już spełnione. Parcie rewolucyjne robotników na koszary zbiegło się z rozpoczętym już wymarszem rewolucyjnym żołnierzy na ulice. Oba te potężne potoki stapiają się w ciągu dnia w jeden strumień, aby z początku podmyć i zerwać dach, potem mury, a wreszcie zniszczyć i podwaliny starej budowli.
Czugurin, jako jeden z pierwszych, zjawił się w kwaterze bolszewików z karabinem w ręku i z ładownicą na ramieniu, ,,zaszargany, lecz promienny i zwycięski”. A było czego triumfować! Żołnierze przechodzą do nas z bronią w ręku! Robotnikom udało się już gdzie-niegdzie połączyć z żołnierzami, przedostać do koszar, otrzymać karabiny i naboje. Działacze dzielnicy Wyborskiej naszkicowali już pospołu z najbardziej stanowczą częścią żołnierzy plan akcji: zdobycie cyrkułów policyjnych, w których zawarli się uzbrojeni stójkowi; rozbrojenie wszystkich funkcjonarjuszów policji; uwolnienie siedzących po cyrkułach robotników i więźniów politycznych z więzień; zniweczenie oddziałów rządowych w obrębie miasta, połączenie się z oddziałami wojskowemi, które jeszcze nie wystąpiły, oraz z robotnikami innych dzielnic.
Przyłączenie się Moskiewskiego pułku do powstańców nie obeszło się bez walki wewnętrznej. Rzecz zastanawiająca, że w pułkach było tak niewiele wypadków podobnych walk. Szczyt monarchiczny odpadał niemocnie od masy żołnierskiej, bądź to ukrywając się przed okiem ludzkiem, bądź też śpiesznie zmieniając barwę. ,,Uzbroiliśmy się o drugiej po południu, — pisze w swych wspomnieniach Koroliow, robotnik fabryki „Arsenał” — po wymarszu Moskiewskiego pułku... Wzięliśmy po jednym rewolwerze i karabinie, wybraliśmy jedną ze zbliżających się grup żołnierzy (niektórzy z nich prosili o objęcie nad nimi dowództwa i o wskazówki, co mają robić) i poszliśmy na ulicę Tichwińską, gdzieśmy ostrzeliwali cyrkuł policyjny”. Widzimy więc, że robotnicy niedługo się zastanawiali, gdy trzeba było wskazać żołnierzom „co mają robić”.
Coraz to nadchodziły radosne wieści o zwycięstwach: ukazały się swoje pancerki! Udekorowane czerwonemi sztandarami, siały po dzielnicach postrach wśród tych wszystkich, co się jeszcze nie poddali. Nie trzeba już się teraz prześlizgiwać pod brzuchem kozackiego konia. Rewolucja występuje w całej swej okazałości!
Koło dwunastej w południe Piotrogród staje się znów terenem akcji zbrojnej: wszędzie trzeszczą karabiny i karabiny maszynowe. Nie zawsze udaje się rozróżnić, kto i gdzie strzela. Jedno nie ulega wątpliwości: jest to pojedynek pomiędzy przeszłością a przyszłością. Nie brakowało też i bezcelowej strzelaniny: wyrostki palą w powietrze z rewolwerów, które niespodziewanie dostały im się do rąk. Arsenał został rozbity: „utrzymują, że zabrano kilkadziesiąt tysięcy sztuk samych browningów”. Słupy dymu unoszą się ku niebu z płonących gmachów sądu okręgowego i cyrkułów policyjnych. Utarczki i strzelanina przekształcały się w niektórych punktach miasta w prawdziwe bitwy. Robotnicy zbliżają się na Sampsoniewskim prospekcie do baraków, zajętych przez oddział cyklistów, których część stoi hurmem w bramie: „Czego tu stoicie, towarzysze?” Żołnierze uśmiechają się, „mają niedobry uśmiech”, jak powiada jeden z uczestników, milczą, oficerowie rozkazują po grubiańsku robotnikom, aby sobie poszli dalej. Cykliści oraz kawalerzyści stanowili zarówno podczas rewolucji lutowej, jak i podczas rewolucji październikowej najbardziej zachowawczy żywioł w armji. Przed parkanem gromadzą się szybko robotnicy i zrewoltowani żołnierze. Musimy wyprowadzić na ulicę podejrzany bataljon! Ktoś zawiadamia, że posłano już po pancerki: niełatwo byłoby, zapewne, uporać się bez nich z cyklistami, którzy obwarowali się i ustawili karabiny maszynowe. Ale masa nie umie czekać: trawi ją gorączkowa niecierpliwość, nie pozbawiona, zresztą, słuszności. Z obydwóch stron padły pierwsze strzały. Przeszkadza parkan z desek, odgradzający żołnierzy od rewolucji. Nacierający postanawiają zburzyć parkan. Przewrócili więc część, część zaś podpalili. W ten sposób odsłonięto ze dwadzieścia baraków, w dwóch, czy trzech schronili się cykliści. Puste baraki natychmiast podpalono. Kajurow wspomina po sześciu latach: — „Płonące baraki i okalający je parkan, trzask karabinów i terkotanie karabinów maszynowych, podniecone twarze oblegających, nadjeżdżające auto ciężarowe, naładowane uzbrojonymi rewolucjonistami, zbliżająca się pancerka połyskuje lufami armatniemi — wszystko to składa się na wspaniały, wrzynający się w pamięć widok”. W barakach tych płonęła stara carska, pańszczyźniana Rosja popów i policjantów, rozpływała się w ogniu i dymie, zdychała w czkawce karabinów maszynowych. Jakżeż nie mieli entuzjazmować się Kajurowowie i dziesiątki, setki, tysiące im podobnych! Pancerka wystrzeliła kilka razy z armat do baraku, w którym zawarli się oficerowie i cykliści. Dowodzący obroną poległ, oficerowie, zdarłszy epolety i odznaczenia, ratowali się ucieczką przez sąsiednie ogrody warzywne, reszta poddała się. Była to bodaj, że największa potyczka w ciągu całego dnia.
Powstanie wojskowe zyskało tymczasem nagminny charakter. Nie ogarnęło owego dnia tylko tych oddziałów, którym nie starczyło na to czasu. Pod wieczór przyłączyli się żołnierze sławetnego Siemionowskiego pułku, który odznaczył się w roku 1905-ym bestjalskiem uśmierzeniem powstania moskiewskiego: jedenaście lat nie przeszło bez śladu! Późnym wieczorem siemionowcy wraz z jegrami pozyskali pułk Izmajłowski, zamknięty przez przełożonych w koszarach: pułk ten, który otoczył i zaaresztował dnia 3-go grudnia 1905-go roku pierwszy Sowiet Piotrogrodzki, uchodził do ostatniej chwili za jeden z najbardziej zacofanych. Garnizon carski, liczący sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierza, rozłaził się, topniał, zanikał. Przestał już istnieć w nocy.
Chabałow, dowiedziawszy się zrana o przyłączeniu się pułków do powstańców, usiłuje jeszcze sprzeciwiać się i wysyła przeciw zrewoltowanym formacjom składany oddział, liczący około 1000 żołnierzy, któremu daje drakońskie instrukcje. Ale oddział ten spotyka jakiś zagadkowy los. „Owego dnia poczynają się dziać jakieś niemożliwe rzeczy — opowiada po przewrocie niezrównany Chabałow — ...oddział wyruszył, mając na czele mężnego, stanowczego oficera (mowa tu o pułkowniku Kutiepowie), lecz... nie widać żadnych skutków”. Kompanje, posłane za tym oddziałem, giną również bez śladu. Generał począł gromadzić rezerwy na placu Pałacowym, lecz „zabrakło nabojów i znikąd nie można było ich dostać”. Cytujemy to wszystko z autentycznych zeznań Chabałowa, złożonych przed komisją śledczą Rządu Tymczasowego. Gdzież się jednak podziały owe oddziały uśmierzające? Łatwo można się domyślić: natychmiast po wymarszu tonęły w odmętach powstania. Robotnicy, kobiety, wyrostki, zrewoltowani żołnierze osaczali oddziały Chabałowa ze wszystkich stron, bądź uważając je za swoje, bądź też chcąc je uczynić swojemi, pozwalając im posuwać się naprzód tylko wraz z nieprzejrzanemi tłumami. Walka z tą szczelnie przywierającą, nie lękającą się już niczego, bezkresną, wciskającą się wszędzie masą miała taki sam sens, co i szermierka w cieście.
Równocześnie z meldunkami o rozszerzaniu się powstania na coraz to nowe pułki, domagano się przysłania godnych zaufania oddziałów do uśmierzenia powstańców, obrony stacji telefonicznej, zamku Litewskiego, pałacu Maryjskiego i innych jeszcze bardziej uświęconych miejsc. Chabałow żądał przez telefon, aby z Kronsztatu skierowano do Piotrogrodu oddziały, na których można polegać, lecz komendant odpowiedział, że sam obawia się o losy warowni. Chabałow nie wiedział jeszcze, że powstanie przerzuciło się na sąsiednie garnizony. Generał usiłował (albo też udawał, że usiłuje) przekształcić Pałac Zimowy w redutę, lecz plan ten zarzucono niebawem, jako nie dający się urzeczywistnić i ostatnia garstka „wiernych” wojsk przeniosła się do gmachu admiralicji. Dyktator zatroszczył się tam wreszcie o dokonanie rzeczy najważniejszej i nie cierpiącej zwłoki: polecił wydrukować dwa ostatnie akty rządowe — o ustąpieniu Protopopowa „z powodu choroby” i o wprowadzeniu stanu oblężenia w Piotrogrodzie. Pośpiech w ogłoszeniu ostatniego zarządzenia był istotnie wskazany, gdyż nie upłynęło nawet kilku godzin, a armja Chabałowa dała spokój „oblężeniu” Piotrogrodu i rozproszyła się, uciekając z admiralicji do domów. Rewolucja przez nieświadomość jedynie nie uwięziła zaraz 27-go wieczorem obdarzonego strasznemi pełnomocnictwami, lecz zgoła nie strasznego generała. Dokonano tego nazajutrz bez żadnych komplikacyj.
Miałżeby to być rzeczywiście cały opór, na jaki zdobyła się straszliwa Rosja cesarska w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa? Tak jest, oto niemal wszystko, na co stać było stary ustrój rosyjski, mimo wielkiego doświadczenia w załatwianiu porachunków z ludem i starannie opracowanych planów. Monarchiści, opamiętawszy się później, przypisywali łatwość zwycięstwa lutowego odrębnym właściwościom garnizonu petersburskiego. Ale cały dalszy przebieg rewolucji przeczy temu twierdzeniu. Na początku fatalnego roku kamaryla podsuwała, coprawda, carowi myśl o konieczności odświeżenia garnizonu stołecznego. Ale car dał się bez zbytniego wysiłku przekonać, że konna gwardja, uchodząca za szczególnie oddaną, dosyć już ,,długo znajdowała się w ogniu” i zasłużyła sobie na odpoczynek w swych koszarach piotrogrodzkich. Wskutek uniżonych przedłożeń frontu, car zgodził się jednak na zastąpienie czterech pułków gwardji konnej trzema ekwipażami gwardji morskiej. Według wersji Protopopowa, zamiana ta została rzekomo dokonana bez wiedzy cara z perfidnym rozmysłem ze strony dowództwa: ,,majtkowie, werbowani z pośród robotników, stanowią najbardziej rewolucyjny żywioł w armji”. Jest to oczywisty nonsens. Wyżsi oficerowie gwardji, zwłaszcza kawalerzyści, robili poprostu zbyt wielkie karjery na froncie, aby mieli się śpieszyć na tyły. Lękiem ponadto musiała ich napawać myśl o czekających ich czynnościach uśmierzycielskich na czele pułków, które stały się na froncie zupełnie inne, niż były na placu stołecznym. Wypadki na froncie wykazały rychło, że gwardja konna nie różniła się już podówczas od pozostałej kawalerji, przeniesiona zaś do stolicy gwardja morska nie odgrywała zupełnie czynnej roli w przewrocie lutowym. Chodziło przedewszystkiem o to, że tkanka ustrojowa uległa już zupełnemu rozkładowi, nie zachowując ani jednego zdrowego włókna...
W ciągu 27-go lutego tłum uwalnia bez ofiar więźniów politycznych, znajdujących się w licznych więzieniach stołecznych: między uwolnionymi znajduje się grupa patrjotyczna z komitetu przemysłu wojennego, zaaresztowana 26-go stycznia, oraz członkowie Petersburskiego komitetu bolszewików, pojmani przez Chabałowa przed 40 godzinami. Wzajemne odseparowanie się polityczne następuje tuż za bramami więziennemi: mieńszewicy-patrjoci udają się do Dumy, gdzie odbywa się podział ról i stanowisk; bolszewicy podążają na dzielnice, do robotników i żołnierzy, aby wraz z nimi ostatecznie opanować stolicę. Wrogowi nie wolno dawać wytchnienia. Rewolucję należy prędzej, niż wszelką inną sprawę, doprowadzać do końca.
Trudno teraz odpowiedzieć na pytanie, kto wpadł na pomysł kierowania zrewoltowanych pułków do pałacu Taurydzkiego. Taka marszruta polityczna wynikała z całej sytuacji ówczesnej. Do pałacu Taurydzkiego, jako do ogniska informacji opozycyjnej, ciążyły w sposób naturalny wszystkie niezwiązane z szerokiemi masami żywioły radykalne. Bardzo jest możliwe, że właśnie te żywioły, doświadczywszy 27-go lutego nagłego przypływu nowych sił żywotnych, występowały w charakterze przewodników zrewoltowanej gwardji. Była to rola zaszczytna i nie grożąca już prawie żadnem niebezpieczeństwem. Pałac Potiomkina, dzięki swemu położeniu, nadawał się doskonale do odegrania roli ośrodka rewolucji. Ogród Taurydzki dzieli tylko ulica od całego miasteczka wojskowego, w którem znajdują się koszary gwardji oraz szereg instytucyj wojskowych. Dzielnica ta uchodziła, coprawda, przez szereg lat, zarówno w oczach rządu, jak i rewolucjonistów, za przedmurze wojskowe monarchji. Tak też było w istocie. Ale teraz zmieniło się wszystko. Powstanie wojskowe zrodziło się ma odcinku gwardji. Oddziałom powstańczym wystarczyło przejść przez ulicę, aby dotrzeć do ogrodu pałacu Taurydzkiego, który znajduje się zkolei w odległości jednego narożnika od Newy. Za Newą zaś rozpościera się dzielnica Wyborska, ów kocioł parowy rewolucji: robotnikom wystarczy przejść przez most Aleksandra, a w razie jego rozwiedzenia, — przez lód na Newie, aby dostać się do koszar gwardji lub też do pałacu Taurydzkiego. Tak to ów północno-wschodni trójkąt petersburski, o różnolitem i sprzecznem sobie pochodzeniu, na który składała się gwardja, pałac Potiomkina i olbrzymie fabryki, scalił się w zwarty obóz warowny rewolucji.
W gmachu pałacu Taurydzkiego powstają lub zarysowują się już rozmaite ośrodki, a między innemi — również i główny sztab powstania. Trudno się zgodzić, iżby miała go cechować nadmierna powaga. Oficerowie „rewolucyjni”, czyli oficerowie, którzy niegdyś byli związani czymkolwiek (niech by to nawet było nieporozumienie) z rewolucją, lecz którzy przespali w najlepsze powstanie, śpieszą po triumfie rewolucji, aby przypomnieć o swej egzystencji lub też, wezwani przez kogoś innego, stawiają się ,,na służbę rewolucji”. Z miną znawców zastanawiają się nad sytuacją i potrząsają pesymistycznie głowami. Wszak ta podekscytowana ciżba żołnierska, nie mająca nieraz broni, jest zupełnie niezdolna do walki. Nie posiada ani artylerji, ani karabinów maszynowych, ani służby łączności, ani dowódców. Wróg upora się z nią, mając do dyspozycji jeden tęgi oddział! Tłumy rewolucyjne uniemożliwiają, coprawda, w tej chwili wykonywanie jakichkolwiek planowych operacyj na ulicach. Ale robotnicy powrócą do siebie na noc, mieszkańcy uspokoją się, miasto opustoszeje. Chabałowowi wystarczy rzucić na koszary jeden silny oddział, aby stać się panem sytuacji. Myśl ta, nawiasem powiedziawszy, przewija się później w rozmaitych odmianach przez wszystkie stadja rewolucji. — Dajcie mi jeden tęgi pułk, nieraz będą powtarzać w swem otoczeniu dziarscy pułkownicy, a zetrę wam w jednej chwili z oblicza ziemi całe to plugastwo. Ten i ów dokona, jak zobaczymy, próby. Ale wszyscy będą musieli powtarzać słowa Chabałowa: „oddział wyruszył, mając na czele mężnego oficera, lecz... nie widać żadnych skutków”.
Bo skąd też mają się wziąć owe skutki? Najbardziej niezachwiane oddziały stanowili policjanci i żandarmi, a poniekąd i kompanje szkolne niektórych pułków. Ale jakżeż były one mizerne w obliczu szturmujących prawdziwych mas ludowych, jakżeż niedołężne okażą się bataljony kawalerów ś-go Jerzego i szkoły junkrów po upływie ośmiu miesięcy, w październiku! Skąd monarchja miała wytrzasnąć ów zbawienny oddział wojskowy, któryby był gotów i chciał rozpocząć przewlekłe, lecz beznadziejne zapasy z dwumiljonowem miastem? Rewolucja wydaje się bezbronna mocnym w gębie pułkownikom, jest bowiem jeszcze pełna straszliwego chaosu: wszędzie panuje ruch bez określonego celu, tłumy płyną w przeciwległych kierunkach, tworzą się wiry ludzkie, widać zdumione, jak gdyby nagle ogłuchłe postacie, niedbale rozpięte płaszcze, gestykulujących studentów, żołnierzy bez karabinów, karabiny bez żołnierzy, wyrostków strzelających w powietrze, słychać pogwar tysięcy głosów, huragany nieokiełznanych pogłosek, fałszywych alarmów, bezzasadnej radości,—zdaje się, że wystarczyłoby wyjąć szablę z pochwy i unieść nad tym chaosem, a wszystko pryśnie jak bańka mydlana. Ale jest to gruba omyłka wzrokowa. Chaos ten jest pozorny. Pod jego powłoką dokonywa się nieprzezwyciężony proces krystalizowania się mas dokoła nowych osi. Niezliczone tłumy nie sformułowały jeszcze wyraźnie, czego chcą, natomiast pałają otwartą nienawiścią do tego, czego już więcej nie chcą. Mają już za sobą nie dający się żadną miarą naprawić upadek historyczny. Niema już odwrotu. Jeżeliby nawet znalazł się ktoś, ktoby mógł je rozproszyć, poczną się znów zbierać niebawem, a ponowny ich szturm byłby jeszcze wścieklejszy i krwawszy. Począwszy od dni lutowych atmosfera Piotrogrodu staje się tak rozpalona, że wszelka wroga
formacja wojskowa, która trafi w to potężne ognisko lub chociażby do niego się zbliży, przeobraża się pod wpływem jego gorącego tchnienia, traci pewność siebie, czuje się sparaliżowana i oddaje się bez walki na łaskę i niełaskę zwycięzcy.
O tem przekona się już jutro generał Iwanow, posłany przez cara z frontu z bataljonem kawalerów ś-tego Jerzego. Taki sam los spotka po pięciu miesiącach generała Korniłowa. Po ośmiu — Kiereńskiego.
Zdawało się w ostatnich dniach na ulicach, że kozacy są najustępliwsi: odnosiło się takie wrażenie, gdyż kozaków najwięcej szarpano. Ale gdy doszło do otwartego powstania, kawalerja jeszcze raz stwierdziła, że zachowawcza opinja, którą się cieszyła, jest słuszna, pozostała bowiem wtyle za piechotą. 27-go lutego zachowuje ona jeszcze pozory wyczekującej neutralności. Gdy nawet Chabałow już na nią nie liczy, rewolucja wciąż jeszcze jej się obawia.
Znakiem zapytania była też twierdza Pietropawłowska, położona na wyspie, wśród Newy, naprzeciwko pałacu Zimowego i pałaców wielkich książąt. Garnizon warowni był, albo wydawał się światkiem, doskonale osłoniętym potężnemi murami przed wpływami zewnętrznemi Twierdza nie ma stałej artylerji, oprócz starożytnej armaty, oznajmiającej codziennie w południe mieszkańcom Piotrogrodu. Ale dziś na murach ustawiono armaty polowe, wycelowane na most. Co się tam szykuje? W sztabie Taurydzkim łamią sobie po nocy głowy nad tem, jak postąpić z twierdzą Pietropawłowską, w twierdzy zaś wszystkich dręczy pytanie, co z nimi uczyni rewolucja. Nad ranem zagadka zostaje rozwiązana: twierdza poddaje się pałacowi Taurydzkiemu „pod warunkiem zagwarantowania nietykalności korpusowi oficerskiemu”. Oficerowie twierdzy, zorientowawszy się w sytuacji, co nie było już tak trudne, chcą uprzedzić nieunikniony bieg wydarzeń.
Pod wieczór dnia 27-go żołnierze, robotnicy, studenci i inni mieszkańcy miasta podążają ku pałacowi Taurydzkiemu. Spodziewają się znaleźć tu tych, co to wszystko wiedzą, zasięgnąć języka lub otrzymać wskazówki. Do pałacu znoszą zewsząd broń całemi naręczami, gromadząc ją w jednej z izb, przekształconej w arsenał. A tymczasem w nocy sztab rewolucyjny przystępuje do pracy w pałacu Taurydzkim. Rozsyła patrole, mające pilnować dworców i dokonać rekonesansów we wszystkich kierunkach, skąd może grozić niebezpieczeństwo. Żołnierze wykonywują chętnie i bez sprzeciwu, acz okropnie bezładnie, zarządzenia nowej władzy. Domagają się tylko za każdym razem rozkazów na piśmie: inicjatywa wychodzi, przypuszczalnie, od pozostałych po pułkach szczątków korpusu dowódców lub od pisarzy wojskowych. Ale mają oni rację: trzeba, nie zwlekając, wdrożyć ten chaos w karby jakiegoś porządku. Sztab rewolucyjny, podobnie jak i dopiero co powstały sowiet, nie ma jeszcze żadnych pieczęci. Rewolucja musi dopiero sprawić sobie gospodarstwo biurokratyczne. Z biegiem czasu dokona tego z wielkim, niestety, nadmiarem.
Rewolucja przystępuje do poszukiwania wrogów. W mieście zaczynają się „samowolne” aresztowania, jak z przekąsem będą utrzymywać liberałowie. Do pałacu Taurydzkiego sprowadzają bez przerwy aresztowanych: przewodniczącego Rady Państwa, ministrów, stójkowych, agentów ochrany, hrabinę — ,,germanofiłkę”, całe przychówki oficerów żandarmerii. Niektórzy dygnitarze, jak nprz. Protopopow, zgłoszą się tu sami, aby ich aresztowano: sądzą, że tak będzie pewniej. „Mury sali, w których rozlegały się hymny pochwalne na cześć absolutyzmu, słyszały teraz jeno westchnienia i łkania, — opowie potem uwolniona hrabina. — Zaaresztowany generał upadł obok mnie bez sił na krzesło. Kilku członków Dumy zaproponowało mi uprzejmie filiżankę herbaty. Wstrząśnięty do głębi generał mówił wzburzony: „Hrabino, jesteśmy świadkami upadku wielkiego kraju!”
A tymczasem wielki kraj, który wcale nie miał zamiaru upadać, przechodził obok ludzi dnia wczorajszego, tupiąc butami, stukając kolbami, wstrząsając powietrze okrzykami i następując na nogi. Rewolucje zawsze odznaczały się brakiem uprzejmości: przypuszczalnie wskutek tego, że klasy panujące nie postarały się zawczasu o wpojenie ludowi wykwintnych manier.
Pałac Taurydzki staje się tymczasem kwaterą główną, ośrodkiem rządu, arsenałem, zamkiem więziennym rewolucji, która nie zdążyła jeszcze obetrzeć sobie oblicza z krwi i potu. Tutaj, do tego kołowrotu, zakradają się też i bardziej przedsiębiorczy wrogowie. Przyłapano przypadkowo przebranego pułkownika żandarmerji, gdy sporządzał w kącie notatki, nie poto, aby je przekazać historji, lecz aby je wręczyć wojskowemu sądowi polowemu. Żołnierze i robotnicy chcą się z nim rozprawić na miejscu. Ludzie ze „sztabu” biorą jednak żandarma w obronę i wyprowadzają z tłumu. Rewolucja jest wówczas jeszcze łagodna, ufająca, dobrotliwa. Stanie się niemiłosierna i okrutna dopiero po długim łańcuchu zdrady, oszustw i krwawych doświadczeń.
Pierwsza noc zwycięskiej rewolucji jest pełna trwogi. Zaimprowizowani komisarze dworców i innych punktów, rekrutujący się przeważnie, dzięki osobistym stosunkom, z pośród przypadkowych inteligentów, dorobkiewicze rewolucji, utrzymujący z nią kapeluszową jeno znajomość — o ileż pożyteczniejsi byliby podoficerowie, zwłaszcza z pośród robotników! — poczynają się denerwować, węszą wszędzie niebezpieczeństwo, mącą spokój żołnierzy i telefonują nieustannie do pałacu Taurydzkiego, domagając się posiłków. Tam ludzie też są zaniepokojeni, telefonują wciąż, wysyłają posiłki, które przeważnie nie docierają do miejsca przeznaczenia. „Ci, co otrzymują rozkazy, — opowiada jeden z członków nocnego sztabu taurydzkiego — nie wypełniają ich, ci zaś, co działają, — działają bez rozkazów”...
Bez rozkazów działają dzielnice robotnicze. Hetmani rewolucyjni, przewodzący swym fabrykom, zdobywający cyrkuły, ściągający następnie pułki z koszar, niszczący schroniska kontrrewolucji, nie śpieszą do pałacu Taurydzkiego, do sztabów, do ośrodków kierujących; przeciwnie z ironją i nieufnością kiwają w tamtą stronę głowami; zlatują się już zuchy, aby podzielić między sobą skórę nie przez nich zabitego i niedobitego jeszcze niedźwiedzia. Robotnicy-bolszewicy, jakoteż i co lepsi robotnicy z innych partyj lewicowych spędzają dni na ulicach, noce zaś — w sztabach dzielnicowych, podtrzymują łączność z koszarami, czynią przygotowania do dnia jutrzejszego. W pierwszą noc zwycięstwa wykonywują w dalszym ciągu i rozwijają nadal prace, które w ciągu pięciu dni i nocy były dziełem ich rąk. Stanowią młody kościec rewolucji, zbyt jeszcze miękki, jak miękka jest początkowo każda rewolucja.
Nabokow, znany nam już członek centrum kadeckiego, który, jako ulegalizowany dezerter, pracował podówczas w sztabie generalnym, poszedł, jak zazwyczaj, 27-go do kancelarji, gdzie pozostawał, nic nie wiedząc o wypadkach, do godziny trzeciej. Wieczorem na ulicy Morskiej rozległy się strzały, — Nabokow usłyszał je w swem mieszkaniu, — mknęły pancerki, pojedyńczy żołnierze i majtkowie przebiegali, tuląc się do ścian, — czcigodny liberał obserwował ich z bocznych okien swego wykuszu. „Telefon był czynny, to też, jeżeli mnie pamięć nie myli, przyjaciele zawiadamiali mnie o wypadkach, które się wydarzyły w ciągu dnia. Położyliśmy się spać o zwykłej godzinie”. Człowiek ten zostanie niebawem jednym z inspiratorów Rewolucyjnego (!) Rządu Tymczasowego pod postacią szefa jego biura. Na ulicy podejdzie do niego nazajutrz nieznany starzec, jakiś biuralista czy też, być może, nauczyciel, zdejmie kapelusz i powie: „Bóg zapłać za wszystko, coś uczynił dla ludu”. Sam Nabokow opowie nam o tem z powściągliwą dumą.
KTO KIEROWAŁ POWSTANIEM LUTOWEM?
Adwokaci i dziennikarze klas poszkodowanych wskutek rewolucji, zużyli w następstwie niemało atramentu, aby dowieść, że w lutym nastąpił właściwie bunt bab, przysłonięty potem rokoszem żołnierskim, co łącznie przedstawiono jako rewolucję. Ludwik XVI chciał również w swoim czasie wmówić w siebie, że zdobycie Bastylji jest buntem, ale wytłumaczono mu uniżenie, że jest to rewolucja. Ci, co tracą na rewolucji, rzadko kiedy chcą uznać jej właściwą nazwę, albowiem wbrew wszelkim wysiłkom dyszących gniewem i nienawiścią wsteczników, pamięć dziejowa ludzkości otacza ją aureolą wyzwolenia ze starych więzów i przesądów. Uprzywilejowani wszystkich czasów, podobnie jak i ich lokaje, usiłowali zawsze ogłaszać rewolucję, która strąciła ich z uprzywilejowanego stanowiska (w przeciwieństwie do dawnych rewolucyj), za rebelję, rokosz lub bunt motłochu. Klasy, które przeżyły swój czas, nie odznaczają się wynalazczością.
Wkrótce po 27-ym lutego czyniono próby przyrównania rewolucji lutowej do młodotureckiego przewrotu wojskowego, o którym, jak nam wiadomo, dosyć namarzyły się szczyty burżuazji rosyjskiej. Porównanie to było jednak tak beznadziejne, że spotkało się nawet z odprawą w jednej z gazet mieszczańskich. Tugan-Baranowskij, ekonomista, który przeszedł zamłodu przez szkołę Marksa, rosyjska odmiana Sombarta, pisał 10-go marca w dzienniku „Birżewyja Wiedomosti”:
„Rewolucja turecka polegała na zwycięskiem powstaniu armji przygotowanem i urzeczywistnionem przez wodzów tej armji. Żołnierze byli jedynie powolnymi wykonawcami zamiarów swych oficerów. Owe pułki gwardji zaś, które 27-go lutego wywróciły tron rosyjski, wystąpiły bez swych oficerów. Nie armja, lecz robotnicy rozpoczęli powstanie. Nie generałowie, lecz żołnierze pomaszerowali do Dumy Państwowej, żołnierze zaś poparli robotników nie w powolnem wykonaniu rozkazu swych oficerów, lecz... w poczuciu węzłów krwi, które łączą ich z robotnikami, jako z klasą ludzi, pracujących tak samo, jak i oni. Włościanie i robotnicy — oto dwie klasy społeczne, które dokonały rewolucji rosyjskiej”.
Słowa te nie wymagają ani poprawek, ani uzupełnień. Dalszy rozwój rewolucji nieraz potwierdzał i utrwalał ich treść.
Ostatni dzień lutego był w Petersburgu pierwszym dniem po odniesionem zwycięstwie: dniem entuzjazmu, uścisków, łez radości, wylewów krasomówstwa, a jednocześnie dniem ostatecznych ciosów, zadawanych wrogowi. Na ulicach rozlegały się jeszcze strzały. Utrzymywano, że to strzelają w dalszym ciągu „faraonowie” Protopopowa, którzy nie porzucili rzekomo swych placówek na poddaszach, nie wiedząc o zwycięstwie ludu. Ostrzeliwano zdołu strychy, okienka na dachach i dzwonnice, w przypuszczeniu, że ukryły się tam uzbrojone upiory caratu. Koło 4-ej godziny zajęto gmach admiralicji, w którym schroniły się ostatnie szczątki tego, co było niegdyś władzą państwową. Organizacje rewolucyjne i zaimprowizowane grupy dokonywały w mieście aresztowań. Szliselburskie więzienie katorżnicze zdobyto bez wystrzału. Do rewolucji przystępowały co raz to nowe pułki, zarówno w stolicy, jak i w okolicach.
Przewrót w Moskwie był już tylko odgłosem powstania w Piotrogrodzie. Panują tu wśród robotników i żołnierzy takie same nastroje, nie znajdują jednak tak jaskrawego wyrazu. Środowisko burżuazji jest usposobione cokolwiek bardziej lewicowo. Organizacje rewolucyjne są jeszcze słabsze od piotrogrodzkich. Gdy zaczęły się wypadki nad Newą, moskiewska inteligencja radykalna urządzała narady, na których zastanawiano się nad tem, co począć, lecz nie dochodzono do żadnych wyników. Strejki, a potem demonstracje zaczęły się po fabrykach i zakładach przemysłowych Moskwy dopiero 27-go lutego. Oficerowie tłumaczyli żołnierzom w koszarach, że na ulicach wichrzy hołota, którą trzeba będzie przywołać do porządku. „Ale teraz żołnierze rozumieli już wręcz odwrotnie słowo hołota”, opowiada żołnierz Szyszylin. Koło drugiej godziny ruszyło pod gmach rady miejskiej dużo żołnierzy z rozmaitych pułków: szukali sposobu, aby przyłączyć się do rewolucji. Strejki rozrosły się nazajutrz. Tłumy szły ze sztandarami do rady miejskiej. Murałow, żołnierz kompanji samochodowej, stary bolszewik, agronom z zawodu, wspaniałomyślny i odważny olbrzym, przyprowadził do rady miejskiej pierwszy zwarty i karny oddział wojskowy, który zajął radjostację i inne placówki. Po upływie ośmiu miesięcy Murałow będzie dowódcą Moskiewskiego okręgu wojskowego.
Otwarto więzienia. Ten sam Murałow przywiózł ciężarowem autem uwolnionych więźniów politycznych. Rewirowy zapytywał, salutując, rewolucjonistę, czy i żydów również należy wypuścić. Dzierżyński, uwolniony przed chwilą z więzienia katorżnego, nie zrzuciwszy jeszcze ubrania aresztanta, przemawiał w gmachu rady miejskiej, gdzie powstawał już moskiewski sowiet. Artylerzysta Dorofiejew opowie, jak to robotnicy z fabryki cukierków Siou przyszli 1-go marca ze sztandarami do koszar brygady artylerji, aby się bratać z żołnierzami i jak niejeden z nich płakał z nadmiaru szczęścia. Padały w mieście pojedyncze strzały z za węgła, lecz naogół nie było starć zbrojnych, ani ofiar: rachunek za Moskwę płacił Piotrogród.
W całym szeregu miast prowincjonalnych ruch zaczął się dopiero 1-go marca, już po przewrocie w Moskwie. W Twerze robotnicy poszli po pracy, demonstrując, do koszar i, zmieszawszy się z żołnierzami, przeciągnęli przez ulice miasta. Nie śpiewano jeszcze wtedy Międzynarodówki, lecz Marsyljankę. W Niżnim Nowgorodzie zebrały się tysiączne tłumy przed gmachem rady miejskiej, odgrywającym w większości miast rolę pałacu Taurydzkiego. Po przemówieniu prezydenta miasta robotnicy wyruszyli z czerwonemi sztandarami, aby uwolnić więźniów politycznych. 18 oddziałów wojskowych, z liczby 21, przeszło już pod wieczór dobrowolnie na stronę rewolucji. W Samarze i w Saratowie odbywały się wiece i tworzono robotnicze sowiety. W Charkowie policmajster, który zdążył dowiedzieć się na dworcu o przewrocie, stanął w powozie przed podnieconym tłumem i, uniósłszy swą czapkę w górę, krzyknął z całej mocy: „niech żyje rewolucja, hura!” Do Jekaterynosławia wieść o rewolucji dotarła przez Charków. Na czele manifestacji kroczył pomocnik policmajstra, podtrzymując ręką długą szablę, jak to czynił podczas parad, odbywających się w dni galowe. Gdy wyjaśniło się ostatecznie, że monarchja nie zdoła się już podnieść, w urzędach poczęto ostrożnie zdejmować portrety cara i chować je na strychach. Dużo podobnych, prawdziwych lub zmyślonych, anegdot krążyło wśród sfer liberalnych, które nie zdążyły jeszcze wyzbyć się skłonności do żartobliwego tonu względem rewolucji. Robotnicy i garnizony żołnierskie zupełnie inaczej reagowały na wydarzenia.
O szeregu innych miast prowincjonalnych (Psków, Oreł, Rybińsk, Penza, Kazań, Carycyn i in.) kronika notuje pod datą 2-go marca: „dowiedziano się o dokonanym przewrocie i ludność przyłączyła się do rewolucji”. Mimo swej sumaryczności, charakterystyka ta wiernie oddaje naogół to, co zaszło.
Wiadomości o rewolucji napływały na wieś z najbliższych miast, poczęści od władz, a przeważnie przez targi, przez robotników, przez urlopowanych żołnierzy. Wieś, do której świadomości przewrót docierał wolniej, przyjmowała go mniej entuzjastycznie od miasta, lecz niemniej głęboko: kojarzyła go z wojną i ziemią.
Nie wpadniemy w przesadę, gdy powiemy, że rewolucji lutowej dokonał Piotrogród. Kraj przyłączył się do niego. Nigdzie, oprócz Piotrogrodu, nie było walki. W całem państwie nie znalazła, się ani jedna grupa ludności, ani jedna partja, instytucja, urząd lub formacja wojskowa, któreby zdobyły się na wystąpienie w obronie starego ustroju. Dowodzi to, jak bezpodstawne i spóźnione są rozumowania wsteczników, utrzymujących, że gdyby w składzie garnizonu petersburskiego znajdowała się konna gwardja lub gdyby Iwanow przyprowadził z frontu zaufaną brygadę, los monarchji byłby inny. Na tyłach i na froncie nie znalazła się ani jedna brygada, ani jeden pułk któreby były gotowe do walki o Mikołaja II-go.
Przewrót dokonał się z inicjatywy i za cenę wysiłku jednego miasta, które stanowiło w przybliżeniu 1/75 część ludności kraju. Można, gdy się chce, powiedzieć, że największy akt demokracji został dokonany w sposób arcyniedemokratyczny. Cały kraj postawiono w obliczu już dokonanego faktu. Okoliczność, iż w perspektywie zamierzano zwołać konstytuantę, nie zmienia postaci rzeczy, albowiem terminy i sposoby powołania przedstawicielstwa narodowego ustalały organy, wyłonione przez zwycięskie powstanie piotrogrodzkie. Rzuca to jaskrawe światło na zagadnienie funkcyj form demokratycznych wogóle, a zwłaszcza w epokach rewolucyjnych. Rewolucje zawsze zadawały dotkliwe ciosy prawniczemu fetyszyzmowi woli ludu, a ciosy te były tem okrutniejsze, im głębsze, śmielsze, demokratyczniejsze były owe rewolucje.
Nieraz już utrzymywano, mając zwłaszcza na myśli Wielką rewolucję francuską, że nadmierne scentralizowanie monarchji pozwalało potem stolicy rewolucyjnej myśleć i działać za cały kraj. Tłumaczenie to jest powierzchowne. Skoro rewolucja ujawnia tendencje centralistyczne, nie jest to naśladowaniem obalonej monarchji, lecz skutkiem nieprzepartych wymogów nowego społeczeństwa, nie znoszącego partykularyzmu. Jeżeli stolica odgrywa w rewolucji tak dominującą rolę, jak gdyby ześrodkowując w sobie w pewnych chwilach wolę całego narodu, to właśnie dlatego, że stolica jest najdobitniejszym wykładnikiem podstawowych tendencyj nowego społeczeństwa, doprowadzając je do końca. Prowincja przyjmuje poczynania stolicy jako swe własne zamiary, lecz już przekształcone w czyny. Rola zapoczątkowywania, jaką odgrywają centralne ośrodki, nie jest pogwałceniem demokracji, lecz jej dynamicznem urzeczywistnieniem. Atoli rytm tej dynamiki podczas wielkich rewolucyj nie idzie nigdy noga w nogę z rytmem formalnej, przedstawicielskiej demokracji. Prowincja przyłącza się do akcji stolicy, lecz z opóźnieniem. Przy cechującym rewolucję szybkim rozwoju wypadków powoduje to ostre kryzysy parlamentaryzmu rewolucyjnego, nie dające się rozwiązać zapomocą metod demokratycznych. Podczas wszystkich prawdziwie narodowych rewolucyj przedstawicielstwo narodowe rozbijało się nieuchronnie o dynamikę rewolucji, której głównem ogniskiem była stolica. Tak się działo w Anglji w XVII-em stuleciu, we Francji — w XVIII-em, w Rosji — w XX-em. Roli stolicy nie określają tradycje centralizmu biurokratycznego, lecz sytuacja kierującej klasy rewolucyjnej, której awangarda skupia się w sposób naturalny w mieście stołecznem: stosuje się to w jednakowym stopniu zarówno do burżuazji, jak i do proletarjatu.
Gdy zwycięstwo lutowe stało się niewątpliwym faktem, zaczęto obliczać ofiary. W Piotrogrodzie ustalono, że zabito i zraniono 1443 osoby, a wśród nich 869 wojskowych, w tej liczbie 60 oficerów. W porównaniu z ilością ofiar lada bitwy podczas wielkiej rzezi światowej, znaczne te liczby są czemś znikomem. Prasa liberalna proklamowała rewolucję lutową jako przewrót bez rozlewu krwi. W czasach powszechnego wylewu wezbranych uczuć, tolerancji i wzajemnego odpuszczania sobie win przez partje patrjotyczne nikt nie postarał się o przywrócenie prawdy. Albert Thomas, przyjaciel wszystkiego, co zwycięskie, nawet i zwycięskich powstań, pisał wówczas o ,,najsłoneczniejszej, najświąteczniejszej, najmniej krwawej rewolucji rosyjskiej”. Spodziewał się wprawdzie, że pozostanie ona do dyspozycji giełdy francuskiej. Ale Thomas, koniec końców, nie wymyślił prochu. Dnia 27-go czerwca 1789 r. Mirabaeau wołał: „co za szczęście, że wielka ta rewolucja obejdzie się bez zbrodni i łez!.. Historja nazbyt długo opowiadała wyłącznie o tem, co czyniły dzikie zwierzęta... Możemy żywić nadzieję, że rozpoczynamy historję ludzi”. Gdy trzy stany połączyły się w zgromadzeniu narodowem, przodkowie Alberta Thomas pisali: „Rewolucja skończyła się, nie kosztowała ona ani jednej kropli krwi”. Należy jednak przyznać, że w owym okresie rzeczywiście nie było jeszcze rozlewu krwi. Inaczej działo się w dni lutowe. Ale legenda o rewolucji bez krwi rozlewu trwała uporczywie nadal, czyniąc zadość potrzebom liberalnego mieszczanina, który pragnął, aby wyglądało, że władza sama przez się wpadła mu w ręce.
Aczkolwiek rewolucja lutowa bynajmniej nie była bezkrwawa, zdumiewa jednak nieznaczna ilość ofiar w chwili samego przewrotu, a zwłaszcza w pierwszym okresie po przewrocie. Wszak rewolucja była porachunkiem za ucisk, prześladowania, znęcanie się, niecne intrygi, których rzesze ludowe Rosji doświadczały na sobie w ciągu stuleci! Majtkowie i żołnierze brali wprawdzie tu i ówdzie krwawy odwet na najnikczemniejszych oprawcach w mundurach oficerskich. Ale ilość tych samosądów była z początku wprost znikoma w porównaniu z ilością dawnych krwawych krzywd i zniewag. Masy dopiero znacznie później otrząsnęły się ze swej dobrotliwości, gdy przekonały się wreszcie, że klasy panujące chcą im wszystko odebrać i przywłaszczyć sobie rewolucję, której nie one dokonały, jak przywłaszczały sobie zawsze dobra życiowe, które nie one wytwarzały.
***
Tugan-Baranowskij ma słuszność, gdy utrzymuje, że rewolucja lutowa była dziełem robotników i włościan. Uosobieniem włościan byli żołnierze.
Pozostaje jeszcze do rozstrzygnięcia wielka kwestja, kto kierował przewrotem? Kto zmobilizował robotników? Kto wyprowadził żołnierzy na ulicę? Kwestje te stały się po zwycięstwie przedmiotem walki partyjnej. Najprostsze rozwiązanie daje taki uniwersalny wzór: nikt nie kierował rewolucją, dokonała się ona sama przez się. Teorja „żywiołowości” wielce przypadła do smaku nietylko owym panom, którzy jeszcze wczoraj spokojnie sobie rządzili, sądzili, oskarżali, bronili, handlowali lub komenderowali, dziś zaś starali się co rychlej pokumać z rewolucją, lecz również i licznym politykom zawodowym oraz byłym rewolucjonistom, którzy, przespawszy czas rewolucji, radziby byli wierzyć, że nie różnią się niczem pod tym względem od całego otoczenia.
Generał Denikin, były naczelny wódz białej armji, pisze o dniu 27-go lutego w swych osobliwych „Dziejach wichrzeń rosyjskich”. „Owego rozstrzygającego dnia wodzów nie było, był tylko żywioł. W jego burzliwym nurcie nie można było wówczas dostrzec ani celu, ani planu, ani haseł”. Uczony historyk Milukow nie dociera głębiej od generała, mającego słabość do pióra. Wódz liberałów piętnował przed przewrotem wszelką myśl o rewolucji, jako inspirację niemieckiego sztabu. Ale po przewrocie, który powołał liberałów do władzy, sytuacja się skomplikowała. Zadanie Milukowa nie polegało już teraz na obarczaniu rewolucji hańbą hohenzollernowskiej inicjatywy, lecz. przeciwnie, na pozbawieniu rewolucji zaszczytu tej inicjatywy. Liberalizm adoptuje bez zastrzeżeń teorję żywiołowości i bezosobowości przewrotu. Milukow powołuje się z upodobaniem na półliberała-półsocjalistę docenta prywatnego Stankiewicza, który został komisarzem rządowym w kwaterze wodza naczelnego. „Masa ruszyła sama, dając posłuch jakiemuś bezwiednemu wewnętrznemu nakazowi... — pisze Stankiewicz o dniach lutowych. — Z jakiem hasłem wystąpili żołnierze? Kto ich prowadził, gdy zdobywali Piotrogród, gdy palili sąd okręgowy? Nie myśl polityczna, ani hasło rewolucyjne, ani spisek, ani bunt, lecz ruch żywiołowy, który całą starą władzę odrazu w popiół zamienił”. Żywiołowość nabiera tutaj mistycznego niemal charakteru.
Ten sam Stankiewicz składa, jako świadek, nadwyraz wartościowe zeznanie: „W końcu stycznia spotkałem się przypadkiem z Kiereńskim w bardzo ścisłem gronie... Stosunek wszystkich do możliwości powstania ludowego był wyraźnie ujemny, obawiano się bowiem, że gdy tylko masowy ruch ludowy się rozpocznie, łatwo może zboczyć w skrajnie lewe łożysko, co nadzwyczaj utrudni prowadzenie wojny”. Poglądy kółka Kiereńskiego niczem nie różniły się właściwie od poglądów kadetów. Nie stąd mogła wyjść inicjatywa.
„Rewolucja uderzyła w nas, jak piorun z jasnego nieba, — powiada przedstawiciel eserowskiej partji, Zenzinow. — Bądźmy szczerzy: była wielką i radosną niespodzianką nawet dla nas, rewolucjonistów, którzy pracowali dla niej długie lata i zawsze jej wyczekiwali”.
Nie o wiele lepiej sprawa stała i z mieńszewikami. Jeden z dziennikarzy emigracji burżuazyjnej opowiada o swem spotkaniu 24-go lutego w tramwaju ze Sobelewem, przyszłym ministrem rządu rewolucyjnego: „Ten socjalny demokrata, jeden z przywódców ruchu, powiedział mi, że zaburzenia mają charakter rabunku, z którym trzeba się uporać. Nie przeszkadzało to Skobelewowi do utrzymywania po miesiącu, że to on wraz ze swymi przyjaciółmi zrobił rewolucję”. Należy przypuszczać, że dziennikarz przeholował tu nieco. Ale naogół odtworzył stanowisko legalnych socjalnych demokratów — mieńszewików w sposób zbliżony do rzeczywistości.
Wreszcie jeden z późniejszych wodzów lewego skrzydła socjalistów-rewolucjonistów, Mstisławskij, który przeszedł później do bolszewików, mówi o przewrocie lutowym: „Rewolucja zastała nas, ówczesnych działaczy partyjnych, w uśpieniu, jako te nierozumne dziewice Ewangelji”. Mniejsza o to, czy podobieństwo z dziewicami było znaczne; ale spać, to już rzeczywiście spali wszyscy.
Jak rzecz się miała z bolszewikami? Wiemy już o tem pocześci. Główne kierownictwo podziemną organizacją bolszewicką w Piotrogrodzie spoczywało wtedy w ręku trzech osób: byłych robotników, Szlapnikowa i Załuckiego, oraz byłego studenta, Mołotowa. Szlapnikow, który mieszkał dłuższy czas zagranicą i utrzymywał bliskie stosunki z Leninem, był najbardziej czynny i dojrzały politycznie z całej trójki, stanowiącej prezydjum Centralnego Komitetu. Wspomnienia samego Szlapnikowa są jednak najlepszym dowodem tego, że trójka nie dorosła do wydarzeń. Kierownicy sądzili do ostatniej chwili, że mają do czynienia z jedną z wielu manifestacyj rewolucyjnych, nie przypuszczając zupełnie, że jest to zbrojne powstanie. Znany nam już Kajurow, jeden z przywódców Wyborskiej dzielnicy, stwierdza kategorycznie: „Nie odczuwało się żadnych kierujących wskazówek, pochodzących od centrali partyjnych... Komitet Piotrogrodzki został aresztowany, przedstawiciel C. K. zaś, tow. Szlapnikow, nie umiał dać dyrektyw na dzień jutrzejszy”.
Słabość organizacyj podziemnych była bezpośrednim skutkiem naganki policyjnej, która w atmosferze panujących na początku wojny nastrojów patrjotycznych dawała zupełnie wyjątkowe wyniki. Wszelka organizacja, również i rewolucyjna, ma skłonność do pozostawania wtyle za swą podstawą społeczną. Podziemne organizacje bolszewików nie zdołały jeszcze na początku 1917-go roku opanować przygnębienia i rozbicia, podczas gdy wzbierające w masach oburzenie rewolucyjne gwałtownie już wypierało zarazę patrjotyczną.
Aby dokładniej uprzytomnić sobie ówczesną sytuację w dziedzinie kierownictwa rewolucyjnego, należy pamiętać o tem, że rewolucjoniści, cieszący się największym autorytetem, wodzowie partyj lewicowych, znajdowali się na emigracji, a poczęści siedzieli w więzieniach lub na zesłaniu. Im partja była niebezpieczniejsza dla starego porządku, tem gruntowniej pozbawiano ją sił kierowniczych, zwłaszcza w czasie, gdy już wybuchła rewolucja. Ludowców reprezentował w Dumie klub, na którego czele stał bezpartyjny radykał Kiereńskij. Oficjalny leader socjalistów-rewolucjonistów, Czernow, był na emigracji. Mieńszewicy rozporządzali w Dumie frakcją partyjną z Czcheidzem i Skobelewęm na czele. Martow znajdował się na emigracji, Dan i Cereteli — na zesłaniu. Dokoła klubów lewicowych, ludowego i mieńszewickiego, zgrupowała się pokaźna ilość inteligencji socjalistycznej o przeszłości rewolucyjnej. Tworzyło to coś w rodzaju sztabu politycznego, ale sztabu, który dopiero po zwycięstwie potrafił dać znak życia. Bolszewicy nie mieli w Dumie frakcji: pięciu posłów robotniczych, których rząd carski uważał za ośrodek organizacyjny rewolucji, zaaresztowano w pierwszych miesiącach wojny. Lenin był na emigracji, wraz z nim — Zinowjew, Kamieniew — na zesłaniu, podobnie jak i mało znani podówczas kierownicy-praktycy: Swierdłow, Rykow, Stalin. Polski socjaldemokrata Dzierżyński, który nie należał jeszcze do bolszewików, odbywał katorgę. Obecni przypadkowo kierownicy sami nie uważali siebie i w oczach innych osób nie uchodzili również za zdolnych do odgrywania roli wodzów wypadków rewolucyjnch, zwłaszcza, że przywykli do działalności pod bezapelacyjnem kierownictwem autorytetów.
Gdy jednak partja bolszewicka nie mogła zapewnić powstańcom kierownictwa, posiadającego autorytet, to o innych organizacjach politycznych nie ma co nawet mówić. Okoliczność ta potwierdzała jak gdyby rozpowszechnione zdanie o żywiołowym charakterze rewolucji lutowej. Niemniej przeto jest ono z gruntu błędne, a, w najlepszym wypadku, — pozbawione treści.
Walka nie trwała w stolicy godzinę lub dwie, lecz pięć dni. Kierownicy usiłowali ją zahamować. Masy odpowiadały wzmożonym atakiem i posuwały się naprzód. W przeciwnym obozie znajdowało się stare państwo, za którego tradycyjną fasadą można się jeszcze było spodziewać potężnych sił; liberalna burżuazja wraz z Dumą Państwową, związkami ziemstw i miast, organizacjami przemysłu wojennego, akademiami, uniwersytetami, rozgałęzioną prasą; wreszcie dwie silne partje socjalistyczne, które parciu z dołu przeciwstawiały opór patrjotyczny. W partji bolszewików powstanie miało najbliższą, lecz pozbawioną kierownictwa, organizację o rozproszonych kadrach i słabych, nielegalnych komórkach. A mimo to rewolucja, której nikt się wówczas nie spodziewał, rozgorzała i, gdy u góry przypuszczano, że ruch już zamiera, nagłym wzlotem, potężnym skurczem zapewniła sobie zwycięstwo.
Skąd więc ta bezprzykładna siła wytrwania i natarcia? Nie wystarczy tu wskazać na zawziętość i rozjątrzenie. Robotnicy petersburscy, aczkolwiek szeregi ich bardzo rozwodniono przez lata wojny surowym materjałem ludzkim, posiadali jednak znaczne doświadczenie rewolucyjne. Wytrwałość ich i moc natarcia, wobec braku kierownictwa i przeciwdziałania góry, opierały się na niezawsze wypowiadanej, lecz usprawiedliwionej przez życie, ocenie sił i na własnem wyrachowaniu strategicznem.
Rewolucyjna warstwa robotników szła w przededniu wojny za bolszewikami, prowadząc masy za sobą. Wraz z wybuchem wojny sytuacja zmieniła się do gruntu: konserwatywne nawarstwienia podniosły głowę, porywając za sobą znaczną cześć klasy, rewolucyjne żywioły zaś uległy odosobieniu i zacichły. W trakcie wojny sytuacja poczęła się zmieniać, z początku powoli, po porażkach zaś — coraz szybciej i radykalniej. Całą klasę robotniczą ogarniało czynne niezadowolenie. Znaczna część robotników nadawała mu wprawdzie zabarwienia patrjotycznego, które nie miało jednak nic wspólnego z wyrachowanym i tchórzliwym patrjotyzmem klas posiadających, odkładających aż do zwycięstwa rozstrzygnięcie wszystkich spraw wewnętrznych. Wojna to właśnie, jej ofiary, jej okropności i jej hańba kazały się stykać z rządami carskiemi nietylko starym, lecz i nowym warstwom robotniczym; coraz ostrzejsze zetknięcia nasuwały jeden wniosek: nie można tego dłużej znosić! Wniosek ten stał się własnością ogółu, jednoczył masy i nadawał ich natarciu potężnej mocy. Armja pęczniała, wchłaniając miljony robotników i chłopów. Nie było osoby, któraby nie miała w wojsku kogoś z bliskich: syna, męża, brata, szwagra. Armja nie była już, jak przed wojną, odcięta od ludu. Z żołnierzami spotykano się teraz znacznie częściej, odprowadzano ich, gdy odjeżdżali na front, komunikowano się z nimi, gdy korzystali z urlopu, nawiązywano na ulicach i w tramwajach rozmowy o froncie, odwiedzano w lazaretach. Dzielnice robotnicze, koszary, front i, w znacznym stopniu, wieś stały się połączonemi naczyniami. Robotnicy wiedzieli co czuje żołnierz i o czem myśli. Prowadzili ze sobą rozmów bez liku o wojnie, o tuczących się na wojnie ludziach, o generałach, o rządzie, o carze i carowej. Żołnierz mawiał o wojnie: niech będzie przeklęta! Robotnik zaś odpowiadał o rządzie: niech będą przeklęci! Żołnierz mawiał: Czemuż to wy tutaj milczycie? Robotnik odpowiadał: nie damy rady gołemi rękami, nacięliśmy się już w 1905-ym roku na armję... Żołnierz duma: żebyśmy tak wszyscy razem powstali! Robotnik: właśnie, wszyscy razem! Podobne rozmowy toczyły się przed wojną na osobności, konspiracyjnie. Teraz stały się chlebem powszednim, w taki sposób rozmawiano przy lada okazji, niemal otwarcie, przynajmniej w dzielnicach robotniczych.
Ochranie carskiej udawało się czasami zapuścić zręcznie sondę. Pewien szpicel piotrogrodzki, podpisujący się przezwiskiem Krestjaninow, melduje na dwa tygodnie przed wybuchem rewolucji o rozmowie, podsłuchanej w tramwaju, przecinającym przedmieście robotnicze. Żołnierz opowiada, że ośmiu szeregowców z jego pułku skazano na katorgę za to, że ubiegłą jesienią nie chcieli strzelać do robotników zakładów Nobla, strzelali natomiast do policji. Rozmowa toczy się zupełnie otwarcie, albowiem w dzielnicach robotniczych policjanci i szpicle wolą, gdy się ich nie dostrzega. „Porachujemy się już z nimi”, konkluduje żołnierz. Raport brzmi dalej następująco: „Jakiś wyrobnik powiedział: „Trzeba się więc zorganizować, aby wszyscy byli, jak jeden”. Żołnierz odparł: „Niema się co martwić o to, jesteśmy już oddawna zorganizowani... Dosyć już krwi upili, ludzie męczą się na pozycjach, a im tu kałduny puchną”... Nie zdarzyło się nic szczególnego. Dnia 10-go lutego r. 1917. Krestjaninow”. Niezrównany epos szpiclowski! „Nie zdarzyło się nic szczególnego”. Zdarzy się, i to wrychle: rozmowa w tramwaju zwiastuje nieuchronne zbliżanie się wypadków.
Mstisławskij ilustruje żywiołowość powstania ciekawym przykładem: „Związek oficerów dnia 27-go lutego”, który utworzył się zaraz po przewrocie, usiłował ustalić w drodze ankiety, kto pierwszy wyprowadził pułk Wołyński; ankieta przyniosła siedem odpowiedzi od siedmiu inicjatorów tej rozstrzygającej akcji. Możliwe jest, dodamy od siebie, że źdźbło inicjatywy należało rzeczywiście do kilku żołnierzy: nie wyłączone jest też, że główny inicjator poległ podczas walk ulicznych, nie pozostawiając nam swego imienia. Nie zmniejsza to jednak wagi historycznej jego bezimiennej inicjatywy. Sprawa ma jeszcze ważniejszą stronę, wyprowadzającą nas poza obręb koszar pułkowych. Powstanie batalionów gwardji, które dla sfer liberalnych i legalno-socjalistycznych wybuchło tak niespodziewanie, nie było wcale dla robotników czemś nieoczekiwanem. Gdyby nie ich powstanie, Wołyński pułk nie wyszedłby na ulicę. Utarczkę uliczną robotników z kozakami, której adwokat przyglądał się z okna i o której zawiadomił posła przez telefon, obydwaj oni potraktowali jako epizod jakiegoś bezosobowego procesu: szarańcza fabryczna starła się z szarańczą koszarową. Inaczej jednak zapatrywał się na sprawę ów kozak, który ośmielił się mrugnąć na robotnika, oraz ów robotnik, który wlot zrozumiał, że kozak „mruga przyjaźnie”. Drobinkowa dyfuzja armji i ludu dokonywała się nieustannie. Robotnicy obserwowali bacznie temperaturę armji i wyczuli natychmiast zbliżanie się krytycznego momentu. Tchnęło to też w nacierające masy wiarę w zwycięstwo i dało im niezwalczoną moc.
W tem miejscu musimy przytoczyć trafną uwagę liberalnego dostojnika, który usiłował podsumować swe wrażenia lutowe. „Utarło się zdanie, że ruch powstał żywiołowo, że żołnierze sami wyszli na ulicę. Nie mogę się z tem pod żadnym pozorem zgodzić. Bo i cóż za znaczenie ma słowo „żywiołowo”?.. „Samorództwo” w socjologji jest jeszcze mniej na miejscu, niż w naukach przyrodniczych. Dzięki temu, że nikt ze znanych wodzów rewolucyjnych nie mógł zaopatrzyć ruchu w swą etykietę, nie staje się on bynajmniej bezosobowym, lecz tylko bezimiennym”. Jest to o wiele poważniejsze postawienie sprawy od powoływań się Milukowa na agentów niemieckich i żywiołowość rosyjską; należy ono do byłego prokuratora, którego rewolucja zastała na stanowisku senatora carskiego. Możewłaśnie doświadczenie, nabyte w sądownictwie, pozwoliło Zawadzkiemu na uprzytomnienie sobie, że powstanie rewolucyjne nie mogło wybuchnąć ani na komendę agentów obcych mocarstw, ani też w trybie bezosobowego procesu przyrodniczego. Ten sarn autor przytacza dwa epizody, które, niby przez dziurkę od klucza, pozwoliły mu zajrzeć do laboratorium procesu rewolucyjnego. W piątek 24-go lutego, kiedy u góry nikt się jeszcze nie spodziewał, że przewrót nastąpi za kilka dni, tramwaj, którym jechał senator, skręcił niespodziewanie z wielkim hukiem, że aż szyby zabrzęczały, a jedna nawet wypadła, z Litejnego prospektu w boczną ulicę i zatrzymał się tutaj. Konduktor zwrócił się do pasażerów, prosząc, aby wyszli z wagonu: „wóz nie pójdzie dalej”. Publiczność oponowała, wymyślała, lecz wychodziła. Do dziś dnia mam przed oczami twarz milczącego konduktora: stężałe w swej zaciekłości, jakieś wilcze oblicze”. Ruch tramwajowy ustał, jak okiem sięgnąć, ów stanowczy konduktor, u którego liberalny dostojnik już się dopatrzył „wilczego oblicza”, musiał posiadać wielkie poczucie obowiązku, skoro podczas wojny zdobył się sam jeden na zatrzymanie na ulicach cesarskiego Petersburga tramwaju, którym jechali urzędnicy. Tacy właśnie konduktorowie zatrzymali w biegu wagon monarchji, mówiąc te same, mniej-więcej, słowa: ,,wóz nie pójdzie dalej!”, wyrzucając precz biurokrację i nie odróżniając w pośpiechu generałów żandarmerii od liberalnych senatorów. Konduktor z Litejnego był świadomym czynnikiem historji. Musiał uprzednio otrzymać szkołę.
Podczas pożaru sądu okręgowego pewien liberalny prawnik, należący do tych samych kół, co i ów senator, dał na ulicy wyraz żalowi z powodu zniszczenia laboratorjum ekspertyzy sądowej i archiwum notarjalnego. Starszy człowiek o ponurym wyglądzie i powierzchowności robotnika zareplikował gniewnie: „I bez twojego archiwum potrafimy sami podzielić u siebie ziemię!” Epizod został, przypuszczalnie, po literacku wygładzony. Ale w tłumie trafiało się niemało podobnych robotników w starszym wieku, nie zastanawiających się zbyt długo nad ciętą odpowiedzią. Nie mieli sami nic wspólnego z podpaleniem sądu okręgowego: bo też i poco? Ale, bądź co bądź, „wybryki” tego rodzaju nie mogły już ich przestraszyć. Dawali masom broń niezbędnych idej nietylko przeciwko policji carskiej, lecz i przeciwko liberalnym prawnikom, którzy najwięcej bali się o to, że w ogniu rewolucji mogą spłonąć notarjalne akta własności. Bezimienni ci surowi politycy fabryki i ulicy nie spadli przecież z księżyca: musieli uprzednio otrzymać szkołę.
Ochrana, rejestrując wypadki w ostatnich dniach lutego, zaznaczała również, że ruch jest żywiołowy, gdyż brak mu planowego kierownictwa z góry; dodaje jednak zaraz, że cały proletarjat jest przeżarty przez propagandę. Opinja ta trafia w samo sedno: zanim zawodowcy walki z rewolucją zajęli zwolnione przez rewolucjonistów cele, zdążyli jeszcze o wiele trafniej od wodzów liberalizmu ująć istotę rozwijającego się procesu.
Mistyka żywiołowości nic wogóle nie tłumaczy. Aby móc we właściwy sposób oszacować sytuację i ustalić chwilę, w której należy zadać cios wrogowi, masa, jej kierująca elita, musiała stawiać swoje wymagania wydarzeniom dziejowym i posiadać własne sprawdziany do ich oceny. Innemi słowy, trzeba było nie masy, jako takiej, lecz masy piotrogrodzkich i wogóle rosyjskich robotników, którzy przeżyli już rewolucję 1905-go roku, moskiewskie powstanie w grudniu 1905-go roku, rozbite przez Siemionowski pułk gwardji; trzeba było, aby wśród tej masy znajdowali się robotnicy, którzy przetrawili doświadczenia roku 1905-go, poddawali krytyce konstytucyjne złudzenia liberałów i mieńszewików, ogarnęli perspektywy rewolucji, zastanawiali się dziesiątki razy nad zagadnieniem armji, przyglądali się pilnie temu, co zachodziło w jej szeregach, potrafili wyciągnąć ze swych spostrzeżeń wnioski rewolucyjne oraz dzielić się niemi z innymi. Trzeba było, wreszcie, aby w formacjach garnizonowych znajdowali się postępowi żołnierze, których niegdyś ogarnęła lub przynajmniej musnęła propaganda rewolucyjna.
Drabinkowa praca myśli rewolucyjnej dokonywała się w każdej fabryce, w każdym warsztacie, w każdej kompanji, w każdej herbaciarni, w szpitalu wojskowym, po etapach, a nawet na wyludnionej wsi. Wszędzie miano swych ludzi, przeważnie robotników, którzy tłumaczyli wydarzenia, których zapytywano, co słychać, po których spodziewano się właściwego słowa. Przewodnicy ci szli częstokroć samopas, chwytając urywkowe uogólnienia rewolucyjne, docierające do nich rozmaitemi drogami, i wyszukując między wierszami gazet liberalnych to, czego im było potrzeba. Kryterja polityczne wysubtelniły ich instynkt klasowy i gdy nie doprowadzali nawet wszystkich swych idej do logicznego końca, to jednak myśl ich stale i uporczywie pracowała w raz obranym kierunku. Pierwiastki doświadczenia, krytyki, inicjatywy, zaparcia się siebie wżarły się nawskroś w masę, stanowiąc wewnętrzną, niedostrzegalną na pierwszy rzut oka, niemniej przeto miarodajną mechanikę ruchu rewolucyjnego, jako świadomego procesu.
Wszystko, co dokonywa się wśród mas, butni politycy liberalizmu i oswojonego socjalizmu biorą zazwyczaj za jakiś instynktowny proces, jakgdyby miano tu do czynienia z mrowiskiem termitów lub też z barcią pszczół. W istocie zaś myśl, która wwiercała się w mózgi robotnicze, o ileż była śmielsza, przenikliwsza i dojrzalsza od owych nieszczęsnych ochłapów myślowych, któremi obywały się klasy wykształcone. Co więcej, myśl ta była na dobitkę bardziej naukowa: nie dlatego jedynie, że zapładniały ją w znacznym stopniu metody marksizmu, lecz dlatego, że zasilało ją nieustannie żywe doświadczenie, zdobywane przez masy, mające już niebawem wyjść na widownię rewolucyjną. Myśl naukowa musi być w zgodzie z objektywnemi procesami, umieć wywierać wpływ na te procesy i niemi kierować. Czyż idee, które przyświecały sferom rządowym, czerpiącym natchnienie z apokalipsy i wierzącym w sny Rasputina, posiadały w znikomym chociażby stopniu te właściwości? Lub może idee liberalizmu były uzasadnione naukowo, tego liberalizmu, który spodziewał się, że zacofana Rosja, uczestnicząc w zwadzie tytanów kapitalistycznych, będzie mogła uzyskać jednocześnie i zwycięstwo i parlamentaryzm? Lub może naukowe było życie duchowe kółek inteligencji, które przystosowywały się niewolniczo do zniedołężniałego już w swem zaraniu liberalizmu, a jednocześnie zapomocą zwietrzałych frazesów broniły swej rzekomej niezależności? Zaiste, było to królestwo panującej wszechwładnie prostracji duchowej, urojeń, zabobonów i fikcyj, a jeśli łaska — królestwo „żywiołowości”. Czy nie mamy, wobec tego prawa odwrócić całkowicie liberalną filozofię przewrotu lutowego? Owszem, otóż możemy powiedzieć: podczas gdy oficjalne społeczeństwo — owa cała nadbudowa panujących klas, warstw, grup, partyj i klik, zawdzięczając swemu bezwładowi i automatyzmowi, istniało z dnia na dzień, obywając się szczątkami wyświechtanych idej, obojętne na nieprzeparte wymogi rozwoju, łudzące się zwodniczemi marami, w masach robotniczych dokonywał się samodzielny i głęboki proces wzmagania się nietylko nienawiści do sprawujących rządy, lecz również i krytycznego poglądu na ich niemoc, gromadzenia doświadczenia i świadomości twórczej, uwieńczonej powstaniem rewolucyjnem oraz jego triumfem.
Na postawione wyżej pytanie: kto kierował powstaniem lutowem, możemy więc odpowiedzieć wyraźnie: świadomi i hartowni robotnicy, wychowani przeważnie przez partję Lenina. Ale musimy dodać w tem miejscu: kierownictwa tego starczyło, aby zapewnić powstaniu zwycięstwo, było jednak za mało, aby odrazu na wstępie zapewnić awangardzie robotniczej przodującą rolę w rewolucji.
PARADOKS REWOLUCJI LUTOWEJ
Powstanie odniosło zwycięstwo. Ale komu przekazało władzę, wydartą monarchji? Przechodzimy tutaj do centralnego zagadnienia przewrotu lutowego: w jaki sposób i dlaczego władza przeszła w ręce burżuazji liberalnej?
Sfery dumskie i „społeczeństwo” burżuazyjne nie przywiązywały wielkiej wagi do zaburzeń, które się zaczęły 23-go lutego. Posłowie liberalni i patrjotyczni dziennikarze zbierali się po dawnemu w salonach, roztrząsali sprawę Triestu i Fiume i ponownie stwierdzali, że Rosji niezbędne są Dardanele. Gdy ukaz o rozwiązaniu Dumy został już podpisany, komisja dumska wciąż jeszcze obradowała w trybie przyśpieszonym nad kwestją przekazania spraw aprowizacyjnych samorządom miejskim. Do powstania batalionów gwardji brakowało mniej niż 12 godzin, a mimo to Towarzystwo wzajemności słowiańskiej wysłuchiwało najspokojniej rocznego sprawozdania. „Dopiero, gdym wracał pieszo z tego zebrania, — pisze jeden z posłów — uderzyła mnie jakaś przykra cisza i pustka na ożywionych zazwyczaj ulicach”. Przykra cisza powstała dokoła starych klas panujących, ściskając już serca ich jutrzejszych następców.
Zarówno rząd, jak i liberałowie poczęli 26-go lutego zdawać sobie sprawę z powagi ruchu. Pomiędzy ministrami i członkami Dumy toczą się tego dnia rokowania w sprawie ugody, których liberałowie nie ujawnili nawet w następstwie. Protopopow oświadczył w swych zeznaniach, że wodzowie bloku dumskiego domagali się po dawnemu zamianowania nowych ministrów z pośród osób, cieszących się zaufaniem społeczeństwa: „może taki krok zdoła uspokoić lud”. Ale, jak nam wiadomo, dnia 26-go nastąpiła pewna przerwa w rozwoju rewolucji i rząd poczuł się pewniejszy na krótką chwilę. Gdy Rodzianko przyszedł do Golicyna, aby skłonić go do zgłoszenia dymisji, premjer pokazał leżącą na stole teczkę, w której leżał podpisany już przez Mikołaja ukaz o rozwiązaniu Dumy. Brakowało w nim tylko daty, którą wstawił Golicyn. Jak rząd mógł się zdecydować na taki krok w chwili wzmagającego się parcia rewolucji? Biurokracja, sprawująca rządy, miała już oddawna w tych sprawach swą gotową koncepcję. „Czy pójdziemy wraz z blokiem, czy też bez bloku, jest to dla ruchu robotniczego rzeczą zupełnie obojętną. Z ruchem tym można się uporać zapomocą innych środków i ministerstwo spraw wewnętrznych dawało sobie dotychczas radę”. Tak powiedział Goriemykin jeszcze w sierpniu 1915 r. Biurokracja przypuszczała ponadto, że, na wypadek rozwiązania, Duma nie zdobędzie się na żaden śmiały krok. Minister spraw wewnętrznych, Szczerbatow, powiedział jeszcze w tym samym sierpniu 1915 r. podczas roztrząsania sprawy rozwiązania nieukontentowanej Dumy: „Członkowie Dumy nie zdobędą się napewno na nieposłuszeństwo; olbrzymią ich większość stanowią wszak tchórze, drżący o własną skórę”. Książę mówił nie nazbyt wytwornie, lecz, koniec końców, trzeba mu przyznać rację. Gdy więc chodzi o walkę z liberalną opozycją, biurokracja czuła twardy grunt pod nogami.
Posłowie, zaniepokojeni rozrastającemi się wypadkami, zebrali się zrana 27-go w Dumie na kolejne posiedzenie. Większość dowiedziała się dopiero na miejscu, że Dumę rozwiązano. Zdawało się to tem bardziej nieoczekiwane, że jeszcze poprzedniego dnia toczyły się rokowania pokojowe. „A mimo wszystko — pisze Rodzianko z dumą — Duma podporządkowała się prawu, spodziewała się bowiem, że uda się jednak znaleźć punkt wyjścia z zagmatwanej sytuacji. Nie powzięła więc na posiedzeniu żadnych uchwał o nierozchodzeniu się i zbieraniu przemocą”. Posłowie urządzili prywatną naradę, na której spowiadali się sobie nawzajem ze swej niemocy. Umiarkowany liberał Szydłowskij wspominał później z pewną złośliwością wniosek, postawiony przez należącego do skrajnie lewego skrzydła kadetów posła Niekrasowa, w następstwie — towarzysza broni Kiereńskiego: „ogłosić dyktaturę wojskową przez przekazanie pełni władzy jednemu z popularnych generałów”. Nieobecni na prywatnej naradzie Dumy menerzy bloku postępowego przedsięwzięli tymczasem praktyczną próbę ratowania sytuacji. Wezwali wielkiego księcia Michała do Petersburga i zaproponowali mu, aby objął dyktaturę, „zmusił” rząd do podania się do dymisji i zażądał od cara telegraficznie „darowania” odpowiedzialnego ministerstwa. W godzinę, w której pierwsze pułki gwardji odmawiały już posłuszeństwa, wodzowie liberalnej burżuazji robią ostatnią próbę stłumienia powstania zapomocą dyktatury dynastycznej i usiłują jednocześnie zawrzeć ugodę z monarchją na koszt rewolucji. „Brak decyzji u wielkiego księcia—skarży się Rodzianko — przyczynił się do utraty sprzyjającej okazji!”
U bezpartyjnego socjalisty Suchanowa, który w owym okresie zaczyna odgrywać w pałacu Taurydzkim pewną rolę polityczną, znajdujemy świadectwo tego, jak inteligencja radykalna skora była do dawania wiary wszystkiemu, czego sama pragnęła. „Zakomunikowano mi największą nowinę polityczną ranka owego niezapomnianego dnia — opowiada Suchanow w swych wielotomowych wspomnieniach, — iż ogłoszono ukaz o rozwiązaniu Dumy, na który Duma odpowiedziała odmową rozejścia się i wybrała Komitet Tymczasowy”. Pisze to człowiek, który nie opuszczał prawie pałacu Taurydzkiego i konferował nieustannie w sposób zażyły ze znajomymi posłami. Milukow, podobnie jak i Rodzianko, oświadcza kategorycznie w swej historii rewolucji: „Po całym szeregu gorących przemówień postanowiono tam nie wyjeżdżać z Piotrogrodu, ale bynajmniej nie uchwalono, aby Duma Państwowa, jako instytucja, „się nie rozchodziła”, jak to głosi legenda”. Hasło „nie rozchodzić się” równałoby się podjęciu inicjatywy, chociażby nawet spóźnionej. „Niewyjeżdżanie” było natomiast umyciem rąk i wyczekiwaniem chwili, kiedy wypadki nabiorą określonego kierunku. Są zresztą okoliczności, które łagodzą winę łatwowierności Suchanowa. Pogłoskę o przyjęciu przez Dumę rewolucyjnej uchwały, przeciwstawiającej się ukazowi carskiemu, puścili w wielkim pośpiechu dziennikarze dumscy w swym biuletynie informacyjnym, który, wobec strejku powszechnego, był wówczas jedyną publikacją. Ponieważ powstanie odniosło w ciągu dnia zwycięstwo, posłowie nie śpieszyli się więc ze sprostowaniem błędu, podtrzymując nadal złudzenia swych lewicowych przyjaciół: do przywrócenia prawdy wzięli się dopiero na emigracji. Drugorzędny ten napozór epizod ma jednak głębsze znaczenie. Rola rewolucyjna Dumy w dniu 27-ym lutego jest od początku do końca mitem, który powstał na podłożu politycznej łatwowierności inteligencji radykalnej, radującej się z powodu rewolucji i przez nią nastraszonej, nie wierzącej w zdolność ludu doprowadzenia sprawy do końca i pragnącej oprzeć się jak najprędzej o wielką burżuazję.
W pamiętnikach posłów, należących do większości Dumy, znajdujemy, na szczęście, opowieść o przyjęciu, jakie Duma zgotowała rewolucji. W myśl relacji księcia Mansyriowa, jednego z prawicowych kadetów, wśród posłów, którzy zrana dnia 27-go zebrali się w znacznej liczbie, brak było członków prezydjum, przywódców partyj i leaderów bloku postępowego, którzy wiedzieli już o rozwiązaniu i o powstaniu, to też woleli nie pokazywać się jak najdłużej na oczy; a ponadto pertraktowali najwidoczniej w tych właśnie godzinach z Michałem w sprawie dyktatury. „W Dumie panowało powszechne zamieszanie i rozterka, powiada Mansyriow. Urwały się nawet ożywione rozmowy, zamiast których słychać było westchnienia lub krótkie uwagi: „doczekaliśmy się” lub też otwarte przyznawanie się do obawy o własną osobę”. Tak snuje swą opowieść wielce umiarkowany poseł, który wzdychał napewno głośniej od innych. Dopiero koło drugiej godziny, kiedy wodzowie musieli już zjawić się w Dumie, sekretarz prezydjum przyniósł radosną, lecz bezpodstawną nowinę: „rozruchy zostaną niebawem stłumione, gdyż zastosowano odpowiednie środki”. Być może, że mówiąc o „środkach”, miano na myśli rokowania w sprawie dyktatury. Duma jest jednak strapiona i czeka na zbawcze słowo wodza bloku postępowego. „Nie możemy powziąć teraz żadnej decyzji — oświadcza Milukow —chociażby dlatego, że nie wiemy, jakie rozmiary osiągnęły rozruchy oraz po czyjej stronie zadeklarowała się większość miejscowego garnizonu, robotników i organizacyj społecznych. Trzeba o tem wszystkiem zebrać dokładne dane i dopiero wtedy zastanawiać się nad sytuacją, gdyż teraz jest to przedwczesne”. O drugiej po południu dnia 27-go lutego liberalizm nadal uważa, że jeszcze jest „za wcześnie”! „Zebrać dane” znaczy tyle, co umyć ręce i czekać na wynik walki. Milukow nie zdążył jednak skończyć swego przemówienia, które rozpoczął, zresztą, aby skończyć je na niczem, gdy do sali wpada Kiereńskij i w wielkiem wzburzeniu oznajmia, że olbrzymie tłumy ludu i żołnierzy idą w stronę pałacu Taurydzkiego, aby wezwać Dumę do ujęcia władzy w swe ręce!.. Poseł radykalny wie dokładnie, czego pragną olbrzymie tłumy ludu. W rzeczywistości zaś to właśnie Kiereńskij domaga się pierwszy, aby Duma objęła władzę, ta sama Duma, która w głębi serca spodziewa się jeszcze, że powstanie zostanie jednak zgniecione. Zakomunikowana przez Kiereńskiego wiadomość wywołuje ,,powszechne zdziwienie i skonfundowane spojrzenia”. Kiereńskij nie skończył jeszcze, gdy przemówienie jego przerywa spłoszony woźny dumski: przednie oddziały żołnierzy zbliżyły się już do pałacu, lecz zagrodziła im drogę stojąca przy bramach warta, której naczelnik został podobno ciężko ranny. Po upływie jeszcze jednej minuty okazało się, że żołnierze wkroczyli już do pałacu. W mowach i artykułach będzie się potem utrzymywało, że żołnierze przyszli, aby powitać Dumę i złożyć jej przysięgę. Ale w tej chwili wszystkich ogarnęła śmiertelna panika. Woda sięga już do gardła. Wodzowie naradzają się szeptem. Trzeba zyskać na czasie. Rodzianko śpiesznie improwizuje podpowiedziany mu wniosek o utworzeniu Komitetu Tymczasowego. Rozlegają się okrzyki aprobaty.
Wszyscy pragną jednak rozejść się jak najprędzej, nikt więc nie myśli o wyborach. Przerażony nie mniej od innych przewodniczący proponuje, aby utworzenie Komitetu polecić konwentowi senjorów. Znów rozlegają się okrzyki aprobaty. W sali jest wtedy niewiele posłów, gdyż większość zdążyła się już ulotnić. Taki był pierwszy odruch rozwiązanej przez cara Dumy na zwycięstwo powstania.
Rewolucja tworzyła tymczasem w tym samym gmachu, jeno w nie tak wspaniałej jego części, inny organ. Wodzowie rewolucyjni nie mieli potrzeby łamać sobie nad nim głowy. Doświadczenie sowietów z 1905-go roku wżarło się nazawsze w świadomość robotników. Idea sowietów odradzała się niemal automatycznie podczas każdego wzmagania się ruchu, nawet w czasie wojny. Chociaż więc pojmowanie roli sowietów przez bolszewików i mieńszewików różniło się od siebie bardzo, — eserowcy nie mieli wogóle stałych poglądów, — to jednak sama forma organizacji nie wywoływała jak gdyby żadnej dyskusji. Wypuszczeni z więzienia mieńszewiccy członkowie komitetu przemysłu wojennego spotkali się w pałacu Taurydzkim z działaczami ruchu zawodowego i spółdzielczego, należącymi również do prawego skrzydła, oraz z mieńszewickimi posłami do Dumy, Czcheidzem i Skobelewem. Utworzyli oni zaraz Tymczasowy Komitet Wykonawczy Sowietu (rady) delegatów robotniczych, uzupełniany w ciągu dnia przez kooptację przeważnie byłych rewolucjonistów, którzy utracili już łączność z masami, lecz zachowali jeszcze „markę”. Komitet Wykonawczy, który, włączył do swego składu również i bolszewików, wezwał robotników do natychmiastowych wyborów delegatów. Pierwsze posiedzenie wyznaczono w pałacu Taurydzkim na wieczór. Odbyło się też rzeczywiście o 9-ej godzinie i zatwierdziło skład Komitetu Wykonawczego, który uzupełniono oficjalnymi przedstawicielami wszystkich partyj socjalistycznych. Ale nie na tem wcale polegało znaczenie, jakie miało pierwsze zgromadzenie przedstawicieli zwycięskiego proletarjatu stołecznego. Na zebraniu występowali z przemówieniami powitalnemi delegaci zrewoltowanych pułków. Wśród nich znajdowali się też zupełnie szarzy żołnierze, którzy sprawiali wrażenie, że powstanie ich kontuzjowało: ledwo jeszcze potrafili ruszać językiem. Mimo to, oni, a nie kto inny, dobierali słowa, którychby nie znalazł żaden trybun. Była to jedna z najpatetyczniejszych scen rewolucji, która poczuła swą moc, uświadomiła sobie, że za nią stoją nieprzejrzane masy rozbudzonego ludu, że czekają ją olbrzymie zadania. Dumna była ze swych triumfów i doświadczała radosnego drżenia serca w obliczu dnia jutrzejszego, który powinien być jeszcze piękniejszy od radosnego dzisiaj. Rewolucja nie posiada jeszcze swego obrządku, dym jeszcze przesłania ulice, masy nie potrafią jeszcze śpiewać na nową nutę, posiedzenie ma bezładny przebieg, brak mu stałych brzegów, niby rzece w czasie powodzi, sowiet zachłystuje się swym własnym entuzjazmem. Rewolucja jest już potężna, lecz jeszcze naiwna, jak dziecko.
Na tem pierwszem posiedzeniu postanowiono połączyć garnizon z robotnikami w jednym sowiecie. Kto pierwszy postawił ten wniosek? Musiano zaproponować go z rozmaitych, a raczej ze wszystkich stron, jako odgłos owego zbratania robotników z żołnierzami, które rozstrzygnęło tego dnia o losach rewolucji. Musimy jednak nadmienić, że, według słów Szlapnikowa, socjalpatrjoci oponowali początkowo przeciwko wciąganiu armji do polityki. Sowiet, od chwili swego powstania, zaczyna w osobie swego Komitetu Wykonawczego działać jako władza. Komitet wybiera tymczasową komisję aprowizacyjną, której przekazuje troskę o wyżywienie powstańców i całego garnizonu, organizuje przy sobie tymczasowy sztab rewolucyjny, — wszystko jest tymczasowe w owe dni, — o którym wspominaliśmy już wyżej. Aby odebrać z rąk urzędników starej władzy środki finansowe, Sowiet postanawia wysłać natychmiast posterunki rewolucyjne do banku państwa, kasy skarbowej, mennicy i ekspedycji papierów państwowych. Obowiązki i czynności Sowietu rozrastają się bez przerwy pod naciskiem mas. Rewolucja zyskuje swój niewątpliwy ośrodek. Robotnicy, żołnierze, a niebawem — również i chłopi będą od tej chwili zwracali się we wszystkich sprawach wyłącznie do Sowietu, który staje się w ich oczach centralnym punktem, skupiającym wszystkie nadzieje i wszystkie władze, wcieleniem samej rewolucji. Ale również i przedstawiciele klas posiadających, ze zgrzytaniem zębami, coprawda, będą szukali w Sowiecie obrony, wskazówek, rozstrzygnięcia zatargów.
Wszelako zaraz w pierwszych godzinach zwycięstwa, kiedy to nowa władza rewolucyjna kształtowała się w bajecznem tempie i z nieprzezwyciężonym impetem, socjaliści, którzy znaleźli się na czele Sowietu, oglądali się już niespokojnie wokoło w poszukiwaniu prawdziwego „gospodarza”. Przejście władzy w ręce burżuazji uważali oni za rzecz samo przez się zrozumiałą. Zawiązuje się tutaj główny węzeł polityczny nowego ustroju: jedna z nici prowadzi do pokoju Komitetu Wykonawczego robotników i żołnierzy, druga zaś — do lokalu ośrodka partyj mieszczańskich.
O godzinie 3-ej, gdy zwycięstwo w stolicy było już niewątpliwe, konwent senjorów wybrał „Tymczasowy Komitet Członków Dumy”. W skład komitetu wchodziły partje bloku postępowego oraz Czcheidze i Kiereńskij. Czcheidze zrzekł się, Kiereńskij kręcił. Nazwa wskazywała przezornie, że komitet nie jest oficjalnym organem Dumy Państwowej, lecz prywatną reprezentacją, wyłonioną przez naradę członków Dumy. Wodzów bloku postępowego prześladowała do samego końca jedna myśl: jak uchronić siebie przed odpowiedzialnością, nie związując sobie jednak rąk. Zadania Komitetu sformułowano w sposób wyraźnie dwuznaczny: „przywrócenie porządku oraz utrzymywanie łączności z urzędami i poszczególnemi osobami”. Ani słowa o tem, jaki porządek panowie ci zamierzają przywrócić, ani o tem, z jakiemi urzędami pragną utrzymywać łączność. Nie wyciągają jeszcze otwarcie ręki po skórę niedźwiedzia: a nuż nie zabito go jeszcze, lecz tylko ciężko zraniono? Dopiero o 11-ej w nocy dnia 27-go lutego, gdy, w myśl wyznania Milukowa, „widoczne już były rozmiary ruchu rewolucyjnego, Komitet Tymczasowy postanowił uczynić dalszy krok, ujmując w swe ręce władzę, którą rząd już utracił”. Nowy organ przekształcił się niepostrzeżenie z Komitetu członków Dumy w Komitet samej Dumy: fałszerstwo jest najlepszym środkiem na zachowanie ciągłości prawno-państwowej. Milukow przemilcza jednak rzecz najważniejszą: wodzowie Komitetu Wykonawczego, który powstał w ciągu dnia, zdążyli już zgłosić się do Komitetu Tymczasowego i uporczywie domagali się, aby Komitet ten objął władzę. Przyjacielskie to popchnięcie nie pozostało bez skutku. Milukow utrzymywał w następstwie, że rząd zamierzał rzekomo rzucić na powstańców wierne wojska, „groziło więc niebezpieczeństwo, że na ulicach stolicy dojdzie do prawdziwych bitw”. Okoliczność ta, według Milukowa, miała wpłynąć na decyzję Komitetu Dumy. W rzeczywistości zaś rząd nie miał już żadnych wojsk, przewrót już się dokonał. Rodzianko pisał później, że, gdyby Duma odmówiła przyjęcia władzy, „zbuntowane wojska zaaresztowałyby posłów i wycięły ich w pień, władza zaś odrazuby przeszła do bolszewików”. Jest to, naturalnie, niedorzeczna przesada, utrzymana w stylu, właściwym czcigodnemu szambelanowi, ale w tych kilku słowach mamy wierny wykładnik poczucia własnego Dumy, która przekazanie sobie władzy poczytywała za akt zniewolenia politycznego.
Wśród takich nastrojów niełatwo można było zdobyć się na decyzję. Najburzliwsze były wątpliwości i wahania Rodzianki, który wciąż się dopytywał: „co to ma być, — bunt czy też nie bunt?” Poseł monarchistyczny Szulgin odpowiedział mu według własnej wersji: „Nie jest to żaden bunt. Należy rzecz brać z punktu widzenia wiernego poddanego... Gdy ministrowie uciekli, musi przecież ktoś ich zastąpić... Możliwe są dwa wyjścia: wszystko się ułoży — cesarz wyznaczy nowy rząd, któremu przekażemy władzę. Gdy zaś się nie ułoży, a my, nie weźmiemy władzy, weźmie ją kto inny, wezmą ci, co już wybrali po fabrykach jakichś tam szubrawców...” Nie będziemy się wadzić z reakcyjnym gentlemanem o karczemne wymysły, rzucane przezeń pod adresem robotników: rewolucja mocno nastąpiła tym panom na nagniotek. Morał jest wyraźny: jeżeli zwycięży monarchja — będziemy po jej stronie; jeżeli zwycięży rewolucja — postaramy się ją okraść.
Narada ciągnęła się długo. Wzburzeni wodzowie demokracji czekali na decyzję. Wreszcie z gabinetu Rodzianki wyszedł Milukow. Miał bardzo uroczysty wygląd. Zbliżył się do delegacji Sowietu i oświadczył: „Decyzja zapadła, bierzemy władzę”... „Nie pytałem się, kto to ma być — my — pisze entuzjastycznie Suchanow. — Nie pytałem się o nic więcej. Ale, jak to się mówi, poczułem całą istotą nową sytuację. Poczułem, że nawa rewolucji, wydana wówczas przez huragan na pastwę rozpętanych żywiołów, rozwinęła żagle, odzyskała równowagę i regularność ruchów wśród straszliwej nawałnicy i chybotliwych fal”. Cóż za napuszona forma, spowijająca zgoła prozaiczne przyznanie się demokracji drobnomieszczańskiej do niewolniczej zależności od liberalizmu kapitalistycznego! I cóż za zabójczy błąd perspektywy politycznej: przekazanie władzy liberałom niedość, że nie doda stałości nawie państwowej, lecz, odwrotnie, stanie się zaraz przyczyną pozbawienia rewolucji władzy, straszliwego chaosu, rozjątrzenia mas, załamania się frontu, a w następstwie — niezwykłej zaciętości wojny domowej.
***
Gdy obejrzymy się wstecz, na minione stulecia, przejście władzy w ręce burżuazji wyda nam się wtedy zjawiskiem poniekąd praworządnem: podczas wszystkich dawnych rewolucyj, na barykadach bili się robotnicy, czeladnicy, poczęści studenci, na ich stronę przechodzili żołnierze, władzę zaś zgarniało potem solidne mieszczaństwo, które z zachowaniem wszelkich ostrożności przyglądało się barykadom ze swych okien. Rewolucja lutowa roku 1917-go różni się jednak od wszystkich minionych rewolucyj swym bez porównania wyższym charakterem społecznym i poziomem politycznym klasy rewolucyjnej, wrogą nieufnością powstańców do burżuazji liberalnej oraz wyłonieniem się, dzięki temu, w chwili samego zwycięstwa nowego organu władzy rewolucyjnej — Sowietu, opartego o zbrojną potęgę mas. Przejście w tych warunkach władzy do izolowanej i bezbronnej burżuazji wymaga wyjaśnień.
Należy w pierwszej linji przyjrzeć się bliżej wzajemnemu układowi sił, jaki wytworzył się wskutek przewrotu. Czy obiektywne warunki nie zmusiły przypadkiem demokracji sowieckiej do zrzeczenia się władzy na korzyść wielkiej burżuazji? Nawet wielka burżuazja daleka była od takiej myśli. Wiemy już, że nietylko nie spodziewała się po rewolucji uzyskania władzy, lecz, przeciwnie, widziała w rewolucji śmiertelne niebezpieczeństwo, grożące jej własnej pozycji społecznej. ,,Partje umiarkowane nie pragnęły wcale rewolucji — pisze Rodzianko, — a, co więcej, bały się jej poprostu. W szczególności partję wolności ludu (kadetów), stojącą na lewem skrzydle umiarkowanych ugrupowań i mającą dlatego najwięcej punktów stycznych z partjami rewolucyjnemi w kraju, najbardziej niepokoiła nadciągająca katastrofa”. Doświadczenie roku 1905-go nazbyt już dobitnie przypominało liberałom, że zwycięstwo robotników i chłopów może być równie niebezpieczne dla burżuazji, jak i dla monarchji. Zdawałoby się, że przebieg powstania lutowego potwierdzał jedynie takie przewidywania. Aczkolwiek idee polityczne mas rewolucyjnych były wówczas pod wieloma względami dalekie od wyraźnej krystalizacji, to jednak linję demarkacyjną pomiędzy klasami pracującemi a burżuazją wykreślono bądź co bądź w sposób bezkompromisowy.
Zbliżony do sfer liberalnych docent prywatny Stankiewicz, nie wróg, lecz raczej przyjaciel bloku postępowego, charakteryzuje w sposób następujący nastroje sfer liberalnych nazajutrz po przewrocie, któremu nie potrafiły one zapobiec: „Triumfowali z urzędu, wysławiali rewolucję, wznosili okrzyki na cześć bojowników o wolność, przypinali sobie czerwone kokardy i maszerowali pod czerwonemi sztandarami... Ale podczas rozmów na osobności zdradzali, że są wstrząśnięci do głębi, przerażeni, zniewoleni przez wrogi żywioł, kroczący naprzód nieznanemi szlakami. Trudno zapomnieć wygląd Rodzianki, tego masywnego wielkiego pana, gdy, zachowując swe wyniosłe dostojeństwo, lecz z wyrazem głębokiego cierpienia i rozpaczy, zastygłym na bladem obliczu, przechodził przez ciżbę rozpasanych żołnierzy, wypełniającą korytarze pałacu Taurydzkiego. Nazywało się to oficjalnie, „że żołnierze przyszli, aby wesprzeć Dumę w jej walce z rządem”, lecz faktycznie Duma została skasowana zaraz pierwszego dnia. Taki sam bolesny wyraz malował się na twarzach wszystkich członków Komitetu Tymczasowego Dumy i kół do nich zbliżonych. Utrzymują, że przedstawiciele bloku postępowego płakali nieraz histerycznie u siebie w domu z bezsilnej rozpaczy”. Żywe to świadectwo ma większą wartość od wszelkich traktatów socjologicznych, poświęconych wzajemnemu układowi sił. Rodzianko sam opowiada, jak trząsł się z bezsilnej wściekłości, gdy widział, że nieznani żołnierze ,,niewiadomo z czyjego polecenia” dokonywali aresztowań dostojników dawnego porządku i przyprowadzali ich do Dumy. Szambelan stał się czemś w rodzaju naczelnika więzienia w stosunku do ludzi, z którymi miewał wprawdzie rozmaite dyferencje, lecz którzy, mimo to, pozostali dlań nadal ludźmi jego sfery. Rodzianko, zaskoczony taką „samowolą”, zaprosił aresztowanego Szczegłowitowa do swego gabinetu, lecz żołnierze odmówili kategorycznie wydania mu znienawidzonego dygnitarza. „Gdym spróbował użyć swego autorytetu — opowiada Rodzianko, — żołnierze otoczyli swego jeńca zwartem kołem i z niesłychanie wyzywającemi i zuchwałemi minami wskazali na swe karabiny, poczem bez żadnych ceremonij Szczegłowitowa dokądś uprowadzono”. Czyż można w sposób bardziej jaskrawy potwierdzić zdanie Stankiewicza, konstatującego, że pułki, które przyszły do Dumy, aby rzekomo okazać jej poparcie, skasowały ją w rzeczywistości?
Członkowie Dumy, prędzej niż kto inny, musieli uświadomić sobie niewątpliwy fakt, że władza zaraz od pierwszej godziny spoczęła w rękach Sowietu. Jeden z przywódców bloku postępowego, poseł-październikowiec Szydłowskij, pisze w swych wspomnieniach: „Sowiet opanował wszystkie urzędy pocztowe i telegraficzne, wszystkie piotrogrodzkie stacje kolejowe, wszystkie drukarnie, bez zezwolenia Sowietu nie było więc można ani wysłać depeszy, ani wyjechać z Piotrogrodu, ani wydrukować odezwy”. Do niedwuznacznej tej charakterystyki wzajemnego stosunku sił należy tylko wprowadzić jedną poprawkę: „opanowanie” telegrafu, kolei, drukarni i t. p. Sowiet zawdzięczał temu, że robotnicy i pracownicy tych przedsiębiorstw nie chcieli się nikomu podporządkować, okrom Sowietu.
Skargę Szydłowskiego ilustruje doskonale epizod, który się wydarzył akurat w trakcie pertraktacyj, prowadzonych przez wodzów Sowietu i Dumy w sprawie utworzenia rządu. Wspólną tę konferencję przerwało naraz pilne zawiadomienie, że z Pskowa, gdzie car zatrzymał się po swej tułaczce po linjach kolejowych, wzywają Rodziankę do aparatu telegraficznego. Wszechwładny przewodniczący Dumy oświadczył, że nie pojedzie sam na telegraf. — „Niech panowie delegaci robotników i żołnierzy dadzą mi eskortę albo pojadą ze mną, bo inaczej zaaresztują mnie tam na telegrafie. — Cóż takiego! Siła i władza jest po waszej stronie — ciągnął Rodzianko w podnieceniu dalej — w waszem jest więc ręku mnie aresztować... Nie jest wyłączone, że nas wszystkich zaaresztujecie, czy to można wiedzieć!..” Opisana scena rozgrywała się 1-go marca, kiedy nie upłynęły jeszcze dwie doby od chwili „objęcia” władzy przez Komitet Tymczasowy z Rodzianką na czele.
Jakżeż się to stało, że w tych warunkach liberałowie mogli uzyskać władzę? Kto i w jaki sposób dał im pełnomocnictwa do utworzenia rządu, będącego konsekwencją rewolucji, której oni właśnie przeciwdziałali, którą usiłowali zdusić, której dokonały wrogie im masy i to dokonały z taką stanowczością i odwagą, że wyłoniony przez powstanie Sowiet robotników i żołnierzy stał się w mniemaniu ogółu naturalnym i niewątpliwym panem sytuacji?
Posłuchajmy teraz co mówi druga strona, ci, co przekazywali władzę. „Lud nie ciążył ku Dumie Państwowej, — pisze Suchanow o dniach lutowych — nie interesował się nią i nie zamierzał uczynić z niej ośrodka ruchu, ani pod względem politycznym, ani też technicznym”. Wyznanie to jest tem ciekawsze, że jego autor nie będzie niezadługo szczędzić wysiłków, aby władzę przekazano Komitetowi Dumy Państwowej. ,,Milukow zdawał sobie z tego doskonale sprawę, — mówi dalej Suchanow o pertraktacjach z dn. 1-go marca — że oddanie, czy też nieoddanie władzy rządowi wielkiej burżuazji zależało całkowicie i wyłącznie od Komitetu Wykonawczego”. Czyż trzeba bardziej kategorycznego sformułowania sprawy? Czy można wyraźniej określić sytuację polityczną? A, mimo to, Suchanow, przecząc sobie i sytuacji, oświadcza zaraz: „Władza, która ma objąć spadek po caracie, musi być koniecznie burżuazyjna... Będzie to główną wytyczną naszego postępowania. W przeciwnym bowiem wypadku przewrót się nie uda i rewolucja zginie”. Rewolucja zginie... bez Rodzianki!
Zagadnienie żywego stosunku wzajemnego sił społecznych zastąpiono tu sztucznym schematem apriorystycznym i umowną terminologją: na tem polega istota doktrynerstwa inteligenckiego. Zobaczymy jednak dalej, że doktrynerstwo to wcale nie było platoniczne: spełniało zupełnie realną funkcję polityczną, aczkolwiek miało zawiązane oczy.
Nie jest to rzeczą przypadku, żeśmy zacytowali Suchanowa. Inspiratorem Komitetu Wykonawczego nie był w pierwszym okresie przewodniczący Komitetu Czcheidze, uczciwy i ograniczony prowincjonał, lecz właśnie Suchanow, mający, naogół, najmniej danych i przygotowania na wodza rewolucji. Napoły ludowiec — napoły marksista, raczej sumienny obserwator, niż polityk, raczej dziennikarz, niż rewolucjonista, raczej moralizator, niż dziennikarz, mógł on być zwolennikiem koncepcji rewolucyjnej dopóty, dopóki nie trzeba było jej wcielać w życie. Bierny internacjonalista podczas wojny, zaraz po wybuchu rewolucji przyszedł do wniosku, że zarówno władzę, jak i wojnę trzeba jak najśpieszniej podrzucić burżuazji. Umiejętnością teoretycznego, t. j. wynikającego ostatecznie nietyle ze zdolności, ile z potrzeby, wiązania końca z końcem górował on nad ówczesnym składem Komitetu Wykonawczego. Największym wszakże jego atutem była umiejętność przekładania na język doktryny tych organicznych rysów, które były właściwe owej pstrej, a mimo to jednolitej kompanji: braku wiary we własne siły, lęku przed masą oraz wyniosłego, a jednocześnie uniżonego stosunku do burżuazji. Lenin określił Suchanowa jako jednego z najlepszych przedstawicieli drobnomieszczaństwa. Jest to najpochlebniejsze dlań określenie.
Nie trzeba jednak zapominać, że chodzi tu w pierwszej linji o drobnomieszczaństwo nowego, kapitalistycznego typu, o pracowników przemysłowych, handlowych i bankowych, o urzędników kapitału z jednej strony, biurokrację zaś robotniczą — z drugiej, a więc o nowy stan średni, dla którego niepozbawiony rozgłosu socjalny demokrata niemiecki, Edward Bernstein, przedsięwziął w końcu ubiegłego stulecia rewizję koncepcji rewolucyjnej Marksa. Aby móc odpowiedzieć na pytanie, dlaczego rewolucja robotników i chłopów przekazała władzę burżuazji, należy włączyć do politycznego łańcucha pośrednie ogniwo: demokratów drobnomieszczańskich i socjalistów typu Suchanowa, dziennikarzy i polityków nowego stanu średniego, którzy nauczali wobec mas, że burżuazja jest wrogiem, lecz sami najwięcej obawiali się wyzwolenia masy z pod komendy tego wroga. Sprzeczność, zachodząca pomiędzy charakterem rewolucji a charakterem władzy, która się z niej wyłoniła, tłumaczy się sprzecznym charakterem nowej przegrody drobnomieszczańskiej, która wyrosła pomiędzy masami rewolucyjnemi a burżuazją kapitalistyczną. W dalszym przebiegu wydarzeń rewolucyjnych polityczna rola demokracji drobnomieszczańskiej nowego typu zostanie całkowicie obnażona. Narazie poprzestaniemy na niewielu słowach.
W powstaniu uczestniczy bezpośrednio mniejszość klasy rewolucyjnej; siłą tej mniejszości jest poparcie lub, przynajmniej, sympatja, okazywana jej przez większość. Czynna i waleczna mniejszość wysuwa naprzód pod ogniem nieprzyjaciela swe najrewolucyjniejsze i najofiarniejsze żywioły. Jest więc rzeczą naturalną, że najbardziej wysunięte naprzód placówki zajmowali w walkach lutowych robotnicy-bolszewicy. Ale sytuacja ulega zmianie z chwilą zwycięstwa, gdy rozpoczyna się jego utrwalanie. Do udziału w wyborach organów i władz instytucyj zwycięskiej rewolucji powołuje się bez porównania szersze masy od tych, które walczyły z bronią w ręku. Masy te stają do urn. Dotyczy to nietylko organów powszechnej demokracji, jak rady miejskie i ziemstwa lub później — Konstytuanta, lecz również i organów klasowych, jak Sowiety delegatów robotniczych. Olbrzymia większość robotników, mieńszewików, eserowców i bezpartyjnych, popierała bolszewików w chwili bezpośrednich zapasów z caratem. Zniko ma tylko mniejszość robotników była jednak świadoma różnic, jakie wyodrębniały bolszewików z pośród innych partyj socjalistycznych. Ale jednocześnie wszyscy robotnicy odgraniczali się ostro zarysowaną linją od burżuazji. Zdecydowało to o sytuacji politycznej po zwycięstwie. Robotnicy wybierali socjalistów, czyli polityków, którzy byli nietylko przeciwnikami monarchji, lecz również i burżuazji. Nie robili wówczas prawie żadnych różnic między trzema partjami socjalistycznemi. Ponieważ zaś mieńszewicy i eserowcy posiadali bez porównania większe kadry inteligencji, napływającej do nich ze wszystkich stron i tworzącej znaczną armję agitatorów, nic dziwnego, że wybory dały ogromną przewagę mieńszewikom i eserowcom nawet w reprezentacji fabryk i zakładów przemysłowych.
W tym samym kierunku, lecz z bez porównania większą mocą, parła też rozbudzona armja. Piątego dnia powstania garnizon piotrogrodzki poszedł w ślady robotników. Po zwycięstwie wezwano go do udziału w wyborach do sowietów. Żołnierze wybierali ufnie tych, którzy byli po stronie rewolucji, a przeciwko oficerom monarchistycznym, tudzież umieli głośno o tem mówić: wybierali więc jednorocznych ochotników, pisarzy, felczerów, młodych oficerów czasu wojny, pochodzących z półinteligencji, drobnych urzędników wojskowych, czyli niższą warstwę owego „nowego stanu średniego”. Wszyscy oni, poczynając od marca, prawie bez wyjątków, wstępowali do partji eserowców, która, dzięki swej mglistości ideowej, doskonale odpowiadała ich przejściowemu stanowisku społecznemu i ich politycznej ograniczoności. Reprezentacja garnizonu okazała się w ten sposób bez porównania bardziej umiarkowana i burżuazyjna, aniżeli rzesze żołnierskie, które nie zdawały sobie jednak sprawy z tej różnicy: miała ona wystąpić dopiero na tle doświadczeń najbliższych miesięcy. Robotnicy dążyli ze swej strony do jak najściślejszego zespolenia z żołnierzami, aby utrwalić okupione krwią przymierze i dać rewolucji trwalszą broń. Ponieważ zaś w imieniu armji przemawiali przeważnie nowoupieczeni eserowcy, musiało to więc zwiększać w oczach robotników autorytet tej partji oraz jej sprzymierzeńców — mieńszewików. W taki to sposób wytworzyła się w sowietach przewaga dwóch ugodowych partyj. Wystarczy powiedzieć, że nawet w Sowiecie Wyborskiej dzielnicy rej wodzili początkowo robotnicy-mieńszewicy. W owym okresie bolszewizm wrzał dopiero głucho na samem dnie rewolucji. Oficjalnie bolszewicy stanowili nawet w Piotrogrodzkim sowiecie znikomą mniejszość, która, na dobitkę, niezbyt wyraźnie formułowała swe zadania.
Takiemi drogami powstał paradoks rewolucji lutowej. Władza spoczywa w ręku socjalistów demokratycznych. Nie wydarli jej bynajmniej przypadkowo, zapomocą zamachu blankistycznego; przeciwnie, wręcza ją im otwarcie zwycięski lud. Rzesze tego ludu niedość, że odmawiają burżuazji swego zaufania i poparcia, lecz nie robią pomiędzy nią a szlachtą i biurokracją żadnej różnicy. Swój oręż oddają jedynie do dyspozycji sowietów. Tymczasem wyłączną troską socjalistów, którzy z taką łatwością stanęli na czele sowietów, będzie zagadnienie, czy odosobniona politycznie, znienawidzona przez masy i nawskroś wrogo usposobiona względem rewolucji burżuazja zgodzi się przyjąć władzę z ich rąk. Zgodę jej trzeba wymóc za wszelką cenę, ponieważ zaś burżuazja nie może się, oczywiście, wyrzec swego programu burżuazyjnego, przeto my, „socjaliści”, musimy wyrzec się naszego programu: przemilczeć monarchję, wojnę, ziemię, — byleby tylko burżuazja zechciała przyjąć ofiarę władzy. W trakcie dokonywania tej operacji, „socjaliści”, drwiąc jak gdyby z samych siebie, nie przestają nadawać burżuazji miana wroga klasowego. Pod postacią form obrzędowych służby bożej mamy tu więc do czynienia z objawem zuchwałego bluźnierstwa. Doprowadzona do końca walka klasowa jest walką o władzę państwową. Podstawowa właściwość rewolucji polega na doprowadzaniu do końca walki klasowej. Rewolucja jest właśnie bezpośrednią walką o władzę. Niemniej przeto naszych „socjalistów” zgoła nie trapi troska o odebranie władzy tak zwanemu wrogowi klasowemu, który jej nie posiada i nie może posiąść o własnych siłach, lecz, naodwrót, zaprząta ich sprawa wręczenia za wszelką cenę władzy temu właśnie wrogowi. Czyż to nie paradoks? A zdumiewa on tem bardziej, że nie rozporządzano jeszcze wówczas doświadczeniem rewolucji niemieckiej roku 1918-go i ludzkość nie była jeszcze świadkiem potężnej i bez porównania umiejętniej dokonanej operacji tego samego pokroju, która nastąpiła za sprawą „nowego stanu średniego”, rządzącego niemiecką socjalną demokracją.
Jak tłumaczyli ugodowcy swoje postępowanie? Jeden argument posiadał doktrynerski charakter: ponieważ rewolucja jest burżuazyjna, socjaliści nie powinni kompromitować się, sięgając po władzę, niechaj burżuazja sama odpowiada za siebie. Brzmiało to nader nieustępliwie. W istocie zaś pozorną tą nieustępliwością drobnomieszczaństwo usiłowało zamaskować swą czołobitność wobec potęgi bogactwa, wykształcenia, cenzusu. Drobnomieszczanie uznali prawo do władzy wielkiej burżuazji za jej przyrodzony przywilej, zupełnie niezależny od układu sił. Podłożem tego stosunku był ów odruch instynktu, który każe drobnemu kupcowi lub nauczycielowi usunąć się uniżenie z drogi, gdy w teatrze lub na dworcu zoczy przechodzącego Rotszylda. Doktrynerskie argumenty były jeno rekompensatą za poczucie własnej niedostateczności. Po upływie dwóch miesięcy zaledwie, gdy okazało się, że burżuazja nie zdoła o własnych siłach utrzymać odstąpionej jej władzy, ugodowcy odrzucili bez wszelkich skrupułów swe „socjalistyczne” uprzedzenia i wstąpili do koalicyjnego ministerstwa. Nie poto, bynajmniej, aby wyrugować zeń burżuazję, lecz, wprost przeciwnie, aby uratować jej udział w rządach. A weszli nie wbrew woli burżuazji, lecz wskutek jej propozycji, która brzmiała niby rozkaz, gdyż w przeciwnym razie burżuazja zagroziła demokratom, że przerzuci na nich cały ciężar władzy.
Drugi argument, mający przemawiać za zrzeczeniem się władzy, posiadał bardziej praktyczne pozory, nie będąc jednak poważniejszym w istocie. Znany nam już Suchanow wysuwa na pierwszy plan „rozproszenie” Rosji demokratycznej: „demokracja nie rozporządzała wówczas żadnemi stałemi i wpływowemi organizacjami, ani zawodowemi, ani komunalnemi”. Brzmi to, jak szyderstwo! Socjalista, występujący w imieniu sowietu, nie wspomina tu wcale o sowietach delegatów robotniczych i żołnierskich. A tymczasem, zawdzięczając tradycjom roku 1905-go, sowiety powstają naraz, wychodząc jak gdyby z pod ziemi, i zyskują niebawem większą wagę od wszystkich innych organizacyj, usiłujących z niemi współzawodniczyć (samorządy, spółdzielnie, potrochu związki zawodowe). Co się tyczy włościaństwa, klasy, rozproszonej z samej natury rzeczy, to właśnie, zawdzięczając wojnie i rewolucji, otrzymało ono organizację, jakiej nie posiadało nigdy: wojna skupiła chłopów w armji, rewolucja zaś nadała armji politycznego charakteru! Conajmniej osiem milionów chłopów zjednoczono w kompanje i szwadrony, które stworzyły niezwłocznie swe przedstawicielstwo rewolucyjne, za jego pośrednictwem zaś całą tę armję można było zmobilizować w każdej chwili zapomocą sygnału, danego przez telefon. Czyżby to miało być „rozproszenie”?
Można wprawdzie utrzymywać, że w chwili, gdy rozstrzygano zagadnienie władzy, demokracja nie wiedziała jeszcze, jak się zachowa armja na froncie. Nie będziemy wszczynać kwestji, czy istniał najmniejszy chociażby powód do obaw albo nadziei, że wyczerpani przez wojnę żołnierze frontowi zechcą przyjść z pomocą imperjalistycznej burżuazji. Wystarczy nadmienić, że sprawa ta została całkowicie rozwiązana w ciągu najbliższych dwóch czy też trzech dni, które ugodowcy strawili akurat na zakulisowych przygotowaniach do utworzenia rządu burżuazyjnego. ,,Przewrót zakończył się pomyślnie dnia 5-go marca” wyznaje Suchanow. Mimo przyłączenia się całej armji do sowietów, wodzowie ich bronili się ze wszystkich sił przed władzą: obawiali się jej tem bardziej, im kompletniej skupiała się w ich ręku.
Co jednak było przyczyną tego? Czemu demokraci, „socjaliści”, opierający się bezpośrednio o tak olbrzymie masy, jakich nie miała za sobą żadna demokracja świata, a nadto o masy, posiadające duże doświadczenie, karne i zbrojne, zorganizowane w sowietach, czemuż to owa potężna, niespożyta, zdawałoby się, demokracja obawiała się objęcia władzy? Zawiła ta napozór zagadka tłumaczy się brakiem u demokracji zaufania do swej własnej podpory, obawą przed samą masą, niewiarą w trwałość zaufania tej masy do siebie, a nadewszystko strachem przed ,,anarchją”: demokracja lękała się, że wraz z objęciem przez nią władzy, stanie się igraszką tak zwanych rozhukanych żywiołów. Innemi słowy, demokracja nie uważała się za powołaną do przewodzenia ludowi w chwili jego wzlotu rewolucyjnego, lecz zachowywała się tak, jak gdyby była tylko lewem skrzydłem ustroju burżuazyjnego, jego wyciągniętą ku masom macką. Mianowała się socjalistyczną i sama uważała się za taką, aby zasłonić przed masami, a nawet przed samą sobą, rolę, graną przez nią w rzeczywistości: bez takiego omamiania samej siebie nie potrafiłaby wykonać swej roli. Tutaj znajdujemy rozwiązanie głównego paradoksu rewolucji łutowej.
Wieczorem 1-go marca na posiedzenie Komitetu Dumy przyszli przedstawiciele Komitetu Wykonawczego, Czcheidze, Stiekłow, Suchanow i inni, aby rozpatrzeć warunki, na jakichby sowiety mogły okazać poparcie nowemu rządowi. Program demokratów rezygnował zupełnie ze sprawy wojny, republiki ziemi, ośmiogodzinnego dnia pracy i sprowadzał się jedynie do żądania dla partyj lewicowych wolności agitacji. Niedościgniony to wzór bezinteresowności dla ludów i dziejów: socjaliści, skupiający w swem ręku pełnię władzy, od których całkowicie zależy zezwolenie czy też zabronienie innym uprawiania agitacji, przekazują władzę swym „wrogom klasowym” pod warunkiem, że wrogowie ci zapewnią im... wolność agitacji. Rodzianko bał się pójść na telegraf i powiedział, zwracając się do Czcheidzego i Suchanowa: „macie władzę, możecie nas wszystkich zaaresztować”. Czcheidze i Suchanow odparli: ,,weźcie władzę, nie aresztujcie nas tylko za propagandę”. Gdy odczytuje się protokóły pertraktacyj ugodowców z liberałami i zaznajamia z rozmaitemi epizodami na tle wzajemnych stosunków pomiędzy lewem a prawem skrzydłem pałacu Taurydzkiego w owe dni, odnosi się wrażenie, że na olbrzymiej scenie, na której dzieje się wielki dramat historyczny ludu, grupka aktorów prowincjonalnych, korzystając z przerwy w przedstawieniu i z wolnego kąta, zgrywa się w jakiejść trywialnej farsie z transformacją.
Wodzowie burżuazji, należy to im przyznać, nie spodziewali się czegoś podobnego. Mniejby zapewne obawiali się rewolucji, gdyby liczyli na tego rodzaju politykę ze strony jej wodzów. Przerachowali się coprawda i w tym wypadku, ale już pospołu z owymi wodzami. Bojąc się jednakowoż, że burżuazja nie zechce przyjąć władzy nawet na zaproponowanych jej warunkach, Suchanow stawia groźne ultimatum: „Nikt inny, tylko my możemy okiełznać rozhukany żywioł... Istnieje więc jedyne wyjście: przyjęcie naszych warunków”. Innemi słowy: przyjmijcie nasz program, będący waszym programem; wzamian za to obowiązujemy się poskromić masę, która obdarzyła nas władzą. Nieszczęśni pogromcy żywiołów!
Milukowa ogarnęło zdumienie. „Nie usiłował nawet ukrywać — pisze Suchanow, — że jest to dlań zadośćuczynienie i miła niespodzianka”. Gdy więc delegaci sowieccy dodali dla większej pompy, że warunki ich są „ostateczne”, Milukow aż się rozczulił i dorzucił dla zachęty następujące zdanie: „Tak, słuchałem uważnie i myślałem sobie, jak wielkie postępy uczynił ruch robotniczy od roku 1905-go...” Takim samym tonem dobrotliwego krokodyla rozmawiali w Brześciu dyplomaci Hohenzollernów z delegatami Ukraińskiej Rady, świadcząc im honory za ich dojrzałość państwową, aby ich zaraz potem połknąć. Nie jest to zasługą Suchanowa, ani też winą Milukowa, że burżuazja nie zdołała połknąć demokracji sowieckiej. Burżuazja otrzymała władzę za plecami ludu. Nie miała żadnego oparcia w klasach pracujących. Ale wraz z władzą uzyskana z drugiej ręki pozory oparcia: mieńszewicy i eserowcy, wydźwignięci przez masę na . wyżyny, z własnej inicjatywy wręczyli burżuazji mandat zaufania. Gdy przyjrzymy się temu zabiegowi w przekroju formalnej demokracji, zobaczymy obraz wyborów dwustopniowych, podczas których mieńszewicy i eserowcy odgrywają technicznie rolę środkowego ogniwa, czyli wyborców kadetów. Skoro sprawę potraktujemy pod politycznym kątem widzenia, będziemy musieli stwierdzić, że ugodowcy nadużyli zaufania mas, powołując do władzy tych, przeciwko którym sami zostali wybrani. Z głębszego, społecznego punktu widzenia, wreszcie, sprawa przedstawia się w sposób następujący: partje drobno-mieszczańskie, wykazujące w warunkach potocznych nielada pretensjonalność i zarozumiałość, zlękły się swej nieudolności, gdy rewolucja wyniosła je na wyżyny władzy, i śpiesznie odstąpiły ster przedstawicielom kapitału. Nowy stan średni ujawnił od razu tym aktem prostracji niesłychaną swą chwiejność i upokarzającą zależność od wielkiej burżuazji. Mając przeświadczenie lub też przeczuwając, że nie zdołają zresztą utrzymać władzy przez dłuższy czas, że trzeba ją będzie oddać niebawem prawicy lub lewicy, demokraci przyszli do wniosku, iż, z dwojga złego, lepiej już przekazać ją dziś statecznym liberałom, aniżeli jutro — skrajnym przedstawicielom proletarjatu. Ale i w takiem świetle rola ugodowców, mimo, że jest uwarunkowana społecznie, nie traci nic ze swej hipokryzji w stosunku do mas ludowych.
Robotnicy i żołnierze, obdarzywszy socjalistów swem zaufaniem, przekonali się niespodziewanie, że dokonano na nich aktu wywłaszczenia politycznego. Dziwili się więc i niepokoili, lecz nie mogli zrazu znaleźć wyjścia z sytuacji. Właśni wybrańcy masy ogłuszali ją hałaśliwemi argumentami, na które nie posiadała ona wprawdzie gotowej odpowiedzi w zanadrzu, lecz które były zaprzeczeniem wszystkich jej uczuć i dążeń. Tendencje rewolucyjne mas nie godziły się już w chwili przewrotu lutowego z ugodowemi tendencjami partyj drobnomieszczańskich. Proletariusz i chłop, głosując na mieńszewika i eserowca, widział w nich nie ugodowców, lecz przeciwników cara, obszarnika i kapitalisty. Ale oddając na nich swe głosy, robotnicy i chłopi stworzyli mur, odgradzający ich od własnych celów. Gdy chcieli posunąć się naprzód, napotykali na swej drodze wzniesioną przez nich samych przegrodę, którą też musieli obalić. Takie było zdumiewające qui pro quo, tkwiące w stosunkach klasowych, obnażonych przez rewolucję lutową.
***
Do paradoksu głównego dołączyły się niebawem paradoksy pomniejsze. Liberałowie zgadzali się na przyjęcie władzy z rąk socjalistów pod tym jedynie warunkiem, że monarchja zgodzi się przyjąć władzę z ich własnych rąk.
W tym samym czasie, kiedy Guczkow wybrał się wraz ze znanym nam monarchistą, Szulginem, do Pskowa, aby ratować dynastję, zagadnienie monarchji konstytucyjnej stało się centralnym punktem pertraktacyj, które toczyły się pomiędzy dwoma Komitetami pałacu Taurydzkiego. Milukow przekonywał ofiarowywujących mu władzę demokratów, że Romanowowie nie są już niebezpieczni, że Mikołaja, oczywiście, należy usunąć, lecz że carewicz Aleksy wraz z regentem Michałem mogliby krajowi zapewnić pomyślność: „pierwszy — to chore dziecko, drugi zaś jest zupełnie głupim człowiekiem”. Dodajmy jeszcze zdanie, którem liberalny monarchista Szydłowskij charakteryzuje osobę kandydata na tron carski: „Michał Aleksandrowicz uchyla się pod wszelkiemi pozorami od udziału w jakichkolwiek sprawach państwowych, bowiem pochłania go całkowicie sport hipiczny”. Jedyna w swoim rodzaju referencja, nadająca się zwłaszcza do rozgłoszenia wśród najszerszych mas. Po ucieczce Ludwika XVI-go do Varennes, Danton oświadczył w klubie jakobińskim, iż słaby na umyśle człowiek nie może być królem. Liberałowie rosyjscy byli wręcz przeciwnego zdania, gdyż sądzili, że słabowitość umysłu monarchy jest największą ozdobą ustroju konstytucyjnego. Był to zresztą niewyszukany argument, obliczony na psychologię lewicowych symplicjuszów, lecz zbyt już, nawet dla nich, prostacki. Szerokim kołom snobów liberalnych sugerowano, że Michał jest „anglomanem”, nie precyzując jednak, czy chodzi tu o jego słabość do wyścigów, czy też do parlamentaryzmu. A nadewszystko potrzeba im było „uświęconego przez zwyczaj symbolu władzy”, bez którego Lud uroi sobie, że nastał czas bezkrólewia.
Demokraci słuchali, dziwili się uprzejmie i usiłowali przekonać swych rozmówców, że... trzeba ogłosić republikę?
O nie! Przekonywali ich, że nie należy przesądzać sprawy. Trzeci punkt warunków Komitetu Wykonawczego brzmiał, jak następuje: „Rząd Tymczasowy nie powinien przedsiębrać żadnych kroków, któreby przesądzały formę przyszłych rządów”. Milukow nadał sprawie monarchji charakter ultimatum. Demokratów ogarnęła rozpacz. Aż tu naraz sukurs nadszedł ze strony mas. Na wiecach, odbywających się w pałacu Taurydzkim, absolutnie nikt, nietylko robotnicy, lecz również i żołnierze, nie chciał cara i nie było żadnego sposobu, aby go masom narzucić. Milukow próbował, mimo to, płynąć przeciwko prądowi, chcąc uratować tron i dynastję ponad głowami swych lewicowych sprzymierzeńców. W swej historji rewolucji zaznacza on sam ostrożnie, że ku końcowi dnia 2-go marca wzburzenie, wywołane jego oświadczeniem o regencji Michała, „znacznie się wzmogło”. Rodzianko o wiele barwniej oddaje efekt jaki machinacje monarchistyczne liberałów wywoływały wśród mas. Zaraz po powrocie z Pskowa z aktem zrzeczenia się przez Mikołaja tronu na korzyść Michała, Guczkow, na żądanie robotników, udał się z dworca do warsztatów kolejowych, gdzie zakomunikował o tem, co się dokonało, i, po odczytaniu aktu abdykacji, zakończył swe przemówienie okrzykiem: „Niech żyje cesarz Michał!” Skutek był zgoła nieoczekiwany. Rodzianko opowiada, że robotnicy aresztowali natychmiast mówcę, podobno grożąc mu nawet rozstrzelaniem. ,,Z wielkim trudem udało się go uwolnić przy pomocy dyżurnej kompanji najbliższego pułku”. Rodzianko przesadza trochę, według swego zwyczaju, lecz naogół opowiadanie jego jest prawdziwe. Kraj w tak gwałtownych torsjach oddał monarchję, że w żaden już sposób nie mogła ona wleźć ludowi z powrotem do gardła. Rzesze rewolucyjne nie chciały nawet myśleć o nowym carze!
Wobec takich koniunktur, członkowie Komitetu Tymczasowego odsuwali się od Michała jeden po drugim, nie raz na zawsze, coprawda, lecz „aż do zwołania Konstytuanty”: zobaczymy, co wtedy będzie. Jedynie Milukow i Guczkow obstawali do końca przy monarchji i po dawnemu uzależniali od tego warunku swój udział w gabinecie. Cóż więc począć? Demokraci uważali, że bez Milukowa nie można utworzyć rządu burżuazyjnego, bez rządu burżuazyjnego zaś nie można ocalić rewolucji. Spory i namowy ciągnęły się bez końca. Na porannej konferencji w dniu 3-go marca zdawało się, że zdanie o konieczności „skłonienia wielkiego księcia do abdykacji”— uważano go więc za cara! — wzięło ostatecznie górę w Komitecie Tymczasowym. Lewy kadet Niekrasow zdążył nawet opracować projekt abdykacji. Ponieważ jednak Milukow sprzeciwiał się uporczywie, po ponownej namiętnej wymianie zdań znaleziono wreszcie rozwiązanie „obie strony umotywują w obecności wielkiego księcia swe stanowisko i, nie wdając się w dalsze dyskusje, pozostawią powzięcie decyzji samemu wielkiemu księciu”. „Zupełnie głupi człowiek” któremu starszy brat (pozbawiony przez powstanie tronu), usiłował, wbrew nawet statutowi dynastycznemu, podrzucić koronę, stał się niespodzianie w ten sposób rozjemcą w sporze o ustrój państwowy rewolucyjnego kraju. Choć się to wydać może nieprawdopodobnem, lecz owe zawody sportowe o losy państwa doszły jednak do skutku. Chcąc wpłynąć na wielkiego księcia, aby w imię tronu oderwał się od stajni, Milukow zapewnił go, że poza Piotrogrodem można niewątpliwie zgromadzić siłę zbrojną, niezbędną do obrony jego carskich uprawnień. Innemi słowy: Milukow nie zdążył jeszcze otrzymać władzy z rąk socjalistów, a już knuł plany monarchistycznego zamachu stanu. Po wyczerpaniu długiej listy mówców, przemawiających za i przeciw, wielki książę zażądał, aby mu dano czas do namysłu. Poprosiwszy Rodziankę do innego pokoju, Michał zadał mu bez ogródek pytanie: czy nowi władcy ręczą mu tylko za koronę, czy również i za głowę? Niezrównany szambelan odpowiedział, że może jedynie zapewnić monarchę, iż umrze wraz z nim, gdy zajdzie potrzeba. Pretendentowi do tronu niekoniecznie to konwenjowało. Michał Romanow, uściskawszy Rodziankę, wrócił do oczekujących go posłów i oświadczył „dość stanowczo”, że rezygnuje z zaproponowanego mu wysokiego, lecz ryzykownego stanowiska. Kiereńskij, uosabiający podczas tych pertraktacyj sumienie demokracji, zerwał się natenczas ze swego krzesła, oświadczył w uniesieniu: „Wasza Wysokość jest szlachetnym człowiekiem!” i ślubował, że poczytuje sobie za obowiązek głosić to od owej chwili wszędzie. „Patos Kiereńskiego — brzmi oschły komentarz Milukowa — niebardzo harmonizował z prozą powziętej decyzji”. Trudno się z tem nie zgodzić. Tekst owego intermezza nie sprzyjał wcale patosowi. Uczynione przez nas wyżej porównanie z farsą, zaimprowizowaną w kącie antycznej areny, musimy uzupełnić następującą wskazówką: scenę dzielił parawan na dwie części; w jednej z nich rewolucjoniści błagali liberałów o ratunek dla rewolucji, w drugiej zaś liberałowie błagali monarchję o ratunek dla liberalizmu.
Przedstawiciele Komitetu Wykonawczego zupełnie szczerze zachodzili w głowę, czemu to należy przypisać, że taki światły i przewidujący człowiek, jak Milukow, upiera się przy jakiejś tam monarchji i gotów jest nawet zrzec się władzy, skoro nie otrzyma Romanowa do niej na dodatek. Monarchizm Milukowa nie miał jednak ani doktrynerskiego, ani romantycznego charakteru, lecz wynikał z gołego wyrachowania przerażonych posiadaczy. Wyrachowanie to było beznadziejnie słabe właśnie dlatego, że było tak bezwstydnie otwarte. Historyk Milukow mógł wprawdzie powoływać się na wodza francuskiej burżuazji rewolucyjnej, Mirabeau, który usiłował również w swoim czasie pogodzić rewolucję z królem. Istotą sprawy była i wówczas obawa posiadających o posiadanie: bezpieczniej było zarzucić na nie zasłonę monarchji, podobnie, jak monarchja chowała się za zasłoną kościoła. Ale w roku 1789-ym tradycja władzy królewskiej cieszyła się jeszcze we Francji powszechnem uznaniem ludu, nie mówiąc już o tem, że całe otoczenie europejskie było monarchiczne. Trzymając się króla, mieszczaństwo francuskie pozostawało nadal na wspólnym z ludem gruncie, w tym przynajmniej sensie, że wygrywało przeciwko ludowi jego własne przesądy. Zupełnie inaczej ułożyła się sytuacja w Rosji roku 1917-go. Niezależnie od hawaryj wielkich i małych, jakich doznał ustrój monarchistyczny w rozmaitych krajach świata, monarchję rosyjską, jako taką, rok 1905 nadwerężył już w stopniu, nie rokującym widoków poprawy. Po 9-ym stycznia pop Hapon wyklął cara wraz z jego ,,Kainowem plemieniem”. Sowiet delegatów robotniczych stanął w 1905-ym roku otwarcie na gruncie republiki. Monarchistyczne uczucia włościan, na które monarchja liczyła przez długi czas i któremi burżuazja przysłaniała własne skłonności monarchistyczne, okazały się zwyczajną fikcją. Podnosząca później głowę wojująca kontrrewolucja wyrzeka się, począwszy od Korniłowa, carskiej władzy, aczkolwiek obłudnie, lecz tem właśnie bardziej demonstracyjnie: tak już mało korzonków pozostawił monarchizm wśród ludu. Ale ta sama rewolucja 1905 r., która zadała śmiertelny cios monarchii, pogrzebała też nazawsze chwiejne skłonności republikańskie „postępowej” burżuazji. Przecząc sobie nawzajem, obydwa te procesy uzupełniały się jednak. Burżuazja chwyta się słomki, gdyż od pierwszych chwil rewolucji lutowej czuje, że tonie. Potrzeba jej było monarchii wcale nie dlatego, że wierzyła w nią pospołu z ludem; wprost przeciwnie, burżuazja nie potrafiła już nic innego przeciwstawić wierze ludu, okrom ukoronowanej lalki. Rosyjskie klasy „oświecone” ukazały się na arenie rewolucji nie w roli heroldów państwa racjonalnego, lecz w charakterze obrońców instytucyj średniowiecza. Nie posiadając oparcia ani w ludzie, ani też w samych sobie, szukały go ponad sobą. Archimedes podjął się poruszyć ziemię z posad, gdy mu się da punkt oparcia. Milukow szukał, naodwrót, punktu oparcia, aby zachować ziemię obszarników w nietkniętym stanie. Czuł się w tych usiłowaniach o wiele bliższy najbardziej zaskorupiałych w swem wstecznictwie generałów carskich i dostojników cerkwi prawosławnej, aniżeli owych oswojonych demokratów, którzy o nic innego się tak nie troszczyli, jak o pozyskanie dla siebie liberałów. Nie mając siły na złamanie rewolucji, Milukow postanowił sobie mocno, że wywiedzie ją w pole. Gotów był strawić niejedno: wolności obywatelskie dla żołnierzy, samorządy demokratyczne, Konstytuantę, pod jednym atoli warunkiem: że da mu się archimedesowy punkt oparcia w postaci monarchji. Planował sobie, że, krok za krokiem, uczyni stopniowo z monarchji oś, dokoła której zgrupuje generalicję, odświeżoną cokolwiek biurokrację, książąt kościoła, posiadaczy, wszystkie niezadowolone z rewolucji żywioły, i, zacząwszy od „symbolu”, stworzy pomalutku rzeczywistą monarchiczną uzdę dla mas w miarę tego, jak rewolucja będzie je wyczerpywać. Aby tylko zyskać na czasie! Inny wódz partji kadetów, Nabokow, wytłumaczył później, jak wielką korzyść osiągniętoby, gdyby Michał zgodził się wstąpić na tron: „Odpadłaby fatalna kwestja zwołania Konstytuanty podczas wojny”. Trzeba sobie dobrze zapamiętać te słowa: walka o terminy zwołania Konstytuanty zajmowała dużo miejsca w czasie pomiędzy lutym a październikiem; kadeci utrzymywali wówczas kategorycznie, że nie pragną wcale odwlec powołania przedstawicielstwa ludowego, wcielając jednocześnie w życie z wielką energją i uporem politykę odroczenia. Mogli się przy tem oprzeć, niestety, tylko na samych sobie, bowiem nie udało im się wkońcu uzyskać zasłony monarchicznej. Po dezercji Michała, Milukow nie mógł się już nawet chwytać za słomkę.
NOWA WŁADZA
Oderwana od ludu, bardziej związana z cudzoziemskim kapitałem finansowym, aniżeli z rzeszami pracującemi własnego kraju, wrogo usposobiona do zwycięskiej rewolucji, spóźniona w swym rozwoju burżuazja rosyjska nie mogła przytoczyć ani jednego własnego argumentu na rzecz swych pretensyj do władzy. Niemniej przeto umotywowanie takie było niezbędne, jako że rewolucja bada bez wszelkich skrupułów nietylko prawa odziedziczone, lecz i nowe uroszczenia. Przewodniczący Komitetu Tymczasowego, Rodzianko, który w pierwszych dniach po przewrocie znalazł się na czele rewolucyjnego kraju, najmniej nadawał się do przekonywania masy zapomocą argumentów.
Paź nadworny za czasów Aleksandra II-go, oficer pułku gwardji konnej, gubernjalny marszałek szlachty, szambelan dworu Mikołaja II-go, monarchista do szpiku kości, bogaty ziemianin i działacz ziemski, członek partji październikowców, poseł do Dumy Państwowej, został Rodzianko później wybrany na jej przewodniczącego. Stało się to po zrzeczeniu się swych pełnomocnictw przez Guczkowa, który był znienawidzony na dworze, jako „młodoturek”. Duma spodziewała się, że przez szambelana łatwiej uda się jej znaleźć drogę do serca monarchy. Rodzianko robił, co mógł: zapewniał, bez wszelkiej obłudy, monarchę o swem przywiązaniu do dynastji, upraszał, niby o łaskę, aby go przedstawiono następcy tronu, któremu zaprezentował się jako „największy i najgrubszy człowiek w Rosji”. Mimo tych błazeństw bizantyńskich, szambelanowi nie udało się pozyskać cara dla konstytucji, carowa zaś obdarzała Rodziankę w swych listach zwięzłym epitetem łajdaka. Przewodniczący Dumy porządnie napsuł carowi krwi podczas wojny, gdy, składając osobiście raporty, przypierał go do muru swemi natarczywemi przestrogami, krytyką patrjotyczną i ponuremi przepowiedniami. Rasputin widział w Rodziance swego osobistego wroga. Zbliżony do zgrai dworskiej Kurłow mówi o właściwej Rodziance „arogancji, idącej w parze z niewątpliwą ograniczonością”. Opinja Wittego o Rodziance jest pobłażliwsza, aczkolwiek nie o wiele lepsza: ,,niegłupi z niego człowiek i do rzeczy; największą zaletą Rodzianki nie jest jego rozum, lecz jego głos — ma on wspaniały bas”. Rodzianko usiłował początkowo zwyciężyć rewolucję zapomocą sikawki strażackiej; zalewał się łzami, gdy dowiedział się o ucieczce z posterunku rządu Golicyna; odżegnywał się z przerażeniem od władzy, którą ofiarowywali mu socjaliści; zdecydował się potem na jej przyjęcie, lecz w charakterze wiernego poddanego, który przy pierwszej okazji zwróci monarsze jego zgubę. Nie jest to wina Rodzianki, że taka okazja się nie nadarzyła. Natomiast rewolucja, przy współudziale tych samych socjalistów, dała szambelanowi możność popisywania się swym potężnym basem przed zrewoltowanemi pułkami. Dymisjonowany rotmistrz gwardji konnej, Rodzianko, już 27-go lutego zwrócił się, w te słowa do pułku kawalerji, który przyszedł do pałacu Taurydzkiego: „Żołnierze prawosławni, posłuchajcie mojej rady. Stary już ze mnie człowiek, który nie będzie was oszukiwać, — bądźcie posłuszni swym oficerom, bo nie nauczą was oni złego i będą postępować w zupełnem porozumieniu z Dumą Państwową. Niech żyje święta Ruś!” Wszyscy oficerowie gwardji gotowi byli pogodzić się z taką rewolucją. Żołnierze dziwili się jednak, poco było jej dokonywać. Rodzianko obawiał się żołnierzy, obawiał się robotników, sądził, że Czcheidze i inni lewicowcy są niemieckimi agentami i, stojąc na czele rewolucji, oglądał się wciąż niespokojnie, spodziewając się, że Sowiet go uwięzi lada chwila.
Postać Rodzianki jest cokolwiek komiczna, lecz wcale nie przypadkowa: szambelan o wspaniałym basie uosabiał przymierze dwóch rosyjskich klas panujących, ziemian i burżuazji, oraz ciążącego ku nim postępowego duchowieństwa: sam Rodzianko był bardzo pobożny i dobrze obeznany z pieniami religijnemi, mieszczanie liberalni zaś, zupełnie niezależnie od ich stosunku do prawosławia, uważali, że przymierze z cerkwią jest równie niezbędne dla utrzymania porządku, jak i przymierze z monarchją.
Czcigodny monarchista, który otrzymał władzę z rąk spiskowców, rebeljantów i tyranobójców zmienił się w owe dni do niepoznaki. Inni członkowie Komitetu czuli się nie o wiele lepiej. Niektórzy z nich nie pokazywali się wcale w pałacu Taurydzkim, sądzili bowiem, że sytuacja nie jest jeszcze dość wyraźna. Najrozsądniejsi krążyli na paluszkach dokoła stosu rewolucji, krztusili się od dymu i powtarzali sobie: niech się wypali, spróbujemy wtedy upiec coś dla siebie. Komitet, aczkolwiek zgodził się na przyjęcie władzy, nie mógł zdobyć się odrazu na otworzenie ministerstwa. „W oczekiwaniu na chwilę powołania rządu”, jak powiada Milukow, Komitet poprzestał na wyznaczeniu z pośród członków Dumy komisarzy do wyższych urzędów państwowych: pozostawiało to jeszcze furtkę do odwrotu.
Do ministerstwa spraw wewnętrznych posłano niepozornego, lecz mniej może od innych tchórzliwego posła Karaułowa, który wydał 1-go marca rozkaz uwięzienia wszystkich funkcjonarjuszów zewnętrznej i tajnej policji oraz korpusu żandarmów. Groźny ten gest rewolucyjny miał zupełnie platoniczny charakter, ponieważ policję pozbawiono wolności przed wydaniem jakichkolwiek rozkazów, więzienie zaś było jedynem schroniskiem, w którem nie groził jej samosąd. Znacznie później reakcja poczęła dopatrywać się w demonstracyjnem zarządzeniu Karaułowa początku wszelkich dalszych nieszczęść.
Na komendanta Piotrogrodu wyznaczono pułkownika Engelhardta, oficera pułku gwardji, właściciela stajen wyścigowych i wielkiego obszarnika. Miast uwięzić „dyktatora” Iwanowa, który przybył z frontu, aby uśmierzyć stolicę, Engelhardt posłał do jego dyspozycji oficera reakcyjnego na stanowisko szefa sztabu: byli to, bądź co bądź, „swoi” ludzie.
Do ministerstwa sprawiedliwości posłano luminarza moskiewskiej palestry liberalnej, wymownego i próżnego Makłakowa, który dał przedewszystkiem do zrozumienia reakcyjnym urzędnikom, że nie chce być ministrem z łaski rewolucji, i, „oglądając się na wchodzącego do pokoju towarzysza-woźnego”, dorzucił po francusku: „le danger est à gauche”.
Nie znając francuskiego, robotnicy i żołnierze mogli doskonale wyczuć, że we wszystkich tych panach mają zaklętych wrogów.
Rodzianko niedługo jednak huczał na czele Komitetu. Kandydatura jego na prezesa rządu rewolucyjnego odpadła sama przez się: faktor, pośredniczący pomiędzy posiadaczami a monarchją, w nazbyt już oczywisty sposób nie nadawał się na pośrednika pomiędzy posiadaczami a rewolucją. Nie zniknął mimo to ze sceny, usiłując uporczywie wskrzesić Dumę, jako przeciwwagę Sowietu i znajdując się wciąż w samym środku wszelkich prób skonsolidowania burżuazyjno - obszarniczej kontrrewolucji. Usłyszymy o nim jeszcze.
Komitet Tymczasowy przystąpił 1-go marca do utworzenia ministerstwa, wysuwając na jego członków te same osoby, które począwszy od roku 1915-go, Duma nieraz polecała carowi, jako ludzi, cieszących się zaufaniem kraju: byli to wielcy obszarnicy i przemysłowcy, posłowie opozycyjni do Dumy, wodzowie bloku postępowego. Jedno pozostaje faktem, że przewrót, dokonany przez robotników i żołnierzy, nie odbił się wcale, jeżeli nie liczyć jedynego wyjątku, na składzie rządu rewolucyjnego. Wyjątek ten stanowił Kiereńskij. Rozpięcie łuku Rodzianko-Kiereńskij jest oficjalnem rozpięciem rewolucji lutowej.
Kiereńskij wszedł w skład rządu poniekąd jako poseł pełnomocny rewolucji. A tymczasem stosunek jego do rewolucji przypominał zachowanie adwokata prowincjonalnego, biorącego udział w procesach politycznych. Kiereńskij nie był rewolucjonistą, lecz raczej kręcił się przy rewolucji. Gdy, dzięki swemu legalnemu położeniu, dostał się po raz pierwszy do czwartej Dumy, został w niej przewodniczącym szarego i bezosobowego klubu trudowików, będącego anemicznym wytworem skrzyżowania liberalizmu z kierunkiem ludowcowym. Kiereńskij nie posiadał ani przygotowania teoretycznego, ani wyszkolenia politycznego, ani zdolności do ogarniania rozleglejszych horyzontów myślowych, ani też stanowczości politycznej. Właściwości te zastępowała łatwość powierzchownego wchłaniania, szybka zapalność i ów rodzaj krasomówstwa, który nie działa ani na wyobraźnię, ani na wolę, lecz tylko na nerwy. Wystąpienia w Dumie, utrzymane w tonie radykalnej deklamacji, na brak pretekstów do której nie można się było uskarżać, zjednały mu jeśli nie popularność, to w każdym razie rozgłos. W charakterze patrjoty, uważał podczas wojny, narówni z liberałami, że idea rewolucji, jako taka, jest zgubna. Uznał rewolucję, gdy przyszła i wydźwignęła go z taką łatwością na wyżyny, biorąc pozory jego popularności za dobrą monetę. Przewrót identyfikował się, naturalnie, w jego pojęciu z nową władzą. Komitet Wykonawczy zdecydował atoli, że podczas rewolucji burżuazyjnej władza powinna należeć do burżuazji. Pogląd ten Kiereńskij chociażby już dlatego uważał za błędny, że zamykał przed nim drogę do ministerstwa. Kierenskij miał zupełnie słuszne przeświadczenie, że socjalizm jego nie stanie na przeszkodzie rewolucji burżuazyjnej, podobnie, jak ta rewolucja nie zaszkodzi jego socjalizmowi. Komitet Tymczasowy Dumy postanowił uczynić próbę oderwania radykalnego posła od Sowietu i osiągnął to bez wysiłku, gdy zaproponował mu tekę ministra sprawiedliwości, z której Makłakow zdążył już zrezygnować. Kiereńskij łapał przyjaciół w kuluarach i zadawał im pytanie: przyjąć czy nie przyjąć? Przyjaciele nie mieli żadnych wątpliwości, że Kiereńskij postanowił już przyjąć. Przychylny dlań podówczas Suchanow zauważył, — coprawda, według wspomnień, pisanych w późniejszym okresie, — „że Kiereńskij jest przeświadczony o jakiejś swojej misji... i że rozjątrzony jest na wszystkich, nie domyślających się jeszcze o jej istnieniu”. Przyjaciele, a wśród nich i Suchanow, doradzili wreszcie Kiereńskiemu, aby przyjął tekę: będzie tak, bądź co bądź, lepiej, gdyż przez „swojego” człowieka można się będzie dowiedzieć, co się dzieje u tych przebiegłych liberałów. Nakłaniając jednak Kiereńskiego pocichu do grzechu, do którego i tak dążył on całą swą istotą, menerzy Komitetu Wykonawczego wzbraniali się dać mu oficjalne placet. Komitet Wykonawczy już się przecież wypowiedział, przypominał Kiereńskiemu Suchanow, ponowne zaś poruszanie tej sprawy w Sowiecie „jest niebezpieczne”, gdyż Sowiet może odpowiedzieć prosto z mostu: „władza winna należeć do demokracji sowieckiej”. Tak opowiada dosłownie sam Suchanow, dając nam przykład niewiarogodnego wprost skojarzenia naiwności z cynizmem. Człowiek, który inspirował całe owo misterium utworzenia władzy, przyznaje otwarcie, że już 2-go marca w sowiecie Piotrogrodzkim panował nastrój przychylny dla formalnego objęcia władzy, którą sowiet posiadał faktycznie od wieczora 27-go lutego, i że jedynie za plecami robotników i żołnierzy, bez ich wiedzy i wbrew ich rzeczywistej woli, wodzowie socjalistyczni mogli dokonać aktu wywłaszczenia władzy na rzecz burżuazji. Tranzakcja, zawarta przez demokratów z liberałami, nabiera w świetle opowiadania Suchanowa wszelkich istotnych cech prawnych zbrodni, popełnionej na rewolucji, a mianowicie tajemnego sprzysiężenia przeciwko władzy ludu i jego prawom.
Niecierpliwość, zdradzana przez Kiereńskiego, wywołała wśród przywódców Komitetu Wykonawczego szepty, że socjaliście nie wypada przecież przyjmować oficjalnie cząsteczki władzy z rąk członków Dumy, którzy dopiero co otrzymali pełnię władzy z rąk socjalistów. Niech już Kiereńskij zrobi to lepiej na własną odpowiedzialność. Jakiś zaiste niezawodny instynkt podpowiadał tym panom najbardziej zagmatwane i fałszywe wyjście z każdej sytuacji. Ale Kiereńskij nie chciał wejść do rządu w marynarce posła radykalnego; pragnął płaszcza pełnomocnika zwycięskiej rewolucji. Aby nie napotkać sprzeciwu, nie zwrócił się po uzyskanie aprobaty ani do partji, za której członka się ogłosił, ani do Komitetu Wykonawczego, w którym uchodził za zastępcę przewodniczącego. Na plenarnem posiedzeniu Sowietu, mającem jeszcze wówczas wygląd chaotycznego wiecu, nie uprzedzając przywódców, poprosił o głos dla złożenia nagłego oświadczenia i w mowie, którą jedni uważają za bałamutną, inni zaś — za histeryczną, co, zresztą, jedno drugiemu nie przeczy, domagał się zaufania do swojej osoby oraz mówił o tem, że gotów jest wogóle poświęcić życie w obronie rewolucji, w mniej odległej przyszłości zaś — przyjąć tekę ministra sprawiedliwości. Dość było wzmianki o konieczności całkowitej amnestji politycznej i postawienia przed sąd dygnitarzy carskich, aby wywołać burzę oklasków ze strony niedoświadczonego i przez nikogo nie kierowanego zgromadzenia. „Farsa ta”, pisze Szlapnikow w swych wspomnieniach, „wywołała u wielu obecnych głębokie oburzenie na Kiereńskiego i odrazę do niego”. Nikt mu jednak nie oponował: po przekazaniu władzy burżuazji, socjaliści, jak nam już wiadomo, unikali wszczynania tej kwestji wobec masy. Żadne głosowanie się nie odbyło. Kiereńskij uznał, że oklaski są dowodem zaufania. Ze swojego punktu widzenia miał poniekąd słuszność. Sowiet życzył sobie, bez wątpienia, udziału socjalistów w ministerstwie, widząc w tem krok ku likwidacji rządu burżuazyjnego, z którym ani przez jedną chwilę nie mógł się pogodzić. Tak czy owak, Kiereńskij, obaliwszy urzędową doktrynę władzy, przyjął 2-go marca stanowisko ministra sprawiedliwości. ,,Z mianowania swego był bardzo zadowolony, — opowiada październikowiec Szydłowskij — przypominam sobie dokładnie, jak, rozciągnąwszy się w fotelu w lokalu Komitetu Tymczasowego, mówił on z zapałem o tem, na jak wysokim piedestale postawi w Rosji wymiar sprawiedliwości”. Złożył tego niezbite dowody podczas procesu bolszewików, który rozpoczął się po upływie kilku miesięcy.
Mieńszewik Czcheidze odmówił kategorycznie przyjęcia teki ministra pracy, do czego w krytycznej chwili chcieli go zmusić liberałowie, kierujący się zbyt już przejrzystem wyrachowaniem oraz tradycją międzynarodową. Czcheidze pozostał nadal na stanowisku przewodniczącego Sowietu delegatów. Mniej błyskotliwy od Kiereńskiego, był jednak urobiony z solidniejszego, niż tamten, materjału.
Osią Rządu Tymczasowego, nie będąc jego formalnym szefem, stał się Milukow, niewątpliwy wódz partji kadetów. ,,Milukow był wogóle wielkością niewspółmierną do reszty swych kolegów w gabinecie, — pisał kadet Nabokow już po zerwaniu z Milukowem, — jako umysł, jako człowiek olbrzymiej, nie mającej wprost granic, wiedzy i rozległych horyzontów”. Suchanow, przypisujący osobiście Milukowowi winę załamania się liberalizmu rosyjskiego, pisze jednakowoż: „Milukow był podówczas centralną figurą, sercem i mózgiem wszystkich politycznych kół burżuazji... Gdyby nie on, w pierwszym okresie rewolucji nie istniałaby wogóle żadna polityka burżuazyjna”. Opinje te, mimo swej nadmiernej afektacji, stwierdzają ponad wszelką wątpliwość wielką przewagę Milukowa nad innymi politykami burżuazji rosyjskiej. Te same pierwiastki stanowiły jednocześnie o jego sile i słabości: dokładniej i w sposób bardziej doskonały od innych formułował on w języku polityki losy burżuazji rosyjskiej, czyli jej dziejową sytuację bez wyjścia. Podczas gdy mieńszewicy rozdzierali szaty, oskarżając Milukowa o zagubienie liberalizmu, możnaby z większą słusznością utrzymywać, że liberalizm przyczynił się do zguby Milukowa.
Nie bacząc na neoslawizm, odgrzany przezeń dla potrzeb imperjalistycznych, Milukow był zawsze burżuazyjnym zwolennikiem Zachodu. Za cel swej partji uważał triumf w Rosji cywilizacji europejskiej. Ale im dalej, tem bardziej obawiał się owych dróg rewolucyjnych, któremi kroczyły ludy Zachodu. Ciążenie jego ku Zachodowi sprowadzało się przeto do bezsilnego zazdroszczenia Zachodowi.
Burżuazja angielska i francuska wznosiła gmach nowego społeczeństwa, wzorując się na samej sobie. Niemiecka — nadeszła później i przez długi czas musiała obywać się owsianym kleikiem filozofji. Niemcy wymyślili słowo „światopogląd”, którego nie posiadają ani Anglicy, ani też Francuzi: podczas gdy narody Zachodu tworzyły nowy świat, Niemcy spoglądali nań okiem badacza. Ale mieszczaństwo niemieckie, nie mogące poszczycić się wielkim dorobkiem w zakresie działalności politycznej, stworzyło filozofję klasyczną, która jest wszak nielada zdobyczą. Burżuazja rosyjska przyszła jeszcze później. Przetłumaczyła wprawdzie w kilku nawet odmianach niemiecki wyraz „światopogląd” na język rosyjski, lecz podkreśliła w ten sposób jedynie swe zabójcze ubóstwo filozoficzne obok swej impotencji politycznej. Importowała z zewnątrz zarówno idee, jak i zdobycze techniki, ustalając na nie wysokie cła, dla pierwszych zaś — kwarantannę strachu. Powołaniem Milukowa było właśnie nadawanie politycznego wyrazu tym cechom swej klasy.
Były moskiewski profesor historji, autor poważnych dzieł naukowych, w następstwie założyciel partji kadetów, która powstała przez połączenie związku ziemian liberalnych ze związkiem inteligencji lewicowej, Milukow był zupełnie pozbawiony owego poniekąd wielkopańskiego, poniekąd zaś właściwego inteligencji, nieznośnego dyletantyzmu politycznego, który cechuje większość rosyjskich polityków liberalnych. Milukow traktował swój zawód z wielką powagą i to jedno chociażby wyróżniało go już korzystnie z pośród innych polityków.
Aż do roku 1905-go liberałowie rosyjscy wstydzili się zazwyczaj swego liberalizmu. Cienka powłoka zewnętrzna ludowcowości, później zaś — marksizmu odgrywała przez długi czas rolę barwy ochronnej. Wstydliwa ta, w istocie swej zaś bardzo powierzchowna kapitulacja dość rozległych sfer burżuazyjnych, a w ich liczbie — i wielu młodych przemysłowców, wobec socjalizmu była wykładnikiem braku pewności siebie u klasy, która przyszła w sam czas, aby ześrodkować w swem ręku miljony, lecz zbyt późno, aby móc stanąć na czele narodu. Brodaci ojcowie, zbogaceni chłopi i sklepikarze, gromadzili majątki, nie łamiąc sobie głowy nad swą rolą społeczną. Synowie kończyli uniwersytety w okresie przedrewolucyjnego fermentu ideowego: gdy chcieli odnaleźć swe miejsce w społeczeństwie, nie podążali pod sztandar liberalizmu, zużyty już w krajach przodujących, wyblakły i połatany. Oddawali rewolucjonistom przez pewien czas część swej duszy, a nawet część swych dochodów. Dotyczy to w jeszcze większym stopniu przedstawicieli zawodów wyzwolonych: znaczna ich część przechodziła zamłodu przez okres sympatyj socjalistycznych. Profesor Milukow nie zapadał nigdy na odrę socjalizmu. Był z niego organiczny bourgeois i nie wypierał się tego nigdy.
Podczas pierwszej rewolucji, wprawdzie, Milukow nie wyrzekł się ostatecznie nadziei, że korzystając z pośrednictwa oswojonych partyj socjalistycznych, można się jeszcze będzie oprzeć o masy rewolucyjne. Witte opowiada, że gdy w r. 1905-ym, w czasie tworzenia swego rządu konstytucyjnego, zwrócił się do kadetów z żądaniem, „aby odrąbali ogon rewolucyjny”, spotkał się z odpowiedzią, iż kadeci tak samo nie mogą zrezygnować ze zbrojnych sił rewolucji, jak sam Witte nie może wyrzec się armji. Stanowisko takie już wówczas miało, w gruncie rzeczy, cechy szantażu: chcąc zyskać w oczach Wittego na wartości, kadeci straszyli go masami ludowemi, które ich samych napawały lękiem. Doświadczenie roku 1905-go przekonało właśnie Milukowa, że, mimo najgorętszej nawet sympatji, żywionej przez socjalistyczne grupy inteligencji do liberałów, masy ludowe, będące rzeczywistą siłą rewolucji, nie wydadzą nigdy burżuazji swej broni i im są lepiej uzbrojone, tem większe dla niej stanowią niebezpieczeństwo. Oznajmiwszy otwarcie, że czerwony sztandar jest czerwoną płachtą, Milukow zlikwidował z uczuciem widocznej ulgi romans, którego w istocie nigdy nie rozpoczynał na serjo.
Oderwanie tak zwanej „inteligencji” od ludu było jednym z tradycyjnych rosyjskich tematów dziennikarskich; liberałowie, w przeciwieństwie do socjalistów, zaliczali do inteligencji wszystkie „oświecone”, czyli posiadające klasy. Gdy podczas pierwszej rewolucji oderwanie to ujawniło się liberałom w sposób iście katastrofalny, ideologowie klas „oświeconych” żyli niejako pod ciągłą groźbą czekającego ich sądu ostatecznego. Pewien pisarz liberalny, filozof, nie skrępowany konwenansami politycznemi, dał wyraz lękowi przed masą z opętańczą wprost mocą, przypominającą epileptyczną wsteczność Dostojewskiego: „Takim, jacy jesetśmy, niedość że nie wolno nam marzyć o zespoleniu z ludem, lecz powinniśmy bać się go bardziej, niż wszelkich dokonywanych przez władzę egzekucyj i błogosławić ową władzę, która zapomocą swych bagnetów i więzień broni nas przed wściekłym gniewem ludu”. Czyż wobec podobnego politycznego poczucia własnego, liberałowie mogli marzyć o przewodzeniu narodowi rewolucyjnemu? Cała polityka Milukowa nosi na sobie piętno beznadziejności. W chwili kryzysu narodowego partja, którą on kieruje, myśli tylko o tem, jakby uchylić się od grożącego jej ciosu, nie zamierzając wcale go zadawać.
Jako pisarz, Milukow jest ciężki, wielomówny i męczący. Te same wady cechują też Milukowa — mówcę. Dekoracyjność nie jest mu właściwa. Mogłoby to nawet uchodzić za pewien plus, gdyby wąska skala polityki Milukowa nie domagała się tak wyraźnie jakiejś maski lub gdyby wielka tradycja stwarzała dlań objektywną osłonę: niestety, nie przemawiała za nim nawet mała tradycja. Oficjalna polityka we Francji, będąca kwintesencją mieszczańskiego egoizmu i wiarołomstwa, korzysta z dwóch potężnych podpór, na które składają się tradycja i retoryka. Uzupełniając się wzajemnie, czynniki te spowijają w powłokę ochronną każdego polityka burżuazyjnego, nawet takiego prozaicznego sługusa wielkich posiadaczy, jak Poincaré. Nie jest to winą Milukowa, że nie posiadał patetycznych przodków i że politykę egoizmu burżuazyjnego wypadło mu stosować na rubieży Europy z Azją.
„Obok sympatyj dla Kiereńskiego, — czytamy we wspomnieniach eserowca Sokołowa o rewolucji lutowej — od pierwszej chwili istniała wielka, zupełnie otwarta i jakaś dziwna w swej swoistości antypatia do Milukowa. Nie mogłem zrozumieć i do tej pory nie rozumiem, dlaczego ten czcigodny działacz społeczny był tak niepopularny”. Gdyby filistry potrafili zrozumieć, co jest przyczyną ich zachwytów nad Kiereńskim, a co — ich niechęci do Milukowa, nie byliby już więcej filistrami. Kołtun mieszczański nie miał serca dla Milukowa, gdyż formułował on nazbyt trzeźwo i prozaicznie, bez owijania w bawełnę, istotę polityczną burżuazji rosyjskiej. Przeglądając się w zwierciadle milukowskiem, bourgeois widział, jaki jest szary, chciwy, tchórzliwy, i — jak to się dzieje zazwyczaj — krzywił się na zwierciadło.
Dostrzegając, ze swej strony, niezadowoloną minę liberalnego mieszczucha, Milukow mawiał spokojnie i stanowczo: ,,kołtun jest głupi”. Mawiał tak, nie unosząc się, pieszczotliwie niemal, jak gdyby chciał powiedzieć: nic w tem niema strasznego, że nie rozumi mnie dziś, zrozumi jutro. W Milukowie tkwiło głębokie przeświadczenie, że mieszczuch go nie zdradzi i, posłuszny logice sytuacji, pójdzie za nim, Milukowem, nie mając innej drogi. Tak też było w istocie: po przewrocie lutowym wszystkie, nawet prawicowe, partje burżuazyjne szły za wodzem kadetów, nie szczędząc mu zresztą wymysłów, a nawet i przekleństw.
Inaczej rzecz się miała z politykami demokratycznymi o zabarwieniu socjalistycznem, z jakimś, dajmy na to, Suchanowem. Nie był to zwykły mieszczuch, przeciwnie, był zeń polityk zawodowy, posiadający dość znaczną eksperjencję w swem wąskiem rzemiośle. Polityk taki nie mógł uchodzić za „mądrego”, albowiem nazbyt już rzucała się w oczy sprzeczność pomiędzy tem, czego pragnął, a tem, co osiągnął. Mędrkował jednak, mącił i naprzykrzał się. Aby poprowadzić go za sobą, trzeba było go oszukać, nietylko uznać, że jest zupełnie samodzielny, ale zarzucać mu nawet, że ujawnia nadmierne uroszczenia władcze, że ma skłonności dyktatorskie. Schlebiało mu to i godziło z rolą totumfackiego. Właśnie podczas rozmowy z tymi mądralami socjalistycznymi Milukow rzucił owo zdanie ,,kołtun jest głupi”. Było to wyrafinowane pochlebstwo: „tylko my we dwójkę jesteśmy mądrzy”. A, w istocie, właśnie w owej chwili Milukow brał na smyczę swych demokratycznych przyjaciół. Wraz z tą smyczą obalono ich w następstwie.
Niepopularność osobista nie pozwoliła Milukowowi stanąć na czele rządu: objął tekę spraw zagranicznych, które i w Dumie były jego specjalnością.
Ministrem spraw wojskowych rewolucji został znany nam już wielki przemysłowiec moskiewski, Guczkow, liberał zamłodu, człowiek z awanturniczą żyłką, mąż zaufania wielkiej burżuazji przy Stołypinie, w czasie uśmierzania pierwszej rewolucji. Rozwiązanie dwóch pierwszych Dum, w których panowali kadeci, doprowadziło do zamachu stanu dnia 3-go czerwca 1907-go r., zmierzającego do zmiany ordynacji wyborczej na rzecz partji Guczkowa, przewodzącej potem dwóm ostatnim Dumom aż do wybuchu rewolucji. W r. 1911-ym, podczas odsłonięcia w Kijowie pomnika Stołypina, którego zabił terorysta, — Guczkow, składając wieniec, pochylił się w milczeniu do samej ziemi: był to hołd, oddany w imieniu klasy. W Dumie Guczkow poświęcił się w pierwszej linji sprawom „potęgi wojskowej” i w przygotowaniach do wojny szedł ręka w rękę z Milukowem. W charakterze przewodniczącego centralnego komitetu przemysłu wojennego, Guczkow jednoczył przemysłowców pod sztandarem opozycji patrjotycznej, nie przeszkadzając jednak menerom bloku postępowego, z Rodzianką włącznie, w robieniu kokosów na dostawach wojskowych. Referencję rewolucyjną Guczkowa stanowiła złączona z jego nazwiskiem napoły legendarna opowieść o przygotowywaniu rewolucji pałacowej. Były szef policji utrzymywał ponadto, że Guczkow „pozwalał sobie w rozmowach prywatnych używać wysoce obraźliwego epitetu w zastosowaniu do monarchy”. Jest to bardzo prawdopodobne. Ale Guczkow nie stanowił wyjątku pod tym względem. Bogobojna carowa nienawidziła Guczkowa, szafowała w swych listach ordynarnemi wymysłami pod jego adresem i dawała wyraz nadziei, że zostanie on powieszony „na wysokiem drzewie”. Carowa niejednego zresztą upatrzyła sobie do tego. Tak czy owak, ta sama osoba, która kłaniała się do ziemi katowi pierwszej rewolucji, została ministrem wojny drugiej.
Ministrem rolnictwa zamianowano kadeta Szingariowa, lekarza z prowincji, który w następstwie został posłem do Dumy. Najbliżsi współtowarzysze partyjni mieli go za przeciętnego, uczciwego człowieka lub, jak utrzymywał Nabokow, za „prowincjonalnego inteligenta rosyjskiego, przystosowanego nie do skali państwowej, lecz do gubernjalnej albo powiatowej”. Nieustalony radykalizm lat młodzieńczych zdążył się już dawno ulotnić i największą troską Szingariowa stało się przekonywanie klas posiadających, że jest mężem, który dojrzał do spraw państwowych. Aczkolwiek stary program kadetów wspominał o „przymusowem wywłaszczeniu gruntów ziemiańskich według sprawiedliwego szacunku”, nikt z posiadaczy nie traktował jednak tego programu na serjo, zwłaszcza wówczas, w latach inflacji wojennej; to też Szingariow uważał, że zahamowanie reformy rolnej jest jego najważniejszem zadaniem, pocieszał więc chłopów majakiem Zgromadzenia Ustawodawczego, którego kadeci nie chcieli zwoływać. Rewolucja miała skręcić kark na kwestji rolnej i sprawie wojny: Szingariow przyczynił się do tego w miarę swych możności.
Tekę skarbu otrzymał młodzieniec nazwiskiem Tereszczenko. Skąd go wytrzaśnięto? zadawano sobie ze zdziwieniem pytanie w pałacu Taurydzkim. Ludzie świadomi rzeczy tłumaczyli, że jest to właściciel cukrowni, dóbr, lasów i innych nieprzebranych bogactw, które szacowano na 80 miljonów rubli w złocie, przewodniczący kijowskiego komitetu przemysłu wojennego, posiadający doskonałą wymowę francuską, a ponadto — znawca baletu. Dodawali jeszcze znacząco, że Tereszcznko, jako zaufany Guczkowa, uczestniczył nieomal w wielkiem sprzysiężeniu, które miało pozbawić tronu Mikołaja II-go. Rewolucja, stanąwszy sprzysiężeniu na przeszkodzie, dopomogła Tereszczence.
W ciągu owych pięciu dni lutowych, przez które na ulicach mroźnej stolicy toczyła się walka rewolucyjna, mignęła przed naszemi oczami kilkakrotnie, niby cień, postać liberała, pochodzącego z rodziny dygnitarzy, syna byłego ministra carskiego Nabokowa, postać symboliczna nieomal przez swą zadowoloną ze siebie poprawność i samolubną oschłość. Rozstrzygające dni powstania Nabokow spędził „w tępem i trwożliwem wyczekiwaniu”, między czterema murami kancelarji lub na łonie rodziny. Został on teraz szefem gabinetu Rządu Tymczasowego, a właściwie ministrem bez teki. Będąc na emigracji w Berlinie, gdzie dosięgła go szalona kula białogwardzisty, napisał dość ciekawe wspomnienia o Rządzie Tymczasowym. Będziemy mu poczytywali to za zasługę.
Ale zapomnieliśmy wymienić premjera, o którym wszyscy zapominali zresztą w najpoważniejszych chwilach w czasie krótkotrwałego sprawowania przezeń urzędu przewodniczącego rady ministrów. Dnia 2-go marca, podczas prezentacji nowego rządu wobec odbywającego się w pałacu Taurydzkim wiecu, Milukow określił Lwowa, jako „wcielenie prześladowanej przez rząd carski społeczności rosyjskiej”. Później Milukow pisał ostrożnie w swej historji rewolucji, że na czele rządu stanął książę Lwow, „mało znany osobiście większości członków Komitetu Tymczasowego”. Historyk usiłuje tu zdjąć z polityka odpowiedzialność za dokonany wybór. W rzeczywistości zaś książę zaliczał się oddawna do partji Kadetów, należąc do jej prawego skrzydła. Po rozwiązaniu pierwszej Dumy, książę Lwow uczestniczył wprawdzie w słynnem posiedzeniu w Wyborgu, które zwróciło się do ludności z obrzędowem wezwaniem spostponowanego liberalizmu, aby nie płaciła podatków, lecz odezwy tej nie podpisał. Nabokow wspomina, że książę zachorował zaraz po przyjeździe do Wyborga, za przyczynę zaś jego choroby „uważano wzruszenie, które ogarnęło księcia”. Książę nie był, widocznie, stworzony do wstrząśnień rewolucyjnych. Będąc bardzo umiarkowanych przekonań, książę Lwow, dzięki swej obojętności politycznej, sprawiającej wrażenie rozległości poglądów, tolerował we wszystkich organizacjach, jakim przewodniczył, znaczną ilość inteligentów lewicowych, byłych rewolucjonistów, patrjotów socjalistycznych, którzy dekowali się przed wojną. Pracowali oni nie gorzej od urzędników, nie kradli i stwarzali księciu jednocześnie coś w rodzaju popularności. Książę, bogacz i liberał — imponowało to przeciętnemu mieszczuchowi. Księcia Lwowa wysuwano więc jeszcze za caratu na stanowisko premjera. Jeżeli wszystko, cośmy powiedzieli, sprowadzimy do jednego mianownika, przyjdziemy do wniosku, że szef rządu rewolucji lutowej stanowił jaśnie oświecone, wprawdzie, lecz mimo to notorycznie puste miejsce. Rodzianko byłby w każdym razie znacznie barwniejszą postacią.
Legendarne dzieje państwa rosyjskiego otwiera opowieść kronikarska o tem, jak to wysłannicy plemion słowiańskich wlali się do książąt skandynawskich, prosząc ich, aby „przyszli władać i panować nad nami”. Niefortunni przedstawiciele demokracji socjalistycznej przetworzyli legendę w rzeczywistość nie w IX-em, lecz w XX-em stuleciu, różnica zaś polegała na tem, że zamiast do zamorskich książąt, zwrócili się do krajowych. W wyniku zwycięskiego powstania robotników i żołnierzy władzę uzyskało w ten sposób kilku bardzo bogatych przemysłowców i ziemian, którzy nie wyróżniali się absolutnie niczem, byli pozbawionymi programu dyletantami politycznymi i mieli nie znoszącego wzruszeń księcia na czele.
Skład rządu przyjęto z zadowoleniem w poselstwach sprzymierzonych, w salonach burżuazji i biurokracji oraz wśród szerszych warstw średniej, a poczęści i drobnej burżuazji. Książę Lwow, październikowiec Guczkow, kadet Milukow — nazwiska te działały uspakajająco. Sprzymierzeni marszczyli może czoło na dźwięk nazwiska Kiereńskiego, ale nie odstraszało ich ono. Bardziej przewidujący zdawali sobie sprawę z sytuacji: wszak kraj jest ogarnięty przez rewolucję; przy tak pewnym koniu dyszlowym, jak Milukow, wzięty na przyprzążkę rączy konik może się tylko przydać. Tak musiał, przypuszczalnie, rozumować francuski ambasador Paléologue, lubujący się w przenośniach rosyjskich.
W środowisku robotników i żołnierzy skład rządu wywołał odrazu nieprzyjazne uczucia lub, w najlepszym wypadku, ponure zdziwienie. Nazwiska Milukowa lub Guczkowa nie mogły wywołać ani jednego radosnego okrzyku nietylko w fabryce, ale i w koszarach. Mamy tego liczne świadectwa. Oficer Mstisławskij pisze o ponurem zaniepokojeniu, jakie ogarnęło żołnierzy na wieść o przejściu władzy z rąk cara w ręce księcia: czy warto było krew o to rozlewać? Stankiewicz, należący do otaczającego Kiereńskiego ścisłego grona, obszedł 3-go marca, kompanja po kompanii, swój bataljon saperów, zachwalając nowy rząd, który uważał za najlepszy z możliwych i o którym mówił z wielkim zapałem. „Od słuchaczy wiało jednak chłodem”. Jedynie, gdy mówca wymieniał nazwisko Kiereńskiego, żołnierze wykazywali na chwilę „rzetelne zadowolenie”. Opinja publiczna mieszczaństwa stołecznego zdążyła już uczynić w tym czasie z Kiereńskiego głównego bohatera rewolucji. Żołnierze, w większym znacznie stopniu, niż robotnicy, pragnęli widzieć w Kiereńskim przeciwwagę wobec rządu burżuazyjnego, nie pojmowali tylko, dlaczego znalazł się on tam sam jeden. Ale Kiereńskij nie stanowił przeciwwagi, lecz uzupełnienie, zasłonę, ozdobę. Bronił on tych samych, co i Milukow, interesów, z tą jedynie różnicą, że bronił ich przy błyskach magnezji.
Jakiż więc był rzeczywisty ustrój kraju wraz z utworzeniem nowej władzy?
Reakcja monarchistyczna pochowała się po norach. Gdy tylko odpłynęły pierwsze wody potopu, posiadacze wszelkich rodzajów i kierunków skupili się pod sztandarem partji kadetów, która stała się naraz jedyną legalną partją niesocjalistyczną, zajmującą jednocześnie skrajnie prawe skrzydło.
Lud przechodził masowo do socjalistów, którzy stapiali się w jego pojęciu z sowietami. Nietylko robotnicy i żołnierze wielkich, stacjonowanych na tyłach, garnizonów, lecz i cały pstry drobny ludek miejski, rzemieślnicy, sprzedawcy uliczni, maleńcy urzędnicy, dorożkarze, stróże, służba domowa wszelkiego autoramentu, stronili od Rządu Tymczasowego i jego kancelaryj, szukając przystępniejszej władzy gdzieś wpobliżu siebie. W coraz większej ilości zjawiali się w pałacu Taurydzkim wysłannicy chłopscy. Masy przekraczały progi sowietów, wchodząc niby w triumfalne bramy rewolucji. Wszystko, co pozostawało poza obrębem sowietów, odpadało jak gdyby od rewolucji i zdawało się, że należy do innego już świata. Tak też było rzeczywiście: poza obrębem sowietów pozostawał świat posiadaczy, w którym wszystkie barwy złączyły się teraz w jeden szarawo-różowy kolor ochronny.
Nie cała masa pracujących wybierała sowiety, nie cała ocknęła się jednocześnie, nie wszystkie warstwy uciskanych zdobyły się odrazu na wiarę, że przewrót i ich również dotyczy. W świadomości wielu poruszała się jeno ciężko nieartykułowana nadzieja. Do sowietów garnęło się wszystko, co było czynne wśród mas, a podczas rewolucji bardziej, niż kiedykolwiek, zwycięża aktywność; ponieważ zaś aktywność mas wzmagała się z dnia na dzień, podstawa sowietów rozszerzała się więc nieustannie. A była to jedyna realna podstawa rewolucji.
Pałac Taurydzki dzielił się na dwie połowy: na Dumę i na Sowiet. Komitet wykonawczy gnieździł się początkowo w jakichś ciasnych kancelarjach, przez które płynął nieprzerwanie potok ludzki. Posłowie do Dumy chcieli uchodzić za gospodarzy w swych okazałych komnatach. Ale wezbrane wody rewolucji usunęły rychło wszelkie przegrody. Mimo niezdecydowania swych wodzów, Sowiet rozrastał się nieuchronnie, coraz bardziej odpychając Dumę do oficyn. Nowy układ sił wszędzie torował sobie drogę.
Posłowie w pałacu Taurydzkim, oficerowie w swych pułkach, dowódcy w swych sztabach, dyrektorowie i administratorowie po fabrykach, na kolejach, na telegrafie, ziemianie lub zarządzający w majątkach, wszyscy oni czuli, począwszy od pierwszych dni rewolucji, że znajdują się pod nieprzychylnym i czujnym nadzorem masy. W oczach tej masy sowiet był zorganizowanym wyrazem nieufności do tych wszystkich, co ją uciskali. Składacze badali pilnie teksty składanych artykułów, robotnicy obserwowali bacznem okiem pociągi wojskowe, telegrafiści wczytywali się w treść depesz, żołnierze spoglądali na siebie znacząco przy każdym podejrzanym ruchu oficera, robotnicy wyrzucali z fabryki czarnosecinnego majstra i roztaczali nadzór nad liberalnym dyrektorem. Duma od pierwszych godzin rewolucji, Rząd Tymczasowy zaś od pierwszych jej dni stały się zbiornikami, do których napływały skargi i żale elity społecznej, jej protesty przeciwko „wybrykom”, jej pełne troski spostrzeżenia i ponure przeczucia.
„Nie potrafimy bez burżuazji opanować aparatu państwowego”, rozumował drobnomieszczanin socjalistyczny, oglądając się lękliwie na gmachy rządowe, skąd pustemi oczodołami patrzał nań kościotrup starego państwa. Znaleziono wyjście, wsadziwszy byle jak liberalną głowę na aparat, pozbawiony przez rewolucję kierownictwa. Nowi ministrowie udawali się do ministerstw carskich i, objąwszy władzę nad aparatem maszyn do pisania, telefonów, woźnych, stenografek i urzędników, przekonywali się z dnia na dzień, że maszyna kręci się napróżno.
Kiereńskij pisał później, jak to Rząd Tymczasowy „na trzeci dzień anarchji wszechrosyjskiej ujął władzę w swe ręce, gdy na całym obszarze ziemi rosyjskiej niedość, że nie istniała żadna władza, lecz nie pozostał literalnie ani jeden stójkowy”. Sowiety delegatów robotniczych i żołnierskich, kierujące wielomiljonowemi masami, nie wchodzą, ma się rozumieć, w rachubę: stanowią przecież pierwiastek anarchji. Wykładnikiem zaniku władzy w kraju jest brak stójkowych. W tem wyznaniu wiary najbardziej lewicowego ministra znajdujemy klucz do odcyfrowania całej polityki rządu.
W myśl zarządzenia księcia Lwowa, stanowiska gubernatorów zajęli przewodniczący gubernjalnych wydziałów ziemskich, którzy niebardzo różnili się od swych poprzedników; wśród nowych władców trafiali się częstokroć ziemianie o pańszczyźnianych poglądach, którzy nawet gubernatorów mieli za jakobinów. Na czele powiatów stanęli przewodniczący wydziałów powiatowych. Pod nową nazwą komisarzy ludność poznawała swych starych wrogów. „Te same stare klechy, którym nadano tylko szumną nazwę”, jak niegdyś powiedział Milton o tchórzliwej reformacji, dokonanej przez prezbiterjan. Komisarze guberniami i powiatowi zawładnęli maszynami do pisania, stenotypistkami i urzędnikami gubernatorów i isprawników *), aby uprzytomnić sobie, że ci nie przekazali im w testamencie żadnej władzy. Życie w gubernjach i powiatach skupiało się dokoła sowietów. Rozdwojenie władzy, zacząwszy się u góry, dotarło więc aż na sam dół. Ale kierownicy miejscowych sowietów, ci sami zresztą eserowcy i mieńszewicy, byli o wiele prostsi i nie uchylali się częstokroć od władzy, którą narzucał im wprost całokształt warunków. Skutek był taki, że działalność komisarzy prowincjonalnych sprowadzała się przeważnie do skarg na zupełną niemożność wyzyskania swych pełnomocnictw.
Nazajutrz po sformowaniu liberalnego ministerstwa, burżuazja odczuła, że władzy nie zdobyła, lecz, przeciwnie, ją utraciła. Mimo fantastycznej samowoli, uprawianej przez klikę Rasputina aż do przewrotu, realna władza tej kliki była jednak ograniczona. Burżuazja wywierała potężny wpływ na sprawy państwowe. Nawet udział Rosji w wojnie był spowodowany w większym stopniu przez burżuazję, niż przez monarchję. Najważniejszą wszelako rolę grało zapewnienie posiadaczom przez władzę carską ich posiadania, ich fabryk, gruntów, banków, kamienic, gazet, władza ta była więc w najżywotniejszych sprawach ich władzą. Przewrót lutowy zmienił sytuację w dwóch przeciwległych kierunkach: wręczył uroczyście burżuazji zewnętrzne atrybuty władzy, lecz jednocześnie pozbawił ją owych realnych wpływów, które posiadała przed rewolucją. Wczorajsi pracownicy związku ziemstw, którego gospodarzem był książę Lwow, i komitetu przemysłu wojennego, w którym komenderował Guczkow, stali się dziś, pod firmą eserowców i mieńszewików, panami sytuacji na froncie, w mieście i na wsi; oni to mianowali Lwowa i Guczkowa ministrami, stawiając im przy tem warunki, jak gdyby chodziło o zaangażowanie ich na subjektów sklepowych.
Komitet Wykonawczy, z drugiej strony, utworzywszy rząd burżuazyjny, nie mógł się zdobyć, na podobieństwo Boga biblijnego, na oznajmienie, że twór jego jest doskonały. Przeciwnie, powiększył śpiesznie odległość pomiędzy sobą a dziełem rąk swoich, złożywszy oświadczenie, że zamierza popierać nową władzę o tyle, o ile władza ta będzie wiernie służyć rewolucji demokratycznej. Rząd Tymczasowy był zupełnie świadom tego, że nie zdoła utrzymać się ani jednej godziny bez poparcia demokracji oficjalnej; poparcie zaś obiecano mu jedynie jako nagrodę za dobre sprawowanie, to jest za spełnienie obcych mu zadań, od których rozwiązania demokracja sama się dopiero-co uchyliła. Rząd nie wiedział nigdy, w jakich granicach będzie mógł ujawnić swą napoły przemycaną władzę. Niezawsze również mogli mu to powiedzieć zgóry menerzy Komitetu Wykonawczego, albowiem i oni sami nie mogli zgadnąć, na jakiej granicy w ich własnem środowisku może wybuchnąć niezadowolenie, będące odbiciem nieukontentowania mas ludowych. Burżuazja zachowywała się tak, jak gdyby socjaliści ją oszukali. Socjaliści obawiali się zkolei, że liberałowie podekscytują tylko masy swemi przedwczesnemi pretensjami i pogorszą uciążliwą samo przez się sytuację. „O tyle — o ile” — dwuznaczność ta wycisnęła swe piętno na całym okresie przedpaździernikowym, stała się bowiem wzorem prawnym zakłamania wewnętrznego, tkwiącego w bękarcich rządach rewolucji lutowej.
Aby wywierać wpływ na rząd, Komitet Wykonawczy wyłonił specjalną komisję, którą w sposób uprzejmy, lecz śmieszny, nazwał komisją „kontaktową”. Organizacja władzy rewolucyjnej została w ten sposób oficjalnie oparta na zasadach przekonywania się wzajemnego. Nie pozbawiony rozgłosu pisarz mistyczny, Mereżkowskij, znalazł aż w starym Testamencie precedens dla takiego rządu: królowie izraelscy mieli swych proroków. Ale na proroków biblijnych, jako też i na proroka ostatniego Romanowa. natchnienie zstępowało przynajmniej wprost z nieba i monarchowie nie śmieli im się sprzeciwiać: było to rękojmią jedności władzy. Zgoła inaczej rzecz się miała z prorokami Sowietu: ekspektoracje ich następowały jedynie z własnej, ograniczonej inspiracji. Liberalni ministrowie zaś sadzili, że Sowiety nie potrafią wogóle stworzyć coś dobrego. Czcheidze, Skobelew, Suchanow i inni udawali się do rządu i przekonywali go wielomównie, aby poczynił ustępstwa: ministrowie oponowali; delegaci powracali do Komitetu Wykonawczego; wywierali nań presję, posługując się autorytetem rządu; potem zwracali się znów do ministrów — i tak w kółko. Skomplikowany ten młyn nie dawał mlewa.
W komisji „kontaktowej” skarżyli się wszyscy. Guczkow zwłaszcza rozwodził wobec demokratów żale, zwracając uwagę na nieporządki w armji, wywołane pobłażaniem ze strony Sowietu. Minister spraw wojskowych rewolucji ronił czasami ,,dosłownie i bez wszelkich przenośni... łzy, a przynajmniej starannie sobie wycierał oczy chusteczką”. Uważał nie bez racji, że osuszanie łez pomazańcom wchodzi w zakres czynności proroków.
Generał Aleksiejew, który stał na czele kwatery głównej, telegrafował 9-go marca do ministra spraw wojskowych: „czeka nas jarzmo niemieckie, jeżeli nadal będziemy pobłażać Sowietowi”. Guczkow odpowiedział mu płaczliwie: rząd nie rozporządza, niestety, realną władzą, w ręku Sowietu znajduje się wojsko, koleje, poczta, telegraf. „Można wręcz powiedzieć, że Rząd Tymczasowy będzie istniał dopóty, dopóki Sowiet tego zechce”.
Tydzień mijał za tygodniem, lecz sytuacja nie poprawiała się wcale. Gdy Rząd Tymczasowy w początkach kwietnia wysłał na front posłów do Dumy, zalecał im, zgrzytając zębami, aby nie ujawniali, że pomiędzy nimi a delegatami Sowietu istnieją jakieś dysonanse. Posłowie liberalni czuli się podczas całej podróży tak, jak gdyby eskortował ich konwój więzienny, zdawali sobie jednak sprawę, że, mimo rozległych pełnomocnictw, nie mogliby inaczej nietylko dotrzeć do żołnierzy, lecz nawet otrzymać miejsca w wagonie. Prozaiczny ten szczegół z pamiętników księcia Mansyriowa doskonale uzupełnia korespondencję Guczkowa z kwaterą o istocie ustroju lutowego. Pewien dowcipniś reakcyjny nie bez słuszności scharakteryzował sytuację w sposób następujący: „stara władza siedzi w twierdzy Pietropawłowskiej, nowa zaś — w areszcie domowym”.
Ale czyż Rząd Tymczasowy nie miał już żadnego innego oparcia, oprócz dwuznacznej pomocy, okazywanej mu przez wodzów Sowietu? Gdzież się podziały klasy posiadające? Uzasadnione to pytanie. Spojone przez swą przeszłość z monarchją, klasy posiadające śpiesznie zabrały się po przewrocie do przystosowywania swych ugrupowań do nowych warunków. Rada przemysłu i handlu, reprezentacja zjednoczonego kapitału w całym kraju, już 2-go marca „złożyła hołd Dumie Państwowej za jej czyn bohaterski” i oddała się „do całkowitej dyspozycji” jej Komitetu. Ziemstwa i rady miejskie poszły tą samą drogą. Dnia 10-go marca również i Rada zjednoczonej szlachty, owej podpory tronu, wezwała w języku tchórzliwego patosu cały naród rosyjski, aby „zwarł się dokoła Rządu Tymczasowego, jako jedynej obecnie w Rosji władzy praworządnej”. Nieomal równocześnie z temi enuncjacjami, instytucje i organy klas posiadających zaczęły potępiać rozdwojenie władzy, składając na sowiety odpowiedzialność za nieporządki. Czyniły to z początku ostrożnie, zyskując jednak stopniowo na śmiałości. Wślad za pryncypałami wystąpiła elita pracownicza, a potem zrzeszenia zawodów wyzwolonych, urzędnicy państwowi. Z armji napływały sfabrykowane w sztabach telegramy, adresy i rezolucje podobnej treści. Prasa liberalna wszczęła kampanję pod hasłem „jedynej władzy”; kampanja ta przekształciła się w następnych miesiącach w ogień huraganowy, którym bombardowano wodzów sowieckich. Wszystko to razem wyglądało bardzo imponująco. Znaczna ilość instytucyj, znanych nazwisk, rezolucyj, artykułów, stanowczość tonu — dobrze to było obliczone na uzyskanie zamierzonego efektu u wrażliwych menerów Komitetu Wykonawczego. Niemniej przeto groźna ta parada klas posiadających nie reprezentowała żadnej poważniejszej siły. — A siła własności? — odpowiadali bolszewikom socjaliści drobnomieszczańscy. Własność jest stosunkiem, zachodzącym pomiędzy ludźmi. Stanowi ona wielką potęgę, dopóki cieszy się powszechnem uznaniem, na którego straży stoi cały system przymusu, zwany prawem i państwem. Ale na tem przecież polegała istota sytuacji, że stare państwo zawaliło się odrazu, nad całem zaś starem prawem lud nakreślił znak zapytania. Robotnicy coraz bardziej czuli się panami po fabrykach, podczas gdy panowie — gośćmi nieproszonymi. Jeszcze mniej pewna była sytuacja ziemian po wsiach, gdzie stykali się oni twarz w twarz z ponurym i pałającym nienawiścią chłopem; wieś znajdowała się ponadto zdala od władzy, w której istnienie ziemianie wierzyli jeszcze początkowo, zawdzięczając właśnie znacznej odległości. Ale posiadacze, skoro pozbawiono ich możności dysponowania swą własnością, a nawet opiekowania się nią, nie byli już posiadaczami w prawdziwem znaczeniu tego słowa, lecz stawali się zalęknionymi kołtunami, nie mogącymi udzielić swemu rządowi żadnej pomocy, której im samym zresztą najwięcej było potrzeba. To też niebawem zaczęli oni przeklinać rząd za jego słabość. Ale pomstując na rząd, przeklinali jeno własny swój los.
A tymczasem Komitet Wykonawczy i ministerstwa pragnęły jak gdyby udowodnić swą łączną działalnością, że sztuka rządzenia podczas rewolucji polega na gadatliwym trwonieniu czasu. U liberałów było to sprawą świadomego wyrachowania. Według ich najgłębszego przeświadczenia, wszystkie kwestje należało odroczyć, oprócz jednej jedynej: złożenia Entencie przysięgi na wierność.
Milukow zaznajomił swych kolegów z tajemnemi układami. Kiereńskij puścił je mimo uszu. Jeden tylko, widocznie, nadprokurator najświętszego synodu, pełen niespodzianek Lwow, noszący, to samo nazwisko, co i premjer, lecz nie będący księciem, oburzył się straszliwie na tajne układy i określił je nawet jako umowy „zbójeckie i szachrajskie”, co wywołało niewątpliwie pobłażliwy uśmiech u Milukowa („kołtun jest głupi”) i propozycję zwykłego przejścia do porządku dziennego. Urzędowa deklaracja rządu obiecywała zwołanie Konstytuanty w najkrótszym terminie, którego jednak umyślnie nie ustalono. O formie ustroju państwowego nie wspomniano zupełnie: rząd nie tracił nadziei, że uda mu się jeszcze przywrócić utracony raj monarchji. Ale najistotniejszą treść deklaracji stanowiło zobowiązanie się rządu do prowadzenia wojny aż do zwycięstwa oraz do „bezwarunkowego wykonywania zawartych ze sprzymierzonymi porozumień”. Mogłoby się zdawać, że w zastosowaniu do najstraszliwszego zagadnienia egzystencji narodu rewolucja dokonała się poto jedynie, aby można było oznajmić: wszystko pozostaje po dawnemu. Ponieważ demokraci przy wiązywali jakąś wprost mistyczną wagę do uznania nowej władzy przez Ententę (drobny handlarz jest niczem, dopóki bank nie uzna go za zasługującego na udzielenie kredytu), przeto Komitet Wykonawczy połknął milcząco deklarację z d. 6-go marca. „Ani jeden oficjalny organ demokracji — utyskiwał Suchanow po upływie roku — ... nie zareagował publicznie na akt Rządu Tymczasowego, który w oczach Europy demokratycznej zhańbił naszą rewolucję zaraz przy jej narodzinach”.
Dekret o amnestji wyszedł nareszcie 8-go marca z laboratorjum ministerjalnego. W tym czasie lud otworzył już w całym kraju bramy więzień, zesłańcy polityczni zaś powracali wśród powodzi wieców, entuzjazmu, muzyki wojskowej, przemówień i kwiatów. Dekret przebrzmiał, niby spóźnione echo kancelaryj. 12-go proklamowano zniesienie kary śmierci. Po upływie czterech miesięcy karę tę przywrócono dla żołnierzy. Kierenskij obiecywał, że podniesie wymiar sprawiedliwości na niebywały poziom. Przeprowadził on, rzeczywiście, w zapale wniosek Komitetu Wykonawczego, powołujący przedstawicieli robotników i żołnierzy na członków sądów pokoju. Było to jedyne zapoczątkowanie, w którem wyczuwało się tętno rewolucji; dlatego też rzuciło ono postrach na wszystkich rzezańców sprawiedliwości. Ale na tem sprawa się skończyła. Też ,,socjalista”, adwokat Demjanow, który przy Kiereńskim zajął wysokie stanowisko w ministerstwie, postanowił, jak sam powiada, że będzie się trzymać zasady pozostawiania starych działaczy na ich dotychczasowych stanowiskach: „polityka rządu rewolucyjnego nie powinna nikogo krzywdzić bez potrzeby”. Było to, w gruncie rzeczy, regułą postępowania całego Rządu Tymczasowego, który bardzo obawiał się, że może sprawić przykrość komukolwiek ze środowiska klas panujących, albo nawet z pośród biurokracji carskiej. Nietylko sędziowie, lecz również i prokuratorzy carscy pozostali na swych stanowiskach. Rozumie się, że masy mogły się tem czuć dotknięte. Ale dotyczyło to już sowietów: pole widzenia rządu nie ogarniało mas.
Coś w rodzaju świeżego podmuchu zawdzięczano jedynie wspomnianemu już wyżej, obdarzonemu temperamentem nadprokuratorowi Lwowowi, który składał urzędowe raporty o „idjotach i szubrawcach”, zasiadających w najświętszym Synodzie. Ministrowie słuchali z zaniepokojeniem tych dosadnych charakterystyk, lecz Synod pozostawał nadal instytucją państwową, prawosławie zaś — religią państwową. Synod zachował nawet swój dawny skład: rewolucja nie powinna z nikim zadzierać.
Członkowie Rady Państwa, wierne sługi dwóch czy trzech cesarzy, obradowali lub przynajmniej otrzymywali uposażenie w dalszym ciągu. Fakt ten uzyskał rychło znaczenie symbolu. Po fabrykach i w koszarach zaczęto głośno protestować. Komitet Wykonawczy burzył się. Rząd stracił dwa posiedzenia na roztrząsanie kwestji losów i uposażenia członków Rady Państwa, nie mógł jednak powziąć żadnej decyzji. Bo i czy można niepokoić czcigodnych mężów, wśród których znajduje się, na dobitkę, niejeden dobry znajomy?
Ministrowie Rasputina siedzieli jeszcze w twierdzy, gdy Rząd Tymczasowy wyznaczył już śpiesznie emeryturę byłym ministrom. Sprawiało to wrażenie szyderstwa lub jakiegoś echa z zaświatów. Ale rząd nie chciał zadzierać ze swymi poprzednikami, nawet gdy siedzieli w więzieniu.
Senatorowie drzemali nadal w najlepsze w swych haftowanych mundurach, gdy zaś mianowany świeżo przez Kiereńskiego senator lewicowy; Sokołow, odważył się przyjść do senatu w czarnym surducie, usunięto go wprost z posiedzenia: senatorowie carscy nie obawiali się zwady z rewolucją lutową, skoro przekonali się, że jej rząd jest bezzębny.
Marks dopatrywał się niegdyś przyczyny bankructwa rewolucji marcowej w Niemczech w tem, że poprzestała ona na ,,zreformowaniu samego tylko wierzchołka politycznego, pozostawiając nietkniętemi wszystkie warstwy, znajdujące się pod tym wierzchołkiem — starą biurokrację, starą armję, starych sędziów, urodzonych, wychowanych i osiwiałych w służbie absolutyzmu”. Socjaliści typu Kiereńskiego w tem akurat szukali ratunku, w czem Marks widział przyczynę upadku. Marksiści z obozu mieńszewików trzymali się nie Marksa, lecz Kiereńskiego.
Jedyną dziedziną, w której rząd wykazał inicjatywę i tempo rewolucyjne, okazało się ustawodawstwo akcyjne: reformujący je dekret ukazał się już 17-go marca. Ograniczenia narodowościowe i wyznaniowe uchylono dopiero o trzy dni później. W skład rządu wchodziło niemało osób, którym przy starym porządku chyba tylko luki w ustawodawstwie akcyjnem dawały się we znaki.
Robotnicy domagali się niecierpliwie ośmiogodzinnego dnia pracy. Rząd udawał, że ogłuchł na obydwa uszy. Jest teraz czas wojny, wszyscy powinni poświęcać się przecież dla ojczyzny. A ponadto, wszak to sprawa Sowietu: niechaj udobrucha robotników.
Jeszcze groźniej prezentowała się sprawa rolna. Trzeba było choć cośkolwiek przedsięwziąć w tej dziedzinie. Ponaglany przez proroków minister Szingariow polecił utworzyć lokalne komitety ziemskie, nie określiwszy przezornie ani ich funkcyj, ani też zadań. Chłopi przypuszczali, że komitety mają im dać ziemię. Ziemianie sądzili, że komitety winny bronić ich własności. W taki to sposób rządy lutowe zaciskały od samego początku na swej szyi stryczek chłopski, najbardziej nieubłagany ze wszystkich.
Zgodnie z oficjalną doktryną, wszystkie zagadnienia, zrodzone przez rewolucję, odkładano aż do czasu zwołania Konstytuanty. Czyż owi nieskazitelni demokraci konstytucyjni mogli uprzedzać wolę narodu, ci sami demokraci, którym nie udało się, niestety, wsadzić okrakiem na tę właśnie wolę Michała Romanowa. Przygotowania do przyszłej reprezentacji narodowej czyniono tymczasem z zachowaniem takiej solidności biurokratycznej i z tak wyrachowaną opieszałością, że Konstytuanta stawała się wprost jakimś mirażem. 25-go marca dopiero, a więc po upływie miesiąca bezmała od przewrotu, — miesiąca rewolucji! — rząd postanowił powołać do opracowania ordynacji wyborczej ociężałą specjalną naradę. Ale narada wciąż nie rozpoczynała swych prac. W swej fałszywej nawskroś ,,Historji rewolucji” Milukow komunikuje z zakłopotaniem, że wskutek rozmaitych odraczań „prace specjalnej narady nawet nie rozpoczęły się przy pierwszym rządzie”. Zwlekanie stanowiło część składową struktury narady oraz należało do jej obowiązków. Chodziło o odwleczenie Zgromadzenia Ustawodawczego aż do chwili, gdy nastaną lepsze czasy: do zwycięstwa, pokoju lub kalend Korniłowskich.
Burżuazja rosyjska, która zbyt późno przyszła na świat, nienawidziła śmiertelnie rewolucji. Ale jej nienawiści brakło mocy. Trzeba więc było wyczekiwać i manewrować. Nie mogąc powalić i zdławić rewolucji, burżuazja przypuszczała, że uda się wycieńczyć ją i w ten sposób zgnębić.
ROZDWOJENIE WŁADZY
Co stanowi istotę rozdwojenia władzy? Sprawy tej nie omawiano dotychczas w literaturze historycznej, nie możemy jej jednak pominąć, zwłaszcza, że rozdwojenie władzy jest swoistym stanem kryzysu społecznego, charakterystycznym nietylko dla rewolucji r. 1917-go, aczkolwiek najdokładniej zaobserwowanym właśnie w czasie tej rewolucji.
Klasy, mające sprzeczne interesy, zawsze istnieją w społeczeństwie; klasa, pozbawiona władzy, będzie nieuchronnie dążyła do przechylenia polityki państwowej, w większym lub mniejszym stopniu, na swoją stronę. Nie znaczy to jeszcze wcale, że w społeczeństwie istnieją dwa ośrodki władzy lub większa ich ilość. Charakter ustroju politycznego określa się bezpośrednio stosunkiem, zachodzącym pomiędzy klasami uciskanemi a klasą panującą. Jedność władzy, będąca koniecznym warunkiem stałości wszelkiego ustroju, trwa dopóty, dopóki klasa panująca potrafi narzucić całemu społeczeństwu swe własne formy bytu ekonomicznego i politycznego, jako jedynie możliwe.
Jednoczesne panowanie junkrów i burżuazji — w postaci rządów Hohenzollernów, czy też rządów republikańskich — nie jest jeszcze rozdwojeniem władzy, mimo to, że pomiędzy obydwoma współuczestnikami władzy mogą chwilami wybuchać bardzo nawet ostre konflikty: junkrowie i burżuazja mają wspólną podstawę społeczną, ich starcia wzajemne nie grożą aparatowi państwowemu rozszczepieniem. Rozdwojenie władzy powstaje dopiero wskutek gwałtownego starcia wrogich sobie klas, jest więc możliwe wyłącznie w epoce rewolucyjnej i stanowi jeden z podstawowych jej pierwiastków.
Mechanika polityczna rewolucji polega na przejściu władzy z rąk jednej klasy do rąk innej. Przewrót, dokonywany z zastopowaniem przemocy, trwa sam przez się niedługo. Ale żadna klasa historyczna nie wznosi się ze stanu podwładnego do stanu panującego w ciągu jednej nocy, nawet gdy ta noc jest nocą rewolucji. Klasa taka musi już zawczasu zajmować bardzo niezależne stanowisko względem klasy, panującej oficjalnie: co więcej, musi ona skupiać nadzieje klas i warstw pośrednich, niezadowolonych z istniejącego stanu rzeczy, lecz nie mogących odegrać samodzielnej roli. Przygotowanie historyczne przewrotu stwarza w okresie przedrewolucyjnym sytuację, dzięki której klasa, powołana do urzeczywistnienia nowego systemu społecznego, posiada już faktycznie w swem ręku znaczną część potęgi państwowej, nie będąc jeszcze formalnym gospodarzem kraju, oficjalny zaś aparat państwowy znajduje się jeszcze w rękach dotychczasowych władców. Sytuacja ta jest punktem wyjścia rozdwojenia władzy podczas każdej rewolucji.
Nie jest to wszakże jedyna postać takiego rozdwojenia. Gdy nowa klasa, która nie pragnęła rewolucji, lecz, mimo to, została przez nią obdarzona władzą, jest już w istocie klasą starą, spóźnioną historycznie; gdy zużyła się, nie doczekawszy się nawet oficjalnego swego ukoronowania; gdy, po uzyskaniu przez tę klasę władzy, przeciwnik dojrzał już w takim stopniu, że wyciąga rękę, aby ująć ster rządów, — wówczas zamiast istniejącej niestałej równowagi rozdwojonej władzy, przewrót polityczny stwarza nową formę rozdwojenia, którego równowaga może być czasami jeszcze bardziej niepewna. Zadaniem rewolucji lub też kontrrewolucji jest właśnie osiąganie w każdym nowym okresie zwycięstwa nad ,,anarchją” rozdwojonej władzy.
Rozdwojenie władzy niedość że nie przewiduje, lecz wyłącza naogół jej podział na równe sobie części lub też egzystencję jakiejkolwiek formalnej równowagi władz. Rzeczywistość ta nie jest normą konstytucyjną, lecz rewolucyjną, świadczącą o tem, że zachwianie równowagi społecznej spowodowało już rozszczepienie nadbudowy państwowej. Rozdwojenie władzy powstaje tam, gdzie wrogie sobie klasy już się opierają o nie dające się ze sobą pogodzić organizacje państwowe, — przestarzałą oraz kształtującą się dopiero, — te zaś na każdym kroku usiłują wyobcować się wzajemnie w dziedzinie kierownictwa państwem. Stosunek wzajemny sił i przebieg toczącej się walki stanowią o zakresie władzy, którą zdobywa dla siebie każda z walczących klas.
Stan taki nie może być trwały już przez wzgląd na samą swą istotę. Społeczeństwo wymaga ześrodkowania władzy, do czego dąży uporczywie w osobie klasy panującej, w danym zaś wypadku — przez obydwie panujące połowicznie klasy. Rozszczepienie władzy jest zwiastunem wojny domowej. Zanim jednak współzawodniczące ze sobą klasy i partje zdecydują się na jej rozpoczęcie, mogą być zmuszone przez warunki do tolerowania władzy rozdwojonej przez dłuższy czas i nieomal że do jej sankcjonowania, zwłaszcza, gdy zachodzi obawa, iż do sporu może się jeszcze wtrącić trzecia siła. Ale taka podwójna władza musi się rozpaść prędzej albo później. Wojna domowa nadaje rozdwojonej władzy najbardziej widoczny, bo terytorjalny charakter: każda z władz stwarza swój obóz warowny i stacza walki o pozostały obszar, doświadczający na sobie owego rozdwojenia rządów w postaci kolejnych inwazyj obydwóch potykających się ze sobą władz, które to najazdy trwają aż do chwili ostatecznego umocnienia się jednej ze stron.
Rewolucja angielska XVII-go wieku, właśnie dlatego, że była wielką rewolucją, która aż do samej głębi przeorała wszystkie warstwy narodu, stanowi wyraźny łańcuch następujących po sobie kolejno rządów władzy rozdwojonej, każde zaś przejście steru państwa z jednych rąk do drugich zarysowuje się ostro w postaci paroksyzmu wojny domowej.
Władza królewska, opierająca się o klasy uprzywilejowane lub ich elitę — arystokrację i biskupów, ma początkowo przeciwko sobie burżuazję i zbliżone do niej warstwy szlachty obszarniczej. Rządem burżuazji jest parlament presbiterjański, opierający się o city londyńską. Przewlekła walka tych dwóch rządów znajduje swe rozwiązanie w otwartej wojnie domowej. Dwa ośrodki rządowe, Londyn i Oksford, tworzą swe armje, rozdwojenie władzy nabiera kształtów terytorjalnych, które, jak to zazwyczaj bywa w czasie wojny domowej, są jednak bardzo nietrwałe. Parlament zwycięża. Król dostaje się do niewoli i czeka na swe przeznaczenie.
Zdawałoby się, że wytworzyły się warunki, sprzyjające jedynowładztwu burżuazji presbiterjańskiej. Ale zanim jeszcze złamano władzę królewską, armja parlamentu stała się samoistną siłą polityczną. Armja ta skupia w swych szeregach independentów, pobożnych i zdecydowanych drobnomieszczan, rzemieślników i rolników. Wkracza ona władczo na arenę życia społecznego nie w zwykłym charakterze siły zbrojnej, również nie jako gwardja pretorjańska, lecz jako reprezentacja polityczna nowej klasy, przeciwstawiającej się zamożnej i bogatej burżuazji. Stosownie do tego, armja tworzy nowy organ państwowy, górujący nad dowództwem wojskowem: radę delegatów żołnierzy i oficerów („agitatorów”). Nastaje nowy okres podwójnej władzy: parlamentu presbiterjańskiego i armji indepentów. Rozdwojenie władzy prowadzi do otwartego starcia. Burżuazja nie ma siły, aby „wzorowej armji” Cromwella, czyli uzbrojonym plebejuszom, przeciwstawić własną armję. Konflikt kończy się oczyszczeniem parlamentu presbiterjańskiego przy pomocy szabli independentów. Z parlamentu pozostaje jeno kadłub, zaczyna się dyktatura Cromwella. Najniższe warstwy armji, kierowane przez levellerów, skrajnie lewe skrzydło rewolucji, usiłują przeciwstawić panowaniu szczytów wojskowych, owych grandów armji, swe własne, prawdziwe rządy plebejskie. Ale nowe rozdwojenie władzy nie może się rozwinąć: levellerowie, najniższe warstwy drobnomieszczaństwa nie potrafiły jeszcze wytknąć sobie własnej drogi dziejowej. Cromwell daje sobie niebawem radę z przeciwnikami. Powstaje na szereg lat nowa, niebardzo zresztą stała, równowaga polityczna.
Zgromadzenie ustawodawcze podczas wielkiej rewolucji francuskiej, którego stos pacierzowy stanowiła najwyższa warstwa stanu trzeciego, dzierżyło władzę w swem ręku, nie pozbawiając jednak korony jej wszystkich prerogatyw. Kadencja zgromadzenia ustawodawczego jest okresem zaostrzonego rozdwojenia władzy, które kończy się wraz z ucieczką króla do Varennes i ulega formalnej likwidacji dopiero z chwilą ogłoszenia republiki.
Pierwsza konstytucja francuska (r. 1791), zbudowana na fikcji zupełnego uniezależnienia wzajemnego władzy wykonawczej od władzy ustawodawczej, ukrywała w rzeczywistości przed ludem lub też usiłowała przed nim ukryć fakt istnienia władzy podwójnej: burżuazji, która, po zdobyciu Bastylji przez lud, oszańcowała się ostatecznie w zgromadzeniu narodowem, oraz monarchji, opierającej się jeszcze o górną warstwę szlachty, kleru, biurokracji i armji, nie mówiąc już o rachubach na interwencję państw obcych. W wewnętrznej sprzeczności tych rządów tkwił zalążek ich nieuniknionego upadku. Wyjście z sytuacji można było znaleźć bądź w drodze zniszczenia reprezentacji mieszczańskiej przez siły reakcji europejskiej, bądź też przez zgilotynowanie króla i monarchji. Paryż i Koblencja miały zmierzyć swe siły.
Ale zanim jeszcze doszło do wojny i gilotyny, na scenę wkracza wsparta o najniższe warstwy miejskie stanu trzeciego komuna paryska, która coraz śmielej sięga po władzę, piastowaną przez oficjalnych przedstawicieli narodu mieszczańskiego. Powstaje nowe rozdwojenie władzy, którego pierwsze objawy dostrzegamy już w r. 1790-ym, kiedy wielka i średnia burżuazja mocno jeszcze siedzi w administracji i zarządach miejskich. Cóż za zdumiewający — i jakżeż jednocześnie ohydnie oszkalowany! — obraz wysiłków warstw plebejuszowskich, usiłujących wydostać się z nizin, z lochów katakumb społecznych, aby wkroczyć na ową niedostępną arenę, na której ludzie w perukach i krótkich spodniach stanowili o losach narodu. Zdawało się, że to życie wstąpiło w ów fundament, deptany i poniewierany nogami oświeconej burżuazji, który zaczął się ruszać, ze zwartej masy wynurzyły się głowy ludzkie, wysunęły się zgrubiałe ręce, rozległy się zachrypłe, lecz odważne głosy! Okręgi Paryża, te bękarty rewolucji, rozpoczęły własne życie. Uznano ich egzystencję — gdyż nie można było jej nie uznać! — i przekształcono je w sekcje. Ale sekcje nie krępowały się przepisami i nieustannie otrzymywały z nizin społecznych dopływ świeżej krwi, gdyż, wbrew ustawom, otwarły dostęp do swych szeregów wszystkim pozbawionym praw, biedakom, sankiulotom. Komuny wiejskie stają się w tym samym czasie osłoną, za którą ukrywa się powstanie chłopów przeciwko praworządności mieszczańskiej, sprzyjającej własności feudalnej. Tak to z pod stóp drugiego narodu wyrasta trzeci naród.
Sekcje paryskie były początkowo w opozycji w stosunku do komuny, w której panowała jeszcze szacowna burżuazja. Śmiały atak z d. 10-go sierpnia 1792 r. oddał komunę w ręce sekcyj. Od tej chwili komuna rewolucyjna stanowiła przeciwwagę zgromadzenia prawodawczego, a następnie konwentu, które pozostawały wtyle za biegiem i zadaniami rewolucji, rejestrowały wypadki, lecz ich nie tworzyły, albowiem nie posiadały energji, męstwa i spoistości owej nowej klasy, która wyrosła z głębin okręgów paryskich i znalazła oparcie w najbardziej zacofanych gminach wiejskich. Jak sekcje opanowały komunę, tak komuna, zapomocą nowego powstania, opanowała konwent. Każdy z tych etapów charakteryzuje wyraźnie zarysowane rozdwojenie władzy, której oba skrzydła dążą do stworzenia jedynego i silnego rządu, prawe — drogą obrony, lewe — drogą natarcia. Tak znamienna zarówno dla rewolucji, jak i dla kontrrewolucji potrzeba władzy dyktatorskiej wynika z trudnych do zniesienia sprzeczności podwójnych rządów. Przejście od jednej ich postaci do drugiej dokonywa się poprzez wojnę domową. Wielkie etapy rewolucji, czyli zdobywanie władzy przez nowe klasy i warstwy, nie kojarzą się wcale z cyklami instytucyj reprezentacyjnych, które kroczą za dynamiką rewolucji, niby jej spóźnione cienie. Wprawdzie dyktatura rewolucyjna sankiulotów stapia się ostatecznie z dyktaturą konwentu, — lecz jakiego? — konwentu, z którego teror wyrugował żyrondystów, panujących w nim nie dawniej, jak wczoraj, okrojonego, przystosowanego już do rządów nowych sił społecznych. W taki to sposób rewolucja francuska wznosi się w ciągu czterech lat po szczeblach podwójnej władzy, zmierzając do swego punktu kulminacyjnego. Poczynając od 9-gotermidora zacznie ona zstępować wdół po tej samej drabinie rozdwojenia władzy. I znowuż wojna domowa będzie poprzedzać każdy krok ku dołowi, podobnie, jak towarzyszyła przedtem każdemu krokowi, prowadzącemu rewolucję w górę. W taki sposób nowe społeczeństwo poszukuje nowej równowagi sił.
Burżuazja rosyjska, zwalczając biurokrację rasputinowską i pracując z nią pospołu, znacznie wzmocniła w czasie wojny swe pozycje polityczne. Wyzyskując porażki caratu, skupiła w swem ręku, za pośrednictwem związków miast i ziemstw oraz komitetów przemysłu wojennego, niebyle jaką siłę, dysponowała samodzielnie wielkim majątkiem państwowym, stanowiła w istocie rzeczy władzę, równoległą do rządów. Ministrowie carscy uskarżali się podczas wojny, że książę Lwow zaopatruje armję, żywi, leczy żołnierzy, a nawet zakłada dla nich razury. „Należy temu położyć kres, albo też oddać mu pełnię władzy” powiedział już w r. 1915-ym minister Kriwoszein, który nie przypuszczał wtedy, że po upływie półtora roku ten sam Lwow otrzyma „pełnię władzy”, jeno nie z rąk cara, lecz od Kiereńskiego, Czcheidzego i Suchanowa. Ale już nazajutrz po uzyskaniu władzy przez księcia powstanie nowe rozdwojenie rządów: obok wczorajszego półrządu liberalnego, który otrzymał dziś formalne uprawnienia, w osobie sowietów, wyrósł nieoficjalny, lecz tem realniejszy, rząd rzesz pracujących. Od tej chwili rewolucja rosyjska poczyna urastać do rozmiarów ewenementu, mającego nielada znaczenie w dziejach świata.
Na czem jednak polegają odrębne właściwości podwójnych rządów rewolucji lutowej? Rozdwojenie władzy w wydarzeniach XVII-go i XVIII-go stulecia stanowi za każdym razem naturalny etap walki, narzucony jej uczestnikom przez przemijający układ sił; każda z walczących stron dąży tu do zastąpienia podwójnej władzy przez własny rząd jedynowładczy. Podczas rewolucji r. 1917-go widzimy, iż oficjalna demokracja stwarza świadomie i rozmyślnie podwójne rządy, opierając się z całych sił przejściu władzy w jej własne ręce. Na pierwszy rzut oka rozdwojenie rządów nie jest wynikiem walki klas o władzę, lecz jak gdyby skutkiem dobrowolnego „odstąpienia” władzy jednej klasie przed drugą. O ile „demokracja” rosyjska dążyła do uniknięcia owego rozdwojenia, znajdowała wyjście z sytuacji we własnem usunięciu się od władzy. Zjawisko to nazwaliśmy właśnie paradoksem rewolucji lutowej.
Pewną analogję znajdziemy może w postępowaniu burżuazji niemieckiej w stosunku do monarchii w r. 1848-ym. Analogja nie jest jednak zupełna. Burżuazja niemiecka dążyła wprawdzie za wszelką cenę do podzielenia się władzą z monarchją na podstawie zawartej ugody. Burżuazja nie rozporządzała jednak pełnią władzy i nie cedowała jej bynajmniej w całości na monarchję. „Burżuazja pruska posiadała de nomine władzę, nie wątpiła więc ani przez chwilę, że siły starego państwa oddadzą się do jej dyspozycji bez żadnych myśli ukrytych i przekształcą się w żarliwych zwolenników jej własnej wszechwładzy” (Marks i Engels). Demokracja rosyjska r. 1917-go, posiadająca od chwili przewrotu nieograniczoną władzę, nie dążyła do podzielenia się tą władzą z burżuazją, lecz do całkowitego przekazania państwa tej ostatniej. Wynika z tego poniekąd, że oficjalna demokracja rosyjska uległa już w pierwszej ćwierci XX-go stulecia większemu rozkładowi politycznemu, aniżeli niemiecka burżuazja liberalna w połowie XIX-go stulecia. Zjawisko to jest zupełnie zrozumiałe, stanowi bowiem odwrotną stronę owego wzlotu ku górze, dokonanego w ciągu tych samych lat dziesiątków przez proletarjat, który zajął miejsce rzemieślników Cromwella i sankiulotów Robespierre'a.
Jeżeli wnikniemy głębiej w istotę sprawy, dojdziemy wówczas do wniosku, że podwójna władza Rządu Tymczasowego i Komitetu Wykonawczego była jedynie odbiciem istniejących warunków. Pretendentem do nowej władzy mógł być wyłącznie proletarjat. Mając niezupełnie pewne oparcie w robotnikach i żołnierzach, ugodowcy musieli dopomagać podwójnej buchalterji królów i proroków. Równoległa władza liberałów i demokratów była jedynie odbiciem podglebnego narazie, równoległego panowania burżuazji i proletarjatu. Skoro tylko bolszewicy odsuną ugodowców od przewodzenia sowietom, — stanie się to za kilka miesięcy, — podglebne rządy podwójne wystąpią — nazewnątrz, co też stanie się wigilją przewrotu październikowego. Aż do owej chwili rewolucja będzie trwać w świecie odbitych zjawisk politycznych. Przeszedłszy przez filtr wyrozumowanego moralizatorstwa inteligencji socjalistycznej, rozdwojenie władzy z etapu walki klasowej przedzierzgnęło się w ideę kierowniczą, dzięki czemu stało się punktem centralnym roztrząsań teoretycznych. Nic jednak nie przemija bez śladu. Wtórny charakter lutowego rozdwojenia władzy ułatwił nam zrozumienie owych etapów dziejowych, w trakcie których władza podwójna staje się typowym epizodem podczas walki dwóch systemów rządzenia. W taki to sposób odbite i blade światło księżyca pozwala nam wysnuć ważne wnioski, dotyczące światła słonecznego.
W bez porównania wyższym stopniu dojrzałości proletarjatu rosyjskiego w porównaniu z masą ludu miejskiego dawnych rewolucyj tkwi podstawowa odrębność rewolucji rosyjskiej, która to odrębność doprowadziła początkowo do paradoksu napoły urojonego rozdwojenia władzy, a w następstwie stanęła na przeszkodzie podwójnej już rzeczywiście władzy wtedy, gdy władza ta chciała się rozwiązać na rzecz burżuazji. Bowiem rzecz się tak miała: albo burżuazja opanowuje rzeczywiście stary aparat państwowy, odświeżywszy go stosownie do swych potrzeb, sowiety zaś znikają ze sceny; albo też sowiety stają się podstawą nowego państwa i likwidują nietylko stary aparat państwowy, lecz i panowanie owych klas, którym aparat ten służył. Mieńszewicy i eserowcy dążyli do pierwszego rozwiązania, bolszewicy — do drugiego. Klasy uciśnione, którym, według słów Marata, brakowało w przeszłości wiedzy, sprawności i kierunku, aby móc rozpoczęte dzieło doprowadzić do końca, były, jak się okazało podczas rewolucji rosyjskiej XX-go stulecia, zaopatrzone we wszystkie te trzy rodzaje broni. Zwycięstwo odnieśli bolszewicy.
Po upływie roku od ich zwyciętswa, ta sama kwestja, przy innym tylko stosunku sił, powtórzyła się w Niemczech. Socjalna demokracja dążyła do stworzenia demokratycznej władzy burżuazji i likwidacji sowietów. Róża Luksemburg i Karol Liebknecht trzymali się drogi, prowadzącej do dyktatury sowietów. Zwyciężyli socjalni demokraci. Hilferding i Kautsky w Niemczech, Maksymilian Adler zaś w Austrji zaproponowali „skombinowanie” demokracji z systemem sowieckim przez włączenie sowietów do konstytucji. Równałoby się to przekształceniu potencjalnej lub otwartej wojny domowej w jedną z części składowych aparatu rządzenia państwem. Trudno naprawdę wymyślić dziwaczniejszą utopję. Usprawiedliwić ją może w krajach niemieckich chyba dawna tradycja: jeszcze demokraci wirtemberscy z roku 48-go pragnęli republiki z księciem na czele.
Czy zjawisko rozdwojenia władzy, na które nie zwracano dotychczas należnej uwagi, jest sprzeczne z marksowską teorją państwa, widzącą w rządzie komitet wykonawczy klasy panującej? Równa się to powiedzeniu: czy wahania cen, wywołane podażą i popytem, sprzeczne są z objektywną teorją wartości? Czy ofiara krwi ze strony samicy, stającej w obronie swego dziedzięcia, obala teorję walki o byt? Bynajmniej, w zjawiskach tych widzimy tylko bardziej skomplikowane skojarzenie owych praw. Skoro państwo jest organizacją panowania klasy, rewolucja zaś procesem zmiany klasy panującej, tedy przejście władzy z rąk jednej klasy do rąk innej musi z konieczności stwarzać w państwie wewnętrzne sprzeczności, przedewszystkiem w postaci rozdwojenia władzy. Stosunek wzajemny sił klasowych nie jest wielkością matematyczną, która da się obliczyć zgóry. Skoro stary ustrój został wytrącony z równowagi, nowy układ sił może się ustalić dopiero w wyniku wzajemnego sprawdzenia tych sił w procesie walki. Na tem właśnie polega rewolucja.
Mogłoby się wydawać, że powyższa dygresja teoretyczna oderwała naszą uwagę od wypadków roku 1917-go. W rzeczywistości zaś wprowadza nas ona w sedno sprawy. Dramatyczna walka partyj i klas toczyła się właśnie dokoła zagadnienia rozdwojenia władzy. Dopiero z wysokości strażnicy teoretycznej można walkę tę ogarnąć w całości i zrozumieć w sposób właściwy.
KOMITET WYKONAWCZY
Ciało, które powstało w pałacu Taurydzkim 27-go lutego pod nazwą Komitetu Wykonawczego Sowietu delegatów robotniczych, miało w istocie niewiele wspólnego z tem mianem. Sowiet delegatów robotniczych 1905-go roku, protoplasta systemu, wyrósł ze strejku powszechnego. Był on bezpośrednią reprezentacją walczących mas. Przywódcy strejku stawali się delegatami do Sowietu. Dobór osobowy dokonywał się w ogniu walki. Sowiet wyłonił organ naczelny, aby móc nadal kierować walką. Nie kto inny, lecz właśnie Naczelny Komitet Wykonawczy z r. 1905-go postawił na porządku dziennym sprawę powstania zbrojnego.
Zawdzięczając wystąpieniu zrewoltowanych pułków, rewolucja lutowa odniosła zwycięstwo zanim jeszcze robotnicy utworzyli sowiety. Po zwycięstwie rewolucji, niezależnie od fabryk i pułków, powstał samorzutnie Komitet Wykonawczy przed wybraniem Sowietu. Mamy tu klasyczny przykład inicjatywy radykałów, którzy stronili od walki rewolucyjnej, lecz zamierzali wykorzystać jej owoce. Prawdziwi przywódcy robotników nie opuszczali jeszcze ulicy, rozbrajali jednych, uzbrajali innych, utrwalali zwycięstwo. Najbardziej przewidujących między nimi zaniepokoiła odrazu wiadomość o utworzeniu się w pałacu Taurydzkim jakiegoś Sowietu delegatów robotniczych. Jak burżuazja liberalna, spodziewając się rewolucji pałacowej, której ktoś tam winien był dokonać, miała na jesieni 1916 r. gotowy rząd w rezerwie, aby móc narzucić go nowemu carowi, o ileby przewrót się udał, tak też inteligencja radykalna utworzyła swój zapasowy „podrząd” w chwili zwycięstwa lutowego. Ponieważ działacze ci, niegdyś przynajmniej, mieli wszyscy coś wspólnego z ruchem robotniczym i zasłaniali się chętnie jego tradycjami, przeto nadali swemu dziecięciu nazwę Komitetu Wykonawczego Sowietu. Było to jedno z owych napoły rozmyślnych fałszerstw, w które tak obfituje historja, nie wyłączając historji powstań ludowych. Podczas rewolucyjnej zmiany wydarzeń, kiedy to przerywa się ich ciągłość, owe warstwy „oświecone”, mające przyłączyć się do władzy, chwytają się chętnie nazw i symboli, które masy kojarzą ze swemi wspomnieniami bohaterskiemu Słowa przysłaniają częstokroć istotę rzeczy, zwłaszcza, gdy w grę wchodzą interesy warstw wpływowych. Olbrzymi autorytet, jakim Komitet Wykonawczy cieszył się już w dniu swego powstania, należy położyć na karb rzekomego kontynuowania przez ten Komitet działalności Sowietu z 1905-go roku. Komitet, zatwierdzony na pierwszem, chaotycznem posiedzeniu Sowietu, wywierał później rozstrzygający wpływ na skład i politykę Sowietu. Ponieważ doboru naturalnego przedstawicieli rewolucyjnych, którego rękojmią jest rozpalona atmosfera walki, już więcej nie było, przeto wpływ Komitetu był tem bardziej zachowawczy. Powstanie miano już za sobą, zwycięstwo uderzyło wszystkim do głowy, planowano, jak się urządzić w nowych warunkach, serca zmiękły, a poniekąd również i mózgi. Trzeba było długich miesięcy nowych konfliktów i walk, staczanych w nowych okolicznościach, oraz będącego wynikiem tych zmagań przetasowania składu osobowego, aby sowiety z organów, które post factum ukoronowały zwycięstwo, stały się rzeczywistemi organami walki i kuźnicami nowego powstania. Na tę stronę sprawy kładziemy tak mocny nacisk dlatego zwłaszcza, że pozostawała ona dotychczas zupełnie w cieniu.
Ale nie same tylko warunki powstania Komitetu Wykonawczego i Sowietu zaważyły na umiarkowanym i ugodowym charakterze tych organów; istniały inne jeszcze głębsze i trwalsze przyczyny, które działały w tym samym kierunku.
W Piotrogrodzie znajdowało się zgórą sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. Robotników i robotnic wszelkich kategoryj było conajmniej cztery razy więcej. Niemniej przeto w Sowiecie przypadało pięciu delegatów żołnierskich na dwóch robotniczych. Normy reprezentacji były nader rozciągliwe, żołnierzy zaś faworyzowano specjalnie. Podczas gdy robotnicy wybierali po jednym przedstawicielu na tysiąc, drobne oddziały wojskowe wysyłały nieraz po dwóch delegatów. Szare sukno żołnierskie stało się dominującem tłem Sowietu.
Ale i nie wszyscy cywile zostali wybrani przez robotników. Niemało osób znalazło się w Sowiecie, zawdzięczając zaproszeniu osobistemu, protekcji lub własnej obrotności; byli to lekarze, studenci, dziennikarze, reprezentujący rozmaite wielce problematyczne grupy, a najczęściej — swe własne ambicje. Kierownicy Sowietu, którzy radzi byli rozcieńczyć nazbyt już cierpką esencję fabryk i koszar letnią wodą wykształconej kołtunerji, tolerowali to notoryczne zniekształcanie oblicza Sowietu. Niejeden z tych przypadkowych przybyszów, poszukiwaczy przygód, samozwańców i nawykłych do mównicy gadaczów potrafił przy pomocy autorytetu swych łokci zaćmić na długo milkliwych robotników i niezdecydowanych żołnierzy.
Gdy sprawa przedstawiała się w taki sposób w Piotrogrodzie, można sobie łatwo wyobrazić, co się działo na prowincji, gdzie zwycięstwo uzyskano zupełnie bez walki. Cały kraj roił się od żołnierzy. Garnizony Kijowa, Helsingforsu, Tyflisu nie ustępowały pod względem liczebności piotrogrodzkiemu; w Saratowie, Samarze, Tambowie, Omsku skonsygnowano po 70 — 80 tysięcy żołnierzy; w Jarosławlu, Jekaterynosławiu, Jekaterynburgu — po 60 tysięcy; w całym szeregu miast — po 50, 40 i 30 tysięcy. Reprezentacja sowiecka została rozmaicie zorganizowana w poszczególnych miejscowościach, lecz wszędzie żołnierze byli uprzywilejowani. Stan taki wytworzył się wskutek dążności politycznej ze strony samych robotników do czynienia żołnierzom jak najdalej idących koncesyj. Kierownicy równie chętnie szli na rękę oficerom. Niezależnie od znacznej ilości poruczników i chorążych, wybieranych początkowo przez żołnierzy, szarżom oficerskim udzielano częstokroć, zwłaszcza na prowincji, oddzielnej reprezentacji. Skutek był taki, że wojskowi posiadali w wielu sowietach przytłaczającą wprost większość. Masy żołnierskie, nie zdobywszy jeszcze własnego oblicza politycznego, ustalały przez swych przedstawicieli oblicze sowietów.
W każdej reprezentacji tkwi pierwiastek niewspółmierności, wzmagający się zwłaszcza nazajutrz po przewrocie. Delegatami bezradnych zupełnie pod względem politycznym żołnierzy okazywały się nieraz na samym początku osobistości, zupełnie obce światu żołnierzy i rewolucji, przeróżni inteligenci i półinteligenci, którzy dekowali się w garnizonach, stacjonowanych na tyłach, i podawali się dlatego za najgorętszych patrjotów. W ten sposób zarysowywał się rozdźwięk pomiędzy nastrojami, panującemi w koszarach, a nastrojami sowietów. Oficer Stankiewicz, na którego żołnierze z jego bataljonu spoglądali po przewrocie z podełba, przemawiał z powodzeniem w sekcji żołnierskiej na drażliwy temat karności. ,,Dlaczegóż to w Sowiecie — zadawał sobie Stankiewicz pytanie — panuje nastrój łagodniejszy i przyjemniejszy, niż w batalionie?” Naiwny ten brak zrozumienia dowodzi jeszcze raz, z jak wielkim trudem autentyczne i niesfałszowane uczucia warstw najniższych torują sobie drogę do wyższych sfer.
A mimo to wszystko, wiece żołnierzy i robotników zaczynają już od 3-go marca domagać się od Sowietu, aby usunął natychmiast Rząd Tymczasowy burżuazji liberalnej i sam ujął władze w swe ręce. I tutaj również inicjatywa należy do Wyborskiej dzielnicy. Bo czyż istnieje żądanie, któreby mogło być dla mas bardziej zrozumiałe i bliskie? Ale agitacja ta urwała się niebawem: nietylko dlatego, że zwolennicy obrony zwalczali ją w ostry sposób; o wiele gorzej było, że wodzowie bolszewików już w pierwszej połowie marca skapitulowali faktycznie przed rządami podwójnej władzy. A oprócz bolszewików nikt nie mógł postawić kwestji władzy na ostrzu noża. Przywódcy wyborscy musieli się cofnąć. Robotnicy piotrogrodzcy nie dowierzali jednak zupełnie nowemu rządowi i nie uważali go za swoją władzę. Słuchali wszakże z naprężoną uwagą opinij żołnierzy, starając się, aby pomiędzy nimi a robotnikami nie zarysowała się zbyt ostra różnica zdań. Żołnierze zaś, sylabizujący dopiero pierwsze zdania polityczne, aczkolwiek nie ufali po chłopsku wszelakim panom, wchłaniali jednak chciwie słowa swych przedstawicieli, którzy, zkolei, słuchali z uszanowaniem cieszących się autorytetem wodzów Komitetu Wykonawczego; co się tyczy tych ostatnich, to absorbowało ich wciąż pełne niepokoju badanie tętna burżuazji liberalnej. Na tem przysłuchiwaniu się, począwszy od dołu aż ku samej górze, trzymało się wszystko — do czasu, wprawdzie.
Nastroje, nurtujące w dolnych warstwach, przedzierały się jednak ku górze i usunięte w sposób sztuczny z porządku dziennego zagadnienie władzy narzucało się ustawicznie ze spontaniczną mocą, aczkolwiek w ukrytej postaci. „Żołnierze nie wiedzą, komu mają dawać posłuch”, uskarżają się dzielnice i prowincja, zawiadamiając w ten sposób Komitet Wykonawczy o niezadowoleniu z rozdwojonej władzy. Delegacje floty Bałtyckiej i Czarnomorskiej oświadczają 16-go marca, że mogą się liczyć z Rządem Tymczasowym o tyle tylko, o ile będzie on szedł ręka w rękę z Komitetem Wykonawczym. Delegacje zamierzały, innemi słowy, nie liczyć się zupełnie z rządem. Im dalej, tem nuta ta brzmi coraz uporczywiej. „Armja i ludność winny podporządkowywać się jedynie zarządzeniom Sowietu” uchwala 172 pułk rezerwy, formułując natychmiast odwrotne twierdzenie: „zarządzeniom Rządu Tymczasowego, które będą znajdować się w sprzeczności z postanowieniami Sowietu, nie należy dawać posłuchu”. Komitet Wykonawczy sankcjonował ten stan, doznając jednocześnie sprzecznych uczuć — zadośćuczynienia i niepokoju. Rząd tolerował ów stan, zgrzytając wszelako zębami. Jednemu i drugiemu nie pozostawało, zresztą, nic innego.
We wszystkich większych miastach i ośrodkach przemysłowych sowiety powstają już w początkach marca, skąd rozszerzają się w ciągu najbliższych tygodni na cały kraj; zaczynają ogarniać wieś dopiero w kwietniu lub maju. W imieniu chłopów przemawia początkowo przeważnie armja.
Komitet Wykonawczy Piotrogrodzkiego Sowietu uzyskał w sposób naturalny ogólnopaństwowe znaczenie. Pozostałe sowiety równały się według stolicy, przyjmując jeden za drugim uchwały o udzielaniu warunkowego poparcia Rządowi Tymczasowemu. Aczkolwiek w ciągu pierwszych miesięcy stosunki pomiędzy Piotrogrodzkim Sowietem a prowincjonalnemi układały się gładko, nie wywołując konfliktów, ani też poważniejszych tarć, niemniej przeto potrzeba organizacji ogólnopaństwowej wynikała sama przez się z sytuacji ogólnej. Po upływie miesiąca od obalenia absolutyzmu zwołano pierwszą naradę sowietów, której skład był niekompletny i jednostronny. Z liczby 185 reprezentowanych organizacyj, na sowiety miejskie przypadało coprawda dwie trzecie, lecz były to przeważnie żołnierskie sowiety; wraz z przedstawicielami organizacyj frontowych, delegaci wojskowych, w większości swej — oficerowie, stanowili przytłaczającą większość. Wygłaszano przemówienia o prowadzeniu wojny aż do ostatecznego zwycięstwa i rzucano pogróżki pod adresem bolszewików, nie bacząc na ich więcej, niż umiarkowane zachowanie. Narada uzupełniła Piotrogrodzki Komitet Wykonawczy, włączając doń szesnastu konserwatywnych delegatów z prowincji i legalizując w ten sposób jego ogólnopaństwowy charakter.
Prawe skrzydło wzmocniło się jeszcze bardziej. Niezadowolonych od tej chwili coraz częściej straszono prowincją. Uchwały o uporządkowaniu składu Piotrogrodzkiego sowietu, powziętej jeszcze 14-go marca, nie wykonywano prawie wcale. Decyduje przecież i tak nie sowiet miejscowy, lecz Wszechrosyjski Komitet Wykonawczy. Wodzowie oficjalni wznieśli się na niedosiężne wprost wyżyny. Najważniejsze uchwały zapadały w Komitecie Wykonawczym, a raczej na posiedzeniach jego ośrodka rządzącego po uprzedniem uzgodnieniu z ośrodkiem Rządu. Sowiet pozostawał na uboczu. Traktowano go pobłażliwie, niby wiec: „politykę robi się nie na ogólnych posiedzeniach i całe to „plenum” nie ma żadnego istotnego znaczenia” (Suchanow). Zadowoleni ze siebie rozkazodawcy sądzili, że sowiety wypełniły w gruncie rzeczy swe zadanie, przekazując im kierownictwo. Najbliższa przyszłość udowodni, że sprawa miała się inaczej. Masy mogą być cierpliwe do czasu, lecz nie są bynajmniej gliną, z której da się ulepić, co się komu spodoba. W czasach rewolucyjnych zaś — szybko nabierają rozumu. Stanowi to właśnie największą siłę rewolucji.
***
Aby lepiej zrozumieć dalszy rozwój wydarzeń, musimy scharakteryzować owe dwie partje, które od samego początku rewolucji zawarły ścisły blok, panowały w sowietach, w samorządach demokratycznych i na zjazdach tak zwanej demokracji rewolucyjnej. Zachowały one nawet swą, topniejącą zresztą coraz bardziej, większość aż do chwili zwołania Konstytuanty, która była ostatnim przebłyskiem ich niedawnej potęgi, przypominającym zorzę wieczorną, pałającą jeszcze na szczytach gór, podczas gdy słońce już zaszło.
Gdy burżuazja rosyjska przyszła zbyt późno, aby móc być demokratyczną, demokracja rosyjska z tego samego powodu chciała uważać siebie za socjalistyczną. Ideologia demokratyczna zużyła się ostatecznie w ciągu XIX-go stulecia. Skoro rosyjska inteligencja radykalna chciała na rubieży XX-go wieku znaleźć dostęp do mas, musiała przybrać barwę socjalistyczną. Jest to wspólna przyczyna historyczna powstania obydwóch partyj pośrednich: mieńszewików i socjalistów-rewolucjonistów. Każda z nich miała jednak własną genealogję i własną ideologję.
Poglądy mieńszewików kształtowały się na podłożu marksowskiem. Zawdzięczając znowuż owemu zacofaniu dziejowemu Rosji, marksizm początkowo był w niej raczej metodą uzasadnienia konieczności rozwoju burżuazyjnego kraju, aniżeli krytyką społeczeństwa kapitalistycznego. Gdy zaszła potrzeba, historja wyzyskała przebiegle wyjałowioną teorję rewolucji proletarjackiej, aby zeuropeizować przy jej pomocy w duchu mieszczańskim szerokie rzesze zatęchłej inteligencji ludowcowej. Mieńszewicy odegrali w tym procesie o wiele wydatniejszą rolę. Stanowiąc lewe skrzydło inteligencji burżuazyjnej, łączyli ją oni z najbardziej umiarkowanemi nawarstwieniami robotników, ciążących ku pracy legalnej w związkach zawodowych i dokoła Dumy.
Socjaliści-rewolucjoniści, naodwrót, zwalczając teoretycznie marksizm, ulegali mu faktycznie po części. Uważali się za partję, urzeczywistniającą przymierze inteligencji, robotników i chłopów, ma się rozumieć pod kierownictwem krytycznej myśli. Idee ich w dziedzinie gospodarczej stanowiły ciężko strawny zlepek rozmaitych nawarstwień historycznych, będących odbiciem sprzecznych warunków istnienia włościaństwa w kraju, przechodzącym szybką ewolucję kapitalistyczną. Eserowcy wyobrażali sobie, że przyszła rewolucja nie będzie burżuazyjną, ani też socjalistyczną, lecz „demokratyczną”: treść społeczną zastępowali namiastką wzoru politycznego. Wytykali sobie, w ten sposób, drogę pomiędzy burżuazją a proletarjatem i, w konsekwencji, rolę rozjemcy, stojącego ponad niemi. Po lutym mogło się zdawać, że eserowcy byli bardzo bliscy takiej sytuacji.
Jeszcze z czasów pierwszej rewolucji zachowali oni korzenie, puszczone wśród włościaństwa. Tradycyjna formuła ludowców: „ziemia i wolność” stała się w pierwszych miesiącach 1917-go roku własnością całej inteligencji wiejskiej. W przeciwieństwie do mieńszewików, którzy byli zawsze partją par excellence miejską, zdawało się, że socjaliści-rewolucjoniści znaleźli nader mocne oparcie na wsi. Panowali oni, co więcej, i w miastach: w sowietach — przez sekcje żołnierskie i w pierwszych samorządach demokratycznych, podczas wyborów do których otrzymywali bezwzględną większość głosów. Zdawało się, że potęga partji nie ma granic. Była ona jednak w istocie tylko aberacją polityczną. Partja, na którą głosują wszyscy, oprócz owej mniejszości, wiedzącej na kogo ma głosować, nie jest stronnictwem, podobnie jak język, którego używają niemowlęta wszystkich krajów, nie jest językiem narodowym. Partja eserowców była uroczystym wykładnikiem tego wszystkiego, co rewolucja lutowa zawierała w sobie niedojrzałego, bezkształtnego i bałamutnego. Kto tylko nie otrzymał w puściźnie po przeszłości przedrewolucyjnej dostatecznych podstaw, aby głosować na kadetów lub bolszewików, głosował na eserowców. Ale kadeci znajdowali się w zamkniętem obozowisku posiadaczy. Bolszewicy byli jeszcze nieliczni, niezrozumiali, a nawet straszni. Głosowanie na eserowców równało się oddaniu głosu na rewolucję wogóle i do niczego, właściwie, nie obowiązywało. W miastach było wyrazem dążności żołnierzy do zbliżenia się z partją,. trzymającą stronę chłopów, dążności zacofanej części robotników do zbliżenia się z żołnierzami, dążności drobnego ludu miejskiego do zachowania łączności z żołnierzem i chłopem. W tym okresie legitymacja partyjna eserowca była świadectwem tymczasowem, dającem prawo wstępu do instytucyj rewolucyjnych; zachowywała ona ten swój walor aż do chwili zamiany na inną, o wiele poważniejszą legitymację. Nie bez przyczyny o tej wielkiej partji, ogarniającej wszystkich i wszystko, powiedziano, że jest tylko olbrzymiem zerem.
Począwszy od pierwszej rewolucji, mieńszewicy dedukowali konieczność przymierza z liberałami z burżuazyjnego charakteru rewolucji i przymierze to przedkładali ponad współpracę z włościaństwem, uważając je za niepewnego sojusznika. Bolszewicy konstruowali, naodwrót, całą perspektywę rewolucji na przymierzu proletarjatu z chłopami, skierowanem przeciwko liberalnej burżuazji. Ponieważ eserowcy uważali siebie przedewszystkiem za chłopską partję, mogłoby się więc zdawać że rewolucja przyniesie sojusz bolszewików z ludowcami, stanowiący przeciwwagę przymierza mieńszewików z liberalną burżuazją. W rzeczywistości zaś rewolucja lutowa daje nam obraz wręcz odmiennego układu ugrupowań. Mieńszewików łączy z socjalistami-rewolucjonistami najściślejsze przymierze, które uzupełnia wspólny ich blok z burżuazją liberalną. Bolszewicy są zupełnie izolowani na terenie polityki oficjalnej.
Fakt ten, nie dający się wytłumaczyć na pierwszy rzut oka, jest w istocie swej zupełnie zrozumiały. Socjaliści-rewolucjoniści, mimo nagminnego ciążenia wsi ku ich hasłom, nie byli wcale stronnictwem chłopskiem. Główne jądro partji, określające jej rzeczywistą politykę i wyłaniające ze siebie ministrów i urzędników, było w o wiele większym stopniu związane z liberalnemi i radykalnemi sferami miast, aniżeli ze zrewoltowanemi rzeszami chłopskiemi. Przewodzące to jądro, które napęczniało niesłychanie dzięki napływowi poszukujących karjery eserowców marcowych, przeraziło się śmiertelnie impetu ruchu chłopskiego, kroczącego pod hasłami eserowskiemi. Świeżo upieczeni ludowcy dobrze, ma się rozumieć, życzyli chłopom, ale nie pragnęli pożogi chłopskiej. Eserowców ogarnęła taka sama panika w obliczu rewolucji na wsi, jaka ogarnęła mieńszewików wobec ofensywy proletarjatu: przerażenie demokratów było w swym całokształcie odzwierciadleniem zupełnie realnego niebezpieczeństwa, którem ruch uciśnionych groził klasom posiadającym, łącząc je w jeden wspólny obóz burżuazyjno-obszarniczej reakcji. Blok eserowców z rządem ziemianina Lwowa oznaczał ich rozbrat z rewolucją rolną, podobnie jak blok mieńszewików z przemysłowcami i bankierami, w rodzaju Guczkowa, Tereszczenki i Konowałowa, równał się ich zerwaniu z ruchem proletarjatu. Przymierze mieńszewików z eserowcami nie oznaczało w tych warunkach współpracy proletarjatu z chłopami, lecz utworzenie koalicji stronnictw, które zerwały z proletarjatem i chłopami, aby zawrzeć blok z klasami posiadającemi.
Z tego, cośmy powiedzieli, wynika niezbicie, jak dalece był fikcyjny socjalizm obu partyj demokratycznych; nie znaczy to jednak wcale, aby ich demokratyzm miał być autentyczny. Wprost przeciwnie, cherlactwo tego demokratyzmu wymagało właśnie maski socjalistycznej. Proletarjat rosyjski walczył o demokrację, znajdując się w nieprzejednanem przeciwieństwie do burżuazji liberalnej. Partie demokratyczne, tworzące blok z burżuazją liberalną, nie mogły w żaden sposób uniknąć konfliktu z proletarjatem. Takie jest źródło społeczne dalszej okrutnej walki, która rozgorzała między ugodowcami a bolszewikami.
Gdy sprowadzimy naszkicowane wyżej procesy do ich obnażonej mechaniki klasowej, z której aż do ostatka nie zdawali sobie, ma się rozumieć, sprawy ani członkowie, ani nawet przywódcy obydwóch ugodowych stronnictw, otrzymamy taki, w przybliżeniu, podział czynności historycznych. Burżuazja liberalna nie mogła już opanować masy. Dlatego też obawiała się rewolucji. Ale rozwój burżuazyjny domagał się rewolucji.
Od wielkiej burżuazji oderwały się dwa hufce, składające się z jej młodszych braci i synów. Jeden z tych oddziałów udał się do robotników, drugi — do chłopów. Obydwa usiłowały skaptować sobie tak jednych, jak i drugich, dowodząc szczerze i gorąco, że są z nich socjaliści, wrogo usposobieni względem burżuazji. Oba zastępy uzyskały rzeczywiście na tej drodze znaczne wpływy wśród ludu. Ale wpływ, wywierany przez ich idee, zdystansował niebawem ich własne wpływy. Burżuazja wyczuła śmiertelne niebezpieczeństwo i uderzyła na trwogę. Obydwa hufce secesyjne — mieńszewicy i eserowcy — odezwały się zgodnie na apel najstarszego w rodzie. Zamknąwszy oczy na zadawnione różnice zdań, stanęły ramię przy ramieniu i, odwróciwszy się tyłem do mas, pośpieszyły społeczeństwu burżuazyjnemu z odsieczą.
Socjaliści-rewolucjoniści wprawiali wprost w zdumienie swą bezpostaciowością i niedołęstwem, nawet w porównaniu z mieńszewikami. Bolszewikom zdawało się w poważniejszych chwilach, że są to kadeci trzeciego gatunku. Kadetom znów zdawało się, że to bolszewicy trzeciego gatunku. Miejsce drugiego gatunku należało w obydwóch wypadkach do mieńszewików. Chybotliwość podstaw i bezkształtność ideologji wywoływały odpowiedni dobór osobowy: na wszystkich wodzach eserowskich ciążyło piętno niedokończoności, powierzchowności oraz zawodności sentymentalnej. Można rzec bez wszelkiej przesady: szeregowy bolszewik ujawniał więcej przenikliwości w polityce, to jest w stosunkach, panujących pomiędzy klasami, aniżeli najsławetniejsi wodzowie eserowscy.
Eserowcy, pozbawieni ustalonych kryterjów, zdradzali skłonność do imperatywów moralnych. Zbyteczna tłumaczyć, że, wbrew uroszczeniom moralizatorskim, eserowcy nie cofali się w wielkiej polityce przed drobnemi matactwami, tak charakterystycznemi naogół dla partyj pośrednich, nie posiadających stałego oparcia, wyraźnej doktryny i rzeczywistego kośćca moralnego.
W bloku mieńszewików i eserowców rolę kierowniczą odgrywali mieńszewicy, mimo nie ulegającej kwestii liczebnej przewagi eserowców. W tym podziale funkcyj uzewnętrzniała się w swoisty sposób hegemonia miasta nad wsią, preponderancja miejskiego drobnomieszczaństwa nad wiejskiem, wreszcie przewaga ideowa inteligencji ,,marksowskiej” nad inteligencją, kierującą się socjologią rdzennie-rosyiską i chełpiącą się nikłością dawnych dziejów rosyjskich.
Jak już nam wiadomo, przez pierwsze tygodnie po przewrocie żadne ze stronnictw lewicowych nie posiadało w stolicy swego prawdziwego sztabu. Cieszący się powszechnem uznaniem wodzowie partyj socjalistycznych znajdowali się na emigracji. Drugorzędni wodzowie powracali dopiero z Dalekiego Wschodu do stolicy. Wytwarzało to wśród tymczasowych kierowników ostrożny nastrój wyczekiwania, zbliżający ich wzajemnie do siebie. Żadna z grup kierujących nie dążyła przez te tygodnie do rozwinięcia swych idej aż do ostatka. Walka partyj w Sowiecie miała nader pokojowy charakter: zdawało się, że ma się tu do czynienia z rozmaitemi odcieniami w obrębie jednej i tej samej „demokracji rewolucyjnej”. Wraz z powrotem Ceretellego z zesłania (19-go marca), kierownictwo sowietu skręciło, coprawda, dość gwałtownie na prawo, w kierunku bezpośredniej odpowiedzialności za władzę i wojnę. Ale i bolszewicy, pod wpływem Kamieniewa i Stalina, którzy wrócili z zesłania, dokonali też w połowie marca gwałtownego zwrotu wprawo, dzięki czemu odległość pomiędzy większością sowiecką a opozycją lewicową stała się może w początkach kwietnia jeszcze mniejsza, niż była w początkach marca. Prawdziwe zróżniczkowanie zaczęło się trochę później. Można ustalić nawet jego ścisłą datę: dzień 4-go kwietnia, nazajutrz po przyjeździe Lenina do Piotrogrodu.
Na czele rozmaitych kierunków partji mieńszewików stał szereg wybitnych osobistości, partja nie posiadała jednak wodza rewolucyjnego. Skrajnie prawe skrzydło, któremu przewodzili starzy mistrze rosyjskiej demokracji socjalnej, Plechanow, Wiera Zasulicz, Dejcz, zajęło jeszcze przy absolutyzmie stanowisko patrjotyczne. Plechanow, który w godny pożałowania sposób przeżył sam siebie, pisał akurat w przeddzień rewolucji lutowej w gazecie amerykańskiej, że strejki i wszelka walka robotników byłyby zbrodnią w Rosji ówczesnej. Szersze koła starych mieńszewików, a wśród nich postacie tej miary, co Martow, Dan, Ceretelli, zaliczały się do obozu Zimmerwaldu i uchylały się od odpowiedzialności za wojnę. Ale zarówno międzynarodowość lewych mieńszewików, jak i lewych eserowców przysłaniała tylko w większości wypadków opozycyjność demokratyczną. Rewolucja lutowa pogodziła większość tych ,,zimmerwaldowców” z wojną, w której, od chwili przewrotu, zaczęli oni dopatrywać się środka obrony rewolucji. Ceretelli poszedł w sposób najbardziej stanowczy tą drogą, pociągając za sobą Dana i innych. Martowa wojna zastała we Francji. Powrócił z zagranicy dopiero 9-go maja i nie mógł przeoczyć, że jego wczorajsi ideowi towarzysze broni doszli po przewrocie lutowym do tych samych założeń, z których Guesde, Sembat i inni wychodzili w roku 1914-ym, gdy podjęli się obrony republiki burżuazyjnej przed absolutyzmem niemieckim. Martow stanął na czele lewego skrzydła mieńszewików, które nie zdołało odegrać poważniejszej roli podczas rewolucji, i znajdował się w opozycji względem polityki Ceretellego i Dana, przeciwdziałając jednocześnie zbliżeniu się lewych mieńszewików z bolszewikami. W imieniu oficjalnego mieńszewizmu występował Ceretelli, za którym szła niewątpliwa większość: patrjoci przedrewolucyjni z łatwością połączyli się z patrjotami powołania lutowego. Plechanow miał jednak swą, nawskroś szowinistyczną, grupę, znajdującą się poza partją, a nawet poza obrębem Sowietu. Frakcja Martowa, która nie wystąpiła ze wspólnej partji, nie posiadała ani własnego pisma, ani własnej polityki. Jak zazwyczaj podczas wielkich wydarzeń dziejowych, Martow stracił zupełnie kontenans i zawisł w powietrzu. W roku 1917-ym, podobnie jak i w r. 1905-ym, rewolucja nieomal że nie dostrzegła tego wybitnego człowieka.
Przewodniczącym Piotrogrodzkiego Sowietu, a w następstwie Centralnego Komitetu Wykonawczego został prawie automatycznie przewodniczący klubu mieńszewickiego w Dumie, Czcheidze. W wykonywane przez się obowiązki starał się włożyć cały zasób swej sumienności, przysłaniając ustawiczny brak wiary we własne siły niewymyślną żartobliwością. Prowincja, z której pochodził, wycisnęła na nim niezatarte piętno. Górzysta Gruzja, kraj słońca, winnic, chłopów i drobnej szlachty, o nieznacznym odsetku robotników, wydała rozległą warstwę inteligencji lewicowej, giętkiej, obdarzonej temperamentem, lecz w lwiej swej części nie umiejącej się wznieść ponad horyzont drobnomieszczański. Do wszystkich czterech Dum Gruzja wybierała mieńszewików na posłów i we wszystkich czterech klubach posłowie jej odgrywali rolę leaderów. Gruzja stała się Żyrondą rewolucji rosyjskiej. Gdy żyrondystów z w. XVIII-go oskarżano o federalizm, żyrondyści z Gruzji zaczęli od obrony jedynej i niepodzielnej Rosji, skończyli zaś na separatyzmie.
Najwybitniejszą postacią, wysuniętą przez Żyrondę gruzińską, był bez kwestji były poseł do drugiej Dumy, Ceretelli, który niezwłocznie po powrocie z zesłania stanął na czele nie samych tylko mieńszewików, lecz całej ówczesnej większości sowieckiej. Nie będąc teoretykiem, ani nawet dziennikarzem, lecz wybitnym mówcą, Ceretelli był i pozostał radykałem typu południowo-francuskiego. W środowisku rutyny parlamentarnej czułby się, jak ryba w wodzie. Atoli urodził się w epoce rewolucyjnej i połknął zamłodu trującą dawkę marksizmu. Z pośród wszystkich mieńszewików wykazał bądź co bądź najwięcej rozmachu podczas wydarzeń rewolucji oraz dążność do wiązania końca z końcem. Dzięki temu właśnie przyczynił się bardziej, niż inni, do bankructwa porządku lutowego. Czcheidze podporządkowywał się całkowicie Ceretellemu, chociaż przerażała go chwilami doktrynerska prostolinijność tegoż, zbliżająca wczorajszego rewolucjonistę-katorżanina ku zachowawczym przedstawicielom burżuazji.
Mieńszewik Skobelew, zawdzięczający swą popularność najświeższej daty stanowisku posła do ostatniej Dumy, sprawiał wrażenie studenta, grającego na amatorskiej scenie rolę męża stanu. Przyczyną takiego wrażenia nie był jedynie jego młodociany wygląd. Skobelew obrał sobie za specjalność gaszenie „wybryków”, łagodzenie lokalnych konfliktów i wogóle zatykanie dziur podwójnej władzy. Trudnił się tem aż do chwili, kiedy w nieszczęsnej roli ministra pracy stał się członkiem majowego ministerstwa koalicyjnego.
Najwpływowszą osobą był wśród mieńszewików Dan, stary pracownik partyjny, który uchodził zawsze za następną figurę po Martowie. Skoro mieńszewizm przesiąkł do szpiku kości obyczajami i duchem socjalnej demokracji niemieckiej w okresie jej upadku, to Dan sprawiał wręcz wrażenie członka zarządu niemieckiej partji, wydawał się mniejszem wydaniem Eberta. Po upływie roku niemiecki Dan zastosował z powodzeniem w Niemczech tę samą politykę, która nie powiodła się w Rosji rosyjskiemu Ebertowi. Przyczyną tego były jednak warunki, nie zaś ludzie.
Jeżeli w orkiestrze większości sowieckiej Ceretelli grał pierwsze skrzypce, to Liber dmuchał z całych sił w piskliwy klarnet, że aż mu krew napływała do oczu. Był to mieńszewik z żydowskiego Związku Robotniczego (Bundu), ze znaczną przeszłością rewolucyjną, bardzo szczery, o wielkim temperamencie, bardzo wymowny, bardzo ograniczony i usiłujący na gwałt przekonać wszystkich, że jest zeń niezłomny patrjota i spiżowy mąż stanu. Liber ział wprost nienawiścią do bolszewików.
Falangę przywódców mieńszewickich można zakończyć na byłym ultra-lewicowym bolszewiku Wojtinskim, wybitnym uczestniku pierwszej rewolucji, który przeszedł przez katorgę i zerwał w marcu z partją na tle patrjotyzmu. Przyłączywszy się do mieńszewików, Wojtinskij, jak to bywa zazwyczaj, stał się zawodowym pogromcą bolszewików. Nie starczyło mu jedynie temperamentu, aby mógł dorównać Liberowi w szczuciu swych byłych współwyznawców ideowych.
Sztab ludowców był równie różnolity, lecz bez porównania mierniejszy i nie tak jaskrawy. Na czele tak zwanych socjalistów ludowych, stanowiących skrajnie prawe skrzydło, stał stary emigrant Czajkowskij, który swym wojującym szowinizmem dorównywał Plechanowowi, nie posiadając ani jego talentu, ani też jego przeszłości. Obok niego stała stara Breszko-Breszkowskaja, którą eserowcy nazywali babką rewolucji rosyjskiej, lecz która narzucała się gorliwie na chrzestną matkę kontrrewolucji rosyjskiej. Sędziwy anarchista Krapotkin, od lat młodzieńczych ciążący do ludowców, wykorzystał wojnę, aby zdezawuować to wszystko, czego nauczał przez pół wieku nieomal: człowiek, który odmawiał państwu prawa do istnienia, popierał teraz Ententę, gdy zaś potępiał rosyjskie rozdwojenie władzy, to bynajmniej nie w imię jej zupełnego zniesienia, lecz w imię jedynowładztwa burżuazji. Starcy ci odgrywali jednak raczej rolę dekoracyj, aczkolwiek Czajkowskij stanął w następstwie, podczas wojny z bolszewikami, na czele jednego z białych rządów, będących na utrzymaniu Churchilla.
Pierwsze miejsce wśród eserowców, wyprzedzając znacznie wszystkich innych, lecz nie w łonie partji, ale ponad partją, zajął Kiereńskij, człowiek nie mający żadnej absolutnie przeszłości partyjnej. Spotkamy się jeszcze nieraz z tą opatrznościową postacią, której siłę w okresie rozdwojenia władzy stanowiło skojarzenie ułomności liberalizmu z ułomnościami demokracji. Formalne wstąpienie Kiereńskiego do partji eserowców nie wpłynęło na zmianę jego pogardliwego stosunku do partyj w ogólności: poczytywał siebie za bezpośredniego wybrańca narodu. Ale przecież partja eserowców przestała już być podówczas partją z tą chwilą, kiedy się stała potężnem, narodowem zaiste zerem. W osobie Kiereńskiego znalazła też zupełnie odpowiedniego wodza.
Przyszły minister rolnictwa i późniejszy przewodniczący Konstytuanty, Czernow, był niewątpliwie najokazalszą figurą starej partji eserowskiej i nie przypadkowo uchodził za jej inspiratora, teoretyka i wodza. Człowiek znacznej, lecz nie powiązanej w jedną całość wiedzy, raczej mól książkowy, niż osoba wykształcona, Czernow rozporządzał zawsze nieograniczonym zapasem dających się zastosować w każdej okoliczności cytatów, które przez długi czas przemawiały do wyobraźni młodzieży rosyjskiej, nie ucząc jej prawie niczego. Na jedno tylko pytanie wielomówny ten wódz nie miał odpowiedzi; na pytanie: kogo i dokąd sam prowadzi? Formuły ekletyczne Czernowa, okraszone morałami i wierszykami, łączyły do czasu różnorodną publiczność, która w krytycznych chwilach ciągnęła w rozmaite strony. Niedziwota, że zadowolony ze siebie Czernow przeciwstawiał swą metodę kształtowaniu partji „sekciarstwu” Lenina.
Czernow przyjechał z zagranicy o pięć dni później od Lenina: Anglja przepuściła go wreszcie. Na liczne powitania w Sowiecie, wódz największej partji odpowiedział najdłuższą mową, którą Suchanow, napoły eserowiec, zaopinjował w sposób następujący: „nietylko ja, lecz i wielu innych patrjotów eserowskich zżymało się i kręciło głowami na to jego przykre śpiewanie, na to dziwne wykrzywianie się i przewracanie oczami; a i mówił też bez końca, ni przypiął, ni przyłatał”. Cała dalsza działalność Czernowa w czasie rewolucji była utrzymana w tonie jego pierwszego przemówienia. Po kilku próbach przeciwstawienia się lewicowego Kiereńskiemu i Ceretellemu, przyciskany ze wszystkich stron Czernow poddał się bez walki, wyzbył się swego zimmerwaldyzmu emigracyjnego, wszedł do komisji „kontaktowej”, a później i do rządu koalicyjnego. Wszystko, co robił, chybiało celu. Postanowił więc sobie, że będzie się uchylał. Wstrzymywanie się od głosowania stało się dlań postacią egzystencji politycznej. Od kwietnia do października autorytet jego topniał szybciej jeszcze, niż szeregi jego partji. Różniący się od siebie bardzo i nienawidzący się wzajemnie Czernow i Kiereńskij tkwili jednak obydwaj całkowicie w przeszłości przedrewolucyjnej, w starem bezpostaciowem społeczeństwie rosyjskiem, w środowisku anemicznej i pretensjonalnej inteligencji, która pałała chęcią pouczania mas ludowych, opiekowania się niemi i ich uszczęśliwiania, lecz nie potrafiła zupełnie ich wysłuchać, zrozumieć i uczyć się od nich. A bez tego niemasz polityki rewolucyjnej. Awksentjew, wynoszony przez partję na najwyższe stanowiska rewolucji, — przewodniczący Komitetu wykonawczego delegatów chłopskich, minister spraw wewnętrznych, przewodniczący przedparlamentu, — stanowił już kompletną karykaturę polityka: czarujący nauczyciel literatury gimnazjum żeńskiego w Orle — oto wszystko, co da się o nim powiedzieć. Jego działalność polityczna było coprawda o wiele szkodliwsza i złośliwsza od niego samego.
Znaczną, ale raczej zakulisową, rolę we frakcji eserowców i w sowieckim ośrodku rządzącym odgrywał Goc. Terorysta ze znanej rodziny rewolucyjnej, był Goc mniej pretensjonalny i bardziej rzeczowy od swych najbliższych przyjaciół politycznych. Ale jako tak zwany „praktyk” poprzestawał na drugorzędnych sprawach potocznej działalności, pozostawiając innym wielkie zagadnienia. Należy zresztą dodać, że nie był zeń ani mówca, ani pisarz i że największy jego walor stanowił autorytet osobisty, okupiony latami katorgi.
Wymieniliśmy w gruncie rzeczy wszystkich, kogo dałoby się wymienić z pośród kół kierowniczych ludowców. Dalej mamy już do czynienia z zupełnie przypadkowymi osobnikami w rodzaju Filipowskiego, którego roli na szczycie Olimpu lutowego nikt nie zdołałby wytłumaczyć: należy się spodziewać, że zaważył tu decydująco jego uniform oficera marynarki.
Obok oficjalnych przywódców dwóch partyj rządzących, członkami Komitetu Wykonawczego było wielu „dzikich”, idących samopas, którzy brali niegdyś udział w ruchu w rozmaitych jego okresach; ludzie ci odsunęli się od walki na długo przed przewrotem, teraz zaś, po gorączkowym powrocie pod sztandary zwycięskiej rewolucji, nie kwapili się do jarzma partyjnego. We wszystkich sprawach zasadniczego znaczenia dzicy szli ręka w rękę z większością sowiecką. Odgrywali nawet początkowo rolę kierowniczą. Ale w miarę powrotu z zesłania i emigracji wodzów oficjalnych, bezpartyjnych spychano na drugorzędne miejsca, polityka nabierała kształtów, partyjność wstępowała w swe prawa.
Przeciwnicy reakcyjni Komitetu Wykonawczego wskazywali później niejednokrotnie na zalew Komitetu przez obcoplemieńców: żydów, Gruzinów, Łotyszów, Polaków i t. p. Aczkolwiek w stosunku do ogólnej liczby członków Komitetu Wykonawczego obcoplemieńcy stanowili bardzo niewielki odsetek, nie ulega jednak kwestji, że rola ich w prezydjum, w różnych komisjach, wśród referentów była nader wydatna. Gdy się zważy, że inteligencja narodowości uciskanych, skupiająca się przeważnie w miastach, zasilała obficie szeregi rewolucyjne, nic w tem nie będzie dziwnego, iż wśród starszej generacji rewolucjonistów liczba obcoplemieńców była szczególnie znaczna. Doświadczenie, posiadane przez nich, aczkolwiek nie zawsze najprzedniejszej jakości, czyniło ich niezbędnymi przy zakładaniu zrębów nowych form społecznych. Zupełnie niedorzeczne są jednak próby tłumaczenia polityki sowietów i przebiegu całej rewolucji zapomocą rzekomej uzurpacji obcoplemieńców. I w danym również wypadku nacjonalizm odsłania swą pogardę dla rzeczywistego narodu, czyli dla ludu w okresie jego wielkiego odrodzenia narodowego, degradując go do roli jakiegoś bezdusznego kloca, którym kręcą obce i przypadkowe ręce. Czemuż jednak i w jaki sposób obcoplemieńcy zdołali uzyskać tę cudowną moc nad rdzennemi miljonami? W chwilach głębokich zmian dziejowych szerokie rzesze narodu rzeczywiście korzystają nieraz z usług owych żywiołów, które gnębiono jeszcze nie dawniej, jak wczoraj, i które właśnie dlatego dają najskwapliwiej wyraz nowym zadaniom. Bynajmniej nie obcoplemieńcy prowadzą za sobą rewolucję, lecz rewolucja narodowa posługuje się obcoplemieńcami. Podobne zjawiska widzimy nawet podczas wielkich reform, dokonywanych zgóry. Polityka Piotra I-go nie przestawała być narodową, gdy, wkraczając ma nowe tory, angażowała do służby państwowej obcoplemieńców i cudzoziemców. Majstrowie z przedmieścia niemieckiego i szyprowie holenderscy dawali podówczas doskonalszy wyraz wymogom rozwoju narodowego Rosji, aniżeli popi rosyjscy, zawleczeni tu niegdyś przez Greków, albo bojarzy moskiewscy, uskarżający się również na zalew cudzoziemski, mimo że sami byli potomkami cudzoziemców, którzy stworzyli państwo rosyjskie. Inteligencja obcoplemienna z roku 1917-go wchodziła w każdym razie w skład tych samych partyj, co i rdzennie rosyjska, obciążały ją te same wady i popełniała te same błędy, obcoplemieńcy zaś z obozu mieńszewików i eserowców popisywali się szczególnie żarliwą dbałością o obronę i jedność Rosji.
Taki to miał wygląd Komitet Wykonawczy, organ naczelny demokracji. Dwie partje, które wyzbyły się złudzeń, lecz zachowały przesądy, partje, kierowane przez sztab wodzów, niezdolnych do przejścia od słów do czynu, znalazły się u steru rewolucji, powołanej do zrzucenia odwiecznych więzów i do budowy podwalin nowego społeczeństwa. Cała działalność ugodowców stała się jednem pasmem męczących sprzeczności, wyczerpujących masy ludowe i przygotowujących konwulsje wojny domowej.
Robotnicy, żołnierze, chłopi traktowali wydarzenia poważnie. Sądzili, że stworzone przez nich sowiety powinny zabrać się niezwłocznie do usunięcia owych klęsk, które zrodziły rewolucję. Wszyscy udawali się do sowietów. Przychodzili z tem, co ich bolało. A kogo nie bolało? Domagali się rozstrzygnięć, spodziewali się pomocy, oczekiwali sprawiedliwości, żądali odwetu. Zabiegający, skarżący się, proszący, demaskujący byli przeświadczeni, że wrogą władzę zastąpili wreszcie przez swą własną. Lud ufa Sowietowi, lud jest uzbrojony, a więc Sowiet — to władza. I czyż nie mieli słuszności, ujmując sprawę w ten sposób? Nieustanny potok żołnierzy, robotników, żon żołnierskich, drobnych kramarzy, pracowników, matek, ojców, za którymi drzwi się nie zamykały, poszukiwał, zapytywał, płakał, żądał, domagał się przedsiębrania kroków, wskazując czasami dokładnie jakich, i przekształcał faktycznie Sowiet we władzę rewolucyjną. „Nie leżało to wcale w interesie, a w każdym razie nie było objęte planem Sowietu” skarży się znany nam już Suchanow, który walczył, naturalnie w miarę swych możności z tym procesem. Czy z dobrym skutkiem przynajmniej? Musi on zaraz przyznać, że „aparat sowiecki począł mimowoli, automatycznie, wbrew chęci Sowietu, wypierać oficjalną machinę państwową, która kręciła się bez wszelkiego obciążenia”. Co robili jednak doktrynerzy kapitulacji, mechanicy pracy bez obciążenia? „Nie pozostawało nic innego, jak pogodzić się z tym stanem i przejmować poszczególne czynności administracji, — wyznaje Suchanow z melancholją, — zachowując jednak fikcję sprawowania rządów przez pałac Maryjski”. Oto co zaprzątało tych ludzi, działających w zrujnowanym kraju, objętym pożogą wojny i rewolucji: sztuczkami maskaradowemi podtrzymywali oni powagę rządu, którego lud nie chciał w żaden sposób uznać. Na pohybel rewolucji, lecz niech żyje fikcja!.. A jednocześnie władza, którą ci ludzie wypędzali drzwiami, wdzierała się do nich z powrotem przez okna, zastając ich za każdym razem zupełnie nieprzygotowanymi i stwarzając śmieszną lub upokarzającą sytuację.
Komitet Wykonawczy zamknął jeszcze w nocy na 28-go lutego prasę monarchistyczną i wprowadził dla gazet system koncesyjny. Wywołało to protesty. Ci, co przywykli do zatykania wszystkim ust, krzyczeli najgłośniej. Po kilku dniach Komitet znów się natknął na sprawę wolności prasy: czy pozwolić na wydawanie pism reakcyjnych? Zarysowała się różnica zdań. Doktrynerzy w rodzaju Suchanowa obstawali przy zupełnej wolności prasy. Czcheidze nie zgadzał się z nimi zrazu: jakżeż można pozostawiać broń w ręku wrogów śmiertelnych? Nikomu, nawiasem powiedziawszy, nie przyszło nawet do głowy, że sprawę należałoby przekazać do decyzji rządu. Byłoby to zresztą bezcelowe, gdyż robotnicy drukarscy uznawali tylko zarządzenia Sowietu. Komitet Wykonawczy powtórzył 5-go marca jeszcze raz swą uchwałę: zamknąć wydawnictwa prawicowe, wydawanie nowych pism uzależnić od zezwolenia Sowietu. Ale już 10-go marca decyzja ta została uchylona pod presją sfer burżuazyjnych. „Dość było trzech dni, aby się opamiętano” triumfował Suchanow. Nieuzasadniony to triumf! Prasa nie wznosi się ponad społeczeństwem. Warunki jej egzystencji w czasie rewolucji odzwierciadlają przebieg tej samej rewolucji. Gdy przekształca się ona lub może przekształcić w wojnę domową, żaden z walczących obozów nie pozwoli na istnienie wrogiej prasy w sferze swych wpływów, jak nie wyzbędzie się dobrowolnie sprawowania kontroli nad arsenałami, kolejami lub drukarniami. Prasa jest jednym z rodzajów broni w walce rewolucyjnej. Prawo do słowa nie może, bądź co bądź, stać wyżej, niż prawo do życia. A rewolucja przywłaszcza sobie nawet to ostatnie. Niechybna to reguła, że rządy rewolucyjne tem są liberalniejsze, tem tolerancyjniejsze, tem „wspaniałomyślniejsze” w stosunku do reakcji, im niklejszy jest ich program, im mocniejsze węzły łączą je z przeszłością, im bardziej zachowawcza jest ich rola. I naodwrót: im zadania są potężniejsze, im więcej praw zdobytych i interesów gwałcą one, tem bardziej skupiona jest władza rewolucyjna, tem bardziej obnażona jej dyktatura. Czy tak jest źle, czy dobrze, musimy się jednak zgodzić, że jest to właśnie droga, którą ludzkość kroczyła dotychczas naprzód.
Sowiet miał słuszność, gdy chciał zachować dla siebie kontrolę nad prasą. Dlaczego zrzekł się jednak tak łatwo tego prawa? Dlatego, że wogóle zaniechał prawdziwej walki. Przemilczał sprawę pokoju, wojny, nawet republiki. Oddawszy władzę burżuazji konserwatywnej, nie miał tytułu do obawiania się prasy prawicowej, ani też możności jej zwalczania. Natomiast po kilku miesiącach zaledwie, rząd, korzystając z poparcia Sowietu, pocznie prześladować niemiłosiernie prasę lewicową. Gazety bolszewików zamykano jedną po drugiej.
Kiereńskij deklamował w Moskwie 7-go marca: „Mikołaj II jest w mojem ręku... Nie zostanę nigdy Maratem rewolucji rosyjskiej... Mikołaj II uda się do Anglji pod moją osobistą obserwacją”... Damy obsypywały Kiereńskiego kwiatami, studenci go oklaskiwali. Ale najniższe warstwy ogarnął niepokój. Ani jedna poważna rewolucja, to jest rewolucja, która miała coś do stracenia, nie wypuściła jeszcze zdetronizowanego monarchy zagranicę. Robotnicy i żołnierze domagali się nieustannie uwięzienia Romanowów. Komitet Wykonawczy wyczuł, że z tą sprawą żartować nie wolno. Postanowiono, iż Sowiet powinien wziąć sprawę Romanowów w swe ręce: stwierdzono w ten sposób publicznie, że rząd nie zasługuje na zaufanie. Komitet Wykonawczy zarządził, aby koleje nie przepuszczały Romanowa: oto dlaczego pociąg carski błąkał się po torach kolejowych. Jednego z członków Komitetu Wykonawczego, robotnika Gwozdiowa, który był prawicowym mieńszewikiem, wyznaczono do zaaresztowania Mikołaja. Kiereńskij został zdezawuowany, a wraz z nim cały rząd. Nie ustąpił jednak, lecz podporządkował się milcząco. Czcheidze referował już 9-go marca Komitetowi Wykonawczemu, że rząd „zrezygnował” z myśli wywiezienia Mikołaja do Anglji. Rodzinę carską uwięziono w pałacu Zimowym. W taki to sposób Komitet Wykonawczy sam zdobywał sobie władzę ukradkiem. Front zaś domagał się coraz uporczywiej, aby byłego cara osadzić w twierdzy Pietropawłowskiej.
Rewolucjom towarzyszyły zawsze przegrupowania majątkowe, dokonywane nietylko w drodze ustawodawczej, lecz i w trybie wywłaszczenia przez masy. Rewolucja rolna nigdy wogóle nie odbywała się w dziejach inaczej: reformy legalne wlokły się nieuchronnie w ogonie czerwonego kura. W miastach gwałtowne wywłaszczenia odgrywały zazwyczaj mniejszą rolę: zadaniem rewolucyj mieszczańskich nie było podważanie własności burżuazyjnej. Ale bodaj, że nie było dotychczas jeszcze takiej rewolucji, podczas której masy nie zabierałyby dla potrzeb publicznych budynków, należących do wrogów ludu. Zaraz po przewrocie lutowym partje wyszły z podziemi, powstały związki zawodowe, wciąż odbywały się wiece, każda dzielnica miała swój sowiet — wszystko to trzeba było gdzieś ulokować. Organizacje zajmowały niezamieszkane wille ministrów carskich lub puste pałace carskich baletnic. Poszkodowani skarżyli się, bądź też władze ingerowały z własnej inicjatywy. Ponieważ jednak ci, co dokonywali zajęcia, posiadali w istocie władzę, władza oficjalna zaś była tylko cieniem, prokuratorowie musieli więc zwracać się koniec końców do tegoż Komitetu Wykonawczego z prośbą o przywrócenie pogwałconych praw baletnicy, której nieskomplikowane czynności członkowie dynastji hojnie opłacali ze szkatuły ludowej. Jak się patrzy, puszczano wówczas w ruch komisję „kontaktową”, ministrowie obradowali, prezydjum Komitetu Wykonawczego konferowało, do uzurpatorów wysyłano delegacje — i sprawa wlokła się miesiącami.
Suchanow oświadcza, iż jako „lewicowiec” nie sprzeciwiałby się najradykalniejszemu wkroczeniu w dziedzinę prawa własności w trybie ustawodawczym, natomiast był „stanowczym przeciwnikiem wszelkich wywłaszczeń z zastosowaniem przemocy”. Podobnemi wybiegami pechowi lewicowcy przysłaniali zazwyczaj swe bankructwo. Zapomocą wydanego we właściwym czasie dekretu, regulującego rekwizycje lokali, rząd naprawdę rewolucyjny potrafiłby bezwątpienia doprowadzić do minimum ilość dokonywanych w sposób chaotyczny samowolnych zajęć budynków. Ale ugodowcy lewicowi oddali władzę fanatycznym obrońcom własności, aby potem prawić nadaremnie masom kazania o poszanowaniu praworządności rewolucyjnej... pod gołem niebem. Klimat Piotrogrodu niebardzo sprzyja uczuciom platonicznym.
Ogonki, wyczekujące na chleb, dały ostatniego bodźca rewolucji. Były one również pierwszą groźbą pod adresem nowego ustroju. Na pierwszem zaraz posiedzeniu Sowietu zapadła uchwała o utworzeniu komisji żywnościowej. Rząd mało zastanawiał się nad wyżywieniem stolicy. Nie miałby nic przeciwko poskromieniu jej zapomocą głodu. Sprawa aprowizacji i w następstwie również spoczywała na Sowiecie. Rozporządzał on ekonomistami i statystykami, posiadającymi pewne doświadczenie, uzyskane dzięki poprzedniej pracy w burżuazyjnych organach gospodarczych i administracyjnych. Byli to przeważnie mieńszewicy, należący do prawego skrzydła, jak Groman i Czerewanin, lub też dawni bolszewicy, którzy posunęli się daleko na prawo, jak Bazarow i Awiłow. Skoro zetknęli się twarz w twarz ze sprawą wyżywienia stolicy, sytuacja zmuszała ich do proponowania wielce radykalnych środków, niezbędnych do uporania się ze spekulacją i zorganizowania rynku. Sowiet przez szereg posiedzeń zatwierdzał cały system ,,socjalizmu wojennego”, zawierający zarządzenia o ogłoszeniu wszystkich zapasów zboża dobytkiem państwowym, o ustalaniu stałych cen na zboże i chleb stosownie do cen artykułów przemysłowych, o kontroli państwa nad wytwórczością, o prawidłowej wymianie towarów ze wsią. Wodzowie Komitetu Wykonawczego spoglądali na siebie z przerażeniem; nie wiedząc, co mają zaproponować, przyłączali się do radykalnych rezolucyj. Członkowie komisji „kontaktowej” komunikowali je potem nieśmiało rządowi. Rząd obiecywał, że zbada sprawę. Ale ani książę Lwow, ani Guczkow, ani Konowałow nie palili się wcale do kontrolowania, rekwirowania i ograniczania samych siebie oraz swych przyjaciół. Wszystkie uchwały gospodarcze Sowietu rozbijały się o bierny opór aparatu państwowego, o ile nie urzeczywistniały ich na własną rękę sowiety miejscowe. Jedynem zarządzeniem natury praktycznej, które w zakresie aprowizacji zrealizował sowiet piotrogrodzki, było ograniczenie spożycia do rozmiaru ustalonej racji, równającej się półtora funta dla pracowników fizycznych i jednemu funtowi — dla pozostałych spożywców. Ograniczenie to nie zmieniło prawie zupełnie realnego budżetu żywnościowego ludności stolicy: funt i półtora funta chleba — można to jeszcze przecież znieść. Klęska niedojadania z dnia na dzień ma dopiero nastąpić. Rewolucja będzie musiała w ciągu szeregu lat, nie miesięcy, lecz lat, coraz mocniej zaciskać pasa na zapadłym brzuchu. Wytrzyma jednak tę próbę. Dręczy ją teraz nie głód, lecz wątpliwości, brak określonego kierunku, niepewność jutra. Trudności gospodarcze, zaostrzone przez wojnę, trwającą 32 miesiące, pukają do drzwi i okien nowego ustroju. Rozprzężenie transportu, brak rozmaitych surowców, zużycie znacznej części urządzeń, groźna inflacja, dezorganizacja obrotu towarowego, wszystko to wymaga śmiałych i nie cierpiących zwłoki posunięć. Ugodowcy dochodzili do zrozumienia ich niezbędności, idąc po linji potrzeb gospodarczych, lecz uniemożliwiali ich urzeczywistnienie w dziedzinie politycznej. Wszelkie zagadnienie gospodarcze, na które się natykali, stawało się potępieniem rozdwojonej władzy, każda zaś decyzja, którą musieli podpisywać, parzyła im nieznośnie palce.
Wielką próbą sił i stosunków stała się sprawa ośmiogodzinnego dnia pracy. Powstanie już zwyciężyło, lecz strejk powszechny trwa nadal. Robotnicy przypuszczają poważnie, że zmiana ustroju powinna wywołać również i zmianę ich doli. Staje się to odrazu przyczyną zaniepokojenia nowych władców, zarówno liberałów, jak i socjalistów. Partje i gazety patriotyczne rzucają wezwanie: „żołnierze — do koszar, robotnicy — do warsztatów!” A więc wszystko pozostaje po dawnemu? zapytują robotnicy. Narazie, odpowiadają skonfundowani mieńszewicy. Ale robotnicy rozumieją, że jeżeli zmiany nie nastąpią zaraz, to później nie będzie już o czem mówić. Załatwienie sprawy robotników burżuazja pozostawia socjalistom. Powołując się na to, że osiągnięte zwycięstwo „w sposób dostateczny zawarowało stanowisko klasy robotniczej w staczanej przez nią walce rewolucyjnej” (bo też zaiste, czyż liberalni obszarnicy nie uzyskali władzy?), Komitet Wykonawczy postanawia, że 5-go marca w okręgu piotrogrodzkim należy powrócić do pracy. Robotnicy do warsztatów! Taka już jest potęga egoizmu klas oświeconych, liberałów pospołu z ich socjalistami. Ludzie ci wierzyli, że miljony robotników i żołnierzy, zmuszone do powstania pod przemożnem parciem niezadowolenia i rojonych nadziei, pogodzą się pokornie ze staremi warunkami życia. Wodzowie zaczerpnęli z książek historycznych przeświadczenie, że tak właśnie się działo podczas poprzednich rewolucyj. Ale nie, nie działo się tak wcale nawet i w przeszłości. Jeżeli pracujących zapędzano z powrotem na stare śmiecie, to jednak nie wprost, lecz drogą okólną, po szeregu porażek i podejść. Okrutną odwrotną stronę przewrotów politycznych odczuwał doskonale Marat. Dlatego też historycy oficjalni tak go oczernili. „Rewolucję robią i popierają jedynie niższe klasy społeczeństwa, — pisał on na miesiąc przed przewrotem z dn. 10-go sierpnia 1792 r., — wszyscy ci upośledzeni, których wyzute ze wstydu bogactwo traktuje en canaille i których Rzymianie, z właściwym sobie cynizmem, przezwali niegdyś proletarjuszami”. Cóż rewolucja daje upośledzonym? „Osiągnąwszy początkowo pewne sukcesy, ruch zostaje zwyciężony ostatecznie; brak mu zawsze wiedzy, sprawności, środków, broni, wodzów, określonego planu akcji; nie może się obronić spiskowcom, posiadającym doświadczenie, zręcznym i przebiegłym”. Niedziwota, że Kierenskij nie chciał być Maratem rewolucji rosyjskiej!
W. Auerbach, jeden z byłych kapitanów przemysłu rosyjskiego, opowiada z oburzeniem, że „motłoch widział w rewolucji coś w rodzaju ostatków: służąca znikała naprzykład na całe dni, spacerowała, przypiąwszy sobie czerwoną kokardkę, rozbijała się samochodami, wracała do domu dopiero nad ranem, aby się umyć i wziąć znów do zabawy”. Godne jest uwagi, że pan Auerbach, usiłując wykazać wpływ demoralizujący rewolucji, opisuje sprawowanie się służącej w sposób, który świetnie oddaje powszednią egzystencję patrycjuszki mieszczańskiej (oprócz chyba czerwonej kokardki). Tak jest, uciskani widzą w rewolucji święto, albo wigilję święta; pierwszy odruch obudzonych przez rewolucję niewolnic domowych zmierza do osłabienia przygniatającego je jarzma codziennej, upakarzającej, nudnej, beznadziejnej niewoli. Klasa robotnicza nie mogła i nie chciała zadowolić się samemi tylko czerwonemi kokardkami, będącemi symbolem zwycięstwa, — odniesionego dla innych. Fabryki Piotrogrodu burzyły się. Znaczna ilość przedsiębiorstw przeciwstawiła się otwarcie uchwale Sowietu. Robotnicy, rozumie się, gotowi są pójść do warsztatów, gdyż są do tego zmuszeni, lecz na jakich warunkach? Robotnicy domagali się ośmiogodzinnego dnia pracy. Mieńszewicy powoływali się na rok 1905, kiedy to robotnicy usiłowali wprowadzić przemocą ośmiogodzinną pracę i doznali porażki: „walka na dwa fronty — z reakcją i kapitalistami — jest ponad siły proletarjatu”. Było to ich centralną ideą. Mieńszewicy uznawali naogół, że zerwania z burżuazją nie da się uniknąć w przyszłości. Ale ta teza teoretyczna nie obowiązywała ich do niczego. Uważali, że nie należy forsować zerwania. Ponieważ zaś nie płomienne frazesy mówców i dziennikarzy odrzucają burżuazję do obozu reakcji, lecz ruch samodzielny klas pracujących, więc mieńszewicy opierali się ze wszystkich sił walce ekonomicznej robotników i chłopów. „Sprawy społeczne nie stoją dziś dla klasy robotniczej na pierwszym planie, gdyż zdobywa ona sobie teraz wolność polityczną”, nauczali mieńszewicy. Robotnicy nie mogli jednak pojąć zupełnie, na czem miała właściwie polegać owa wyrozumowana wolność. Pragnęli przedewszystkiem odrobiny wolności dla swych mięśni i nerwów. Wywierali więc nacisk na przedsiębiorców. I, o ironjo! Tego samego 10-go marca, kiedy to gazeta mieńszewików zawiadamiała, że ośmiogodzinny dzień pracy nie jest sprawą aktualną, stowarzyszenie przemysłowców, które poprzedniego już dnia musiało nawiązać oficjalne stosunki z Sowietem, oświadczyło, że zgadza się na wprowadzenie ośmiogodzinnego dnia pracy i utworzenie komitetów fabrycznych. Przemysłowcy wykazali większą przezorność od strategów demokratycznych Sowietu. Trudno się temu dziwić: przedsiębiorcy stykali się po fabrykach twarz w twarz z robotnikami, którzy po przepracowaniu ośmiu godzin porzucali warsztaty, jak jeden mąż. Robotnicy postępowali w ten sposób w połowie conajmniej przedsiębiorstw piotrogrodzkich, wśród których znajdowała się lwia część największych zakładów przemysłowych. Sami brali to, czego odmawiał im rząd wraz z Sowietem. Gdy prasa liberalna roztkliwiała się, porównywując gest przemysłowców rosyjskich z dnia 10-go marca 1917 r. z gestem szlachty francuskiej z dnia 4-go sierpnia 1789 r., była o wiele bliższa prawdy historycznej, niż jej się samej zdawało: kapitaliści rosyjscy, tak samo, jak i feudałowie w końcu XVIII-go stulecia, działali pod przymusem konieczności i spodziewali się, że zapomocą tymczasowych ustępstw zapewnią sobie możność odzyskania tego, co postradali. Jeden z publicystów kadeckich, przełamując fałsz oficjalny, wyznał otwarcie: „na nieszczęście mieńszewików, bolszewicy zdołali już zmusić terorem stowarzyszenie przemysłowców do zgody na natychmiastowe wprowadzenie ośmiogodzinnego dnia pracy”. Wiadomo nam już na czem polegał teror. Robotnicy-bolszewicy napewno przewodzili ruchowi. I tak samo, jak w rozstrzygające dni lutego, przeważna większość robotników maszerowała za nimi.
Kierowany przez mieńszewików sowiet doznawał sprzecznych uczuć, rejestrując olbrzymie zwycięstwo, odniesione w istocie wbrew niemu. Zasromani przywódcy musieli jednak uczynić jeszcze jeden krok naprzód i zaproponować Rządowi Tymczasowemu, aby jeszcze przed zwołaniem Konstytuanty wydał dekret, wprowadzający w całej Rosji ośmiogodzinny dzień pracy. Ale rząd, w porozumieniu z przedsiębiorcami, uparł się i, w oczekiwaniu lepszych czasów, odmówił wykonania niebardzo zresztą stanowczego żądania.
W Moskiewskim okręgu rozpoczęła się podobna, lecz bardziej przewlekła, walka. I tutaj również Sowiet, wbrew sprzeciwom robotników, zażądał powrotu do pracy. W jednej z największych fabryk rezolucja przeciwko przerwaniu strejku uzyskała 7 tysięcy głosów przeciwko 6 tysiącom. Inne przedsiębiorstwa zareagowały w podobny sposób. Sowiet powtórzył 10-go marca jeszcze raz swą uchwałę o obowiązkowym natychmiastowym powrocie do warsztatów. Wprawdzie w większości fabryk zaczęła się potem praca, lecz prawie wszędzie rozgorzała walka o skrócenie dnia roboczego. Robotnicy korygowali czynem postępowanie swych przywódców. Opierający się długo sowiet moskiewski musiał wreszcie 21-go marca własną uchwałą wprowadzić ośmiogodzinny dzień pracy. Przemysłowcy podporządkowali się niezwłocznie. Sowiety prawie wszędzie powstrzymywały ruch i przeciwdziałały mu zrazu, lecz pod naciskiem robotników rozpoczynały pertraktacje z przedsiębiorcami; tam, gdzie fabrykanci nie chcieli się ułożyć dobrowolnie, sowiety musiały dekretować samorzutnie wprowadzenie ośmiogodzinnego dnia pracy. Cóż za wyłom w systemie!
Rząd trzymał się umyślnie na uboczu. Tymczasem pod batutą przywódców liberalnych wszczęto zaciekłą kampanję przeciwko robotnikom. Aby złamać ich szeregi, postanowiono poduszczyć przeciwko nim żołnierzy. Skrócenie dnia pracy równa się przecież osłabieniu frontu. Czyż można podczas wojny myśleć tylko o sobie? Czyż w okopach rachuje się ilość godzin? Klasy posiadające nie cofają się przed niczem, gdy chwytają się oręża demagogji. Rozpętały wściekłą agitację, przenosząc ją niebawem do okopów. Żołnierz Pirejko przyznaje w swych wspomnieniach z frontu, że agitacja, prowadzona przeważnie przez świeżo upieczonych socjalistów z korpusu oficerskiego, miała pewne powodzenie. „Ale całe nieszczęście oficerów, którzy próbowali podszczuwać żołnierzy przeciwko robotnikom, polegało na tem, że byli oficerami. Żołnierze nazbyt dobrze pamiętali, jaki był jeszcze niedawno stosunek oficerów do każdego z nich”. Naganka na robotników przyjęła jednak w stolicy najostrzejszą formę. Przemysłowcy pospołu ze sztabem kadetów uruchomili kolosalne środki i siły, aby rozwinąć agitację wśród garnizonu. „W trzeciej dekadzie miesiąca, — opowiada Suchanow, — na wszystkich rogach, w tramwajach, w lada miejscu publicznem można było spotkać robotników i żołnierzy, skaczących sobie do oczu w trakcie wściekłej szermierki słownej”. Czasami dochodziło nawet do bitki. Robotnicy zrozumieli grożące niebezpieczeństwo i umiejętnie je uchylali. Wystarczało im powiedzieć prawdę, wymienić liczby zysków wojennych, pokazać żołnierzom fabryki i warsztaty, wypełnione łoskotem maszyn, piece, pałające piekielnym ogniem, — swój powszedni front, na którym składali niezliczone ofiary. Z inicjatywy robotników rozpoczęły się regularne wycieczki poszczególnych oddziałów garnizonu do fabryk, zwłaszcza do pracujących na potrzeby obrony. Żołnierz patrzał i słuchał, robotnik pokazywał i objaśniał. Odwiedziny kończyły się zazwyczaj aktem uroczystego zbratania. Pisma socjalistyczne drukowały liczne rezolucje oddziałów wojskowych, stwierdzające ich niezachwianą solidarność z robotnikami. Koło połowy kwietnia przedmiot zatargu zniknął już ze szpalt gazet. Prasa burżuazyjna zamilkła. W taki to sposób robotnicy, po zwycięstwie ekonomicznem, odnieśli zwycięstwo polityczne i moralne.
Wydarzenia, mające związek z walką o ośmiogodzinny dzień pracy, wywarły wielki wpływ na dalszy rozwój rewolucji. Robotnicy uzyskali kilka wolnych godzin tygodniowo na lekturę, zebrania, ćwiczenia z bronią, które z chwilą utworzenia milicji robotniczej nabrały uporządkowanego charakteru. Po tak jaskrawej lekcji, robotnicy poczęli przyglądać się uważniej kierownikom sowieckim. Mieńszewicy stracili wiele na autorytecie. Bolszewicy wzmocnili się po fabrykach, poczęści i w koszarach. Żołnierz stał się uważniejszy, wnikliwszy, ostrożniejszy: zrozumiał, że ktoś czyha na niego. Zdradzieckie knowania demagogji zwróciły się przeciwko ich inspiratorom. Zamiast odosobnienia robotników od żołnierzy i nienawiści wzajemnej, złączył ich jeszcze ściślejszy sojusz.
Rząd, mimo sielanki „kontaktu”, pałał nienawiścią do Sowietu, do jego wodzów i do jego opiekuństwa. Dał ujście tej nienawiści przy pierwszej sposobności, która się nadarzyła. Ponieważ Sowiet wykonywał czynności rządu, gdy chodziło o trzymanie mas w ryzie — na jego wyraźne życzenie, Komitet Wykonawczy zwrócił się więc o przyznanie mu nieznacznej subwencji na wydatki. Rząd odmówił i, mimo ponownych domagań się Sowietu, postawił na swojem: nie może przecież szafować środkami państwowemi dla potrzeb „prywatnej organizacji”. Sowiet przemilczał to. Budżet Sowietu obciążył robotników, którzy nieustannie ofiarowywali datki pieniężne na potrzeby rewolucji.
Mimo to wszystko, obie strony, liberałowie i socjaliści, zachowywały pozory niczem niezmąconej przyjaźni. Na Wszechrosyjskiej naradzie sowietów uznano rozdwojenie władzy za wymysł. Kiereńskij zapewniał delegatów armji, że pomiędzy rządem a Sowietem panuje zupełna zgodność w zakresie zadań i celów. Ceretelli, Dan i inne filary sowieckie równie gorliwie negowali istnienie podwójnej władzy. Zapomocą kłamstwa dążyli do wzmocnienia ustroju, zbudowanego na kłamstwie.
Ustrój chwiał się jednak już od pierwszych tygodni. Przywódcy stanowili niewyczerpane źródło rozmaitych kombinacyj organizacyjnych: usiłowali oprzeć się o przypadkowych przedstawicieli przeciwko masie, o żołnierzy przeciwko robotnikom, o nowe rady miejskie, ziemstwa i spółdzielnie przeciwko sowietom, o prowincję przeciwko stolicy, a ku końcowi — o oficerów przeciwko ludowi.
System sowiecki nie zawiera żadnej siły mistycznej. Nie jest bynajmniej pozbawiony wad, właściwych wszelkim reprezentacjom, a nie dających się uniknąć tak długo, jak długo nie można uniknąć reprezentacji. Moc jego polega jednak na tem, że owe braki sprowadza do minimum. Można utrzymywać stanowczo, — doświadczenie potwierdzi to wkrótce, — że wszelka inna, atomizująca masy, reprezentacja dawałaby w czasie rewolucji bez porównania gorzej wyraz autentycznej woli rzesz ludu i ze znacznie większem opóźnieniem. Wśród wszystkich rewolucyjnych form reprezentacji system sowiecki jest bezsprzecznie najgiętszy, najbardziej bezpośredni i przejrzysty. Ale wszystko to stanowi tylko formę. Nie może ona dać więcej, niż to, co w danej chwili masy zdołają w nią tchnąć. Może natomiast ułatwić masom zrozumienie i naprawienie popełnionych błędów. Stanowiło to jedną z najważniejszych rękojmi rozwoju rewolucji.
Jakież więc były perspektywy polityczne Komitetu Wykonawczego? Trudno przypuszczać, aby którykolwiek z wodzów posiadał przemyślany do ostatka pogląd na przyszłość. Suchanow utrzymywał w następstwie, że, według jego planu, władzę oddano burżuazji tylko na krótki okres, aby demokracja, wzniósłszy się na siłach, tem pewniej mogła ją odebrać. Naiwna ta, sama przez się, konstrukcja ma ponadto wyraźnie retrospektywny charakter. Nikt jej, w każdym razie, nie formułował w swoim czasie. Jeżeli pod kierownictwem Ceretellego, Komitet Wykonawczy nie przestał się wcale chwiać, to bądź co bądź chybotania te stały się częścią składową systemu. Ceretelli oznajmił otwarcie, że bez mocnej burżuazji rewolucji grozi nieunikniony upadek. Demokracja winna poprzestać na wywieraniu presji na burżuazję liberalną, wystrzegając się nieostrożnych kroków, któreby mogły pchnąć ją w objęcia reakcji. Demokracja powinna popierać burżuazję liberalną, o ile ta będzie utrwalać zdobycze rewolucji. Niewyraźny ten ustrój miał znaleźć kres w republice burżuazyjnej, w której socjaliści graliby rolę opozycji parlamentarnej.
Kamieniem obrazy były dla przywódców nietyle perspektywy na przyszłość, ile program akcji bieżącej. Ugodowcy przyobiecali masom, że drogą „presji” wymogą na burżuazji demokratyczną politykę wewnętrzną i zewnętrzną. Nie ulega kwestji, że klasy panujące nieraz już w dziejach czyniły ustępstwa pod naciskiem rzesz ludowych. Ale nacisk mas jest ostatecznie groźbą odebrania władzy klasie panującej i zajęcia jej miejsca. Atoli tej właśnie broni demokracja nie posiadała. Sama dobrowolnie wręczyła władzę burżuazji. Nie demokracja groziła odebraniem władzy w chwilach zatargów, lecz, naodwrót, burżuazja straszyła, że zrzeknie się władzy. Najważniejsza dźwignia mechanizmu nacisku spoczywała więc w ręku burżuazji. Tem też się tłumaczy, że mimo całej swej niemocy, rząd opierał się skutecznie wszystkim cokolwiek poważniejszym uroszczeniom szczytów sowieckich.
W połowie kwietnia nawet Komitet Wykonawczy stał się już nazbyt rozległym organem dla misterjów politycznych ośrodka kierującego, który przechylił się ostatecznie ku liberałom. Wyłoniono prezydium, składające się wyłącznie z prawicowych zwolenników obrony. Od owej chwili wielką politykę robiono w ścisłem gronie. Zdawało się pozornie, że wszystko wkraczało na właściwe tory i umacniało się. Ceretelli był nieograniczonym panem sowietów. Kiereńskij wznosił się coraz wyżej. Ale właśnie w owym czasie wśród mas poczęły występować wyraźnie pierwsze niepokojące objawy. „Rzecz to zdumiewająca, — pisze Stankiewicz, zbliżony do kółka Kiereńskiego, — że właśnie w chwili, gdy Komitet stwarzał organizację, gdy prezydjum, wybrane wyłącznie z pośród partyj, stojących na platformie obrony, wzięło na siebie odpowiedzialność za wykonywane prace, że właśnie wówczas Komitet utracił panowanie nad masą, która odwróciła się odeń”. Zdumiewająca to rzecz? Wcale nie zdumiewająca, lecz tylko nieunikniona.
ARMJA I WOJNA
Karność w armji znacznie się rozluźniła już na kilka miesięcy przed wybuchem rewolucji. Oficerowie nieraz uskarżali się w owych czasach na brak poszanowania dla przełożonych, niedbałe obchodzenie się z końmi, z dobytkiem skarbu i z bronią oraz na nieporządek, panujący w pociągach wojskowych. Nie wszędzie sprawy przedstawiały się równie niepomyślnie. Wszędzie jednak wyczuwało się już zbliżający się rozkład.
Teraz zaś sytuację pogorszył wstrząs, wywołany przez rewolucję. Powstanie garnizonu piotrogrodzkiego dokonało się nietylko bez udziału oficerów, lecz właśnie przeciwko nim. Dowódcy pochowali wprost głowy w krytycznych chwilach. Chcąc widocznie wyczuć, jaki jest stosunek oficerów Preobrażeńskiego pułku do Dumy, poseł-październikowiec Szydłowskij rozmawiał z nimi dnia 27-go lutego. Spotkał się jednak u arystokratycznych gwardzistów z zupełnem niezrozumieniem wydarzeń, udanem, być może, w znacznym stopniu: wszyscy jego rozmówcy okazali się wystraszonymi monarchistami. „Zdumienie moje nie miało granic, — opowiada Szydłowskij, — gdym następnego ranka ujrzał na ulicy cały pułk Preobrażeński, maszerujący we wzorowym szyku z orkiestrą na czele, lecz zupełnie bez oficerów”... Niektóre formacje przychodziły wprawdzie do pałacu Taurydzkiego ze swymi dowódcami, a właściwie sprowadzały ich ze sobą. Oficerowie, uczestniczący w tych uroczystych pochodach, czuli się wprost jeńcami. Uwięziona hrabina Kleinmichel, obserwująca te sceny, mówi w sposób bardziej określony: oficerowie sprawiali wrażenie baranów, prowadzonych na rzeź.
Nie przewrót lutowy wywołał rozdźwięki pomiędzy żołnierzami a oficerami. Przewrót obnażył je tylko. Powstanie przeciwko monarchji równało się przedewszystkiem w świadomości żołnierskiej powstaniu przeciwko swym przełożonym. „Począwszy od rana 28-go lutego — pisze w swych wspomnieniach kadet Nabokow, który nosił wtedy mundur oficerski — niebezpiecznie było ukazywać się na ulicy, gdyż oficerom zaczęto zdzierać epolety”. Tak wyglądał w obrębie garnizonu pierwszy dzień nowego ustroju!
Pierwszą troską Komitetu Wykonawczego było pojednanie żołnierzy z oficerami. Równało się to podporządkowaniu oddziałów ich dawnym dowódcom. Powrót oficerów do swych pułków miał, według Suchanowa, uchronić armję przed „powszechną anarchją, albo dyktaturą ciemnego i rozwydrzonego żołdactwa”. Rewolucjoniści ci, podobnie, jak i liberałowie, nie obawiali się oficerów, lecz żołnierzy. Robotnicy zaś, łącznie z ,,ciemnem żołdactwem”, obawiali się, że sprawcami wszelkich nieszczęść będą właśnie owi świetni oficerowie. To też pojednanie wzajemne było bardzo nietrwałe.
Stankiewicz w następujący sposób opisuje stosunek żołnierzy do oficerów, którzy po przewrocie wrócili do swych pułków: „Żołnierze, którzy, pogwałciwszy karność wojskową, opuścili koszary nietylko bez oficerów, lecz... w wielu wypadkach występując przeciwko oficerom, a nawet zabijając przełożonych, spełniających swój obowiązek, dokonali, jak się okazało, wielkiego czynu wyzwolenia. Skoro w obecnem mniemaniu samych oficerów jest to czyn bohaterski, dlaczegóż więc nie wyprowadzili oni żołnierzy na ulicę, — wszak mogliby tego dokonać w sposób łatwiejszy i bezpieczniejszy? Obecnie, już po zwycięstwie, oficerowie zgłosili swój akces do owego czynu bohaterskiego. Ale czy szczerze i na długo?” Słowa te staną się jeszcze bardziej pouczające, gdy się weźmie pod uwagę, że Stankiewicz sam należał do liczby oficerów „lewicowych”, którym do głowy nawet nie przyszło, aby wyprowadzić swych żołnierzy na ulicę.
Zrana 28-go lutego dowódca jednego z oddziałów wojsk inżynieryjnych tłumaczył na Sampsoniewskim prospekcie swym żołnierzom, „że rząd, znienawidzony przez wszystkich, został obalony”, powstał już nowy z księciem Lwowem na czele, żołnierze powinni więc po dawnemu słuchać swych oficerów. „A teraz proszę, niech każdy wróci na swe miejsce do koszar”. Kilku żołnierzy odpowiedziało: „Według rozkazu”, większość nie mogła ukryć swego zakłopotania: i to ma być wszystko? Kajurow był przypadkowym świadkiem tej sceny. Poderwało go. „Proszę o głos, panie komendancie”... I nie czekając na przyzwolenie, Kajurow zadał pytanie: „Czy poto krew robotnicza lała się przez trzy dni na ulicach Piotrogrodu, aby miejsce jednego obszarnika miał zająć inny obszarnik?” I tym razem Kajurow trafił w sedno sprawy. Pytanie, zadane przez niego, stanowiło istotną treść walk, które staczano w ciągu najbliższych miesięcy. Przeciwieństwo interesów żołnierza i oficera stanowiło odzwierciadlenie nieprzyjaźni chłopa do ziemianina.
Dowódcy prowincjonalni, otrzymawszy już widocznie instrukcje, opisywali wypadki według jednego szablonu: troska o dobro kraju wyczerpała siły cesarza, musiał on więc przekazać brzemię władzy swemu bratu. Jeden z oficerów z zapadłego kąta Krymu skarży się, że z twarzy żołnierzy można było wyczytać, jaki jest ich stosunek: Mikołaj czy Michał — jeden wart drugiego. Ten sam korespondent utrzymuje, że gdy nazajutrz musiał oświadczyć swemu batalionowi o zwycięstwie rewolucji, żołnierze odrazu przeistoczyli się jak gdyby. Pytania, zadawane przez nich, ich ruchy, spojrzenia były niezbitym dowodem „wytrwałej pracy, której ktoś nie szczędził przez dłuższy czas dla poruszenia tych szarych, ciemnych mózgów, nie nawykłych do myślenia”. Cóż za przepaść dzieli oficera, którego mózg bez żadnego wysiłku przystosowuje się do ostatniej depeszy z Piotrogrodu, od tych żołnierzy, mozolnie, lecz uczciwie, określających swój stosunek do wydarzeń, ważąc je samodzielnie na zgrubiałej dłoni!
Po formalnem uznaniu przewrotu, naczelne dowództwo postanowiło nie dopuszczać wogóle rewolucji na front. Szef sztabu kwatery wydał rozkaz naczelnym dowódcom frontów: w razie zjawienia się na podległych im obszarach delegacyj rewolucyjnych (które generał Aleksiejew nazywał w skróceniu szajkami), należy je natychmiast pozbawiać wolności i oddawać na miejscu w ręce sądów polowych. W imieniu „Jego Cesarskiej Wysokości” wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza ten sam generał domagał się nazajutrz od rządu „ukrócenia tego wszystkiego, co się dzieje obecnie na tyłach armji”, a więc, powiedziawszy innemi słowy, — ukrócenia rewolucji.
Dowództwo zwlekało, póki mogło, z poinformowaniem armji czynnej o przewrocie, kierując się przy tem nietyle swą wiernością i przywiązaniem do monarchji, ile obawą przed rewolucją. Na niektórych frontach wprowadzono prawdziwą kwarantannę: nie przepuszczano listów z Piotrogrodu, zatrzymywano przyjezdnych, — dawny porządek kradł w ten sposób wieczności jeszcze kilka dni. Wiadomość o przewrocie dotarła do pozycyj dopiero 5 — 6 marca i w jakiej jeszcze postaci? Wiemy już o tem mniej-więcej: wielki książę został mianowany wodzem naczelnym, car abdykował dla dobra ojczyzny, wszystko zresztą pozostaje bez zmian. Do wielu, a może nawet do większości okopów wieść o rewolucji docierała wcześniej od Niemców, niż z Piotrogrodu. Czyż więc żołnierze mogli wątpić, że wszyscy przełożeni sprzysiężyli się, aby ukryć przed nimi prawdę?
I czyż mogli oni darzyć najmniejszem chociażby zaufaniem owych oficerów, którzy po upływie jednego czy dwóch dni poprzypinali sobie czerwone kokardy?
Szef sztabu floty Czarnomorskiej opowiada, że wieść o wypadkach w Piotrogrodzie nie wywarła rzekomo z początku większego wpływu na majtków. Skoro jednak nadeszły ze stolicy pierwsze gazety socjalistyczne, „nastrój załóg zmienił się w okamgnieniu, zaczęły się wiece, występni agitatorzy powypełzali ze wszystkich szpar”. Admirał nie zrozumiał poprostu tego, co się działo przed jego oczyma. Bynajmniej nie gazety wywołały zmianę nastroju. Rozproszyły one tylko wątpliwości majtków, przekonawszy ich o głębokiem znaczeniu przewrotu, i ośmieliły ich do ujawnienia swych prawdziwych uczuć bez obawy represyj ze strony przełożonych. Ten sam autor charakteryzuje w jednem zdaniu oblicze polityczne oficerów czarnomorskich, a jednocześnie i swe własne oblicze: ,,Większość oficerów marynarki sądziła, że ojczyzna zginie bez cara”. Demokraci zaś sądzili, że ojczyzna zginie, o ile do ciemnych majtków nie powrócą luminarze tego pokroju.
Korpus oficerski armji i marynarki podzielił się wkrótce na dwa skrzydła: jedni usiłowali się utrzymać na swych stanowiskach, wkradając się w łaski rewolucji, zapisując się do eserowców (niektórzy z nich próbowali nawet później wkręcić się do bolszewików). Inni, naodwrót, zachowywali się czupurnie, usiłowali przeciwdziałać nowym porządkom, lecz załamywali się niebawem przy byle ostrzejszym zatargu, w którego wyniku znosił ich potop żołnierski. Podobny podział jest zjawiskiem tak naturalnem, że powtarzał się on podczas wszystkich rewolucyj. Nieprzejednanym oficerom monarchji francuskiej, którzy, według słów jednego z nich, „walczyli do ostatka”, mniej dawała się we znaki niesubordynacja żołnierzy, aniżeli płaszczenie się własnych dostojnych kolegów. W ostatecznym wyniku większa część dawnych oficerów została wyparta z szeregów i poskromiona; nieznaczną tylko ich ilość udało się przerobić na nową modłę i zasymilować. Oficerowie w bardziej jeno dramatycznej postaci dzielili losy tych klas, z pośród których się rekrutowali.
Armja jest naogół odzwierciadleniem społeczeństwa, któremu służy, z tą wszelako różnicą, że stosunki społeczne znajdują w niej bardziej zwarty wyraz, gdyż uwypukla ona w sposób krańcowy dodatnie i ujemne strony tych stosunków. Nie jest to rzeczą przypadku, że wojna nie wysunęła w Rosji ani jednego wojskowego o głośnem nazwisku. Skład dowództwa naczelnego został w jaskrawy sposób scharakteryzowany przez jednego z dowódców: „Znaczna doza awanturnictwa, nieuctwa, egoizmu, wiele intryg, dużo karjerowiczostwa, chciwości, nieudolności i krótkowidztwa, — pisze generał Zaleskij, — obok znikomej wprost wiedzy, uzdolnień, chęci ryzykowania swą osobą, a nawet swym komfortem i zdrowiem”. Mikołaj Mikołajewicz, pierwszy wódz naczelny, wyróżniał się jedynie swym wielkim wzrostem i najjaśniejszą brutalnością. Generał Aleksiejew — to bezbarwna przeciętność, starszy pisarz wojskowy armji, którego jedyną zaletą była wielka wytrwałość w pracy. Odważnego dowódcę na linji ognia, jakim był Korniłow, nawet właśni jego adoratorzy uważali za symplicjusza. Wierchowskij, minister spraw wojskowych Kiereńskiego, mawiał później o Korniłowie, że nosi on w piersi serce lwa, mając na karku głowę barana. Brussiłow i admirał Kołczak górowali może cokolwiek nad innymi swą inteligencją, ale i na tem koniec. Denikin nie był całkowicie pozbawiony charakteru, lecz stanowił zresztą okaz najzwyklejszego generała, który przeczytał pięć lub sześć książek. Dalej widzimy już tylko rozmaitych Judeniczów, Dragomirowów, Łukomskich, mówiących albo nie mówiących po francusku, zwykłych lub nieprzeciętnych opojów, lecz będących naogół zupełnemi zerami.
Wprawdzie w korpusie oficerskim silnie była reprezentowana nietylko Rosja szlachecka, lecz również burżuazyjna i demokratyczna. Wojna zasiliła szeregi armji dziesiątkami tysięcy młodzieży drobnomieszczańskiej w postaci oficerów, urzędników wojskowych, lekarzy, inżynierów. Sfery te, opowiadające się prawie bez wyjątku za wojną aż do zwycięstwa, odczuwały konieczną potrzebę zastosowania jakichś środków, zakrojonych na większą skalę, podporządkowywały się jednak ostatecznie reakcyjnej górze, do czego za caratu skłaniał je lęk, po przewrocie zaś — przekonanie. Mamy tu analogię z demokracją, która na tyłach ulegała burżuazji. Ugodowa część oficerów podzieliła w następstwie nieszczęsny los partyj ugodowych, z tą atoli różnicą, że na froncie wytworzyła się znacznie ostrzejsza sytuacja. Podczas gdy w Komitecie Wykonawczym operowanie dwuznacznikami mogło łatwo ujść przez dłuższy nawet czas, w obliczu żołnierzy było to sprawą o wiele trudniejszą.
Niechęć wzajemna oficerów demokratycznych i arystokratycznych i tarcia pomiędzy nimi nie mogły się przyczynić do odnowienia armji i zwiększały w niej tylko pierwiastki rozprzężenia i rozkładu. Dawna Rosja wycisnęła swe piętno na obliczu armji, było to więc oblicze o cechach nawskroś pańszczyźnianych. Za najlepszych żołnierzy oficerowie uważali po dawnemu pokornych i nie wdających się w żadne rozumowania chłopków, w których nie ocknęło się jeszcze poczucie godności ludzkiej. Takie oto były „narodowe”, suworowskie tradycje armji rosyjskiej, która posiadała swe oparcie w pierwotnej uprawie roli, prawie pańszczyźnianem i wspólnocie wiejskiej. Jeszcze w XVIII-ym wieku Suworow potrafił dokazywać cudów, rozporządzając podobnym materjałem. Lew Tołstoj idealizował z upodobaniem wielkopańskiem dawny typ żołnierza rosyjskiego w osobie Płatona Karatajewa, który bez szemrania ulegał naturze, samowoli i śmierci („Wojna i pokój”). Rewolucja francuska, otworzywszy indywidualizmowi wrota do wszystkich dziedzin działalności ludzkiej, położyła kres suworowskiej sztuce wojskowej. Przez cały wiek XIX, zarówno jak i w wieku XX-ym, w ciągu całego okresu, dzielącego rewolucję francuską od rosyjskiej, armja carska, jako armja pańszczyźniana, doznawała jednej porażki za drugą. Skład dowódców, który wyrósł na tej „narodowej” glebie, odznaczał się poniewieraniem godności ludzkiej żołnierza, duchem bierności mandaryńskiej, nieuctwem w zakresie swego rzemiosła, zupełnym brakiem pierwiastków bohaterskich i nieprzeciętnem złodziejstwem. Autorytet oficerów trzymał się na zewnętrznych oznakach szarży, na rytuale czci dla starszych stopni, na systemie represyj, a nawet na swoistej mowie konwencjonalnej, na owem podłem narzeczu niewolników, składającem się z kilku szablonowych powiedzeń w rodzaju „według rozkazu”, „melduję posłusznie”, któremi żołnierz musiał się posługiwać, rozmawiając z oficerem. Godząc się pozornie z rewolucją i składając przysięgę na wierność Rządowi Tymczasowemu, marszałkowie carscy obarczali poprostu upadłą dynastję swemi grzechami i przewinami. Godzili się łaskawie na to, aby Mikołaja II-go uznano za kozła ofiarnego, ponoszącego odpowiedzialność za całą przeszłość. Ale ani kroku dalej! Czyż mogli oni zrozumieć, że istota moralna rewolucji polegała na obudzeniu duszy w owej masie ludzkiej, na której marazmie duchowym opierała się dotychczas ich cała pomyślność generalska? Gdy Denikina zamianowano dowódcą frontu, oświadczył on w Mińsku: ,,Uznaję rewolucję całkowicie i bez zastrzeżeń. Ale rewolucjonizowanie armji i zarażanie jej demagogją uważam za zjawisko zgubne dla kraju.” Klasyczny to wzór tępoty generalskiej! Gdy chodzi o szeregowych generałów, to, według Zaleskiego, domagali się oni jedynie, aby ich zostawić w spokoju, gdyż nic ich poza tem nie obchodziło. Rewolucja musiała jednak zakłócić ich spokój. Jako przedstawiciele klas uprzywilejowanych, nie mogli oni nic zyskać, lecz jedynie dużo stracić. Groziła im utrata nietylko przywileju dowódców, lecz i posiadania ziemi. Pod płaszczykiem lojalnego stosunku do Rządu Tymczasowego, reakcyjni oficerowie wszczęli tem zaciętszą walkę z sowietami. Skoro przekonali się zaś, że rewolucja przedziera się z żywiołową mocą do środowisk żołnierskich i wsi dziedzicznych, uznali w tem dowód niebywałego wiarołomstwa ze strony Kiereńskiego, Milukowa, a nawet i Rodzianki. O bolszewikach nie ma już co mówić.
Dzięki odrębnym warunkom egzystencji w marynarce, wojennej, we flocie, w większym jeszcze stopniu, niż w armji, tkwiły żywe zarodki wojny domowej. Życie majtków w pudłach stalowych, w których zamykano ich przemocą na przeciąg lat kilku, nawet pod względem pożywienia, niewiele różniło się od życia katorżan. A tuż obok majtków znajdowali się oficerowie, którzy, pochodząc przeważnie ze sfer uprzywilejowanych, bez przymusu obrali służbę w marynarce, jako swe powołanie; identyfikują oni ojczyznę z carem, cara — ze sobą, majtka zaś uważają za najmniej wartościową część składową okrętu wojennego. Dwa światy, obce sobie i nieprzenikliwe, egzystują tutaj, wciąż stykając się bezpośrednio ze sobą i nie spuszczając oka ze siebie. Okręty marynarki miały swój stały postój w nadbrzeżnych miastach przemysłowych o znacznej ilości robotników, niezbędnych do budowy i naprawy statków. Wśród obsługi maszyn i personelu technicznego na okrętach znajdowało się ponadto dużo robotników wykwalifikowanych. Oto są warunki, które marynarkę wojenną przekształcają w torpedę rewolucyjną. Podczas przewrotów i powstań wojskowych we wszystkich krajach majtkowie stanowili zawsze najbardziej wybuchowy materjał; korzystali oni prawie zawsze z pierwszej sposobności aby dokonać okrutnego porachunku ze swymi oficerami. Majtkowie rosyjscy nie byli pod tym względem wyjątkiem.
Przewrotowi w Kronsztacie towarzyszył wybuch krwawej zemsty, wywieranej na przełożonych, którzy, uląkłszy się własnej przeszłości, usiłowali ukryć przed majtkami rewolucję. Jedną z pierwszych ofiar stał się tu dowódca floty, admirał Wieren, który zasłużył sobie na powszechną nienawiść. Majtkowie uwięzili część oficerów, pozostawionym zaś na wolności — odebrali broń.
Aż do nocy 4-go marca admirał Niepienin nie przepuszczał do Helsingforsu i Sweaborga żadnych wiadomości z powstańczego Piotrogrodu i groził represjami majtkom i żołnierzom. Tem dzikszy charakter miało powstanie, które wybuchło tu i trwało przez noc i dzień. Zaaresztowano wielu oficerów. Najbardziej znienawidzonych wrzucono pod skorupę lodową. „Wnosząc z opowiadania Skobelewa o postępowaniu zwierzchności Helsingforsu i dowództwa floty, — pisze Suchanow, daleki od pobłażliwego stosunku do „ciemnego żołdactwa”, — należy się dziwić jedynie, że wybryki te osiągnęły tak niewielkie rozmiary".
Ale i w armji lądowej nie obeszło się też bez krwawych porachunków, które, niby fala, powracały kilkakrotnie. Była to początkowo zemsta za przeszłość, za niecne maltretowanie żołnierzy. Nie mogli się oni uskarżać na brak wspomnień, piekących, jak otwarte rany. Od roku 1915-go w carskiej armji wprowadzono urzędowo karę chłosty. Oficerowie, według swego widzimisię, bili rózgami żołnierzy, będących częstokroć ojcami rodzin. Ale niezawsze w grę wchodziła tylko przeszłość. Referent spraw, dotyczących armji, informował na Wszechrosyjskiej konferencji sowietów, że aż do 15 — 17 marca r. 1917-go w armji czynnej wydawano rozkazy o nakładaniu na żołnierzy kar cielesnych. Pewien poseł do Dumy opowiadał po powrocie z frontu, że, pod nieobecność oficerów, kozacy złożyli mu następujące oświadczenie: „Mówi się tutaj naprz. o rozkazie (kozacy mieli najwidoczniej na myśli słynny „rozkaz Nr. 1”, do którego powrócimy jeszcze w następstwie). Nadszedł on wczoraj, a dziś jeszcze komendant sprał mnie po pysku”. Nietylko ugodowcy, lecz i bolszewicy udawali się często na front, aby powstrzymywać żołnierzy od krwawych wybryków. Ale okrutny odwet był zjawiskiem równie nieuniknionem, jak i odrzut po strzale. To też jedyną podstawą do nadawania przez liberałów rewolucji lutowej nazwy bezkrwawego przewrotu była chyba okoliczność, że zawdzięczając tej rewolucji uzyskali oni władzę.
Niektórzy oficerowie potrafili doprowadzać do ostrych zatargów, których powodem były czerwone kokardki, uchodzące w oczach żołnierzy za symbol, znamionujący zupełny rozbrat z przeszłością. Na tem tle zabito dowódcę Sumskiego pułku. Komendant korpusu został zaaresztowany przez żołnierzy i odprowadzony na odwach, gdy zażądał od świeżo przysłanych uzupełnień zdjęcia czerwonych kokard. Przyczynę niejednego starcia stanowiły portrety carskie, nie usunięte z lokali urzędowych. Czy była to oznaka przywiązania do monarchji? W przeważającej ilości wypadków — tylko brak wiary w trwałość rewolucji i chęć ubezpieczenia własnych osób. Żołnierze nie bez słuszności uważali, że za temi portretami przyczaiły się widma starego porządku.
Nowy ustrój w armji nie kształtował się pod wpływem przemyślanych zarządzeń, wydawanych z góry, lecz dzięki impulsywnym odruchom, idącym z dołu. Oficerów nie pozbawiono władzy dyscyplinarnej, ani też jej nie ograniczono; władza ta zanikła sama przez się w ciągu pierwszych tygodni marcowych. „Nie ulegało wątpliwości, — powiada szef sztabu czarnomorskiego, — że gdyby przełożony zechciał ukarać dyscyplinarnie majtka, rozkazu tego nie możnaby było wykonać z braku odpowiednich sił”. Stanowi to jedną z istotnych cech prawdziwie ludowej rewolucji.
Utrata władzy dyscyplinarnej ujawniła ostatecznie całkowitą nieudolność oficerów. Stankiewicz, któremu nie można odmówić spostrzegawczości, ani zainteresowania do spraw wojskowych, daje i z tego punktu widzenia druzgocącą opinję o składzie dowódców: nauczanie żołnierzy odbywało się nadal według starych regulaminów, zupełnie nie odpowiadających wymogom wojny. „Było ono w tych warunkach wystawianiem na próbę cierpliwości i posłuszeństwa żołnierzy”. Rozumie się, że oficerowie usiłowali zwalić na rewolucję odpowiedzialność za swą własną nieudolność.
Żołnierze, skorzy do okrutnych porachunków, skłonni jednocześnie byli do ujawniania dziecinnej wprost łatwowierności i wdzięczności, pełnej zaparcia się siebie. Żołnierzom na froncie przywidziało się przez krótką chwilę, że poseł Fiłonienko, duchowny i liberał, jest propagatorem idej wyzwoleńczych i kapłanem rewolucji. Stare widowiska cerkiewne splatały się dziwacznie z nową wiarą. Żołnierze nosili duchownego na rękach, troskliwie sadowili go w sanie, Fiłonienko zaś, pełen zachwytu, meldował potem Dumie: „Nie mogliśmy się wcale rozstać. Żołnierze całowali nas po rękach i nogach”. Posłowi zdawało się, że Duma cieszy się w armji ogromnym autorytetem. W istocie zaś autorytet posiadała rewolucja i ona to właśnie rzucała swój oślepiający odblask na poszczególne przypadkowe figury.
Rugi symboliczne, dokonane przez Guczkowa na szczytach armji — usunięcie kilkudziesięciu generałów, — nie były żadnem zadośćuczynieniem dla żołnierzy, stwarzając jednocześnie stan niepewności wśród wyższych oficerów. Każdy z nich obawiał się, że nie będzie odpowiadać nowej władzy, większość płynęła z prądem, przypochlebiała się i zaciskała pokryjomu pięści. Jeszcze gorzej rzecz się miała ze średniemi i niższemi szarżami oficerskiemi, stykającemu się bezpośrednio z żołnierzami. Rugi rządowe zupełnie ich nie dotknęły. Szukając legalnych dróg, artylerzyści pewnej baterji frontowej wysłali do Komitetu Wykonawczego i Dumy Państwowej następujące pismo o swym dowódcy: „Bracia... prosimy Was usilnie o usunięcie naszego wroga wewnętrznego, Wanczechazu”. Żołnierze, nie otrzymując odpowiedzi, zaczynali działać zazwyczaj na swój sposób: okazywali nieposłuszeństwo, usuwali przełożonych przemocą, a nawet pozbawiali ich wolności. Dopiero wtedy zwierzchność spostrzegała się, usuwała uwięzionych już lub poturbowanych oficerów, usiłując czasami ukarać żołnierzy, częściej jednak puszczając im sprawę płazem, aby nie komplikować jeszcze bardziej sytuacji. Dla oficerów wytwarzały się w ten sposób warunki nie do zniesienia, sytuacja żołnierzy zaś nie stawała się bynajmniej wyraźniejsza.
Liczni oficerowie linjowi, którzy poważnie zapatrywali się na losy armji, wskazywali nawet na konieczność dokładnego przesiania całego składu dowódców: zapewniali oni, że jeżeli się tego nie dokona, nie może być mowy o odzyskaniu przez armję zdolności do walki. Żołnierze przytaczali posłom do Dumy równie przekonywające argumenty. Gdy się im dawniej działa krzywda, musieli iść na skargę do swych zwierzchników, którzy nie zwracali zazwyczaj uwagi na zażalenia szeregowców. Jak postępować teraz? Wszak mają dalej do czynienia ze starymi przełożonymi, a więc zażalenia spotka taki sam los, jak i dawniej. „Trudno było udzielić im odpowiedzi w tej sprawie”, przyznaje poseł. A jednak nieskomplikowana ta sprawa stanowiła o losach armji i jej przyszłości.
Nie należy przypuszczać, aby stosunki wzajemne, panujące w armji, były jednolite na całym obszarze kraju, we wszystkich rodzajach broni i we wszystkich formacjach. Pod tym względem armja była bardzo wielobarwna. Podczas gdy majtkowie floty Bałtyckiej na pierwszą wieść o rewolucji zareagowali urządzeniem masakry oficerów, tuż obok, w garnizonie Helsingforskim, oficerowie jeszcze w kwietniu kierowali sowietem żołnierskim i socjalistów-rewolucjonistów reprezentował tu na uroczystościach imponujący generał. Możnaby naliczyć niemało podobnych kontrastów nienawiści i zaufania. Naogół jednak armja stanowiła system naczyń połączonych, nastroje więc polityczne żołnierzy i majtków ciążyły ku jednemu poziomowi.
Dopóki żołnierze spodziewali się szybkich i gruntownych zmian, karność dawało się jeszcze jako-tako utrzymać. „Skoro jednak żołnierze przekonali się, — twierdzi jeden z delegatów frontowych, — że wszystko pozostaje bez zmian, że panuje nadal ten sam ucisk, niewola i ciemnota, że poniewiera się nimi tak samo, jak dawniej, rozpoczęły się rozruchy”. Natura nie wpadła na pomysł obdarzenia większości ludzi garbami, lecz, jak na złość, uposażyła żołnierzy w system nerwowy. Jednem z zadań rewolucji jest przypominać od czasu do czasu o tem podwójnem niedopatrzeniu.
Na tyłach, podobnie jak i na froncie, przyczyną zatargów bywały często przypadkowe okoliczności. Żołnierze, „narówni ze wszystkimi obywatelami”, korzystali z prawa wstępu do teatrów, na zebrania, koncerty i t. d. Liczni żołnierze wywnioskowali z tego, że do teatrów winno się ich wpuszczać bezpłatnie. Minister wyjaśnił im, że „wolności” nie należy pojmować dosłownie. Ale masy ludowe powstańców nigdy nie zdradzały pociągu do platonizmu, ani też do kantyzmu.
Zużyta tkanka dyscypliny rozpadała się stopniowo. Dokonywało się to w rozmaitym czasie w poszczególnych garnizonach i formacjach. Dowódcy zdawało się częstokroć, że aż do chwili nadejścia gazet lub przyjazdu agitatora, w podwładnym mu pułku czy dywizji wszystko szło składnie. W istocie zaś w podglebiu nurtowały już głęboko nieprzeparte siły.
Poseł liberalny, Januszkiewicz, przywiózł z frontu uogólniające spostrzeżenie, utrzymywał bowiem, że rozkład w największym stopniu dotknął ,,zielone” formacje, składające się z chłopów. „W bardziej rewolucyjnych oddziałach wojskowych stosunki z oficerami są zupełnie dobre”. W rzeczywistości zaś dwa bieguny najdłużej zachowywały karność: uprzywilejowana kawalerja, rekrutująca się z pośród zamożnych włościan, oraz artylerja i wogóle wojska techniczne o dużym odsetku robotników i inteligencji. Najdłużej trzymali się kozacy, jako posiadacze gruntów, obawiający się rewolucji rolnej, która przeważającej ich większości mogła przynieść tylko przegraną. Poszczególne oddziały kozackie wykonywały nawet po przewrocie czynności uśmierzycieli. Naogół jednak różnica sprowadzała się tylko do rozmaitego tempa, rozkładu i rozmaitych jego terminów.
Tocząca się walka miała okresy przypływów i odpływów. Oficerowie próbowali się przystosować. Żołnierze zajmowali znów wyczekującą pozycję. Ale poprzez czasowe łagodzenie regime'u, poprzez dni i tygodnie zawieszenia broni, nienawiść społeczna, rozkładająca armję starego ustroju, wzmagała się coraz bardziej. Wyładowywała się ona coraz częściej w postaci błyskawic, zwiastujących zmianę pogody. Do jednego z cyrków moskiewskich zwołano inwalidów na zebranie, wspólne dla żołnierzy i oficerów. Mówca-kaleka wystąpił ostro z trybuny przeciwko oficerom. Audytorjum zaczęło głośno protestować, tupać nogami, stukać laskami i kulami. „A czy dawne to czasy, kiedyście wy, panowie oficerzy, postponowali żołnierzy, bijąc ich pięścią i rózgą?” Ranni, kontuzjowani, okaleczeni ludzie stali murem naprzeciwko siebie, kaleki-żołnierze naprzeciwko kalek-oficerów, większość naprzeciwko mniejszości, kule naprzeciwko kul. W tej okropnej scenie, rozgrywającej się na arenie cyrkowej, tkwiły już dzikie zarodki zbliżającej się wojny domowej.
***
Ponad wszystkiemi stosunkami i sprzecznościami, istniejącemi zarówno w armji jak i w całym kraju, górowała jedna sprawa, którą określa zwięzłe słowo — wojna. Na przestrzeni od Bałtyku aż po morze Czarne, od Czarnego aż po Kaspijskie i hen dalej, wgłąb Persji, na nieprzejrzanym froncie stało 68 korpusów piechoty i 9 korpusów jazdy. Jaki los je czeka? Co począć z wojną?
Zaopatrzenie armji w sprzęt wojenny znacznie się poprawiło w okresie przed wybuchem rewolucji. Wytwórczość wewnętrzna na potrzeby wojny wzmogła się, zwiększył się też jednocześnie przywóz materjałów wojskowych, zwłaszcza artylerji, przysyłanych przez sprzymierzonych drogą na Murmańsk i Archangielsk. Rozporządzano o wiele większą ilością karabinów, dział, pocisków, aniżeli w pierwszych latach wojny. Formowano nowe dywizje piechoty, pomnażano kontyngenty wojsk inżynieryjnych. Na tej zasadzie niektórzy z nieszczęsnych hetmanów usiłowali później dowodzić, że Rosja znajdowała się w r. 1917-ym w przededniu zwycięstwa, któremu jedynie rewolucja stanęła na przeszkodzie. Kuropatkin i Liniewicz z równą słusznością utrzymywali też przed dwunastu laty, że gdyby nie Witte, niezawodnie pobiliby Japończyków na głowę. W istocie zaś na początku r. 1917 Rosja była bardziej, niż kiedykolwiek odległa od zwycięstwa. Obok poprawy w zakresie zaopatrzenia wojskowego, w końcu r. 1916-go począł się w armji dawać we znaki brak artykułów spożywczych, tyfus i szkorbut wyrywały z niej więcej ofiar, niż walki orężne. Rozprzężenie transportu coraz bardziej utrudniało przerzucanie wojsk z miejsca na miejsce, co, samo przez się, krzyżowało kombinacje strategiczne, wymagające znacznych przesunięć mas wojskowych. Dotkliwy brak koni skazywał, na dobitkę, artylerję na częste trwanie w bezruchu. Ale wszystko to nie było jeszcze największem złem: wszelkiej nadziei pozbawiał stan moralny armji. Da się on scharakteryzować w sposób następujący: armja, jako taka, przestała już istnieć. Porażki, odwroty, ohydne postępowanie zwierzchności ostatecznie poderwały nastrój wojska. Sytuacji nie można już było poprawić środkami administracyjnemi, jak nie można było zmienić systemu nerwowego kraju. Żołnierz spoglądał teraz na stos pocisków artyleryjskich z taką samą odrazą, z jaką spoglądał na połcie robaczywego mięsa: wszystko to wydawało mu się czemś niepotrzebnem, do niczego niezdatnem, oszukańczem i złodziejskiem. Od oficera nie mógł też usłyszeć nic przekonywującego, zwłaszcza, że nie ważył się on już teraz na rękoczyny. Oficer zkolei poczytywał się też za oszukanego przez swych starszych dowódców i czuł się nieraz odpowiedzialny wobec żołnierzy za winy, popełnione przez swych zwierzchników. Armja była chora nieuleczalnie. Stać ją jeszcze było na ważkie słowo w rewolucji, lecz przestała już istnieć jako narzędzie prowadzenia wojny. Nikt nie wierzył w powodzenie operacyj wojennych,, ani oficerowie, ani żołnierze. Armja i lud nie chciały więcej wojować.
W kancelarjach sztabów, żyjących swem odrębnem życiem, rozprawiano wprawdzie nadal o operacjach na wielką skalę, o ofensywie wiosennej, o aneksji cieśnin tureckich, lecz był to już tylko bezwład dawnego rozpędu. W Krymie tworzono nawet większy oddział, który miał zająć Bosfor. Wykazy urzędowe notowały, że najlepsze żywioły armji przeznaczono do tych operacyj. Z Piotrogrodu przysłano gwardzistów. Jeden z oficerów, który 25-go lutego, czyli na dwa dni przed przewrotem, przystąpił do nauczania żołnierzy, opowiada, że uzupełnienia okazały się niżej wszelkiej krytyki. Z tych obojętnych błękitnych, piwnych i szarych oczu nie można było wyczytać najmniejszej chęci do wojaczki... „Wszystkie ich myśli, wszystkie ich pragnienia krążyły jedynie i wyłącznie dokoła pokoju”.
Posiadamy dużo podobnych relacyj. Rewolucja obnażyła; tylko stan, który wytworzył się jeszcze przed nią. Dlatego też hasło „precz z wojną” stało się jednem z głównych haseł dni lutowych. Rzucały je demonstracje kobiet, robotnicy z Wyborskiej strony i koszary gwardji.
W początkach marca żołnierze, zwłaszcza ze starszych roczników, nagabywali wciąż posłów, objeżdżających front: „A co też tam mówią o ziemi?” Posłowie odpowiadali wymijająco, że sprawę rolną rozstrzygnie Konstytuanta. Rozlega się jednak głos, zdradzający ukrytą myśl ogółu: „Cóż mi po ziemi, skoro mnie już nie będzie”. Mamy tu punkt wyjścia żołnierskiego programu rewolucji: najpierw pokój, a potem ziemia.
W końcu marca obradowała Wszechrosyjska konferencja sowietów, na której było co niemiara puszenia się patrjotycznego. Jeden z delegatów, reprezentujący bezpośrednio żołnierzy z okopów, wiernie opowiadał, jak front zareagował na wieść o rewolucji: „Żołnierze powiedzieli, jak jeden mąż: dzięki Bogu, może teraz będziemy mieli prędko pokój”. Okopy poleciły temu delegatowi, aby oświadczył na zjeździe: „Gotowiśmy życie oddać za wolność, pragniemy jednak, towarzysze, końca wojny”. Był to żywy głos rzeczywistości, zwłaszcza w drugiej części nakazu. Poczekamy jeszcze, jeżeli trzeba, lecz niech ci tam u góry pośpieszą z zawarciem pokoju.
Wojska carskie, znajdujące się we Francji w zupełnie obcem otoczeniu, kierowały się takiemi samemi uczuciami i przechodziły przez takie same okresy rozprzężenia, jak i armja w ojczyźnie. „Gdyśmy się dowiedzieli, że car abdykował, — eksplikował na obczyźnie oficerowi podtatusiały żołnierzchłop niepiśmienny,— pomyśleliśmy sobie zaraz, że wobec tego wojna się też skończy... Toć car posyłał nas na wojnę... A co mi po wolności, gdy mam nadal gnić w okopach?” Autentyczna to filozofja rewolucji żołnierza, której nie przyniesiono mu z zewnątrz: żaden agitator nie zdoła wymyślić słów równie prostych i przekonywujących.
Liberałowie i napoły liberalni socjaliści usiłowali potem nadać rewolucji piętno powstania patrjotycznego. Milukow w następujący sposób uświadamiał 11-go marca dziennikarzy francuskich: „Rewolucja rosyjska wybuchła, aby usunąć przeszkody, nie dające Rosji kroczyć ku zwycięstwu”. Obłuda idzie tu w parze z oszukiwaniem samego siebie, z wyraźną, jednak, przewagą obłudy. Otwarci reakcjoniści mieli trafniejszy pogląd na rzeczy. Von Struve, panslawista pochodzenia niemieckiego, prawosławny, który wyrzekł się luteranizmu, tudzież monarchista, który wyszedł z środowiska marksistów, bliższy był prawdy w swem określeniu prawdziwych przyczyn przewrotu. Nic to nie znaczy, że posługuje się on przy tem językiem wstecznej nienawiści. „O ile w rewolucji uczestniczyły rzesze ludowe, a, w szczególności, masy żołnierskie, — pisał Struve, — nie stanowiła ona wybuchu patriotyzmu, lecz samowolną demobilizację o charakterze pogromowym, skierowaną wyraźnie przeciwko dalszemu prowadzeniu wojny, miała więc na celu zaprzestanie wojny”.
Obok trafnej myśli, słowa powyższe zawierają też w sobie i oszczerstwo. Demobilizacja pogromowa wyrosła w rzeczywistości z wojny. Rewolucja nie wywołała jej, lecz, odwrotnie, ją powstrzymała. Dezercja, bardzo znaczna w przeddzień rewolucji, osłabła w pierwszych tygodniach po przewrocie. Armja wyczekiwała. Spodziewając się po rewolucji pokoju, żołnierz nie odmawiał swego ramienia do podpierania frontu: przecież bez tego poparcia nowy rząd nie zdoła nawet zawrzeć pokoju.
„Żołnierze otwarcie wypowiadają pogląd, — melduje 23-go marca dowódca dywizji grenadjerów, — że możemy się tylko bronić, lecz nacierać nam nie wolno”. Raporty wojskowe i referaty polityczne w rozmaity sposób powtarzają tę samą myśl. Chorąży Krylenko, stary rewolucjonista i przyszły wódz naczelny za bolszewików, utrzymywał, że sprawę wojny żołnierze rozwiązywali w owym czasie następującą formułką: „Trzymać się na linji frontu, lecz nie nacierać”. Gdy tę samą myśl chciano wypowiedzieć w sposób bardziej uroczysty, acz niemniej szczery, mówiono o obronie wolności. „Nie wolno wtykać bagnetów w ziemię!” Pod wpływem mglistych i sprzecznych nastrojów zdarzało się nieraz, że żołnierze nie chcieli podówczas słuchać bolszewików. Być może, iż wskutek pojedyńczych niezręcznych przemówień zdawało im się, że bolszewicy nie dbają o obronę rewolucji i mogą przeszkodzić rządowi w zawarciu pokoju. Im dalej, tem uporczywiej przekonywały o tem żołnierzy gazety socjalpatrjotyczne. Choć więc żołnierze nie pozwalali czasami bolszewikom przemawiać, od pierwszych już dni rewolucji odrzucali jednak stanowczo myśl o ofensywie. Politycy stołeczni brali to za jakieś nieporozumienie, które da się usunąć, gdy na żołnierzy wywrze się odpowiedni nacisk. Agitacja na rzecz dalszego prowadzenia wojny wzmogła się nadzwyczajnie. Miljonowe nakłady prasy burżuazyjnej rozpisywały się o zadaniach rewolucji pod kątem widzenia wojny, prowadzonej aż do zwycięstwa. Ugodowcy basowali tej agitacji, z początku półgłosem, potem zaś coraz głośniej. Bardzo słabe wpływy bolszewików w chwili przewrotu stopniały jeszcze bardziej, gdy tysiące robotników, zesłanych w swoim czasie na front za udział w strejkach, opuściły szeregi armji. Tendencje pokojowe prawie nie znajdowały, dzięki temu, otwartego i dobitnego wyrazu właśnie tam, gdzie one były najmocniejsze. Podobna sytuacja pozwalała dowódcom i komisarzom, poszukującym pocieszających złudzeń, na oszukiwanie samych siebie, gdy chodziło o rzeczywisty nastrój armji. W artykułach i przemówieniach z owych czasów spotykamy nieraz zdanie, że żołnierze sprzeciwiają się ofensywie tylko wskutek błędnego pojmowania formuły „bez aneksyj i kontrybucyj". Ugodowcy nie szczędzili wysiłków, aby wyjaśniać, że wojna obronna nie wyłącza ofensywy, a czasami nawet jej wymaga. Jak gdyby chodziło tylko o te mędrkowania scholastyczne! Ofensywa równała się wznowieniu wojny. Wyczekująca pozycja frontu równała się zawieszeniu broni. Żołnierska teorja i praktyka wojny obronnej była postacią milczącej, a w następstwie otwartej ugody z Niemcami: „Dajcie nam spokój, wtedy i my was nie będziemy zaczepiać”. Więcej już armja nie mogła dać ze siebie wojnie.
Żołnierze tem niechętniej dawali posłuch wojowniczym namowom, im widoczniejsze było, że pod pretekstem przygotowań do ofensywy, oficerowie reakcyjni dążyli do przywrócenia swej władzy. Wśród żołnierzy przyjęło się powiedzenie: „Bagnet na Niemca, kolba na wroga wewnętrznego”. Bagnet miał, w każdym razie, służyć do obrony. Myśli żołnierzy w okopach nie zatrzymywały się bynajmniej na cieśninach. Pragnienie pokoju stanowiło potężny nurt podglebny, który niezadługo miał się już przedrzeć nazewnątrz.
Nie negując wcale, że jeszcze przed rewolucją w armji można było zauważyć ujemne zjawiska, przez długi czas po przewrocie Milukow usiłował jednak utrzymywać, iż stan armji pozwalał na spełnienie zadań, podyktowanych jej przez Ententę. „Propaganda bolszewicka — pisał on w charakterze historyka — bynajmniej nie odrazu przedostała się na front. Przez pierwszy miesiąc lub półtora po rewolucji armja była jeszcze zdrowa”. Profesor traktuje tu o całem zagadnieniu wyłącznie pod kątem widzenia propagandy, jak gdyby miała ona być czynnikiem decydującym o przebiegu procesu dziejowego. Pod pozorem spóźnionej walki z bolszewikami, którym Milukow przypisuje jakąś mistyczną zaiste potęgę, walczy on poprostu z faktami. Widzieliśmy już, jak armja wyglądała w istocie. Posłuchajmy jeszcze, jakie było zdanie samych dowódców o jej zdolności bojowej w pierwszych tygodniach, a nawet w pierwszych dniach po przewrocie.
Generał Ruzskij, naczelny dowódca frontu Północnego, donosi 6-go marca Komitetowi Wykonawczemu, że żołnierze zupełnie odmawiają posłuszeństwa władzom; aby przywrócić choć jaki-taki spokój w szeregach, niezbędny jest przyjazd na front popularnych działaczy.
Szef sztabu floty Czarnomorskiej opowiada w swych wspomnieniach: „Od pierwszych już dni rewolucji zdawałem sobie z tego dokładnie sprawę, że nie możemy dalej wojować i żeśmy przegrali wojnę”. Takiego samego zdania był też i Kołczak; pozostawał on nadal na stanowisku dowódcy floty wyłącznie poto, aby obronić oficerów przed atakami przemocy.
Hrabia Ignatjew, zajmujący wysokie stanowisko kierownicze w gwardji, pisał w marcu do Nabokowa: musimy przyznać się do tego, że wojna się skończyła i że nie możemy i nie będziemy więcej wojować. Mądrzy ludzie powinni wymyślić sposób zlikwidowania wojny bez zbytecznego bólu, w przeciwnym bowiem wypadku nastąpi katastrofa... W tym samym czasie Guczkow oświadczył Nabokowowi, że otrzymuje mnóstwo podobnych listów.
Poszczególne, pomyślniejsze napozór, opinje są bardzo rzadkiem zjawiskiem. Uzupełniające komentarze pozbawiają je zresztą wartości. „Wojska nie utraciły pragnienia zwycięstwa, — melduje dowódca drugiej armji, Daniłow, — pragnienie to umocniło się nawet w niektórych formacjach”. Ale potem następuje uwaga: „Rygor osłabł... Należałoby odłożyć akcję zaczepną aż do czasu, kiedy armja się uspokoi (na 1 — 3 miesięcy)”. Tuż zaraz czytamy nieoczekiwany dodatek: „Z uzupełnień dochodzi na front zaledwie 50%; jeżeli i nadal będą one topnieć w podobny sposób i będą równie niekarne, to nie mamy co liczyć na powodzenie ofensywy”.
„Dywizja jest najzupełniej przygotowana do akcji obronnej”, melduje bitny naczelnik 51-ej dywizji piechoty, — lecz dodaje natychmiast: „Trzeba koniecznie uwolnić armję od wpływów delegatów żołnierzy i robotników”. Nie taka to jednak łatwa sprawa!
Naczelnik 182-ej dywizji raportuje dowódcy korpusu: ,,Nieporozumienia z powodu drobnostek, błahe w treści, lecą przybierające groźny charakter, stają się coraz częstsze i zakłócają spokój żołnierzom, a tem bardziej — oficerom”.
Cytowaliśmy dotychczas pojedyńcze, acz dość liczne, świadectwa. Ale oto 18-go marca odbyła się w kwaterze głównej konferencja dowódców, na której traktowano o stanie armji. Opinje poszczególnych zarządów centralnych zgadzają się ze sobą. „Nadsyłanie na front uzupełnień ludzkich w niezbędnych rozmiarach jest niemożliwe w ciągu najbliższych miesięcy, gdyż wszystkie oddziały rezerwowe znajdują się w stanie fermentu. Armja jest chora. Uregulować stosunki pomiędzy oficerami a żołnierzami uda się chyba dopiero za jakie 2 — 3 miesiące (generałowie nie zdawali sobie sprawy z tego, że choroba będzie się tylko wzmagać wraz z biegiem tygodni). A tymczasem mamy do czynienia z zanikiem wiary wśród oficerów, fermentem w wojskach i bardzo znaczną dezercją. Zdolność bojowa armji zmniejszyła się, to też trudno w obecnej chwili liczyć na to, że armja ruszy naprzód”. Wniosek: „Nie może być obecnie mowy o realizacji aktywnych operacyj, które projektowano na kampanję wiosenną”.
W ciągu tygodni następnych sytuacja pogarsza się szybko i opinje, podobne do powyższych, mnożą się bez końca.
Generał Dragomirow, dowódca 5-ej armji, pisze w końcu marca do generała Ruzskiego: ,,Waleczność zanika w armji. Żołnierze nie zdradzają zupełnie chęci do natarcia, lecz, co więcej, upór obronny spadł do tak niskiego poziomu, że należy się obawiać o wynik wojny... Polityka opanowała wszystkie warstwy armji i masa wojskowa pragnie teraz tylko jaknajszybszego ukończenia wojny i powrotu do domu”.
Generał Łukomskij, jeden z filarów reakcyjnej kwatery głównej, objął na początku rewolucji dowództwo korpusu, gdyż był niezadowolony z nowych porządków. Opowiada on, że karność zachowały tylko formacje artylerii i wojsk inżynieryjnych, posiadające znaczną ilość oficerów i żołnierzy kadrowych. „Co się zaś tyczy wszystkich trzech dywizyj piechoty, to bliskie one były zupełnego rozkładu”.
Dezercja, która pod wpływem żywionej nadziei zmniejszyła się po przewrocie, wzmogła się znów pod wpływem rozczarowania. Według informacyj generała Aleksiejewa, w ciągu jednego tygodnia, od 1-go do 7-go kwietnia, na Północnym i Zachodnim frontach zanotowano osiem tysięcy wypadków dezercji żołnierzy. „Ze zdumieniem czytam relacje ludzi nieodpowiedzialnych, — pisze Aleksiejew do Guczkowa, — utrzymujących, że nastrój armji jest „doskonały”. Poco się to robi? Niemców nie zdołamy przecież wyprowadzić w pole, a, skoro chodzi o nas, jest to tylko fatalne oszukiwanie samych siebie”.
Warto tu zanotować, że, jak dotąd, prawie nikt nie powołuje się jeszcze na bolszewików: większość oficerów nie zdołała się oswoić z tą dziwaczną nazwą. Jeżeli raporty wskazują na przyczyny rozkładu armji, to wymieniają gazety, agitatorów, sowiety, „politykę”, jednem słowem — rewolucję lutową.
Trafiali się jeszcze czasami optymistycznie usposobieni dowódcy, którzy spodziewali się, że wszystko się pomyślnie ułoży. Przeważali jednak oficerowie, świadomie zamykający oczy na rzeczywistość, aby nie sprawiać przykrości nowej władzy. Naodwrót, znaczna ilość dowódców, zwłaszcza wyższych, wyolbrzymiała z premedytacją oznaki rozprzężenia, aby w ten sposób wymóc na władzach zastosowanie energicznych środków, których oni sami nie mogli, czy też nie chcieli wymienić otwarcie. Ogólny obraz nie wzbudza jednak żadnych wątpliwości. Przewrót zastał już armję dotkniętą chorobą i nadał procesowi nieuniknionego jej rozkładu kształtów politycznych, nabierających z biegiem czasu coraz ostrzejszych zarysów. Rewolucja pogłębiła nietylko namiętne pożądanie pokoju, lecz również i nienawiść masy żołnierskiej do składu dowódców i wogóle do klas panujących.
W połowie kwietnia Aleksiejew zdawał rządowi osobiście sprawę ze swych obserwacyj, dotyczących nastroju armji, nie szczędząc przy tem, najwidoczniej, czarnych barw. „Pamiętam doskonale, pisze Nabokow, uczucie grozy i beznadziejności, jakie mnie ogarnęło”. Sprawozdania tego, które mogło obejmować tylko pierwsze sześć tygodni po przewrocie, wysłuchał przypuszczalnie również i Milukow; on to właśnie spowodował najprawdopodobniej wystąpienie Aleksiejewa, aby nastraszyć w ten sposób swych kolegów z gabinetu, a za ich pośrednictwem — zaprzyjaźnionych socjalistów. Guczkow konferował rzeczywiście po tem posiedzeniu z przedstawicielami Komitetu Wykonawczego. „Żołnierze na froncie zaczęli się bratać, co grozi katastrofą — uskarżał się minister wojny. — Mamy do czynienia z wypadkami otwartej odmowy posłuszeństwa. Organizacje żołnierskie i wiece masowe roztrząsają wydane rozkazy przed ich wykonaniem. Poszczególne formacje nie chciały zupełnie słuchać o czynnych operacjach... Jeżeli nawet spodziewamy się, że już jutro zawrzemy pokój, — powiedział nie bez słuszności Guczkow, — wszak nie znaczy to, że powinniśmy dziś podstawiać głowę pod topór”. Z przesłanek tych minister wyciągnął następujący wniosek:
,,Nie powinno się głośno mówić o pokoju”. Ponieważ zaś rewolucja nauczyła ludzi mówić głośno o tem, o czem rozmyślali dawniej w duchu, wniosek Guczkowa sprowadzał się do konieczności zdławienia rewolucji. Rozumie się, że już na samym początku wojny żołnierze nie chcieli ani umierać, ani też wojować. Ale wówczas niechętny stosunek żołnierzy przypominał niechęć konia artyleryjskiego, który nie chce wyciągnąć z błota ciężkiej armaty. Tak samo, jak ów koń, żołnierz nie domyślał się, że może się pozbyć przytłaczającego go ciężaru. Pomiędzy jego wolą a wydarzeniami wojny nie było żadnego związku. Rewolucja otworzyła mu oczy na ten związek. Dla miljonowych rzesz żołnierzy rewolucja była zapowiedzią prawa do lepszej egzystencji, a przedewszystkiem — wogóle prawa do życia, prawa do obrony swego życia przed kulami i pociskami, a jednocześnie — swego oblicza przed pięścią oficerską. To właśnie, mieliśmy na myśli, gdyśmy wspomnieli wyżej, że podstawowy proces psychologiczny, który dokonał się w armji, polegał na obudzeniu się w żołnierzu poczucia godności ludzkiej. Wulkaniczny wybuch indywidualizmu, przybierający częstokroć anarchistyczne kształty, klasy oświecone traktowały jako zdradę, popełnioną na własnym narodzie. W istocie zaś naród kształtował się dopiero z surowego, bezosobowego tworzywa przedhistorycznego poprzez owe nieposkromione wystąpienia żołnierzy, ich żywiołowe protesty, a nawet ich krwawe wybryki. Powódź indywidualizmu masowego, tak znienawidzonego przez burżuazję, była skutkiem rewolucji lutowej, właśnie jako rewolucji o charakterze burżuazyjnym.
Ale nie na tem jedynie polegała jej treść. Albowiem, oprócz chłopa i jego syna — żołnierza, w rewolucji brał też udział i robotnik. Zdawiendawna posiadał on już poczucie swej osobowości, poszedł na wojnę nietylko z uczuciem nienawiści, ale i z świadomą myślą o walce z nią, to też rewolucja nie była dlań jedynie aktem zwycięstwa, lecz również częściowym triumfem idej, które sam wyznawał. Obalenie monarchji stanowiło dla robotnika pierwszy szczebel zaledwie, nie miał więc zamiaru popasać na nim, gdyż dążył do urzeczywistnienia dalszych swych celów. Zaprzątało go najważniejsze zagadnienie: czy tę dalszą jego akcję poprą żołnierze i chłopi. — Co mi po ziemi, skoro mnie na niej już nie będzie? — zapytywał żołnierz. — Co mi po wolności, powtarzał on za robotnikiem, stojąc przed zamkniętemi dlań drzwiami teatru, skoro klucze od wolności spoczywają w ręku panów? Tak to w nieogarnionym chaosie rewolucji lutowej zarysowywały się już spiżowe kontury rewolucji październikowej.
RZĄDZĄCY I WOJNA
Co zamierzał począć z wojną i armją Rząd Tymczasowy i Komitet Wykonawczy?
Należy przedewszystkiem zrozumieć istotę polityki burżuazji liberalnej, gdyż ona to trzymała pierwsze skrzypce. Polityka wojenna liberalizmu zachowywała nadal zewnętrzne pozory stanowiska nieprzejednanego, patrjotycznie-agresywnego, aneksjonistycznego. W rzeczywistości zaś polityka ta była chwiejna, obłudna i zbaczała łatwo na tory defetyzmu.
„Gdyby rewolucja nawet nie wybuchła, i tak przegralibyśmy wojnę i, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zawarlibyśmy pokój odrębny”, pisał w następstwie Rodzianko, którego poglądy nie odznaczały się samodzielnością, wskutek czego stanowiły dokładny wyraz przeciętnych opinij sfer liberalno-konserwatywnych. Powstanie bataljonów gwardji nie było dla klas posiadających przepowiednią zewnętrznego zwycięstwa, lecz zwiastunem porażki wewnętrznej. Liberałowie tem bardziej nie mogli stwarzać sobie z tego powodu żadnych złudzeń, że przewidywali zawczasu grożące niebezpieczeństwo i ze wszystkich sił usiłowali mu zapobiec. Nieoczekiwany optymizm rewolucyjny Milukowa, który uznał przewrót za szczebel, prowadzący do zwycięstwa, był w gruncie rzeczy jego ostatnią ucieczką. Zagadnienie wojny i pokoju w znacznym stopniu utraciło dla liberałów charakter samoistnego problematu. Wyczuwali oni, że nie zdołają wyzyskać rewolucji dla spraw wojny. Tem kategoryczniej narzucało się im inne zadanie: wyzyskania wojny przeciwko rewolucji.
Zagadnienia położenia światowego Rosji po wojnie: długi i nowe pożyczki, rynki kapitałów i rynki zbytu, zaprzątały, ma się rozumieć, i nadal wodzów burżuazji rosyjskiej. Ale sprawy te nie określały bezpośrednio kierunku jej polityki. Nie chodziło już obecnie o zapewnienie Rosji burżuazyjnej możliwie najkorzystniejszych warunków międzynarodowych, lecz o ocalenie ustroju burżuazyjnego chociażby nawet za cenę dalszego osłabienia Rosji. „Należy przedewszystkiem odzyskać zdrowie, — utrzymywała klasa, której zadano ciężki cios, — a potem dopiero przystąpić do porządkowania swych spraw”. Odzyskanie zdrowia miało polegać na uporaniu się z rewolucją.
Podsycanie hipnozy wojennej i nastrojów szowinistycznych stanowiło dla burżuazji jedyny możliwy jeszcze łącznik. polityczny z masami ludu, a przedewszystkiem z armją, łącznik, będący przeciwwagą działalności tak zwanych pogłębiaczy rewolucji. Zadanie sprowadzało się do przekonania ludu o tem, że wojna, odziedziczona po caracie, ta wojna, prowadzona pospołu z dawnymi sprzymierzeńcami i w imię dawnych celów, jest nową wojną, biorącą w obronę zdobycze i nadzieje rewolucyjne. Gra jest warta świec, ale jak dopiąć tego? Liberalizm był więc przeświadczony, że uda mu się rzucić przeciwko rewolucji całą zorganizowaną patrjotyczną opinję społeczną, która wczoraj jeszcze służyła mu za narzędzie walki z kliką Rasputina. Skoro nie udało się uratować monarchji, jako najwyższej instancji przeciwko ludowi, tem skwapliwiej należało trzymać się sprzymierzonych: w czasie wojny Ententa stanowiła niewątpliwie o wiele potężniejszą instancję odwoławczą, aniżeli mogłaby nią być własna monarchja.
Kontynuowanie wojny miałoby usprawiedliwiać zachowanie dawnego aparatu wojskowego i biurokratycznego, odroczenie zwołania Konstytuanty, podporządkowanie kraju rewolucyjnego frontowi, czyli generalicji, która połączyła się z burżuazją liberalną. Wszystkie sprawy wewnętrzne, a nadewszystko sprawę rolną i całe ustawodawstwo społeczne, odkładano aż do ukończenia wojny, odkładanego zkolei aż do uzyskania zwycięstwa, w które liberałowie nie wierzyli. Wojna, obliczona na wyczerpanie przeciwnika, przekształcała się w wojnę, prowadzoną dla wyczerpania rewolucji. Być może, że nie był to plan opracowany zawczasu we wszystkich szczegółach na oficjalnych posiedzeniach. Ale nie było to nawet potrzebne. Ów plan był konsekwencją dotychczasowej polityki liberalizmu i warunków, stworzonych przez rewolucję.
Milukow, zmuszany do dalszego kroczenia szlakiem wojny, nie miał, rozumie się, potrzeby, wyrzekać się zgóry uczestnictwa w podziale łupów. Wszak nadzieje na zwycięstwo sprzymierzonych miały w dalszym ciągu charakter zupełnie realny i wzmogły się nawet bardzo wraz z przystąpieniem Ameryki do wojny. Wodzowie burżuazji rosyjskiej zrozumieli z biegiem lat, że wobec słabości gospodarczej i wojskowej Rosji, zwycięstwo Ententy nad państwami centralnemi stanie się nieodzownie jej zwycięstwem nad Rosją, która niezależnie od tych lub innych warjantów, musi wyjść z wojny osłabiona i rozbita. Imperialiści liberalni postanowili sobie jednak, że będą świadomie zamykać oczy na te perspektywy. Nie pozostawało im zresztą nic innego. Guczkow oświadczył otwarcie w swem gronie, że tylko cud może jeszcze uratować Rosję i że nadzieja na ów cud stanowi jego program, jako ministra wojny. Milukowowi potrzeba było mitu zwycięstwa dla celów polityki wewnętrznej. W jakim stopniu sam Milukow wierzył jeszcze w ów mit, jest dla nas rzeczą obojętną. Powtarzał on jednak uporczywie, że Rosja musi otrzymać Konstantynopol. Postępował przytem z właściwym sobie cynizmem. Rosyjski minister spraw zagranicznych przekonywał 20-go marca posłów państw sprzymierzonych o konieczności zdradzenia Serbji, aby uzyskać za tę cenę zdradę Bułgarji wobec monarchij centralnych. Poseł francuski zżymał się Milukow upierał się jednak przy „konieczności wyzbycia się w tej sprawie wszelkich sentymentów”, a wraz z niemi i owego neoslawizmu, który sam propagował od chwili rozbicia pierwszej rewolucji. Nie bez przyczyny Engels pisał do Bernsteina w r. 1882-im: „Do czego sprowadza się całe rosyjskie szalbierstwo wszechsłowiańskie? Do zabrania Konstantynopola — i basta”.
Zatrute ostrze zarzutu sprzyjania Niemcom, a nawet sprzedajności na rzecz Niemiec, wysuwanego jeszcze wczoraj przeciwko kamaryli dworskiej, skierowano dziś przeciwko rewolucji. Z biegiem czasu nuta ta rozbrzmiewała coraz głośniej, otwarciej i bezczelniej w przemówieniach i artykułach partji kadetów. Zanim liberalizm zdążył zawładnąć wodami tureckiemi, mącił już wody rewolucji i zatruwał jej źródła.
Nie wszyscy bynajmniej wodzowie liberałów, zajęli odrazu po przewrocie nieprzejednane stanowisko w sprawie wojny. Wielu z nich tkwiło jeszcze w atmosferze nastrojów przedrewolucyjnych, łączących się z perspektywą zawarcia odrębnego pokoju. Poszczególni wybitni kadeci zupełnie otwarcie opowiedzieli o tem w następstwie. Nabokow przyznaje się, że już 7-go marca napomykał członkom rządu o odrębnym pokoju. Kilku członków centrali kadetów usiłowało zbiorowo przekonać swego wodza, że przedłużanie wojny jest niemożliwe. Według słów barona Nolde, „Milukow dowodził z właściwą mu zimną dokładnością, że cele wojny muszą być urzeczywistnione”. Generał Aleksiejew, który zbliżył się w owym czasie do kadetów, wtórował Milukowowi i utrzymywał, że „armję można jeszcze uruchomić”. Osobą, powołaną do jej uruchomienia, miał być, najwidoczniej, ten sztabowy organizator klęski.
Ten i ów z naiwniaczków liberalnych i demokratycznych, nie rozumiejąc polityki Milukowa, przypuszczał, że uosabia on rycerską wierność wobec sprzymierzonych, że jest Don Kichotem Ententy. Cóż za niedorzeczność! Gdy bolszewicy zdobyli władzę, Milukow udał się bez wahania do okupowanego przez Niemców Kijowa, aby zaofiarować swe usługi rządowi Hohenzollernów, który nie kwapił się, coprawda, z przyjęciem tej oferty. Milukowem kierował zamiar otrzymania na walkę z bolszewikami tego samego niemieckiego złota, którego widmem usiłował on przedtem zhańbić rewolucję. Milukowski apel do Niemiec w r. 1918-ym wydał się wielu liberałom równie niezrozumiałym, jak i jego program rozbicia Niemiec na początku r. 1917-go. Były to jednak tylko dwie strony tego samego medalu. Gotując się do zaprzedania sprzymierzonych, jak przedtem Serbji, Milukow nie popełniał zdrady wobec siebie, ani też wobec swej klasy. Prowadził on nadal tę samą politykę i nie jego to wina, że nie wyglądała ona zbyt ponętnie. Szukając za caratu po omacku drogi do zawarcia odrębnego pokoju, aby uniknąć rewolucji; domagając się prowadzenia wojny aż do zwycięskiego końca, aby uporać się z rewolucją lutową; dążąc później do przymierza z Hohenzollernem, aby wywrócić rewolucję październikową — Milukow pozostawał w jednakim stopniu wierny interesom posiadaczy. Jeżeli nie zdołał im dopomóc rozbijając się o coraz to inny mur, zawdzięczał to swym mocodawcom, którzy ugrzęźli w ślepym zaułku.
W pierwszym okresie po przewrocie Milukowowi dawał się nadewszystko we znaki brak ofensywy nieprzyjacielskiej, brak porządnego uderzenia niemieckiego, wymierzonego w najczulsze miejsce rewolucji. Warunki klimatyczne marca i kwietnia nie sprzyjały, jak na złość, na froncie rosyjskim przedsięwzięciu operacyj, zakrojonych na większą skalę. A nadewszystko, Niemcy, których sytuacja pogarszała się nieustannie, zdecydowali po długich wahaniach, że rewolucję rosyjską należy oddać na los jej procesów wewnętrznych. Jedynie generał Linsingen ujawnił 20 — 21 marca osobistą inicjatywę nad Stochodem. Sukces generała przeraził rząd niemiecki, uradowawszy Jednocześnie rząd rosyjski. Z takim samym cynizmem, z jakim za czasów carskich kwatera główna wyolbrzymiała najmniejsze sukcesy, rozdmuchała ona teraz porażkę na Stochodzie. Sekundowała jej prasa liberalna. Wypadki braku odporności, paniki, jako też i straty, poniesione przez wojska rosyjskie, opisywano z taką samą satysfakcją, z jaką niedawno podawano wiadomości o jeńcach i zdobytych trofeach. Burżuazja i generalicja przerzucały się otwarcie na stronę defetyzmu. Linsingen otrzymał jednak rozkaz z góry, aby zaniechał ofensywy, wskutek czego front zastygł znów w oczekiwaniu wśród roztopów wiosennych.
Plan, polegający na wygrywaniu wojny przeciwko rewolucji, pod jednym tylko warunkiem mógł rokować widoki powodzenia: partje pośrednie, za któremi ciągnęły masy ludowe, musiałyby przystać na odgrywanie roli transmisji, służącej do dalszego przekazywania polityki liberalnej. Liberalizm nie mógł podołać zadaniu połączenia idei wojny z ideą rewolucji: wszak dopiero wczoraj kazał on, że rewolucja grozi wojnie zgubą. Trzeba więc było zadanie to przerzucić na demokrację. Rozumie się jednak, że nie można jej było zdradzać owej „tajemnicy”. Nie ujawniając planu, należało złapać demokrację na przynętę, zahaczywszy o jej przesądy, o pysznienie się rozumem, godnym prawdziwych mężów stanu, o lęk przed anarchją, o zabobonny kult burżuazji.
Początkowo socjaliści — musimy w ten sposób nazywać w skróceniu mieńszewików i eserowców — nie wiedzieli, co mają począć z wojną. Czcheidze wzdychał: „Jakżeż ja mam nawoływać teraz do przedłużania wojny, kiedyśmy wciąż występowali przeciw niej?” Komitet Wykonawczy postanowił 10-go marca wysłać Franciszkowi Mehringowi telegram z życzeniami. Drobną tą demonstracją lewe skrzydło Komitetu usiłowało uspokoić swe nie nazbyt już czułe sumienie socjalistyczne. Sprawę wojny Sowiet przemilczał w dalszym ciągu. Wodzowie obawiali się starć na tem tle z Rządem Tymczasowym i zakłócenia harmonji miodowych tygodni „kontaktu”. W takim samym stopniu lękali się oni różnicy zdań we własnem środowisku. W ich obozie znajdowali się zwolennicy obrony kraju obok zimmerwaldowców. Jedni, zarówno jak i drudzy przeceniali dzielące ich różnice. Szerokie koła inteligencji rewolucyjnej doznały podczas wojny gruntownej przemiany o charakterze burżuazyjnym. Zamaskowany, bądź też otwarty patrjotyzm zjednoczył inteligencję z klasami panującemi, odrywając ją jednocześnie od mas ludowych. Sztandar Zimmerwaldu, którym osłaniało się lewe skrzydło, nie nakładał na nie nadmiernych obowiązków, zezwalając jednak na nieujawnianie solidarności patrjotycznej, łączącej je z kliką Rasputina. Ale teraz nastała chwila, kiedy regime Romanowów został wywrócony. Rosja stała się krajem demokratycznym. Uzyskana przez nią wolność, grająca wszystkiemi barwami tęczy, odcinała się wyraźnie od policyjnego tła Europy, wtłoczonej w jarzmo dyktatury wojskowej. Czyż możemy w tych warunkach poniechać obrony naszej rewolucji przed Hohenzollernami? wołali patrioci starej i nowej daty, stojący na czele Komitetu Wykonawczego. Zimmerwaldowcy typu Suchanowa i Stiekłowa powoływali się nieśmiało na okoliczność, że wojna nie przestała być imperjalistyczną: wszak liberałowie oświadczają, że rewolucja winna zagwarantować dokonanie aneksyj, planowanych za czasów caratu. „Jakżeż ja mam nawoływać teraz do przedłużania wojny?” niepokoił się Czcheidze. Ponieważ jednak zimmerwaldowcy byli właśnie inicjatorami oddania władzy liberałom, przeto objekcje ich zawisły w powietrzu. Po kilku tygodniach wahań i sprzeciwów, pierwsza część planu Milukowa uzyskała dość pomyślne rozwiązanie przy udziale Ceretellego: kiepscy demokraci, sądzący, że są socjalistami, dali się wprząc do zaprzęgu wojny i, poganiani biczem liberałów, wyłazili ze skóry, aby zapewnić zwycięstwo... Ententy nad Rosją, Ameryki nad Europą.
Najważniejsza czynność ugodowców polegała na przełączaniu energii rewolucyjnej mas na sieć przewodników patrjotyzmu. Dążyli oni, z jednej strony, do wskrzeszenia bitności armji, co było niełatwą sprawą; usiłowali, z drugiej strony, skłonić rządy państw Ententy do zaniechania rabunku, co było rzeczą wręcz śmieszną. Działając w jednym i drugim kierunku, szli oni od złudzeń ku rozczarowaniom, od błędów ku upokorzeniom. Wytknijmy pierwsze drogowskazy tego szlaku.
W okresie swej krótkotrwałej wielkości, Rodzianko zdążył wydać rozporządzenie, nakazujące żołnierzom powrót do koszar i posłuszeństwo swym oficerom. Poruszenie, jakie rozkaz ten wywołał wśród garnizonu, zmusiło Sowiet do poświęcenia jednego z pierwszych swych posiedzeń sprawie dalszych losów żołnierza. W rozpalonej atmosferze, wśród chaosu posiedzenia, przypominającego wiec, pod dyktando żołnierzy, którym nie zdążyli przeszkodzić nieobecni wodzowie, powstał ów słynny „rozkaz Nr. 1”, stanowiący jedyny godny dokument rewolucji lutowej, wielką kartę wolności armji rewolucyjnej. Paragrafy rozkazu, śmiało torujące żołnierzom drogę do organizacji nowego życia, zawierały następujące wskazania: powołać do życia we wszystkich formacjach komitety z wyboru; wybrać delegatów żołnierskich do Sowietu; podczas wszystkich wystąpień o charakterze politycznym podporządkowywać się Sowietowi i swym komitetom; broń winna się znajdować pod kontrolą komitetów kompanji i bataljonów — „nie wolno jej, pod żadnym pozorem, wydawać oficerom”; w szyku obowiązuje najsurowsza karność wojskowa, poza szykiem — żołnierze korzystają z pełni praw obywatelskich; salutowanie oficerom i ich tytułowanie znosi się poza służbą; zabrania się brutalnego traktowania żołnierzy, a w szczególności ich „tykania” i t. p.
Takie wnioski żołnierze wysnuli ze swego udziału w przewrocie. Czy wnioski te mogły być inne? Nikt nie odważył się im przeciwstawić. W czasie, gdy opracowywano „rozkaz”, wodzów Sowietu absorbowały inne, wznioślejsze troski: prowadzili oni rokowania z liberałami. Umożliwiło im to powoływanie się na swe alibi, gdy musieli usprawiedliwiać się przed burżuazją i dowódcami wojskowymi.
Równocześnie z rozkazem Nr. 1, Komitet Wykonawczy, który zdążył się już spostrzec, posiał do drukarni odtrutkę w postaci odezwy do żołnierzy. Pod pozorem potępienia samosądów nad oficerami, odezwa domagała się podporządkowania starym dowódcom. Zecerzy odmówili najzwyczajniej składania tego dokumentu. Demokratyczni jego autorowie nie posiadali się z oburzenia: do czego nas to doprowadzi? Przypuszczenie, że zecerzy pragnęli krwawych porachunków z oficerami, byłoby jednak niesłuszne. Zdawało im się tylko, że nakłanianie żołnierzy na drugi dzień po przewrocie do uległości wobec dowódców carskich równa się otwarciu kontrrewolucji drzwi naoścież. Nie ulega wątpliwości, że zecerzy przekroczyli zakres przysługujących im praw, sądzili jednak, iż nie są tylko zecerami. Chodziło tu, ich zdaniem, o przyszłość rewolucji.
W owe dni, kiedy los oficerów, powracających do swych pułków, wywoływał wielki niepokój wśród żołnierzy i robotników, międzydzielnicowa organizacja socjalno-demokratyczna, zbliżona do bolszewików, poruszyła tę drażliwą sprawę z właściwą rewolucjonistom odwagą. „Aby szlachta i oficerowie nie mogli was oszukać, — brzmi odezwa do żołnierzy, wydana przez wspomnianą organizację, — musicie sami wybierać dowódców plutonów, kompanij i pułków. Dopuszczajcie do siebie tylko oficerów, którzy są wam znani, jako przyjaciele ludu”. I cóż się stało? Odezwa została natychmiast skonfiskowana przez Komitet Wykonawczy, mimo, że czyniła najzupełniej zadość warunkom. Czcheidze uznał ją w swem przemówieniu za akt prowokacji. Widzimy więc, że demokraci bez wszelkich skrupułów ograniczali wolność druku, o ile ciosy spadały na ugrupowania skrajnej lewicy. Wolność, z której korzystali sami demokraci, była też, na szczęście, w dostatecznym stopniu ograniczona. Popierając Komitet Wykonawczy, jako swój naczelny organ, robotnicy i żołnierze korygowali za każdym razem swą bezpośrednią ingerencją politykę kierowników.
Po upływie kilku dni, Komitet Wykonawczy usiłował już odwołać pierwszy rozkaz zapomocą „rozkazu Nr. 2”, zacieśniając obszar, na którym owa konstytucja żołnierska miała obowiązywać, do Piotrogrodzkiego okręgu wojskowego. Nadaremne usiłowania! Rozkaz Nr. 1 pozostał niewzruszonym aktem, nie stwarzał on bowiem nic nowego, lecz utrwalał tylko na tyłach i na froncie żywiołowy pęd mas żołnierskich, wybuchający teraz na zewnątrz. Nawet posłowie liberalni zasłaniali się „rozkazem Nr. 1”, gdy stykali się bezpośrednio z żołnierzami i musieli wysłuchiwać ich pytań i narzekań. Ale w wielkiej polityce odważny ten rozkaz stał się dla burżuazji głównym argumentem, wysuwanym przeciwko sowietom. Niefortunni generałowie uważali od tej chwili, że ,,rozkaz Nr. 1” był największą przeszkodą, która nie pozwoliła im rozbić wojsk niemieckich. Rodowodu rozkazu szukano w Niemczech. Ugodowcy usprawiedliwiali się nieustannie i denerwowali żołnierzy, usiłując odebrać im prawą ręką uprawnienia, które wyślizgnęły im się z lewej ręki.
A tymczasem większość szeregowych delegatów domagała się już w Sowiecie wprowadzenia wybieralności dowódców. Zatrwożyło to demokratów. Nie znajdując lepszych argumentów, Suchanow straszył Sowiet tem, że burżuazja, którą obdarzono władzą, nie zgodzi się na zasadę obieralności. Demokraci chowali się otwarcie za plecami Guczkowa. W prowadzonej przez nich grze, liberałowie znaleźli się na tem samem miejscu, na które liberalizm chciał w swoim czasie postawić monarchję. „Gdym powracał z mównicy na swoje miejsce, — opowiada Suchanow, — natknąłem się w przejściu na jakiegoś żołnierza; wygrażając mi pięścią przed oczami, wykrzykiwał on w szalonym gniewie o panach, którzy nigdy nie siedzieli w żołnierskiej skórze”. Po tym „wybryku”, demokrata nasz stracił ostatecznie równowagę, pobiegł więc na poszukiwania Kiereńskiego i dopiero przy jego pomocy udało się „sprawę jako-tako zatuszować”. Ludzie ci nic innego nie robili, oprócz tuszowania rozmaitych spraw.
Przez dwa tygodnie mogli oni udawać, że nie dostrzegają wojny. Dalsze pomijanie tej sprawy okazało się wreszcie niemożliwe. Dnia 14 marca Komitet Wykonawczy przedstawił Sowietowi projekt manifestu „Do ludów całego świata”, napisany przez Suchanowa. Prasa liberalna ochrzciła niebawem ten dokument, który zjednoczył ugodowców prawicowych i lewicowych, mianem „rozkazu Nr. 1” w dziedzinie polityki zewnętrznej. Ale pochlebna ta opinja była równie fałszywa, jak i ów dokument, którego dotyczyła. „Rozkaz Nr. 1” stanowił uczciwą odpowiedź nizin społecznych na pytania, narzucone armji przez rewolucję. Manifest z 14 marca zaś był perfidną odpowiedzią wyższych warstw na pytania, uczciwie zadane im przez żołnierzy i robotników.
Manifest, rozumie się, dawał wyraz pragnieniu zawarcia pokoju, a pokój ten miał być demokratyczny i eliminujący aneksje i kontrybucje. Ale imperialiści Zachodu nauczyli się operowania tą frazeologią jeszcze przed rewolucją lutową. Wszak w imię trwałego, uczciwego, „demokratycznego” pokoju Wilson zamierzał właśnie wziąć wówczas udział w wojnie. Pobożny Asquith klasyfikował uczenie w parlamencie aneksje. Z klasyfikacji tej wynikało niezbicie, że na potępienie, z powodu swej niemoralności, zasługują wszelkie aneksje, sprzeczne z interesami Wielkiej Brytanji. Jeżeli chodzi o dyplomację francuską, to istota jej polegała na przysłanianiu chciwości episjera i lichwiarza najbardziej wolnościowemi pozorami. Dokument sowiecki, któremu trudno odmówić pewnej prymitywnej szczerości pobudek, trafił w fatalny sposób na wyjeżdżone tory francuskiej obłudy urzędowej. Manifest zapowiadał „wytrwałą obronę naszej wolności” przed zakusami obcego militaryzmu. Ale tem właśnie hasłem operowali socjal-patrjoci francuscy począwszy od sierpnia 1914-go roku. „Nastał czas, aby ludy same rozstrzygnęły sprawę wojny i pokoju” oznajmiał manifest, którego autorowie, w imieniu ludu rosyjskiego, dopiero-co przekazali wielkiej burżuazji rozstrzygnięcie tej sprawy. Manifest wzywał robotników Niemiec i Austro-Węgier, aby „przestali służyć za narzędzie przemocy w ręku królów, obszarników i bankierów”. Zdanie to było kwintesencją fałszu, albowiem wodzowie Sowietu wcale nie zamierzali zrywać z królami Wielkiej Brytanji i Belgji, z cesarzem Japonji, z obszarnikami i bankierami, zarówno własnymi, jak i wszystkich krajów Ententy. Oddawszy kierownictwo polityką zagraniczną Milukowowi, który tak niedawno chciał z Prus Wschodnich uczynić gubernię rosyjską, wodzowie Sowietu nawoływali robotników niemieckich i austro-węgierskich do naśladowania rewolucji rosyjskiej. Teatralne potępianie rzezi nie zmieniało wcale sytuacji, gdyż nawet papież zdobywał się na podobny gest. Za-pomocą frazesów patetycznych, skierowanych przeciwko widmom bankiera, obszarnika i króla, ugodowcy przekształcali rewolucję lutową w narzędzie, powolne realnym królom, obszarnikom i bankierom. Toć już Lloyd-George, wysyłając Rządowi Tymczasowemu depeszę powitalną, uznał, że rewolucja rosyjska jest dowodem, iż „istotę wojny obecnej stanowi walka o wolność i rządy ludowe”. Manifest z d. 14 marca „w istocie swej” solidaryzował się z Lloyd-Georgem i poparł wydatnie propagandę militarystyczną, uprawianą w Ameryce. To też z zupełną słusznością gazeta Milukowa pisała, że „manifest, którego początek rozbrzmiewa tonami, tak typowemi dla pacyfistów, w dalszym ciągu rozwija właściwie ideologję, wspólną nam i naszym sprzymierzeńcom”. Jeżeli, mimo to, liberałowie rosyjscy nieraz wściekle atakowali manifest, cenzura francuska zaś nie przepuszczała go wcale, to przyczyną tego był lęk przed sposobem pojmowania owego dokumentu przez pełne jeszcze ufności masy rewolucyjne.
Manifest, napisany przez zimmerwaldowca, był świadectwem zasadniczego zwycięstwa, odniesionego przez odłam patrjotyczny. Miejscowe sowiety podchwyciły rzucony sygnał. Hasło „wojna wojnie” uznano za niedopuszczalne. Nawet na Uralu i w Kostromie, gdzie bolszewicy posiadali znaczne wpływy, patrjotyczny manifest spotkał się z powszechnem uznaniem. Trudno się temu dziwić: wszak bolszewicy z sowietu
Piotrogrodzkiego nie przeciwstawili się temu kłamliwemu dokumentowi.
Po upływie kilku tygodni trzeba już było częściowo honorować wystawiony weksel. Rząd Tymczasowy wypuścił pożyczkę wojenną, której, ma się rozumieć, nadano nazwę „pożyczki wolności”. Ceretelli dowodził, że demokracja winna popierać pożyczkę, gdyż rząd dotrzymuje „naogół” swych zobowiązań. Wniosek opozycyjnego odłamu Komitetu Wykonawczego uzyskał z górą trzecią część głosów. Na plenarnem jednak posiedzeniu Sowietu (d. 22 kwietnia) przeciwko pożyczce padło tylko 112 głosów na dwa tysiące bezmała delegatów. Wyciągano z tego czasami wniosek, że Komitet Wykonawczy jest usposobiony bardziej lewicowo od Sowietu. Nie odpowiada to jednak rzeczywistości. Sowiet był tylko uczciwszy od Komitetu Wykonawczego. Skoro wojna jest obroną rewolucji, należy dać pieniądze na wojnę, popierając pożyczkę. Komitet Wykonawczy nie był wcale rewolucyjniejszy, lecz tylko bardziej chybotliwy w porównaniu z Sowietem. Chlebem powszednim Komitetu były dwuznaczniki i zastrzeżenia. Popierał on „naogół” rząd, stworzony przez siebie, i tylko „o tyle, o ile” brał na siebie odpowiedzialność za wojnę. Żołnierze nie mogli wojować „o tyle, o ile”, ani też umierać „naogół”.
Aby utrwalić triumf myśli państwowej nad bredniami szaleńców, d. 1-go kwietnia na czele sił zbrojnych postawiono oficjalnie samego generała Aleksiejewa, który nie dalej, jak 5-go marca zamierzał rozstrzeliwać szajki agitatorów. Od chwili tej nominacji wszystko już było w porządku: inspirator polityki zewnętrznej caratu, Milukow, był ministrem spraw zagranicznych, dowódca zaś carskiej armji, Aleksiejew, został wodzem naczelnym wojsk rewolucyjnych. Ciągłość została całkowicie przywrócona.
Logika wydarzeń zmuszała jednocześnie wodzów sowieckich do rozpuszczania oczek sieci, plecionej przez nich samych. Oficjalna demokracja śmiertelnie obawiała się owych dowódców, których tolerowała i sama popierała. Nie mogła nie przeciwstawiać im swej kontroli, dążąc do oparcia jej o żołnierzy i usiłując jednocześnie w miarę możności uniezależnić od nich tę kontrolę. Na posiedzeniu z d. 6-go marca, Komitet Wykonawczy uznał za pożądane wyznaczyć swych komisarzy do wszystkich jednostek i instytucyj wojskowych. Stwarzano w ten sposób potrójną łączność: jednostki wojskowe wysyłały swych delegatów do Sowietu; Komitet Wykonawczy wyznaczał swych komisarzy do jednostek wojskowych; wreszcie na czele każdej jednostki wojskowej stał wybierany przez żołnierzy komitet, stanowiący poniekąd najniższą komórkę Sowietu.
Jednym z najważniejszych obowiązków komisarzy było pilnowanie prawomyślności politycznej sztabów i korpusu oficerskiego. „Ustrój demokratyczny zdystansował może nawet ustrój absolutystyczny”, oburza się Denikin, chełpiąc się jednocześnie obrotnością swego sztabu, który zręcznie przejmował i oddawał generałowi cyfrowaną korespondencję komisarzy z Piotrogrodem. Obserwowanie monarchistów i obrońców pańszczyzny, — czyż może być coś bardziej oburzającego? Wykradanie listów komisarzy do rządu natomiast — to już zupełnie inna sprawa „Abstrahując jednak zupełnie od moralności, mamy tu dokładny obraz stosunków wewnętrznych, regulujących funkcjonowanie aparatu kierowniczego armji: obydwie strony lękają się siebie i inwigilują się wzajemnie. Łączy je ze sobą wspólna obawa przed żołnierzami. Generałowie i admirałowie, niezależnie od ich planów i nadziei na dalszą metę, zdawali sobie dokładnie sprawę, że bez osłonki demokratycznej nie zdołają uratować swej skóry. Przepisy o utworzeniu komitetów w marynarce opracował admirał Kołczak. Spodziewał się, że uda mu się potem uporać z temi komitetami. Ponieważ jednak nie można było dziś kroku zrobić bez komitetów, Kołczak zabiegał więc w kwaterze głównej o ich zatwierdzenie. Z takich samych założeń wychodził generał Markow, jeden z przyszłych wodzów białogwardzistów, gdy w początku kwietnia wysłał do ministerstwa projekt utworzenia instytucji komisarzy, mających kontrolować lojalność składu dowódców. W taki to sposób pęd rewolucji niszczył, jak źdźbłą przydrożne, „odwieczne prawa armji”, czyli zadawnione tradycje biurokracji wojskowej.
Biegunowo odmienne względy decydowały o stosunku żołnierzy do komitetów, w których widzieli oni ośrodki walki z korpusem oficerskim. Lubo komitety broniły dowódców przed żołnierzami, czyniły to jednak tylko do pewnych granic. Sytuacja oficera stawała się nieznośną, gdy znajdował się on w zatargu z komitetem. W taki to sposób kształtowało się niepisane prawo żołnierzy do usuwania swych dowódców. Denikin utrzymuje, że do lipca usunięto do 60 dawnych dowódców, począwszy od komendanta korpusu aż do komendanta pułku. Podobne degradacje dokonywały się też w obrębie pułków.
A tymczasem w ministerstwie wojny, w Komitecie Wykonawczym, na posiedzeniach komisji „kontaktowej” nie szczędzono żmudnej pracy kancelaryjnej, aby stworzyć „rozsądne” formy wzajemnych stosunków w armji i wzmóc autorytet przełożonych przez ograniczenie kompetencji komitetów do rozstrzygania spraw drugorzędnych, natury przeważnie gospodarczej. Ale podczas gdy wspaniali wodzowie używali cienia szczotki do prania cienia rewolucji, komitety zdążyły już rozwinąć się w potężny scentralizowany system, sięgający aż do Piotrogrodzkiego Komitetu Wykonawczego i utrwalający organizacyjnie władzę tego Komitetu nad armją. Z władzy tej jednak Komitet Wykonawczy poto tylko robił przeważnie użytek, aby przy pomocy komisarzy i komitetów ponownie wprząc armję do jarzma wojny. Żołnierze coraz częściej musieli zastanawiać się nad dziwnem zjawiskiem: czemu to się dzieje, że wybrane przez nich komitety wygłaszają częstokroć zdania, odbiegające od tego, co myślą oni, żołnierze, a zgodne z tem, czego od nich, żołnierzy, domagają się przełożeni?
Okopy ślą do stolicy coraz to nowych wysłańców, aby zasięgnęli tam języka. Od kwietnia zaczyna się nieustanna migracja żołnierzy z frontu, w pałacu Taurydzkim odbywają się dzień w dzień gromadne dyskursy, przyjezdni żołnierze z wielkim mozołem usiłują ogarnąć nienawykłą myślą misterja polityki Komitetu Wykonawczego, który na ani jedno pytanie nie potrafi udzielić wyraźnej odpowiedzi. Armja zajmuje ociężale sowiecki punkt widzenia, aby tem dokładniej zdać sobie sprawę z faktu, że kierownictwo sowietów jej nie odpowiada.
Liberałom brak odwagi, aby wystąpić otwarcie przeciwko sowietom, usiłują oni jednak walczyć jeszcze o armję. Szowinizm miał tu, rozumie się, posłużyć za łącznik polityczny. Podczas jednej z konferencyj z wysłańcami okopów, minister kadecki, Szingariow, powołując się na objawy „zezwierzęcenia niemieckiego”, bronił rozkazu Guczkowa, zabraniającego „nadmiernej wyrozumiałości” w stosunku do jeńców. Stanowisko ministra nie spotkało się z uznaniem. Zebranie wypowiedziało się stanowczo za ulżeniem doli jeńców. Brali w niem udział ci sami ludzie, których liberałowie stale oskarżali o dzikie wybryki i akty okrucieństwa. Ale szarzy ludzie frontu posiadali własne sprawdziany. Uważali, że wolno im wywrzeć zemstę na oficerze za znęcanie się nad żołnierzami; poczytywali jednak za rzecz niegodną mścić się na jeńcu niemieckim w odwet za rzeczywiste, czy też urojone okrucieństwa Ludendorffa. Odwieczne normy moralności były, niestety, obce tym chropawym i zawszonym chłopom.
Usiłowania burżuazji, zmierzające do opanowania armji, wywołały na zjeździe delegatów frontu Zachodniego w dn. 7—10 kwietnia współzawodnictwo pomiędzy liberałami a ugodowcami. Współzawodnictwo to nie zdołało się zresztą należycie rozwinąć. Pierwszy zjazd jednego z frontów winien był stać się rozstrzygającą próbą nastrojów politycznych armji, to też obydwie strony zmobilizowały na zjazd w Mińsku swe najtęższe siły. Sowiet posłał Ceretellego, Czcheidzego, Skobelewa, Gwozdiowa; burżuazja — samego Rodziankę, Rodiczewa — Demostenesa kadeckiego i innych. W szczelnie wypełnionej sali teatru mińskiego panowało wielkie podniecenie, udzielające się całemu miastu. Sprawozdania delegatów dawały pojęcie o rzeczywistym stanie frontu. Żołnierze bratają się wszędzie, ujawniają coraz więcej inicjatywy, dowództwo pozbawione jest możności stosowania represyj. Co liberałowie mieli w tych warunkach do powiedzenia? W obliczu roznamiętnionego audytorjum musieli oni wyrzec się zaraz myśli przeciwstawienia swych wniosków rezolucjom sowieckim. Poprzestali więc na nutach patrjotycznych, wplecionych w swe przemówienia powitalne, i stuszowali się niebawem zupełnie. Demokraci zwyciężyli bez walki. Zamiast prowadzić masy do ataku na burżuazję, musieli studzić ich zapał. Hasło zawarcia pokoju, przeplatające się dwuznacznie z hasłem obrony rewolucji w sensie Manifestu z d. 14-go marca, panowało nad zjazdem. Uchwalił on rezolucję sowiecką w sprawie wojny 610 głosami przeciwko 8, przy 46 wstrzymujących się. Ostatnia nadzieja liberałów, liczących na przeciwstawienie frontu tyłom, armji — sowietom, rozpadła się w gruzy. Ale i wodzowie demokracji unosili raczej ze zjazdu uczucie lęku, wywołanego przez swe zwycięstwo, aniżeli zachętę do dalszej akcji. Ujrzeli bowiem widma, wywołane przez rewolucję, i czuli, że widmom tym nie zdołają dotrzymać kroku.
BOLSZEWICY I LENIN
Dnia 3 kwietnia Lenin powrócił z emigracji do Piotrogrodu. Od tej chwili dopiero partja bolszewików zaczyna przemawiać gromkim, a nadewszystko — własnym głosem.
Pierwszy miesiąc rewolucji był dla bolszewików okresem rozterki i chybotań. W „Manifeście”, wydanym przez Centralny komitet bolszewików zaraz po zwycięstwie powstania, wzywano „robotników fabrycznych i wojska powstańcze do natychmiastowego obrania swych przedstawicieli do Tymczasowego rządu rewolucyjnego”. Manifest wydrukowano w organie oficjalnym Sowietu bez wszelkich komentarzy i zastrzeżeń, jak gdyby traktował on o jakiemś akademickiem zagadnieniu. Ale i przywódcy bolszewików zapatrywali się na rzucone przez się hasło jako na demonstrację jedynie. Działalność ich nie była akcją przedstawicieli partji proletarjackiej, zamierzającej rozpocząć na własną rękę walkę o władzę, lecz postępowaniem lewego skrzydła demokracji, które, deklarując swe zasady, zajmie na nieokreślony czas stanowisko lojalnej opozycji.
Suchanow utrzymuje, że na posiedzeniu Komitetu Wykonawczego w dn. 1 marca centralnym punktem obrad była sprawa warunków przekazania władzy: przeciwko utworzeniu rządu burżuazyjnego nie rozległ się ani jeden głos, nie bacząc na to, że w liczbie 39 członków Komitetu Wykonawczego znajdowało się 11 bolszewików i ich sympatyków, trzej zaś członkowie ośrodka bolszewickiego, Załuckij, Szlapnikow i Mołotow, byli obecni na posiedzeniu.
Szlapnikow opowiada, że na posiedzeniu Sowietu, które odbyło się nazajutrz, na cztery setki obecnych delegatów przeciwko oddaniu władzy burżuazji głosowało zaledwie 19 osób, podczas gdyfrakcja bolszewików liczyła już czterdziestu delegatów. Głosowanie to odbyło się niepostrzeżenie, w trybie formalnie parlamentarnym, bez zgłaszania przez bolszewików wniosków wyraźnie odmiennych, bez walki i bez jakiejkolwiek kontragitacji w prasie bolszewickiej.
Prezydjum Centralnego komitetu bolszewików uchwaliło 4-go marca rezolucję, stwierdzającą kontrrewolucyjny charakter Rządu Tymczasowego i wskazującą na konieczność walki o dyktaturę demokratyczną proletarjatu i chłopów. Komitet Piotrogrodzki ujął sprawę z zupełnie innej strony, uznawszy, nie bez słuszności, powyższą rezolucję za akademicką, dlatego zwłaszcza, że nie wskazywała ona zupełnie, co należy czynić w dniu dzisiejszym. „Licząc się z rezolucją w sprawie Rządu Tymczasowego, przyjętą przez Sowiet, — oświadczył Komitet, — nie należy się sprzeciwiać władzy Rządu o tyle, o ile”... Było to, w gruncie rzeczy, stanowisko mieńszewików i eserowców, odsunięte tylko na drugą linję okopów. Wyraźnie oportunistyczna rezolucja komitetu Piotrogrodzkiego różniła się jedynie pod względem swej formy od stanowiska, zajętego przez Centralny komitet, gdyż akademickość tego stanowiska polegała właśnie na politycznem pogodzeniu się z dokonanym faktem.
Gotowość do ukorzenia się, milczącego lub też z pewnemi zastrzeżeniami, przed rządem burżuazji bynajmniej nie spotkała się ze zgodnem uznaniem całej partji. Robotnicy-bolszewicy poczuli odrazu w Rządzie Tymczasowym warownię nieprzyjacielską, która wyrosła niespodziewanie na ich szlaku. Komitet Wyborski zwoływał wielotysięczne wiece robotników i żołnierzy, uchwalające niemal jednogłośnie rezolucję, wzywającą Sowiet do ujęcia władzy w swe ręce. Czynny uczestnik tej kampanji agitacyjnej, Dingelstädt, opowiada, że „nie było ani jednego wiecu, ani jednego zgromadzenia robotniczego, któreby odrzuciło naszą rezolucję o podobnej treści, gdy tylko na zebraniu ktokolwiek ją proponował”. Mieńszewicy i eserowcy obawiali się początkowo występować otwarcie na zgromadzeniach robotników i żołnierzy ze swojem oświetleniem zagadnienia władzy. Ponieważ rezolucja komitetu Wyborskiego cieszyła się dużem powodzeniem, wydrukowano ją więc i rozplakatowano. Ale komitet Piotrogrodzki zabronił wyraźnie jej kolportowania i dzielnica Wyborska musiała ulec.
Równie mgliste było też stanowisko przywódców bolszewickich w sprawach, dotyczących treści społecznej rewolucji i perspektyw jej dalszego rozwoju. Szlapnikow opowiada: „Zgadzaliśmy się z mieńszewikami, że przeżywamy chwilę druzgotania przez rewolucję stosunków feudalno-pańszczyźnianych, na których miejsce przyjdą wszelakie „wolności”, właściwe stosunkom świata burżuazyjnego". W pierwszym numerze „Prawdy” znajdujemy następujące zdanie: „Podstawowem zadaniem jest... wprowadzenie ustroju demokratyczno-republikańskiego”. W zaleceniu, wydanem dla delegatów, komitet Moskiewski bolszewików oświadczył: „Proletarjat dąży do uzyskania wolności, aby móc walczyć o socjalizm — swój cel ostateczny”. Powoływanie się na „cel ostateczny” świadczy w dostateczny sposób o dystansie dziejowym, dzielącym autorów od socjalizmu. Nikt nie mógł się zdobyć na dalej idące hasła. Obawa przed przekroczeniem granic rewolucji demokratycznej dyktowała politykę wyczekiwania, przystosowywania się i cofania faktycznego przed ugodowcami.
Łatwo się domyślić, jak fatalny wpływ na prowincję wywierał brak charakteru politycznego u ośrodka kierującego. Poprzestaniemy na relacji jednego z kierowników organizacji w Saratowie: ,,Partja nasza, biorąc czynny udział w powstaniu, utraciła jednak, najwidoczniej, wpływ na masy, który zdobyli mieńszewicy i eserowcy. Nikt nie wie, jakie są hasła bolszewików... Przykry to bardzo widok”.
Bolszewicy lewicowi, a przedewszystkiem robotnicy, wytężali swe siły, aby przełamać mur kwarantanny. Ale i oni nie wiedzieli również, jak mają odpierać argumenty o burżuazyjnym charakterze rewolucji i niebezpieczeństwie, jakiem grozi izolowanie proletarjatu. Podporządkowywali się więc z ciężkiem sercem dyrektywom władz partyjnych. Rozmaite kierunki w bolszewiźmie ścierały się ze sobą od samego początku w sposób dość ostry, ale żaden z nich nie przemyśliwał konsekwentnie i gruntownie swych poglądów. „Prawda” odzwierciadlała mglisty i niepewny stan ideowy partji, nie przyczyniając się wcale do jego ujednostajnienia. W połowie marca, po powrocie z zesłania Kamieniewa i Stalina, sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdyż obaj ci przywódcy skierowali wyraźnie naprawo całą politykę partji.
Kamieniew, będący bolszewikiem nieomal od chwili powstania bolszewizmu, należał zawsze do prawego skrzydła partji. Nie brak mu było przygotowania teoretycznego i zmysłu politycznego, posiadał też znaczne doświadczenie, zdobyte dzięki udziałowi w walce odłamów partji w Rosji, oraz solidny zasób spostrzeżeń politycznych, przywiezionych z Zachodu. To też Kamieniew lepiej od wielu innych bolszewików chwytał ogólne idee Lenina, lecz poto tylko, aby dawać im w praktyce najbardziej pokojowy wyraz. Nie można się było po nim spodziewać ani samodzielnej decyzji, ani też inicjatywy, pobudzającej do czynu. Wybitny propagandysta, mówca, dziennikarz nietyle świetny, ile myślący, odgrywał Kamieniew szczególnie pożyteczną rolę podczas pertraktacyj z innemi partjami i wywiadów, dokonywanych wśród innych sfer społecznych. Z owych wycieczek przynosił on zazwyczaj szczyptę obcych partji nastrojów. Cechy te występowały u Kamieniewa tak wyraźnie, żeprawie nikt nie mylił się, gdy chodziło o jego sylwetkę polityczną. Suchanow dostrzegł u niego brak „ostrych kantów”: trzeba „go zawsze holować, a gdy się nawet czasami uprze, to nie trwa to długo”. Stankiewicz charakteryzuje Kamieniewa w podobny sposób: był on „tak miękki w stosunku do przeciwników, że mogłoby się zdawać, iż wstydzi się sam swej nieustępliwości: w Komitecie nie czuło się w nim wroga, lecz tylko opozycję”. Trudno do tego cokolwiek dodać.
Zupełnie innym typem bolszewika był Stalin, zarówno pod względem swej kompleksji psychicznej, jak i ze względu na charakter wykonywanej przezeń pracy partyjnej. Stanowił on okaz tęgiego organizatora, którego cechował jednak prymitywizm w zakresie teorji i polityki. Gdy Kamieniew, w charakterze publicysty, przez szereg lat zamieszkiwał wraz z Leninem na emigracji, gdzie znajdowała się kuźnica pracy teoretycznej partji, Stalin, będąc t. zw. działaczem praktycznym, pozbawionym horyzontów teoretycznych, rozleglejszych zainteresowań politycznych i znajomości języków obcych, był ściśle zespolony z glebą rosyjską. Pracownicy tej kategorji ukazywali się tylko od czasu do czasu zagranicą, dokąd udawali się na krótko, aby otrzymać instrukcje, porozumieć się w sprawach najbliższych zadań i znów powrócić do Rosji. Stalin wysunął się na pierwszy plan wśród działaczy praktycznych dzięki swej energji, uporowi i pomysłowości w zakresie kombinacyj zakulisowych. Gdy usposobienie Kamieniewa sprawiało, że „żenował” się on częstokroć wniosków praktycznych bolszewizmu, Stalin, naodwrót, zwykł był zawsze upierać się przy wnioskach, do których doszedł, nie pobłażając nikomu i kojarząc wytrwałość z brutalną bezwzględnością.
Nie było to rzeczą przypadku, że mimo odmiennych charakterów, Kamieniew i Stalin zajęli na początku rewolucji jednakowe stanowisko: uzupełniali oni siebie wzajemnie. Koncepcja rewolucyjna, której brak woli rewolucyjnej, warta jest tyle, co zegarek z pękniętą sprężyną: wskazówka polityczna Kamieniewa pozostawała zawsze wtyle za zegarem zadań politycznych. Ale brak rozległej koncepcji politycznej skazuje polityka, gdy jest nawet obdarzony najsilniejszą wolą, na chwiejność w obliczu wielkich i skomplikowanych wydarzeń. Empiryk Stalin łatwo ulega obcym wpływom nie w zakresie woli, lecz w dziedzinie myśli. I oto, publicysta, grzeszący brakiem decyzji, wraz z organizatorem, pozbawionym szerszych horyzontów, doprowadzili w marcu swój bolszewizm bezpośrednio do granicy mieńszewizmu. Okazało się przytem, że Stalin, reprezentujący partję w Komitecie Wykonawczym, w mniejszym jeszcze stopniu od Kamieniewa potrafi zająć samodzielne stanowisko. W protokółach i w prasie nie znajdujemy ani jednego wniosku, deklaracji, sprzeciwu, w którychby Stalin dawał wyraz bolszewickiemu punktowi widzenia, przeciwstawiającemu się „demokracji”, płaszczącej się przed liberalizmem. Suchanow pisze w swych „Wspomnieniach”: „W Komitecie Wykonawczym, obok Kamieniewa, począł w owym czasie reprezentować bolszewików i Stalin... Przez cały czas swej skromnej działalności w Komitecie Wykonawczym sprawiał on wrażenie, i to nietylko na mnie, bezbarwnej plamy, którą rzadko kiedy się dostrzegało. Trudno o nim powiedzieć coś więcej”. Jeżeli nawet Suchanow pomniejsza niewątpliwie istotną wartość Stalina, to jednak trzeba przyznać, że dokonana przez Suchanowa charakterystyka jego bezosobowości politycznej w ugodowym Komitecie Wykonawczym jest zupełnie trafna.
14-go marca Sowiet przyjął jednogłośnie manifest „Do ludów całego świata”. Enuncjacja ta widziała w zwycięstwie rewolucji lutowej sukces Ententy i świadczyła o triumfie, odniesionym przez nowy, republikański socjalpatrjotyzm marki francuskiej. Było to niewątpliwe zwycięstwo Kamieniewa i Stalina, uzyskane, najwidoczniej, bez wyczerpującej walki. „Prawda” utrzymywała, że manifest jest owocem „świadomego kompromisu, zawartego przez rozmaite kierunki, reprezentowane w Sowiecie”. Należałoby dodać tylko, że kompromis ten równał się zupełnemu zerwaniu z kierunkiem Lenina, który to kierunek nie miał wcale reprezentacji w Sowiecie.
Członek redakcji zagranicznej organu centralnego, Kamieniew, członek Centralnego komitetu, Stalin, i poseł do Dumy, Muranow, który wrócił również z Syberji, usunęli dawną, nazbyt „lewicową”, redakcję „Prawdy” i, powołując się na swe problematyczne prawa, objęli 15-go marca kierownictwo gazety. Nowa redakcja oznajmiła w artykule programowym, że bolszewicy będą stanowczo popierać Rząd Tymczasowy, „o ile będzie on zwalczać reakcję lub kontrrewolucję”. Nowe kierownictwo wypowiedziało się niemniej kategorycznie w sprawie wojny: dopóki armja niemiecka posłuszna jest swemu cesarzowi, żołnierz rosyjski winien „wytrwać na swym posterunku, odpowiadając kulą na kulę i pociskiem na pocisk”. ,,Beztreściwy okrzyk ,,precz z wojną!” nie będzie naszem hasłem. Będzie niem, natomiast, presja, wywierana na Rząd Tymczasowy, aby zmusić go... do podjęcia próby nakłonienia wszystkich państw, uczestniczących w wojnie, do niezwłocznego rozpoczęcia rokowań... Aż do owej chwili wszyscy wojskowi powinni pozostawać na swych posterunkach!” Idee i ich ujęcie przesiąknięte są nawskroś duchem obrony ojczyzny. Program wywierania nacisku na rząd imperjalistyczny, aby „nakłonić” go do wszczęcia akcji pokojowej, był w Niemczech programem Kautsky'ego, we Francji — Jean'a Longuet'a, w Anglji — Macdonalda, ale w każdym razie nie programem Lenina, który nawoływał do obalenia panowania imperjalizmu. Broniąc się przed prasą patriotyczną, „Prawda” szła jeszcze dalej: „Wszelki „defetyzm”, — pisała ta gazeta, — a raczej to, co zapomocą tej nazwy piętnowała niewybredna prasa, znajdująca się pod opieką cenzury carskiej, zakończyła swój żywot w chwili, gdy na ulicach Piotrogrodu ukazał się pierwszy zrewoltowany pułk”. Zdanie powyższe było wyraźnem odseparowaniem się od Lenina. Defetyzm, jako dążność do porażki, nie był bynajmniej wymysłem wrogiej prasy, bronionej przez cenzurę, lecz pochodził od Lenina, który sformułował go w sposób następujący: „porażka Rosji jest złem najmniejszem”. Ukazanie się pierwszego zrewoltowanego pułku, a nawet obalenie monarchji nie mogło pozbawić wojny jej imperjalistycznego charakteru. „Dzień 15 marca, w którym ukazał się pierwszy numer odmienionej „Prawdy”, — opowiada Szlapnikow, — był dniem triumfu zwolenników obrony kraju. Cały pałac Taurydzki, poczynając od macherów Komitetu Dumy Państwowej aż po główny ośrodek demokracji rewolucyjnej, jakim był Komitet Wykonawczy, podawał sobie z ust do ust najświeższą nowinę: umiarkowani, rozsądni bolszewicy zwyciężyli swych skrajnych towarzyszów. W Komitecie Wykonawczym uśmiechano się zjadliwie na nasz widok... Członków i sympatyków naszej partji po fabrykach ów numer „Prawdy” wprawił w kompletne zdumienie, wywołując jednocześnie złośliwą radość u naszych przeciwników... Po dzielnicach oburzano się wielce, gdy zaś robotnicy dowiedzieli się, że „Prawdę” zagarnęło trzech jej byłych redaktorów, którzy powrócili z Syberji, domagano się usunięcia ich z partji”.
„Prawda” musiała niebawem ogłosić ostry protest członków z dzielnicy Wyborskiej: „Jeżeli gazeta pragnie zachować zaufanie dzielnic robotniczych, to musi krzewić światło świadomości rewolucyjnej, nie dbając o to, że może ono być przykre dla puhaczy burżuazyjnych”. Protesty, idące z dołu, zmusiły redakcję do ostrożniejszego formułowania swych poglądów, lecz nie wpłynęły na zmianę jej polityki. Nawet pierwszy artykuł, nadesłany przez Lenina z zagranicy, nie zdołał dotrzeć do świadomości redakcji, która na całej linji ciążyła ku prawicy. „Agitacja nasza — opowiada Dingelstädt, reprezentujący odłam lewicowy — musiała liczyć się z zasadą rozdwojenia władzy... i przekonywać o konieczności takiej okólnej drogi tę samą masę robotniczo-żołnierską, która w ciągu dwóch tygodni intensywnego życia politycznego wychowywała się w zupełnie odmiennem pojmowaniu swych zadań”.
Rozumie się samo przez się, że polityka partji dostosowywała się w całym kraju do stanowiska „Prawdy”. Wiele sowietów uchwalało teraz jednogłośnie rezolucje w sprawach najbardziej podstawowych. Na konferencji sowietów Moskiewskiego okręgu bolszewicy przyłączyli się do zaproponowanej przez socjalpatrjotów rezolucji w sprawie wojny. Na obradującej w Piotrogrodzie w końcu marca i na początku kwietnia konferencji przedstawicieli 82 sowietów bolszewicy oddali swe głosy na oficjalną rezolucję o władzy, zaproponowaną i bronioną przez Dana. Niezwykłe to zbliżenie polityczne do mieńszewików wynikało z panującej powszechnie tendencji do zjednoczenia partji. Bolszewicy i mieńszewicy należeli na prowincji do zjednoczonych organizacyj. Frakcja Kamieniewa— Stalina przekształcała się coraz bardziej w lewe skrzydło t. zw. demokracji rewolucyjnej i zespalała się z mechanizmem zakulisowo-parlamentarnego „nacisku” na burżuazję, uzupełnionego przez zakulisowy nacisk, wywierany na demokrację.
***
Zagraniczna grupa Centralnego komitetu i redakcja organu centralnego „Socjalny Demokrata” stanowiły łącznie centrum duchowe partji. Lenin, wraz z pomagającym mu Zinowjewem, wykonywał całą pracę kierowniczą. Nader odpowiedzialne obowiązki sekretarza sprawowała żona Lenina, Krupskaja. W zakresie praktycznej roboty maleńkie to centrum korzystało z pomocy kilkudziesięciu bolszewików-emigrantów. Poczucie oderwania się od Rosji stawało się podczas wojny tem nieznośniejsze, im mocniej zwierały się ogniwa policji wojskowej Ententy. Wybuch rewolucji, oczekiwany i upragniony oddawna, nastąpił znienacka. Anglja w sposób kategoryczny odmówiła emigrantom-internacjonalistom, których rejestrowała skrupulatnie, wydania przepustek do Rosji. Lenin szalał w swej uwięzi zuryskiej, szukając dróg wyjścia. Wśród mnóstwa planów, następujących jeden po drugim, nie zbrakło i projektu wyjazdu za paszportem głuchoniemego Skandynawczyka. Lenin nie przepuszcza w owym czasie żadnej okazji, aby głos jego dochodził z Szwajcarii. Dnia 6-go marca depeszuje on już przez Sztokholm do Piotrogrodu: „Nasza taktyka: absolutny brak zaufania, odmówić jakiegokolwiek poparcia nowemu rządowi; Kiereńskij jest najbardziej podejrzany, uzbrojenie proletarjatu — jedyną rękojmią; natychmiastowo wybory do piotrogrodzkiej rady miejskiej; wystrzegać się wszelkiego zbliżenia do innych partyj. Jedynie wzmianka o wyborach do rady miejskiej, zamiast do Sowietu, miała w tych pierwszych dyrektywach charakter epizodu, zarzuconego zresztą niebawem; pozostałe punkty, spisane kategorycznym stylem telegraficznym, wytykają już dokładnie ogólny kierunek polityki. W tym samym czasie Lenin zaczyna wysyłać do „Prawdy” swe „Listy zdaleka”, w których, korzystając ze strzępów informacji cudzoziemskiej, daje wyczerpującą analizę sytuacji rewolucyjnej. Wiadomości, znajdowane w prasie zagranicznej, pozwalają Leninowi dojść wkrótce do wniosku, że Rząd Tymczasowy, nietylko przy bezpośredniej pomocy Kiereńskiego, lecz również i Czcheidzego, nie bez powodzenia oszukuje robotników, wmawiając w nich, że wojna imperjalistyczna jest wojną obronną. Za pośrednictwem przyjaciół, za mieszkujących w Sztokholmie, Lenin wysyła 17-go marca list pełen trwogi. „Partja nasza okryłaby się na zawsze sromotą, popełniłaby samobójstwo polityczne, gdyby zgodziła się na podobne oszustwo... Wolę już nawet natychmiastowy rozłam, rozstanie się z niewiedzieć kim w naszej partji, niż ustępstwa na rzecz socjalpatrjotyzmu”... Po tej pozornie bezosobowej pogróżce, mającej jednak na myśli zupełnie określone osoby, Lenin zaklina: „Kamieniew powinien zrozumieć, że ciąży na nim odpowiedzialność wszechświatowa i historyczna”. Kamieniew jest wymieniony z nazwiska, chodzi tu bowiem o zasadnicze zagadnienia polityczne. Gdyby Lenin pisał o jakiemś praktycznem zadaniu z zakresu prowadzonej walki, wspomniałby raczej o Stalinie. Ale akurat w tych samych chwilach, kiedy Lenin poprzez spowitą w dymy Europę usiłował przesłać do Piotrogrodu całe natężenie swej woli, Kamieniew, przy udziale Stalina, kierował wyraźnie ster w stronę socjalpatrjotyzmu.
Projekty, połączone z charakteryzacją, perukami, cudzemi lub fałszywemi paszportami, zarzucano jeden po drugim, jako nie dające się urzeczywistnić. Coraz konkretniejszych zarysów nabierała jednocześnie myśl podróży przez Niemcy. Plan ten przeraził większość emigrantów i to nie samych tylko patrjotów. Martow wraz z innymi mieńszewikami nie mógł się zdecydować na przyłączenie do zuchwałej inicjatywy Lenina i kołatał nadal bez skutku do drzwi Ententy. Nawet i liczni bolszewicy narzekali później na podróż przez Niemcy, gdyż „wagon zaplombowany” bardzo utrudniał robotę agitacyjną. Lenin zaraz od pierwszej chwili nie zamykał oczu na trudności, grożące w następstwie. Niezadługo przed wyjazdem, Krupskaja pisała z Zurychu: „Rozumie się, że patrioci narobią w Rosji wielkiego wrzasku, ale cóż, trzeba się do tego przygotować”. Sprawa przedstawiała się następująco: albo zostać w Szwajcarji, albo jechać przez Niemcy. Innej drogi nie było. Czyż Lenin mógł się wahać przez jedną chociażby chwilę? Martow, Axelrod i inni musieli po upływie miesiąca pójść w ślady Lenina.
Zorganizowanie tej niezwykłej podróży przez kraj nieprzyjaciela podczas wojny daje nam pojęcie o kardynalnych cechach Lenina-polityka; charakteryzuje go nadzwyczajna śmiałość pomysłów i dokładne przewidywanie szczegółów wykonania. W wielkim tym rewolucjoniście siedział skrupulatny notarjusz, który doskonale wiedział, kiedy ma rozpocząć swe czynności i zabierał się zazwyczaj do sporządzania swego aktu, w chwili, gdy funkcja ta mogła się przyczynić do przekreślenia wszystkich wogóle akt notarjalnych. Nadzwyczaj starannie opracowane warunki podróży przez Niemcy stały się podstawą jedynej w swoim rodzaju umowy międzynarodowej, zawartej przez redakcję pisma emigracyjnego z cesarstwem Hohenzollernów. Lenin domagał się, aby tranzyt mógł się odbyć na warunkach całkowitej eksterytorjalności: bez wszelkiej kontroli osób jadących, ich paszportów i bagażu; nikomu nie wolno wchodzić podczas drogi do wagonu (tutaj mamy źródło legendy o „zaplombowanym” wagonie). Grupa emigrantów wzięła na siebie, zkolei, obowiązek domagania się, aby Rosja uwolniła odpowiednią ilość jeńców cywilnych Niemców i obywateli austrowęgierskich.
Opracowano deklarację pospołu z kilkoma rewolucjonistami cudzoziemskimi. „Internacjonaliści rosyjscy... udający się obecnie do Rosji, aby służyć tam sprawie rewolucji, dopomogą nam do zmobilizowania proletarjuszy innych krajów, a zwłaszcza robotników Niemiec i Austrji, przeciwko ich własnym rządom”. Tak brzmiał protokół, podpisany przez Loriot'a i Guilbeaux w imieniu Francji, Pawła Levi — Niemiec, Plattena — Szwajcarii, przez szwedzkich posłów lewicowych i in. Na podanych wyżej warunkach i przy zastosowaniu wspomnianych już środków ostrożności w końcu marca wyjechało z Szwajcarji 30 emigrantów rosyjskich, stanowiących nawet wśród ładunków czasu wojny ładunek o niepowszedniej sile wybuchowej.
W pożegnalnym liście do robotników szwajcarskich Lenin przypomniał o deklaracji organu centralnego bolszewików z jesieni r. 1915-go: jeżeli rewolucja da w Rosji władzę rządowi republikańskiemu, który zechce kontynuować wojnę imperjalistyczną, wtedy bolszewicy wystąpią przeciwko obronie ojczyzny republikańskiej. Taka sytuacja wytworzyła się obecnie. „Oto nasze hasło: odmawiamy wszelkiego poparcia rządowi Guczkowa-Milukowa”. Z temi słowami na ustach Lenin wkraczał obecnie na terytorium rewolucji.
Członkowie Rządu Tymczasowego sądzili jednak, że nie mają się czego niepokoić. Nabokow opowiada: „Na jednem z marcowych posiedzeń Rządu Tymczasowego Kiereńskij śmiejąc się histerycznie, według swego zwyczaju, oświadczył podczas przerwy, kontynuując rozmowę o wzmagającej się propagandzie bolszewickiej: „Poczekajcie trochę, sam Lenin już jedzie, a wtedy zacznie się dopiero naprawdę”... Kiereńskij miał słuszność: prawdziwa propaganda miała się zacząć dopiero. Jak utrzymuje Nabokow, ministrowie nie znajdowali jednak powodu do zaniepokojenia: „Sam fakt zwrócenia się Lenina do Niemiec tak dalece poderwie jego autorytet, że możemy go się nie obawiać”. I tym razem ministrowie byli równie przenikliwi, jak zazwyczaj.
Uczniowie i przyjaciele Lenina wyjechali do Finlandji, aby go tam oczekiwać. „Włodzimierz Iljicz nie zdążył nawet wejść do przedziału i zająć miejsca, — opowiada Raskolnikow, młody oficer marynarki i bolszewik, — a już miotnął się na Kamieniewa: — Co wy tam wypisujecie w „Prawdzie”? Widzieliśmy kilka numerów i porządnieśmy na was pomstowali”... Takie było spotkanie po kilku latach rozłąki. Nie znaczy to bynajmniej, aby nie było ono serdeczne.
Komitet Piotrogrodzki przy udziale organizacji wojskowej zmobilizował kilka tysięcy robotników i żołnierzy na uroczyste powitanie Lenina. Zaprzyjaźniony dywizjon pancerny odkomenderował ma tę uroczystość wszystkie pancerki, jakiemi rozporządzał. Komitet postanowił, że uda się na dworzec wraz z pancerkami: rewolucja zdołała już obudzić pociąg do tych. tępych potworów, które dobrze mieć po swej stronie, gdy się kroczy ulicami miasta.
Opis oficjalnego powitania, które odbyło się w t. zw. carskim pokoju na dworcu Finlandzkim, stanowi bardzo żywą, stronicę wielotomowych i dość rozwlekłych wspomnień Suchanowa. „Lenin wszedł, a raczej wbiegł do pokoju carskiego. Miał na głowie okrągły kapelusz i wspaniały bukiet w ręku. Dobiegłszy do środka pokoju, zatrzymał się przed Czcheidzem, jak-gdyby natrafił na nieoczekiwaną przeszkodę. Wtedy Czcheidze,. nie tracąc swej ponurej miny, wygłosił następujące przemówienie „powitalne”, utrzymane w mentorskim tonie: „Towarzyszu Lenin, witamy was w Rosji w imieniu Sowietu i całej rewolucji. Jesteśmy jednak zdania, że najważniejszem zadaniem demokracji rewolucyjnej w chwili obecnej jest obrona naszej rewolucji przed wszelkiemi zakusami, zarówno zewnętrznemi, jak i wewnętrznemu.. Mamy nadzieję, że będziecie razem z nami dążyć do tego celu”. Czcheidze umilkł. Straciłem zupełnie kontenans, tak mnie zaskoczyło to przemówienie... Ale Lenin wiedział, najwidoczniej, doskonale, jak ma na nie reagować. Miał taki wygląd, jak gdyby wszystko to zupełnie go nie dotyczyło: oglądał się na wszystkie strony, przypatrywał się otaczającym go twarzom i zerkał nawet na sufit pokoju „carskiego”, poprawiał swój bukiet (niebardzo harmonizujący z całą jego powierzchownością), aż wreszcie, odwróciwszy się tyłem do delegacji
Komitetu Wykonawczego, „odpowiedział” w sposób następujący: „Drodzy towarzysze, żołnierze i robotnicy. Szczęśliwy jestem, że mogę powitać w waszych osobach zwycięską rewolucję rosyjską, powitać was, jako awangardę armji proletarjackiej całego świata... Wybije już niedługo godzina, gdy ludy odezwą się na hasło, rzucone przez naszego towarzysza Karola Liebknechta, i skierują swój oręż przeciwko wyzyskującym je kapitalistom... Rewolucja rosyjska, dokonana przez was, stała się początkiem nowej ery. Niech żyje światowa rewolucja socjalistyczna!”..
Suchanow ma rację, — bukiet rzeczywiście niebardzo pasował do całej postaci Lenina, przeszkadzał mu napewno i krępował, jako dekoracja, kłócąca się z surowem tłem wydarzeń. Zresztą Lenin lubił naogół kwiaty, ale nie bukietowe. W większym jeszcze stopniu musiało krępować go owo oficjalne powitanie w recepcyjnym pokoju dworca, utrzymane w tonie obłudnym i mentorskim. Czcheidze był w gruncie rzeczy znacznie lepszy od swej mowy powitalnej. Obawiał się potrochu Lenina. Wbito mu napewno w głowę, że „sektanta” trzeba z miejsca przywołać do porządku. Nieszczęście chciało, że przemówienie Czcheidzego, świadczące o rozpaczliwym poziomie żywiołów kierowniczych, uzupełnił jeszcze młody komendant oddziału gwardji morskiej: występując w imieniu majtków, wpadł on na pomysł życzenia Leninowi, aby został członkiem Rządu Tymczasowego. W taki to sposób gadatliwa, surowa jeszcze i głupkowata rewolucja lutowa witała męża, który przyjechał ze stanowczym zamiarem wpojenia jej myśli i silnej woli. Pierwsze te wrażenia, wzmagające przywiezione ze sobą uczucie niepokoju, wywołały odrazu pragnienie protestu, którego nie można było opanować. Zakasajmy rękawy i bierzmy się co rychlej do pracy! Odwołując się od Czcheidzego do majtków i robotników, od obrony ojczyzny — do rewolucji międzynarodowej, Lenin zainscenizował na dworcu niewielką próbę całej swej dalszej polityki.
A jednak niezdarna ta rewolucja odrazu mocno przycisnęła wodza do swego łona. Żołnierze zażądali, aby Lenin usadowił się na jednej z pancerek i musiał on spełnić to żądanie. Noc zapadła tymczasem, dodając jeszcze pochodowi wspaniałości. W panujące ciemności wrzynał się oślepiający snop światła z reflektora, umieszczonego na pancerce, którą jechał Lenin, podczas gdy pozostałe pancerki towarzyszyły jej, nie zapalając świateł. Jasne promienie wyrywały z ciemności ulic podniecone grupy robotników, żołnierzy, majtków, tego samego ludu, który dokonał wielkiego przewrotu, lecz pozwolił, aby mu władza wymknęła się z rąk. Orkiestra wojskowa milkła kllkakroć po drodze, dając Leninowi możność powtórzenia w kilku warjantach swego przemówienia, wygłoszonego na dworcu. Znajdował on coraz to nowych słuchaczy. „Był to wspaniały pochód triumfalny, — powiada Suchanow, — nie pozbawiony symbolicznego znaczenia”.
W pałacu Krzesińskiej, w owym sztabie bolszewickim, który rozlokował się w atłasowem gniazdku baletnicy dworskiej, — skojarzenie to musiało podniecić czujną zawsze ironję Lenina — znów zaczęły się powitania. Było już tego za wiele. Lenin znosił potoki mów pochwalnych, niby ów niecierpliwy przechodzień, który chowa się do pierwszej z brzegu bramy, aby przeczekać ulewę. Czuł, że przyjazd jego wywołał szczerą radość, gniewało go tylko, że radość ta jest tak rozgadana. Już sam ton, w którym utrzymane były powitania oficjalne, wydawał mu się jakiemś naśladownictwem, pełnem afektacji, zapożyczonem, jednem słowem, od demokracji drobnomieszczańskiej, chętnie deklamującej, sentymentalnej i fałszywej. Lenin spostrzegł, że rewolucja, nie zdążywszy jeszcze określić swych zadań i dróg, stworzyła już sobie męczącą etykietę. Uśmiechał się więc dobrotliwie z odcieniem wyrzutu, spoglądał na zegarek, a chwilami poziewywał sobie, zapewne, bez wszelkiej żenady. Nie zdołały jeszcze przebrzmieć zdania ostatniego przemówienia powitalnego, gdy niezwykły gość bluznął na audytorjum kaskadą namiętnych myśli, które nazbyt już często cięły, niby smagania bicza. W owym czasie bolszewizm nie odkrył jeszcze sztuki stenografowania. Nikt nie notował przemówienia, gdyż to, co się działo, zbyt pochłaniało wszystkich. Przemówienie nie zachowało się więc, dotrwały do naszych czasów tylko wrażenia ogólne, jakie pozostawiło ono we wspomnieniach słuchaczów, ale i na tych wspomnieniach znać też ząb czasu: zachwyty przeważają nad uczuciem przerażenia podczas gdy bezpośredniem echem mowy było właśnie uczucie przerażenia, które ogarnęło nawet najbliższych. Wszystkie utarte formułki, które, dzięki ciągłemu powtarzaniu przez cały miesiąc, zdążyły już uzyskać napozór trwałą egzystencję, pękały jedna po drugiej, niby bańki mydlane. Krótką ripostę, rzuconą na dworcu poprzez głowę onieśmielonego Czcheidzego, Lenin rozwinął tutaj w dwugodzinną mowę, wygłoszoną bezpośrednio do kadrów bolszewizmu piotrogrodzkiego.
Suchanow, nie należąc do partji, był przypadkowo obecny na tem zebraniu w charakterze gościa, wpuścił go bowiem dobrotliwy Kamieniew (Lenin nie tolerował podobnej pobłażliwości). Zawdzięczamy temu opis pierwszego spotkania Lenina z bolszewikami petersburskimi pióra postronnego obserwatora, przeplatającego zachwyt z nieprzyjaznemi uczuciami.
„Nie zapomnę nigdy tej piorunującej mowy, która wstrząsnęła i wprawiła w osłupienie nietylko mnie, heretyka, który zabłąkał się tu przypadkowo, lecz i wszystkich prawowiernych. Twierdzę stanowczo, że nikt nie spodziewał się czegoś podobnego. Odnosiło się wrażenie, że wszystkie żywioły wyrwały się na wolność i duch zniszczenia powszechnego, nie uznający żadnych przeszkód, wątpliwości, trudności i rachub ludzkich, unosi się w sali Krzesińskiej nad głowami oczarowanych uczniów”.
Rachubami i trudnościami ludzkiemi będą dla Suchanowa przedewszystkiem wahania kółka redakcyjnego dziennika „Nowaja Żizń”, doświadczane przy filiżance herbaty u Maksyma Gorkiego. Rachuby Lenina sięgały nieco głębiej. Bynajmniej nie żywioły unosiły się nad salą, lecz myśl ludzka, która nie ulękła się żywiołów i usiłowała je zrozumieć, aby zapanować nad niemi. Nie o to jednak w tej chwili chodzi: wrażenie jest barwnie oddane.
„Gdym jechał tutaj ze swymi towarzyszami, — mówił Lenin według relacji Suchanowa, — przypuszczałem, że wprost z dworca odwiozą nas do Pietropawłowki. Okazuje się jednak, że jesteśmy dalecy od tego. Nie traćmy wszakże nadziei, że nas to nie minie, że nie zdołamy tego uniknąć”. Podczas gdy dla innych rozwój rewolucji równał się wzmocnieniu demokracji, Lenin uważał, że najbliższe perspektywy prowadziły prościutko do twierdzy Pietropawłowskiej. Brzmiało to niby żart złowrogi, ale Lenin nie żartował wcale i, wraz z nim, nie żartowała też i rewolucja.
„Uchwalenie reformy rolnej w trybie ustawodawczym, — skarży się Suchanow, — Lenin odrzucił podobnie, jak i całą politykę Sowietu. Proklamował on zorganizowane zagarnięcie gruntów przez chłopów bez oglądania się.... na jakąkolwiek władzę państwową”.
„Nie chcemy żadnej republiki parlamentarnej, nie chcemy demokracji mieszczańskiej, nie chcemy żadnego rządu, okrom sowietów delegatów, robotników, żołnierzy i parobków!”
Jednocześnie Lenin odgraniczał się stanowczo od większości sowieckiej, przerzucając ją do obozu nieprzyjacielskiego. „Już to samo wystarczało w owych czasach, aby słuchacze doznali zawrotu głowy!”
„Jedynie lewica zimmerwaldzka stoi na straży interesów proletarjatu i rewolucji światowej, — powtarza Suchanow z oburzeniem myśli Lenina. — Wszyscy pozostali są w jednakim stopniu oportunistami, którzy szermują pięknemi słówkami, sprzedają zaś w istocie sprawę socjalizmu i rzesz robotniczych”.
„Zaatakował on w sposób stanowczy taktykę, uprawianą aż do chwili jego przyjazdu przez kierownicze grupy partyjne i poszczególnych towarzyszów”, uzupełnia Suchanowa Raskolnikow. „Na zebraniu byli obecni najodpowiedzialniejsi pracownicy partyjni. Ale nawet dla nich przemówienie Iljicza było prawdziwem objawieniem. Stanowiło ono Rubikon, oddzielający taktykę wczorajszą od taktyki dzisiejszej”. Linja Rubikonu, jak zobaczymy w dalszym ciągu, nie została jednak przeciągnięta odrazu.
Po referacie nie było dyskusji: wszyscy byli nim nazbyt oszołomieni i każdy pragnął choć trochę uporządkować swe myśli. „Gdym wyszedł na ulicę,—kończy Suchanow, —doświadczałem takiego uczucia, jak gdyby tej nocy walono mnie cepami po głowie. Z jednego tylko dokładnie zdawałem sobie sprawę: nie, droga Lenina nie jest drogą, po której pójdę, ja, „dziki”! No, chyba!
Nazajutrz Lenin doręczył partji na piśmie krótkie streszczenie swych poglądów, które stało się jednym z najważniejszych dokumentów rewolucji. Dokument ów nazwano „tezami z dnia 4-go kwietnia”. Na tezy składały się nieskomplikowane myśli, sformułowane w zwykłych, zrozumiałych dla wszystkich, wyrazach. Republika, stworzona przez rewolucję lutową, nie jest naszą republiką, wojna zaś, którą republika ta prowadzi, nie jest naszą wojną. Zadaniem bolszewików jest obalenie rządu imperjalistycznego. Trzyma się on, dzięki poparciu eserowców i mieńszewików, których podtrzymuje zkolei łatwowierność rzesz ludowych. Jeżeli chodzi o nas, to znajdujemy się w mniejszości. W tych warunkach nie może być mowy o użyciu przez nas przemocy. Trzeba wpoić w masy, że nie powinny one ufać ugodowcom i zwolennikom obrony kraju. „Trzeba im to tłumaczyć cierpliwie”. Powodzenie podobnej polityki, wynikającej z całokształtu sytuacji, jest zapewnione. Doprowadzi nas ona do dyktatury proletarjatu, a więc wyprowadzi poza obręb ustroju burżuazyjnego. Zrywamy ostatecznie z kapitałem, ogłaszamy jego tajne traktaty i wzywamy robotników całego świata do zerwania z burżuazją i zlikwidowania wojny. Rozpoczynamy rewolucję międzynarodową. Jej powodzenie jedynie utrwali nasze sukcesy i zapewni możność zdobycia ustroju socjalistycznego.
Tezy Lenina ogłoszono wyłącznie w jego własnem imieniu. Instytucje centralne partji potraktowały je nieprzyjaźnie; nieprzychylny ten stosunek łagodziła tylko konsternacja powszechna. Nikt, żadna organizacja, grupa lub jednostka, nie opatrzył tez swym podpisem. Odszedł na bok nawet Zinowjew, który wraz z Leninem przyjechał z zagranicy, gdzie przez dziesięć lat myśl jego kształtowała się pod codziennym i bezpośrednim wpływem Lenina. Ale i to rozstanie nie było niespodzianką dla mistrza, który nazbyt dobrze znał swego najbliższego ucznia. Gdy Kamieniew był propagandystą i popularyzatorem,
Zinowjew był agitatorem i, według określenia Lenina, jedynie agitatorem. Brak mu było przedewszystkiem poczucia odpowiedzialności, aby mógł stać się wodzem. Ale nie tego tylko. Myśl jego, pozbawiona dyscypliny wewnętrznej, niezdolna jest zupełnie do pracy teoretycznej i rozpływa się w bezkształtnej intuicji agitatora. Wysubtelniony zmysł czucia pozwalał mu chwytać wlot potrzebne w danej chwili formuły, ułatwiające najefektowniejsze wywieranie wpływu na masy. Jako dziennikarz i mówca, pozostaje on zawsze agitatorem, różnica polega jedynie na tem, że w artykułach na pierwszy plan występują zazwyczaj najsłabsze jego strony, podczas gdy w żywem słowie przeważają najtęższe jego pierwiastki. Najzuchwalszy i najbardziej nieposkromiony agitator wśród bolszewików, Zinowjew w mniejszym jeszcze stopniu, niż Kamieniew, potrafi wykrzesać ze siebie inicjatywę rewolucyjną. Brak mu stanowczości, jak wszystkim demagogom. Przerzuciwszy się z terenu utarczek frakcyjnych na forum bezpośredniej walki mas, Zinowjew niemal mimowoli opuścił swego mistrza i nauczyciela.
***
W ostatnich czasach nie brak było usiłowań, zmierzających do udowodnienia, że kwietniowy kryzys w partji był tylko przelotnem i przypadkowem zamieszaniem. Usiłowania te rozwiewają się natychmiast pod wpływem konfrontacji z faktami *(.
To, co wiemy o działalności partji w marcu, ujawnia już nam głęboką sprzeczność, zachodzącą między Leninem a kierownictwem petersburskiem. Właśnie w chwili przyjazdu Lenina do Rosji przeciwieństwo to pogłębiło się najbardziej. W tym samym czasie, kiedy obradowała Wszechrosyjska konferencja 82 sowietów, na której Kamieniew i Stalin głosowali na zgłoszoną przez eserowców i mieńszewików rezolucję, dotyczącą zagadnienia władzy, w Piotrogrodzie odbywała się narada partyjna bolszewików, którzy zjechali się z całej Rosji. Narada ta godna jest zwłaszcza uwagi, o ile chodzi o nastroje i poglądy partji, a raczej jej górnych warstw, podczas wojny. Lenin przyjechał do Piotrogrodu dopiero ku końcowi prac narady. Gdy się czyta, niewydane dotychczas, protokóły, trudno się nieraz oprzeć zdumieniu: czyż można dać wiarę temu, że partja, którą reprezentowali ci delegaci, po upływie siedmiu miesięcy zagarnęła władzę żelazną ręką?
Upłynął już miesiąc od przewrotu — wielki to okres, jak na czasy rewolucji lub wojny. Niemniej przeto w partji nie zdążyły się jeszcze ustalić poglądy na najważniejsze zagadnienia rewolucji. W naradzie uczestniczyli najskrajniejsi patrioci, w rodzaju Wojtinskiego, lub Eliawa i in., obok ludzi, którzy sądzili, że są internacjonalistami. Odsetek delegatów, przyznających się otwarcie do patrjotyzmu, był wprawdzie bez porównania mniejszy, niż wśród mieńszewików, lecz jednak dość znaczny. Narada nie rozstrzygnęła, czy należy rozstać się z patrjotami we własnem środowisku, czy też połączyć się z patrjotami mieńszewickimi. W przerwie pomiędzy posiedzeniami bolszewickiej narady odbyło się połączone zebranie bolszewików i mieńszewików, uczestniczących w charakterze delegatów w konferencji sowietów; na posiedzeniu tem zastanawiano się nad sprawą wojny. Najzapalczywszy patrjota mieńszewicki, Liber, oświadczył na tem zebraniu: „Należy zaniechać dotychczasowego podziału na bolszewików i mieńszewików i brać za kryterjum nasz stosunek do wojny”. Bolszewik Wojtinskij zadeklarował, iż gotów jest podpisać się pod każdem słowem Libera. Wszyscy obecni, bolszewicy i mieńszewicy, patrioci i internacjonaliści, szukali wspólnej formuły, któraby ujmowała ich stosunek do wojny.
Najodpowiedniejszy wyraz poglądom narady bolszewickiej dał, niewątpliwie, Stalin w swym referacie o stosunku do Rządu Tymczasowego. Musimy przytoczyć tutaj centralną myśl owego referatu, który, podobnie jak i wszystkie protokóły narady, nie został dotychczas ogłoszony. „Dwa organy podzieliły między sobą władzę, żaden z nich nie posiada więc jej pełni. Tarcia pomiędzy temi organami i wzajemne zwalczanie się będą trwać nadal, jak już istnieją obecnie. Nastąpił podział ról. Sowiet podjął faktycznie inicjatywę przekształceń rewolucyjnych; Sowiet — to wódz rewolucyjny ludu, który powstał do walki, to organ, kontrolujący Rząd Tymczasowy. Rząd Tymczasowy zaś odgrywa faktycznie rolę utrwalacza zdobyczy ludu rewolucyjnego. Sowiet mobilizuje siły i kontroluje. Rząd Tymczasowy zaś. ociągając się i błądząc, utrwala zdobycze, które lud uzyskał już był faktycznie. Sytuacja taka ma swe ujemne lecz też i dodatnie strony: forsowanie wydarzeń nie leży obecnie w naszym interesie, gdyż przyśpieszy ono proces odpychania warstw burżuazyjnych, które prędzej albo później muszą nas opuścić”.
Referent, zająwszy stanowisko ponadklasowe, traktuje układ wzajemnych stosunków pomiędzy burżuazją a proletarjatem, jako zwykły podział pracy. Robotnicy i żołnierze dokonywują rewolucji, Guczkow i Milukow zaś ją „utrwalają”. Poznajemy tu tradycyjną koncepcję mieńszewizmu, błędnie skopjowaną z wypadków 1789-go roku. Bo wodzów mieńszewickich cechuje właśnie ów inspektorski stosunek do procesu historycznego, owo rozdawnictwo poleceń rozmaitym klasom i protekcjonalne krytykowanie wykonania tych poleceń. Pogląd, że przyśpieszenie rozbratu burżuazji z rewolucją jest niekorzystne, stanowił zawsze najwyższy sprawdzian polityki mieńszewickiej. Oznaczało to w praktyce, że należy przytępiać i osłabiać ruch masowy, aby nie zrażać liberalnych sprzymierzeńców. Konkluzja Stalina, wreszcie, dotycząca Rządu Tymczasowego, da się całkowicie zmieścić w dwuznacznej formule ugodowców: „O ile Rząd Tymczasowy utrwala postępy rewolucji, o tyle należy go popierać: o ile zaś staje się on kontrrewolucyjny, — popieranie Rządu Tymczasowego jest nie do przyjęcia”.
Stalin wygłosił swój referat d. 29-go marca. Oficjalny referent konferencji sowietów, Stiekłow, socjalny-demokrata nie należący do partji, zagalopowawszy się zbytnio w obronie tego warunkowego popierania Rządu Tymczasowego, narysował nazajutrz taki obraz działalności „utrwalaczy” rewolucji: przeciwstawianie się reformom społecznym, pociąg do monarchji, protegowanie sił kontrrewolucji, apetyty aneksyjne. Trudno się więc temu dziwić, że przerażona narada bolszewików odskoczyła od formuły popierania rządu. Prawicowy bolszewik, Nogin, oświadczył: „Referat Stiekłowa zawiera jedną nową myśl: rozumie się, że nie może być mowy o popieraniu rządu, lecz tylko o jego zwalczaniu”. Skrypnik doszedł też do wniosku, że po referacie Stiekłowa „nastąpiły znaczne zmiany: o popieraniu rządu nie może być mowy. Rząd Tymczasowy organizuje spisek przeciwko ludowi i rewolucji”. Stalin, który w przeddzień roztaczał przed naradą sielankę „podziału pracy” pomiędzy rządem a Sowietem, musiał skreślić punkt o popieraniu Rządu Tymczasowego. Krótka i powierzchowna dyskusja kręciła się dokoła zagadnienia, czy należy udzielać poparcia Rządowi Tymczasowemu „o tyle, o ile”, czy też popierać wyłącznie czyny rewolucyjne rządu. Delegat z Saratowa, Wasiljew, oświadczył ze znaczną dozą słuszności: „Stosunek do Rządu Tymczasowego jest jednakowy u wszystkich”. Krestinskij jeszcze dobitniej scharakteryzował sytuację: „W posunięciach praktycznych niema rozbieżności pomiędzy Stalinem i Wojtinskim”. Nie bacząc na to, że Woitinskij zaraz po naradzie przeszedł do mieńszewików, Krestinskiemu trzeba jednak przyznać rację: skreślając wyraźny ustęp o poparciu, Stalin nie wyrzekł się bynajmniej myśli popierania rządu. Jeden tylko Krassikow usiłował ująć sprawę zasadniczo. Był on jednym z owych trzech starych bolszewików, którzy na szereg lat odsuwali się od partji, teraz zaś, obarczeni doświadczeniem życiowem, usiłowali powrócić do jej szeregów. Krassikow nie obawiał się zajrzeć prawdzie w oczy: czy nie zamierzacie przypadkiem wprowadzić dyktatury proletariatu? zadawał on ironiczne pytanie. Ale narada zignorowała ironję, a jednocześnie i samo to pytanie, uważając, że nie warto się nad niem zastanawiać. Rezolucja, uchwalona przez konferencję, wzywała demokrację rewolucyjną do wpływania na Rząd Tymczasowy w kierunku ,,najenergiczniejszej walki o zupełną likwidację starego porządku”, przeznaczała więc partji proletarjackiej rolę guwernantki, czuwającej nad burżuazją.
Nazajutrz dyskutowano nad wnioskiem Ceretellego, dotyczącym połączenia się bolszewików z mieńszewikami. Stalin potraktował wniosek przychylnie: „Powinniśmy zgodzić się na propozycję. Należy sformułować nasze wnioski w sprawie linji, według której ma się dokonać zjednoczenie. Jest ono do pomyślenia po linji Zimmerwaldu i Kienthalu”. Mołotow, którego Kamieniew i Stalin pozbawili stanowiska redaktora „Prawdy” ze względu na zbyt radykalny kierunek gazety, zaoponował: Ceretelli pragnie zjednoczyć najróżnorodniejsze żywioły, sam on też uważa się za zimmerwaldowca, zjednoczenie według tej linji byłoby błędem. Stalin upierał się jednak przy swojem: „Nie należy uprzedzać wypadków i antycypować rozbieżności. Życie partji jest nie do pomyślenia bez różnicy zdań. Z drobnemi rozbieżnościami uporamy się już w obrębie partji”. Walka, którą Lenin przez cały czas wojny staczał z socjalpatrjotyzmem i jego maską pacyfistyczną, została jak gdyby przekreślona. We wrześniu 1916-go roku Lenin szczególnie akcentował te momenty, pisząc do Piotrogrodu za pośrednictwem Szlapnikowa. „Ugodowość i tendencje zjednoczeniowe są największem niebezpieczeństwem, grożącem partji robotniczej w Rosji. Podobne pomysły niedość, że są idiotyczne, lecz również i zgubne. Można polegać tylko na tym, kto zdaje sobie sprawę z oszukańczej istoty idei zjednoczenia i z konieczności zerwania z owem bractwem w Rosji (z Czcheidzem i S-ką)”. Nie zrozumiano tej przestrogi. Rozbieżności z Ceretellim, przywódcą rządzącego bloku sowieckiego, Stalin uznał za drobne dyferencje, z któremi można się „uporać” w obrębie wspólnej partji. Kryterjum to pozwala nam najlepiej ocenić ówczesne poglądy Stalina.
4-go kwietnia Lenin zjawia się na zjeździe partji. Przemówienie jego, komentujące „tezy”, przekreśliło odrazu dotychczasowe prace konferencji, podobnie jak wilgotna gąbka nauczyciela ściera z tablicy szkolnej nieudolną odpowiedź zdetonowanego sztubaka.
— „Dlaczegoście nie wzięli władzy?” zapytywał Lenin. Na konferencji sowietów Stiekłow tłumaczył niedawno w sposób bardzo zagmatwany, dlaczego powstrzymano się od objęcia władzy: rewolucja burżuazyjna jest pierwszym etapem, wojna — i t. d. „Są to wszystko nonsensy, — oświadcza Lenin. — Chodzi o to, że proletarjat jest nie dość świadomy i zorganizowany. Trzeba się do tego przyznać. Proletarjat rozporządza materjalną siłą, podczas gdy burżuazja posiada świadomość i odpowiednie przygotowanie. Potworny to fakt, lecz trzeba się do niego przyznać szczerze i otwarcie i oświadczyć ludowi, że władzy nie wzięliśmy z powodu braku organizacji i uświadomienia”.
Z płaszczyzny fałszywego obiektywizmu, którym zasłaniali się kapitulanci polityczni, Lenin przeniósł zagadnienie na płaszczyznę podmiotową. Proletarjat nie wziął w lutym władzy dlatego, że partja bolszewików nie dorosła do zadań objektywnych i nie zdołała przeszkodzić ugodowcom, gdy dokonywali wywłaszczenia ludu na rzecz burżuazji.
Adwokat Krassikow powiedział w przeddzień wyzywająco: „Jeżeli sądzimy, że nadeszła już chwila urzeczywistnienia dyktatury proletarjatu, to sprawę należy stawiać w odpowiedni sposób. Rozporządzamy niewątpliwie siłą fizyczną, niezbędną do zagarnięcia władzy”. Przewodniczący odebrał Krassikowowi głos, powołując się na to, że na porządku dziennym jest sprawa zadań praktycznych, zagadnienie zaś dyktatury nie stanowi przedmiotu dyskusji. Lenin uważał jednak, że jedynem praktycznem zadaniem chwili jest właśnie sprawa przygotowań do dyktatury proletarjatu. „Swoista cecha chwili bieżącej w Rosji — brzmią tezy Lenina — polega na przejściu od pierwszego etapu rewolucji, który obdarzył burżuazję władzą wskutek niskiego poziomu świadomości i braku organizacji u proletarjatu, do następnego etapu, który przekaże władzę proletarjatowi i najbiedniejszym warstwom włościaństwa”.
Idąc w ślady „Prawdy”, konferencja zacieśniała zadania rewolucji do przekształceń demokratycznych, których miała dokonać Konstytuanta. Przeciwstawiając się temu poglądowi, Lenin oświadczył: „Życie i rewolucja odsuwają Konstytuantę na dalszy plan. Dyktatura proletarjatu istnieje, niewiadomo tylko, co z nią począć”.
Delegaci spoglądali na siebie ze zdumieniem, szeptali między sobą, że Iljicz zbyt długo siedział zagranicą i nie zdążył rozejrzeć się i zorientować w sytuacji w kraju. Ale referat Stalina o rozsądnym podziale pracy między Rządem a Sowietem stał się odrazu i nazawsze przeszłością, do której się nigdy nie powraca. Sam Stalin już się nie odzywał więcej. Od tej chwili zamilknie on na dłuższy czas. Tylko Kamieniew będzie się jeszcze bronić.
Lenin uprzedzał już w listach, pisanych z Zurychu, że gotów jest zerwać z każdym, kto godzi się na ustępstwa w sprawach wojny, szowinizmu i ugody z burżuazją. Zetknąwszy się teraz oko w oko z warstwą, kierującą losami partji, rozpoczyna on atak na całej linji. Nie wymienia początkowo z nazwiska żadnego bolszewika. Gdy chce wskazać na żywy przykład fałszu lub połowiczności, mówi o działaczach, nie należących do partji, o Stiekłowie lub Czcheidzem. Zwykła to metoda Lenina: nie przygważdżać nikogo przed czasem do jego pozycji, aby dać ostrożnym towarzyszom możność wycofania się w odpowiedniej chwili z walki i osłabić w ten sposób szeregi przyszłych otwartych przeciwników. Kamieniew i Stalin byli zdania, że żołnierze i robotnicy bronią rewolucji, uczestnicząc po lutym w wojnie. Lenin sądził natomiast, że żołnierze i robotnicy uczestniczą po dawnemu w wojnie jako ujarzmieni niewolnicy. „Nawet nasi bolszewicy, — powiada on, zataczając już węższe koło nad głowami swych przeciwników, — mają zaufanie do rządu. Można to położyć wyłącznie na karb oszołomienia rewolucją. Jest to zupełny upadek socjalizmu... Tu są nasze rozstajne drogi. Jeżeli już tak być musi, gotów jestem zostać się nawet w mniejszości”. Pogróżka ta nie jest zwrotem retorycznym, lecz dokładnie i gruntownie przemyślanym drogowskazem.
Nie wymieniając ani Kamieniewa, ani też Stalina, Lenin musi się jednak powołać na pismo: „Prawda” domaga się od rządu, aby wyrzekł się aneksyj. Wymagać od rządu kapitalistów rezygnacji z aneksyj — toć to wierutne głupstwo, wołające o pomstę do Boga”.... Hamowane oburzenie wybucha tu z całą mocą. Ale mówca bierze się natychmiast w karby: pragnie on powiedzieć wszystko, co potrzeba, ale nic zbytecznego. Ubocznie, szkicując zlekka, Lenin daje w sposób niezrównany lekcję zasad polityki rewolucyjnej: „Gdy masy oświadczają, że nie pragną podbojów, chętnie daję im wiarę. Gdy to samo mówi Guczkow czy Lwow — są z nich oszuści. Przez usta robotnika, mówiącego, że pragnie bronić swego kraju, przemawia instynkt uciskanego człowieka”. Skoro kryterjum to nazwiemy właściwem imieniem, odniesiemy wrażenie, że jest ono proste, jak samo życie. Ale najtrudniejszą rzeczą jest właśnie wybór odpowiedniej po temu chwili.
O odezwie Sowietu „Do ludów całego świata”, która dała asumpt liberalnemu dziennikowi „Riecz” do oświadczenia, że pacyfizm przekształca się u nas w ideologję, wspólną nam i naszym sprzymierzeńcom, Lenin wypowiedział się ściślej i dosadniej: „Gwałtowne przerzucanie się od dzikiego gwałtu do wyrafinowanego oszustwa jest jednym z najosobliwszych rysów, zaobserwowanych przeze mnie w Rosji”.
„Gdy odezwa ta, — pisał Stalin o Manifeście, — dotrze do szerokich mas (Zachodu), przypomni niewątpliwie setkom i tysiącom robotników zapomniane hasło „proletarjusze wszystkich krajów, łączcie się!”
„W odezwie Sowietu, — odpowiada Lenin, — niema ani jednego słowa, któreby przesiąkło świadomością klasową. Panuje w niej wyłącznie frazes”. Dokument, z którego dumni byli domorośli zimmerwaldowcy, Lenin uważa za jedno z narzędzi „wyrafinowanego oszustwa”.
Aż do chwili przyjazdu Lenina „Prawda” nie wspominała wcale o lewicy zimmewaldzkiej. Gdy mówiła o Międzynarodówce, nie wymieniała, którą ma na myśli. Takie metody „Prawdy” Lenin nazwał „kautskyanizmem”. „W Zimmerwaldzie i Kienthalu, — powiedział on na konferencji partyjnej, — centrum zyskało sobie przewagę... Oświadczam, iż utworzyliśmy lewe skrzydło i zerwaliśmy z centrum... Kierunek lewicy zimmerwaldzkiej istnieje we wszystkich krajach świata. Masy należy zorientować, że socjalizm rozszczepił się na całym świecie”...
Na tej samej konferencji Stalin oznajmiał przed trzema dniami, że gotów jest przezwyciężać rozbieżności, zachodzące pomiędzy nim a Ceretellim, wychodząc z założeń Zimmerwaldu i Kienthalu, a więc — z założeń kautskyanizmu. „Dowiaduję się, że w Rosji istnieją tendencje zjednoczeniowe, — mówił Lenin, — zjednoczenie ze zwolennikami obrony jest zdradą socjalizmu. W tych warunkach lepiej już pozostać w osamotnieniu, jak Liebknecht. Jeden przeciwko 110!” Zarzut zdrady socjalizmu, bezimienny jeszcze narazie, nie jest efektownym tylko zwrotem: odzwierciadla on dokładnie stosunek Lenina do owych bolszewików, którzy nieśmiało wyciągali rękę do socjalpatrjotów. W przeciwieństwie do Stalina, sądzącego, że można się połączyć z mieńszewikami, Lenin uważa za niemożliwe dzielenie z nimi nadal wspólnej nazwy demokratów socjalnych. „Jeżeli chodzi o mnie, — powiada on, — to proponuję zmianę nazwy partji i przybranie nazwy Partji Komunistycznej”.Zdanie powyższe świadczy o tem, że nikt, ani jeden z uczestników konferencji, nie godził się z tym symbolicznym gestem ostatecznego rozbratu z Drugą Międzynarodówką.
„Obawiacie się rozstania ze wspomnieniami z zamierzchłych czasów?” zapytuje mówca zdetonowanych, zdumionych, po części oburzonych delegatów. Nastał jednak , czas, kiedy musimy „zrzucić brudną bieliznę i włożyć czystą koszulę”. Lenin domaga się więc uporczywie:
„Nie chwytajcie się kurczowo starych słów, które utraciły już całkowicie swą treść. Jeżeli naprawdę chcecie tworzyć nową partję..., możecie być pewni, że przyjdą do was wszyscy uciskani”.
W obliczu olbrzymich zadań i zamieszania ideowego we własnych szeregach, dręcząca myśl o drogim czasie, marnowanym bez sensu na powitania, uchwalanie rezolucyj obrzędowych i inne ceremonje, wyrywa z piersi mówcy taki okrzyk: „Dosyć już powitań i rezolucyj, — czas już najwyższy, aby wziąć się do roboty i rozpocząć rzeczową i trzeźwą pracę!”
Po upływie godziny Lenin musiał powtórzyć swe przemówienie na wyznaczonem zawczasu wspólnem zebraniu bolszewików i mieńszewików. Większa część audytorium sądziła, że mowa ta jest czemś pośredniem pomiędzy natrząsaniem się ze słuchaczy a majaczeniem w malignie. Pobłażliwsi wzruszali ramionami. Ten człowiek spadł chyba z księżyca: nie zdążył jeszcze, po dziesięcioletniej nieobecności, wyjść z dworca Finlandzkiego, a już propaguje zagarnięcie władzy przez proletarjat. Mniej dobrotliwi patrjoci wspominali o zaplombowanym wagonie. Stankiewicz zapewnia, że wystąpienie Lenina bardzo ucieszyło jego przeciwników: „Osobnik, mówiący podobne bzdurstwa, nie jest groźny. Dobrze się stało, że przyjechał, widzimy go teraz w całej okazałości..., jak sam sobie przeczy”.
A jednak, mimo nieposkromionego rozpędu rewolucyjnego, mimo niezłomnej decyzji zerwania z dawnymi wyznawcami wspólnej idei i towarzyszami broni, o ile nie potrafią oni dotrzymać kroku rewolucji, mowę Lenina, której poszczególne części zostały najskrupulatniej zważone, cechuje najgłębszy realizm i nieomylne wyczucie nastrojów masy. Ale właśnie dlatego demokraci, ślizgający się jeno po powierzchni, musieli ją uznać za coś zupełnie fantastycznego. Bolszewicy stanowią znikomą mniejszość w sowietach, a Lenin nosi się ni stąd, ni z owąd z myślą o zagarnięciu władzy. Czyż to nie awanturrictwo? Ujęcie sprawy przez Lenina pozbawione było wszelkich śladów awanturnictwa. Ani przez chwilę nie zamyka on oczu na „uczciwe” ciążenie szerokich mas ludu do obrony kraju. Lubo nie ma on zamiaru rozpłynąć się w morzu ludu, nie myśli też wcale o akcji za jego plecami. „Nie jesteśmy szalbierzami, — uprzedza on przyszłe zarzuty i oskarżenia, — chcemy oprzeć się jedynie o świadomość mas. Jeżeli będziemy musieli pozostać nawet w mniejszości — to trudno. Warto zrzec się na pewien czas kierowniczego stanowiska, nie trzeba lękać się pozostawania w mniejszości”. Nie boję się pozostać w mniejszości, nawet w zupełnem osamotnieniu przeciwko 110, jak Liebknecht! Oto temat przewodni mowy Lenina.
„Sowiet Delegatów Robotniczych jest obecnie rządem... Nasza partja stanowi mniejszość w Sowiecie... Niema na to rady! Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko tłumaczyć większości cierpliwie, uparcie, systematycznie, że taktyka jej jest błędna. Dopóki jesteśmy w mniejszości, będziemy krytykować, aby uchronić masy przed oszustwem. Nie żądamy od mas, aby wierzyły nam na słowo. Nie jesteśmy szalbierzami. Pragniemy, aby masy wyzbyły się swych błędów dzięki uzyskanemu doświadczeniu”. Nie lękać się pozostawania w mniejszości! Nie na zawsze, lecz na pewien czas. Godzina bolszewizmu wybije wreszcie. „Nasza linja okaże się słuszną... Przyjdą do nas wszyscy uciśneni, gdyż sprowadzi ich do nas wojna. Nie mają oni bowiem innego wyjścia”.
„Na konferencji zjednoczeniowej — opowiada Suchanow — Lenin był żywem uosobieniem rozłamu... Przypominam sobie Bogdanowa (wybitny mieńszewik); siedział on w odległości dwóch kroków od mównicy. ,,Wszak to majaczenie, — przerywał on Leninowi, — maligna obłąkanego człowieka... Wstyd oklaskiwać ten galimatias — krzyczał Bogdanow do zebranych, trzęsąc się z gniewu i pogardy,— hańbicie się sami! Marksiści!”
Były członek Centralnego komitetu bolszewików, Goldenberg, który nie należał w owym czasie do partji, wypowiedział się podczas dyskusji o tezach Lenina w następujący bezlitosny sposób: „Miejsce Bakunina wakowało przez długie lata w rewolucji rosyjskiej, zajął je teraz Lenin”.
„Program jego spotkał się wówczas nietyle z oburzeniem, — pisze później eserowiec Zenzinow, — co z drwinami, tak dalece niedorzeczny i wymędrkowany wydawał się on wszystkim”.
Tego samego dnia wieczorem, Milukow, gawędząc z dwoma socjalistami przed posiedzeniem komisji kontaktowej, skierował rozmowę na Lenina. Skobelew uważał, że „Lenin skończył się ostatecznie i znalazł poza nawiasem ruchu”. Suchanow podzielał zdanie Skobelewa, dodał tylko, że „Lenin jest zupełnie nie do przyjęcia, nie jest więc groźny dla mego rozmówcy, Milukowa”. Rozmawiający podzielili tu między sobą role, stosując się jak gdyby ściśle do poglądów Lenina: socjaliści pilnowali spokoju liberała, chcąc odpędzić od niego troski, których mógł mu przysporzyć bolszewizm.
Wieść o tem, że Lenina uznano za kiepskiego marksistę, dotarła nawet do ambasadora angielskiego. „Wśród anarchistów, którzy niedawno tu przyjechali... — zanotował Buchanan, — znajdował się Lenin. Wrócił on z Niemiec w zaplombowanym wagonie. Wystąpił publicznie po raz pierwszy na zebraniu partji socjalno-demokratycznej, gdzie doznał nieprzychylnego przyjęcia”.
W sposób najbardziej może wyrozumiały potraktował Lenina Kiereńskij, który oświadczył niespodziewanie w gronie członków Rządu Tymczasowego, że zamierza odwiedzić Lenina. W odpowiedzi na pełne zdumienia pytania, Kiereńskij wyjaśnił: „Wszak on żyje w atmosferze zupełnej izolacji, nie wie o niczem, widzi wszystko oczami swego fanatyzmu, nie ma nikogo w swem otoczeniu, ktoby dopomógł mu do jakiego-takiego zorjentowania się w wydarzeniach”. Podajemy to według relacji Nabokowa. Kiereńskij nie znalazł jednak wolnej chwili, aby zorjentować Lenina w tem, co się wtedy działo.
Tezy kwietniowe Lenina oburzyły i zdziwiły nie samych tylko wrogów i przeciwników. Odrzuciły one szereg starych bolszewików do obozu mieńszewików lub do grupy pośredniej, która przytuliła się do gazety Gorkiego. Ucieczka ta nie miała większego znaczenia politycznego. O wiele ważniejsze jest wrażenie, jakie stanowisko Lenina wywarło na kierownicze warstwy partji. „Nie ulega żadnej wątpliwości, — pisze Suchanow, — że przez pierwsze dni po przyjeździe był on zupełnie izolowany w środowisku świadomych towarzyszów partyjnych”. „Nawet właśni jego towarzysze partyjni, bolszewicy,— potwierdza eserowiec Zenzinow, — odwrócili się wówczas od niego w zakłopotaniu”. Autorowie tych opinij dzień w dzień spotykali się w Komitecie Wykonawczym z przywódcami bolszewików i otrzymywali wiadomości z pierwszej ręki.
Ale nie brak też podobnych relacyj ze źródeł bolszewickich. ,,Gdy ukazały się tezy Lenina, — pisał później Cychon, znacznie łagodząc tony, podobnie jak czyni to większość bolszewików, którzy potknęli się o rewolucję lutową, — w partji naszej dały się odczuć pewne wahania, liczni towarzysze utrzymywali, że Lenin zboczył ku syndykalizmowi, że oderwał się od stosunków rosyjskich, nie uwzględniając warunków chwili bieżącej i t. p.” Jeden z wybitnych prowincjonalnych działaczy bolszewickich, Liebiediew, pisze: „Po powrocie Lenina do Rosji, przyjęliśmy stopniowo jego agitację i, jak to się mówi, stała się ona krwią z krwi naszej i kością z kości. Początkowo nie rozumieliśmy jej nawet my, bolszewicy, wydawała się nam bowiem utopją, co kładliśmy na karb długiego pobytu Lenina zagranicą i utraty łączności z życiem rosyjskiem”. Zależskij, członek komitetu Piotrogrodzkiego i jeden z organizatorów powitania Lenina, mówi o tem w sposób bardziej otwarty: „Tezy Lenina sprawiły wrażenie wybuchu bomby”. Zależskij stwierdza, że Lenin znalazł się w zupełnem odosobnieniu po tak gorącem i imponującem powitaniu. „Owego dnia (4-go kwietnia) nie znalazł otwartych zwolenników nawet w naszych szeregach”.
Jeszcze ważniejsza jest, jednak, relacja „Prawdy”. Dnia 8-go kwietnia, na czwarty dzień po ogłoszeniu tez, kiedy można się już było dokładnie porozumieć i wytłumaczyć sobie wzajemnie swój punkt widzenia, redakcja „Prawdy” pisała: „Co się tyczy ogólnego schematu tow. Lenina, to wydaje się on nam nie do przyjęcia, o ile uznaje proces rewolucji burżuazyjno-demokratycznej za ukończony i liczy na niezwłoczne przekształcenie tej rewolucji w rewolucję socjalistyczną”. W obliczu klasy robotniczej i jej wrogów centralny organ partji oświadczył więc, w ten sposób, otwarcie, że pomiędzy partją a jej powszechnie uznanym wodzem istnieją rozdźwięki na tle stosunku do najkardynalniejszego zagadnienia rewolucji, do której kadry bolszewickie przygotowywały się przez długi szereg lat. Już to samo wystarcza, aby zdać sobie sprawę z głębokości kwietniowego kryzysu w partji, który powstał wskutek starcia się dwóch nie dających się pogodzić kierunków. Rewolucja musiała przezwyciężyć ten kryzys, aby móc kroczyć naprzód.
ZMIANA UZBROJENIA PARTJI
Czem się da wytłumaczyć zupełne odosobnienie Lenina w początkach kwietnia? Jak mogła wytworzyć się wogóle podobna sytuacja? I jak się dokonała zmiana uzbrojenia kadrów bolszewizmu?
Począwszy od 1905-go roku partja bolszewików walczyła z absolutyzmem pod hasłem „demokratycznej dyktatury proletarjatu i włościaństwa”. Zarówno hasło, jak i jego uzasadnienie teoretyczne, dał Lenin. W przeciwieństwie do mieńszewików, których teoretyk, Plechanow, zwalczał namiętnie „błędny pogląd, iż można bez burżuazji dokonać rewolucji burżuazyjnej”, Lenin sądził, że burżuazja rosyjska nie potrafi już ująć steru swej własnej rewolucji. Jedynie proletarjat i włościaństwo, zespolone w ścisłym sojuszu, mogą doprowadzić do końca rewolucję demokratyczną, skierowaną przeciwko monarchji i obszarnikom. Zwycięstwo, uzyskane przez tych sojuszników, powinno było, według Lenina, dać w wyniku demokratyczną dyktaturę. Lenin nie identyfikował jej z dyktaturą proletarjatu, lecz, przeciwnie, przeciwstawiał tej dyktaturze; uważał bowiem, że zadaniem sojuszników nie będzie wprowadzenie ustroju socjalistycznego, ani nawet stworzenie przejściowych form do socjalizmu, lecz tylko bezlitosne uprzątnięcie średniowiecznych stajen Augjasza. Trzy hasła najdokładniej określały cele walki rewolucyjnej — republika demokratyczna, konfiskata gruntów obszarniczych, ośmiogodzinny dzień pracy.
Urzeczywistnienie demokratycznej dyktatury proletarjatu i włościaństwa było zależne od tego, czy włościaństwo potrafi dokonać własnej rewolucji, a więc od tego, czy zdoła wyłonić nową władzę, któraby umiała zlikwidować monarchję i obszarnictwo szlacheckie. Hasło dyktatury demokratycznej uwzględniało wprawdzie udział w rządzie rewolucyjnym również i przedstawicieli robotników. Ale udział ten w samem swem założeniu ograniczał się do roli sojusznika, stojącego bardziej na lewo, który będzie współdziałał w urzeczywistnieniu zadań rewolucji włościańskiej. Popularna, a nawet uznana oficjalnie idea hegemonji proletarjatu podczas rewolucji demokratycznej sprowadzała się więc do pomocy, której partja robotnicza udzieli chłopom, posiłkując się orężem politycznym ze swego arsenału; podsuwając im najdoskonalsze sposoby i metody likwidacji społeczeństwa feudalnego i wskazując, jak je należy stosować w praktyce. To też, gdy była mowa o roli kierowniczej proletarjatu podczas rewolucji burżuazyjnej, nie oznaczało to bądź co bądź wcale, aby proletarjat miał wyzyskać powstanie chłopów do wysunięcia na porządek dzienny swych własnych zadań dziejowych, czyli przejścia bezpośredniego do społeczeństwa socjalistycznego. Hegemonję proletarjatu podczas rewolucji demokratycznej odróżniano wyraźnie od dyktatury proletarjatu i przeciwstawiano w polemikach jedną drugiej. Idee te wychowywały partję bolszewicką począwszy od wiosny roku 1905-go.
Rzeczywisty przebieg przewrotu lutowego wykroczył po za obręb schematu, skonstruowanego przez bolszewików. Rewolucji dokonali, coprawda, robotnicy i chłopi, zespoleni w sojuszu. Okoliczność, że chłopi uczestniczyli przeważnie w ruchu pod postacią żołnierzy, nie zmienia istoty rzeczy. Stanowisko, zajęte przez armję carską, składającą się z chłopów, miałoby rozstrzygające znaczenie nawet i wtedy, gdyby rewolucja wybuchła w czasie pokoju. Rzeczą więc zupełnie naturalną jest, że podczas wojny armja, licząca wiele miljonów, zupełnie przysłoniła początkowo włościaństwo. Po zwycięstwie, uzyskanem przez powstanie, robotnicy i chłopi zostali panami sytuacji. W tym sensie możnaby utrzymywać napozór, że nastała dyktatura demokratyczna robotników i chłopów. Niemniej przeto przewrót lutowy powołał w istocie do życia rząd burżuazyjny, władzę zaś klas posiadających ograniczyła częściowo władza sowietów robotniczych i chłopskich. Wszystkie karty zostały pomieszane. Zamiast dyktatury rewolucyjnej, będącej najbardziej skoncentrowaną władzą, nastały chwiejne rządy władzy podwójnej, wydatkujące w sposób jałowy swą nikłą energję na przezwyciężanie tarć wewnętrznych. Podobnego systemu rządów nikt nie przewidywał. Trudno zresztą wymagać, aby prognoza uwzględniała zawczasu nietylko ogólne tendencje rozwoju, lecz i ich przemijające skojarzenia. „Czyż można dokonać wielkiej rewolucji, wiedząc zawczasu, jak należy doprowadzić ją do końca? — zapytywał Lenin później. — Skąd można zaczerpnąć podobną wiedzę? Nie dadzą jej żadne książki, gdyż niema takich książek. Jedynie doświadczenie, nabyte przez masy, mogło zrodzić naszą decyzję”.
Ale myśl ludzka jest zachowawcza; konserwatyzm cechuje zwłaszcza czasami myśl rewolucjonistów. Kadry bolszewickie w Rosji trzymały się nadal swego starego schematu; mimo to, że rewolucja lutowa stworzyła dwa systemy rządów, nie dające się ze sobą w sposób oczywisty pogodzić, bolszewicy uznali ją za pierwszy okres rewolucji burżuazyjnej. W końcu marca Rykow przysłał z Syberji do „Prawdy” depeszę, witającą zwycięstwo „rewolucji narodowej”, której zadaniem jest „zdobycie wolności politycznej”. Wszyscy bez wyjątku czołowi bolszewicy sądzili, że demokratyczna dyktatura jest dopiero sprawą przyszłości. Demokratyczna dyktatura robotników i chłopów, poprzedzająca burżuazyjny ustrój parlamentarny, wyłoni się wtedy, gdy Rząd Tymczasowy burżuazji „już się wyczerpie”. Była to zupełnie błędna perspektywa. System rządzenia, stworzony przez przewrót lutowy, niedość że nie przygotowywał wcale dyktatury demokratycznej, lecz stanowił niezbity dowód na to, iż dyktatura ta jest zupełnie niemożliwa. Ugodowa demokracja bynajmniej nie przypadkowo i nie wskutek lekkomyślności Kiereńskiego lub niedomyślności Czcheidzego przekazała władzę liberałom. Dowiodła ona tego, walcząc zaciekle w ciągu ośmiu miesięcy o utrzymanie rządu burżuazyjnego, uciskając robotników, chłopów, żołnierzy i pozostając aż do 25-go października na swym posterunku, jako sojusznica i obrończyni burżuazji. Ale już od samego początku nie ulegało żadnej wątpliwości, że skoro demokracja, którą czekały olbrzymie zadania i nieograniczone poparcie ze strony mas ludowych, zrzekła się dobrowolnie władzy, to przyczyną tego nie były wcale zasady, czy przesądy polityczne, lecz beznadziejna sytuacja drobnomieszczaństwa w obrębie społeczeństwa kapitalistycznego, zwłaszcza w okresie wojny i rewolucji, kiedy rozstrzygają się losy państw, ludów i klas. Wręczając berło Milukowowi, drobnomieszczaństwo oświadczyło: nie dorośliśmy do spełnienia tych zadań.
Włościaństwo, zawdzięczając któremu ugodowa demokracja pięła się w górę, zawiera w sobie w zarodku wszystkie klasy społeczeństwa burżuazyjnego. Wraz z drobnomieszczaństwem, które nigdy jednak nie grało w Rosji poważniejszej roli, stanowi ono ową protoplazmę, z której wyodrębniały się niegdyś nowe klasy i wyodrębniają się nadal i obecnie. Włościaństwo posiada zawsze dwa oblicza: jednem zwraca się do proletarjatu. drugiem zaś — do burżuazji. Pośrednie, faktorujące, ugodowe stanowisko partyj „włościańskich” w rodzaju partji eserowców jest możliwe jedynie w warunkach względnego zastoju politycznego; epoka rewolucyjna dochodzi nieodwołalnie do chwili, w której drobnomieszczaństwo musi dokonać wyboru. Eserowcy i mieńszewicy dokonali odrazu wyboru. Zlikwidowali „demokratyczną dyktaturę” w jej zarodku, aby nie mogła się stać mostem do dyktatury proletarjatu. Ale w ten właśnie sposób utorowali drogę dyktaturze proletarjatu: stała się ona faktem dokonanym nie dzięki partjom ugodowym, lecz wbrew tym partjom.
Dalszy rozwój rewolucji brał oczywiście początek nie ze starych schematów, lecz z nowych wydarzeń. Poprzez swą reprezentację masy zostały wciągnięte w mechanizm podwójnej władzy. Stało się to poniekąd pomimo woli mas, poniekąd zaś wbrew ich świadomości. Musiały one przejść przez okres podwójnej władzy, aby przekonać się naocznie, że władza ta nie potrafi im dać ani pokoju, ani też ziemi. Zerwanie z systemem władzy rozdwojonej jest równoznaczne z odwróceniem się od eserowców i mieńszewików. Jest jednak rzeczą oczywistą, że przechylenie się robotników i żołnierzy na stronę bolszewików musiało wywrócić cały gmach władzy rozdwojonej i nie mogło już oznaczać nic innego, okrom wprowadzenia dyktatury proletarjatu, opartej o sojusz robotników i chłopów. Na wypadek porażki, doznanej przez masy ludowe, na ruinach partji bolszewików mogła powstać jedynie dyktatura wojskowa kapitału. Obydwa wypadki wyłączały zupełnie „demokratyczną dyktaturę”. Kierując ku niej swe spojrzenie, bolszewicy zwracali się właściwie ku widmom przeszłości. W takim stanie zastał ich Lenin, gdy przyjechał z niezłomnym zamiarem skierowania partji na nowe tory.
Aż do początku rewolucji lutowej Lenin nie zastępował wprawdzie formuły dyktatury demokratycznej przez jakieś inne hasło. Nie czynił tego nawet warunkowo, nawet hipotetycznie. Czy było to słuszne? Sądzimy, że nie. To, co się działo w partji po przewrocie, nazbyt już niepokojąco świadczyło o tem, że zmiana uzbrojenia dokonywa się za późno i że, w owych warunkach, może ona być jedynie dziełem Lenina. Przygotowywał się on do owej akcji, rozpalając swą stal i kując ją w ogniu wojny. Pogląd jego na ogólną perspektywę rozwoju dziejowego uległ zmianie. Perturbacje wojenne skróciły gwałtownie domniemane terminy wybuchu rewolucji socjalistycznej na Zachodzie. Pozostając nadal w oczach Lenina rewolucją demokratyczną, rewolucja rosyjska winna była przyśpieszyć przewrót socjalistyczny w Europie, który zkolei miał wciągnąć w swe odmęty również i zacofaną Rosję. Taka była ogólna koncepcja Lenina, gdy opuszczał on Zurych. Zacytowany już przez nas list do robotników szwajcarskich opiewał: „Rosja jest krajem włościańskim, jednym z najbardziej zacofanych krajów Europy. Socjalizm nie może w niej osiągnąć zaraz bezpośredniego zwycięstwa. Ale, biorąc pod uwagę doświadczenie r. 1905-go, można się spodziewać, że włościański charakter kraju i olbrzymi zasób gruntów, znajdujących się jeszcze w ręku obszarników szlacheckich, zdoła rewolucji burżuazyjno-demokratycznej w Rosji nadać wielkiego rozmachu i uczynić z niej prolog do wszechświatowej rewolucji socjalistycznej, jeden ze szczebli, prowadzących do tej rewolucji”. Lenin po raz pierwszy pisał tu w tym sensie, że proletarjat rosyjski rozpocznie rewolucję socjalistyczną.
Takie było ogniwo, łączące dawne stanowisko bolszewizmu, które sprowadzało zadania rewolucji do urzeczywistnienia demokratycznych celów, z nowem stanowiskiem, naszkicowanem po raz pierwszy przez Lenina dla partji w tezach z dn. 4-go kwietnia. Perspektywa bezpośredniego przejścia do dyktatury proletarjatu wydawała się czemś nieoczekiwanem, sprzecznem z tradycją, nie mieszczącem się zupełnie w głowach. W tem miejscu należy, przypomnieć, że aż do chwili wybuchu rewolucji lutowej i zaraz po nim, za „trockizm” nie uchodziła myśl, iż w granicach narodowych Rosji nie można zbudować społeczeństwa socjalistycznego (aż do r. 1924-go nikt nie wypowiadał myśli o podobnych „możliwościach” i wątpić należy, czy komukolwiek takie myśli przychodziły wogóle do głowy), lecz pogląd, iż proletarjat Rosji może uzyskać władzę wcześniej od proletariatu Zachodu, w tych warunkach nie zdoła się utrzymać w ramach demokratycznej dyktatury i zmuszony będzie stawiać pierwsze kroki na drodze budowy socjalistycznej. To też niedziwota, że tezy kwietniowe Lenina spotkały się z potępieniem, jako utrzymane w duchu „trockizmu”.
Zarzuty „starych bolszewików” kręciły się koło kilku punktów. Kością niezgody była przedewszystkiem kwestja, czy rewolucja burżuazyjno-demokratyczna już się skończyła. Ponieważ przewrót rolny jeszcze się nie dokonał, przeciwnicy Lenina utrzymywali z zupełną słusznością, że rewolucja demokratyczna nie dobiegła jeszcze do kresu, konkludowali więc, iż niema jeszcze miejsca na dyktaturę proletariatu, nawet gdyby warunki społeczne w Rosji zezwalały wogóle na nią w bliższej lub odleglejszej przyszłości. W taki właśnie sposób sprawę ujmowała redakcja „Prawdy” w zacytowanym już przez nas artykule. Kamieniew powtarzał później na konferencji kwietniowej: „Lenin nie ma racji, gdy twierdzi, że rewolucja burżuazyjno-demokratyczna już się skończyła... Klasyczna pozostałość feudalizmu w postaci ziemiańskiego posiadania gruntów nie uległa jeszcze likwidacji... Państwo nie zostało jeszcze przekształcone w społeczność demokratyczną... Za wcześnie jeszcze utrzymywać, że demokracja burżuazyjna wyczerpała już wszelkie swe możliwości”.
„Dyktatura demokratyczna — oponował Tomskij — jest naszą podstawą... Powinniśmy zająć się zorganizowaniem władzy proletarjatu i chłopów i oddzielić ją od komuny, w której władza należy wyłącznie do proletarjatu,
„Czekają nas olbrzymie zadania rewolucyjne” — wtórował im Rykow. — Ale spełnienie tych zadań nie wyprowadza nas jeszcze poza obręb ustroju burżuazyjnego”.
Lenin, ma się rozumieć, zdawał sobie nie gorzej od swych oponentów sprawę z tego, że rewolucja demokratyczna jeszcze się nie skończyła, a raczej, że rozpocząwszy się zaledwie, już zaczęła się cofać wstecz. Atoli z tego właśnie wynikało, że dociągnąć ją do końca uda się jedynie w warunkach panowania nowej klasy, to zaś da się urzeczywistnić tylko przez wyrwanie mas z pod wpływów mieńszewików i eserowców, a więc z pod pośrednich wpływów burżuazji liberalnej. Spójni tych partyj z robotnikami, a zwłaszcza z żołnierzami sprzyjała idea obrony — „obrony kraju” lub „obrony rewolucji”. Dlatego też Lenin domagał się nieprzejednanej polityki względem wszelkich odcieni socjalpatrjotyzmu; oderwania partji od zacofanych mas, aby masy te wyzwolić następnie z więzów zacofania. „Musimy rozstać się ze starym bolszewizmem, — powtarzał on nieustannie. — Musimy proletarjat najemny oddzielić wyraźną linją od drobnomieszczaństwa”.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że dawni przeciwnicy zamienili między sobą broń. Mieńszewicy i eserowcy reprezentowali teraz większość robotników i żołnierzy, wcielając jak gdyby w życie sojusz polityczny proletarjatu i włościaństwa, propagowany zawsze przez bolszewików przeciwko mieńszewikom. Lenin zaś domagał się, aby awangarda proletarjacka oderwała się od owych sprzymierzeńców. Każda strona pozostawała w istocie wierna swym założeniom. Mieńszewicy, jak zazwyczaj, uważali popieranie burżuazji liberalnej za swą misję. Ich przymierze z eserowcami było jedynie środkiem do rozszerzenia i wzmocnienia owego poparcia. Oderwanie się, natomiast, awangardy proletarjackiej od bloku drobnomieszczańskiego oznaczało rozpoczęcie przygotowań do zawarcia pod egidą partji bolszewików przymierza robotników z chłopami, czyli do dyktatury proletarjatu.
Innego rodzaju zarzuty opierano na argumencie zacofania, cechującego Rosję. Skupienie władzy w ręku klasy robotniczej prowadzi nieuchronnie do socjalizmu. Rosja nie dojrzała jednak do tego pod względem gospodarczym i kulturalnym. Musimy zakończyć przedewszystkiem rewolucję demokratyczną. Jedynie rewolucja socjalistyczna na Zachodzie może usprawiedliwić istnienie u nas dyktatury proletarjatu. Z takiemi zarzutami wystąpił Rykow na konferencji kwietniowej. Świadomość tego, że warunki kulturalno-gospodarcze, w jakich znajdowała się Rosja, nie wystarczały jako takie do rozbudowy społeczeństwa socjalistycznego, stanowiła abecadło dla Lenina. Społeczeństwo nie jest jednak tak racjonalnie skonstruowane, aby terminy wprowadzenia dyktatury proletarjatu miały nastąpić akurat w owej chwili, gdy warunki gospodarcze i kulturalne dojrzeją już do socjalizmu. Gdyby ludzkość rozwijała się w sposób równie planowy, dyktatura i rewolucje byłyby wogóle zupełnie zbędne. Chodzi właśnie o to, że żywa społeczność ludzka jest nawskroś dysharmonijna i to w tem większym stopniu, im bardziej jest spóźniona w swym rozwoju. Wykładnik tej dysharmonji stanowi właśnie okoliczność, że w kraju tak zacofanym, jak Rosja, burżuazja zgniła już zanim jeszcze ustrój burżuazyjny zdążył ostatecznie zatriumfować i że nikt, oprócz proletarjatu, nie mógł jej zastąpić na posterunku kierownika losami narodu. Zacofanie gospodarcze Rosji nie zwolniło bynajmniej klasy robotniczej z obowiązku spełnienia zadania, które przypadło jej w udziale, lecz spiętrzyło jedynie na jej drodze niebywałe trudności. Rykowowi, który powtarzał, że socjalizm powinien przyjść do nas z krajów o bardziej rozwiniętym przemyśle, Lenin odpowiedział w sposób prosty, lecz wyczerpujący kwestię: „Niewiadomo jeszcze, kto zacznie, a kto skończy”.
***
W r. 1921-ym, gdy partja, daleka jeszcze od skostniałości biurokratycznej, z jednaką swobodą poddawała ocenie swą przeszłość, jak i tworzyła podstawy swej przyszłości, Olminskij, jeden z najstarszych bolszewików, który brał kierowniczy udział w prasie partyjnej we wszystkich fazach jej rozwoju, zastanawiał się nad tem, czemu należy przypisać okoliczność, że w chwili wybuchu rewolucji lutowej partja wkroczyła na drogę oportunizmu i co pozwoliło jej potem skręcić tak gwałtownie na szlak październikowy. Wspomniany autor widzi całkiem słusznie źródło błąkań marcowych w „przetrzymaniu” przez partję kursu na dyktaturę demokratyczną. „Zbliżająca się rewolucja może być jedynie rewolucją burżuazyjną... Był to — powiada Olminskij — pogląd, obowiązujący każdego członka partji, stanowiący oficjalne zdanie partii, jej stałe i nieodmienne hasło aż do rewolucji lutowej r. 1917-go, a nawet przez pewien czas po jej wybuchu”. Olminskij mógłby się dla przykładu powołać na opinję „Prawdy” z czasów przed Stalinem i Kamieniewem. a więc z okresu redakcji „lewicowej”, w której skład wchodził ten sam Olminskij. Otóż w dn. 7 marca gazeta ta pisze jako o rzeczy samo przez się zrozumiałej: „naturalnie, u nas nie może jeszcze być mowy o upadku panowania kapitału, lecz jedynie o upadku absolutyzmu i feudalizmu”... Zbyt krótki czas na złożenie się do strzału spowodował marcowe zniewolenie partji przez demokrację mieszczańską. „Skąd się więc wzięła rewolucja październikowa, — zadaje dalej pytanie ten sam autor, — jak się to stało, że partja, począwszy od swych wodzów aż po szeregowych członków, wyrzekła się tak ,,nagle” tezy, którą poczytywała za niewzruszoną przez lat niemal dwadzieścia?”
Suchanow, w charakterze przeciwnika, zadaje w inny sposób to samo pytanie: „W jaki sposób udało się Leninowi opanować swych bolszewików?” Bo też rzeczywiście zwycięstwo Lenina wewnątrz partji było nietylko kompletne, lecz i nadzwyczaj szybkie. Przeciwnicy nie szczędzili naogół ironji, mówiąc o istnieniu w partji bolszewików rządów osobistych. Na zadane przez się pytanie Suchanow udziela sam odpowiedzi. Operuje ona wyłącznie pierwiastkami bohaterskiego charakteru: ,,Genjalny Lenin był historycznym autorytetem — jest to jedna strona sprawy. Druga jej strona polega na tem, że, oprócz Lenina, w partji nie było nikogo, ani niczego. Kilku większych generałów nic nie znaczyło bez Lenina, podobnie jak nic nie znaczy kilka niedosiężnych planet bez słońca (pomijam obecnie Trockiego, który nie należał jeszcze wówczas do zakonu)”. Osobliwe te zdania usiłują wytłumaczyć wpływ, wywierany przez Lenina, przez jego wpływy, przypominając nam tłumaczenie właściwości nasennych opjum zapomocą jego mocy usypiającej. Podobne tłumaczenia niebardzo nas jednak posuwają naprzód.
Rzeczywiste wpływy Lenina w obrębie partii były niewątpliwie bardzo znaczne, lecz bynajmniej nie nieograniczone. Nie stały się one nieodwołalnemi nawet i później, po październiku, kiedy to autorytet Lenina wzmógł się nadzwyczajnie, jako że partja zdążyła już sprawdzić jego niepowszednią siłę, stosując do niej miarę wydarzeń światowych. Nie wystarcza tem bardziej samo powoływanie się na autorytet osobisty Lenina w kwietniu r. 1917-go, kiedy w owym czasie cała warstwa kierownicza partji zdążyła już zająć stanowisko, wręcz sprzeczne ze stanowiskiem Lenina.
Olminskij jest znacznie bliższy rozstrzygnięcia sprawy, gdy dowodzi, że, mimo formuły o burżuazyjno-demokratycznym charakterze rewolucji, partja z dawien dawna przygotowywała się już faktycznie do objęcia dowództwa nad proletarjatem w bezpośredniej walce, staczanej przezeń o władzę. Świadczy o tem cała dotychczasowa polityka partji w stosunku do burżuazji i demokracji. „Orientowaliśmy się (albo też wielu z pośród nas orientowało się) nieświadomie, — powiada Olminskij, — na rewolucję proletarjacką, sądziliśmy bowiem, że zmierzamy ku rewolucji burżuazyjno-demokratycznej. Mówiąc innemi słowy, czyniliśmy przygotowania do rewolucji październikowej, mniemając, że szykujemy się do lutowej”. Nadwyraz wartościowe uogólnienie, będące jednocześnie jak najobjektywniejszem zeznaniem świadka!
Bagaż teoretyczny partji rewolucyjnej zawierał sprzeczne pierwiastki, których wyrazem była dwuznaczna formuła, dotycząca „dyktatury demokratycznej” proletarjatu i włościaństwa. Delegatka, która zabierała głos na konferencji w dyskusji nad referatem Lenina, ujęła myśl Olmińskiego w jeszcze prostszy sposób: „Prognoza bolszewików okazała się błędną, lecz taktyka ich była słuszna”.
W swych tezach kwietniowych, które wydawały się tak paradoksalnemi, Lenin, zwalczając starą formułę, powoływał się na żywą tradycję partji. Wskazywał na jej nieprzejednany stosunek do klas panujących i potępianie wszelkiej połowiczności. „Starzy bolszewicy” przeciwstawiali ze swej strony konkretnemu rozwojowi walki klas wspomnienia świeżej coprawda daty, lecz noszące już niewątpliwe piętno zatęchłości archiwalnej. Lenin posiadał zbyt tęgie oparcie, przygotowane w procesie walki bolszewików z mieńszewikami. Należy w tem miejscu przypomnieć, że w owym czasie bolszewicy i mieńszewicy mieli jeszcze wspólny oficjalny program socjalno-demokratyczny i praktyczne zadania rewolucji demokratycznej wyglądały na papierze dla obydwóch partyj jednakowo. W rzeczywistości jednak były one od siebie bardzo odległe. Zaraz po przewrocie robotnicy-bolszewicy podjęli inicjatywę walki o ośmiogodzinny dzień pracy; mieńszewicy uznali to żądanie za nieaktualne. Bolszewicy kierowali aresztami urzędników carskich, mieńszewicy przeciwdziałali „wybrykom”. Bolszewicy wzięli się energicznie do tworzenia milicji robotniczej, mieńszewicy hamowali zbrojenia robotników, chcąc uniknąć nieporozumień z burżuazją. Zanim jeszcze bolszewicy wyszli poza obręb demokracji burżuazyjnej, działali oni, bądź też usiłowali działać, jako nieprzejednani rewolucjoniści, mimo to, że własne kierownictwo spychało ich na manowce; mieńszewicy zaś na każdym kroku rezygnowali z programu demokratycznego, aby tylko utrzymać przymierze z liberałami. Wobec zupełnego braku sojuszników demokratycznych, Kamieniew i Stalin musieli nieuchronnie zawisnąć w powietrzu.
Kwietniowe starcie Lenina z sztabem generalnym partji nie było jedynem. Jeśli nie liczyć kilku epizodów, które właściwie potwierdzają tylko regułę, dzieje bolszewizmu wskazują nam, że wszyscy przywódcy partji okazywali się w najważniejszych chwilach jej rozwoju bardziej prawicowymi od Lenina. Czy jest to rzeczą przypadku? Bynajmniej! Lenin stał się bezspornym wodzem najrewolucyjniejszej partji w dziejach świata, zawdzięczając właśnie temu, że myśl jego i wola sprostały wreszcie naprawdę olbrzymim możliwościom rewolucyjnym kraju i epoki. Gdy chodziło o tę wielką skalę możliwości, innym bolszewikom brakowało częstokroć cala, budź dwóch, a nieraz i wiele więcej.
W ciągu miesięcy, a nawet lat, poprzedzających przewrót, prawie cała warstwa kierownicza partji bolszewików nie uczestniczyła w czynnej pracy. Liczni bolszewicy poszli do więzienia lub na zesłanie pod dręczącem wrażeniem pierwszych miesięcy wojny i przeżywali w samotności lub w nielicznem gronie katastrofę upadku Międzynarodówki. O ile, znajdując się w szeregach partji, posiadali oni niezbędną wrażliwość na idee rewolucji, co spajało ich z bolszewizmem, o tyle nie umieli przeciwstawiać się otoczeniu i samodzielnie oceniać wydarzeń z punktu widzenia marksizmu, gdy byli w odosobnieniu. Olbrzymie zmiany, jakie dokonały się wśród mas w ciągu 21/2 lat wojny, pozostały prawie zupełnie poza obrębem ich pola widzenia. A tymczasem przewrót niedość że wyrwał ich z odosobnienia, lecz, czyniąc zadość ich autorytetowi, wysunął tych ludzi na najbardziej rozstrzygające stanowiska w partji. Pod względem swych nastrojów, żywioły te bliższe były częstokroć inteligencji „zimmerwaldzkiej”, aniżeli robotników rewolucyjnych po fabrykach.
„Starzy bolszewicy”, podkreślający pompatycznie w kwietniu 1917 r. tę swoją godność, skazani byli na porażkę, kruszyli bowiem kopje w obronie tych pierwiastków tradycji partyjnej, które nie wytrzymały właśnie próby dziejów. „Należąc do grona starych bolszewików-leninowców, — powiedział nprz. Kalinin 14-go kwietnia na Piotrogrodzkiej konferencji, — uważam, że stary kierunek leninowski bynajmniej nie okazał się nie odpowiadającym obecnej swoistej chwili, to też dziwi mnie oświadczenie tow. Lenina, który powiedział, iż starzy bolszewicy stali się przeszkodą w chwili teraźniejszej”. Lenin musiał wysłuchiwać wówczas niemało podobnych obrażonych głosów. A jednak, zrywając z tradycyjną formułą partji, Lenin bynajmniej nie przestawał być „leninowcem”: odrzucał tylko zużytą skorupę bolszewizmu, aby zbudzić do nowego życia jego jądro.
Przeciwstawiając się starym bolszewikom, Lenin zyskał poparcie ze strony innej grupy członków partji, którzy posiedli już niezbędny hart, aczkolwiek stanowili warstwę znacznie świeższą, a jednak bardziej od tamtej spojoną z masami. Jak nam wiadomo, robotnicybolszewicy odegrali rozstrzygającą rolę w przewrocie lutowym. Zdawało im się, że objęcie władzy przez zwycięską klasę jest rzeczą samo przez się zrozumiałą. Ci sami robotnicy protestowali energicznie przeciwko orjentacji Kamieniewa i Stalina, dzielnica Wyborska zaś groziła nawet usunięciem „wodzów” z partji. Podobne nastroje widzimy też na prowincji. Spotykamy tu wszędzie lewych bolszewików, którym zarzucano maksymalizm, a nawet anarchizm. Robotnikom rewolucyjnym brakowało jedynie bagażu teoretycznego, aby móc utrzymać się na swych pozycjach. Gotowi jednak byli odezwać się na pierwsze wyraźne wezwanie.
Lenin orjentował się właśnie na tę warstwę robotników, która ukształtowała się ostatecznie podczas wzmożonego ruchu w latach 1912 — 1914. Na samym już początku wojny, gdy rząd zadał partji ciężki cios, rozbiwszy frakcję bolszewicką w Dumie, Lenin, mówiąc o dalszej pracy rewolucyjnej, wskazywał na „tysiące świadomych robotników, wychowanych przez partję, z których, mimo wszelkich trudności, uda się jednak utworzyć ponownie zespół kierowników”. Odgrodzony od nich linją dwóch frontów, pozbawiony prawie zupełnie łączności, Lenin nigdy jednak od nich się nie odrywał. „Wojna, więzienie, Syberja, katorga może ich zdziesiątkować, rozbić. Nie da się jednak zniszczyć tej warstwy. Żyje ona, mimo wszystko, pełna jest nastroju rewolucyjnego i stawia czoło szowinizmowi”. Lenin przenosił się myślą do tych robotników-bolszewików, przeżywał pospołu z nimi wydarzenia, wyciągał wraz z nimi niezbędne wnioski, czyniąc to jednak odważniej od nich i w rozleglejszej skali. Aby walczyć z brakiem decyzji sztabu i licznej warstwy oficerów partyjnych, Lenin oparł się mocno o warstwę podoficerów partyjnych, która lepiej odzwierciadlała nastroje szeregowego robotnika-bolszewika.
Przemijająca siła socjalpatrjotów i ukryta słabość oportunistycznego odłamu bolszewików polegała na tem, że socjal-patrjoci korzystali z dzisiejszych przesądów i złudzeń mas, podczas gdy oportuniści bolszewiccy przystosowywali się do nich. Istotę siły Lenina stanowiła jego umiejętność ujmowania wewnętrznej logiki wydarzeń i kierowania według niej swej polityki. Nie narzucał on masom swego planu, lecz pomagał im w uświadamianiu sobie i urzeczywistnianiu ich własnego planu. Sprowadzając wszystkie zagadnienia rewolucji do jednego zadania — „cierpliwego tłumaczenia”, Lenin rozumiał przez to, że należy uzgodnić świadomość mas z warunkami, w jakie zapędził je proces dziejowy. Każdy robotnik lub żołnierz musiał zająć stanowisko Lenina, nie zatrzymując się na połowicznych poglądach Kamieniewa i Stalina, gdy tylko rozczarowywał się do polityki ugodowców.
Formuły Lenina rzuciły bolszewikom nowe światło na doświadczenia ubiegłego miesiąca i doświadczenia każdego dnia następnego. Tezy Lenina wywołały szybkie różniczkowanie się masy partyjnej w kierunku lewicowym i prawicowym. „Jedna dzielnica po drugiej, — powiada Zależskij, — przyjmowała te tezy i, gdy 24-go kwietnia zebrała się Wszechrosyjska konferencja partji, cała organizacja petersburska opowiedziała się już po stronie owych tez”.
Rozpoczęta wieczorem 3-go kwietnia walka o zmianę uzbrojenia kadrów bolszewickich skończyła się już właściwie ku końcowi miesiąca*). Konferencja partyjna, która obradowała w Piotrogrodzie 24 — 29 kwietnia, sporządziła bilans za miesiąc marzec, miesiąc chybotań oportunistycznych, oraz za kwiecień, miesiąc ostrego kryzysu. Partja urosła bardzo w owym czasie, zarówno pod względem ilościowym, jak i politycznym. 149 delegatów reprezentowało 79.000 członków partji, w tej liczbie 15.000 w Piotrogrodzie. Była to znaczna cyfra, jak na partję, która wczoraj jeszcze była nielegalną, dziś zaś — antypatrjotyczną; to też Lenin kilka razy powtarzał tę cyfrę z zadowoleniem. Konferencja określiła swe oblicze polityczne zaraz przy wyborze pięcioosobowego prezydjum, do którego nie wszedł ani Kamieniew, ani Stalin, ci główni winowajcy niepowodzeń marcowych.
Aczkolwiek partja, jako taka, rozstrzygnęła już w sposób stanowczy sporne sprawy, liczni kierownicy, zespoleni z dniem wczorajszym, zajmowali jeszcze na tej konferencji stanowisko opozycyjne lub napoły opozycyjne względem Lenina. Stalin milczał i wyczekiwał. W imieniu „wielu, nie zgadzających się zasadniczo z tezami referatu”, Dzierżyński domagał się, aby wysłuchano koreferatu, wygłoszonego przez jednego z „towarzyszów, którzy razem z nami doświadczyli praktycznie rewolucji”. Była to wyraźna aluzja do emigracyjnego charakteru tez Lenina. Kamieniew wystąpił więc z koreferatem, broniącym dyktatury burżuazyjno-demokratycznej. Rykow, Tomskij, Kalinin usiłowali w większym lub mniejszym stopniu utrzymać się na swych marcowych pozycjach. Kalinin bronił w dalszym ciągu zjednoczenia z mieńszewikami dla skuteczniejszego zwalczania liberalizmu. Wybitny działacz moskiewski, Smidowicz, skarżył się gorzko w swem przemówieniu: „Gdy tylko zabieramy głos, grozi się nam zaraz tezami tow. Lenina, niby jakiemś straszydłem”. Dawniej, gdy pracownicy moskiewscy głosowali na rezolucje mieńszewików, pędzono o wiele spokojniejszy żywot.
Jako uczeń Róży Luksemburg, Dzierżyński występował przeciwko prawu narodów do stanowienia o własnych losach. Zarzucał on jednocześnie Leninowi protegowanie tendencyj separatystycznych, osłabiających proletariat Rosji. Na uczyniony mu zkolei zarzut, iż popiera on szowinizm wielkorosyjski, Dzierżyński odparł: „mogę wytknąć mu (Leninowi), że zajmuje on punkt widzenia szowinistów polskich, ukraińskich i innych”. Dialog ten nie jest pozbawiony pikanterii politycznej: Wielkorosjanin Lenin oskarża Polaka Dzierżyńskiego o szowinizm wielkorosyjski, wymierzony w Polaków, podczas gdy antagonista Lenina zarzuca mu szowinizm polski. I w tym zatargu Lenin miał zupełną słuszność z punktu widzenia politycznego. Jego polityka narodowościowa stała się jednym z najważniejszych pierwiastków rewolucji październikowej.
Opozycja wygasała. W kwestjach spornych zyskiwała najwyżej siedem głosów. Zdarzył się jednak jeden ciekawy i jaskrawy wyjątek; dotyczył on stosunków międzynarodowych partji. Pod sam koniec obrad, na wieczornem posiedzeniu dnia 29 kwietnia Zinowjew zgłosił w imieniu komisji projekt rezolucji: „Wziąć udział w konferencji międzynarodowej zimmerwaldowców, wyznaczonej na dzień 18 maja (w Sztokholmie)”. Protokół brzmi: „Rezolucję przyjęto wszystkiemi głosami przeciwko jednemu”. Był to głos Lenina. Domagał się on zerwania z Zimmerwaldem, w którym większość uzyskali ostatecznie niezależni niemieccy i pacyfiści neutralni w rodzaju Szwajcara Grimma. Ale podczas wojny kadry partji rosyjskiej zidentyfikowały niemal Zimmerwald z bolszewizmem. Delegaci nie decydowal się jeszcze na wyrzeczenie się nazwy demokracji socjalnej, ani też na zerwanie z Zimmerwaldem, który, uważali nadal za łącznik z masami, zorganizowanemi w Drugiej Międzynarodówce. Lenin uczynił próbę zredukowania conajmniej udziału w przyszłej konferencji wyłącznie do celów informacyjnych. Sprzeciwił się temu Zinowjew. Wniosek Lenina nie przeszedł.. Głosował on wówczas przeciwko całej rezolucji. Nikt nie poparł go. Był to ostatni odgłos nastrojów „marcowych”, kurczowe chwytanie się pozycyj dnia wczorajszego, obawa „izolacji”. Ale konferencja nie doszła wogóle do skutku za sprawą tych właśnie niedomagań wewnętrznych Zimmerwaldu, które dyktowały Leninowi konieczność zerwania z tym kierunkiem. Polityka bojkotu, odrzucona jednogłośnie na konferencji, została w ten sposób urzeczywistniona w praktyce.
Gwałtowny zwrot, jaki nastąpił w polityce partji, rzucał się wszystkim w oczy. Szmidt, robotnik-bolszewik, przyszły komisarz ludowy pracy, powiedział na konferencji kwietniowej: ,,Lenin dał nowy kierunek naszej pracy”. Według Raskolnikowa, który pisał wprawdzie o kilka lat później, Lenin dokonał w kwietniu 1917-go roku „rewolucji październikowej w świadomości kierowników partji... Taktyka naszej partji nie stanowi linji prostej, gdyż po przyjeździe Lenina zakreśliła gwałtowny zygzak na lewo”. Zmianę, jaka się dokonała, scharakteryzowała z większą bezpośredniością i dokładnością stara działaczka bolszewicka, Ludmiła Stahl: „Wszyscy towarzysze błądzili poomacku aż do powrotu Lenina, — powiedziała ona 14 kwietnia na konferencji miejskiej. — Rozporządzaliśmy jedynie formułami z roku 1905-go. W obliczu samodzielnej twórczości ludu, nie mogliśmy go nauczać... Nasi towarzysze poprzestawali na przygotowaniach do Konstytuanty, dokonywanych metodami parlamentarnemi, nie wyzyskując wcale możności poczynienia dalej idących kroków. Przez przyjęcie haseł Lenina uczynimy to, co nam dyktuje samo życie. Nie obawiajmy się komuny tylko dlatego, że ma ona stać się zaraz rządem robotniczym. Komuna paryska była nietylko robotniczą, lecz i drobnomieszczańską”. Możemy zgodzić się z Suchanowem, że zmiana uzbrojenia partji „stanowiła największe i podstawowe zwycięstwo, osiągnięte przez Lenina przed 1-ym maja”. Suchanow sądził, coprawda, że w trakcie tej operacji Lenin zamienił oręż marksowski na oręż anarchistyczny.
Zadamy wkońcu jeszcze jedno pytanie nie najmniejszej wagi (łatwiej je zadać, niż na nie odpowiedzieć!): jak potoczyłby się rozwój rewolucji, gdyby Lenin nie dojechał do Rosji w kwietniu 1917 r.? Jeżeli opis nasz ma wogóle jakąś wartość i udowadnia cośkolwiek, to spodziewamy się, iż przekonał on przedewszystkiem czytelnika, że Lenin nie był demiurgiem procesu rewolucyjnego, lecz stanowił jedynie ogniwo w łańcuchu obiektywnych sił dziejowych. W łańcuchu tym był on jednak niemałem ogniwem. Dyktatura proletarjatu wynikała z sytuacji ogólnej. Ale trzeba było wprowadzić ją dopiero, co nie dałoby się dokonać bez partji. Partja zaś mogła spełnić swą misję dopiero, po uprzedniem jej zrozumieniu. Do tego właśnie potrzeba było Lenina. Żaden z wodzów bolszewickich nie potrafił postawić diagnozy rewolucji aż do chwili jego przyjazdu. Bieg wydarzeń odrzucał Kamieniewa i Stalina, jako kierowników, na prawo, ku socjalpatrjotom: pomiędzy Leninem a mieńszewizmem rewolucja nie zostawiła miejsca dla stanowiska pośredniego. Walki wewnętrznej w partji bolszewików nie dałoby się pod żadnym pozorem uniknąć. Powrót Lenina przyśpieszył tylko ten proces. Jego wpływ osobisty zredukował kryzys. Czy można jednak utrzymywać napewno, że i bez niego partja odnalazłaby swą drogę? Nie odważylibyśmy się twierdzić tego kategorycznie. Rozstrzygającą rolę gra tu czynnik czasu, po fakcie dokonanym zaś trudno jest odczytać, co wskazywałby zegar dziejów. Materjalizm dialektyczny nie ma, w każdym razie, nic wspólnego z fatalizmem. Kryzys który musiało wywołać nieuchronnie oportunistyczne kierownictwo partji, miałby, bez Lenina, wyjątkowo ostry i przewlekły charakter. Wojna zaś i rewolucja nie dawały partji odległych terminów na spełnienie swej misji. W tych warunkach jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że zdezorientowana i rozdarta wewnętrznie partja mogłaby przeoczyć na wiele lat sprzyjającą sytuację rewolucyjną. Rola osobowości występuje tutaj przed nami w olbrzymiej, zaiste, skali. Należy jedynie zrozumieć właściwie tę rolę, traktując osobowość jako jedno z ogniw łańcucha dziejowego.
„Nagły” powrót Lenina z zagranicy po długiej nieobecności, szalony hałas, wszczęty przez prasę dokoła jego osoby, zatarg Lenina ze wszystkimi wodzami własnej partji i szybkie zwycięstwo, uzyskane nad nimi, — wszystko to stwarzało, jednem słowem, pozory zewnętrzne, sprzyjające w znacznym stopniu mechanicznemu przeciwstawieniu osoby, bohatera, genjusza — warunkom obiektywnym, masie, partji. Przeciwstawianie takie grzeszy jednak w istocie wielką jednostronnością. Lenin nie był przypadkowym składnikiem rozwoju dziejowego, lecz wytworem całej rosyjskiej przeszłości historycznej. Tkwił w niej głęboko wszystkiemi swemi korzeniami. Przez całe ubiegłe ćwierćwiecze uczestniczył on w walce wraz z przodującymi robotnikami. Za „przypadek” poczytywać należy raczej słomkę, którą Lloyd-George usiłował zamknąć mu drogę do powrotu, aniżeli jego czynny udział w wypadkach. Lenin nie przeciwstawiał się partji zzewnątrz, lecz stanowił właśnie jej najdoskonalszy wyraz. Wychowując ją, sam się przez nią wychowywał. Rozdźwięki pomiędzy nim a warstwą kierowniczą bolszewików były objawem walki, staczanej przez dzień jutrzejszy partji z jej dniem wczorajszym. Gdyby emigracja i wojna nie oderwały w sztuczny sposób Lenina od partji, zewnętrzny mechanizm kryzysu nie posiadałby takich cech dramatycznych i nie przysłoniłby w takim stopniu wewnętrznej ciągłości rozwoju partji. Niepowszednie znaczenie, jakie miał powrót Lenina, świadczy jedynie o tem, że zjawianie się wodzów nie jest rzeczą przypadku, że dziesiątki lat składają się na ich dobór i kształtowanie, że nie dadzą się oni zastąpić według jakiegoś widzimisię, że usunięcie ich mechaniczne z pola walki zadaje partji bolesną ranę, a w poszczególnych wypadkach może nawet sparaliżować ją na dłuższy przeciąg czasu.
„DNI KWIETNIOWE”
23 marca Stany Zjednoczone przyłączyły się do wojny.. Tego samego dnia Piotrogród chował ofiary rewolucji lutowej. Mimo uroczystego nastroju, żałobna ta manifestacja pełna była jednak radości życia i stanowiła potężny akord, zamykający symfonję pięciu dni. Na pogrzeb przyszli wszyscy: zarówno ci, co potykali się ramię przy ramieniu z zabitymi, jak i ci, którzy powstrzymywali ich od walki, a przypuszczalnie też i ci, co zadali im śmierć, nadewszystko zaś ci, co stronili od wszelkiej walki. Obok robotników, żołnierzy i szarej masy ludu miejskiego, znaleźli się tutaj studenci, ministrowie, posłowie, solidni bourgeois, dziennikarze, mówcy, wodzowie wszystkich partyj. Czerwone trumny, niesione przez robotników i żołnierzy, płynęły z dzielnic ku Polu Marsowemu. W chwili, gdy trumny poczęto spuszczać do grobu, niezliczonemi tłumami wstrząsnęła pierwsza salwa żałobna z armat twierdzy Pietropawłowskiej. Działa huczały na jakąś nową modłę: nasze działa inasza salwa. Dzielnica Wyborska niosła pięćdziesiąt jeden trumien. Była to zaledwie część ofiar, któremi dzielnica ta mogła się poszczycić. W pochodzie dzielnicy, najbardziej zwartym ze wszystkich, rzucały się w oczy liczne sztandary bolszewickie. Kołysały się one jednak spokojnie obok innych sztandarów. Na Polu Marsowem zostali się tylko członkowie rządu, Sowietu i nieboszczki Dumy Państwowej, uchylającej się uporczywie od własnego pogrzebu. Przed grobami przedefilowało w ciągu dnia conajmniej 800.000 ludzi ze sztandarami i orkiestrami. Najwyższe autorytety wojskowe utrzymywały, że defilada tak wielkich mas ludzkich w wyznaczonym czasie nie może się obejść bez chaosu i wirów katastrofalnych. A jednak manifestacja odbyła się w najzupełniejszym porządku, tak znamiennym dla owych pochodów rewolucyjnych, w których pełna zadowolenia świadomość, że oto po raz pierwszy dokonano wielkich czynów, kojarzy się z nadzieją lepszej przyszłości. Ten to nastrój przyczynił się jedynie do zachowania porządku, gdyż organizacja była jeszcze słaba, pozbawiona doświadczenia i pewności siebie.
Już sam pogrzeb, mogłoby się zdawać, był wystarczającem zaprzeczeniem legendy o bezkrwawej rewolucji. Niemniej przeto, nastrój, panujący na pogrzebie, odtwarzał poniekąd atmosferę pierwszych dni, z której wyrosła też owa legenda.
Po upływie dwudziestu pięciu dni, w trakcie których sowiety zdążyły nabyć dużo doświadczenia i pewności siebie, nastąpiło święto Pierwszego maja, obchodzone według zachodniego kalendarza (18 kwietnia według starego stylu). Wszystkie miasta kraju zalała powódź wieców i demonstracyj. Pracy zaniechały nietylko przedsiębiorstwa przemysłowe, lecz również i instytucje państwowe, miejskie i ziemskie. W Mohylowie, w siedzibie kwatery głównej, na czele manifestacji kroczyli kawalerowie ś-tego Jerzego. Kolumna sztabu, z którego nie usunięto generałów carskich, niosła swój plakat majowy. Święto antymilitaryzmu proletarjackiego stapiało się z manifestacją patrjotyczną o zabarwieniu rewolucyjnem. Poszczególne warstwy ludności nadawały uroczystości swój odrębny koloryt, lecz wszystko razem tworzyło jakąś całość o niewyraźnych konturach, sprawiającą potrochu wrażenie nieszczerości, a jednak majestatyczną naogół.
W obu stolicach i w ośrodkach przemysłowych robotnicy mieli wyraźną przewagę podczas uroczystości. W szeregach ich wyróżniał się już wyraźnie tęgi rdzeń bolszewicki: sztandary, plakaty, mowy, okrzyki. Na ogromnym frontonie pałacu Maryjskiego, w którym Rząd Tymczasowy znalazł przytułek, na zuchwałem, czerwonem paśmie widniał napis: „Niech żyje Trzecia Międzynarodówka!” Władze, które nie zdążyły się jeszcze wyzbyć nieśmiałości administracyjnej, nie mogły też zdobyć się na zdarcie tego przykrego i siejącego niepokój plakatu. Miało się wrażenie, że wszyscy świętują. Jak mogła, świętowała też i armja czynna. Nadchodziły wieści o zgromadzeniach, mowach, sztandarach i pieśniach rewolucyjnych, śpiewanych w okopach. Uroczystości te znajdowały oddźwięk i po niemieckiej stronie.
Kres wojny nie zbliżał się jeszcze; przeciwnie, zataczała ona coraz szersze kręgi. Wszak niedawno dopiero, akurat w dzień pogrzebu ofiar rewolucji, do wojny przystąpił cały kontynent, aby dodać jej nowego rozpędu. A tymczasem we wszystkich zakątkach Rosji jeńcy wojenni brali udział w pochodach pospołu z żołnierzami, krocząc pod wspólnemi sztandarami i śpiewając gdzie-niegdzie wspólne hymny w rozmaitych narzeczach. W tej nieogarnionej dla oka uroczystości, przypominającej wody wezbrane, zatapiające zarysy poszczególnych klas, partyj i idej, wspólna z jeńcami austro-niemieckimi demonstracja żołnierzy rosyjskich stanowiła zjawisko jaskrawe, rokujące nadzieje na przyszłość i wzbudzające, mimo wszystko, ufność w bliskie, już powstanie jakiegoś lepszego świata za sprawą rewolucji.
Tak samo. jak i pogrzeb marcowy, święto Pierwszego maja minęło z zachowaniem zupełnego porządku, bez żadnych starć i ofiar, jako uroczystość „całego narodu”. Baczne jednak ucho mogło już wtedy z łatwością schwytać w szeregach robotników i żołnierzy odgłosy zniecierpliwienia, a nawet groźby. Życie staje się coraz cięższe. Bo też naprawdę: ceny szły w górę w sposób zatrważający, robotnicy domagali się wprowadzenia minimum płacy, przedsiębiorcy opierali się temu, ilość zatargów po fabrykach wzmagała się nieustannie. Stan aprowizacji pogarszał się, racje chleba wciąż zmniejszano, nawet i kaszę zaczęto wydawać za kartkami. Również i w garnizonie narastało niezadowolenie. Sztab okręgu, gotując się do poskromienia żołnierzy, usuwał z Piotrogrodu najrewolucyjniejsze formacje. Na. zgromadzeniu garnizonu, w dniu 17 kwietnia żołnierze poruszyli sprawę zaprzestania wysyłania oddziałów, domyślili się bowiem, że łączą się z tem jakieś nieprzyjazne zamiary: podczas każdego kryzysu rewolucji żądanie to będzie się powtarzać później w coraz bardziej stanowczej postaci. Ale główną przyczyną wszystkich plag jest wojna, która wciąż jeszcze się nie kończy. Kiedy rewolucja da nam wreszcie pokój? Na co wyczekuje Kiereńskij z Ceretellim? Masy coraz uważniej słuchają bolszewików, przyglądając się im wyczekująco z pod oka. Jedni traktują ich jeszcze napoły wrogo, drudzy zaczynają ich już darzyć zaufaniem. Pod zewnętrzną szatą uroczystej karności świątecznej wyczuwało się pewne naprężenie, czuło się ferment w masach.
Nikt jednak, nawet autorowie plakatu, umieszczonego na pałacu Maryjskim, nie spodziewał się, że powłoka rewolucyjnej jedności narodowej pęknie już w ciągu najbliższych kilku dni. Nastąpiły niespodziewanie groźne wypadki, o których wielu wiedziało, że są nieuniknione, lecz których nikt nie spodziewał się tak prędko. Asumpt do nich dała polityka zagraniczna Rządu Tymczasowego, a więc zagadnienie wojny. Milukow był właśnie osobą, która zbliżyła do lontu płonącą zapałkę.
A oto dzieje lontu i zapałki. W dniu przyłączenia się Ameryki do wojny w ministra spraw zagranicznych Rządu Tymczasowego wstąpił świeży animusz. Zakomunikował on dziennikarzom swój program: podbój Konstantynopola, podbój Armenji, rozbiór Austrji i Turcji, podbój północnej Persji, a ponadto, ma się rozumieć, prawo narodów do stanowienia o swych losach. ,,We wszystkich swych wystąpieniach, — komentuje Milukow-historyk Milukowa-mmistra, — podkreślał on stanowczo pokojowe intencje wojny wyzwoleńczej, zawsze łącząc je jednak ściśle z narodowemi zadaniami i interesami Rosji”. Wywiad wywołał niepokój wśród ugodowców. ,,Kiedy polityka zagraniczna Rządu Tymczasowego wyzbędzie się obłudy?” — oburzała się gazeta mieńszewików. — Dlaczego Rząd Tymczasowy nie domaga się od rządów sprzymierzonych otwartego i stanowczego wyrzeczenia się aneksyj?” Szczery i otwarty język drapieżnika ludzie ci poczytywali za obłudę. W pacyfistycznem zamaskowaniu apetytów zbójeckich gotowi oni byli widzieć wyzwolenie się z fałszu i obłudy. Kiereńskij, przerażony podnieceniem demokracji, ogłosił pośpiesznie za pośrednictwem biura prasowego deklarację treści następującej: program Milukowa odzwierciadla jego osobiste poglądy. Okoliczność, że osoba, posiadająca takie poglądy, jest ministrem spraw zagranicznych, uważano, najwidoczniej, za rzecz przypadku.
Ceretelli, który wszelkie zagadnienie potrafił sprowadzić do beztreściwego komunału, począł się domagać, aby rząd ogłosił oświadczenie, że Rosja prowadzi wojnę wyłącznie obronną. Udało się złamać opór Milukowa, a po części i Guczkowa. 27-go marca rząd poronił deklarację, stwierdzającą, że „wolna Rosja nie dąży do panowania nad innemi ludami, nie pragnie wyzucia ich z posiadania narodowego, ani też nie chce podboju obcych terytorjów z zastosowaniem przemocy”, lecz „jedynie na warunkach ścisłego przestrzegania zobowiązań, zaciągniętych wobec naszych sprzymierzeńców”. W taki to sposób królowie i prorocy władzy rozdwojonej zwiastowali o swem zamierzonem wnijściu do państwa niebieskiego pospołu z ojcobójcami i cudzołóżcami. Nie mówiąc już o innych ich brakach, panowie ci byli zupełnie pozbawieni poczucia własnej śmieszności.
Oświadczenie z d. 27-go marca powitała z uznaniem nie-tylko cała prasa ugodowa, lecz nawet i „Prawda” Kamieniewa i Stalina, która zaledwie na cztery dni przed powrotem Lenina pisała w artykule wstępnym co następuje: „Rząd Tymczasowy oświadczył wszemwobec... wyraźnie i stanowczo, że wolna Rosja nie dąży do panowania nad innemi ludami” i t. p. Prasa angielska wywnioskowała niezwłocznie z dużą satysfakcją, że wyrzeczenie się aneksyj przez Rosję jest rezygnacją z Konstantynopola, nie mając, rozumie się, wcale zamiaru rozciągnąć formułę rezygnacyjną na swój własny kraj. Ambasador rosyjski w Londynie wszczął alarm i zażądał, aby Moskwa wysłała komentarz, że „Rosja nie traktuje zasady pokoju bez aneksyj bezwarunkowo, lecz uznaje ją o tyle, o ile nie jest ona sprzeczna z naszemi najżywotniejszemi interesami”. Ale przecież była to właśnie formuła Milukowa: przyrzekamy, że nie będziemy rabować tego, co nam nie jest potrzebne. W przeciwieństwie do Londynu, Paryż niedość że popierał Milukowa, lecz sugerował mu przez Paléologue'a konieczność bardziej stanowczej polityki względem Sowietu.
Ówczesny premjer, Ribot, zniecierpliwiony nędznem kunktatorstwem piotrogrodzkiem, zwrócił się z zapytaniem do Londynu i Rzymu, „czy nie należałoby wezwać Rząd Tymczasowy; do położenia kresu wszelkim dwuznacznikom (equivoque)”. Londyn odpowiedział, że rozsądniej będzie „dać możność socjalistom francuskim i angielskim, których posłano do Rosji, wywarcia bezpośredniego wpływu na swych współtowarzyszów”.
Socjalistów krajów sprzymierzonych wysłano do Rosji wskutek inicjatywy rosyjskiej kwatery głównej, a więc starej generalicji carskiej. „Liczyliśmy na niego, — pisał Ribot o Albercie Thomas, — że zdoła on dodać stanowczości decyzjom Rządu Tymczasowego”. Milukow skarżył się jednak, że Thomas utrzymuje zbyt bliską komitywę z wodzami Sowietu. Ribot odpowiedział na to, że Thomas „dąży szczerze” do popierania punktu widzenia Milukowa, obiecał wszelako, że wpłynie na swego wysłańca, aby jeszcze bardziej uaktywnił swe poparcie.
Pozbawiona zupełnie treści deklaracja z d. 27 marca napawała jednak sprzymierzonych niepokojem, gdyż dopatrywali się w niej ustępstw, poczynionych na rzecz Sowietu. Londyn groził utratą wiary „w potęgę militarną Rosji”. Paléologue skarżył się na „trwożliwy i nieokreślony ton deklaracji”. A Milukow tego właśnie potrzebował. Licząc na pomoc sprzymierzonych, zaryzykował on wielką grę, znacznie przekraczającą środki, jakiemi rozporządzał. Naczelnym jego zamiarem była chęć wygrywania wojny przeciwko rewolucji, najbliższym zaś zadaniem na tej drodze — zdemoralizowanie demokracji. Ale akurat w kwietniu ugodowcy zaczęli ujawniać coraz większe zdenerwowanie w sprawach polityki zagranicznej, koło której musieli się zakrzątnąć pod nieustannym naciskiem, wywieranym na nich z dołu. Rząd potrzebował pożyczki. Masy ludowe zaś, mimo swej skłonności do obrony kraju, poparłyby tylko pożyczkę, rokującą zawarcie pokoju, lecz nie pożyczkę na cele wojenne. To też trzeba było dać im chociażby pozór perspektywy pokoju.
Kontynuując zbawczą politykę komunałów, Ceretelli zaproponował, aby zażądać od Rządu Tymczasowego doręczenia sprzymierzonym noty, analogicznej z deklaracją wewnętrzną z dn. 27-go marca. Komitet Wykonawczy zobowiązał się wzamian za to do zaaranżowania w Sowiecie głosowania na rzecz „pożyczki wolności”. Milukow zgodził się na tę wymianę: pożyczka za notę, postanowił jednak podwójnie wykorzystać tranzakcję. Pod pozorem komentarza do deklaracji, nota dezawuowała ją zupełnie. Podkreślała ona wyraźnie, że frazesy pokojowe nowej władzy „nie dają żadnych powodów do przypuszczeń, aby przewrót miał wywołać osłabienie udziału Rosji we wspólnej walce, prowadzonej przez sprzymierzonych. Wręcz odwrotnie, wzmogło się tylko powszechne dążenie całego ludu do prowadzenia wojny światowej aż do uzyskania stanowczego zwycięstwa”... Nota dawała dalej wyraz przeświadczeniu, że zwycięzcy „potrafią uzyskać rękojmie i sankcje, niezbędne do zapobieżenia na przyszłość nowym krwawym starciom”. „Rękojmie i sankcje”, włączone do tekstu na żądanie Thomas'a, oznaczały właśnie aneksje i kontrybucje w złodziejskim języku dyplomacji, zwłaszcza francuskiej. W dniu święta Pierwszego maja Milukow posłał telegraficznie rządom Ententy notę, napisaną pod dyktando dyplomatów państw sprzymierzonych, a dopiero potem wręczył ją Komitetowi Wykonawczemu i podał do gazet. Komisję kontaktową rząd pominął zupełnie, przywódcy Komitetu Wykonawczego zostali więc potraktowani narówni z szeregowymi obywatelami. Jeżeli nawet ugodowcy nie znaleźli w nocie nic takiego, czegoby nie słyszeli już uprzednio z ust Milukowa, to jednak musieli uznać ją za akt świadomie nieprzyjazny. Nota rozbrajała ich w obliczu mas i zmuszała do dokonania wyboru pomiędzy bolszewizmem a imperjalizmem. Czy nie na tem polegał zamiar Milukowa? Wszystko przemawia za tem, że miał on jeszcze rozleglejsze plany.
Począwszy od marca, Milukow nie szczędził wysiłków, próbując wskrzesić niefortunny projekt podboju Dardanelów przy pomocy desantu rosyjskiego. Prowadził wciąż na ten temat pertraktacje z generałem Aleksiejewem, chcąc go przekonać, że operacji tej należy dokonać w sposób energiczny, aby demokracja, protestująca przeciwko aneksjom, stanęła wobec faktu dokonanego. Nota Milukowa z d. 18-go kwietnia była równoległym desantem, wysadzonym na źle ufortyfikowane wybrzeże demokracji. Obydwie akcje, wojskowa i polityczna, uzupełniały się i, na wypadek powodzenia, usprawiedliwiałyby się wzajemnie. Boć zwycięzcy nie podlegają wogóle żadnym sądom. Ale Milukowowi nie sądzone było, aby miał zostać zwycięzcą. Desant wymagał 200 — 300 tysięcy żołnierza. Urzeczywistnieniu planu stanęła na przeszkodzie drobnostka: żołnierze odmówili udziału w wyprawie. Gotowi są bronić rewolucji, lecz nie nacierać. Zamach dardanelski Milukowa doznał fiaska, które podcięło wszystkie dalsze jego zamierzenia. A należy przyznać, że obliczył on je nienajgorzej... pod warunkiem uzyskania zwycięstwa.
17 kwietnia doszła do skutku wstrząsająca manifestacja patrjotyczna inwalidów: olbrzymie zastępy rannych z lazaretów stołecznych posuwały się ku pałacowi Taurydzkiemu. Szli tu żołnierze pozbawieni nóg, rąk, spowici w bandaże. Tych, co nie mogli poruszać się o własnych siłach, wieziono samochodami ciężarowemi. Na sztandarach widniały napisy: „wojna aż do końca!”. Była to demonstracja rozpaczy szczątków ludzkich, pozostawionych w spuściźnie przez wojnę imperjalistyczną, szczątków, które pragnęły, aby rewolucja nie uznała ofiary, złożonej przez nie, za niedorzeczną i bezcelową. Za demonstracją ukrywała się jednak partja kadetów, a raczej Milukow, który gotował się do zadania w dniu jutrzejszym potężnego ciosu.
Dnia 19-go w nocy nadzwyczajne posiedzenie Komitetu Wykonawczego obradowało z powodu noty, wysłanej w przeddzień do rządów sprzymierzonych. „Gdy odczytano ją po raz pierwszy, — opowiada Stankiewicz, — wszyscy bez dyskusji stwierdzili zgodnie, że Komitet spodziewał się czegoś zupełnie innego”. Ale za notę ponosił odpowiedzialność cały rząd, nie wyłączając Kiereńskiego. Trzeba więc było ratować przedewszystkiem rząd. Ceretelli począł „odcyfrowywać” niecyfrowaną notę, znajdując w niej coraz to nowe zalety. Skobelew wywodził mądrze, że trudno wogóle wymagać, aby dążenia demokracji i rządu „zgadzały się całkowicie”. Mędrcy dręczyli się do samego świtu, nie znaleźli jednak rozstrzygnięcia. Rozeszli się nad ranem, aby zebrać się ponownie po upływie kilku godzin. Liczyli widocznie na to, że czas jest lekarzem, który leczy wszelkie rany.
Nota ukazała się zrana we wszystkich pismach. „Riecz” komentowała ją w sposób zdecydowanie prowokacyjny. Prasa socjalistyczna wypowiadała się z wyraźnem wzburzeniem. Mieńszewicka „Raboczaja Gazeta”, nie zdążywszy jeszcze ochłonąć, za przykładem Ceretellego i Skobelewa, z oburzenia nocnego, pisała, że Rząd Tymczasowy ogłosił „akt, natrząsający się z dążeń demokracji”, i domagała się od Sowietu, aby przedsięwziął kroki, „zmierzające do zapobieżenia straszliwym skutkom tego aktu”. Wzmagający się nacisk bolszewików wyzierał już wyraźnie z tych zdań.
Komitet Wykonawczy rozpoczął ponownie posiedzenie. Przekonał się jednak niebawem, że nie potrafi dojść do żadnej konkluzji. Zapadła więc uchwała zwołania nadzwyczajnego posiedzenia plenarnego Sowietu „w celach informacyjnych”, w istocie zaś, aby wysondować, w jakim stopniu niezadowolenie ogarnęło najniższe warstwy i wygrać czas na swe własne wahania. Przerwę pomiędzy obydwoma posiedzeniami chciano wyzyskać na rozmaite konferencje „kontaktowe”, na których sprawie chciano ukręcić łeb.
Ale w sam środek tej krzątaniny obrzędowej władzy rozdwojonej wdarła się niespodziewanie trzecia siła. Na ulice wyszły masy z bronią w ręku. Pomiędzy bagnetami żołnierskiemi migotały litery plakatów: „Precz z Milukowem!”. Na innych plakatach widniało też i nazwisko Guczkowa. W kolumnach, demonstrujących swe oburzenie, trudno było rozpoznać manifestantów z d. 1-go maja.
Historycy ruch ten nazywają „żywiołowym” w tem warunkowem znaczeniu, że żadna partja nie podjęła inicjatywy owej akcji. Bezpośrednie hasło do wyjścia na ulice rzucił niejaki Linde, który zapisał w ten sposób swe nazwisko na kartach dziejów rewolucji. Linde był „uczonym, matematykiem i filozofem”, nie należał do żadnej partji, całą duszą lgnął do rewolucji i pragnął gorąco, aby dotrzymywała ona swych obietnic. Nota Milukowa i komentarze do niej dziennika „Riecz” oburzyły go do głębi. „Nie naradzając się z nikim... — opowiada jego biograf, — Linde rozpoczął zaraz akcję... udał się do Finlandzkiego pułku, zwołał komitet i zaproponował, aby cały pułk wyruszył natychmiast pod pałac Maryjski... Wniosek Lindego został przyjęty i o 3-ej godzinie ulicami Piotrogrodu maszerowała już imponująca demonstracja finlandczyków, niosąc wyzywające plakaty”. Za Finlandzkim pułkiem wyszli z koszar żołnierze 180-go pułku rezerwy, Moskiewskiego, Pawłowskiego, Keksholmskiego, majtkowie bałtyckiej gwardji morskiej, razem od 25 — 30 tysięcy uzbrojonego żołnierza. Dzielnice robotnicze ogarnął niepokój, robotnicy rzucali pracę i, za przykładem pułków, wychodzili na ulice.
„Większość żołnierzy nie wiedziała, poco właściwie przyszła pod pałac”, zapewnia Milukow, jak gdyby zdążył był ich o to przepytać. „Oprócz wojska, w demonstracji uczestniczyli młodociani robotnicy, którzy oświadczali głośno (!), że zapłacono im za to po 10 — 15 rubli”. Jakie jest źródło tych pieniędzy — rozumie się samo przez się: „nakaz usunięcia obydwóch ministrów (Milukowa i Guczkowa) pochodził wprost z Niemiec”. Milukow dał to głębokie objaśnienie nie w ferworze walki kwietniowej, lecz po upływie trzech lat od wypadków październikowych, które w sposób dość przekonywujący wykazały, że nienawiści mas ludowych do Milukowa nie trzeba było wcale opłacać wygórowanemi dniówkami.
Nieoczekiwana gwałtowność demonstracji kwietniowej tłumaczy się raptowną reakcją mas na oszukańczą politykę, uprawianą przez władzę. „Trzeba bronić kraju dopóki rządowi nie uda się uzyskać pokoju”. Wygłaszano to bez entuzjazmu, lecz z przekonaniem. Panowało przeświadczenie, że u góry nie szczędzą wysiłków, aby jak najprędzej zawrzeć pokój. Coprawda, bolszewicy utrzymywali, że rząd pragnie prowadzić dalej wojnę w celach rabunkowych. Ale czy da się to pomyślić? A Kiereńskij? — Wszak znamy już od lutego wodzów sowieckich; pierwsi oni przyszli do nas do koszar, są z nich stronnicy zawarcia pokoju. Przecież Lenin przyjechał z Berlina, Ceretelli zaś siedział w katordze. Uzbrójmy się w cierpliwość... A w tym samym czasie czołowe fabryki i pułki z coraz większą stanowczością wysuwały już bolszewickie hasła polityki pokojowej: ogłoszenie tajnych traktatów i rozbrat z zaborczemi planami Ententy, zaproponowanie wszystkim krajom, uczestniczącym w wojnie, natychmiastowego zawarcia pokoju. Na grunt, podminowany temi skomplikowanemi i chybotliwemi nastrojami, spadła nagle nota z d. 18-go kwietnia. Jakże to? A więc tam, u góry, nie myślą wcale o pokoju, lecz o urzeczywistnieniu dawnych zamierzeń wojennych? Nic sobie tam z tego nie robią, że my znosimy wszystko cierpliwie? Precz!... Ale kogo usunąć? Czyżby bolszewicy naprawdę mieli słuszność? To niemożliwe. Ale co ma znaczyć ta nota? Toć jednak ktoś zaprzedaje naszą skórę sprzymierzeńcom cara? Z samego porównania prasy kadeckiej z dziennikami ugodowców wynikało, że Milukow nadużył zaufania powszechnego i zamierza uprawiać politykę zaborczą pospołu z Lloyd-Georgem i Ribot. Toć i Kiereńskij oświadczył, że zamach na Konstantynopol stanowi „osobisty pogląd” Milukowa. W taki to sposób wybuchła owa ruchawka.
Brak jej było wszelako jednolitości. Poszczególne gorące głowy w szeregach rewolucjonistów przeceniały rozmiar i dojrzałość polityczną akcji, licząc się tylko z jej gwałtownym i efektownym początkiem. Bolszewicy wzięli się energicznie do pracy w oddziałach wojskowych i po fabrykach. Hasło ,,precz z Milukowem!”, które stanowiło poniekąd programminimum ruchawki, uzupełniali oni plakatami, skierowanemi przeciwko całemu Rządowi Tymczasowemu. Żądanie usunięcia rządu jedni traktowali jako hasło propagandowe, inni zaś — jako zadanie dnia dzisiejszego. Hasło „precz z Rządem Tymczasowym”, z którem uzbrojeni żołnierze i majtkowie wyszli na ulicę, nadawało demonstracji pewnych cech powstania zbrojnego. Znaczne grupy robotników i żołnierzy radeby były przystąpić zaraz do uprzątnięcia Rządu Tymczasowego. One to usiłowały właśnie wedrzeć się do pałacu Maryjskiego, zająć jego bramy i uwięzić ministrów. Do ratowania członków rządu wydelegowano Skobelewa, który tem skuteczniej mógł wykonać polecenie, jako że w pałacu Maryjskim panowały pustki.
Z powodu choroby Guczkowa rząd zebrał się tym razem w prywatnem mieszkaniu ministra wojny. Ale nie tej przypadkowej okoliczności zawdzięczali ministrowie, że ich nie aresztowano; nie groziło im to zresztą poważnie. Armji 25 — 30-totysięcznej, która wyszła na ulice, aby wystąpić przeciwko sprawcom przewlekania wojny, starczyłoby do obalenia. mocniejszego nawet rządu, niż rząd księcia Lwowa. Demonstrujący nie dążyli do tego jednak. Pragnęli oni, w gruncie rzeczy, potrząsnąć tylko groźnie pięścią przed oknami dzierżących władzę, aby dostojni ci panowie przestali wreszcie ostrzyć sobie zęby na Konstantynopol i wzięli się na serjo do sprawy zawarcia pokoju. Żołnierze sądzili, że zdołają w ten sposób dopomóc Kiereńskiemu i Ceretellemu w ich walce z Milukowem.
Na posiedzenie rządu zgłosił się generał Korniłow, zakomunikował o demonstracjach zbrojnych i oświadczył, że, jako dowódca wojsk Piotrogrodzkiego okręgu wojskowego, rozporządza siłami, wystarczającemi do stłumienia buntu zbrojną ręką: oczekuje tylko odpowiedniego rozkazu. Na posiedzeniu rządu obecny był przypadkowo admirał Kołczak. Podczas procesu, który poprzedził jego rozstrzelanie, opowiedział on później, że książę Lwow i Kiereńskij sprzeciwiali się usiłowaniom wysłania wojska przeciwko demonstrującym żołnierzom. Milukow nie wypowiedział otwarcie swej myśli, lecz zwracał uwagę panów ministrów na to, że mogą oni, oczywiście, rozumować sobie, jak im się podoba, lecz nie stanie to wcale na przeszkodzie przetranzlokowaniu ich do więzienia. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że Korniłow działał w porozumieniu z centralą kadetów.
Przywódcom ugodowców udało się bez nadmiernego wysiłku wpłynąć na demonstrujących żołnierzy, aby opuścili plac przed pałacem Maryjskim i powrócili nawet do swych koszar. Ale miasto nie mogło się tak szybko uspokoić. Wszędzie zbierały się tłumy, odbywały się wiece, ludzie dyskutowali ze sobą na skrzyżowaniach ulic, dzielili się w tramwajach na zwolenników i przeciwników Milukowa. Na Newskim prospekcie i sąsiednich ulicach mówcy burżuazyjni agitowali przeciwko Leninowi, przysłanemu przez Niemcy dla obalenia wielkiego patrjoty — Milukowa. Na krańcach, w dzielnicach robotniczych, bolszewicy nie szczędzili starań, aby oburzenie, jakie wywołała nota i jej autor, rozciągnąć na cały rząd
O siódmej wieczorem zebrało się plenum Sowietu. Wodzowie nie wiedzieli, co powiedzieć dygoczącemu z napięcia audytorjum. Czcheidze referował rozwlekle o spotkaniu z Rządem Tymczasowym, które ma nastąpić po posiedzeniu Sowietu. Czernow straszył zbliżającą się wojną domową. Fiodorow, robotnik-metalowiec, członek C. K. bolszewików, oponował, twierdząc, że wojna domowa już się zaczęła i że Sowietom nie pozostaje nic innego, jak tylko wykorzystać ją i zagarnąć władzę. „Były to zupełnie nowe i, jak na owe czasy, straszne słowa, — pisze Suchanow. — Trafiały one akurat w sedno panującego nastroju i znajdowały tym razem oddźwięk, jakiego bolszewicy nie zaznali jeszcze ani przedtem, ani też przez długi czas potem”.
Nieoczekiwanie dla wszystkich, atrakcją posiedzenia stało się jednak przemówienie faworyta Kiereńskiego, liberalnego socjalisty Stankiewicza: „Pocóż mamy się burzyć, towarzysze? — zapytywał on. — Przeciwko komu mamy używać przemocy? Wszak to wy reprezentujecie właśnie całą siłę, która tkwi w masach, stojących za wami... Patrzcie oto, teraz jest za pięć minut siódma (Stankiewicz wskazuje ręką na zegar ścienny, ku któremu odwraca się cała sala). Uchwalcie, że Rząd Tymczasowy ma zniknąć, że ma się podać do dymisji. Damy o tem znać przez telefon, a za pięć minut rząd zrzeknie się swych pełnomocnictw. Pocóż nam więc gwałt, demonstracje, wojna domowa?” Sala trzęsie się od oklasków, okrzyków aprobaty. Mówca zamierzał nastraszyć Sowiet przez wyciągnięcie krańcowego wniosku z sytuacji, która się wytworzyła, lecz sam się przeląkł efektu, jaki mowa jego wywołała. Mimowolnie wypowiedziana prawda o potędze Sowietu wyniosła zgromadzenie ponad poziom nędznych zabiegów kierownictwa, któremu w pierwszym rzędzie chodziło o przeszkodzenie Sowietowi w powzięciu jakiejkolwiek decyzji. „Kto zastąpi rząd?” przeciwstawiał się oklaskom jakiś mówca. „My? Ale nam się przecież ręce trzęsą”... Była to niezrównana charakterystyka ugodowców, owych napuszonych wodzów o trzęsących się rękach.
Jak gdyby uzupełniając to, co powiedział Stankiewicz, premjer Lwow złożył nazajutrz następujące oświadczenie: ,,Rząd Tymczasowy cieszył się dotychczas stałem poparciem organu kierowniczego Sowietu. Przez ostatnie dwa tygodnie... zaczęto rząd podejrzewać. W tych warunkach... będzie najlepiej, gdy Rząd Tymczasowy ustąpi”. Widzimy tutaj znowu,, jaką była realna konstytucja Rosji lutowej!
Komitet Wykonawczy spotkał się w pałacu Maryjskim z Rządem Tymczasowym. W przemówieniu zagajającem książę Lwow uskarżał się na akcję, wszczętą przez sfery socjalistyczne przeciwko rządowi, i w tonie napoły obrażonym, napoły grożącym mówił o dymisji. Ministrowie przedstawiali po kolei trudności, do których powstania sami przyczynili się w miarę swych możności. Milukow przemawiał z balkonu do manifestacyj kadeckich, odwróciwszy się tyłem do „kontaktowego” przelewania z pustego w próżne: ,,Gdym ujrzał plakaty z napisami „precz z Milukowem”..., nie obawiałem się wcale o Milukowa. Targnął mną lęk o Rosję!” Milukow-historyk powtarza tu owe nacechowane skromnością słowa, które Milukow-minister wygłaszał do tłumu, zgromadzonego na placu. Ceretelli domagał się, aby rząd wystosował nową notę. Czernow znalazł genjalne wyjście z sytuacji: zaproponował Milukowowi przeniesienie się do ministerstwa oświaty. Konstantynopol, jako przedmiot wykładów z zakresu geografji, był, bądź co bądź, o wiele mniej niebezpieczny od Konstantynopola, stanowiącego przedmiot akcji dyplomatycznej. Milukow odmówił, jednak, kategorycznie zarówno powrotu do karjery naukowej, jak i napisania nowej noty. Wodzowie Sowietu nie kazali się długo prosić i poprzestali ,na „wyjaśnieniach” do starej noty. Trzeba było znaleźć jeszcze kilka frazesów, których kłamliwość zaprawionoby odpowiednim sosem dyplomatycznym, a sytuację, wraz z teką Milukowa, możnaby już było uznać za uratowaną.
Ale burzliwy trzeci czynnik nie chciał się żadną miarą uspokoić. Dzień 21 kwietnia przyniósł nową falę zaburzeń, potężniejszą jeszcze od wczorajszej. Tym razem do demonstracyj nawoływał już Piotrogrodzki komitet bolszewików. Mimo kontragitacji mieńszewików i eserowców, wielkie masy robotników ruszyły z dzielnicy Wyborskiej i innych dzielnic, podążając w stronę śródmieścia. Na spotkanie demonstrujących Komitet Wykonawczy posłał cieszących się autorytetem ,,uspakajaczy” z Czcheidzem na czele. Ale robotnicy zapragnęli rzucić na szalę swe ważkie słowo, bo też i mieli coś do powiedzenia. Znany dziennikarz liberalny umieścił w dzienniku „Riecz” następujący opis manifestacji robotniczej na Newskim: „Na przedzie kroczy blisko stu uzbrojonych ludzi; za nimi podążają w regularnych szeregach tysiące nieuzbrojonych mężczyzn i kobiet. Z obydwóch stron okalają ich żywe łańcuchy. Śpiew. Uderzyły mnie ich twarze. Tysiące te mają jedno oblicze, opętaną, ascetyczną twarz najwcześniejszej ery chrześcijaństwa, nieubłaganą, zdeterminowaną na bezlitosny mord, inkwizycję, śmierć”. Dziennikarz liberalny zajrzał rewolucji robotniczej w oczy i odczuł przez jedno mgnienie jej skupioną stanowczość. Jak mało robotnicy ci mają wspólnego z wyrostkami Milukowa, wynajętymi przez Ludendorffa za 15 rubli na dobę!
Podobnie, jak i wczoraj, demonstrujący nie zamierzali obalić rządu, aczkolwiek należy przypuszczać, że większość ich zastanawiała się już poważnie nad tem zadaniem, część zaś i dziś gotowa była porwać za sobą demonstrację i wyprowadzić hen poza obręb nastrojów, panujących wśród większości jej uczestników. Czcheidze zwrócił się do manifestacji, proponując, aby zawróciła do swych dzielnic. Ale przywódcy odpowiedzieli szorstko, że robotnicy sami zdają sobie z tego sprawę, co im wypada robić. Brzmiała w tej odpowiedzi jakaś nowa nuta, do której Czcheidze będzie musiał przyzwyczaić się w ciągu najbliższych tygodni.
Podczas gdy ugodowcy perswadowali i gasili ogień, kadeci prowokowali i jątrzyli. Mimo to, że Korniłow nie uzyskał poprzedniego dnia przyzwolenia na użycie broni, nie poniechał bynajmniej swego zamiaru, lecz, przeciwnie, poczynił od samego rana kroki, aby przeciwstawić demonstrującym jazdę i artylerję. Licząc na pewno na rączość generała, kadeci wydali specjalną ulotkę, w której nawoływali swych zwolenników do wyjścia na ulicę. Dążyli oni w ten sposób otwarcie do wywołania rozstrzygającego starcia. Acz bez skutecznego desantu na dardanelskiem wybrzeżu, Milukow rozwijał jednak nadal swą ofensywę, mając straż przednią w osobie Korniłowa, w Entencie zaś — ciężkie rezerwy. Nota, wysłana za plecami Sowietu, wraz z artykułem wstępnym dziennika „Riecz”' miała odegrać rolę depeszy emskiej*) liberalnego kanclerza rewolucji lutowej. „Wszyscy pragnący niepodległej i wolnej Rosji winni zjednoczyć się dokoła Rządu Tymczasowego i udzielić mu poparcia”, — tak oto brzmiała odezwa Centralnego komitetu kadetów, zapraszająca wszystkich przykładnych obywateli do wyjścia na ulice i walki ze zwolennikami natychmiastowego zawarcia pokoju.
Newski prospekt, owa główna arterja burżuazji, zamienił się w jeden wielki wiec kadetów. Liczna demonstracja, na której czele kroczyli członkowie kadeckiego Centralnego komitetu, podążała w stronę pałacu Maryjskiego. Wszędzie widniały świeżutkie plakaty z napisami: „Absolutne zaufanie dla Rządu Tymczasowego”, „Niech żyje Milukow!” Ministrowie sprawiali wrażenie solenizantów: okazało się, że i oni posiadają swój ,,lud”. Przyczynili się do tego walnie emisarjusze Sowietu, pracujący w pocie czoła nad rozwiązywaniem wieców rewolucyjnych, zawracaniem demonstracyj robotników i żołnierzy z śródmieścia na krańce i powstrzymywaniem koszar i fabryk od wystąpień.
Pod pozorem obrony rządu dokonywała się pierwsza jawna mobilizacja sił kontrrewolucji, zakrojona na większą skalę. W śródmieściu ukazały się samochody ciężarowe, pełne uzbrojonych oficerów, junkrów, studentów. Tuż za nimi maszerowali kawalerowie ś-tego Jerzego. Złota młodzież zaimprowizowała na Newskim trybunał, który demaskował na miejscu leninowców i „szpiegów niemieckich”. Doszło do starć i były już ofiary w ludziach. Pierwsze krwawe starcie wywołali podobno oficerowie, gdy usiłowali odebrać robotnikom sztandar z hasłami, skierowanemi przeciwko Rządowi Tymczasowemu. Potyczki stawały się coraz bardziej zacięte, zaczęła się strzelanina, która po południu trwała już prawie bez przerwy. Nikt nie wiedział dokładnie, kto i poco strzela. Ale chaotyczna ta strzelanina, po części występna, po części zaś wywołana przez panikę, spowodowała już niejedną ofiarę. Temperatura podnosiła się.
O nie, dzień ten niczem nie przypominał manifestacji zjednoczenia narodowego. Dwa światy starły się ze sobą. Kolumny patrjotyczne, zmobilizowane przez partję kadetów przeciwko robotnikom i żołnierzom, składały się wyłącznie z burżuazyjnych warstw ludności, oficerów, urzędników, inteligencji. Dwa strumienie ludzkie, z których jeden opowiadał się za Konstantynopolem, drugi zaś — za pokojem, płynęły z rozmaitych części miasta, różniły się swym składem społecznym i wyglądem zewnętrznym, niosły plakaty z wrogiemi napisami i ścierały się ze sobą, robiąc użytek z lasek, z pięści a nawet z broni palnej.
Komitet Wykonawczy otrzymał naraz wiadomość, że Korniłow wytacza armaty na placu Pałacowym. Czy była to samorzutna inicjatywa dowódcy okręgu? Charakter Korniłowa i jego dalsza karjera świadczą o tem, że mężny generał dawał się zawsze komuś wodzić za nos. Tym razem czynność tę wykonywali leaderzy kadeccy. Licząc na niewątpliwą interwencję Korniłowa i pragnąc, aby interwencja ta stała się niezbędna, wezwali oni swych zwolenników do wyjścia na ulicę. Jeden z młodych historyków uczynił słuszne spostrzeżenie, że dokonana przez Korniłowa próba skoncentrowania szkół wojskowych na placu Pałacowym nie nastąpiła wcale w chwili, kiedy naprawdę lub rzekomo trzeba było bronić pałacu Maryjskiego, lecz odpowiadała w czasie kulminacyjnemu punktowi manifestacji kadetów.
Plan Milukowa-Korniłowa skończył się jednak haniebnem fiaskiem. Mimo całego prostactwa wodzów Komitetu Wykonawczego, nie mogło jednak ujść ich uwagi, że w grę tu wchodzą ich własne głowy. Zanim nadeszła pierwsza wiadomość o krwawych starciach na Newskim prospekcie, Komitet
Wykonawczy rozesłał do wszystkich formacyj wojskowych Petersburga i okolic zakaz telegraficzny wysyłania oddziałów na ulice bez wyraźnego zarządzenia Sowietu. Teraz zaś, gdy Korniłow zdradził się ze swemi zamiarami, Komitet Wykonawczy, wbrew wszelkim swym uroczystym deklaracjom, ujął ster w obie dłonie i niedość, że zażądał od dowódcy okręgu, aby natychmiast odwołał oddziały wojskowe, lecz polecił ponadto Skobelewowi i Filipowskiemu, aby w imieniu Sowietu nakazali odwrót oddziałom, które już wymaszerowały. Jedynie Komitet Wykonawczy ma prawo dysponowania wami”. Od tej chwili wszelkie rozkazy o wymarszu wojsk, nie licząc zwykłych wart, winny być wydawane w postaci urzędowych dokumentów Sowietu, zaopatrzonych conajmniej w dwa podpisy osób do tego upoważnionych. Mogłoby się zdawać, że zarządzeniem swem Sowiet dawał niedwuznaczny wyraz temu, iż akcję Korniłowa uważa za próbę wywołania wojny domowej przez kontrrewolucję. Przekreślając jednak istnienie dowództwa okręgu, Komitet Wykonawczy nie pomyślał nawet o usunięciu Korniłowa: czyż można podnosić rękę na uprawnienia władzy? „Ręce im się trzęsą”. Młody ustrój był otoczony ze wszystkich stron najrozmaitszemi fikcjami, niby obłożnie chory — poduszkami i kompresami. Z punktu widzenia wzajemnego stosunku sił wielce pouczający jest jednak fakt, że, jeszcze przed wydaniem rozkazu przez Czcheidzego, nietylko oddziały wojskowe, ale nawet i szkoły oficerskie odmawiały wymarszu bez sankcji Sowietu. Przykrości, sypiące się jedna za drugą, których kadeci nie przewidywali wcale, były nieuniknioną konsekwencją stanowiska, jakie w chwili wybuchu rewolucji narodowej zajęła burżuazja rosyjska, ujawniając swe antynarodowe oblicze. Istotny stan rzeczy można było przysłonić na krótki czas systemem rozdwojonej władzy, nie można go było jednak naprawić.
Zanosiło się na to najwidoczniej, że kryzys kwietniowy zostanie nierozegrany. Komitetowi Wykonawczemu udało się zatrzymać masy na linji rozdwojonej władzy. Wdzięczmy rząd wyjaśnił ze swej strony, że przez „rękojmie i sankcje” należy rozumieć trybunały międzynarodowe, ograniczenie zbrojeń i t. p. doskonałe rzeczy. Komitet Wykonawczy uczepił się śpiesznie tych ustępstw terminologicznych i 34-oma głosami przeciwko 19-stu uznał sprawę za wyczerpaną. Chcąc uspokoić swe wzburzone szeregi, większość powzięła ponadto następujące uchwały: wzmocnić kontrolę nad działalnością Rządu Tymczasowego; bez uprzedniego powiadomienia Komitetu Wykonawczego nie może być wydany żaden akt polityczny większej wagi; skład osobowy reprezentacji dyplomatycznej winien ulec radykalnym zmianom. Faktyczne rozdwojenie władzy przełożono na prawniczy język konstytucji. Ale nic przy tem nie uległo zmianie. Lewe skrzydło nie mogło nawet wymóc na ugodowej większości dymisji Milukowa. Wszystko miało pozostać po dawnemu. Rząd Tymczasowy znajdował się pod znacznie skuteczniejszą kontrolą Ententy, na którą to kontrolę Komitet Wykonawczy nie zamierzał się nawet targnąć.
Wieczorem 21-go kwietnia sowiet Piotrogrodzki sporządzał bilans wydarzeń. Ceretelli referował o nowem zwycięstwie mądrych kierowników, kładącem kres wszelkim fałszywym tłumaczeniom noty z dnia 27-go marca. Kamieniew proponował w imieniu bolszewików utworzenie rządu wyłącznie sowieckiego. Pani Kołłątaj, popularna rewolucjonistka, która przeszła podczas wojny od mieńszewików do bolszewików, zaproponowała przedsięwzięcie plebiscytu wśród ludności dzielnic Piotrogrodu i jego okolic w sprawie powołania takiego czy innego Rządu Tymczasowego. Ale wnioski te prawie nie dotarły do świadomości Sowietu: zdawało się, że sprawa jest już załatwiona. Przytłaczającą większością przeciwko 13-tu głosom przyjęto rezolucję pocieszenia, zgłoszoną przez Komitet Wykonawczy. Większość delegatów-bolszewików znajdowała się jeszcze wprawdzie w swych fabrykach, na ulicach, uczestniczyła w demonstracjach. Nie ulega jednak wątpliwości, że rozstrzygająca część Sowietu nie ujawniła jeszcze żadnych przesunięć w stronę bolszewików.
Sowiet nakazał powstrzymanie się w ciągu dwóch dni od wszelkich demonstracyj ulicznych. Uchwała ta zapadła jednogłośnie. Nikt nie wątpił ani przez chwilę, że wszyscy jej się podporządkują, I w istocie, robotnicy, żołnierze, młodzież burżuazyjna, dzielnica Wyborska i Newski prospekt, jednem słowem nikt nie odważył się sprzeciwić rozkazowi Sowietu. Przywrócono więc spokój bez zastosowania jakiegokolwiek przymusu. Wystarczyło, aby Sowiet poczuł, że jest panem sytuacji, a stawał się nim rzeczywiście.
Do redakcji pism lewicowych napływały tymczasem liczne uchwały fabryk i pułków, domagające się natychmiastowego ustąpienia Milukowa, a czasami i całego Rządu Tymczasowego. Wzburzenie ogarnęło nie sam tylko Piotrogród. W Moskwie robotnicy porzucali warsztaty, żołnierze opuszczali koszary, ulice rozbrzmiewały odgłosami burzliwych protestów. Przez następne dni do Komitetu Wykonawczego nadchodziło mnóstwo depesz, wysłanych przez miejscowe sowiety. Protestowano w nich przeciwko polityce Milukowa i obiecywano Sowietowi absolutne poparcie. Podobno oświadczenia nadsyłał też i front. Ale wszystko miało pozostać bez zmian.
„W ciągu 21-go kwietnia, — utrzymywał później Milukow, — na ulicach zapanował nastrój, sprzyjający rządowi”. Ma on widocznie na myśli ulice, które mógł oglądać ze swego balkonu po powrocie większej części robotników i żołnierzy do swych dzielnic i koszar. W istocie zaś rząd był zupełnie obnażony. Nie reprezentował już żadnej poważniejszej siły. Słyszeliśmy o tem przed chwilą z ust Stankiewicza i samego księcia Lwowa. Cóż więc miały znaczyć zapewnienia Korniłowa, że rozporządza on rzekomo siłami, wystarczającemi do uporania się z wichrzycielami? Zapewnienia te były jedynie dowodem niezwykłej lekkomyślności czcigodnego generała. Lekkomyślność jego dojdzie do zenitu w sierpniu, gdy spiskowiec — Korniłow rzuci na Petersburg nieistniejącą armję. Rzecz polegała na tem, że Korniłow wnioskował nadal o oddziałach wojskowych na zasadzie swej opinji o ich oficerach. Większość oficerów była niewątpliwie po jego stronie, była więc gotowa pogruchotać kości Sowietowi pod pretekstem obrony Rządu Tymczasowego. Żołnierze zaś stali po stronie Sowietu, aczkolwiek nastroje, panujące w ich środowisku, miały charakter bez porównania bardziej lewicowy. Ponieważ jednak sam Sowiet opowiedział się za Rządem Tymczasowym, odnosiło się wrażenie, że w obronie Rządu Tymczasowego Korniłow zdoła poprowadzić za sobą żołnierzy sowieckich z reakcyjnymi oficerami na czele. System podwójnej władzy sprawiał, że wszyscy bawili się w ślepą babkę. Wystarczyło rozkazu wodzów Sowietu, zabraniajającego żołnierzom opuszczania koszar, aby Korniłow wraz z całym Rządem Tymczasowym zawisł odrazu w powietrzu.
A mimo wszystko rząd nie upadł. Masy, idące do ataku, nie potrafiły doprowadzić akcji do końca. Pozwoliło to ugodowym wodzom na dokonanie próby nawrócenia ustroju lutowego do jego punktu wyjścia. Zapomniawszy lub też pragnąc, aby inni zapomnieli o tem, że Komitet Wykonawczy musiał otwarcie i wbrew „prawowitej” władzy ująć w swe ręce ster armji, ,,Izwiestja” Sowietu utyskiwały dnia 22-go kwietnia: ,,Sowiety nie dążyły wcale do zagarnięcia władzy. Mimo to, na licznych sztandarach stronników Sowietu widniały napisy, domagające się obalenia rządu i niepodzielnego przekazania władzy sowietom”... Czyż nie jest to zaprawdę oburzające, że robotnicy i żołnierze kusili ugodowców władzą, przypuszczając poważnie, że owi panowie potrafią uczynić z niej rewolucyjny użytek?
Nie, eserowcy i mieńszewicy wcale nie pragnęli władzy. Rezolucja bolszewicka, domagająca się przekazania władzy sowietom, uzyskała, jak już nam wiadomo, znikomą ilość głosów. W Moskwie rezolucja, zgłoszona przez bolszewików 22-go kwietnia, a domagającą się uchwalenia Rządowi Tymczasowemu votum nieufności, skupiła na kilkaset głosujących zaledwie 74 głosy. Sowiet Helsingforski, mimo przewagi eserowców i mieńszewików, uchwalił wprawdzie tego samego dnia wyjątkowo, jak na owe czasy, śmiałą rezolucję, w której ofiarowywał sowietowi Piotrogrodzkiemu zbrojną pomoc dla usunięcia „imperjalistycznego Rządu Tymczasowego”. Rezolucja ta, przyjęta pod bezpośrednią presją marynarzy floty wojennej, stanowiła jednak wyjątek. Przytłaczająca większość sowieckiej reprezentacji mas, które dopiero wczoraj tak już były bliskie wszczęcia powstania przeciwko Rządowi Tymczasowemu, wytrwała na stanowisku rozdwojonej władzy. Jakież toma znaczenie?
Rzucająca się w oczy sprzeczność, zachodząca pomiędzy stanowczą postawą atakujących mas a połowicznością ich reprezentacji politycznej, nie jest rzeczą przypadku. W okresie rewolucji uciśnione rzesze znacznie łatwiej i prędzej przystępują do akcji bezpośredniej, niż do formułowania swych pragnień i żądań poprzez własną reprezentację. Im system reprezentacji jest bardziej abstrakcyjny, tem bardziej reprezentacja pozostaje wtyle za rytmem wydarzeń, ustalonym przez akcję mas. Sowiecki system reprezentacji, jako najmniej abstrakcyjny, cechują w warunkach rewolucji nielada zalety: wystarczy przypomnieć, że demokratyczne rady miejskie, wybrane na zasadzie przepisów wewnętrznych z dn. 17-go kwietnia, w niczem i przez nikogo nie krępowane, zupełnie jednak nie zdołały wytrzymać współzawodnictwa z sowietami. Ale mimo wszystkie swe zalety, do których zalicza się spójnia organiczna z fabrykami i pułkami, a więc z czynną masą, sowiety są jednak reprezentacją, wskutek czego nie mogą wyzbyć się konwencjonalizmów i zniekształceń, właściwych parlamentaryzmowi. Wewnętrzna sprzeczność, cechująca reprezentację, nawet i sowiecką, polega na tem, że z jednej strony reprezentacja jest niezbędna, aby masy mogły rozwijać działalność, z drugiej strony zaś łatwo staje się ona zachowawczą zaporą, hamującą ową działalność. Praktyczne wyjście z tej sytuacji można znaleźć na drodze częstego odświeżania reprezentacji. Ale ta, nie tak znów prosta, operacja jest już, zwłaszcza podczas rewolucji, wynikiem akcji bezpośredniej i dlatego też pozostaje za nią wtyle. Bądź co bądź, nazajutrz po połowicznem, a właściwie ułamkowem powstaniu kwietniowem, — połowiczne powstanie dojdzie do skutku dopiero w lipcu, — w Sowiecie siedzieli nadal ci sami delegaci, co i dnia poprzedniego. Gdy znaleźli się w zwykłem swem otoczeniu, oddawali głosy na wnioski swych zwykłych kierowników.
Nie znaczy to jednak wcale, aby burza kwietniowa miała przeminąć, nie pozostawiając żadnych śladów na Sowiecie, na systemie lutowym, a zwłaszcza — wśród mas. Potężny, acz przerwany w połowie drogi, akces bezpośredni robotników i żołnierzy do wypadków politycznych, zmienia sytuację polityczną, daje bodźca ogólnemu, ruchowi rewolucyjnemu, przyśpiesza nieuniknione zmiany w ugrupowaniach i zmusza polityków gabinetowych i zakulisowych do wyzbycia się swych wczorajszych planów i przystosowania ich do nowych warunków.
Ale przesilenie rządowe rozpoczęło się dopiero po dokonanej przez ugodowców likwidacji wybuchu wojny domowej, gdy pewni oni byli, że wszystko powraca już do dawnych norm. Liberałowie nie chcieli sprawować nadal rządów bez bezpośredniego udziału socjalistów w ministerstwie. Socjaliści, których logika rozdwojonej władzy zmusiła do przyjęcia tego warunku, zażądali zkolei ostentacyjnego zlikwidowania programu dardanelskiego, co w sposób nieunikniony pociągnęło za sobą likwidację Milukowa. Hasło demonstracji z d. 20-go kwietnia zostało więc urzeczywistnione wbrew woli Wodzów Sowietu z dwunastodniowem opóźnieniem.
Ale odraczanie i przeciąganie sprawy uwydatniło jedynie jeszcze wyraźniej całą niemoc tych, co sprawowali rządy. Milukow, który przy pomocy swego generała zamierzał dokonać gwałtownego przewrotu we wzajemnym stosunku sił, wyleciał ze składu rządu, jak z procy. Generał-rębacz musiał podać się do dymisji. Ministrowie wcale już nie przypominali solenizantów. Rząd błagał Sowiet, aby zgodził się na koalicję. A wszystko to stało się, zawdzięczając masom, które nacisnęły dźwignię od strony jej dłuższego końca.
Nie wynika z tego bynajmniej, aby partje ugodowe miały się zbliżyć do robotników i żołnierzy. Wręcz odwrotnie, wypadki kwietniowe, które wykazały, jak wielkich niespodzianek można się spodziewać po masach, pchnęły wodzów demokratycznych na prawo, zbliżając ich jeszcze bardziej do burżuazji. Od tej chwili kierunek patrjotyczny bierze ostatecznie górę. W Komitecie Wykonawczym powstaje zwarta większość. Nieskrystalizowani radykałowie w rodzaju Suchanowa, Stiekłowa i innych, którzy jeszcze tak niedawno inspirowali politykę sowiecką, usiłując zachować przy tem pewne tradycje socjalistyczne, zostają teraz odsunięci na bok. Ceretelli bierze kurs zdecydowanie patrjotyczny i konserwatywny, stanowiący przystosowanie polityki Milukowa do reprezentacji mas pracujących.
Stanowisko partji bolszewików w dni kwietniowe nie było jednolite. Wypadki zaskoczyły partję. Przesilenie wewnętrzne dobiegało dopiero do końca, czyniono energiczne przygotowania do konferencji partyjnej. Pod wrażeniem wielkiego wzburzenia, jakie ogarnęło poszczególne dzielnice, niektórzy bolszewicy wypowiadali się za obaleniem Rządu Tymczasowego. Komitet Piotrogrodzki, który nie dalej, jak 5-go marca, wotował jeszcze Rządowi Tymczasowemu warunkowe zaufanie, zawahał się teraz. Postanowiono urządzić 21-go demonstrację, nie ustalając jednak w sposób dokładny jej celu. Część komitetu wzywała robotników i żołnierzy do wyjścia na ulicę, kierując się dość naogół niewyraźnym zamiarem dokonania przelotnej próby wywrócenia Rządu Tymczasowego. W takim samym kierunku rozwijały działalność niektóre żywioły lewicowe, nie wchodzące e skład partji. W sprawę wdali się najwidoczniej również i nieliczni, lecz hałaśliwi anarchiści. Do oddziałów wojskowych zwracały się poszczególne osoby, domagając się wysłania samochodów pancernych, bądź też wogóle posiłków, niezbędnych do zaaresztowania Rządu Tymczasowego lub do wzięcia udziału w walkach ulicznych, staczanych z przeciwnikiem. Zbliżony do bolszewików dywizjon samochodów pancernych oświadczył jednak, że bez rozkazu Komitetu Wykonawczego nie odda maszyn do niczyjej dyspozycji.
Kadeci wszelkiemi sposobami starali się zrzucić na bolszewików odpowiedzialność za krwawe starcia, do których doszło na ulicach. Ale specjalna komisja Sowietu ustaliła w sposób niezbity, że pierwsze strzały padły z bram i z okien, nie zaś z ulicy. Pisma zamieściły następujący komunikat prokuratora: „Strzelaninę rozpoczęły szumowiny miejskie, pragnąc wywołać zamieszki i nieład, na których chuligani zawsze dobrze wychodzą”.
Bolszewicy nie byli jeszcze w takim stopniu znienawidzeni przez partje rządzące, jak po upływie dwóch miesięcy, w lipcu, kiedy to niechęć do bolszewików ostatecznie pozbawiała te partje rozumu i sumienia. Sądownictwo, aczkolwiek dawny jego skład nie uległ jeszcze zmianom, wzięło się w obliczu rewolucji w karby i w kwietniu nie pozwalało sobie jeszcze na stosowanie do skrajnej lewicy metod, które dawniej praktykowała ochrana carska. I na tej linji atak Milukowa odparto również bez nadmiernego wysiłku.
Centralny Komitet ofuknął lewe skrzydło bolszewików i oświadczył 21-go kwietnia, że zakaz urządzania demonstracyj, wydany przez Sowiet, uważa za zupełnie słuszny. Zakazowi temu należy się podporządkować bez zastrzeżeń. „W chwili obecnej hasło „precz z Rządem Tymczasowym” jest błędne, — brzmiała rezolucja Centralnego Komitetu, — gdyż, o ile po stronie rewolucyjnego proletarjatu nie stoi trwała (a więc świadoma i zorganizowana) większość ludu, podobne hasło albo jest frazesem, albo też pcha do usiłowań o charakterze wybitnie awanturniczym”. Za zadania chwili bieżącej rezolucja uważa krytykę, propagandę i zdobycie większości w sowietach, stanowiące niezbędny warunek osiągnięcia władzy. Deklarację tę przeciwnicy uznali za coś pośredniego pomiędzy odwrotem zalęknionych wodzów a przebiegłym fortelem z ich strony. Ale zasadnicze stanowisko Lenina w sprawach, dotyczących władzy, jest już nam przecież znane: uczył on teraz partję na żywym przykładzie wydarzeń, jak należy stosować w praktyce „tezy kwietniowe”.
Przed trzema tygodniami Kamieniew oznajmił, że „szczęśliwy” jest, iż wraz z mieńszewikami i eserowcami może głosować na wspólną rezolucję w sprawie Rządu Tymczasowego, Stalin zaś rozwijał teorję podziału pracy pomiędzy kadetami i bolszewikami. W jak odległą przeszłość odeszły już podówczas owe dni i owe teorje! Po doświadczeniach kwietniowych Stalin wystąpił wreszcie po raz pierwszy przeciwko teorji przychylnej „kontroli” nad Rządem Tymczasowym, wyrzekając się ostrożnie swego dnia wczorajszego. Ale manewr ten nie zwrócił niczyjej uwagi.
Na czem polegał właściwie pierwiastek awanturnictwa w polityce niektórych odłamów partji? zadawał Lenin pytanie na konferencji, która rozpoczęła się zaraz po owych dniach, pełnych grozy. W usiłowaniach zastosowania przemocy rewolucyjnej tam, gdzie dla niej niema jeszcze lub niema już miejsca. „Można obalić władcę, którego uzurpacja jest znana ludowi. Teraz niema już jednak uzurpatorów, gdyż armaty i karabiny znajdują się nie w rękach kapitalistów, lecz żołnierzy; przewaga kapitalistów nie opiera się na gwałcie, lecz na oszustwie, to też pomstowanie na przemoc jest teraz niedorzecznością... Rzuciliśmy hasło pokojowych demonstracyj. Chcieliśmy pójść jedynie na zwiady, aby zbadać, jak wielkie siły posiada nieprzyjaciel, nie zamierzaliśmy jednak wydawać mu bitwy. Komitet Piotrogrodzki zboczył tymczasem odrobinę na lewo... Obok słusznego hasła: „niech żyją sowiety”, wysunął niesłuszne: „Precz z Rządem Tymczasowym”. Zbaczanie „odrobinę na lewo” w chwili rozpoczęcia akcji jest szkodliwe. W naszem zrozumieniu jest ono wielkiem przestępstwem, sianiem dezorganizacji”.
Co stanowi podłoże dramatycznych wydarzeń rewolucyjnych? Przesunięcia w układzie sił. Co je wywołuje? W pierwszym rzędzie — wahania klas pośrednich, włościan, drobnomieszczaństwa, armji. Rozpięcie tych wahań ogarnia olbrzymi łuk od imperjalizmu kadetów aż po bolszewizm. Wahania odbywają się jednocześnie w dwóch przeciwległych sobie kierunkach. Reprezentacja polityczna drobnomieszczaństwa, jej szczyty, wodzowie ugody, przechylają się coraz bardziej ku prawicy, ciążą do burżuazji. Masy uciśnione, naodwrót, odsuwają się za każdym razem coraz odważniej i wyraźniej na lewo. Występując przeciwko awanturniczym zakusom, ujawnionym przez kierowników organizacji piotrogrodzkiej, Lenin zrobił zastrzeżenie: gdyby masy warstw pośrednich przechyliły się na naszą stronę w sposób poważny, zdecydowany, trwały, bez wahania usunęlibyśmy rząd z pałacu Maryjskiego. Ale przesunięcie takie jeszcze nie nastąpiło. Kryzys kwietniowy, który rozegrał się na ulicach, toć to „nie pierwszy i nie ostatni objaw chybotań masy drobnomieszczańskiej i napoły proletarjackiej”. Jak dotąd, nasze zadanie polega wciąż jeszcze na „cierpliwem tłumaczeniu” i przyspasabianiu mas do następnych, głębszych i bardziej świadomych przesunięć w naszym kierunku.
Gdy mowa o proletarjacie, to zwrot jego ku bolszewikom stał się w ciągu kwietnia zupełnie wyraźny. Robotnicy zgłaszali się do komitetów partyjnych, aby dowiedzieć się, w jaki sposób można wystąpić z partji mieńszewików i „zapisać” się do bolszewików. Po fabrykach indagowali swych delegatów, dopytując się uporczywie o politykę zewnętrzną, wojnę, władzę podwójną, aprowizację. Egzaminy takie kończyły się coraz częściej zastępowaniem delegatów eserowskich lub mieńszewickich przez bolszewików. Gwałtowna zmiana dokonała się przedewszystkiem w obrębie sowietów dzielnicowych, jako najbardziej zbliżonych do fabryk. W sowietach Wyborskiej strony, wyspy Wasiljewskiej, dzielnicy Narwskiej bolszewicy w końcu kwietnia uzyskali naraz zdecydowaną większość. Było to zdarzenie wielkiej wagi, lecz wodzowie Komitetu Wykonawczego, których całkowicie pochłaniała wielka polityka, lekceważyli sobie wyniośle mozolną pracę bolszewików w dzielnicach robotniczych. Dzielnice zaczęły jednak coraz wyraźniej wywierać nacisk na ośrodek kierujący. Bez udziału komitetu Piotrogrodzkiego, fabryki wszczęły samorzutną energiczną i skuteczną kampanję na rzecz dokonania wyborów nowych delegatów do centralnego Sowietu miejskiego. Suchanow uważa, że w początkach maja bolszewicy mieli już za sobą trzecią część proletarjatu piotrogrodzkiego. Nie ulega kwestji, że w każdym razie nie mniej, a ponadto — najaktywniejszą trzecią część. Marcowy brak wyraźnych kształtów zanikał już, linje polityczne nabierały określonych zarysów, „fantastyczne” tezy Lenina stawały się ciałem w dzielnicach Piotrogrodu.
Każdy krok, o jaki rewolucja posuwa się naprzód, jest skutkiem bezpośredniej ingerencji mas. W większości wypadków ingerencja ta jest czemś zupełnie nieoczekiwanem dla partyj sowieckich. Po przewrocie lutowym, gdy robotnicy i żołnierze, nie pytając o to nikogo, wywrócili monarchię, wodzowie Komitetu Wykonawczego uznali, że masy spełniły już swe zadanie. Popełnili jednak fatalną omyłkę. Masy nie zamierzały wcale ustępować ze sceny. Już w początkach marca, podczas kampanji o ośmiogodzinny dzień pracy, robotnicy, mając na karku mieńszewików i eserowców, zmusili, mimo wszystko, kapitał do ustępstw. Sowietowi nie pozostawało nic innego, jak dokonać rejestracji zwycięstwa, uzyskanego bez jego udziału, a nawet wbrew niemu. Demonstracja kwietniowa była drugą zkolei poprawką tego samego rodzaju. Wszelkie wystąpienie mas, niezależnie od celów, do których ono zmierza, jest ostrzeżeniem dla kierownictwa. Ostrzeżenie takie ma z początku łagodny charakter, lecz z biegiem czasu zyskuje stopniowo na stanowczości. W lipcu staje się ono poważną groźbą. W październiku nastaje już czas rozgrywki.
Wkroczenie mas nosi zawsze w chwilach krytycznych charakter „żywiołowy”. Powiedziawszy innemi słowy, masy kierują się wtedy własnemi wnioskami, uzyskanemi w drodze własnego doświadczenia politycznego, i dają posłuch swym wodzom, którzy nie zostali jeszcze oficjalnie uznani. Wchłaniając te lub owe pierwiastki agitacji, masy samorzutnie tłumaczą wnioski, wypływające z tej agitacji, na język czynu. Bolszewicy, jako partja, nie kierowali jeszcze walką o ośmiogodzinny dzień pracy. Bolszewicy nie nawoływali też mas do udziału w manifestacji kwietniowej. Nie wyprowadzą oni również na ulice uzbrojonych mas w dni lipcowe. Dopiero w październiku partja zdoła ostatecznie odzyskać tempo i na czele mas pójdzie już tym razem nie na demonstrację, lecz aby dokonać przewrotu.
PIERWSZA KOALICJA
Wbrew wszelkim oficjalnym teorjom, deklaracjom i szyldom, Rząd Tymczasowy posiadał władzę jedynie na papierze. Rewolucja, nie oglądając się na sprzeciwy tak zwanej demokracji, kroczyła naprzód, budziła coraz to nowe warstwy, wzmacniała sowiety, uzbrajała, acz na niewielką skalę, robotników. Sowiety bez nadmiernego wysiłku wypierały w sposób naturalny miejscowych komisarzy rządu i dodane im „komitety społeczne”, w których przeważali zazwyczaj przedstawiciele burżuazyjnych organizacyj. Gdy agenci władzy centralnej usiłowali stawiać opór, dochodziło zwykle do ostrych scysyj. Komisarze oskarżali miejscowe sowiety o nieuznawanie władzy centralnej. Prasa burżuazyjna wszczęła gwałt, że Kronsztadt, Szliselburg czy Carycyn oderwały się od Rosji i przekształciły w samoistne republiki. Sowiety miejscowe protestowały przeciwko tej niedorzeczności. Ministrowie denerwowali się. Socjaliści rządowi udawali się na miejsce, perswadowali, grozili, usprawiedliwiali się wobec burżuazji. Wszystko to nie wpływało jednak na zmiany we wzajemnym stosunku sił. Nieunikniony przebieg procesów, podkopujących system władzy rozdwojonej, ujawniał się w tej chociażby okoliczności, że procesy te ogarnęły już cały kraj, aczkolwiek tempo ich nie wszędzie było jednakowe. Z organów kontroli sowiety stawały się organami zarządu. Nie chciały się one pogodzić z żadną teorją podziału władz i wtrącały się do kierownictwa armją, do zatargów ekonomicznych, spraw aprowizacji i transportu, a nawet do spraw sądowych. Pod presją robotników, sowiety dekretowały ośmiogodzinny dzień pracy, usuwały nazbyt reakcyjnych administratorów, dawały dymisję co nieznośniejszym komisarzom Rządu Tymczasowego, dokonywały aresztowań i rewizyj, zamykały wrogie pisma. Pod wpływem zaostrzających się coraz bardziej trudności aprowizacyjnych i braku towarów, sowiety prowincjonalne uciekały się do normowania cen, zakazów wywozu poza obręb gubernji oraz do rekwizycji zasobów. Rzecz godna uwagi, że na czele sowietów stali wszędzie eserowcy i mieńszewicy, którzy z oburzeniem odrzucali bolszewickie hasło „nieograniczonej władzy dla sowietów”.
Nadzwyczaj pouczająca jest pod tym względem działalność Sowietu w Tyflisie, w owem sercu Żyrondy mieńszewickiej, która obdarzyła rewolucję lutową wodzami tej miary, co Ceretelli i Czcheidze, i udzieliła im później schroniska, gdy działacze ci zużyli się ostatecznie w Piotrogrodzie. Sowiet Tyfliski, którym kierował Żordania, przyszły naczelnik niezawisłej Gruzji, musiał na każdym kroku gwałcić zasady panującej w nim partji mieńszewików i działać w charakterze władzy rządzącej. Sowiet skonfiskował drukarnię prywatną na swe własne potrzeby, dokonywał aresztowań, ujął w swe ręce śledztwo i wymiar sprawiedliwości w sprawach politycznych, normował racje chleba, wyznaczał ceny na żywność i artykuły pierwszej potrzeby. Rozdźwięk pomiędzy oficjalną doktryną a życiem, który zarysował się zaraz od pierwszej chwili, pogłębiał się coraz bardziej w ciągu marca i kwietnia.
W Piotrogrodzie zachowywano przynajmniej pozory, co nie zawsze się jednak udawało, jakeśmy już widzieli, zresztą. Dni kwietniowe nazbyt już niedwuznacznie uwydatniły całkowitą niemoc Rządu Tymczasowego, który nawet w stolicy nie znalazł dla siebie żadnego poważniejszego oparcia. W ostatniej dekadzie kwietnia rząd męczył się już tylko i dogorywał. „Kierenskij mawiał z boleścią, że rządu już niema, że rząd już nie działa, lecz rozstrząsa jedynie sytuację, w jakiej się znalazł” (Stankiewicz). O rządzie tym da się wogóle powiedzieć, że przechodził przesilenia aż do dni październikowych, istniał zaś... w przerwach pomiędzy przesileniami. Nieustannie „rozstrząsając swą sytuację”, nie miał on nawet czasu na wzięcie się do rzetelnej pracy.
Z kryzysu, wywołanego kwietniową próbą przyszłych walk, istniały teoretycznie trzy wyjścia. Bądź władza powinna była stać się wyłącznym udziałem burżuazji: dopiąć tego można było jedynie poprzez wojnę domową; Milukow spróbował tej drogi, lecz skręcił kark. Bądź też całą władzę należało przekazać sowietowi: mogło się przy tem obejść bez wszelkiej wojny domowej, wystarczyłoby zwykłe podniesienie rąk, gdyby się na nie zdobyto. Ale ugodowcy nie chcieli się zdobyć na takie rozwiązanie, masy zaś wierzyły jeszcze ugodowcom, aczkolwiek wiara ta była już poważnie nadszarpnięta. Dwa podstawowe wyjścia — według orjentacji burżuazyjnej i proletariackiej — zostały więc zamknięte. Pozostawała trzecia możliwość: zagmatwane, połowiczne, tchórzliwe wyjście kompromisowe, któremu koalicja na imię.
Ku końcowi dni kwietniowych socjaliści nie myśleli jeszcze wcale o koalicji: ludzie ci wogóle nie potrafili nigdy nic przewidzieć. Uchwałą swą z d. 21-go kwietnia Komitet Wykonawczy uczynił z faktu władzy rozdwojonej oficjalną zasadę konstytucyjną. Ale i tym razem sowa, symbolizująca mądrość, zbyt późno zerwała się do lotu: chrzest prawny marcowej formy rozdwojonej władzy — królowie i prorocy — nastąpił akurat w chwili, gdy wkroczenie mas rozbiło ową formę władzy. Socjaliści próbowali zamknąć na to oczy. Milukow opowiada, że gdy rząd wysunął sprawę koalicji, Ceretelli miał oświadczyć: „Jakiż pożytek będziecie mieli z naszego udziału w rządzie? Wszak... na wypadek waszej nieustępliwości zmuszeni będziemy z wielkim hukiem ustąpić z ministerstwa”. Ceretelli usiłował nastraszyć liberałów owym przyszłym „wielkim hukiem”. I tym razem, jak zazwyczaj, mieńszewicy gruntowali swą politykę na apelu do interesów burżuazji. Ale woda dochodziła już do gardła. Kiereńskij straszył Komitet Wykonawczy: „Rząd znajduje się obecnie w niezwykle ciężkiej sytuacji; pogłoski o jego ustąpieniu nie są wcale grą polityczną”. Sfery burżuazyine wywierały też jednocześnie nacisk. Moskiewska rada miejska wypowiedziała się w rezolucji na rzecz koalicji. Gdy grunt został już odpowiednio przygotowany, Rząd Tymczasowy oznajmił 26-go kwietnia w specjalnej odezwie, iż zachodzi konieczność powołania do pracy państwowej „tych twórczych sił kraju, które dotychczas nie brały w niej udziału”. Sprawę postawiono na ostrzu noża.
Nieprzychylne dla koalicji nastroje były jednak dość znaczne. W końcu kwietnia przeciwko udziałowi socjalistów w rządzie wypowiedział się szereg sowietów, a więc: Moskiewski, Tyfliski, Odeski, Jekaterynburski, Niżegorodzki, Twerski i inne. Motywy, któremi się sowiety kierowały, sformułował dobitnie jeden z moskiewskich wodzów mieńszewickich: skoro socjaliści wejdą w skład rządu, nie będzie nikogo, kto mógłby kierować ruch masowy we „właściwe łożysko”. Ale trudno było wzgląd ten wpoić robotnikom i chłopom, gdy się zważy, że w nich to właśnie on godził. O ile masy nie stały jeszcze po stronie bolszewików, opowiadały się bez wyjątku za wejściem socjalistów w skład rządu. Skoro dobrze się stało, że Kiereńskij jest ministrem, to będzie jeszcze lepiej, gdy będziemy mieli sześciu Kiereńskich. Masy nie zdawały sobie sprawy, że jest to właśnie koalicja z burżuazją, która za socjalistami pragnie schować się przed ludem. Koalicja, oglądana od strony koszar, prezentowała się zupełnie inaczej, od koalicji, oglądanej od strony pałacu Maryjskiego. Masy chciały przy pomocy socjalistów wyrugować burżuazję z rządu. Tak to nacisk, wywierany z dwóch przeciwnych stron w odwrotnych kierunkach, zespolił się na krótkie mgnienie w jedną całość.
Szereg oddziałów wojskowych w Piotrogrodzie, a wśród nich również i zaprzyjaźniony z bolszewikami dywizjon samochodów pancernych, wypowiedział się za rządem koalicyjnym. Na rzecz koalicji głosowała też prowincja w przytłaczającej większości. Wśród eserowców przeważały nastroje prokoalicyjne; obawiali się oni jedynie udziału w rządzie bez mieńszewików. Po stronie koalicji była wreszcie i armja. Na czerwcowym zjeździe sowietów jeden z delegatów armji dobrze później scharakteryzował stosunek frontu do zagadnienia władzy: „Myśleliśmy, że do Piotrogrodu dotarł jęk, który rozległ się w armji, gdy doszła ją wieść, iż socjaliści nie chcą wejść w skład ministerstwa i pracować z ludźmi, którym nie ufają, podczas gdy cała armja musi nadal umierać z ludźmi, którym nie ufa”.
Wojna miała rozstrzygający wpływ i na tę sprawę, jak na wiele innych. Socjaliści zamierzali początkowo wymigać się z zagadnienia wojny, podobnie jak i ze sprawy władzy, stosując metodę wyczekiwania. Ale wojna nie chciała czekać. Nie chcieli czekać sprzymierzeni. A i front nie chciał też już dłużej czekać. Akurat podczas przesilenia rządowego, do Komitetu Wykonawczego zwrócili się delegaci frontu, aby zadać swym wodzom pytanie: czy prowadzimy wojnę, czy też jej nie prowadzimy? Miało to znaczyć: czy wy, wodzowie, bierzecie na siebie odpowiedzialność za wojnę, czy też nie bierzecie? Pytania tego nie można już było zbyć milczeniem. Takie same pytanie zadawała również Ententa, używając przytem języka pogróżek.
Ofensywa kwietniowa na froncie zachodnio-europejskim dała się sprzymierzonym dotkliwie we znaki, nie przyniosła jednak żadnych wyników. Pod wpływem rewolucji rosyjskiej i niepowodzenia ofensywy, na którą pokładano tak wielkie nadzieje, armja francuska zaczęła się wahać. „Można ją było zgiąć w ręku”, powiedział o armji marszałek Pétain. Aby zapobiec temu groźnemu procesowi, rządowi francuskiemu trzeba było za wszelką cenę ofensywy rosyjskiej, a przed jej rozpoczęciem — przynajmniej solennej obietnicy, że ofensywa ta nastąpi. Niezależnie od ulgi materialnej, którą miano uzyskać na tej drodze, trzeba jeszcze było zedrzeć co. rychlej aureolę pokoju z rewolucji rosyjskiej, wytrzebić nadzieję z serc żołnierzy francuskich, skompromitować rewolucję współudziałem w zbrodniach Ententy, unurzać sztandar powstańczy robotników i żołnierzy rosyjskich w krwi i błocie rzezi imperjalistycznej.
Naciśnięto wszystkie sprężyny, aby dopiąć tego wzniosłego celu. Nie najpośledniejszą rolę w owej akcji odgrywali patrjotycznie usposobieni socjaliści Ententy. Co najwypróbowańszychprzedstawicieli tych socjalistów wydelegowano do Rosji rewolucyjnej. Zjechali oni tam uzbrojeni w elastyczne sumienia i giętkie języki. „W pałacu Maryjskim przyjmowano zagranicznych socjalpatrjotów z rozwartemi ramionami — pisze Suchanow. — Branting, Cachin, O'Grady, de Brouckère i inni czuli się tam w rodzimej atmosferze i, wraz z naszymi ministrami, tworzyli jeden wspólny front, skierowany przeciwko Sowietowi”. Należy przyznać, że nawet ugodowy Sowiet czuł się nieraz nieswojo w towarzystwie tych panów.
Socjaliści krajów sprzymierzonych zwiedzali front. „Generał Aleksiejew, — pisze Vandervelde, — czynił wszystko, aby połączyć nasze wysiłki z usiłowaniami, które przedsięwzięły wcześniej nieco delegacje czarnomorskich marynarzy, Kiereńskij i Albert Thomas w celu uskutecznienia — jak mówił — moralnego przygotowania ofensywy”. W ten sposób przewodniczący Drugiej Międzynarodówki i były naczelnik sztabu Drugiego Mikołaja znaleźli wspólny język w walce o promienne ideały demokracji. Renaudel, jeden z wodzów socjalizmu francuskiego, mógł zawołać z ulgą: „Teraz, nie rumieniąc się, możemy mówić o wojnie prowadzonej w imię prawa”. Po trzech latach świat dowiedział się, że ludzie ci mieli pewne podstawy do rumienienia się.
Pierwszego maja Komitet Wykonawczy, przeszedłszy poprzez wszystkie istniejące w naturze stadja wahań, uchwalił wreszcie większością 41 głosów przeciwko 18, przy 3 wstrzymujących się, przystąpienie do rządu koalicyjnego. Przeciwko temu głosowali tylko bolszewicy oraz grupka mieńszewików-internacjonalistów.
Zasługuje na uwagę ta okoliczność, że ofiarą bardziej zwartego zbliżenia się demokracji z burżuazją padł uznany wódz burżuazji, Milukow. „To nie ja ustąpiłem, tylko mnie usunięto”, mawiał później Milukow. Guczkow usunął się jeszcze 30 kwietnia, odmawiając podpisania „Deklaracji Praw Żołnierza”. Jak ponure nastroje panowały już wówczas wśród liberałów, widać z tego, że Centralny Komitet Partji Kadetów, aby uratować koalicję, postanowił nie upierać się przy pozostawieniu Milukowa w dawnym rządzie. „Partja zdradziła swego wodza”, pisze prawicowy kadet, Izgojew. Nie miała zresztą zbyt wielkiego wyboru. Zupełnie uzasadnione jest inne powiedzenie tegoż Izgojewa: „W końcu kwietnia partja kadetów była kompletnie rozbita. Otrzymała ona moralny cios, po którym nie mogła już nigdy przyjść do siebie”.
Ale i w sprawie Milukowa ostatnie słowo należało do Ententy. Anglja godziła się w zupełności na zastąpienie patrjoty dardanelskiego przez konsekwentniejszego „demokratę”. Henderson, który przybył do Piotrogrodu, posiadając upoważnienie do zastąpienia w razie potrzeby Buchanana na stanowisku posła, po zaznajomieniu się ze stanem rzeczy uznał taką zamianę za zbędną. Istotnie, Buchanan był właściwym człowiekiem na właściwem miejscu, albowiem, jak się okazało, był z niego zdecydowany przeciwnik aneksyj, o ile te nie przypadały do smaku Wielkiej Brytanji. „Skoro Konstantynopol niepotrzebny jest Rosji, — szeptał on tkliwie Tereszczence, — to im prędzej Rosja to oświadczy, tem będzie lepiej”. Francja początkowo popierała Milukowa. Ale tutaj odegrał swą rolę Thomas, który, idąc w ślady Buchanana i wodzów sowieckich, wypowiedział się przeciwko Milukowowi. Tak oto znienawidzony przez masy polityk został opuszczony przez sprzymierzeńców, demokratów i — wreszcie — przez własną partję.
Milukow, w istocie rzeczy, nie zasłużył sobie na tak okrutną karę, przynajmniej z tej strony. Ale koalicja zażądała oczyszczającej ofiary. Masom przedstawiano Milukowa pod postacią złego ducha, rzucającego złowrogi cień na uroczysty pochód powszechny do demokratycznego pokoju. Amputując Milukowa, koalicja jednem cięciem uwalniała się od grzechów imperjalizmu.
5 maja Sowiet piotrogrodzki zatwierdził skład rządu koalicyjnego i jego program. Bolszewicy uzyskali przeciwko koalicji zaledwie 100 głosów. „Zebranie gorąco przyjęło mówców-ministrów... — opowiada ironicznie o tem posiedzeniu Milukow. — Takiemi sąmemi jednak burzliwemi oklaskami powitano przybyłego dopiero co z Ameryki Trockiego, „dawnego przywódcę pierwszej rewolucji”, który potępiał ostro udział socjalistów w rządzie, twierdząc, że teraz nie zniszczy się „rozdwojenia władzy”, lecz „przeniesie się je tylko do gabinetu ministrów”, i że prawdziwe jedynowładztwo, które „uratuje” Rosję, nastąpi wówczas dopiero, gdy uczyniony zostanie „następny krok — oddanie władzy w ręce delegatów robotniczych i żołnierskich”. Wtenczas rozpocznie się nowa epoka, — epoka krwi i żelaza, ale już bez walki jednego narodu z innym narodem, lecz podczas zmagań klasy uciskanej i cierpiącej z klasami panującemi”. W ten sposób sprawę przedstawia Milukow. W końcu swego przemówienia Trocki sformułował trzy zasady polityki mas — „trzy przykazania rewolucyjne: „nie ufać burżuazji; kontrolować przywódców; polegać tylko na własnych siłach”. Z racji tego wystąpienia, Suchanow robi następującą uwagę: „mówca wiedział dobrze, że nie może liczyć na przychylne przyjęcie swego przemówienia”. Suchanow, bardzo wrażliwy na to, co mówią kuluary inteligenckie, dodaje jeszcze: „O Trockim, który nie przyłączył się do bolszewików, krążyły wieści, że ma być „gorszy od Lenina”.
Socjaliści objęli sześć tek na ogólną liczbę piętnastu. Chcieli być w mniejszości. Nawet, gdy powzięli już decyzję o otwartem wzięciu udziału w rządach, nie poniechali jednak dalszej gry w bitki. Książę Lwow był nadal premjerem. Kiereńskij został ministrem spraw wojskowych i marynarki. Czernow — ministrem rolnictwa. Milukowa na posterunku ministra spraw zagranicznych zastąpił znawca baletu, Tereszczenko, stając się jednocześnie mężem zaufania Kiereńskiego i Buchanana. Wszyscy trzej zgadzali się na tym punkcie, że Rosja doskonale może się obejść bez Konstantynopola. Na czele ministerstwa sprawiedliwości stał mizerny adwokacina Pierewierzew, który cieszył się później krótkotrwałym rozgłosem w związku z lipcową sprawą bolszewików. Ceretelli zadowolił się teką ministra poczt i telegrafów, aby zachować wolny czas dla pracy w Komitecie Wykonawczym. Skobelew, zostając ministrem pracy, zagalopował się, obiecując, że zredukuje zyski kapitalistów o całe 100%. Powiedzonko to stało się wkrótce przysłowiowem. Gwoli symetrji, fotel ministra handlu i przemysłu oddano wielkiemu przedsiębiorcy moskiewskiemu, Konowałowowi. Ten sprowadził ze sobą kilka figur z moskiewskiej giełdy, którym powierzono bardzo ważne placówki państwowe. Konowałow, już po upływie dwóch tygodni, podał się zresztą do dymisji, protestując w ten sposób przeciwko „anarchji” gospodarczej, Skobelew zaś wyrzekł się jeszcze wcześniej zamachów na zyski kapitalistów i zabrał się do walki z anarchją: tłumił strejki, nawołując robotników do ograniczenia swych potrzeb.
Deklaracja rządu, jak przystało na koalicję, składała się z samych ogólników. Wzmiankowała więc o czynnej polityce zagranicznej, zdążającej do pokoju, o rozwiązaniu zagadnienia aprowizacji i przygotowaniu reformy rolnej. Były to tylko napuszone frazesy. Jedyny poważny, przynajmniej w zamierzeniach, punkt głosił o przygotowaniu armji „do działań obronnych i zaczepnych w celu zapobieżenia ewentualnej porażce Rosji i jej sprzymierzeńców”. Ostatnie to zadanie formułowało najlepiej właściwą istotę koalicji, która powstała jako ostatnia stawka Ententy w Rosji.
„Rząd koalicyjny — pisał Buchanan — stanowi dla nas ostatnią i prawie jedyną nadzieję uratowania sytuacji na tym froncie”. Tak oto za wspólnemi platformami, porozumieniami i głosowaniami liberalnych i demokratycznych przywódców rewolucji lutowej ukrywał się imperjalistyczny reżyser w osobie Ententy. Socjaliści, zmuszeni do tak śpiesznego wejścia w skład rządu w imię interesów wrogiego rewolucji frontu Ententy, wzięli na siebie brzemię trzeciej nieomal części władzy i całej wojny.
Nowy minister spraw zagranicznych musiał na całe dwa tygodnie wstrzymać ogłoszenie odpowiedzi rządów sprzymierzonych na deklarację z 27 marca, aby uzyskać takie poprawki stylistyczne, któreby zamaskowały polemikę z deklaracją gabinetu koalicyjnego. „Czynna pokojowa polityka zagraniczna” polegała od tej chwili na tem, że Tereszczenko redagował gorliwie tekst depesz dyplomatycznych, sporządzanych dlań przez dawne kancelarje, oraz, przekreślając wyraz „uroszczenia”, pisał „wymogi sprawiedliwości”, „zabezpieczenie interesów” zaś zastępował przez „dobro ludów”. Milukow, zgrzytając delikatnie zębami, mówi o swym następcy: „dyplomaci sprzymierzonych wiedzieli, że „demokratyczna” terminologja jego depesz jest wymuszonem ustępstwem wobec żądań chwili, — to też traktowali ją z pobłażaniem”.
Thomas i Vandervalde, który niedawno przyjechał, nie siedzieli z założonemi rękami: tłumaczyli gorliwie „dobro ludów” zgodnie z potrzebami Ententy i nie bez powodzenia obrabiali prostaczków z Komitetu Wykonawczego. „Skobelew i Czernow, — pisał Vandervelde, — protestują energicznie przeciwko wszelkiej myśli o przedwczesnem (prematurée) zawarciu pokoju”. Nic dziwnego, że Ribot, mając takich pomocników, już 9 maja mógł oświadczyć rządowi francuskiemu, iż zamierza dać Tereszczence przychylną odpowiedź, „nie zrzekając się niczego”.
Tak, faktyczni panowie sytuacji nie mieli zupełnie zamiaru zrzekania się tego, co niedobrze leży. Akurat w owym czasie Włochy ogłosiły niezależność Albanji i wzięły ją natychmiast pod swój protektorat. Była to niezła lekcja poglądowa. Rząd Tymczasowy miał zamiar protestować nietyle w imię demokracji, ile z powodu zachwiania „równowagi” na Bałkanach, nie mając jednak siły, musiał ugryźć się, póki czas, w język.
Niejaką inowacją w zagranicznej polityce koalicji było tylko pośpieszne zbliżenie się do Ameryki. Ta przyjaźń świeżej daty była korzystna pod trzema względami: łajdactwa wojenne nie skompromitowały w takim stopniu Stanów Zjednoczonych, jak Francję i Anglję; republika zaatlantycka otwierała przed Rosją rozległe perspektywy w dziedzinie pożyczek i zaopatrzenia wojska, wreszcie dyplomacja Wilsona — skojarzenie demokratycznej obłudy z krętactwem — jak najlepiej odpowiadała stylistycznym wymaganiom Rządu Tymczasowego. Wysyłając do Rosji misję senatora Roota, Wilson zwrócił się do Rządu Tymczasowego z jednem ze swych pastorskich orędzi, w którem oświadczył: „żaden lud nie powinien podlegać władzy, którą narzuca mu się przemocą”. Amerykański prezydent określił cel wojny w sposób niezupełnie ścisły, ale zato ponętny: „zagwarantować przyszły pokój świata, przyszły dobrobyt i szczęście ludów”. Czyż mogło być coś lepszego?Tereszczence i Ceretellemu tego tylko było trzeba: świeże kredyty i ogólniki pacyfistyczne. Przy pomocy pierwszych i pod osłoną drugich można było przystąpić do przygotowania ofensywy, której żądał Shylock z nad Sekwany, potrzasając z pasją swemi wekslami.
Kiereńskij wyjechał już 11 maja na front, inaugurując kampanję agitacyjną na rzecz ofensywy. „Fala entuzjazmu w armji wzrasta i rozszerza się” — donosił Rządowi Tymczasowemu nowy minister wojny, zachłystując się entuzjazmem własnych przemówień. 14 maja Kiereńskij wydaje rozkaz dzienny do armji: „pójdziecie tam, dokąd poprowadzą was wodzowie” i aby okrasić czemś tę dobrze znaną żołnierzom, ale mało ponętną perspektywę, dodaje: „na ostrzach bagnetów waszych przyniesiecie pokój”. Dnia 22 maja otrzymał dymisję ostrożny, lecz nieudolny generał Aleksiejew; na stanowisku wodza naczelnego zastąpił go bardziej elastyczny i przedsiębiorczy generał Brussiłow. Demokraci nie szczędzili wysiłków, aby przygotować ofensywę, czyli wielką katastrofę rewolucji lutowej.
Sowiet był organem robotników i żołnierzy, a więc chłopów. Rząd Tymczasowy był organem burżuazji. Komisja kontaktowa była organem ugody. Koalicja rządowa uprościła mechanizm, przekształcając sam Rząd Tymczasowy w komisję kontaktową, nie usuwając jednak rozdwojenia władzy. Rzecz to obojętna, czy Ceretelli był członkiem komisji kontaktowej czy też ministrem poczty. Nie wywierało to żadnego wpływu. W kraju istniały bowiem dwie nie dające się pogodzić organizacje państwowe: hierarchja wyznaczonych z góry dawnych i nowych urzędników, którą wieńczył Rząd Tymczasowy, i system wybieranych sowietów, docierający do najodleglejszej kompanji na froncie. Dwa te systemy państwowe opierały się o różne klasy społeczne, które zamierzały dopiero dokonać swych historycznych porachunków. Przystając na utworzenie koalicji, ugodowcy liczyli, że uda im się stopniowo i bez wstrząsów zlikwidować system sowiecki. Zdawało im się, że siła sowietów, skupiająca się w ich osobach, stanie się odtąd udziałem oficjalnego rządu. Kiereńskij zapewniał Buchanana kategorycznie, że ,,Sowiety umrą śmiercią naturalną”. Nadzieja ta stała się wkrótce oficjalną doktryną przywódców ugody. Punkt ciężkości życia lokalnego winien był, ich zdaniem, przesunąć się z sowietów na nowe organy demokratyczne samorządu. Miejsce Centralnego Komitetu Wykonawczego miała zająć Konstytuanta. Rząd koalicyjny zamierzał w ten sposób odegrać rolę mostu, prowadzącego do systemu burżuazyjnej republiki parlamentarnej.
Ale rzecz cala polega na tem, że rewolucja nie chciała i nie mogła wkroczyć na tę drogę. Los nowych rad miejskich stanowił pod tym względem niedwuznaczną wróżbę. Rady miejskie wybrane zostały na zasadzie najszerszego prawa wyborczego. Żołnierze głosowali narówni z ludnością cywilną, kobiety narówni z mężczyznami. W walce uczestniczyły cztery partje. ,,Nowoje Wriemia”, stary półoficjalny organ rządu carskiego, jedno z najnikczemniejszych pism na świecie, — a to przecież coś znaczy, — nawoływało prawicowców, nacjonalistów, październikowców do głosowania na kadetów. Ale kiedy niemoc polityczna klas posiadających ujawniła się w całej pełni, większość pism burżuazyjnych wysunęła hasło: „głosujcie na kogo chcecie, byleby tylko nie na bolszewików”. We wszystkich radach miejskich i ziemstwach kadeci stanowili prawe skrzydło, bolszewicy zaś wzrastającą mniejszość lewicową. Większość, przytłaczająca zazwyczaj, należała do eserowców i mieńszewików.
Zdawało się, że nowe rady miejskie, które różniły się od sowietów większym zakresem przedstawicielstwa, powinny były cieszyć się większym autorytetem. A ponadto, jako instytucje prawa publicznego, korzystały one z olbrzymiej przewagi, jaką dawało im oficjalne poparcie państwa. Milicja, aprowizacja, miejskie środki komunikacji, oświata publiczna znajdowały się pod zarządem rad miejskich. Sowiety, jako instytucje „prywatne”, nie miały ani budżetu, ani praw. Niemniej przeto, władza pozostawała w ręku sowietów. Rady miejskie stanowiły w istocie rzeczy komisje municypalne przy sowietach. Współzawodnictwo systemu sowieckiego z demokracją formalną było w swych wynikach tem bardziej zdumiewające, że dokonywało się pod kierownictwem tych samych partyj, eserowców i mieńszewików, które dominując w radach miejskich i w sowietach, były przeświadczone do głębi, iż sowiety muszą ustąpić wkońcu miejsca radom miejskim, usiłowały więc robić w tym kierunku wszystko, co mogły.
Wytłumaczenie przyczyn tego zdumiewającego zjawiska, nad którem niebardzo się zastanawiano w wirze wypadków, jest proste: samorząd, jak wszelkie zresztą instytucje demokratyczne, może funkcjonować tylko na podstawie ustalonych stosunków społecznych, a więc pewnego określonego systemu własności. Istota rewolucji polega jednak na tem, że podaje ona w wątpliwość właśnie tę prapodstawę społeczną, usunięcie zaś tej wątpliwości może dać tylko otwarte sprawdzenie rewolucyjne wzajemnego stosunku sił klasowych. Sowiety, wbrew polityce ich kierownictwa, były organizacją walki klas uciskanych, które świadomie i napół świadomie jednoczyły się w celu zmiany podstaw ustroju społecznego. Samorządy zaś dawały równomierną reprezentację wszystkim klasom ludności, sprowadzonym do abstrakcji obywatela, i, w warunkach rewolucji, przypominały konferencję dyplomatyczną, która posługuje się konwencjonalnym i obłudnym językiem, podczas gdy reprezentowane na tej konferencji wrogie obozy szykują się gorączkowo do walki. W dni powszednie rewolucji samorządy pędziły jeszcze napół fikcyjny żywot. W chwilach zaś zwrotnych, gdy bezpośredni udział mas określał dalszy kierunek wydarzeń, wylatywały one w powietrze, ich zaś składowe części pozostawały z dwóch stron barykady. Dość było porównać równoległe role sowietów i samorządów w okresie od maja do października, aby przewidzieć zawczasu, jaka będzie rola Konstytuanty.
Rząd koalicyjny nie śpieszył się z jej zwołaniem. Liberałowie, mający — wbrew zasadom arytmetyki demokratycznej — większość w rządzie, nie kwapili się wcale do odgrywania w Konstytuancie roli bezsilnego prawego skrzydła, jakiem byli w nowych radach miejskich. Specjalna narada do spraw zwołania Konstytuanty zaczęła pracować dopiero w końcu maja, czyli w trzy miesiące po przewrocie. Liberalni prawnicy rozszczepiali każdy włosek na szesnaście części, mieszali w retortach wszystkie osady demokratyczne, sprzeczali się bez końca o prawa wyborcze armji i o to, czy należy dawać prawo głosowania dezerterom, których liczono na miljony, oraz członkom byłej rodziny carskiej, których liczono na dziesiątki. O terminie zwołania prawie wcale nie było mowy. Poruszanie tej sprawy na posiedzeniach Specjalnej Narady uważano za nietakt do jakiego zdolni byli tylko bolszewicy.
Tygodnie mijały, ale sowiety — wbrew nadziejom i przepowiedniom ugodowców — nie umierały. Chwilami coprawda i one, uśpione i zdezorjentowane przez swych przywódców, wpadały w półprostrację, ale już pierwszy sygnał niebezpieczeństwa przywracał im przytomność i ujawniał w sposób oczywisty, że sowiety są panami sytuacji. Eserowcy i mieńszewicy, usiłując sabotować sowiety, zmuszeni byli we wszystkich ważniejszych wypadkach uznawać ich przewagę. Znajdowało to wyraz i w tem chociażby, że najlepsze siły obu partyj skupiały się w sowietach. Do samorządów i ziemstw przeznaczano ludzi mniejszego kalibru, techników, administratorów. To samo można było zaobserwować również i u bolszewików. Tylko kadeci, mający zamkniętą drogę do sowietów, koncentrowali swe najlepsze siły w organach samorządu. Ale beznadziejna mniejszość burżuazyjna nie mogła przekształcić tych organów w swą podstawę.
W ten sposób żadna z partyj nie uważała samorządów za swe organy. Sprawy zaostrzających się sprzeczności pomiędzy robotnikami a fabrykantami, żołnierzami a oficerami, chłopami a obszarnikami nie można było rozważać tak otwarcie w radzie miejskiej lub ziemstwie, jak się to czyniło zazwyczaj we własnem gronie, z jednej strony w sowiecie, na „prywatnych” zaś posiedzeniach Dumy Państwowej i na wszelkich wogóle posiedzeniach polityków klas posiadających — z drugiej. Można się ułożyć z przeciwnikiem, gdy chodzi o drobiazgi, ale nie podobna osiągnąć z nim porozumienia, gdy waży się śmierć i życie.
Jeśli zgodzimy się na formułę marksowską, głoszącą, że rząd jest komitetem klasy panującej, to wypadnie powiedzieć, że prawdziwe „komitety” klas, walczących o władzę, znajdowały się poza obrębem rządu koalicyjnego. W zastosowaniu do Sowietu, reprezentowanego w rządzie w charakterze mniejszości, było to czemś zupełnie oczywistem. Ujęcie takie było niemniej trafne w stosunku do większości burżuazyjnej. W obecności socjalistów liberałowie nie mogli w żaden sposób wypowiadać się poważnie i rzeczowo o sprawach, najbardziej istotnych dla burżuazji. Wyparcie z rządu Milukowa, predestynowanego z góry na niewątpliwego wodza burżuazji, dokoła którego grupował się sztab posiadaczy, miało charakter symboliczny, wskazując wyraźnie, że rząd jest pod każdym względem ekscentryczny. Życie kręciło się dokoła dwóch ognisk, z których jedno znajdowało się na lewo, drugie zaś na prawo od pałacu Maryjskiego.
Ministrowie, tworzący rząd, nie mając odwagi na wypowiadanie swych prawdziwych poglądów, trwali w atmosferze konwencyj, które sami stwarzali. Władza rozdwojona, przysłonięta listkiem koalicji, stała się szkołą dwuznaczności, podwójnej moralności i wszelakiego rozdwojenia. Rząd koalicyjny doświadczał w ciągu następnych sześciu miesięcy szeregu kryzysów, reorganizacyj i perturbacyj wewnętrznych, lecz podstawowe cechy niemocy i obłudy zachował aż do chwili swego skonu.
OFENSYWA
Zarówno w wojsku, jak i w kraju, dokonywały się nieprzerwanie polityczne zmiany w układzie sił: dół przesuwał się na lewo, góra — na prawo. W tym samym czasie, kiedy Komitet Wykonawczy stawał się narzędziem w ręku Ententy, mającem służyć do zduszenia rewolucji, komitety wojskowe, które powstały jako przedstawicielstwo żołnierzy przeciwko składowi dowództwa, przedzierzgały się w pomocników dowództwa, przeciwko żołnierzom.
Skład komitetów był bardzo pstry. Nie brakowało w nich żywiołów patrjotycznych, które w dobrej wierze utożsamiały wojnę z rewolucją, bohatersko uczestniczyły w narzuconej im z góry ofensywie i poświęcały życie na ołtarzu cudzej sprawy. Obok nich figurowali bohaterowie frazesu, Kiereńscy dywizyj i pułków. Wreszcie sporo było drobnych filutów i obrotnych pasażerów, których chroniło przed okopami dekowanie się po komitetach i którzy w ten sposób zyskiwali specjalne przywileje. Każdy ruch masowy, szczególnie zaś w pierwszej fazie, wyrzuca na powierzchnię wielką ilość rozmaitych odmian ludzkich. Ale zwłaszcza okres ugody odznaczał się nadmiarem gaduł i kameleonów. Jeśli ludzie kształtują program, to i program kształtuje ludzi. Szkoła kontaktu staje się podczas rewolucji szkołą knowań i intryg.
System dwoistej władzy wyłączał możliwość stworzenia siły wojskowej. Kadeci cieszyli się nienawiścią mas ludowych, to też w wojsku musieli zazwyczaj podawać się za eserowców. Demokracja zaś nie mogła wpłynąć na odrodzenie armji z tej samej przyczyny, dla której nie zdołała wziąć władzy w swe ręce: jedno nieodłączne jest od drugiego. Suchanow zwraca uwagę na pewnego rodzaju curiosum, które jednak bardzo jaskrawo oświetla sytuację ówczesną — oto rząd tymczasowy nie zorganizował w Piotrogrodzie ani jednej rewji wojskowej: liberałowie i generałowie nie życzyli sobie udziału sowietu w rewji, ale rozumieli dobrze, że bez sowietu nie uda się urządzić rewji.
Wyższe szarże oficerskie coraz szczelniej przywierały do kadetów, wyczekując chwili, kiedy bardziej reakcyjne partje będą mogły podnieść głowę. Inteligencja drobnomieszczańska mogła przysporzyć wojsku dużą ilość niższych rang oficerskich, jak się to działo za caratu. Ale niezdolna była do stworzenia dowództwa na własny obraz i podobieństwo, albowiem zgoła nie posiadała własnego oblicza. Cały dalszy przebieg rewolucji wykazał, że można było wziąć gotowy wzór dowództwa od szlachty i burżuazji, jak to czynili biali, albo też uzyskać i wychować je na zasadzie doboru proletarjackiego, jak to czynili bolszewicy. Ani jedno, ani drugie nie było do osiągnięcia dla demokratów drobnomieszczańskich. Musieli oni przekonywać wszystkich, prosić, oszukiwać, gdy zaś nic wskórać nie mogli, oddawali z rozpaczy władzę reakcyjnym oficerom w celu zaszczepienia ludowi prawidłowych idej rewolucyjnych.
Jeden po drugim pękały wrzody starego społeczeństwa, rujnując organizm armji. Zagadnienie narodowościowe we wszystkich swych odmianach, — a Rosja obfitowała w nie przecież, — coraz bardziej ogarniało masy żołnierskie, które w większej swej części nie były Wielkorosjanami. Przeciwieństwa narodowościowe w rozmaitych kierunkach splatały się i przecinały z antagonizmami klasowemi. Polityka rządu w dziedzinie narodowościowej, jak i we wszystkich pozostałych, była chwiejna, zagmatwana i dlatego wydawała się wdwójnasób obłudna. Poszczególni generałowie kokietowali formacje narodowościowe, w rodzaju ,,korpusu muzułmańskiego o dyscyplinie francuskiej”, konsystującego na froncie rumuńskim. Istotnie, nowe oddziały narodowościowe, jak się okazało, były zazwyczaj odporniejsze, aniżeli oddziały dawnej armji, gdyż formowano je w myśl nowej idei, pod nowym sztandarem. Narodowościowy ten cement nie wystarczał jednak na długo: rozsypywał się pod wpływem dalszego rozwoju walki klas. Ale sam proces powstawania formacyj narodowościowych, który groził ogarnięciem połowy armji, nadawał jej stanu płynności, rozkładając stare oddziały, zanim jeszcze nowe zdążyły się ukształtować. Podobne klęski nadciągały ze wszystkich stron.
Milukow w swej „Historji” pisze, że armję niszczył „konflikt, zachodzący pomiędzy ideą ,,rewolucyjnej” a normalnej dyscypliny wojskowej, między „demokratyzacją” armji a zachowaniem jej sprawności bojowej”. Pod nazwą owej „normalnej” dyscypliny należy rozumieć karność, która istniała za czasów carskich. Historyk powinien był chyba wiedzieć, że każda wielka rewolucja przynosi starej armji zagładę w wyniku starcia się żywych klas społecznych, nie zaś abstrakcyjnych zasad dyscypliny. Rewolucja nietylko uznaje istnienie surowej dyscypliny w armji, ale sama ją też wprowadza. Nie mogą jednak tego dokonać przedstawiciele klasy, którą rewolucja obaliła.
„Wszak to fakt oczywisty, — pisał dnia 26-go września 1851 roku pewien mądry Niemiec do swego kolegi, — że zdezorganizowana armja i zupełny rozkład dyscypliny stanowią zarówno warunek, jak i skutek wszelkiej zwycięskiej rewolucji”. Cała historja ludzkości ustaliła to proste i niewywołujące wątpliwości prawo. Ale wraz z liberałami nie zrozumieli go również i socjaliści rosyjscy, mający tuż za plecami rok 1905, — chociaż niejednokrotnie uznawali za swych mistrzów dwóch Niemców, z których jeden nazywał się Fryderyk Engels, drugi zaś Karol Marks. Mieńszewicy dawali temu naprawdę wiarę, że armja, która dokonała przewrotu, zechce pod dawnem dowództwem prowadzić nadal dawną wojnę. Ludzie ci nazywali bolszewików utopistami.
Na początku maja, na naradzie w kwaterze głównej, generał Brussiłow scharakteryzował dokładnie stan składu dowództwa: 15 — 20% przystosowało się do nowego porządku z przekonania; część oficerów zaczęła kokietować żołnierzy i podburzać ich przeciwko dowództwu: większość zaś nie potrafiła się przystosować, obraziła się, ukryła we własnej skorupie i nie wie co ma począć. Przytłaczająca masa oficerów była nadomiar niewiele warta, jako materjał wojskowy.
Na naradzie z generałami, Kiereńskij i Skobelew przepraszali mocno za rewolucję, która, niestety, wciąż „trwa” i z którą należy się liczyć. Na to czarnosecinny generał Hurko odpowiedział ministrom mentorskim tonem: „Powiadacie — „rewolucja trwa”. Posłuchajcie nas. Wstrzymajcie rewolucję i pozwólcie nam, wojskowym, spełnić swój obowiązek do końca”. Kiereńskij, jak mógł, szedł na rękę generałom, aż jeden z nich, waleczny Korniłow, nieomal że nie zmiażdżył go w swym uścisku.
Ugoda w czasie rewolucji, to polityka gorączkowego przerzucania się od jednej klasy do drugiej. Kiereńskij był właśnie uosobieniem tego przerzucania się. Postawiony na czele armji, która wogóle nie da się pomyśleć bez dokładnego i wyraźnego ustroju. Kiereńskij stał się bezpośrednio narzędziem jej rozkładu. Denikin przytacza ciekawą listę osób, usuniętych ze składu wyższego dowództwa; osoby te nie utrafiły w sedno, chociaż nikt właściwie nie wiedział, a najmniej już sam Kiereńskij, gdzie się to sedno znajduje. Aleksiejew odwołał głównego dowódcę frontu, Ruzskiego, dowódcę armji, RadkoDmitriewa, za nadmierną ustępliwość wobec komitetów. Brussiłow z tych samych względów usunął podszytego tchórzem Judenicza. Kiereńskij odwołał samego Aleksiejewa i głównych dowódców frontów, Hurkę i Dragomirowa, za przeciwstawianie się demokratyzacji armji. Dla tej samej przyczyny Brussiłow usunął generała Kaledina, aby po pewnym czasie otrzymać dymisję za nadmierną uległość wobec komitetów. Korniłow zrzekł się dowództwa okręgu piotrogrodzkiego, gdyż nie potrafił stworzyć współżycia z demokracją. Nie przeszkodziło to zamianowaniu go dowódcą frontu, a następnie nawet wodzem naczelnym. Denikina usunięto ze stanowiska naczelnika sztabu Aleksiejewa za wyraźne sprzyjanie stosunkom pańszczyźnianym, ale już po krótkim czasie zamianowano go dowódcą frontu Zachodniego. Ta zabawa w nieustanne zmiany personalne, świadcząca, że góra nie wie czego chce, docierała stopniowo aż na sam dół, do kompanji, i przyśpieszała rozkład armji.
Żądając od żołnierzy posłuszeństwa wobec oficerów, komisarze nie ufali im sami. Podczas największego natężenia ofensywy, jeden z członków sowietu oświadczył w obecności Kiereńskiego i Brussiłowa na posiedzeniu sowietu w Mohylowie, w siedzibie kwatery głównej: ,,88% oficerów kwatery głównej stwarza swem postępowaniem niebezpieczeństwo wystąpień kontrrewolucyjnych”. Nie stanowiło to dla żołnierzy tajemnicy. Mieli oni dość czasu, aby przed przewrotem poznać swych oficerów.
W ciągu całego maja raporty dowódców wszystkich stopni zawierają w rozmaitych postaciach tę samą myśl: „Stosunek do ofensywy jest naogół ujemny, zwłaszcza w piechocie”. Znajdujemy tam czasami dodatek: „nastrój, jest nieco lepszy w kawalerji i dość dziarski w artylerji”.
W końcu maja, gdy wojsko formowało już szyki, aby rozpocząć natarcie, komisarz 7-ej armji depeszował do Kiereńskiego: „w 12-ej dywizji 48-y pułk wyruszył w pełnym składzie, 45 i 46 w połowie składu; 47 pułk odmawia wymarszu. Z pułków 13-ej dywizji wyruszył w pełnym prawie składzie pułk 50-y. Przyrzeka wyruszyć jutro pułk 51-y; 49-ty nie wyruszył według rozkładu, 52-i zaś odmówił wymarszu i zaaresztował wszystkich swych oficerów”. Podobną sytuację zaobserwować można było prawie wszędzie. Na raport komisarza następowała odpowiedź rządu: „Pułk 46, 47 i 52 rozwiązać, podżegających do niesubordynacji żołnierzy i oficerów oddać pod sąd”. Brzmiało to groźnie, ale nie napędzało strachu. Żołnierze, którzy nie chcieli się bić, nie bali się ani rozwiązania pułku, ani sądu. Przy tworzeniu linji przed natarciem wypadało niejednokrotnie wysyłać jedne oddziały przeciwko drugim. Do represyj używano najczęściej, jak i za czasów cara, kozaków, ale teraz kierowali już nimi socjaliści: wszak chodziło o obronę rewolucji 4 czerwca, a więc na niecałe dwa tygodnie przed rozpoczęciem ofensywy, naczelnik sztabu kwatery głównej meldował: „Front północny jest jeszcze w stanie fermentacji, żołnierze bratają się nadal, stosunek piechoty do ofensywy jest ujemny... Na froncie Zachodnim stan nieokreślony. Na południowo-zachodnim daje się zauważyć pewna poprawa nastrojów... Na rumuńskim specjalnego polepszenia nie widać, piechota nie chce nacierać”...
11 czerwca 1917 roku dowódca 61 pułku pisze: „Zarówno mnie, jak i oficerom pozostaje jedynie myśl o ratunku, gdyż przyjechał z Piotrogrodu żołnierz z 5-ej kompanji, leninowiec... Wielu lepszych żołnierzy i oficerów już uciekło”. Dość było zjawienia się jednego leninowca w pułku, aby oficerowie zaczęli uciekać. Snać przyjezdny żołnierz odgrywał rolę pierwszego kryształu w nasyconym roztworze. Nie należy zresztą sądzić, że chodzi tu koniecznie o bolszewika. W owym czasie dowództwo nadawało miano leninowca każdemu żołnierzowi, który odważniej niż inni. zabierał głos w sprawie poniechania ofensywy. Wielu z pośród tych „leninowców” wierzyło jeszcze święcie, że Lenin został przysłany przez Wilhelma. Dowódca 61-go pułku próbował nastraszyć swych żołnierzy represjami ze strony rządu. Jeden z żołnierzy odrzekł: „Obalaliśmy dawny rząd, wytrząchniemy też i Kiereńskiego”. Były to nowe słowa. Wykwitały one na gruncie agitacji bolszewickiej, wyprzedzając ją znacznie.
Flota Czarnomorska, która znajdowała się pod kierownictwem eserowców i, w przeciwieństwie do majtków kronsztackich, uchodziła za ostoję patrjotyzmu, wysłała jeszcze w końcu kwietnia specjalną delegację, składającą się z 300 osób. Na czele delegacji stał rezolutny student Batkin, który przebierał się za marynarza. Delegacja ta pod wieloma zresztą względami trąciła maskaradą; nie brakło jej jednak i szczerego zapału. Rozpowszechniała ona w kraju hasło wojny aż do zwycięstwa, ale z każdym tygodniem masy przybierały wobec niej coraz bardziej wrogą postawę. Podczas gdy marynarze czarnomorscy musieli temperować ton swych przemówień na rzecz ofensywy, do Sebastopola przybyła delegacja bałtycka, aby propagować pokój. Marynarze północni mieli większe powodzenie na południu, aniżeli południowi na północy. Pod wpływem marynarzy kronsztackich marynarze sebastopolscy przystąpili dnia 8 czerwca do rozbrajania dowództwa i aresztowania najbardziej znienawidzonych oficerów.
Na posiedzeniu zjazdu sowietów w dniu 9 czerwca Trocki zapytywał, czemu to przypisać, że „w tak wzorowej flocie, jak czarnomorska, która obesłała przecież cały kraj patrjotycznemi delegacjami, że w tem gnieździe zorganizowanego patrjotyzmu mógł jednak w krytycznej chwili nastąpić tego rodzaju wybuch? Czegóż to dowodzi?” Nie otrzymał jednak na to pytanie żadnej odpowiedzi.
Brak kierownictwa i bezład, panujący w wojsku, dręczył jednako wszystkich: żołnierzy, dowódców i członków komitetów. Wszyscy wypatrywali z niecierpliwością jakiegoś wyjścia z trudnej sytuacji. Góra sądziła, że ofensywa poskromi chaos i przyniesie wreszcie coś określonego. Pod pewnym względem miało to swe uzasadnienie. Skoro Ceretelli i Czernow, posługując się wszelkiemi modulacjami retoryki demokratycznej, głosili w Piotrogrodzie hasło ofensywy, członkowie komitetów frontowych, idąc ręka w rękę z oficerami, powinni byli wypowiedzieć walkę nowym porządkom w armji, które stanowiły wprawdzie nieodzowny warunek rewolucji, lecz nie dawały się pogodzić z wojną. Wyniki tego zwrotu w polityce nie kazały długo na siebie czekać. „Z każdym dniem członkowie komitetów przesuwali się coraz wyraźniej na prawo, — opowiada jeden z oficerów marynarki, — czemu towarzyszył jednak spadek ich autorytetu wśród marynarzy i żołnierzy”. Ale do prowadzenia wojny potrzebni byli właśnie żołnierze i marynarze.
Brussiłow, zachęcony przez Kiereńskiego, przystąpił do formowania batalionów szturmowych z ochotników, dokumentując w ten sposób otwarcie zanik waleczności w armji. Do akcji tej przyłączyły się niebawem rozmaite, przeważnie awanturnicze żywioły w rodzaju kapitana Murawjowa, który później, po przewrocie październikowym, przerzucił się do obozu lewych eserowców, aby następnie, po burzliwych bohaterskich skądinąd wyczynach, zginąć od kuli bolszewickiej, jeżeli nie od swej własnej. Nie trzeba dodawać, że kontrrewolucyjni oficerowie uczepili się skwapliwie tych szturmowych bataljonów, widząc w nich legalną formę skupiania swych sił. W masach żołnierskich nowa idea nie znalazła jednak żadnego oddźwięku. Poszukiwaczki przygód tworzyły kobiece bataljony ,,czarnych huzarów śmierci”. Jeden z takich bataljonów stanowił w październiku ostatnie oparcie zbrojne Kiereńskiego podczas obrony Pałacu Zimowego. Wszystko to niewiele jednak znaczyło, gdy chodziło o zniszczenie militaryzmu niemieckiego, a na tem właśnie polegało zadanie.
Ofensywę, przyobiecaną sprzymierzonym przez główną kwaterę na wczesną wiosnę, odkładano z tygodnia na tydzień. Ale teraz Ententa nie godziła się już na dalszą zwłokę. Wymuszając na Rosji natychmiastowe natarcie, sprzymierzeni nie przebierali w środkach. Równorzędnie z patetycznemi zaklęciami Vandervelde'a grożono wstrzymaniem dostawy amunicji. Włoski konsul generalny w Moskwie oświadczył przedstawicielom prasy, nie włoskiej, lecz rosyjskiej, że w razie zawarcia przez Rosję odrębnego pokoju, sprzymierzeni pozostawią Japonji wolną rękę na terenie Syberji. Liberalne pisma, nie rzymskie, lecz moskiewskie, drukowały z patrjotycznym zapałem bezczelne pogróżki, uzasadniając je już nie możliwością zawarcia odrębnego pokoju, ale zwlekaniem z rozpoczęciem ofensywy. Sprzymierzeni nie krępowali się też i pod innemi względami: przysyłali więc nprz. do niczego nie zdatny sprzęt artyleryjski: 35% dział, otrzymanych z zagranicy, nie wytrzymywało dwutygodniowej próby ognia, chociaż używano ich bardzo oględnie. Anglja wstrzymywała pożyczkę. Natomiast Ameryka, ta nowa protektorka, otworzyła Rządowi Tymczasowemu, bez wiedzy Anglji, kredyt w wysokości 75 miljonów dolarów, jako zaliczkę na poczet przyszłej ofensywy.
Popierając politykę wymuszeń, uprawianą przez sprzymierzonych, i prowadząc wściekłą agitację na rzecz ofensywy, burżuazja rosyjska sama nie wierzyła w tę ofensywę, gdyż nie kwapiła się wcale z nabywaniem pożyczki wolności. Obalona monarchja skorzystała tymczasem z okazji, aby przypomnieć o swem istnieniu: w oświadczeniu, złożonem na ręce Rządu Tymczasowego, Romanowowie zgłaszali swój udział w pożyczce wolności, nie omieszkali jednak dodać, że „wysokość pożyczki będzie zależała od tego, czy kasa państwowa zechce dawać na utrzymanie członkom carskiej rodziny”. Wszystko to czytała armja, która zdawała sobie dokładnie sprawę, że zarówno większość Rządu Tymczasowego, jak i większa część wyższych szarż oficerskich nie traci po dawnemu nadziei, iż monarchja zostanie przywrócona.
Czyniąc zadość sprawiedliwości, należy zaznaczyć, że w obozie sprzymierzonych nie wszyscy zgadzali się z Vanderveldem, Thomas'em i Cachin'em, którzy armję rosyjską spychali w otchłań. Rozlegały się również i głosy przestrogi. „Armja rosyjska to tylko fronton, — mówił generał Pétain, — który zawali się przy pierwszem poruszeniu z miejsca”. W podobnym sensie wypowiadała się też i misja amerykańska. Zwyciężyły jednak inne względy. Należało rewolucję pozbawić duszy. „Bratanie się Rosjan z Niemcami, — klarował później Painlevé, — dokonywało takich spustoszeń (faisait de tels ravages), że pozostawienie armji rosyjskiej w stanie bezczynności było bardzo ryzykowne i jednoznaczne z szybkim jej rozkładem”.
Politycznych przygotowań do ofensywy dokonywali Kiereńskij i Ceretelli, początkowo nawet w zupełnej tajemnicy przed najbliższymi współtowarzyszami ideowymi. Podczas gdy napoły wtajemniczeni wodzowie rozwodzili się nadal na temat obrony rewolucji, Ceretelli akcentował coraz dobitniej konieczność przygotowania armji do czynnych wystąpień. Najdłużej opierał się Czernow, czyniąc to z właściwą mu kokieterją. Na posiedzeniu Rządu Tymczasowego w dniu 17 maja indagowano „chłopskiego ministra”, jak Czernow sam siebie ochrzcił, czy odpowiada to rzeczywistości, że na jakimś wiecu mówił on o ofensywie bez należnej sympatji. Jak się okazało, Czernow powiedział, że sprawa ofensywy jego, jako polityka, nie dotyczy, gdyż jest ona sprawą strategów na froncie. Ludzie ci bawili się w chowanego zarówno z wojną, jak i z rewolucją. Ale mogło to trwać tylko do czasu.
Przygotowaniom do ofensywy towarzyszyło, oczywiście, zaostrzenie walki z bolszewikami. Zarzucano im coraz częściej, że dążą do zawarcia odrębnego pokoju. Same warunki ówczesne, t. j. osłabienie i wycieńczenie, które dotknęły Rosję w większym stopniu, niż inne kraje, uczestniczące w wojnie, stwarzały tego rodzaju możliwość, że zawarcie odrębnego pokoju stanie się jedynem wyjściem z ciężkiej sytuacji. Ale nikt jeszcze nie zmierzył siły nowego czynnika, jakim była rewolucja. Bolszewicy sądzili, że uniknąć perspektywy odrębnego pokoju można jedynie przez śmiałe i konsekwentne przeciwstawienie wojnie siły i autorytetu rewolucji. W tym celu należało przedewszystkiem zerwać przymierze z własną burżuazją. 9 czerwca Lenin oświadczył na zjeździe sowietów: „Powiadają, że dążymy do odrębnego pokoju. To nieprawda. My mówimy: nie chcemy żadnego odrębnego pokoju, z żadnymi kapitalistami, przedewszystkiem zaś z rosyjskimi. Rząd Tymczasowy zaś zawarł odrębny pokój z rosyjskimi kapitalistami. Precz z tym odrębnym pokojem”. „Oklaski” — notuje protokół. Były to oklaski nieznacznej mniejszości zjazdowej i dlatego właśnie szczególnie gorące.
Niektórym członkom Komitetu Wykonawczego brakowało zdecydowania, inni zaś pragnęli aprobaty najwyższego organu. W ostatniej chwili postanowiono podać do wiadomości Kiereńskiego, że wydawanie rozkazu o rozpoczęciu ofensywy jest niepożądane aż do chwili rozstrzygnięcia tej sprawy przez zjazd Sowietów. Oświadczenie, złożone przez frakcję bolszewicką na pierwszem odrazu posiedzeniu zjazdu stwierdzało, że ,,ofensywa może tylko do reszty zdezorganizować armję, przeciwstawiając sobie wzajemnie poszczególne jej części; deklaracja domagała się w dalszym ciągu, aby „zjazd oparł się natychmiast presji, wywieranej przez kontrrewolucję, albo też wziął na siebie całkowitą i wyraźną odpowiedzialność za tę politykę”.
Uchwała, powzięta przez zjazd sowietów na rzecz ofensywy, była jedynie demokratyczną formalnością. Wszystko zostało już przygotowane. Artylerja oddawna już kierowała wyloty dział w stronę nieprzyjacielskich pozycyj. W rozkazie dziennym do armji i marynarki z dn. 16 czerwca, Kiereńskij, powołując się na „otoczonego aureolą zwycięstw” naczelnego wodza, dowodził konieczności „natychmiastowego i zdecydowanego natarcia” i kończył temi słowy: „Rozkazuję wam, żołnierze, — naprzód”.
W artykule, napisanym w przededniu ofensywy i komentującym oświadczenie bolszewickiej frakcji na zjeździe Sowietów, Trocki pisał: „Polityka rządu niszczy w zarodku powodzenie działań wojennych... Warunki materialne ofensywy są wielce niepomyślne. Organizacja aprowizacji wojska stanowi odzwierciadlenie ogólnego rozprzężenia gospodarczego, przeciwko któremu rząd w obecnym swym składzie nie może przedsięwziąć nic radykalnego. Warunki zaś moralne są jeszcze bardziej niepomyślne. Rząd... ujawnił wobec wojska... swą niezdolność kierowania polityką Rosji niezależnie od woli imperjalistycznych sprzymierzeńców. Musiało to wywołać wciąż wzrastający rozkład armji... Zjawisko masowej dezercji... przestaje być w obecnej sytuacji zwykłym wynikiem złej woli jednostek, lecz staje się wyrazem kompletnej niezdolności rządu do scementowania rewolucyjnej armji wspólnością celów”. Zwracając dalej uwagę na to, że rząd nie decyduje się „na natychmiastowe zniesienie własności obszarniczej, t. j. na jedyny środek, który zdołałby przekonać najbardziej zacofanego chłopa, że ta rewolucja jest również i jego rewolucją”, artykuł kończył się konkluzją: „w tego rodzaju warunkach materjalnych i moralnych ofensywa musiała nieodwołalnie stać się ryzykowną awanturą”.
Wszyscy niemal oficerowie sądzili, że beznadziejna pod względem wojskowym ofensywa wynika wyłącznie z politycznego wyrachowania. Denikin, po dokonaniu lustracji swego frontu, meldował Brussiłowowi: „Nie wierzę w powodzenie ofensywy”. Uzupełniała ów stan beznadziejności nieudolność samego dowództwa. Stankiewicz, oficer i patrjota, zaznacza, że techniczne przygotowanie akcji wyłączało możność uzyskania zwycięstwa, niezależnie od stanu moralnego wojska: „zorganizowano ofensywę niżej wszelkiej krytyki”. Do przywódców partji kadetów przybyła delegacja oficerów z prezesem związku oficerów, kadetem Nowosilcewem, na czele, aby ostrzec, że ofensywa skazana jest na niepowodzenie i doprowadzi tylko do zniszczenia najlepszych oddziałów. Wyższe władze odpowiadały jednak ogólnikowemi frazesami na wszelkie ostrzeżenia: „Kołatała się w nas jeszcze nadzieja, — powiada dowódca sztabu kwatery głównej, reakcyjny generał Łukomskij, — że możepowodzenie pierwszych bitew przyczyni się do zmiany psychologji mas, i dowódcy zdołają znów ująć wydarte im z rąk cugle”. Owo „ponowne ujęcie cugli” stanowiło ich główny cel.
Zgodnie z dawno już opracowanym planem, główne natarcie miało być dokonane siłami frontu południowo-zachodniego w kierunku Lwowa; fronty północny i zachodni miały spełniać zadania pomocnicze. Ofensywa winna była zacząć się na wszystkich frontach jednocześnie. Wkrótce stało się oczywistem, że dowództwo nie sprosta wypełnieniu tego planu. Wówczas postanowiono wysuwać fronty kolejno jeden po drugim, poczynając od drugorzędnych. Ale i to nie dało się urzeczywistnić. „Natenczas naczelne dowództwo, — mówi Denikin, — postanowiło poniechać wszelkich ogólnych planów strategicznych i pozostawić poszczególnym frontom wolność rozpoczynania operacyj w miarę tego, jak będą do nich gotowe”. Oddano wszystko na łaskę opatrzności. Brakowało chyba tylko świętych obrazków carycy. Usiłowano zastąpić je demokratyczną dewocją. Kiereńskij jeździł, nawoływał, udzielał błogosławieństwa. Ofensywa rozpoczęła się: 16 czerwca na froncie południowo-zachodnim; 7 lipca — na zachodnim; 8 — na północnym; 9 — na rumuńskim. Fikcyjne już, właściwie, wystąpienie ostatnich trzech frontów zbiegło się z początkiem katastrofy na froncie głównym, t. j. południowo-zachodnim.
Kiereńskij meldował Rządowi Tymczasowemu: „Święcimy dzisiaj nielada triumf rewolucji. 18 czerwca rosyjska armja rewolucyjna rozpoczęła z wielkim zapałem ofensywę”. „Nastąpiło wyczekiwane oddawna epokowe wydarzenie, — pisała kadecka „Riecz”, — które przywróciło nam odrazu nastrój najlepszych dni rewolucji”. 19 czerwca stary Plechanow deklamował wobec manifestacji patrjotycznej: „Obywatele! Gdy zapytam was, jaki dzisiaj mamy dzień, odpowiecie, że poniedziałek. Ale mylicie się: dzisiaj jest niedziela, czyli dzień zmartwychwstania, zmartwychwstania całego naszego kraju i demokracji całego świata. Rosja, która zrzuciła jarzmo caratu, postanowiła wyzwolić się z pod jarzma wroga”. Ceretelli przemawiał tego samego dnia na zjeździe Sowietów: „Odwraca się nowa karta w dziejach wielkiej rewolucji rosyjskiej... Powodzenie wojenne naszej armji rewolucyjnej winno być radośnie witane nietylko przez demokrację rosyjską, ale i... przez wszystkich, kto istotnie pragnie walki z imperjalizmem.” Patrjotyczna demokracja otworzyła upusty swej elokwencji.
Pisma rozgłaszały tymczasem radosną nowinę: „Giełda paryska zareagowała na ofensywę rosyjską zwyżką wszystkich papierów rosyjskich”. Socjaliści usiłowali określić stopień trwałości rewolucji według biuletynu kursów giełdowych. Ale historja poucza, że im lepiej czuje się giełda, tem gorzej ma się rewolucja.
Fala sztucznie rozdmuchanego patrjotyzmu ani na chwilę nie ogarnęła w stolicy robotników i garnizonu. Areną patrjotyzmu był tylko Newski prospekt. „Wyszliśmy na Newski, — opowiada w swych wspomnieniach żołnierz Czynienow, — i próbowaliśmy agitować przeciwko ofensywie. A burżuje na nas z parasolami... Łapaliśmy burżujów, wlekliśmy ich do koszar i mówiliśmy, że zaraz jutro wyśle się ich na front”. Były to już oznaki nadciągającego wybuchu wojny domowej: zbliżały się dni lipcowe.
21 czerwca pułk karabinów maszynowych w Piotrogrodzie uchwalił na walnem zebraniu: „na przyszłość będziemy posyłali oddziały na front tylko wówczas, gdy wojna będzie miała rewolucyjny charakter”... W odpowiedzi na groźbę rozwiązania pułku, pułk odpowiedział, że nie cofnie się przed skasowaniem „Rządu Tymczasowego oraz innych popierających go organizacyj”. Mamy tu znowuż akcenty groźby, znacznie wyprzedzające agitację bolszewicką.
Kronika wypadków notuje pod datą 23 czerwca: „Oddziały 11 armji zdobyły pierwszą i drugą linję okopów nieprzyjacielskich”. I tuż obok: „W fabryce Baranowskiego (6 tysięcy robotników) dokonano ponownych wyborów do Sowietu piotrogrodzkiego. Zamiast 3 eserowców wybrano 3 bolszewików”.
Pod koniec miesiąca oblicze Piotrogrodzkiego sowietu zmieniło się znacznie. Wprawdzie 20 czerwca sowiet uchwalił wysłać pozdrowienie nacierającej armji; ale jaką większością? 472 głosami przeciwko 271 przy 39 wstrzymujących się. Był to zupełnie inny, niespotykany dotychczas, układ sił. Bolszewicy wraz z lewicowemi grupkami mieńszewików i eserowców stanowili dwie piąte sowietu. Znaczy to, że po fabrykach i w koszarach przeciwnicy ofensywy stanowili już niewątpliwą większość.
Wyborski Sowiet dzielnicowy w dniu 24 czerwca powziął uchwałę, której każdy wyraz sprawiał wrażenie, że wykuto go ciężkim młotem: „Protestujemy przeciwko awanturze Rządu Tymczasowego, który wszczął ofensywę w imię utrzymania w mocy dawnych łupieskich traktatów... Cały ciężar odpowiedzialności za tę politykę ofensywy składamy na Rząd Tymczasowy oraz popierające go partje mieńszewików i eserowców”. Dzielnica Wyborska, zepchnięta po przewrocie lutowym na drugi plan, wysuwała się obecnie w sposób zdecydowany na pierwsze miejsce. W Sowiecie wyborskim bolszewicy sprawowali już niepodzielnie rządy.
Teraz wszystko zależało od losów ofensywy, czyli od żołnierzy, siedzących w okopach. Jakich zmian dokonała ofensywa w świadomości tych ludzi, którzy musieli brać w niej czynny udział? Ludzie ci ciążyli nieprzeparcie ku pokojowi. Ale przynajmniej wśród części żołnierzy, i nie na długo zresztą, sfery rządzące potrafiły przekształcić do pewnego stopnia to ciążenie w postawę, przychylną dla ofensywy.
Po przewrocie żołnierze oczekiwali od nowego rządu szybkiego zawarcia pokoju, aż do owej chwili zaś gotowi byli wytrwać na froncie. Ale pokój nie nadchodził. Żołnierze poczęli wówczas bratać się z Niemcami i Austrjakami, częściowo pod wpływem bolszewickiej agitacji, głównie zaś z konieczności szukania własnych dróg, prowadzących do upragnionego pokoju. Ale bratanie się z żołnierzami armji nieprzyjacielskich spotykało się dokoła z prześladowaniami. Nadomiar wszystkiego wyszło na jaw, że żołnierze niemieccy bynajmniej nie odmawiali posłuszeństwa swoim oficerom. To też bratanie się, nie uwieńczone zawarciem pokoju, zaczęło szybko zanikać.
Na froncie panowało w tym czasie faktyczne zawieszenie broni. Niemcy wykorzystali to zacisze, aby przerzucić ogromne masy wojska na front Zachodni. Rosyjscy żołnierze obserwowali wyludnianie się okopów nieprzyjacielskich, przewożenie karabinów maszynowych i armat. Na tem właśnie opierał się plan moralnego przygotowania ofensywy. Zaczęto systematycznie wszczepiać w żołnierzy przekonanie, że wróg osłabł zupełnie, że brak mu kompletnie sił, że z zachodu naciera nań Ameryka, że wreszcie trzeba minimalnego wysiłku z naszej strony, aby rozerwać front nieprzyjacielski i zawrzeć pokój. W rządzie nikt nie dawał temu ani przez chwilę wiary. Ale liczono na to, że gdy się już raz puści w ruch maszynerię wojny, armja nie zdoła jej zatrzymać.
Nie osiągnąwszy celu ani zapomocą dyplomacji Rządu Tymczasowego, ani na drodze bratania się, część żołnierzy zaczęła wyraźnie przychylać się do trzeciego sposobu rozwiązania kwestji: dać pierwszy impuls, który doprowadzi do kompletnego unicestwienia wojny. Jeden z delegatów żołnierskich, który przybył z frontu, w ten sposób właśnie odmalował na zjeździe sowietów nastroje, panujące wśród żołnierzy: ,,Teraz mamy przed sobą przerzedzony front niemiecki, niema przed nami armat; jeśli więc pójdziemy teraz naprzód i pokonamy wroga, zbliżymy się wreszcie do upragnionego pokoju”. Początkowo nieprzyjaciel istotnie był słaby i uchodził, nie przyjmując bitwy, której zresztą nacierający nie mogli nawet wydać. Ale nie szedł bynajmniej w rozsypce, tylko zmieniał układ sił swej armji i koncentrował je w innem miejscu. Gdy żołnierze posuwali się naprzód o jakie dwadzieścia lub trzydzieści kilometrów, odsłaniał się przed nimi widok, znany dobrze zdoświadczenia poprzednich lat: wojsko nieprzyjacielskie czekało na nowych, wzmocnionych pozycjach. I dopiero w takiej chwili okazywało się, że jeśli żołnierze zgadzali się jeszcze na jakikolwiek wysiłek, aby osiągnąć wreszcie pokój, to jednak wcale nie pragnęli wojny. Wciągnięci w nią przemocą i podstępem, przy użyciu presji moralnej, z tem większem oburzeniem przeszli do odwrotu.
„Po niebywałym u Rosjan — pod względem siły i napięcia — ogniu artylerji, — opowiada generał Zajączkowski, rosyjski historyk wojny światowej, — wojsko zajęło prawie bez strat pozycje nieprzyjacielskie i nie chciało iść dalej. Zaczęła się ogólna dezercja i ucieczka całych oddziałów z pozycyj”.
Ukraiński działacz społeczny, Doroszenko, który był komisarzem Rządu Tymczasowego w Galicji, opowiada, że po zagarnięciu Halicza i Kałusza, dokonano straszliwego pogromu miejscowej ludności, wyłącznie Ukraińców i Żydów, — Polaków pozostawiono w spokoju. Akcją kierowała jakaś doświadczona ręka, wskazująca, gdzie się mieszczą ukraińskie instytucje kulturalno-oświatowe. W pogromie uczestniczyły „najlepsze oddziały, najmniej zdemoralizowane przez rewolucję”, starannie dobrane do uczestniczenia w ofensywie. Sprawa ta jeszcze lepiej odsłoniła oblicze tych, co kierowali ofensywą, owych dawnych dowódców z czasów caratu, wypróbowanych organizatorów pogromów.
Dnia 9 lipca komitety i komisarze 11 armji wysłali do rządu następującą depeszę: „Rozpoczęta 6 lipca ofensywa niemiecka na froncie 11 armji przybiera rozmiary straszliwej klęski... W usposobieniu oddziałów, pchniętych niedawno naprzód wskutek bohaterskich wysiłków mniejszości, nastąpił gwałtowny i katastrofalny przełom. Zapał, wywołany przez ofensywę, szybko wygasł. Większa część oddziałów jest w stanie posuwającego się coraz szybciej rozkładu. O sprawowaniu władzy i subordynacji niema już nawet mowy, żadne perswazje nie skutkują więcej, odpowiedzią na nie są pogróżki, nieraz zaś nawet i kule”.
Naczelny dowódca frontu południowo-zachodniego, za zgodą komisarzy i komitetów, wydał rozkaz strzelania do. uciekających żołnierzy.
Dnia 12 lipca naczelny dowódca frontu zachodniego, Denikin, wracał do swego sztabu „z rozpaczą w duszy i wyraźnem poczuciem tego, że zgasła już bezpowrotnie ostatnia nadzieja na... cud”.
Żołnierze nie chcieli się bić. Gdy zwrócono się do wojska, stanowiącego tyły armji, aby zastąpiło oddziały, wycieńczone zdobyciem okopów nieprzyjacielskich, usłyszano odpowiedź: ,,Pocoście nacierali? Kto wam kazał? Należy kończyć wojnę, nie zaś rozpoczynać ofensywę”. Komendant I-go Korpusu syberyjskiego, uchodzącego za jeden z najlepszych, donosił, że żołnierze pod osłoną nocy uciekali tłumnie całemi kompanjami z zupełnie nieatakowanej pierwszej linji frontu. „Zrozumiałem, że my, dowódcy, nie zdołamy zmienić żywiołowej psychologji mas żołnierskich i płakałem długo i gorzko”.
Jedna z kompanij odmówiła nawet podrzucenia przeciwnikowi ulotek o wzięciu Halicza, aż dopóki nie znalazła żołnierza, któryby mógł przetłumaczyć tekst niemiecki na język rosyjski. Fakt ten ilustruje znakomicie całą potęgę nieufności masy żołnierskiej do dowództwa, tak dawnego, jak i nowego, polutowego. Stulecia poniewierania godności ludzkiej i przemocy brały teraz odwet z wulkaniczną gwałtownością. Żołnierze wiedzieli, że znów ich oszukano. Ofensywa nie dawała w wyniku pokoju, tylko dalszą wojnę. Żołnierze nie chcieli wojny. I mieli rację. Patrjoci, dekujący się na tyłach, judzili i piętnowali żołnierzy, jako niecnych tchórzy. Ale słuszność była po stronie żołnierzy. Kierował nimi zdrowy instynkt narodowy, wykwitający ze świadomości tych uciskanych, oszukiwanych, maltretowanych ludzi, którym rewolucja dodała na chwilę otuchy i których teraz zepchnięto znów do roli mięsa armatniego. Żołnierze mieli rację. Dalsze prowadzenie wojny nie mogło dać ludowi rosyjskiemu nic więcej, prócz nowych ofiar, upokorzeń, klęsk, nic prócz wzmożenia się wewnętrznej i zewnętrznej niewoli.
Prasa patrjotyczna w roku 1917, nietylko kadecka, lecz również i socjalistyczna, przeciwstawiała nieustannie żołnierzy rosyjskich, dezerterów i tchórzy, bohaterskim bataljonom wielkiej rewolucji francuskiej. Porównania te świadczą nietyle o niezrozumieniu dialektyki procesu rewolucyjnego, co o zupełnym analfabetyzmie historycznym.
Wszyscy niemal wybitni wodzowie rewolucji francuskiej, zaczynali od podważania zasad dyscypliny, od działalności o charakterze destrukcyjnym; Milukow powiedziałby napewno: podobnie, jak bolszewicy. Przyszły marszałek Davoust w ciągu długich miesięcy r. 1789 — 90 rozprzęgał, jako porucznik d'Avoust, „normalną” dyscyplinę w garnizonie Aisdenne, rozpędzając członków dowództwa. Do połowy r. 1790 dokonywał się w całej Francji proces rozkładania się dawnej armji. Żołnierze pułku z Vincennes zmuszali swych oficerów, aby jedli razem z nimi. Marynarze wypędzali swych oficerów. 20 pułków użyło względem swego dowództwa przemocy. W Nancy trzy pułki wtrąciły oficerów wyższych szarż do więzienia.
Poczynając od r. 1790 przywódcy rewolucji francuskiej nie przestają powtarzać z racji ekscesów wojskowych: „Winę ponosi władza wykonawcza, która nie odwołuje oficerów, wrogo usposobionych względem rewolucji”. Rzecz znamienna, że za rozwiązaniem dawnego korpusu oficerskiego wypowiadał się zarówno Mirabeau, jak i Robespierre. Dążeniem pierwszego było jak najszybsze wprowadzenie surowej karności. Drugi pragnął rozbroić kontrrewolucję. Ale obaj rozumieli dobrze, że dawna armja istnieć już nie może.
Rewolucja rosyjska, w odróżnieniu od francuskiej, wybuchła wprawdzie podczas wojny. Ale nie wynika z tego bynajmniej, aby stanowiła ona jakiś wyjątek w ustalonem przez Engelsa prawie historycznem. Przeciwnie, warunki, wytworzone przez przewlekłą i niefortunną wojnę, mogły tylko przyśpieszyć i zaostrzyć proces rewolucyjnego rozkładu armji. Nieszczęsna i zbrodnicza ofensywa demokracji dokonała reszty. Teraz już wszyscy żołnierze mówili: „Dosyć rozlewu krwi! Co nam po wolności i ziemi, skoro nas już nie będzie?” Oświeceni pacyfiści są poprostu śmieszni, gdy na podstawie racjonalistycznego rozumowania usiłują unicestwić wojnę. Ale gdy same masy uzbrojone wysuwają przeciwko wojnie racje rozumu, znaczy to, że zbliża się kres wojny.
WŁOŚCIAŃSTWO
Kwestja rolna stanowiła podglebie rewolucji. Najbardziej barbarzyńskie objawy życia rosyjskiego, których koroną była monarchja rasputinowska, tkwiły korzeniami w archaicznych stosunkach, wywodzących się bezpośrednio z prawa pańszczyźnianego, w tradycyjnej władzy obszarników, w ścisłej łączności obszarników z administracją miejscową i ziemstwem stanowem. Chłop, stanowiący ostoję azjatyckiego barbarzyństwa, padł zarazem pierwszy jego ofiarą.
W ciągu pierwszych tygodni po przewrocie lutowym wieś zachowywała się prawie zupełnie biernie. Młode, najczynniejsze roczniki były na froncie. Starsze pokolenia, które pozostały w domu, pamiętały nazbyt dobrze, że finałem rewolucji są ekspedycje karne. Wieś milczała, dlatego też i miasto nie mówiło o wsi. Ale widmo wojny chłopskiej już od marca unosiło się nad dworami obszarników. Z gubernij najbardziej szlacheckich, t. zn. zacofanych i reakcyjnych, głos, wzywający pomocy, rozległ się wcześniej jeszcze, nim zarysowało się istotne niebezpieczeństwo. Liberałowie odzwierciadlali wiernie obawy obszarników. Ugodowcy zaś odzwierciadlali nastroje liberałów. ,,Forsowanie kwestji rolnej w ciągu najbliższych tygodni, — rezonował po przewrocie „lewicowy” Suchanow, — to rzecz szkodliwa i nawet zbędna”. Podobnie, — jak to już nam wiadomo, — Suchanow uważał, że nie należy forsować sprawy pokoju i 8-godzinnego dnia pracy. Najłatwiejszą rzeczą jest ucieczka przed trudnościami. Nadomiar wszystkiego, obszarnicy straszyli, że podważenie ustalonych stosunków rolnych odbije się fatalnie na zasiewach i aprowizacji miast. Komitet Wykonawczy wysyłał do wielu miejscowości depesze, w których zalecał, aby „nadmierny zapał do spraw rolnych niezaszkodził aprowizacji miast”.
W wielu miejscowościach obszarnicy, nastraszeni rewolucją, nie zaczynali zasiewów wiosennych. W tak ciężkiej sytuacji aprowizacyjnej nagie pola zdawały się same prosić o nowych gospodarzy. Wśród włościan rozpoczął się niewyraźny ruch. Nie ufając nowemu rządowi, obszarnicy zabrali się do gorączkowej likwidacji swych majątków. Bogaci chłopi — „kułacy” zaczęli skupywać grunty obszarników, w przeświadczeniu, że wywłaszczenie ominie ich, jako chłopów. Wiele tranzakcyj miało charakter wyraźnie fikcyjny. Sądzono bowiem, że własność prywatna niżej pewnej normy pozostanie nietknięta; licząc na to, wielu obszarników parcelowało sztucznie swe grunta na drobne działki, przepisując je na nazwiska fikcyjnych właścicieli. Niejednokrotnie przepisywano grunta na cudzoziemców, będących obywatelami krajów sprzymierzonych lub też neutralnych. Zachodziła obawa, że spekulacja „kułaków” i oszustwa obszarników wyczerpią zupełnie rezerwy gruntowe jeszcze przed zwołaniem Konstytuanty.
Wieś widziała te machinacje i zażądała wydania dekretu, któryby zabraniał wszelkich tranzakcyj gruntowych. Wysłannicy chłopów rozpoczęli wędrówkę do miast, do nowej władzy, po sprawiedliwość i ziemię. Zdarzało się niejednokrotnie, że ministrowie tuż po jakiejś dyskusji na górne tematy, czy też, po uroczystem przyjęciu, spotykali przy wyjściu szare figury delegatów chłopskich. Suchanow opowiada, jak jeden z takich wysłańców błagał ze łzami w oczach obywateli ministrów, aby wydali prawo, broniące rezerwy gruntowe przed całkowitem wyprzedaniem. „Przerwał mu niecierpliwie podniecony i blady Kiereńskij: powiedziałem, że się to zrobi, więc inaczej nie będzie... Niema co patrzeć na mnie podejrzliwem okiem”. Suchanow, obecny podczas tej sceny, dodaje: „Powtarzam to dosłownie, — Kiereńskij miał rację: kmiotkowie rzeczywiście spoglądali podejrzliwie na słynnego ministra ludowego i wodza”. W tym krótkim dialogu chłopa, który jeszcze prosi, ale już nie ufa, z radykalnym ministrem, który opędza się przed nieufnością chłopa, tkwi zalążek nieuniknionej zagłady rządów lutowych.
Przepisy o komitetach ziemskich, jako organach przygotowujących reformę rolną, wydane zostały przez pierwszego ministra rolnictwa, kadeta Szingariowa. Główny komitet ziemski, na którego czele stał liberalno-biurokratyczny profesor Postnikow, składał się w większości z ludowców. Członkowie komitetu najbardziej obawiali się tego, że mogą uchodzić za mniej umiarkowanych od swego przewodniczącego. Miejscowe komitety ziemskie funkcjonowały w gubernjach, powiatach i gminach. Gdy sowiety, nie dające się tak łatwo zaszczepić na wsi, uważane były za organy prywatne, komitety ziemskie miały charakter instytucyj rządowych. Im mniej określone były ich funkcje, tem trudniej przeciwstawiały się presji, wywieranej na nie przez chłopów. Im niższe miejsce w hierarchji ogólnej zajmował komitet, im bliższy był ziemi, tem łatwiej stawał się narzędziem ruchu chłopskiego.
W końcu marca zaczynają napływać do stolicy pierwsze niepokojące wiadomości o ukazaniu się chłopów na widowni. Nowgorodzki komisarz donosi telegraficznie o rozruchach, wszczętych przez pewnego chorążego, nazwiskiem Panasiuk, o „bezpodstawnych aresztowaniach obszarników” i t. p. W gubernji Tambowskiej tłum chłopów, z kilkoma urlopowanymi żołnierzami na czele, zrabował dwór. Pierwsze komunikaty są bezwątpienia przesadzone, obszarnicy w swych zażaleniach najwyraźniej wyolbrzymiają i uprzedzają wypadki. Ale jedno nie ulega wątpliwości, to mianowicie, że kierowniczy udział w ruchu chłopskim biorą żołnierze, którzy z frontu i garnizonów miejskich przynoszą ducha inicjatywy.
Jeden z komitetów powiatowych w gubernji Charkowskiej uchwalił dnia 5 kwietnia przeprowadzić u ziemian rewizję w celu odebrania broni. Chłopi wyraźnie przeczuwają już zbliżającą się wojnę domową. Komisarz uważa, że zamieszki, które wybuchły w Skopińskim powiecie gubernji Riazańskiej, są skutkiem uchwały komitetu wykonawczego w sąsiednim powiecie, wprowadzającej przymusowe wydzierżawienie chłopom gruntów obszarniczych. „Agitacja studentów, nawołująca do spokojnego wyczekiwania aż Konstytuanta rozwiąże kwestję, nie ma powodzenia”. W ten sposób dowiadujemy się, że ci sami „studenci”, którzy w okresie pierwszej rewolucji nawoływali chłopów do teroru agrarnego, — taką bowiem taktykę stosowali wówczas eserowcy, — w roku 17-ym propagują przestrzeganie praworządności i zachowanie spokoju, z wątpliwym, coprawda, skutkiem.
Komisarz gubernji Symbirskiej daje obraz bardziej już rozwiniętego ruchu chłopskiego: komitety gminne i gromadzkie — o których będzie jeszcze mowa — aresztują obszarników, wysyłają ich poza granice gubernji, wypędzają robotników z dworskich gruntów, zagarniają ziemię, wyznaczają samowolnie wysokość czynszu dzierżawnego. „Delegaci, wysłani przez Komitet Wykonawczy, stają po stronie chłopów”. Jednocześnie zaczyna się ruch gminiaków przeciwko osadnikom, czyli zamożnym chłopom, którzy wyodrębnili swe grunta na zasadzie stołypinowskiego prawa z dnia 9 listopada 1906 roku. „Sytuacja w gubernji grozi zasiewom niebezpieczeństwem”. Symbirski komisarz gubernjalny już w kwietniu nie widzi innego wyjścia z sytuacji, jak ogłoszenie ziemi własnością narodu, z tem zastrzeżeniem, że sposoby użytkowania gruntów określi w przyszłości Konstytuanta.
Z powiatu Kaszyrskiego, leżącego wpobliżu Moskwy, płyną skargi na to, że Komitet Wykonawczy pcha ludność do odbierania gruntów klasztorom, kościołowi i obszarnikom bez wszelkiego odszkodowania. W gubernji Kurskiej chłopi nie pozwalają jeńcom wojennym pracować w majątkach i wtrącają ich nawet do miejscowego więzienia. Po zjazdach chłopskich, chłopi w gubernji Penzeńskiej, skorzy do literalnego pojmowania uchwał eserowskich o ziemi i wolności, zaczęli gwałcić zawarte niedawno z obszarnikami umowy. Jednocześnie rozpoczęli ofensywę przeciwko nowym organom władzy. „W marcu w skład tworzących się gminnych i powiatowych komitetów wykonawczych weszła przeważnie inteligencja; ale niebawem zaczęto na nią narzekać, to też w połowie kwietnia wszystkie komitety składały się już wyłącznie z chłopów, których stosunek do ziemi jest wyraźnie niepraworządny”.
Grupa ziemian w sąsiedniej gubernji Kazańskiej skarżyła się Rządowi Tymczasowemu, że nie może nadal gospodarować, gdyż chłopi rozpędzają im robotników, odbierają nasiona, w wielu miejscowościach zabierają z majątków inwentarz, nie pozwalają właścicielom na wyrąb lasów, grożą wreszcie represjami i śmiercią. „Niema sądów, wszyscy robią, co im się żywnie podoba, część rozsądniejszych chłopów steroryzowana jest przez większość”. Ziemianie kazańscy wiedzą już, kto ponosi winę za tę anarchję: „rozporządzenia Rządu Tymczasowego nie są po wsiach znane, natomiast bolszewickie ulotki rozchodzą się masowo”.
W rzeczywistości zaś w owym czasie nie można było narzekać na brak rozporządzeń Rządu Tymczasowego. W depeszy z dnia 20 marca książę Lwow zalecał komisarzom, aby organizowali komitety ziemskie, jako organy władzy miejscowej i radził wciągać do pracy tych komitetów miejscowych ziemian oraz przedstawicieli wiejskiego żywiołu inteligenckiego. Zamierzano snać budować cały ustrój państwowy według systemu izb rozjemczych. Komisarze musieli jednak uskarżać się niebawem na kompletne wyparcie owego „żywiołu inteligenckiego”, chłop bowiem wyraźnie nie ufał rozmaitym Kiereńskim w powiecie i gminie.
3 kwietnia zastępca księcia Lwowa, książę Urusow, — ministerstwo spraw wewnętrznych, jak widzimy, było wysoko utytułowane, — polecił, aby nie tolerowano żadnych objawów samowoli i otoczono specjalną opieką „nieskrępowane prawo każdego ziemianina do rozporządzania się swą ziemią”, czyli aby zagwarantowano im korzystanie z jednej z najrozkoszniejszych rodzajów wolności. Po upływie dziesięciu dni sam książę Lwow uznaje za konieczne wdać się w tę sprawę, polecając komisarzom, aby korzystali ze wszystkich przysługujących im praw przy tłumieniu wszelkich gwałtów i rabunków. Gdy upłynęły jeszcze dwa dni, książę Urusow polecił gubernjalnemu komisarzowi „przedsięwzięcie wszelkich środków, zabezpieczających stadniny przed samowolą, wyjaśniając chłopom”... i t. d. Dnia 18 kwietnia książę Urusow niepokoi się z racji tego, że pracujący u obszarników jeńcy wojenni zaczynają stawiać nadmierne żądania i zaleca komisarzom nakładanie kar na tych zuchwalców, na zasadzie praw, które przysługiwały dawniej gubernatorom carskim. Cyrkularze, zalecenia, rozporządzenia nadawane telegraficznie sypią się nieustannie z góry na dół. 12 maja książę Lwow wylicza w nowej depeszy akty bezprawia, które „powtarzają się wciąż w całym kraju”: bezzasadne aresztowania, rewizje, usuwanie ludzi z zajmowanych stanowisk, od zarządzania majątkami i kierownictwa fabrykami; plądrowanie majątków, rabunki, dzikie wybryki; gwałty stosowane wobec osób urzędowych, obarczanie ludności podatkami, podburzanie jednej części ludności przeciwko drugiej i t. p. i t. p. „Wszelkie akty działalności tego rodzaju winny być traktowane, jako objawy wyraźnego pogwałcenia prawa, w pewnych zaś wypadkach, nawet jako objawy anarchji...” Określenie to nie grzeszy przejrzystością, natomiast wniosek jest zupełnie wyraźny: „należy stosować najbardziej stanowcze środki”. Komisarze gubernjalni rozesłali ten okólnik do powiatów, komisarze powiatowi wywierali odpowiednią presję na komitety gminne, wszyscy zaś razem zdradzali kompletną swą bezradność wobec chłopów. Prawie wszędzie w sprawy te wdają się najbliższe oddziały wojskowe. One to właśnie rozpoczynają najczęściej akcję. Ruch chłopski przybiera najrozmaitsze postacie, w zależności od warunków miejscowych oraz od stopnia obostrzenia się walki. Na Syberji, gdzie niema obszarników, chłopi zagarniają grunta kościelne i klasztorne. Zresztą i w innych częściach kraju duchowieństwu nie wiedzie się lepiej. W pobożnej gubernji Smoleńskiej chłopi aresztują popów i mnichów pod wpływem przybywających z frontu żołnierzy. Miejscowe organy władzy muszą niejednokrotnie posuwać się dalej, niżby tego pragnęły, aby tylko zapobiec stosowaniu przez chłopów środków daleko radykalniejszych. Powiatowy komitet wykonawczy w gubernji Samarskiej ustalił na początku maja publiczny dozór nad majątkiem hrabiego Orłowa-Dawydowa, chroniąc go w ten sposób przed zakusami chłopów. Ponieważ zapowiedziany przez Kiereńskiego dekret o zakazie zawierania tranzakcyj gruntowych nie ukazał się dotychczas, chłopi zaczęli na własną rękę przeciwdziałać wyprzedawaniu majątków, nie pozwalając na dokonywanie pomiarów gruntów obszarniczych. Akcja odbierania obszarnikom broni, nawet myśliwskiej, rozpowszechnia się coraz bardziej. „Chłopi z gubernji Mińskiej, — skarży się komisarz, — traktują uchwały zjazdu chłopskiego, jak przepisy prawa”. A czyż można traktować je inaczej? Przecież zjazdy te stanowią jedyną realną władzę miejscową. Ujawnia się tu wielkie nieporozumienie, zachodzące pomiędzy inteligencją eserowską, zachłystującą się nadmiarem słów, a chłopstwem, domagającem się realnych czynów.
W końcu maja drgnął daleki step azjatycki. Kirgizi, którym carowie odbierali najlepsze grunta dla swych sług, burzą się teraz przeciwko obszarnikom, doradzając im, aby jak najszybciej zlikwidowali swe zrabowane posiadłości. „Pogląd tego rodzaju umacnia się coraz bardziej”, donosi komisarz akmoliński.
Na przeciwległym krańcu państwa, w gubernji Liflandzkiej, powiatowy Komitet wykonawczy wysłał komisję dla zbadania sprawy zdewastowania posiadłości barona Stahl-von-Holstein. Komisja orzekła, że rozruchy nie przybierają niepokojących rozmiarów, ale że dalszy pobyt barona w granicach powiatu uniemożliwi przywrócenie spokoju i uchwaliła: oddać barona wraz z baronową do dyspozycji Rządu Tymczasowego. W ten sposób powstał jeden z licznych konfliktów pomiędzy władzą lokalną a centralną, pomiędzy eserowcami, kierującymi dołem, a eserowcami reprezentującymi górę.
Sprawozdanie z dnia 27 maja, przysłane z Pawłogradzkiego powiatu, gubernji Jekaterynosławskiej, maluje sielankowe nieomal stosunki: członkowie Komitetu ziemskiego tłumaczą ludności wszystkie nieporozumienia i w ten sposób „zapobiegają wszelkim wybrykom”. Niestety, sielanka ta potrwa zaledwie kilka tygodni.
Przeor jednego z klasztorów kostromskich skarży się gorzko w końcu maja na chłopów, którzy zarekwirowali trzecią część bydła, stanowiącego własność klasztoru. Czcigodny mnich powinien był mieć mniejsze wymagania: wkrótce będzie się musiał pożegnać z resztą bydła.
W gubernji Kurskiej zaczęły się prześladowania osadników, którzy nie chcieli powracać do gminy. Przed dokonaniem wielkiego przewrotu rolnego, przed podziałem gruntów, chłopi pragną uchodzić za jednolitą całość. Wszelkie przegrody wewnętrzne mogą stać się zawadą w ich poczynaniach. Gromada winna występować jak jeden mąż. Dlatego też walce o grunta obszarników towarzyszą akty przemocy, dokonywane na folwarkach osadniczych, czyli na indywidualnych jednostkach rolnych.
W gubernji Permskiej dnia 31 maja zaaresztowano żołnierza Samojłowa, który nawoływał do niepłacenia podatków. Żołnierz Samojłow zacznie sam niebawem odbierać wolność innym. Podczas procesji, odbywającej się w pewnej wsi w gubernji Charkowskiej, chłop nazwiskiem Grycenko porąbał siekierą obraz św. Mikołaja w oczach całej ludności. Tak to rodzą się protesty najrozmaitszych odcieni i przekształcają się w czyny.
W anonimowych „Pamiętnikach białogwardzisty” pewien oficer marynarki — ziemianin daje ciekawy obraz ewolucji, jakiej doświadczyła wieś w ciągu kilku pierwszych miesięcy po przewrocie. Na wszystkie stanowiska „wybierano prawie wszędzie ludzi ze sfer burżuazyjnych. Wszyscy, dążyli tylko do tego, aby zachować porządek”. Chłopi domagali się co-prawda ziemi, ale w ciągu pierwszych dwóch czy trzech miesięcy nie uciekali się do gwałtów. Przeciwnie, powtarzali niejednokrotnie: „nie chcemy rabować, chcemy otrzymać ziemię po dobremu” i t. d. W tych uspakajających zapewnieniach ucho oficera wyczuło jednak „utajone pogróżki”. I rzeczywiście, jeśli w pierwszym okresie chłopi nie stosowali jeszcze przemocy, to jednak wobec tak zwanych „żywiołów inteligenckich” zaczęli oni zdradzać odrazu brak szacunku. Niezdecydowany nastrój wyczekiwania trwał, według białogwardzisty, do maja lub czerwca, „poczem można było dostrzec gwałtowną zmianę, zrodziła się dążność do kwestionowania zarządzeń gubernjalnych, do rozstrzygania spraw według swego uznania”... Innemi słowy, chłopi dali rewolucji lutowej prawie trzymiesięczną prolongatę weksli eserowskich, po upływie zaś tego terminu zaczęli uciekać się do samodzielnego ściągania należności.
Czynienow, żołnierz, który przyłączył się do bolszewików, po przewrocie pojechał dwukrotnie z Moskwy do swej wsi rodzinnej w gubernji Orłowskiej. W maju gminą rządzili eserowcy. Chłopi w wielu miejscowościach płacili jeszcze obszarnikom czynsz dzierżawny. Czynienow zorganizował bolszewicką „jaczejkę” z żołnierzy, parobków i chłopów małorolnych. „Jaczejka” głosiła hasło nieuiszczania czynszu dzierżawnego i nadawania ziemi chłopom małorolnym. Natychmiast sporządzono ewidencję łąk dworskich, podzielono je między wsie i skoszono. „Eserowcy, zasiadający w komitecie gminnym, krzyczeli, że postępujemy wbrew prawu, ale swego udziału przy podziale siana bynajmniej się nie zrzekli”. Ponieważ przedstawiciele chłopów z obawy przed odpowiedzialnością zrzekali się swych obowiązków, chłopi wybierali na ich miejsce nowych, bardziej stanowczych. Bynajmniej nie zawsze byli to bolszewicy. Pod bezpośrednim naciskiem chłopów, partja eserowców zaczęła się różniczkować, dzieląc się na żywioły, usposobione rewolucyjnie, oraz na urzędników i karierowiczów. Po skoszeniu pańskiego siana chłopi zabrali się do ugorów i zaczęli dzielić je pod oziminy. Bolszewicka „jaczejka” postanowiła zrewidować dworskie spichrze i wysłać zasoby zboża do ośrodków, dotkniętych głodem. Uchwały „jaczejki” wykonywano zazwyczaj, były bowiem zgodne z nastrojami, panującemi wśród chłopów. Czynienow przywoził do swej wsi literaturę bolszewicką, o której nikt nie miał tam dotychczas pojęcia. ,,Miejscowa inteligencja i eserowcy rozpowszechniali plotkę, że przywożę ze sobą bardzo dużą ilość niemieckiego złota i przekupuję w ten sposób chłopów”. Jednakie procesy mogą dokonywać się w rozmaitych skalach. Gmina posiadała swoich Milukowów, swoich Kiereńskich i swoich Leninów.
W gubernji Smoleńskiej wpływy eserowców zaczęły wzrastać po gubernjalnym zjeździe delegatów chłopskich, który się opowiedział, jak przystało, za oddaniem ziemi w ręce ludu. Chłopi przyjęli tę uchwałę bez zastrzeżeń, ale w odróżnieniu od swych kierowników — potraktowali ją zupełnie poważnie. Od tej chwili ilość eserowców wzrasta po wsiach bezustannie. ,,Kto był na jakimkolwiek zjeździe frakcji eserowców, — — opowiada jeden z miejscowych pracowników, — ten uważał się za eserowca lub coś w tym rodzaju”... W powiatowem mieście stacjonowały dwa pułki, które znajdowały się również pod wpływami eserowców. Gminne komitety ziemskie zaczynały zaorywać grunta dworskie, kosić pańskie łąki. Komisarz gubernjalny, eserowiec Jefimow, sypał groźnemi rozkazami. Wieś zaś dziwiła się niepomiernie: przecież ten sam komisarz mówił na zjeździe gubernjalnym, że chłopi są teraz władzą, i że użytkować ziemię może tylko ten, kto ją uprawia. Ale trzeba było liczyć się z faktami. Z rozkazu komisarza eserowskiego Jefimowa w samym tylko powiecie Jelnińskim oddano pod sąd za zagarnięcie gruntów dworskich szesnaście komitetów ziemskich z ogólnej liczby siedemnastu. W tak oryginalny sposób zbliżał się ku końcowi romans ludowej inteligencji z ludem, W całym powiecie było zaledwie trzech czy czterech bolszewików. Wpływy ich jednak rosły szybko, wypierając albo rozbijając eserowców.
Na początku maja zwołano do Piotrogrodu zjazd wszechrosyjski. Delegaci należeli przeważnie do warstw szczytowych, cała reprezentacja zaś miała naogół przypadkowy charakter. Jeśli zjazdy robotnicze i żołnierskie nie mogły nadążyć za biegiem wypadków i polityczną ewolucją mas, to nie trzeba chyba dodawać, że przedstawicielstwo rozproszonego włościanstwa jeszcze bardziej pozostawało wtyle za rzeczywistemi nastrojami wsi rosyjskiej. W roli delegatów występowali, z jednej strony inteligenci ludowcowi, należący do najskrąjniejszego odłamu prawicowego, ludzie, których łączył z chłopami udział w spółdzielczości handlowej, albo też wspomnienia młodości. Prawdziwy „lud” reprezentowała najzamożniejsza górna warstwa wsi: „kułacy”, sklepikarze, chłopi-spółdzielcy. Eserowcy panowali na tym zjeździe niepodzielnie i to, w dodatku w postaci swego skrajnie prawicowego odłamu. Chwilami jednak i ich nawet ogarniał lęk, gdy ten i ów z delegatów dawał upust rozpierającej go chciwości posiadania ziemi, połączonej z politycznem czarnoseciństwem.
Wobec obszarniczej własności rolnej zjazd zajął wspólne, krańcowo-radykalne stanowisko: „należy oddać bez odszkodowania całą ziemię społeczeństwu na własność dla równego użytkowania jej przez pracujących na roli”. Oczywiście, że ,,kułacy” rozumieli tę równość w sensie swej równości z obszarnikami, ale bynajmniej nie z parobkami. Maleńkie to nieporozumienie, zachodzące pomiędzy pozornym socjalizmem ludowcowym a chłopskim demokratyzmem rolnym, miało się jednak uwydatnić dopiero w przyszłości.
Minister rolnictwa, Czernow, który za wszelką cenę chciał obdarzyć zjazd chłopów jajeczkiem wielkanocnem, nadaremnie paradował z projektem dekretu o zakazie tranzakcyj gruntowych. Minister sprawiedliwości, Pierewierzew, uważany również za coś w rodzaju socjalisty-rewolucjonisty, akurat w czasie, gdy odbywał się zjazd, wydał rozporządzenie, aby nigdzie nie przeszkadzano zawieraniu tranzakcyj gruntowych. Delegaci chłopscy narobili z tego powodu trochę hałasu. Ale sprawa nie posunęła się ani o krok dalej. Rząd Tymczasowy księcia Lwowa nie chciał ruszać gruntów obszarniczych. Socjaliści nie chcieli ruszać Rządu Tymczasowego. Skład zjazdu zaś najmniej był zdolny do znalezienia wyjścia ze sprzeczności, zachodzącej pomiędzy chłopskiemi apetytami na ziemię a własnem swem wstecznictwem.
Dnia 20 maja Lenin przemawiał na chłopskim zjeździe. ,,Mogłoby się zdawać, — mówi Suchanow, — że Lenin znalazł się w krokodylem gnieździe. Kmiotkowie słuchali go jednak uważnie i prawdopodobnie nie bez sympatji, tylko nie odważali się tego uzewnętrznić.” To samo powtórzyło się również w sekcji żołnierskiej, która była bardzo wrogo usposobiona względem bolszewików. Idąc w ślady eserowców i mieńszewików, Suchanow usiłuje nadać taktyce Lenina w kwestji rolnej anarchistyczne zabarwienie. Jak przypomina to stanowisko księcia Lwowa, który również skłonny był do uznawania wszelkich zamachów na prawa obszarników za akcję anarchistyczną! Jeżeli kierować się taką logiką, należy zgodzić się, że rewolucja w całej swej rozciągłości jest równoznaczna z anarchją. Ujęcie zagadnienia przez Lenina było w istocie daleko głębsze, aniżeli zdawało się to jego krytykom. Sowiety delegatów chłopskich z podlegającemi im komitetami ziemskiemi miały stać się organami rewolucji rolnej, czyli przedewszystkiem organami likwidacji własności rolnej obszarników. W pojęciu Lenina sowiety były organami władzy państwowej dnia jutrzejszego, władzy jaknajbardziej skoncentrowanej, a więc właśnie dyktatury rewolucyjnej. Jest to, w każdym bądź razie, bardzo dalekie od anarchizmu, t. j. od teorji i praktyki, wyłączającej jakąkolwiek władzę. „Jesteśmy, — mówi Lenin 28 kwietnia, — za natychmiastowem przejściem ziemi do rąk chłopów w sposób jaknajbardziej zorganizowany. Nie godzimy się absolutnie na anarchiczne zagarnianie ziemi”. Dlaczego nie chcemy czekać na Konstytuantę? ,,Najważniejszą rzeczą dla nas jest inicjatywa rewolucyjna, ustawa zaś powinna być tylko jej skutkiem. Jeśli będziecie czekali do czasu, gdy ustawa zostanie napisana, sami zaś nie zdobędziecie się na energję rewolucyjną, to nie będziecie mieli ani ustawy, ani ziemi”. Czyż proste te wyrazy nie są głosem wszystkich rewolucyj?
Po miesiącu posiedzeń zjazd chłopski wybrał stałą instytucję w postaci Komitetu Wykonawczego, składającego się z dwustu krzepkich drobnomieszczan wioskowych oraz ludowców typu kramarzy bądź też profesorów. Towarzystwo to przysłonięto dekoracyjnemi figurami Breszkowskiej, Czajkowskiej, Wiery Figner i Kiereńskiego. Na przewodniczącego wybrano eserowca Awksentjewa, stworzonego raczej do uczestniczenia w bankietach gubernjalnych, niż w chłopskiej wojnie.
Odtąd najważniejsze kwestje roztrząsano na połączonych posiedzeniach dwóch komitetów wykonawczych: robotniczo-żołnierskiego i chłopskiego. Połączenie to równało się ogromnemu wzmocnieniu się prawego skrzydła, stykającego się bezpośrednio z kadetami. We wszystkich wypadkach, gdy chodziło o wywarcie nacisku na robotników, o natarcie na bolszewików, o grożenie represjami „niezależnej republice kronsztadzkiej” — dwieście rąk, albo raczej dwieście pięści chłopskiego Komitetu Wykonawczego podnosiło się do góry, niczem zwarty mur. Ludzie ci całkowicie zgadzali się z Milukowem, że z bolszewikami trzeba się „załatwić raz na zawsze”. Ale na ziemię obszarników zapatrywali się oni nie jak liberałowie, jeno jak chłopi, co przeciwstawiało ich burżuazji i Rządowi Tymczasowemu.
Zanim jeszcze delegaci na zjazd włościański zdążyli się rozjechać, z prowincji zaczęły napływać niezliczone skargi na to, że uchwały zjazdu traktuje się po wsiach zupełnie poważnie, co powoduje odbieranie obszarnikom ziemi i inwentarza. Uparte te łby chłopskie nie chciały w żaden sposób zrozumieć różnicy, jaka zachodzi pomiędzy słowem a czynem.
Wystraszeni eserowcy zatrąbili do odwrotu. W pierwszych dniach czerwca na zjeździe swym w Moskwie potępili oni uroczyście wszelkie samowolne zagarnianie ziemi: należy czekać na Konstytuantę. Ale uchwała ta nietylko że nie powstrzymała ruchu chłopskiego, lecz nie zdołała go nawet osłabić. Sprawę komplikowała jeszcze ta okoliczność, że w łonie samej partji eserowców było sporo żywiołów, zdecydowanych rzeczywiście do prowadzenia pospołu z chłopami walki z obszarnikami aż do samego końca; nadomiar tego ci lewicowi eserowcy, nie odważający się jeszcze zerwać otwarcie z partją, dopomagali chłopom w omijaniu ustaw, albo też w komentowaniu ich w sposób swoisty.
W gubernji Kazańskiej, w której ruch chłopski miał szczególnie burzliwy charakter, lewicowi eserowcy zdeklarowali się wcześniej, niż gdzie indziej. Na ich czele stał Kalegajew, przyszły komisarz ludowy rolnictwa w rządzie sowieckim za czasów bloku bolszewików z lewymi eserowcami. Od połowy maja zaczyna się w gubernji Kazańskiej systematyczne przekazywanie gruntów do dyspozycji komitetów gminnych. Najodważniej biorą się do tej akcji w powiecie Spasskim, w którym na czele organizacyj chłopskich stał bolszewik. Władze gubernjalne skarżą się przed władzą centralną na bolszewików, którzy przybyli z Kronsztadtu; prowadzili oni agitację rolną i zaaresztowali pobożną mniszkę Tamarę rzekomo „za opozycję”.
Z gubernji Woroneskiej komisarz donosi dnia 2 czerwca: ,,Wypadki gwałcenia ustaw oraz aktów bezprawia zdarzają się w obrębie gubernji coraz częściej, a zwłaszcza w zakresie stosunków rolnych.” Odbieranie gruntów odbywa się w gubernji Penzeńskiej w sposób coraz bardziej bezwzględny. Jeden z gminnych komitetów ziemskich w gubernji Kałuskiej odebrał klasztorowi połowę skoszonego siana; gdy przeor klasztoru zwrócił się z zażaleniem do powiatowego komitetu ziemskiego, komitet uchwalił odebrać całe siano. Rzadko się zdarzało, aby wyższa instancja była radykalniejsza od niższej. Ksieni Marja z gubernji Penzeńskiej skarży się na zagarnięcie przez chłopów posiadłości klasztornych. „Miejscowa władza jest bezsilna”. W gubernji Wiatskiej chłopi zasekwestrowali majątek Skoropadskich, należący do rodziny przyszłego hetmana Ukrainy, i uchwalili, aby do czasu „rozstrzygnięcia kwestji własności rolnej” nie ruszać lasu, dochód zaś z gospodarstwa przekazywać do kasy skarbowej. W szeregu innych miejscowości komitety ziemskie nie dość, że obniżyły czynsz dzierżawny pięcio czy sześciokrotnie, ale uchwaliły ponadto, aby do chwili rozstrzygnięcia sprawy przez Konstytuantę, nie wpłacać czynszu obszarnikom, tylko oddawać go do dyspozycji komitetów. Sprawę nieprzesądzania reformy rolnej przed zwołaniem Konstytuanty ujęto tu nie po adwokacku, lecz po chłopsku, a więc w sposób poważny. W gubernji Saratowskiej chłopi, którzy jeszcze wczoraj nie pozwalali obszarnikom na wyrąb lasu, dzisiaj sami przystąpili do wyrębu. Coraz częściej chłopi zagarniają grunta kościelne i klasztorne, zwłaszcza tam, gdzie niewiele jest posiadłości obszarniczych. W Liflandji parobcy — Łotysze wraz z żołnierzami z batalionu łotewskiego zaczęli zagarniać planowo majątki baronów.
W gubernji Witebskiej przemysłowcy leśni pomstują na to, że środki, stosowane przez komitety ziemskie, niszczą przemysł drzewny i uniemożliwiają zaspakajanie potrzeb frontu. Równie bezinteresowni patrjoci, — obszarnicy z gubernji Połtawskiej, smucą się, że rozruchy rolne pozbawiają ich możności aprowidowania wojska. Wreszcie zjazd hodowców koni, który odbył się w Moskwie, ostrzega, że wywłaszczenia, dokonywane przez chłopów, grożą klęską ojczystej kawalerji.
W tym również czasie nadprokurator Synodu, ten sam, który członków tej świętej instytucji określał jako „idjotów i łajdaków”, skarży się rządowi na to, że w gubernji Kazańskiej chłopi odbierają mnichom nietylko ziemię i bydło, ale również i mąkę, niezbędną do wyrobu opłatków. W gubernji Piotrogrodzkiej, tuż obok stolicy, chłopi wypędzili z majątku dzierżawcę i zaczęli sami gospodarować. Czuwający pilnie książę Urusow dnia 2 maja depeszuje na wszystkie strony: „Wbrew niejednokrotnym moim żądaniom... i t. p. Proszę ponownie przedsięwziąć najradykalniejsze środki”. Książę zapomniał tylko nadmienić, o jakie, właściwie, środki mu chodzi.
Podczas gdy w całym kraju dokonywano olbrzymiej pracy karczowania najgłębszych korzeni średniowieczyzny i ustroju pańszczyźnianego, minister rolnictwa Czernow gromadził w swych kancelarjach materjały dla prac Konstytuanty. Zamierzał on przeprowadzić reformę rolną na podstawie najdokładniejszych danych statystyki rolnej i wszelkich innych cyfr; dlatego też przekonywał chłopów słodziutkim; głosem, aby zechcieli zaczekać, aż skończy swe wypracowania matematyczne. Nie stanęło to zresztą obszarnikom na przeszkodzie do usunięcia chłopskiego ministra z jego stanowiska zanim zdążył on zakończyć sporządzanie swych sakramentalnych tablic.
***
Korzystając z archiwów Rządu Tymczasowego, młodzi badacze obliczyli, że w marcu słabszy lub silniejszy ruch rolny ogarniał tylko 34 powiaty, w kwietniu już 174, w maju — 236, w czerwcu — 280, w lipcu — 325. Liczby te nie dają jednak całkowitego pojęcia o istotnem wzmaganiu się ruchu, w każdym bowiem powiecie walka staje się z miesiąca na miesiąc coraz bardziej masowa i zacięta.
W pierwszym tym okresie — od marca do lipca — chłopi, w przeważającej swej większości, nie stosują jeszcze bezpośrednich metod gwałtu do obszarników i powstrzymują się od otwartego wywłaszczania gruntów. Jakowlew, który kierował wspomnianemi wyżej badaniami, obecnie komisarz ludowy rolnictwa Związku Republik Sowieckich, tłumaczy pokojową stosunkowo taktykę chłopów ich zaufaniem do burżuazji. Należy uznać, że tłumaczenie to nie wytrzymuje krytyki. Rząd księcia Lwowa nie mógł w żaden sposób wzbudzać w chłopach zaufania, nie mówiąc już o ustawicznej podejrzliwości, żywionej przez chłopa w stosunku do miasta, władzy i wykształconych warstw ludności. Jeśli chłopi w pierwszym okresie nie uciekają się jeszcze prawie wcale do jawnych gwałtów, poprzestając jedynie na wywieraniu presji w postaci legalnej czy też napołylegalnej, to tłumaczy się to właśnie ich brakiem zaufania do rządu przy jednoczesnym braku dostatecznej wiary we własne siły. Chłopi nabierają dopiero rozpędu, badają grunt, mierzą siłę oporu przeciwnika i, naciskając na obszarnika ze wszystkich stron, powtarzają: „nie chcemy rabować, chcemy załatwić wszystko po dobremu”. Nie przywłaszczają sobie łąk. ale zbierają z nich siano. Stwarzają przymus dzierżawienia gruntów, ustalając jednostronnie wysokość czynszu, albo też w podobny sposób zmuszają właściciela do „sprzedaży” gruntu po cenach, które sami wyznaczają. Wszystkie te pozory legalności, nie przemawiające do przekonania ani obszarnikom, ani liberalnym prawnikom, podyktowane zostały w istocie rzeczy przez ukrytą, ale głęboką nieufność do rządu: po dobremu nie dadzą, — mówi sobie chłop, — brać przemocą — niebezpiecznie, trzeba więc spróbować wybiegu. Chłop wolałby wywłaszczyć obszarnika za jego własną zgodą.
„W ciągu tych miesięcy,— upiera się przy swojem Jakowlew, — przeważają zupełnie specyficzne, nieznane w historji sposoby „pokojowej” walki z obszarnikami, mające swe źródło w zaufaniu chłopów do burżuazji i do rządu burżuazji”. Sposoby te, uważane tutaj za niespotykane w historji, są w rzeczywistości typowe, konieczne, niejako obowiązujące w sensie historycznym dla pierwszego stadjum każdej wojny chłopskiej w każdym punkcie globu ziemskiego. Dążność chłopów do osłaniania pierwszych swych buntowniczych kroków pozorami praworządności kościelnej, bądź też świeckiej stanowiła zdawiendawna nieodłączną cechę walki wszelkiej klasy rewolucyjnej w okresie, gdy klasa ta nie posiadała jeszcze dość sił i pewności siebie, aby przeciąć pępowinę, łączącą ją z dawnem społeczeństwem. Dotyczy to w o wiele większym stopniu włościaństwa, aniżeli każdej innej klasy społecznej, gdyż chłopi nawet w najlepszych swych okresach posuwają się naprzód prawie że poomacku i spoglądają zpodełba na swych miejskich przyjaciół. Mają oni do tego powody. Przyjaciółmi ruchu rolnego, gdy ruch ten stawia pierwsze kroki, są agenci burżuazji liberalnej i radykalnej. Patronując do pewnego stopnia żądaniom chłopów, przyjaciele ci drżą jednak o los własności burżuazyjnej i starają się wszelkiemi siłami skierować powstanie chłopskie w łożysko legalizmu burżuazyjnego.
Podobnie działają, na długo przed wybuchem rewolucji, i inne czynniki. W łonie samej szlachetczyzny zjawiają się propagatorzy idei zgody. Lew Tołstoj zajrzał do duszy chłopa głębiej, niż ktokolwiek inny. Jego filozofja niesprzeciwiania się złu przemocą była uogólnieniem pierwszych etapów rewolucji chłopskiej. Tołstoj marzył o tem, aby wszystko dokonało się „bez rabunków, za wzajemną zgodą”. Do taktyki tej dobudowywał fundament religijny pod postacią oczyszczonego chrystjanizmu. Mahatma Ghandi spełnia obecnie w Indjach tę samą misję, lecz w praktyczniejszej formie. Jeśli cofniemy się daleko wstecz, to, poczynając od czasów biblijnych i nawet jeszcze wsześniejszych, znajdziemy bez trudu te same, rzekomo „nieznane w historji”, zjawiska, przybrane w najrozmaitsze szaty religijne, narodowe, filozoficzne i polityczne.
Osobliwość chłopskiego powstania w r. 1917 polegała może na tem tylko, że w roli agentów burżuazyjnej praworządności występowali ludzie noszący miano socjalistów, a nawet rewolucjonistów. Ale nie oni to stanowili o charakterze i rytmie ruchu chłopskiego. Chłopi szli za eserowcami o tyle, o ile otrzymywali od nich gotowe formułki do porachunków z obszarnikami. Jednocześnie eserowcy stanowili dla nich osłonę prawną. Wszak była to partja Kiereńskiego, ministra sprawiedliwości, następnie ministra spraw wojskowych, i Czernowa, ministra rolnictwa. Powiatowi i gminni eserowcy tłumaczyli, że zwłoka w wydaniu niezbędnych dekretów powstaje wskutek oporu ze strony obszarników i liberałów i zapewniali chłopów, iż „nasi” w rządzie starają się, jak mogą. Rzecz oczywista, chłop nic na to nie mógł odpowiedzieć. Aliści, nie będąc zbyt łatwowiernym, uważał, że trzeba dopomóc „naszym” od dołu i czynił to tak dokumentnie, że „naszym” na górze zaczęły niebawem trzeszczeć wszystkie stawy.
Słabość bolszewików, gdy chodzi o ich stosunek do włościaństwa, była przemijająca; przyczynę jej stanowiła okoliczność, że bolszewicy nie podzielali złudzeń chłopów. Wieś mogła dojść do bolszewizmu jedynie poprzez doświadczenie i rozczarowania. Siła bolszewików polegała na tem, że zarówno w kwestji rolnej, jak i w innych, nie obciążała ich rozbieżność pomiędzy słowem a czynem.
Ogólne względy socjologiczne nie pozwalały na stwierdzenie apriorystyczne, czy włościaństwo, jako całość, zdolne jest jeszcze do powstania przeciwko obszarnikom. Wzmożenie się tendencyj kapitalistycznych w gospodarstwie rolnem w okresie, dzielącym dwie rewolucje; wyodrębnienie się z pierwotnej wspólnoty gminnej mocnej warstwy fermerów; nadzwyczajny wzrost spółdzielczości rolnej, której kierownictwo spoczywało w ręku zamożnych i bogatych chłopów, — oto czynniki, które nie pozwalały określić zawczasu, jaka dążność osiągnie przewagę w rewolucji: czy sprzeczność interesów stanowo-rolnych pomiędzy włościaństwem a szlachtą, czy też sprzeczność interesów klasowych, nurtująca w łonie samego włościaństwa.
Po swym przyjeździe, Lenin zajął w tej sprawie bardzo ostrożne stanowisko. „Ruch rolny, — powiedział on w dniu 14 kwietnia, — jest dopiero przewidywaniem, nie będąc jeszcze faktem... Trzeba się przygotować do tego, że chłopi mogą połączyć się z burżuazją”. Nie była to myśl, rzucona przypadkowo. Przeciwnie, Lenin powtarza ją uporczywie przy rozmaitych okazjach. Dnia 24 kwietnia, występując na konferencji partyjnej przeciwko „starym bolszewikom”, którzy zarzucali mu, że nie docenia roli chłopów, Lenin mówi: „Nie wolno partji proletariackiej liczyć teraz na wspólne interesy z włościaństwem. Walczymy o to, aby chłopi przeszli na naszą stronę, ale oni stoją, do pewnego stopnia świadomie, po stronie kapitalistów”. Świadczy to, mówiąc nawiasem, że Lenin daleki był od przypisywanej mu później przez epigonów teorji stałej harmonji interesów proletarjatu i włościaństwa. Przypuszczając, że włościaństwo, jako stan, może jeszcze wystąpić w roli czynnika rewolucyjnego, Lenin przygotowywał się jednak w kwietniu do gorszej ewentualności, licząc na to, że obszarnicy, burżuazja i szerokie warstwy włościaństwa mogą utworzyć trwały blok. „Pozyskać teraz chłopa, — powiadał, — znaczy to oddać się na łaskę i niełaskę Milukowa”. I wyciągnął z tego wniosek: „należy przenieść punkt ciężkości na sowiety delegatów parobków”.
Ale nastąpiła lepsza ewentualność. Ruch rolny przestał już być przewidywaniem i stawał się faktem, uwydatniając na krótką chwilę, lecz z niezwykłą mocą, przewagę więzi stanowo-rolnej nad kapitalistyczną sprzecznością interesów. Sowiety delegatów robotników rolnych doszły do pewnego znaczenia w kilku zaledwie miejscowościach, głównie zaś w prowincjach nadbałtyckich. Natomiast komitety ziemskie zaczynały spełniać rolę organów całego włościaństwa, gdyż pod wpływem silnej presji chłopów przekształcały się stopniowo z izb rozjemczych w narzędzie rewolucji rolnej.
Fakt, że włościaństwo, jako całość, uzyskało po raz ostatni w swych dziejach możność odegrania roli czynniku rewolucyjnego, świadczy jednocześnie zarówno o nikłości stosunków kapitalistycznych na wsi, jak i o ich mocy. Ekonomika burżuazyjna nie zdążyła jeszcze wchłonąć i zniszczyć średniowiecznych niewolniczych stosunków rolnych. Jednocześnie zaś rozwój kapitalistyczny posunął się tak daleko naprzód, że dawne formy własności rolnej stały się dla wszystkich warstw ludności wiejskiej jednako trudne do zniesienia. Szachownica posiadłości obszarniczych i chłopskich, ułożona częstokroć rozmyślnie w ten sposób, aby uczynić z praw obszarników pułapkę dla całej gminy; straszliwe rozdrobnienie gruntów chłopskich, wreszcie najnowsze przeciwieństwo interesów pomiędzy wspólnotą gminną a osadnikami — indywidualnymi posiadaczami gruntów — wszystko to łącznie wytwarzało nieznośną gmatwaninę w stosunkach rolnych, z której nie można było wybrnąć zapomocą połowicznych aktów ustawodawczych. Chłopi odczuwali to lepiej, aniżeli rozmaici teoretycy kwestji rolnej. Doświadczenie życiowe, przekształcające się poprzez szereg pokoleń, doprowadziło ich do jednego wniosku: trzeba zniweczyć odziedziczone i nabyte prawa do ziemi, trzeba usunąć wszystkie kopce graniczne i ziemię, wyzwoloną z historycznych nawarstwień, oddać tym, którzy ją uprawiają. Aforyzmy chłopskie zawierały taki mniej więcej sens: ziemia jest niczyja, ziemia jest w ręku Boskiem; — w taki właśnie sposób chłopi komentowali eserowski program uspołecznienia ziemi. Wbrew teorji ludowców, w ujęciu tem nie było ani szczypty socjalizmu. Najśmielsza rewolucja rolna nie przekraczała jeszcze, jako taka, granic ustroju burżuazyjnego. Uspołecznienie ziemi, które miało rzekomo zagwarantować każdemu, kto pracuje, „prawo do ziemi”, było oczywistą utopją w warunkach zachowania nieskrępowanych niczem stosunków rynkowych.
Mieńszewizm krytykował tę utopję z punktu widzenia liberalno-burżuazyjnego. Bolszewizm zaś, przeciwnie, — odsłaniał ową tendencję postępowo-demokratyczną, która w teorji eserowców znajdowała swój utopijny wyraz. Uwydatnienie istotnego znaczenia dziejowego kwestji rolnej w Rosji stanowi jedną z największych zasług Lenina.
Milukow pisał, że jego zdaniem, jako „socjologa i badacza rosyjskiej ewolucji historycznej”, a więc męża, ogarniającego szerokie widnokręgi, „Lenin i Trocki przewodzą ruchowi daleko bardziej zbliżonemu do ruchów z 17 i 18 stulecia, t. j. do buntów Pugaczowa, Razina i Bołotnikowa, aniżeli do współczesnych haseł anarcho-syndykalizmu europejskiego”. Maleńka cząsteczka prawdy, którą zawiera to twierdzenie liberalnego socjologa, — jeśli nie brać pod uwagę wplątanego tutaj nie wiedzieć poco .,anarcho-syndykalizmu”, — godzi bynajmniej nie w bolszewików, ale raczej w burżuazję rosyjską, jej wstecznictwo i niemoc polityczną. Toć nie bolszewicy są winni, że olbrzymie ruchy chłopskie ubiegłych stuleci nie doprowadziły do zdemokratyzowania stosunków społecznych w Rosji, — nie można było tego urzeczywistnić bez kierowniczego udziału miast! — jak również nie bolszewicy ponoszą winę za to, iż tak zwane wyzwolenie chłopów w r. 1861 dokonane zostało w drodze okradania gruntów gminnych, oddania chłopów w niewolę państwu i całkowitego zachowania ustroju stanowego. Jedno tylko jest słuszne: bolszewicy musieli w ciągu pierwszych 25 lat XX stulecia dorabiać to, co nie zostało skończone, albo też nie było nawet zaczęte w wieku XVII, XVIII i XIX. Zanim bolszewicy mogli wziąć się do spełniania własnych zadań, musieli przedtem uprzątnąć z terenu gnój dziejowy, pozostawiony przez dawne klasy panujące i ubiegłe stulecia; należy przyznać, że uboczne to zadanie wykonali w każdymbądź razie nader sumiennie. Chyba i Milukow nie ośmieli się teraz temu zaprzeczyć.