BIBLIOTEKA MYŚLI WSPÓŁCZESNEJ
Peter SINGER
Wyzwolenie zwierząt
Przełożyły
Anna Alichniewicz
Anna Szczęsna
Państwowy Instytut Wydawniczy
Tytuł oryginału
ANIMAL LIBERATION
Okładkę projektowała
KAROLINA CIĘŻKIEWICZ
Księgarnia internetowa
www.piw.pl
© Peter Singer 1975,1990,1995
© Copyright for the Polish translation by Anna Szczęsna and Anna Alichniewicz
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2004
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut
Wydawniczy, Warszawa 2004 r.
00-372 Warszawa, ul. Foksal
17
e-mail: piw@piw.pl
www.piw.pl
Wydanie pierwsze
Skład i łamanie: Agencja
Poligraficzno-Wydawnicza „ANTER”,
ul. Tamka 4, 00-349
Warszawa
Druk: Łódzkie Zakłady Graficzne
ISBN 83-06-02936-4
Richardowi, Mary, Ros i Stanowi, przede wszystkim zaś - Renacie
Nowe wydanie dedykuję także wszystkim, którzy zmienili swoje życie, aby urzeczywistnić wyzwolenie zwierząt. Dzięki Wam można mieć nadzieję, że siła argumentacji etycznej zdoła przezwyciężyć egoizm naszego gatunku.
SPIS TREŚCI
Przedmowa do wydania z roku 1975 2
Przedmowa do wydania z roku 1995 2
Podziękowania do wydania z roku 1990 2
Rozdział
1 „WSZYSTKIE ZWIERZĘTA SĄ RÓWNE”...
Czyli
dlaczego etyczną zasadą równości powinno się objąć również
zwierzęta 2
Rozdział
2 NARZĘDZIA BADAWCZE...
Czyli
na co idą twoje podatki 2
Rozdział
3 DROGA PRZEZ FARMĘ PRZEMYSŁOWĄ...
Czyli
co się przydarzyło twojemu obiadowi, kiedy był jeszcze
zwierzęciem 2
Rozdział
4 ZOSTAĆ WEGETARIANINEM...
Czyli
jak kosztem mniejszych cierpień wytwarzać więcej żywności, mniej
szkodząc środowisku 2
Rozdział
5 PANOWANIE CZŁOWIEKA...
Czyli
krótka historia szowinizmu gatunkowego 2
Oświecenie i czasy pooświeceniowe 2
Rozdział
6 SZOWINIZM GATUNKOWY DZISIAJ...
Czyli
strategie obrony, racjonalizacje, zarzuty wobec ruchu wyzwolenia
zwierząt i jak coraz skuteczniej się je odpiera 2
Zwierzęta w badaniach naukowych 2
Zwierzęta gospodarskie i przemysł mięsny 2
ANEKS 2 - Życie bez okrucieństwa 2
Towary, które wyprodukowano w sposób wolny od okrucieństwa 2
Kilka wegetariańskich książek kucharskich w języku polskim 2
Przedmowa do wydania z roku 1995 2
PRZEDMOWA DO WYDANIA Z ROKU 1975
Jest to opowieść o tyranii człowieka wobec zwierząt. Tyrania ta była i jest przyczyną bólu i cierpienia, jakie da się porównać jedynie z tym, czego doświadczyła rasa czarna przez wieki panowania białego człowieka. Walka z nią jest nie mniej ważna niż inne toczone w ostatnich latach batalie o kwestie moralne i społeczne.
Większość czytelników uzna to za grubą przesadę. Ja sam jeszcze pięć lat temu śmiałbym się z poglądów, które dzisiaj wygłaszam zupełnie poważnie. Wówczas jednak wiedziałem dużo mniej niż teraz. Uważnemu czytelnikowi, który prześledzi zwłaszcza drugi i trzeci rozdział, przekażę z mojej wiedzy tyle, ile udało mi się zawrzeć w książce nie przekraczającej rozsądnej objętości. Wtedy oceni, czy słowa te są grubą przesadą, czy też wyważoną oceną sytuacji prawie zupełnie nieznanej szerszemu ogółowi. Nie żądam, by z góry mi uwierzył. Proszę tylko, by zawiesił swój sąd do chwili, gdy skończy czytać książkę.
Kiedy zacząłem ją pisać, dowiedziała się o tym pewna pani i zaprosiła mnie wraz z żoną na herbatę (trzeba dodać, że mieszkaliśmy wtedy w Anglii). Powiedziała, że ogromnie interesują ją zwierzęta, a jej przyjaciółka, która napisała o nich książkę, bardzo chciałaby nas poznać.
Przyszliśmy więc z wizytą. Przyjaciółka rzeczywiście uwielbiała mówić o zwierzętach. „Bardzo kocham zwierzęta - zaczęła. - Mam psa i dwa koty, i wprost niewiarygodne, w jakiej zgodzie żyją. Czy znają państwo panią Scott? Prowadzi szpitalik dla chorych zwierząt...” - rozgadała się szybko. Na chwilę przerwała, gdy podano przekąski, wybrała kanapkę z szynką, a potem zapytała, jakie mamy zwierzęta.
Odpowiedzieliśmy, że żadnych. Trochę zdziwiona odgryzła kęs. Gospodyni skończyła podawać, przysiadła się do nas i włączyła do rozmowy: „Ale chyba interesują pana zwierzęta?”
Staraliśmy się wytłumaczyć, że obchodzi nas zapobieganie nieszczęściu i cierpieniu; że jesteśmy przeciwko dyskryminacji; że złem jest zadawanie niepotrzebnych cierpień innym, nawet jeśli nie należą do naszego gatunku; że człowiek eksploatuje zwierzęta bezwzględnie i okrutnie; i że czas z tym skończyć. Ale szczególnymi „miłośnikami” zwierząt wcale nie jesteśmy. Nie pasjonujemy się psami, kotami czy końmi. Nie „kochamy” zwierząt. Chcemy jednak, by traktowano je tak, jak na to zasługują - jak autonomiczne, odczuwające istoty, a nie jak środki do ludzkich celów (czyli nie tak, jak potraktowano świnię, której mięso właśnie dostaliśmy na kanapkach).
Nie jest to książka o ulubionych zwierzętach-przyjaciołach. Raczej nie będzie przyjemną lekturą dla kogoś, kto przez miłość do zwierząt rozumie głaskanie kota lub karmienie ptaków w parku. Adresowana jest do ludzi, którzy chcą, by zniknęło okrucieństwo i eksploatacja, i sądzą, że etyczna zasada równego poszanowania interesów chroni nie tylko członków naszego gatunku. Już samo przekonanie, że podobne kwestie mogłyby obchodzić wyłącznie „miłośników zwierząt”, świadczy o tym, jak obca jest idea, że wobec ludzi i zwierząt obowiązują te same standardy moralne. Pomysł, że prawa mniejszości rasowych obchodzą jedynie kogoś, kto je kocha lub uważa za miłe i urocze, może przyjść do głowy jedynie rasiście, obrzucającego przeciwników epitetem „miłośnicy czarnuchów”. Dlaczego więc myśleć w ten sposób o ludziach chcących poprawy losu zwierząt?
Cały problem w dużej mierze właśnie dlatego znalazł się poza obrębem poważnej dyskusji politycznej i etycznej, że protestującym przeciw okrucieństwu wobec zwierząt przyklejono etykietkę sentymentalnych, nadmiernie emocjonalnych „miłośników zwierząt”. Łatwo zrozumieć, dlaczego tak się stało. Gdyby potraktować problem serio i na przykład przyjrzeć się uważniej warunkom życia zwierząt na farmach przemysłowej produkcji mięsa, być może przestałyby nam smakować kanapki z szynką, rostbef, pieczone kurczęta i wszystkie inne dania, o których wolimy nie myśleć jako o martwych zwierzętach.
Książka ta nie usiłuje grać na uczuciu sympatii do „uroczych” zwierząt. Zabijanie koni czy psów na mięso nie oburza mnie bardziej niż zabijanie świń. Wcale mnie nie uspokaja, gdy wobec protestów, jakie wzbudza użycie psów beagli do testowania śmiercionośnych gazów bojowych, Departament Obrony Stanów Zjednoczonych obiecuje przejść na doświadczenia na szczurach.
W książce tej próbuję natomiast systematycznie i szczegółowo rozważyć problem właściwego traktowania zwierząt. Ujawniam przy tym przesądy kryjące się za naszymi postawami i zachowaniami. W rozdziałach ukazujących ich praktyczne skutki - cierpienia zwierząt pod tyranią człowieka - znajdą się miejsca, które wzbudzą emocje. Mam nadzieję, że będzie to gniew i oburzenie, a także postanowienie, by ten stan rzeczy zmienić. Nigdzie jednak nie odwołuję się do uczuć w sposób nie poparty argumentami. Nieuczciwością byłoby jednak opisywanie spraw przykrych w sposób neutralny, fałszujący ich prawdziwy charakter. Nie można bezstronnie i obojętnie pisać o eksperymentach, które w nazistowskich obozach koncentracyjnych „lekarze” prowadzili na uważanych za „podludzi” więźniach; podobnie nie można obojętnie mówić o doświadczeniach na zwierzętach, wykonywanych obecnie w laboratoriach Wielkiej Brytanii, Ameryki i wszędzie indziej. W obu wypadkach sprzeciw w gruncie rzeczy nie bierze się z powodów emocjonalnych. Odwołują się do fundamentalnych, powszechnie przyjętych zasad moralnych, i to rozum, a nie uczucie, nakazuje stosować je do ofiar wszystkich tego rodzaju eksperymentów.
Tytuł książki wybrałem nieprzypadkowo. Istotą każdego ruchu wyzwoleńczego jest żądanie, by położyć kres uprzedzeniom i dyskryminacji z tak arbitralnych powodów, jak choćby rasa czy płeć. Klasycznym przykładem jest Ruch Wyzwolenia Czarnych, który szybko wywarł wpływ i odniósł sukces, stając się wzorem dla innych uciskanych mniejszości. Potem przyzwyczailiśmy się do ruchu wyzwolenia gejów i lesbijek oraz ruchów w obronie Indian amerykańskich czy Amerykanów latynoskiego pochodzenia. Gdy rozpoczęły kampanię kobiety - grupa jednak większościowa - zdawać się mogło, ze doszliśmy już do końca drogi. Sądzono, że dyskryminacja ze względu na płeć jest ostatnią formą dyskryminacji, jawnie, otwarcie i powszechnie akceptowaną i praktykowaną - nawet w środowiskach liberalnych, od dawna dumnych ze swego braku uprzedzeń rasowych.
Mówiąc o „ostatniej formie dyskryminacji”, powinniśmy jednak zachować ostrożność. Ruchy wyzwoleńcze nauczyły nas przynajmniej tego, że trudno zdać sobie sprawę z nieświadomych uprzedzeń wobec pewnych grup, póki nie zostanie nam to unaocznione.
Ruchy wyzwoleńcze zmuszają też do rozszerzenia horyzontów moralnych. Zachowania dawniej naturalne i oczywiste okazują się wynikiem przesądów. Czy ktoś z całym przekonaniem może stwierdzić, że żadnych jego zachowań czy postaw nie można zakwestionować? Jeśli nie chcemy zaliczać się do ciemiężycieli, musimy być gotowi do przemyślenia na nowo naszego - na pozór nawet zupełnie oczywistego - stosunku do innych grup. Musimy przyjrzeć mu się z punktu widzenia tych, którym przysparza cierpień. Jeśli uda nam się taki niezwykły zwrot duchowy, może odkryjemy, że sens naszych zachowań i postaw sprowadza się do faworyzowania pewnej grupy, zwykle naszej własnej - kosztem innej. I wtedy uznamy konieczność nowego ruchu wyzwoleńczego.
Celem tej książki jest sprowokowanie u czytelnika podobnej przemiany postaw i postępowania wobec ogromnej grupy istot żywych - innych gatunków. Sądzę, że za naszym obecnym stosunkiem do nich kryje się długa historia przesądów i dyskryminacji i że samolubne pragnienie zachowania przywilejów wyzyskiwacza jest jedynym powodem, dla którego nie zostały objęte zasadą równego respektowania interesów. Chcę, by czytelnik dostrzegł, że jego postawa wobec przedstawicieli innych gatunków jest równie wątpliwa, co uprzedzenia rasowe lub seksistowskie.
W porównaniu z innymi ruchami wyzwoleńczymi, ruch wyzwolenia zwierząt ma wiele słabości. Pierwszą i najbardziej oczywistą jest niezdolność dyskryminowanej grupy do zorganizowania protestu przeciwko sposobowi, w jaki jest traktowana (chociaż jednostki mogą protestować i robią to tak, jak potrafią). To my musimy przemówić w imieniu tych, którzy mówić nie umieją. Jak wielka jest to słabość, można ocenić, stawiając pytanie, jak długo czarna rasa musiałaby czekać na równe prawa, gdyby nie była zdolna sama się o nie upomnieć. Tym łatwiej ciemiężyć jakąś grupę, im trudniej jej się zorganizować w proteście przeciwko uciskowi.
Jeszcze głębszym cieniem na szansę ruchu wyzwolenia zwierząt kładzie się fakt, iż niemal wszyscy z grupy wyzyskiwaczy w ucisku tym uczestniczą i czerpią z niego korzyści. W gruncie rzeczy niewielu ludzi może patrzeć na krzywdę zwierząt z obojętnością równą choćby tej, z jaką biali z Północy debatowali nad niewolnictwem w południowych stanach Unii. Tym, którzy na co dzień jedzą kawałki zabitych zwierząt, trudno uwierzyć, że robią coś złego, i trudno im wyobrazić sobie, że mogliby jeść coś innego. Dlatego właśnie nikt z nich nie jest bezstronny. Odnosi - lub przynajmniej tak sądzi - korzyść z powszechnego lekceważenia dobra zwierząt. Tym trudniej go przekonać. Lecz ilu właścicieli niewolników z Południa przekonały argumenty abolicjonistów z Północy, akceptowane dziś niemal przez wszystkich? Niewielu. Mogę oczywiście prosić czytelnika, by zastanawiając się nad argumentami tej książki, abstrahował od swych interesów istoty mięsożernej. Z własnego doświadczenia wiem, że nawet przy najlepszych intencjach nie jest to łatwe. Chęć jedzenia mięsa jest bowiem skutkiem długoletniego przyzwyczajenia, które określa nasz stosunek do zwierząt.
Przyzwyczajenie. Oto ostatnia bariera, przed którą staje ruch wyzwolenia zwierząt. Zwalczać i zmieniać trzeba nie tylko nawyki żywieniowe, lecz także myślowe i językowe. Nawyki myślowe skłaniają nas, byśmy opisy okrucieństwa wobec zwierząt kwitowali słowami: „emocjonalne”, „typowe dla miłośników zwierząt”; a przynajmniej byśmy twierdzili, że kwestia ta jest tak banalna w porównaniu z ludzkimi problemami, że nikt rozsądny nie będzie się nią przejmował. Lecz i to jest przesądem - nie można bowiem ocenić, czy problem jest banalny, nie poświęcając mu czasu i uwagi. Książka ta koncentruje się tylko na dwu sferach ludzkich działań prowadzących do cierpień zwierząt, dzięki czemu jej analizy są bardziej szczegółowe. Nie sądzę jednak, by po jej przeczytaniu ktoś nadal sądził, że czasu i zachodu warte są tylko sprawy ludzkie.
Nawyki myślowe skłaniające do lekceważenia interesów zwierząt można zwalczać; zwalczać je będzie się też na kartach tej książki. Zarzuty muszą być jednak wyrażone w jakimś języku; w moim wypadku w języku angielskim. Tak jak inne, i on odzwierciedla przesądy użytkowników. Autor, chcąc je zwalczać, staje więc przed dobrze znanym dylematem: albo będzie używać języka wzmacniającego uprzedzenia, albo nie będzie zrozumiały dla czytelników. W książce tej wybrałem pierwsze rozwiązanie. Zwykle używamy słowa „zwierzę” w znaczeniu: „zwierzę inne niż człowiek”. Ten sposób mówienia separuje człowieka od innych zwierząt, sugerując, że sami nimi nie jesteśmy - wniosek, którego fałsz jest oczywisty dla każdego, kto choćby tylko w szkole podstawowej uczył się biologii.
W powszechnym przekonaniu termin „zwierzę” obejmuje istoty tak różne, jak ostrygi i szympansy, wyznaczając zarazem ostrą granicę między ludźmi a szympansami, chociaż z tymi ostatnimi łączy nas dużo bliższe pokrewieństwo niż szympansy z ostrygami. Ponieważ nie ma innego słowa na nazwanie zwierząt pozaludzkich, w tytule tej książki i na jej stronach musiałem używać słowa „zwierzę” tak, jakby nie odnosiło się do człowieka. To godne pożałowania odejście od wymagań czystości rewolucyjnej jest koniecznym warunkiem skutecznego porozumiewania się. Niekiedy jednak, aby przypomnieć, że jest to tylko kwestia wygody, będę nazywał stworzenia określane kiedyś jako „nierozumne” w nieco dłuższy, lecz trafniejszy sposób. W innych kontekstach także staram się unikać języka, który deprecjonuje zwierzęta lub maskuje naturę tego, co jemy.
Główne zasady ruchu wyzwolenia zwierząt są bardzo proste. Starałem się więc napisać książkę przejrzystą i przystępną, nie wymagającą od czytelnika żadnej szczególnej wiedzy. Muszę jednak zacząć od zasad, będących podstawą tego, co mam do powiedzenia. Zrozumienie ich nie powinno sprawiać żadnych trudności, jednak komuś nieprzyzwyczajonemu do takich rozważań rozdział pierwszy może wydać się dość abstrakcyjny. Proszę jednak, by się nie zniechęcał. W następnych przedstawię mało znane fakty, ukazujące krzywdę innych gatunków pod panowaniem człowieka. Ani ta krzywda, ani te rozdziały nie są niczym abstrakcyjnym.
Realizacja postulatów w nich przedstawionych zaoszczędziłaby wielkich cierpień milionom zwierząt. Korzyść odniosłyby również miliony ludzi. Gdy piszę te słowa, na święcie miliony ludzi umierają z głodu, a milionom grozi głód. Rząd Stanów Zjednoczonych oświadczył, że wobec nieurodzaju i niewystarczających zapasów zboża może udzielić tylko ograniczonej - więc niewystarczającej - pomocy. Lecz jak pokazuje rozdział czwarty - wynikiem domagania się przez zamożne narody prowadzenia mięsnej hodowli zwierząt jest marnowanie kilkakrotnie większej masy żywności niż wytwarzana. Zaprzestanie takiej hodowli i uboju dałoby środki na dodatkową żywność, która, właściwie rozdzielona, zlikwidowałaby na świecie głód i niedożywienie. Wyzwolenie zwierząt jest także wyzwoleniem człowieka.
PRZEDMOWA DO WYDANIA Z ROKU 1995
Powtórna lektura przedmowy do pierwszego wydania jest jak powrót do na wpół zapomnianego świata. Ludzie, którym na sercu leży los zwierząt, nie częstują mnie już kanapkami z szynką. Aktywiści Ruchu Wyzwolenia Zwierząt zostali wegetarianami; nawet bardziej konserwatywny ruch ochrony zwierząt stał się w jakimś stopniu świadomy problemu, jaki stanowi jedzenie mięsa. Ci, którzy je jedzą, robią to z poczuciem winy, gotowi, przyrządzając posiłki dla innych, uwzględnić także odmienne możliwości. Ze zrozumieniem spotyka się idea, by sympatią, jaką obdarzamy psy i koty, objąć również świnie, kurczęta, a nawet szczury laboratoryjne.
Nie bardzo wiem, jaki udział w tej zmianie przypada książce Animal Liberation. Dziennikarze popularnych czasopism przylepili jej etykietkę „biblii ruchu wyzwolenia zwierząt”. Schlebia mi to, ale i niepokoi. Nie wierzę w biblie: żadna książka nie ma monopolu na prawdę. A na pewno niczego nie osiągnie, jeśli nie potrąci jakiejś struny w czytelniku. Ruch Wyzwolenia Zwierząt jest naturalną konsekwencją ruchów wyzwolenia z lat sześćdziesiątych: książka ta zebrała ich argumenty w pewną zwartą całość. Reszta była dziełem bardzo miłych, wrażliwych i zapracowanych ludzi - najpierw garstki, potem setek i tysięcy, dzisiaj może nawet milionów - którzy stworzyli Ruch Wyzwolenia Zwierząt. Im właśnie poświęcam zmienione wydanie tej książki; bez nich podzieliłaby ona los Animal Rights Henry’ego Salta, pracy wydanej w 1892 roku, przez osiemdziesiąt lat w zapomnieniu pokrywającej się kurzem na pólkach British Museum, i dopiero teraz, dzięki kilku nieprecyzyjnym odnośnikom, odnalezionej tam przez młode pokolenie, które odkryło, że ich argumenty wypowiedziano już znacznie wcześniej, ale daremnie.
Tym razem nie będą daremne. Ruch zbyt już urósł w siłę. Wiele wywalczył dla zwierząt; znacznie więcej jest jeszcze przed nim. Stał się już organizacją ogólnoświatową i długo jeszcze będzie o nim głośno.
Często słyszę pytanie, czy cieszy mnie jego rozwój, zadawane tak, jakby moja odpowiedź była oczywista: nigdy nie śniłem o tak wielkim wpływie książki. Lecz to nieprawda. Marzyłem, że każdy, kto ją przeczyta, powie sobie: „oczywiście”, zostanie wegetarianinem, zacznie protestować przeciwko sposobowi, w jaki traktujemy zwierzęta, tak, by coraz więcej ludzi usłyszało przesłanie Ruchu Wyzwolenia Zwierząt, aż nieodparta fala publicznego protestu zmiecie przynajmniej najgorsze i najbardziej bezsensowne formy zadawania im cierpień.
Marzenia te na pewno hamowała świadomość przeszkód: konserwatyzmu większości z nas co do sposobu napełniania żołądków; interesów kół finansowych, które aż do ostatniego miliona bronić będą prawa do zyskownej eksploatacji zwierząt; ciężaru gatunkowego historii i tradycji, które utrwalają postawy usprawiedliwiające eksploatację. Miło mi więc otrzymać list lub spotkać kogoś, kto przeczytał tę książkę, powiedział sobie: „To jasne...”, przestał jeść mięso i zaczął działać w Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Jeszcze bardziej mnie cieszy, że po latach uporczywej walki prowadzonej przez tak wielu Ruch stał się ważnym faktem politycznym i społecznym. Lecz to za mało, o wiele za mało. Obecne wydanie ukazuje niestety aż nazbyt dobitnie, jak nikły był jego wpływ na główne sposoby naszej eksploatacji zwierząt.
Pierwsze wydanie Animal Liberation wyszło w roku 1975. Tekst, który poprzedza ta przedmowa, ukazał się po raz pierwszy w roku 1990. Poprawki były konieczne z trzech zasadniczych powodów. Przede wszystkim dlatego, że gdy po raz pierwszy wydawano tę książkę, Ruch Wyzwolenia Zwierząt jeszcze nie istniał. Nie znano nawet tej nazwy. Nie było też w ogóle wielkich organizacji - ani prawie żadnej małej - działających na rzecz zmiany naszej postawy i postępowania wobec zwierząt. Ale piętnaście lat później czymś niezwykle dziwnym byłoby wydanie Animal Liberation nie dostrzegające tego ruchu i nie komentujące kierunku, jaki obrał.
Po drugie, powstaniu współczesnego Ruchu Wyzwolenia Zwierząt towarzyszyła zdumiewająca obfitość publikacji na ten temat; wiele z nich zawierało uwagi co do mojego stanowiska z pierwszego wydania. Na dyskusjach o problemach filozoficznych i sprawach praktycznych spędzałem i spędzam długie wieczory z przyjaciółmi i kolegami z Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Poprawianie tekstu dało mi sposobność, by odnieść się do ich uwag - przynajmniej wskazując, w jakiej mierze zmieniłem bądź zachowałem swoje poglądy.
Drugi i trzeci rozdział ukazują, co nasz obecny stosunek do zwierząt oznacza dla zwierząt doświadczalnych i hodowlanych. Już po kilku latach od pierwszego wydania zaczęły dochodzić do mnie głosy w rodzaju: „Los zwierząt, rzecz jasna, bardzo się poprawił, odkąd ją napisano...” Zrozumiałem wtedy, że wciąż trzeba dokumentować cierpienia zwierząt w laboratoriach i na farmach hodowlanych, przedstawiając dzisiejszemu czytelnikowi fakty, których nie można zbyć machnięciem ręki, jakby były reliktem z zamierzchłych ciemnych wieków.
Obecne wydanie różni się od pierwszego przede wszystkim nowym materiałem. Oparłem się sugestiom, by opisać także inne sposoby maltretowania zwierząt. Przedstawiony materiał faktograficzny nigdy jednak nie miał być pełnym raportem o naszym sposobie traktowania zwierząt; ma on raczej, jak wskazuję pod koniec pierwszego rozdziału, przedstawić w wyraźnej, jasnej i konkretnej formie konsekwencje szowinizmu gatunkowego, który w nim opisuję. A jeśli nie wspominam o polowaniu i chwytaniu w sidła, przemyśle futrzarskim, okrutnym traktowaniu zwierząt trzymanych dla towarzystwa, rodeo, zoo i cyrku, nie oznacza to wcale, że sprawy te są mniej ważne, lecz tylko to, że dla mego celu zupełnie wystarczają dwa przykłady: eksperymenty i produkcja żywności.
Zdecydowałem się nie odpowiadać na wszystkie zarzuty filozofów wobec argumentacji etycznej tej książki. Oznaczałoby to bowiem zmianę jej charakteru, przekształcenie w akademicką pracę filozoficzną, wprawdzie dla kolegów filozofów interesującą, ale zwykłemu czytelnikowi niepotrzebną. Ograniczyłem się do zamieszczenia w odpowiednich miejscach odnośników do innych moich prac, gdzie można znaleźć odpowiedzi na niektóre zarzuty. Napisałem także na nowo część ostatniego rozdziału, gdyż już nie sądzę, by poruszona tam kwestia filozoficzna miała tylko marginalne znaczenie dla fundamentów etycznych, na których wspierają się argumenty tej książki. Fundamenty te przedstawiałem na konferencjach i seminariach, rozważałem szczegółowo w bezpośrednich dyskusjach i w druku; ale żaden zarzut nie był nieodparty, nic nie zmusiło mnie do wyznania, że proste argumenty etyczne, które są podstawą tej książki, nie są zasadne. Odwagi dodało mi odkrycie, że akceptuje je wielu moich najbardziej szanowanych kolegów filozofów. Tak wielu, że Colin McGinn, profesor Rutgers University, w recenzji drugiego wydania określił etyczne podstawy tej książki jako „zwycięski argument” - jeśli nie w praktyce, to przynajmniej w zasadzie.1
W tym wydaniu mówi się w odpowiednich miejscach o najważniejszych kampaniach i sukcesach Ruchu Wyzwolenia Zwierząt przed rokiem 1990. Potem przyszły dalsze sukcesy. Dzięki pełnym poświęcenia obrońcom zwierząt w Szwajcarii pod koniec roku 1991 zakazano opisanych w rozdziale trzecim baterii klatek, stosowanych na fermach jajczarskich. Hodowane w szwajcarskich fermach kury mają teraz możliwość grzebania pazurami po pokrytej słomą i innymi naturalnymi materiałami podłodze i składania jajek w osłoniętych, wymoszczonych gniazdach. Ktoś mógłby sądzić, że w niewielkim stopniu poprawiło to ich los, ale jest on dużo lepszy niż w innych krajach, gdzie regułą jest upychanie ich w drucianych klatkach o powierzchni kartki A4. W Wielkiej Brytanii, gdzie wprawdzie nie wyeliminowano takich klatek, rząd ogłosił okres przejściowy na używanie kojców dla macior; są nielegalne od roku 1998. W Stanach Zjednoczonych kampania przeciwko metodom hodowli cieląt (opisanym również w rozdziale trzecim) doprowadziła między rokiem 1986 a 1991 do sześćdziesięcioprocentowego spadku ich produkcji.
W wielu krajach widać oznaki zmniejszania się liczby zwierząt wykorzystywanych do eksperymentów. Na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie publikuje się oficjalne dane o wszystkich „procedurach badawczych wykonywanych na żywych zwierzętach”, od lat siedemdziesiątych zauważalna jest tendencja spadkowa. Wtedy przeprowadzano ponad pięć milionów eksperymentów rocznie; obecnie mniej niż trzy miliony. Najnowsze dane amerykańskie nie są tak wiarygodne, lecz także wskazują na podobną tendencję. Stale rozwija się również alternatywne metody doświadczalne, a Unia Europejska powołała w Isprze we Włoszech Europejskie Centrum Oceny Metod Alternatywnych. Zgodziła się też wprowadzić po 1 stycznia 1998 zakaz stosowania składników kosmetycznych testowanych na zwierzętach - chociaż zostawiła uchyloną furtkę, dopuszczając je, gdy brak innych atestowanych prób bezpieczeństwa. Kampania przeciwko eksperymentom na zwierzętach przyniosła efekty również we Włoszech, gdzie w roku 1993 rząd przyjął światłe rozporządzenie, pozwalające każdemu obywatelowi na korzystanie z klauzuli sumienia. Studenci, technicy, lekarze i naukowcy włoscy mogą teraz odmówić uczestnictwa w doświadczeniach na zwierzętach, nie narażając się na przykre konsekwencje w rodzaju gorszej oceny, zwolnienia z pracy czy potrącenia płacy.
Walka o zmianę naszych postaw i postępowania wobec zwierząt toczy się więc nadal na wielu frontach. W Wielkiej Brytanii niedawna burza protestów przeciwko metodom transportu zwierząt hodowlanych dowiodła stopnia zaangażowania opinii publicznej. Cała sprawa zaczęła się w roku 1994, gdy trzy główne firmy promowe przewożące żywe zwierzęta hodowlane z Wielkiej Brytanii na kontynent zdecydowały się wycofać z interesu. Była to, jak powiedział rzecznik jednej z nich, reakcja na „setki tysięcy listów i kartek pocztowych”2. Ta decyzja była jednak raczej początkiem niż końcem historii. Gdy mniejsze firmy próbowały skorzystać z nieobecności wielkich, tysiące ludzi wyszło na ulice, by okazać swój sprzeciw wobec tego eksportu żywego towaru. Zwykli ludzie, często nigdy wcześniej nie biorący udziału w żadnym proteście, blokowali drogi do portów, z których cielęta przewożono na kontynent, gdzie miano je hodować w warunkach zbyt okrutnych, by pozwolono na nie w Wielkiej Brytanii. Jedna z demonstrantek, Jill Philips, poniosła tragiczną śmierć pod kołami ciężarówki wiozącej cielęta na lotnisko w Coventry. Gdy piszę te słowa, walka trwa, mimo oświadczenia ministra rolnictwa, że nie jest w mocy Wielkiej Brytanii zakazać eksportu do innych krajów Unii Europejskiej.
Kampanie przeciwko eksportowi żywych zwierząt hodowlanych, przeciwko kojcom dla cieląt, macior i bateriom klatek dla kur, choć konieczne, by położyć kres cierpieniom, jakie każdego dnia są udziałem milionów zwierząt, oparte są na całkiem konwencjonalnym rozumieniu ich statusu moralnego. Walcząc przeciwko eksportowi żywych zwierząt hodowlanych, wytaczano na przykład argument, że powinno się je zabijać blisko miejsca hodowli. Nie zadawano wcale pytania, czy usprawiedliwiona jest hodowla mięsna i ubój. Aby nieść sztandar Ruchu Wyzwolenia Zwierząt, takie reformistyczne kampanie muszą stać się częścią większej wojny, wydanej przesądom zakazującym równego respektowania interesów zwierząt i ludzi.
Zakorzenione postawy wobec zwierząt pozaludzkich zwalczać można na wiele sposobów. Jednym z nich jest propagowanie wegetarianizmu i, na ile możliwe, wolnego od okrucieństwa stylu życia. Wzrost liczby wegetarianów w krajach takich jak Wielka Brytania i Stany Zjednoczone stał się poważnym zagrożeniem dla przemysłu mięsnego. Kiedy w roku 1971 zostałem wegetarianinem, wydawaliśmy się małą sektą pomyleńców - i rzeczywiście najlepszą w tym czasie restaurację wegetariańską w Londynie nazwano Cranks (Świry). Dziś już pozbyliśmy się tego wizerunku - jesteśmy zwykłymi ludźmi, których obchodzi los zwierząt, środowisko naturalne i własne zdrowie. Jest nas coraz więcej, coraz więcej supermarketów i restauracji o nas dba, a największe firmy spożywcze zaczęły wytwarzać tofu i hamburgery wegetariańskie. Coraz łatwiej zatem zrezygnować z jedzenia mięsa, przez co tendencja ta się umacnia.
Zupełnie inną strategię walki o zmianę opinii na temat względnej ważności ludzi i zwierząt obrał Great Ape Project, który założyłem razem z Paolą Cavalieri, włoską akty- wistką Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Jego celem jest poszerzenie kręgu istot, którym skłonni jesteśmy przyznać pewne podstawowe prawa. Dziś należą do niego wszyscy ludzie i tylko oni. To, że wszyscy, jest świadectwem postępu, jaki dokonał się od czasów niewolnictwa; to, że wyłącznie ludzie, dowodzi, jak długa droga jeszcze przed nami. Great Ape Project chce przełamać barierę dzielącą gatunki. Kładzie nacisk zwłaszcza na konieczność objęcia szympansów, goryli i orangutanów prawem do życia, wolności i ochrony przed torturami. Stanowisko to uzasadnia książka złożona z trzydziestu czterech rozpraw wybitnych autorów, uczonych, filozofów i innych, przytaczających świadectwa inteligencji wielkich małp człekokształtnych i dowodzących, że obdarzone nią istoty należy traktować jak osoby, a nie jak rzeczy.3 Działania te powinny doprowadzić kiedyś do nowelizacji dotyczącego tych zwierząt prawa, a także do ONZ-owskiej Deklaracji Praw Wielkich Małp Człekokształtnych.
Ci, którzy znają moją rolę w tym projekcie, pytają czasami, czy jest to odwrót od stanowiska, jakie zająłem w Animal Liberation: że wszystkie istoty czujące mają swoje interesy, które powinny być na równi respektowane. Odpowiadam: absolutnie nie. Praca takich uczonych jak Jane Goodall, Dian Fosey, Birute Galdikas, Roger i Debora Foutsowie, Francine Patterson, Sue Savage-Rumbaugh i Lyn Miles, którzy obserwowali żyjące na wolności wielkie małpy człekokształtne, uczyli je posługiwać się językiem migowym i komunikować z nami, wykazała, że szympansy, goryle i orangutany są myślącymi, świadomymi siebie istotami, zdolnymi do planowania przyszłości, tworzącymi trwałe związki społeczne oraz mającymi bogate życie uczuciowe i wspólnotowe. Na ich przykładzie doskonale więc można wykazać, jak arbitralne są granice gatunków. Skoro sądzimy, że niezależnie od wieku i sprawności umysłowej wszyscy ludzie mają pewne podstawowe prawa, to dlaczego mamy ich odmawiać wielkim małpom człekokształtnym, nawet sprawniejszym umysłowo od niektórych ludzi? Przyznanie im tych praw - inaczej niż uznanie zasady równego respektowania interesów - nie byłoby zagrożeniem ani dla wielkiego przemysłu, ani dla diety większości ludzi. Podczas gdy dążenia, by zasadą równego respektowania interesów objąć zwierzęta hodowlane, nieuchronnie przeradzają się w polityczne kompromisy, osłabiające wymagania co do poprawy warunków, w jakich zwierzęta te żyją lub umierają - i nie zadaje się przy tym pytania, czy w ogóle powinniśmy wykorzystywać je dla naszych potrzeb - Great Ape Project ma szansę osiągnąć bardziej radykalny cel. Jeśli uda mu się nas przekonać, byśmy wreszcie włączyli inne gatunki do kręgu istot, które mają podstawowe prawa, posłuży jako środek przerzucenia pomostu między ludźmi a pozostałymi gatunkami. Później znacznie łatwiej będzie rozszerzyć zasadę równego traktowania na inne zwierzęta. Paola Cavalieri i ja kończymy Great Ape Project słowami:
...włączenie wielkich małp człekokształtnych do kręgu wspólnoty moralnej nie będzie łatwym zadaniem. Jeśli się powiedzie, będzie to miało bezpośrednie życiowe konsekwencje dla szympansów, goryli i orangutanów na całym świecie. Jeszcze większą może mieć wartość symboliczną - jako widomy znak pierwszego przełamania bariery między gatunkami.
Innymi słowy, Great Ape Project jest próbą zmniejszenia przepaści dzielącej ludzi i inne zwierzęta. Ma on uzupełniać, a nie zastępować, szerzej zakrojoną walkę o wyzwolenie zwierząt.
Na koniec przedmowy chciałbym podjąć jeszcze jedną kwestię, która stale powraca w medialnych dyskusjach o Ruchu Wyzwolenia Zwierząt, a która nie istniała w czasach, gdy po raz pierwszy wydawano tę książkę. Chodzi tu o przemoc.
Dla osiągnięcia celów Ruchu jego aktywiści posługują się różnymi metodami. Niektórzy podjęli akcję edukacyjną: wysyłają ulotki i piszą listy do gazet. Inni próbują lobbyingu w rządzie i parlamencie czy kongresie. Organizuje się demonstracje i protesty przed budynkami, w których dla trywialnych ludzkich celów zadaje się cierpienia zwierzętom. Ale wielu niecierpliwi powolność osiąganych w ten sposób zmian i chcą podjąć akcję bezpośrednią, by natychmiast położyć kres takiemu okrucieństwu.
Nikt, kto zdaje sobie sprawę, co muszą znosić zwierzęta, nie może krytykować tej niecierpliwości. Trzymanie się z dala i pisanie listów to zbyt mało w obliczu ciągłych okrucieństw. Trzeba pomóc zwierzętom już teraz. Ale jak? Zwykłe legalne sposoby politycznego protestu są powolne i zawodne. Czy należy włamywać się i uwalniać zwierzęta? Jest to wprawdzie nielegalne, ale posłuszeństwo wobec prawa nie jest obowiązkiem absolutnym. Wymieńmy tylko jeden przykład: słuszność mieli ci, którzy je łamali i pomagali w ucieczce niewolnikom na amerykańskim Południu. Poważniejszy problem stanowi fakt, że (dosłownie rozumiane) oswobodzenie zwierząt z laboratoriów i farm hodowlanych byłoby tylko daremnym gestem, ponieważ naukowcy spokojnie zamówiliby następny transport zwierząt; kto poza tym przygarnąłby tysiąc świń hodowlanych czy sto tysięcy kur? Włamania dokonywane w różnych krajach przez Front Wyzwolenia Zwierząt były bardziej skuteczne wówczas, gdy służyły ujawnieniu faktów maltretowania zwierząt - inaczej nie wyszłyby one na światło dzienne. Wideokasety skradzione podczas włamania do laboratorium doktora Thomasa Gennarellego na Uniwersytecie Pensylwańskim przekonały nawet ministra zdrowia, że eksperymenty te należy przerwać. Trudno sobie wyobrazić, w jaki inny sposób można to było osiągnąć. Dla odważnych, wrażliwych i myślących ludzi, którzy tę akcję zaplanowali i przeprowadzili, mogę mieć jedynie słowa uznania.
W innych wypadkach sprawa wygląda zupełnie inaczej. W 1982 roku ugrupowanie nazywające się Milicją Praw Zwierząt wysłało listy-bomby do Margaret Thatcher, a w 1988 roku działacz Fran Trutt został aresztowany w chwili, gdy podkładał bombę pod biurami U.S. Surgical Corporation, firmy, która w pokazach narzędzi chirurgicznych służących do zszywania wykorzystuje żywe psy. Najpoważniejszy incydent wydarzył się w roku 1990, kiedy w samochodzie naukowca z Bristolu, który eksperymentował na zwierzętach, umieszczono ładunek wybuchowy. Człowiek ów doznał tylko lekkich obrażeń, ale niemowlę, które przypadkowo znalazło się obok samochodu w chwili wybuchu, musiano poddać zabiegowi usunięcia odłamka metalu z okolicy kręgosłupa oraz operacji rozerwanego palca. Żadnego z tych incydentów nie można uznać za typowy dla Ruchu Wyzwolenia Zwierząt, który potępia podobne akty przemocy. Są to skrajne przypadki działań polegających na grożeniu i nękaniu eksperymentatorów, kuśnierzy i innych wyzyskiwaczy zwierząt, i dlatego ważne jest, aby działacze Ruchu wyraźnie określili swoje stanowisko wobec nich.
Byłoby tragiczną pomyłką, gdyby nawet niewielki odłam Ruchu w dążeniu do swych celów krzywdził ludzi. Niektórzy sądzą, że osoby sprawiające ból zwierzętom same zasługują na cierpienie. Nie wierzę w zemstę, lecz gdybym nawet w nią wierzył, byłaby ona zgubnym sprzeniewierzeniem się naszemu ideałowi, jakim jest położenie kresu cierpieniom. Aby osiągnąć ten cel, musimy zmienić sposób myślenia rozumnych ludzi naszego społeczeństwa. Nawet kiedy jesteśmy przekonani, że maltretujący zwierzęta człowiek jest okrutny i niewrażliwy, krzywdząc go lub uciekając się do gróźb fizycznych, sami zniżamy się do jego poziomu. Gwałt gwałtem się odciska - banał, ale jak tragicznie prawdziwy w trwających na świecie konfliktach. Siłą Ruchu Wyzwolenia Zwierząt jest zaangażowanie moralne; porzucenie wysokiego pułapu moralnego oznacza oddanie się w ręce przeciwników.
Alternatywnym rozwiązaniem jest pójście śladem dwu największych przywódców nowoczesnych ruchów wyzwoleńczych: Gandhiego i Martina Luthera Kinga. Nieprzypadkowo odnieśli oni także największy sukces. Postępowali z niezwykłą odwagą, roztropnością i mimo prowokacji przeciwników, a często nawet użycia z ich strony siły, wierni byli zasadzie niestosowania przemocy (non-violence).
W końcu zwyciężyli, ponieważ nie można było zaprzeczyć słuszności ich sprawy, a ich postępowanie poruszyło sumienia przeciwników. Skoro tylko jasno ujrzy się zło, jakie wyrządzamy innym gatunkom, nie będzie można mu zaprzeczyć; i to w słuszności naszej sprawy, a nie w strachu przed bombami pokładamy nadzieję na zwycięstwo.
Zwykle dziękuje się tym, którzy pomogli w napisaniu książki, ale mój dług wdzięczności jest szczególnego rodzaju, i chciałbym o nim krótko opowiedzieć.
Jesienią 1970 roku byłem studentem Uniwersytetu Oksfordzkiego. Specjalizowałem się w filozofii moralnej i społecznej, a jednak, tak jak większości ludzi, nie przychodziło mi do głowy, że nasz stosunek do zwierząt jest poważnym problemem moralnym. Znałem oczywiście różne przypadki okrucieństwa wobec zwierząt, ale sądziłem, że są odosobnione i że nie kryje się za nimi żadne fundamentalne zło.
Moje dobre samopoczucie zostało zakłócone przez poznanie Richarda Keshena, wegetarianina i tak jak ja studenta Oksfordu. Kiedyś po lunchu zapytałem go, dlaczego nie je mięsa, a on zaczął opowiadać mi o warunkach, w jakich żyło zwierzę, którego ciało właśnie jadłem. Przez Richarda i jego żonę Mary moja żona i ja zaprzyjaźniliśmy się z Roslind i Stanleyem Godlovitch, również wegetarianami i studentami Oksfordu. W czasie długich rozmów z tą czwórką - zwłaszcza z Roslind Godlovitch, która szczegółowo wypracowała własne stanowisko etyczne - zrozumiałem, że zjadając zwierzęta, biorę udział w zorganizowanej tyranii, jaką mój gatunek narzucił innymi gatunkom. Podstawowe idee tej książki mają swe źródło właśnie w tych rozmowach.
Akceptacja jakiegoś teoretycznego wniosku to jedno; wprowadzenie go w życie - to drugie. Bez wsparcia i zachęty mojej żony Renaty, którą również całkowicie przekonały argumenty naszych przyjaciół, być może nadal jadłbym mięso, tyle że już z nieczystym sumieniem.
Pomysł napisania tej książki nasunęła mi entuzjastyczna reakcja, jaką wywołała moja recenzja pracy Animals, Men and Morals pod redakcją Stanleya i Roslind Godlovitch oraz Johna Harrisa. Recenzja ta ukazała się w „New York Review of Books” 5 kwietnia 1973 roku; wdzięczny jestem redakcji za opublikowanie tych spontanicznych refleksji na niemodny temat. Nigdy jednak ta recenzja nie przekształciłaby się w książkę bez zachęty i pomocy następujących osób:
Eleanor Seiling z United Action for Animals w Nowym Jorku udostępniła mi unikatowe archiwum swojej organizacji, dotyczące eksperymentów na zwierzętach; Alois Acowitz przygotował dla mnie wyciągi ze sprawozdań eksperymentatorów, dzięki czemu w znacznie krótszym czasie mogłem znaleźć to, czego szukałem.
Richard Ryder wielkodusznie użyczył mi materiałów, które zebrał do swojej własnej książki, Victims of Science.
Joanne Bower z Farm and Food Society w Londynie dostarczyła mi informacji o warunkach życia zwierząt na farmach brytyjskich.
Kathleen Jannaway z Vegan Society of the United Kingdom pomogła mi odszukać dane dotyczące wartości odżywczej pokarmu roślinnego.
John Norton z Animal Rescue League of Boston i Martha Coe z Argus Archives w Nowym Jorku dostarczyli mi materiałów dotyczących transportu i uboju zwierząt w Stanach Zjednoczonych.
Scottish Society for the Prevention of Vivisection pomogło mi zdobyć zdjęcia pokazujące eksperymenty na zwierzętach.
Dudley Giehl z Animal Liberation, Inc. w Nowym Jorku udostępnił mi zebrane przez siebie materiały o hodowli przemysłowej i wegetarianizmie.
Alice Herrington i Joyce Lambert z Friends of Animals w Nowym Jorku pomogły mi na wiele różnych sposobów, a dzięki Jimowi Masonowi z tej samej organizacji mogłem obejrzeć farmy hodowli przemysłowej.
Dzięki ofercie pracy w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Nowojorskiego w roku akademickim 1973/74 uzyskałem idealne miejsce i wspaniałą atmosferę do badań i pisania, a moim kolegom i studentom zawdzięczam cenne komentarze i uwagi. Miałem również okazję przedyskutować swoje poglądy na temat zwierząt ze studentami i pracownikami instytutów filozofii następujących uniwersytetów: Brown, Fordham, Long Island, Rutgers, Tufts, North Carolina State University w Raleigh, State University of New York w Brockport, State University of New York w Stony Brook, University of California w Berkeley, University of Miami oraz Williams College. Miałem do tego okazję również w Yale Law School, a także podczas konferencji Society for Philosophy and Public Affairs w Nowym Jorku. Rozdziały pierwszy i szósty bardzo skorzystały z dyskusji, którą wywołały moje referaty.
Chcę również podziękować redaktorom i wydawcy „New York Review of Books” za poparcie udzielone tej książce, szczególnie zaś Robertowi Silversowi, którego wnikliwe uwagi redakcyjne w znacznym stopniu poprawiły mój rękopis. Pozostaje mi tylko dodać, że za wszystkie niedoskonałości tylko ja sam ponoszę odpowiedzialność.
luty 1975 P. S.
PODZIĘKOWANIA DO WYDANIA Z ROKU 1990
Tak wiele osób z całego świata pomogło mi w przygotowaniu zmienionego wydania tej książki, że wszystkich nie potrafiłbym wymienić, za co serdecznie przepraszam. Jedne pomogły mi, czytając kolejne wersje książki, inne - przysyłając materiały, bym mógł uaktualnić wiedzę o tym, co dzieje się w różnych krajach. A oto lista, ułożona bez żadnego szczególnego porządku: Don Barnes i Melinda Moreland z (U.S.) National Anti-Vivisection Society, Alex Hershaft z Farm Animal Reform Movement, MacDonald White i Ann St. Laurent z United Action for Animals, Joyce D’Silva i Carol Long z Compassion in World Farming, Clare Druce i Violet Spalding z Chicken’s Lib, Henry Spira z Animal Rights International, Brad Miller z Humane Farming Association, Kim Stallwood i Carla Bennett z People for the Ethical Treatment of Animals, Peter Hamilton z Lifeforce, Maria Comninou z Ann Arbor Association for Responsible Animal Treatment, George Cave z Trans-Species Unlimited, Paola Cavalieri z Etica & Animali w Mediolanie, Birgitta Carlsson ze Swedish Society Against Painful Experiments on Animals, Detlef Fólsch z Institute of Animal Sciences, Swiss Federal Institute of Technology, Charles Magel, John Robbins, Richard Ryder, Clive Hollands i Jim Mason.
Specjalne podziękowania należą się Lori Gruen, która pełniła funkcję amerykańskiego koordynatora tej pomocy, zbierając nowe materiały do rozdziałów o eksperymentowaniu na zwierzętach i hodowli przemysłowej i pomagając mi je zaktualizować. Zawdzięczam jej także wiele cennych uwag dotyczących całej książki. Lori z kolei chce podziękować nie tylko osobom wymienionym poprzednio, ale również innym, które dostarczyły informacji: Dianę Halverson z Animal Welfare Institute; Avi Magidoff, Jeffowi Dinerowi i Martinowi Stephensowi, których praca o eksperymentach na zwierzętach w USA była prawdziwą kopalnią wiedzy; Kenowi Knowlesowi i Dave’owi Macauleyowi.
We wprowadzaniu zmian do rozdziału o hodowli przemysłowej pomogło mi opracowanie Suzanne Pope i Geoffa Russella, przygotowane z wielkim nakładem pracy i naukową precyzją dla Australian and New Zealand Federation of Animal Societes. Moje uwagi o rybach i rybołówstwie skorzystały z wnikliwego raportu Patty Mark dla Animal Liberation w Victorii.
Na koniec znowu chciałbym powiedzieć, jak wiele zawdzięczam „New York Review of Books”: Robertowi Silversowi za jego poparcie idei zmienionego wydania i za trafne krytyczne uwagi redakcyjne; Rei Hederman, która kierowała wieloma aspektami tej publikacji, oraz Neilowi Gordonowi za niezwykle uważną i dokładną korektę.
listopad 1989 P. S.
Rozdział 1
„WSZYSTKIE ZWIERZĘTA SĄ RÓWNE”...
czyli
dlaczego etyczną zasadą równości powinno się objąć również
zwierzęta
„Wyzwolenie zwierząt”: to brzmi raczej jak drwina z ruchów wyzwoleńczych niż poważny cel. Ideą „praw zwierząt” rzeczywiście posłużono się kiedyś, aby wykpić równouprawnienie kobiet. Gdy w roku 1792 Mary Wollstonecraft, prekursorka współczesnych feministek, opublikowała Vindication of the Rights of Woman, jej poglądy powszechnie uznano za absurdalne; wkrótce też pojawiła się anonimowa satyra A Vindication of the Rights of Brutes. Jej autor (obecnie wiadomo, że był nim filozof Thomas Taylor, znakomitość z Cambridge) usiłował obalić argumenty Mary Wollstonecraft, ukazując ich konsekwencje. Jeśli można słusznie dowodzić równości kobiet, to dlaczego nie psów, kotów czy koni? Rozumowanie autorki wydaje się poprawne również wtedy, gdy zastosować je do zwierząt; a przecież twierdzenie, że mają one jakieś prawa, jest oczywistym nonsensem. Skoro zaś w obu wypadkach użyto tych samych argumentów, to jeśli rozumowanie jest błędne w odniesieniu do zwierząt, musi być również błędne w odniesieniu do kobiet.
Aby zrozumieć, na jakich podstawach opiera się argumentacja na rzecz równości zwierząt, warto najpierw przeanalizować uzasadnienie równouprawnienia kobiet. Przypuśćmy, że chcemy bronić praw kobiet przed atakami Thomasa Taylora. Jak należałoby zareplikować?
Po pierwsze, można zaprzeczyć, że argumenty na rzecz równości mężczyzn i kobiet stosują się także do zwierząt. Na przykład, kobiety mają prawo wyborcze dlatego, że tak samo jak mężczyźni zdolne są do podejmowania racjonalnych decyzji o przyszłości; psy nie są zdolne pojąć idei głosowania, więc nie mogą mieć prawa wyborczego. Mężczyźni i kobiety są pod wieloma względami bardzo do siebie podobni, natomiast ludzi i zwierzęta bardzo wiele różni. Można więc sądzić, że skoro mężczyźni i kobiety są istotami podobnymi, powinni mieć podobne prawa, a skoro ludzie i zwierzęta różnią się, to nie powinni mieć równych praw.
Ta replika na analogię Taylora opiera się na poprawnym, lecz nie dość wnikliwym rozumowaniu. Ludzi i zwierzęta dzielą oczywiście pewne istotne różnice, które muszą znaleźć odbicie w różnicy praw. Uznanie tego oczywistego faktu wcale jednak nie podważa twierdzenia, że zasadą równości powinno się objąć także zwierzęta. Różnice między mężczyznami a kobietami są tak samo niezaprzeczalne, i działaczki Ruchu Wyzwolenia Kobiet zdają sobie sprawę, iż może to być podstawą zróżnicowania praw. Wiele feministek uważa, że kobiety powinny mieć prawo do aborcji na żądanie. Te same feministki walczą także o równouprawnienie mężczyzn i kobiet – wcale z tego jednak nie wynika, że muszą bronić prawa mężczyzn do aborcji. Mężczyźni nie mogą poddać się aborcji, nie ma więc sensu mówienie o ich prawie do niej. Tak samo nie ma sensu mówienie o prawie wyborczym psów, ponieważ psy nie mogą głosować. Nie ma powodu, by Ruch Wyzwolenia Kobiet czy Ruch Wyzwolenia Zwierząt angażował się w podobne nonsensy. Objęcie zasadą równości kolejnej grupy wcale nie znaczy, że musi być tak samo traktowana lub mieć identyczne prawa. To, czy prawa powinny być identyczne, czy różne, zależy od natury jednostek należących do tych grup. Fundamentalna zasada równości nie wymaga identycznego traktowania, lecz równego poszanowania; równe poszanowanie różnych istot żywych może prowadzić do różnego ich traktowania i przyznania im różnych praw.
Na Taylorowską kpinę z równouprawnienia kobiet można odpowiedzieć więc inaczej, wcale nie negując oczywistych różnic między ludźmi a zwierzętami, lecz analizując nieco głębiej kwestię równości i dzięki temu dostrzegając, że myśl o objęciu fundamentalną zasadą równości tak zwanych istot nierozumnych wcale nie jest absurdalna. Na razie wniosek ten może wydać się dziwaczny, ale gdy wnikliwiej zbadamy racje naszego sprzeciwu wobec seksizmu czy rasizmu, przekonamy się, że niekonsekwencją jest domaganie się równości dla czarnych, kobiet i innych dyskryminowanych grup społecznych, a odmawianie równego poszanowania zwierzętom. Aby stało się to jasne, musimy najpierw zapytać, dlaczego rasizm i seksizm są złe. Co właściwie stwierdzamy, mówiąc, że niezależnie od rasy, wyznania i płci wszyscy ludzie są równi? Obrońcy hierarchicznych, nieegalitarnych społeczeństw często wskazują, że - niezależnie, jakim kryterium się posłużyć - ludzie w rzeczywistości nie są równi. Chcąc nie chcąc, musimy uznać, że różnią się wzrostem i posturą, wrażliwością moralną i zdolnościami intelektualnymi, życzliwością i wyczuleniem na potrzeby innych, umiejętnością porozumienia się z innymi, i że inaczej odczuwają przyjemność i ból. Krótko mówiąc, gdyby podstawą postulatu równości wszystkich ludzi miała być ich równość faktyczna, musielibyśmy z niego zrezygnować.
Nadal jednak można bronić poglądu, że jego fundamentem jest rzeczywista równość ras i płci, gdyż różnice dzielą poszczególnych ludzi, ale nie rasy czy płcie. Fakt, że ktoś jest czarny lub że jest kobietą, nie przesądza o jego wrażliwości moralnej czy zdolnościach intelektualnych. I właśnie dlatego rasizm czy seksizm są złe. Biały rasista będzie oczywiście twierdził, że biali są lepsi od czarnych, lecz to nieprawda; jednostki różnią się od siebie, ale niektórzy czarni przewyższają niektórych białych istotnymi dla tych porównań zdolnościami. Przeciwnik seksizmu powiedziałby to samo: pleć nie przesądza o zdolnościach - dlatego właśnie nie może uzasadniać dyskryminacji.
Fakt, że ważne indywidualne różnice nie zależą od rasy czy płci, nie jest jednak tarczą skutecznie chroniącą przed atakami bardziej wyrafinowanego przeciwnika, który na przykład proponuje, by do interesów osób o ilorazie inteligencji poniżej stu przykładać mniejszą wagę niż do interesów osób o wyższym poziomie IQ. Być może w jakimś kraju mogłoby to posłużyć za uzasadnienie, że pierwsi zostali niewolnikami drugich. Czy takie hierarchiczne społeczeństwo byłoby lepsze niż oparte na nierówności rasy czy płci? Nie sądzę. A jednak, gdybyśmy etyczną zasadę egalitaryzmu związali z faktyczną równością ras i płci, to odrzucenie rasizmu i seksizmu nie dałoby nam wcale podstaw do odrzucenia tej innej dyskryminacji.
Jest jeszcze drugi istotny powód, by podstawą naszego odrzucenia rasizmu i seksizmu nie była żadna teza o równości empirycznej, nawet ograniczająca się do stwierdzenia, że zdolności i umiejętności są równo rozdzielone wśród ludzi różnych ras i płci; gdyż wcale nie mamy gwarancji, że tak rzeczywiście jest. Wydaje się nawet, że są pewne dane świadczące o istnieniu uchwytnych różnic uzdolnień ras i płci. Mówią one oczywiście nie o jednostkach, lecz o średniej. Co ważniejsze - nie wiemy, w jakim stopniu są wynikiem odmiennego wyposażenia genetycznego, a w jakim - złych szkół, warunków domowych i innych czynników, które same są skutkiem dawnej i obecnej dyskryminacji. Może się w końcu okazać, że wszystkie są uwarunkowane środowiskowo, a nie genetycznie. Liczy na to każdy przeciwnik rasizmu i seksizmu, gdyż zwalczanie dyskryminacji byłoby wtedy dużo łatwiejsze; ale niebezpiecznie byłoby opierać argumenty na założeniu, że wszystkie istotne dla porównań różnice są nabyte. Jeśli bowiem na przykład okazałoby się, że różnice zdolności ras są uwarunkowane genetycznie, to przeciwnik rasizmu musiałby przyznać, że postawa, którą zwalcza, da się obronić.
Argumentacji na rzecz równości nie trzeba na szczęście opierać na wynikach badań naukowych. Odpowiadając tym, którzy twierdzą, że znaleźli dowody na genetyczne zdeterminowanie uzdolnień ras i płci, nie trzeba kurczowo trzymać się tezy, iż - bez względu na dane - wyjaśnienie genetyczne musi być fałszywe. Należy natomiast podkreślić, że równość nie jest sprawą inteligencji, wrażliwości moralnej, siły fizycznej i tym podobnych rzeczy. Równość jest ideą etyczną, nie stwierdzeniem faktu. Z logicznego punktu widzenia nie ma powodu, by uznać, że faktyczne różnice zdolności dwu ludzi pociągają za sobą nierówne traktowanie ich potrzeb i interesów. Zasada równości nie opisuje domniemanej rzeczywistej równości ludzi, ale nakazuje pewien sposób ich traktowania.
Jeremy Bentham, twórca utylitaryzmu, reformistycznej szkoły w filozofii moralnej, w swym systemie etycznym podstawową ideę równości moralnej zawarł w formule: „Każdy liczy się tylko za jednostkę, i nikt nie liczy się za więcej.” Innymi słowy, taką samą wagę należy nadać podobnym interesom wszystkich, których dotyczy dany czyn. Późniejszy utylitarysta, Henry Sidgwick, wyraził to następująco: „Z punktu widzenia Wszechświata, jeśli można tak powiedzieć, dobro każdej jednostki jest tyle samo warte.” Niedawno dwaj wybitni filozofowie moralności dość zgodnie uznali, że fundamentem ich własnych teorii etycznych jest podobne wymaganie równego respektowania interesów - chociaż nie ma między nimi zgody, jak najtrafniej je sformułować.1
Konsekwencją zasady równości jest przyznanie, że nasza gotowość szanowania interesów innych nie zależy od tego, jacy są i jakie mają zdolności. Ściśle mówiąc, może to wymagać zróżnicowanego postępowania, zależnego od ich cech: troska o dobro amerykańskich dzieci będzie wymagać uczenia ich czytania; troska o dobro świń - tylko tego, by pozwolić im przebywać w towarzystwie innych świń w miejscu, gdzie jest dość pożywienia i swobody ruchu. Ale sedno sprawy - poszanowanie wszelkich interesów, musi zgodnie z zasadą równości obejmować wszystkie istoty żywe: czarnych i białych, mężczyzn i kobiety, ludzi i zwierzęta.
Dostrzegał to Thomas Jefferson, dzięki któremu zasada równości znalazła się w amerykańskiej Deklaracji Niepodległości. Dlatego też odrzucał niewolnictwo, chociaż nie zdołał zupełnie wyzwolić się ze swej przeszłości właściciela niewolników. W liście do autora pewnej książki - który, chcąc zakwestionować powszechne wtedy przekonanie o ograniczonych zdolnościach umysłowych Murzynów, podkreślał ich osiągnięcia intelektualne - pisał:
Wierzaj mi, że nikt szczerzej ode mnie nie pragnie ostatecznego rozwiania wątpliwości, które sam żywię i niejednokrotnie wyrażałem, co do stopnia rozumności, jakim obdarzyła ich natura; nikt też bardziej ode mnie nie pragnie ujrzeć ich równymi nam... lecz niezależnie, jakie mają talenta, nie one są miarą ich praw. Sir Isaac Newton rozumem górował nad innymi, lecz nie czyniło go to panem ich własności, a tym bardziej ich samych.2
Gdy w latach pięćdziesiątych XIX wieku w Stanach Zjednoczonych podniosły się głosy żądające praw dla kobiet, na pewnym zgromadzeniu feministycznym wyraziła to dosadnie czarna feministka Sojourner Truth:
Powiadają o tym czymś w głowie, jak na to mówią? (Intelekt - szepnął ktoś obok.) Właśnie. A cóż to ma wspólnego z prawami kobiet czy Murzynów? Jeśli w waszym garnku mieści się kwarta, a w moim tylko pół kwarty, czy będziecie tak skąpi, żeby nie pozwolić mi napełnić mojego?3
I właśnie na tej podstawie należy oprzeć wszelkie argumenty przeciwko rasizmowi i seksizmowi; zasada ta nakazuje nam również potępić postawę, którą przez analogię do rasizmu możemy nazwać gatunkowizmem (szowinizmem gatunkowym). Gatunkowizm (nie jest to zbyt ładne słowo, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy) - to uprzedzenie lub stronnicza postawa faworyzowania członków własnego gatunku kosztem innych. Powinno być oczywiste, że podstawowe, wysunięte przez Thomasa Jeffersona i Sojourner Truth zarzuty przeciwko rasizmowi i seksizmowi w równej mierze godzą w gatunkowizm. Jeśli wyższy stopień inteligencji nie upoważnia żadnego człowieka do wykorzystywania innych ludzi dla własnych celów, jak może upoważniać ludzi do wykorzystywania zwierząt?4
Wielu autorów, wśród nich filozofów, uznaje - różnie sformułowaną - zasadę równego respektowania interesów za podstawową zasadę moralną; niewielu z nich jednak dostrzega, że dotyczy ona również innych gatunków. Jeremy Bentham był jednym z nielicznych, którzy zdali sobie z tego sprawę. W czasach gdy w posiadłościach francuskich wyzwalano już czarnych niewolników, lecz w brytyjskich nadal traktowano ich tak, jak my dzisiaj traktujemy zwierzęta, w wizjonerski sposób pisał:
Oby nadszedł dzień, gdy reszta żywych stworzeń otrzyma prawa, których mogła pozbawić ich tylko ręka tyranii. Francuzi już doszli do tego, że nic nie usprawiedliwia pozostawienia bez ratunku ludzkiej istoty tylko dlatego, że ma czarną skórę, na łaskę i niełaskę kata. Oby nadszedł dzień, gdy wszyscy uznają, że liczba nóg, włochatość skóry lub to, jakie zakończenie ma os sacrum, nie są również argumentami przekonywającymi, aby wolno było doznającą uczuć istotę wydać na męczarnie. Ze względu na co można by wytyczyć nieprzekraczalną granicę? Byłożby to ze względu na zdolność rozumowania lub może dar mowy? Jednakże dorosły koń lub pies jest bez porównania rozumniejszym i zdolniejszym do porozumienia się zwierzęciem od dziecka mającego dzień czy tydzień, czy nawet miesiąc życia. Przypuśćmy jednak, że jest inaczej. Co by to pomogło? Należy pytać nie o to, czy zwierzęta mogą rozumować ani czy mogą mówić, lecz czy mogą cierpieć.5
Bentham wskazuje, że cechą, która decyduje o tym, że żywe istoty mają prawo do równego poszanowania interesów, jest zdolność cierpienia. Zdolność doznawania cierpienia - a raczej cierpienia i/lub przyjemności czy szczęścia - nie jest tylko jedną z wielu cech, obok zdolności mowy albo rozumienia wyższej matematyki. Bentham nie mówi, że ci, którzy próbują nakreślić „nieprzekraczalną granicę”, rozstrzygającą, czy interesy danej istoty powinny być respektowane, wybrali jako kryterium niewłaściwą cechę. Stwierdzając, że należy szanować interesy wszystkich istot zdolnych do doznawania cierpienia lub przyjemności, nie wyklucza arbitralnie żadnego z nich, w przeciwieństwie do tych, którzy sądzą, że granicę tę wyznacza rozum lub język. Zdolność doznawania cierpienia i przyjemności jest wstępnym warunkiem posiadania interesów, który musi być spełniony, abyśmy mogli sensownie o nich mówić. Nonsensem byłoby twierdzić, że interesy kamienia narusza kopanie go przez jakiegoś uczniaka. Kamień nie może mieć interesów, ponieważ nie może cierpieć. Obojętne, co z nim zrobimy, nie będzie to miało dla niego znaczenia. Zdolność doznawania cierpienia i przyjemności jest jednak warunkiem nie tylko koniecznym, ale i wystarczającym do posiadania interesów - interes minimalny to brak cierpień. Na przykład w interesie myszy jest, by jej nie kopano, gdyż sprawiłoby to jej ból.
Chociaż w cytowanym fragmencie Bentham mówi o „prawach”, jego argument w gruncie rzeczy dotyczy równości, nie praw. Sławne jest jego powiedzenie, że „prawa naturalne” to „nonsens”, a „niezbywalne prawa naturalne” to „nonsens do kwadratu”. „Prawa” to tylko skrótowy sposób mówienia o ochronie, należnej każdemu człowiekowi i zwierzęciu. Siła jego argumentacji nie zależy od istnienia praw, gdyż ich uzasadnienie wymagałoby z kolei odwołania się do zdolności doznawania cierpienia lub przyjemności. Pozwala ona domagać się równości dla zwierząt, nie wdając się w filozoficzne kontrowersje co do ostatecznej natury praw.
Próbując wykazać, że zwierzęta nie mają praw, i w ten sposób obalić argumenty mojej książki, niektórzy filozofowie uwikłali się w poważne trudności.6 Twierdzili więc, że prawa może mieć tylko istota albo autonomiczna, albo należąca do jakiejś wspólnoty, albo zdolna szanować prawa innych, albo mająca poczucie sprawiedliwości. Dla Ruchu Wyzwolenia Zwierząt twierdzenia te nie mają znaczenia. Język praw jest poręcznym skrótem politycznym, w czasach półminutowych wstawek informacyjnych nawet cenniejszym niż w epoce Benthama; ale zupełnie zbędnym w argumentacji domagającej się radykalnej zmiany naszej postawy wobec zwierząt.
W żaden sposób nie da się uzasadnić moralnie lekceważenia cierpień jakiegokolwiek żywego stworzenia. Niezależnie od tego, jaka jest jego natura, zasada równości wymaga, by jego cierpienie liczyło się tak samo - jeśli takie grube porównania są w ogóle możliwe - jak podobne cierpienie każdej innej istoty żywej. Jeśli jednak nie jest zdolne odczuwać ani cierpienia, ani przyjemności czy szczęścia, nie ma niczego, z czym trzeba by się liczyć. Właśnie zdolność odczuwania (używam tego określenia jako wygodnego, choć niezbyt precyzyjnego skrótu oznaczającego zdolność doświadczania cierpienia i/lub przyjemności) stanowi jedyną dającą się obronić granicę respektowania interesów. Wyznaczenie jej za pomocą innych cech, jak inteligencja czy racjonalność, byłoby arbitralne. Dlaczego nie wybrać jeszcze innej, na przykład koloru skóry?
Rasiści łamią zasadę równości, nadając w sytuacji konfliktu większe znaczenie interesom własnej rasy. Seksiści naruszają zasadę równości, faworyzując przedstawicieli własnej płci. Szowiniści gatunkowi przyznają interesom członków własnego gatunku pierwszeństwo przed ważniejszymi interesami istot innych gatunków. Schemat jest zawsze ten sam.
Większość ludzi to szowiniści gatunkowi. Następne rozdziały pokażą, że przeważająca część zwykłych ludzi - nie tylko tych kilku szczególnie okrutnych czy bezdusznych - bierze czynny udział w praktykach wymagających poświęcenia najistotniejszych interesów innych gatunków dla najbardziej trywialnych interesów własnego, przyzwala na te praktyki i godzi się na ich finansowanie z podatków.
Pewien rozpowszechniony sposób obrony takiego postępowania opiszemy w dwu następnych rozdziałach; trzeba go będzie podważyć, nim przedstawimy same praktyki. Gdyby był trafny, moglibyśmy robić ze zwierzętami, co tylko nam się podoba - z najbłahszych przyczyn lub nawet bez żadnej przyczyny - nie narażając się na słuszne potępienie. Zgodnie z tą linią obrony nigdy nie jesteśmy winni zaniedbania interesów zwierząt, bo one żadnych interesów nie mają. Nie mają ich, ponieważ nie mają zdolności cierpienia. Nie znaczy to tylko, że pewne rodzaje ludzkiego cierpienia nie są ich udziałem - na przykład cielę nie wie, że za sześć miesięcy zostanie zabite, i nie cierpi z tego powodu. Takie umiarkowane twierdzenie jest bez wątpienia prawdziwe, lecz nie uwalnia ono ludzi od zarzutu gatunkowizmu, gdyż wskazuje, że zwierzęta mogą cierpieć na wiele innych sposobów - na przykład, kiedy są poddawane wstrząsom elektrycznym lub stłacza się je w małych, ciasnych klatkach. Twierdzenie, którym się teraz zajmę, jest znacznie ogólniejsze, a tym samym mniej wiarygodne: zwierzęta w ogóle nie są zdolne do cierpienia, w gruncie rzeczy są nieświadomymi maszynami, pozbawionymi myśli, uczuć i w ogóle wszelkiego życia psychicznego.
Jak zobaczymy w rozdziale piątym, pogląd, że zwierzęta są automatami, wysunął w XVII wieku francuski filozof René Descartes (Kartezjusz); ale dla większości ludzi było i jest oczywiste, że na przykład nie znieczulony pies poczuje ból, jeśli wbić mu w brzuch ostry nóż. Respektując to przekonanie, prawa większości państw cywilizowanych zakazują zbędnego okrucieństwa wobec zwierząt. Czytelnicy, którym zdrowy rozsądek podpowiada, że zwierzęta zdolne są cierpieć, mogą opuścić dalszą część tego rozdziału aż do strony czterdziestej dziewiątej, ponieważ zajmę się teraz przekonaniem, którego nie podzielają. Dla pełnego obrazu trzeba jednak przedyskutować nawet tak niedorzeczną tezę sceptyków.
Czy zwierzęta odczuwają ból? Skąd o tym wiemy? A skąd w ogóle wiemy, że ktoś - człowiek łub zwierzę - odczuwa ból? Wiemy, że sami możemy go odczuwać. Wiemy, gdyż doznajemy go bezpośrednio, kiedy na przykład ktoś dotknie rozżarzonym papierosem naszej dłoni. Lecz skąd wiemy, że inni odczuwają ból? Nie możemy bezpośrednio doznawać czyjegoś bólu - wszystko jedno, czy jest to nasz najlepszy przyjaciel, czy bezdomny pies. Ból jest pewnym stanem świadomości, „zdarzeniem mentalnym”, które samo w sobie jest nieobserwowalne. Reakcje takie jak wicie się, krzyk lub pospieszne cofnięcie ręki nie są bólem; nie jest nim neurologiczny zapis czynności mózgu. Ból jest czymś, co czujemy, i tylko różne zewnętrzne oznaki pozwalają nam myśleć, że inni także go odczuwają.
Teoretycznie rzecz biorąc, ilekroć sądzimy, że inny człowiek odczuwa ból, możemy się mylić. Jest do pomyślenia, że ktoś z naszych najbliższych przyjaciół jest sprytnie skonstruowanym robotem, tak sterowanym przez zręcznego naukowca, by wykazywać wszelkie objawy bólu, lecz, jak każda maszyna, w rzeczywistości pozbawionym czucia. Nigdy nie możemy wiedzieć na pewno, że tak nie jest. Chociaż dla filozofów może to stanowić problem, nikt z nas nie ma cienia wątpliwości, że jego najbliżsi przyjaciele odczuwają ból tak samo jak my. Jest to wnioskowanie, ale niezwykle rozsądne, oparte na obserwacji zachowań w sytuacjach, w których sami odczuwalibyśmy ból, a także na przekonaniu, że wszystko wskazuje na to, że są podobni do nas, że mają taki sam, tak samo funkcjonujący układ nerwowy, w podobnych sytuacjach wytwarzający podobne wrażenia.
Jeśli uzasadniony jest wniosek, że inni ludzie odczuwają ból podobnie jak my, to dlaczego nieuzasadnione miałoby być podobne wnioskowanie w odniesieniu do zwierząt?
Niemal wszystkie symptomy odczuwania bólu przez ludzi występują także u zwierząt, szczególnie u najbliżej z nami spokrewnionych - ssaków i ptaków. Są to oznaki behawioralne, takie jak skręcanie się, mimika, jęki, wycie lub inne wydawane dźwięki, próby uniknięcia źródła bólu, okazywanie strachu przed ponownym jego wystąpieniem itd. Wiemy także, że układ nerwowy zwierząt jest bardzo podobny do naszego, że wykazuje podobne reakcje fizjologiczne w sytuacjach, w których odczuwalibyśmy ból: początkowo wzrost ciśnienia krwi, rozszerzenie źrenic, wzmożone pocenie się, przyspieszenie tętna i - jeśli bodziec będzie trwał - spadek ciśnienia krwi. Kora mózgowa człowieka jest wprawdzie bardziej rozwinięta, lecz związane są z nią raczej funkcje myślenia, a nie podstawowe reakcje, uczucia i doznania, którymi zawiaduje międzymózgowie, dobrze wykształcone u wielu innych gatunków, zwłaszcza u ssaków i ptaków.7
Wiemy także, że układ nerwowy zwierząt nie został sztucznie skonstruowany - jak skonstruowany mógłby być robot - dla imitowania ludzkich reakcji bólowych. Ewoluował podobnie jak nasz - a należy pamiętać, że zanim rozeszły się linie ewolucyjne człowieka i pozostałych zwierząt, w tym ssaków, zasadnicze jego cechy były już ukształtowane. Zdolność odczuwania bólu z pewnością zwiększała szanse gatunku na przetrwanie, gdyż skłaniała do unikania czynników powodujących urazy. Nierozumne jest zatem przypuszczenie, że układy nerwowe prawie identyczne fizjologicznie i o wspólnym pochodzeniu oraz funkcji ewolucyjnej, generujące podobne zachowania w podobnych sytuacjach, na poziomie odczuć subiektywnych miałyby działać zupełnie inaczej.
W nauce od dawna przyjmuje się rozsądną zasadę szukania możliwie najprostszego wyjaśnienia. Niekiedy twierdzi się, że wyjaśnienia zachowań zwierząt za pomocą teorii mówiących o świadomych odczuciach, pragnieniach itp. właśnie z tego powodu są „nienaukowe”, że prostsze jest wytłumaczenie nie odwołujące się do świadomości i uczuć. Widzimy jednak, że takie wyjaśnienia rzeczywistych zachowań ludzi i zwierząt są znacznie bardziej skomplikowane. Z własnego doświadczenia wiemy bowiem, jak niepełne byłyby wyjaśnienia naszego zachowania nie wspominające o świadomości i doznawaniu bólu; prościej więc przyjąć, że podobne zachowania zwierząt o podobnym układzie nerwowym należy tłumaczyć w podobny sposób, zamiast wynajdować innego rodzaju wyjaśnienia, uzupełnione o wyjaśnienie różnicy między nami a nimi.
Zgadza się z tym przeważająca większość uczonych. Lord Brain, jeden z najwybitniejszych neurologów naszych czasów, stwierdza:
Nie widzę powodu, by przypisywać umysł innym ludziom, a odmawiać go zwierzętom (...) Nie mogę w każdym razie wątpić, że interesy i zachowania zwierząt są skorelowane ze świadomością i uczuciami w taki sam sposób, jak moje własne i - jak sądzę -mogą być tak samo intensywne.8
Autor książki o bólu pisze:
Wszystkie dane empiryczne potwierdzają przekonanie, że wyższe kręgowce - ssaki - odbierają bodźce bólowe przynajmniej tak samo silnie, jak my. Absurdem byłoby twierdzenie, że mniej odczuwają, gdyż są zwierzętami niższymi; łatwo można wykazać, że niektóre ich zmysły są znacznie bardziej wyostrzone niż nasze - na przykład wzrok u pewnych ptaków, słuch u większości dzikich zwierząt, u innych dotyk; ich życie dzisiaj w dużo większym stopniu niż nasze zależy od wyczulonej świadomości niebezpieczeństwa ze strony wrogiego otoczenia. Co prawda, nasza kora mózgowa (która zresztą bezpośrednio nie odbiera bólu) jest bardziej złożona, ale poza tym ich i nasz układ nerwowy są prawie identyczne, a reakcje na ból uderzająco podobne - choć w ich wypadku (o ile wiemy) pozbawione filozoficznego i moralnego zabarwienia. Czynnik emocjonalny jest jednak aż nazbyt dobrze widoczny, przede wszystkim jako strach i gniew.9
W Wielkiej Brytanii trzy niezależne rządowe komisje ekspertów do spraw zwierząt zgodnie uznały, że zwierzęta odczuwają ból. Wskazując na świadczące o tym oczywiste dane behawioralne, członkowie powołanej w roku 1951 Komisji do spraw Okrucieństwa wobec Dzikich Zwierząt stwierdzili, „że dane fizjologiczne, a tym bardziej anatomiczne, w pełni uzasadniają i potwierdzają zdroworozsądkowe przekonanie, że zwierzęta odczuwają ból”. Raport Komisji dokonuje analizy ewolucyjnego znaczenia bólu, kończąc się wnioskiem, iż ból ma „wyraźną przydatność biologiczną”, co jest „świadectwem empirycznym trzeciego rodzaju, że zwierzęta odczuwają ból”. Członkowie Komisji zajmują się następnie innymi postaciami cierpienia, konkludując, że „mają pewność, iż zwierzęta zdolne są do doznawania cierpienia wywołanego silnym strachem i przerażeniem”. Późniejsze raporty brytyjskich komisji rządowych d/s eksperymentów na zwierzętach i sytuacji zwierząt w systemach intensywnej hodowli podtrzymały tę opinię, stwierdzając, że zwierzęta zdolne są cierpieć zarówno wskutek bezpośrednich urazów fizycznych, jak i strachu, niepokoju, stresu itd.10 Publikacje naukowe ostatniego dziesięciolecia o tytułach „Myśl zwierząt”, „Myślenie zwierząt”, „Cierpienie zwierząt”, „Nauka o dobru zwierząt” również wyraźnie pokazują, że życie psychiczne zwierząt stało się ogólnie uznanym przedmiotem poważnych badań.11
Mogłoby się wydawać, że to wystarcza do ostatecznego rozstrzygnięcia tej kwestii; lecz pozostaje jeszcze jeden zarzut. Doznający bólu ludzie dysponują pewną niedostępną zwierzętom oznaką behawioralną: ukształtowanym językiem. Co prawda zwierzęta mogą się ze sobą porozumiewać, ale, jak się wydaje, nie w tak złożony sposób jak ludzie. Niektórzy filozofowie, w tym Kartezjusz, uważali za istotne, że w przeciwieństwie do ludzi zwierzęta nie potrafią szczegółowo opisywać sobie nawzajem swego bólu. (Zauważmy, że ta skrupulatnie wytyczona granica między ludźmi a zwierzętami została obecnie zakwestionowana przez odkrycie, że szympansy można nauczyć języka.12) Jednak, co już dawno temu zauważył Bentham, zdolność posługiwania się językiem nie ma żadnego związku z tym, jak powinny być traktowane istoty żywe - chyba że udałoby się znaleźć taką zależność między zdolnością mowy a zdolnością cierpienia, iż brak tej pierwszej podawałby w wątpliwość istnienie drugiej.
Zależności tej można szukać na dwa sposoby. Po pierwsze, trzymając się pewnej mglistej linii argumentacji, mającej zapewne początek w ideach wpływowego filozofa Ludwiga Wittgensteina, i twierdząc, że nie można sensownie przypisywać świadomości bytom pozbawionym zdolności mowy. Uważam to za nieprzekonujące. Język może być niezbędny dla myślenia abstrakcyjnego, przynajmniej na pewnym poziomie, ale stany takie jak ból są bardziej pierwotne i nie mają z nim nic wspólnego.
Drugi i bardziej przekonujący sposób powiązania języka i bólu wskazuje, że najbardziej wiarygodnym świadectwem odczuwania bólu przez inne istoty żywe jest to, że nam o tym mówią. Jest to odrębna linia argumentacji, gdyż nie twierdzi się, że cierpienie istot nie posługujących się językiem jest absurdem, a tylko, że nie mamy dostatecznych powodów, by sądzić, iż występuje. A jednak i ten argument upada. W książce o szympansach, In the Shadow of Man, Jane Goodall zauważa, że dla wyrażania uczuć i emocji ważniejsze od języka są pozawerbalne sposoby porozumiewania się, jak na przykład pocieszające poklepywanie po plecach, klaskanie w dłonie, serdeczny uścisk itd. Podstawowe sygnały komunikujące ból, strach, gniew, miłość, radość, zdumienie, pobudzenie seksualne i wiele innych stanów emocjonalnych nie są wyłączną właściwością naszego gatunku.13 Stwierdzenie: „boli”, może być oznaką, że mówiący doznaje bólu, ale nie jest oznaką jedyną, a ponieważ ludzie czasami kłamią - nie najpewniejszą.
Nawet gdyby silniejsze racje przemawiały za tym, by nie przypisywać odczuwania bólu istotom nie umiejącym mówić, do odrzucenia tego twierdzenia mogą skłonić nas jego konsekwencje. Niemowlęta i małe dzieci również nie umieją mówić. Czy dlatego zaprzeczymy, że roczne dziecko ma zdolność cierpienia? Jeśli nie, język nie jest czymś rozstrzygającym. Oczywiście, rodzice na ogół lepiej rozumieją reakcje swoich dzieci niż reakcje zwierząt; wynika to jednak stąd, że mamy relatywnie większą wiedzę o własnym gatunku i większy kontakt z niemowlętami niż ze zwierzętami. Ci, którzy badają zachowania zwierząt, i ci, którzy mają ulubione zwierzęta, szybko uczą się rozumieć ich reakcje równie dobrze jak reakcje dzieci, a czasami nawet lepiej.
Możemy zatem wyciągnąć wniosek: nie ma żadnych racji naukowych czy filozoficznych przemawiających za tym, iż zwierzęta nie odczuwają bólu lub przyjemności. Jeśli nie mamy wątpliwości, że inni ludzie je odczuwają, nie możemy również wątpić, że odczuwają je zwierzęta.
Zwierzęta odczuwają ból. Twierdzenie, iż pewna suma bólu (lub przyjemności) zwierzęcia jest mniej istotna niż taka sama suma bólu (lub przyjemności) człowieka, jest, jak widzimy, moralnie nieuzasadnione. Lecz jakie to ma konsekwencje praktyczne? Aby uniknąć nieporozumień, przedstawię tę sprawę nieco obszerniej.
Koń klepnięty mocno po zadzie może zerwać się do biegu, ale pewnie wcale nie odczuje bólu. Jego skóra jest dostatecznie gruba, by go chronić przed byle klepnięciem. Jeśli dać takiego samego klapsa dziecku, rozpłacze się i prawie na pewno poczuje ból, ponieważ jego skóra jest deli- katniejsza. A zatem uderzenie dziecka jest większym złem niż uderzenie z taką samą siłą konia. Lecz są na pewno inne ciosy - nie wiem dokładnie, jakie, może mocnym kijem - które sprawią koniowi taki sam ból, co klaps dziecku. To właśnie rozumiem przez „taki sam ból”; a jeśli uznamy, że złem jest sprawianie bez słusznego powodu bólu dziecku, to - jeśli nie jesteśmy szowinistami gatunkowymi - musimy uznać, że równie złe jest sprawianie bez słusznego powodu bólu koniowi.
Inne różnice między ludźmi a zwierzętami są powodem dalszych komplikacji. Zdolności psychiczne normalnego dorosłego człowieka sprawiają, że w danych okolicznościach będzie cierpiał bardziej niż zwierzę. Gdyby na przykład przeprowadzić na normalnych dorosłych ludziach, uprowadzonych w tym celu z parku, niezwykle bolesny lub kończący się śmiercią eksperyment naukowy, miłośnicy spacerów zaczęliby obawiać się porwania. Przerażenie byłoby dodatkową formą cierpienia. Zwierzęta natomiast w podobnej sytuacji cierpiałyby mniej, gdyż lęk przed porwaniem i eksperymentem byłby im oszczędzony. Nie oznacza to jednak wcale, że jego przeprowadzenie na zwierzętach byłoby słuszne, lecz tylko, że jeśli w ogóle powinien być wykonany, należałoby - i to wcale nie z szowinistycznych powodów - przeprowadzić go na zwierzętach. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że argument ten nakazywałby także raczej eksperymentowanie na niemowlętach - może na sierotach - lub ludziach poważnie upośledzonych umysłowo niż na normalnych dorosłych; gdyż niemowlęta i upośledzeni umysłowo nie zdawaliby sobie sprawy, co się z nimi dzieje. Klasyfikuje on zwierzęta, niemowlęta i upośledzonych umysłowo jako należących do tej samej kategorii; a zatem, jeśli ma usprawiedliwiać doświadczenia na zwierzętach, to musimy zapytać, czy gotowi jesteśmy również Przystać na eksperymenty na niemowlętach i ludziach upośledzonych umysłowo; jeśli zaś odpowiemy przecząco, to na jakiej innej podstawie niż bezczelne i niedopuszczalne uprzywilejowywanie członków własnego gatunku?
Jest wiele sytuacji, w których grają rolę większe zdolności umysłowe normalnego człowieka: zdolność przewidywania, precyzyjniejsza pamięć, większa wiedza o tym, co się dzieje. Nie znaczy to jednak wcale, że odczuwa on cierpienie silniej niż zwierzę. Właśnie ze względu na uboższe zdolności umysłowe zwierzę może niekiedy cierpieć bardziej. Jeńcom wojennym można wyjaśnić, że chociaż zostali wzięci do niewoli, zrewidowani i uwięzieni, nie spotka ich nic gorszego, a gdy wojna się skończy, zostaną uwolnieni. Schwytanym dzikim zwierzętom nie można wytłumaczyć, że nie chcemy ich zabić. Nie odróżniają pojmania i uwięzienia od zagrożenia życia; i jedno, i drugie wywołuje taki sam strach.
Można wysunąć kontrargument, że cierpienia istot należących do różnych gatunków są nieporównywalne i dlatego zasada równości nie dostarcza rozwiązania w sytuacji konfliktu interesów ludzi i zwierząt. To prawda, nie da się zapewne dokładnie porównać ich cierpienia, lecz nie ma to nic do rzeczy. Gdybyśmy powstrzymali się od zadawania cierpień zwierzętom choćby tylko wtedy, gdy jest oczywiste, że nie zagraża to interesom ludzi w takim stopniu, jak ich zadawanie zagraża interesom zwierząt, to i tak nasz sposób ich traktowania musiałby ulec radykalnej zmianie, co oznaczałoby - zmianę naszej diety, stosowanych metod hodowli, badań eksperymentalnych w wielu dziedzinach nauki, stosunku do dzikiej przyrody i polowania, do chwytania we wnyki i noszenia futer, do rozrywek różnego rodzaju, jak cyrk, rodeo i zoo. W ten sposób dałoby się jednak zapobiec wielu cierpieniom.
Dotychczas wiele mówiłem o sprawianiu cierpienia zwierzętom, ale jeszcze nic o ich zabijaniu. To przemilczenie nie jest przypadkowe. Zasada równego poszanowania interesów daje się dość prosto, przynajmniej w teorii, zastosować do sytuacji, gdy zadaje się ból. Ból i cierpienie są złe i należy im zapobiegać lub je minimalizować, niezależnie od rasy, płci czy gatunku istoty cierpiącej. To, jak wielkim złem jest ból, zależy wyłącznie od jego intensywności i czasu trwania, a ból o tej samej intensywności i czasie trwania jest takim samym złem - niezależnie od tego, czy odczuwa go człowiek, czy zwierzę.
Zło zabijania jest sprawą bardziej złożoną. Problem ten pojawia się w tej książce jedynie marginesowo, ponieważ tyrania człowieka przybrała dziś takie rozmiary, że sama prosta i wyraźna zasada równego traktowania bólu czy przyjemności wystarcza do rozpoznania wszelkich poważniejszych nadużyć, jakich ludzkość dopuszcza się wobec zwierząt, i do zaprotestowania przeciwko nim. Trzeba jednak również powiedzieć parę słów o zabijaniu.
Większość ludzi to szowiniści gatunkowi; nie tylko dlatego, że gotowi są zadawać cierpienia zwierzętom z powodów, z jakich nie zadaliby bólu człowiekowi, ale i dlatego, że łatwo przychodzi im zabijanie zwierząt, chociaż nie godziliby się zabić człowieka. Kwestię tę musimy jednak rozważać bardzo ostrożnie, gdyż - jak świadczą wciąż trwające spory o aborcję i eutanazję - poglądy na to, czy wolno zabijać ludzi, są podzielone. Również etycy spierają się o to, dlaczego zabójstwo jest złem i w jakich okolicznościach może być usprawiedliwione.
Zastanówmy się najpierw nad twierdzeniem, że zabicie niewinnej istoty ludzkiej zawsze jest złem. Można je nazwać zasadą „świętości życia”. Jej zwolennicy są przeciwnikami aborcji i eutanazji; przeważnie jednak nie są przeciwnikami zabijania zwierząt - słuszniej byłoby więc nazwać ją zasadą „świętości życia ludzkiego”. Przekonanie, że święte i nietykalne jest wyłącznie życie ludzkie, jest wyrazem szowinizmu gatunkowego. Łatwo dostrzec to na przykładzie.
Wyobraźmy sobie, że, jak niekiedy się zdarza, dziecko rodzi się z rozległym i nieodwracalnym uszkodzeniem mózgu. Uszkodzenie jest tak poważne, że nigdy nie będzie ono czymś więcej niż „ludzką rośliną”, pozbawioną zdolności mówienia, rozpoznawania innych, samodzielnego działania, samoświadomości. Wiedząc, że nie ma żadnej nadziei na poprawę, i nie chcąc wydawać rokrocznie tysięcy dolarów na właściwą opiekę nad dzieckiem lub starać się o pieniądze z zasobów publicznych, rodzice proszą lekarzy, aby bezboleśnie pozbawili je życia.
Czy lekarze powinni spełnić tę prośbę? Prawo tego zabrania, odzwierciedlając w tym miejscu przekonanie o świętości życia. Życie każdego człowieka jest święte. Ci, którzy powiedzieliby to o noworodku, nie są jednak przeciwni zabijaniu zwierząt. Jak można uzasadnić tak niezgodne sądy? Zdolność nawiązywania więzi z innymi, samodzielnego działania, samoświadomość, a także różne inne zdolności, o których można rozsądnie powiedzieć, że nadają życiu wartość, są znacznie bardziej rozwinięte u dorosłego szympansa, psa, świni i wielu innych gatunków niż u dziecka z uszkodzonym mózgiem. Nawet przy zastosowaniu wszelkich środków opieki medycznej niektóre poważnie upośledzone niemowlęta nigdy nie osiągną poziomu inteligencji psa. W naszym fikcyjnym przykładzie (a niekiedy również w rzeczywistości) nie ma też powodu, by stosować je ze względu na rodziców, skoro oni sami nie chcą utrzymywania dziecka przy życiu. W oczach ludzi głoszących jego „prawo do życia” tym, co różni je od zwierzęcia, jest biologiczna przynależność do gatunku Homo sapiens, do którego nie należą ani szympans, ani pies, ani Świnia. Przekonanie, że nadaje ona prawo do życia temu dziecku, odmawiając go zwierzęciu, jest jednak czystym szowinizmem gatunkowym.14 Tego samego rodzaju arbitralne różnice przywołują najbardziej jawni i nieustępliwi rasiści, uzasadniając dyskryminację rasową.
Unikanie gatunkowizmu nie oznacza oczywiście, że musimy uważać zabicie psa za zło równe zabiciu człowieka w pełni władz umysłowych. Nieprzejednanym szowinizmem jest jedynie pogląd, że granica prawa do życia pokrywa się z granicą naszego gatunku. Ten właśnie pogląd akceptują zwolennicy zasady świętości życia, gdyż radykalnie oddzielają ludzi i zwierzęta, nie dopuszczając jednocześnie zróżnicowania prawa do życia w obrębie naszego własnego gatunku i równie silnie sprzeciwiając się odbieraniu życia ludziom poważnie upośledzonym umysłowo lub w stanie skrajnej demencji, co zabijaniu normalnych dorosłych.
Aby uniknąć szowinizmu gatunkowego, trzeba uznać, że istoty podobne do siebie pod wszystkimi istotnymi względami mają podobne prawo do życia, sama zaś przynależność do naszego gatunku biologicznego nie może być moralnie znaczącym kryterium stosowania tego prawa. Przyjmując tę zasadę, będziemy nadal uznawać zabicie normalnego dorosłego człowieka, mającego zdolność samoświadomości, planowania przyszłości oraz istotne więzi z innymi ludźmi, za gorsze od zabicia myszy, której tych cech raczej brakuje; możemy też przywiązywać wagę do związków rodzinnych i innych, które cechują przede wszystkim ludzi, a mysz w znacznie mniejszym stopniu; możemy też uwzględnić konsekwencje dla innych ludzi, którzy baliby się o własne życie, co też stanowi istotną różnicę; możemy wreszcie wziąć pod uwagę kombinację tych lub jeszcze innych czynników.
Niezależnie od tego, jakie kryteria wybierzemy, będziemy musieli przyznać, że wyznaczone przez nie granice nie pokrywają się z granicami naszego gatunku. Możemy zasadnie twierdzić, że pewne cechy istoty żywej nadają jej życiu większą wartość, lecz jeśli tak, to życie niektórych zwierząt jest na pewno cenniejsze niż życie niektórych ludzi. Na Przykład szympans, pies czy Świnia mają bardziej rozwiniętą świadomość i większą zdolność nawiązywania istotnych relacji z innymi niż poważnie upośledzone niemowlę lub osoba z ciężkim otępieniem starczym. Jeśli więc przyjmiemy, że te właśnie cechy stanowią podstawę prawa do życia, musimy również uznać, że te zwierzęta mają równe lub większe prawo do życia od ludzi poważnie upośledzonych lub cierpiących na demencję.
Argument ten jest jednak obosieczny. Po pierwsze - można go odczytywać jako twierdzenie, że szympans, pies, Świnia i zwierzęta innych gatunków mają prawo do życia, a więc zabicie ich jest zbrodnią, nawet gdy są stare i cierpią, a my chcemy skrócić ich męczarnie. Można go jednak także interpretować inaczej: że człowiek poważnie upośledzony lub z głęboką demencją nie ma prawa do życia i wolno go zabić z tak błahych powodów, z jakich dziś zabija się zwierzęta.
Tematem tej książki są jednak problemy etyczne dotyczące zwierząt, a nie eutanazji, dlatego nie będę rozstrzygał tu ostatecznie tej kwestii.15 Obie interpretacje unikają wprawdzie szowinizmu gatunkowego, ale żadna z nich nie jest zadowalająca. Potrzebne jest stanowisko umiarkowane, które, unikając go, nie uznaje życia osób poważnie upośledzonych lub otępiałych albo za tak tanie, jak obecnie życie świń i psów, albo życia świni i psów za tak święte, że złem jest skrócenie ich beznadziejnej niedoli. Musimy więc włączyć zwierzęta do kręgu naszej wspólnoty moralnej i odrzucić pogląd, że wolno nam poświęcać ich życie dla najbardziej trywialnych celów. Skoro już zdamy sobie sprawę, że sama przynależność danej istoty do naszego gatunku nie wystarcza, by jej zabicie zawsze było złem, będziemy mogli raz jeszcze przemyśleć naszą politykę chronienia ludzkiego życia za wszelką cenę, nawet wtedy, gdy nie ma szans, by mogło mieć akceptowalną jakość, lub gdy wiąże się z bólem nie do zniesienia.
Uważam więc, że odrzucenie szowinizmu gatunkowego wcale nie równa się twierdzeniu, że każde życie ma taką samą wartość. Gdy rozważamy moralny problem zadawania bólu, nie mają znaczenia takie cechy, jak samoświadomość, zdolność wybiegania myślą w przyszłość, lokowania w niej nadziei i aspiracji, tworzenia i podtrzymywania znaczących więzi z innymi - ból jest zawsze bólem, bez względu na to, jakie jeszcze zdolności poza zdolnością jego doświadczania ma żywe stworzenie; cechy te jednak mają znaczenie, gdy rozważamy moralny problem zabijania. Twierdzenie, że życie istot świadomych siebie, zdolnych do abstrakcyjnego myślenia i planowania przyszłości, do skomplikowanych aktów porozumiewania się ma większą wartość niż życie istot nie mających tych zdolności, wcale nie jest arbitralne. Aby uchwycić różnicę między problemem zadawania bólu a problemem odbierania życia, pomyślmy, jak rozstrzygalibyśmy dylematy w odniesieniu do członków naszego własnego gatunku. Gdybyśmy musieli wybierać: ratować życie normalnego człowieka czy poważnie upośledzonego, prawdopodobnie ratowalibyśmy normalnego; nie jest już jednak tak jasne, jak powinniśmy postąpić, gdybyśmy mogli oszczędzić bólu wyłącznie jednemu z nich - na przykład, gdyby obaj doznali bardzo bolesnych, choć powierzchownych obrażeń, a my mielibyśmy środek przeciwbólowy wystarczający tylko dla jednego. Byłoby to również prawdą, gdyby analizowany przykład dotyczył zwierząt. Na to, jak wielkim złem jest ból, nie mają wpływu inne cechy istoty, która go doznaje; mają jednak wpływ na wartość jej życia. Zastanówmy się nad jedną tylko racją przemawiająca za istnieniem tej różnicy: zabicie kogoś, kto wiąże jakieś nadzieje z przyszłością, snuje plany i stara się je realizować, oznacza zniweczenie tych planów i tych nadziei; zabicie kogoś o zdolnościach umysłowych zbyt małych, by mógł myśleć o sobie jako o kimś obdarzonym Przyszłością, a tym bardziej snuć plany, nie wiąże się z tego rodzaju utratą.16
Zwykle oznacza to, że musząc podjąć decyzję: życie człowieka czy życie zwierzęcia, powinniśmy wybrać życie człowieka; bywają jednak szczególne sytuacje, w których należy postąpić inaczej - wtedy, gdy jakiś człowiek pozbawiony jest zwykłych ludzkich władz umysłowych. Stanowisko to nie jest więc szowinizmem gatunkowym, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać: Gdy konieczny jest wybór, czy ratować życie człowieka, czy zwierzęcia, pierwszeństwo, jakie w normalnych okolicznościach przyznaje się życiu człowieka, odwołuje się do cech zwykle przez człowieka posiadanych, a nie do samej przynależności gatunkowej. Ale ponieważ są ludzie, którym tych cech brakuje, nie można twierdzić, że życie człowieka jest samo w sobie cenniejsze niż życie zwierząt. Praktycznymi konsekwencjami tej tezy zajmiemy się w następnym rozdziale. Przeważnie jednak pytanie, czy (bezbolesne) zabicie zwierzęcia jest złem, nie wymaga udzielenia ścisłej odpowiedzi. Póki będziemy pamiętać, by w równym stopniu respektować życie zwierząt co życie ludzi na podobnym poziomie umysłowym, póty uda nam się uniknąć wyrządzania zbyt wielkiego zła.17
Twierdzenia, których dowodzę w tej książce, odwołują się w każdym razie tylko do zasady minimalizacji cierpienia. Przekonanie, że bezbolesne zabijanie zwierząt zawsze jest złem, udziela niektórym z tych tez dodatkowego poparcia, które, choć mile widziane, wcale nie jest konieczne. Co ciekawe, dotyczy to również twierdzenia, że wszyscy powinniśmy zostać wegetarianami, które w potocznym przekonaniu jest właśnie konsekwencją absolutnego zakazu zabijania.
Czytelnikowi być może przyszły już na myśl pewne zarzuty co do stanowiska, jakie przedstawiam w tym rozdziale. Jak, na przykład, proponuję postępować ze zwierzętami, które mogą być groźne dla człowieka? Czy powinniśmy pozwalać zwierzętom na zabijanie innych zwierząt? Skąd wiemy, że rośliny nie czują bólu? Czy gdyby go odczuwały, musielibyśmy głodować? Aby nie przerywać głównego toku wywodów, odpowiedź na te i inne pytania odłożę na później; niecierpliwy czytelnik może już teraz zajrzeć do rozdziału szóstego.
Następne dwa rozdziały poświęcone są dwu przejawom szowinizmu gatunkowego. Ograniczyłem się do dwóch, aby móc omówić je dość szeroko, ale to oznacza, że czytelnik nie znajdzie opisu innych praktyk, które istnieją tylko dlatego, że nie dość poważnie traktujemy interesy zwierząt. Są to na przykład: polowanie (dla sportu lub dla futer), hodowla norek, lisów i innych zwierząt futerkowych, chwytanie dzikich zwierząt (często po zabiciu ich matek) i więzienie ich w małych klatkach, aby ludzie mogli się na nie gapić, maltretowanie zwierząt, by wyuczyć je sztuczek cyrkowych lub by zabawić publiczność rodeo, zabijanie wielorybów harpunami z ładunkiem wybuchowym pod pretekstem badań naukowych; śmierć ponad stu tysięcy delfinów, które co roku duszą się w sieciach do połowów tuńczyka; coroczny odstrzał na pustkowiach Australii trzech milionów kangurów, które zamieniane są w skóry i karmę dla zwierząt domowych; powszechne lekceważenie interesów dzikich zwierząt, w miarę jak imperium betonu i zanieczyszczeń rozszerza się na całą powierzchnię planety.
Nie powiem o tym nic, lub prawie nic, ponieważ, jak zaznaczyłem w przedmowie, książka nie ma być spisem wszystkich okropności, jakie wyrządzamy zwierzętom. Wybrałem dwa najistotniejsze przejawy szowinizmu gatunkowego. Nie są to odosobnione przykłady sadyzmu, ale praktyki, które w pierwszym wypadku dotykają rocznie dziesiątków milionów, w drugim - miliardów zwierząt. Nie możemy udawać, że nie mamy z nimi nic wspólnego. Pierwsza Praktyka - eksperymentowanie na zwierzętach - jest wspierana przez rządy, które wybieramy, i opłacana głównie z naszych podatków. Druga - mięsna hodowla przemysłowa - istnieje, ponieważ większość z nas kupuje i spożywa produkty mięsne. Dlatego właśnie postanowiłem zająć się tymi dwiema formami szowinizmu gatunkowego. Stanowią one jego jądro. Powodują też cierpienia większej liczby zwierząt niż którakolwiek z innych ludzkich praktyk. Aby je wyeliminować, musimy zmienić politykę naszych rządów i nasze obyczaje w tym samym stopniu, co naszą dietę. Gdyby udało się zlikwidować oficjalnie wspierane i niemal powszechnie akceptowane formy szowinizmu gatunkowego, likwidacja innych jego form byłaby już tylko kwestią czasu.
Rozdział 2
NARZĘDZIA BADAWCZE...
czyli na co idą twoje
podatki
Project X, film fabularny z roku 1987, pozwolił Amerykanom po raz pierwszy zajrzeć za kulisy doświadczeń na zwierzętach przeprowadzanych przez sity zbrojne Stanów Zjednoczonych. Fabułą filmu jest dokonywany przez lotnictwo eksperyment, mający stwierdzić, czy poddane napromieniowaniu szympansy są jeszcze zdolne do wykonywania „lotów” na symulatorze. Odkomenderowany do pracy w laboratorium kadet lotnictwa bardzo przywiązuje się do jednej z małp, z którą porozumiewa się językiem migowym. Gdy szympans ma zostać napromieniowany, młody człowiek (oczywiście nie bez pomocy atrakcyjnej przyjaciółki) postanawia uwolnić wszystkie zwierzęta.
Fabuła była fikcyjna, lecz eksperymenty - nie. Ich pierwowzorem były doświadczenia prowadzone przez wiele lat w teksańskiej bazie lotniczej Brooks, nadal zresztą w różnych formach kontynuowane. Ale widzowie nie poznali całej prawdy. Los zwierząt w filmie był bowiem znacznie lepszy niż w rzeczywistości. Przyjrzyjmy się więc, jak dokumenty wydane przez samą bazę Brooks opisują te badania.
W eksperymentach wykorzystywano rodzaj symulatora lotów, co zresztą także pokazano w filmie. Urządzenie nazywa się primate equilibrium platform, w skrócie PEP.1 Jest to platforma, która może się obracać i przechylać jak samolot. Małpy sadzano w stanowiącym jej część fotelu. Przed nimi znajdował się drążek kierowniczy, który pozwalał na utrzymywanie platformy w położeniu poziomym. Gdy zwierzęta nauczono już obsługiwać to urządzenie, poddawano je działaniu promieniowania i środków chemicznych, aby stwierdzić, jaki wpływ wywierają na ich zdolność „pilotowania”.
Standardowa procedura treningowa na PEP-ie jest opisana w biuletynie bazy Brooks pod tytułem Training Procedure for Primate Equilibrium Platform. Oto jej skrót:
Faza I (adaptacja do fotela). Ograniczanie ruchów małpy (to znaczy przywiązywanie do fotela) na PEP-ie na godzinę dziennie przez pięć kolejnych dni, dopóki nie nauczy się siedzieć spokojnie.
Faza II (adaptacja do drążka). Małpę unieruchamia się w fotelu PEP, który następnie przechyla się do przodu, a jej aplikuje się wstrząs elektryczny. Powoduje to, że zwierzę „kręci się w fotelu lub gryzie platformę (...) Reakcja ta jest następnie przekierowywana na chronioną rękawicą dłoń [eksperymentatora], spoczywającą na drążku kierowniczym”. Jeśli małpa dotknie dłoni, wstrząs ustaje, a ona (tego dnia niekarmiona) dostaje rodzynkę. Między piątym a ósmym dniem eksperymentu ten element procedury jest powtarzany sto razy dziennie.
Faza III (prosta manipulacja drążkiem). Tym razem przy przechyleniach PEP samo dotknięcie drążka nie wystarcza. Wstrząs elektryczny ustaje dopiero wtedy, gdy małpa pociągnie za drążek. Ćwiczenie powtarza się sto razy dziennie.
Fazy IV-VI (złożona manipulacja drążkiem). Teraz platforma przechylana jest do tyłu, a zwierzę poddawane wstrząsowi elektrycznemu dopóty, dopóki nie pchnie drążka do przodu. Wtedy PEP przechylana jest ponownie do przodu, a ono musi z kolei pociągnąć za drążek. Powtarza się to sto razy dziennie. Następnie dokonuje się serii przechyleń platformy, przypadkowo: w przód lub w tył, a małpie tak długo aplikuje się uderzenia prądem, aż nauczy się reagować właściwie.
Faza VII (pełna manipulacja drążkiem): Przesuwanie drążka w przód i w tył nie zmieniało dotąd położenia platformy. Teraz zwierzę ma nią sterować. W tej fazie uderzenia prądem nie są aplikowane automatycznie, lecz ręcznie, raniej więcej co trzy-cztery sekundy, a trwają pół sekundy. Są więc rzadsze, co pozwala unikać karania - w żargonie instrukcji: „wygaszania” - zachowań właściwych. Jeśli małpa przestaje odpowiednio reagować, wraca się do fazy VI, jeśli zaś reaguje w wymagany sposób, ćwiczenie trwa, aż nauczy się utrzymywać platformę prawie poziomo i unikać osiemdziesięciu procent wstrząsów elektrycznych. Fazy III -VII trwają łącznie od dziesięciu do dwunastu dni.
W
bazie lotniczej Brooks w Teksasie, aplikując małpom wstrząsy
elektryczne, uczy się je poziomego utrzymywania platformy za pomocą
drążków sterowniczych, co ma symulować lot bombowca. Następnie
poddaje się je działaniu gazów bojowych lub napromieniowaniu, aby
stwierdzić, jak długo będą mogły utrzymać platformę poziomo w
warunkach symulujących atak chemiczny lub nuklearny.
Następny etap zajmuje dwadzieścia dni. Indukowane losowo nachylenia i skręty platformy stają się silniejsze, a zadaniem małpy jest równie sprawnie utrzymywać ją poziomo, gdyż inaczej otrzymuje częstsze uderzenia prądem.
Ale cała ta tresura, podczas której zwierzęciu aplikuje się tysiące wstrząsów, to i tak tylko wstęp do właściwego eksperymentu. Gdy małpa nauczy się już utrzymywać symulator poziomo, dostaje letalne lub subletalne dawki promieniowania albo chemicznych środków bojowych, aby można było stwierdzić, jak długo jeszcze będzie zdolna go „pilotować”. Zmusza się ją, odczuwającą mdłości i prawdopodobnie wymiotującą na skutek wysokiej dawki promieniowania, do utrzymywania platformy poziomo; jeśli tego nie potrafi, otrzymuje częste wstrząsy elektryczne. Oto przykład wzięty z raportu Szkoły Medycyny Lotniczej Sił Powietrznych USA już po wyświetleniu filmu Project X, to jest z października 1987 roku.2
Raport nosi tytuł: „Zdolność operowania PEP po ekspozycji na soman: skutki powtarzanych codziennie niewielkich dawek”. Soman to inna nazwa gazu neurotropowego, chemicznego środka bojowego, który niósł śmierć w męczarniach oddziałom walczącym w pierwszej wojnie światowej, potem na szczęście prawie nie stosowanego. Raport zaczyna się od wzmianek o kilku poprzednich eksperymentach, w których ten sam zespół naukowców obserwował wpływ „ekspozycji na duże dawki somanu” na wyniki „pilotowania” symulatora. Doświadczenia, o których mówi raport, dotyczyły skutków niewielkich dawek aplikowanych małpom przez kilka dni. Eksperyment trwał jednak znacznie dłużej niż kilka dni. Przez ponad dwa lata zmuszano małpy do ćwiczeń na platformie przynajmniej raz w tygodniu. Przez cały ten czas, w odstępach sześciotygodniowych, otrzymywały w kilkudniowych seriach niewielkie dawki somanu i różne inne środki.
Naukowcy ustalili dawki somanu wystarczające do zmniejszenia zdolności kierowania symulatorem. W trakcie eksperymentu małpy nie były zdolne do utrzymania platformy poziomo, otrzymywały zatem wstrząsy elektryczne. Chociaż raport zasadniczo koncentruje się na wpływie trucizn neurotropowych na redukcję sprawności wykonawczej tych zwierząt, ujawnia on również inne skutki broni chemicznej:
Dzień po otrzymaniu ostatniej dawki probant był zupełnie niezdolny do działania, wykazując objawy neurologiczne, takie jak brak koordynacji ruchowej, osłabienie, drżenie zamiarowe. Utrzymywały się one przez kilka dni, w czasie których zwierzę było niezdolne do wykonywania operacji na PEP.3
Doktor Donald Barnes przez kilka lat kierował badaniami w Szkole Medycyny Lotniczej i był odpowiedzialny za eksperymenty na platformie PEP w bazie Brooks. Szacuje on, że w tym okresie poddał ćwiczeniom i napromieniował około tysiąca małp. Napisał potem:
Już od kilku lat wątpiłem w użyteczność zbieranych danych. Parę razy próbowałem upewnić się, czy publikowane przez nas raporty trafiają we właściwe ręce i są celowe, ale przyznaję teraz, iż chętnie akceptowałem zapewnienia dowództwa, że w istotny sposób służą dobru lotnictwa USA, a tym samym obronie wolnego świata. Klapki na oczach pozwalały mi nie widzieć prawdy, a nawet jeśli czasem uwierały, to jednak chroniły przed niepokojem, jaki wzbudzałaby perspektywa utraty stanowiska i dochodów.
Nadszedł jednak dzień, gdy klapki spadły, i oto znalazłem się w jawnym konflikcie z doktorem Royem DeHartem, komendantem szkoły. Usiłowałem przekonywać, że to zupełnie nieprawdopodobne, by w wypadku konfliktu jądrowego dowódcy operacyjni, szacując skutki eksplozji lub fali uderzeniowej, opierali się na wykresach i liczbach otrzymanych z doświadczeń na rezusach. Doktor DeHart twierdził jednak uparcie, że dane te są bezcenne, mówiąc: „Nie będą wiedzieli, że pochodzą z badań na zwierzętach.”4
Barnes podał się do dymisji i stał się gorącym przeciwnikiem doświadczeń na zwierzętach, ale eksperymenty na platformie PEP trwały nadal.
Film Project X ujawnił nieco prawdy o pewnych badaniach prowadzonych przez wojsko. Przyjrzeliśmy się im tu trochę dokładniej, ale opisanie wszystkich środków promieniotwórczych i chemicznych testowanych w różnych dawkach na małpach poddawanych ćwiczeniom na symulatorze zabrałoby dużo miejsca. Pamiętajmy więc, że to tylko maleńki fragment wszystkich wojskowych eksperymentów na zwierzętach. Nie od dziś budzą one niepokój.
W lipcu 1973 roku kongresman Les Aspin z Wisconsin dowiedział się z ogłoszenia w jakiejś mało znanej gazecie, że dla przetestowania bojowych środków trujących lotnictwo Stanów Zjednoczonych zamierza kupić dwieście szczeniaków rasy beagle (z przeciętymi strunami głosowymi, by nie mogły szczekać). Wkrótce okazało się, że wojska lądowe także planują użycie beagli - tym razem czterystu - w podobnych testach.
Aspin wyraził zdecydowany protest przeciwko tym planom, w czym poparły go organizacje zwalczające wiwisekcję. Informacje na ten temat znalazły się w ważniejszych gazetach w całym kraju. Posypały się pełne oburzenia listy. Rzecznik Komisji Obrony w Izbie Reprezentantów przyznał, że tak wielkiej ich liczby nie otrzymano od czasu zdymisjonowania generała MacArthura przez prezydenta Trumana, a ujawniony przez Aspina okólnik Departamentu Obrony informował, że równie wielu listów nie było nawet w okresie nalotów na Wietnam Północny i Kambodżę.5 Departament Obrony początkowo bronił eksperymentów, potem jednak ogłosił, że je zawiesza i rozważa użycie innych zwierząt zamiast beagli.
Wszystko to razem wygląda dość dziwacznie, gdyż furia, z jaką opinia publiczna zareagowała na tę sprawę, świadczy tylko o jej zupełnej ignorancji co do natury typowych doświadczeń prowadzonych przez wojsko, prestiżowe ośrodki badawcze, uczelnie czy różne firmy. Wprawdzie planowane eksperymenty rzeczywiście spowodowałyby cierpienie j śmierć wielu zwierząt, a wątpliwe, czy uratowałyby chociaż jedno ludzkie życie lub w jakikolwiek sposób mogły służyć ludzkości, ale przecież to samo można powiedzieć
O innych doświadczeniach, których każdego roku w samych tylko Stanach Zjednoczonych wykonuje się miliony. Reakcję tę wywołał zapewne fakt, że miały być prowadzone na beaglach. Lecz wobec tego dlaczego bez protestu przeszły takie oto późniejsze badania?
W wojskowym laboratorium Instytutu Bioinżynierii Medycznej w Forcie Detrick, we Frederick w Marylandzie, naukowcy karmili sześćdziesiąt beagli różnymi dawkami środka wybuchowego TNT [trotylu - przyp. tłum.]. Codziennie przez pół roku podawano go w kapsułkach. U psów zaobserwowano między innymi odwodnienie, wychudzenie, anemię, żółtaczkę, obniżenie temperatury ciała, odbarwienie moczu i kału, biegunkę, utratę apetytu i spadek ciężaru ciała, powiększenie wątroby, nerek i śledziony, utratę koordynacji ruchowej. W czternastym tygodniu doświadczeń jedna z suk została „znaleziona w stanie agonalnym” i zabita; w szesnastym inną znaleziono martwą. Raport informuje, że eksperyment to jedynie „fragment” badań nad działaniem TNT na ssaki, prowadzonych w laboratorium Fortu Detrick. Ponieważ objawy obserwowano już przy najniższych dawkach, nie zdołano ustalić dawki, która nie dawałaby objawów patologicznych, zatem - podsumowuje raport - „uzasadnione mogą być dalsze doświadczenia... z TNT na beaglach”.6
Obchodzić nas powinno jednak nie tylko to, co dzieje się z psami. Ich los interesuje nas bardziej, dlatego że przywykliśmy traktować je jako naszych towarzyszy. Ale inne zwierzęta odczuwają ból nie mniej silnie. Rzadko współczuje się szczurom. A przecież to zwierzęta inteligentne, i nie tylko nie ulega wątpliwości, że mogą odczuwać ból, ale i że odczuwają go w niezliczonych doświadczeniach, jakie się na nich przeprowadza. Gdyby w eksperymentach wojskowych zastąpiono beagle szczurami, powody do niepokoju nie powinny być wcale mniejsze.
Jeden z najbardziej odrażających eksperymentów prowadzi się w Bethesda w stanie Maryland w Wojskowym Instytucie Radiobiologicznym, znanym jako AFRRI (skrót od Armed Forces Radiobiology Research Institute). Nie stosuje się tu symulatora PEP, ale przywiązuje się zwierzęta do fotela i poddaje napromieniowaniu; uczy się je również manipulować dźwigniami, a następnie obserwuje, jak napromieniowanie wpływa na tę umiejętność. Uczy się je także obracać „kołem czynnościowym”, które jest czymś w rodzaju cylindrycznego kieratu. Póty aplikuje się im wstrząsy elektryczne, póki nie nauczą się poruszać kołem z szybkością przynajmniej mili na godzinę.
Carol Franz z zakładu nauk behawioralnych AFRRI przeprowadziła eksperyment z kołem, w którym codziennie przez dziewięć tygodni zmuszała trzydzieści dziewięć małp do dwugodzinnych ćwiczeń, aż nauczyły się nieprzerwanie przez sześć godzin na przemian „pracować” i „odpoczywać”. Następnie poddawała je napromieniowaniu w różnych dawkach. Małpy, które otrzymały najwyższe dawki, wymiotowały nawet siedmiokrotnie. A potem znowu zamykano je w „kole czynnościowym”, by mierzyć wpływ promieniowania na ich zdolność do „pracy”. Jeśli zwierzę przez minutę nie obracało kieratem, dostawało w tej fazie badań „uderzenie prądem o natężeniu do 10 mA". (Nawet jak na dość liberalne amerykańskie standardy badań na zwierzętach jest to niezwykle silny wstrząs elektryczny, który na pewno powoduje dotkliwy ból.) W kole czynnościowym niektóre małpy nadal wymiotowały. Franz opisuje w raporcie działanie różnych dawek promieniowania na sprawność wykonawczą zwierząt. Informuje również, że po napromieniowaniu żyły jeszcze od półtora dnia do pięciu dni.7
Rezus
zamknięty w czymś w rodzaju kieratu w Armed Forces Radiobiology
Research Institute w Bethesda w stanie Maryland, gdzie prowadzi się
wojskowe badania nad śmiertelnymi dawkami promieniowania gamma.
Stosując wstrząsy elektryczne, uczy się naczelne obracać kołem z
szybkością od jednej do pięciu mil na godzinę. Po
ośmiotygodniowym okresie warunkowania małpy zostają
napromieniowane, a następnie znowu poddawane ćwiczeniom aż do
chwili śmierci. Badania porównują indywidualną zdolność
wykonania ćwiczenia przed ekspozycją na dawkę letalną i po niej
(fot. H. Spira)
Nie chcąc poświęcać całego rozdziału opisom eksperymentów wojskowych w USA, przejdę teraz do cywilnych (o kilku innych prowadzonych przez armię wspomnę dalej w odpowiednim kontekście). Mam jednak nadzieję, że podatnik amerykański, niezależnie od tego, jaki budżet obrony skłonny byłby zaakceptować, zada sobie tymczasem pytanie: „Czy tak armia ma wydawać moje pieniądze?”
Nie powinniśmy oczywiście oceniać wszystkich eksperymentów na zwierzętach na podstawie tych, które opisałem. Wojskowi - ktoś mógłby sądzić - przyzwyczajeni do wojny, śmierci i obrażeń, uodpornili się na widok cierpienia. Ale prawdziwe badania naukowe są przecież zupełnie inne. Zobaczymy. Opisując badania cywilne, oddajmy na początek głos profesorowi Harry’emu F. Harlowowi. Profesor Harlow, który pracował w Centrum Badań nad Naczelnymi (Primate Research Center) w Madison w stanie Wisconsin, przez wiele lat był redaktorem poważnego czasopisma psychologicznego i uczonym szanowanym w środowisku psychologów. Zmarł kilka lat temu. Jego prace z aprobatą cytuje wiele podstawowych podręczników, które przez ostatnie dwadzieścia lat były czytane przez miliony studentów zaliczających wstępny kurs psychologii. Jego badania kontynuują współpracownicy i dawni studenci.
W artykule z 1965 roku Harlow tak opisuje swoje doświadczenia:
Przez ostatnie dwadzieścia lat badałem skutki częściowej izolacji społecznej na małpach od urodzenia hodowanych w drucianych klatkach (...) Były one całkowicie pozbawione kontaktu z matką (...) Niedawno zaczęliśmy serię badań mających ocenić skutki całkowitej izolacji społecznej u małp, kilka godzin po urodzeniu zamykanych w stalowej komorze i trzymanych tam trzy, sześć lub dwanaście miesięcy. Przebywając w urządzeniu, zwierzę pozbawione było wszelkich kontaktów z człowiekiem czy innym zwierzęciem.
Badania te, jak pisze Harlow, wykazały, że „wystarczająco ścisła i wczesna izolacja redukuje te zwierzęta do poziomu socjoemocjonalnego, na którym pierwszą i zasadniczą reakcją jest strach”.8
W innym artykule Harlow i jego współpracownik, a dawny student, Stephen Suomi, opisują próby wywołania objawów psychopatologicznych u małpich niemowląt metodą, która okazała się nieskuteczna. Właśnie w tym czasie odwiedził ich brytyjski psychiatra John Bowlby. Wysłuchał relacji o problemach, jakie napotkali, i zwiedził pracownię. Widząc zwierzęta trzymane w izolacji w stalowych klatkach, zapytał: „Po co właściwie chcecie wywoływać zaburzenia psychiczne u małp? Przecież macie tu więcej małp z zaburzeniami psychicznymi, niż było ich kiedykolwiek na Ziemi.”9
Nawiasem mówiąc, Bowlby był jednym z pionierów badań nad skutkami izolacji od matki, ale swoje badania prowadził na dzieciach, przede wszystkim sierotach wojennych, uciekinierach i dzieciach z instytucji opiekuńczych. Na długo przed doświadczeniami Harlowa na naczelnych, bo już w roku 1951, doszedł do następującego wniosku: „Zebrane dane niezbicie dowodzą, że przewlekłe pozbawienie małego dziecka opieki matczynej może mieć poważne i dalekosiężne skutki dla jego charakteru i całego późniejszego życia.”10
Uwaga Bowlby’ego nie powstrzymała jednak Harlowa i jego współpracowników przed wymyślaniem i prowadzeniem kolejnych eksperymentów na małpach.
W tym samym artykule, w którym opisana jest wizyta Bowlby’ego, Harlow i Suomi donoszą, że wpadli na „fascynujący pomysł” wywoływania depresji, „pozwalając, by małpiątka przywiązywały się do zastępczej matki - szmacianej zabawki, która później stawała się potworem”:
Pierwszy z potworów był szmacianą kukiełką, która w oznaczonej chwili lub na sygnał emitowała silnie sprężone powietrze, zdzierające z niej prawie całą zwierzęcą skórę. Jak reagowało małpiątko? Przywierało do niej jeszcze mocniej, ponieważ przestraszone niemowlę za wszelką cenę stara się przytulić do matki. Nie pojawiły się żadne objawy psychopatologiczne.
Nie daliśmy jednak za wygraną. Zbudowaliśmy nowego potwora - matkę zastępczą - którego wprawiano w tak silne kołysanie, że zęby przytulonego dziecka niemal grzechotały. Ale i wtedy małpiątko coraz silniej przywierało do „matki”. Trzeci zbudowany przez nas potwór miał ukrytą w brzuchu sprężynę, która wyskakując odpychała małe. Ale i wtedy podnosiło się ono z ziemi, czekało, aż sprężyna się schowa, i znowu przywierało do matki. Na koniec skonstruowaliśmy matkę-jeżozwierza; na sygnał z całej powierzchni jej brzucha wysuwały się ostre mosiężne kolce. Małe, chociaż przestraszone ukłuciami, czekało, aż kolce się schowają, by znowu przysunąć się do matki.
Wyników tych, jak zauważają eksperymentatorzy, można się było spodziewać, gdyż jedyną reakcją zranionego dziecka jest przywieranie do matki.
Harlow i Suomi w końcu zrezygnowali ze stosowania sztucznych matek-potworów, ponieważ udało im się wymyślić coś lepszego: prawdziwą małpią matkę-potwora. Wyprodukowali ją, hodując samice w izolacji, a następnie wywołując u nich ciążę. Ponieważ samice pozbawione były normalnych kontaktów z samcami, zajście w ciążę musiano uzyskać metodą, którą Harlow i Suomi określili jako „zadanie gwałtu”. Po narodzinach młodych małpy poddawano obserwacji. Stwierdzono, że niektóre z nich ignorują małe i nie występuje u nich naturalny odruch przytulania płaczącego dziecka do piersi. Zaobserwowano jednak także inny wzór zachowań:
Niektóre małpy zachowywały się brutalnie lub nawet zabijały młode. Ich ulubioną sztuczką było zmiażdżenie zębami czaszki małpiątka. Ale naprawdę strasznym wzorem zachowania był następujący: rozbicie głowy dziecka o podłogę, a potem wcieranie jej w nią.11
W artykule z roku 1972 Harlow i Suomi piszą, że ponieważ depresję u człowieka opisuje się jako „pogrążanie się w poczuciu bezradności i tonięcie w studni rozpaczy”, wpadli na pomysł, by skonstruować „studnię rozpaczy”, fizycznej i psychicznej. Zbudowali pionową komorę z nierdzewnej stali o nachylonych do środka ścianach, tworzących podstawę kołową, i umieszczali w niej młode małpy na okres do czterdziestu pięciu dni. Zaobserwowali, że po kilku dniach małpy „przez większość czasu tkwiły skulone w rogu komory”. Zamknięcie wywołało „poważne i przewlekłe psychopatologiczne objawy behawioralne o charakterze depresyjnym”. Nawet dziewięć miesięcy po wypuszczeniu z komory małpy, zamiast myszkować, badając otoczenie, jak to mają w zwyczaju zdrowe zwierzęta, siedziały, zakrywając się ramionami. Raport nie przynosi wyraźnych wniosków, a kończy się złowieszczo: „Pozostaje przedmiotem dalszych badań, czy zaobserwowane [efekty] są funkcją kształtu komory, jej wielkości, czasu zamknięcia, wieku zwierzęcia, czy też może kombinacją tych i jeszcze innych zmiennych.”12
Inny artykuł informuje, że oprócz „studni rozpaczy” Harlow i jego współpracownicy zbudowali „tunel strachu”, by wywoływać u małp przerażenie13; w jeszcze innej pracy Harlow opisuje, jak udało mu się spowodować „psychiczną śmierć rezusów”, podsuwając im frotową „matkę zastępczą”, której temperaturę zwykle utrzymywano na poziomie 37,2°C, ale w pewnej chwili gwałtownie obniżano do 1,7°C, aby symulować odrzucenie przez nią dziecka.14
Harlow wprawdzie już nie żyje, ale jego uczniowie i wielbiciele, rozproszeni po całych Stanach Zjednoczonych, nadal dokonują eksperymentów w podobnym duchu. W Kalifornijskim Centrum Badań nad Naczelnymi na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis pod kierunkiem jednego z uczniów Harlowa, W. A. Masona, badania nad deprywacją prowadził John P. Capitanio. Porównywał on zachowania społeczne rezusów „wychowywanych” przez psa i „wychowywanych” przez plastikowego konia na biegunach. Doszedł do wniosku, że „chociaż osobniki obu grup wykazywały niedorozwój zachowań społecznych”, przebywające z psem lepiej sobie radziły niż przebywające z plastikową zabawką.15
Po wyjeździe z Wisconsin Gene Sackett kontynuował badania nad deprywacją w Centrum Badań nad Naczelnymi Uniwersytetu Waszyngtońskiego. W całkowitej izolacji hodował rezusy, makaki wschodnie i makaki jawajskie, by badać różnice we wzorach zachowań osobniczych, społecznych i poznawczych. Zauważył różnice międzygatunkowe, które, jak stwierdził, „podważają ogólny charakter «zespołu izolacji» u naczelnych”. Jeśli nawet blisko spokrewnione gatunki małp wykazują różnice, tym bardziej wątpliwe musi być uogólnianie otrzymanych wyników na ludzi.16
Martin Reite z Uniwersytetu Colorado dokonywał eksperymentów deprywacyjnych na makakach manga i makakach wschodnich. Znał wyniki badań Jane Goodall, która obserwując osierocone dzikie szympansiątka, stwierdziła, że mają one „głębokie zaburzenia behawioralne, o charakterze przede wszystkim smutku lub depresyjnych zmian emocjonalnych”. Ale ponieważ „w porównaniu z opisami badań na innych małpach było dość mało publikacji dotyczących eksperymentalnej separacji małp człekokształtnych”, podjął wraz z kilkoma innymi naukowcami badania na siedmiu szympansiątkach, które oddzielono od matek zaraz po urodzeniu i trzymano w czymś w rodzaju żłobka. Następnie, po siedmiu-dziewięciu miesiącach niektóre z nich na pięć dni umieszczano w komorze izolacyjnej. Odizolowane małpie niemowlę krzyczało, kołysało się i rzucało o ściany komory. Reite wyciągnął wniosek, że „odizolowaniu szympansich niemowląt mogą towarzyszyć zauważalne zmiany behawioralne”, i (jak można się było spodziewać) stwierdził potrzebę dalszych badań.17
Przez trzydzieści lat od rozpoczęcia doświadczeń Harlowa nad odseparowaniem od matki w Stanach Zjednoczonych przeprowadzono ponad dwieście pięćdziesiąt takich eksperymentów. Ponad siedem tysięcy zwierząt poddano w nich procedurom wywołującym niepokój, rozpacz, strach, ogólne wyniszczenie psychiczne i śmierć. Jak dowodzą niektóre z przytoczonych cytatów, obecnie badania są pożywką same dla siebie. Reite i współpracownicy eksperymentowali na szympansach dlatego, że na małpach człekokształtnych w porównaniu z innymi ich gatunkami zrobiono dotychczas względnie niewiele doświadczeń. Nigdy zapewne nie odczuli potrzeby zadania sobie pytania, po co w ogóle eksperymenty nad izolacją od matki u zwierząt. Nie próbowali nawet uzasadniać swych badań twierdzeniem, że przyniosą jakąś korzyść ludzkości. Nie interesowało ich także, że istnieją wyniki szeroko zakrojonych obserwacji osieroconych dzikich szympansów. Ich rozumowanie było proste - zrobiono to na jednym gatunku, ale nie na innym, zróbmy to my. To typowa postawa dla psychologii i nauk behawioralnych. W tej całej historii najbardziej zdumiewające jest to, że za badania zapłacili podatnicy - i to ponad pięćdziesiąt osiem milionów dolarów za same tylko doświadczenia nad separacją od matki.18 Pod tym - choć nie tylko pod tym - względem cywilne badania na zwierzętach niewiele różnią się od wojskowych.
W rozpowszechnionym dziś na całym świecie eksperymentowaniu na zwierzętach ujawniają się skutki szowinizmu gatunkowego. W wielu doświadczeniach zwierzęta cierpią dotkliwy ból, a ich wyniki nie przyniosą żadnej korzyści człowiekowi lub innym gatunkom. Eksperymenty takie to wcale nie odosobnione przypadki, ale część wielkiego przemysłu. W Wielkiej Brytanii, gdzie naukowcy zobowiązani są podać liczbę „procedur naukowych” na zwierzętach, w roku 1988, jak informują oficjalne dane, było ich trzy i pół miliona.19 W USA brak równie dokładnej statystyki. Zgodnie z ustawą o ochronie zwierząt (Animal Welfare Act) minister rolnictwa ogłasza raporty podające liczbę zwierząt użytych w licencjonowanych ośrodkach badawczych, ale dane są pod wieloma względami niepełne. Nie podaje się tam liczby szczurów, myszy, ptaków, gadów, żab czy udomowionych zwierząt hodowlanych użytych dla celów doświadczalnych; nie mówi się o zwierzętach użytych w szkołach średnich; dane nie obejmują eksperymentów na zwierzętach przeprowadzonych przez ośrodki, które nie przewoziły zwierząt między stanami albo nie otrzymały grantów lub kontraktów federalnych.
W roku 1986 Biuro Oceny Technologii (U.S. Congress Office of Technology Assessment - OTA) opublikowało raport zatytułowany: „Alternatywne wobec wykorzystania zwierząt metody badań, testów i edukacji”. Eksperci OTA usiłowali określić liczbę zwierząt używanych w eksperymentach w Stanach Zjednoczonych i podali, że „według szacunków jest to od dziesięciu do ponad stu milionów rocznie”. Liczby te uznali jednak za wątpliwe, oceniając, że wynoszą one raczej od siedemnastu do dwudziestu dwóch milionów.20
Są to szacunki bardzo ostrożne. W zeznaniach przed Kongresem w roku 1966 Stowarzyszenie Hodowców Zwierząt Doświadczalnych (Laboratory Animal Breeders Association) oceniało, że w poprzednim roku do celów eksperymentalnych użyto około sześćdziesięciu milionów myszy, szczurów, świnek morskich, chomików i królików.21 W roku 1984 doktor Andrew Rowan z Wydziału Medycyny Weterynaryjnej Uniwersytetu Tuftsa szacował, że corocznie wykorzystuje się siedemdziesiąt jeden milionów zwierząt. W 1985 roku Rowan zrewidował swoje wyliczenia, rozróżniając zwierzęta wyhodowane, kupione i rzeczywiście użyte, i określił liczbę tych ostatnich, która waha się od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu milionów.22 (Nie obejmuje ona zwierząt, które umierają w czasie transportu lub zostają zabite jeszcze przed rozpoczęciem eksperymentu.) Jak podają analizy giełdowe, jeden tylko wielki dostawca, Charles River Breeding Laboratory, hodował rocznie dwadzieścia dwa miliony zwierząt doświadczalnych.23
Wydany w roku 1988 raport Departamentu Rolnictwa informuje, że do doświadczeń użyto 140471 psów, 42271 kotów, 51641 ssaków naczelnych, 431457 świnek morskich, 331 945 chomików, 459254 króliki i 178249 „dzikich zwierząt”: łącznie 1 635 288. Zauważmy, że nie zadano sobie trudu, by określić liczbę szczurów i myszy, oraz że dane obejmują najwyżej około dziesięciu procent wszystkich wykorzystanych zwierząt. Z ogólnej ich liczby ponad miliona sześciuset, o której wspomina raport ministerstwa rolnictwa, ponad dziewięćdziesiąt tysięcy wystawiono na działanie nieznośnego bólu lub stresu. Ta liczba stanowi zapewne tylko dziesięć procent wszystkich zwierząt poddanych takiemu bólowi i stresowi - a skoro eksperymentatorzy mniej przejmują się nieznośnym bólem szczurów i myszy niż psów, kotów i ssaków naczelnych, to być może procent ten jest nawet niższy.
W innych krajach rozwiniętych do doświadczeń wykorzystuje się także wielką liczbę zwierząt. W Japonii, na przykład, według bardzo fragmentarycznych danych opublikowanych w roku 1988, było to ponad osiem milionów.24
To, że eksperymentowanie na zwierzętach stało się wielkim przemysłem, wyraźnie widać, gdy przyjrzymy się oferowanym produktom i metodom handlu nimi. Do „produktów” tych należą oczywiście same zwierzęta. Już wiemy, jak dużo hoduje ich Charles River Breeding Laboratory. W czasopismach typu „Lab Animal” zwierzęta reklamuje się tak jak samochody. Pod zdjęciem dwu świnek morskich, zwykłej i bezwłosej, tekst zachwala:
Oto wybór świnek morskich. Możesz zdecydować się na całkowicie owłosiony model standardowy. Oferujemy też model 1988, bezwłosy, a więc szybki i wydajny.
Nasze łagodne bezwłose świnki morskie są efektem długich lat hodowli. Nadają się do badań dermatologicznych: testowanie środków na porost włosów, badania nad podrażnieniami skóry, przeszczepy skóry, badania nad wpływem promieniowania ultrafioletowego. I innych.
Reklama Charles River w „Endocrinology” (czerwiec 1985) pyta:
Czy chcesz zobaczyć nasze zabiegi? Oferujemy wszystko, co trzeba: wycięcie przysadki mózgowej, wycięcie nadnerczy, kastrację, wycięcie grasicy, jajników i tarczycy. Każdego miesiąca przeprowadzamy tysiące zabiegów „endokrynektomii” na szczurach, myszach i chomikach. Plus specjalne zabiegi chirurgiczne na żądanie (wycięcie śledziony, nerki, nacięcie kątnicy). Potrzebujesz zwierząt chirurgicznie dostosowanych do twoich potrzeb badawczych, zadzwoń [numer telefonu]. Nasi operatorzy są do twojej dyspozycji niemal w każdej chwili.
Eksperymenty na zwierzętach stworzyły też rynek sprzętu specjalistycznego. „Nature”, jedno z najpoważniejszych brytyjskich czasopism naukowych, ma dział „Nowości na rynku”, poświęcony najnowszemu wyposażeniu laboratoryjnemu:
Najnowocześniejszym oferowanym przez Columbus Instruments narzędziem badawczym jest hermetyczny kołowrót, przeznaczony do pomiaru zużycia tlenu podczas ćwiczeń. W jego skład wchodzą izolowane ruchome taśmy chodnikowe z odrębnymi aplikatorami wstrząsów elektrycznych, które można skonfigurować dla maksymalnie czterech szczurów lub myszy (...) Wersja podstawowa za 9737 funtów zawiera regulator szybkości przesuwu taśmy i aplikator wstrząsów o regulowanym napięciu. Pełna, całkowicie zautomatyzowana wersja w cenie 13 487 funtów może zostać zaprogramowana do eksperymentów z naprzemiennymi okresami pracy i spoczynku, automatycznie też monitoruje liczbę aktywacji kraty wstrząsowej, czas ruchu oraz czas przebywania na kracie.25
Firma Columbus Instruments zaprojektowała również kilka innych pomysłowych urządzeń. Reklama z „Lab Animal” kusi:
Miernik drgawek Columbus Instruments umożliwia obiektywny, ilościowy pomiar drgawek u zwierząt. Precyzyjny czujnik sensoryczny platformy zamienia pionowe składowe siły drgawek na proporcjonalne sygnały elektryczne. Należy tylko obserwować zachowanie się zwierzęcia i naciskając guzik, aktywować miernik w momencie zauważenia drgawek. Urządzenie oblicza również całkowitą siłę i czas wszystkich drgawek.
Istnieje również The Whole Rat Catalog. Publikowany przez Harvard Bioscience, składa się ze stu czterdziestu stron opisujących w chwytliwym żargonie reklamowym sprzęt do doświadczeń na małych zwierzętach. Przezroczyste pojemniki krępujące ruchy królików zachwala: „Tylko nos będzie się ruszał!” Czasami jednak pojawia się jakiś przebłysk zrozumienia, jak kontrowersyjną naturę ma to wszystko: reklama transportówki dla gryzoni przekonuje: „Nie rzucająca się w oczy transportówka pozwoli ci niepostrzeżenie przenieść ulubione zwierzę.” Poza zwykłymi klatkami, elektrodami, narzędziami chirurgicznymi i strzykawkami, katalog reklamuje ograniczające ruchy stożki dla gryzoni, harwardzki system pętający, rękawice przeciwpromienne, wszczepialne krótkofalowe urządzenie telemetryczne, dietę płynną dla szczurów i myszy używanych do badania skutków działania alkoholu, gilotynki odpowiednie dla małych i dużych zwierząt, a nawet rozdrabniacz gryzoni, który „szybko przekształci resztki małego zwierzęcia w jednorodną zawiesinę”.26
Zapewne firmy nie zajęłyby się produkcją i reklamą takiego wyposażenia, gdyby nie spodziewały się sporej sprzedaży. A towarów nie kupiono by, gdyby nie zamierzano ich wykorzystać.
Na dziesiątki milionów wykonanych eksperymentów zapewne tylko kilka wnosi istotny wkład w medyczne badania naukowe. Wielką liczbę zwierząt wykorzystuje się na takich wydziałach uniwersyteckich, jak leśnictwo i psychologia; znacznie większą - w celach komercyjnych: do testowania nowych kosmetyków, szamponów, barwników spożywczych i innych mało istotnych produktów. A wszystko dlatego, że przesądy zabraniają nam traktować serio cierpienie żywej istoty nie należącej do naszego gatunku. Obrońcy doświadczeń na zwierzętach zazwyczaj wcale nie przeczą, że zwierzęta cierpią. Nie mogą temu przeczyć, gdyż muszą podkreślać podobieństwa między zwierzętami a ludźmi, aby wykazać, że te badania są potrzebne człowiekowi. Eksperymentator, który zmusza szczury do wyboru między głodem a wstrząsem elektrycznym, by stwierdzić, czy wywoła to chorobę wrzodową (co rzeczywiście się dzieje), robi tak, gdyż szczur ma układ nerwowy bardzo podobny do ludzkiego, a więc w podobny sposób odczuwa wstrząs elektryczny.
Od dawna protestowano przeciwko eksperymentom na zwierzętach. Nie przyniosło to jednak widocznych rezultatów, ponieważ naukowcy, wspierani przez firmy komercyjne, czerpiące zyski ze sprzedaży zwierząt i sprzętu laboratoryjnego, potrafią przekonać prawodawców i opinię publiczną, że jest to głos niedouczonych fanatyków, którzy bardziej dbają o interesy zwierząt niż człowieka. Ale sprzeciw nie jest równoznaczny z żądaniem natychmiastowego zaniechania eksperymentów na zwierzętach. Chcemy tylko, by natychmiast zaprzestano tych eksperymentów, które nie służą bezpośrednim i pilnym potrzebom, a w innych badaniach starano się w miarę możliwości doświadczenia na zwierzętach zastąpić metodami alternatywnymi.
Aby zrozumieć, dlaczego ta na pozór niewielka zmiana jest tak ważna, trzeba dowiedzieć się trochę więcej o prowadzonych od stu lat doświadczeniach na zwierzętach. Wtedy będziemy mogli ocenić głoszone przez zwolenników status quo twierdzenie, że służą one tylko ważnym celom. Niektóre z eksperymentów opisuję dalej. Lektura tych relacji nie jest przyjemna; naszym obowiązkiem jest jednak dowiedzieć się, co dzieje się w naszym społeczeństwie, zwłaszcza że płacąc podatki, finansujemy większość tych badań. Jeśli mają być w nich wykorzystane zwierzęta, to powinniśmy przynajmniej przeczytać raporty i dowiedzieć się, na czym te doświadczenia polegają. Dlatego też nie starałem się ich łagodzić czy komentować. Nie próbowałem również przedstawiać rzeczy gorszymi, niż są. Przytaczane relacje zaczerpnąłem ze sprawozdań napisanych przez samych eksperymentatorów i opublikowanych w czasopismach naukowych, które służą wymianie ich poglądów.
Raporty te są niewątpliwie bardziej przychylne badaczom niż relacja zewnętrznego obserwatora. Jest tak z dwu powodów. Po pierwsze - eksperymentatorzy nie podkreślają cierpienia, jakie powodują, chyba że jest to konieczne do przedstawienia wyników doświadczenia, co jednak zdarza się rzadko. O cierpieniu więc najczęściej nie wspominają. Prawdopodobnie sądzą, że nie ma potrzeby umieszczać w sprawozdaniu wzmianki o tym, co się dzieje, gdy nie wyłączy się w porę aplikatora wstrząsów; gdy wskutek niewłaściwej anestezji zwierzę budzi się w trakcie zabiegu albo gdy pozbawione opieki w czasie weekendu choruje i umiera. Po drugie - czasopisma naukowe są źródłem stronniczym również dlatego, że zamieszcza się w nich jedynie artykuły o tych doświadczeniach, które autorzy i redaktorzy uznali za istotne. Brytyjska komisja rządowa stwierdziła, że do druku trafiają sprawozdania tylko z jednej czwartej wszystkich eksperymentów na zwierzętach.27 Nie ma powodu sądzić, że w Stanach Zjednoczonych proporcje są lepsze; a skoro jest tam dużo więcej niż w Wielkiej Brytanii słabych uczelni z gorszą kadrą naukową, zapewne mniejszy jest również procent liczących się wyników.
Czytając następne strony, trzeba więc pamiętać, że podane przykłady pochodzą ze źródeł przychylnych eksperymentatorom; a jeśli się okaże, że wyniki nie usprawiedliwiają powodowanego cierpienia - to i tak stanowią ten niewielki ułamek, który redaktorzy uznali za godny publikacji. Jeszcze jedna przestroga. Zawsze podaje się autorów raportów. Ich nazwiska na ogół zachowałem, gdyż nie widzę powodów, by zapewnić im anonimowość. Nie należy jednak uważać, że ludzie ci są szczególnie źli czy okrutni. Robią to, czego ich nauczono i co robią tysiące ich kolegów. Opisałem te eksperymenty nie po to, by zilustrować sadyzm poszczególnych badaczy, ale by ukazać zinstytucjonalizowaną mentalność szowinizmu gatunkowego, która sprawia, że robią to, co robią, nie zastanawiając się nad interesami wykorzystywanych zwierząt.
Wiele spośród najbardziej bolesnych eksperymentów wykonuje się w psychologii. Pewne wyobrażenie o liczbie zwierząt wykorzystywanych w pracach psychologicznych daje fakt, że w roku 1986 Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego (National Institute of Mental Health - NIMH) sfinansował trzysta pięćdziesiąt eksperymentów na zwierzętach. NIMH to tylko jedno ze źródeł środków federalnych przeznaczonych na doświadczenia psychologiczne. Agenda ta wydała ponad jedenaście milionów dolarów na eksperymenty obejmujące bezpośrednie zabiegi na mózgu, ponad pięć milionów na eksperymenty dotyczące wpływu leków na zachowanie, prawie trzy miliony na badania nad uczeniem się i zapamiętywaniem, a ponad dwa miliony na doświadczenia związane z pozbawianiem snu, stresem, strachem i niepokojem. W jednym tylko roku na eksperymenty na zwierzętach NIMH rozdysponował ponad trzydzieści milionów dolarów.28
Typową metodą stosowaną w eksperymentach psychologicznych jest poddawanie zwierząt wstrząsom elektrycznym. Celem ich stosowania może być stwierdzenie, jak zwierzęta reagują na różnego rodzaju kary, lub przyuczenie ich do różnych zadań. W pierwszym wydaniu tej książki przedstawiłem doświadczenia z zastosowaniem wstrząsów elektrycznych przeprowadzone pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych. Oto jeszcze jeden ich przykład.
O. S. Ray i R. J. Barrett z psychologicznej pracowni badawczej Veterans Administration Hospital w Pittsburgu aplikowali wstrząsy elektryczne w łapki 1042 myszom. Następnie wywoływali u nich drgawki, stosując silniejsze wstrząsy przez kapturowe elektrody założone na oczy lub elipsowate przyczepione do uszu. W protokole doświadczeń stwierdzili, że niektóre myszy „pomyślnie przeszły pierwszy dzień testów, ale przed rozpoczęciem dnia drugiego znaleziono je chore lub martwe”.29
Niemal dwadzieścia lat później, gdy pracuję nad zmienionym wydaniem tej książki, eksperymentatorzy nie przestają wymyślać kolejnych wariantów tego doświadczenia. W. A. Hillex i M. R. Denny z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego umieszczali szczury w labiryncie i poddawali je wstrząsom elektrycznym, jeśli po błędnym wyborze w pierwszej próbie w następnej próbie w tym samym miejscu nie umiały wybrać drogi w ciągu trzech sekund. Doszli do wniosku, że „otrzymane rezultaty są zgodne z wynikami wcześniejszych doświadczeń nad fiksacją i regresją u szczurów, kiedy to zwierzęta poddawano wstrząsom jeszcze przed rozwidleniem labiryntu”. (Jak widać, jedyna modyfikacja tego eksperymentu polegała na aplikacji wstrząsu w miejscu wyboru, a nie przed nim - co było różnicą bez znaczenia.) Naukowcy cytują dalej prace z roku 1933, 1935 i późniejsze, aż po rok 1985.30
Celem kolejnego eksperymentu było jedynie pokazanie, że pewne zjawiska obserwowane u ludzi występują również u myszy. W doświadczeniu, które miało określić, jak „wstrząs elektrokonwulsyjny” wpływa na pamięć myszy, Curt Spanis i Larry Squire z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego zastosowali dwa rodzaje wstrząsów. Myszy umieszczano w oświetlonej części dwukomorowego pomieszczenia; druga komora była ciemna. Kiedy przechodziły z części oświetlonej do ciemnej, dostawały w łapki uderzenie prądem. Po tym „treningu” „czterokrotnie w odstępach jednogodzinnych otrzymywały elektrowstrząs, który za każdym razem wywoływał napad padaczkowy”. Powodował on amnezję wsteczną, utrzymującą się przynajmniej dwadzieścia osiem dni. Spanis i Squire wyciągnęli ten wniosek, zauważając, że myszy w tym okresie przechodzą do części nieoświetlonej, co narażało je na dalsze wstrząsy. Wspominają również, że te wyniki są „zgodne” z danymi pochodzącymi z badań Squire’a nad pacjentami psychiatrycznymi. Przyznają, że rezultaty ich eksperymentu „nie mogą rozstrzygająco potwierdzić lub obalić” hipotez dotyczących utraty pamięci ze względu na „dużą zmienność wyników w różnych grupach”. Niemniej twierdzą, że „poszerzają one zakres analogii między eksperymentalną amnezją u zwierząt doświadczalnych a amnezją u ludzi”.31
W podobnym eksperymencie J. Patel i B. Migler, pracujący w ICI Americas Inc. w Wilmington w stanie Delaware, uczyli małpy pazurzaste (wiewiórcze), jak poprzez naciśnięcie dźwigni uzyskiwać gałki pokarmu. Następnie małpom zakładano metalowe obroże, przez które otrzymywały wstrząsy elektryczne w chwili, gdy udało im się dostać pokarm. Mogły ich uniknąć tylko wtedy, gdy czekały trzy godziny przed podjęciem próby zdobycia pożywienia. Nauczenie je tego wymagało ośmiu tygodni codziennych sześciogodzinnych ćwiczeń. Był to sposób tworzenia „sytuacji konfliktowej”. Zwierzętom podawano przy tym różne farmaceutyki, sprawdzając, czy na nich „zaliczą” więcej wstrząsów elektrycznych. W raporcie zanotowano, że metodę tę adaptowano do eksperymentów na szczurach i że „byłaby użyteczna w identyfikacji potencjalnych czynników przeciwlękowych”.32
Doświadczenia z warunkowaniem prowadzone są ponad osiemdziesiąt pięć lat. Raport sporządzony w roku 1982 przez nowojorski oddział Zjednoczonej Akcji na Rzecz Zwierząt (United Action for Animals) doliczył się 1425 artykułów poświęconych „eksperymentom klasycznego warunkowania” na zwierzętach. Na ironię zakrawa fakt, że bezsensowność większości tych badań w ponury sposób ujawnia się w artykule zespołu eksperymentatorów z Uniwersytetu Wisconsin. Susan Mineka i jej koledzy poddali sto czterdzieści szczurów wstrząsom dwu rodzajów, chcąc określić poziom strachu wywoływanego przez każdy z nich: takim, których mogły uniknąć, i nieuchronnym.
Oto jak uzasadniają swoje prace:
Przez ostatnie piętnaście lat przeprowadzono bardzo wiele badań, których celem było uchwycenie zmian behawioralnych i skutków fizjologicznych spowodowanych przez ekspozycję na kontrolowalne i niekontrolowalne czynniki awersyjne. Z badań tych wynika ogólny wniosek, że ekspozycja na niekontrolowalne zdarzenia awersyjne jest zdecydowanie bardziej stresująca dla organizmu niż ekspozycja na zdarzenia kontrolowalne.
Mimo iż poddali swoje szczury wstrząsom o różnym natężeniu, pozostawiając im czasem możliwość ucieczki, naukowcy nie potrafili określić, jakie mechanizmy psychiczne są odpowiedzialne za to, co zaobserwowano. Niemniej wyrazili przekonanie, iż uzyskane wyniki są doniosłe, ponieważ „podają w wątpliwość wnioski z setek eksperymentów wykonanych w ostatnich mniej więcej piętnastu latach”.33
Krótko mówiąc, piętnaście lat poddawania zwierząt wstrząsom elektrycznym nie dało wartościowych rezultatów. Ale w dziwnym świecie psychologicznych doświadczeń na zwierzętach taka konkluzja służy jako uzasadnienie kolejnych eksperymentów, polegających na aplikowaniu następnym zwierzętom wstrząsów, których nie będą mogły uniknąć, tak aby wreszcie otrzymać „wartościowe” wyniki - i pamiętajmy, te „wartościowe wyniki” będą dotyczyły zwierząt uwięzionych i poddanych nie dającym się uniknąć uderzeniom prądem.
Równie smutną opowieścią o bezużyteczności jest historia wywoływania tak zwanej wyuczonej bezradności - miał to być zapewne model depresji u człowieka. W roku 1953 R. Solomon, L. Kamin i L. Wynne z Uniwersytetu Harvar- da umieścili czterdzieści psów w boksie, który nazwali przesłonowym, składającym się z dwóch części oddzielonych barierą. Początkowo sięgała ona na wysokość psiego grzbietu. Za pośrednictwem kraty podłogowej psom aplikowano w łapy setki silnych uderzeń prądem. Najpierw mogły ich uniknąć, jeśli nauczyły się przeskakiwać przez barierę do drugiej części. Następnie, chcąc jednego z nich „zniechęcić” do przeskakiwania bariery, eksperymentatorzy zmusili go do stu skoków do drugiego pomieszczenia, którego podłogę również podłączono do prądu. Relacjonują, że pies skacząc „zaczynał już skomleć, a po wylądowaniu skomlenie przechodziło w skowyt”. Potem przejście między częściami boksu zablokowano kawałkiem tafli szklanej. Testowany pies „skoczył naprzód i rozbił sobie głowę o szybę”. Na początku psy reagowały „wydalaniem kału i moczu, skowytem i piskiem, drżeniem, atakami na urządzenie” itp.; po dziesięciu lub dwunastu dniach nie dających się uniknąć wstrząsów, poddały się. Eksperymentatorzy piszą, że wywarło to na nich „wrażenie”, i stwierdzają, że połączenie szklanej bariery i uderzeń prądem w łapy jest „bardzo skuteczną” metodą eliminacji skoków.34
Eksperyment ten pokazuje, że za pomocą silnych i nieuchronnych wielokrotnych uderzeń prądem można wywołać stan bezradności i rozpaczy. Badania nad „wyuczoną bezradnością” udoskonalano później w latach sześćdziesiątych. Przodował w nich Martin Seligman z Uniwersytetu Pensylwańskiego. Poprzez stalową kratę podłogową aplikował psom wstrząsy elektryczne o takim natężeniu i czasie trwania, ze oduczyły się skoków i „wyuczyły” bezradności. W artykule napisanym wraz z kolegami, Stevenem Maierem i Jamesem Geerem, Seligman tak opisuje swoją pracę:
U normalnego, ufnego psa, poddanego w „boksie przesłonowym treningowi ucieczka/unikanie obserwuje się zwykle zachowanie następujące: przy pierwszych wstrząsach elektrycznych rzuca się szaleńczo na wszystkie strony, wydala kat i mocz, wyje, aż uda mu się przedostać przez barierę i uciec przed nimi. Przy następnej próbie, biegając i wyjąc, szybciej przeskakuje barierę. Powtarza się to tak długo, póki nie nauczy się unikać uderzeń prądem.
Seligman zmodyfikował ten wzorzec, unieruchamiając psy w szelkach, a potem poddając je wstrząsom, od których nie było ucieczki. Następnie z powrotem umieszczał je w boksach, gdzie ucieczka była możliwa. Zaobserwował, że
testowany pies reaguje początkowo tak samo, jak nowicjusz. Jest jednak dramatyczna różnica: szybko przestaje biegać i nie wydaje głosu, póki wstrząs się nie skończy. Nie przeskakuje bariery i nie stara się uciec. Raczej „poddaje się” i biernie „przyjmuje” uderzenie prądem. W następnych testach również nie podejmuje prób ucieczki i w rezultacie za każdym razem otrzymuje silny pięćdziesięciosekundowy pulsacyjny wstrząs elektryczny. Pies, który przeszedł taki trening (...) może przyjmować nie kończący się wstrząs bez prób ucieczki i unikania go.35
W latach osiemdziesiątych psychologowie kontynuowali eksperymenty „wyuczania bezradności”. W Uniwersytecie Tempie w Filadelfii Philip Bersh i trzej inni badacze uczyli szczury rozpoznawać światło ostrzegawcze zapalane pięć sekund przed uderzeniem prądem. Gdy zrozumiały ostrzeżenie, mogły uchronić się przed wstrząsem, przechodząc do strefy bezpiecznej. Kiedy już się tego nauczyły, eksperymentatorzy zamknęli bezpieczne pomieszczenie i zastosowali długie i nie dające się uniknąć wstrząsy elektryczne. Jak można było się spodziewać, nawet gdy ucieczka była możliwa, szczury nie potrafiły w krótkim czasie nauczyć się ponownie reakcji ucieczkowej.36
Aby określić związek między warunkowaniem pawłowowskim a wyuczoną bezradnością, Bersh i koledzy poddali również trzysta siedemdziesiąt dwa szczury wstrząsom elektroawersyjnym. Donoszą, że „nie jest zupełnie jasne, jakie wnioski wypływają z zebranych danych dla teorii wyuczonej bezradności” i że „wiele istotnych pytań pozostaje bez odpowiedzi”.37
Chcąc się zapewne przekonać, czy teoria Seligmana wytrzyma próbę wody, G. Brown, P. Smith i R. Peters z Uniwersytetu Tennessee w Martin zadali sobie mnóstwo trudu, by skonstruować specjalny boks przesłonowy dla złotych rybek. Poddali czterdzieści pięć rybek sześćdziesięciu pięciu sesjom wstrząsowym, dochodząc do wniosku, że „wyniki doświadczeń nie bardzo potwierdzają hipotezę Seligmana, że bezradność jest wyuczona”.38
W opisanych eksperymentach wielu zwierzętom zadano dotkliwy i długotrwały ból, najpierw - by udowodnić teorię, potem - by ją obalić, wreszcie - by potwierdzić jej zmodyfikowane wersje. Steven Maier, który wraz z Seligmanem i Geerem był autorem wcześniej przytaczanych sprawozdań z wywoływania wyuczonej bezradności u psów, na uporczywym stosowaniu tego modelu zrobił karierę naukową. W opublikowanym później artykule przeglądowym zmuszony był jednak powiedzieć rzecz następującą o ważności „zwierzęcego modelu” depresji:
Można jednak twierdzić, że brak dostatecznej zgody co do charakterystyki, neurobiologii, indukcji, prewencji i terapii depresji, aby takie porównania miały sens (...) Jest więc mało prawdopodobne, by wyuczona bezradność mogła być ogólnym modelem depresji.39
Chociaż Maier próbował coś ratować przed tą miażdżącą konkluzją, pisząc, że wyuczona bezradność może stanowić model „stresu i radzenia sobie z nim”, a nie depresji, to jednak w gruncie rzeczy przyznał, że ponad trzydzieści lat eksperymentów na zwierzętach było marnowaniem czasu i sporych sum pochodzących od podatników - nie wspominając już o ogromie spowodowanego bólu.
W pierwszym wydaniu tej książki przedstawiłem eksperyment prowadzony przez P. Badię i dwu innych badaczy na uniwersytecie w Bowling Green w Ohio; sprawozdanie z niego opublikowano w roku 1973. Dziesięć szczurów poddawano w nim sześciogodzinnym testom, podczas których otrzymywały częste „nie dające się uniknąć wstrząsy elektryczne”. Szczury mogły nacisnąć którąś z dwu dźwigni znajdujących się w komorze, by otrzymać ostrzeżenie przed wstrząsem. Eksperymentatorzy zauważyli, że szczury wolą być ostrzegane o uderzeniach prądem.40 Ten sam eksperyment prowadzono jeszcze w roku 1984. Ponieważ pojawił się zarzut, że poprzedni był „metodologicznie niepoprawny”, P. Badia, tym razem z B. Abbottem z Uniwersytetu Indiana, umieścił dziesięć szczurów w komorach doświadczalnych, poddając je także sześciogodzinnym sesjom wstrząsowym. Sześciu z nich w odstępach jednominutowych aplikowano nie dające się uniknąć wstrząsy, niekiedy poprzedzane ostrzeżeniem. Następnie mogły nacisnąć którąś z dwu dźwigni, aby otrzymać wstrząs sygnalizowany albo niesygnalizowany. Pozostałe cztery szczury użyto w modyfikacji tego eksperymentu, polegającej na aplikowaniu wstrząsów w odstępach dwu- i czterominutowych. Eksperymentatorzy ponownie stwierdzili, że szczury wolą wstrząsy sygnalizowane, nawet jeśli w konsekwencji otrzymują ich więcej.41
Wstrząsów elektrycznych używano również dla wywołania u zwierząt zachowań agresywnych. W badaniach na Uniwersytecie Iowa Richard Viken i John Knutson podzielili 160 szczurów na grupy i „trenowali” je w stalowej klatce z podłączoną do prądu podłogą. Parom szczurów aplikowano wstrząsy, póki nie nauczyły się walczyć, gryząc się lub atakując, gdy stały naprzeciw siebie na tylnych łapach. Po mniej więcej trzydziestu próbach szczury robiły to już natychmiast przy pierwszym wstrząsie. Potem naukowcy umieścili wytrenowane szczury w klatce razem z niewytrenowanymi i obserwowali ich zachowanie. Po jednodniowej obserwacji wszystkie zwierzęta zabito, a następnie ogolono i zbadano obrażenia. Eksperymentatorzy stwierdzają, że „wyniki są nieprzydatne do zrozumienia ofensywnej lub defensywnej natury reakcji indukowanych wstrząsem elektrycznym”.42
W Kenyon College w Ohio J. Williams i D. Lierle przeprowadzili serię trzech eksperymentów, aby zbadać skutki, jakie kontrola stresu ma dla zachowań defensywnych. W pierwszym z nich przyjęto założenie, że nie dający się kontrolować wstrząs elektryczny wzmaga strach. Szesnaście szczurów unieruchomiono w rurach z pleksiglasu i zaaplikowano im wstrząsy w ogon. Potem wprowadzono je jako intruzów do zorganizowanej kolonii szczurów i obserwowano interakcje z innymi zwierzętami. W następnym eksperymencie dwadzieścia cztery szczury nauczono unikać uderzenia prądem. W trzecim trzydzieści dwa szczury poddano wstrząsom dającym się uniknąć oraz nie dającym szansy ucieczki. Badacze konkludują:
Chociaż nasze obserwacje i ich ujęcie teoretyczne akcentują zależności między kontrolowaniem wstrząsu, przewidywalnością jego ustąpienia, wyznacznikami uwarunkowanego stresu, strachem i zachowaniem obronnym, dla dokładniejszego zbadania natury tych skomplikowanych powiązań potrzebne są dalsze doświadczenia.43
W sprawozdaniu tym, opublikowanym w roku 1986, cytowane są wcześniejsze prace doświadczalne, nawet z roku 1948.
Na Uniwersytecie w Kansas City, w zakładzie określającym się jako Biuro Studiów nad Dzieckiem (Bureau of Child Research), wstrząsom elektrycznym poddawano wiele różnych zwierząt. W pewnym eksperymencie kucyki szetlandzkie pozbawiano wody, a kiedy były już spragnione, podawano ją w naczyniu, przez które można było przepuścić prąd. Po obu stronach głowy zwierzętom zawieszono głośniki. Jeśli sygnał dźwiękowy padał z lewej strony, naczynie było pod napięciem; pijąc z niego, doznawałyby wstrząsu elektrycznego. Kucyki nauczyły się, że słysząc głos dochodzący z lewego głośnika, mają przerwać picie. Następnie głośniki przesuwano bliżej siebie, aż zwierzęta nie umiały rozpoznać, z którego dochodzi dźwięk, a tym samym nie mogły uniknąć wstrząsu. Eksperymentatorzy wskazują na wcześniejsze podobne doświadczenia na szczurach białych, nowikach i szczuroskoczkach, jeżach, psach, kotach, małpach, oposach, fokach, delfinach i słoniach, i stwierdzają, że w porównaniu z innymi zwierzętami kucykom bardzo trudno przychodzi określenie kierunku, z którego dochodzi dźwięk.44
Nie bardzo wiadomo, jaką korzyść eksperymenty te mogłyby przynieść dzieciom. Przytoczone doświadczenia właśnie dlatego są tak wstrząsające, że mimo wielkich cierpień zadanych w nich zwierzętom wyniki - przedstawione przecież przez samych autorów - są banalne, oczywiste lub pozbawione sensu. Zacytowane wnioski pokazują wyraźnie, że wielki nakład pracy psychologów eksperymentalnych sprowadza się do powiedzenia żargonem naukowym czegoś, co i tak doskonale wiemy albo - gdyby trochę pomyśleć - czego można by się dowiedzieć w mniej szkodliwy sposób; przy czym i tak eksperymenty te są zapewne sensowniejsze od wielu innych, które nie trafiają do druku.
Przyjrzeliśmy się tylko drobnemu ułamkowi doświadczeń psychologicznych, w których stosuje się wstrząsy elektryczne. Według raportu Biura Oceny Technologii (OTA)
przegląd 608 artykułów, które w latach 1979-1983 zamieszczono w czasopismach Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego (American Psychological Association) standardowo publikujących raporty z doświadczeń na zwierzętach, wykazał, że w dziesięciu procentach tych eksperymentów stosowano wstrząsy elektryczne.45
Raporty z eksperymentów na zwierzętach z zastosowaniem wstrząsów elektrycznych publikuje również wiele innych czasopism, wcale nie związanych z Amerykańskim Towarzystwem Psychologicznym; nie wolno nam przy tym zapominać o tych doświadczeniach, których wyniki nigdy nie zostały opublikowane. A to i tak tylko jedna z wielu bolesnych lub stresujących metod doświadczeń na zwierzętach, jakie stosuje się w psychologii. Widzieliśmy już badania nad odseparowaniem od matki; krótkimi opisami innych rodzajów badań psychologicznych można by wypełnić kilka książek: chodzi tu o eksperymenty dotyczące zachowań anormalnych, zwierzęcych modeli schizofrenii, poruszania się zwierząt, ich samopielęgnacji, zdolności poznawczych, porozumiewania się, relacji drapieżnik-ofiara, motywacji i emocji, wrażeń i percepcji, pozbawiania snu, wody i pożywienia. Przedstawiliśmy tylko kilka z dziesiątków tysięcy przeprowadzanych co roku eksperymentów psychologicznych, ale to wystarcza, by pokazać, że wiele z nich, skazując zwierzęta na wielkie cierpienie, nie wnosi nic istotnego lub użytecznego. Niestety, dla psychologów i innych badaczy zwierzęta stały się tylko zwykłym narzędziem. Laboratorium interesuje tylko koszt tych „narzędzi”, a bezduszność w stosunku do nich ujawnia się nie tylko w tym, co się robi, ale i w języku, jakim się o tym pisze. Przypomnijmy sobie na przykład, jak to Harlow i Suomi mówią o „gwałcie”, oraz żartobliwy ton, jakim donoszą o jego następstwach - ulubionych sztuczkach samic małp.
Zdystansowaniu sprzyja używanie żargonu technicznego, maskującego rzeczywistą naturę działań. Psychologowie, pod wpływem doktryny behawiorystycznej, nakazującej mówić tylko o tym, co może zostać zaobserwowane, rozwinęli całą kolekcję terminów odnoszących się do bólu, lecz pozornie o nim nie mówiących. Alice Heim, należąca do tych niewielu psychologów, którzy protestują przeciwko prowadzonym w tej dziedzinie bezsensownym eksperymentom na zwierzętach, przedstawia to tak:
prace poświęcone „behawiorowi zwierzęcemu” zawsze ubrane są w naukową, sterylną terminologię, która umożliwia taką indoktrynację normalnego, młodego, nie przejawiającego skłonności sadystycznych studenta psychologii, że będzie on zgłębiał swoją dziedzinę bez rosnącego niepokoju. Pisze się zatem o metodach „wygaszania”, gdy naprawdę chodzi o torturowanie pragnieniem, głodem lub wstrząsami elektrycznymi; „częściowe wzmocnienie” jest terminem oznaczającym frustrowanie zwierzęcia tylko okazjonalnym spełnianiem oczekiwań, które eksperymentatorzy wcześniej w nim rozbudzili; „bodziec negatywny” oznacza bodziec, którego zwierzę unikałoby, gdyby mogło. Termin „unikanie” jest OK, gdyż odnosi się do obserwowalnej czynności. Terminy „bolesny bodziec” czy „przerażający bodziec” nie są już tak OK, ponieważ są antropomorficzne i sugerują, że zwierzęta mają uczucia i że uczucia te mogą być podobne do ludzkich. A to jest niedopuszczalne, gdyż niebehawiorystyczne i nienaukowe. (Również dlatego, że mogłoby odwieść młodszych badaczy o nie tak twardym sercu od przeprowadzania pewnych pomysłowych eksperymentów, gdyby stało się pożywką dla ich wyobraźni.) Dla psychologa eksperymentalnego o specjalności „behawior zwierzęcy” antropomorfizm jest błędem kardynalnym. Gdyby jednak nie wierzył w analogię między człowiekiem a zwierzętami, pewnie sam uznałby swoją pracę za mało uzasadnioną.46
W opisywanym eksperymencie mieliśmy już okazję zapoznać się z tym rodzajem żargonu, o którym mówi Heim. Zwróćmy uwagę, że nawet kiedy Seligman czuje się zmuszony powiedzieć, że przedmioty jego eksperymentu „poddały się” i nie próbowały unikać wstrząsów elektrycznych, za konieczne uważa wzięcie tych słów w cudzysłów, jakby podkreślając, że wcale nie przypisuje psom jakichś procesów mentalnych. Z takiego pojmowania „metody naukowej” logicznie wynika jednak, że eksperymenty na zwierzętach nie mogą nauczyć nas niczego o człowieku. Zdumiewające, ale niektórzy psychologowie tak bardzo boją się antropomorfizmu, że akceptują ten wniosek. Postawę tę ilustruje następujący fragment autobiograficzny z „New Scientist”:
Kiedy piętnaście lat temu zdawałem na studia psychologiczne, egzaminator o stalowych oczach, sam psycholog, dociekliwie wypytał mnie o motywy wyboru studiów, a potem zadał pytanie: czym, moim zdaniem, jest psychologia i czym się przede wszystkim zajmuje? Biedny naiwniak, odpowiedziałem, że jest badaniem umysłu, a jej przedmiotem jest człowiek. Z prychnięciem pełnym satysfakcji, że tak łatwo udało mu się zbić mnie z tropu, oświadczył, że psychologowie nie interesują się umysłem, że koronnym przedmiotem ich badań są szczury, a nie ludzie, i z naciskiem poradził mi, bym powędrował raczej na wydział filozofii...47
Dzisiaj zapewne już nie tak wielu psychologów oświadczyłoby z dumą, że ich praca nie ma nic wspólnego z ludzkim umysłem. Niemniej wiele eksperymentów na szczurach ma sens jedynie wtedy, jeśli przyjąć, że ich autorów rzeczywiście interesuje wyłącznie zachowanie się szczurów i że nie zależy im na tym, by dowiedzieć się czegoś o człowieku. Co jednak wtedy usprawiedliwiałoby tak wielkie cierpienia? Na pewno nie dobro samych szczurów.
Psychologowie stoją więc przed szczególnie dotkliwym dylematem: albo zwierzę nie jest do nas podobne - a wtedy nie ma powodów do eksperymentowania na nim, albo jest podobne - a wtedy nie należy dokonywać na nim eksperymentów, które wywołałyby oburzenie, gdyby zostały przeprowadzone na człowieku.
W innym potężnym obszarze eksperymentów co roku miliony zwierząt padają ofiarą trucizn. Zbyt często dla banalnych celów. W roku 1988 w Wielkiej Brytanii przeprowadzono na zwierzętach 588 997 procedur naukowych testowania środków farmakologicznych i innych substancji; z czego w 281 358 przypadkach nie były to ani środki medyczne, ani weterynaryjne.48 Nie dysponujemy równie dokładnymi danymi amerykańskimi, ale jeśli proporcje są podobne do brytyjskich, to w USA do takich testów z pewnością użyto co najmniej trzech milionów zwierząt. Prawdopodobnie liczbę tę należałoby nawet podwoić lub potroić, ponieważ w Stanach w tej dynamicznie rozwijającej się dziedzinie prowadzi się intensywne badania, a Urząd Kontroli Żywności i Leków (Food and Drug Administration) wymaga bardzo szczegółowych prób przed dopuszczeniem nowych środków do obrotu. Można by uznać, że testowanie na zwierzętach leków potencjalnie ratujących życie jest uzasadnione, lecz kosmetyki, barwniki spożywcze i środki pielęgnacji podłóg testowane są w taki sam sposób. Czy tysiące zwierząt mają cierpieć po to, by na rynek weszła nowa pomadka lub pasta do podłogi? Czy i tak większości tych towarów nie mamy w nadmiarze? Komu to służy, poza firmami, które chcą dobrze zarobić?
Prawdę powiedziawszy, testowanie środków medycznych również ma niewiele wspólnego z naszym zdrowiem. Brytyjski Departament Zdrowia i Opieki Społecznej (British Department of Health and Social Security) zbadał rynek leków między rokiem 1971 a 1981. Stwierdził, że nowe medykamenty „dotyczą głównie tych obszarów terapii, gdzie i tak stosuje się już ich nadmiar (...) dla schorzeń pospolitych, przeważnie przewlekłych, typowych dla zamożnych społeczeństw Zachodu. Głównym celem innowacji jest zysk, a nie zaspokojenie potrzeb terapeutycznych.”49
Aby ocenić, z czym wiąże się wprowadzanie nowych produktów, musimy mieć pewną wiedzę o standardowych metodach testowania. Na przykład dla określenia, jak trująca jest pewna substancja, przeprowadza się „ostre doustne testy toksyczności”, wynalezione już w latach dwudziestych XX wieku. Zmusza się więc zwierzęta do połykania różnych substancji, w tym niejadalnych, jak szminka i papier. Ukrytych w pokarmie często nie chcą jeść, dlatego też są nimi przymusowo karmione doustnie lub przez sondę żołądkową. Testy standardowe trwają czternaście dni, ale są i takie, które mogą trwać nawet sześć miesięcy - jeśli zwierzęta tak długo przeżyją. W tym czasie często przejawiają klasyczne objawy zatrucia - wymioty, biegunkę, porażenie, drgawki i krwawienie wewnętrzne.
Najbardziej znanym ostrym testem toksyczności jest test LD50. Symbol ten oznacza „pięćdziesięcioprocentową dawkę letalną”, to jest taką, która zabija połowę badanych zwierząt. Aby ją ustalić, losową próbę zwierząt poddaje się zatruciu. Zanim potowa z nich umrze, poważnie chorują i cierpią. Nawet w wypadku substancji mało szkodliwej procedurę tę uważa się za przydatną dla ustalenia stężenia uśmiercającego połowę zwierząt; i dlatego zmusza się je do zjedzenia ogromnych jej ilości, tak że śmierć może spowodować sama ta ilość lub wysokie stężenie. Nie ma to nic wspólnego z sytuacjami, w jakich używają jej ludzie. A skoro istotą testów jest określenie, jaka ilość substancji zabije połowę zwierząt, w obawie przed zniekształceniem wyników nie skraca się cierpień umierających. Amerykańskie Biuro Oceny Technologii szacuje, że testom toksykologicznym poddaje się co roku „kilka milionów” zwierząt. Brak bliższych danych o liczbie poddanych testowi LD50.50
Kosmetyki i inne środki chemiczne testuje się w oku zwierzęcia. Testu podrażnienia oka po raz pierwszy użyto w latach czterdziestych XX wieku, gdy J. H. Draize, pracownik amerykańskiego Urzędu Kontroli Żywności i Leków opracował skalę oceny drażniącego działania substancji umieszczonej w oku królika. Zwierzę unieruchamiane jest zwykle w pojemniku, z którego wystaje mu tylko głowa. W ten sposób uniemożliwia się mu drapanie lub tarcie oka. Testowana substancja (na przykład wybielacz, szampon lub atrament) zakrapiana jest do jednego z oczu królika. Na ogół odchyla się dolną powiekę i umieszcza substancję w małym, utworzonym w ten sposób „zagłębieniu”. Oko jest następnie zamykane. Czasami procedura ta jest powtarzana. Codziennie sprawdza się, czy nie wystąpił obrzęk owrzodzenie, zapalenie lub krwawienie. Obserwacje trwają nawet trzy tygodnie. Pewien eksperymentator z wielkiej firmy chemicznej następująco opisuje ostatni poziom reakcji: „Całkowita utrata widzenia wywołana poważnym wewnętrznym urazem rogówki lub wewnętrznej struktury oka. Zwierzę ma oko kurczowo zaciśnięte. Może piszczeć, drapać je, skakać i starać się uciec.”51 Ale oczywiście urządzenie przytrzymujące uniemożliwia drapanie oka i ucieczkę. Niektóre substancje powodują tak poważne urazy, że oko królika traci wszystkie swoje cechy - tęczówka, źrenica i rogówka stają się jednym wielkim zapaleniem. Eksperymentatorzy nie mają obowiązku stosowania środków znieczulających, ale czasami, wprowadzając testowaną substancję do oka, podają niewielkie ilości tych środków, pod warunkiem, że nie zniekształcą one wyników testu. Nie uśmierza to jednak wcale bólu, jaki po dwu tygodniach w oku może wywołać środek do czyszczenia kuchenek. Statystyki Ministerstwa Rolnictwa Stanów Zjednoczonych informują, że w roku 1983 w laboratoriach toksykologicznych użyto 55 785 królików, a w laboratoriach firm chemicznych - 22 034. Chociaż brak odpowiednich danych, można się domyślać, że na wielu z nich wykonano test Draize’a.52
Aby
przetestować drażniące działanie detergentu, jego próbkę
umieszcza się bezpośrednio w oku królika, które następnie
bandażuje się i pozostawia pod działaniem testowanego środka.
Unieruchomione króliki na kilka godzin umieszcza się na półkach
(na drugim planie). Ponieważ króliki nie mogą płakać i
wypłukiwać w ten sposób detergentu z oka, drażniące działanie
substancji jest u nich znacznie silniejsze niż u człowieka
(UPI/Bettmann Archives Photo).
Na zwierzętach wykonuje się również wiele innych testów toksykologicznych. W próbach oddechowych zamyka się je w szczelnych komorach i zmusza do wdychania sprayów, par i gazów. W dermatologicznych próbach toksyczności króliki goli się, aby można było umieścić testowany preparat bezpośrednio na skórze. Zwierzęta są unieruchamiane, by nie mogły drapać podrażnionej skóry. Może ona krwawić, pokrywać się pęcherzami i łuszczyć. Próby zanurzeniowe, w których zwierzęta umieszcza się w naczyniach wypełnionych roztworami testowanych związków, czasami kończą się ich utonięciem jeszcze przed otrzymaniem jakichkolwiek wyników. W próbach iniekcyjnych testowaną substancję wprowadza się bezpośrednio - podskórnie, domięśniowo albo w dany narząd.
Są to procedury standardowe. Oto dwa przykłady ich stosowania:
W Anglii Huntingdon Research Institute we współpracy z wielką korporacją ICI prowadził eksperymenty, w których czterdzieści małp poddano trującemu działaniu środka chwastobójczego. Chorowały bardzo poważnie, wymiotowały, miały trudności oddechowe, cierpiały hipotermię. Umierały powoli wiele dni. Już wcześniej było wiadomo, że u ludzi zatrucie środkiem chwastobójczym powoduje długą śmierć w męczarniach.53
Rozpoczęliśmy ten rozdział od przedstawienia kilku eksperymentów militarnych. A oto przykład jeszcze jednego z nich z zastosowaniem testu LD50:
Eksperymentatorzy z amerykańskiego Wojskowego Instytutu Badawczego Chorób Zakaźnych (U. S. Army Medical Research Institute of Infectious Diseases) poddali szczury działaniu środka T-2. Jest to trucizna, która według Departamentu Stanu ma „tę dodatkową zaletę, że jest skutecznym środkiem zastraszania, gdyż wywołuje dziwne i przerażające objawy”, takie jak „poważne krwawienia”, pęcherze i wymioty, a ludzie i zwierzęta „giną w potworny sposób”. T-2 wprowadzano zastrzykami w tkankę mięśniową, w żyły, pod skórę i w otrzewną, a także przez nos i jamę ustną oraz umieszczano na skórze. Wszystkie osiem testów miało określić wartość LD50. Na ogół śmierć następowała między dziewiątą a osiemnastą godziną po podaniu środka, ale szczury, którym środek podano na skórę, umierały średnio sześć dni. W tym czasie nie mogły chodzić ani jeść, wykazywały niepokój, miały owrzodzenie skóry i narządów wewnętrznych oraz biegunkę. Eksperymentatorzy stwierdzili, że ich wyniki są „zgodne z wcześniej publikowanymi danymi z badań nad podostrą i przewlekłą ekspozycją na T-2”.54
Wszystkie te przykłady pokazują, że testuje się nie tylko produkty przeznaczone do spożycia przez ludzi. Zwierzętom daje się do zjedzenia albo zakrapia w oczy chemiczne środki bojowe, pestycydy i wszelkiego rodzaju produkty przemysłowe i środki chemiczne gospodarstwa domowego. W kompendium Clinical Toxicology of Commercial Products zgromadzono informacje o toksyczności setek produktów komercyjnych, uzyskane przede wszystkim z eksperymentów na zwierzętach. Wśród tych towarów są środki owadobójcze, odmrażacze, płyny hamulcowe, wybielacze, barwiące spraye choinkowe, świece sakralne, płyny do czyszczenia kuchenek, dezodoranty, toniki kosmetyczne, płyny do kąpieli, środki depilujące, cienie do oczu, środki gaśnicze, atrament, olejki do opalania, lakier do paznokci, tusz do rzęs, lakier do włosów, farby oraz smar do zamków błyskawicznych.55
Zdjęcia
ukazujące działanie substancji drażniącej na oko królika, co
jest elementem testu Draize’a. Pochodzą z wydanej przez U.S.
Consumer Product Safety Commission’s pracy Illustrated
Guide for Grading Eye lrritation Caused by Hazardous Substances.
We wstępie do tej publikacji stwierdza się, że jej celem jest
„pomoc w kształceniu personelu laboratoryjnego (...) i w ten
sposób umożliwienie bardziej jednolitej interpretacji wyników
testu standardowego”. Krótko mówiąc, od pracowników
laboratorium wymaga się umieszczenia potencjalnie drażniących
substancji w oku królika, odczekania od kilku godzin do siedmiu dni,
a następnie oceny stopnia podrażnienia przez porównanie z obrazem
oczu królika przedstawionym na tych zdjęciach.
Wielu naukowców i lekarzy krytykuje tego rodzaju testy, wskazując, że ich wyniki nie stosują się do człowieka. Doktor Christopher Smith, lekarz z Long Beach w Kalifornii, powiada:
W wypadku człowieka wyniki tych testów ani nie pozwalają przewidzieć toksyczności, ani nie mogą stanowić wskazówki terapeutycznej. Jestem specjalistą od stanów nagłych, z siedemnastoletnią praktyką leczenia zatruć i skutków ekspozycji na substancje toksyczne, ale nie słyszałem nigdy, aby jakiś lekarz wykorzystał test Draize’a jako pomoc w leczeniu urazu oka. Lecząc zatrucia, nigdy nie sięgałem do wyników eksperymentów na zwierzętach. Wybierając optymalny sposób postępowania, lekarz stanów nagłych opiera się jedynie na opisie przypadków, swoim doświadczeniu klinicznym i wynikach klinicznych prób na człowieku.56
Toksykolodzy od dawna wiedzą, jak bardzo ryzykowna jest ekstrapolacja z jednego gatunku na inny. Najsłynniejszym środkiem, który spowodował nieprzewidziane skutki negatywne u człowieka, jest talidomid - przed dopuszczeniem do użycia intensywnie testowany na zwierzętach. Nawet kiedy już podejrzewano, że wywołuje deformacje u ludzi, testy laboratoryjne na ciężarnych psach, kotach, szczurach, małpach, chomikach oraz drobiu nie wykazały działania teratogennego. Wyszło ono na jaw tylko u pewnego szczepu królika.57 Nie tak dawno przed dopuszczeniem do sprzedaży wszystkie typowe testy na zwierzętach przeszedł opren, reklamowany przez producenta, giganta farmaceutycznego Eli Lilly, jako „cudowny środek” w leczeniu zapalenia stawów. W Wielkiej Brytanii opren wycofano z użycia sześćdziesięciu jeden przypadkach zgonów i ponad trzech i pół tysiącu doniesień o szkodliwym działaniu ubocznym. Sprawozdanie z „New Scientist” ocenia, że przypadków uszczerbku na zdrowiu mogło być dużo więcej.58 Inną substancją, uznaną na podstawie testów na zwierzętach za nieszkodliwą, która jednak okazała się niebezpieczna, był lek nasercowy practolol, powodujący ślepotę, oraz środek przeciwkaszlowy zipeprol, u niektórych pacjentów wywołujący napady drgawek i śpiączkę.59
Testowanie na zwierzętach nie tylko może narazić ludzi na niebezpieczeństwo, ale też sprawić, że zrezygnujemy z wartościowych produktów, szkodliwych dla zwierząt, ale nie dla ludzi. Insulina może dawać deformacje płodów królika i myszy, ale nie ludzkich.60 Morfina, znosząca ból u człowieka, wywołuje u myszy objawy deliryjne. Jak powiedział pewien toksykolog: „Gdyby toksyczność penicyliny oceniać na podstawie jej działania na świnki morskie, nigdy by nie użyto jej w medycynie.”61
Po dekadach beztroskiego eksperymentowania na zwierzętach widać wreszcie pewne oznaki refleksji. Doktor Elizabeth Whelan, naukowiec i wiceprzewodnicząca Amerykańskiej Rady Nauki i Zdrowia (American Council on Science and Health) tak to ujęła: „Nie potrzeba doktoratu z nauk przyrodniczych, by wiedzieć, że podanie gryzoniowi ilości sacharyny odpowiadającej wypiciu 1800 butelek wody sodowej w ciągu jednego dnia raczej nie ma nic wspólnego z naszym dziennym spożyciem tego płynu, które wynosi kilka szklanek.” Whelan z zadowoleniem przyjęła decyzję Agencji Ochrony Środowiska (Environmental Protection Agency) kwestionującą wcześniejsze szacunki szkodliwości pestycydów i innych chemikaliów stosowanych w środowisku naturalnym, zauważając, że ocenę ryzyka chorób nowotworowych na podstawie ekstrapolacji danych uzyskanych na zwierzętach oparto na „simplicystycznych” założeniach, których „wiarygodność jest naciągana”. Oznacza to, powiada dalej, że „nasze władze zaczną brać pod uwagę literaturę naukową podważającą nieomylność testów laboratoryjnych na zwierzętach”.62
Amerykańskie Stowarzyszenie Lekarskie (American Medical Association - AMA) również przyznaje, że dokładność modeli zwierzęcych jest wątpliwa. Występując na posiedzeniu Kongresu poświęconym testowaniu leków, przedstawiciel AMA potwierdził, że „badania na zwierzętach często wnoszą niewiele lub nic nie wnoszą i bardzo trudno odnieść je do człowieka”63.
Od czasu pierwszego wydania tej książki wiele tego typu testów na zwierzętach na szczęście wyeliminowano. Wówczas naukowcy na ogół nie wierzyli w możliwość znalezienia jakichś skutecznych substytutów testów toksyczności wykonywanych na zwierzętach. Do poszukiwania takich zastępników skłoniła ich dopiero ciężka praca wielu przeciwników eksperymentów na zwierzętach. Wybitną postacią był wśród nich Henry Spira, wcześniej walczący o prawa obywatelskie, który zorganizował koalicję przeciwko testom Draize’a i LD50. Koalicja na rzecz Zniesienia Testu Draize’a (Coalition to Abolish the Draize Test) zaczęła od wezwania Revlonu, największej firmy kosmetycznej USA, do przeznaczenia dziesiątej części jednego procenta dochodu na opracowanie metody alternatywnej. Revlon odmówił, a wtedy w „New York Timesie” ukazało się całostronicowe ogłoszenie z wielkim pytaniem: „Ile królików w imię urody oślepia Revlon?”64 Na corocznym zebraniu ogólnym firmy zjawili się ludzie przebrani za króliki. Revlon, do którego wreszcie dotarło, o co chodzi, przekazał żądaną sumę na badania nad metodami alternatywnymi. Jego śladem poszły inne firmy, jak Avon i Bristol-Myers.65 W rezultacie wcześniejsze prace brytyjskie zainicjowane przez Fundację na rzecz Zastąpienia Zwierząt w Eksperymentach Medycznych (Fund for the Replacement of Animals in Medical Experiments) podjęto na większą skalę w USA, zwłaszcza w Centrum Alternatyw Testów na Zwierzętach Johnsa Hopkinsa (Johns Hopkins Center for Alternatives to Animal Testing) w Baltimore. Wzrost zainteresowania tą dziedziną sprawił, że powstało kilka nowych ważnych czasopism naukowych: „In-Vitro Toxicology”, „Cell Biology and Toxicology” i „Toxicology in Vitro”.
Praca ta nie od razu przyniosła efekty, ale zainteresowanie metodami alternatywnymi stopniowo rosło. Korporacje, takie jak Avon, Bristol-Myers, Mobil i Procter&Gamble, zaczęły stosować je w swoich laboratoriach, redukując tym samym liczbę zwierząt doświadczalnych. Pod koniec roku 1988 sprawy zaczęły toczyć się szybciej. W listopadzie międzynarodowa kampania przeciwko Benettonowi, kierowana przez waszyngtońską organizację Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt (People for the Ethical Treatment of Animals), przekonała tę sieć, by w swoim dziale kosmetycznym zaprzestała testów na zwierzętach.66 W grudniu 1988 Noxell Corporation, producent kremów do twarzy Noxzema i kosmetyków Cover Girl, zawiadomiła, że będzie posługiwać się testem skriningowym, który zredukuje liczbę zwierząt wykorzystywanych w testowaniu bezpieczeństwa produktu dla oka do 10-20 procent. Później firma poinformowała, że w pierwszej połowie 1989 nie wykonywała na zwierzętach żadnych testów bezpieczeństwa.67
Od tej chwili sprawy potoczyły się szybciej. W kwietniu 1989 Avon oznajmił, że dysponuje wartościowymi testami, wykorzystującymi specjalnie zsyntetyzowaną substancję nazwaną eytex, zastępującymi test Draize’a. Tak więc Avon przestał go stosować dziewięć lat po rozpoczęciu kampanii Spiry.68 Ale miały nadejść jeszcze lepsze wieści. W maju 1989 Mary Kay Cosmetics i Amway zakomunikowały, że nie wykorzystują już zwierząt do testowania bezpieczeństwa produktów konsumpcyjnych i planują stosowanie metod alternatywnych.69 W czerwcu pod naciskiem następnej kampanii, prowadzonej przez organizację Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt, Avon obwieścił, że ostatecznie zaprzestaje testów na zwierzętach.70 Osiem dni później Revlon zawiadomił, że zrealizował długoterminowy plan eliminacji testów na zwierzętach ze wszystkich etapów badań naukowych, wdrożeniowych i produkcji i tym samym zakończył testowanie na zwierzętach. W ich ślady poszedł Fabergé, przestając testować na zwierzętach kosmetyki i przybory toaletowe. W ciągu kilku miesięcy (ale dzięki wielu latom pracy) największa oraz druga i czwarta co do wielkości amerykańskie firmy kosmetyczne całkowicie zrezygnowały z testów na zwierzętach.71
Najbardziej spektakularny postęp dokonał się w powszechnie znanej, a tym samym względnie podatnej na krytykę branży kosmetycznej, jednak ruch przeciwko testom na zwierzętach przyniósł efekty także w innych gałęziach przemysłu. Według raportu opublikowanego w „Science”:
Pod presją ruchu walczącego o dobro zwierząt ważniejsi producenci leków, pestycydów i artykułów chemicznych gospodarstwa domowego w ostatnich latach znacznie zredukowali liczbę zwierząt wykorzystywanych do testowania toksyczności. Metody alternatywne, jak hodowle komórkowe i tkankowe oraz symulacja komputerowa, nie są już traktowane wyłącznie jako poprawa wizerunku firmy, lecz także jako wskazane ze względów ekonomicznych i naukowych.72
Raport cytuje dalej wypowiedź Gary’ego Flamma, dyrektora Oddziału Nauk Toksykologicznych Urzędu Kontroli Żywności i Leków, stwierdzającą, że LD50 „w ogromnej większości wypadków da się zastąpić czym innym”. Artykuł w „New York Timesie” przytoczył wypowiedź wyższego rangą toksykologa z G. D. Searle and Company, który przyznał, że „argumenty ruchu na rzecz zwierząt bardzo często - choć ekstremalne - są jednak słuszne”.73
Przemiany te niewątpliwie zapobiegły olbrzymiemu i zbędnemu bólowi i cierpieniu. Trudno je dokładnie wyliczyć, ale na pewno każdego roku miliony zwierząt cierpiałyby, poddawane testom, których już się nie będzie wykonywać.74 Tragiczne jest jednak to, że milionom zwierząt można było zaoszczędzić dotkliwego bólu, gdyby toksykologów, korporacje i organa nadzorujące obchodził ich los. Osoby odpowiedzialne za instytucję testów zaczęły jednak brać pod uwagę cierpienie zwierząt dopiero wtedy, gdy Ruch Wyzwolenia Zwierząt uświadomił społeczeństwu ten problem. Robiono najbardziej bezduszne, bezsensowne rzeczy tylko dlatego, że wymagały tego przepisy, których nikt nie starał się zmienić. Na przykład dopiero w 1983 roku agencja rządowa USA uznała, że znane substancje żrące, jak ług, amoniak i preparaty do czyszczenia piecyków kuchennych nie muszą być testowane w oku nieznieczulonego królika.75 Lecz batalia na pewno jeszcze się nie zakończyła. Zacytujmy ponownie raport zamieszczony w „Science” 17 kwietnia 1987 roku:
Niepotrzebne testy wciąż kosztują życie wielu zwierząt, nie tylko z powodu przestarzałych przepisów, ale także wskutek braku dostępu do wielu informacji. Theodore M. Farber, dyrektor Oddziału Toksykologicznego Amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska (Environmental Protection Agency’s Toxicology Branch), poinformował, że jego biuro dysponuje dokumentacją 42 000 pełnych testów, w tym 16 000 LD50. Stwierdził, że jej przydatność w eliminacji zbędnych testów byłaby znacznie większa, gdyby dzięki komputeryzacji ułatwić do niej dostęp. „Jako urzędnicy nadzoru toksykologicznego wciąż spotykamy te same testy”, dodał Farber.
Z beztroskim traktowaniem życia i bólu zwierząt łatwo można by skończyć, gdyby ludziom rzeczywiście na tym zależało. Opracowanie w pełni zadowalających alternatywnych testów toksykologicznych potrwa zapewne nieco dłużej, ale jest możliwe. Tymczasem jednak w prosty sposób możemy zmniejszyć wywoływane przez nie cierpienia. Póki nie znajdą się zadowalające metody alternatywne, powinniśmy na razie zrezygnować ze wszystkich nowych, lecz potencjalnie niebezpiecznych preparatów, które nie są nam niezbędne do życia.
Kiedy eksperymenty da się podciągnąć pod etykietę „medyczne”, skłonni jesteśmy sądzić, że każde powodowane przez nie cierpienie jest uzasadnione, gdyż badania medyczne służą zmniejszeniu cierpienia. Mieliśmy już jednak okazję przekonać się, że testowanie leków motywowane jest raczej dążeniem do maksymalizacji zysku niż do maksymalizacji dobra. Kategorią „badania medyczne” można również objąć badania, które inspiruje intelektualna ciekawość. Można ją zaakceptować jako motywację poszerzania wiedzy podstawowej tylko wtedy, gdy nie powoduje cierpienia; jest natomiast niedopuszczalna, gdy prowadzi do zadawania bólu. Medyczne badania podstawowe bardzo często ciągną się całe dziesięciolecia, na dłuższą zaś metę znaczna ich część okazuje się bezsensowna. Ilustracją niech będzie następująca, trwająca bez mała wiek, seria eksperymentów dotyczących wpływu wysokich temperatur na zwierzęta.
W roku 1880 H. C. Wood umieścił pewną liczbę zwierząt (były to króliki, gołębie i koty) w skrzynkach ze szklaną pokrywą, które w gorący dzień ustawił na ceglanym trotuarze. Jego obserwacje królika są typowe. W temperaturze 43°C królik skakał i „gwałtownie kopał tylnymi nogami”. Potem dostał ataku drgawek. W temperaturze 44,4°C leżał na boku, tocząc ślinę. W temperaturze 48,9°C dyszał i słabo popiskiwał. Wkrótce potem umarł.76
W roku 1881 w czasopiśmie „The Lancet” ukazało się sprawozdanie z doświadczeń na psach i królikach, których temperaturę ciała podnoszono do 45°C. Wykazano, że śmierci można zapobiec, nawiewając strumienie chłodnego powietrza, co - jak stwierdzono - dowodzi „znaczenia zbijania temperatury w wypadkach, gdy ma ona tendencję do podnoszenia się do wartości skrajnych”.77
W roku 1927 W. W. Hall i E. G. Wakefield ze Szkoły Medycznej Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych (U.S. Naval Medical School) umieścili dziesięć psów w gorącej wilgotnej komorze, by wywołać eksperymentalny udar cieplny. Zwierzęta początkowo wykazywały niepokój, wystąpiły u nich trudności w oddychaniu, obrzęk i przekrwienie gałek ocznych oraz pragnienie. Niektóre z nich miały drgawki. Część umarła w początkowej fazie eksperymentu. U pozostałych wystąpiła ciężka biegunka i umarły po wyciągnięciu z komory.78
W roku 1954 M. Lennox, W. Sibley i H. Zimmerman z Wydziału Medycznego Uniwersytetu Yale zamknęli trzydzieści dwoje kociąt w komorze „promiennikowej”. Kocięta „poddano w sumie czterdziestu dziewięciu sesjom nagrzewania. (...) Powszechne były próby uwolnienia się, zwłaszcza gdy temperatura rosła.” W dziewięciu sesjach zaobserwowano drgawki: „Powtarzające się drgawki były regułą.” Wystąpiła szybka seria aż trzydziestu ataków drgawek. Pięć kotków umarło w drgawkach, sześć - bez nich. Pozostałe eksperymentatorzy zabili, by wykonać autopsję. Stwierdzili: „Wyniki eksperymentu ze sztucznie indukowaną gorączką u kociąt są zgodne z danymi klinicznymi i elektroencefalograficznymi odnoszącymi się do ludzi i wcześniejszymi obserwacjami klinicznymi dotyczącymi kociąt.”79
W K.G. Medical College w Lakhnau w Indiach przeprowadzono następujący eksperyment. Dołączam go jako dowód zwycięstwa zachodnich metod badawczych i postawy wobec zwierząt nad starożytną tradycją hinduizmu, którą cechuje większy niż tradycję judeochrześcijańską szacunek dla zwierząt. W roku 1968 K. Wahal, A. Kumar i P. Nath przez cztery godziny poddawali działaniu wysokiej temperatury czterdzieści sześć szczurów. Wykazywały one niepokój, z trudem oddychały i obficie się śliniły. Jedno zwierzę umarło w trakcie eksperymentu, pozostałe eksperymentatorzy zabili, ponieważ „i tak nie zdołałyby przeżyć”.80
W roku 1969 S. Michaelson, weterynarz z Uniwersytetu w Rochester, poddawał psy i króliki cieplnemu działaniu mikrofal, dopóki temperatura nie przekroczyła krytycznego poziomu 41,7°C. Zaobserwował, że krótko po rozpoczęciu nagrzewania psy zaczęły ziajać. Większość „wykazywała podwyższoną aktywność, od niepokoju po skrajne pobudzenie”. Tuż przed śmiercią pojawiało się osłabienie i krańcowe wyczerpanie. Króliki natomiast „przez pierwsze pięć minut podejmowały desperackie próby ucieczki z klatki”, przeżyły do czterdziestu minut. Michaelson konkluduje, że podgrzanie mikrofalami jest przyczyną uszkodzeń, „których nie można odróżnić od ogólnych następstw gorączki”.81
T. Rosenthal i Y. Shapiro wraz ze współpracownikami z Instytutu Badań Medycznych Hellera (Heller Institute of Medical Research) w Tel Awiwie w Izraelu przeprowadzili eksperymenty, których wyniki opublikowano w 1971 roku, a które opłaciła amerykańska Publiczna Opieka Medyczna (Public Health Service). Polegały one na tym, że trzydzieści trzy psy, „losowo wybrane z miejscowego schroniska”, umieszczono w komorze termostatycznej i w temperaturze dochodzącej do 45°C zmuszano do ćwiczeń w kołowrocie dopóty, dopóki nie „nastąpiła u nich zapaść wskutek udaru cieplnego albo nie osiągnęły wcześniej ustalonej temperatury odbytniczej”. Dwadzieścia pięć psów umarło. Ponadto dziewięć psów poddano temperaturze 50°C bez ćwiczeń na kołowrocie. Tylko dwa przeżyły dłużej niż dwadzieścia cztery godziny, a u wszystkich, jak wykazała sekcja, wystąpił krwotok. Eksperymentatorzy podsumowują: „Wyniki te są zgodne z przytaczanymi w literaturze danymi dotyczącymi ludzi.”82 W następnym sprawozdaniu, opublikowanym w 1973 roku, ci sami badacze opisują eksperymenty na pięćdziesięciu trzech psach, które poddano działaniu wysokiej temperatury, zmuszając do ćwiczeń w kołowrocie. Sześć psów wymiotowało, osiem miało biegunkę, u czterech wystąpiły drgawki, u dwunastu - brak koordynacji ruchowej, wszystkie obficie się śliniły. Z dziesięciu psów, u których mierzona w odbytnicy temperatura osiągnęła 45°C, pięć umarło „w momencie, gdy temperatura ta była najwyższa”, a pozostałe pięć w czasie od trzydziestu minut do jedenastu godzin po zakończeniu eksperymentu. Naukowcy zauważają, że „im szybciej u ofiary udaru cieplnego obniży się temperaturę, tym większą ma szansę wyzdrowienia”.83
W roku 1984 naukowcy pracujący dla Federalnego Zarządu Lotnictwa (Federal Aviation Administration), zauważając, że „zdarza się, iż zwierzęta umierają wskutek udaru cieplnego podczas transportu środkami krajowego systemu komunikacji”, poddali dziesięć beagli eksperymentalnemu nagrzewaniu. Psom nałożono kagańce i zamknięto je w komorach, gdzie powietrze miało temperaturę 35°C i wysoką wilgotność. Trzymano je w tych warunkach dwadzieścia cztery godziny, nie podając ani wody, ani pożywienia. Obserwując ich zachowanie, zauważono między innymi „wzmożoną celową aktywność, przejawiającą się na przykład biciem łapą w ściany komory, bezustanne krążenie, potrząsanie głową, by zrzucić kaganiec, pocieranie nim o podłogę i atakowanie osłon czujników”. Część psów zmarła w komorach. Pozostałe, wydobyte z komory, wymiotowały krwią, były słabe i wyczerpane. Eksperymentatorzy wspominają też o „następnych doświadczeniach na ponad stu beaglach”.84
Oto inny przykład eksperymentu wojskowego. R. W. Hubbard z Amerykańskiego Instytutu Badawczego Medycyny Środowiskowej (U.S. Army Research Institute of Environmental Medicine) w Natick w stanie Massachusetts już ponad dziesięć lat publikował artykuły noszące takie tytuły, jak Rat Model of Acute Heatstroke Mortality. Wiadomo, że odczuwając wysoką temperaturę, szczury pokrywają całe ciało śliną; ślina spełnia u nich taką samą funkcję chłodzącą, jak pot u człowieka. W roku 1982 Hubbard i jego dwaj koledzy zauważyli, że szczury, które nie mogą wydzielać śliny, w braku innej cieczy oblewają ciało moczem.85 W roku 1985 ci sami naukowcy, dobrawszy czwartego kolegę, wstrzyknęli szczurom atropinę, która blokuje zarówno pocenie się, jak i wydzielanie śliny. Innym szczurom natomiast chirurgicznie usunięto gruczoły ślinowe. Zwierzęta trzymano następnie w komorach w temperaturze 41,7°C tak długo, aż temperatura ich ciała osiągnęła 42,6°C. Eksperymentatorzy sporządzili wykresy porównujące „wzorzec zraszania się moczem” u szczura, któremu podano atropinę lub którego wcześniej „odśliniono”, oraz szczura nie poddanego takim zabiegom. Stwierdzają, że „model zatropinizowanego udaru cieplnego szczura” jest „obiecującym narzędziem do zbadania roli odwodnienia w chorobach wywołanych przegrzaniem”.86
Przytoczyłem cały szereg eksperymentów, sięgając wstecz aż do XIX wieku - a brak miejsca pozwala mi uwzględnić tylko ułamek dostępnej literatury. Eksperymenty te oczywiście niosły zwierzętom wielkie cierpienie; najcenniejsza wskazówka, jaką dzięki nim uzyskano - że należy ochładzać ofiary udaru cieplnego - wydaje się zdroworozsądkowa, a w każdym razie znana na podstawie obserwacji ludzi, którzy ulegli udarowi cieplnemu. Jeśli zaś chodzi o wykorzystanie wyników tych badań w medycynie, to już w roku 1961 B. W. Zweifach wykazał, że różnice fizjologiczne człowieka i psa powodują odmienność ich reakcji na udar cieplny. Pies jest tu zatem modelem nieadekwatnym.87 Trudno zaś potraktować serio pomysł, by lepszym modelem mogły być nafaszerowane atropiną zwierzątka futerkowe, dla ochłody polewające się uryną.
Podobne eksperymenty wykonuje się w wielu innych dziedzinach medycyny. Kartoteki nowojorskich biur Zjednoczonej Akcji na rzecz Zwierząt pełne są kserokopii publikowanych w czasopismach naukowych raportów z eksperymentów na zwierzętach. Każda gruba teczka zawiera opisy wielu doświadczeń, często pięćdziesięciu lub więcej, a oznaczenia akt mówią same za siebie: „przyspieszenie”, „agresja”, „duszenie”, „oślepianie”, „oparzenie”, „wirówka”, „kompresja”, „wstrząśnienie mózgu”, „stłoczenie”, „zmiażdżenie”, „dekompresja”, „testy leków”, „nerwica eksperymentalna”, „zamrażanie”, „podgrzewanie”, „krwotok”, „urazy tylnych łap”, „unieruchomienie”, „izolacja”, „mnogie obrażenia”, „zabicie zdobyczy”, „deprywacja białkowa”, „kara”, „napromieniowanie”, „głód”, „wstrząs”, „urazy rdzenia kręgowego”, „stres”, „pragnienie”, a także wiele innych. Nawet jeśli niektóre z tych eksperymentów mogą wnosić jakąś wiedzę medyczną, to jej wartość często jest dyskusyjna, a w pewnych wypadkach można by ją uzyskać innymi metodami. Wiele prac jest banalnych lub chybionych, niektóre zaś nawet w założeniu nie miały służyć niczemu ważnemu.
Popatrzmy, jak powtarza się ten sam lub podobny eksperyment w nieskończenie wielu wariantach. Przykład, którym się teraz zajmiemy, polega na doświadczalnym wywoływaniu wstrząsu (nie chodzi tu o wstrząs elektryczny, lecz o psychofizyczne następstwo ciężkiego urazu). Już w roku 1946 zajmujący się tą dziedziną Magnus Gregersen z Uniwersytetu Columbia dokonał przeglądu piśmiennictwa i znalazł ponad osiemset artykułów o tego rodzaju eksperymentach. Następująco relacjonuje metody wywoływania wstrząsu:
Opaska uciskowa na jedną lub więcej kończyn, złamanie, ucisk, uraz mięśnia przez uderzenie młotkiem, bęben Noble-Collipa (zwierzę umieszczone w obracającym się bębnie doznaje urazów wskutek wielokrotnych uderzeń o jego dno), rany postrzałowe, zadzierzgnięcie lub pętla jelitowa, zamrażanie i oparzenie.
Gregersen zauważa także, że „chętnie stosowaną” metodą jest krwotok i że „coraz więcej eksperymentów wykonuje się bez komplikującego czynnika znieczulenia”. Ta wielość metod wcale go jednak nie cieszy, przeciwnie - narzeka, że w rezultacie „niezwykle trudno” ocenić wyniki różnych badań. Stwierdza więc „palącą potrzebę” standaryzacji procedur, które niezawodnie prowadziłyby do wywoływania wstrząsu.88
Osiem lat później sytuacja prawie się nie zmienia. S. M. Rosenthal i R. C. Millican piszą, że „badania na zwierzętach dotyczące wstrząsu pourazowego dają wyniki zróżnicowane i często sprzeczne”. Niemniej oczekują „następnych doświadczeń w tej dziedzinie” i, podobnie jak Gregersen, odradzają stosowanie znieczulenia: „Wpływ znieczulenia jest kontrowersyjny (...) zdaniem recenzentów, dłuższej anestezji lepiej unikać.” Zalecają także „użycie odpowiedniej liczby zwierząt w celu wyeliminowania czynnika różnic biologicznych”.89
W roku 1974 prace nad „modelem zwierzęcym” wstrząsu eksperymentalnego trwały nadal, nadal też w doświadczeniach wstępnych próbowano ocenić, jakie obrażenia mogą wywołać zadowalający wstrząs „standardowy”. Po dziesięcioleciach wywoływania u psów wstrząsu metodą krwotoku nowsze badania wykazały, że (niespodzianka!) taki wstrząs u psa nie przypomina wstrząsu u człowieka. Aby zatem ustalić objętość krwi, której utrata pozwala wywołać wstrząs eksperymentalny, naukowcy Uniwersytetu Rochester zaczęli wywoływać krwotok u świń, sądząc, że mogą one być Pod tym względem lepszym modelem człowieka.90
Każdego roku przeprowadza się też setki eksperymentów, w których zwierzęta uzależnia się od leków. Z samą tylko kokainą wykonano ich ponad pięćset. Analiza trzystu osiemdziesięciu z nich wykazała, że pochłonęły około stu milionów dolarów, głównie z pieniędzy podatników.91 Oto jeden z przykładów:
W kierowanym przez Geralda Deneau laboratorium w Downstate Medical Center rezusy unieruchamiano w fotelu. Następnie nauczono je, jak przez naciśnięcie guzika podawać sobie bezpośrednio do krwi dowolne dawki kokainy. Według jednego z raportów
testowane małpy, nawet po ataku drgawek, nie przestawały ciągle naciskać guzika. W ogóle nie spały. Jadły pięć do sześciu razy więcej niż zwykle, jednak ich wychudzenie postępowało (...). W końcu zaczęły się u nich samouszkodzenia i wreszcie zmarły wskutek przedawkowania kokainy.
Doktor Gerald Deneau przyznał, że „niewielu ludzi zniosłoby tak potężne dawki kokainy jak te, które wytrzymywały małpy”.92
Mimo że na zwierzętach przeprowadzono aż pięćset eksperymentów z kokainą, to i tak jest to jedynie mała część wszystkich doświadczeń, w których robiono z nich narkomanów. W pierwszym wydaniu książki opisałem podobną grupę eksperymentów, uzależniających od morfiny i amfetaminy. A oto dalsze przykłady:
Na Uniwersytecie Kentucky obserwowano objawy abstynenckie u beagli uzależnionych od valium i podobnego środka uspokajającego, lorazepamu. Psy uzależniano od tych leków, a potem, co dwa tygodnie, przerywano ich podawanie. Zauważono takie objawy abstynenckie, jak: skurcze, drżenie mięśni i silne drżenie całego ciała, gwałtowna utrata masy, napadowe bieganie, lęk i kulenie się. Po czterdziestu godzinach niepodawania valium „u siedmiu spośród dziewięciu psów wystąpiły liczne napady drgawek toniczno-klonicznych (...). U dwóch psów powtarzały się napady drgawek klonicznych obejmujących całe ciało”. Cztery psy zmarły - dwa podczas drgawek, dwa po gwałtownej utracie masy ciała. Lorazepam powodował podobne objawy, ale bez zgonów w trakcie drgawek. W swoim artykule eksperymentatorzy przedstawiają przegląd doświadczeń od roku 1931, w których obserwowano objawy abstynenckie po odstawieniu barbituranów i środków uspokajających u szczurów, kotów, psów i ssaków naczelnych.93
D. M. Grilly i G. C. Gowans ze Stanowego Uniwersytetu w Cleveland dokonali przeglądu historii eksperymentów wskazujących, że „u pewnych gatunków [w tym u psów, myszy, małp i szczurów] objawy przypominające abstynenckie mogą wystąpić już po jednorazowym podaniu opiatów”, a następnie zajęli się sprawdzeniem hipotezy, że głodowi morfiny towarzyszy nadwrażliwość na ból. Szczury poddano procedurze, obejmującej średnio 6387 prób treningowych, „rozróżniania wstrząsów”, podczas których musiały reagować na otrzymywany wstrząs elektryczny. Następnie wstrzykiwano im morfinę, a po jednym, dwu, trzech i siedmiu dniach ponownie aplikowano wstrząsy. Eksperymentatorzy zaobserwowali podwyższoną wrażliwość na wstrząsy w dniach następujących bezpośrednio po podaniu morfiny.94
A oto jeszcze dziwaczniejszy przykład doświadczeń z narkotykami: Ronald Siegel z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles przywiązał w zagrodzie dwa słonie. Słonicy użyto do testów, których celem było „ustalenie procedur dozowania i dawek LSD”. Narkotyk podawano jej doustnie i iniekcyjnie za pomocą strzałek. Przez dwa miesiące eksperymentatorzy codziennie narkotyzowali obydwa słonie i obserwowali ich zachowanie. Wysokie dawki halucynogenu spowodowały, że słonica upadła i przez godzinę leżała na boku, drżąc i prawie nie oddychając, natomiast słoń stał się agresywny i zaatakował Siegla, który takie powtarzające się agresywne zachowanie określił jako „niewłaściwe”.95
Ostatni epizod tej posępnej opowieści o eksperymentach z narkotykami ma przynajmniej szczęśliwe zakończenie.
Badacze z Wydziału Medycznego Uniwersytetu Cornella podawali kotom duże dawki barbituranów bezpośrednio do żołądka przez chirurgicznie wprowadzoną sondę. Potem raptownie je odstawiono. Oto opis występujących objawów abstynenckich:
Kilka nie mogło stać (...). Pozycję „orła z rozpostartymi skrzydłami” zaobserwowano u zwierząt, u których wystąpiły najcięższe objawy głodu i najczęstsze napady padaczkowe typu grand mal. Prawie wszystkie zmarły w trakcie stanu padaczkowego lub wkrótce po nim (...). Najcięższym objawom abstynenckim często towarzyszyło przyśpieszone lub utrudnione oddychanie. (...) Hipotermia występowała, gdy zwierzęta były najsłabsze, zwłaszcza po stanie padaczkowym lub tuż przed śmiercią.96
Eksperymenty te rozpoczęto w roku 1975. Chociaż uzależnienie od barbituranów kilka lat wcześniej było poważnym problemem, to jednak w tym czasie ich dystrybucję poddano ścisłym ograniczeniom - nadużywanie zmniejszyło się i nadal się zmniejsza. A jednak eksperymenty na kotach kontynuowano w Uniwersytecie Cornella przez czternaście lat. W 1987 roku pensylwańska organizacja obrony praw zwierząt Trans-Species Unlimited, zebrawszy wszystkie dostępne informacje, rozpoczęła walkę o ich przerwanie. Przez cztery miesiące jej członkowie pikietowali pracownię, w której prowadzono eksperymenty, wysyłali też listy do sponsorów, prasy, uniwersytetu i organów ustawodawczych. Uniwersytet Cornella i prowadzący badania Michiko Okamoto długo się opierali, ale pod koniec roku 1988 powiadomili sponsora, Narodowy Instytut Uzależnień Lekowych (National Institute on Drug Abuse), że rezygnują z następnego grantu wynoszącego 530 000 dolarów, który miał sfinansować kolejne trzy lata doświadczeń.97
Jak to jest możliwe? Jak człowiek, który nie jest sadystą, może całe dnie pracy poświęcać wpędzaniu małp w dożywotnią depresję, przegrzewaniu psów na śmierć i zamienianiu kotów w narkomanów? Jak może potem zdjąć biały fartuch, umyć ręce i pójść do domu na obiad? Jak podatnicy mogą pozwalać, by ich pieniądze szły na takie eksperymenty? Jak studenci, nieustający w protestach przeciwko niesprawiedliwości, dyskryminacji i wszelkiemu uciskowi, niezależnie od tego, jak daleko działyby się od ich domu, mogą nie dostrzegać okrucieństw popełnianych w ich własnym kampusie?
Odpowiedzialna jest za to niekwestionowana akceptacja szowinizmu gatunkowego. Okrucieństwa, które oburzałyby nas, gdyby dotyczyły przedstawicieli naszego gatunku, tolerujemy, gdy ich ofiarą padają istoty do niego nie należące. Szowinizm gatunkowy pozwala naukowcom traktować zwierzęta doświadczalne jak elementy wyposażenia, narzędzia laboratoryjne, a nie żywe, cierpiące stworzenia. Na przykład we wnioskach o granty ze środków publicznych zwierzęta wymienia się w rubryce „wyposażenie”, obok probówek i przyrządów pomiarowych.
Poza powszechną postawą szowinizmu gatunkowego, wspólną naukowcom i innym członkom społeczeństwa, przeprowadzaniu opisywanych eksperymentów sprzyjają także pewne specyficzne czynniki. Najważniejszym z nich jest ogromny szacunek, jakim wciąż cieszą się uczeni. Chociaż wynalezienie broni nuklearnej oraz zanieczyszczenie środowiska naturalnego uświadomiło nam, że nauka i technologia nie są takim dobrodziejstwem, jakim na pierwszy rzut oka mogłyby się wydawać, większość ludzi nadal ma nabożny stosunek do każdego, kto nosi biały fartuch i ma doktorat. Psycholog z Harvardu, Stanley Milgram, pokazał w znanej serii eksperymentów, że na polecenie ubranego w kitel naukowca zwykli ludzie będą posłusznie aplikować (rzekome) wstrząsy elektryczne, „karcąc” w ten sposób za błędne odpowiedzi osoby (rzekomo) testowane, i będą to robić nawet wtedy, gdy reakcją będą krzyki, płacz i inne oznaki dotkliwego bólu. 98 Jeśli coś takiego jest możliwe, gdy uczestnicy doświadczeń wierzą, że sprawiają ból człowiekowi, to o ileż łatwiej studentowi odłożyć na bok skrupuły, gdy profesor każe mu przeprowadzić eksperyment na zwierzęciu. Stopniowy proces, który Alice Heim trafnie nazwała „indoktrynacją”, zaczyna się od sekcji żab na lekcjach biologii. Kiedy młody człowiek dostaje się na medycynę, psychologię lub weterynarię i dowiaduje się, że program pasjonujących go studiów obejmuje eksperymentowanie na żywych zwierzętach, trudno mu to odrzucić, zwłaszcza jeśli słyszy, że to, czego się od niego wymaga, jest postępowaniem standardowym. Studenci, którzy nie chcą wykonywać takich doświadczeń, nie zaliczają ćwiczeń i często muszą zrezygnować z wybranych studiów.
Po uzyskaniu dyplomu presja konformizmu wcale nie znika. Jeśli ktoś chce zdobyć następne stopnie naukowe w dziedzinie, w której normą są doświadczenia na zwierzętach, będzie zachęcany, by opracować własne eksperymenty i przedstawić je jako pracę doktorską. Oczywiste, że w ten sposób ukształtowani studenci będą tak samo postępować już jako profesorowie i tak też urabiać swoich studentów.
Znamienne jest świadectwo Rogera Ulricha, eksperymentatora, który zdołał wyzwolić się z tego uwarunkowania i teraz przyznaje, że zwierzętom - od szczurów po małpy - przez całe lata zadawał tortury. W roku 1977 wydawane przez Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne czasopismo „Monitor” doniosło, że na posiedzeniu podkomisji Kongresu jako przykład szczególnie nieludzkich badań naukowych podano prowadzone przez Ulricha eksperymenty nad agresją. Ku zaskoczeniu krytykujących go antywiwisekcjonistów - i bez wątpienia redaktora „Monitora” - w przesłanej odpowiedzi Ulrich napisał, że krytyka ta go „poruszyła”, i dodał:
Początkowo motywem mojej pracy było pragnienie, by zrozumieć i rozwiązać problem ludzkiej agresji, ale potem odkryłem, że efekty moich badań nie uzasadniają ich kontynuacji. Zacząłem jednak zastanawiać się, czy głównej roli nie odgrywają tu przypadkiem korzyści finansowe, prestiż zawodowy, możliwość podróżowania itp. i czy to czasami my, członkowie wspólnoty naukowej (wspierani przez biurokrację i system prawny), nie stanowimy części tego problemu.99
Don Barnes, któremu również, jak mieliśmy okazję zauważyć, przestała podobać się praca dla Sił Powietrznych USA, polegająca na trenowaniu, a potem napromieniowywaniu małp, opisywany przez Ulricha proces nazywa „warunkowaną ślepotą moralną”. Innymi słowy, dokładnie tak samo, jak warunkuje się szczura do naciskania dźwigni, dając mu w nagrodę karmę, za pomocą nagród zawodowych można uwarunkować człowieka do ignorowania kwestii moralnych związanych z eksperymentami na zwierzętach. Barnes stwierdza:
Byłem klasycznym przykładem tego, co nazwałem warunkowaną ślepotą moralną. Sensem mojego życia były nagrody za wykorzystywanie zwierząt, za traktowanie ich jako środka służącego doskonaleniu się człowieka lub jego rozrywce. (...) Przez szesnaście lat pracy w laboratorium ani na zebraniach, ani w nieformalnych rozmowach nigdy nie wspominano o moralności i etyce eksperymentowania na zwierzętach; to ja pierwszy u schyłku mojej kariery wiwisektora poruszyłem tę kwestię.100
Warunkowana ślepota moralna dotyka nie tylko eksperymentatorów. Broniąc się przed krytyką, instytucje badawcze niekiedy oświadczają, że do opieki nad zwierzętami zatrudniają weterynarza. Takie deklaracje mają uspokoić opinię publiczną, gdyż panuje przekonanie, że weterynarz to ktoś, kogo obchodzą zwierzęta i kto nie pozwoli, by cierpiały niepotrzebnie. Prawda niestety jest inna. Z pewnością wielu ludzi właśnie dlatego wybiera zawód weterynarza, ale nawet im trudno przejść przez studia bez stępienia wrażliwości na cierpienie zwierząt. Najbardziej wrażliwi mogą mieć kłopoty z ukończeniem studiów. W liście do organizacji ochrony zwierząt były student tak opisuje swoje doświadczenia:
Moje odwieczne marzenia i ambicje, by zostać weterynarzem, rozwiało traumatyczne przeżycie, jakim było zetknięcie się ze standardowymi procedurami eksperymentalnymi, stosowanymi przez chłodnych instruktorów wstępnego kursu weterynarii na moim uniwersytecie stanowym. Nie widzieli nic niewłaściwego w eksperymentowaniu na zwierzętach, a potem usypianiu ich wszystkich, co było absolutnie nie do przyjęcia dla mojego kodeksu moralnego. Po wielu scysjach z tymi bezdusznymi wiwisektorami zdecydowałem się wybrać inny zawód.101
Kiedy w roku 1966 podjęto działania zmierzające do uchwalenia prawa chroniącego zwierzęta laboratoryjne, Amerykańskie Stowarzyszenie Medycyny Weterynaryjnej (American Veterinary Medical Association) w oświadczeniu dla komisji kongresowych stwierdziło, że chociaż popiera ideę ustawy, która uniemożliwi sprzedaż laboratoriom kradzionych zwierząt domowych, przeciwne jest licencjonowaniu i regulacjom dotyczącym wyposażenia laboratoryjnego, gdyż godzi to w wolność badań. Charakterystyczną dla tej profesji postawę wyraża artykuł z „Journal of the American Veterinary Medical Association”, w którym napisano, że „raison d’etre zawodu weterynarza jest przede wszystkim dobro człowieka - a nie zwierząt niższych”.102 Jeśli uchwycimy implikacje tego pięknego przejawu szowinizmu gatunkowego, nie będzie dziwić nas fakt, że weterynarze należeli do zespołów badawczych przeprowadzających wiele z opisywanych w tym rozdziale doświadczeń. Przypomnijmy sobie na przykład eksperyment z PEP, w którym zwierzęta poddawano ekspozycji na bojowy środek trujący, soman. Sprawozdanie, z którego wziąłem jego opis, informuje: „Rutynową opiekę nad zwierzętami sprawował Wydział Nauk Weterynaryjnych Szkoły Medycyny Lotniczej Sił Powietrznych USA.”
W całej Ameryce weterynarze zapewniają „rutynową opiekę” zwierzętom, które zarazem są bezsensownie maltretowane. Czy o to chodzi w tym zawodzie? (Można mieć jednak jakąś nadzieję, gdyż powstała nowa organizacja zawodowa, której zadaniem jest wspieranie lekarzy i studentów w kwestiach etycznego traktowania zwierząt).103
Gdy w pewnej dziedzinie przyjmie się już wzorzec eksperymentowania na zwierzętach, uruchamia się trudny do przełamania mechanizm jego samoutwierdzania. Nie tylko publikacje i awanse, ale również nagrody i granty stymulują eksperymenty. Jeśli administratorzy funduszy badawczych wcześniej finansowali jakieś eksperymenty na zwierzętach, będą bardziej skłonni wesprzeć nowe projekty. Nie wykorzystujące zwierząt metody alternatywne są im mniej znane, a zatem jest mniej prawdopodobne, że otrzymają dotację.
Pomaga to wyjaśnić, dlaczego komuś spoza uniwersytetu niełatwo przychodzi zrozumienie powodów prowadzenia takich badań. Być może na początku naukowcy i eksperymentatorzy chcą tylko rozwiązać najistotniejsze zagadnienia naukowe i nie ulegają innym pobudkom. Z pewnością nadal jest to ważny motyw. Zbyt często jednak badania uczelniane grzęzną w błahych szczegółach, ponieważ wielkie problemy już zbadano i rozwiązano lub uznano za zbyt trudne. A wtedy naukowcy porzucają wyeksploatowane pola badawcze, szukając nowych terytoriów, gdzie wszystko jest nowością, chociaż być może bardzo odległą od głównego zagadnienia. Nierzadko, jak widzieliśmy, sami przyznają, że wprowadzają jedynie pewne modyfikacje do już wielokrotnie przeprowadzanych doświadczeń, ale publikacje naukowe najczęściej kończą się zwrotem: „Konieczne są dalsze badania.”
Kiedy czytamy raporty z eksperymentów, w których zadawano zwierzętom ból, mimo że nawet w założeniu nie miały większej wartości naukowej, w pierwszej chwili skłonni jesteśmy przypuszczać, że czegoś nie rozumiemy i że nie wymienia się wszystkich ważnych powodów, dla których je prowadzono. Gdy komuś opisywałem takie badania lub cytowałem sprawozdania z nich, pierwszą reakcją było najczęściej zdumienie i sceptycyzm. Ale jeśli przyjrzeć się im dokładnie, okaże się, że to, co na pierwszy rzut oka wydawało się w nich trywialne, bardzo często rzeczywiście jest trywialne. Niejednokrotnie sami eksperymentatorzy nieoficjalnie to przyznają. H. F. Harlow, z którego badaniami spotkaliśmy się na początku tego rozdziału, przez dwanaście lat był redaktorem „Journal of Comparative and Physiological Psychology”, który opublikował chyba najwięcej raportów z bolesnych eksperymentów na zwierzętach. Odchodząc z redakcji, Harlow w żartobliwym na poły liście pożegnalnym wspomina, że zrecenzował w tym czasie około dwu i pół tysiąca nadesłanych artykułów, i dodaje: „Eksperymentów tych najczęściej w ogóle nie warto robić, a otrzymane dane nie zasługują na publikację.”104
Nie powinno nas to wcale dziwić. Naukowcy, nawet przedstawiciele nauk psychologicznych, medycznych i biologicznych, są tylko ludźmi, podatnymi na te same wpływy, co wszyscy inni. Lubią, gdy ich kariera pomyślnie się rozwija, gdy awansują, a prace są czytane i dyskutowane w środowisku naukowym. Publikowanie artykułów w odpowiednich czasopismach stanowi istotny element wspinania się po szczeblach drabiny naukowej i zdobywania prestiżu. Tak dzieje się w każdej dziedzinie, w filozofii czy historii tak samo jak w psychologii czy medycynie; jest to zupełnie zrozumiałe i samo w sobie raczej nie zasługuje na krytykę. Filozofowie i historycy, którzy publikują dla kariery, są właściwie nieszkodliwi, tyle tylko, że marnują papier i nudzą kolegów; ale naukowcy, których praca wymaga eksperymentowania na zwierzętach, powodują dotkliwy ból i długotrwałe cierpienia. Ich pracę powinny zatem obowiązywać surowsze standardy, określające, czy jest koniecznie potrzebna.
W Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach agencje rządowe wspierające badania biologiczne stały się głównymi sponsorami eksperymentów na zwierzętach. Większość opisanych w tym rozdziale doświadczeń sfinansowano ze środków publicznych, pochodzących z podatków. Wiele agencji płaci za eksperymenty nie mające wiele wspólnego z ich celami statutowymi. Na poprzednich stronach opisałem badania sfinansowane przez Amerykański Narodowy Instytut Zdrowia (United States National Institute of Health), Biuro do spraw Zdrowia Psychicznego, Narkotyków i Nadużywania Alkoholu (Alcohol, Drug Abuse and Mental Health Administration), Federalny Zarząd Lotnictwa, Departament Obrony, Narodową Fundację Nauki (National Science Foundation), NASA (National Aeronautics and Space Administration) i inne. Trudno pojąć, dlaczego armia amerykańska powinna łożyć na badania nad wzorami polewania się moczem przez znarkotyzowane i przegrzane szczury lub dlaczego amerykańska publiczna opieka medyczna ma wydawać pieniądze na szpikowanie słoni LSD.
Skoro za eksperymenty te płaciły instytucje rządowe, nie trzeba dodawać, że żadne przepisy nie przeszkadzały naukowcom w ich prowadzeniu. Prawo amerykańskie zabrania zwykłym ludziom zatłuc swoje psy, lecz naukowcy mogą bezkarnie powodować takie same obrażenia i nikt nie sprawdza, czy przynosi to jakieś korzyści, których nie ma w wypadku zwyczajnego bicia. Dzieje się tak dlatego, że siła i prestiż establishmentu naukowego, wspieranego przez różne grupy interesu - na przykład hodowców zwierząt laboratoryjnych - wystarcza, by storpedować projekty skutecznej kontroli prawnej.
Robert J. White z Cleveland Metropolitan General Hospital jest eksperymentatorem, który wyspecjalizował się w przeszczepianiu małpich głów i utrzymywaniu ich przy życiu jako preparatów, po całkowitym odłączeniu od ciała. Jest on doskonałym przykładem naukowca, dla którego zwierzę laboratoryjne jest tylko „narzędziem badawczym” - jak sam powiedział, zasadniczym celem jego prac z głowami zdekapitowanych małp jest „uzyskanie żywego narzędzia laboratoryjnego” do badań nad mózgiem. Dla reportera, który zanotował te słowa, wizyta w pracowni White’a była „rzadką okazją do rzucenia okiem na zimny, przyprawiający o dreszcz, kliniczny świat naukowca, gdzie poza potrzebami eksperymentalnymi życie zwierzęcia zupełnie się nie liczy”.105
Zdaniem White’a, „objęcie zwierząt naszym systemem moralnym jest filozoficznie bezsensowne, a praktycznie niewykonalne”.106 Innymi słowy, uważa on, że jego postępowanie ze zwierzętami nie podlega żadnym ograniczeniom moralnym. Nic więc dziwnego, że następny reporter, który przeprowadzał z nim wywiad, dostrzegł, że White'a „irytuje jakikolwiek nadzór, czy to administracji szpitala, czy ubezpieczycieli. «Jestem zwolennikiem elitaryzmu» - oświadczył. Uważa, że lekarze powinni podlegać tylko równym sobie”.107
Innym zdecydowanym przeciwnikiem kontroli rządowej jest David Baltimore, profesor w Massachusetts Institute of Technology i laureat Nagrody Nobla. Przemawiając na zjeździe Amerykańskiego Stowarzyszenia na rzecz Postępu Naukowego (American Association for the Advancement of Science), opowiadał o „długich godzinach”, jakie on i jego koledzy poświęcili zwalczaniu nadzoru nad swoimi badaniami.108 Podstawy tego sprzeciwu stają się jasne, jeśli przypomnieć sobie program telewizyjny, w którym kilka lat wcześniej wystąpił wraz z Robertem Nozickiem, filozofem z Harvardu, i innymi naukowcami. Nozick zapytał naukowców, czy powodem zaniechania jakiegoś eksperymentu może być dla nich fakt, że zabije się w nim setki zwierząt. Jeden z zapytanych odrzekł: „Nigdy nie słyszałem o takim wypadku.” „Czy więc zwierzęta w ogóle się nie liczą?” - nie ustępował Nozick. „A dlaczego miałyby się liczyć?” - odparł tamten. W tym momencie Baltimore wtrącił, że nie sądzi, by eksperymenty na zwierzętach stanowiły jakiś problem moralny.109
Ludzie tacy jak White czy Baltimore mogą być błyskotliwymi naukowcami, ale ich wypowiedzi o zwierzętach dowodzą, że w filozofii są ignorantami. Nie znam żadnego współczesnego filozofa, który zgodziłby się z poglądem, że objęcie zwierząt naszym systemem moralnym jest „bezsensowne” lub „niemożliwe” albo że eksperymentowanie na nich nie stanowi żadnego problemu moralnego. W filozofii takie twierdzenie odpowiadałoby opinii, że Ziemia jest płaska.
Amerykańscy naukowcy wykazują, jak dotąd, wyjątkowo nieprzejednaną postawę wobec prób poddania eksperymentów na zwierzętach kontroli publicznej. Udaje im się zdławić w zarodku projekty nawet minimalnych regulacji mających chronić przed cierpieniem zwierzęta doświadczalne. W USA jedynym obowiązującym w tej sprawie prawem federalnym jest Ustawa o ochronie zwierząt. Określa ona standardy ich przewożenia, pomieszczeń dla nich i postępowania ze zwierzętami sprzedawanymi jako zwierzęta do towarzystwa, pokazywanymi na wystawach i przeznaczonymi do badań naukowych. W rzeczywistości jednak zostawia eksperymentatorom wolną rękę. I to całkiem rozmyślnie: według Congress Conference Committee uchwalono ją, aby „zapewnić ochronę naukowcom, wyłączając spod kontroli wszystkie zwierzęta wykorzystywane do badań naukowych lub eksperymentów (...). Jakakolwiek ingerencja w badania naukowe lub eksperymenty nie była intencją Komisji”.110
Według jednego z przepisów Ustawy firmy prywatne i inne określone przez nią instytucje (nie należą do nich ani rządowe ośrodki badawcze, ani wiele innych mniejszych laboratoriów) muszą przedstawiać raport deklarujący, że niestosowanie środków przeciwbólowych podczas bolesnego eksperymentu było konieczne ze względu na jego cel. W żaden sposób nie próbuje się jednak ocenić, czy „cel” był dostatecznie ważny, by usprawiedliwić zadawanie bólu. Tak więc przepis ten przysparza jedynie dodatkowej roboty papierkowej, i na to głównie skarżą się eksperymentatorzy. Nie można by, oczywiście, wywołać bezradności u psów ciągłymi uderzeniami prądu elektrycznego, gdyby były w tym czasie znieczulone; nie można by także wywołać depresji u małp, podając im jednocześnie leki, które poprawiałyby ich samopoczucie lub pozbawiały je przytomności. Naukowcy mogą zatem zgodnie z prawdą stwierdzić, że stosowanie środków przeciwbólowych uniemożliwiłoby osiągnięcie celu eksperymentu, i spokojnie go kontynuować, tak jakby ustawa nie istniała.
Nie powinno więc nas dziwić, gdyby na przykład następujące oświadczenie poprzedzało sprawozdanie z eksperymentu na PEP z somanem:
Wykorzystane w tym eksperymencie zwierzęta nabyto, utrzymywano i użyto zgodnie z Ustawą o ochronie zwierząt i „Zaleceniami co do opieki i wykorzystania zwierząt laboratoryjnych” (Guide for the Care and Use of Laboratory Animals), przygotowanymi przez Instytut Zwierzęcych Zasobów Laboratoryjnych Narodowej Rady Badań Naukowych (Institute of Laboratory Animal Resources-National Research Council).
I rzeczywiście właśnie takie zdanie pojawia się w instrukcji trenowania zwierząt na PEP, wydanej przez Bazę Lotniczą Brooks, w raporcie dotyczącym eksperymentu z „kołem czynnościowym naczelnych”, sporządzonym przez Wojskowy Instytut Radiobiologiczny, i w wielu innych cytowanych tu amerykańskich publikacjach. Nie mówi nam jednak zupełnie nic ani o tym, jak bardzo zwierzęta cierpiały, ani dla jak trywialnych celów; mówi natomiast bardzo wiele o wartości Ustawy o ochronie zwierząt i „Zaleceń co do opieki i wykorzystania zwierząt laboratoryjnych”.
Całkowity brak skutecznych przepisów w USA jest zupełnym przeciwieństwem sytuacji w wielu innych krajach rozwiniętych. W Wielkiej Brytanii, na przykład, nie można przeprowadzić żadnego eksperymentu bez pozwolenia ministra spraw wewnętrznych, a Ustawa o doświadczeniach na zwierzętach (Animals [Scientific Procedures] Act) z roku 1986 wyraźnie nakazuje, by podejmując decyzję o wydaniu pozwolenia, „minister spraw wewnętrznych porównał prawdopodobne szkodliwe skutki dla wykorzystanych zwierząt z prawdopodobnymi korzyściami wynikającymi z eksperymentu”. Australijski Code of Practice, opracowany przez najważniejsze rządowe zespoły naukowe (równoważne z amerykańskimi Narodowymi Instytutami Zdrowia), wymaga, by wszystkie eksperymenty uzyskały aprobatę Komisji Etycznej do spraw Eksperymentów na Zwierzętach. W skład komisji musi wejść osoba będąca rzecznikiem interesów zwierząt i niezatrudniona w prowadzącej eksperyment instytucji oraz ktoś w ogóle nie związany z eksperymentowaniem na zwierzętach. Wydając opinię, Komisja musi posługiwać się szczegółowym zbiorem zasad i warunków, wśród których jest wymaganie porównania naukowej lub edukacyjnej wartości eksperymentu i potencjalnych niekorzystnych skutków dla zwierząt. W eksperymencie wymagana jest ponadto anestezja, jeśli „może on powodować ból tego rodzaju i o takim nasileniu, że w praktyce medycznej lub weterynaryjnej zwykle zastosowano by znieczulenie”. Australijski Code of Practice dotyczy wszystkich eksperymentatorów korzystających z grantów rządowych, a w Wiktorii, Nowej Południowej Walii i Południowej Australii obowiązuje na mocy prawa wszystkich eksperymentatorów.111 W Szwecji eksperymenty także wymagają pozytywnej opinii komisji, w których skład wchodzą osoby niezwiązane z badaniami. W 1986 roku, po zapoznaniu się z prawem obowiązującym w Australii, Kanadzie, Japonii, Danii, Niemczech, Holandii, Norwegii, Szwecji, Szwajcarii i Zjednoczonym Królestwie, amerykańskie Biuro Oceny Technologii uznało, że
w większości krajów, których prawo przeanalizowano, obowiązują ustawy znacznie lepiej chroniące zwierzęta doświadczalne niż w USA. Mimo to obrońcy zwierząt nie przestają domagać się jeszcze bardziej surowego prawa i w wielu krajach, w tym w Australii, Szwajcarii, RFN i Wielkiej Brytanii, rozważa się wprowadzenie dalszych zmian w tym kierunku.112
Jednak od momentu wydania tego oświadczenia prawo zaostrzyła tylko Australia i Zjednoczone Królestwo.
Mam nadzieję, że powyższe porównanie zostanie właściwie zrozumiane. Nie chodzi mi o to, że w krajach takich, jak Zjednoczone Królestwo czy Australia, z eksperymentami na zwierzętach jest wszystko w porządku. Byłoby to dalekie od prawdy. „Wyważanie” potencjalnych korzyści i szkód dla zwierząt dokonuje się tam wciąż w sposób określony postawą szowinizmu gatunkowego, tak więc niemożliwe, by interesom zwierząt przyznano tę samą rangę, co podobnym interesom ludzkim. Realia amerykańskie porównuję z sytuacją w innych krajach tylko po to, by pokazać, jak fatalne są standardy USA, i to nie w oczach działaczy Ruchu Wyzwolenia Zwierząt, lecz w świetle tego, co zaakceptowała społeczność naukowa innych znaczących krajów rozwiniętych. Pouczającym doświadczeniem dla amerykańskich naukowców byłoby ujrzenie siebie takimi, jakimi widzą ich koledzy z zagranicy. Często zdarza mi się, że podczas medycznych i naukowych konferencji w Europie i Australii naukowcy biorą mnie na bok, by wyznać, że choć nie w pełni zgadzają się z moją opinią o eksperymentowaniu na zwierzętach, to jednak... i z niekłamanym przerażeniem w głosie opowiadają o czymś, co widzieli podczas ostatniej podróży do USA. Nic dziwnego, że w poważnym brytyjskim czasopiśmie naukowym „New Scientist” określono Stany Zjednoczone jako „kraj, który pod względem prawa chroniącego zwierzęta zasługuje na miano barbarzyńskiego”.113 Tak jak kiedyś wlókł się w ogonie cywilizowanego świata w znoszeniu niewolnictwa ludzi, tak teraz pozostaje w tyle w łagodzeniu rozpasanej brutalności niewolnictwa zwierząt.
W 1985 roku do amerykańskiej Ustawy o ochronie zwierząt wprowadzono drobne poprawki, zaostrzające wymagania dotyczące zapewnienia ruchu psom i warunków przetrzymywania ssaków naczelnych, ale nie zajęto się sprawą najistotniejszą, jaką jest nadzór nad tym, co dzieje się w trakcie eksperymentu. Wprowadzono instytucjonalne komisje do spraw zwierząt, ale nie zmieniając zasady nieingerowania, faktycznie pozbawiono je jakiejkolwiek kontroli nad eksperymentami.114
Chociaż Ustawę o ochronie zwierząt uchwalono ponad dwadzieścia lat temu, prawie się jej nie egzekwuje. Przede wszystkim minister rolnictwa nigdy nie wydał przepisów wykonawczych, tak aby objąć nią myszy, szczury, ptaki i zwierzęta gospodarskie używane do doświadczeń. Zapewne dlatego, że jego ministerstwo dysponuje zbyt małą liczbą inspektorów nawet na to, by kontrolować traktowanie takich zwierząt, jak psy, koty i małpy, nie mówiąc już o ptakach, szczurach, myszach czy zwierzętach gospodarskich. Biuro Oceny Technologii zauważyło, że „fundusze i personel egzekwujący wykonanie prawa nigdy nie spełnią oczekiwań tych, dla których podstawowym zadaniem istniejącej ustawy jest zapobieganie lub łagodzenie cierpień zwierząt eksperymentalnych”. Personel Biura sprawdził listę 112 laboratoriów wykonujących testy i stwierdził, że 39 procent nie znajdowało się nawet w rejestrze departamentu Ministerstwa Rolnictwa zajmującego się inspekcją takich placówek. Raport Biura dodaje zresztą, że oszacowana liczba niezarejestrowanych, a tym samym pozostających poza jakąkolwiek inspekcją czy kontrolą laboratoriów przypuszczalnie i tak jest zaniżona.115
Amerykańskie prawo dotyczące eksperymentowania na zwierzętach to czysta farsa: istnieje ustawa, która pozornie stosuje się do wszystkich stałocieplnych zwierząt doświadczalnych, ale jej przepisy wykonawcze - zdaniem Biura Oceny Technologii - „prawdopodobnie nie obejmują znacznego procentu zwierząt wykorzystywanych do celów eksperymentalnych”. Biuro stwierdza także, że to wyłączenie wielu gatunków spod ustawowej ochrony „wypacza intencje Kongresu i wykracza poza kompetencje ministra rolnictwa”.116 Są to mocne słowa, jak na zwykłą powściągliwość Biura, ale przez następne trzy lata nie zrobiono nic, by zmienić tę sytuację. W 1988 roku zespół uznanych amerykańskich naukowców rozważył - i odrzucił - zalecenie, by ustawą chronić wszystkie zwierzęta stałocieplne. Nie podał jednak żadnego uzasadnienia: jest to kolejny przejaw obstrukcji środowiska naukowego USA, niechętnego nawet najskromniejszej poprawie warunków życia zwierząt, które wykorzystuje.117
Tak więc farsa trwa w najlepsze nadal. Tyle że wcale nie jest śmieszna. Nie ma żadnych powodów, by sądzić, że szczury i myszy są mniej wrażliwe na ból i cierpienie niż świnie, chomiki, króliki i wiele innych zwierząt lub że nie potrzebują choćby minimalnego standardu pomieszczeń i transportu.
Opisując w tym rozdziale eksperymenty, ograniczyłem się dotychczas do streszczania sprawozdań napisanych przez samych badaczy i opublikowanych w czasopismach naukowych. Jest to źródło, którego nie można oskarżyć o przesadę. Jednak ze względu na brak jakiejkolwiek właściwej kontroli i nadzoru nad eksperymentami rzeczywistość często okazuje się gorsza od jej opisów. Widać to wyraźnie w przypadku doświadczeń Thomasa Gennarellego z Uniwersytetu Pensylwańskiego. Polegały one na powodowaniu urazów głowy u małp, a następnie badaniu uszkodzenia mózgu. W dokumentacji grantu napisano, że przed zadaniem obrażeń zwierzęta będą znieczulane. Tak więc mogłoby się wydawać, że eksperyment nie będzie wiązał się z ich cierpieniem. Ale działacze organizacji Ruch Wyzwolenia Zwierząt (Animal Liberation Front) mieli inne informacje. Dowiedzieli się również, że Gennarelli nagrywa doświadczenia na wideo. Włamali się więc do laboratorium i skradli kasety. Odtwarzając je, zobaczyli przytomne, nieznieczulone pawiany, szarpiące się, gdy je wiązano przed zadaniem obrażeń. Zobaczyli zwierzęta wijące się, najwyraźniej budzące się z narkozy, gdy chirurdzy operowali ich obnażony mózg. Usłyszeli również eksperymentatorów dowcipkujących i śmiejących się z wystraszonych, cierpiących zwierząt. Nagrania były tak obciążające, że minister zdrowia i opieki społecznej cofnął dotację dla Gennarellego; osiągnięcie tego wymagało jednak roku ciężkiej pracy waszyngtońskiego stowarzyszenia Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt oraz setek działaczy.118 Później na jaw wyszły jeszcze inne podobne sprawy, przeważnie dzięki informacjom jakiegoś pracownika laboratorium, który - płacąc za to utratą pracy - wszczynał alarm. Na przykład w roku 1986 technik Leslie Fain, która opiekowała się zwierzętami w laboratorium Gilette w Rockville w stanie Maryland, zrezygnowała z pracy i przekazała Ruchowi Wyzwolenia Zwierząt zrobione w pracowni zdjęcia. Pokazywały one testy nowych wersji różowego i brązowego atramentu do piór Paper Mate, który wkraplano do oczu nieznieczulonego królika. Wywoływał tak silne podrażnienie, że u niektórych królików wystąpiła krwawa wydzielina z oka.119 Można tylko zgadywać, w jak wielu jeszcze laboratoriach męczy się tak samo zwierzęta, tyle tylko, że nikt nie jest dość odważny, by coś z tym zrobić.
Kiedy eksperymenty na zwierzętach są usprawiedliwione? Poznanie prawdziwej natury wielu z nich czasami prowokuje wypowiedź, że wszystkich powinno się natychmiast zakazać. Ale na tak radykalne żądanie eksperymentatorzy dysponują gotową ripostą: czy jesteśmy gotowi pozwolić na śmierć tysięcy ludzi, gdyby uratować ich mógł jeden eksperyment na jednym zwierzęciu?
Jest to oczywiście pytanie czysto teoretyczne. Nigdy nie było i nie może być pojedynczego doświadczenia ratującego życie tysięcy ludzi. Na tak zadane pytanie można odpowiedzieć innym pytaniem: czy naukowcy skłonni byliby przeprowadzić eksperyment na niespełna półrocznej ludzkiej sierocie, jeśli mogliby w ten sposób uratować tysiące istnień ludzkich?
Gdyby badacze odmówili przeprowadzenia takiego eksperymentu, to ich gotowość wykonania go na zwierzęciu byłaby dowodem dyskryminacji gatunkowej, gdyż dorosłe małpy, psy, koty, szczury i inne zwierzęta są bardziej świadome tego, co się z nimi dzieje, w większym stopniu kierują swoim zachowaniem i - o ile wiemy - są przynajmniej tak samo wrażliwe na ból jak ludzkie niemowlę. (Przyjąłem, że jest ono sierotą, aby uniknąć komplikacji związanych z uczuciami rodziców. Dla obrońców eksperymentów na zwierzętach jest to bardzo wygodna wersja, ponieważ ssaki hodowane do celów doświadczalnych są zwykle oddzielane od matek w bardzo wczesnym okresie życia, co jest stresem i dla nich, i dla matek.)
O ile wiadomo, u ludzkiego niemowlęcia żadne cechy moralnie istotne nie są rozwinięte w stopniu większym niż u dorosłego zwierzęcia, chyba że weźmiemy pod uwagę jego cechy potencjalne i uznamy, że to one decydują, iż eksperyment na nim byłby złem. Kontrowersyjne jest jednak, czy powinno się je uwzględniać - lecz jeśli to zrobimy, obok eksperymentów na niemowlętach powinniśmy potępić również aborcję, gdyż niemowlę i płód mają taki sam potencjał cech moralnie istotnych. Aby uniknąć komplikacji, możemy jednak nieco zmienić naszą hipotetyczną sytuację i założyć, że mózg niemowlęcia został tak poważnie uszkodzony, że jego rozwój umysłowy nie przekroczy poziomu normalnego sześciomiesięcznego dziecka. Na świecie jest niestety wiele takich istot ludzkich, odizolowanych w specjalnych ośrodkach opieki; czasami od dawna opuszczonych przez rodziców i krewnych i (rzecz bardzo smutna) w ogóle przez nikogo niekochanych. Są głęboko upośledzone umysłowo, ale poza tym niemal zupełnie normalne anatomicznie i fizjologicznie. Gdybyśmy zatem karmili je przymusowo wielkimi porcjami pasty do podłogi albo zakrapiali im do oczu stężone roztwory kosmetyków, otrzymalibyśmy znacznie bardziej wiarygodne wskaźniki bezpieczeństwa tych produktów niż z ekstrapolacji wyników testów na różnych gatunkach zwierząt, jak to robimy obecnie. Gdyby testy LD50, testy Draize’a, indukowanie wstrząsu termicznego, eksperymenty napromieniowywania i wiele innych opisanych w tym rozdziale przeprowadzano nie na psach czy królikach, ale na ludziach z poważnie uszkodzonym mózgiem, powiedziałyby nam dużo więcej o ludzkich reakcjach na badane czynniki.
Kiedy więc naukowcy oświadczają, że ich eksperymenty są dostatecznie ważne, by usprawiedliwić użycie w nich zwierząt, należy zapytać, czy zdecydowaliby się wykonać je na człowieku z poważnie uszkodzonym mózgiem, o podobnym co one poziomie umysłowym. Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógł serio zaproponować przeprowadzenie opisanych w tym rozdziale doświadczeń na takiej istocie ludzkiej. Zdarza się, iż wychodzi na jaw, że pewne doświadczenia medyczne prowadzono na ludziach bez ich zgody; jednym z nich było zakażenie wirusem zapalenia wątroby upośledzonych umysłowo dzieci przebywających w instytucji opiekuńczej.120 Ujawnienie takiego nieetycznego eksperymentu zwykle ściąga na jego autorów słuszne oburzenie. Bardzo często jest on jeszcze jedną oznaką arogancji naukowców, dla których usprawiedliwione jest wszystko, co może przynieść rozwój wiedzy. Jeśli jednak badacz oznajmia, że jego eksperyment jest wystarczająco ważny, by usprawiedliwić zadawanie cierpień zwierzętom, dlaczego ma nie być równie wystarczająco ważny, by usprawiedliwić zadawanie cierpień ludziom na tym samym co one poziomie umysłowym? Czy jest między nimi jakaś istotna różnica? Czy tylko taka, że człowiek należy do naszego gatunku, a zwierzę nie? Powołanie się na nią odsłania stronniczość, której tak samo nie da się obronić, jak rasizmu lub jakiejkolwiek innej formy dyskryminacji.
Analogia między szowinizmem gatunkowym a rasizmem zaznacza się zarówno w praktyce, jak i w teorii eksperymentowania na zwierzętach. Skutkiem jawnego szowinizmu gatunkowego są powodujące ból eksperymenty na innych gatunkach, uzasadniane poszerzeniem wiedzy naukowej i przypuszczalną użytecznością dla naszego gatunku. Skutkiem rasizmu były powodujące ból doświadczenia ludziach innych ras, uzasadniane poszerzeniem wiedzy naukowej i przypuszczalną użytecznością dla rasy eksperymentatorów. W nazistowskich Niemczech w eksperymentach na Żydach oraz więźniach polskich i rosyjskich uczestniczyło prawie dwustu lekarzy, wśród nich znakomitości świata medycyny. Tysiące innych wiedziało o tych doświadczeniach, a niektóre były przedmiotem wykładów na wydziałach lekarskich. Są świadectwa, które mówią o tym, że lekarze spokojnie czekali, aż skończy się relacja o strasznych obrażeniach zadawanych ludziom „rasy niższej”, by potem, bez najlżejszego protestu przeciwko naturze tych eksperymentów, przejść do dyskutowania ich medycznych implikacji. Uderzające są analogie między ich postawą a postawą dzisiejszych eksperymentatorów wobec zwierząt. Wtedy, tak samo jak dzisiaj, probant był zamrażany, podgrzewany, zamykany w komorze dekompresyjnej. Wtedy, tak samo jak dzisiaj, przebieg zdarzeń opisywano w beznamiętnym żargonie naukowym. Oto akapit z raportu nazistowskiego naukowca, opisującego eksperyment na człowieku w komorze dekompresyjnej:
Po pięciu minutach wystąpiły skurcze; między szóstą a dziesiątą minutą zwiększyła się szybkość oddychania, a OT [osoba testowana] straciła przytomność. Między jedenastą a trzydziestą minutą częstość oddychania spadła do trzech oddechów na minutę, by całkowicie zaniknąć pod koniec tego okresu. (...) Po półgodzinie od chwili ustania oddechu rozpoczęto autopsję.121
Po klęsce nazizmu nie zaprzestano eksperymentowania z komorą dekompresyjną. Tyle tylko, że naukowcy przerzucili się na zwierzęta. Na Uniwersytecie w Newcastle upon Tyne w Anglii używali świń. W ciągu dziewięciu miesięcy Poddano je nawet osiemdziesięciu jeden sesjom dekompresyjnym. U wszystkich wystąpiła choroba kesonowa, w skutek niej niektóre umarły.122 Przykład ten stanowi nadto wyraźną ilustrację słów wielkiego pisarza żydowskiego, Isaaca Bashevisa Singera, który napisał: „W swym zachowaniu wobec zwierząt wszyscy ludzie są nazistami.”123
Eksperymentowanie na istotach spoza grupy, do której należy eksperymentator, to powtarzająca się historia, zmieniają się tylko ofiary. Najbardziej niesławnym eksperymentem na człowieku w dwudziestowiecznej historii Stanów Zjednoczonych było rozmyślne nieleczenie chorych na kiłę w Tuskegee w Alabamie, w celu obserwowania naturalnego przebiegu choroby. Kontynuowano go jeszcze długo po odkryciu, że skutecznym lekiem na kiłę jest penicylina. Pacjentami byli oczywiście Murzyni.124 W roku 1987 w Nowej Zelandii wybuchł chyba największy w latach osiemdziesiątych międzynarodowy skandal w eksperymentowaniu na człowieku: szanowany lekarz jednego z najlepszych szpitali w Auckland postanowił nie leczyć pacjentów, u których rozpoznano wczesne stadium raka. Chciał udowodnić swą własną nieortodoksyjną teorię, według której ta postać nowotworu nie rozwija się, nie poinformował jednak pacjentów, że biorą udział w eksperymencie. Teoria okazała się błędna, a dwadzieścia siedem osób zmarło. Tym razem ofiarami były kobiety.125
Kiedy takie zdarzenia wychodzą na światło dzienne, reakcja opinii publicznej wskazuje wyraźnie, że mamy szerszy niż naziści krąg wspólnoty moralnej. Nie godzimy się już na to, by innym ludziom przypisywać niższy status moralny, ale nadal jest wiele czujących istot, którymi nie przejmujemy się wcale.
Wciąż jednak nie odpowiedzieliśmy na pytanie, kiedy eksperyment może być usprawiedliwiony. Odpowiedź „nigdy!” nic nie da. Przedstawianie moralności w czarno-białych barwach jest bardzo kuszące, gdyż zwalnia od konieczności rozpatrywania indywidualnych przypadków; ale w sytuacjach ekstremalnych takie absolutystyczne rozstrzygnięcia zawsze zawodzą. Torturowanie człowieka prawie zawsze jest złem, nie jest jednak złem absolutnym. Gdyby tortury były jedynym sposobem dowiedzenia się, w której piwnicy Nowego Jorku podłożono bombę atomową, mającą wybuchnąć w ciągu godziny - byłyby uzasadnione. Podobnie usprawiedliwiony byłby pojedynczy eksperyment, który mógłby wyleczyć taką chorobę, jak białaczka. Lecz w rzeczywistości korzyści zawsze są bardziej odległe, a często w ogóle ich nie ma. Jak więc możemy rozstrzygnąć, czy eksperyment jest usprawiedliwiony?
Widzieliśmy już, że eksperymentatorzy faworyzują własny gatunek, dokonując doświadczeń na zwierzętach z przyczyn, które ich zdaniem nie usprawiedliwiałyby wykonania ich na człowieku, nawet gdyby miał poważnie uszkodzony mózg. Ta zasada podpowiada odpowiedź na nasze pytanie. Skoro szowinizm gatunkowy, podobnie jak rasizm, jest nieuzasadniony, eksperyment nie może być usprawiedliwiony dopóty, dopóki nie jest tak istotny, że usprawiedliwione byłoby wykonanie go na człowieku z poważnie uszkodzonym mózgiem.
Zasada, o której wspomniałem, nie ma charakteru absolutnego. Nie sądzę, by eksperyment na człowieku z uszkodzonym mózgiem nigdy nie mógł zostać usprawiedliwiony. Gdyby dzięki jakiemuś eksperymentowi, który pozbawiłby życia tylko jednego człowieka, można było ocalić życie kilku innych, i gdyby nie było żadnego innego sposobu ich uratowania - wykonanie go byłoby moralnie słuszne. Byłby to jednak naprawdę wyjątkowo rzadki przypadek. Z pewnością takiego testu nie przeszłoby żadne z doświadczeń, o których mówiłem w tym rozdziale. Trzeba przyznać, że - podobnie jak wokół każdej granicy - i tu również istniałaby szara strefa eksperymentów, o których trudno byłoby powiedzieć, czy są usprawiedliwione. Lecz takie względy nie powinny nas teraz niepokoić. Rozdział ten pokazał, że żyjemy w sytuacji alarmowej, w czasach gdy milionom zwierząt zadaje się przerażające cierpienia, i to dla celów zupełnie nie dających się uzasadnić z żadnego bezstronnego punktu widzenia. Kiedy już zaniechamy tych eksperymentów, będzie dość czasu, by zastanowić się, co Począć z tymi, które - jak się twierdzi - są niezbędne dla ratowania życia lub dla zapobieżenia jeszcze większym cierpieniom.
W Stanach Zjednoczonych, gdzie brak nadzoru umożliwia takie eksperymenty, jakie opisałem na poprzednich stronach, minimalnym krokiem naprzód byłby zakaz wszelkich doświadczeń bez wcześniejszej zgody komisji etycznej, w której skład wchodziliby rzecznicy interesów zwierząt; komisja ta mogłaby nie zatwierdzać eksperymentów nie przynoszących korzyści większych niż szkody wyrządzane w nich zwierzętom. Jak już wspominałem, taki system istnieje na przykład w Australii i Szwecji, a społeczność naukowa tych krajów uznała go za uczciwy i rozsądny. Według miary argumentów etycznych tej książki system taki jest jednak nadal daleki od ideału. Rzecznicy interesów zwierząt, którzy są członkami komisji etycznych, reprezentują organizacje o dość zróżnicowanych poglądach; siłą rzeczy zaproszenie do współpracy przyjmują jednak raczej ci mniej radykalni. Mogą sami nie podzielać zdania, że interesy zwierząt powinny być równie respektowane, jak interesy ludzi; a nawet jeśli je podzielają, to oceniając złożone projekty, mogą sądzić, że urzeczywistnienie tej zasady jest niemożliwe, gdyż nie uda im się przekonać innych członków komisji. Prawdopodobnie będą więc raczej kłaść nacisk na właściwe poszukiwanie metod alternatywnych, podjęcie autentycznych starań łagodzenia cierpień oraz na przedstawianie wyraźnego dowodu, że potencjalne korzyści z eksperymentu są wystarczająco doniosłe, by przyznać im większa wagę niż bólowi i cierpieniu, którego nie da się z niego wyeliminować. Stosując te standardy, dzisiejsze komisje niemal na pewno nie unikną szowinizmu gatunkowego i cierpienia zadawane zwierzętom nie będą dla nich tak ważne, jak potencjalne korzyści dla człowieka; lecz spełnienie nawet tych skromnych standardów wyeliminowałoby wiele bolesnych eksperymentów dziś dozwolonych, a w innych zredukowało powodowane cierpienia.
W społeczeństwie do gruntu przenikniętym szowinizmem gatunkowym nie istnieje sposób szybkiego uporania się z podobnymi wadami komisji etycznych. Dlatego też niektórzy działacze Ruchu Wyzwolenia Zwierząt nie chcą mieć z nimi nic wspólnego, twardo żądając całkowitego i bezzwłocznego zaprzestania eksperymentów na zwierzętach. Podobne żądania wysuwano wiele razy w XIX wieku i przynajmniej przez połowę czasu istnienia ruchu antywiwisekcjonistów; nic jednak nie wskazuje na to, by w jakimkolwiek kraju przekonały większość wyborców. Tymczasem, aż do niedawnego przełomu opisanego wcześniej w tym rozdziale, liczba zwierząt cierpiących w laboratoriach rosła. Przełom ten był zaś efektem wysiłków ludzi, którym udało się ominąć pułapki mentalności „wszystko lub nic”, co w gruncie rzeczy, w każdym razie jeśli chodzi o zwierzęta, oznacza „nic”.
Żądanie, by natychmiast zaprzestać eksperymentów na zwierzętach, nie znalazło oddźwięku wśród społeczeństwa również dlatego, że spotkało się z ripostą naukowców, iż jego spełnienie oznaczałoby porzucenie nadziei na wynalezienie leków na najcięższe choroby, które wciąż zabijają nas i nasze dzieci. W Stanach Zjednoczonych, gdzie eksperymentatorzy mogą robić ze zwierzętami, co im się żywnie podoba, pewną szansę postępu stwarzałoby zadanie obrońcom tych eksperymentów pytania, czy gotowi byliby zaakceptować decyzję komisji etycznej, w której skład - jak w wielu innych krajach - wchodziliby rzecznicy interesów zwierząt i która miałaby prawo oceniać doświadczenia, porównując potencjalne korzyści ze szkodami wyrządzanymi w nich zwierzętom. Odpowiedź przecząca dowodziłaby, że obrona tych eksperymentów, powołująca się na konieczność szukania leków na najgroźniejsze choroby, nie jest niczym innym, jak tylko mydleniem oczu opinii publicznej i udawaniem, że eksperymentatorom chodzi o coś innego niż zupełna swoboda wykorzystywania zwierząt. Z jakiego bowiem innego powodu naukowiec nie chciałby, by decyzję o przeprowadzeniu eksperymentu podejmowała komisja etyczna, która na pewno z równym aplauzem co inni członkowie społeczeństwa powitałaby zwalczenie najcięższych chorób? Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, należy poprosić eksperymentatora o podpisanie się pod wnioskiem o stworzenie takiej komisji etycznej.
Przypuśćmy, że kiedyś uda nam się wyjść poza minimalne reformy, jakie w bardziej światłych krajach wprowadzono już teraz. Przypuśćmy, że kiedyś uda nam się przyznać interesom zwierząt równą rangę, co analogicznym interesom ludzi. Oznaczałoby to koniec potężnego przemysłu, jakim stało się dzisiaj eksperymentowanie na zwierzętach. Na całym świecie opustoszałyby klatki i likwidowano by laboratoria. Wcale nie oznaczałoby to jednak, że medyczne badania naukowe utknęłyby w martwym punkcie lub że rynek zalałaby powódź nieatestowanych towarów. Wprawdzie, jak już mówiłem, musielibyśmy zadowolić się mniejszą liczbą nowych produktów, wykorzystując tylko zbadane, bezpieczne składniki, ale nie byłaby to chyba żadna wielka strata. A do testowania naprawdę niezbędnych produktów, a także do badań naukowych można by stosować nie wymagające zwierząt metody alternatywne, które mogą zostać wynalezione i które wynalezione zostaną.
W pierwszym wydaniu tej książki napisałem: „Naukowcy nie poszukują metod alternatywnych zwyczajnie dlatego, że nie obchodzą ich zwierzęta używane do doświadczeń.” Sformułowałem też przewidywanie: „Pierwsze wyniki uzyskane przy tak niewielkim wysiłku są tak obiecujące, że jasne jest, iż postęp mógłby być znacznie większy, gdyby tylko dołożono więcej starań.” Ostatnie dziesięć lat dowiodło prawdziwości obu stwierdzeń. Zobaczyliśmy już, jak wiele zrobiono, by znaleźć zamienniki potrzebne do testowania produktów konsumpcyjnych - nie dlatego, że naukowcy zaczęli nagle bardziej przejmować się zwierzętami, lecz dzięki zaciętej walce działaczy Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Możliwe jest to również w wielu innych dziedzinach eksperymentowania na zwierzętach.
Mimo że przez miesiące, a nawet lata dziesiątki tysięcy zwierząt zmuszano do wdychania dymu tytoniowego, to jednak zależność między paleniem papierosów a rakiem płuc udowodniono na podstawie danych klinicznych dotyczących ludzi.126 Rząd USA stale wydaje miliardy dolarów na badania nad rakiem, subsydiując jednocześnie przemysł tytoniowy. Duża część pieniędzy wydawanych na badania naukowe idzie na doświadczenia na zwierzętach, przy czym wiele z nich ma tylko luźny związek ze zwalczaniem chorób nowotworowych - wiadomo, że naukowcy zaczęli opatrywać swoje prace etykietką: „Badania nad chorobą nowotworową”, gdy zorientowali się, że w ten sposób mogą zdobyć większe fundusze. Tymczasem wciąż przegrywamy walkę z większością odmian nowotworów złośliwych. Statystyki, jakie w 1988 roku podał Amerykański Narodowy Instytut Raka (United States National Cancer Institute), pokazują, że ogólna zachorowalność na choroby nowotworowe (nawet uwzględniając starzenie się populacji) od trzydziestu lat wzrastała mniej więcej jeden procent rocznie. Nowsze raporty, wskazujące na zmniejszenie się częstości raka płuc u młodszych Amerykanów, mogą być pierwszą oznaką odwracania się niekorzystnego trendu, gdyż rak płuc powoduje więcej zgonów niż jakakolwiek inna postać tej choroby. Lecz dobra wiadomość, że poprawiają się jego statystyki, nie wynika z większej skuteczności terapii, tylko z faktu, że młodzi ludzie, zwłaszcza biali mężczyźni, palą mniej. Wskaźniki długości przeżycia osób chorych na raka płuc prawie się nie zmieniły.127 Wiemy, że palenie jest przyczyną 80-85 procent wszystkich przypadków tej choroby. Zapytajmy więc: czy można usprawiedliwić zmuszanie tysięcy zwierząt do wdychania dymu papierosowego po to, by wyhodować u nich raka płuc, skoro wiadomo, że przestając używać tytoniu, moglibyśmy praktycznie wyeliminować tę chorobę? Jeśli ludzie chcą nadal palić, wiedząc, że ryzykują raka płuc, czy słuszne jest, aby kosztami tej decyzji obciążać zwierzęta?
Słabe wyniki terapii raka płuc nie odbiegają od rezultatów terapii przeciwnowotworowej w ogóle. Mimo sukcesów w leczeniu pewnych odmian guzów złośliwych liczba pacjentów, którzy od momentu zdiagnozowania przeżyli pięć i więcej lat, wzrosła od 1974 roku o niecały procent.128 Większe nadzieje można zatem wiązać z profilaktyką, zwłaszcza z propagowaniem zdrowszego stylu życia.
Naukowcy coraz częściej zdają sobie sprawę, że eksperymentowanie na zwierzętach bywa nierzadko prawdziwą przeszkodą w zrozumieniu przyczyn i opracowaniu terapii chorób występujących u ludzi. Badacze z National Institute of Environmental Health Sciences z Karoliny Północnej ostrzegali ostatnio, że testy na zwierzętach jako sposób określenia, jakie środki chemiczne powodują nowotwory u ludzi, mogą być zawodne. Ekspozycja na arszenik wydaje się zwiększać ryzyko zachorowania na nowotwór złośliwy u ludzi, ale podczas testów laboratoryjnych na zwierzętach nie zaobserwowano podobnej zależności.129 Szczepionka przeciwko malarii opracowana w 1985 roku przez amerykański prestiżowy Walter Reed Army Institute of Research sprawdziła się u zwierząt, ale okazała się wysoce nieskuteczna u ludzi. Lepsza była szczepionka przygotowana przez naukowców kolumbijskich, testowana na ochotnikach.130 Obrońcy badań na zwierzętach powtarzają dzisiaj często, jak ważne jest znalezienie skutecznej terapii AIDS. Robert Galio, pierwszy Amerykanin, który wyizolował wirusa HIV, zauważył, że eksperymentalna szczepionka, opracowana przez francuskiego uczonego Daniela Zagury’ego, skuteczniej stymuluje produkcję przeciwciał anty-HIV u ludzi niż u zwierząt. Dodał też: „Rezultaty na szympansach nie są zbyt ekscytujące. (...) Powinniśmy być może rozpocząć bardziej agresywne testy na człowieku.”131 Uderzające, że chorzy na AIDS popierają to wezwanie: „Bądźmy świnkami morskimi”, apelował działacz gejowski Larry Kramer.132 Apel ten ma rzeczywiście sens. Terapię znajdzie się szybciej, jeśli eksperymenty będą wykonywane na ludziach, a ze względu na naturę choroby i silne więzi łączące wielu członków społeczności gejowskiej, ochotników nie brakuje. Należy oczywiście zadbać, by zgłaszający się naprawdę wiedzieli, na co się decydują, a ich udział w eksperymencie nie był skutkiem nacisków lub przymusu. Lecz zgoda na takie badania jest całkiem rozsądna. Dlaczego ludzie mają umierać na tę nieuleczalną chorobę, gdy tymczasem potencjalne terapie testuje się na zwierzętach, u których AIDS się nie rozwija?
Obrońcy eksperymentowania na zwierzętach chętnie nas przekonują, że doświadczenia te w znacznym stopniu przyczyniły się do wydłużenia naszego życia. W samym środku dyskusji nad reformą brytyjskiego prawa dotyczącego eksperymentów na zwierzętach Stowarzyszenie Brytyjskiego Przemysłu Farmaceutycznego (Association of the British Pharmaceutical Industry) zamieściło w „Guardianie” całostronicowy artykuł promocyjny pod nagłówkiem: „Powiadają, że życie zaczyna się po czterdziestce. Nie tak dawno właśnie wtedy się kończyło”. Mówi się w nim dalej, że śmierć człowieka przed pięćdziesiątką uchodzi obecnie za tragedię, podczas gdy w XIX wieku udział w pogrzebie takiej osoby był czymś zwyczajnym, gdyż przeciętna długość życia wynosiła tylko czterdzieści dwa lata. Stwierdza się również: „To, że większość z nas może dożyć siedemdziesięciu kilku lat, w wielkiej mierze zawdzięczamy przełomowi, który umożliwiły badania na zwierzętach.”
Stwierdzenia te są najzwyczajniej fałszywe. Cytowany artykuł stanowił tak rażącą dezinformację, że doktor David St. George, specjalista w zakresie medycyny społecznej, napisał w piśmie „Lancet”: „Artykuł ten jest dobrym materiałem edukacyjnym, jako ilustracja dwóch zasadniczych błędów interpretowania statystyki.” Powołał się także na wydaną w 1976 roku książkę Thomasa McKeowna The Role of Medicine133, która zapoczątkowała dyskusję na temat udziału zmian społecznych i środowiskowych, w porównaniu z interwencjami medycznymi, w poprawie wskaźników umieralności od połowy XIX wieku, i dodał:
Dyskusja ta została rozstrzygnięta i obecnie powszechnie akceptuje się pogląd, że wpływ interwencji medycznych na umieralność ogólną był jedynie marginalny i zaznaczył się na bardzo późnym etapie, już po spadku wskaźników umieralności.134
J. B. i S. M. McKinley doszli do podobnych wniosków, badając zanikanie w USA dziesięciu najgroźniejszych chorób zakaźnych. Wykazali, że - z wyjątkiem choroby Heinego i Medina (poliomyelitis) - umieralność na nie zdecydowanie spadła (zapewne wskutek poprawy warunków sanitarnych i odżywiania), jeszcze zanim wprowadzono nowe terapie. Analizując czterdziestoprocentowy spadek umieralności ogólnej w USA w latach 1910-1984, „ostrożnie” oszacowali, że
być może trzy i pół procent spadku umieralności ogólnej można przypisać interwencjom medycznym w najpoważniejszych chorobach zakaźnych. Ale ponieważ medycyna największy swój sukces upatruje w obniżeniu umieralności właśnie na nie, trzy i pół procent stanowi prawdopodobnie rozsądnie oszacowaną górną granicę całkowitego udziału czynników medycznych w obniżaniu się umieralności na choroby zakaźne w USA.135
Zauważmy, że te trzy i pół procent odpowiada wszystkim interwencjom medycznym. Eksperymenty na zwierzętach to najwyżej ułamek tego bardzo skromnego udziału w spadku umieralności.
Z całą pewnością są takie dziedziny badań naukowych, dla których przeszkodą będzie respektowanie interesów zwierząt doświadczalnych. Z całą pewnością bez użycia zwierząt pewnej wiedzy nie zdobyłoby się tak łatwo. Obrońcy eksperymentów często powołują się na ważne odkrycia, sięgające wstecz aż prac Harveya nad krążeniem krwi. Innymi ulubionymi przykładami są: odkrycie przez Bantinga i Besta insuliny i jej roli w cukrzycy, odkrycie wirusa wywołującego poliomyelitis i opracowanie szczepionki, szereg odkryć umożliwiających zabiegi na otwartym sercu i chirurgię naczyń wieńcowych, zrozumienie funkcjonowania naszego układu immunologicznego i znalezienie metod pokonania bariery immunologicznej, powodującej odrzucanie przeszczepionych narządów.136 Niektórzy przeciwnicy doświadczeń na zwierzętach negują pogląd, że były konieczne dla dokonania tych odkryć.137 Nie zamierzam teraz zabierać głosu w tym sporze. Napisałem przed chwilą, że wiedza uzyskana z tych eksperymentów ma - w najlepszym razie - bardzo niewielki udział w wydłużeniu naszego życia; jeszcze trudniej ocenić jej wkład w poprawę jego jakości. Spór o korzyści z eksperymentowania na zwierzętach jest w bardziej podstawowym sensie nierozstrzygalny, gdyż nawet jeśli dało ono wartościowe odkrycia, to i tak nie wiemy, jak wyglądałby rozwój medycyny, gdyby od początku musiała rozwijać alternatywne metody badawcze. Niektóre odkrycia prawdopodobnie nastąpiłyby później lub wcale by do nich nie doszło, lecz uniknięto by także wielu fałszywych tropów; możliwe też, że medycyna poszłaby w innym, bardziej efektywnym kierunku, kładąc nacisk raczej na zdrowy styl życia niż leczenie.
Niezależnie od tego, jak bardzo przekonujące korzyści przynosi nam eksperymentowanie na zwierzętach, nie mogą one służyć za etyczne uzasadnienie tych doświadczeń. Zasada równego poszanowania interesów wyklucza pewne środki zdobywania wiedzy. Prawo do jej zdobywania nie jest święte. Zaakceptowaliśmy już wiele ograniczeń narzuconych nauce. Nie sądzimy, by naukowcy mieli prawo wykonywać bolesne lub śmiertelne eksperymenty na ludziach bez ich zgody, choć w wielu wypadkach dałoby to postęp znacznie szybszy niż inne metody. Czas, by narzucić badaniom naukowym dalsze ograniczenia.
Na koniec trzeba zdać sobie sprawę, że najpoważniejsze problemy zdrowotne świata nie zostały dotychczas rozwiązane nie dlatego, że nie umiemy zapobiec chorobom i chronić zdrowia, lecz dlatego, że nie inwestuje się dość wysiłku i pieniędzy w to, co już umiemy robić. Choroby pustoszące Azję, Afrykę, Amerykę Łacińską i enklawy ubóstwa w uprzemysłowionych krajach zachodnich są w większości uleczalne. Nie występują w społecznościach o odpowiednim poziomie odżywienia, opieki medycznej i warunków sanitarnych. Ocenia się, że każdego tygodnia na świecie umiera 250 000 dzieci, z czego jedna czwarta z powodu odwodnienia wywołanego biegunką. Ich śmierci zapobiegłaby prosta terapia, dobrze znana i nie wymagająca eksperymentowania na zwierzętach.138 Ci, którym naprawdę zależy na poprawie opieki medycznej, przyczyniliby się do tego w znacznie większym stopniu, gdyby opuścili laboratoria i dopilnowali, by z istniejącej już wiedzy medycznej mogli skorzystać najbardziej potrzebujący.
Nadal pozostaje problem praktyczny: co można zrobić, by zmienić szeroko obecnie stosowane eksperymenty na zwierzętach? Z pewnością potrzebne są działania, które zmienią politykę rządów, ale jakie? Jak może się do tego przyczynić zwykły obywatel?
Ustawodawcy ignorują protesty wyborców przeciwko eksperymentowaniu na zwierzętach, gdyż pozostają pod przemożnym wpływem środowisk naukowych, medycznych i weterynaryjnych. W Stanach Zjednoczonych prowadzą one legalny lobbying w Waszyngtonie, występując bardzo zdecydowanie przeciwko projektom ograniczania eksperymentów. Nie mając czasu na bliższe zapoznanie się z tymi zagadnieniami, ustawodawcy opierają się na opiniach „ekspertów”. Lecz problem jest natury moralnej, a nie naukowej, „eksperci” zaś są zwykle zainteresowani kontynuowaniem doświadczeń lub tak przepojeni ideologią postępu naukowego, że niezdolni do zachowania dystansu i do krytycznej oceny poczynań swoich kolegów. Powstały ponadto profesjonalne organizacje public relations, których jedynym celem jest poprawa wizerunku badań na zwierzętach w społeczeństwie i wśród ustawodawców, na przykład National Organization for Biomedical Research. Wydaje ona książki, wideokasety i prowadzi warsztaty instruujące naukowców, jak bronić eksperymentów. Tak samo jak innym podobnym organizacjom, zaczęło jej się świetnie powodzić, gdy zwiększyła się liczba osób zainteresowanych problemem eksperymentowania. Mieliśmy już okazję przekonać się, na przykładzie Stowarzyszenia Brytyjskiego Przemysłu Farmaceutycznego, jak takie grupy nacisku potrafią wprowadzać w błąd opinię publiczną. Ustawodawcy muszą sobie uświadomić, że w debacie o eksperymentowaniu na zwierzętach organizacje te oraz stowarzyszenia medyczne, weterynaryjne, psychologiczne i biologiczne należy traktować tak, jak General Motors i Forda w dyskusji na temat zanieczyszczenia powietrza.
Reformę utrudniają także wielkie firmy prowadzące intratny biznes hodowania lub chwytania zwierząt na sprzedaż, a także produkcji i sprzedaży klatek, karmy oraz wyposażenia pracowni doświadczalnych. Firmy te gotowe są poświęcić ogromne sumy, byle tylko nie dopuścić do uchwalenia ustaw, które pozbawiłyby je tego dochodowego interesu. Przymierze świata biznesu z prestiżem medycyny i nauki sprawia, że walka o wyplenienie szowinizmu gatunkowego z laboratoriów będzie trudna i długotrwała. W jaki sposób można osiągnąć największy postęp? Nie zanosi się na to, by któreś z państw demokracji zachodniej wydało radykalny zakaz wszelkich eksperymentów na zwierzętach. Rządy w ten sposób nie postępują. Eksperymenty te może wyeliminować tylko seria stopniowych reform, które zmniejszą ich znaczenie, na szerszą skalę wprowadzą zamienniki i istotnie zmienią społeczne postawy wobec zwierząt. Bezpośrednim zadaniem jest więc realizacja tych cząstkowych celów, które są kamieniami milowymi na długiej drodze do całkowitej likwidacji wykorzystywania odczuwających zwierząt. Wszyscy, którym zależy na niedopuszczaniu do cierpień zwierząt, mogą starać się ujawnić, co dzieje się na uniwersytetach i w laboratoriach przemysłowych ich własnej społeczności. Konsumenci mogą nie kupować produktów testowanych na zwierzętach - szczególnie kosmetyków, gdyż dostępne są również testowane alternatywnie. Studenci powinni odmawiać wykonywania eksperymentów, które uważają za nieetyczne. Każdy może przestudiować czasopisma akademickie, aby dowiedzieć się, gdzie prowadzi się bolesne eksperymenty, i w jakiś sposób poinformować o nich opinię publiczną.
Sprawa ta musi także nabrać charakteru politycznego. Wiemy, że ustawodawcy otrzymują mnóstwo listów dotyczących eksperymentów na zwierzętach. Ale wymaga wielu lat ciężkiej pracy, by problemowi temu nadać rangę polityczną. Na szczęście w kilku krajach już się tak stało. W Europie i Australii partie polityczne, zwłaszcza bliskie Zielonym, w swoich programach podejmują zagadnienie eksperymentów na zwierzętach. W USA podczas wyborów prezydenckich w 1988 roku w programie Partii Republikańskiej znalazł się postulat ułatwienia i przyśpieszenia procedury wydawania certyfikatów alternatywnym metodom testowania kosmetyków i farmaceutyków.
Eksploatacja zwierząt laboratoryjnych jest częścią szerszego zjawiska szowinizmu gatunkowego i dopóki się go nie wypleni, nie da się jej całkowicie zlikwidować. Nadejdzie jednak dzień, gdy dzieci naszych dzieci, czytając o tym, co w dwudziestowiecznych laboratoriach robili skądinąd cywilizowani ludzie, przeżyją to samo uczucie zgrozy i niedowierzania, z jakim dziś czytamy o okrucieństwach na rzymskiej arenie gladiatorów lub o osiemnastowiecznym handlu niewolnikami.
Rozdział 3
DROGA PRZEZ FARMĘ PRZEMYSŁOWĄ...
czyli co
się przydarzyło twojemu obiadowi, kiedy był jeszcze zwierzęciem
Większość z nas - zwłaszcza mieszkańcy miast i osiedli podmiejskich - najbardziej bezpośredni kontakt ze zwierzętami ma podczas posiłku: wtedy gdy je zjada. Ten prosty fakt jest kluczem do zrozumienia naszej postawy wobec zwierząt, a także do jej przekształcenia. Zwierzęta hodowane na mięso są eksploatowane i maltretowane znacznie bardziej niż inne - choćby tylko dlatego, że ich liczba jest dużo większa. W Stanach Zjednoczonych każdego roku hoduje się i zabija ponad sto milionów krów, świń i owiec oraz zawrotną liczbę pięciu miliardów sztuk drobiu. (Oznacza to, że w czasie, jaki zabierze przeczytanie tej strony, zostanie zabitych około ośmiu tysięcy ptaków, głównie kurczaków.) To właśnie na obiadowym stole, w pobliskim supermarkecie czy sklepie mięsnym bezpośrednio stykamy się z najbardziej intensywną eksploatacją innych gatunków.
Na ogół zupełnie nie zdajemy sobie sprawy z ukrytego za naszą żywnością cierpienia zwierząt. Jej kupno w sklepie lub restauracji jest końcem długiego procesu, którego wszystkie fazy - oprócz ostatniej - są starannie usunięte sprzed naszych oczu. Mięso i drób sprzedaje się w estetycznych plastikowych opakowaniach. Prawie nie krwawi. Nie ma powodów, by je kojarzyć z żywym, oddychającym, poruszającym się, cierpiącym zwierzęciem. Nawet nazwy skrywają jego pochodzenie: jemy „wołowinę” (beef), nie „bukata” (steer) lub „byka” (bull) czy „krowę” (cow), „wieprzowinę” (pork), nie „świnię” (pig) - chociaż z jakiegoś powodu łatwiej jest nam przełknąć „nóżkę jagnięcia” (a leg of lamb). Angielskie słowo meat („mięso”) również zwodzi. Pierwotnie oznaczało wszelki stały pokarm, a nie tylko ciało zwierząt. Ten uzus nadal jest słyszalny w wyrażeniu nut meat (miąższ orzecha), które wydaje się sugerować substytut „pokarmu mięsnego” (flesh meat), mający zresztą pełne prawo do miana „pokarmu” (meat). Używając bardziej ogólnego meat (pokarm), nie przyznajemy się przed sobą, że to, co jemy, naprawdę jest martwym ciałem.
Ta słowna maskarada to jedynie wierzchołek góry lodowej ignorancji co do pochodzenia naszej żywności. Spójrzmy, jakie skojarzenia wywołuje w nas słowo „gospodarstwo”: dom, stodoła, grzebiące w ziemi stadko kur pod wodzą wyniosłego koguta, stado krów powracające z pastwiska na dojenie, może także ryjąca w sadzie maciora i biegnące za nią, popiskujące z przejęcia prosięta.
Taki idylliczny wizerunek rzadko kiedy odpowiadał rzeczywistości. Nadal jednak „gospodarstwo” uważamy za przyjemne miejsce, bardzo odległe od zgiełku naszych miast przemysłowych. Ale o życiu zwierząt w gospodarstwie myśli się bardzo rzadko, a jeszcze rzadziej ma się jakieś pojęcie o nowoczesnej hodowli. Ktoś może zastanawiał się, czy ubój zwierząt jest bezbolesny; ktoś inny jechał szosą za ciężarówką z bydłem i wie, że przewozi się je bardzo stłoczone; lecz mało kto podejrzewa, że transport i ubój to coś więcej niż tylko krótki i nieunikniony epizod, kończący łatwe i spokojne życie, pełne przyjemności zwierzęcej egzystencji, a pozbawione trudów, które są losem dzikich zwierząt w ciężkiej walce o przetrwanie.
Te wygodne przekonania niewiele mają wspólnego z realiami współczesnej hodowli przemysłowej. Przede wszystkim to nie prości wieśniacy rządzą dzisiaj hodowlą. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wielkie przedsiębiorstwa i produkcja taśmowa zmieniły rolnictwo w agrobiznes. Proces ten rozpoczął się w chwili, gdy wielkie firmy przejęły hodowlę drobiu, kiedyś domenę gospodyni. Obecnie pięćdziesiąt potężnych korporacji kontroluje niemal całą produkcję drobiu w Stanach Zjednoczonych. Pięćdziesiąt lat temu wielkim producentem jajek był ktoś, kto miał trzy tysiące niosek, dzisiaj zaś wielu producentów ma ich ponad pól miliona, a najwięksi - ponad dziesięć milionów. Mali hodowcy musieli albo przyjąć metody działania gigantów, albo wycofać się z interesu. Wielkie firmy, które nie miały wcześniej żadnych związków z rolnictwem, zostały hodowcami na olbrzymią skalę, aby uzyskać zwolnienia podatkowe lub lokować zyski w nowej branży. Greyhound Corporation produkuje dzisiaj indyki, a rostbef na twoim talerzu, czytelniku, może pochodzić z Johna Hancocka Towarzystwa Wzajemnych Ubezpieczeń na Życie (John Hancock Mutual Life Insurance) lub z jednej z tuzina kompanii naftowych, które zainwestowały w hodowlę bydła, budując sektory tuczu na sto lub więcej tysięcy sztuk.1
Wielkie firmy i ich przymusowi konkurenci nie dbają o harmonię roślin, zwierząt i natury. Hodowla to dla nich wyścig, a uznana metoda to zmniejszanie kosztów i zwiększanie produkcji. Dzisiaj dominuje „hodowla przemysłowa”, zwierzęta są maszynami do przerobu taniej paszy na drogie mięso, a każda innowacja, która jeszcze bardziej obniży koszty przerobu, jest pożądana. Znaczną część tego rozdziału zajmie jedynie opis tych metod i ich konsekwencji dla zwierząt. Chcę pokazać, jak nieszczęsnym uczyniły całe ich życie, od urodzenia do śmierci. Jeszcze raz podkreślam, iż nie chodzi mi o to, że ludzie, którzy je stosują, są nikczemni i okrutni. Przeciwnie, ich postawa nie różni się specjalnie od postawy konsumentów. Metody hodowli, jakie opisuję, są tylko praktyczną konsekwencją poglądów i uprzedzeń analizowanych w innych rozdziałach tej książki. Skoro wyłączamy zwierzęta z kręgu naszej wspólnoty moralnej i traktujemy je jak przedmioty użytkowe, służące zaspokojeniu naszych potrzeb, nietrudno przewidzieć rezultaty.
Podobnie jak w poprzednim rozdziale, nie oparłem relacji na własnej wiedzy o farmach hodowlanych i warunkach w nich panujących, gdyż chciałem zachować jak największy obiektywizm. W przeciwnym razie można by mnie posądzić o stronniczość i wybiórczość, o to, że uogólniam wnioski z kilku wizyt na wyjątkowo złych farmach. Korzystam więc głównie ze źródeł jak najbardziej przychylnych hodowli przemysłowej: magazynów i czasopism handlowych przemysłu hodowlanego.
W periodykach tych nie znajdzie się oczywiście - zwłaszcza dzisiaj, gdy przemysł dostrzegł wyczulenie na te kwestie - artykułów mówiących wprost o cierpieniu zwierząt hodowlanych. Jako takie w ogóle ich ono nie interesuje. Doradzają czasami hodowcom, by unikali pewnych metod, które je powodują, ponieważ oznacza to mniejszy przyrost wagi zwierząt; zalecają też, by mniej brutalnie traktować wysyłane do rzeźni, gdyż posiniaczona tusza uzyska niższą cenę; ale nie wspominają, że nie powinno się trzymać zwierząt w złych warunkach, ponieważ samo w sobie jest to złem. Ruth Harrison, autorka Animal Machines, która pierwsza w Wielkiej Brytanii ujawniła kulisy intensywnej hodowli, komentuje: „Okrucieństwo dostrzega się tylko wtedy, gdy spada zysk.”2 I takie właśnie nastawienie prezentują strony czasopism poświęconych hodowli przemysłowej, czy to w Stanach Zjednoczonych, czy w Wielkiej Brytanii.
A jednak z magazynów tych można sporo dowiedzieć się o warunkach życia zwierząt hodowlanych. Poznajemy postawę niektórych hodowców wobec stworzeń poddanych ich absolutnej i nieograniczonej władzy, poznajemy nowe metody i techniki hodowli oraz problemy wiążące się z ich stosowaniem. Wiedząc coś niecoś o potrzebach zwierząt, umiemy już stworzyć sobie szerszy obraz współczesnego przemysłu hodowlanego. Możemy też uzupełnić go szczegółami, korzystając z wyników badań nad warunkami życia zwierząt hodowlanych, które dzięki presji Ruchu Wyzwolenia Zwierząt coraz częściej publikuje się w czasopismach rolniczych i weterynaryjnych.
Pierwszym zwierzęciem, które pozbawiono względnie naturalnych warunków tradycyjnej hodowli, były kury. Człowiek czerpie z nich podwójną korzyść, gdyż dostarczają mu mięsa i jajek. Obecnie oba produkty uzyskuje się zestandaryzowanymi metodami produkcji masowej.
Organizatorzy agrobiznesu uważają powstanie przemysłu drobiarskiego za jedno z wielkich osiągnięć w historii hodowli. Jeszcze pod koniec drugiej wojny światowej kurczaki rzadko pojawiały się na talerzu. Zwykle pochodziły z małych gospodarstw rodzinnych lub były to koguciki, niepożądany produkt uboczny hodowli niosek. Dzisiaj w USA tygodniowo ubija się sto dwa miliony brojlerów, nazywanych drobiem mięsnym, wyhodowanych w wysoce zautomatyzowanych, podobnych do fabryk zakładach drobiarskich, należących do wielkich korporacji kontrolujących produkcję. Osiem z tych firm odpowiada za śmierć ponad połowy z 5,3 miliarda ptaków zabijanych co roku w tym kraju.3
Przełomowym momentem przemiany kur z ptactwa domowego w produkt przemysłowy było zamknięcie ich na stałe w budynkach. Producent brojlerów bierze z wylęgarni ładunek dziesięciu lub pięćdziesięciu tysięcy jednodniowych piskląt i umieszcza je w długim budynku bez okien - zwykle na podłodze, chociaż czasami, chcąc zmieścić jak najwięcej, wykorzystuje kondygnacje klatek. Aby ptaki szybciej rosły, zużywając jednocześnie mniej pożywienia, każdy czynnik środowiskowy brojlerni jest monitorowany. Karmę i wodę dozuje się automatycznie z zawieszonych u sufitu karmideł. Oświetlenie zmienia się zgodnie z zaleceniami naukowymi: Przez pierwsze tygodnie, aby osiągnąć maksymalny przyrost masy kurcząt, stosuje się włączone całą dobę jaskrawe światło; potem przyciemnia się je oraz na przemian włącza i wyłącza co dwie godziny, gdyż sądzi się, że po drzemce brojlery będą miały większy apetyt; mniej więcej po sześciu tygodniach, gdy urosną na tyle, że w budynku zrobi się ciasno światło cały czas będzie przyćmione. Ma to zredukować wywołaną stłoczeniem agresję.
Ubój brojlerów przeprowadza się, gdy mają siedem tygodni (naturalny czas życia drobiu to około siedmiu lat). Pod koniec krótkiego okresu hodowli ważą od czterech do pięciu funtów, nadal jednak na każdego z nich przypada tylko pół stopy kwadratowej powierzchni, czyli mniej niż standardowa kartka papieru maszynowego. (W systemie metrycznym: 450 cm2 na kurczaka o wadze ponad dwu kilogramów.) W takich warunkach i przy normalnym oświetleniu stres, będący wynikiem stłoczenia i niemożności wyładowania energii, wywołuje walki, w których ptaki wydziobują sobie pióra, a nawet zabijają się i zjadają. Zauważono, że przyćmione oświetlenie zmniejsza częstotliwość takich zachowań; dlatego swoje ostatnie tygodnie kurczaki spędzają w niemal zupełnych ciemnościach.
Wydziobywanie upierzenia i kanibalizm w języku hodowców nazywa się nawykami. Nie są to nawyki wrodzone, lecz konsekwencja stresu i tłoku, w jakim żyją brojlery. Drób to zwierzęta wybitnie społeczne, które w tradycyjnej hodowli tworzą hierarchię, czasami zwaną „kolejnością dziobania”. Zawsze, nie tylko przy pojemniku z karmą, ale także w innych sytuacjach, ptak niższy rangą ustępuje wyższemu. Zanim hierarchia zostanie ustalona, zwykle dochodzi do kilku konfrontacji, na ogół jest to jednak tylko demonstracja siły. W czasach gdy stada drobiu były jeszcze małe, Konrad Lorenz, sławny obserwator zachowań zwierząt, pisał:
Czy więc zwierzęta rozpoznają się? Na pewno. (...) Każdy hodowca drobiu wie (...), że istnieje ściśle określony porządek i każdy ptak boi się wyższych od siebie rangą. Po kilku nieporozumieniach, które wcale nie muszą kończyć się walką, wie, których się bać, a które mają czuć przed nim respekt. Nie tylko siła fizyczna, ale również osobista odwaga, energia, a nawet pewność siebie decydują o utrzymaniu kolejności dziobania.4
Inne badania wykazały, że stabilny porządek społeczny, w którym każdy ptak zna swoje miejsce, może istnieć w stadzie nie przekraczającym dziewięćdziesięciu sztuk; ale osiemdziesiąt tysięcy kurczaków stłoczonych w jednym budynku to coś zupełnie innego. Nie mogąc ustalić hierarchii, często ze sobą walczą. Powodem jest nie tylko niemożność rozpoznawania się w tak licznym stadzie, ale przede wszystkim skrajny tłok, który - podobnie jak u innych zwierząt i u ludzi - wywołuje u nich podrażnienie i pobudzenie. Hodowcy już od dawna to wiedzą.
W intensywnej hodowli przemysłowej wyskubywanie piór i kanibalizm szybko stają się silnymi nawykami. Oznaczają niższą wydajność i mniejszy zysk. Ptaki z nudów wydziobują pióra innym. (...) Bezczynność i nuda predysponują do nawyków, nakłada się na to jeszcze ciasnota, duchota i przegrzanie.5
Hodowca musi ukrócić „nawyki”, gdyż traci przez nie pieniądze; ale chociaż wie, że ich główną przyczyną jest ciasnota, nie robi niczego, by ją zlikwidować; ze względu na panującą w branży konkurencję, oznaczałoby to bowiem stratę marży zysku. Koszty budynku, paliwa do jego ogrzewania i wentylacji, sprzętu do automatycznego karmienia oraz pracy pozostaną te same, ale jeśli w brojlerni będzie mniej ptaków, dochód będzie mniejszy. Hodowca skupia więc swoje wysiłki na zwalczaniu skutków stresu, przez który ponosi straty. Nienaturalny sposób hodowli wywołuje u drobiu nawyki; aby je opanować, jej nienaturalność trzeba jeszcze zwiększyć. Jedną z metod jest właśnie przyciemnienie oświetlenia. Bardziej drastyczną, choć powszechnie stosowaną, jest obcinanie dzioba (debeaking).
Pierwszy raz zastosowano ją w San Diego w latach czterdziestych, używając lampy lutowniczej. Hodowca spalał górną część dzioba kurcząt, tak by nie mogły wydziobywać sobie piór. Wkrótce prymitywne narzędzie zastąpiła zmodyfikowana kolba lutownicza, dzisiaj zaś najchętniej stosuje się urządzenie z gorącym ostrzem, przypominające gilotynę. Dziób pisklęcia wkłada się pod nie, a ostrze odcina jego koniec. Czynność tę wykonuje się bardzo szybko, przycinając piętnaście dziobów na minutę. W pośpiechu nie dba się o utrzymanie stałej temperatury i o ostrość noża, cięcia są więc krzywe i wywołują poważne urazy u ptaków:
Zbyt gorące ostrze wywołuje pęcherze w jamie ustnej. Zimne lub tępe może spowodować, że u kurcząt powstanie mięsista bulwiasta narośl na końcu żuchwy. Jest to tkanka bardzo wrażliwa.6
Joseph Mauldin, specjalista z Uniwersytetu Georgii, podczas konferencji na temat zdrowia drobiu przedstawił następujące obserwacje:
Wiele przypadków oparzeń nozdrzy i poważnych uszkodzeń to skutek niewłaściwego postępowania; bez wątpienia powodują one ostry i przewlekły ból, zmieniają zachowania żywieniowe i współczynniki produkcyjne. Oceniałem jakość przycinania dziobów w prywatnych firmach brojlerskich i stwierdziłem, że większość zadowala się osiągnięciem 70 procent poprawnych przycięć. (...) Dzioby ptaków przycinają pracownicy opłacani raczej za wydajność niż za jakość.7
Nawet kiedy czynność ta jest wykonana poprawnie, błędem byłoby sądzić, że jest bezbolesna, jak przycinanie paznokci. Kilka lat temu brytyjska rządowa komisja ekspertów pod przewodnictwem zoologa, profesora F. W. Rogersa Brambella, stwierdziła:
Między rogiem a kością występuje cienka warstwa bardzo wrażliwej tkanki łącznej, przypominająca „macierz” paznokcia ludzkiego. Gorący nóż stosowany do przycinania dzioba narusza tę złożoną strukturę rogu, kości i wrażliwej tkanki, powodując dotkliwy ból.8
Okaleczenie to ma ponadto długotrwałe konsekwencje: kurczęta, którym przycięto dziób, jedzą mniej i przez kilka tygodni tracą na wadze9, prawdopodobnie dlatego, że zraniony dziób nadal sprawia im ból. J. Breward i M. J. Gentle, badacze z British Agricultural and Food Reasearch Council’s Poultry Research Centre badali kikut dzioba okaleczonych tak kur i stwierdzili, że zniszczone nerwy odrastają i plącząc się, tworzą kłąb włókien nerwowych, zwany nerwiakiem. Wiadomo, że u ludzi, którym amputowano kończynę, nerwiaki powodują zarówno ostry, jak przewlekły ból. Breward i Gentle są zdania, że podobnie mogą zachowywać się nerwiaki powstałe po amputacji dzioba.10 Gentle, z ostrożnością, jakiej można spodziewać się po naukowcu‑drobiarzu publikującym w czasopiśmie naukowym, zauważa również:
Podsumowując, trzeba uczciwie przyznać, że nie wiemy, jak wielkiego dyskomfortu lub bólu doświadczają ptaki, którym przycięto dziób, ale we wrażliwym społeczeństwie wątpliwości powinno się liczyć na ich korzyść. Właściwa hodowla ma zatem zasadnicze znaczenie dla przeciwdziałania kanibalizmowi i wydziobywaniu upierzenia, a kiedy nie można odpowiednio sterować oświetleniem, nie pozostaje nic innego jak hodowanie ptaków nie wykazujących takich niszczycielskich skłonności.11
Jest jednak również inne rozwiązanie. Przycięcie dzioba, rutynowo wykonywane przez większość producentów w obawie przed kanibalizmem, znacznie zmniejsza obrażenia, jakie kurczęta mogą sobie nawzajem zadać. Ale oczywiście nie zmniejsza stresu i tłoku, które są powodem tego nienaturalnego zachowania. Dawniejsi hodowcy, którzy na dużej przestrzeni trzymali niewielkie stado ptactwa, nie musieli przycinać im dziobów. Kiedyś kurczaki były jednostkami; jeśli któryś atakował inne (co mogło się zdarzyć, chociaż nie było częste), usuwano go ze stada. Choremu lub zranionemu można było pomóc lub, gdy to było konieczne, szybko go zabić. Obecnie jeden człowiek dozoruje dziesiątki tysięcy ptaków. Minister rolnictwa Stanów Zjednoczonych z entuzjazmem odnotował fakt, że jedna osoba może zajmować się 60-75 tysiącami kurczaków.12 W „Poultry World” niedawno ukazał się obszerny reportaż o brojlerni Davida Derehama, który sam jeden dba o 88 tysięcy zgromadzonych pod jednym dachem brojlerów, a na dodatek uprawia sześćdziesiąt akrów pola!13 „Dba” nie znaczy jednak to, co kiedyś: gdyby hodowca poświęcał każdemu ptakowi tylko sekundę dziennie, przegląd 88 tysięcy zająłby mu ponad dwadzieścia cztery godziny, do czego dochodzą jeszcze inne codzienne obowiązki, a ponadto uprawy. Poza tym brojlernia jest bardzo słabo oświetlona, co również utrudnia inspekcję. Współczesny hodowca drobiu ogranicza się do usuwania martwych sztuk. Taniej jest stracić kilka ptaków niż płacić dodatkowo za nadzór nad ich zdrowiem.
Brojlernie to sztucznie wentylowane budynki o litych ścianach bez okien, co umożliwia skuteczne sterowanie oświetleniem i temperaturą (na ogół mają one ogrzewanie, ale rzadko chłodzenie). Aż do chwili zabrania na ubój kurczaki nie widzą światła dziennego, oddychają zaś powietrzem ciężkim od amoniaku, wydzielanego przez ich własne odchody. Zwykle wentylacja wystarcza, by utrzymać je przy życiu, lecz gdyby zawiodła, wszystkie by się udusiły. A ponieważ producent brojlerów nie zawsze dysponuje awaryjnym źródłem zasilania, katastrofą może być nawet tak banalne zdarzenie, jak przerwa w dostawie prądu.
Ptaki mogą udusić się w brojlerni również w wyniku „zadeptania” (piling). Stale trzymane w zamknięciu, stają się nerwowe i pobudzone. Nieprzyzwyczajone do jaskrawego światła, głośnego hałasu lub innych silnych bodźców, mogą pod ich wypływem wpaść w panikę i uciekać w róg budynku. Rozpaczliwie poszukując schronienia, będą deptać po sobie i - jak opisuje to jeden z hodowców - „zbijać się w żałosny stos ciał w rogu brojlerni”.14
Jeśli nawet unikną tych niebezpieczeństw, mogą paść ofiarą jednej z licznych chorób szerzących się w brojlerniach. Nową i wciąż tajemniczą przyczyną zgonów jest „zespól nagłej śmierci” lub ADS (acute death syndrome), prawdopodobnie wynik nienaturalnych warunków hodowli przemysłowej. Stwierdzono, że zabija przeciętnie dwa procent brojlerów ze stad w Kanadzie i Australii, a zapewne liczba ta jest podobna we wszystkich krajach, w których prowadzi się taką hodowlę.15 ADS ma następujący przebieg:
Śmierć kurczaków poprzedza nagła utrata równowagi, gwałtowne trzepotanie skrzydłami i silne skurcze mięśni. (...) Zaobserwowano, że w pierwszym stadium zaburzeń równowagi ptaki chwieją do przodu i do tyłu, a podczas gwałtownego machania skrzydłami mogą przewrócić się na grzbiet lub na mostek.16
Żadne z badań nie wyjaśnia zadowalająco, dlaczego stan tych pozornie zdrowych kurczaków nagle się załamuje, prowadząc do śmierci, ale specjalista brytyjskiego Ministerstwa Rolnictwa wiąże to z zasadniczym celem całego przemysłu drobiarskiego - ich szybkim wzrostem:
Umieralność brojlerów wzrasta i można się zastanawiać, czy nie jest to pośrednio związane z wielkim postępem genetycznym i zmianą pasz. Krótko mówiąc, możemy podejrzewać, że brojlery rosną zbyt szybko - w ciągu siedmiu tygodni zwiększając wagę od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu razy. „Padnięcie”, czyli nagła śmierć dobrze rozwijających się młodych brojlerów (głównie samców), także może wiązać się z tym „przesilonym” wzrostem.17
Szybkie tempo wzrostu powoduje również kalectwa i deformacje, które zmuszają producentów do wybicia dodatkowo od jednego do dwu procent brojlerów - a ponieważ likwidowane są tylko poważne przypadki, liczba zdeformowanych ptaków jest na pewno dużo większa.18 Naukowcy badający pewną postać kalectwa u ptaków stwierdzają: „Uważamy, że ptaki hoduje się w kierunku tak szybkiego przyrostu masy, że są na granicy strukturalnego załamania.”19
Już samo powietrze, którym muszą oddychać, jest zagrożeniem dla ich zdrowia. Podczas tych siedmiu lub ośmiu tygodni, gdy są zamknięte w brojlerni, nie próbuje się nawet wymieniać podściółki czy uprzątać odchodów. Mimo sztucznej wentylacji powietrze jest więc przesycone amoniakiem, kurzem i drobnoustrojami. Badania wykazały - jak zresztą można się było spodziewać - że kurz, amoniak i bakterie niszczą ptasie płuca.20 Instytut Medycyny Społecznej Uniwersytetu w Melbourne w Australii przeprowadził badania nad ryzykiem zdrowotnym dla przebywających w tej atmosferze pracowników brojlerni. U ponad siedemdziesięciu procent stwierdzono zapalenie spojówek, stały kaszel u prawie trzydziestu procent, a u piętnastu procent - astmę i przewlekłe zapalenie oskrzeli. Naukowcy zalecili więc, by jak najkrócej przebywali w budynkach hodowlanych i nosili w nich maski. Nie wspominają jednak nic o maskach dla kurczaków.21
Ptaki, które muszą stać i przysiadać na gnijącej, brudnej i przesyconej amoniakiem podściółce cierpią również na owrzodzenie stóp, zapalenie stawu skokowego i pęcherze odleżynowe na klatce piersiowej. „Elementy drobiowe” to często kawałki ptaków, których ciał, ze względu na te urazy, nie można sprzedać w całości. W każdym razie uszkodzenia stóp nie są problemem dla przemysłu drobiarskiego, gdyż po uboju nogi i tak się ucina.
Pierwszy a zarazem ostatni kontakt ze światłem dziennym nie jest wcale mniej stresujący niż życie w długim, zatłoczonym, zakurzonym i śmierdzącym amoniakiem budynku bez okien. Drzwi nagle zostają otwarte i ptaki, przyzwyczajone do półmroku, są chwytane za nogi, niesione głową w dół i upychane w klatkach umieszczanych jedna na drugiej w ciężarówce. Potem przewozi się je do „przetwórni”, gdzie mają zostać zabite, oczyszczone i przeobrażone w estetyczne plastikowe pakiety. W przetwórni nawet przez kilka godzin czekają na swoją kolej, bez pokarmu i wody, w stosach klatek zdjętych z ciężarówki. Na koniec zostają wyciągnięte z klatek i powieszone głową w dół na taśmie Przenośnika dowożącej je pod nóż, który położy kres ich niewesołej egzystencji.
Pas
transmisyjny w przetwórni dowożący żywy drób na miejsce
uboju
(fot. J. Mason i J. A. Keller, z książki Animal
Factories)
Oskubane i opakowane ciała kurcząt zostaną następnie sprzedane milionom rodzin, które będą ogryzać ich kości, nawet przez chwilę nie zastanawiając się nad tym, że jedzą martwe ciało żywego kiedyś stworzenia, nie pytając też, co z nim zrobiono, by można je było kupić i zjeść. Gdyby jednak przerwali jedzenie, by zadać sobie to pytanie, gdzie mogliby znaleźć odpowiedź? Jeśli poszukają informacji u potentata drobiarskiego Franka Perdue, czwartego co do wielkości producenta brojlerów w Stanach Zjednoczonych - ale na pewno pierwszego, jeśli chodzi o autoreklamę - dowiedzą się, że kurczęta w jego „gospodarstwie” były rozpieszczane i wiodły „aksamitne życie”22. Skąd zwykły człowiek ma wiedzieć, że Perdue trzyma kurczaki w stupięćdziesięciojardowych budynkach na 27 tysięcy sztuk? Skąd ma wiedzieć, że w jego systemie masowej produkcji ubija się 6,8 milionów ptaków tygodniowo i że - jak wielu producentów brojlerów - odcina im wcześniej dzioby, by zapobiec kanibalizmowi, do którego doprowadza stres życia we współczesnej fabryce drobiu?23
Perdue lansuje pewien dobrze znany mit: korzyści ekonomiczne hodowcy idą w parze z dobrem jego ptaków lub innych zwierząt. Apologeci hodowli przemysłowej często twierdzą, że gdyby zwierzęta nie były szczęśliwe, nie rozwijałyby się, a produkcja nie byłaby opłacalna. Sam przemysł brojlerski zadaje jawny kłam temu naiwnemu mitowi. Opublikowany w „Poultry Science” artykuł dowodzi, że korzystne mogłoby być ograniczenie powierzchni przypadającej na jednego ptaka do 372 cm2 (to o 20 procent mniej niż standard w tej branży), choćby nawet oznaczało umieralność 6,4 procent drobiu (więcej niż przy mniejszym zagęszczeniu), ich niedowagę i częste występowanie pęcherzy odleżynowych na klatce piersiowej. Autorzy wskazują, że dla dochodowości przemysłu drobiarskiego podstawowe znaczenie ma nie zysk na jednego ptaka, ale zysk z sektora jako całości.
Średni zysk pieniężny na ptaka zmniejsza się (...) gdy zagęszczenie hodowli wzrasta. Gdy jednak obliczać zysk na jednostkę powierzchni, jest odwrotnie: wzrasta ze wzrostem zagęszczenia hodowli. Mimo iż testowano skrajnie wysokie zagęszczenia, nie stwierdzono wartości, przy której następuje spadek zysku, i to pomimo zmniejszenia szybkości rośnięcia drobiu.24
Czytelnika, który przeczytał ten fragment i zastanawia się, czy nie kupić indyka zamiast kurczaka, należy przestrzec, że główne danie rodzinnego obiadu w Święto Dziękczynienia hoduje się tymi samymi metodami co brojlery i że również przycina mu się dziób. „Turkey World” podaje, że w ostatnich kilku latach nastąpiła „prawdziwa eksplozja produkcji indyka”, która, jak się należy spodziewać, będzie trwała nadal. Hodowcy indyków na skalę przemysłową zarobili w roku 1985 dwa miliardy dolarów i wyhodowali 207 milionów sztuk, z czego 80 procent przypada na właścicieli dwudziestu największych firm. Indyki, zanim spotka je koniec, spędzają w warunkach intensywnej hodowli od trzynastu do dwudziestu czterech tygodni, ponad dwa razy dłużej niż kurczaki.25
„Kura - napisał kiedyś Samuel Butler - to tylko sposób, w jaki jedno jajko robi inne jajko.” Butler pewnie tylko chciał być dowcipny; ale kiedy Fred C. Haley, prezes firmy drobiarskiej z Georgii, w którego rękach jest życie dwustu dwudziestu pięciu tysięcy niosek, nazywa je „maszynami do produkcji jajek”, jego słowa znaczą dużo więcej. Manifestując postawę człowieka interesu, Haley dodaje: „Celem produkcji jajek jest zarabianie pieniędzy. Zapominając o tym, zapominamy o wszystkim.”26
Nie można uznać takiego podejścia za typowo amerykańskie. Brytyjski magazyn drobiarski mówi czytelnikom: „Współczesna nioska nie jest niczym innym, jak bardzo wydajną maszyną, która przetwarza prymitywny materiał - karmę - w produkt finalny, jajko. Pomijając oczywiście warunki jej utrzymania.”27
Pogląd, że nioska jest wydajnym sposobem przerobu karmy na jajka, cieszy się popularnością w czasopismach przemysłu drobiarskiego, zwłaszcza w reklamach. Jak można się spodziewać, nie wróży on kurom nic dobrego.
Chociaż nioski podlegają wielu tym samym procedurom co brojlery, istnieją pewne różnice. Podobnie jak brojlerom, trzeba im przyciąć dzioby, by zapobiec kanibalizmowi w przegęszczonej hodowli; ponieważ jednak żyją znacznie dłużej, często przechodzą to dwukrotnie. Dick Welles, specjalista w zakresie drobiarstwa i przewodniczący Britain’s National Institute of Poultry Husbandry, zaleca na przykład przycięcie dzioba „między piątym a dziesiątym dniem życia”, ponieważ wczesny zabieg oszczędza pisklętom stresu i jest poza tym „dobrym sposobem zmniejszenia współczynnika wczesnej umieralności”.28 Kiedy między dwunastym a osiemnastym tygodniem życia kury zostają przeniesione z budynku hodowlanego do sektora dla niosek, często wykonuje się go powtórnie.29
Cierpienie nioski zaczyna się bardzo wcześnie. Nowo wyklute pisklęta „sekserka” dzieli na samców i samiczki. Samczyki nie mają wartości handlowej i są odrzucane. Niektóre firmy poddają je zagazowaniu, ale najczęściej wrzuca się je żywcem do plastikowego wora, w którym duszą się pod naporem ciał następnych. Inne żywcem mielone są na karmę dla swoich sióstr. W samych Stanach Zjednoczonych prawie 160 milionów ptaków rocznie ginie w podobny sposób.30 Ile spotyka jaki los, nie wiadomo, gdyż nie prowadzi się żadnych rejestrów, a dla hodowców wyrzucenie kogutków jest tym samym, co dla nas wyrzucenie śmieci.
Życie samiczek jest wprawdzie dłuższe, ale to prawie żadna pociecha. Młode nioski, niezdolne jeszcze do znoszenia jajek, są zwykle hodowane na otwartej przestrzeni, gdyż ma to je wzmocnić na tyle, by wytrzymały życie w klatkach; następnie przenosi się je do budynku. Często jednak zaraz po urodzeniu są zamykane w klatkach, gdyż na ich kondygnacjach zmieści się więcej sztuk, a wtedy utrzymanie jednej mniej kosztuje. Ma to jednak pewne wady: ptaki szybko rosną i trzeba je przenosić do większych klatek, co „może trochę podwyższyć umieralność. (...) Przenoszenie na pewno wiąże się z łamaniem nóg i siniaczeniem głów”.31
Obecnie, niezależnie od stosowanej metody hodowli, wszyscy wielcy producenci jajek trzymają swoje nioski w klatkach. (Nazywa się je często bateriami klatek, co nie ma nic wspólnego z elektrycznością, lecz z faktem, że pierwotnie słowo „bateria” znaczyło „zbiór podobnych elementów wyposażenia”.) Początkowo w każdej umieszczano tylko jednego ptaka; w ten sposób hodowca mógł stwierdzić, które nie znoszą dość jajek, by zwróciły się koszty karmy, i te zabijano. Potem jednak zauważono, że zamykając w klatce dwie kury, można zmieścić ich w budynku więcej i zredukować jednostkowy koszt. Był to jednak tylko pierwszy krok. Teraz nie liczy się jajek. Stosuje się klatki, ponieważ w ten sposób można umieścić, ogrzać, wyżywić i napoić więcej ptaków w jednym budynku oraz wydajniej wykorzystać sprzęt mechaniczny, oszczędzający robocizny.
Ekonomiczna konieczność utrzymania kosztów pracy na absolutnym minimum oznacza, że poszczególnym nioskom nie poświęca się więcej uwagi niż brojlerom. Alan Hainsworth, właściciel fermy drobiarskiej z okolic Nowego Jorku, w wywiadzie dla lokalnej gazety powiedział, że wystarczy mu cztery godziny pracy dziennie, by zadbać o 36 tysięcy niosek, a jego żona dogląda 20 tysięcy młodych kur, „co zabiera jej dziennie piętnaście minut. Sprawdza tylko automatyczne dozowniki karmy, poidła i liczbę ptaków padłych przez noc.”
Taka opieka nie oznacza szczęśliwego stada, a według relacji reportera „wystarczy wejść do budynku dla młodych kur, by rozpętało się istne pandemonium. Gdakanie jest głośne i intensywne, gdy 20 tysięcy kur ze strachu przed ludzkim intruzem stara się wepchnąć do jak najdalszej części klatki.”32
Jedną z pierwszych ferm hodujących ponad milion niosek było Julius Goldman’s Egg City, 50 mil na północny zachód od Los Angeles. Już w roku 1970, gdy „National Geographic Magazine” publikował entuzjastyczne reportaże o względnie wtedy nowych metodach hodowli, przebywało tam dwa miliony kur w budynkach, w których zmieszczono po dziewięćdziesiąt tysięcy sztuk - po pięć na klatkę o wymiarach 16 na 18 cali. Ben Shames, wiceprezes Egg City, tak wyjaśniał reporterowi metody hodowli tak ogromnej liczby ptaków:
Oceniamy spożycie paszy i produkcję jajek w dwu spośród stu dziesięciu rzędów klatek w każdym budynku. Kiedy produkcja staje się nieopłacalna, wszystkie dziewięćdziesiąt tysięcy ptaków sprzedajemy producentom zup. Nie opłaca się sprawdzać, jakie wyniki ma każdy rząd klatek, a tym bardziej poszczególne sztuki; przy dwu milionach konieczne jest stosowanie prób statystycznych.33
W większości ferm klatki umieszczone są w rzędach, a pożywienie i woda spływają rynienkami napełnianymi automatycznie z centralnego zbiornika. Klatki mają pochylone druciane podłogi. Nachylenie wynosi zwykle jedną piątą i utrudnia ptakom wygodne stanięcie, ale dzięki niemu jajka staczają się do przodu klatki, skąd łatwo je zebrać ręcznie, lub - w fermach bardziej nowoczesnych - spadają na taśmę przenośnika, który przekazuje je do działu paczkowania.
Druciany spód klatek również ma uzasadnienie praktyczne. Przepuszcza odchody, które spadają na podłogę, gdzie gromadzą się nawet wiele miesięcy, a potem zostają w prosty sposób usunięte. (Jedni producenci usuwają je częściej, inni rzadziej.) Pazury kur nie są jednak dostosowane do życia na kracie i - jeśli ktoś w ogóle zada sobie ten trud - często stwierdzić można ich uszkodzenia. Brak stałego podłoża, na którym by się ścierały, sprawia, że rosną bardzo długie i na stałe więzną w kracie. Były przewodniczący jednej z organizacji drobiarskich tak o tym mówi w czasopiśmie fachowym:
Odkryliśmy, że kurczaki dosłownie wrastają w klatkę. Ich palce wpadają w kratę prętów i nie mogą się uwolnić. Z czasem obrastają wokół pręta. Na szczęście ptaki zostają uwięzione blisko przedniej strony klatki, mają więc łatwy dostęp do wody i pożywienia.34
Zobaczmy również, jaką przestrzeń życiową mają kury nioski w klatkach. Okrucieństwu wobec ptaków ma zapobiegać przyjęta w roku 1954 w Wielkiej Brytanii „Ustawa o ochronie ptaków” (Protection of Birds Act). Artykuł 8, ustęp 1, stwierdza:
Kto hoduje lub zamyka jakiegokolwiek ptaka w klatce lub dowolnym innym pomieszczeniu niedostatecznie wysokim, długim lub szerokim na to, by ptak mógł swobodnie rozpostrzeć skrzydła, popełnia przestępstwo w rozumieniu niniejszej ustawy i podlega specjalnej karze.
Zamykanie ptaka w klatce zawsze jest czymś wątpliwym, ale zasada, że powinna być wystarczająco duża, by mógł rozpostrzeć skrzydła, to absolutne minimum, chroniące przed uwięzieniem go w warunkach nie pozwalających na zaspokojenie nawet najbardziej podstawowych instynktów. Czy mamy więc sądzić, że w Wielkiej Brytanii klatki dla drobiu muszą być przynajmniej na tyle duże, by ptaki miały niezbędną swobodę ruchów? Nie: cytowany powyżej ustęp opatrzony jest bowiem krótką, ale istotną klauzulą: „Ustęp ten nie stosuje się do drobiarstwa.”
To zdumiewające zastrzeżenie pokazuje, jaką siłę mają upodobania żołądka w porównaniu z siłą współczucia, nawet w kraju, który uchodzi za przyjazny zwierzętom. Nie ma w naturze ptaków, które nazywamy „drobiem”, niczego, co zmniejszałoby ich pragnienie rozpostarcia skrzydeł, można więc sądzić, że członkowie brytyjskiego parlamentu są przeciwni okrucieństwom z wyjątkiem tych, którym zawdzięczają swe śniadania.
Bardzo podobnie jest w Stanach Zjednoczonych. Ustawa o ochronie zwierząt z roku 1970 z późniejszymi poprawkami ustaliła taki standard wielkości klatek, by „każdemu ptakowi zagwarantować dość miejsca dla zachowania właściwej postawy ciała, swoistych relacji społecznych i odpowiedniej swobody ruchu”. Obowiązuje ona ogrody zoologiczne, cyrki, hurtownie zoologiczne i laboratoria, ale nie chroni zwierząt hodowanych w celach żywnościowych.35
Jaką wielkość zgodną z tym minimalnym standardem miałyby klatki dla niosek? Aby odpowiedzieć na to pytanie, wystarczy znać średnią rozpiętość skrzydeł najbardziej popularnej rasy kur: to około trzydziestu cali. Klatki mają wprawdzie różne wymiary, ale, jak informuje „Poultry Tribune”,
typowa klatka ma 12 na 20 cali; zamyka się w niej od jednej do pięciu niosek. Zależnie więc od ich liczby, na jedną przypada od 240 do 48 cali kwadratowych. Można zauważyć tendencję do nadmiernego zatłoczenia klatek w celu obniżenia kosztów sprzętu i utrzymania budynku w przeliczeniu na jednego ptaka.36
Klatka tej wielkości jest za mała nawet na to, by jeden ptak mógł w niej rozpostrzeć skrzydła, nie mówiąc już o pięciu, a - jak wskazuje ostatnia linijka cytowanego artykułu - właśnie cztery lub pięć to norma w hodowli przemysłowej.
Od czasu pierwszego wydania tej książki zespoły naukowe i komisje rządowe wielokrotnie badały warunki życia kur w intensywnej hodowli. W roku 1981 Komisja Rolnictwa Izby Gmin wydała raport dotyczący warunków życia zwierząt, w którym stwierdziła: „Widzieliśmy baterie klatek stosowane w instytucjach doświadczalnych i firmach komercyjnych, i bardzo nam się nie podobały.” Zaleciła rządowi podjęcie działań zmierzających do wyeliminowania tego typu klatek w ciągu pięciu lat.37 Jeszcze bardziej wymowne są wyniki badań przeprowadzonych w Houghton Poultry Research Station w Wielkiej Brytanii, które miały określić, jaka powierzchnia jest niezbędna, by kury mogły wykonywać różne czynności życiowe. Wykazały one, że typowa kura siedząc zajmuje zwykle 637 cm2 powierzchni, ale by móc się bez trudu odwrócić, potrzebuje w pojedynczej klatce 1681 cm2. Klatka na pięć sztuk powinna być na tyle duża, by wszystkie mogły zmieścić się w jej przedniej części, to znaczy powinna mieć przynajmniej 106,5 cm długości i 41 cm szerokości (około na 16 cali), co daje 873 cm2 powierzchni na ptaka.38 Jeśli natomiast zamknąć je w typowej klatce o wymiarach 12 na 20 cali, o której pisze „Poultry Tribune”, to na każdego z nich przypada 48 cali, czyli 300 cm2; a jeśli w klatce są cztery ptaki, to 375 cm2.
Co prawda rząd brytyjski nie podjął żadnych działań, aby odpowiedzieć na zalecenie Komisji, ale postulowana zmiana jest możliwa. W 1981 roku Szwajcaria rozpoczęła dziesięcioletni okres wycofywania baterii klatek, nakładając też od roku 1987 obowiązek zapewnienia ptakom przynajmniej 500 cm2 powierzchni; od 1 stycznia 1992 roku zabronione będą klatki tradycyjne, a nioski będą musiały mieć dostęp do osłoniętych, miękko wyściełanych gniazd.39 W Holandii typowe baterie klatek zostaną zakazane od 1994 roku, a minimalną powierzchnię dla kury ustalono na 1000 cm2; kura musi mieć także dostęp do miejsc, gdzie może budować gniazda i grzebać w ziemi. Jeszcze dalej idzie przyjęte w lipcu 1988 roku prawo szwedzkie, nakazujące, by w ciągu następnych dziesięciu lat zlikwidowano klatki dla kur; stwierdza ono również, że krowy, świnie i zwierzęta futerkowe muszą być hodowane „w warunkach możliwie najbardziej odpowiadających ich środowisku naturalnemu”.40
Reszta Europy nadal dyskutuje o przyszłości baterii klatek. W roku 1986 ministrowie rolnictwa państw Wspólnoty Europejskiej ustalili, że minimalna powierzchnia dla nioski ma wynosić 450 cm2. Zdecydowano jednak, że do roku 1994 nie będzie to wymóg prawny. Dr Mandy Hill, wicedyrektor eksperymentalnej fermy Gleadthorpe brytyjskiego Ministerstwa Rolnictwa szacuje, że w Wielkiej Brytanii trzeba będzie zmienić pomieszczenia dla 6,5 miliona ptaków, co dowodzi, jak wielka ich liczba jest obecnie pozbawiona nawet tak śmiesznie malej powierzchni życiowej.41 Ale ponieważ całe brytyjskie stado niosek liczy 50 milionów, z czego 90 procent trzymane jest w klatkach, okazuje się, że nowe minimum jedynie usankcjonuje wielkie przegęszczenie, które jest normą w większości ferm jajczarskich. Dostosować będzie się musiała jedynie ta mniejszość, która teraz upycha ptaki jeszcze gęściej. Tymczasem w roku 1987 Parlament Europejski zalecił krajom Wspólnoty wycofanie baterii klatek w ciągu najbliższych dziesięciu lat.42 Ponieważ jednak ma on rolę jedynie doradczą, ci Europejczycy, którzy niecierpliwie oczekują ich likwidacji, nie mają na razie powodów do radości.
W przeciwieństwie do Europy Stany Zjednoczone nawet nie zaczęły zajmować się tym problemem. Przyjęte we Wspólnocie Europejskiej minimum to 450 cm2, co odpowiada 70 calom kwadratowym na kurę, natomiast amerykańska organizacja United Egg Producers uznała za standard 48 cali kwadratowych.43 Ale w rzeczywistości ptakom zostawia się jeszcze mniej miejsca. Na fermie Hainswortha w Mt. Morris w stanie Nowy Jork upycha się po cztery kury w klatkach 12 na 12 cali - co oznacza 36 cali kwadratowych na jedną. „A niekiedy nawet po pięć, kiedy Hainsworth ma więcej ptaków niż miejsca”44, dodaje reporterka. Jednak w gruncie rzeczy, póki ktoś tego nie sprawdzi, nie wiadomo - niezależnie od tego, jakie byłyby oficjalne czy półoficjalne zalecenia - ile ptaków wsadza się do jednej klatki. W Australii rządowy Code of Practice zaleca, by w klatce o wymiarach 18 na 18 cali było nie więcej niż cztery kury, ale w roku 1988 niespodziewana inspekcja na jednej z ferm w prowincji Victoria znalazła jedną klatkę tej wielkości, w której upakowano siedem ptaków, i wiele innych, w których było po pięć lub sześć. Departament Rolnictwa prowincji odmówił jednak wytoczenia sprawy drobiarzowi.45 Siedem ptaków w osiemnastocalowej klatce to tylko 289 centymetrów (46 cali) kwadratowych na każdego. Przy takim zagęszczeniu powierzchnia standardowego arkusza papieru maszynowego to przestrzeń życiowa dwu kur, które niemal siedzą sobie na głowie.
Zbliżenie
baterii klatek na fermie drobiu w Somerset w australijskiej prowincji
Victoria. W tej klatce o wymiarach 18x18 cali zamknięto siedem kur
(fot. P. Mark)
Takie warunki, typowe dla współczesnych ferm jajczarskich w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, a właściwie w każdym kraju rozwiniętym, z wyjątkiem od niedawna Szwajcarii, Holandii i Szwecji, uniemożliwiają ptakom zaspokojenie jakichkolwiek naturalnych instynktów. Kury nie mogą spacerować, grzebać w ziemi, kąpać się w piasku, budować gniazd ani nawet rozpościerać skrzydeł. Nie są częścią stada. Nie mogą schodzić sobie z drogi, słabsze narażone są więc na ataki silniejszych, już i tak doprowadzonych do szału nienaturalnymi warunkami życia. Skutkiem ogromnego przepełnienia jest stan, który naukowcy nazywają stresem; przypomina on stres u człowieka w wielkim tłoku, w zamknięciu oraz pozbawionego elementarnej aktywności. Wiemy, że u brojlerów stres wywołuje agresywne dziobanie i kanibalizm. U niosek przez dłuższy czas trzymanych w takiej hodowli Roy Bedichek, przyrodnik teksaski, zauważył inne objawy:
Przyjrzałem się uważnie ptakom hodowanym w ten sposób i wydały mi się nieszczęśliwe. (...) Zamknięte w bateriach klatek prawie oszalały w tym okresie swego życia, gdy w warunkach naturalnych zyskiwałyby już samodzielność i ścigały w trawie polnego konika. Był to dosłownie kurzy dom wariatów.46
Hałas to następny objaw stresu. Grzebiąca w ziemi kura na ogół zachowuje się cicho, czasem tylko sobie gdaknie. Kury w klatkach są na ogół bardzo hałaśliwe. Cytowałem wcześniej reportera, który drobiarnię młodych niosek na fermie Hainswortha nazwał „istnym pandemonium”. A oto jego opis sektora dla niosek:
Ptaki w kurniku zachowują się histerycznie. Uderza to nawet wtedy, gdy zna się harmider w budynku młodych kur. Nioski skrzeczą, gdaczą i kwoczą, gramoląc się jedna przez drugą, aby dziobnąć z podajnika dozowane automatycznie ziarno lub łyk wody. Tak właśnie upływa ich krótkie życie poświęcone bezustannej produkcji.47
Następnym źródłem stresu jest niemożność zbudowania gniazda, w którym można by złożyć jajko. Konrad Lorenz opisał składanie jajek jako najgorszą torturę, jaką przechodzą kury zamknięte w bateriach klatek:
Dla kogoś, kto wie coś niecoś o zwierzętach, prawdziwie rozdzierający widok stanowią kury, które, daremnie szukając ukrycia, starają się wpełznąć pod swoje współ towarzyszki niedoli. W tych warunkach na pewno powstrzymują złożenie jajka tak długo, jak tylko mogą. Ich instynktowny opór przed składaniem jajek wśród tłumu innych kur jest na pewno równie silny, jak niechęć cywilizowanego człowieka do publicznej defekacji.48
Pogląd Lorenza został potwierdzony przez eksperyment, w którym nioskom pozwalano dostać się do gniazda, jeśli uporały się z coraz trudniejszymi przeszkodami. O tym, jak silna była ich potrzeba, by złożyć jajko w gnieździe, świadczy fakt, że starały się do niego dostać równie uporczywie, jak do jedzenia po dwudziestoczterogodzinnym głodowaniu.49 Być może ewolucja wytworzyła w nich instynkt składania jajka na osobności dlatego, że w trakcie tego procesu okolica otworu stekowego zaczerwienia się i wilgotnieje, a inne ptaki, zauważywszy to, mogą ją podziobać. Jeśli doprowadzi to do krwawienia, wzbudzi ono dalsze dziobanie, Co może skończyć się kanibalizmem.
Inne obserwacje świadczą, że kury nigdy nie tracą instynktu gniazdowania. Kilkoro moich przyjaciół zaopiekowało się nioskami, u których kończył się okres wydajności i które miano posłać na ubój. Kiedy wypuszczono je na podwórze i dano trochę słomy, zaczęły natychmiast budować gniazda, mimo iż ponad rok spędziły w nagiej metalowej klatce. W Szwajcarii prawo będzie od końca 1991 roku wymagać, aby nioski miały gniazda - osłonięte, zaciemnione, o miękkim podłożu lub podściółce. Naukowcy szwajcarscy zbadali nawet, jaką podściółkę kury najbardziej lubią; okazało się, że i te hodowane w klatkach, i te, którym już wcześniej zapewniano podściółkę, preferują plewy owsiane lub słomę pszeniczną; kiedy miały możliwość wyboru, składały jajka tylko na niej, a nie na drucianej podłodze czy nawet na sztucznej trawie. Znamienne, że w badaniach tych stwierdzono również, iż kury, którym już wcześniej dawano podściółkę, mając udostępnione gniazdo, spędzały w nim przeciętnie 45 minut, natomiast aż 87 procent kur hodowanych w nagich klatkach przebywało w nim dłużej - tak wydawały się zachwycone niezwykłym komfortem!50
Podobne spostrzeżenia dotyczą innych podstawowych instynktów, których zrealizowanie jest w klatkach niemożliwe. Dwaj naukowcy obserwowali kury wypuszczone z klatek, w których spędziły pierwsze pół roku swojego życia, i stwierdzili, że przez dziesięć minut po oswobodzeniu połowa z nich machała skrzydłami - coś, czego wcześniej właściwie nie mogły robić.51 To samo zauważono w wypadku innej instynktowej aktywności - kąpieli piaskowej, niezbędnej, jak wykazano, dla utrzymania odpowiedniego stanu upierzenia.52 Kura podwórzowa znajduje odpowiednie miejsce na miałkiej ziemi i wygrzebuje w niej dołek, obsypując sobie pióra, a następnie energicznie otrzepuje się z kurzu. Jeden z badaczy zauważył, że brzuch ptaków zamkniętych w drucianych klatkach jest „ogołocony z piór”, i wysunął przypuszczenie, że „powodem może być brak warunków odpowiednich do kąpieli piaskowej, gdyż ptaki, jak wiadomo, próbują ją wykonywać również na drucianej pod- łodze”.53 Zaobserwowano też, że trzymane w metalowych klatkach kury ponawiały zachowania odpowiadające kąpieli piaskowej częściej niż kury kąpiące się w piasku, choć próby te trwały krócej.54 Potrzeba ta jest tak silna, że kury nadal starają się ją zaspokoić, wydzierając sobie przy tym upierzenie z brzucha, gdyż podłoga jest druciana i nie ma pyłu, którym mogłyby się obsypać. Wypuszczone z klatki, będą z przyjemnością oddawać się prawdziwej kąpieli piaskowej. Wspaniale jest obserwować, jak zmaltretowana, bojaźliwa, niemal łysa kura, umieszczona w odpowiednim środowisku, w stosunkowo krótkim czasie odzyskuje pióra i swoją naturalną godność.
Najlepiej poobserwować zatłoczoną klatkę, by zorientować się, jak dalece i trwale współczesne fermy jajczarskie pozbawiają kury możliwości zaspokajania naturalnych instynktów. Nie mogą stać ani odpowiednio się usadowić. Nawet gdy jednej lub dwu uda się w miarę wygodnie ułożyć, muszą poruszyć się, gdy tylko poruszą się inne. To jakby obserwować trójkę osób usiłującą wyspać się w jednym łóżku - tyle tylko, że kury na te daremne wysiłki skazane są przez cały rok, a nie jedną noc. Dodatkowo rozdrażnia je fakt, że po kilku miesiącach w klatce zaczynają tracić pióra wskutek ocierania się o siatkę i dlatego, że inne kury stale im je wydziobują. Potem o druty ociera się już goła skóra i po pewnym czasie trzymane w klatce ptaki nie mają prawie piór, a ich otarta skóra jest zaczerwieniona i krwawiąca, szczególnie wokół ogona.
Wydziobywanie piór u kur, podobnie jak u brojlerów, jest oznaką stresu oraz, jak stwierdza jedna z cytowanych wcześniej prac, „braku odpowiedniej stymulacji środowiskowej”.55 Wykazano, że w bogatszym otoczeniu, mając dostęp do grzęd, ściółki, w której mogą grzebać, i do gniazd, kury rzadziej wydziobują i mniej niszczą pióra niż w typowych klatkach.56 Wydziobywanie piór staje się przyczyną dalszych obrażeń, jak zauważył inny zespół badaczy:
Do zadrapań i zranień, szczególnie na grzbiecie (...) łatwiej dochodzi wtedy, gdy skóry nie chronią pióra. A więc strach, utrata upierzenia i ból mogą niekiedy stać się elementami tego samego syndromu.57
Poza tym w klatce zwykle jest jeden ptak - w większych może być ich nawet kilka - który stracił już wolę oporu i biernie poddaje się, popychany i deptany przez inne. W warunkach naturalnych miałby zapewne niską pozycję w kolejności dziobania; ale wówczas nie byłoby to tak ważne. W klatce może tylko kulić się w kącie, zwykle w najniższym miejscu pochyłej podłogi, gdy jego współlokatorzy depczą po nim, sięgając po karmę czy wodę.
Po tych wszystkich obserwacjach badania nad tym, czy ptaki wolą klatki, czy wybieg, mogą wydawać się zbędne, a jednak przeprowadziła je doktor Marian Dawkins z instytutu zoologii Uniwersytetu Oksfordzkiego i jej praca naukowo potwierdza to, co już zostało powiedziane. Mając możliwość wyboru między klatką a wybiegiem porośniętym trawą, kura wybierze wybieg. Większość z nich woli nawet wybieg, na którym nie znajdzie pożywienia, od klatki, w której jest karma.58
Najbardziej dobitnym świadectwem, że kura żyje w nieodpowiednich warunkach, jest jej śmierć. Ponieważ naturalna długość życia drobiu znacznie przekracza osiemnaście miesięcy, a nawet osiąga dwa lata, na które pozwala się nioskom, wysoki współczynnik umieralności jest wskaźnikiem skrajnie złych warunków. Podobnie jak ludzie w obozach koncentracyjnych, kury w najbardziej niesprzyjających okolicznościach będą kurczowo trzymać się życia. A mimo to ferma jajczarska zwykle traci w ciągu roku od dziesięciu do piętnastu procent niosek; wiele z nich ginie na pewno wskutek wywołanego zatłoczeniem stresu oraz jego następstw. Oto przykład.
Zdaniem dyrektora liczącej 50 tysięcy niosek fermy, położonej niedaleko Cucamonga w Kalifornii, codziennie pięć do dziesięciu kur pada wskutek stresu związanego z zamknięciem (czyli 2-3 tysiące rocznie). „Ptaki te - powiedział - nie giną na jakąś chorobę, tylko zwyczajnie nie mogą znieść stresu wywołanego życiem w tłoku.”59
Skrupulatne badania naukowców z instytutu drobiarstwa Uniwersytetu Cornella potwierdziły wpływ zatłoczenia na wzrost współczynnika umieralności. W czasie krótszym niż rok umieralność niosek zamkniętych po trzy w klatkach o wymiarach 12 na 18 cali wyniosła 9,6 procent, przy czterech ptakach podskoczyła do 16,4 procent, a przy pięciu - do 23 procent. Mimo tych danych naukowcy doradzają hodowcom, by „trzymali nioski rasy leghorn po cztery w klatkach 12 na 18 cali”, gdyż na zainwestowany kapitał i pracę przypada wtedy większa liczba zniesionych jajek, z nawiązką rekompensując wyższe koszty - jak to określają - „amortyzacji ptaków”.60 Uznają nawet, że przy wysokiej cenie jajek „większy zysk da pięć niosek na klatkę”. Sytuacja jest analogiczna do tej, jaką poznaliśmy w wypadku brojlerów, i również dowodzi, że zwiększenie stłoczenia zwierząt, mimo iż powoduje śmierć większej ich liczby, i tak pozwala menedżerom farm osiągnąć większy zysk. Znoszenie jajek jest funkcją fizjologiczną (jak jajeczkowanie u kobiet), a więc kury znoszą je nawet wtedy, gdy trzyma się je w warunkach, w których nie mogą zaspokoić podstawowych potrzeb behawioralnych.
Tak żyją i umierają kury, które produkują jajka. Być może więcej szczęścia mają te, które umierają wcześniej, gdyż ich bardziej wytrzymałe towarzyszki nie czeka nic więcej niż kilka dalszych miesięcy niewygód i tłoku. Będą znosić jajka, aż ich wydajność spadnie, a potem zostaną wysłane do ubojni i przerobione na zupę lub farsz, gdyż do niczego innego już się nie nadają.
Istnieje jeszcze inna, niezbyt przyjemna, możliwość postępowania, kiedy wydajność niosek zaczyna spadać. Można ją przywrócić metodą znaną jako przymusowe przepierzanie stada. Chodzi o wywołanie u nich procesu fizjologicznego, który w warunkach naturalnych polega na sezonowej utracie starego upierzenia i wyrastaniu nowego. Po przejściu naturalnego czy sztucznego cyklu przepierzania kury znoszą więcej jajek. Spowodowanie go w sztucznym środowisku, w którym nie ma sezonowych zmian temperatury i długości dnia, wymaga metody wstrząsowej. Najczęściej polega to na nagłym odcięciu wody i karmy, do których ptaki miały dotąd swobodny dostęp. I tak na przykład, jeszcze nie tak dawno brytyjskie Ministerstwo Rolnictwa w wydanej przez siebie broszurze doradzało hodowcom następujący przebieg drugiego dnia „przymusowego przepierzania”:
Żadnego pokarmu, światła czy wody. Należy upewnić się, że karmidła są puste, wyczyścić je z resztek papki, zebrać jajka, potem wyłączyć dopływ wody i światło, zostawiając tak ptaki na dwadzieścia cztery godziny.61
Zwykle po dwudniowej przerwie podaje się z powrotem wodę, a dzień później karmę. W ciągu kilku następnych tygodni oświetlenie wraca do normy i można się spodziewać, że kury, które przeżyły - niektóre padły wskutek szoku - staną się na tyle wydajne, by warto je było trzymać przez mniej więcej sześć następnych miesięcy. Dzięki naciskom ugrupowań ochrony zwierząt metoda ta jest od roku 1987 w Wielkiej Brytanii zabroniona, a kury muszą codziennie dostawać karmę i wodę. W Stanach Zjednoczonych jest tymczasem całkowicie dozwolona. Wielu hodowców drobiu nie uważa jej jednak za wartą zachodu; kury są tanie, wolą więc wymienić stado, gdy tylko stare szczyt wydajności będzie miało już za sobą.
Na koniec zauważmy jeszcze, że drobiarze nie pozwalają sobie na żadne sentymenty wobec kur, które znoszą dla nich takie mnóstwo jajek. W przeciwieństwie do mordercy, któremu przed egzekucją przysługuje specjalny posiłek, skazane kury mogą wcale nie dostać karmy. „Zabierzcie karmę wyeksploatowanym kurom” - radzi nagłówek w „Poultry Tribune”, a artykuł pod nim informuje hodowców, że karma podana kurom w ciągu ostatnich trzydziestu godzin przed ubojem to marnotrawstwo, gdyż przetwórcy nie zapłacą ekstra za pokarm, który pozostaje w przewodzie pokarmowym.62
Najbardziej inteligentnym ze wszystkich zwierząt chętnie zjadanych na Zachodzie jest niewątpliwie Świnia. Jej naturalna inteligencja jest tego samego rzędu, co inteligencja psa, a może nawet wyższa; świnki nadają się na domowych ulubieńców i można je tak ułożyć, by podobnie jak psy reagowały na proste komendy. Kiedy George Orwell na przywódców Folwarku zwierzęcego wybrał świnie, było to uzasadnione zarówno naukowo, jak i literacko.
Zastanawiając się, czy świnie hodowane są w odpowiednich warunkach, musimy pamiętać o ich inteligencji. Równe względy należą się oczywiście każdemu czującemu stworzeniu, niezależnie od tego, czy jest inteligentne, czy nie, ale potrzeby zwierząt o różnych zdolnościach są różne. Wszystkie wymagają pewnej wygody fizycznej. Wiemy już, że to minimum zostało odebrane kurom; przekonamy się, że odmawia się go również świniom. Kurze oprócz odpowiednich warunków potrzeba interakcji społecznych właściwych normalnemu stadu; zaraz po wykluciu się może brakować jej ciepła i uspokajającego kwokania matki; i - jak wykazały badania - nawet drób cierpi z powodu nudy.63 A jeśli jest to prawdą w stosunku do drobiu, to w jeszcze większym stopniu jest prawdą w odniesieniu do świń. Naukowcy z Uniwersytetu Edynburskiego obserwowali świnie hodowlane wypuszczone do zagrody, w której stworzono im na poły naturalne warunki, i zauważyli, że wykazują one stały wzorzec zachowań: tworzą stabilne grupy społeczne, budują wspólne legowiska, gnojowiska wyznaczają daleko od nich, są aktywne i większość dnia spędzają ryjąc na skraju lasu. Kiedy zbliża się czas porodu, maciory opuszczają wspólne legowisko, znajdują odpowiednie miejsce i budują własne, wykopując dołek i moszcząc go trawą i gałązkami Tam wydają miot i pozostają jeszcze około dziewięciu dni po porodzie, po czym wraz z prosiętami wracają do stada.64 Jak zobaczymy, intensywna hodowla uniemożliwia świniom takie instynktowe zachowania.
Świnie we współczesnej hodowli przemysłowej nie mają nic do roboty; mogą tylko jeść, spać, wstawać i kłaść się. Zwykle nie dostają słomy czy innej podściółki, ponieważ utrudniałaby sprzątanie. Trzymane w tych warunkach, nie mogą nie przybierać na wadze, ale nudzą się i są nieszczęśliwe. Czasami hodowcy dostrzegają, że ich świnie lubią nowe bodźce. Jeden z hodowców brytyjskich opisał w „Farmer's Weekly”, jak umieścił je w zrujnowanym wiejskim domu i zauważył, że bawią się w całym budynku, goniąc się tam i z powrotem po schodach. W zakończeniu stwierdził: „Trzoda potrzebuje zróżnicowanego środowiska. (...) Należałoby dawać jej gadżety o różnej budowie, kształcie i wielkości. Podobnie jak człowiek, nie lubi monotonii i nudy.”65
Tę zdroworozsądkową obserwację potwierdzają obecnie badania. Francuscy naukowcy wykazali, że kiedy pozbawionym jakichkolwiek wrażeń i możliwości ruchu świniom dać do zabawy pasek skórzany lub łańcuch do przeciągania, spada u nich poziom kortykosterydów (hormonów związanych ze stresem).66 Natomiast badania brytyjskie pokazały, że przetrzymywane w monotonnym środowisku świnie tak bardzo się nudzą, że jeśli dostarczy się im dwa koryta: jedno z jedzeniem, a drugie z ziemią, najpierw będą ryć w ziemi, a dopiero potem jeść.67
W monotonnym, zatłoczonym otoczeniu świnie, podobnie jak drób, zaczynają przejawiać zachowania patologiczne; w miejsce wydziobywania piór i aktów kanibalizmu pojawią się u nich gryzienie ogonów, co prowadzi do starć, a w konsekwencji do zmniejszenia przyrostu wagi. Świnie nie mają dziobów, które hodowcy mogliby im odciąć, wymyślili więc inny sposób eliminowania objawów bez zmiany sytuacji, która jest ich przyczyną: ucinają ogony.
Według Ministerstwa Rolnictwa USA:
W systemie hodowli zamkniętej przycinanie ogonów stało się zwykłym sposobem zapobiegania ich gryzieniu. Powinien je przeprowadzić każdy producent trzody chlewnej. Należy obcinać je do długości jednej czwartej - jednej drugiej cala, stosując szczypce z bocznymi nożami lub inne ostre narzędzie. Zmiażdżenie pomaga zatamować krwawienie. Niektórzy hodowcy używają przyrządu do przycinania dziobów, który dodatkowo przyżega ciętą powierzchnię.68
To zalecenie jest podwójnie oburzające. Zanim jednak wyjaśnię, dlaczego, przytoczę najpierw opinię jednego z hodowców:
Nienawidzą tego! Naprawdę nienawidzą! Myślę, że można by im oszczędzić cięcia ogonów, gdyby miały więcej miejsca - nie wariowałyby wtedy i nie zachowywały się tak paskudnie. Jeśli tylko mają dosyć miejsca, stają się naprawdę miłymi zwierzętami. Ale nie możemy sobie na to pozwolić - te budynki tak wiele przecież kosztują.69
Wybitny badacz zwierząt gospodarskich wskazuje jeszcze inne remedium poza większą przestrzenią:
Zasadniczą przyczyną (...) jest zapewne fakt, że świnie, w braku odpowiednich przedmiotów, zachowania typowe dla swego gatunku realizują w nietypowy sposób. Mniejsza liczba pogryzień w chlewniach, w których jest słomiana podściółka, to zapewne - przynajmniej częściowo - „relaksujący” efekt słomy.70
Widzimy teraz, dlaczego tak oburzające są bezduszne zalecenia amerykańskiego Ministerstwa Rolnictwa. Po pierwsze, ani słowem nie sugeruje się, by przy obcinaniu ogonów świniom podawać jakieś środki przeciwbólowe lub znieczulające. Po drugie - nie wspomina się także o tym, że konieczność obcinania ogonów jest oznaką nadmiernego stłoczenia zwierząt i niezapewnienia im słomy lub innych przedmiotów wzbudzających ich zainteresowanie. Problem jak się wydaje, polega na tym, że świnie z nudów chwytają wszystko, co przyciągnie ich uwagę, a jeśli ugryzienie ogona spowoduje jego zranienie i krwawienie, to krew dodatkowo je zainteresuje i tym bardziej sprowokuje do gryzienia.71 Ministerstwo Rolnictwa i hodowcy prezentują mentalność typową dla współczesnego przemysłu hodowlanego: rozwiązaniem problemu jest dla nich okaleczanie świń, a nie zapewnienie im niezbędnych warunków do życia.
Hodowane w zamknięciu świnie również pod innym względem przypominają przemysłowo hodowany drób: są w stanie stresu i często z tego powodu umierają. Ponieważ w hodowli świń dochód na jedną sztukę jest zdecydowanie większy niż w hodowli drobiu, dla producenta trzody jest to problem poważniejszy. Nadano mu więc nazwę syndrom stresu i nagłej śmierci świń (PSS), a jedno z pism fachowych następująco opisuje jego objawy: „skrajny stres, sztywność, plamista skóra, ziajanie, niepokój, często - nagła śmierć”.72 Jest on szczególnie dotkliwy dla producenta, gdyż - jak stwierdza ten sam artykuł - „niestety, często traci się tuczniki właśnie wtedy, gdy już prawie osiągnęły wagę rzeźną, czyli po pełnym zainwestowaniu w karmę”.
Istnieją również niezbite dane świadczące o tym, że wraz z upowszechnianiem się warunków hodowli zamkniętej dramatycznie wzrasta częstość występowania tego syndromu.73 Świnie hodowane w zamknięciu są tak nieodporne, że objawy PSS może wywołać u nich wszelki silniejszy bodziec - nieznany dźwięk, nagły błysk światła lub pies farmera. Niemniej sugestia, by redukować stres, rezygnując z hodowli zamkniętej, prawie na pewno spotkałaby się z taką odpowiedzią, jakiej kilka lat temu udzielił „Farmer Stockbreeder”, kiedy hodowla ta była jeszcze czymś stosunkowo nowym i dopiero zaczęto odnotowywać przypadki nagiej śmierci na skutek stresu: „Te przypadki śmierci wcale nie niwelują dodatkowego dochodu, który uzyskuje się dzięki zwiększeniu całkowitej produkcji.”74
W przeciwieństwie do hodowli na fermach brojlerów i jajczarskich, w przemysłowej hodowli świń całkowite zamykanie zwierząt nie jest jeszcze regułą. Ale wszystko zmierza w tym kierunku. Badania naukowców z Uniwersytetu Missouri wykazały, że już w 1979 roku 54 procent średnich i 63 procent dużych producentów trzody stosowało całkowite zamknięcie.75 W roku 1987 William Haw, prezes National Farms Inc., oświadczył, że „za dziesięć lat w hodowli trzody będzie ta sama sytuacja, jaka już dziś panuje w przemyśle brojlerskim: liczyć się będzie mniej niż stu największych producentów”.76 Historia się powtarza: wielkie przedsiębiorstwo, „produkujące” rocznie od 50 tysięcy do 300 tysięcy świń, eliminuje z rynku małe gospodarstwa rodzinne. Tyson Foods, największy światowy producent brojlerów, który tygodniowo ubija ponad osiem i pół miliona ptaków, wchodzi obecnie na rynek trzody chlewnej. Firma posiada już sześćdziesiąt dziewięć kompleksów rozrodu i wychowalni, a ekspediuje do rzeźni ponad 6 tysięcy świń rocznie.77
Większość świń całe swoje życie spędza więc teraz w zamknięciu. Rodzą się i są wykarmiane w sektorze rozrodu, Pierwszy etap hodowli przechodzą w wychowalni, a wagi ubojowej nabierają w tuczami. Jeśli nie przeznaczy się ich do rozrodu, w wieku pięciu-sześciu miesięcy, gdy będą ważyć około 220 funtów, zostaną wysłane na rzeź.
Głównym powodem przejścia na hodowlę zamkniętą było dążenie do redukcji kosztów pracy. Uważa się, że dzięki automatycznym dozownikom karmy i kratom podłogowym, przepuszczającym odchody, które potem łatwo uprzątnąć, jeden człowiek może nadzorować cały system intensywnej hodowli. Podobnie jak w każdym systemie hodowli zamkniętej, oszczędności biorą się również z tego, że mając mniej miejsca, świnie mniej się ruszają, a więc nie spalają „bezużytecznie” karmy, której każdy funt daje większy przyrost ich wagi. A zatem, jak stwierdził jeden z producentów trzody, „staramy się tak zmodyfikować ich środowisko, by zmaksymalizować zysk”.78
Poza stresem, nudą i stłoczeniem warunki współczesnej zamkniętej hodowli przemysłowej stwarzają jeszcze inne zagrożenia dla świń. Jednym z nich jest powietrze w chlewni. Oto zdanie pracownika farmy Lehmana w Strawn w stanie Illinois:
Amoniak dosłownie wyżera zwierzętom płuca. (...) Zgniłe powietrze to naprawdę kłopot. Już po chwili pracy w chlewni czuję je w swoich płucach. Ale ja przynajmniej wieczorem stąd wychodzę, a świnie nie, więc musimy je trzymać na tetracyklinie, która rzeczywiście pomaga uporać się z tym problemem.79
W zakładach Lehmana wcale nie obowiązują jakieś szczególnie niskie standardy: rok wcześniej National Pork Producers’s Council nadała im tytuł Illinois Pork All-American.
Innym źródłem problemów zdrowotnych świń jest podłoga chlewni, zaprojektowana raczej z myślą o łatwym utrzymaniu czystości i wyeliminowaniu uciążliwego ręcznego uprzątania odchodów niż ze względu na wygodę zwierząt. Na ogół jest albo ażurowa, albo lita betonowa. Żadna nie jest odpowiednia: obie wywołują u świń urazy kopyt i kończyn; badania wskazują na bardzo wysoki współczynnik urazów kopyt. Postawę hodowców wobec tego problemu wyraźnie ukazuje prowadzona w piśmie „Farmer and Stockbreeder” dyskusja o kratach podłogowych:
Na tym etapie wiedzy zdrowy rozsądek podpowiada, że w hodowli wymienialnej trzody ażurowa podłoga ma więcej zalet niż wad. Na ogół zwierzęta wysyła się na ubój, zanim pojawią się u nich poważne deformacje. Z drugiej jednak strony, trzoda rozpłodowa, którą czeka dłuższe życie w hodowli, powinna zachować kończyny w dobrym stanie; w jej wypadku niebezpieczeństwo uszkodzeń przeważa nad spodziewanymi korzyściami.80
Jeden z amerykańskich producentów wyraża się bardziej dosadnie: „Nie płaci się nam za hodowlę zwierząt o prawidłowej postawie. Płaci się nam od funta mięsa.”81
Fakt, że trzoda pójdzie na ubój, zanim rozwiną się u niej poważne deformacje, minimalizuje być może straty producentów, ale nie jest żadnym pocieszeniem dla świń, które przez cały czas stoją na nieodpowiedniej podłodze, deformując sobie nogi lub kopyta, co - gdyby tak wcześnie ich nie zabijano - miałoby poważne konsekwencje.
Rozwiązaniem jest oczywiście zabranie zwierząt z nagiej betonowej podłogi. Zrobił to pewien brytyjski hodowca trzystu świń, który wypuścił je na dwór do wyłożonych słomą zagród z chlewami. Zauważa on:
Kiedy hodowaliśmy ciężarne maciory w zamknięciu, ponosiliśmy znaczne straty wskutek powstającej u nich abrazji, skrętu jelit, okulawień, odleżyn i deformacji stawów biodrowych. (...) Możemy wykazać, że obecnie w naszym stadzie jest mniej okulawionych świń, a liczba urazów powstałych wskutek starć zwierząt jest znikoma.82
Jednak niewielu świniom dane jest cieszyć się wyłożoną słomą zagrodą, a trend hodowli zmierza w złym kierunku. Znowu biorąc przykład z przemysłu drobiarskiego, holenderscy, belgijscy i angielscy producenci trzody chlewnej zaczęli hodować prosięta w klatkach. Obecnie próbują tego hodowcy amerykańscy. Poza zwykłym dążeniem do szybszego zysku, oszczędzenia wydatków na karmę oraz używania bardziej kruchego mięsa zwierzęcia, które ma mniej ruchu, zasadniczą zaletą klatek jest możliwość wcześniejszego odsadzania prosiąt od matki. Wtedy jej laktacja ustaje, a kilka dni później staje się ponownie płodna i można ją znowu zapłodnić naturalnie lub sztucznie. Dzięki wczesnemu odsadzaniu prosiąt maciora może wydać rocznie przeciętnie 2,6 miotu, a nie dwa, jak w warunkach naturalnych w których prosięta ssą ją przez trzy miesiące.83
Większość hodowców stosujących klatki dla prosiąt pozwala jednak maciorom przynajmniej przez tydzień opiekować się młodymi, zanim je zabierze. Doktor J. Frank Hurnick, kanadyjski naukowiec zootechnik, wymyślił niedawno coś lepszego: mechaniczną maciorę. Według jednego z raportów „wynalazek Hurnicka może pozwolić ukierunkować intensywną hodowlę na zwiększanie liczebności miotu. Dotychczas ograniczały ją biologiczne możliwości wykarmienia przez maciorę.”84 Naukowcy przewidują, że połączenie mechanicznych metod karmienia i innych nowatorskich technik, takich jak superowulacja, czyli zwiększenie liczby wytwarzanych przez maciorę komórek jajowych, umożliwi powstanie wysoce zautomatyzowanego systemu produkcji, w którym będzie można osiągnąć wydajność średnio czterdziestu pięciu prosiąt na maciorę rocznie zamiast dzisiejszych szesnastu.
Na
czas ciąży maciory zostają zamknięte w kojcach, które nie
pozwalają im ani odwrócić się, ani poruszyć w przód czy w tył
(fot. J. Mason i J. A. Keller, z książki Animal Factories)
Alarmujące są tu dwie rzeczy. Po pierwsze - skutki, jakie ma dla prosiąt oddzielenie od matki i zamknięcie w metalowej klatce. U ssaków wczesne rozłączenie matki i potomstwa wywołuje stres. Zauważmy również, że zwykłemu obywatelowi, który na całe życie zamykałby w klatkach psy, groziłoby oskarżenie o okrucieństwo. A producent świń, który zamyka w nich zwierzęta o podobnym stopniu inteligencji, zostanie prawdopodobnie nagrodzony zwolnieniami podatkowymi lub, w niektórych krajach, bezpośrednimi subwencjami rządowymi.
Niepokojący jest również fakt, że maciora zostaje zmieniona w żywą maszynę do reprodukcji. „Maciorę rozpłodową należy traktować jak cenną maszynę, która ma wyrzucać z siebie prosięta jak kiełbaski.”85 Jest to wypowiedź jednego z głównych menedżerów Wall's Meat Company; Ministerstwo Rolnictwa USA również zachęca hodowców do takiego myślenia o świniach: „Jeśli maciorę uważać za jednostkę produkcji trzody, to poprawa organizacji pracy przy całym rozrodzie aż do odsadzenia miotu zwiększy liczbę prosiąt uzyskanych rocznie na maciorę.”86 Życie sprowadzające się do nieustannych cykli ciąż, porodów i zabierania potomstwa nawet w najlepszych warunkach nie jest przyjemne - a maciory w takich nie żyją. W okresie ciąży i porodu odebrana im jest wszelka swoboda ruchów. Na czas ciąży maciora jest zwykle zamykana w pojedynczym metalowym kojcu, szerokim na dwie stopy i długim na sześć, niewiele większym niż ona sama; czasami zakłada się jej obrożę i trzyma na łańcuchu; w kojcu może być również uwiązana na łańcuchu. Tak spędza dwa do trzech miesięcy W tym czasie może zrobić krok w przód lub w tył, ale nie może ani się odwrócić, ani w żaden inny sposób się poruszać. Powodem tego brutalnego samotnego uwięzienia jest oczywiście chęć oszczędzenia paszy i pracy.
Tuż przed rozwiązaniem przenosi się ją do kojca „wydawania miotu”. (Ludzie rodzą, ale świnie wydają miot.) Tu jej ruchy mogą zostać jeszcze bardziej skrępowane. W wielu krajach popularne jest stosowanie ograniczającej ruchy metalowej ramy zwanej poskromem dla macior (ang. iron maiden). Teoretycznie ma to nie dopuścić, by maciora położyła się na prosiętach i zgniotła je, ale tego można by równie dobrze uniknąć, zapewniając jej bardziej naturalne warunki życia.
Maciorze odbiera się swobodę ruchu zarówno w okresie ciąży, jak i karmienia (lub pozbawienia możliwości karmienia), ale w zamknięciu żyje ona przez całe prawie swe życie. Otoczenie jest monotonne, a zwierzę nie ma żadnych szans, by je zmienić lub wybrać inne. Ministerstwo Rolnictwa USA przyznaje, że „maciora zamknięta w kojcu nie może zaspokoić silnego instynktu budowy legowiska, czego konsekwencją są zaburzenia występujące w okresie porodu i laktacji.87
Zwierzęta dają jasno do zrozumienia, co myślą o takim zamknięciu. Na Uniwersytecie Wageningen w Holandii G. Cronin napisał doktorat o zachowaniu hodowanych w zamknięciu macior. Oto jak przedstawia reakcje świni po raz pierwszy uwiązanej w kojcu:
Maciora rzuca się gwałtownie na boki, naprężając pęta. Starając się uwolnić, uderza głową, skręcając się i próbując się odwrócić. Często wydaje głośne ryki, a niekiedy uderza ciałem o boki ciasnego kojca. Czasami kończy się to jej upadkiem.88
Maciory
zamyka się nie tylko na okres ciąży. Często pozostają
unieruchomione także po wydaniu miotu aż do chwili odsadzenia
prosiąt (fot. J. Mason i J. A. Keller z książki Animal Factories)
Te gwałtowne próby uwolnienia się trwają nawet do trzech godzin. Kiedy Świnia już się podda - pisze Cronin - leży długo w ciszy, często z ryjem wciśniętym pod pręty, od czasu do czasu cicho jęcząc i kwicząc. Potem pojawiają się u niej inne objawy stresu, m.in. gryzienie prętów kojca, żucie, chociaż nie ma czego żuć, odwracanie głowy. Jest to tak zwana stereotypia ruchowa. Każdy, kto był kiedyś w zoo, gdzie w jałowym betonowym pomieszczeniu zamknięte są lwy, tygrysy czy niedźwiedzie, widział te zachowania: bezustanne krążenie tam i z powrotem wzdłuż prętów klatki. Maciora nie ma nawet takiej możliwości. W naturalnych warunkach jest, jak wiemy, zwierzęciem bardzo aktywnym, spędzającym wiele godzin dziennie na poszukiwaniu pożywienia, jedzeniu i badaniu otoczenia. Teraz, w kojcu, może tylko gryźć jego pręty, co - jak zauważył pewien weterynarz - jest „jednym z niewielu wyrazów fizycznej ekspresji, jakie pozostały jej w tym zubożonym otoczeniu”.89
W roku 1986 wspierana przez rząd instytucja badawcza Scottish Farm Buildings Investigation Unit opublikowała przegląd danych naukowych, będących odpowiedzią na pytanie: „Czy ciasne zamknięcie jest udręką dla macior?” Po przeanalizowaniu ponad dwudziestu różnych badań, raport porównał stereotypię ruchową uwięzionych macior do obsesyjno-kompulsywnych zachowań osób neurotycznych ciągle myjących lub zaciskających ręce. Odpowiedź na pytanie była jednoznaczna: „Ciasne zamknięcie jest dla macior ogromną udręką.”90 W roku 1988 brytyjski rządowy zespół doradczy, Farm Animal Welfare Council, w bardziej oficjalny sposób sformułował te same wnioski:
Zarówno kojce, jak i różne rodzaje uwięzi nie spełniają pewnych kryteriów dobrostanu, do których przykładamy szczególną wagę. Są tak zaprojektowane, że zamkniętym w nich zwierzętom odbierają możliwość realizowania i przejawiania najbardziej naturalnych wzorców zachowań; w wielu hodowlach, które obejrzeli członkowie komisji, prawie nie istniała możliwość redukcji stresu wywołanego zamknięciem. (...) Zalecamy (...) aby rząd pilnie wydał przepisy zakazujące dalszego instalowania tak zaprojektowanych urządzeń.91
Tylko w okresie, gdy dopuszcza się do niej knura, maciora ma w obszerniejszej zagrodzie krótki okres swobody - ale i wtedy nie jest na ogół wypuszczana z budynku. Przez co najmniej dziesięć miesięcy roku, ciężarna i karmiąca, nie będzie mogła swobodnie się poruszyć. Jeśli upowszechnią się metody sztucznej inseminacji, temu wrażliwemu zwierzęciu odebrana zostanie ostatnia okazja zażycia ruchu oraz jedyny - poza przelotną stycznością z potomstwem - naturalny kontakt z przedstawicielem własnego gatunku.
W roku 1988, po ponad dwudziestu latach stosowania zamkniętej hodowli macior, opublikowano ważną pracę, wykazującą, że nieszczęsne maciory i knury rozpłodowe cierpią z jeszcze jednego powodu: są stale głodne. Zwierzęta tuczone na mięso dostają tyle karmy, ile mogą zjeść, ale zwierzęta rozpłodowe otrzymują tylko minimum niezbędne by utrzymać ich zdolność reprodukcyjną; więcej z punktu widzenia producenta stanowiłoby tylko stratę pieniędzy. Jak wykazały badania, świnie żywione racjami zaleconymi przez brytyjską Agricultural Research Council otrzymują tylko 60 procent tej ilości pożywienia, którą zjadłyby, gdyby miały do niego dostęp. Równie chętnie naciskały dźwignię, by otrzymać dodatkowy pokarm po zjedzeniu dziennej porcji, co przed karmieniem - a zatem można sądzić, że również bezpośrednio po nim były głodne. Naukowcy podsumowują:
Przemysłowy poziom karmienia ciężarnych macior i knurów, chociaż zgodny z potrzebami producenta, nie odpowiada potrzebom żywieniowym zwierząt. Często przyjmuje się, że bez zapewnienia zwierzętom odpowiedniego dobrostanu nie można osiągnąć wysokiego poziomu produkcji. Głód, będący skutkiem niskiego poziomu żywienia świń rozpłodowych, może być poważnym czynnikiem stresu.92
I tu również interesy producenta i interesy zwierząt są sprzeczne. Zdumiewające, jak często się z tym spotykamy, a tymczasem lobby agrobiznesu ciągle zapewnia nas, że tylko szczęśliwe, zadbane zwierzęta mogą być produktywne.
Ze wszystkich form intensywnej hodowli najbardziej odrażająca moralnie jest przemysłowa hodowla cieląt. Polega na takim żywieniu wysokobiałkową paszą uwięzionych, anemicznych cieląt, by miały delikatne, bladoróżowe mięso, które potem będzie się podawać bywalcom drogich restauracji. Na szczęście przemysł ten nie osiągnął podobnych rozmiarów, co przemysłowa produkcja drobiu, bydła na wołowinę i trzody; niemniej jest godny uwagi jako skrajny przypadek zarówno eksploatacji zwierząt, jak i absurdalnie nieefektywnego uzyskiwania żywności.
Cielęcina to ciało młodego cielęcia. Termin ten początkowo był zarezerwowany dla mięsa cieląt zabijanych jeszcze przed odsądzeniem od matki. Było ono jaśniejsze i delikatniejsze niż mięso cielaka, który już zaczął jeść trawę; ale nie było go wiele, gdyż cielę zaczyna jeść trawę w wieku kilku tygodni, gdy jest jeszcze bardzo małe. Tę niewielką liczbę cieląt stanowiły niechciane byczki, uboczny produkt hodowli mleczarskiej. Dzień lub dwa po urodzeniu dowożono je na targ, gdzie, głodne i przestraszone nieznanym otoczeniem i nieobecnością matki, były sprzedawane i natychmiast wysyłane do rzeźni.
W latach pięćdziesiątych holenderscy hodowcy znaleźli sposób na takie wydłużenie okresu życia cieląt, by ich mięso nie straciło miękkości i koloru. Sztuczka polega na hodowaniu ich w wysoce nienaturalnych warunkach. Gdyby pozwolić cielęciu rosnąć na dworze, brykałoby swobodnie po łące, rozwijając mięśnie - a więc jego mięso twardniałoby - i spalając kalorie, które trzeba by uzupełniać drogą karmą. Zjadałoby też trawę, wskutek czego jego mięso straciłoby jasnoróżowy kolor, jaki ma mięso nowo narodzonego cielęcia. Prosto z targu bydła producenci cielęciny zabierają więc cielęta do zamkniętej hodowli. W przystosowanej stodole lub specjalnie wzniesionym budynku znajdują się rzędy drewnianych boksów, o szerokości jednej stopy i dziesięciu cali oraz długości czterech stóp sześciu cali. Ich podłogą jest drewniana krata, umieszczona nad betonową podłogą budynku. W boksie cielę przywiązuje się założonym na szyję łańcuchem, który ma uniemożliwić mu odwracanie się, gdy jest jeszcze dość małe. (Czasami łańcuch zdejmuje się, gdy cielę urośnie na tyle, że już nie może obrócić się w tak wąskiej zagrodzie.) W boksie nie ma ani słomy, ani innej podściółki, ponieważ mogłoby ją zjadać, psując przez to kolor swego mięsa. Zabiera się je z niego tylko po to, by wysłać do rzeźni. Przez cały czas jest żywione wyłącznie pokarmem płynnym, którego podstawowymi składnikami są: odtłuszczone mleko w proszku, witaminy, sole mineralne oraz farmaceutyki przyspieszające wzrost. Tak żyje przez następne szesnaście tygodni. Z punktu widzenia producenta urok tego systemu polega na tym, że pod koniec hodowli cielę może ważyć nawet czterysta funtów zamiast dziewięćdziesięciu kilku, jakie ważyło po urodzeniu; a ponieważ cielęcina osiąga doskonałą cenę, hodowla cieląt to dochodowe zajęcie.
W roku 1962 tę metodę wprowadził do hodowli amerykańskiej producent karmy z Watertown w stanie Wisconsin, Provimi Inc. Jego nazwa jest zbitką skrótów od „proteiny, witaminy, minerały”, które są składnikami wytwarzanej karmy - jak można sądzić, dałoby się zrobić z nich lepszy użytek niż w hodowli cieląt. Provimi, jak sam się chwali, stworzył „nowatorski i kompletny wzorzec hodowli cieląt”, i nadal jest największą firmą w swojej dziedzinie, kontrolującą od 50 do 75 procent rynku amerykańskiego. Jej zainteresowanie promowaniem produkcji cielęciny wynika z chęci powiększenia rynku zbytu na swoje towary. Nie wydawany już biuletyn Provimi, „The Stall Street Journal”, daje nam wgląd w „optymalną produkcję cielęciny”, pozwalając ocenić naturę tego przemysłu, który i w Stanach Zjednoczonych, i w części krajów europejskich niewiele zmienił się od chwili powstania:
Dwa cele produkcji cielęciny to, po pierwsze, jak największy przyrost wagi cielęcia w jak najkrótszym czasie i, po drugie, zachowanie jak najjaśniejszego koloru jego mięsa, aby spełnić wymagania konsumenta. Zysk jest funkcją ryzyka i inwestycji.93
Wąski boks i drewniane listwy podłogi to przyczyna poważnego dyskomfortu cieląt. Kiedy podrosną, trudno im nawet stanąć albo położyć się. Raport kierowanego przez Profesora Johna Webstera zespołu naukowców z katedry zootechniki Wydziału Weterynarii Uniwersytetu Bristolskiego stwierdza:
W boksach o szerokości 750 mm cielęta oczywiście nie mogą położyć się swobodnie z wyprostowanymi nogami. (...) Mogą tego potrzebować, gdy jest im za ciepło i chcą się ochłodzić. (...) Gdy temperatura powietrza przekracza 20°C, wyrośniętemu cielakowi zapewne dotkliwie dokucza gorąco. Odebranie mu szans na takie ułożenie ciała, by mogło maksymalnie się ochłodzić, tylko pogarsza sprawę. (...) Cielęta w wieku ponad dziesięciu tygodni nie mogą ułożyć się do snu w normalnej pozycji, to jest z głową przytuloną do boku. Stwierdzamy, że uniemożliwienie im tego jest poważnym naruszeniem ich dobra. Aby temu zaradzić, boksy należałoby powiększyć przynajmniej do 900 milimetrów szerokości.94
Amerykański czytelnik powinien zauważyć, że 750 milimetrów to dwie stopy sześć cali, a 900 milimetrów to trzy stopy, obie zaś długości to znacznie więcej niż przyjęty w USA standard, który wynosi jedną stopę dziesięć cali (558 mm).
Boks jest również zbyt wąski, by cielę mogło się w nim obrócić. Jest to dla niego następnym źródłem udręki. Tak wąski boks nie pozwala mu też swobodnie się oczyścić; a cielę ma wrodzone pragnienie wykręcania głowy i oczyszczania sierści językiem. Naukowcy z Bristolu stwierdzają:
Ponieważ cielęta rosną tak szybko i wytwarzają tak wiele ciepła, w wieku około dziesięciu tygodni zaczynają gubić sierść. Potrzeba oczyszczania się jest wtedy szczególnie silna. Są również bardzo podatne na zakażenia pasożytnicze, zwłaszcza w ciepłym i wilgotnym otoczeniu. Cielęta w boksach nie mogą dosięgnąć pyskiem większej części swojego ciała. Uważamy, że uniemożliwienie im dokładnego oczyszczenia się jest niedopuszczalnym naruszeniem ich dobra, niezależnie, czy dokonane jest przez ograniczenie swobody ruchów, czy - tym bardziej - przez zastosowanie kagańca.95
Nie wyłożone żadną podściółką listwy drewnianej podłogi są twarde i niewygodne; ocierają kolana cieląt, gdy te wstają i się kładą. Poza tym zwierzęta kopytne czują się na nich niepewnie. Podłoga taka przypomina zagradzający bydłu drogę rów z przerzuconymi deskami (cattle grid), jakiego ono zawsze unika. Tyle tylko, że odstępy między jej listwami są mniejsze. Muszą być jednak na tyle szerokie, odchody mogły przez nie spaść lub zostać spłukane, a to oznacza, że są dość duże na to, by powodować dyskomfort zwierząt. Naukowcy z Bristolu zauważyli, że młode cielęta „przez kilka dni czują się niepewnie i niechętnie zmieniają ułożenie ciała”.
To
cielę cale swe życie spędzi w takich warunkach po to, by jego
anemiczne mięśnie pozostały miękkie aż do czasu uboju. Chcąc
się położyć, musi podwinąć kończyny, by zmieścić je w boksie
o szerokości 22 cali (558 mm) (fot. dzięki uprzejmości Humane
Farming Association)
Cielętom na pewno bardzo brakuje matki. Brakuje im również czegoś, co mogłyby ssać. Potrzeba ssania jest u nich tak silna, jak u ludzkiego dziecka. Nie ma sutków, które mogłyby ssać, ani żadnego ich substytutu. Od pierwszego dnia uwięzienia - który może być zaledwie trzecim lub czwartym dniem ich życia - piją z plastikowego wiadra. Próbowano stosować sztuczne sutki, ale dopilnowanie, by były czyste i jałowe najwyraźniej wymaga od producenta zbyt wielkiego wysiłku. Często widzi się cielę, które zapamiętale usiłuje ssać jakąś część boksu, chociaż nie ma tam niczego, co by się do tego nadawało; a jeśli podać mu palec, natychmiast zaczyna go ssać tak, jak ludzkie dziecko ssie swoje kciuki.
Później u cieląt powstaje potrzeba przeżuwania - to znaczy pobierania błonnika i żucia go. Ale błonnik jest surowo zabroniony, gdyż zawiera żelazo, które przyciemnia mięso; zwierzętom pozostają więc tylko daremne próby żucia ścian boksu. Czymś powszechnym są więc u nich zaburzenia gastryczne, w tym wrzód żołądka oraz przewlekła biegunka. Zacytujmy jeszcze raz raport zespołu z Bristolu:
Cielęta są pozbawione stałego pokarmu. To całkowicie zaburza rozwój żwacza i usposabia do tworzenia się w nim kłębków sierści, co może doprowadzić do przewlekłej niestrawności.96
Jakby tego nie było dosyć, zwierzęta rozmyślnie utrzymuje się w stanie anemii. „Stall Street Journal” Provimi wyjaśnia, dlaczego:
Kolor cielęciny jest jednym z podstawowych czynników, od których zależy otrzymanie superzysku na kapryśnym rynku. (...) „Jasnoróżowy” kolor to cecha bardzo poszukiwana w lepszych klubach, hotelach i restauracjach. „Jasna” lub różowa barwa cielęciny zależy częściowo od ilości żelaza w mięśniach cieląt.97
Dlatego karma Provimi, podobnie jak wielu innych producentów pożywienia dla cieląt, zawiera bardzo mało żelaza. W naturalnych warunkach dostarczałaby go trawa i inne źródła celulozy, ale skoro cielętom nie wolno ich jeść, chorują na anemię. Bladoróżowa barwa mięsa oznacza właśnie anemię. Popyt na takie mięso jest przejawem snobizmu. Kolor nie ma wpływu na smak i na pewno nie zwiększa odżywczej wartości mięsa - jest tylko oznaką niedoboru żelaza.
Jest to oczywiście anemia kontrolowana. Cielę umarłoby, gdyby całkowicie pozbawić je żelaza. Gdyby jednak otrzymywało normalne dawki żelaza, funt jego mięsa miałby niższą cenę. A zatem ustala się równowagę między zachowaniem jasnego koloru mięsa i utrzymywaniem zwierzęcia w takiej formie, by mogło dotrwać do chwili, gdy osiągnie wagę ubojową. Jest jednak anemiczne i chore. Cielę rozmyślnie pozbawione żelaza tak bardzo go potrzebuje, że liże wszystkie żelazne okucia boksu. Dlatego właśnie używa się boksów drewnianych. Provimi wyjaśnia klientom: „Zasadniczym powodem użycia drewna zamiast metalu jest to, że metal może zmienić jasny kolor mięsa. Żelazo należy trzymać z dala od cieląt.”98 Radzi również:
Należy koniecznie zadbać, by cielęta nie miały dostępu do stałego źródła żelaza. (Należy kontrolować dostarczaną wodę, a jeśli ma wysoki poziom żelaza [ponad 0,5 ppm], trzeba pomyśleć o użyciu odpowiedniego filtra.) Boksy powinny być tak skonstruowane, by cielęta nie mogły dosięgnąć do zardzewiałego metalu.99
Przemożne pragnienie żelaza u anemicznego cielaka jest Jednym z powodów, dla których producent uniemożliwia mu odwrócenie się w boksie. W naturalnych Warunkach cielaki, podobnie jak świnie, starają się nie zbliżać do własnego moczu lub ekskrementów; ale mocz zawiera trochę żelaza. Pragnienie jest dość silne, by przezwyciężyć naturalny wstręt, więc anemiczne cielęta liżą listwy spryskane własną uryną. Producentowi się to nie podoba, gdyż w ten sposób zwierzęta pobierają odrobinę żelaza, poza tym lizanie listew, na które spadają również ekskrementy, może wywołać infekcje.
Wiemy, że zdaniem firmy Provimi Inc. produkcją cielęciny rządzą dwa bliźniacze cele: jak największy przyrost wagi zwierząt w jak najkrótszym czasie i zachowanie jak najjaśniejszego koloru mięsa. Wiemy też, jak osiąga się ten drugi cel, należałoby więc powiedzieć coś niecoś o technikach przyspieszania ich wzrostu.
Aby zwierzęta szybko rosły, muszą jeść jak najwięcej, a spalać jak najmniej. Aby cielęta zjadały jak najwięcej, na ogół nie podaje się im wody. Jedynym źródłem płynu jest więc dla nich karma - substytut pełnego mleka, oparty na mleku w proszku z dodatkiem tłuszczu. Ponieważ w budynku hodowlanym jest ciepło, odczuwające pragnienie zwierzęta wypijają więcej karmy niż wtedy, gdyby dostawały wodę. W rezultacie przejedzenia oblewają się potem (powiada się, że jak zapracowany biznesmen, który w zbyt krótkim czasie musi zbyt dużo zjeść).100 Pocąc się, tracą wodę, wskutek czego znów są spragnione i znowu zbyt dużo zjadają. Według większości standardów jest to proces niezdrowy, ale dla producentów cielęciny, którzy chcą uzyskać jak najcięższe cielę w jak najkrótszym czasie, perspektywy zdrowotne zwierzęcia nie mają znaczenia, ważne jest tylko, by dożyło chwili sprzedaży; Provimi radzi więc, by pocenie się uważać za oznakę, że „cielę jest zdrowe i szybko przybiera na wadze”.101
Przekarmianie cieląt to tylko jedna strona medalu; drugą są działania zmierzające do tego, by jak najwięcej zjedzonej karmy poszło na przyrost ich ciężaru. Jednym z warunków osiągnięcia tego celu jest uniemożliwiająca ruch hodowla zamknięta. Sprzyjającym czynnikiem jest również panująca w budynku wysoka temperatura - gdyby było w nim chłodniej, kalorie zostałyby spalone na ogrzewanie ciała. Jednak nawet przegrzane cielęta w boksach mogą stać się niespokojne, gdyż poza dwoma posiłkami przez cały dzień nie mają nic do roboty. Naukowiec holenderski stwierdził:
Tuczone cielęta cierpią wskutek niemożności zrobienia czegokolwiek. (...) Jedzenie zabiera im tylko dwadzieścia minut dziennie! Poza tym nie mają nic do roboty. (...) Można obserwować u nich zgrzytanie zębami, machanie ogonem, wywieszanie języka i inne formy stereotypii ruchowej. (...) Stereotypię ruchową można uznać za reakcję na bezczynność.102
Aby zmniejszyć niepokój cierpiących nudę cieląt, wielu producentów przez cały czas (poza okresami karmienia) trzyma je w ciemności. Budynki hodowlane są zwykle pozbawione okien, oznacza to więc zgaszenie światła. Zatem zwierzęta, które pozbawiono już kontaktu uczuciowego, aktywności i bodźców, jakich wymaga ich natura, jeszcze dodatkowo przez ponad dwadzieścia dwie godziny na dobę pozbawia się bodźców wzrokowych i kontaktu z innymi cielętami. Zaobserwowano, że w tych warunkach ich choroby stają się trudniejsze do zwalczenia.103
Hodowane w ten sposób cielęta to zwierzęta nieszczęśliwe i niezdrowe. Mimo że do produkcji wybiera się tylko najzdrowsze i najsilniejsze osobniki, i tak do karmy rutynowo dodaje się środki farmaceutyczne, a przy najlżejszych objawach zaburzeń trawienia, oddychania czy infekcji na ogół stosuje się zastrzyki. Producent często stwierdza, że 10 procent populacji zwierząt nie dożywa piętnastego tygodnia uwięzienia. Umieralność cieląt na poziomie 10-15 procent byłaby katastrofą dla każdego producenta wołowiny, ale w produkcji cielęciny jest do przyjęcia, gdyż drogie restauracje gotowe są dobrze zapłacić za ten towar.
Ponieważ między weterynarzami pracującymi ze zwierzętami gospodarskimi a producentami panują zwykle cieple stosunki (w końcu to właściciele, a nie zwierzęta płacą rachunki), na to, w jak skrajnie złych warunkach trzymane są cielęta rzeźne, wskazuje fakt, że w tej gałęzi produkcji stosunki te są jednak napięte. W jednym z numerów pisma „Vealer” z roku 1982 napisano:
Hodowcy zwlekają z wezwaniem weterynarza do bardzo chorych cieląt, weterynarze zaś niechętnie utrzymują z nimi kontakty (sic!), gdyż wiedzą, że od dawna lamie się tu wszelkie przyjęte w rolnictwie zasady. Żywienie zwierząt sianem, co pozwala utrzymać prawidłowe funkcjonowanie układu trawiennego, przez cale lata uważano przecież za właściwe.104
Oto jednak jaśniejszy punkt tej smutnej historii: przerażające realia intensywnej hodowli cieląt skłoniły rząd brytyjski do wprowadzenia przepisów, które obecnie nakazują hodowcom, by cielęta miały zapewnioną możliwość swobodnego odwracania się w boksach, codziennie dostawały karmę „o zawartości żelaza wystarczającej dla zachowania zdrowia i energii” oraz otrzymywały dostateczną ilość pokarmu włóknistego, niezbędnego dla właściwego rozwoju żwacza.105 Są to wymagania minimalne, nadal daleko w tyle za potrzebami zwierząt, a jednak i tak nie spełnia ich prawie żadna hodowla w USA oraz wiele europejskich.
Jeśli czytelnik przypomni sobie, że cała ta żmudna, marnotrawna i powodująca cierpienia hodowla istnieje tylko po to, by zaspokoić kaprys ludzi, którym zachciało się bladoróżowej i delikatnej cielęciny, żaden dalszy komentarz nie będzie już potrzebny.
Jak już zauważyliśmy, hodowla cieląt jest boczną gałęzią produkcji mleczarskiej. Utrzymanie mleczności krów wymaga, by co roku zachodziły w ciążę. Potomstwo zabiera się zaraz po porodzie, co jest doświadczeniem bolesnym dla matki, a przerażającym dla cielęcia. Matka często wyraźnie okazuje swe uczucia, całymi dniami rycząc i nawołując odebrane młode. Niektóre cielęta płci żeńskiej będą hodowane na krowy mleczne, aby mniej więcej po dwóch latach, gdy wejdą w wiek produkcyjny, zastąpić starsze zwierzęta. Inne między pierwszym a drugim tygodniem życia zostaną sprzedane do tuczami, gdzie będą hodowane na wołowinę. Pozostałe kupią producenci cielęciny, którzy korzystają z produkcji mleczarskiej także w ten sposób, że trzymają cielęta na diecie mlecznej, aby były anemiczne. Jeśli nawet cielę nie zostanie przeznaczone na cielęcinę, tylko pójdzie do hodowli mlecznej, to i tak, jak pisze profesor John Webster z katedry zootechniki Uniwersytetu Bristolskiego,
rutynowo przejdzie znacznie więcej zaburzeń normalnego rozwoju niż inne zwierzę gospodarskie. Zaraz po urodzeniu zabiera się je od matki, pozbawia naturalnego pokarmu, to znaczy pełnego krowiego mleka, i odżywia różnymi tańszymi płynnymi substytutami.106
Mleczna krowa, niegdyś spokojnie pasąca się w sielankowej scenerii pagórków, jest obecnie precyzyjnie wyregulowaną, ściśle nadzorowaną maszyną mleczarską. W komercyjnej produkcji mleka nie ma miejsca na bukoliczny obrazek krowy bawiącej się z cielątkiem na pastwisku. Teraz krowy mleczne hoduje się przeważnie w zamknięciu. Niektóre są trzymane w pojedynczych boksach, gdzie jest tylko tyle miejsca, by mogły stać lub się położyć. Wszystkie parametry ich środowiska są monitorowane: dostają ściśle wyliczoną ilość paszy, temperatura jest tak ustawiona, aby maksymalizować produkcję mleka, sztucznie regulowane jest też oświetlenie. Niektórzy farmerzy uważają, że większej mleczności sprzyja cykl: szesnaście godzin światła - osiem godzin ciemności.
Cykl produkcyjny krowy zaczyna się po zabraniu jej pierwszego cielęcia. Przez dziesięć miesięcy doi się ją dwa, a czasem trzy razy dziennie. Po trzech miesiącach jest ponownie zapładniana. Doić się ją będzie aż do ósmego lub szóstego tygodnia przed następnym porodem i potem znowu, zaraz po odstawieniu cielaka. Ta intensywna sekwencja ciąż i hiperlaktacji trwa zwykle około pięciu lat, po czym „zużytą” krowę wysyła się do rzeźni, a potem przerabia na hamburgery albo karmę dla psów.
Aby uzyskać najwyższą wydajność, krowę karmi się wysokoenergetycznymi koncentratami soi, mięsa rybiego, odpadami piwowarskimi, a nawet nawozem drobiowym. Jej specyficzny przewód pokarmowy nie może całkowicie strawić takiej paszy. Żwacz (pierwszy żołądek przeżuwających) dostosowany jest do trawienia wolno fermentującej trawy. W okresie szczytowej produkcji mleka, trwającej parę tygodni po porodzie, krowa często wydatkuje więcej energii, niż potrafi wytworzyć. Ponieważ zdolność produkcji mleka przekracza zdolność metabolizowania pokarmu, jej organizm zaczyna się załamywać i zużywać własne tkanki; zaczyna „doić samą siebie”.107
Krowy są wrażliwymi zwierzętami, u których stres przejawia się zaburzeniami fizjologii i psychiki. Mają silną potrzebę kontaktu z „opiekunami”. W dzisiejszym systemie produkcji mleczarskiej farmer może poświęcić jednemu zwierzęciu najwyżej pięć minut dziennie. Artykuł zatytułowany Diary Farms That Don ’t Need Pastures („Gospodarstwa mleczarskie, którym nie potrzeba pastwisk”) opowiada o jednej z największych „fabryk mleka”, dumnej z mechanizacji, dzięki której „jeden robotnik może nakarmić 800 cieląt w ciągu 45 minut, co normalnie zajęłoby kilku ludziom cały dzień”.108
Obecnie przystąpiono do poszukiwania takiego sposobu ingerowania w naturalne hormonalne i reprodukcyjne procesy fizjologiczne krowy, który zmusi ją do jeszcze większej produkcji mleka. Bydlęcy hormon wzrostu (znany w Europie jako bydlęca somatotropina albo BST) jest intensywnie wykorzystywanym środkiem znacznego podwyższania mleczności. Stwierdzono, że codzienne podawanie go w iniekcji zwiększa wydajność krów o około 20 procent. Codzienne zastrzyki nie tylko powodują, że zwierzęta stają się obolałe, zmuszają ponadto ich organizm do jeszcze cięższej pracy; krowy będą wymagać bogatszej paszy, a ich cierpienia nasilą się z powodu chorób, już i tak częstych u bydła mlecznego. David Kronfeld, profesor nauk o żywieniu i kierownik kliniki dużych zwierząt na Wydziale Weterynarii Uniwersytetu Pensylwańskiego, stwierdził, że podczas jednej próby klinicznej ponad połowę krów, którym podawano BST, leczono z powodu zapalenia gruczołu sutkowego - nie zanotowano zaś ani jednego przypadku tej bolesnej choroby w grupie kontrolnej nie otrzymującej BST.109 Stosowaniu BST przeciwni są obecnie nie tylko obrońcy zwierząt, ale także producenci mleka. Trudno się temu dziwić, skoro badania przeprowadzone przez Uniwersytet Cornella, a także Biuro Oceny Technologii wykazały, że stosowanie BST na dużych farmach może wyeliminować z rynku 80 tysięcy amerykańskich producentów mleka, czyli połowę obecnej liczby.110 Pewien farmer z zachodniej Anglii zauważył, że „największe korzyści z tych iniekcji odniesie kilka najbardziej ekspansywnych firm farmaceutycznych”, i zaapelował: „Miejmy mleko od zadowolonych krów, a nie od poduszek do igieł chciwych przemysłowców.”111 Zwiększanie wydajności przez podawanie hormonu wzrostu to jeszcze nic w porównaniu z tym, co przewidują entuzjaści nowej technologii reprodukcyjnej. W 1952 roku przyszło na świat pierwsze cielę pochodzące ze sztucznej inseminacji. Obecnie jest to metoda standardowa. W latach sześćdziesiątych urodziły się pierwsze cielęta, które rozwinęły się z embrionów przeniesionych od jednej krowy do drugiej. Technologia ta oznacza, że stosując wstrzyknięcia hormonu, można zmusić szczególnie mleczną krowę do wyprodukowania wielu komórek jajowych jednocześnie. Po sztucznym zapłodnieniu nasieniem medalowego byka powstałe zarodki można wydobyć z jej macicy i wykonując nacięcie na boku, przenieść do tańszych „matek zastępczych”. W ten sposób rozmnażając tylko najlepsze okazy, można szybko wyhodować całe stado. W latach siedemdziesiątych opracowano metodę zamrażania embrionów, co zwiększyło zainteresowanie rynku tą procedurą; obecnie w USA dokonuje się 150 tysięcy transferów embrionalnych rocznie, z czego rodzi się przynajmniej 100 tysięcy cieląt. Następnym etapem bezustannych prac nad uzyskiwaniem coraz bardziej produktywnych zwierząt będzie inżynieria genetyczna i być może klonowanie.112
Dawniej hodowane na mięso bydło wędrowało swobodnie po rozległych terenach, co często oglądamy w westernach. Współczesny wypas wygląda jednak zupełnie inaczej. Artykuł w „Peoria Journal Star” - który zapewne miał być dowcipny - przedstawia to tak:
Domem kowboja nie jest już rozległa preria. Jest nim raczej tuczarnia, a szałwią pachnie co najwyżej wołowina w garnku. Oto kowboj na nowoczesną modłę. Taka jest Norris Farms, gdzie zamiast wypasać 700 sztuk bydła na 20 000 akrów skąpo porośniętej trawą prerii, hoduje się 7000 sztuk na 11 akrach betonu.113
Bydło mięsne widuje wprawdzie więcej otwartej przestrzeni niż drób, świnie, cielęta i krowy mleczne, ale coraz krócej może się nią cieszyć. Dwadzieścia lat temu spędzało na pastwiskach mniej więcej dwa lata. Teraz, jeśli w ogóle ma tyle szczęścia, by na nie trafić, po sześciu mniej więcej miesiącach zabiera się je na „wykończenie”, to znaczy dotuczenie bogatszą paszą do wagi i jakości wymaganej na rynku. W tym celu transportuje się je do tuczami, gdzie przez sześć do ośmiu miesięcy będzie karmione kukurydzą i innymi zbożami. Potem wysyła się je do rzeźni.
Dominującą tendencją w przemysłowej hodowli bydła jest powstawanie wielkich tuczami. W 1987 roku w USA zabito 34 miliony sztuk bydła, z czego 70 procent pochodziło z tuczami. Obecnie dają one jedną trzecią całej amerykańskiej produkcji wołowiny i są poważnymi przedsiębiorstwami, w których często mają udziały poszukujące ulg podatkowych kompanie naftowe lub firmy notowane na giełdzie. Tuczarnie są dochodowe, ponieważ bydło karmione ziarnem szybciej przybiera na wadze. Jednak żołądki bydła mięsnego, podobnie jak krów mlecznych, nie są dostosowane do trawienia skoncentrowanej paszy, jaką się je tuczy. Ponieważ potrzebują więcej błonnika, niż ta pasza zawiera, zwierzęta często liżą sierść - swoją i sobie nawzajem, a duża ilość włosów dostających się do ich żwaczy może wywołać owrzodzenie.114 Gdyby jednak ziarno wymieszać z błonnikiem, którego bydło potrzebuje i który tak usilnie próbuje znaleźć, wolniej przybierałoby na wadze.
W tuczarniach ruchy bydła nie są ograniczone tak bardzo, jak kur w klatkach czy macior i cieląt, a często także krów mlecznych w boksach. Stado jest coraz bardziej stłoczone, ale i wtedy, gdy na jednym akrze trzyma się dziewięćset sztuk, na każde zwierzę przypada powierzchnia pięćdziesięciu stóp kwadratowych (15 m2) i może ono chodzić po nawet akrowym, ogrodzonym wybiegu, nie jest też odizolowane od innych zwierząt. Problemem jest tu nuda zubożonego, monotonnego środowiska, a nie ograniczenie ruchu.
Bardzo poważnym zagrożeniem mogą natomiast stać się czynniki atmosferyczne. Latem bydło przebywa w pełnym słońcu, nie mogąc skryć się w cieniu; zimą może znaleźć się w warunkach, do których nie jest naturalnie przystosowane. Podczas burz śnieżnych w 1987 roku niektórzy farmerzy stracili aż 25-30 procent cieląt i 5-10 procent dorosłego bydła. Farmer z Colorado opowiadał: „Cielęta nie miały się gdzie schronić. Większość zginęła wskutek działania żywiołów. Spadł mokry śnieg, a zaraz potem chwycił mróz.” U innego farmera 75 ze 100 cieląt zginęło podczas burzy.115
W Europie niektórzy producenci wołowiny poszli śladem hodowców drobiu, świń oraz cieląt i zamykają swoje zwierzęta w budynkach. W USA, Wielkiej Brytanii i Australii taką całkowicie zamkniętą hodowlę bydła uważa sic za ekonomicznie nieuzasadnioną. Wprawdzie chroni ona zwierzęta przed złą pogodą, ale za cenę znacznie większego stłoczenia, gdyż zainwestowany w budynek kapitał ma dać jak największy zysk. W intensywnej hodowli bydło przeważnie trzymane jest w stadkach, raczej w zagrodach niż pojedynczych boksach. Aby ułatwić sprzątanie, często stosuje się podłogę z listew, chociaż bydłu, podobnie jak świniom czy cielętom, niewygodnie na niej stać i może nawet okuleć.
Technologia i nacisk na intensyfikację produkcji wkracza w każdą sferę hodowli zwierząt. Jagnięta, ten radosny symbol wiosny, poznały już ciemności zamkniętej owczarni.116 W Rabbit Research Center Uniwersytetu Stanowego Oregon naukowcy opracowali klatkowy system hodowli królików i eksperymentują nad zwiększeniem zagęszczania do dwóch królików na stopę kwadratową.117 W Australii wyselekcjonowane owce, dające najwyższej jakości wełnę, hoduje się obecnie w zamknięciu, w pojedynczych boksach lub zbiorowych zagrodach po to, by zachowały czyste i długie runo. Ich wełna jest od pięciu do sześciu razy droższa od zwykłej.118 Aby uniknąć odium, jakie spada na tych, którzy chwytają we wnyki dzikie zwierzęta, w przemyśle futrzarskim chętnie podkreśla się, że skóry pochodzą z hodowli fermowej, jednak jest ona bardzo intensywna. Norki, szopy, fretki i inne zwierzęta futerkowe trzymane są w małych drucianych klatkach. Rewir pięknego lisa arktycznego w warunkach naturalnych obejmuje tysiące akrów tundry; na fermie to druciana klatka o wymiarach 42 na 45 cali (106,5 na 114,5 cm).119
Przyjrzeliśmy się głównym tendencjom w hodowli zwierząt, w której metody przemysłowe niemal całkowicie wypierają tradycyjne. Niestety, od czasu pierwszego wydania tej książki piętnaście lat temu w tej dziedzinie bardzo niewiele się poprawiło. Już wtedy było jasne, że nowoczesne metody produkcji są sprzeczne z dobrem zwierząt. Jako pierwsza dowody na to zebrała Ruth Harrison w wydanej w 1964 roku przełomowej książce Animal Machines; później zostały one poparte autorytetem komisji Brambella, powołanej przez brytyjskiego ministra rolnictwa i złożonej z najwybitniejszych ekspertów. Poza znanym zoologiem Brambellem w jej skład wchodzili: W. H. Thorpe, kierownik katedry badań nad zachowaniami zwierząt na Uniwersytecie Cambridge, oraz specjaliści weterynarii, zootechniki i rolnictwa. W roku 1965, po dokładnym zbadaniu zagadnienia, komisja wydała oficjalny osiemdziesięciopięcio-stronicowy raport. Zdecydowanie odrzuciła twierdzenie, jakoby produktywność była miarodajnym wskaźnikiem braku cierpienia zwierząt, zauważając, że wzrost ciężaru ciała może być „stanem patologicznym”. Zakwestionowała też pogląd, że zwierzęta gospodarskie nie cierpią z powodu zamknięcia, ponieważ zostały tak wyhodowane i są to tego przyzwyczajone. W ważnym aneksie do raportu Thorpe stwierdza, iż obserwacje zachowania zwierząt domowych wykazały, że „zasadniczo pozostały takie same, jakimi były w czasach prehistorycznych, przed udomowieniem”, mają więc wrodzone, niezmienne wzory zachowań i potrzeb, obecne nawet wtedy, gdy zwierzę nigdy nie żyło w warunkach naturalnych. Thorpe konkluduje:
Pewne elementarne fakty są na tyle oczywiste, by uzasadnić podjęcie działań. Uznając potrzebę znacznego ograniczenia swobody zwierząt, musimy jednak wyznaczyć granicę, której przekroczenie oznaczałoby warunki uniemożliwiające realizację wszystkich lub Prawie wszystkich naturalnych instynktownych potrzeb i wzorców zachowań, jakie spostrzegamy u ich dzikich przodków, a które określają aktywności zwierząt, odpowiadające wysokiemu stopniowi organizacji społecznej; tych wzorców i potrzeb proces udomowienia nie wyeliminował lub prawie nie wyeliminował. Szczególnym okrucieństwem jest poddawanie zwierzęcia przez znaczną część jego życia ograniczeniom, które pozbawiają je możliwości realizowania normalnych wzorców zachowania ruchowego.120
Komisja przedstawiła zalecenia oparte na umiarkowanej, lecz fundamentalnej zasadzie:
Nie pochwalamy takiego ograniczenia swobody, które nie pozwala na większość czynności składających się na normalne zachowanie zwierzęcia. (...) Powinno mieć zapewnioną przynajmniej taką swobodę ruchów, by mogło się bez trudu obrócić, oczyścić, podnieść się i położyć z rozprostowanymi kończynami.121
Tych „pięciu podstawowych swobód”, jak się je odtąd nazywa, czyli swobody obrócenia się, oczyszczania, wstawania, położenia się i rozprostowania kończyn, nadal odmawia się wszystkim zamkniętym w klatkach kurom, maciorom w kojcach i na łańcuchu oraz cielętom w boksach. Od czasu ogłoszenia raportu komisji Brambella zgromadzono już ogromny materiał naukowy, który potwierdził wszystkie jego zasadnicze wnioski. Uwagi Thorpe’a o tym, że udomowione zwierzęta zachowały naturalne wzory zachowań, zostały, jak wiemy, w pełni potwierdzone przez badania nad zachowaniem świń w warunkach półnaturalnych, prowadzone przez naukowców z Uniwersytetu Edynburskiego.122 Argument powołujący się na wydajność zwierząt jako wskaźnik ich zadowolenia naukowcy obecnie uznają powszechnie za fałszywy. W 1986 roku „American Scientist opublikował jego wnikliwą krytykę:
W odniesieniu do udomowionych zwierząt argument ten może być z kilku powodów błędny. Zwierzęta gospodarskie wyselekcjonowano ze względu na ich zdolność wzrostu i reprodukcji w bardzo różnych, także niesprzyjających warunkach i okolicznościach. Na przykład nawet poważnie zranione kury mogą nadal normalnie znosić jajka. Ponadto często manipuluje się wzrostem i reprodukcją, zmieniając oświetlenie lub dodając do karmy substancje stymulujące, takie jak antybiotyki. Na nowoczesnej farmie przemysłowej, gdzie jeden pracownik może doglądać aż 2000 sztuk bydła lub 250 000 brojlerów rocznie, praktyka oceniania wzrostu czy reprodukcji w funtach wyprodukowanego mięsa lub liczbie złożonych jajek w stosunku do kosztów pomieszczeń, paliwa lub paszy w niewielkim stopniu pozwala zorientować się w wydajności poszczególnych zwierząt.123
Doktor Bill Gee, dyrektor generalny australijskiego rządowego Bureau of Animal Health, powiedział:
Twierdzi się, że produktywność zwierząt gospodarskich jest bezpośrednim wskaźnikiem ich dobrostanu. Trzeba raz na zawsze skończyć z tym błędnym mniemaniem. „Dobrostan” odnosi się do dobra pojedynczego zwierzęcia, „produktywność” zaś - do wielkości produkcji na zainwestowany dolar lub jednostkę zużytych zasobów.124
W rozdziale tym starałem się z różnych stron wykazać błędność tego argumentu. Dobrze byłoby sądzić, że można go już raz na zawsze pogrzebać, lecz niewątpliwie będzie nadal się pojawiał, ilekroć obrońcy agrobiznesu uznają, że warto wmówić konsumentowi, iż na farmach nie dzieje się nic złego.
Dane świadczące przeciwko metodom intensywnej hodowli uznał jednak Parlament Europejski, gdy w 1987roku rozpatrzył raport na temat warunków życia zwierząt i przyjął rezolucję nakreślającą następujące cele:
- eliminacja praktyki trzymania cieląt w pojedynczych boksach i niepodawania im żelaza i błonnika;
- wyeliminowanie w ciągu dziesięciu lat baterii klatek;
- eliminacja praktyki trzymania macior w pojedynczych kojcach lub w pętach;
- eliminacja rutynowego okaleczania, jak obcinanie ogonów i kastrowanie prosiąt płci męskiej.125
Propozycje te przyjęto większością 150 głosów przy dwóch wstrzymujących się i bez głosu sprzeciwu. Parlament Europejski, mimo że składa się z wyłonionych w wyborach przedstawicieli wszystkich państw Wspólnoty Europejskiej jest jedynie ciałem doradczym. Potężne lobby agrobiznesu usilnie stara się nie dopuścić do wprowadzenia tych zaleceń w życie. Niemniej rezolucja jest dowodem istnienia świadomej europejskiej opinii publicznej. Gdy zaś chodzi nie o słowa, lecz o czyny, to od czasu pierwszego wydania tej książki realna poprawa sytuacji zwierząt dokonała się tylko w kilku wypadkach. W Szwajcarii zakazano baterii klatek i w sklepach można obecnie bez trudu kupić jajka pochodzące z ferm stosujących inny system hodowli. Kurom pozwala się tam swobodnie chodzić, grzebać w ziemi, odbywać kąpiele piaskowe, przysiadać na grzędzie i składać jajka w osłoniętych, wyłożonych odpowiednim materiałem gniazdach. Jajka z tych ferm są tylko minimalnie droższe od jajek z ferm klatkowych.126 W Wielkiej Brytanii jedyną oznaką postępu jest zakaz stosowania pojedynczych boksów dla cieląt. Tylko w Szwecji można zauważyć stałe dążenie do poprawy warunków życia zwierząt gospodarskich (podobnie zresztą jest tam z reformami socjalnymi); przyjęte w 1988 roku przepisy zmienią warunki życia wszystkich zwierząt gospodarskich.
W rozdziale tym opisuję przede wszystkim sytuację zwierząt w USA i Wielkiej Brytanii. Czytelnicy z innych krajów mogą sądzić, że u nich warunki nie są aż tak złe, lecz jeśli są obywatelami któregoś z państw rozwiniętych (poza Szwecją), nie mają powodów do samozadowolenia. W większości krajów warunki życia zwierząt przypominają raczej amerykańskie niż te, które nakreślono w cytowanych zaleceniach.
Należy też pamiętać, że chociaż wprowadzenie w życie „pięciu swobód” komisji Brambella lub rezolucji Parlamentu Europejskiego, a tym bardziej przepisów wzorowanych na szwedzkich byłoby dużym postępem w USA, Wielkiej Brytanii i właściwie w każdym kraju, gdzie istnieje hodowla przemysłowa, to jednak żadna z tych reform nie oznacza równego poszanowania interesów ludzi i zwierząt. Reprezentują one mniej lub bardziej oświeconą i humanitarną wersję szowinizmu gatunkowego, ale nadal jest to szowinizm gatunkowy. Żadna instytucja rządowa żadnego kraju nie zakwestionowała jak dotąd dogmatu, że interesy zwierząt liczą się mniej niż interesy ludzi. Chodzi zawsze jedynie o „dające się uniknąć” cierpienie, to znaczy takie, któremu można zapobiec, nie obniżając wyników produkcji zwierzęcej i nie zwiększając kosztów. Nigdy nie zakwestionowano przekonania, że ludziom wolno używać zwierząt do własnych celów, hodować je i zabijać, by zaspokoić upodobanie do diety mięsnej.
W rozdziale tym skupiłem się na metodach nowoczesnej hodowli przemysłowej, gdyż opinia publiczna przeważnie nie zdaje sobie sprawy z rozmiarów powodowanego przez nie cierpienia. Ale nie tylko intensywna hodowla je powoduje. Niezależnie od tego, czy ludzie hodują zwierzęta metodą nowoczesną, czy tradycyjną, dla osiągnięcia swoich korzyści zadają im cierpienia. Fakt, że to sprawianie cierpień jest trwającą od stuleci zwyczajową praktyką, może Powodować, że go nie zauważamy, ale dla cierpiących zwierząt to żadne pocieszenie. Przyjrzyjmy się niektórym rutynowym zabiegom, jakim poddawane jest bydło.
Niemal wszyscy producenci wołowiny pozbawiają je rogów, znakują i kastrują, a działania te mogą powodować dotkliwy ból fizyczny. Rogi odcina się, gdyż rogate zwierzęta zajmują więcej miejsca przy żłobie z paszą i w transporcie, a stłoczone mogą ranić się nawzajem. Posiniaczone tusze i uszkodzona skóra to duża strata finansowa. Rogi nie są jednak tylko nieunerwioną kością. Usuwając je, trzeba przeciąć naczynia krwionośne i różne tkanki, co powoduje mocne krwawienie, szczególnie gdy cielę nie jest poddawane zabiegowi tuż po urodzeniu.
Bydło kastruje się, ponieważ panuje pogląd, że wół szybciej niż byk przybiera na wadze - choć prawdę mówiąc raczej szybciej się otłuszcza - a także z obawy, by męskie hormony nie zepsuły mięsa. Wykastrowane zwierzęta łatwiej też opanować. Większość farmerów przyznaje, że zabieg ten powoduje u zwierzęcia ból i szok. Przeważnie nie stosuje się znieczulenia. Wygląda to następująco: zwierzę przyciska się do ziemi, bierze się nóż i nacina mosznę, odsłaniając jądra. Potem chwyta się je po kolei i pociąga, przerywając przytrzymujące je powrózki nasienne; u starszych zwierząt niekiedy trzeba je przeciąć.127
Należy przyznać, że niektórym farmerom nie podoba się ta praktyka. C. G. Scruggs, redaktor „The Progressive Farmer”, w artykule The Castration Knife Must Go („Kastracyjny nóż musi odejść”) pisze o „potężnym stresie kastracji”, sugerując, że skoro stale zwiększa się popyt na chude mięso, samcom można by oszczędzić okaleczania.128 Takie same opinie słyszy się również w przemysłowej hodowli świń, gdzie także przeprowadza się ten zabieg. Brytyjskie czasopismo „Pig Farming” stwierdza: „Zabieg kastracji jest czymś odrażającym nawet dla zahartowanego hodowcy świń. Dziwię się tylko, że ruch antywiwisekcyjny dotąd go ostro nie zaatakował.”
Ponieważ opracowano już metodę pozwalającą wykryć przypadki zanieczyszczenia mięsa knurów, w artykule proponuje się, by „pomyśleć o odpoczynku dla noża kastracyjnego”.129
Powszechną praktyką jest też znakowanie bydła gorącym żelazem, co ma zapobiec zabłąkaniu się i - nadal gdzieniegdzie zdarzającym się - kradzieżom, a także by ułatwić jego liczenie. Bydlęca skóra jest grubsza od ludzkiej, jednak nie na tyle, by chronić przed przykładanym do niej na pięć sekund - sierść się wcześniej wycina - rozpalonym do czerwoności żelazem. Aby wykonać ten zabieg, zwierzę trzeba przewrócić i przycisnąć do ziemi. Można też przytrzymać je w tak zwanym poskromie (squeeze chute) - jest to rodzaj regulowanego kojca, którym można ściśle je objąć. Ale nawet wtedy, jak pisze się w pewnym poradniku, „zwierzę, któremu przykłada się żelazo, rzuca się i wierzga”.130
Innym częstym okaleczeniem jest nadawanie za pomocą ostrego noża różnych kształtów uchu, by bydło można było z daleka zidentyfikować na pastwisku oraz by było łatwo rozpoznawalne z przodu i z tyłu, gdy nie widać piętna.131
Oto niektóre ze standardowych praktyk tradycyjnej hodowli bydła. Inne zwierzęta hodowane dla celów żywnościowych traktowane są w podobny sposób. Zastanawiając się nad warunkami życia zwierząt w hodowli tradycyjnej, trzeba na koniec pamiętać, że niemal zawsze bardzo wcześnie rozdziela się w niej matki i potomstwo, co jest dla nich wielkim stresem. W żadnej hodowli nie pozwala się zwierzętom dorastać i stawać się częścią społeczności osobników w różnym wieku, jak byłoby w warunkach naturalnych.
Kastracja, znakowanie oraz rozdzielanie matek i potomstwa od stuleci powodują cierpienia zwierząt, najsilniejsze protesty dziewiętnastowiecznego ruchu humanitarnego wzbudziły jednak okrucieństwa transportu i uboju. W Stanach Zjednoczonych zwierzęta z pastwisk u podnóża Gór Skalistych pędzono na końcowe stacje kolejowe i na kilka dni zamykano bez jedzenia w wagonach pociągu, który wiózł je do Chicago. Te, które przeżyły podróż, czekały tam w cuchnących krwią i rozkładającym się mięsem gigantycznych zagrodach rzeźnych, aż zostaną zapędzone lub zawleczone na koniec rampy, gdzie stał człowiek z toporem. Jeśli miały szczęście, uderzenie było celne; wiele jednak go nie miało.
Od tamtego czasu trochę się zmieniło. W 1906 roku wydano przepisy federalne ograniczające do dwudziestu ośmiu - a w wyjątkowych wypadkach trzydziestu sześciu - godzin czas, jaki zwierzęta mogą spędzić w wagonie kolejowym bez jedzenia i wody. Potem należy je wyładować, nakarmić, napoić i dać im co najmniej pięć godzin odpoczynku przed dalszą podróżą. Dwadzieścia osiem do trzydziestu sześciu godzin bez wody i jedzenia w szarpiącym wagonie kolejowym to i tak dość długo, by bardzo się nacierpieć, ale zawsze to jakaś poprawa. Zmieniło się też trochę w rzeźniach. Obecnie zwierzęta na ogół ogłusza się przed ubojem, co teoretycznie znaczy, że ich śmierć jest bezbolesna, choć, jak się przekonamy, można w to wątpić; istnieją ponadto ważne odstępstwa od tej reguły. Dzięki tym zmianom transport i ubój stanowią dzisiaj, jak sądzę, mniejszy problem niż przemysłowe metody hodowli, zamieniające zwierzę w maszynę do przerobu taniej paszy na drogie mięso. Niemniej, aby historia opowiadająca o tym, co działo się z twoim obiadem, gdy był jeszcze zwierzęciem, była pełna, trzeba opisać metody transportu i uboju.
Transport zwierząt to nie tylko ostatnia podróż do rzeźni. W czasach gdy rzeźnie skupione były w wielkich centrach, jak Chicago, była to najdłuższa i przeważnie jedyna podróż, jaką odbywały. Do wymaganego na rynku ciężaru dochodziły na rozległych pastwiskach, gdzie się urodziły. Później chłodnie umożliwiły decentralizację uboju, droga do rzeźni odpowiednio się więc skróciła. Obecnie jednak coraz rzadziej zdarza się, by zwierzęta, zwłaszcza bydło, rodziły się i dorastały do wagi ubojowej w jednym i tym samym rejonie. Cielaki mogą urodzić się w jednym stanie - na przykład na Florydzie - a potem zostać przewiezione na oddalone o setki mil pastwiska, choćby na zachodzie Teksasu. Bydło, które przez rok przebywało na pastwiskach Utah lub Wyoming, może zostać spędzone i wysłane na dotuczenie do Iowa lub Oklahomy. Zwierzęta te mają przed sobą nawet dwa tysiące mil drogi. Podróż do tuczami może trwać dłużej i być bardziej wstrząsającym doświadczeniem niż podróż do rzeźni.
Prawo z roku 1906 nakazywało, by transportowanym koleją zwierzętom przynajmniej co trzydzieści sześć godzin zapewnić odpoczynek, pożywienie i wodę. Nie mówiło nic o zwierzętach przewożonych ciężarówkami, gdyż w tamtych czasach tak ich nie transportowano. Ponad osiemdziesiąt lat później nadal żadne prawo federalne nie reguluje tego transportu. Ponawia się starania, by drogowy przewóz zwierząt objąć przepisami podobnymi do obowiązujących w przewozie kolejowym, lecz na razie bezskutecznie. Tak więc bydło często zamyka się w ciężarówce na czterdzieści osiem godzin lub nawet na siedemdziesiąt dwie godziny. Nie wszyscy kierowcy zostawiają je tak długo bez odpoczynku, pożywienia i wody, ale niektórym bardziej zależy na jak najszybszym dowiezieniu ładunku niż na dowiezieniu go w dobrym stanie.
Zwierzęta, które po raz pierwszy w życiu znalazły się w ciężarówce, są zwykle przestraszone, zwłaszcza gdy wykonujący załadunek robotnicy popędzają je i traktują brutalnie. Jazda samochodem także jest dla nich czymś nowym i mogą odczuwać mdłości. Po paru dniach podróży bez jedzenia i wody są straszliwie spragnione i głodne. Normalnie bydło je wielokrotnie w ciągu dnia; prawidłowe funkcjonowanie żwacza wymaga stałej podaży pokarmu. Jeśli przewóz odbywa się zimą, mroźne wiatry powodują dotkliwe zimno; latem słońce i upał mogą potęgować odwodnienie niepojonych zwierząt. Trudno wręcz wyobrazić sobie, czym może dla nich być ta kombinacja strachu, mdłości, Pragnienia, głodu, wyczerpania i przemarznięcia. Młode cielęta, które zaledwie kilka dni wcześniej przeżyły stres rozłączenia z matką i kastracji, znoszą to jeszcze gorzej. Weterynarze zalecają, by odsadzać, kastrować i szczepić je przynajmniej trzydzieści dni przed przewozem, gdyż zwiększa to ich szansę przeżycia. Będą mogły dojść do siebie po jednym stresie, zanim zostaną poddane następnemu. Zalecenia te jednak nie zawsze się respektuje.132
Zwierzęta nie mogą opisać swych doświadczeń, ale ich reakcje somatyczne mówią same za siebie. To przede wszystkim „spadek masy ciała” (shrinkage) i „gorączka transportowa” (shipping fever). Podczas transportu wszystkie zwierzęta tracą na wadze. Jedną z przyczyn jest odwodnienie i opróżnienie jelit. Tę stratę łatwo odrobić, ale z reguły występują także bardziej trwałe ubytki. Nie jest niczym niezwykłym, gdy w czasie przewozu ciężar ośmiusetfuntowego wołu spadnie o siedemdziesiąt funtów, czyli o dziewięć procent; odrobienie tej straty może potrwać ponad trzy tygodnie. „Spadek masy ciała” - jak nazywa się to w branży mięsnej - specjaliści uważają za wskaźnik stresu, jakiemu poddawane jest zwierzę. Oczywiście stanowi to problem także dla przemysłu mięsnego, gdyż zwierzęta sprzedaje się na funty.
Drugim ważnym wskaźnikiem związanego z transportem stresu jest „gorączka transportowa”, pewna postać zapalenia płuc, na jaką zapada bydło po przewozie. Zdrowe - bez trudu zwalcza wywołujący ją wirus, ale silny stres osłabia jego odporność.
Opisane reakcje wskazują, że zwierzęta doświadczyły skrajnego stresu, lecz oczywiście obserwuje się je u tych, które zdołały przeżyć. Inne zmarły w trakcie podróży albo dojechały na miejsce ze złamanymi kończynami i innymi obrażeniami. W 1986 roku inspektorzy USDA odrzucili ponad 7400 sztuk bydła, 3100 cieląt i 5500 świń, które zmarły bądź doznały poważnych obrażeń, zanim jeszcze dotarły do rzeźni; u 570 000 sztuk bydła, 57000 cieląt i 643000 świń obrażenia były na tyle poważne, że zdyskwalifikowano części ich tusz.133
Zwierzęta, które umierają w czasie transportu, nie mają lekkiej śmierci. Zamarzają zimą i padają wyczerpane z pragnienia i upału w lecie. Leżąc bez żadnej pomocy w zagrodach, umierają z ran, jakich doznały, spadając ze stromej rampy załadunkowej. Duszą się pod naporem spiętrzonych nad nimi zwierząt w przeciążonej, źle załadowanej ciężarówce. Umierają z pragnienia lub głodu, gdy niedbały hodowca zapomni dać im wody lub pożywienia. Umierają z samego stresu wywołanego tym przerażającym doświadczeniem. Być może zwierzę, które zjesz dzisiaj na obiad, czytelniku, nie umarło w ten sposób; ale taka śmierć zawsze była i jest częścią procesu, który dostarcza ludziom mięso.
Zabicie zwierzęcia samo w sobie jest trudne. Powiada się, że gdybyśmy sami musieli je zabijać, wszyscy bylibyśmy wegetarianami. Z pewnością niewielu ludzi odwiedziło kiedykolwiek rzeźnię, a filmy o tym, co się tam dzieje, nie są w telewizji częste. Można się łudzić, że kupowane mięso pochodzi od zwierzęcia, które umarło bezboleśnie, ale w gruncie rzeczy nie chce się nic o tym wiedzieć. A jednak ci, którzy, kupując mięso, skazują na śmierć następne zwierzęta, nie zasługują na to, by im oszczędzić opisu któregoś z etapów jego produkcji.
Śmierć, choć zawsze nieprzyjemna, nie musi być bolesna. Jest szybka i bezbolesna, jeśli wszystko przebiega zgodnie z humanitarnymi przepisami uboju obowiązującymi w krajach rozwiniętych. Zwierzęta powinno się najpierw ogłuszyć prądem elektrycznym lub pistoletem bolcowym, a dopiero nieprzytomnym podciąć gardło. Krótko przed śmiercią pędzone po rampie do uboju, czując krew zabitych wcześniej, mogą odczuwać przerażenie, ale sama śmierć teoretycznie może być bezbolesna. Niestety, teoria i praktyka często bardzo się różnią. Reporter „Washington Post” niedawno tak opisywał rzeźnię w Wirginii prowadzoną przez Smithfielda, największego na wschodnim wybrzeżu producenta paczkowanego mięsa:
Proces produkcji wieprzowiny kończy się w bardzo nowoczesnej zautomatyzowanej przetwórni, gdzie z taśmy spadają schludne, hermetyczne, plastikowe pakieciki z plasterkami szynki i bekonu. Ale zaczyna się daleko stąd, w śmierdzącej, zabłoconej i poplamionej krwią zagrodzie dla świń. W rzeźni Gwaltney koncernu Smithfield goście zniosą tylko kilka minut, gdyby zostali dłużej, ich ubrania i ciała przesiąkłyby odorem martwych świń.
Ubój zaczyna się od wypędzenia kwiczących świń z zagrody na drewnianą platformę, gdzie robotnik ogłusza je uderzeniem prądu elektrycznego w głowę. Gdy upadną, szybko umieszcza ich tylne nogi w metalowym zacisku i zawiesza je głową w dół na przenośniku taśmowym. Czasami ogłuszona świnia spada z taśmy odzyskuje przytomność, a wtedy robotnicy szamoczą się z nią, gdyż muszą ją podnieść i wsadzić jej tylne nogi z powrotem w metalowe uchwyty, zanim zacznie szaleńczo biegać po całym terenie. Świnie zabija pracownik, który uderza nożem w żyłę szyjną ogłuszonych, lecz często nadal wijących się zwierząt i zostawia je, by się wykrwawiły. Potem świeżo zarżnięte świnie przenosi się ze zbryzganej krwią rzeźni do oparzalnika.134
W rzeźni cierpienie jest przede wszystkim konsekwencją gorączkowego tempa taśmowego zabijania. Aby sprostać konkurencji, każda rzeźnia stara się zabijać więcej zwierząt na godzinę niż inni. W jednym z większych amerykańskich zakładów szybkość przesuwu taśmy wzrosła między rokiem 1981 a 1986 z 225 do 275 ciał na godzinę. Nacisk na szybkość oznacza, że pracę wykonuje się mniej uważnie - czego skutki ponoszą nie tylko zwierzęta. Raport komisji kongresowej z roku 1988 stwierdzał, że w rzeźniach notuje się wyższą częstotliwość urazów i zachorowań niż w innych gałęziach przemysłu. Przytoczono dane, z których wynika, że obrażeń doznaje 58 000 pracowników rzeźni rocznie, czyli 160 dziennie. Jeśli tak mało dba się o ludzi, jaki los może czekać zwierzęta? Innym poważnym problemem jest duża rotacja: praca jest tak odrażająca, że mało kto ją wytrzymuje. W wielu zakładach czymś zwyczajnym jest roczna rotacja rzędu 60-100 procent. Oznacza to, że przestraszonymi zwierzętami w obcym im środowisku stale zajmuje się niedoświadczony personel.135
W Wielkiej Brytanii, gdzie teoretycznie rzeźnie podlegają rygorystycznym humanitarnym przepisom uboju, w sprawozdaniu z kontroli przeprowadzonej przez rządową Farm Animal Welfare Council stwierdzono, iż „wykonując czynności ubojowe, zakłada się, że zwierzęta są nieprzytomne i nic nie czują, nawet gdy jest wysoce prawdopodobne, że nadal zdolne są odczuwać ból”. Dodano również, że chociaż przepisy nakazują, by ogłuszanie skutecznie i bez niepotrzebnego bólu przeprowadzał posługujący się odpowiednim sprzętem wyszkolony personel, to jednak Rada nie jest usatysfakcjonowana stopniem ich egzekwowania”.136
Już po opublikowaniu tego raportu brytyjski uczony zakwestionował pogląd, że prawidłowe ogłuszenie prądem elektrycznym jest bezbolesne. Doktor Harold Hillman, wykładowca fizjologii i dyrektor Unity Laboratory in Applied Neurobiology na Uniwersytecie Surrey, zwrócił uwagę, że ludzie, którzy doznali wstrząsu elektrycznego wskutek wypadku lub podczas psychiatrycznej terapii elektrowstrząsowej, mówią o silnym bólu. Hillman wskazuje na znamienny fakt, że elektrowstrząsy przeprowadza się obecnie w znieczuleniu ogólnym. Gdyby uderzenie prądem elektrycznym natychmiast pozbawiało pacjenta zdolności odczuwania bólu, nie byłoby to konieczne. Dlatego też wątpi, by stosowane w niektórych stanach USA wykonywanie kary śmierci na krześle elektrycznym było humanitarne; skazaniec może być przez pewien czas porażony, ale nie nieprzytomny. Mówiąc o metodzie ogłuszania prądem elektrycznym w rzeźniach, stwierdza: „Uważa się ją za humanitarną, ponieważ sądzi się, że zwierzę nie odczuwa wtedy bólu ani innego cierpienia. Sąd ten jest niemal na pewno fałszywy z tych samych powodów, które wskazałem w związku z krzesłem elektrycznym.”137 Prawdopodobnie więc ubój, nawet prawidłowo wykonany w nowoczesnej rzeźni, wcale nie jest bezbolesny.
Gdyby nawet udało się przezwyciężyć te problemy, to i tak pozostaje jeszcze jeden. Prawo wielu krajów, w tym Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, dopuszcza wyjątki w wypadku żydowskiego i muzułmańskiego uboju rytualnego, który wymaga, by zabijane zwierzę było całkowicie przytomne. Poza tym w USA uchwalona w 1958 roku Ustawa o humanitarnym uboju (Federal Humane Slaughter Act) obowiązuje wyłącznie rzeźnie sprzedające mięso agencjom rządowym i nie dotyczy zwierząt, których zabija się najwięcej, to znaczy drobiu.
Przyjrzyjmy się najpierw tej drugiej luce prawnej. W USA jest około 6100 rzeźni, jednak tylko w mniej niż 1400 przeprowadzono kontrolę federalną, by sprawdzić, czy przestrzegane są przepisy ustawy o humanitarnym uboju. W pozostałych 4700 można więc całkiem legalnie używać staroświeckiego i barbarzyńskiego topora; i rzeczywiście w niektórych nadal jest on w użyciu.
Topór rzeźnicki jest podobny raczej do ciężkiego oburęcznego młota niż do siekiery. Uzbrojony w ten młot o długim trzonku rzeźnik stoi nad zwierzęciem i stara się jednym uderzeniem pozbawić je przytomności. Kłopot w tym, że cel nie jest nieruchomy, a zadawany z góry cios musi być starannie wymierzony; aby osiągnąć zamierzony skutek, młot musi wylądować w ściśle określonym punkcie głowy zwierzęcia, którą przestraszone zwierzę zwykle porusza. Jeśli chybi o włos, może zmiażdżyć oko lub nos; potem, gdy zwierzę rzuca się w śmiertelnym bólu i przerażeniu, pozbawienie go przytomności może już wymagać kilku uderzeń. Nawet w rękach najzręczniejszego rzeźnika topór nie zawsze bezbłędnie trafia. Jeśli w ciągu godziny trzeba zabić co najmniej osiemdziesiąt zwierząt, a niecelny jest tylko co setny cios, to i tak każdego dnia oznacza to straszliwy ból kilku zwierząt. Należy też pamiętać, że osiągnięcie biegłości w posługiwaniu się toporem wymaga długich ćwiczeń. Ćwiczy się na żywych zwierzętach.
Dlaczego nadal stosuje się te prymitywne metody, powszechnie potępiane jako niehumanitarne? Znowu pojawia się ten sam powód, który decydował o innych aspektach hodowli zwierząt: jeśli humanitarna procedura jest bardziej kosztowna lub zmniejsza liczbę zwierząt zabijanych na godzinę, firma nie może pozwolić sobie na jej wprowadzenie, gdy konkurencja nadal stosuje stare metody. Koszt naboi do pistoletu bolcowego wynosi tylko kilka centów na zwierzę, a jednak to wystarcza, by rzeźnie z niego rezygnowały. Ogłuszanie elektryczne jest na dłuższą metę tańsze, ale sprzęt jest drogi. Póki prawo nie zmusi rzeźni do wprowadzenia jednej z tych metod, póty mogą wcale tego nie zrobić.
Drugą poważną luką Ustawy o humanitarnym uboju jest fakt, że przepis o ogłuszaniu zwierząt nie stosuje się do uboju rytualnego. Ortodoksyjne reguły judaistyczne i muzułmańskie zabraniają spożywania mięsa zwierzęcia, które w momencie śmierci nie było „zdrowe i zdolne do poruszania się”. Nie do przyjęcia jest zatem ogłuszanie, które, jak się sądzi, zadaje obrażenia przed podcięciem gardła. Kiedyś zapewne przepisy te miały zakazywać jedzenia mięsa zwierzęcia, które znaleziono martwe lub chore; ale ich dzisiejsza ortodoksyjna interpretacja zabrania również pozbawienia go przytomności na kilka sekund przed zabiciem, Akt uboju ma być dokonany poprzez przerwanie żyły i tętnicy szyjnej pojedynczym cięciem ostrego noża. W czasach gdy judaizm przyjął tę metodę uboju, była ona zapewne bardziej humanitarna od innych. Teraz jednak, nawet w najlepszym wypadku, jest mniej humanitarna niż, na przykład, szybkie ogłuszenie zwierzęcia za pomocą pistoletu bolcowego.
W Stanach Zjednoczonych pewne specjalne okoliczności sprawiają, że stała się groteskową parodią wszelkich humanitarnych intencji, jakie mogły jej kiedyś przyświecać. Wynika to z połączenia wymogów rytualnego uboju i przepisów Ustawy o czystości żywności i leków (Pure Food and Drug Act) z 1906 roku, które ze względów sanitarnych zakazują, by ubijane zwierzę upadało w krew tego, które zabito wcześniej. Oznacza to w praktyce, że trzeba zabić zwierzę zwisające z przenośnika taśmowego lub w jakiś inny sposób przytrzymywane nad podłogą, a nie leżące na niej Wymóg ten nie zmienia sytuacji zwierząt, które przed zabiciem pozbawiono przytomności, gdyż podwiesza się je dopiero wtedy, gdy są nieprzytomne; jego skutki są jednak straszne dla tych, które w chwili śmierci są przytomne. Zamiast szybko powalić je na ziemię i niemal w tym samym momencie zabić, w USA ubijane rytualnie zwierzę pęta się za tylną nogę, podnosi i wiesza głową w dół na przenośniku taśmowym, gdzie - całkowicie przytomne - czeka od dwóch do pięciu minut - a czasem, gdy coś szwankuje na „linii ubojowej”, nawet dużo dłużej - aż rzeźnik wykona swoje cięcie. Oto opis tej procedury: „Masywny żelazny łańcuch zaciska się wokół nogi ciężkiego, ważącego od 1000 do 2000 funtów wołu, który nią szarpie - a wtedy rozrywa się skóra, a obnażona kość często pęka lub się lamie.”138
Wiszące głową w dół zwierzę z rozerwanymi stawami, a często ze złamaną nogą, skręca się rozpaczliwie z bólu i przerażenia, trzeba je więc chwycić za kark lub wbić mu w nozdrza zacisk, by można je było zabić jednym cięciem, tak jak wymagają tego przepisy religijne. Trudno wyobrazić sobie dobitniejszy przykład na to, jak przestrzeganie litery prawa może zaprzepaścić jego ducha. (Trzeba jednak przyznać, że nawet ortodoksyjni rabini nie popierają jednomyślnie zakazu ogłuszania przed zabiciem; w Szwecji, Norwegii i Szwajcarii zaakceptowali prawny wymóg ogłuszania, także w wypadku uboju rytualnego. Ogłuszanie przed zabiciem uznało także wielu muzułmanów.139)
ASPCA (American Society for the Prevention of Cruelty to Animals - Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt) opracowało casting pen - urządzenie, dzięki któremu można zabić przytomne zwierzę w sposób zgodny z amerykańskimi przepisami sanitarnymi, ale bez podwieszania za nogę. Wykorzystuje się je obecnie do rytualnego uboju 80 procent dorosłego bydła, ale tylko niecałe 10 procent cieląt. Tempie Grandin z Grandin Livestock Handling Systems, Inc. zauważa: „Skoro ubój rytualny nie podlega Ustawie o humanitarnym uboju, niektóre rzeźnie nie kwapią się z wydawaniem pieniędzy na humanitaryzm.”140
Ci, którzy nie stosują się do żydowskich i muzułmańskich reguł dietetycznych, mogą sądzić, że zwierząt, których mięso kupili, nie zabito w taki przestarzały sposób. Mogą jednak być w błędzie. Aby ortodoksyjni rabini uznali mięso za „koszerne”, nie tylko musi pochodzić od zwierzęcia, które było przytomne, gdy je zabijano; trzeba również usunąć z niego wszystkie „nieczyste” elementy, jak żyły, węzły chłonne, a także nerw kulszowy i jego rozgałęzienia. Wycinanie ich z zadów jest żmudnym zajęciem, tak więc tylko przednie części tuszy sprzedaje się jako mięso koszerne, a pozostałe lądują zazwyczaj na półkach supermarketów bez żadnej informacji o swym pochodzeniu. A zatem bez uprzedniego ogłuszania zabija się o wiele więcej zwierząt, niż byłoby konieczne dla zaspokojenia popytu na mięso koszerne. Brytyjska Farm Animal Welfare Council ocenia, że „znaczną część” mięsa pochodzącego z uboju rytualnego sprzedaje się do zwykłych sklepów.141
Slogany o „wolności religijnej” i oskarżanie o antysemityzm tych, którzy są przeciwni ubojowi rytualnemu, wystarczają, by w USA, Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach nie dopuścić do ingerencji prawa w te praktyki. Z pewnością jednak nie trzeba być antysemitą czy wrogiem islamu, by protestować przeciwko krzywdzie wyrządzanej zwierzętom w imię religii. Czas, by wierni obu tych wyznań zastanowili się, czy obecna interpretacja przepisów uboju jest zgodna z duchem przykazania miłosierdzia. Ci, którzy nie chcą jeść mięsa uzyskanego niezgodnie ze współczesnymi nakazami ich wyznania, mają bardzo proste wyjście: nie jeść go wcale. Proponując to, nie żądam od nich więcej niż od siebie; tyle tylko, że w ich wypadku powody mogą być silniejsze, gdyż produkcja mięsa, które jedzą, powoduje dodatkowe cierpienia.
Żyjemy w czasach sprzecznych dążeń. Są tacy, którzy chcą nadal zabijać zwierzęta tak, jak w czasach biblijnych, a jednocześnie naukowcy opracowują rewolucyjne techniki, dzięki którym mają nadzieję zmienić samą naturę zwierząt. Wielki krok ku światu, w którym zwierzęta będą projektowane przez ludzi, zrobiono w roku 1988, kiedy amerykańskie Biuro Patentów i Znaków Handlowych (United States Patent and Trademark Office) przyznało naukowcom z Uniwersytetu Harvarda patent na produkt inżynierii genetycznej: mysz, której geny tak zmodyfikowano, by zwiększyć jej podatność na nowotwory złośliwe i móc użyć do wykrywania substancji rakotwórczych. Wprawdzie już wcześniej, w 1980 roku, Sąd Najwyższy wydał decyzję zezwalającą na opatentowywanie tworzonych przez człowieka mikroorganizmów, ale tym razem był to patent na zwierzę.142
Przywódcy religijni, obrońcy praw zwierząt, ekolodzy oraz farmerzy (którzy obawiają się, że aby nie wypaść z konkurencji, będą zmuszeni płacić za wykorzystywane patenty) tworzą obecnie koalicję przeciwko opatentowywaniu zwierząt. Tymczasem jednak firmy zajmujące się inżynierią genetyczną już współpracują z agrobiznesem, który inwestuje w badania nad stworzeniem nowych zwierząt. Jeśli nacisk opinii publicznej nie powstrzyma tych prac, będzie się zbijać fortuny na zwierzętach, które będą szybciej przybierać na wadze lub w krótszym czasie produkować więcej jajek czy mleka.
Dla zwierząt jest to oczywiste zagrożenie. Badacze z farmy eksperymentalnej amerykańskiego Ministerstwa Rolnictwa w Beltsville w Marylandzie wprowadzili świniom geny odpowiedzialne za hormony wzrostu. U zmienionych genetycznie świń pojawiły się poważne objawy uboczne, jak zapalenie płuc, krwawienie wewnętrzne i ciężka postać zniekształcającego zapalenia stawów. Okazało się, że tylko jedna zdołała osiągnąć wiek dorosły, ale i tak przeżyła jedynie dwa lata. Pokazano ją w brytyjskiej telewizji w programie pod bardzo trafnym tytułem: The Money Programme. Nie mogła ustać na nogach.143 Jeden z naukowców powiedział gazecie „The Washington Times”: „Jesteśmy teraz na takim etapie, jak maszyna braci Wright w stosunku do Boeinga 747. Przez kilka lat będziemy się rozbijać i palić, i na razie nie oderwiemy się zbyt wysoko od ziemi.”
Ale to zwierzęta, a nie naukowcy będą się „rozbijać i palić”. „The Washington Times” zacytował także zwolenników inżynierii genetycznej, którzy odrzucają argumenty obrońców zwierząt, twierdząc: „Ludzie od wieków krzyżują rasy zwierząt, udomowiają je, zabijają i wykorzystują na różne inne sposoby. To nie będzie żadna istotna zmiana.”144 Rozdział ten pokazuje, że to prawda. Dla swojej wygody od dawna traktujemy zwierzęta jak rzeczy, a od trzydziestu lat stosujemy najnowocześniejsze metody naukowe, by jeszcze lepiej służyły naszym celom. Inżynieria genetyczna, rewolucyjna w pewnym sensie, w innym jest tylko jeszcze jednym sposobem dopasowywania zwierząt do naszych celów. Konieczna jest fundamentalna zmiana naszych postaw i naszego postępowania.
Rozdział 4
ZOSTAĆ WEGETARIANINEM...
czyli jak kosztem
mniejszych cierpień wytwarzać więcej żywności, mniej szkodząc
środowisku
Gdy pojęliśmy już istotę szowinizmu gatunkowego i znamy jego konsekwencje dla zwierząt, pora zadać pytanie: co dalej? Jest wiele rzeczy, które możemy i powinniśmy zrobić. Możemy napisać do posła z naszego okręgu o problemach, o których mówi ta książka, powiedzieć o nich przyjaciołom, uczyć dzieci troski o los wszystkich czujących istot, publicznie protestować w imieniu zwierząt, gdy może to odnieść jakiś skutek.
Wszystko to powinniśmy robić, ale pozostaje jeszcze coś niezwykle ważnego, co stanowi podstawę, nadaje spójność i sens wszelkim działaniom na rzecz zwierząt. Musimy wziąć odpowiedzialność za własne życie i starać się uwolnić je od okrucieństwa. Powinniśmy więc przede wszystkim przestać jeść mięso. A jednak wielu ludzi, przeciwnych okrucieństwu wobec zwierząt, wzdraga się przed tym krokiem. To właśnie o nich przejęty duchem humanitaryzmu osiemnastowieczny pisarz Oliver Goldsmith powiadał: „Współczują i zjadają obiekty swego współczucia.”1
Zapewne między współczuciem i kulinarnym zainteresowaniem zwierzętami nie ma logicznej sprzeczności. Nie jest niekonsekwencją, jeśli ktoś przeciwny zadawaniu im cierpień, lecz nie bezbolesnemu zabijaniu, zjada zwierzęta, których życie wolne było od cierpień i które uśmiercono szybko i bezboleśnie. Lecz jeśli rzeczywiście obchodzi nas los zwierząt, zjadanie ich jest niekonsekwencją praktyczną i psychologiczną. Skoro gotowi jesteśmy pozbawić życia inną istotę tylko po to, by zadowolić nasze podniebienie, nie jest ona niczym innym, jak tylko środkiem do naszych celów. Niezależnie od siły naszego współczucia, z czasem świnie, cielęta i kurczaki staną się dla nas jedynie przedmiotami użytkowymi. Gdy zaś okaże się, że konieczna jest pewna zmiana warunków ich życia, aby nadal po znośnych cenach móc kupować ich ciała, nie będziemy oceniać jej zbyt krytycznie. Przemysłowa hodowla zwierząt jest tylko technologiczną realizacją idei, że zwierzęta są środkami do ludzkich celów. Nawyki kulinarne są nam drogie i niełatwo je zmienić. W naszym interesie leży wmawianie sobie, że troska o zwierzęta nie wymaga, by przestać je jeść. Nikt przyzwyczajony do jedzenia mięsa nie umie bezstronnie ocenić, czy warunki, w jakich zwierzęta są hodowane, nie przysparzają im cierpień.
W wielkiej hodowli mięsnej właściwie nie sposób wyeliminować ich cierpień. Nie stosująca metod intensywnych hodowla tradycyjna także oznacza kastrację, rozdzielanie matek i potomstwa, rozbijanie naturalnych grup społecznych, znakowanie, transport do rzeźni i wreszcie ubój. Trudno wyobrazić sobie hodowlę mięsną bez tych form cierpienia. Może udałoby się to w hodowli na małą skalę, ale nie nakarmilibyśmy wtedy mięsem współczesnych ogromnych populacji miejskich. A gdyby nawet to się udało, jego cena byłaby znacznie wyższa od dzisiejszej - a przecież już teraz hodowla zwierząt jest drogim i niewydajnym sposobem produkcji białka. Gdyby hodować je (i zabijać), respektując zarazem ich dobro, mięso byłoby frykasem dla bogaczy.
Nie ma to zresztą większego znaczenia dla wątpliwości moralnych, jakie wzbudzają nasze nawyki żywieniowe. Jeśli nawet hodowla zwierząt bez sprawiania im cierpień jest teoretycznie możliwa, to i tak mięso sprzedawane w sklepach i supermarketach pochodzi od zwierząt, o których dobro zupełnie nie dbano. Tak więc należy zapytać nie o to, czy w ogóle mamy prawo jeść mięso, lecz czy mamy prawo jeść to mięso. I tu, jak sądzę, przeciwnicy niepotrzebnego zabijania zwierząt i przeciwnicy sprawiania im cierpień powinni zgodnie udzielić odpowiedzi przeczącej.
Wegetarianizm to nie tylko gest symboliczny. Nie jest też próbą izolowania się od brudnej rzeczywistości, by pozostać czystym i nieskalanym, nie ponosząc odpowiedzialności za panujące wokół okrucieństwo i rzeź. Jest praktycznym i bardzo skutecznym krokiem ku zaprzestaniu zabijania zwierząt i powodowania ich cierpień. Załóżmy na chwilę, że potępiamy nie tyle ich zabijanie, ile sprawianie im cierpień. Jak skończyć z opisanymi w poprzednim rozdziale metodami intensywnej hodowli?
Dopóki ludzie będą kupować jej produkty, dopóty zwykłe formy protestu i działań politycznych nie doprowadzą do poważnej reformy. W rzekomo kochającej zwierzęta Wielkiej Brytanii książka Ruth Harrison Animal Machines wzbudziła, co prawda, na tyle szeroką dyskusję, by rząd zmuszony był powołać grupę niezależnych ekspertów (komisję Brambella) dla zbadania problemu złego traktowania zwierząt i sformułowania zaleceń, lecz cóż z tego, skoro następnie odmówił ich wykonania. W 1981 roku Komisja Rolnictwa Izby Gmin ponownie przeanalizowała sprawę intensywnej hodowli, również zalecając likwidację najbardziej jaskrawych form maltretowania zwierząt. I znowu skończyło się na niczym.2 Jeśli taki los spotkał brytyjski ruch reformatorski, to w USA, gdzie lobby agrobiznesu jest jeszcze potężniejsze, nie można spodziewać się niczego lepszego.
Nie znaczy to, że zwyczajne metody protestu i działań politycznych są bezużyteczne i należy je porzucić. Przeciwnie - są niezbędnymi elementami walki o istotne zmiany w traktowaniu zwierząt. W Wielkiej Brytanii organizacje, takie jak Compassion in World Farming, stale przypominają o tym problemie społeczeństwu i udało im się wymusić zakaz stosowania boksów dla cieląt. Również ugrupowania amerykańskie starają się ostatnio zainteresować opinię publiczną sprawą intensywnej hodowli. Lecz same w sobie metody te nie wystarczą.
Tym, którzy czerpią zysk z eksploatacji wielkiej liczby zwierząt, nie potrzeba naszej aprobaty, lecz naszych pieniędzy. Poparciem społecznym, jakiego oczekują właściciele farm przemysłowych, jest zakup zwłok wyhodowanych przez nich zwierząt (w wielu krajach zabiegają ponadto o potężne subsydia rządowe). Intensywne metody hodowli będą stosować dopóty, dopóki będzie popyt na ich produkty, dzięki czemu będą mieli środki niezbędne do politycznego zwalczania reform; będą też mogli odpierać zarzuty argumentem, że przecież jedynie dają społeczeństwu to, czego sobie życzy.
Dlatego nie powinniśmy kupować produktów nowoczesnej hodowli przemysłowej - nawet jeśli sądzimy, że dopuszczalne moralnie byłoby zjadanie zwierząt, które żyły w dobrych warunkach i miały bezbolesną śmierć. Wegetarianizm to forma bojkotu. Dla większości jego zwolenników jest to bojkot permanentny, gdyż porzuciwszy nawyk jedzenia mięsa, nie aprobują już zabijania zwierząt dla zaspokojenia zachcianek podniebienia. Ale także ci, którzy sprzeciwiają się nie tyle zabijaniu, ile zadawaniu cierpień, mają dzisiaj moralny obowiązek bojkotowania mięsa sprzedawanego w sklepach i supermarketach. W przeciwnym razie przyczynimy się do utrwalania rozwoju i dobrej koniunktury hodowli przemysłowej i innych okrutnych praktyk hodowli mięsnej.
To właśnie tutaj odkrywamy bezpośrednie skutki szowinizmu gatunkowego w naszym życiu i tu musimy dowieść szczerości naszej troski o zwierzęta. Mamy wreszcie okazję coś zrobić, a nie tylko mówić i czekać, aż sprawą zajmą się Politycy. Łatwo zabierać głos w jakichś odległych kwestiach, jednak szowiniści gatunkowi, podobnie jak rasiści, swą prawdziwą naturę ujawniają dopiero wówczas, gdy problem dotyczy ich samych. Protestować przeciwko korridzie w Hiszpanii, zjadaniu psów w Korei Południowej czy mordowaniu foczych niemowląt w Kanadzie, a jednocześnie jeść jajka zniesione przez kury, których całe życie upływa w ciasnych klatkach, lub mięso cieląt, odrywanych od matek, pozbawianych odpowiedniego pokarmu i możliwości swobodnego położenia się, to jak potępiać apartheid w Afryce Południowej, wymagając zarazem od sąsiadów, by nie sprzedawali domów Murzynom.
Aby wegetarianizm stał się skuteczniejszą formą bojkotu, nie powinniśmy krępować się odmawiać jedzenia mięsa. We wszystkożernych społeczeństwach wegetarianie zawsze spotykają się z pytaniem o powody ich dziwnej diety. Może to być irytujące lub nawet kłopotliwe, ale jednocześnie jest okazją, by powiedzieć ludziom o okrucieństwach, z których być może nie zdają sobie sprawy. Ja sam o istnieniu hodowli przemysłowej po raz pierwszy usłyszałem od wegetarianina, któremu nie było szkoda czasu, by wyjaśnić, dlaczego nie je tego, co ja. Bojkot to jedyny sposób, by położyć kres okrucieństwu, dlatego musimy do niego zachęcić jak najwięcej osób. Uda nam się to tylko wtedy, gdy sami będziemy służyć przykładem.
Niektórzy próbują usprawiedliwiać jedzenie mięsa, mówiąc, że zwierzę przecież było już martwe, gdy je kupowali. Słabość tej wymówki, którą wielokrotnie słyszałem wypowiadaną całkiem serio, widać wyraźnie, gdy potraktować wegetarianizm właśnie jako rodzaj bojkotu. Gdy Cesar Chavez, walcząc o podniesienie zarobków i poprawę warunków pracy zbieraczy, wezwał do bojkotu winogron, w sklepach także sprzedawano owoce już zebrane przez niezrzeszonych w związkach zawodowych i źle opłacanych robotników. Nie można było podwyższyć płacy, jaką otrzymali, i podobnie my nie możemy przywrócić życia stekom. Ale w obu wypadkach celem bojkotu nie jest zmiana przeszłości, lecz zmiana stanu rzeczy, który kwestionujemy.
Akcentuję aspekt bojkotu w wegetarianizmie tak silnie, że czytelnik może zastanawiać się, czy rezygnacja z mięsa będzie miała w ogóle jakiś sens, jeśli bojkot nie rozszerzy się i nie okaże skuteczny. Często jednak musimy ryzykować, nie będąc pewni sukcesu, i gdyby był to jedyny argument przeciwko wegetarianizmowi, nie miałby znaczenia. Żaden z wielkich ruchów przeciwko uciskowi i niesprawiedliwości nie powstałby, gdyby jego przywódcy zwlekali z podjęciem działań, póki nie będą pewni sukcesu. Lecz nawet jeśli nie powiódłby się powszechny bojkot, indywidualne działania wegetarianów i tak będą miały sens. George Bernard Shaw powiedział kiedyś, że jego trumnę odprowadzą do grobu zastępy owiec, bydła, świń, kurcząt i cała ławica ryb wdzięcznych za to, iż dzięki wegetariańskiej diecie uchronił je od rzezi. Choć oczywiście nigdy się nie dowiemy, które zwierzęta uratowaliśmy dzięki naszemu wegetarianizmowi, możemy sądzić, że nasza dieta, a także innych nie jedzących mięsa osób, ma wpływ na liczbę zwierząt przemysłowo hodowanych i zabijanych na mięso. Przypuszczenie to jest rozsądne, gdyż zależy ona od zysku, a zysk częściowo od popytu. Im mniejszy popyt, tym niższa cena i mniejszy dochód. Im niższy dochód, tym mniej zwierząt hodowanych i zabijanych. Są to elementarne zależności ekonomiczne i wystarczy spojrzeć na tabele w fachowych biuletynach drobiarskich, by zauważyć bezpośrednią korelację między ceną drobiu a liczbą kurcząt zaczynających swój niewesoły żywot w brojlerniach.
Wegetarianizm stoi więc na pewniejszym gruncie niż większość innych bojkotów i protestów. Bojkot towarów z Republiki Południowej Afryki jako walka o zniesienie apartheidu osiągnie cel dopiero wtedy, gdy biali mieszkańcy tego kraju zostaną zmuszeni do zmiany polityki (choć bez względu na wynik, sam w sobie zapewne wart jest zachodu). Wegetarianie wiedzą natomiast, że nawet jeśli nie doczekają chwili, gdy ich działania doprowadzą do masowego bojkotu mięsa i położą kres okrutnej hodowli, to jednak dzięki nim i tak zmniejsza się liczba cierpiących i zabijanych zwierząt.
Bardzo istotne jest również to, że wegetarianin daje żywe świadectwo fałszywości typowych argumentów broniących hodowli przemysłowej. Powiada się czasami, że jest ona niezbędna, aby nakarmić szybko rosnącą populację świata. To rzeczywiście problem doniosły, zresztą także silny argument za wegetarianizmem, choć nie ze względu na podkreślane w tej książce dobro zwierząt. Dlatego krótką dygresję poświęcę podstawom produkcji żywności.
Milionom ludzi w różnych częściach świata brakuje żywności. Miliony innych mają jej co prawda wystarczająco dużo, lecz jest ona nieodpowiedniej jakości - przeważnie zbyt uboga w białko. Można zapytać, czy produkcja żywności metodami bogatych krajów służy rozwiązaniu problemu głodu?
Aby osiągnąć ciężar i wzrost, przy których, jak się sądzi, staje się gotowe do spożycia, każde zwierzę musi jeść. Jeśli cielę pasie się na nieurodzajnej łące, nie nadającej się pod uprawę kukurydzy czy zbóż, jego mięso dostarczy protein, których uzyskiwanie z trawy jest - obecnie - nieopłacalne, otrzymamy więc przyrost białka netto. Lecz jeśli to samo cielę umieścimy w tuczami lub w innym systemie hodowli zamkniętej, sytuacja ulegnie zmianie. Teraz musimy je żywić. Nawet jeśli ono i jego towarzysze zostaną stłoczeni na minimalnej powierzchni, to i tak potrzeba terenów pod uprawę kukurydzy, sorgo, soi czy innej paszy. Teraz tuczymy je tym, co sami moglibyśmy jeść. Większą część pożywienia zwierzę zużywa na podtrzymanie procesów fizjologicznych. Obojętne, jak bardzo pozbawić je ruchu, jego organizm i tak musi spalać pokarm, by utrzymać się przy życiu. Pasza idzie też na budowę części niejadalnych, jak kości. Dopiero reszta może pójść na budowę masy mięśniowej, zjadanej następnie przez ludzi.
Ile białka zawartego w paszy cielę zużywa na własne potrzeby, a ile przekształcane jest na pokarm dla ludzi? Odpowiedź jest zaskakująca. Wyprodukowanie funta białka zwierzęcego wymaga dwudziestu jeden funtów białka w paszy. Dostajemy więc zaledwie pięć procent tego, co dostarczamy. Nic dziwnego, że Frances Moore Lappé nazwała ten rodzaj hodowli „fabryką konsumpcji białka”.3
Możemy też spojrzeć na tę sprawę nieco inaczej. Załóżmy, że mamy akr żyznej ziemi. Możemy uprawiać na nim wysokobiałkowe rośliny, jak groch czy fasola. Otrzymamy wtedy od trzystu do pięciuset funtów białka. Pole możemy też przeznaczyć pod uprawę zboża na paszę dla zwierząt, które potem zabijemy i zjemy. Ale wtedy otrzymamy od czterdziestu do pięćdziesięciu pięciu funtów białka. Choć większość zwierząt przekształca białko roślinne w zwierzęce wydajniej niż bydło, to niewiele mamy z tego korzyści; wprawdzie Świnia potrzebuje „tylko” ośmiu funtów białka, by wyprodukować jeden, lecz nie trawi tego białka roślinnego, które jest przyswajalne dla bydła. Na ogół ocenia się, że z akra można uzyskać około dziesięciu razy więcej białka w produkcji roślinnej niż w zwierzęcej, choć szacunki są różne, a według niektórych - nawet dwadzieścia razy więcej.4
Współczynnik produkcji białka znacznie wzrośnie, jeśli zamiast zabijać zwierzęta i zjadać ich mięso będziemy spożywać dostarczane przez nie mleko lub jajka. Ale nawet Przy najbardziej efektywnych metodach produkcji dostaniemy najwyżej jedną czwartą ilości białka uzyskiwanego z upraw roślinnych, gdyż reszta zostanie zużyta w procesach fizjologicznych zwierząt.
Białko to oczywiście tylko jeden z niezbędnych składników odżywczych. Porównanie ogólnej liczby kalorii dostarczanych przez pokarm roślinny i zwierzęcy również wypada zdecydowanie na korzyść roślin. Porównajmy wydajność akra obsianego owsem lub brokułami oraz wykorzystanego do otrzymania wieprzowiny, mleka, drobiu lub wołowiny okazuje się, że owies da sześć razy więcej kalorii niż wieprzowina - najbardziej wydajna z produkcji zwierzęcej. Brokuły dostarczą niemal trzykrotnie więcej kalorii niż wieprzowina; owies - ponad dwadzieścia pięć razy więcej niż wołowina. Dane dotyczące innych składników odżywczych rozwiewają kolejne mity, rozpowszechniane przez przemysł mięsny i mleczarski. Na przykład akr brokułów dostarczy dwadzieścia cztery razy więcej żelaza niż akr wykorzystany do uzyskania wołowiny, a akr owsa - szesnaście razy więcej. Wprawdzie więcej wapnia otrzyma się w produktach mlecznych niż w owsie, lecz brokuły nadal będą wydajniejsze, gdyż zawierają pięć razy więcej wapnia niż mleko.5
Wnioski, jakie wynikają z tych danych dla sytuacji żywnościowej na świecie, są zdumiewające. W 1974 roku Lester Brown z Overseas Development Council wyliczył, że gdyby Amerykanie spożywali tylko o dziesięć procent mniej mięsa rocznie, można by zaoszczędzić dwanaście milionów ton zboża - tyle, ile potrzeba, by nakarmić sześćdziesiąt milionów ludzi. Don Paarlberg, były amerykański podsekretarz do spraw rolnictwa, twierdził, że zmniejszenie żywego inwentarza w USA o połowę dałoby prawie czterokrotnie więcej żywności niż wymaga uzupełnienie niedoborów kalorycznych w niesocjalistycznych krajach rozwijających się.6 Gdyby żywność marnowaną w krajach bogatych przy produkcji mięsa odpowiednio rozdzielić, na całym świecie zniknęłyby głód i niedożywienie. Okazuje się więc, że hodowla mięsna metodami krajów uprzemysłowionych wcale nie przyczynia się do rozwiązania problemu głodu.
Produkcja mięsa narusza także inne zasoby. Alan Durning, naukowiec z Worldwatch Institute w Waszyngtonie - ośrodka badań ekologicznych - szacuje, że w tuczami wyprodukowanie funta wołowiny wymaga pięciu funtów zboża, 2500 galonów wody, energii równoważnej galonowi benzyny oraz że powoduje erozję około trzydziestu pięciu funtów gleby. Ponad jedną trzecią obszaru Ameryki Północnej zajmują pastwiska, ponad połowa amerykańskich zasiewów przeznaczona jest na paszę, a więcej niż połowa zużywanej wody przypada na hodowlę zwierząt.7 Produkcja żywności roślinnej znacznie mniej pod tym względem obarcza zasoby naturalne i środowisko.
Przyjrzyjmy się najpierw zużyciu energii. Można by sądzić, że rolnictwo to wykorzystujący żyzność gleby i energię słoneczną sposób uzyskiwania dodatkowej energii. I takie rzeczywiście jest rolnictwo tradycyjne. W Meksyku każda kaloria paliwa zużytego przy uprawie zbóż daje osiemdziesiąt trzy kalorie pożywienia. W krajach rozwiniętych rolnictwo wymaga jednak ogromnej ilości paliw. W USA uprawa owsa - najbardziej wydajna energetycznie - daje zaledwie dwie i pół kalorii żywności na kalorię zużytego paliwa, uprawa kartofli - niewiele ponad kalorię, a pszenicy i soi - około półtora. Ale to i tak raj obfitości w porównaniu z amerykańską hodowlą, która niezmiennie zużywa więcej energii, niż produkuje. Najbardziej wydajna - produkcja wołowiny z tradycyjnie wypasanego bydła - pochłania ponad trzy kalorie paliwa na kalorię mięsa, a najmniej wydajna - hodowla przemysłowa - nawet trzydzieści trzy kalorie. Zużycie energii w produkcji jaj, jagnięciny, mleka i drobiu mieści się w podobnym przedziale wartości. Krótko mówiąc, przykład rolnictwa amerykańskiego dowodzi, że uprawa zbóż jest przynajmniej pięciokrotnie bardziej wydajna energetycznie niż naturalna hodowla bydła, mniej więcej dwudziestokrotnie wydajniejsza od hodowli kurcząt i ponad pięćdziesięciokrotnie - od przemysłowej hodowli bydła.8 Amerykańska hodowla funkcjonuje tylko dzięki temu, że czerpie z zasobów energii słonecznej przez miliony gromadzonej w ziemi w postaci ropy naftowej i węgla.
Dla agrobiznesu jest to ekonomicznie sensowne, gdyż mięso jest droższe niż ropa naftowa, ale zupełnie nie ma sensu jako długofalowa polityka racjonalnego wykorzystania ograniczonych zasobów naturalnych.
Wskaźniki zużycia wody w produkcji zwierzęcej wyglądają również znacznie gorzej niż w zbożowej. Wytworzenie funta mięsa pochłania pięćdziesiąt razy więcej wody niż uzyskanie funta pszenicy.9 „Newsweek” przedstawił to obrazowo, pisząc: „Woda pompowana w tysiącfuntowego bukata zmyłaby z powierzchni ziemi jego zabójcę.”10 Dla potrzeb produkcji zwierzęcej drenuje się potężne zasoby wody podziemnej, mające żywotne znaczenie dla wielu suchych obszarów Ameryki, Australii i innych regionów. W krainie hodowli bydła, rozciągającej się od zachodniego Teksasu do Nebraski, poziom wody gruntowej obniża się, a studnie wysychają, w miarę jak do produkcji mięsa zużywane są wody ogromnego podziemnego jeziora, zwanego Ogalalla Aquifer, którego powstanie - podobnie jak ropy naftowej i węgla - wymagało milionów lat.11
Nie powinniśmy także bagatelizować wpływu produkcji zwierzęcej i na te zasoby wodne, których bezpośrednio nie wykorzystuje. Według statystyk British Water Authorities Association, w roku 1985 ponad trzy i pół tysiąca razy doszło do skażenia wody przez farmy. Oto jeden przykład: w hodowli świń pękł zbiornik i ćwierć miliona litrów ekskrementów wylało się do River Perry, zabijając 110 tysięcy ryb. W ponad połowie toczących się obecnie procesów o poważne skażenie rzek oskarżonymi są hodowcy.12 Nic w tym dziwnego, skoro średniej wielkości ferma niosek, licząca 60 tysięcy kur, wytwarza w ciągu tygodnia 82 tony odchodów, a 2 tysiące świń wydala 27 ton kału i 32 tony moczu. Holenderskie farmy produkują rocznie 94 miliony ton ekskrementów, ale gleba może bezpiecznie wchłonąć tylko 50 milionów. Reszta, jak się oblicza, wypełniłaby pociąg towarowy długości 16 tysięcy kilometrów, ciągnący się od Amsterdamu do najdalszych wybrzeży Kanady. Nie wywozi się jej jednak; składowana na ziemi, zanieczyszcza wodę j niszczy naturalną roślinność rolniczych regionów Holandii.13 W Stanach Zjednoczonych farmy zwierzęce produkują 2 miliardy ton odchodów rocznie - niemal dziesięć razy więcej niż populacja ludzka - z czego połowa pochodzi z hodowli przemysłowej, w której wydaliny nie powracają w naturalny sposób do ziemi.14 Jak powiedział jeden z hodowców trzody: „Dopóki gnój nie będzie droższy niż praca, dla mnie się nie liczy.”15 Tak więc obornik, który powinien użyźniać glebę, zanieczyszcza strumienie i rzeki.
Jednak najbardziej idiotyczną konsekwencją zapotrzebowania na mięso jest niszczenie lasów. W przeszłości głównym powodem karczowania lasów była chęć powiększenia areałów pastewnych. I nadal tak jest. W Kostaryce, Kolumbii, Brazylii, Malezji, Tajlandii i Indonezji wycina się lasy deszczowe na pastwiska dla bydła. Lecz uboga ludność tych krajów nie ma z tego żadnej korzyści. Mięso kupują zamożni mieszkańcy dużych miast lub zostaje wyeksportowane. Ostatnie dwadzieścia pięć lat dostaw wołowiny dla Ameryki Północnej kosztowało zniszczenie prawie połowy tropikalnych lasów deszczowych Ameryki Środkowej.16 W tropikach żyje prawdopodobnie 90 procent wszystkich gatunków roślin i zwierząt, w tym wiele dotąd niezbadanych.17 Jeśli wyrąb odbywać się będzie nadal w tym tempie, ulegną one zagładzie. Innymi skutkami wycinki są: erozja, przybór rzek, powodujący powodzie, brak drewna na opał dla wieśniaków i zmniejszanie się opadów deszczu.18
Tracimy te lasy właśnie teraz, gdy zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z ich ogromnego znaczenia. Wielka susza w Ameryce Północnej w roku 1988 uświadomiła ludziom, jak poważnym zagrożeniem dla naszej planety jest efekt cieplarniany, wywołany przede wszystkim rosnącą emisją dwutlenku węgla. Lasy gromadzą wielkie zasoby węgla; szacuje się, że mimo intensywnego karczowania, nadal zatrzymują go czterysta razy więcej, niż rocznie przechodzi do atmosfery ze spalanych paliw kopalnych. Niszczenie lasów powoduje uwalnianie się węgla w postaci dwutlenku Natomiast żywa materia młodego lasu pochłania i wiąże dwutlenek węgla z atmosfery. Zagłada lasów spotęguje zatem efekt cieplarniany; jedyną szansą jego złagodzenia jest zalesianie na wielką skalę, któremu towarzyszyć będą jeszcze inne metody ograniczania emisji dwutlenku węgla.19 Jeśli tego nie zrobimy, ocieplenie naszej planety doprowadzi w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat do wielkich susz, postępującej destrukcji lasów wskutek zmian klimatycznych, wyginięcia niezliczonej liczby gatunków (niezdolnych przystosować się do zmian środowiska), oraz do topnienia polarnych czap lodowcowych, co wywoła podniesienie się poziomu morza i zalanie przybrzeżnych miast i równin. Wzrost poziomu morza o jeden metr spowodowałby zalanie 15 procent Bangladeszu, czego skutki dotknęłyby dziesięć milionów ludzi; zagroziłby także egzystencji narodów zamieszkujących wyspy Pacyfiku, takie jak Malediwy, Tuvalu i Kiribati.20
Zwierzęta hodowlane konkurują z lasami o te same obszary. Gargantuiczny apetyt na mięso bogatych narodów sprawia, że agrobiznes może płacić więcej niż obrońcy lasów. Można bez przesady powiedzieć, że stawką w grze o hamburgery jest przyszłość naszej planety.
Co powinniśmy zrobić? Oczywiste, że powinniśmy radykalnie zmienić nasze nawyki żywieniowe; czy oznacza to jednak, że mamy przejść na pokarm wyłącznie roślinny? Gdzie wyznaczyć granicę?
Precyzyjne nakreślenie granicy jest zawsze trudne. Przedstawię parę sugestii, ale czytelnik może uznać je za mniej przekonujące niż to, co wcześniej mówiłem o jednoznacznych przypadkach. Tę granicę każdy musi wyznaczyć sobie sam, a nasze decyzje mogą się nieco różnić. Nie ma to jednak większego znaczenia. Nie musimy przecież badać każdego wątpliwego przypadku, by wiedzieć, kto jest łysy, a kto nie. Ważna jest zgoda co do zasad.
Mam nadzieję, że każdy czytelnik, który dotarł do tego miejsca, przyzna, że zaprzestanie kupowania i zjadania mięsa oraz innych produktów hodowli przemysłowej jest moralną koniecznością. Jest to oczywiste, absolutne minimum, które powinien uznać każdy, kto potrafi wznieść się ponad wąsko rozumiany interes własny.
Spróbujmy bliżej określić to minimum. Oznacza ono, że musimy unikać kupowania kurcząt, indyków, królików, wieprzowiny, cielęciny, wołowiny i jajek, jeśli nie znamy źródeł ich pochodzenia. Stosunkowo niewielka część jagnięciny jest obecnie produkowana przemysłowo, ale w przyszłości może to ulec zmianie. Prawdopodobieństwo, że twój kotlet, czytelniku, to wołowina z hodowli przemysłowej lub prowadzonej na terenach wykarczowanych lasów deszczowych, zależy od tego, w jakim mieszkasz kraju. Nadal można kupić mięso pochodzące z hodowli tradycyjnej, ale poza obszarami wiejskimi wymaga to wiele zachodu. Większość rzeźników nie ma pojęcia, jak hodowano zwierzęta, których ciała sprzedają. W wypadku niektórych zwierząt tradycyjne metody hodowli niemal zanikły, tak że na przykład prawie nie sposób kupić mięsa kurczaka, któremu pozwolono biegać na dworze; cielęciny zaś w ogóle nie da się wyprodukować w humanitarny sposób. Nawet jeśli sprzedawane mięso określane jest jako „zdrowa żywność”, może to znaczyć tylko tyle, że zwierzętom nie aplikowano zwykłych porcji antybiotyków, hormonów i innych farmaceutyków; żadna pociecha dla zwierzęcia, któremu nie pozwolono swobodnie się poruszać. Wprawdzie w wielu krajach łatwo można kupić jajka zniesione przez kury hodowane tradycyjnie, ale w większej części USA jest to wciąż bardzo trudne.
Gdy już przestaniemy jeść drób, wieprzowinę, cielęcinę, wołowinę i jajka z hodowli przemysłowych, następnym krokiem będzie odmowa jedzenia wszelkich zamordowanych ptaków lub ssaków. To niewielki krok, gdyż prawie wszystkie jadane obecnie ptaki i ssaki pochodzą z hodowli przemysłowych. Ktoś, kto nie wie, jak smaczna może być dieta wegetariańska, uzna to zapewne za wielkie poświęcenie. Powiem mu tylko tyle: „Spróbuj!” Kup dobrą wegetariańską książkę kucharską, a zobaczysz, że wcale tak nie jest. Można zostać wegetarianinem, ponieważ jest się przekonanym, że zabijanie zwierząt dla trywialnych przyjemności podniebienia jest złem; motywem tej decyzji może też być świadomość, że nawet jeśli zwierzęta nie są hodowane przemysłowo, to i tak cierpią z wielu opisanych w poprzednim rozdziale przyczyn.
Następne pytania są jeszcze trudniejsze. Jak daleko zejść po drabinie ewolucyjnej? Czy jeść ryby? A krewetki? Ostrygi? Aby odpowiedzieć na te pytania, musimy pamiętać o fundamentalnej zasadzie, określającej nasze pojmowanie dobra innych istot. Jak już wskazywałem w pierwszym rozdziale, obowiązek respektowania ich interesów kończy się w momencie, gdy nie można już im sensownie ich przypisać. W dosłownym, nie metaforycznym, sensie może je mieć tylko istota zdolna do odczuwania cierpienia i doznawania przyjemności. Lekceważenie jej cierpienia lub traktowanie go inaczej niż podobnego cierpienia innej istoty jest moralnie nieuzasadnione. Ale prawdziwe jest także twierdzenie odwrotne. Jeśli jakieś stworzenie nie jest zdolne doznawać cierpienia lub przyjemności, nie ma niczego, z czym należałoby się liczyć.
Tak więc problem granicy to problem rozstrzygnięcia, czy sąd, że dana istota nie ma zdolności cierpienia, jest uzasadniony. Przedstawiając dane świadczące, że zwierzęta zdolność tę posiadają, wskazywałem na jej oznaki: zachowanie (czy zwierzę wije się, piszczy, stara się uniknąć źródła bólu itd.) oraz podobieństwo jego układu nerwowego do naszego. Posuwając się w dół drabiny ewolucyjnej zauważamy, że oznaki odczuwania bólu są coraz słabsze. W wypadku ptaków i ssaków dane empiryczne nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Gady i ryby mają co prawda układ nerwowy pod wieloma istotnymi względami inny niż ssaki, ale zasadnicza struktura jego ośrodkowo zorganizowanych dróg nerwowych jest taka sama. Zwierzęta te wykazują także zachowania typowe dla reakcji bólowej. Większość ich gatunków wydaje też dźwięki, chociaż niesłyszalne dla ludzkiego ucha. Ryby na przykład wydają dźwięki wibrujące, wśród których naukowcy rozróżnili „zawołania” typu „alarm” i „niepokój”.21 Wyciągnięta z wody i trzepocząca się w sieci lub na ziemi ryba także wykazuje oznaki cierpienia. Z pewnością tylko dlatego, że nie wydaje słyszalnych skomleń i skowytów, wielu skądinąd przyzwoitych ludzi uważa, że przyjemnie jest spędzać popołudnia z wędką nad wodą, gdy złowiona ryba tymczasem powoli umiera obok.
W 1976 roku brytyjskie Królewskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (RSPCA) powołało (spoza swego grona) niezależną komisję ekspertów do spraw myślistwa i wędkarstwa, której przewodniczył wybitny zoolog, lord Medway. Zespół przeanalizował szczegółowo dane, aby ocenić, czy ryba może odczuwać ból, i zgodnie stwierdził, że świadczą one o tym równie jednoznacznie, jak w wypadku pozostałych kręgowców.22 Ktoś, kto uważa, że zakaz zadawania bólu jest ważniejszy niż zakaz zabijania, może zapytać: skoro ryby mogą odczuwać ból, ile muszą wycierpieć podczas zwykłego połowu komercyjnego? Mogłoby się wydawać, że w przeciwieństwie do ptaków i ssaków, rybom oszczędzone są cierpienia związane z hodowlą, ponieważ zazwyczaj w ogóle nie są hodowane: ludzie tylko łowią je i zabijają. Nie jest to jednak cała prawda, gdyż szybko rozwija się ich przemysłowa hodowla - równie intensywna, jak przemysłowa hodowla bydła. Zaczęto od ryb słodkowodnych, jak pstrąg, potem jednak Norwedzy opracowali metodę hodowli łososi w klatkach w morzu, wykorzystywaną obecnie przez inne kraje do hodowli wielu gatunków ryb morskich. Nie próbowano nawet badać potencjalnych szkód związanych z tym rodzajem hodowli, takich jak nadmierne stłoczenie ryb, uniemożliwienie im migracji, stres związany z ingerencją ludzką itd. Przemysłowo poławiane ryby - nawet jeśli nie są hodowane - umierają zwykle znacznie dłużej niż na przykład kurczaki, gdyż wyciągnięte z wody powoli się duszą. Nie mogą oddychać w powietrzu, ponieważ ich skrzela pobierają tlen tylko z wody. Ryba, którą kupujesz w supermarkecie, zapewne długo się dusiła. Jeśli jest to ryba głębinowa, którą trawler wyciągnął w sieci na powierzchnię, jej śmierć wskutek dekompresji była prawdopodobnie bolesna.
Argumenty ekologiczne przeciwko przemysłowej hodowli zwierząt nie stosują się do ryb poławianych w środowisku naturalnym. Nie karmimy ich w oceanie, więc nie marnujemy zboża ani soi. Przeciwko prowadzonym obecnie na szeroką skalę połowom przemysłowym można wysunąć inny zarzut: szybko wyczerpują zasoby oceaniczne. W ostatnich latach dramatycznie pogorszyły się wyniki połowów. Ryby pewnych gatunków, kiedyś pospolite, jak śledzie w morzach Europy Północnej, sardynki u wybrzeży Kalifornii czy łupacz u wybrzeży Nowej Anglii, stały się obecnie tak rzadkie, że z punktu widzenia rybołówstwa przemysłowego można je uznać za wymarłe. Floty nowoczesnych trawlerów przeczesują systematycznie łowiska, chwytając w gęste sieci wszystko, co spotkają na swej drodze. Aż 50 procent połowów stanowią gatunki, które nie były ich celem, w branży rybołówczej zwane śmieciami.23 Ich ciała wyrzuca się za burtę. Do niedawna przynajmniej dno morskie pozostawało nienaruszone, teraz jednak, gdy połów polega na wleczeniu po nim ogromnych sieci, jego krucha równowaga ekologiczna została zachwiana. Podobnie jak hodowla przemysłowa, także i ten sposób łowienia stanowi marnotrawstwo paliw kopalnych, ponieważ pochłania więcej energii niż wytwarza.24 Tysiące delfinów giną rokrocznie, uwięzione w sieciach do połowów tuńczyka. Skutki nadmiernej eksploatacji oceanów nie ograniczają się jednak do zakłócenia ich środowiska naturalnego, lecz dotykają także ludzi. Na całym świecie żyjące z rybołówstwa nadmorskie osady tracą swoje tradycyjne źródło utrzymania. Od zachodniego wybrzeża Irlandii po wioski w Birmie i Malezji powtarza się ten sam scenariusz, a przemysł rybołówczy państw rozwiniętych stał się jeszcze jedną formą redystrybucji dochodów, zabierającą ubogim, by dać bogatym.
Powinniśmy więc zrezygnować z ryb nie tylko ze względu na nie, ale także ze względu na nas. Jeżeli nadal je jemy, ale poza tym nie zjadamy innych zwierząt, to i tak dość daleko odeszliśmy od szowinizmu gatunkowego; lecz ci, którzy nie jedzą żadnych zwierząt, posunęli się o krok dalej.
Są jeszcze inne - poza rybami - zwierzęta morskie chętnie spożywane przez ludzi, nie można jednak z całą pewnością twierdzić, że mają zdolność odczuwania bólu. Układ nerwowy skorupiaków - homarów, krabów i krewetek - bardzo różni się od naszego. Zoolog z Uniwersytetu Oksfordzkiego i członek Royal Society, doktor John Baker, stwierdził jednak, że ich narządy zmysłów są bardzo dobrze rozwinięte, układ nerwowy złożony, a komórki nerwowe bardzo podobne do naszych, i że szybko i żywo reagują na pewne bodźce. Sądzi zatem, że na przykład homar może odczuwać ból, a także, że tradycyjna metoda zabijania go - wrzucenie do wrzącej wody - może spowodować ból trwający nawet dwie minuty. Doktor Baker badał także inne metody, uważane niekiedy za bardziej humanitarne, takie jak powolne podgrzewanie po włożeniu do zimnej wody lub pozostawienie w słodkiej wodzie aż do chwili, gdy homar przestanie się ruszać, i spostrzegł, że w tym wypadku walka o życie trwa dłużej, a więc cierpienia zapewne też.25
Jeśli skorupiaki rzeczywiście mogą odczuwać ból, to muszą bardzo cierpieć nie tylko w chwili, gdy są w ten sposób zabijane, ale także gdy są transportowane i przechowywane w sklepach. Aby ich mięso zachowało świeżość, często najzwyczajniej pakuje się je żywcem, jeden na drugi. Jeśli więc nawet nie jesteśmy pewni, czy zdolne są odczuwać ból, rozmiary tego ewentualnego cierpienia i fakt, że naprawdę nie musimy ich jeść, prowadzą do prostego wniosku: wątpliwości powinno się rozstrzygnąć na ich korzyść.
Ostrygi, małże, przegrzebki i inne podobne stworzenia to mięczaki, czyli na ogół organizmy bardzo proste. Wyjątkiem jest ośmiornica, która jest znacznie bardziej rozwinięta i prawdopodobnie może odbierać bodźce w dużo większym zakresie niż jej dalecy krewniacy. Ponieważ można słusznie wątpić, czy takie istoty jak ostrygi mogą odczuwać ból, w pierwszym wydaniu tej książki proponowałem, by granicę przeprowadzić właśnie gdzieś między krewetką a ostrygą. Dlatego też jadałem od czasu do czasu ostrygi, przegrzebki i małże, mimo że byłem już wegetarianinem. Chociaż jednak nie można wykazać, że zwierzęta te odczuwają ból, nie można również dowieść, że go nie czują. Jeśli zaś go odczuwają, to posiłek z ostryg czy małży powodowałby ból wielu zwierząt. Skoro zaś łatwo z niego zrezygnować, myślę teraz, że tak właśnie należałoby postąpić.26
W ten sposób doszliśmy do końca drabiny ewolucyjnej zwierząt, których mięso należy do ludzkiej diety, i uznaliśmy, że najbardziej słuszną postawą jest wegetarianizm. Tradycyjny jadłospis wegetariański zawiera jednak także produkty zwierzęce, jak jajka i mleko, co bywa powodem oskarżeń o niekonsekwencję. Słowo „wegetarianin” - powiadają niektórzy - ma ten sam rdzeń, co słowo „wegetatywny”, a więc wegetarianin powinien żywić się tylko tym, co ma wegetatywne, czyli roślinne, pochodzenie. Z historycznego punktu widzenia ta gra słów jest krytyką chybioną. Terminu „wegetarianin” zaczęto powszechnie używać po utworzeniu w Anglii w 1847 roku Towarzystwa Wegetariańskiego. Jego reguły dopuszczały spożywanie jajek i mleka, zatem słusznie można nazywać wegetarianami tych, którzy z nich nie rezygnują. Uznając to językowe fait accompli, osoby rezygnujące nie tylko z mięsa, ale także z jajek, mleka oraz jego przetworów, nazywają siebie weganami. Kwestie językowe nie mają jednak większego znaczenia. Ma je natomiast to, czy spożywanie jakichś produktów zwierzęcych poza mięsem jest moralnie usprawiedliwione. Pytanie to jest sensowne, gdyż pozbawiona składników pochodzenia zwierzęcego dieta może być wystarczająca - fakt mało znany, choć powszechnie wiadomo, że wegetarianie mogą żyć długo i cieszyć się dobrym zdrowiem. O żywieniu powiem więcej w dalszej części tego rozdziału; na razie przyjmijmy do wiadomości, że możemy doskonale obyć się bez jajek i mleka. Ale czy mamy ku temu powody?
Wiemy już, że przemysł jajczarski to jedna z najbardziej bezlitosnych form intensywnej hodowli, bezwzględnie eksploatująca kury, by wyprodukować jak najwięcej jajek jak najmniejszym kosztem. Obowiązek bojkotu tego typu hodowli jest równie silny, co bojkotu intensywnej produkcji wieprzowiny lub drobiu. Lecz czy wolno nam jeść jajka z hodowli tradycyjnej, jeśli oczywiście uda nam się je kupić? W tym wypadku zastrzeżenia moralne są dużo słabsze. W takich hodowlach kury mają zapewnione odpowiednie warunki schronienia i wybieg, gdzie mogą chodzić i grzebać w ziemi. Chyba nie mają też nic przeciwko zabieraniu zniesionych jajek. Poważniejsze wątpliwości nasuwa fakt, że w hodowli niosek ptaki także się zabija: kogutki zaraz po wykluciu, a kury, gdy przestają być wydajne. Można zapytać, czy dobre warunki życia kur (plus korzyść, jaką są dla nas jajka) wystarczają, by zrekompensować zabijanie, które jest integralną częścią tego systemu. Odpowiedź zależy od naszych poglądów na temat zabijania jako kwestii odrębnej od problemu sprawiania cierpień. W ostatnim rozdziale tej książki przedyskutuję szerzej związane z nią zagadnienia filozoficzne.27 Na razie powiem tylko tyle, iż podaję tam argumenty, które przekonują mnie, że tradycyjna hodowla niosek jest moralnie dopuszczalna.
Inne problemy stwarza produkcja mleka i jego pochodnych, jak sery i jogurt. W rozdziale trzecim przekonaliśmy się, że produkcja nabiału może być pod wieloma względami obciążająca zarówno dla krów, jak i dla cieląt, ponieważ wiąże się z koniecznością zapładniania krów, oddzielaniem cielęcia, trzymaniem zwierząt w coraz ciaśniejszych pomieszczeniach, stresem i problemami zdrowotnymi jako konsekwencją karmienia wysokokaloryczną paszą i hodowli nastawionej na uzyskiwanie zwierząt o coraz wyższej wydajności mlecznej, a obecnie również z dodatkowym stresem, spowodowanym codziennymi wstrzyknięciami bydlęcego hormonu wzrostu.
W zasadzie można bez trudu obyć się bez produktów mlecznych. W wielu częściach Azji i Afryki jedynym spożywanym przez ludzi mlekiem jest ludzkie, ssane przez niemowlęta, gdyż wielu dorosłych nie trawi zawartej w mleku laktozy i choruje po jego wypiciu. Chińczycy i Japończycy od dawna używają soi do wytwarzania różnych produktów, które my otrzymujemy z mleka. W krajach zachodnich także można obecnie bez trudu kupić mleko sojowe, a lody z tofu cieszą się popularnością wśród osób, które chcą zredukować ilość tłuszczów i cholesterolu. Dostępne są nawet sery, pasty i jogurty sojowe.
Weganie mają zatem rację, twierdząc, że nie powinniśmy jeść nabiału. Są żywymi przykładami tego, jak praktyczna i pożywna jest dieta nie wymagająca wyzyskiwania zwierząt. W naszym świecie szowinizmu gatunkowego niełatwo jednak trzymać się ściśle tego, co moralnie słuszne. Rozsądnym i realnym planem jest stopniowa zmiana diety, tak aby zachować dobre samopoczucie. Wszystkie produkty mleczne można zastąpić czymś innym, ale w praktyce ludziom Zachodu znacznie trudniej wyrzec się jednocześnie mięsa i nabiału niż tylko mięsa. Dopiero gdy zacznie się uważnie czytać etykiety, starając się unikać produktów mlecznych, można dostrzec, jak niewiarygodnie duża liczba artykułów żywnościowych je zawiera. Wtedy nawet kupno kanapki z pomidorem staje się problemem, gdyż zapewne jest ona posmarowana masłem albo margaryną, zawierającą serwatkę lub odtłuszczone mleko. Zwierzęta niewiele skorzystają, jeśli przestanie się jeść mięso i jajka z ferm, zastępując je zwiększoną ilością sera. Natomiast może nie idealna, ale na pewno rozsądna i praktyczna jest następująca strategia:
- zastąpienie mięsa pokarmem roślinnym;
- zastąpienie jajek z ferm jajkami z hodowli tradycyjnych, jeśli zdoła się takie znaleźć; jeśli nie, unikanie spożywania jajek;
- zastąpienie mleka i sera mlekiem sojowym, tofu i innymi produktami roślinnymi; nie trzeba jednak czuć się zobowiązanym do skrupulatnego wystrzegania się wszelkich produktów zawierających mleko i jego pochodne.
Bardzo trudno od razu wyeliminować z nawyków żywieniowych wszystkie przejawy szowinizmu gatunkowego. Przyjęcie zalecanej przeze mnie strategii oznacza jednoznaczne poparcie dla ruchu zwalczającego eksploatację zwierząt. Najpilniejszym zadaniem Ruchu Wyzwolenia Zwierząt jest przekonanie jak największej liczby ludzi o konieczności tego poparcia, tak aby bojkot rozszerzał się i został zauważony. Gdybyśmy, kierując się słusznym pragnieniem natychmiastowej likwidacji wszelkich form eksploatacji zwierząt, sugerowali, że ten, kto nie rezygnuje z produktów mlecznych, nie jest lepszy od tego, kto nadal je mięso, wiele osób zniechęciłoby się do jakiegokolwiek działania i eksploatacja zwierząt trwałaby nadal niezmieniona.
Jest to przynajmniej kilka z odpowiedzi na pytania, jakie mogą zadawać sobie osoby, które odrzuciły szowinizm gatunkowy i zastanawiają się, co powinny, a czego nie powinny jeść. Moje uwagi to jednak tylko sugestie, jak zresztą zastrzegłem na początku rozdziału. Szczerzy przeciwnicy szowinizmu gatunkowego też mogą nie zgadzać się co do szczegółów. Póki jednak panuje zgoda w kwestiach zasadniczych, nie stanowi to przeszkody w dążeniu do wspólnego celu.
Wiele osób chętnie przyzna, że argumenty przemawiające za wegetarianizmem są bardzo silne. Zbyt często jednak przekonania i zerwanie z długoletnimi nawykami dzieli luka, której nie zniwelują same książki. Każdy z nas musi sam wprowadzać nasze wspólne idee w życie. Na następnych stronach będę starał się przynajmniej zmniejszyć ten rozziew. Chciałbym, aby zmiana diety na wegetariańską była łatwiejsza i bardziej atrakcyjna, a czytelnik, zamiast traktować to jako niemiły obowiązek, zaczął cieszyć się perspektywą nowej i frapującej kuchni, pełnej świeżych produktów i niezwykłych bezmięsnych potraw - europejskich, chińskich i bliskowschodnich - tak urozmaiconych, że na ich tle typowa mięsna i jeszcze raz mięsna dieta człowieka Zachodu wyda się mdła i monotonna. Przyjemności nowej kuchni potęguje jeszcze świadomość, że te walory smakowe i odżywcze są niezmarnotrawionym darem samej ziemi, za którym nie kryją się cierpienia i śmierć żadnej żywej istoty.
Wegetarianizm oznacza nową więź z pożywieniem, roślinami i naturą. Mięso bruka nasze posiłki. Chociaż staramy się to kamuflować, pozostaje faktem, że główny składnik naszego obiadu przybywa do nas z rzeźni, ociekając krwią. Nieprzetworzony i niechłodzony szybko psuje się i cuchnie. Zjedzony, zalega ciężko w naszych żołądkach, blokując procesy trawienne, nim wreszcie, po paru dniach, zdołamy go wydalić.28 Pokarm roślinny to zupełnie inna jakość. Ziemia daje nam gotowe pożywienie, które nie walczy z nami o życie. Bez mięsa, stępiającego nasze podniebienie, możemy w pełni rozkoszować się smakiem świeżo zerwanych warzyw. Pomysł, że sam mogę zebrać swój obiad, tak mi się spodobał, że niedługo po przejściu na wegetarianizm przekopałem ziemię na tyłach domu i założyłem warzywnik. Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy, ale okazało się, że kilkoro moich przyjaciół wegetarianów robi to samo. Usuwając mięso ze swojej diety, zbliżyłem się do roślin, ziemi i pór roku.
Gotowanie zaczęło mi się podobać także dopiero wtedy, gdy zostałem wegetarianinem. Rezygnacja z mięsa stanowi wyzwanie dla wyobraźni kogoś wychowanego na typowym anglosaskim menu, którego główne danie to porcja mięsa plus dwie rozgotowane jarzyny. Gdy na szerszym forum mówię o sprawach, którym poświęcona jest ta książka, często słyszę pytanie, czym można zastąpić mięso. Sposób, w jaki jest zadawane, wskazuje, że rozmówca zdjął w wyobraźni ze swego talerza kotlet albo hamburger, zostawiając tłuczone kartofle oraz gotowaną kapustę, i zastanawia się, co położyć na jego miejsce. Kopczyk soi?
Może niektórym taki posiłek będzie smakować, lecz należałoby raczej ponownie przemyśleć ideę głównego dania. Składników nie należy podawać osobno, lecz trzeba stworzyć kompozycję, dodając sałatkę. Dobre danie chińskie, na przykład, jest wspaniałą mieszanką o przynajmniej jednym składniku wysokobiałkowym - w chińskiej kuchni wegetariańskiej będzie to tofu, orzechy, kiełki fasoli, grzyby lub gluten pszeniczny oraz świeże, lekko podgotowane warzywa i ryż. Hinduskie curry z soczewicą jako źródłem białka, podane na brązowym ryżu z plasterkami świeżo pokrojonego ogórka, czy włoska jarska lasagna z sałatą są równie atrakcyjnymi daniami. Spaghetti można nawet przybrać klopsikami z tofu. Prostszy posiłek może się składać z całych ziaren i warzyw. Na Zachodzie na ogół je się bardzo mało prosa, niezmielonej pszenicy czy gryki, a właśnie one mogą stanowić zasadniczy składnik dania, które urozmaici jadłospis. Pierwsze wydanie tej książki zawierało przepisy i wskazówki kulinarne kuchni wegetariańskiej, mające pomóc czytelnikowi w przejściu na tę, wtedy jeszcze niezwykłą, dietę. W następnych latach wydano jednak tyle świetnych wegetariańskich książek kucharskich, że teraz moja pomoc jest chyba całkiem zbędna. Dla niektórych osób zmiana nawyków żywieniowych będzie początkowo trudna - przyzwyczajenie się, że głównym składnikiem posiłku nie jest ciało zwierzęcia, może wymagać czasu. Gdy jednak już ci się to uda, czytelniku, uznasz nową kuchnię za tak pełną fascynujących dań, że będziesz się dziwić swojemu dawnemu przekonaniu, że nie można obyć się bez mięsa.
Osoby zastanawiające się nad zmianą diety na wegetariańską niepokoją zapewne nie tylko kwestie smakowe, ale także to, czy będą odpowiednio odżywione. Obawy te są całkowicie bezpodstawne. W wielu częściach świata istnieją kultury wegetariańskie, których członkowie są równie zdrowi, a często nawet zdrowsi niż inni ludzie żyjący na tych samych terenach. Religijni Hindusi są wegetarianami od ponad dwóch tysięcy lat. Gandhi, który przez całe życie był wegetarianinem, dobiegał osiemdziesiątki i był w pełni aktywny, gdy dosięgła go kula zamachowca. W Wielkiej Brytanii, gdzie zorganizowany ruch wegetariański ma ponad 140 lat, są już wegetarianie w trzecim i czwartym pokoleniu. Wielu wybitnych wegetarianów, jak Leonardo da Vinci, Lew Tołstoj, George Bernard Shaw, przeżyło długie i wybitnie twórcze życie. Ludzie, którzy dożyli wyjątkowo późnego wieku, na ogół nie jedli mięsa. Mieszkańcy doliny Vilcabamba w Ekwadorze często żyją dłużej niż sto lat - badacze spotkali osoby nawet 123- i 142-letnie - a jadają mniej niż jedną uncję mięsa tygodniowo. Jak wykazały prowadzone na Węgrzech badania, większość żyjących tam stulatków jest wegetarianami.29 Mięso nie jest też konieczne dla wytrzymałości fizycznej, co potwierdza długa lista utytułowanych sportowców, którzy go nie jedli; znajdują się na niej między innymi: mistrz olimpijski w pływaniu na długie dystanse Murray Rose, sławny długodystansowiec fiński Paavo Nurmi, gwiazda koszykówki Bill Walton, „żelazny” trójboista Dave Scott i mistrz olimpijski w biegu przez płotki na 400 metrów Edwin Moses.
Wielu wegetarianów twierdzi, że odkąd przestali jeść mięso, czują się zdrowsi, bardziej sprawni i dynamiczni. Opinię tę potwierdzają obecnie liczne dane naukowe. Przygotowany w 1988 roku przez naczelnego lekarza USA raport na temat odżywiania się i stanu zdrowia Amerykanów przytacza wyniki szeroko zakrojonych badań, wskazujące, że częstość zawału serca u wegetarianów między 35 a 64 rokiem życia stanowi tylko 28 procent częstości zawału w całej populacji Amerykanów tej grupy wiekowej. U starszych wiekiem wegetarianów wskaźnik śmiertelności zawału serca jest nadal o ponad połowę niższy niż u niewegetarianów. Te same badania wykazały, że wegetarianie jedzący jajka i nabiał mają poziom cholesterolu o 16, a weganie o 29 procent niższy niż osoby jedzące mięso. Raport zalecał przede wszystkim zredukowanie spożycia cholesterolu i tłuszczów (zwłaszcza nasyconych) oraz zwiększenie spożycia produktów pełnoziarnistych i w ogóle zbożowych, a ponadto warzyw (w tym suszonej fasoli i grochu) oraz owoców. Zalecenie, by zmniejszać poziom cholesterolu i tłuszczów nasyconych sprowadza się w istocie do zalecenia, by unikać mięsa (może z wyjątkiem obranego ze skóry kurczaka), śmietany, masła i innych produktów mlecznych (poza niskotłuszczowymi).30 Raport powszechnie krytykowano za to, że nie powiedział tego wyraźnie - co zapewne należy przypisać skutecznemu lobbyingowi Narodowego Stowarzyszenia Hodowców Bydła i Producentów Nabiału (National Cattlemen’s Association and Dairy Board).31 Żadnemu lobby nie udało się jednak wymusić zatajenia danych onkologicznych, świadczących o istnieniu związku między spożyciem mięsa a rakiem piersi oraz między spożyciem mięsa, zwłaszcza wołowiny, a rakiem jelita grubego. Amerykańskie Towarzystwo Kardiologiczne również od lat zaleca Amerykanom zmniejszenie spożycia mięsa.32 Diety sprzyjające zachowaniu zdrowia i osiągnięciu długowieczności, takie jak dieta Pritikina czy McDougalla, są albo całkowicie albo prawie bezmięsne.33
Specjaliści od żywienia nie spierają się już, czy mięso jest niezbędne; zgadzają się, że tak nie jest. Jeśli laicy nadal mają jakieś obawy, to są one wynikiem ignorancji, przede wszystkim niewiedzy na temat białka. Powtarzano nam często, że jest ono ważnym składnikiem prawidłowej diety i że bogate w nie jest mięso. Oba te twierdzenia są prawdziwe, ale prawdą jest także coś, o czym mówi się znacznie rzadziej. Po pierwsze, przeciętny Amerykanin je za dużo białka - średnie spożycie przekracza o 45 procent nawet tak wysoki poziom, jak zalecany przez National Academy of Sciences. Inne badania szacują, że większość Amerykanów zjada od dwóch do czterech razy więcej mięsa niż ich organizmy potrafią zużyć. Nadmiar białka nie może być magazynowany. Część jest wydalana, a część przekształcana w węglowodany, co jest bardzo drogim sposobem ich dostarczania.34
Należy także wiedzieć, że białko zawarte jest nie tylko w mięsie, wyróżniającym się przede wszystkim najwyższą ceną, ale także w wielu innych produktach żywnościowych. Kiedyś sądzono, że białko zwierzęce ma najwyższą jakość, ale już w 1950 roku komisja do spraw żywienia British Medical Association stwierdziła: „Zgodnie uznano, że nie ma znaczenia, czy niezbędne jednostki białka są pochodzenia roślinnego, czy zwierzęcego, ważne jest jedynie, by były dostarczone w odpowiedniej proporcji i w przyswajalnej formie”.35
Nowsze badania również potwierdzają te wnioski. Wiadomo obecnie, że wartość odżywcza białka zależy od zawartości niezbędnych aminokwasów, gdyż to one decydują, jaką jego ilość organizm może wykorzystać. Wprawdzie pokarm pochodzenia zwierzęcego, szczególnie jajka i mleko, rzeczywiście zawiera bardzo dobrze zbilansowaną mieszaninę aminokwasów, ale wielka ich różnorodność znajduje się również w żywności pochodzenia roślinnego, na przykład w soi i orzechach. Łącząc różne rodzaje białek roślinnych, można łatwo skomponować posiłek, który dostarcza białka całkowicie równoważnego białku zwierzęcemu. Nazywa się to zasadą „komplementarności białkowej”, a jej stosowanie nie wymaga szczególnej wiedzy o żywieniu. Wieśniak, który je wyhodowaną przez siebie fasolę lub soczewicę z ryżem czy z kukurydzą, stosuje właśnie tę zasadę. To samo robi matka, która daje dziecku kanapkę z pełnoziarnistego chleba pszenicznego z masłem orzechowym - połączenie dwóch składników zawierających białko: orzeszków ziemnych i pszenicy. Dzięki połączeniu różnych postaci białka z różnych rodzajów żywności organizm może przyswoić go więcej, niż gdyby było zjadane oddzielnie. Jednak nawet wtedy, gdy nie zachodzi efekt komplementarności, większość zjadanych przez nas roślin - nie tylko orzechy, groch i fasola, ale także pszenica, ryż i kartofle - zawiera wystarczającą ilość białka, aby pokryć potrzeby naszego organizmu. Jeśli unikamy niezdrowego jedzenia typu fast food, w którym nie ma nic oprócz dużej ilości cukru i tłuszczów, niedobór białka może spowodować tylko dieta zbyt uboga kalorycznie.36
Mięso zawiera także inne składniki odżywcze poza białkiem, ale wszystkie je zapewnia również żywność wegetariańska. Tylko weganie, którzy nie jedzą żadnych produktów zwierzęcych, muszą zwracać szczególną uwagę na swoją dietę. Wydaje się, że żywność roślinna nie może nam dostarczyć tylko jednego niezbędnego składnika odżywczego, gdyż nie występuje w niej w formie przyswajalnej: jest nim witamina B12, zawarta w mleku i jajkach. Można ją jednak uzyskać z wodorostów, jak brunatnice, z sosu sojowego przygotowanego tradycyjną japońską metodą fermentacji lub z tempeh, produktu ze sfermentowanej soi jadanego w różnych częściach Azji, a obecnie dostępnego także na Zachodzie w sklepach ze zdrową żywnością. Zresztą witaminę B12 być może produkują nasze bakterie jelitowe. Badania wykazały, że jej poziom we krwi weganów przez wiele lat nie jedzących żadnej żywności, która byłaby źródłem tej witaminy, nadal mieścił się w granicach normy. Aby jednak mieć całkowitą pewność, że nie dopuści się do jej niedoboru, można przyjmować witaminę B!2 w tabletkach, co jest niekłopotliwe i niedrogie. Uzyskuje się ją z bakterii hodowanych na żywności roślinnej. Badania nad dziećmi z rodzin wegańskich wykazały, że po odstawieniu od piersi rozwijają się zupełnie prawidłowo na diecie z dodatkiem witaminy B12, ale całkowicie pozbawionej składników pochodzenia zwierzęcego.37
W rozdziale tym starałem się rozwiać te wątpliwości wiążące się z przejściem na wegetarianizm, które najłatwiej ująć i wyrazić. Lecz wahania niektórych osób biorą się z głębszych oporów, na przykład z obawy, że przyjaciele uznają ich za dziwaków. Zastanawiając się nad wybraniem wegetarianizmu, także rozmawialiśmy o tym z żoną. Nikt z naszych starych przyjaciół nie był wówczas wegetarianinem i baliśmy się, że wyłączymy się z ich kręgu, choć fakt, że decyzję podejmowaliśmy wspólnie, znacznie ją ułatwiał. Jak się później okazało, martwiliśmy się niepotrzebnie. Wyjaśniliśmy nasze motywy przyjaciołom, a oni je zrozumieli. Nie wszyscy z nich poszli w nasze ślady, ale nie przestali być naszymi przyjaciółmi. Myślę, że sprawiało im nawet przyjemność zapraszanie nas na obiad i pokazywanie, jak dobrze przyrządzają dania bezmięsne. Możesz, czytelniku, oczywiście spotkać ludzi, którzy uznają cię za dziwoląga. Teraz jest to znacznie mniej prawdopodobne niż jeszcze parę lat temu, gdyż wegetarianów jest już wielu. Lecz jeśli ktoś weźmie cię za dziwadło, pamiętaj, że jesteś w dobrym towarzystwie. Wszystkich wielkich reformatorów - tych, którzy jako pierwsi przeciwstawili się handlowi niewolnikami, wojnom nacjonalistycznym i eksploatacji dzieci, harujących po czternaście godzin na dobę w fabrykach rewolucji przemysłowej - natychmiast okrzyknęli pomyleńcami ci, którzy z procederów tych czerpali korzyści.
Rozdział 5
PANOWANIE CZŁOWIEKA...
czyli krótka historia
szowinizmu gatunkowego
Aby przezwyciężyć tyranię, trzeba najpierw poznać jej naturę. Idea, że człowiek panuje nad innymi zwierzętami, manifestuje się w działaniach opisanych w rozdziałach drugim i trzecim, a także w innych pokrewnych praktykach, jak mordowanie dzikich zwierząt dla sportu lub dla futer. Zachowań tych nie należy uważać za odosobnione aberracje. Można je pojąć tylko wtedy, gdy potraktuje się je jako wynik ideologii naszego gatunku, to znaczy jako postawę, którą my - zwierzęta dominujące - przyjmujemy wobec innych zwierząt.
W rozdziale tym pokażę, jak w różnych okresach historii wybitni myśliciele Zachodu formułowali i uzasadniali dziedziczone przez nas poglądy. Piszę o Zachodzie nie dlatego, że inne kultury są gorsze - jeśli chodzi o stosunek do zwierząt, jest wręcz przeciwnie - lecz dlatego, że przez ostatnie dwa-trzy stulecia jego idee tak dalece się rozpowszechniły, że obecnie wyznaczają sposób myślenia większości społeczeństw, kapitalistycznych i komunistycznych.
Przedstawię materiał historyczny, lecz nie ze względu na samą historię. Poważne i sensowne kwestionowanie postaw tak głęboko zakorzenionych, że uznawanych za oczywiste, grozi śmiesznością. Być może dopiero frontalny atak zniszczy samozadowolenie, z jakim są przyjmowane. Podjąłem go w poprzednich rozdziałach. Inną strategią jest zakwestionowanie panujących poglądów poprzez ukazanie ich historycznych źródeł.
Postawy wobec zwierząt oczywiste dla wcześniejszych pokoleń nas już nie przekonują, gdyż odwoływały się do założeń religijnych, moralnych i metafizycznych, które zostały odrzucone. Nie bronimy już ich za pomocą argumentów świętego Tomasza z Akwinu i dlatego możemy dostrzec, że religijne, moralne i metafizyczne idee jego czasów miały skrywać nagi egoizm, cechujący postępowanie człowieka wobec zwierząt. Kiedy w postawach, niegdyś akceptowanych jako słuszne i naturalne, rozpoznamy ideologiczny kamuflaż egoizmu i kiedy będziemy musieli przyznać, że dla własnych błahych zachcianek nadal poświęcamy najbardziej żywotne interesy zwierząt, wtedy może bardziej sceptycznie potraktujemy te uzasadnienia naszego postępowania, które dziś wydają nam się słuszne i naturalne.
Postawy człowieka Zachodu wobec zwierząt mają korzenie w dwóch tradycjach: judaizmie i antyku greckim, które połączyły się w chrześcijaństwie i właśnie za jego sprawą zapanowały w Europie. Bardziej światłe poglądy na to, jaki powinien być nasz stosunek do zwierząt, kształtowały się stopniowo, w miarę jak myśliciele wyzwalali się spod wpływów Kościoła; w gruncie rzeczy wciąż jeszcze nie zerwaliśmy z przekonaniami, które aż do XVIII wieku były bezdyskusyjne. Nasz przegląd historyczny możemy więc podzielić na trzy części: epokę przedchrześcijańską, chrześcijańską, Oświecenie i czasy pooświeceniowe.
Niezmiennym punktem wyjścia rozważań jest stworzenie świata. Biblijna opowieść o stworzeniu bardzo wyraziście oddaje właściwe Hebrajczykom pojmowanie istoty relacji człowiek-zwierzę. Jest to wspaniały przykład mitu, w którym słychać echo rzeczywistości:
Potem Bóg rzekł: „Niechaj ziemia wyda istoty żywe różnego rodzaju: bydło, zwierzęta pełzające i dzikie zwierzęta według ich rodzajów!” I stało się tak. Bóg uczynił różne rodzaje dzikich zwierząt, bydła i wszelkich zwierząt pełzających po ziemi. I widział Bóg, że były dobre. A wreszcie rzekł Bóg: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!”
Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę.
Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi.”1
Według tej opowieści Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Można ją jednak zinterpretować odwrotnie - to człowiek stworzył Boga na swoje podobieństwo. W każdym razie wyznacza ona istotom ludzkim, jako jedynym podobnym Bogu bytom stworzonym, szczególne miejsce we wszechświecie. Ma świadczyć wyraźnie, że Bóg nadał człowiekowi władzę nad wszystkimi innymi żywymi stworzeniami. W Edenie panowanie to mogło wprawdzie nie wiązać się z zabijaniem zwierząt na mięso. Księga Rodzaju (1,29) mówi, że pierwsi ludzie żywili się roślinami i owocami drzew, Eden zaś często przedstawia się jako świat doskonałego pokoju, w którym każdy akt zabójstwa byłby dysonansem. Człowiek rządził, ale w tym ziemskim raju był władcą dobrotliwym.
Po upadku człowieka (za który Biblia obarcza odpowiedzialnością kobietę i zwierzę) najwyraźniej zabijanie zwierząt staje się dozwolone. Sam Bóg ubiera Adama i Ewę w skóry zwierzęce, zanim wypędzi ich z Edenu. Ich syn Abel jest owczarzem i składa Bogu ofiary ze swego stada. Jeszcze później przychodzi potop, który, karząc niegodziwość człowieka, zmiata z powierzchni ziemi niemal wszystkie żywe istoty. Kiedy wody opadają, Noe, dziękując Bogu, składa ofiarę całopalną „ze wszystkich zwierząt czystych i ptaków czystych”. Bóg natomiast obdarza go błogosławieństwem, co ostatecznie przypieczętowuje panowanie człowieka:
Po czym Bóg pobłogosławił Noego i jego synów, mówiąc do nich: „Bądźcie płodni i mnóżcie się, abyście zaludnili ziemię. Wszelkie zaś zwierzę na ziemi i wszelkie ptactwo powietrzne niechaj się was boi i lęka. Wszystko, co się porusza na ziemi, i wszystkie ryby morskie zostały oddane wam we władanie. Wszystko, co się porusza i żyje, jest przeznaczone dla was na pokarm, tak jak rośliny zielone, daję wam wszystko.”2
Jest to najważniejszy starohebrajski tekst, w którym pojawia się sprawa stosunku człowieka do zwierząt. Zawiera on intrygującą wzmiankę, że w pierwotnym stanie niewinności byliśmy wegetarianami, żywiącymi się tylko „roślinami zielonymi”, ale po upadku, późniejszych niegodziwościach i potopie, pozwolono nam dodać do jadłospisu mięso zwierząt. Spod przekonania o panowaniu człowieka, czego świadectwem jest to przyzwolenie, od czasu do czasu przebija jednak bardziej współczujący ton. Prorok Izajasz potępia składanie ofiar ze zwierząt, a Księga Izajasza przedstawia uroczą wizję czasów, gdy wilk zamieszka wraz z barankiem, a lew, tak jak wół, będzie jadał słomę i „Zła czynić nie będą ani zgubnie działać po całej świętej mej górze”. Jest to jednak wizja utopijna, a nie rozkaz do natychmiastowego wykonania. Również w innych miejscach Starego Testamentu zaleca się pewną życzliwość dla zwierząt, można więc sądzić, że rozmyślne okrucieństwo zostało zakazane, a „panowanie” to raczej „zarządzanie” i że wobec tego jesteśmy odpowiedzialni przed Bogiem za troskę i dbałość o dobro tych, którymi rządzimy. Nie kwestionuje się jednak w istotny sposób nakreślonego w Księdze Rodzaju obrazu gatunku ludzkiego, który jest ukoronowaniem dzieła stworzenia i który ma Boskie przyzwolenie na zabijanie i zjadanie zwierząt.
Drugim starożytnym źródłem myśli zachodniej jest tradycja grecka. Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że zawiera sprzeczne tendencje. Myśl grecka nie była jednolita, lecz podzielona na rywalizujące szkoły, z których każda opierała doktrynę na poglądach swego wybitnego założyciela. Jeden z nich, Pitagoras, był wegetarianinem i zalecał swym uczniom szacunek dla zwierząt, zapewne dlatego, że sądził, iż wcielają się w nie dusze zmarłych ludzi. Lecz najważniejsze są szkoły Platona i jego ucznia, Arystotelesa.
Wiadomo, że Arystoteles był zwolennikiem niewolnictwa; twierdził, że niektórzy są niewolnikami z natury i że w ich wypadku jest ono zarówno słuszne, jak i wskazane. Wspominam o tym nie po to, by zdyskredytować jego poglądy, lecz dlatego, że ma to zasadnicze znaczenie dla zrozumienia jego stosunku do zwierząt. Uważa on, że celem istnienia zwierząt jest służenie ludziom, chociaż w przeciwieństwie do autora Księgi Rodzaju nie wykopuje przepaści między człowiekiem a resztą świata zwierzęcego.
Arystoteles nie przeczy, że jesteśmy zwierzętami; człowieka definiuje nawet jako zwierzę rozumne. Wspólna zwierzęca natura nie wystarcza jednak, by uzasadnić równe traktowanie. Ktoś, kto jest z natury niewolnikiem, niewątpliwie jest istotą ludzką, tak samo jak inni ludzie zdolną odczuwać przyjemność i ból, ale jego władze rozumowe sytuują go poniżej ludzi wolnych i dlatego jest „żywym narzędziem”. Filozof całkiem otwarcie zestawia w jednym zdaniu dwa elementy, mówiąc: „Należy zaś do drugiego taki człowiek, który jest czyjąś własnością, mimo iż jest człowiekiem.”3
Jeśli różnica doskonałości władz rozumu wystarcza, by jedni byli panami, a drudzy ich własnością, prawo człowieka do panowania nad innymi zwierzętami musiało być dla Arystotelesa zbyt oczywiste, by poświęcać mu szczególną uwagę. Świat przyrody uważał za hierarchiczny ze swej istoty, a byty o mniej doskonałych władzach rozumu istnieją, by służyć tym o doskonalszych:
...rośliny istnieją dla zwierząt, zwierzęta zaś dla człowieka, a mianowicie oswojone ze względu na usługi i pożywienie, spośród dzikich zaś, jeśli nie wszystkie, to przecież największa część, ze względu na pożywienie i pewną pomoc, by można z nich mieć i odzież, i inne rzeczy użyteczne. Jeśli więc natura nic nie stwarza bezcelowo i bezużytecznie, to musiała wszystko to stworzyć dla ludzi...4
I właśnie myśl Arystotelesa, a nie Pitagorasa, miała stać się trwałym dziedzictwem zachodniej tradycji.
Chrześcijaństwo pojawiło się w odpowiednim momencie, by połączyć żydowskie i greckie poglądy dotyczące zwierząt. Powstało w Cesarstwie Rzymskim i tam stało się potęgą, jego wpływ najlepiej można więc poznać, śledząc historyczną zmianę postaw w imperium.
Zbudowane na wojnie i podboju, Cesarstwo Rzymskie bardzo wiele energii i środków musiało poświęcać na armię, która broniła i poszerzała jego terytorium. Nie był to klimat sprzyjający współczuciu dla słabych. Ton nadawały cnoty militarne. Charakter Rzymian, którzy byli daleko od walk pogranicza, twardniał zapewne pod wpływem tak zwanych igrzysk. Każdy uczeń wie, że w Koloseum chrześcijan rzucano lwom na pożarcie, rzadko jednak zdajemy sobie sprawę, że igrzyska świadczą o tym, jak wąski krąg istot w tym społeczeństwie, pod innymi względami naprawdę cywilizowanym, obejmowały uczucia sympatii i współczucia. Oglądanie rzezi ludzi i zwierząt stanowiło zwykłą rozrywkę mężczyzn i kobiet; trwało to całe wieki i nie wzbudzało żadnych protestów.
Dziewiętnastowieczny historyk W. E. H. Lecky tak opisuje stopniowe urozmaicanie rzymskich igrzysk, które początkowo były pojedynkiem dwóch gladiatorów:
Banalna walka w końcu się znudziła, więc aby pobudzić słabnące zainteresowanie, wymyślano wszelkiego rodzaju okrucieństwa. Któregoś razu niedźwiedź i byk, skute łańcuchami, wściekle walcząc, tarzały się w piasku, kiedy indziej przestępców odzianych w skóry dzikich zwierząt rzucano bykom, które doprowadzano do szału rozpalonym do czerwoności żelazem lub strzałkami o płonących grotach. Za panowania Kaliguli w ciągu jednego dnia zabito czterysta niedźwiedzi. (...) Za panowania Nerona czterysta tygrysów walczyło z bykami i ze słoniami. Podczas uroczystości związanych z ukończeniem budowy Koloseum przez Tytusa unicestwiono w jeden dzień pięć tysięcy zwierząt. W czasach Trajana igrzyska trwały sto dwadzieścia trzy dni. Aby uatrakcyjnić spektakl, wprowadzano lwy, tygrysy, słonie, nosorożce, hipopotamy, żyrafy, byki, jelenie, a nawet krokodyle i węże. Nie pogardzano też żadnym cierpieniem ludzkim. (...) Za Trajana w igrzyskach walczyło dziesięć tysięcy ludzi. Neron nocą oświetlał swoje ogrody chrześcijanami, płonącymi w nasączonych smołą koszulach. Za rządów Domicjana zmuszano do walki armie wątłych karłów... Żądza krwi była tak silna, że władca zaniedbujący igrzyska stawał się bardziej niepopularny niż ten, który nie rozdawał zboża.5
Rzymianie nie byli zupełnie wyzuci z uczuć moralnych. Cechowało ich wielkie poszanowanie sprawiedliwości, poczucie obowiązku publicznego, a nawet uprzejmość. Igrzyska stanowią jednak dobitny i ohydny dowód, jak wąski krąg istot obejmowały te uczucia. Gdyby w taki sposób potraktowano kogoś należącego do tego kręgu, uznano by to za niedopuszczalne okrucieństwo; jeśli jednak ktoś do niego nie należał, zadawanie mu cierpienia stawało się rozrywką. Niektórzy ludzie - zwłaszcza przestępcy i jeńcy - oraz wszystkie zwierzęta były właśnie poza nim.
Na tym tle należy oceniać wpływ chrześcijaństwa. Wniosło ono w świat rzymski odziedziczoną po tradycji żydowskiej ideę wyjątkowości gatunku ludzkiego, teraz podkreślaną jeszcze silniej, ze względu na znaczenie przypisywanej człowiekowi nieśmiertelnej duszy. Spośród wszystkich ziemskich stworzeń tylko ludziom przeznaczone było żyć po śmierci ciała. Wraz z tym przyszła typowo chrześcijańska idea świętości życia ludzkiego.
Są religie, zwłaszcza wschodnie, które nauczają, że wszelkie życie jest święte; jest wiele innych, które głoszą, że wielkim złem jest zabicie członka własnej wspólnoty społecznej, religijnej lub etnicznej; ale chrześcijaństwo rozpowszechniło ideę, że życie każdego człowieka - i tylko człowieka - jest święte. Nieśmiertelne dusze mają nawet noworodki i płody, a więc ich życie jest tak samo święte, jak dorosłych.
Nowa doktryna była pod wieloma względami postępowa, doprowadzając do ogromnego poszerzenia wąskiego kręgu moralnego Rzymian. Z drugiej jednak strony potwierdziła, a nawet jeszcze obniżyła niski status, jaki innym gatunkom przyznawał Stary Testament. A jednak w głoszącym panowanie człowieka nad innymi gatunkami Starym Testamencie pojawiają się przynajmniej iskierki współczucia dla ich cierpień. Natomiast w Nowym Testamencie nie znajdziemy żadnego zakazu okrucieństwa wobec zwierząt ani zalecenia, by brać pod uwagę ich interesy. Sam Jezus jest przedstawiony jako ktoś, komu los zwierząt jest zupełnie obojętny, gdy sprawia, że dwa tysiące świń rzuca się do morza - co przecież nie było konieczne, ponieważ mógł wypędzić szatana, nie wpędzając go w inne stworzenia.6 Świętemu Pawłowi zależy, by zmienić sens starego Mojżeszowego Prawa, zabraniającego zawiązywania pyska wołowi młócącemu zboże - pyta pogardliwie: „Czyż o woły troszczy się Bóg?” Nie, odpowiada, prawo to zostało stworzone „tylko ze względu na nas”.7
Późniejsi chrześcijanie nie zapomnieli przykładu, jaki Jezus. Przypominając historię z wieprzami i klątwę rzuconą przez Jezusa na drzewko figowe, święty Augustyn zauważa:
Sam Chrystus ukazuje, jak wielkim zabobonem jest wzdraganie się przed zabijaniem zwierząt i niszczeniem roślin, gdyż osądzając, że drzewo i bestie nie mają równych naszym praw, wpędził diabły w stado wieprzy i przeklął drzewko, na którym nie znalazł owocu. (...) Wieprze na pewno niczym nie zgrzeszyły, a tak samo i drzewo.
Według świętego Augustyna Jezus chciał nam w ten sposób pokazać, że wobec zwierząt nie musimy kierować się zasadami obowiązującymi wobec ludzi. Właśnie dlatego wpędził diabły w świnie zamiast je unicestwić, co przecież mógł bez trudu zrobić.8
Łatwo więc zgadnąć wynik połączenia tradycji rzymskiej i chrześcijańskiej. Najlepszym jego przykładem jest ewolucja igrzysk po nawróceniu się cesarstwa na chrześcijaństwo. Nauka chrześcijańska zdecydowanie potępiła walki gladiatorów. Zwycięzca, który przeżył, zabijając swego przeciwnika, uważany był za mordercę. Ekskomuniką groziło samo oglądanie walk ludzi na arenie, i do końca IV wieku całkowicie je wyeliminowano. Lecz nie zmieniła się moralna ocena zabijania i torturowania zwierząt. W czasach chrześcijaństwa nadal wykorzystywano dzikie zwierzęta do walk na arenie, które skończyły się zapewne tylko dlatego, że wraz z ubożeniem i zmniejszaniem się cesarstwa coraz trudniej było te zwierzęta zdobyć. Współczesną formą tych walk jest korrida, którą można oglądać w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej.
Rzymskie igrzyska ujawniają także bardziej ogólną prawdę. Dla chrześcijaństwa zwierzęta nie były istotami zasługującymi na współczucie - tak samo, jak w czasach rzymskich. I chociaż ludzi traktowano znacznie lepiej i łagodniej, to zwierzęta nadal bezdusznie i brutalnie. Chrześcijaństwo nie tylko nie utemperowało najgorszych postaw Rzymian wobec zwierząt, ale nawet na długie lata zdusiło ten płomyk współczucia, jaki tlił się w duszach ludzi bardziej wrażliwych.
Byli bowiem Rzymianie, którzy współczuli cierpieniom, niezależnie od tego, kim lub czym był cierpiący. Wstręt budziło w nich też wykorzystywanie żywych stworzeń dla ludzkiej przyjemności, czy to na stole smakosza, czy na arenie. Uczucia takie odkrywamy w pismach Owidiusza i Seneki, a także żyjących w imperium rzymskim Greków, Porfiriusza i Plutarcha. To właśnie Plutarchowi, zdaniem Lecky’ego, przypada zaszczyt bycia pierwszym, który zdecydowanie nawoływał do łagodnego traktowania zwierząt, i to nie z powodu wiary w wędrówkę dusz, lecz ze względu na zasadę powszechnej życzliwości.9 Minie prawie szesnaście wieków, zanim jakiś autor chrześcijański z równą mocą i precyzją zaatakuje okrucieństwo wobec zwierząt z innego powodu niż ten, że mogłoby wyzwalać okrucieństwo wobec ludzi.
Również niektórzy chrześcijanie wyrażali troskę o zwierzęta. Znana jest modlitwa świętego Bazylego o dobroć dla zwierząt, kilka uwag w tym samym duchu świętego Jana Chryzostoma i kazanie świętego Izaaka Syryjczyka. Znaleźli się nawet święci, na przykład święty Neocjusz, którzy sabotowali polowania, ratując przed myśliwymi jelenie i zające.10 Stanowili jednak mniejszość, której nie udało się uwolnić głównego nurtu myśli chrześcijańskiej od zdecydowanego szowinizmu gatunkowego. Aby dostrzec, że nie wywarli żadnego wpływu, nie trzeba śledzić ewolucji chrześcijańskich poglądów na temat zwierząt od czasów Ojców Kościoła do średniowiecznej scholastyki - nużący proces, w którym więcej było powtórzeń niż rozwoju - wystarczy przyjrzeć się dokładniej ideom świętego Tomasza z Akwinu.
Monumentalna Suma teologiczna Akwinaty stanowiła próbę zebrania całej wiedzy teologicznej i uzgodnienia jej ze świecką wiedzą filozofów, to jest przede wszystkim Arystotelesa, który był dla św. Tomasza tak wielkim autorytetem, że nazywa go po prostu Filozofem. Jeśli jakiś jeden myśliciel może reprezentować całą przedreformacyjną filozofię chrześcijańską, a rzymskokatolicką nawet do chwili obecnej, to jest nim właśnie Tomasz z Akwinu.
Zapytajmy najpierw, czy jego zdaniem zakaz zabijania odnosi się także do istot innych niż ludzie, a jeśli nie, to dlaczego. Akwinata odpowie:
Nikt nie grzeszy posługiwaniem się rzeczą do tego, do czego ta rzecz służy. Otóż taki jest porządek w świecie, że rzeczy mniej doskonale służą bytom doskonalszym. (...) Tak więc rzeczy, które tylko żyją, czyli rośliny, służą za pokarm zwierzętom, zwierzęta zaś są dla ludzi. Dlatego człowiek posługuje się roślinami dla dobra zwierząt, zwierzętami zaś dla dobra ludzi. Nie jest to wzbronione człowiekowi, jak to stwierdza także Myśliciel (Polityka I,3).
Otóż spomiędzy innych użytków najbardziej niezbędne jest używanie roślin na pokarm dla zwierząt, a zwierząt na pokarm dla ludzi; takie zaś używanie jest niemożliwe bez ich zabijania. Dlatego wolno zabijać rośliny dla dobra zwierząt, a zwierzęta zaś dla dobra ludzi, zgodnie z rozporządzeniem Bożym (Księga Rodzaju, rozdział I, 29-30 i rozdział IX, 3).11
Tomaszowi z Akwinu nie chodzi o to, że zabijanie dla zdobycia pożywienia samo w sobie jest konieczne, a więc usprawiedliwione (wiedział o istnieniu sekt, takich jak manichejczycy, w których zabijanie zwierząt było zakazane, musiał więc zdawać sobie sprawę, że człowiek może bez tego przeżyć, pomińmy jednak na razie tę kwestię); sednem sprawy jest to, że wyłącznie „byt doskonalszy” ma prawo zabijać z tego powodu. Zwierzęta, które zabijają ludzi dla pożywienia, stanowią zupełnie inną kategorię:
Nazwy srogości i dzikości pochodzą od podobieństwa do cech zwierzęcych, które też nazywamy dzikimi. Zwierzęta bowiem szkodzą człowiekowi, by się jego ciałem nakarmić, a nie dla jakiejś sprawiedliwej przyczyny, którą zauważyć może tylko sam rozum.12
Ludzie oczywiście nie zabijaliby zwierząt na pożywienie, gdyby wcześniej nie uznali, że jest to usprawiedliwione!
Tak więc wolno nam zabijać i zjadać zwierzęta; lecz są być może jakieś inne rzeczy, których nie wolno im czynić? Czy cierpienie zwierząt samo w sobie jest złem? A jeśli tak, to czy nie jest złem zadawanie im cierpień, a przynajmniej cierpień niepotrzebnych?
Tomasz z Akwinu nie twierdzi, że okrucieństwo wobec „nierozumnych zwierząt” samo w sobie jest złe. Jego system moralny nie zna tego rodzaju zła, gdyż grzechy dzieli na trzy kategorie: przeciwko Bogu, przeciwko sobie samemu i przeciwko bliźniemu. Tak więc zwierzęta pozostają poza granicami jego etyki. Brak w niej takiej kategorii grzechu, jak grzech przeciwko nim.13
Jeśli nawet okrucieństwo wobec zwierząt nie jest grzechem, to może chociaż dobroć dla nich jest wyrazem miłości chrześcijańskiej? A jednak nie, Akwinata zdecydowanie to odrzuca. Miłość chrześcijańska, powiada, z trzech powodów nie obejmuje istot nierozumnych: nie są one „zdolne do posiadania dobra; zdolność tę ma tylko stworzenie rozumne”, nie mamy z nimi wspólnych przeżyć i wreszcie „trzeci powód dotyczy tylko miłości wlanej, której podstawą jest współudział w szczęśliwości wiecznej, do której stworzenia bezrozumne nie są uzdolnione. Może jednak stworzenie nierozumne być z miłości miłowane jako dobro, którego pragniemy dla kogoś, o ile mianowicie pragniemy je zachować dla uczczenia Boga i pożytku bliźniego.” Inaczej mówiąc, nie możemy, kierując się uczuciem, nakarmić indyków dlatego, że są głodne, lecz musimy myśleć o nich jako o czyimś bożonarodzeniowym obiedzie.14
Można więc podejrzewać, że Tomasz z Akwinu zwyczajnie nie wierzył, by jakieś istoty oprócz ludzi były zdolne do cierpienia. Pogląd ten podzielają inni filozofowie i, mimo jego oczywistej absurdalności, przypisanie go św. Tomaszowi uwolniłoby go przynajmniej od zarzutu obojętności na cierpienie. A jednak jego własne słowa wykluczają taką interpretację. Analizując niektóre ze starotestamentowych oględnych zaleceń unikania okrucieństwa wobec zwierząt, Tomasz z Akwinu proponuje, by oddzielić rozum i uczucia. Czysto rozumowo, sprawa ta przedstawia się następująco; „Zdaniem Apostoła: «Bóg nie troszczy się o woły», a w następstwie i o inne nierozumne zwierzęta.” Kiedy jednak kierujemy się uczuciami, budzi się w nas współczucie, gdyż „wiadomo też, że i zwierzęta nierozumne odczuwają cierpienie i ból”. Lecz św. Tomasz sądzi, że ból odczuwany przez zwierzęta nie stanowi wystarczającego uzasadnienia nakazów Starego Testamentu, i dodaje:
Bliskie zaś sobie są dwa współczucia: do cierpiącego zwierzęcia i do cierpiącego człowieka, tak że kto doznaje uczucia litości wobec zwierząt, jest bardziej usposobiony do odczuwania litości wobec ludzi. Toteż w Księdze Przysłów (12, 10) czytamy: „Prawy uznaje potrzeby swych bydląt, a serce nieprawych okrutne.”15
I tak Tomasz z Akwinu dochodzi do często później powtarzanego wniosku, że jedyną racją przeciwko okrucieństwu wobec zwierząt jest to, iż może ono usposabiać do okrucieństwa wobec ludzi. W żadnym innym argumencie istota szowinizmu gatunkowego nie odsłania się wyraźniej.
Wpływ Tomasza z Akwinu trwa nadal. Jeszcze w połowie XIX wieku papież Pius IX nie zgodził się na założenie w Rzymie Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt, gdyż oznaczałoby to przyznanie, że ludzie mają wobec nich pewne obowiązki.16 Sto lat później w oficjalnym stanowisku Kościoła rzymskokatolickiego nie widać żadnych istotnych zmian. Wystarczy porównać cytowany powyżej, napisany siedemset lat temu, tekst Tomasza z Akwinu z fragmentem pracy współczesnego amerykańskiego autora katolickiego:
Zgodnie z porządkiem natury, niedoskonałe istnieje dla doskonałego, a nierozumne - by służyć rozumnemu. Porządek ten pozwala człowiekowi jako zwierzęciu rozumnemu używać bytów niższych dla zaspokojenia właściwych sobie potrzeb. Musi jeść rośliny i zwierzęta, aby zachować życie i siły. Aby je zjeść, musi je zabić. Tak więc zabicie nie jest samo w sobie czynem niemoralnym lub nieusprawiedliwionym.”17
Zauważmy, że autor tak mocno trzyma się poglądów Akwinaty, że powtarza nawet stwierdzenie, iż ludzie muszą jeść rośliny i zwierzęta. Ignorancja Tomasza z Akwinu w tej kwestii była zaskakująca, ale wybaczalna ze względu na poziom wiedzy naukowej jego czasów. Niesłychane jednak, że ten sam błąd powtarza współczesny autor, któremu wystarczyłoby zajrzeć do zwykłego podręcznika żywienia lub przypomnieć sobie, że istnieją zdrowi wegetarianie.
Dopiero w 1988 roku w oficjalnym dokumencie Kościoła rzymskokatolickiego pojawiła się wypowiedź świadcząca o tym, że na naukę Kościoła zaczyna wywierać wpływ ruch ekologiczny. W encyklice Sollicitudo Rei Socialis papież Jan Paweł II stwierdza, że w rozwój człowieka powinien zostać włączony „szacunek dla bytów tworzących świat przyrody”, i dodaje:
Panowanie, przekazane przez Stwórcę człowiekowi, nie oznacza władzy absolutnej, nie może też być mowy o wolności „używania” lub dowolnego dysponowania rzeczami. (...) w odniesieniu do widzialnej natury jesteśmy poddani prawom nie tylko biologicznym, ale także moralnym, których nie można bezkarnie przekraczać.18
Fakt, że papież tak jednoznacznie odrzuca pogląd o absolutnej władzy człowieka, jest bardzo obiecujący, lecz jeszcze za wcześnie, by uznać to za zapowiedź historycznej i bardzo potrzebnej zmiany katolickiej nauki o zwierzętach i środowisku naturalnym.
Wielu humanitarnie nastawionych katolików oczywiście usilnie starało się zmienić stanowisko swego Kościoła wobec zwierząt i nawet zdarzało im się odnosić sukcesy. Podkreślając degradujący wpływ okrucieństwa, niektórzy katoliccy autorzy potępiali najgorsze z ludzkich praktyk wobec zwierząt. Większość jednak nie negowała zasadniczej wizji narzuconej im przez religię. Ilustruje to przypadek świętego Franciszka z Asyżu.
Jest on znakomitym wyjątkiem od reguły, że katolicyzm zniechęca do troski o dobro zwierząt. Miał kiedyś powiedzieć: „Gdybym tylko mógł stanąć przed obliczem władcy, błagałbym go, w imię miłości Boga i mnie samego, by wydał edykt zabraniający chwytania i więzienia moich sióstr skowronków i nakazujący, by wszyscy, którzy mają woły lub osły, karmili je w Wigilię szczególnie dobrze.” Wiele legend opowiada o jego współczuciu dla zwierząt, a historia o kazaniach do ptaków ma pokazywać, że przepaść między nimi a ludźmi jest mniejsza, niż wydaje się innym chrześcijanom.
Gdybyśmy jednak brali pod uwagę tylko stosunek świętego Franciszka do skowronków i innych zwierząt, wyrobilibyśmy sobie fałszywy pogląd o jego przekonaniach. Siostrami nazywał nie tylko czujące stworzenia: Słońce, Księżyc, wiatr, ogień także były dla niego siostrami i braćmi. Współcześni przedstawiali go jako „kogoś, kogo niemal każde stworzenie wprawiało w cielesny i duchowy zachwyt, a gdy zajmował się nimi lub patrzył na nie, jego duch zdawał się przebywać nie na ziemi, lecz w niebiosach”. Zachwytem obejmował też wodę, skały, kwiaty i drzewa. Jest to opis osoby w stanie ekstazy religijnej, głęboko przeżywającej uczucie jedności z całą przyrodą. Doświadczenie to jest wspólne ludziom różnych religii i różnych tradycji mistycznych, którzy dawali wyraz podobnemu uczuciu powszechnej miłości. Jeśli w tym świetle spojrzeć na świętego Franciszka, łatwiej zrozumieć rozległość jego miłości i współczucia. Można też dostrzec, jak ta miłość do całego stworzenia mogła współistnieć z poglądami teologicznymi całkiem ortodoksyjnymi w swym szowinizmie gatunkowym. Święty Franciszek twierdził, że „każde stworzenie głosi: «Bóg stworzył mnie dla twojego dobra, o człowieku»”. Nawet Słońce, jak sądził, świeci dla człowieka. Poglądy te były częścią kosmologii, której nigdy nie kwestionował, nie mogły one jednak zmniejszyć jego miłości do całego stworzenia.
Taka ekstatyczna, wszechogarniająca miłość może stać się wspaniałym źródłem współczucia i dobroci, lecz brak racjonalnej refleksji może bardzo uszczuplić jej dobroczynne skutki. Jeśli tak samo kochamy skały, drzewa, rośliny, skowronki i woły, przestajemy dostrzegać dzielące je różnice, przede wszystkim zdolność odczuwania. Możemy więc sądzić, że skoro musimy jeść, by przeżyć, a nie możemy zdobyć pożywienia nie zabijając tego, co kochamy, nie ma znaczenia, co zabijemy. Zapewne dlatego miłość świętego Franciszka do ptaków i wołów nie przeszkodziła mu je zjadać; a tworząc reguły swojego zakonu, jedzenia mięsa zabronił tylko w dni postu.19
Mogłoby się wydawać, że wraz z rozwojem opozycyjnej wobec średniowiecznej scholastyki myśli humanistycznej, Renesans naruszy średniowieczny obraz świata i przypomni dawną ideę równości człowieka i zwierząt. Lecz renesansowy humanizm był właśnie humanizmem, a sens tego słowa nie ma nic wspólnego z humanitaryzmem, czyli skłonnością, by postępować po ludzku, to znaczy miłosiernie.
Zasadniczym rysem humanizmu Odrodzenia jest akcentowanie wartości i godności człowieka i jego centralnego miejsca w uniwersum. „Człowiek miarą wszystkich rzeczy” - ta wskrzeszona przez Renesans sentencja starożytnych Greków stała się jego ideą przewodnią. Zamiast oddawać się dość przygnębiającym rozważaniom o grzechu pierworodnym i znikomości bytu ludzkiego wobec nieskończonej mocy Boga, renesansowi humaniści woleli podkreślać wyjątkowość natury człowieka, jego wolną wolę, zdolności i godność, przeciwstawiając je ograniczonej naturze „zwierząt niższych”. Podobnie jak wcześniejsze podkreślenie Przez chrześcijaństwo świętości życia ludzkiego, oznaczało to wartościową pod wieloma względami zmianę stosunku do człowieka, w niczym jednak nie poprawiło położenia zwierząt.
Renesansowi autorzy w pełnych samozachwytu rozprawach głosili: „Nic nie wydaje mi się bardziej godne podziwu od człowieka”20, opiewanego jako „centrum natury, środek uniwersum, spoiwo świata”21. Renesans pod wieloma względami stanowi początek myśli nowożytnej, ale gdy chodzi o stosunek do zwierząt, nadal panuje w nim dawny styl myślenia.
W epoce tej pojawili się jednak pierwsi prawdziwi dysydenci. Leonardo da Vinci, który, przejęty cierpieniem zwierząt, stał się wegetarianinem, był przedmiotem drwin przyjaciół22; Giordano Bruno pod wpływem nowej astronomii kopernikańskiej, dopuszczającej możliwość istnienia życia na innych planetach, odważył się stwierdzić, że „w obliczu nieskończoności człowiek jest tylko mrówką”. W 1600 roku został spalony na stosie za odmowę wyparcia się swych herezji.
Ulubionym autorem Michela de Montaigne był Plutarch, a jego atak na humanistyczne uzurpacje epoki spotkałby się z aprobatą tego wyrafinowanego greckiego pisarza:
Zarozumienie jest naszą wrodzoną i pierworodną chorobą (...) Przez tę samą próżność i urojenie [człowiek] przyrównuje się Bogu, przypisuje sobie boskie przymioty, wyróżnia sam siebie i oddziela od ciżby stworzeń.23
Nie jest z pewnością przypadkiem, że pisarz, odrzucający samouwielbienie człowieka, w eseju O okrucieństwie wyraża myśli, które stawiają go w rzędzie bardzo nielicznych od czasów rzymskich autorów potępiających okrucieństwo wobec zwierząt jako takie, a nie dlatego, że może skłaniać do okrucieństwa wobec ludzi.
Może więc w miarę swojego rozwoju myśl Zachodu przyznawała zwierzętom wyższy status? Dawna wizja uniwer- sum, w którym człowiek zajmował centralne miejsce, traciła rację bytu, zbliżały się spektakularne narodziny nauki nowożytnej, a status zwierząt był tak niski, że - sądziłoby się - mógł się już tylko podwyższyć.
Przeciwnie - miał dopiero sięgnąć absolutnego dna. Ostatni, najdziwniejszy, a dla zwierząt mający najbardziej bolesne konsekwencje, efekt doktryny chrześcijańskiej znalazł swój wyraz w pierwszej połowie XVII wieku w filozofii Kartezjusza. Był on myślicielem zdecydowanie nowożytnym, uważanym nawet za ojca nowożytnej filozofii, a także geometrii analitycznej, która stanowi początek znacznej części nowożytnej matematyki. Był jednak także chrześcijaninem, a jego poglądy na temat zwierząt są wynikiem połączenia tych dwóch wymiarów jego myśli.
Zafascynowany nową nauką - mechaniką - Kartezjusz twierdzi, że jej zasady rządzą wszystkimi przedmiotami materialnymi, tak samo jak na przykład zegarem. Wiąże się z tym oczywisty problem naszej natury. Ciało ludzkie jest materialne i stanowi część świata fizycznego, a więc także człowiek musi być maszyną, której zachowanie determinują prawa nauki.
Idea duszy pozwoliła Kartezjuszowi uniknąć tego niezręcznego i heretyckiego wniosku. Uznaje on, że istnieją dwa rodzaje bytów: duchowe (dusza) i materialne (fizyczne). Istoty ludzkie mają świadomość, a ta nie może pochodzić z materii. Utożsamia więc świadomość z niematerialną duszą, która - stworzona przez Boga - trwa po rozkładzie ciała. Człowiek jako jedyny z bytów materialnych ma duszę, gdyż aniołowie i inne byty niematerialne są czystą świadomością.
Zaskakującą konsekwencją chrześcijańskiej doktryny, odmawiającej zwierzętom duszy, jest w filozofii Kartezjusza teza, że nie mają one także świadomości. Są tylko maszynami, automatami. Nie doświadczają ani przyjemności, ani bólu, ani w ogóle niczego. Mogą piszczeć kaleczone nożem, mogą wić się, by uniknąć kontaktu z rozpalonym żelazem, nie znaczy to jednak wcale, że odczuwają wtedy ból. Rządzą nimi te same prawa, co ruchem zegara, a jeśli ich działanie jest bardziej skomplikowane, to tylko dlatego, że zegar jest tworem człowieka, one zaś są nieskończenie bardziej złożonymi mechanizmami - dziełem Boga.24
Takie „rozwiązanie” problemu istnienia świadomości w świecie materialnym możemy uznać za absurdalne, jak zresztą sądziło już wielu współczesnych Kartezjuszowi, jednak w jego czasach wydawało się mieć ważne zalety. Dawało podstawy wierze w życie pozagrobowe, które zdaniem Kartezjusza było zagadnieniem „jednym z najważniejszych”, gdyż „wyobrażenie, że dusza zwierząt jest tej samej natury co nasza i że tym samym nie mamy się czego obawiać ani spodziewać po końcu życia, nie inaczej niż muchy i mrówki”, było błędem łatwo mogącym prowadzić do niemoralnego postępowania. Koncepcja ta rozwiązywała też zagadkę, która od starożytności trapiła teologów: dlaczego sprawiedliwy Bóg pozwala na cierpienia zwierząt, które przecież ani nie dziedziczą grzechu Adama, ani nie otrzymają zadośćuczynienia w życiu przyszłym.25
Kartezjusz zdawał sobie sprawę z praktycznych korzyści swojej teorii:
Moje poglądy są nie tyle okrutne dla zwierząt, ile wygodne dla ludzi - przynajmniej dla tych, którzy nie dają wiary przesądom Pitagorasa - uwalniają ich bowiem z zarzutu zbrodni, gdy jedzą lub zabijają zwierzęta.26
Teoria ta była także dogodna dla Kartezjusza jako uczonego. Właśnie w tym czasie w Europie rozpowszechniły się eksperymenty na żywych zwierzętach. Nie znano wtedy środków przeciwbólowych, zatem zwierzęta zachowywały się podczas nich w sposób, który większość z nas uznałaby za oznakę skrajnego bólu. Teoria Kartezjusza pozwalała eksperymentatorom uwolnić się od wyrzutów sumienia. On sam przeprowadzał wiwisekcje, aby udoskonalić swą wiedzę anatomiczną, a wielu ówczesnych znakomitych fizjologów mieniło się kartezjanistami i mechanicystami. Relacja naocznego świadka tych eksperymentów, pracującego w seminarium jansenistycznym Port-Royal, wyraźnie pokazuje, jak wygodna była teoria Kartezjusza:
Rozdzielali razy psom z zupełną obojętnością i dworowali sobie z tych, którzy litowali się nad owymi zwierzętami, jakby mogły one odczuwać ból. Twierdzili, iż zwierzęta są zegarami; że skowyt, jaki wydają uderzone, jest jedynie odgłosem trąconej sprężynki, lecz całe ich ciało pozbawione jest czucia. Przybijali biedne zwierzęta za wszystkie cztery łapy do stołu, by dokonywać na nich wiwisekcji i obserwować krążenie krwi, co było wspaniałym przedmiotem konwersacji.27
Wobec takiego stanu rzeczy sytuacja zwierząt rzeczywiście mogła się już tylko poprawić.
OŚWIECENIE I CZASY POOŚWIECENIOWE
Moda na eksperymenty na zwierzętach mogła również do pewnego stopnia przyczynić się do zmiany stosunku do nich, gdyż doświadczenia te ujawniły uderzające podobieństwo ich fizjologii do fizjologii człowieka. Nie było to w gruncie rzeczy niezgodne z twierdzeniami Kartezjusza, ale odebrało jego poglądom nieco wiarygodności. Trafnie ujął to Wolter:
Są barbarzyńcy, którzy chwytają psa, w wierności i przyjaźni tak dalece przewyższającego człowieka, przybijają do stołu i wykonują wiwisekcję, by pokazać mozaikę żył! Odkrywa się u niego te same narządy czucia, które my mamy. Odpowiedz mi zatem, mechanicysto, czy Natura po to dała zwierzęciu wszystkie te sprężynki czucia, by nie mogło odczuwać?28
Chociaż nie dokonała się żadna radykalna przemiana, to jednak różne czynniki sprawiły, że stosunek do zwierząt się poprawił. Coraz wyraźniej zdawano sobie sprawę, że zwierzęta naprawdę mogą cierpieć i zasługują na pewne względy. Nie sądzono, by miały jakiekolwiek prawa, a interesy ludzkie nadal uważano za ważniejsze, niemniej szkocki filozof David Hume wyraził dość powszechne uczucia, gdy stwierdził, że „zasady człowieczeństwa kazałyby nam (...) dobrze się z istotami tymi obchodzić”.29
„Dobre obchodzenie się” jest określeniem, które zgrabnie ujmuje postawę, jaka w tym czasie stawała się coraz częstsza: wykorzystując zwierzęta, do czego mamy prawo, powinniśmy się z nimi dobrze obchodzić. Dominującym nastrojem epoki było dążenie do większego wyrafinowania i ogłady, większej życzliwości, a mniejszej brutalności, co było korzystne nie tylko dla ludzi, ale i dla zwierząt.
Osiemnasty wiek to także czasy, w których na nowo odkryto „naturę”: kulminacją idealizacji natury był szlachetny dzikus Jeana Jacques’a Rousseau, przechadzający się nago po lesie i zbierający owoce i orzechy. Odczuwając naszą przynależność do natury, odzyskaliśmy poczucie pokrewieństwa z „nierozumnymi zwierzętami”. Pokrewieństwo to nie oznaczało jednak wcale równości. W najlepszym razie człowiekowi przyznawano rolę dobrotliwego ojca rodziny zwierząt.
Idee religijne przypisujące człowiekowi wyjątkowy status nie zanikły, lecz splotły się z nowszym, bardziej przyjaznym nastawieniem. Na przykład Alexander Pope był przeciwny praktyce krojenia żywcem przytomnych psów, argumentując, że chociaż „stworzenia niższe” są „poddane naszej władzy”, to jednak odpowiadamy za „czynienie z niej niewłaściwego użytku”.30
Poprawie sytuacji zwierząt sprzyjał, zwłaszcza we Francji, wzrost nastrojów antyklerykalnych. Wolter, który z upodobaniem zwalczał wszelkiego rodzaju dogmaty, wykazywał wyższość religijnych praktyk hinduskich nad chrześcijańskimi. Krytykując barbarzyński zwyczaj żywienia się ciałem i krwią istot takich samych jak my - którego zresztą wcale nie zarzucił - posuwał się nawet dalej niż współcześni mu angielscy rzecznicy łagodnego traktowania zwierząt.31 Także Rousseau, mimo że, jak się wydaje, uznawał siłę argumentów na rzecz wegetarianizmu, sam go nie praktykował. Jego traktat o wychowaniu (Emil) zawiera długi i luźno związany z treścią cytat z Plutarcha, który potępia jedzenie zwierząt jako wynaturzone, niepotrzebne i krwawe morderstwo.32
Nie wszyscy myśliciele Oświecenia pod wpływem nowych idei w równym stopniu zmienili stosunek do zwierząt. Podczas wykładów z etyki Immanuel Kant mówił studentom: „Wobec zwierząt nie mamy żadnych bezpośrednich obowiązków. Nie są one istotami samoświadomymi, są więc jedynie środkami do celu. Celem jest człowiek.”33
W roku 1780, tym samym, w którym Kant wygłaszał swe wykłady, Jeremy Bentham ukończył Wprowadzenie do zasad moralności i prawodawstwa, gdzie we fragmencie, który już cytowałem w rozdziale pierwszym, daje zdecydowaną odpowiedź Kantowi: „Należy pytać nie o to, czy zwierzęta mogą rozumować i czy mogą mówić, lecz czy mogą cierpieć.” Porównując sytuację zwierząt z sytuacją czarnych niewolników i wyczekując dnia, „gdy reszta żywych stworzeń otrzyma prawa, których mogła pozbawić ich tylko ręka tyrana” (J. Bentham, Wprowadzenie do zasad moralności i prawodawstwa, tłum. B. Nawroczyński, PWN, Warszawa 1958, s. 419-420.), Bentham był zapewne pierwszym, który nazwał „panowanie człowieka” tyranią, a nie legalnym rządem.
Postęp intelektualny, jaki dokonał się w wieku XVIII, następny wiek uzupełnił staraniami o praktyczną poprawę losu zwierząt. Stanowiły je akty prawne zakazujące niepotrzebnego okrucieństwa wobec nich. Pierwsze batalie o prawa chroniące zwierzęta rozegrały się w Wielkiej Brytanii, a pierwsza reakcja parlamentu dowodziła, że idee Benthama znalazły niewielki oddźwięk u jego rodaków.
Pierwszą zaproponowaną ustawą, która miała zapobiegać znęcaniu się nad zwierzętami, był projekt zakazujący „sportu” szczucia byka, przedstawiony Izbie Gmin w roku 1800. Minister spraw zagranicznych George Canning nazwał go absurdem, zadając pytanie retoryczne: „Czyż może być coś bardziej niewinnego niż szczucie byka, boks i taniec?” Ponieważ nikt oczywiście nie zamierzał zabraniać boksu czy tańca, reakcja ta wskazuje, że ów wytrawny mąż stanu nie rozumiał sensu ustawy, której był przeciwny - sądził, że jej celem jest delegalizacja zgromadzeń „pospólstwa”, gdyż mogły one prowadzić do zachowań niemoralnych.34 Pomyłka ta wynikała z przeświadczenia, że postępowanie, którego ofiarą pada tylko zwierzę, nie jest warte ustawy - pogląd ten podzielił „Times” i poświęcił artykuł wstępny zasadzie głoszącej, że „każde mieszanie się do osobistych upodobań, jak dysponować swoim czasem lub własnością, jest tyranią. Dopóki inna osoba nie ponosi uszczerbku, dopóty władza nie może się wtrącać.” Projekt odrzucono.
W 1821 roku Richard Martin, irlandzki ziemianin i członek zgromadzenia hrabstwa Gaillimh (Galway), przedstawił projekt ustawy zabraniającej maltretowania koni. Oto relacja oddająca ton debaty:
Kiedy radny C. Smith wysunął sugestię, że podobna ochrona należałaby się także osłom, wywołało to taką salwę śmiechu, że reporter „Timesa” ledwie mógł słyszeć, co mówiono. Gdy przewodniczący powtórzył ten wniosek, śmiech jeszcze się nasilił. Inny członek Izby dodał, że następnym razem Martin wprowadzi prawo dla psów, co wywołało dalszy ryk uciechy, a okrzyk: „I dla kotów”, doprowadził całą Izbę do istnych konwulsji.35
Projekt został odrzucony, ale w następnym roku Martinowi udało się przeforsować ustawę uznającą za przestępstwo „bezsensowne” znęcanie się nad niektórymi zwierzętami domowymi, stanowiącymi „własność innej osoby lub osób”. Po raz pierwszy okrucieństwo wobec zwierząt stało się karalne. Na przekór rykom uciechy, jakie słyszano rok wcześniej, prawo to chroniło także osły, choć nie psy i koty. Znamienne, że Martin zmuszony był tak przeformułować projekt, by wyglądał na środek ochrony własności prywatnej, mający na celu nie dobro samych zwierząt, lecz ich właściciela.36
Ustawa zaczęła obowiązywać, ale należało ją jeszcze wyegzekwować. Ponieważ ofiary nie mogły same się skarżyć, Martin i kilku innych wybitnych reformatorów założyło stowarzyszenie, którego zadaniem było gromadzić dowody i wnosić skargi. Tak właśnie powstała pierwsza organizacja broniąca dobra zwierząt, która później przekształciła się w Królewskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (RSPCA).
Kilka lat po uchwaleniu tego pierwszego (dość ograniczonego) prawnego zakazu okrucieństwa wobec zwierząt Charles Darwin napisał w dzienniku: „Człowiek w swej arogancji uważa się za wielkie boskie dzieło. Skromniej i, jestem przekonany, prawdziwiej byłoby sądzić, że pochodzi od zwierząt.”37 Minie następne dwadzieścia lat, zanim w 1859 roku uzna, że zgromadził już wystarczające dowody, by ogłosić swą teorię. Ale nawet wtedy, ogłaszając O powstawaniu gatunków, starannie unika omawiania kwestii, do jakiego stopnia teoria ewolucji odnosi się do gatunku ludzkiego, stwierdzając tylko, że jego praca może rzucić pewne światło na „pochodzenie człowieka i jego historię”. W rzeczywistości dysponował już wówczas obszernie opracowaną teorią pochodzenia Homo sapiens od innych gatunków zwierzęcych, ale - jak pisze - uznał, że opublikowanie tych materiałów „spotęgowałoby tylko uprzedzenia co do moich poglądów”.38 Dopiero w 1871 roku, gdy już wielu uczonych zaakceptowało ogólną teorię ewolucji, Darwin opublikował O pochodzeniu człowieka, wykładając tym samym ideę ukrytą w pojedynczym zdaniu swego wcześniejszego dzieła.
I tak zaczęła się rewolucja w pojmowaniu związku łączącego człowieka ze zwierzętami... lecz czy naprawdę się zaczęła? Można by się spodziewać, że wstrząs intelektualny wywołany opublikowaniem teorii ewolucji w sposób wyraźny zmieni stosunek człowieka do zwierząt. Gdy waga przemawiających za nią danych naukowych stała się oczywista, konieczne było ponowne rozpatrzenie właściwie wszystkich dawnych uzasadnień przekonania, że zajmujemy nadrzędne miejsce pośród stworzeń i panujemy nad zwierzętami. Rewolucja darwinowska była prawdziwą rewolucją intelektualną. Ludzie dowiedzieli się, że nie są szczególnym dziełem Boga, stworzonym na jego obraz i podobieństwo i oddzielonym od zwierząt; przeciwnie, zaczęli zdawać sobie sprawę, że sami są zwierzętami. Ponadto na poparcie swej teorii Darwin przytaczał argumenty wykazujące, że różnice między ludźmi a zwierzętami nie są tak wielkie, jak się powszechnie sądzi. Trzeci rozdział książki O pochodzeniu człowieka jest poświęcony porównaniu zdolności umysłowych ludzi i „zwierząt niższych”. Autor tak podsumowuje wnioski:
Widzieliśmy, że wszystkie te władze i uczucia, którymi człowiek tak się chlubi, a mianowicie miłość, pamięć, uwaga, ciekawość, naśladownictwo, rozum wreszcie i inne tym podobne istnieją także u zwierząt, niekiedy znacznie nawet wydoskonalone, a czasami będące w stanie zaczątku.39
W rozdziale czwartym idzie jeszcze dalej, twierdząc, że również ludzki zmysł moralny ma swoje źródło w instynkcie społecznym zwierząt, powodującym, że znajdują przyjemność w swoim towarzystwie, czują do siebie sympatię i okazują wzajemną pomoc. W następnej książce, The Expression of the Emotions in Man and Animals, Darwin przedstawia dalsze argumenty świadczące o bliskich analogiach życia emocjonalnego ludzi i zwierząt.
Gwałtowny sprzeciw, jaki wzbudziła teoria ewolucji i pochodzenia człowieka od gatunków zwierzęcych - historia zbyt dobrze znana, by ją tu powtarzać - świadczy o tym, jak silnie idee szowinizmu gatunkowego zdominowały myśl Zachodu. Nie bez oporu rozstano się z ideą, że powstaliśmy dzięki odrębnemu aktowi kreacji, a inne zwierzęta zostały stworzone, by nam służyć. Dane naukowe świadczące o wspólnym pochodzeniu człowieka i innych gatunków są jednak niezbite.
Ostateczna akceptacja teorii Darwina oznaczała osiągnięcie nowoczesnego rozumienia przyrody, którego podstawy do dzisiaj pozostały niezmienione. Tylko ci, którzy swoje poglądy opierają raczej na wierze religijnej niż na rozumowaniu i danych empirycznych, mogą nadal utrzymywać, że gatunek ludzki jest beniaminkiem całego wszechświata, a inne zwierzęta zostały stworzone, by być dla nas pożywieniem, i że z boskiego nadania mamy nad nimi władzę i prawo do ich zabijania.
Jeśli tę rewolucję intelektualną dodać do wcześniejszego rozkwitu uczuć humanitarnych, można by pomyśleć, iż teraz wszystko już będzie w porządku. Jednak poprzednie rozdziały jasno pokazują, że „ręka tyranii” człowieka nadal przygniata inne gatunki i że teraz zadajemy zwierzętom zapewne jeszcze więcej cierpień niż kiedykolwiek przedtem. Jak do tego doszło?
Jeśli zajrzeć do prac względnie postępowych myślicieli, by przekonać się, co od końca XVIII wieku pisali o zwierzętach, których prawa zaczęły być do pewnego stopnia dostrzegane, zauważymy interesujący fakt. Poza nielicznymi wyjątkami nawet najlepsi z nich nie przekroczyli granicy, za którą musieliby wybrać: albo zerwać z głęboko zakorzenionym nawykiem jedzenia mięsa, albo przyznać, że ich życie nie jest zgodne z wnioskami ich argumentacji. Jest to często powtarzający się schemat. W pracach powstałych od schyłku wieku XVIII niejednokrotnie napotyka się fragmenty w tak ostrych słowach ganiące nasz stosunek do zwierząt, iż wydaje się oczywiste, że ich autor całkowicie wyzwolił się z szowinizmu gatunkowego, a więc zerwał także z jego najbardziej rozpowszechnionym przejawem, czyli jedzeniem mięsa. A jednak, poza kilkoma znaczącymi wyjątkami (w XIX wieku stanowili je Lewis Gompertz i Henry Salt)40, niezmiennie czeka nas rozczarowanie. Zastrzeżenie ad hoc lub nowa racja pozwalają autorowi oszczędzić sobie skrupułów z powodu diety, które powinno wzbudzić jego rozumowanie. Jeśli kiedyś będzie spisywać się historię ruchu wyzwolenia zwierząt, epoka zaczynająca się od Benthama zostanie nazwana epoką wymówek.
Wymyślano różne, niektóre nawet dość pomysłowe. Warto przyjrzeć się najbardziej typowym, gdyż i dzisiaj się je spotyka.
Po pierwsze, w czym nie ma nic dziwnego, powoływano się na boskie usprawiedliwienie. Ilustracją może być fragment z Principles of Moral and Political Philosophy Williama Paleya (1785), w którym autor, przedstawiając „ogólne prawa człowieka”, pyta, czy mamy prawo do mięsa zwierząt:
Konieczne wydaje się jakieś usprawiedliwienie bólu i strat, jakie dla naszej przyjemności i wygody zadajemy stworzeniom nierozumnym, zabierając im wolność, okaleczając ciała i na koniec kładąc kres ich życiu (które, jak można mniemać, jest jedynym im danym).
Na uzasadnienie tej praktyki (...) twierdzi się, że skoro różne gatunki zwierząt tak zostały stworzone, by jeden służył drugiemu za zdobycz, można przez analogię wnosić, że i gatunek ludzki może się nimi karmić (...) analogia ta jest [jednak] nad wyraz kulawa, gdyż zwierzęta nie mają innego sposobu utrzymania się przy życiu, my zaś owszem, ponieważ cały gatunek ludzki mógłby żywić się wyłącznie owocami, nasionami, ziołami i korzeniami, tak jak czyni wiele plemion hinduskich...
Wydaje mi się, że trudno bronić tego prawa argumentami odwołującymi się do ładu i porządku natury i że zawdzięczamy je przyzwoleniu, o którym mówi Pismo, Księga Rodzaju 9,1-3.41
Paley jest tylko jednym z wielu, którzy powoływali się na objawienie, nie mogąc znaleźć racjonalnego uzasadnienia diety zawierającej ciała zwierząt. Henry Salt w autobiografii Seventy Years Amongs Savages („Siedemdziesiąt lat wśród dzikusów”), opisującej jego życie w Anglii, przytacza rozmowę, jaką odbył, będąc nauczycielem w Eton. Był wtedy od niedawna wegetarianinem i miał pierwszy raz rozmawiać na ten temat z kolegą, znakomitym wykładowcą przedmiotów ścisłych. Z pewnym niepokojem oczekiwał opinii, jaką ten naukowy umysł wyda o jego nowych przekonaniach, a usłyszał: „A nie sądzisz, że zwierzęta zostały nam zesłane jako pokarm?”42
Inny autor, lord Chesterfield, powoływał się nie na Boga, lecz na naturę:
Dręczyły mnie skrupuły co do ohydy naszego posiłku, aż po głębszej refleksji uznałem, że mamy do niego prawo na mocy ogólnego porządku natury, którego jedną z pierwszych zasad jest powszechne żerowanie na słabszym.43
Nie zanotowano, czy według lorda Chesterfielda usprawiedliwiało to również kanibalizm.
Argumentem, którego słabość wykazał już Paley, posłużył się także Beniamin Franklin, usprawiedliwiając swój powrót do jedzenia mięsa po kilku latach wegetarianizmu. W Żywocie własnym opisuje, że przyglądając się, jak przyjaciele łowią ryby, zauważył, że niektóre ze złowionych sztuk zjadły przedtem inne ryby. „Jeśli więc one, pomyślałem, zjadają się nawzajem, to nie widzę powodu, aby i człowiek nie miał ich jeść.” Franklin był jednak przynajmniej uczciwszy od innych Posługujących się tym argumentem, przyznaje bowiem, że wniosek ten nasunął mu się dopiero wtedy, gdy ryba była już na patelni i zaczęła roztaczać zapach, który z zachwytem wciągał; dodaje też, że jedną z zalet bycia „stworzeniem rozumnym” jest umiejętność wynalezienia lub odkrycia racji „dla wszystkiego, cokolwiek się chce zrobić”.44
Subtelny myśliciel może uniknąć kłopotliwego problemu diety uznając, że jest zbyt przepastny, by umysł ludzki mógł go zgłębić. Tak właśnie postąpił doktor Thomas Arnold z Rugby, pisząc: „Fakt stworzenia istot nierozumnych jest dla mnie jedną z tych bolesnych tajemnic, których nie śmiem roztrząsać.”45
Pogląd ten podzielał historyk Michelet, a jak przystało na Francuza, wyrażał to w sposób bardziej kwiecisty:
Życie zwierząt, posępna tajemnica! Niezmierzony świat myśli i niemego cierpienia. Cała natura protestuje przeciwko barbarzyństwu człowieka, który nie rozumie, poniża i torturuje swych braci mniejszych. Życie, śmierć! Codzienne morderstwo, jakim jest żywienie się zwierzętami - te trudne i gorzkie sprawy twardo narzucają się mojemu umysłowi. Pożałowania godna sprzeczność. Miejmy nadzieję, że w jakimś innym świecie oszczędzony nam będzie ten nikczemny, okrutny los.46
Michelet zdaje się sądzić, że nie możemy przeżyć, nie zabijając; jeśli tak, to udręka, jaką sprawiała mu ta „pożałowania godna sprzeczność”, była odwrotnie proporcjonalna do czasu, jaki poświęcił na jej doświadczanie.
Następnym, który przyjął wygodny fałsz, że musimy zabijać, by żyć, był Arthur Schopenhauer. Wywarł on istotny wpływ na zachodnią recepcję myśli Wschodu. W swoich pracach przeciwstawia „bulwersująco okrutny” stosunek do zwierząt, charakterystyczny dla zachodniej filozofii i religii, postawom buddyjskim i hinduistycznym. Ton jego pism jest ostry i wzgardliwy, a surowa krytyka postaw Zachodu wciąż nie straciła aktualności. Po jednym ze szczególnie kąśliwych fragmentów Schopenhauer podejmuje kwestię zabijania na mięso. Trudno mu przeczyć, że człowiek nie musi zabijać, by przeżyć - zbyt wiele wie o Hindusach - niemniej twierdzi, że „na północy rasa ludzka nie mogłaby istnieć bez mięsa zwierząt”. W żaden sposób nie uzasadnia tego geograficznego rozróżnienia, ale dodaje, że śmierć zwierząt powinno się uczynić „łatwiejszą”, używając chloroformu.47
Nawet Bentham, który przecież tak wyraźnie stwierdził konieczność przyznania praw również zwierzętom, w tym miejscu robi unik:
...jest to dostateczną racją, aby i nam wolno było zjadać te z nich, które nam smakują. My na tym wychodzimy dobrze, one zaś nigdy na tym nie tracą. Zwierzęta nie męczą się, jak my, przewidywaniami wyprzedzającymi niedolę. Śmierć, którą ponoszą z naszych rąk, jest zazwyczaj, a mogłaby być zawsze, szybsza, a skutkiem tego mniej bolesna od tej, która je czeka w nieuchronnym biegu natury. ( J. Bentham, Wprowadzenie do zasad moralności i prawodawstwa, s. 418-419.)
Odnosi się wrażenie, że w tych fragmentach Schopenhauer i Bentham obniżają poziom argumentacji. Pomińmy już sprawę moralnej oceny bezbolesnego zabicia, ale żaden z nich w ogóle nie podejmuje kwestii cierpień zwierząt hodowanych i zabijanych w celach handlowych. Nawet jeśli całkowicie bezbolesne zabicie jest teoretycznie możliwe, to i tak nigdy takie nie było w hodowli na dużą skalę. W czasach Schopenhauera i Benthama ubój zwierząt był jeszcze bardziej okrutnym procederem, niż jest dzisiaj. Pędzone do rzeźni zwierzęta zmuszano do pokonywania dużych odległości, a poganiaczom zależało tylko na jak najszybszym wykonaniu zadania; potem zapewne przez kilka dni trzymano je na dziedzińcu rzeźni, niekarmione i pewnie niepojone, a same metody uboju były barbarzyńskie, bez uprzedniego ogłuszania.48 Wbrew twierdzeniom Benthama zwierzęta musiały w jakimś stopniu zdawać sobie sprawę z tego, co je czeka, przynajmniej od chwili, gdy znalazły się na dziedzińcu rzeźni i poczuły krew swych pobratymców. Bentham i Schopenhauer nie pochwalaliby oczywiście takiego postępowania, niemniej udzielali mu wsparcia, konsumując produkty mięsne i usprawiedliwiając to powszechną praktyką. Wydaje się więc, że w jakimś sensie Paley trafniej przedstawiał sprawę jedzenia mięsa. Mógł jednak spokojnie patrzeć faktom w oczy, gdyż znajdował oparcie w boskim przyzwoleniu; nie mogąc sobie pozwolić na tę wymówkę, Schopenhauer i Bentham musieli odwracać oczy od odrażającej rzeczywistości.
Darwin, mimo że zburzył intelektualne fundamenty postawy wobec zwierząt przyjętej przez wcześniejsze pokolenia, sam jej hołdował. Nie przestał żywić się mięsem istot, o których pisał, że są zdolne do miłości, pamiętania, ciekawości, myślenia i wzajemnej sympatii; odmówił też podpisania petycji żądającej, by RSPCA domagało się prawnego uregulowania eksperymentów na zwierzętach.49 Ten sposób myślenia przejęli jego zwolennicy, akcentując, że choć jesteśmy częścią przyrody i pochodzimy od zwierząt, nie zmienia to wcale naszego statusu. Odpierając zarzut, że idee Darwina umniejszają godność człowieka, T. H. Huxley, największy propagator darwinizmu, stwierdził:
Nikt bardziej niż ja nie jest przekonany o istnieniu przepaści oddzielającej człowieka cywilizowanego od zwierząt. (...) Czci, jaką mamy dla szlachetności rodzaju ludzkiego, nie pomniejszy wiedza, że człowiek, co do swej natury i budowy, jest taki sam jak zwierzęta.50
Huxley reprezentuje typową postawę nowoczesną: doskonale zdaje sobie sprawę, że upadły argumenty dowodzące istnienia przepaści między „człowiekiem” a „zwierzęciem nierozumnym”, a jednak nadal w nią wierzy.
Ujawnia się tu wyraźnie ideologiczna natura uzasadnień eksploatacji zwierząt, a ideologia z istoty jest niemożliwa do obalenia. Jeśli zburzyć jej fundamenty, znajdą się nowe lub będzie trwać zawieszona w próżni, wbrew logicznemu odpowiednikowi prawa grawitacji. Właśnie z tym ostatnim mamy do czynienia w wypadku postaw wobec zwierząt. Współczesny obraz naszego miejsca we wszechświecie diametralnie różni się od wszystkich wcześniejszych, jakie przedstawialiśmy, a jednak nasze postępowanie wobec zwierząt w praktyce niewiele się zmieniło. Jeśli nawet nie wyłączamy ich już z kręgu wspólnoty moralnej, to wciąż pozostają na jej peryferiach. Ich interesy liczą się tylko wtedy, gdy nie kolidują z ludzkimi. Jeśli zaś pojawi się konflikt, nawet między trwającym całe życie cierpieniem zwierzęcia a kulinarnymi upodobaniami człowieka, interesy zwierząt przestają się liczyć. Wykształcone w przeszłości postawy moralne są zbyt głęboko zakorzenione w naszym myśleniu i działaniu, by mogła je zmienić sama tylko wiedza o nas i o zwierzętach.
Rozdział 6
SZOWINIZM GATUNKOWY DZISIAJ...
czyli strategie
obrony, racjonalizacje, zarzuty wobec Ruchu Wyzwolenia Zwierząt i
jak coraz skuteczniej się je odpiera
Wiemy już, jak dla osiągnięcia własnych trywialnych celów człowiek zadaje cierpienia zwierzętom, łamiąc fundamentalną zasadę równego poszanowania interesów, która powinna rządzić naszym postępowaniem wobec wszystkich istot żywych. Wiemy też, że jego prawo do takiego zachowania uzasadniały kolejne pokolenia myślicieli Zachodu. W ostatnim rozdziale poznamy dzisiejsze sposoby utwierdzania i szerzenia szowinizmu gatunkowego, a także argumenty i wybiegi wciąż służące obronie niewolnictwa zwierząt. Niektóre z nich wytoczono w polemikach z tą książką, będę więc miał okazję do odpowiedzi na najczęstsze zarzuty wobec Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Rozdział ten ma także stanowić rozwinięcie poprzedniego, ukazując trwałość ideologii, której dzieje prześledziliśmy aż od biblijnych i antycznych źródeł. Przedstawić ją i poddać krytyce to zadanie bardzo ważne; chociaż bowiem zwierzęta cieszą się obecnie pewną - nader selektywną - ludzką życzliwością, a więc również jakąś poprawą swego losu, to nie jest to wynik żadnej głębszej zmiany postaw, a zatem i ten postęp będzie stale zagrożony, jeśli nie odrzuci się dogmatów sankcjonujących bezwzględną eksploatację żywych stworzeń dla ludzkich celów. Tylko radykalnie zrywając z ponad dwutysiącletnim sposobem myślenia o zwierzętach, uda nam się stworzyć trwałe podstawy zniesienia tej eksploatacji.
Dla naszych postaw wobec zwierząt, kształtujących się już od dzieciństwa, zasadnicze znaczenie ma fakt, że od najmłodszych lat jemy mięso. Uderzające, jak wiele dzieci nie chce go jeść i przyzwyczaja się do niego dopiero wskutek usilnych starań rodziców, mylnie przekonanych, że ono jest niezbędne dla zdrowia. Chciałbym jednak zwrócić uwagę nie na spontaniczne reakcje dzieci, lecz na to, że jemy mięso dużo wcześniej, nim możemy zdać sobie sprawę, że jest to martwe ciało zwierzęcia. Nigdy nie wynika to ze świadomej, przemyślanej decyzji, wolnej od przesądów towarzyszących każdemu utrwalonemu nawykowi i wzmacnianych jeszcze przez nacisk konwencji społecznej. Dzieci odczuwają zarazem spontaniczną sympatię do zwierząt, a nasze społeczeństwo zachęca je do okazywania czułości psom, kotom i pluszowym zabawkom. Tłumaczy to najbardziej znamienną cechę ich stosunku do zwierząt: jego rozdwojenie na konfliktowe postawy, tak ściśle odseparowane, że ich nieunikniona sprzeczność rzadko wzbudza niepokój.
Jeszcze niedawno dzieci wychowywały się na bajkach przedstawiających zwierzęta, a zwłaszcza wilki, jako podstępnych wrogów człowieka. W typowym „happy endzie” wilk topił się w stawie, obciążony kamieniami, które śpiącemu zaszył w brzuchu pomysłowy bohater. A jeśli nawet dzieci nie zrozumiały przesłania tych opowieści, to zawsze mogły wziąć się za ręce i wyrecytować rymowankę:
Trzy ślepe myszy. Patrz,
jak biegają,
Za gospodynią się uganiają.
Obciął ogony
jej krzywy nóż.
Widział kto w życiu takie myszy już?
Dla dzieci wychowanych na takich bajkach i wierszykach nie było sprzeczności między tym, czego ich uczono, i tym, czym je karmiono. Dziś jednak takie historyjki i rymy wyszły z mody i stosunek dzieci do zwierząt to na pozór sama słodycz i sielanka. Toteż nie można już uniknąć pytania: dlaczego niektóre zwierzęta zjadamy?
Najprostszą odpowiedzią jest unik. Dziecięce uczucia kieruje się na zwierzęta, których nie jemy: psy, koty i innych domowych ulubieńców. Właśnie z nimi najczęściej stykają się dzieci z miast lub osiedli podmiejskich. Pluszowe zabawki to na ogół misie i lewki, a nie świnki czy krówki. Gdy jednak w książkach z obrazkami, opowiadaniach lub w programach telewizyjnych pojawią się zwierzęta gospodarskie unik zamienia się w rozmyślne oszustwo: ukrywa się naturę nowoczesnej hodowli i realia, jakie poznaliśmy w rozdziale trzecim. Weźmy na przykład wydaną przez Hallmark popularną książkę Farm Animals z ilustracjami, na których są kury, indyki, krowy i świnie otoczone młodymi, ale nie ma żadnych klatek, zagród czy boksów. Tekst opowiada, że świnie „lubią się najeść, a potem tarzać w błocie i kwiczeć!”, natomiast „krowy nie mają do roboty nic poza machaniem ogonem, jedzeniem trawy i muczeniem”.1 Brytyjskie książki, na przykład The Farm z bestselerowej serii Ladybird, ukazują ten sam obraz wiejskiej idylli: kura z kurczętami swobodnie biegające po sadzie, a inne zwierzęta mieszkające ze swym potomstwem w przestronnych pomieszczeniach.2 Nic dziwnego, że wychowane na takiej lekturze dzieci dorastają w przekonaniu, że jeśli nawet zwierzęta „muszą” umrzeć, by ludzie mieli co jeść, to jednak zanim ta chwila nadejdzie, żyją sobie szczęśliwie.
Doceniając znaczenie kształtowanych za młodu postaw, ruch feministyczny wykreował nową literaturę dziecięcą, gdzie bywa, że dzielna księżniczka ratuje bezradnego księcia, a dziewczynki odgrywają aktywne, główne role, zastrzeżone dotąd dla chłopców. Nie tak łatwo jednak zmienić opowiadania o zwierzętach, gdyż okrucieństwo nie bardzo nadaje się na motyw tej literatury. Najbardziej drastyczne szczegóły można chyba pominąć, dając jednak dzieciom takie książki z obrazkami i opowiadania, które będą kształtować ich szacunek dla zwierząt jako odrębnych żywych istot, a nie „fajnych” stworzonek, istniejących tylko dla naszej przyjemności i dla naszego stołu. A gdy dzieci podrosną, mogą dowiedzieć się, że życie zwierząt upływa na ogół w warunkach, które nie należą do przyjemnych. Kłopot w tym, że rodzice, którzy nie są wegetarianami, mogą ukrywać prawdę w obawie, że miłość dziecka do zwierząt popsuje wspólne posiłki. Już teraz często słyszy się od przyjaciół, że ich dziecko dowiedziało się, że zwierzęta są zabijane na mięso, i nie chce go jeść. Niestety rodzice przeważnie tłumią ten instynktowny bunt, a dzieciom nie udaje oprzeć naciskom dorosłych, którzy podają im mięsne posiłki, tłumacząc, że muszą je jeść, jeśli chcą urosnąć duże i silne. Można tylko mieć nadzieję, że w miarę upowszechniania się wiedzy o żywieniu, coraz więcej rodziców zrozumie, że akurat w tej sprawie dzieci mogą być mądrzejsze od nich.3 Ktoś wychowany na książkach przedstawiających gospodarstwo wiejskie jako miejsce, gdzie zwierzęta żyją swobodnie w sielankowych warunkach, może nigdy nie zrewidować tego wyidealizowanego obrazu, co świadczy o tym, jak znikomy kontakt mamy ze zwierzętami, które jemy. W miastach i w podmiejskich osiedlach, gdzie mieszka większość z nas, nie ma gospodarstw rolnych, a kiedy przejeżdżamy przez wsie, widzimy wiele budynków gospodarskich, a niewiele zwierząt. Ilu z nas potrafi odróżnić stodołę od brojlerni?
Środki masowego przekazu także nie ułatwiają poznania prawdy. Telewizja amerykańska niemal co wieczór nadaje programy o zwierzętach żyjących w dzikich ostępach (lub pozornie dzikich, gdyż aby ułatwić filmowanie, niekiedy odławia się je, a potem wypuszcza na określonym terenie); ale intensywna hodowla pojawia się tylko jako krótkie migawki w niezbyt częstych informacjach o rolnictwie lub produkcji żywności. Przeciętny widz więcej wie o życiu gepardów i rekinów niż kurcząt lub cieląt. W rezultacie większość czerpanej z telewizji „wiedzy” o zwierzętach hodowlanych pochodzi z różnego typu reklam, od śmiesznych kreskówek o świnkach, chcących, by je przerobiono na serdelki, i tuńczykach wciskających się do puszek, po jawne kłamstwa o warunkach, w jakich żyją kurczaki w brojlerniach. Prasa wcale nie jest lepsza. Najczęściej epatuje czytelników doniesieniami o frapujących wydarzeniach, jak narodziny gorylka w zoo czy informacjami o gatunkach zagrożonych, milczy jednak na temat nowoczesnych technik hodowlanych, które milionom zwierząt odbierają możliwość swobodnego poruszania się.
Zanim Ruchowi Wyzwolenia Zwierząt udało się nagłośnić sprawę kilku osławionych laboratoriów, los zwierząt wykorzystywanych do doświadczeń naukowych był równie mało znany, jak los zwierząt na farmach. Publiczność nie ma oczywiście wstępu do laboratoriów. Raporty z badań publikowane są w czasopismach fachowych, a do mediów trafiają informacje tylko o szczególnie doniosłych odkryciach. Nim Ruchowi Wyzwolenia Zwierząt udało się zainteresować tą sprawą środki masowego przekazu, społeczeństwo nie miało pojęcia, że wyniki większości eksperymentów na zwierzętach wcale nie trafiają do druku, a pozostałe przeważnie są dość trywialne. Jak wspomniałem w rozdziale drugim, nikt nie zna dokładnej liczby przeprowadzanych w USA doświadczeń na zwierzętach, nic więc dziwnego, że opinia publiczna nadal nie orientuje się w rozmiarach tego zjawiska. Laboratoria są tak zorganizowane, aby nie było widać ani przywożonych zwierząt, ani ich wywożonych zwłok. (Jeden z typowych podręczników doświadczalnictwa zaleca instalowanie w laboratoriach pieca do spalania odpadków, gdyż widok tuzinów ciał martwych zwierząt wyrzucanych jak zwykłe śmieci „z pewnością nie sprzyja prestiżowi ośrodka badawczego lub uczelni”.4)
Niewiedza stanowi więc pierwszą linię obrony szowinizmu gatunkowego. Łatwo ją jednak sforsować, jeśli tylko nie brakuje czasu i determinacji. Ignorancja zawdzięcza swoje długie panowanie niechęci do poznania prawdy. „Przestań, nie psuj mi obiadu” - to zwykła reakcja na próbę opowiedzenia, jak ten obiad powstał. Nawet ten, kto wie, że hodowla przemysłowa wyparła tradycyjne gospodarstwa wiejskie i że w pracowniach naukowych prowadzi się wątpliwe eksperymenty, trzyma się niejasnego przekonania, że warunki na pewno nie są tak złe, bo w przeciwnym razie interweniowałby rząd albo organizacje ochrony zwierząt. Doktor Bernhard Grzimek, dyrektor frankfurckiego zoo i jeden z najbardziej zdeklarowanych zachodnio- niemieckich przeciwników farm przemysłowych, porównał kiedyś ignorancję współczesnych Niemców w tej sprawie z niewiedzą poprzedniego pokolenia o innym okrucieństwie, które także ukrywano przed oczami większości.5 W obu wypadkach jej powodem jest na pewno nie tyle niemożność dowiedzenia się prawdy, ile niechęć poznania faktów, które byłyby ciężarem dla sumienia; kojąca jest również myśl, że ofiary nie należą do naszej własnej grupy.
Niewątpliwie uspokaja też przeświadczenie, że można zdać się na organizacje zwalczające okrucieństwo wobec zwierząt. W większości krajów działa obecnie przynajmniej jedno duże i uznane stowarzyszenie ochrony zwierząt. W Stanach Zjednoczonych są to: Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (ASPCA), Amerykańskie Towarzystwo Humanitarne (American Humane Society) i Humanitarne Towarzystwo Stanów Zjednoczonych (Humane Society of the United States); w Wielkiej Brytanii najliczniejsze jest nadal Królewskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (RSPCA). Można więc zapytać, dlaczego nie udaje im się skutecznie zapobiegać jawnym okrucieństwom, które opisałem w drugim i trzecim rozdziale tej książki?
Dzieje się tak z kilku powodów. Pierwszy ma charakter historyczny. W chwili powstania RSPCA i ASPCA były ugrupowaniami radykalnymi, których programy znacznie wyprzedzały ówczesną opinię publiczną; były przeciwne wszelkiemu okrucieństwu wobec zwierząt, również wobec zwierząt gospodarskich, które, podobnie jak dzisiaj, padały ofiarą jego najgorszych przejawów. W miarę jednak jak organizacje te bogaciły się, rosła liczba ich członków i zyskiwały uznanie, traciły radykalizm, stając się częścią „establishmentu”. Nawiązywały ścisłe kontakty z rządem, biznesem i nauką. Starały się je wykorzystać dla poprawy warunków życia zwierząt, co rzeczywiście przyniosło pewne niewielkie efekty. Z drugiej jednak strony kontakty ze sferami żywotnie zainteresowanymi eksploatacją zwierząt w produkcji żywności i dla celów naukowych stępiły ostrze krytyki, tak radykalnej u założycieli ruchu. W zamian za błahe reformy RSPCA i ASPCA stopniowo odchodziły od swoich fundamentalnych zasad. Uważano, że lepsze coś niż nic, ale osiągnięte reformy często wcale nie poprawiały warunków życia zwierząt, a jedynie uspokajały opinię publiczną, że już zrobiono wszystko, co trzeba.6
W miarę jak stowarzyszenia stawały się coraz zamożniejsze, coraz ważniejsza stawała się dla nich jeszcze jedna sprawa. Powstając, zarejestrowały się jako organizacje dobroczynne. Status ten zapewniał im znaczne ulgi podatkowe, ale jego warunkiem (zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w USA) jest nieangażowanie się w działalność polityczną. A właśnie ona jest niekiedy jedynym sposobem poprawienia sytuacji zwierząt, zwłaszcza gdy stowarzyszenie jest zbyt ostrożne, by wzywać do bojkotu produktów zwierzęcych. Największe z nich przeważnie jednak trzymają się z daleka od wszystkiego, co zagrażałoby temu statusowi, koncentrując się na bezpiecznych akcjach, jak zbieranie bezdomnych psów i ściganie jednostkowych aktów umyślnego okrucieństwa, zamiast podjąć szeroką kampanię przeciwko zorganizowanemu okrucieństwu.
Ponadto największe organizacje ochrony zwierząt przestały w jakimś momencie interesować się losem zwierząt gospodarskich; być może dlatego, że ich działacze i sympatycy byli głównie mieszkańcami miast i bardziej obchodził ich los psów i kotów niż świń i cieląt. W każdym razie w XX wieku działalność publicystyczna i wizerunek najbardziej szacownych organizacji w znacznym stopniu przyczyniły się do rozpowszechnienia się poglądu, że ochrony wymagają wyłącznie psy, koty i dzikie zwierzęta. „Ochronę zwierząt” zaczęto więc uważać za zajęcie dla sentymentalnych pań, zwariowanych na punkcie kotów, a nie za zadanie oparte na elementarnych zasadach sprawiedliwości i moralności.
W latach osiemdziesiątych coś się jednak zmieniło. Po pierwsze, powstało dużo nowych, bardziej radykalnych ugrupowań Ruchu Wyzwolenia Zwierząt i ruchu obrony praw zwierząt. Wraz z pewną częścią starszych organizacji, których wpływ był dotąd niewielki, zaczęły coraz wyraźniej uświadamiać społeczeństwu ogrom zorganizowanego okrucieństwa intensywnej hodowli, laboratoriów, cyrków, ogrodów zoologicznych i polowań. Po drugie, zapewne w reakcji na nową falę zainteresowania losem zwierząt, wiele zasiedziałych organizacji, jak RSPCA w Wielkiej Brytanii i ASPCA oraz Humanitarne Towarzystwo Stanów Zjednoczonych, poczyniło bardziej zdecydowane kroki przeciwko okrucieństwu na farmach i w laboratoriach, wzywając nawet do bojkotu takich produktów hodowli przemysłowej, jak cielęcina, bekon i jajka.7
Największą przeszkodą w zainteresowaniu opinii publicznej losem zwierząt jest zapewne wiara, że „człowiek pierwszeństwo”, a zatem wszelkie problemy dotyczące zwierząt mają bez porównania mniejsze znaczenie moralne i Polityczne. Wymaga to kilku uwag. Przede wszystkim wiara ta jest wyrazem szowinizmu gatunkowego. Jak bowiem, nie przeprowadzając gruntownych studiów, można z góry wiedzieć, że cierpienie zwierząt jest mniej ważne niż ludzkie? Można tak twierdzić tylko wtedy, gdy zakłada się, że zwierzęta się nie liczą, a więc niezależnie od tego, jak wielkie byłoby ich cierpienie, i tak jest mniej ważne niż ludzkie. Ale ból to ból i powinno się zapobiegać niepotrzebnemu bólowi i cierpieniu bez względu na to, czy doświadcza ich istota należąca do naszego gatunku. Co pomyślelibyśmy o kimś, kto twierdzi, że „biali mają pierwszeństwo”, zatem ubóstwo w Afryce jest mniej poważnym problemem niż ubóstwo w Europie?
Wiele problemów na świecie zasługuje na nasz czas i energię. Głód i ubóstwo, rasizm, wojny i groźba zagłady nuklearnej, seksizm, bezrobocie, ochrona środowiska - wszystko to są bardzo istotne sprawy i któż mógłby rozstrzygnąć, która jest najważniejsza? Gdy wyzwolimy się wreszcie z szowinizmu gatunkowego, dostrzeżemy, że należy do nich także tyrania człowieka wobec zwierząt. Ich cierpienia są niewyobrażalne, a liczba ofiar gigantyczna: w samych tylko Stanach Zjednoczonych miliardy kurczaków oraz ponad 100 milionów świń, bydła i owiec rocznie pada ofiarą praktyk opisanych w rozdziale trzecim; na co najmniej 25 milionach zwierząt przeprowadza się eksperymenty. Gdyby tysiąc ludzi przymusowo poddano testom na toksyczność artykułów gospodarstwa domowego, wybuchłoby powszechne oburzenie. Przeprowadzenie ich na milionach zwierząt powinno wywołać przynajmniej taką samą reakcję, zwłaszcza że ich cierpienie jest zbędne i gdybyśmy tylko chcieli, łatwo moglibyśmy je wyeliminować. Najrozsądniejsi z nas chcą położyć kres wojnom, dyskryminacji rasowej, ubóstwu i bezrobociu. Niestety, mimo iż od lat staramy się zapobiegać tym zjawiskom, nie bardzo nam się to udaje. Natomiast cierpienia zadawane zwierzętom dość łatwo można by zmniejszyć, gdyby tylko się na to zdecydować.
Przekonanie, że „człowiek ma pierwszeństwo”, w gruncie rzeczy częściej służy jako usprawiedliwienie, że nie robi się niczego ani dla ludzi, ani dla zwierząt, niż jest rzeczywiście zasadą wyboru. Prawdę mówiąc, nie ma tu żadnego konfliktu. Nikt oczywiście nie dysponuje nieograniczonym czasem i energią, a poświęcenie ich jednej sprawie utrudnia zajęcie się inną, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by ktoś poświęcający je sprawom ludzi przyłączył się do bojkotu okrutnego agrobiznesu. Posiłki wegetariańskie zajmują tyle samo czasu, co mięsne. A nawet (jak przekonaliśmy się w rozdziale czwartym) troska o dobro ludzi i ochronę środowiska wręcz nakazuje wegetarianizm. Dzięki niemu byłoby więcej zboża, aby nakarmić głodujących, zmniejszyłoby się zanieczyszczenia, zaoszczędziło wodę i energię, a także powstrzymało wyrąb lasów; dieta wegetariańska jest tańsza od mięsnej, a zaoszczędzone środki można by przeznaczyć na zwalczanie głodu, kontrolę urodzeń lub inne pilne cele społeczne lub polityczne. Nie wątpię w szczerość wegetarianów, których nie interesuje Ruch Wyzwolenia Zwierząt, ponieważ inne cele są dla nich ważniejsze, lecz gdy ci, którzy nie są wegetarianami, głoszą, że „problemy człowieka mają pierwszeństwo”, nie mogę nie zastanawiać się, co takiego robią dla ludzkości, że zmusza ich to do popierania marnotrawnej i bezwzględnej eksploatacji zwierząt hodowlanych.
W tym miejscu warto zrobić dygresję historyczną. Maksymie „człowiek ma pierwszeństwo” często towarzyszy pogląd, że działacze ruchu na rzecz zwierząt bardziej dbają o dobro zwierząt niż o dobro ludzi. Niekiedy rzeczywiście tak jest. Ale prawdą jest też, że wybitne osobistości tego ruchu wykazywały o wiele większą troskę o dobro ludzi niż ci, którym los zwierząt był obojętny. Tak często byli oni jednocześnie liderami ruchów zwalczających dyskryminację Murzynów i kobiet, że stało się to nawet nieoczekiwaną formą Potwierdzenia analogii między rasizmem, seksizmem i szowinizmem gatunkowym. Wśród założycieli RSPCA byli William Wilberforce i Fowell Buxton - dwaj przywódcy walki o zniesienie niewolnictwa Murzynów w imperium brytyjskim.8 Jedna z pierwszych feministek, Mary Wollstonecraft, była nie tylko autorką Vindication of the Rights of Women, lecz również zbioru opowiadań dla dzieci, Original Stories, który miał wpajać im łagodność wobec zwierząt.9 Kilka pierwszych amerykańskich feministek, jak Lucy Stone, Amelia Bloomer, Susan B. Anthony i Elizabeth Cady Stanton, związało się z ruchem wegetariańskim. Spotykały się z Horace’em Greeleyem, postępowym redaktorem „The Tribune” i przeciwnikiem niewolnictwa, by przygotowywać Women’s Rights and Vegetarianism.10
Ruchowi ochrony zwierząt bezsprzecznie przypada też zasługa zainicjowania walki z maltretowaniem dzieci. W roku 1874 poproszono Henry’ego Bergha, jednego z pierwszych aktywistów amerykańskich organizacji ochrony zwierząt, o interwencję w sprawie okrutnie bitego zwierzątka. Okazało się, że było nim dziecko. Bergh wygrał proces, oskarżając opiekuna dziecka na podstawie obowiązującej w stanie Nowy Jork ustawy o ochronie zwierząt, której był projektodawcą i którą udało mu się wcześniej przeforsować (była to sławna sprawa „Little Mary Ellen” - przyp. tłum.). Później nastąpiły kolejne podobne procesy i założono New York Society for the Prevention of Cruelty to Children (Nowojorskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Dzieci). Gdy wiadomości o nim dotarły do Wielkiej Brytanii, RSPCA powołało jego odpowiednik: Narodowe Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Dzieci.11 Jednym z założycieli był lord Shaftesbury, wybitny reformator społeczny, autor ustaw o ochronie pracy (Factory Acts), zakazujących pracy dzieci i skracających czternastogodzinny dzień roboczy; zwalczał on także niepohamowane eksperymentowanie na zwierzętach i inne przejawy okrucieństwa wobec nich. Jak wielu głosicieli humanitaryzmu, był żywym zaprzeczeniem tezy, że ci, których obchodzą zwierzęta, nie dbają o ludzi, lub że zajmowanie się jedną sprawą uniemożliwia zaangażowanie się w inną.
Nasze wyobrażenia o naturze zwierząt i błędnie wyciągane z nich wnioski także sprzyjają szowinizmowi gatunkowemu. Lubimy myśleć o sobie jako o istotach mniej agresywnych niż inne zwierzęta. Powiedzieć o kimś, że jest „ludzki”, to uznać go za dobrego; powiedzieć: „bestialski”, „brutalny” albo że zachowuje się „jak zwierzę”, to sugerować, że jest okrutny i odrażający. Rzadko uświadamiamy sobie, że to właśnie człowiek zabija z najbłahszych powodów. Uważamy lwy i wilki za dzikie, ponieważ zabijają; lecz muszą zabijać, inaczej czeka je głód. Ludzie zabijają zwierzęta dla sportu, by zaspokoić ciekawość, upiększyć ciało lub dogodzić podniebieniu. Kierowani chciwością lub żądzą władzy, zabijają także członków własnego gatunku. Samo zabójstwo to zresztą dla nich zbyt mało. Nasze dzieje obfitują w świadectwa ludzkiej skłonności do znęcania się i torturowania ludzi i zwierząt. Żadne inne zwierzę nie ma takich upodobań.
Nie dostrzegamy własnej dzikości, ale chętnie wyolbrzymiamy ją u zwierząt. Na przykład wilk, cieszący się tak złą sławą czarny charakter wielu ludowych bajek, jest - jak wykazały rzetelne badania zoologiczne - zwierzęciem wybitnie społecznym, wiernym i czułym małżonkiem (nie na sezon, lecz na całe życie), oddanym rodzicem i lojalnym członkiem watahy. Niemal zawsze zabija tylko dla zdobycia pożywienia. Walkę samców kończy gest poddania: pokonany podsuwa zwycięzcy gardło, najbardziej wrażliwą część ciała. Z kłami tylko o cal od tętnicy szyjnej wroga, zwycięzca zadowala się poddaniem i, w przeciwieństwie do człowieka, nie zabija pobitego rywala.12
Przyzwyczajeni do obrazu świata zwierząt jako sceny krwawej walki, nie dostrzegamy stopnia rozwoju i złożoności ich życia społecznego, w którym są dla siebie rozpoznawalnymi jednostkami. Gdy ludzie zawierają małżeństwo ich bliskość przypisujemy miłości; współczujemy komuś kto stracił współmałżonka. Gdy zwierzęta łączą się w pary na całe życie, przypisujemy to wyłącznie instynktowi, a jeśli jedno z nich zostanie upolowane lub schwytane dla zoo czy do doświadczeń, nie przejmujemy się tym, że mogło mieć partnera, który będzie cierpiał z powodu tej straty. Dobrze wiemy, że rozłączenie matki i dziecka jest dla obojga tragedią, a jednak jako rolnicy czy hodowcy zwierząt do towarzystwa nie zwracamy uwagi na uczucia zwierzęcych matek i dzieci, które rutynowo rozdzielamy.13
Ciekawe, że ci, którzy złożone zachowania zwierząt lekceważąco określają jako „czysto instynktowne”, a więc niegodne porównania z podobnymi zachowaniami ludzi, kiedy indziej - gdy im tak wygodnie - ignorują lub nie dostrzegają znaczenia prostych instynktownych wzorów zachowań. Często twierdzi się więc, że kury nioski, cielęta i trzymane w klatkach psy doświadczalne nie cierpią, gdyż nie znają innych warunków życia. W rozdziale trzecim wykazałem, że to nieprawda. Obojętne, w jakich żyły warunkach, zwierzęta zawsze odczuwają potrzebę aktywności, rozprostowania nóg czy rozpostarcia skrzydeł, oczyszczania się i ruchu. Trzymane w izolacji zwierzęta stadne zawsze będą odczuwać niepokój; podobnie umieszczone w zbyt licznym stadzie, gdyż tracą wtedy zdolność rozpoznawania się. Skutkiem tych stresów są patologiczne zachowania, na przykład kanibalizm.
Powszechna nieznajomość natury zwierząt pozwala wszelkie zarzuty zbywać stwierdzeniem: „przecież to nie są ludzie”. To oczywiście prawda, ale nie są to również maszyny do przerabiania paszy na mięso ani przyrządy do badan naukowych. Potoczna wiedza o zwierzętach pozostaje tak daleko w tyle za najnowszymi odkryciami zoologów i etologów, którzy przez miesiące, a nawet lata obserwują je, notując i filmując ich zachowania, że sentymentalny antropomorfizm jest mniej szkodliwy niż wygodna i służąca egoistycznym interesom opinia, że zwierzęta to grudki gliny, które można dowolnie urabiać.
Odwołujemy się do natury zwierząt, by w jeszcze inny sposób usprawiedliwiać nasz stosunek do nich. Często kwestionuje się wegetarianizm, twierdząc, że skoro zwierzęta zabijają dla pożywienia, my także możemy to robić. Analogia ta była mocno wyświechtana już w roku 1785, gdy odrzucił ją William Paley, wskazując na fakt, że ludzie mogą przeżyć nie zabijając, a inne zwierzęta - nie.14 To prawda, choć istnieją wyjątki: niektóre gatunki zwierząt, na przykład szympansy, mogą przeżyć bez mięsa, ale od czasu do czasu je jadają; zwykle jednak to nie te gatunki pojawiają się na naszym stole. Zresztą jeśli nawet pewne zwierzęta mogą przeżyć na diecie bezmięsnej, a mimo to niekiedy zabijają, to i tak wcale nie wynika z tego, że mamy prawo postępować tak samo. Zabawne, że ludzie zwykle podkreślający swoją wyższość nad zwierzętami, gdy bronią upodobań kulinarnych, chętnie sięgają po argumenty, z których wynika, że zwierzęta powinny być dla nas inspiracją i wzorem moralnym. A przecież jest oczywiste, że nie potrafią one rozpatrywać różnych możliwości ani zastanawiać się nad tym, czy zabijanie dla zdobycia pożywienia jest moralnie słuszne. Można ubolewać nad takim porządkiem świata, ale nonsensem byłoby winić zwierzęta lub obarczać je odpowiedzialnością moralną. Każdy czytelnik tej książki może natomiast dokonać wyboru moralnego i nie uda mu się wykręcić od odpowiedzialności, mówiąc, że naśladuje zwierzęta, bo te przecież do takich wyborów nie są zdolne.
(W tym momencie ktoś na pewno wytknie mi, że jednak uznaję istnienie znaczącej różnicy między ludźmi a pozostałymi zwierzętami, co ujawnia słaby punkt mojego dowodu równości wszystkich istot żywych. Ten, kto tak sądzi, powinien uważniej przeczytać rozdział pierwszy, ponieważ nie zrozumiał przedstawionych tam argumentów. Nigdy nie głosiłem absurdalnej tezy, że nic istotnego nie różni normalnego dorosłego człowieka i zwierzęcia. Nigdy nie twierdziłem, że zwierzęta kierują się zasadami moralnymi, a jedynie, że tak samo jak do ludzi, stosuje się do nich zasada równego poszanowania interesów. Nasze postępowanie wobec małych dzieci, a także dorosłych, których umysł z jakichś powodów nie jest zdolny pojąć natury wyboru moralnego, świadczy o tym, że często uznajemy słuszność równego poszanowania interesów tych, którzy nie mogą podejmować decyzji moralnych. Jak powiedziałby Bentham, nie jest ważne, czy mogą wybierać, lecz czy mogą cierpieć.)
Sedno sprawy tkwi jednak być może gdzie indziej. W poprzednim rozdziale wspomniałem o argumentacji lorda Chesterfielda, który uważał, że częścią „ogólnego porządku natury” jest zjadanie jednych zwierząt przez drugie.15 Nie wyjaśniał jednak, dlaczego z natury mielibyśmy być podobni raczej do mięsożernego tygrysa niż roślinożernego goryla lub prawie roślinożernego szympansa. Przede wszystkim jednak powinniśmy być nieufni, gdy w argumentacji etycznej pojawiają się odwołania do „natury”. Często bywa, że natura „wie lepiej”, jednak aby rozstrzygnąć, kiedy mamy iść za jej wskazówkami, musimy kierować się własnym osądem. Z tego, co wiem, wojna jest dla człowieka czymś „naturalnym” - była przecież głównym zajęciem wielu społeczeństw często zupełnie odmiennych kultur i okresów historii - nie zamierzam jednak brać udziału w wojnie, by uzyskać pewność, że działam w zgodzie z naturą. Do wyboru właściwej drogi postępowania służy rozum i powinniśmy go używać (jeśli zaś ktoś bardzo chce odwoływać się do „natury”, ucieszy go fakt, że jest to dla nas naturalne).
Zwierzęta mięsożerne stanowią pewien problem dla etyki Ruchu Wyzwolenia Zwierząt i pojawia się pytanie, czy coś należy z nimi zrobić. Przypuśćmy, że moglibyśmy zlikwidować gatunki mięsożerne, zmniejszając dzięki temu ogólną sumę cierpienia zwierząt, ale czy powinniśmy tak postąpić?
Można odpowiedzieć krótko i zwięźle: skoro wreszcie zrezygnowaliśmy z pretensji do „panowania” nad innymi gatunkami, powinniśmy w ogóle przestać się do nich wtrącać. Jeśli to możliwe, pozostawmy je w spokoju. Porzuciwszy rolę tyrana, nie zaczynajmy zabawy w Boga.
Odpowiedź ta zawiera ziarnko prawdy, ale jest zbytnim uproszczeniem. Czy chcemy, czy nie, znacznie lepiej niż inne zwierzęta przewidujemy, co może wydarzyć się w przyszłości, i dlatego bywają sytuacje, w których nieinterweniowanie byłoby bezdusznością. W październiku 1988 roku telewidzowie całego świata z aplauzem przyjęli sukces Amerykanów i Rosjan, którym udało się uwolnić dwa wieloryby (płetwale błękitne) uwięzione w lodach Alaski. Wprawdzie niektórzy zwrócili uwagę na ironię faktu, że podejmuje się tak wielkie wysiłki, by uratować dwa walenie, gdy tymczasem rokrocznie około dwóch tysięcy tych ssaków zabija się podczas polowań, nie wspominając już o - jak się szacuje - 125 tysiącach delfinów ginących co roku w sieciach do przemysłowego połowu tuńczyka.16 Niemniej tylko ktoś pozbawiony uczuć uznałby tę akcję ratowniczą za coś złego.
Można więc sądzić, że ludzka interwencja jest niekiedy uzasadniona, gdyż poprawia los zwierząt. Rozmyślna eliminacja gatunków mięsożernych to jednak zupełnie inna sprawa. Dotychczasowe doświadczenia nauczyły nas, że każda zakrojona na dużą skalę próba zmiany ekosystemu przynosi znacznie więcej szkód niż korzyści. I choćby tylko z tego powodu nie możemy i nie powinniśmy (z wyjątkiem kilku ściśle określonych wypadków) narzucać swojego porządku przyrodzie. Wystarczy, jeśli powstrzymamy się od niepotrzebnego zabijania zwierząt i okrucieństwa wobec nich.17
Inną strategią obrony naszej postawy wobec zwierząt jest odwoływanie się do faktu, że w naturze jedne zwierzęta zabijają inne. Często mówi się, że straszne warunki hodowli przemysłowej nie są przecież gorsze od naturalnych, gdyż zwierzęta na wolności narażone są na głód, chłód i ataki drapieżników; wyciągany jest stąd wniosek, że nie powinniśmy kwestionować warunków hodowli przemysłowej.
Znamienne, że podobnym argumentem posługiwali się zwolennicy niewolnictwa Murzynów. Jeden z nich pisał:
A zatem, skoro ponad wszelką wątpliwość wydobycie Murzynów ze stanu nikczemnej zwierzęcości i nędzy, w jakim pogrążeni byli w swym domu, i przywiezienie do tego kraju światłego humanizmu i nauki chrześcijańskiej jest dla nich wielkim błogosławieństwem, nawet jeśli parające się tym jednostki mogły dopuścić się zbędnego okrucieństwa, to oczywiste też, że ich podległość, jako konieczna konsekwencja wydobycia z poprzedniego stanu, zgodna jest z prawem natury.18
Trudno zestawiać tak różne sytuacje, jak życie na wolności i na farmie hodowlanej (albo życie wolnych Afrykanów i niewolników na plantacji), ale jeśli ktoś pokusi się o takie porównanie, to na pewno przyzna wyższość życiu na wolności. Zwierzęta na farmach hodowlanych nie mogą swobodnie się poruszać ani też tworzyć rodzin lub stad. To prawda, że wiele dzikich zwierząt w niesprzyjających okolicznościach ginie lub pada ofiarą drapieżników, lecz życie zwierząt hodowlanych także trwa tylko ułamek gatunkowo określonej długości. Stały dostęp do karmy też nie jest żadnym błogosławieństwem, gdyż pozbawia zwierzęta ich najbardziej naturalnego zajęcia: poszukiwania pożywienia. W rezultacie żyją w totalnej nudzie, nie mając nic innego do roboty, jak tylko leżeć w kojcu i jeść.
Porównywanie warunków naturalnych z panującymi na farmach przemysłowych mija się zresztą z celem i nie może usprawiedliwiać hodowli, gdyż nie jest to żadna alternatywa. Likwidacja farm nie oznaczałaby wcale wypuszczenia zwierząt na wolność. Zostały wyhodowane przez człowieka, by być tuczone na farmach, a potem sprzedane na mięso. Jeśli bojkot hodowli przemysłowej, do którego zachęca ta książka, okaże się skuteczny, to spadnie popyt na jej produkty. Nie znaczy to, że zniknie z dnia na dzień. (Chociaż jestem optymistą co do Ruchu Wyzwolenia Zwierząt, nie ulegam złudzeniom.) Będzie obniżał się stopniowo. Ponieważ opłacalność hodowli spadnie, rolnicy zajmą się innymi typami produkcji, a wielkie korporacje zaczną inwestować gdzie indziej. W rezultacie będzie się hodować coraz mniej zwierząt. Ich liczba na farmach przemysłowych zmniejszy się nie dlatego, że będzie się je wypuszczać „z powrotem” na wolność, lecz dlatego, że zabitych nie będzie się zastępować nowymi. Być może kiedyś (tu puszczam swobodnie wodze optymizmowi) jedyne stada bydła i trzody świń spotykać się będzie w rezerwatach, tak jak dzisiaj chronione dzikie zwierzęta. Alternatywą jest więc nie: albo życie na farmie hodowlanej, albo na wolności, lecz: albo życie w hodowli przemysłowej, a potem rzeźnia albo nieurodzenie się wcale.
W tym momencie może paść kolejny zarzut. Niektórzy amatorzy mięsa zwracają uwagę, że gdybyśmy wszyscy byli wegetarianami, na świecie byłoby o wiele mniej świń, bydła, kurcząt i owiec, tak więc w gruncie rzeczy oddają tym zwierzętom przysługę, ponieważ gdyby nie ich apetyt na mięso, w ogóle by się nie urodziły!19
W pierwszym wydaniu książki odrzuciłem tę argumentację, ponieważ zakłada, że spowodowanie zaistnienia jakiegoś bytu przynosi mu korzyść, a zatem można przynieść korzyść nieistniejącemu bytowi - co uznałem za nonsens. Lecz teraz nie jestem już tego pewien. (Poglądy filozoficzne, wyrażone w pierwszym wydaniu, zmieniłem właśnie tylko w tej jednej sprawie.) Większość z nas przyznałaby przecież, że niesłuszne byłoby sprowadzanie na świat dziecka, gdyby jeszcze przed jego poczęciem wiedziało się, że będzie obarczone wadą genetyczną, która uczyni jego życie krótkim i nieszczęśliwym. Poczęcie takiego dziecka byłoby wyrządzeniem mu krzywdy. A skoro tak, to czy można zaprzeczyć, że sprowadzenie na świat istoty, której życie będzie przyjemne, jest oddaniem jej przysługi? Aby temu zaprzeczyć, trzeba by wytłumaczyć, dlaczego te dwa przypadki są różne, ale nie dysponuję żadnym przekonującym wyjaśnieniem.20
Argument, którym się teraz zajmę, dotyczy zła moralnego, jakim jest zabójstwo. Problem ten pozostawiałem dotąd na uboczu, gdyż jest znacznie bardziej skomplikowany niż zło zadawania cierpień. Jednak nawet krótkie rozważania poświęcone mu pod koniec pierwszego rozdziału pokazują, że zabicie istoty zdolnej do posiadania pragnień odnoszących się do przyszłości może być szczególnym złem, którego nie da się zrekompensować spowodowaniem zaistnienia nowej istoty. Poważne trudności pojawiają się jednak wtedy, gdy odnieść je do stworzeń niezdolnych do takich pragnień, żyjących - jak przypuszczamy - chwilą obecną i nie mających świadomości trwania w czasie. A jednak i wtedy zabójstwo jest odrażające. Zwierzę walczy o życie, nawet jeśli nie wiedząc, co to znaczy trwać w czasie, nie zdaje sobie sprawy, że jest to „jego życie”. Zatem jeśli brak mu świadomości trwania w czasie, trudno wyjaśnić, dlaczego strata, jaką ponosi zabite zwierzę, nie daje się, z bezstronnego punktu widzenia, zrekompensować spowodowaniem zaistnienia nowego zwierzęcia, którego życie będzie tak samo przyjemne.21
Nadal jednak mam pewne wątpliwości. Coś dziwnego jest w twierdzeniu, że śmierć jakiejś istoty można zrekompensować zaistnieniem innej. Gdyby uzasadnione było przekonanie, że prawo do życia mają wszystkie czujące istoty (nawet niezdolne do posiadania pragnień związanych z przyszłością), to oczywiście łatwo można by wyjaśnić, dlaczego zabicie jednej z nich jest złem, którego nie może zrównoważyć zaistnienie drugiej. Lecz pogląd ten nastręcza poważne wątpliwości filozoficzne i praktyczne, na które ja i inni autorzy wskazywaliśmy gdzie indziej.22
Z czysto praktycznego punktu widzenia sprawa wygląda następująco: zabijanie zwierząt na mięso (z wyjątkiem sytuacji, gdy jest to konieczne, by przeżyć) powoduje, że myślimy o nich jak o rzeczach, którymi wolno nam swobodnie dysponować dla własnych błahych celów. Znając naturę ludzką, możemy być pewni, że dopóki w ten sposób będziemy myśleć o zwierzętach, dopóty nie uda nam się zmienić postaw, które na co dzień oznaczają ich lekceważenie, a więc i złe traktowanie. Najlepiej byłoby przyjąć prostą zasadę ogólną, aby - z wyjątkiem sytuacji, gdy jest to konieczne dla utrzymania się przy życiu - nie zabijać zwierząt na mięso.
Ten ostatni argument opiera się na przypuszczalnych konsekwencjach przyjęcia takiej postawy. Nie sposób ich udowodnić, możemy je przewidywać wyłącznie na podstawie znajomości natury ludzkiej. Lecz choćby nawet nie był przekonujący, to i tak argument o dobru istnienia, który właśnie analizowaliśmy, ma jedynie bardzo wąskie zastosowanie. Nawet wtedy bowiem jedzenie mięsa zwierząt z hodowli przemysłowych nie może zostać usprawiedliwione, gdyż całe życie upływa im w nudzie i monotonii, a ich podstawowe potrzeby, jak swobodne odwracanie się i kładzenie, oczyszczanie, ruch i właściwe ich gatunkowi życie społeczne nie są zaspokajane. Obdarzenie takim życiem nie jest dla nich żadnym dobrem, lecz raczej wielką krzywdą. A zatem argument o dobru istnienia może usprawiedliwić co najwyżej jedzenie mięsa zwierząt z hodowli tradycyjnej (i to gatunków niezdolnych do posiadania pragnień odnoszących się do przyszłości), które wiodły odpowiadające ich potrzebom behawioralnym życie w grupie społecznej i które zabito szybko i bezboleśnie. Szanuję wrażliwych moralnie ludzi, którzy starają się jeść mięso pochodzące tylko z takich hodowli, lecz podejrzewam, że jeśli nie mają własnego gospodarstwa, to praktycznie i tak są prawie wegetarianami.23
Na koniec jeszcze jedna uwaga co do argumentu, że śmierć jednego zwierzęcia można wynagrodzić narodzinami nowego. Ci, którzy się nim posługują, by bronić swojego upodobania do wieprzowiny lub wołowiny, rzadko wyciągają z niego wszystkie wnioski. Skoro tworzenie nowych bytów jest dobrem, to (jeśli nie pojawią się pewne dodatkowe okoliczności) powinniśmy tworzyć również jak najwięcej nowych istot ludzkich. Gdy dodać do tego twierdzenie - z pewnością akceptowane przez amatorów mięsa - że życie ludzkie jest ważniejsze niż zwierzęce, to okaże się, że argument ten obraca się przeciwko nim. Wyżywienie większej liczby ludzi stanie się bowiem możliwe, jeżeli nie będziemy marnować zboża na paszę, ergo wszyscy powinniśmy zostać wegetarianami!
Szowinizm gatunkowy jest tak silnie zakorzeniony i wszechobecny, że nawet krytycy pewnych jego przejawów - na przykład polowań, okrutnych eksperymentów czy walk byków - w innych jego formach często sami biorą udział, narażając się tym samym na zarzut niekonsekwencji. „Twierdzisz, że jesteśmy okrutni, bo zabijamy zwierzynę - mówią myśliwi - ale jesz mięso. Co to za różnica, tyle tylko, że płacisz komuś, kto zabija za ciebie.” „Oburza cię zabijanie zwierząt dla skór - powiedzą kuśnierze - ale sam nosisz skórzane buty.” Eksperymentatorzy zadają sensowne pytanie, dlaczego akceptując zabijanie zwierząt dla przyjemności podniebienia, potępia się zabijanie dla postępu naukowego; a jeśli powodem miałyby być cierpienia zwierząt, to - jak zauważają - pełne cierpień jest również życie zwierząt hodowanych dla celów żywnościowych. Entuzjaści korridy mogą nawet twierdzić, że śmierć byka na arenie dostarcza przyjemności tysiącom widzów, a śmierć wołu w rzeźni - tylko małej liczbie konsumentów jego mięsa; i choć zabijany byk doznaje może większego bólu, to jednak prawie przez całe życie był lepiej traktowany.
Zarzut niekonsekwencji w gruncie rzeczy nic nie daje obrońcom okrutnych praktyk. Trafnie ujęta to Brigid Brophy: prawdą jest, że łamanie ludziom nóg jest okrucieństwem, nawet jeśli stwierdza to ktoś, kto zwykł łamać im ręce.24 Postępując niezgodnie z głoszonymi poglądami, trudno przekonać innych o słuszności tych poglądów; jeszcze trudniej zaś skłonić ich, by zgodnie z nimi postępowali. Zawsze oczywiście znajdzie się powód, by inaczej oceniać (na przykład) noszenie futra i noszenie odzieży skórzanej: wiele zwierząt futerkowych tkwiło całe godziny lub nawet dni z łapą uwięzioną w stalowych szczękach pułapki, natomiast zwierzętom, których skóry się wykorzystuje, oszczędzono takiej agonii.25 Te drobiazgowe rozróżnienia stępiają jednak ostrze krytyki, a czasami w ogóle nie dają się przeprowadzić. Dlaczego, na przykład, mocniej potępiać myśliwego polującego dla dziczyzny niż konsumenta kupującego szynkę w supermarkecie? W końcu przecież to właśnie Świnia z hodowli przemysłowej prawdopodobnie bardziej cierpiała.
W pierwszym rozdziale przedstawiłem etyczną zasadę równego poszanowania interesów, określającą, jakie postępowanie wobec zwierząt jest usprawiedliwione. Kierując się nią, unikniemy niekonsekwencji, wytrącając jednocześnie broń tym, którym los zwierząt jest obojętny, a którzy chętnie zarzucą nam niezgodność poglądów i czynów.
Dla nas - mieszkańców miast i osiedli podmiejskich w krajach rozwiniętych - posłuszeństwo tej zasadzie właściwie oznacza wegetarianizm. To najważniejszy krok, toteż poświęcam mu najwięcej uwagi. Konsekwencja wymaga jednak rezygnacji także z innych produktów, które kosztowały życie lub cierpienie zwierzęcia. Nie powinniśmy nosić futer. Nie powinniśmy kupować wyrobów skórzanych, ponieważ sprzedaż skór znacznie zwiększa dochodowość przemysłu mięsnego.
Dla dziewiętnastowiecznych pionierów wegetarianizmu rezygnacja z wyrobów skórzanych była prawdziwym poświęceniem, ponieważ obuwia prawie nie produkowano z innych materiałów. Lewis Gompertz, drugi sekretarz RSPCA i rygorystyczny wegetarianin, który nie jeździł nawet pojazdami ciągniętymi przez konie, był zdania, że zwierzęta należy hodować na tradycyjnych pastwiskach, pozwolić im spokojnie dorastać i starzeć się, a gdy umrą śmiercią naturalną, wykorzystywać ich skóry.26 Pomysł ten świadczy raczej o humanitaryzmie Gompertza niż o jego zmyśle ekonomicznym, ale współcześnie sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Wiele tanich sklepów sprzedaje obuwie z materiałów syntetycznych, dużo tańsze niż buty ze skóry naturalnej; obuwie sportowe z tekstyliów i gumy stało się standardem amerykańskiej młodzieży. Paski, torby i inne wyroby, kiedyś wyłącznie skórzane, obecnie wyrabia się także z tworzyw sztucznych.
Znikają też inne problemy, niegdyś trapiące najbardziej radykalnych przeciwników eksploatacji zwierząt. Świece, dawniej wyłącznie łojowe, nie są już niezbędne, a jeśli ktoś nadal chce ich używać, może kupić wyprodukowane z surowców niezwierzęcych. Wiele sklepów ze zdrową żywnością sprzedaje także mydła z olejów roślinnych, a nie z tłuszczu zwierzęcego. Możemy obyć się bez wełny i są ku temu ważne powody, bo chociaż owce zazwyczaj wypasa się tradycyjnie, to jednak te łagodne zwierzęta padają ofiarą wielu okrucieństw.27 Kosmetyki i perfumy, często zawierające składniki pochodzące od dzikich zwierząt, jak piżmowiec czy cyweta afrykańska, w ogóle trudno nazwać niezbędnymi, a ponadto w wielu sklepach i punktach sprzedaży dostępne są artykuły kosmetyczne bez komponentów pochodzenia zwierzęcego i nietestowane na zwierzętach.28
Wspominam o odpowiednikach produktów pochodzenia zwierzęcego, by pokazać, że wcale nietrudno odmówić udziału w zasadniczych formach eksploatacji zwierząt. Prawdę powiedziawszy, nie sądzę jednak, by - chcąc zachować konsekwencję - należało niezłomnie wymagać absolutnego nieskalania tego, co jemy lub nosimy. Nawyki konsumenckie mamy zmienić nie po to, by uchronić się przed dotknięciem zła, lecz by podważyć ekonomiczne podstawy eksploatacji zwierząt i przekonać do tego innych. Nie jest więc grzechem noszenie skórzanych butów, kupionych, zanim pomyślało się o Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Wyrzucając je, nie zmniejszymy zysków z zabijania zwierząt. Gdy się zniszczą, kupmy nowe już nie ze skóry. Także gdy chodzi o dietę, powinniśmy raczej pamiętać o ogólnej zasadzie, a nie zamartwiać się szczegółami, na przykład, czy do podanego na przyjęciu ciasta nie użyto przypadkiem jajek z fermy przemysłowej.
Daleko nam jeszcze do chwili, gdy możliwy będzie skuteczny nacisk na restauratorów i producentów żywności, by całkowicie wyeliminowali surowce zwierzęce. Aby to osiągnąć, znaczna część społeczeństwa musi zbojkotować mięso i inne produkty hodowli przemysłowej. Na razie jednak konsekwencja wymaga tylko tego, by nie zwiększać popytu na takie towary. Pokażmy więc, że ich nie potrzebujemy. Łatwiej przekonamy innych do naszych ideałów, gdy będziemy kierować się zdrowym rozsądkiem, a nie zabiegać o nieskazitelność, pasującą raczej do nakazów religijnych niż do ruchu etycznego i politycznego.
Konsekwentna postawa wobec zwierząt zwykle wcale nie jest trudna. Nie wymaga istotnych poświęceń, gdyż między interesami ludzi i zwierząt na ogół nie ma poważnego konfliktu. Trzeba jednak przyznać, że w pewnych nietypowych sytuacjach może do niego dojść; na przykład uprawiamy warzywa i zboża na swój stół, a zbiorom zagrażają króliki, myszy i inne „szkodniki”. Mamy tu wyraźny konflikt interesów ludzi i zwierząt. Co nakazuje wtedy zasada równego poszanowania interesów?
Zobaczmy najpierw, jak w takiej sytuacji postępuje się teraz. Rolnik użyje najtańszej metody zlikwidowania „szkodników”. Będzie to zapewne trucizna. Zwierzęta zjedzą trutkę i umrą powolną, bolesną śmiercią. Interesów „szkodników” w ogóle nie bierze się pod uwagę - już sama nazwa „szkodnik” wskazuje, że zupełnie się nie liczą.29 Ale to my sklasyfikowaliśmy je jako „szkodniki”, a królik-szkodnik cierpi tak samo jak biały królik - ulubione zwierzątko domowe - i zasługuje na takie same względy. Problem polega więc na tym, jak chronić zasoby niezbędnej nam żywności, zarazem maksymalnie respektując interesy zwierząt. Jego rozwiązanie nie przekracza, jak się wydaje, naszych możliwości technologicznych, a jeśli nawet nie jest doskonałe, to przynajmniej spowoduje znacznie mniej cierpień niż to, co się robi obecnie. Dużym postępem byłby już środek wywołujący bezpłodność zamiast trutki powodującej powolną śmierć.
Chroniąc żywność przed królikami, a domy i zdrowie przed myszami i szczurami, człowiek zwalcza zwierzęta, które wtargnęły na jego teren, z zaciętością równą ich determinacji, by zdobyć pokarm wszędzie, gdzie się da. Znając naszą obecną postawę wobec zwierząt, absurdem jest oczekiwać diametralnej zmiany sposobu postępowania. Być może z czasem, gdy znikną najgorsze przejawy okrucieństwa wobec zwierząt, a nasz stosunek do nich ulegnie zmianie, uświadomimy sobie, że nawet te, które w pewnym sensie „zagrażają” naszemu dobru, nie zasługują na okrutną śmierć, na jaką je skazujemy. Wówczas może znajdziemy bardziej humanitarne metody ograniczania liczby zwierząt, których interesy kolidują z naszymi.
Podobnej odpowiedzi można udzielić myśliwym i strażnikom terenów nazywanych myląco „ostoją dzikiej zwierzyny”, którzy twierdzą, że aby zapobiec nadmiernej liczebności populacji zwierzyny płowej, fok i innych gatunków, należy regularnie zezwalać myśliwym na „żniwa” (harvest) nadwyżek populacji, gdyż leży to w interesie samych zwierząt. Już sam termin „żniwo” - spotykany w publikacjach łowieckich - zadaje kłam deklaracji, że powodem tej rzezi jest troska o zwierzęta. Ujawnia, że zwierzyna płowa czy foki są dla myśliwego czymś takim jak zboże lub węgiel, to jest mają wartość tylko o tyle, o ile służą interesom człowieka. Postawa taka, w dużej mierze cechująca także amerykańską Fish and Wildlife Service, całkowicie ignoruje istotny fakt, że zwierzyna zdolna jest odczuwać przyjemność i ból, nie jest więc środkiem do naszych celów, lecz ma swoje własne interesy. Gdy w pewnych okolicznościach jej populacja wzrośnie na tyle, że rzeczywiście zagrozi środowisku, a pośrednio bytowi własnemu czy też innych zamieszkujących ten sam habitat zwierząt, wówczas uzasadnione mogą być pewne korygujące działania. Jeśli jednak naprawdę będziemy się przy tym kierować interesem zwierząt, to na pewno nie pozwolimy na odstrzał, gdyż podczas niego nieuchronnie dodatkowa ich liczba zostanie ranna. Spróbujemy więc raczej ograniczyć płodność populacji. Gdybyśmy zadali sobie trud poszukania bardziej humanitarnych metod jej kontrolowania, z pewnością udałoby się nam je znaleźć. Problem polega na tym, że instytucje zarządzające zasobami dzikiej przyrody mają „żniwną” mentalność, a zatem nie są zainteresowane sposobami ograniczania populacji zwierząt, które mają być „żniwem” myśliwych.30
Powiedziałem, że różnica między zwierzętami, jak zwierzyna płowa czy też świnie lub kurczaki, o których nie powinniśmy myśleć jako o „żniwie”, a roślinami, jak kukurydza, które można zbierać, polega na tym, że zwierzęta zdolne są odczuwać przyjemność i ból, a rośliny - nie. W tym momencie ktoś może zapytać: „Skąd wiemy, że rośliny nie cierpią?”
Pytanie to może brać się z autentycznej troski o rośliny, zwykle jednak ci, którzy je zadają, wcale nie troszczą się o interesy roślin (gdyby okazało się, że mogą cierpieć), lecz chcą raczej dowieść, że przestrzegając zalecanej przeze mnie zasady, należy przestać jeść również rośliny, a więc zagłodzić się na śmierć. Wyciągają stąd wniosek, że skoro nie da się przeżyć, nie łamiąc zasady równego poszanowania interesów, to w ogóle nie warto się nią przejmować i można spokojnie żyć dalej tak, jak dotąd, jedząc rośliny i zwierzęta.
Zarzut ten jest jednak błędny merytorycznie i logicznie Nie ma żadnych wiarygodnych danych świadczących o tym że rośliny mogą odczuwać przyjemność lub ból. Poczytna kilka lat temu książka The Secret Life of Plants przypisywała im różne niezwykłe zdolności, nawet umiejętność czytania w ludzkich myślach. Najbardziej fascynujących eksperymentów, na jakie się powoływała, nie przeprowadzono jednak w poważnych ośrodkach badawczych, a powtórzone przez naukowców z najlepszych uniwersytetów dały wyniki negatywne. Tezy przedstawione w książce później całkowicie obalono.31
W pierwszym rozdziale podałem trzy racje przemawiające za tym, że zwierzę może odczuwać ból: jego zachowanie, budowę układu nerwowego i ewolucyjną przydatność bólu. Żadna z nich nie pozwala przyjąć, że także rośliny mogą odczuwać ból. Brak bowiem wiarygodnych danych eksperymentalnych i behawioralnych świadczących o odczuwaniu przez nie bólu: w ich budowie nie ma niczego, co przypominałoby ośrodkowy układ nerwowy; trudno wyobrazić sobie, by zdolność odczuwania go wyewoluowała u gatunku, który nie może uciec od źródła bólu ani w jakiś inny sposób wykorzystać go jako ostrzeżenie, pozwalające uniknąć śmierci. Pogląd, że rośliny odczuwają ból, jest więc całkowicie nieuzasadniony.
Tyle o merytorycznej stronie zarzutu. Przyjrzyjmy się teraz jego logice. Załóżmy, że - choć to nieprawdopodobne - uczeni znajdują jednak dane świadczące o odczuwaniu bólu przez rośliny. Wcale nie wynikałoby z tego, że nadal możemy jeść to samo, co dotąd. Gdybyśmy musieli podjąć decyzję: zadawać ból albo głodować, należałoby wybrać mniejsze zło. Nadal zapewne byłoby prawdą, że rośliny są mniej wrażliwe na ból niż zwierzęta, a zatem wciąż należałoby zjadać raczej rośliny. Wniosek ten zresztą byłby słuszny nawet wówczas, gdyby okazało się, że są tak samo wrażliwe, gdyż nieefektywność produkcji mięsa sprawia, że ci, którzy je jedzą, niszczą pośrednio co najmniej dziesięć razy więcej roślin niż wegetarianie. Tu rozumowanie doszło do absurdu, ale przedstawiłem je, aby wykazać, że tych, którzy wysuwają ten zarzut, nie obchodzą wypływające z niego wnioski, a jedynie szukają pretekstu, by nadal jeść mięso.
W rozdziale tym przeanalizowaliśmy postawy typowe dla większości społeczeństw Zachodu, a także argumentację i strategie ich obrony. Zobaczyliśmy, że ich logika jest bardzo ułomna; są to raczej racjonalizacje i wymówki niż dowody. Można by jednak przypuszczać, że jest to wynik braku specjalistycznej wiedzy, widocznego w dyskusjach etycznych laików. Właśnie dlatego w pierwszym wydaniu tej książki przedstawiłem to, co w latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych XX wieku kilku znanych filozofów miało do powiedzenia o moralnym statusie zwierząt. Ich wypowiedzi nie przynoszą zaszczytu filozofii.
Filozofia powinna kwestionować oczywistości swoich czasów. Krytyczne i wnikliwe przemyślenie tego, co większość uznaje za bezdyskusyjne jest, według mnie, głównym jej zadaniem; i dlatego też warto się nią zajmować. Niestety nie zawsze stawała na wysokości zadania. Arystotelesowska obrona niewolnictwa zawsze będzie przypominać, że filozofowie są tylko ludźmi, a zatem przejmują przesądy swojej społeczności. Czasami wprawdzie udaje im się wyzwolić z panującej ideologii, częściej jednak zostają jej najbardziej wyrafinowanymi obrońcami.
Takimi właśnie obrońcami byli filozofowie w okresie tuż przed pierwszym wydaniem tej książki. Nie kwestionowali utartych przekonań określających nasz stosunek do innych gatunków. W swoich pracach - jeśli w jakiś sposób w ogóle zajmowali się tą kwestią - ujawniali te same opinie, które bez zastrzeżeń podziela większość ludzi, a ich wywody utwierdzały czytelników w wygodnym szowinizmie gatunkowym.
Toczące się w filozofii moralności i filozofii politycznej tamtych czasów spory o równość i prawa dotyczyły wyłącznie równości ludzi i praw człowieka. Dlatego w świadomości filozofów i ich studentów nigdy nie powstał odrębny problem równości zwierząt, co dobitnie świadczy o tym, że ówczesna filozofia nie potrafiła badać uznanych przekonań. Okazało się jednak, że trudno dyskutować o równości ludzi, nie podejmując problemu statusu moralnego zwierząt. A to dlatego, że - jak pokazuje pierwszy rozdział książki - jest tylko jeden sensowny sposób interpretacji i obrony zasady równości, jeżeli w ogóle można ją obronić.
Dla filozofów lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych problemem była taka interpretacja idei równości ludzi, która nie sprowadzałaby się do oczywistego fałszu. Pod większością względów ludzie nie są równi, jeśli więc szukamy ich wspólnej cechy, to musi być ona najmniejszym wspólnym mianownikiem - tak wyznaczonym, że nie ma człowieka, do którego by się nie stosował. Rzecz w tym, że każdą taką właściwość mają nie tylko ludzie. Wszyscy ludzie, lecz nie tylko oni, mogą odczuwać ból; tylko ludzie, lecz nie wszyscy, umieją rozwiązywać skomplikowane problemy matematyczne. Jeśli więc równość ludzi potraktować jako sprawę faktów, okaże się, że przynajmniej niektórzy przedstawiciele innych gatunków są także „równi” - to znaczy równi niektórym ludziom.
Jeśli jednak uznamy - jak dowodziłem w rozdziale pierwszym - że dla równości takie cechy nie mają znaczenia, gdyż to nie one, lecz zasada równego poszanowania interesów jest jej podstawą, to jeszcze trudniej wyjaśnić, dlaczego należy odmówić równości zwierzętom.
Nie był to wniosek, który wówczas gotowi byli przyjąć filozofowie - zwolennicy egalitaryzmu. Zamiast uznać implikacje swego rozumowania, usiłowali pogodzić przekonanie o równości ludzi i nierówności zwierząt za pomocą pokrętnych albo krótkowzrocznych argumentów. Jednym z najznakomitszych uczestników ówczesnej dyskusji był Richard Wasserstrom, późniejszy profesor filozofii i prawa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. W artykule Rights, Human Rights and Racial Discrimination zdefiniował „prawa człowieka” jako prawa, które mają ludzie, a których nie mają istoty nie będące ludźmi. Twierdził też, że są to prawa: do dobrego życia i do wolności. Broniąc prawa człowieka do dobrego życia, Wasserstrom zauważa, że odmawiając komuś ulgi w dotkliwym bólu, uniemożliwiamy mu prowadzenie pełnego lub satysfakcjonującego życia. Pisze dalej: „W istocie, posiadanie tych dóbr odróżnia człowieka od istot nie będących ludźmi”.32 Ale jeśli sprawdzimy w tekście, do czego odnosi się wyrażenie „te dobra”, okaże się, że jedynym ich przykładem jest ulga w silnym bólu fizycznym - coś, co zwierzęta cenią tak samo jak ludzie. Jeżeli więc ludzie mieliby prawo do ulgi w silnym bólu fizycznym, to - wbrew definicji Wasserstroma - nie byłoby to specyficzne prawo człowieka. Zwierzęta miałyby je również.
Szukając podstaw powszechnie akceptowanej różnicy statusu moralnego ludzi i zwierząt i nie mogąc znaleźć żadnej realnej cechy, która, różniąc ludzi i zwierzęta, nie zaprzeczałaby jednocześnie równości ludzi, filozofowie popadli w pustosłowie. Zaczęli używać górnolotnych frazesów w rodzaju „niezbywalna godność jednostki ludzkiej”.33 Mówili o „niezbywalnej wartości każdego człowieka (man)” (nie tylko szowinizm gatunkowy, ale również seksizm nie był wtedy kwestionowany), tak jakby każdy człowiek miał jakąś bliżej nieokreśloną wartość, której nie mają inne istoty żywe.34 Twierdzili też, że wszyscy ludzie i tylko oni są „celami samymi w sobie”, natomiast „wszystko to, co nie jest osobą, może mieć wartość tylko dla osoby”.35
Idea wyjątkowej godności i wartości człowieka ma - jak już wiemy z poprzedniego rozdziału - długą historię. W XX wieku filozofowie zerwali metafizyczne i religijne okowy, w jakich tkwiła, ale aż do lat siedemdziesiątych powoływali się na nią swobodnie, nie widząc potrzeby jej uzasadniania. Dlaczego nie mielibyśmy przypisywać sobie „niezbywalnej godności” czy „niezbywalnej wartości”? Dlaczego nie mielibyśmy powiedzieć, że spośród wszystkich bytów we wszechświecie tylko my mamy wewnętrzną wartość? Nasi bliźni raczej nie odrzucą honorów, którymi tak hojnie ich obdarzamy, a ci, którym ich odmawiamy, nie mogą zaprotestować. Uznanie godności wszystkich ludzi jest oczywiście bardzo liberalne i postępowe. W ten sposób pośrednio potępiamy niewolnictwo, rasizm i inne formy naruszania praw człowieka. Przyznajemy, że w pewnym fundamentalnym sensie najubożsi i pozbawieni jakiejkolwiek wiedzy przedstawiciele naszego gatunku są nam równi. Gdy jednak pomyślimy o ludziach jako o małej części wszystkich istot żyjących na ziemi, to być może zdamy sobie sprawę, że wywyższając własny gatunek, tym samym relatywnie obniżamy status pozostałych.
„Niezbywalna godność człowieka” wydaje się rozwiązywać filozoficzne problemy egalitaryzmu, póki się jej nie zakwestionuje. Odpowiedź na pytanie, dlaczego wszystkim ludziom - w tym niemowlętom, upośledzonym umysłowo, psychopatycznym zbrodniarzom, Hitlerowi, Stalinowi i innym - przysługuje szczególna godność lub wartość, której nigdy nie będzie mieć słoń, Świnia czy szympans, okaże się jednak równie trudna, jak na wcześniejsze pytanie o fakty decydujące o nierówności ludzi i zwierząt. Jest to zresztą właściwie to samo pytanie: powoływanie się na niezbywalną godność lub wartość moralną nic nie da, ponieważ, aby wykazać, że przysługuje wszystkim ludziom i tylko im, trzeba wskazać jakieś istotne zdolności lub cechy, które mają tylko ludzie i które nadają im tę wyjątkową godność lub wartość. Idea godności i wartości to zbyt słaby substytut racji, która pozwalałaby radykalnie odseparować ludzi i zwierzęta. Gdy brak argumentów, piękne frazesy stają się ostatnią deską ratunku.
Ktoś, kto nadal sądzi, że istnieją jakieś rozstrzygające cechy, wspólne wszystkim ludziom i nie występujące u przedstawicieli innych gatunków, powinien przypomnieć sobie, że świadomość, samoświadomość, inteligencja i zdolność odczuwania jest u niektórych ludzi poniżej poziomu osiąganego przez wiele zwierząt. Mam na myśli ludzi z poważnym i nieodwracalnym uszkodzeniem mózgu oraz niemowlęta, jednak aby uniknąć skomplikowanego problemu cech potencjalnych u niemowląt, ograniczę się do kwestii ludzi ze znacznym upośledzeniem umysłowym.
Filozofowie, którzy szukają cechy odróżniającej człowieka od zwierząt, rzadko byliby gotowi zaliczyć tych ludzi do tej samej kategorii co zwierzęta. Nietrudno zgadnąć, dlaczego - przy naszym obecnym stosunku do zwierząt oznaczałoby to prawo do prowadzenia (z trywialnych powodów) bolesnych eksperymentów na upośledzonych, a także hodowania ich i zabijania na mięso.
Dla filozofów zajmujących się problemem sprawiedliwości najprostszym sposobem poradzenia sobie z istnieniem ludzi głęboko i trwale niesprawnych intelektualnie jest jego ignorowanie. Harwardzki filozof John Rawls w swoim obszernym dziele Teoria sprawiedliwości natrafia na ten problem, gdy próbuje wyjaśnić, dlaczego sprawiedliwość obowiązuje nas wobec ludzi, ale nie wobec zwierząt, lecz potem odsuwa go, kwitując stwierdzeniem: „Nie mogę tu zająć się tym problemem, przypuszczam jednak, że nie ma on istotnego wpływu na opis równości.”36 Jest to dość niezwykłe ujęcie równości: wynikałoby z niego, że albo wolno traktować głęboko i trwale upośledzonych umysłowo tak, jak dzisiaj traktuje się zwierzęta, albo - wbrew stanowisku samego Rawlsa - sprawiedliwość obowiązuje nas również wobec zwierząt.
Co innego zresztą mogą powiedzieć filozofowie? Jeśli uczciwie potraktować fakt istnienia ludzi, którzy nie mają żadnej istotnej moralnie cechy, jakiej nie miałyby również inne istoty żywe, to bez radykalnej rewizji statusu zwierząt nie da się obronić idei równości ludzi. W desperackiej próbie ratowania tradycyjnych poglądów próbuje się nawet twierdzić, że istoty żywe powinno się traktować zgodnie z cechami „typowymi dla ich gatunku”, a nie posiadanymi.37 Jest to twierdzenie skandaliczne. Wyobraźmy sobie bowiem, że kiedyś zebrano by dane świadczące o tym, że - niezależnie od uwarunkowań kulturowych - zajmowanie się domem i opieka nad dziećmi (a nie praca zawodowa) są typowe raczej dla kobiet niż mężczyzn. Nie podważałoby to jednak oczywistego faktu, że niektóre kobiety mają większe predyspozycje do pracy zawodowej, a mniejsze do opieki nad dziećmi, niż niektórzy mężczyźni. Czyż jakiś filozof głosiłby wówczas, że te nietypowe kobiety powinno się traktować zgodnie z cechami „typowymi dla ich płci”, a nie zgodnie z rzeczywistymi zdolnościami, a więc, na przykład, nie należy przyjmować ich na studia medyczne? Nie przypuszczam. Nie sądzę więc, by argument ten był czymś innym niż tylko obroną priorytetu interesów istot naszego gatunku tylko dlatego, że należą do naszego gatunku.
Podobnie jak inne argumenty filozoficzne, wysuwane, zanim zaczęto brać poważnie ideę objęcia zasadą równości także zwierząt, również i ten jest przestrogą, jak łatwo nie tylko zwykli ludzie, ale i eksperci biegli w rozważaniach etycznych padają ofiarą panującej ideologii. Teraz jednak z największą radością stwierdzam, że filozofii spadły już z oczu ideologiczne klapki. Uniwersyteckie kursy etyki często zmuszają studentów do rewizji poglądów na wiele spraw, a do najważniejszych należy status moralny zwierząt- Piętnaście lat temu z wielkim trudem wyszukałem w literaturze filozoficznej garstkę publikacji na ten temat, Dzisiaj lista takich prac, wydanych w ciągu ostatnich piętnastu lat, zapełniłaby całą tę książkę. Niemal każdy standardowy wybór tekstów do kursu etyki stosowanej zawiera artykuły o tym, jak powinniśmy traktować zwierzęta. Rzadkością staje się natomiast bezrefleksyjne i pełne samozadowolenia przekonanie o braku moralnej wartości zwierząt.
To właśnie filozofia akademicka w ciągu ostatnich piętnastu lat odegrała główną rolę w kształtowaniu i wspieraniu Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Jej aktywność można ocenić, przeglądając zebraną przez Charlesa Magela bibliografię książek i artykułów o prawach zwierząt oraz podobnych zagadnieniach. Znalazł on tylko 95 godnych uwagi prac powstałych od czasów starożytnych do lat siedemdziesiątych, z których jedynie kilka napisali filozofowie, ale już 240 wydanych w ciągu następnych osiemnastu lat - filozofowie uniwersyteccy byli autorami wielu z nich.38 Publikacje to zresztą tylko część tej sprawy; w USA, Australii, Wielkiej Brytanii, Kanadzie i wielu innych krajach na zajęciach z filozofii studenci uczą się o statusie moralnym zwierząt. Wielu filozofów współpracuje również, na terenie uczelni lub poza nią, z organizacjami walczącymi o prawa zwierząt.
Oczywiście filozofowie nie popierają jednomyślnie wegetarianizmu i wyzwolenia zwierząt - lecz czy w jakiejś sprawie byli kiedykolwiek jednomyślni? Ale nawet ci, którzy krytykują stanowisko kolegów - obrońców zwierząt, uznają pewne ich argumenty. R. G. Frey z Bowling Green State University w Ohio, który jest filozofem najczęściej Polemizującym z moimi poglądami, jeden z artykułów rozpoczyna mówiąc wprost: „Nie jestem antywiwisekcjonistą...” Następnie jednak stwierdza: „Nie mam żadnych podstaw, by a priori twierdzić, że życie ludzkie, nawet gdy ma bardzo niską jakość, jest cenniejsze niż życie zwierzęcia nawet gdy jego jakość jest bardzo wysoka.”
Frey przyznaje, że „ten argument na rzecz antywiwisekcjonizmu jest znacznie silniejszy, niż się na ogól uważa”. Dochodzi więc do wniosku, że jeśli uzasadnieniem doświadczeń na zwierzętach są uzyskiwane korzyści (co zresztą jest jego zdaniem jedynym racjonalnym uzasadnieniem), to nie ma żadnej koniecznej racji, by nie stosowało się również do eksperymentów na „ludziach, których życie ma jakość niższą lub równą jakości życia zwierząt”. Dlatego też akceptuje doświadczenia na zwierzętach, jeśli przynoszą wystarczająco ważne korzyści, jednak pod warunkiem, że dopuści się podobne eksperymenty na ludziach.39
Jeszcze bardziej dramatycznej zmianie uległy poglądy kanadyjskiego filozofa Michaela Allena Foxa. Gdy w roku 1986 wydal książkę The Case for Animal Experimentation, wydawało się oczywiste, że na konferencjach naukowych zapewni mu ona pozycję głównego filozoficznego obrońcy przemysłu doświadczeń na zwierzętach. Firmy farmaceutyczne i lobbyści na rzecz eksperymentowania na zwierzętach, którzy pomyśleli, że oto wreszcie oswojony filozof przyda się do obrony przed zarzutami etycznymi, musieli srodze się rozczarować, gdy Fox nagle zdezawuował swoją książkę. W odpowiedzi na bardzo krytyczną recenzję, jaka ukazała się w „The Scientist”, napisał do redakcji list, przyznając rację recenzentowi. Uznał, że przedstawione w książce argumenty są błędne i że eksperymenty na zwierzętach nie mają żadnego etycznego uzasadnienia. Fox nie tylko odważnie zmienił swoje poglądy, ale także wyciągnął z nich wnioski praktyczne i stał się wegetarianinem.40
Wyjątkową cechą rozwoju Ruchu Wyzwolenia Zwierząt jest jego ścisły związek z podejmowaniem tych samych zagadnień przez filozofię akademicką. W toku dyskusji nad moralnym statusem zwierząt filozofia przeszła istotną transformację: odrzuciła wygodny konformizm wobec panujących dogmatów i powróciła do swej klasycznej roli sokratycznej.
Zasadniczą ideą tej książki jest myśl, że dyskryminacja jakiejś istoty tylko ze względu na jej przynależność gatunkową to przesąd, tak samo niemoralny i nie dający się obronić, jak rasizm. Nie zadowoliłem się ani samym jej wypowiedzeniem, ani przedstawieniem jako osobistej opinii, z którą można się zgodzić lub nie. Przytoczyłem na jej rzecz argumenty odwołujące się raczej do rozumu niż do emocji i sentymentów. Wybrałem tę drogę nie dlatego, że nie doceniam roli przyjaznych uczuć i sentymentów w odczuwaniu szacunku dla innych stworzeń, lecz dlatego, że względy rozumowe przemawiają bardziej uniwersalnie i są bardziej przekonujące. Ogromnie podziwiam tych, w których życiu nie ma miejsca na szowinizm gatunkowy, ponieważ ich sympatia obejmuje wszystkie czujące istoty, lecz nie sądzę, by sam apel do współczucia i życzliwości zdołał przekonać większość o niesłuszności szowinizmu gatunkowego. Nawet gdy chodzi o ludzi, ze zdumiewającą łatwością ograniczamy nasze współczucie do osób należących do naszego narodu lub rasy. Jednak niemal każdy, przynajmniej z założenia, zdolny jest wysłuchać głosu rozumu. Niektórzy, co prawda, skłonni są kokietować przesadnym subiektywizmem moralnym, głosząc, że każda moralność jest tak samo dobra. Kiedy jednak zmusi się ich, by odpowiedzieli, czy uważają moralność Hitlera i handlarzy niewolników za tak samo dobrą jak moralność Alberta Schweitzera i Martina Luthera Kinga, okaże się, że widzą między nimi różnicę.
W książce tej przyjąłem więc metodę racjonalnej argumentacji. Jeżeli nie można odrzucić jej głównego argumentu, należy przyznać, że szowinizm gatunkowy jest złem. Oznacza to, że jeśli bierze się moralność poważnie, to trzeba starać się wyeliminować jego przejawy z własnego życia, a także zwalczać je gdzie indziej. W przeciwnym razie nie można bez hipokryzji krytykować rasizmu lub seksizmu.
Z zasady unikatem twierdzenia, że powinniśmy być łagodni dla zwierząt, gdyż okrucieństwo wobec nich prowadzi do okrucieństwa wobec ludzi. Łagodność wobec ludzi i zwierząt zapewne często idą w parze, ale obojętnie, czy tak jest, pogląd Akwinaty i Kanta, że właśnie z tego powodu powinniśmy być łagodni dla zwierząt, to czysty szowinizm gatunkowy. Powinniśmy brać pod uwagę interesy zwierząt dlatego, że je mają i że ich nierespektowanie w żaden sposób nie da się uzasadnić. Natomiast uzależnianie ich poszanowania od dobroczynnych skutków dla ludzi oznaczałoby, że same w sobie się nie liczą.
Nie omawiałem też szerzej zagadnienia, czy dieta wegetariańska jest zdrowsza od mięsnej. Wiele za tym przemawia, ale ograniczyłem się do wykazania, że jest przynajmniej tak samo zdrowa. Gdybym dowodził zdrowotnej wyższości wegetarianizmu, trudno byłoby uniknąć wrażenia, że jeśli kiedyś wykazano by, iż dieta mięsna służy zdrowiu, upadłyby argumenty na rzecz wegetarianizmu. Dla Ruchu Wyzwolenia Zwierząt ważne jest natomiast coś innego: jeśli możemy żyć, nie sprawiając cierpień zwierzętom, to tak powinniśmy postępować.
Uważam, że argumentacja Ruchu Wyzwolenia Zwierząt jest logiczna i nie do podważenia, jednak w praktyce zwalczenie szowinizmu gatunkowego jest ogromnym zadaniem. Wiemy już, że jego historyczne korzenie są głęboko wrośnięte w świadomość człowieka Zachodu. Wiemy też, że likwidacja szowinistycznych praktyk zagrażałaby żywotnym interesom gigantów agrobiznesu i zawodowych stowarzyszeń naukowców i weterynarzy. W razie potrzeby są oni gotowi wydać miliony dolarów na obronę swoich interesów i bombardować opinię publiczną publikacjami negującymi zarzuty okrucieństwa. Ponadto trwanie szowinistycznych praktyk hodowania i zabijania zwierząt na mięso leży (pozornie) w interesie społeczeństwa, chętnie więc słyszy ono zapewnienia, że przynajmniej w tej sferze okrucieństwo jest nieznaczne. Ludzie skwapliwie przyjmują błędne rozumowania (przykłady podaliśmy w tym rozdziale), które natychmiast odrzuciliby, gdyby nie usprawiedliwiały ich ulubionej diety.
Czy Ruch Wyzwolenia Zwierząt ma jakieś szanse w walce z tymi odwiecznymi przesądami, żywotnymi interesami i głęboko zakorzenionymi nawykami? Czy ma za sobą coś więcej niż tylko rozum i moralność? Dziesięć lat temu nadzieję na zwycięstwo dawała tylko wiara w ostateczny triumf rozumu i moralności. Lecz potem nastąpił szybki rozwój Ruchu i wzrost liczby jego zwolenników, zwiększyła się też jego obecność w życiu publicznym i, co najważniejsze, wiele osiągnął dla zwierząt. Dziesięć lat temu Ruch Wyzwolenia Zwierząt był powszechnie uważany za bandę pomyleńców, a nieliczne z jego ugrupowań akceptowały autentyczną filozofię wyzwolenia. Dzisiaj organizacja Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt ma 250 000 członków, a Humane Farming Association, prowadzące walkę o likwidacje boksów dla cieląt - 45000.41 Trans-Species Unlimited było kiedyś niewielką organizacją z jednym biurem w środkowej Pensylwanii, dzisiaj zaś działa już w całym kraju i ma oddziały w Nowym Jorku, w New Jersey, Filadelfii i Chicago. Potężna, licząca miliony członków Koalicja na rzecz Zniesienia Testu LD50 i Testu Draize’a połączyła organizacje działające na rzecz praw zwierząt i na rzecz dobra zwierząt. W 1988 roku Ruch Wyzwolenia Zwierząt doczekał się dowodu uznania: pełnego szacunku artykułu redakcyjnego w „Newsweeku”.42
Omawiając poszczególne zagadnienia, odnotowywałem niektóre osiągnięcia Ruchu, warto jednak dokonać ich podsumowania. Należą do nich: zakaz używania boksów w hodowli cieląt w Wielkiej Brytanii i eliminacja baterii klatek w Szwajcarii oraz Holandii, a także bardziej radykalne regulacje prawne w Szwecji, zakazujące boksów dla cieląt, baterii klatek, kojców dla macior i wszelkich innych przegród uniemożliwiających zwierzętom swobodne obracanie się. Zabronione ma być także trzymanie bydła nie przerwanie w zamknięciu, bez wypuszczania na pastwiska w cieple miesiące. Dzięki prowadzonej na całym świecie kampanii przeciwko handlowi futrami znacznie zmniejszyła się ich sprzedaż, zwłaszcza w Europie. W Wielkiej Brytanii celem protestów była przede wszystkim firma House of Fraser, wielka sieć domów towarowych. W grudniu 1989 roku ogłosiła, że zamyka działy futrzarskie w pięćdziesięciu dziewięciu ze swoich sześćdziesięciu sklepów, zostawiając tylko jeden w sławnym londyńskim Harrodsie.
W Stanach Zjednoczonych niewiele udało się dotąd zrobić dla zwierząt z farm hodowlanych, zdołano natomiast przerwać kilka serii szczególnie wątpliwych eksperymentów. Pierwszy sukces osiągnęła w roku 1977 kampania, którą kierował Henry Spira, przekonując American Museum of Natural History do zakończenia cyklu nonsensownych doświadczeń okaleczania kotów i sprawdzania, jaki ma to wpływ na ich życie seksualne.43 W 1981 roku działacz Ruchu Wyzwolenia Zwierząt Alex Pacheco ujawnił przerażające warunki, w jakich przetrzymywano siedemnaście małp w Edward Taub’s Institute for Behavioral Research w Silver Springs w stanie Maryland. Narodowe Instytuty Zdrowia wstrzymały ośrodkowi badawczemu fundusze i ukarano go również pierwszym w historii USA wyrokiem za okrucieństwo wobec zwierząt, który później jednak uchylono, uznając argument prawny, że stanowe ustawy zakazujące okrucieństwa wobec zwierząt nie dotyczą eksperymentatorów otrzymujących fundusze federalne.44 Tymczasem dzięki tej sprawie powszechną uwagę ściągnęło na siebie nowo powstałe ugrupowanie Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt, któremu w 1984 roku udało się doprowadzić do przerwania doświadczeń doktora Thomasa
Gennarellego z Uniwersytetu Pensylwańskiego nad urazami głowy u małp. Akcję tę zainicjowało wykradzenie z laboratorium przez członków Frontu Wyzwolenia Zwierząt podczas nocnego włamania niezwykłych kaset magnetowidowych, na których sami eksperymentatorzy zarejestrowali maltretowanie zwierząt. Gennarellemu cofnięto grant.45 W 1988 wielomiesięczna pikieta prowadzona przez Trans-Species Unlimited skłoniła naukowca z Uniwersytetu Cornella do rezygnacji z grantu w wysokości 530 tysięcy dolarów na badania nad uzależnieniem kotów od barbituranów.46 Mniej więcej w tym samym czasie Benetton, włoska sieć firm odzieżowych, ogłosił, że nie będzie dłużej testować na zwierzętach swoich kosmetyków i przyborów toaletowych. Był celem międzynarodowej kampanii, w której uczestniczyli członkowie Ruchu Wyzwolenia Zwierząt z siedmiu krajów, koordynowanej przez ugrupowanie Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt. Noxell Corporations, amerykański producent kosmetyków, nie stał się przedmiotem tak zmasowanej akcji, niemniej sam postanowił wykorzystywać hodowle tkankowe zamiast testu Draize’a do sprawdzania, czy dany produkt nie jest szkodliwy dla oka ludzkiego. Decyzja firmy Noxell jest jednym z serii kroków głównych producentów kosmetyków, przyborów toaletowych i leków zmierzających ku alternatywnym metodom testowania, które wywołała i nadal stymuluje Koalicja na rzecz Zniesienia Testu LD50 i testu Draize’a.47 Nagroda za lata jej ciężkiej pracy nadeszła w roku 1989, gdy Avon, Revlon, Faberge, Mary Kay, Amway, Elizabeth Arden, Max Factor, Christian Dior i kilka mniejszych firm obwieściło, że kończą lub przynajmniej zawieszają wszystkie eksperymenty na zwierzętach. W tym samym roku komisja europejska nadzorująca testy bezpieczeństwa w dziesięciu krajach Wspólnoty Europejskiej oznajmiła, że będzie akceptować metody alternatywne wobec testu LD50 oraz testu Draize’a i zachęca wszystkie kraje członkowskie OECD (do których należą też Stany Zjednoczone i Japonia) do opracowania wspólnych alternatywnych testów bezpieczeństwa. W Wiktorii i Nowej Południowej Walii, dwóch najgęściej zaludnionych prowincjach Australii, w których przeprowadzano dotychczas najwięcej doświadczeń na zwierzętach, regulacje rządowe zakazują obecnie zarówno testu LD50, jak i testu Draize’a.48
W USA nabrała także rozgłosu sprawa przeprowadzania sekcji zwierząt w szkołach średnich. Kierując się swoim sumieniem, stanowczo odmówiła jej wykonania Jenifer Graham, uczennica jednej z kalifornijskich szkół średnich, nie zgadzając się jednocześnie, by było to powodem obniżenia oceny; jej opór doprowadził do uchwalenia w Kalifornii w 1988 roku ustawy o prawach uczniów (California Stu- dents’ Rights Bill), dającej uczniom szkół podstawowych średnich prawo odmowy wykonania sekcji bez narażania się na konsekwencje. Podobne prawo wprowadzono także w New Jersey, Massachusetts, Maine, na Hawajach i w kilku innych stanach.
W miarę jak Ruch staje się coraz bardziej widoczny i zdobywa poparcie, coraz większy impet nadaje mu rosnąca fala współpracujących z nim ludzi. Muzycy rockowi pomagają rozpowszechniać jego przesłanie. Gwiazdy filmowe, modelki i projektanci mody przyrzekają nie nosić futer. Dzięki międzynarodowemu sukcesowi sieci Body Shop kosmetyki, których produkcja wolna jest od okrucieństwa, są bardziej atrakcyjne i łatwo dostępne. Jest coraz więcej restauracji wegetariańskich, a inne również oferują dania bezmięsne. Wszystko to ułatwia przyłączenie się do tych, którzy starają się wyeliminować okrucieństwo wobec zwierząt ze swego codziennego życia.
Ruch Wyzwolenia Zwierząt będzie jednak wymagał od ludzi większego altruizmu niż jakikolwiek inny ruch wyzwoleńczy. Zwierzęta nie mogą same domagać się wyzwolenia ani też głosowaniem, demonstracjami czy bojkotem protestować przeciwko warunkom, w jakich żyją. Władza, jaką ma człowiek, pozwala mu gnębić inne gatunki po wsze czasy lub do chwili, gdy sprawi, że Ziemia nie będzie się już nadawać do zamieszkania przez żywe istoty. Czy ta tyrania będzie trwać, dowodząc, że w zderzeniu z egoistycznym interesem moralność nic nie znaczy, jak zawsze twierdzili najbardziej cyniczni poeci i filozofowie? A może jednak staniemy na wysokości zadania i udowodnimy, że stać nas na prawdziwy altruizm, kończąc z bezlitosną eksploatacją gatunków, nad którymi mamy władzę, i to nie dlatego, że zmuszą nas do tego buntownicy czy terroryści, lecz że uznamy, iż jest ona moralnie nie do przyjęcia?
Odpowiedź na to pytanie zależy od odpowiedzi każdego z nas.
Nie jest to pełna lista źródeł - odniesienia do innych można znaleźć także w przypisach - lecz selektywny zbiór szczególnie wartościowych książek, w tym zawierających argumentację na rzecz wegetarianizmu. Lista wegetariańskich książek kucharskich zamieszczona jest w Aneksie 2. Bardzo wyczerpującym, opatrzonym komentarzami autora przewodnikiem po literaturze jest Keyguide to Information Sources in Animal Rights Charlesa Magela (Mansell and Jefferson, London; McFarland, North Carolina 1989).
Stanley i Roslind Godlovitch oraz John Harris (red.), Animals, Men and Morals, Grove, New York 1974. Zbiór artykułów o przełomowym znaczeniu.
Lewis Gompertz, Moral Inquiries on the Situation of Man and of Brutes, London 1824. Jeden z pierwszych starannie uzasadnionych apeli o radykalną zmianę postaw wobec zwierząt.
Lori Gruen, Peter Singer i David Hine, Animal Liberation: A Graphic Guide, Camden Press, London 1987. Ilustrowany, krótki i popularny opis teorii i praktyki Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Mary Midgley, Animals and Why They Matter, University of Georgia Press, Athens 1984. Wnikliwe rozważania na temat różnic gatunkowych.
James Rachels, Created from Animals: The Moral Implications of Darwinism, (Mord University Press, (Oxford i New York 1990. Wykład (przeważnie ciągle niedostrzeganych) moralnych konsekwencji teorii ewolucji dla naszego sposobu traktowania zwierząt.
Tom Regan, The Case for Animal Rights, University of California Press, Berkeley 1983. Najpełniejszy wykład argumentów filozoficznych na rzecz praw zwierząt.
Tom Regan i Peter Singer (red.), Animal Rights and Human Obligations, Prentice Hall, Englewood Cliffs, N. J., 1989, wyd. drugie. Antologia starych i nowych artykułów, ujmująca problem z obu stron.
Bernard Rollin, The Unheeded Cry, Oxford University Press, Oxford 1989. Bardzo dobrze napisana historia prób odmawiania zwierzętom uczuć i dlaczego wysiłki te są daremne.
Richard D. Ryder, Animal Revolution: Changing Attitudes Towards Speciesism, Blackwell, Oxford 1989. Przegląd historyczny zmian postaw wobec zwierząt, zwłaszcza w ostatnim dwudziestoleciu, napisany przez wybitnego myśliciela i działacza tego okresu.
Henry Salt, Animal's Rights Considered in Relation to Social Progress, Society for Animal Rights, Clarks Summit, Pennsylvania; Centaur Press/State Mutual Book, Fontwell, Sussex, 1985 (pierwsze wyd. 1892). Wczesna klasyczna praca, znowu dostępna.
Steve Sapontzis, Morals, Reason and Animals, Tempie University Press, Philadelphia 1987. Szczegółowa analiza filozoficzna argumentów na rzecz Wyzwolenia Zwierząt.
Peter Singer (red.), In Defense of Animals, Harper and Row, New York 1986. Zbiór esejów napisanych specjalnie dla tego zbioru przez wybitnych działaczy i myślicieli.
Keith Thomas, Man and the Natural World: Changing Attitudes in England 1500-1800. Allen Lane, London 1983. Naukowe, ale przystępnie napisane studium panujących w tym okresie postaw wobec zwierząt.
E. S. Turner, All Heaven in a Rage, Michael Joseph, London 1964. Kompetentnie a zarazem dowcipnie przedstawiona historia ruchu ochrony zwierząt.
J. Wynne-Tyson (red.), The Extended Circle: A Commonplace Book of Animal Rights, Paragon House, New York 1988; Penguin, London 1989. Zbiór setek krótkich fragmentów z dzieł humanitarnie nastawionych myślicieli różnych epok.
ZWIERZĘTA W BADANIACH NAUKOWYCH
Andrew Rowan, Of Mice, Models, and Men: A Critical Evaluation of Animal Research, State University of New York Press, Albany 1984. Aktualne studium, napisane przez naukowca.
Richard Ryder, Victims of Science, Centaur Press/State Mutual Book, Fontwell, Sussex 1983. Wciąż jedna z najlepszych książek przedstawiających eksperymentowanie na zwierzętach.
Robert Sharpe, The Cruel Deception, Thorsons, Wellingborough, Northants 1988. Argumentacja naukowa przeciwko eksperymentowaniu na zwierzętach, pokazująca, że przeważnie nie wnosi nic do postępu w ochronie zdrowia, a czasami wręcz wprowadza w błąd.
David Sperlinger (red.), Animals in Research: New Perspectives in Animal Experimentation, John Wiley, Chichester i New York 1983. Zbiór esejów naukowców i filozofów.
ZWIERZĘTA GOSPODARSKIE I PRZEMYSŁ MIĘSNY
Agriculture Committee, House of Commons, Animal Welfare in Poultry, Pig and Veal Calf Production, Her Majesty’s Stationery Office, London 1981. Kompetentny raport rządowy, zdecydowanie krytyczny wobec wielu stosowanych obecnie praktyk.
F.W.R. Brambell, Chairman, Report of the Technical Committee to Enquire into the Welfare of Animals Kept Under Intensive Livestock Husbandry Systems, Her Majesty’s Stationery Office, London 1965. Raport z pierwszych rządowych analiz dotyczących hodowli przemysłowej.
Marian Dawkins, Animal Suffering: The Science of Animal Welfare, Routledge, Chapman and Hall, New York 1980. Naukowa dyskusja o sposobach obiektywnego mierzenia cierpienia zwierząt.
Clare Druce, Chicken and Egg; Who Pays the Price?, Merlin, London 1989. Oskarżenie przemysłu drobiarskiego i jajczarskiego, zawierające także odpowiedzi na przytaczane na jego obronę usprawiedliwienia.
Michael W. Fox, Farm Animals: Husbandry, Behavior, and Veterinary Practice, University Park Press, Baltimore 1984. Udokumentowany opis warunków życia zwierząt gospodarskich.
Mark Gold, Assault and Battery, Pluto Press, London 1983. Krytyczna analiza hodowli przemysłowej.
Ruth Harrison, Animal Machines, Vincent Stuart, London 1964. Książka, która zapoczątkowała kampanię przeciwko hodowli przemysłowej.
Jim Mason i Peter Singer, Animal Factories, Crown, New York 1980. Zdrowotne, ekologiczne i dotyczące dobra zwierząt konsekwencje hodowli przemysłowej oraz znakomity zbiór zdjęć.
Orville Schell, Modern Meat, Random House, New York 1984. Świetny dziennikarski opis „farmy farmaceutycznej” i jej produktów.
Keith Akers, A Vegetarian Sourcebook: The Nutrition, Ecology and Ethics of a Natural Foods Diet, Vegetarian Press, Arlington, Va, 1989. Wyczerpujący zbiór aktualnych informacji naukowych na temat diety wegetariańskiej.
Mark Gold, Living Without Cruelty, Green Print, Basingstoke, Hants 1988. Zawiera odpowiedzi na wszystkie szczegółowe pytania dotyczące życia wolnego od okrucieństwa wobec zwierząt.
Roshi P. Kapleau, To Cherish All Life: A Buddhist View of Animal Slaughter and Meat Eating, The Zen Center, Rochester, N.Y., 1980. Praca wybitnego amerykańskiego buddysty.
Francis Moore Lappe, Diet for a Smali Planet, Ballantine, New York, 1985. Książka przedstawia ekologiczne racje przeciwko produkcji mięsa.
Victoria Moran, Compassion the Ultimate Ethic. An Exploration of Veganism, Thorsons, Wellingborough, Northants 1985. O tym, jak żyć, nie eksploatując zwierząt; zawiera też omówienie ekologicznych i zdrowotnych aspektów weganizmu.
John Robbins, Diet for a New America: How Your Food Choices Affect Your Health, Happiness and the Future of Life on Earth, Stillpoint, Walpole, N.H., 1987. Autor przytacza liczne dane przemawiające przeciwko jedzeniu produktów zwierzęcych.
Jon Wynne-Tyson, Food For a Future: How World Hunger Could Be Ended by the Twenty-first Century, Thorsons, Wellingborough, Northants 1988 (wyd. popr.). Humanitarne i ekologiczne argumenty na rzecz wegetarianizmu.
Cleveland Amory, Man Kind?, Dell, New York 1980. Zjadliwa krytyka wojny z dziką przyrodą.
Peter Batten, Living Trophies, Crowell, New York 1976. Krytyczne spojrzenie na ogrody zoologiczne i na to, jak postępuje się tam ze zwierzętami.
David Day, The Doomsday Book of Animals, Viking Press, New York 1980. O tym, jak doprowadzamy do wymierania wielu gatunków.
Virginia McKenna, Will Travers i Jonathan Wray (red.), Beyond the Bars, Thorsons, Wellingborough, Northants 1988. Zbiór esejów poświęconych ogrodom zoologicznym i wiążącym się z nimi zagadnieniom, zwracający szczególną uwagę na problem ochrony dzikiej przyrody.
Lewis Regenstein, The Politics of Extinction, Macmillan, New York 1975. Opis tego, jak doprowadziliśmy i nadal doprowadzamy do wymierania wielu gatunków.
ANEKS 2 - Życie bez okrucieństwa
TOWARY, KTÓRE WYPRODUKOWANO W SPOSÓB WOLNY OD OKRUCIEŃSTWA
Obecnie dość łatwo można kupić mydła, przybory toaletowe i kosmetyki, które wyprodukowano w sposób wolny od okrucieństwa. Światowa sieć sklepów firmy Body Shop oferuje szeroki asortyment produktów nie zawierających składników pochodzenia zwierzęcego i nietestowanych na zwierzętach. W sklepach ze zdrową żywnością dostępne są także towary kilku innych firm. Produkty „wolne od okrucieństwa” reklamowane są na łamach czasopism, takich jak The Animals’ Agenda. Od wielu większych organizacji można dostać odpowiednią listę; warto zwłaszcza napisać do: Beauty Without Cruelty (w Aneksie 3 podane są adresy tej organizacji w Australii, Zjednoczonym Królestwie i USA); w Wielkiej Brytanii - do British Union for the Abolition of Vivisection albo do Vegan Society; w USA - do National Anti-Vivisection Society lub do People for the Ethical Treatment of Animals. Zob. także Living Without Cruelty Marka Golda (Aneks 1, lektury na temat wegetarianizmu).
Osoby zainteresowane wegetariańską karmą dla psów i kotów powinny skontaktować się z organizacją Harbingers of a New Age, Box 146, Swisshome, OR 97480, USA, należy jednak również zasięgnąć porady weterynarza.
Gdy ukazało się pierwsze wydanie tej książki, tak mało było powszechnie dostępnych informacji o wegetarianizmie, że za konieczne uznałem dołączenie szczegółowego aneksu z informacjami na temat żywienia i przepisami kuchni wegetariańskiej. Teraz jednak, na szczęście, w większości księgarni można znaleźć wspaniałe wegetariańskie książki kucharskie, a to, że dieta wegetariańska zaspokaja potrzeby żywieniowe, nie jest już przedmiotem sporu. Tak więc podaję tylko niezbyt długi spis najlepszych książek kucharskich. Szersze informacje na temat żywieniowych aspektów życia wolnego od okrucieństwa można znaleźć w publikacjach z listy lektur o wegetarianizmie (Aneks 1), zwłaszcza w A Vegetarian Sourcebook Keitha Akersa.
Bloodroot Collective, The Political Palate: A Feminist Vegetarian Cookbook, Sanguinaria Publishing, Bridgeport, Conn., 1980.
The Second Seasonal Political Palate, Sanguinaria Publishing, Bridgeport, Conn, 1984.
Freya Dinshah, The Vegan Cookbook, American Vegan Society, adres na s. 339. Tytuł mówi sam za siebie.
Ellen Buchman Ewald, Recipes for a Smali Planet, Ballantine, New York 1988. Kontynuacja książki Frances Moore Lappe Diet for a Smali Planet, więcej o białku i mnóstwo nowych przepisów.
Jennie Grossinger, The Art of Jewish Cooking, Random House, New York 1958. Nie jest to książka wegetariańska, ale jeśli lubisz kuchnię żydowską, znajdziesz tu wystarczająco dużo wegetariańskich przepisów, by się ładnie zaokrąglić.
Louise Hagler (red.), Tofu Cookery, The Book Publishing Co., Summertown, Tenn., 1982. Jeśli jeszcze w swojej kuchni nie wykorzystujesz regularnie tofu, kup tę książkę. Będziesz zdumiony, co można zrobić z tego, mającego tak wiele zastosowań, produktu.
Dr. Frank and Mrs. Hurd, Ten Talents Vegetarian Natural Foods Cookbook, nakładem autorów, Chisholm, Minn.; dostępne za pośrednictwem Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Przepisy kuchni naturalnej i poradnik zdrowotny. Jest droższa od innych tu podanych, ale dla weganów warta zakupu, gdyż większość jej receptur jest wegańska.
Madhur Jaffrey, Madhur Jaffrey’s World-of-the-East Vegetarian Cooking, Knopf, New York 1984.
Mollie Katzen, Moosewood Cookbook, Ten Speed Press, Berkeley, Calif., 1977. Przepisy sławnej wegetariańskiej restauracji.
The Enchanted Broccoli Forest, Ten Speed Press, Berkeley, Calif., 1980. Kontynuacja książki Moosewood Cookbook.
Mildred Lager i Dorothea van Gundy Jones, The Soybean Cook-book, Arco, New York 1968; wydana także przez Arc Books w miękkiej oprawie. Trzysta pięćdziesiąt przepisów na soję, również wskazówki dotyczące uprawy kiełków sojowych i przygotowywania twarogu sojowego.
Frances Moore Lappe i Ellen Buchman Ewald, Great Meatless Meals, Ballantine, New York 1981. Trzydzieści kompletnych jadłospisów, z przepisami na wspaniałe i pożywne posiłki wegetariańskie.
Jeanne Lemlin, Vegetarian Pleasures: A New Cookbook, Knopf, New York 1986. Zbiór jadłospisów, pełen kuszących pomysłów kulinarnych.
Claudia Roden, A Book of Middle Eastern Food, Knopf, New York 1974; w wydaniu Vintage Books także w miękkiej oprawie. Nie wegetariańska, ale zawiera przepisy na humus, fala fil i wszelkiego rodzaju faszerowane warzywa. Szczególnie warta polecenia osobom poszukującym substytutu mielonej wołowiny, ponieważ gęste białko roślinne w wielu daniach może doskonale zastąpić mielone czy siekane mięso.
Anna Thomas, The Vegetarian Epicure, Knopf, New York 1972; wydana także w miękkiej okładce przez Vintage Books. Wiele pysznych dań dla smakoszy. Znakomite są zwłaszcza przepisy na pieczywo i zupy. Niezbyt odpowiednia dla weganów, ponieważ receptury wymagają dużo serów i jajek.
Kilka wegetariańskich książek kucharskich w języku polskim
Heide Cohrs, Od bakłażana do cukinii. Warzywa, tłum. B. Hański, Warszawski Dom Wydawniczy, Warszawa, b. d.
Renata Pacer, Kuchnia bez mięsa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001.
Naturalna kuchnia wegetariańska, Wydawnictwa Źródła Życia, b. m.
Przepisy czytelników. Potrawy jarskie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2000.
Rarytasy wegetarian. 100 dań z całego świata, tłum. K. Rustecka, Diogenes/Świat Książki, Warszawa 2000.
Życie bez okrucieństwa jest ważne, ale równie istotne są działania, których celem jest zakończenie eksploatacji zwierząt. Można podejmować je na własną rękę lub z grupką podobnie myślących przyjaciół; można też wstąpić do już istniejącej organizacji. Poniżej podaję adresy kilku aktywnych i skutecznie działających stowarzyszeń oraz czasopism (ujętych w cudzysłów), które upowszechniają stanowisko Ruchu Wyzwolenia Zwierząt. Organizacje powstają i rozpadają się, a fakt, iż któraś nie znalazła się na tej liście, wcale nie oznacza, że jest niepotrzebna.
AUSTRALIA
Animal Liberation
Biura w poszczególnych prowincjach:
Canberra, PO Box 1875, ACT 2601
New South Wales, 20 Enmore Rd., Newtown, NSW 2402
Northern Territory, PO Box 49277, Casuarina, NT 5792
Queensland, GPO Box 1787, Brisbane, Qld. 4001
South Australia, PO Box 114, Rundle Mall, Adelaide, SA 5000
Tasmania, 102 Bathurst St., Hobart, Tas. 7000
Victoria, GPO Box 1196 K, Melbourne, Vic. 3001
Western Australia, PO Box 146, Inglewood, WA 6052
„Animal
Liberation: The Magazine”
PO Box 221
Mitcham, Vic. 3132
Australian
and New Zealand Federation of Animal Societies
PO Box 1023
Collingwood, Vic. 3066
Beauty
Without Cruelty
GPO Box 1787
Brisbane, Qld 4001
HOLANDIA
Nederlandse
Bond tot Bestrijding van de Vivisectie
Jan van Nassaustraat
81
2596 BR’s-Gravenhage
IZRAEL
Animal
Liberation
PO Box 519
Givatayim 53104
KANADA
ARK
II- Canadian Animal Rights Network
542 Mt. Pleasant Road
#104
Toronto, Ontario M4S 2M7
Lifeforce
PO
Box 3117
Main Post Office
Vancouver, BC V6B 3X6
MEKSYK
Associacion
de Lucha para Evitar la Crueldad con los Animales
Av. Presidente
Masarik 350-201
Col. Polanco Chapoltepec
11560 Mexico SDF
NIEMCY
Mobilisation
für Tiere
e.V. Postfach 977
3400 Göttingen
Verein
Gegen Tierquälerische Massentierhaltung e.V.
Teichtor 10
2305
Heikendorf b. Kiel
NOWA ZELANDIA
Save
Animals from Exploitation
PO Box 30139
Takapuna
North
Auckland 9
STANY ZJEDNOCZONE
American
Vegan Society
Box H
Malaga,
NJ 08328
„The
Animal’s Agenda”
456
Monroe Turnpike
Monroe, CT 06468
„The
Animals’ Voice”
PO
Box 341347
Los Angeles, CA 90034
The
Animal Legal Defense Fund
1363 Lincoln Avenue
San Rafael,
CA 94901
Animal
Rights Coalitions
(Coalition
to Abolish the LD50 and Draize Tests
and
Coalition for Nonviolent Food)
Box 214 Planetarium Station
New
York, NY 10024
Associations
of Veterinarians for Animal Rights
15
Dutch St., Suite 500-A
New York, NY 10038-3779
Beauty
Without Cruelty
175 West 12th St., #16G
New York, NY 10011
„Between
the Species”
PO
Box 254
Berkeley, CA 94701
CEASE
(Coalition
to End Animal Suffering and Exploitation)
PO Box 27
Cambridge,
MA 02238
Farm
Animal Reform Movement
PO Box 70123
Washington, DC 20088
The
Fund for Animals
200 W. 57th Street
New York, NY 10019
Humane
Farming Association
1550 California St.
San
Francisco, CA 94109
The
International Primate Protection League
PO Box 766
Summerville,
SC 29484
International
Society for Animal Rights
421 South State St.
Clarks
Summit, PA 18411
National
Anti-vivisection Society
53 West Jackson Blvd, Suite
1550
Chicago, IL, 60604
People
for Ethical Treatment of Animals
PO Box 42516
Washington,
DC 20015
Physicians
Committee for Responsible Medicine
PO Box 6322
Washington,
DC 20015
Psychologists
for the Ethical Treatment of Animals
PO Box 87
New
Gloucester, ME 04260
Trans-Species
Unlimited
PO Box 1553
Williamsport, PA 17703
Trans-Species
Unlimited
New York Office
PO Box 20697
Columbus Circle
Station
New York, NY 10023
United
Action for Animals
205 East 42nd St.
New
York, NY 10017
„Vegeterian Times”
PO
Box 570
Oak Park, IL, 60603
SZWAJCARIA
Konsumenten
Arbeitsgruppe zur Förderung tierfreundlicher umweltgerechter Nutzung
von Haustieren (KAG)
Engelgasse
12a
9001 St. Gallen
Stiftung
Fonds für versuchstierfreie Forschung FFVFF
Biberlingstr.
5
8032 Zurich
SZWECJA
Nordiska
Samfundet Mot Plagsamma Djurforsok
Drottninggatan 102
11160
Stockholm
WŁOCHY
„Etica
& Animali”
Via Marradi 2
20123 Milano
ZJEDNOCZONE KRÓLESTWO
Animal
Aid
7
Castle Street
Tonbridge
Kent
TN91BH
Wydaje „Outrage”
Animal
Liberation Front
BCM Box 1160
London WC1N 3XX
Beauty
Without Cruelty
11
Lime Hill Road
Tunbridge Wells
Kent TN1 ILJ
Beauty
Without Cruelty
King Henry’s Walk
London N14 NH
British
Union for the Abolition of Vivisection
15 a Crane Grove,
Islington
London N7 8LB
Wydaje „Liberator”
Chicken’s
Lib
PO Box 2, Holmfirth
Huddersfield HD7 1QT
Compassion
in World Farming
20
Lavant
St.
Petersfield
Hampshire
GU 32 3EW
Wydaje „Agscene”
Vegan
Society
33-35 George St.
Oxford
0X1 2AY
Vegetarian
Society
Parkdale, Dunham Road
Altrincham Cheshire WA14 4QG
PRZEDMOWA DO WYDANIA Z ROKU 1995
Colin McGinn, Eating Animals is Wrong, „London Review of Books”, 24 stycznia 1991, s. 14.
„The Independent”, 31 maja 1994.
Paola Cavalieri i Peter Singer, The Great Ape Project, Fourth Estate, London 1993.
Filozofia moralna Benthama zob. jego Wprowadzenie do zasad moralności i prawodawstwa, tłum. B. Nawroczyński, PWN, Warszawa 1958; filozofia Sidgwicka zob. The Methods of Ethics, 1907 (cytat pochodzi z wydania siódmego); reprint, Macmillan, London 1963, s. 382. Do wybitnych współczesnych filozofów moralności, którzy do swojej teorii włączyli zasadę równego respektowania interesów, należą R. M. Hare (Freedom and Reason, Oxford University Press, New York 1963) i John Rawls(Teoria sprawiedliwości, tłum. M. Panufnik, J. Pasek, A. Romaniuk, PWN, Warszawa 1994). Krótkie wyjaśnienie, na czym polega podstawowa zgodność co do tej kwestii między tymi i innymi stanowiskami, można znaleźć w: R. M. Hare, Rules of War and Moral Reasoning, „Philosophy and Public Affairs”, t. 1, nr 2, 1972.
List do Henry’ego Gregoire z 25 lutego 1809.
Wspomnienia Francisa D. Gage’a, w: Susan B. Anthony, The History of Woman Suffrage, t.1; fragmenty tego tekstu można znaleźć w zbiorze: Leslie Tanner (red.), Voices From Women’s Liberation, Signet, New York 1970.
Termin speciesism („gatunkowizm”, „szowinizm gatunkowy”) zawdzięczam Richardowi Ryderowi. Od czasu pierwszego wydania tej książki termin ten wszedł w powszechne użycie i obecnie można go znaleźć w drugim wydaniu The Oxford English Dictionary, Clarendon Press, Oxford 1989.
J. Bentham, Wprowadzenie do zasad moralności i prawodawstwa, rozdział 17.
Zob. M. Levin, Animal Rights Evaluated, „Humanist”, nr 37 (lipiec/sierpień 1977), s. 14-15; M. A. Fox, Animal Liberation: A Critique, „Ethics”, nr 88, 1978, s. 134-138; C. Perry i G. E. Jones, On Animal Rights, „International Journal of Applied Philosophy”, t. 1, 1982, s. 39-57.
Lord Brain, Presidential Address, w: C. A. Keele i R. Smith (red.), The Assessment of Pain in Men and Animals, Universities Federation for Animal Welfare, London 1962.
Tamże, s. 11.
Richard Serjeant, The Spectrum of Pain, Hart Davis, London 1969, s. 72.
Zob. raporty: Committee on Cruelty to Wild Animals („Command Paper”, nr 8266, 1951), paragrafy 36-42; Departmental Committee on Experiments on Animals („Command Paper”, nr 2641, 1965), paragrafy 179-182; oraz Technical Committee to Enquire into the Welfare of Animals Kept under Intensive Livestock Husbandry Systems („Command Paper”, nr 2836, 1965), paragrafy 26-28 (Her Majesty’s Stationery Office, London).
Zob. Stephen Walker, Animal Thoughts, Routledge and Kegan Paul, London 1983; Donald Griffin, Animal Thinking, Har- vard University Press, Cambridge 1984; Marian Stamp Dawkins, Animal Suffering: The Science of Animal Welfare, Chapman and Hall, London 1980.
Zob. Eugene Linden, Apes, Men and Language, Penguin, New York 1976; przystępne rekapitulacje niektórych nowszych prac zob. Erik Eckholm, Pygmy Chimp Readily Learns Language Skill, „The New York Times”, 24 czerwca 1985, oraz The Wisdom of Animals, „Newsweek”, 23 maja 1988.
Jane Goodall, In the Shadow of Man, Houghton Mifflin, Boston 1971, s. 225. Michael Peters czyni podobną uwagę w artykule Nature and Culture, w książce: Stanley and Roslind Godlovitch oraz John Harris (red.), Animals, Men and Morals, Taplinger, New York 1972. Niektóre przykłady wewnętrznej sprzeczności twierdzenia, że istoty żywe nie mające zdolności mowy nie mogą także odczuwać bólu, zob. Bernard Rollin, The Unheeded Cry: Animal Consciousness, Animal Pain, and Science, Oxford Univer- sity Press, Oxford 1989.
Nie zajmuję się tu przekonaniami religijnymi, na przykład doktryną, że wszyscy ludzie i tylko oni mają nieśmiertelne dusze oraz że są stworzeni na obraz Boga. Poglądy te miały wielkie znaczenie historyczne, bez wątpienia są też częściowo odpowiedzialne za pogląd, że życie ludzkie jest święte. (Obszerniejsza dyskusja historyczna zob. rozdział 5.) Logicznie nie są one przekonujące brak na przykład rozumowego wyjaśnienia, dlaczego wszyscy ludzie mają duszę, ale nie ma jej żadne zwierzę. To ostatnie twierdzenie również można podejrzewać o szowinizm gatunkowy. Obrońcy tezy o „świętości życia” na ogół wolą jednak nie odwoływać się do doktryn czysto religijnych, ponieważ nie są one już tak powszechnie akceptowane.
Ogólne omówienie tego zagadnienia zob. moja Etyka praktyczna, tłum. A. Sagan, KiW, Warszawa 2004; bardziej szczegółowe rozważania, jak postępować z upośledzonymi niemowlętami, zob. Helga Kuhse i Peter Singer, Should the Baby Live?, Oxford University Press, Oxford 1985.
Rozwinięcie tego tematu, zob. P. Singer, Life’s Uncertain Voyage, w zbiorze: P. Pettit, R. Sylvan i J. Norman (red.), Metaphysics and Morality, Blackwell, Oxford 1987, s. 154-172.
Krytycy Ruchu Wyzwolenia Zwierząt często przeoczają poprzedzającą ten fragment dyskusję, która w porównaniu z pierwszym wydaniem została tylko nieznacznie zmieniona. Powszechnie przyjętą przez nich taktyką jest próba ośmieszenia stanowiska Ruchu twierdzeniem, że - jak to ostatnio ujął pewien eksperymentator - „Niektórzy z tych ludzi wierzą, że każdy owad i każda mysz ma takie prawo do życia jak człowiek” (dr Irving Weissman, cytowany przez Katherine Bishop, From Shop to Lab to Farm, Animal Rights Battle is Felt, „The New York Times”, 14 stycznia 1989). Ciekawe, czy doktor Weissman umiałby wymienić jakichś ważnych działaczy Ruchu, którzy głoszą taki pogląd. Z pewnością nie jest to mój pogląd (jeśli tylko miał na myśli prawo do życia człowieka, którego zdolności umysłowe zdecydowanie przewyższają takie zdolności owada i myszy). Nie sądzę, by w Ruchu znalazł się jakiś zwolennik tego przekonania, a tym bardziej, by było ich wielu.
U.S. Air Force, School of Aerospace Medicine, raport nr USAFSAM-TR-82-24, sierpień 1982.
U.S. Air Force, School of Aerospace Medicine, raport nr USAFSAM-TR-87-19, październik 1987.
Tamże, s. 6.
Donald J. Barnes, A Matter of Change, w: Peter Singer (red.), In Defense of Animals, Blackwell, Oxford 1985.
„Air Force Times”, 28 listopada 1973; „The New York Times”, 14 listopada 1973.
B. Levine i in., Determination of the Chronic Mammalian Toxicological Effects of TNT: Twenty-six Week Subchronic Oral Toxicity Study of Trinitrotoluene (TNT) in the Beagle Dog, faza II, raport końcowy, U.S. Army Medical Research and Development Command, Fort Detrick, Maryland, czerwiec 1983.
Carol G. Franz, Effects of Mixed Neutron-gamma Total-body Irradiation on Physical Activity Performance of Rhesus Monkeys, „Radiation Research”, t. 101, 1985, s. 434-441.
„Proceedings of the National Academy of Science”, t. 54, 1965, s. 90.
„Engineering and Science”, t. 33,1970, s. 8.
Maternal Care and Mental Health, World Health Organizations Monograph Series, t. 2, 1951, s. 46.
„Engineering and Science”, t. 33, 1970, s. 8.
„Journal of Comparative and Physiological Psychology”, t. 80, nr 1, 1972, s. 11.
„Behavior Research Methods and Instrumentation”, t. 1,1969, s. 247.
„Journal of Autism and Childhood Schizophrenia”, t. 3, nr 3, 1973, s. 299.
„Journal of Comparative Psychology”, t. 98,1984, s. 35-44.
„Developmental Psychology”, t. 17, 1981, s. 313-318.
„Primates”, t. 25,1984, s. 78-88.
Dane z badań zebrane przez dr. Martina Stephensa, przedstawione w Maternal Deprivation Experiments in Psychology: A Critique of Animal Models, raporcie przygotowanym dla American, National and New England Anti-vivisection Societies, Boston 1986.
Statistics of Scientific Procedures on Living Animals, Great Britain 1988, „Command Paper”, nr 743, Her Majesty’s Stationery Office, London 1989.
U.S. Congress Office of Technology Assessment, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, Government Printing Office, Washington, D.C., 1986, s. 64.
Przesłuchania przed Subcommittee on Livestock and Feed Grains of the Committee on Agriculture, U.S. House of Representatives, 1966, s. 63.
Zob. Andrew Rowan, Of Mice, Models and Men, Critical Evaluation of Animal Research, State University of New York Press, Albany 1984, s. 71; następnie zmienił swoje poglądy w wypowiedzi dla Office of Technology Assessment; zob. Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, s. 56.
OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and. Education, s. 56.
„Experimental Animals”, t. 37,1988, s. 105.
„Nature”, t. 334, 4 sierpnia 1988, s. 445.
The Harvard Bioscience Whole Rat Catalog, Harvard Bioscience, South Natick, Mass., 1983.
Report of the Littlewood Committee, s. 52, 166, cytowany przez Richarda Rydera w Experiments on Animals, w: Stanley i Roslind Godlovitch oraz John Harris (red.), Animals, Men and Morals, s. 43.
Obliczenia Lori Gruen, na podstawie danych z raportów U.S. Public Health Service, Computer Retrieval of Information on Scientific Projects (CRISP).
„Journal of Comparative and Physiological Psychology”, t. 67, nr 1, kwiecień 1969, s. 110.
„Bulletin of Psychonomic Society”, t. 24, 1986, s. 69-71.
„Behavioral and Neural Biology”, t. 101, 1987, s. 296-299.
„Pharmacology, Biochemistry and Behavior”, t. 17, 1982, s. 645-649.
„Journal of Experimental Psychology: Animal Behavior Pro- cesses”, t. 10, 1984, s. 307-323.
„Journal of Abnormal and Social Psychology”, t. 48, nr 2, kwiecień 1953, s. 291.
„Journal of Abnormal Psychology”, t. 73, nr 3, czerwiec 1968, s. 256.
„Animal Learning and Behavior”, t. 12, 1984, s. 332-338.
„Journal of Experimental Psychology: Animal Behavior and Processes”, t. 12, 1986, s. 277-290.
„Psychological Reports”, t. 57, 1985, s. 1027-1030.
„Progress in Neuro-Psychopharmacology and Biological Psychiatry”, t. 8, 1984, s. 434-446.
„Journal of the Experimental Analysis of Behavior”, t. 19, nr 1, 1973, s. 25.
„Journal of the Experimental Analysis of Behavior”, t. 41 1984, s. 45-52.
„Aggressive Behavior”, t. 8, 1982, s. 371-383.
„Animal Learning and Behavior”, t. 14, 1986, s. 305-314.
„Behavioral Neuroscience”, t. 100, nr 2, 1984, s. 90-99, i t. 98, nr 3, 1984, s. 541-555.
OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, s. 132.
A. Heim, Intelligence and Personality, Penguin, Baltimore 1971, s. 150; doskonała analiza całego zjawiska zob. Bernard Rollin, The Unheeded Cry: Animal Consciousness, Animal Pain and Science, Oxford University Press, New York 1989.
Chris Evans, Psychology is About People, „New Scientist”, 31 sierpnia 1972, s. 453.
Statistics of Scientific Procedures on Living Animals, Great Britain, 1988, Her Majesty’s Stationery Office, London 1989, tabele 7, 8 i 9.
J. P. Griffin i G. E. Diggle, „British Journal of Clinical Pharmacology”, t. 12, 1981, s. 453-463.
OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, s. 168.
„Journal of the Society of Cosmetic Chemists”, t. 13, nr 9, 1962.
OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, s. 64.
„Toxicology”, t. 15, nr 1,1979, s. 31-41.
David Bunner i in., Clinical and Hematologic Effects of T-2 To- xin on Rats, Interim Report, U.S. Army Medical Research and De- velopment Command, Fort Detrick, Frederick, Maryland, 2 sierpnia 1985. Cytaty wypowiedzi Departamentu Stanu pochodzą z: Report to the Congress for Secretary of State Alexander Haig, marzec 1982; Chemical Warfare in S.E. Asia and Afghanistan, „U.S. Department of State Special Report” nr 98, Washington, D.C., 1982.
M. N. Gleason i in. (red.), Clinical Toxicology of Commercial Products, Williams and Wilkins, Baltimore 1969.
PCRM Update („Newsletter of the Physicians Committee for Responsible Medicine”, Washington, D.C.), lipiec-sierpień 1988, s. 4.
S. F. Paget (red.), Methods in Toxicology, Blackwell Scientific Publications, 1970, s. 4, 134-139.
„New Scientist”, 17 marca 1983.
W sprawie practololu zob. W. H. Inman i F. H. Goss (red.), Drug Monitoring, Academic Press, New York 1977; w sprawie zi- peprolu zob. C. Moroni i in., „The Lancet”, 7 stycznia 1984, s. 45. Odnośniki te zawdzięczam pracy Roberta Sharpe’a, The Cruel Deception, Thorsons, Wellingborough, Northants 1988.
S. F. Paget (red.), Methods in ToxicoIogy, s. 132.
G. F. Somers, Quantitative Method in Human Pharmacology and Therapeutics, Pergamon Press, Elmsford, N.Y., 1959, cytowane w: Richard Ryder, Victims of Science, Centaur Press/State Mutual Book, Fontwell, Sussex, 1983, s. 153.
Na podstawie materiału opublikowanego w „West County Times” (Kalifornia), 17 stycznia 1988.
Jak podaje „DVM: The Newsmagazine of Veterinary Medi- cine”, t. 9, czerwiec 1988, s. 58.
„The New York Times”, 15 kwietnia 1980.
Dalsze szczegóły zob. Henry Spira, Fighting to Win, w: Peter Singer (red.), In Defense of Animals.
„PETA News” (People for the Ethical Treatment of Animals, Washington, D.C.), t. 2, nr 4 (marzec/kwiecień), 1989, s. 19.
Noxell Significantly Reduces Animal Testing, „News Release”, Noxell Corporation, Hunt Valley, Maryland, 28 grudnia 1988; Douglas McGill, Cosmetics Companies Quietly Ending Animal Tests, „The New York Times”, 2 sierpnia 1989, s. 1.
A von Validates Draize Substitute, „News Release”, Avon Products, New York, 5 kwietnia 1989.
„The Alternatives Report”, nr 2 (lipiec/sierpień), 1989, s. 2, Center for Animals and Public Policy, Tufts School of Veterinary Medicine, Grafton, Massachusetts; Facts about Amway and the Environment, Amway Corporation, Ada, Michigan, 17 maja 1989.
Avon Announces Permanent End to Animal Testing, „News Release”, Avon Products, New York, 22 czerwca 1989.
Douglas McGill, Cosmetics Companies Quietly Ending Animal Tests, s. 1.
Industry Toxicologists Keen on Reducing Animal Use, „Science”, 17 kwietnia 1987.
Barnaby J. Feder, Beyond White Rats and Rabbits, „The New York Times”, 28 lutego 1988, część biznesowa, s. 1; zob. także Constance Holden, Much Work But Slow Going on Alternatives to Draize Test, „Science”, 14 października 1985, s. 185.
Judith Hampson, Brussels Drops Need for Lethal Animal Tests, „New Scientist”, 7 października 1989.
Coalition to Abolish LD50, Coordinators Report 1983, New York 1983, s. 1.
H. C. Wood, Fever: A Study of Morbid and Normal Physiology, „Smithsonian Contributions to Knowledge”, nr 357, Lippincott 1880.
„The Lancet”, 17 września 1881, s. 551.
„Journal of American Medical Association”, t. 89, nr 3, 1927, s. 177.
„Journal of Pediatrics”, t. 45,1954, s. 179.
„Indian Journal of Medical Research”, t. 56, nr 1,1968, s. 12.
S. Cleary (red.), Biological Effects and Health Implications of Microwave Radiations, „U.S. Public Health Service Publication PB”, 1.193,1969, s. 898.
„Thrombosis et Diathesis Haemorphagica”, t. 26, nr 3,1971, s. 417.
„Archives of Internal Medicine”, t. 131, 1973, s. 688.
G. Hanneman i J. Sershon, Tolerance Endpoint for Evalu- ating the Effects ofHeat Stress in Dogs, FAA Report #FAA-AM- 84-5, czerwiec 1984.
„Journal of Applied Physiology”, t. 53,1982 s. 1171-1174.
„Aviation, Space and Environmental Medicine”, t. 57, 1986, s. 659-663.
B. Zweifach, Aspects of Comparative Physiology of Laboratory Animals Relative to Problems of Experimental Shock, „Federal Proceedings”, nr 20, supl. nr 9,1961, s. 18-19; cytowane w: „Aviation, Space and Environmental Medicine”, t. 50, nr 8, 1979, s. 8-19.
„Annual Review of Physiology”, t. 8, 1946, s. 335.
„Pharmacological Review”, t. 6, nr 4,1954, s. 489.
K. Hobler i R. Napodano, „Journal of Trauma”, t. 14, nr 8, 1974, s. 716.
Martin Stephens, A Critique of Animal Experimentation on Cocaine Abuse, raport przygotowany dla American, National and New England Anti-Vivisection Societies, Boston 1985.
„Health Care”, t. 2, nr 26, 28 sierpnia - 10 września 1980.
„Journal of Pharmacology and Experimental Therapeutics”, t. 226, nr 3,1983, s. 783-789.
„Psychopharmacology”, t. 88, 1986, s. 500-504.
„Bulletin of the Psychonomic Society”, t. 22, nr 1, 1984, s. 53-56.
„European Journal of Pharmacology”, t. 40, 1976, s. 114-115.
„Newsweek”, 26 grudnia 1988, s. 50; TSU Shuts Down Cornell Cat Lab, „The Animals” Agenda”, t. 9, nr 3 (marzec), 1989, s. 22-25.
S. Milgram, Obedience to Authority, Harper and Row, New York 1974. Nawiasem mówiąc, eksperymenty te były powszechnie krytykowane z powodów etycznych, gdyż przeprowadzono je na ludziach bez ich zgody. Jest rzeczywiście wątpliwe, czy Milgram powinien był oszukiwać uczestników eksperymentu; ale kiedy porównamy to, co im wyrządzono, z tym, co się powszechnie wyrządza zwierzętom, zauważymy, jak bardzo wzrasta ludzka wrażliwość moralna, gdy w grę wchodzą eksperymenty na człowieku.
„Monitor”, publikacja American Psychological Association, marzec 1978.
Donald J. Barnes, A Matter of Change, w: Peter Singer (red.), In Defense of Animals, s. 160, 166.
The Death Sciences in Veterinary Research and Education, United Actions for Animals, New York, s. iii.
„Journal of the American Veterinary Medical Association”, t. 163, nr 9, 1 listopada 1973, s. 1.
Adres zob. Aneks 3.
„Journal of Comparative and Physiological Psychology”, t. 55, 1962, s. 896.
„Scope” (Durban, Afryka Południowa), 30 marca 1973.
Robert J. White, Antivivisection: The Reluctant Hydra, „The American Scholar”, t. 40, 1971; przedrukowane w: T. Regan i P. Singer (red.), Animal Rights and Human Obligation, wyd. pierwsze, Prentice-Hall, Englewood Cliffs, N. J., 1976, s. 169.
„The Plain Dealer”, 3 lipca 1988.
„Birmingham News”, Birmingham, Alabama, 12 lutego 1988.
The Price of Knowledge, audycja w Nowym Jorku, 12 grudnia 1974, WNET/13, zapis otrzymany dzięki uprzejmości WNET/13 i Henry’ego Spiry.
Cytowane w raporcie OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, s. 277.
National Health and Medical Research Council, Code of Practice for the Care and Use of Animals for Experimental Purposes, Australian Government Publishing Services, Canberra 1985. Ostatnio przyjęto znowelizowany kodeks, zob. Australian Code of Practice, „Nature”, t. 339, 8 czerwca 1989, s. 412.
OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, s. 377.
Pat Monaghan, The Use of Animals in Medical Research, „New Scientist”, 19 listopada 1988, s. 54.
Podsumowanie poprawek z roku 1985 oraz prawa i innych regulacji obowiązujących w tym czasie, zob. OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, s. 280-286.
OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, s. 286-287.
Tamże, s. 287, 298.
National Research Council, Use of Laboratory Animals in Biomedical and Behavioral Research, National Academy Press, Washington, D.C., 1988. Zob. zwłaszcza C. Stevens, Indwidual Statement.
„The Washington Post”, 19 lipca 1985, s. A10. Dokładniejsza relacja na temat badań Gennarellego, zob. Lori Gruen i Peter Singer, Animal Liberation: A Graphic Guide, Camden Press, London 1987, s. 10-23.
Group Charges Gillette Abuses Lab Animals, „Chemical and Engineering News”, 6 października 1986, s. 5.
H. Beecher, Ethics and Clinical Research, „New England Journal of Medicine”, t. 274, 1966, s. 1354-1360; D. Rothman, Ethics and Human Experimentation: Henry Beecher Revisited, „New England Journal of Medicine”, t. 317, 1987, s. 1195-1199.
Z zapisu Doctors Trial, sprawa I: United States vs. Brandt et al. Cytowane w: W. L. Shirer, The Rise and the Fali of the Third Reich, Simon and Schuster, New York 1960, s. 985 (wyd. pol.: Powstanie i upadek Trzeciej Rzeszy, tłum. M. Sągi-Urbanik, L. Nabielec, Wydawnictwo Ryszard Kluszczyński, Kraków 1995); inne opisy tych eksperymentów zob. R. J. Lifton, The Nazi Doctors, Basic Books, New York 1986.
„British Journal of Experimental Pathology”, t. 61, 1980, s. 39; cytowane przez R. Rydera, Speciesism in the Laboratory, w: Peter Singer (red.), In Defense of Animals, s. 85.
I.B. Singer, Wrogowie: opowieść o miłości, tłum. L. Melchior-Yahil, Punkt, Warszawa 1992.
Zob. James Jones, Bad Blood: The Tuskegee Syphilis Experiment, Free Press, New York 1981.
Sandra Coney, The Unfortunate Experiment, Penguin Books, Auckland 1988.
E. Wynder i D. Hoffman, w „Advances in Cancer Research”, t. 8,1964; zob. także raport Royal College of Physicians, Smoking and Health, London 1962, i badania U. S. Health Department. Te informacje bibliograficzne zaczerpnąłem z: Richard Ryder, Experiments on Animals, w: Stanley i Roslind Godlovitch oraz John Harris, Animals, Men and Morals, s. 78.
U. S. Lung Cancer Epidemic Abating, Death Rates Show, „The Washington Post”, 18 października 1989, s. 1.
The Cancer Watch, „U.S. News & World Report”, 15 lutego 1988.
„Science”, t. 241, 1988, s. 79.
Colombians Develop Effective Malaria Vaccine, „The Washington Post”, 10 marca 1988.
Vaccine Produces AIDS Antibodies, „Washington Times” 19 kwietnia 1988.
AIDS Policy in the Making, „Science”, t. 239, 1988, s. 1087.
T. McKeown, The Role of Medicine: Dream, Mirage or Nemesis?, Blackwell, Oxford 1979.
D. St. George, Life Expectancy, Truth, and the ABPI, „The Lancet”, 9 sierpnia 1986, s. 346.
J. B. McKinlay, S. M. McKinlay i R. Beaglehole, Trends in Death and Disease and the Contribution of Medical Measures, w: H. E. Freeman i S. Levine (red.), Handbook of Medical Sociology, Prentice Hall, Englewood Cliffs, N. J., 1988, s. 16.
Zob. William Paton, Człowiek i mysz: badania medyczne na zwierzętach, tłum. S. Kasicki, M. Umińska, K. Turlejski, PWN, Warszawa 1997; Andrew Rowan, Of Mice, Models and Men, A Critical Evaluation of Animal Research, rozdz. 12; Michael DeBakey, Medical Advances Resulting from Animal Research, w: J. Archibald, J. Ditchfield i H. Rowsell (red.), The Contribution of Laboratory Animal Science to the Welfare of Man and Animals: Past, Present and Future, Gustav Fischer Verlag, New York 1985; OTA, Alternatives to Animal Use in Research, Testing and Education, rozdział 5; oraz National Research Council, Use of Animals in Biomedical and Behavioral Research, rozdział 3.
Najlepszą z prac podważających takie argumenty za eksperymentowaniem na zwierzętach jest zapewne książka Roberta Sharpe’a, The Cruel Deception.
The Costs of AIDS, „New Scientist”, 17 marca 1988, s. 22.
„The Washington Post”, 3 października 1971; zob. także zeznania składane we wrześniu i październiku 1971 roku przed Subcommittee on Monopoly of the Select Committee on Smali Business of the U.S. Senate (Hearings on the Role of Giant Corporation), zwłaszcza zeznania Jima Hightowera z Agribusiness Accountability Project. Wielkość firm produkujących jajka, zob. „Poultry Tribune”, czerwiec 1987, s. 27.
Ruth Harrison, Animal Machines, Vincent Stuart, London 1964, s. 3.
„Broiler Industry”, grudzień 1987, s. 22.
Konrad Lorenz, King Solomon’s Ring, Methuen and Company, London 1964, s. 147.
„Farming Express”, 1 lutego 1962, cytowane przez Ruth Harrison, Animal Machines, s. 18.
F. D. Thornberry, W. O. Crawley i W. F. Krueger, Debeaking Laying Stock to Control Cannibalism, „Poultry Digest”, maj 1975, s. 205.
Według relacji w „The Animal Welfare Institute Quarterly”, jesień 1987, s. 18.
Report of the Technical Committee to Enquire into the Welfare of Animals Kept Under Intensive Livestock Husbandry Systems, „Command Paper” 2836, Her Majesty’s Stationery Office, London 1965, paragraf 97.
A. Andrade, J. Carson, The Effect of Age and Methods of Debeaking on Future Performance of White Leghorn Pullets, „Poultry Science”, t. 54, 1975, s. 666-674; M. Gentle, B. Huges i R. Hubrecht, The Effect of Beak Trimming on Food Intake, Feeding Behavior and Body Weight in Adult Hens, „Applied Animal Etholo- gy”, t. 8, 1982, s. 147-159; M. Gentle, Beak Trimming in Poultry, „World’s Poultry Science Journal”, t. 42, 1986, s. 268-275.
J. Breward i M. Gentle, Neuroma Formation and Abnormal Afferent Nerve Discharges After Partial Beak Amputation (Beak Trimming) in Poultry, „Experienta”, t. 41, 1985, s. 1132-1134.
M. Gentle, Beak Trimming in Poultry, s. 268-275.
U.S. Department of Agriculture Yearbook 1970, s. xxxiii.
„Poultry World”, 5 grudnia 1985.
„American Agriculturist”, marzec 1967.
C. Riddell i R. Springer, An Epizootiological Study of Acute Death Syndrome and Leg Weakness in Broiler Chickens in Western Canada, „Avian Diseases”, t. 29, 1986, s. 90-102; P. Steele i J. Edgar, Importance of Acute Death Syndrome in Mortalities in Broiler Chicken Flocks, „Poultry Science”, t. 61, 1982, s. 63-66.
R. Newberry, J. Hunt, E. Gardiner, Light Intensity Effects on Performance, Activity, Leg Disorders, and Sudden Death Syndrome on Roaster Chickens, „Poultry Science”, t. 66, 1987, s. 1446-1450.
Trevor Bray, według relacji w „Poultry World”, 14 czerwca 1984
Zob. badania Riddella i Springera oraz Steele’a i Edgara cytowane w przypisie 15.
D. Wise i A. Jennings, Dyschondroplasia in Domestic Poultry „Veterinary Record”, t. 91, 1972, s. 285-286.
G. Carpenter i in., Effect of Internal Air Filtration on the Performance of Broilers and the Aerial Concentrations of Dust and Bacteria, „British Poultry Journal”, t. 27, 1986, s. 471-480.
Air in Your Shed a Risk to Your Health, „Poultry Digest”, grudzień/styczeń 1988.
„The Washington Times”, 22 października 1987.
„Broiler Industry”, grudzień 1987, i „Hippocrates”, wrzesień/październik 1988. W liście do mnie Perdue potwierdził, że jego kurczakom amputuje się dzioby. Zob. również ogłoszenie Animal Rights International: Frank, are you telling the truth about your chickens?, „The New York Times”, 20 października 1989, s. Al7.
F. Proudfoot, H. Hulan, D. Ramey, The Effect of Four Stocking Densities on Broiler Carcass Grade, the Incidence of Breast Blisters and Other Performance Traits, „Poultry Science”, t. 58, 1979, s. 791-793.
„Turkey World”, listopad/grudzień 1986.
„Poultry Tribune”, styczeń 1974.
„Farmer and Stockbreeder”, 30 stycznia 1982; cytowane przez Ruth Harrison, Animal Machines, s. 50.
„Feedstuffs”, 25 lipca 1983.
„American Agriculturist”, lipiec 1966.
Statystyki USDA wskazują, że w roku 1986 populacja przemysłowo hodowanych niosek wynosiła 246 milionów. Zakładając, że wykluwa się mniej więcej tyle samo samców i samiczek, a wymiana ptaków następuje po około osiemnastu miesiącach, są to szacunki minimalne.
„American Agriculturist”, marzec 1967.
„Upstate”, 5 sierpnia 1973, reportaż Mary Rity Kiereck.
„National Geographic Magazine”, luty 1970.
„Poultry Tribune”, luty 1974.
„Federal Register”, 24 grudnia 1971, s. 24 926.
„Poultry Tribune”, listopad 1986.
Pierwszy raport z Agriculture Committee, House of Commons, 1980-1981, Animal Welfare in Poultry, Pig and Veal Productions, Her Majesty’s Stationery Office, London 1981, paragraf 150.
B.M. Freeman, Floor Space Allowance for the Caged Domestic Fowl, „The Veterinary Record”, 11 czerwca 1983, s. 562-563.
„Poultry Tribune”, marzec 1987, s. 30; Swiss Federal Regulations on Animal Protection, 29 maja 1981.
Informacje na temat Holandii dostarczone przez Compassion in World Farming i ambasadę holenderską w Londynie (zob. również „Farmer’s Guardian”, 29 września 1989); na temat Szwecji zob. Steve Lohr, Swedish Farm Animals Get a New Bill of Rights, „The New York Times”, 25 października 1988.
„Poultry Tribune”, marzec 1987.
Parlament Europejski, sesja 1986/7. Zapis posiedzenia 20 lutego 1987, dokument A2-211/86.
„Poultry Tribune”, listopad 1986.
„Upstate”, 5 sierpnia 1973.
„Animal Liberation (Victoria) Newsletter”, maj 1988 i luty 1989
Roy Bedichek, Adventures with a Naturalist, cytowane przez Ruth Harrison, Animal Machines, s. 154.
„Upstate”, 5 sierpnia 1973.
„Der Spiegel” 1980, nr 47, s. 264; cytowane w Intensive Egg and Chicken Production, Chicken’s Lib, Huddersfield, U.K.
I. Duncan i V. Kite, Some Imestigations into Motivation in the Domestic Fowl, „Applied Animal Behaviour Science”, 1.18,1987, s. 387-388.
„New Scientist”, 30 stycznia 1986, s. 33, relacja z badań H. Hubera, D. Folscha i U. Stahliego, opublikowanych w „British Poultry Science”, t. 26, 1985, s. 367.
A. Black i B. Hughes, Patterns of Comfort Behaviour and Activity in Domestic Fowls: A Comparison Between Cages and Pens, „British Veterinary Journal”, t. 130, 1974, 23-33.
D. van Liere i S. Bokma, Short-term Feather Maintenance as a Function of Dust-bathing in Laying Hens, „Applied Animal Be- haviour Science”, t. 18, 1987, s. 197-204.
H. Simonsen, K. Vestergaard i P. Willeberg, Effect of Floor Type and Density on the Integument of Egg Layers, „Poultry Science”, t. 59, 1980, s. 2202-2206.
K. Vestergaard, Dustbathing in the Domestic Fowl - Diurnal Rhythm and Dust Deprivation, „Applied Animal Behaviour Science”, t. 17, 1987, s. 380.
H. Simonsen, K. Vestergaard i P. Willeberg, Effect of Floor Type and Density on the Integument of Egg Layers.
J. Bareham, A Comparison of the Behaviour and Production of Laying Hens in Experimental and Conventional Battery Cages, „Applied Animal Ethology”, t. 2, 1976, s. 291-303.
J. Craig, T. Craig i A. Dayton, Fearful Behavior by Caged Hens of Two Genetic Stocks, „Applied Animal Ethology”, t. 10, 1983, s. 263-273.
M. Dawkins, Do Hens Suffer in Bartery Cages? Environmental Preferences and Welfare, „Applied Animal Behaviour”, t. 25,1977, s. 1034-1046; zob. także M. Dawkins, Animal Suffering: the Science of Animal Welfare, Chapman and Hall, London 1980, rozdział 7.
„Plain Truth” (Pasadena, Kalifornia), marzec 1973.
C. E. Ostrander i R. Young, Effects of Density on Caged Layers, „New York Food and Life Sciences”, t. 3, nr 3, 1970.
U. K. Ministry of Agriculture, Fisheries and Food, Poultry Technical Information Booklet No 13; cytowane za: Intensive Egg and Chicken Production.
„Poultry Tribune”, marzec 1974.
Ian Duncan, Can the Psychologists Measure Stress?, „New Scientist”, 18 października 1973.
R. Dunbar, Farming Fit for Animals, „New Scientist”,29 marca 1984, s. 12-15; D. Wood-Gush, The Attainment of Humane Housing for Farm Livestock, w: M. Fox, L. Mickley (red.), Advances in Animal Welfare Science, Humane Society of the United States, Washington, D.C., 1985.
„Farmer’s Weekly”, 7 listopada 1961, cytowane przez Ruth Harrison, Animal Machines, s. 97.
R. Dantzer i P. Mormede, Stress in Farm Animals. A Need for Reevaluation, „Journal of Animal Science”, t. 57, 1983, s. 6-18.
D. Wood-Gush i R. Beilharz, The Enrichment of a Bare Environment for Animals in Confined Conditions, „Applied Animals Ethology”, t. 20,1983, s. 209-217.
U.S. Department of Agriculture, Fact Sheet: Swine Managements, AFS-3-8-12, Department of Agriculture, Office of Governmental and Public Affairs, Washington, D.C.
F. Butler, cytowane w: John Robbins, Diet for a New America, Stillpoint, Walpole, N.H., 1987, s. 90.
D. Fraser, The Role of Behaviour in Swine Production: a Review of Research, „Applied Animal Ethology”, t. 11, 1984, s. 332.
D. Fraser, Attraction to Blood as a Factor in Tail Biting by Pigs, „Applied Animal Behaviour Science”, t. 17, 1987, s. 61-68.
„Farm Journal”, maj 1974.
Podsumowanie odpowiednich badań podaje Michael W. Fox, Farm Animals: Husbandry, Behavior, Veterinary Practice, University Park Press, 1984, s. 126.
„Farmer and Stockbreeder”, 22 stycznia 1963, cytowane przez Ruth Harrison, Animal Machines, s. 95.
Swine Production Management, Hubbard Milling Company, Mankato, Minnesota, 1984.
William Robbins, Down on the Superfarm: Bigger Share of Profits, „The New York Times”, 4 sierpnia 1987.
„Feedstuffs”, 6 stycznia 1986, s. 6.
„Hog Farm Management”, grudzień 1975, s. 16.
Bob Frase, cytowane w: Orville Schell, Modem Meat, Random House, New York 1984, s. 62.
„Farmer and Stockbreeder”, 11 lipca 1961, cytowane w: Ruth Harrison, Animal Machines, s. 148.
J. Messersmith, przytaczane w: J. Robbins, Diet for a New America, s. 84.
„Agscene” (Petersfield, Hampshire, Anglia), czerwiec 1987, s. 9.
„Farm Journal”, marzec 1973.
Mechanical Sow Keeps Hungry Piglets Happy, „The Western Producers”, 11 kwietnia 1985.
„National Hog Farmer”, marzec 1978, s. 27.
U.S. Department of Agriculture, Fact Sheet: Swine Managements, AFS-3-8-12. Department of Agriculture, Office of Governmental and Public Affairs, Washington, D.C.
U.S. Department of Agriculture, Fact Sheet: Swine Housing, AFS-3-8-9. Department of Agriculture, Office of Governmental and Public Affairs, Washington, D.C.
G. Cronin, The Development and Significance of Abnormal Stereotyped Behaviour in Tethered Sows, praca doktorska, University of Wageningen, Holandia, s. 25.
Roger Ewbank, The Trouble with Being a Farm Animal, „New Scientist”, 18 października 1973.
Does Close Confinement Cause Distresss in Sows?, Scottish Farm Buildings Investigation Unit, Aberdeen, lipiec 1986, s. 6.
Farm Animal Welfare Council, Assessment of Pig Production Systems, Farm Animal Welfare Council, Surbiton, Surrey, Anglia, 1988, s. 6.
A. Lawrence, M. Appleby i H. MacLeod, Measuring Hunger in the Pig Using Operant Conditioning: The Effect of Food Restriction, „Animal Production”, t. 47, 1988.
„The Stall Street Journal”, lipiec 1972.
J. Webster, C. Saville, D. Welchman, Improved Husbandry Systems for Veal Calves, Animal Health Trust and Farm Animal Care Trust, bez daty, s. 5; zob. także: J. Webster i in., The Effect of Different Rearing Systems on the Development of Calf Behavior oraz Some Effects of Different Rearing Systems on Health, Cleanliness and Injury in Calves, „British Veterinary Journal”, t. 1141, 1985, s. 249 i 472.
J. Webster, C. Saville, D. Welchman, Improved Husbandry Systems for Veal Calves, s. 6.
Tamże, s. 2.
„The Stall Street Journal”, listopad 1973.
Tamże, kwiecień 1973.
Tamże, listopad 1973.
„Farmer and Stockbreeder”, 13 września 1960, przytaczane przez: Ruth Harrison, Animal Machines, s. 70.
„The Stall Street Journal”, kwiecień 1973.
G. van Putten, Some General Remarks Concerning Farm Animal Welfare in Intensive Farming Systems, nieopublikowany artykuł z Research Institute for Animal Husbandry, „Schoonoord”, Driebergseweg, Zeist, Holandia, s. 2.
Tamże, s. 3.
„The Vealer”, marzec/kwiecień 1982.
U.K. Ministry of Agriculture, Fisheries and Food, Welfare of Calves Regulations, Her Majesty’s Stationery Office, London 1987.
J. Webster, Health and Welfare of Animals in Modem Husbandry Systems - Dairy Cattle, „In Practice”, maj 1986, s. 85.
Gordon Harvey, Poor Cow, „New Scientist”, 29 września 1983, s. 940-943.
„The Washington Post”, 28 marca 1988.
D. S. Kronfeld, Biologic and Economic Risks Associated with Bovine Growth Hormone, Conference on Growth Hormone, European Parliament, 9 grudnia 1987, artykuł niepublikowany, s. 4.
Tamże, s. 5.
Bob Holmes, Secrecy Over Cow Hormone Experiments, „Western Morning News”, 14 stycznia 1988.
Keith Schneider, Better Farm Animals Duplicated by Cloning, „The New York Times”, 17 lutego 1988; zob. także: Ian Wilmut, John Clark i Paul Simons, A Revolution in Animal Breeding, „New Scientist”, 7 lipca 1988.
„The Peoria Journal Star”, 5 czerwca 1988.
Is Pain the Price of Farm Efficiency?, „New Scientist”,13 października 1973, s. 171.
„Feedstuffs”, 6 kwietnia 1987.
„Farm Journal”, sierpień 1967, marzec 1968.
S. Lukefahr, D. Caveny, P. R. Cheeke i N. M. Patton, Rearing Weanling Rabbits in Large Cages, „The Rabbit Rancher”, cytowane w: Australian Federation of Animal Societies, Submission to the Senate Select Committee of Inquiry into Animal Welfare in Australia, t. 2, Melbourne 1984.
„The Age” (Melbourne), 25 maja 1985.
Taki rozmiar klatek zaleciło Finnish Fur Breeders Association. U.K. Fur Breeders Association zaleciło, by rozmiary klatki dla norek wynosiły trzydzieści na dziewięć cali. Zob. Fur Trade Fact Sheet, Lynx, Great Dunmow, Essex 1986.
Report of the Technical Committee to Enąuire into the Welfare of Animals Kept Under Intensive Livestock Husbandry Systems, aneks.
Report of the Technical Committee to Enąuire into the Welfare of Animals Kept Under Intensive Livestock Husbandry Systems, paragraf 37.
Zob. strona 177.
Joy Mensch i Ari van Tienhove, Farm Animal Welfare, „American Scientist”, listopad/grudzień 1986, s. 599, gdzie przytaczany jest artykuł D.W. Folscha, Egg Production - Not Necessarily a Reliable Indicator for the State of Health of Injured Hens, w: Fifth European Poultry Conference, Malta 1976.
B. Gee, The 1985 Muresk Lecture, Muresk Agricultural College, Western Australian Institute of Technology, s. 8.
Parlament Europejski, sesja 1986/7. Zapis posiedzenia z 20 lutego 1987 roku, dokument A2-211/86.
D.W. Folsch i in., Research on Alternatives to the Battery System for Laying Eggs, „Applied Animal Behaviour Science”, t. 20, 1988, s. 29-45.
Dehoming, Castrating, Branding, Vaccinating Cattle, publikacja nr 384, Mississippi State University Extension Service, we współpracy z USDA; zob. również Beef Cattle: Dehoming, Castrating, Branding and Marking, USDA, „Farmers’ Bulletin”, nr 2141, wrzesień 1972.
„Progressive Farmer”, luty 1969.
„Pig Farming”, wrzesień 1973.
Hot-iron Branding, University of Georgia College of Agriculture, okólnik 551.
Beef Cattle: Dehoming, Castrating, Branding and Marking.
R. F. Bristol, Preconditioning of Feeder Cattle Prior to Interstate Shipment. Report of a Preconditioning Seminar, s. 65; seminarium to odbyło się na Oklahoma State University we wrześniu 1967 roku.
U.S. Department of Agriculture Statistical Summary, Federal Meat and Poultry Inspection for Fiscal Year 1986.
„The Washington Post”, 30 września 1987.
Colman McCarthy, Those Who Eat Meat Share in the Guilt „The Washington Post”, 16 kwietnia 1988.
Farm Animal Welfare Council, Report on the Welfare of Livestock (Red Meat Animals) at the Time of Slaughter, Her Majesty’s Stationery Office, London 1984, paragrafy 88, 124.
Harold Hillman, Death by Electricity, „The Observer” (Londyn), 9 lipca 1989.
Animals into Meat: A Report on the Pre-Slaughter Handling of Livestock, „Argus Archives” (New York), t. 2, marzec 1970, s. 16-17; opis autorstwa Johna MacFarlane’a, wiceprezesa Livestock Conservation, Inc.
Farm Animal Welfare Council, Report on the Welfare of Livestock When Slaughtered by Religious Methods, Her Majesty’s Stationery Office, London 1985, paragraf 50.
Tempie Grandin, list datowany 7 listopada 1988.
Farm Animal Welfare Council, Report on the Welfare of Livestock When Slaughtered by Religious Methods, paragraf 27.
„Science”, t. 240, 6 maja 1988, s. 718.
Caroline Murphy, The „New Genetics” and the Welfare of Animals, „New Scientist”, 10 grudnia 1988, s. 20.
Genetic Juggling Raises Concerns, „The Washington Times”,30 marca 1988.
Oliver Goldsmith, The Citizen of the World, w: A. Friedman (red.), Collected Works, Clarendon Press, Oxford 1966, t. 2, s. 60. Okazuje się, że sam Goldsmith najwyraźniej należał do tej kategorii, gdyż - jak pisze Howard Williams (The Ethics of Diet, wyd. skrócone, Manchester and London 1907, s. 149) - jego wrażliwość była silniejsza niż panowanie nad sobą.
Próbując obalić argument na rzecz wegetarianizmu, jaki przedstawiłem w tym rozdziale w pierwszym wydaniu tej książki, R. G. Frey opisał propozycje reform przedstawione w roku 1981 przez Komisję Rolnictwa Izby Gmin, komentując: „Izba Gmin musi jeszcze podjąć decyzję w sprawie tych propozycji, może się więc okazać, że zostaną złagodzone; jednak nawet gdyby tak się stało, jest to niewątpliwie ważny krok w zwalczeniu nadużyć hodowli przemysłowej.” Frey twierdzi dalej, że sprawozdanie Komisji Rolnictwa wykazało, iż te nadużycia można usunąć, stosując taktykę, która zarazem podważa zachęcanie do bojkotu produktów pochodzenia zwierzęcego (R.G. Frey, Right, Killing and Suffering, Blackwell, Oxford 1983, s. 207). W tym jedynym wypadku szczerze sobie życzę, aby mój polemista miał rację; ale zalecenia Komisji Rolnictwa nie zostały przez Izbę Gmin złagodzone, tylko zwyczajnie zignorowane. Przez osiem lat warunki życia większości zwierząt w intensywnej hodowli zupełnie się nie zmieniły. Wyjątkiem są cielęta, w czym istotną rolę odegrał podjęty przez konsumentów bojkot.
Frances Moore Lappe, Diet for a Smali Planet, Friends of the Earth/Ballantine, New York 1971, s. 4-11. Książka ta jest najlepszym krótkim wprowadzeniem do tego tematu; z niej również pochodzą przytoczone w tym rozdziale liczby, chyba że podaję inne źródło. (Zmienione wydanie ukazało się w 1982 roku.) Głównym pierwotnym źródłem danych są: The World Food Problem, raport President’s Science Advisory Committee (1967); U.S. Department of Agriculture, Feed Situation, luty 1970; U.S. Department of Agriculture, Economic Research Service, National and State Livestock-Feed Relationships, „Statistical Bulletin”, nr 446, łuty 1970.
Wyższy współczynnik wzięty jest z Folke Dovring, Soybeans, „Scientific American”, luty 1974. Keith Akers podaje inne liczby w dziesiątym rozdziale książki A Vegetarian Sourcebook, Putnam, New York 1983. Jego wykresy porównują wartość odżywczą owsa, brokułów, wieprzowiny, mleka, drobiu i wołowiny w przeliczeniu na akr. Mimo iż owies i brokuły nie są żywnością wysokobiałkową, to i tak żaden z produktów pochodzenia zwierzęcego nie zawiera nawet połowy tej ilości białka, co żywność roślinna. Akers korzysta z następujących źródeł: U.S. Department of Agriculture, Agricultural Statistics, 1979; U.S. Department of Agriculture, Nutrive Value of American Foods, U.S. Government Printing Office, Washington, D.C., 1975; C.W. Cook, Use of Rangelands for Future Meat Production, „Journal of Animal Science”, t. 45, 1977, s. 1476.
Keith Akers, A Vegetarian Sourcebook, s. 90-91, powołując się na przytoczone powyżej publikacje.
Boyce Rensberger, Curb on U.S. Waste Urged to Help World’s Hungry, „The New York Times”, 25 października 1974.
„Science News”, 5 marca 1988, s. 153, cytując „Worldwatch”, styczeń/luty 1988.
Keith Akers, A Vegetarian Sourcebook, s. 100, gdzie powołuje się na D. Pimental i M. Pimental, Food, Energy and Society, Wiley, New York 1979, s. 56, 59; U.S. Department of Agriculture, Nutritive Value of American Foods.
G. Borgstrom, Harvesting the Earth, Abelard-Schuman, New York 1973, s. 64-65, cytowane przez Keith Akers, A Vegetarian Sourcebook.
The Browning of America, „Newsweek”, 22 lutego 1981, s. 26; cytowany przez Johna Robbinsa, Diet for a New America, Stillpoint, Walpole, N.H., 1987, s. 367.
The Browning of America, s. 26.
Fred Pearce, A Green Unpleasant Land, „New Scientist”, 24 lipca 1986, s. 26.
Sue Armstrong, Marooned in a Mountain of Manure, „New Scientist”, 26 listopada 1988.
J. Mason i P. Singer, Animal Factories, Crown, New York 1979, s. 84, gdzie cytuje się R. C. Loehr, Pollution Implications of Animal Wastes - A Forward Oriented Review, Water Pollution Control Research Series, U.S. Environmental Protection Agency, Washington, D.C., 1968, s. 26-27; H. A. Jasiorowski, Intensive Systems of Animal Production, w: R. L. Reid (red.), Proceedings of the II World Conference of Animal Production, Sydney University Press, Sydney 1975, s. 384; J.W. Robbins, Environmental Impact Resulting from Unconfined Animal Production, Environmental Research Information Center, U.S. Environmental Protection Agency, Cincinnati 1978, s. 9.
Handling Waste Disposal Problems, „Hog Farm Managements”, kwiecień 1978, s. 17, przytaczane za: J. Mason i P. Singer, Animal Factories, s. 88.
Informacje z Rainforest Action Network, „The New York Times”, 22 stycznia 1986, s. 7.
E. O. Williams, Biophilia, Harvard University Press, Cambridge 1984, s. 137.
Keith Akers, A Vegetarian Sourcebook, s. 99-100, oparte na: H.W. Anderson i in., Forests and Water: Effects of Forest Management on Floods, Sedimentation and Water Supply, U.S. Department of Agriculture Forest Service General Technical Report PSW-18/1976; J. Kittridge, The Influence of the Forest on the Weather and other Environmental Factors, w: United Nations Food and Agriculture Organization, Forest Influences, Rome 1962.
Fred Pearce, Planting Trees for a Cooler World, „New Scientist”, 15 października 1988, s. 21.
David Dickson, Poor Countries Need Help to Adapt to Rising Sea Level, „New Scientist”, 7 października 1989, s. 4; Sue Wells i Alasdair Edwards, Gone with the Waves, „New Scientist”, 11 listopada 1989, s. 29-32.
L. i M. Milne, The Senses of Men and Animals, Penguin Books, Middlesex and Baltimore 1965, rozdział 5.
Report of the Panel of Enquiry into Shooting and Angling, opublikowany przez ten panel w roku 1980 i dostępny za pośrednictwem Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals (U.K.), paragrafy 15-57.
Geoff Maslen, Bluefin, the Making of the Mariners, „The Age” (Melbourne), 26 stycznia 1985.
D. Pimental i M. Pimental, Food, Energy and Society, s. 9; przytaczam za: K. Akers, A Vegetarian Sourcebook, s. 117.
Zob. J. R. Baker, The Humane Killing of Lobsters and Crabs, The Humane Education Centre, London, bez daty; J. R. Baker i M. B. Dolan, Experiments on the Humane Killing of Lobsters and Crabs, „Scientific Papers of the Humane Education Centre”, t. 2, 1977, s. 1-24.
Zmianę stanowiska co do mięczaków zawdzięczam rozmowom z R. I. Sikorą.
Zob. strony 304-305.
„Zdołamy” wcale nie jest żartem. Według badań porównawczych, opublikowanych w „The Lancet” 30 grudnia 1972, „średni czas przejścia” zjedzonego pożywienia przez układ pokarmowy u próby losowej niewegetarianów stosujących dietę zachodnią wynosił od 76 do 83 godzin; u wegetarianów - 42 godziny. Autorzy wskazują na związek między czasem zalegania stolca w jelicie grubym a częstością występowania nowotworu jelita grubego i podobnych chorób, wzrastającą szybko u narodów o coraz większym spożyciu mięsa; choroby te są prawie nieznane w wiejskich rejonach Afryki, których mieszkańcy, podobnie jak wegetarianie, stosują dietę ubogą w mięso i bogatą w błonnik.
David Davies, A Shangri-La in Ecuador, „New Scientist”, 1 lutego 1973. Na podstawie innych badań Ralph Nelson z Mayo Medical School wysunął przypuszczenie, że wysokie spożycie białka zmusza „nasz silnik metaboliczny do pracy na wysokich obrotach” („Medical World News”, 8 listopada 1974, s. 106). To mogłoby wyjaśniać korelację między długowiecznością a małym spożyciem mięsa lub brakiem jego spożycia.
The Surgeon General's Report on Nutrition and Health, U.S. Government Printing Office, Washington, D.C., 1988.
Według danych agencyjnych przytaczanych w „Vegetarian Times”, listopad 1988.
„The New York Times”, 25 października 1974.
N. Pritikin i P. McGrady, The Pritikin Program for Diet and Exercise, Bantam, New York 1980; J. J. McDougall, The McDougall Plan, New Century, Piscataway, N. J., 1983.
Frances Moore Lappe, Diet for a Small Planet, s. 28-29; zob. również: „The New York Times”, 25 października 1974; „Medical World News”, 8 listopada 1974, s. 106.
Przytaczane w: F. Wokes, Proteins, „Plant Foods for Human Nutrition”, t. 1, 1968, s. 38.
W pierwszym wydaniu (1971) Diet for a Small Planet Frances Moore Lappe kładła nacisk na komplementarność protein, aby pokazać, że dieta wegetariańska może być wystarczającym źródłem białka. W wydaniu poprawionym (Ballantine, New York 1982) to podkreślenie zniknęło, a autorka wykazuje, że zdrowa dieta wegetariańska dostarcza wystarczająco dużo białka nawet bez tej komplementarności. Inne wyjaśnienie, dlaczego dieta wegetariańska jest wystarczającym źródłem białka, zob. Keith Akers, A Vegetarian Sourcebook, rozdział 2.
F. R. Ellis i W. M. E. Montegriffo, The Health of Vegans, „Plant Foods for Human Nutrition”, t. 2,1971, s. 93-101. Niektórzy weganie twierdzą, że uzupełnianie ich diety witaminą B12 nie jest konieczne, ponieważ w ludzkich jelitach może być ona zsyntetyzowana z innych witamin grupy B. Problem polega jednak na tym, czy synteza ta następuje w dostatecznie wczesnej fazie procesu trawiennego, by witamina B12 została wchłonięta, a nie wydalona. Na razie problem, czy dieta roślinna bez uzupełnień jest wystarczająca, pozostaje otwarty; wydaje się więc, że bezpieczniej uzupełniać ją witaminą B12; zob. także F. Wokes, Proteins, s. 37.
Rdz 1, 24-28; tu i dalej Pismo św. cyt. według: Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań-Warszawa 1988.
Rdz 9, 1-3.
Arystoteles, Polityka, tłum. L. Piotrowicz, w: Dzieła wszystkie, t. 6, PWN, Warszawa 2001, s. 30.
Tamże, s. 35.
W. E. H. Lecky, History of European Morals from Augustus to Charlemagne, Longman, London 1869, 1, s. 280-282.
Mk 5,1-13.
1 Kor 9, 9-10.
Saint Augustine, The Catholic and Manichaean Ways of Life, tłum. D. A. Gallagher i I. J. Gallagher, The Catholic University Press, Boston 1966, s. 102; cyt. za: J. Passmore, Man's Responsibility for Nature, Scribner’s, New York 1974, s. 11.
History of European Morals, t. 1, s. 244; co do Plutarcha, zob. zwłaszcza esej On the Eating of Flesh w Moral Essays.
Na temat św. Bazylego zob. J. Passmore, The Treatment of Animals, „The Journal of the History of Ideas”, t. 36,1975, s. 198; na temat św. Jana Chryzostoma zob. A. Linzey, Animal Rights: A Christian Assessment of Man’s Treatment of Animals, SCM Press, London 1976, s. 103; na temat św. Izaaka Syryjczyka zob. A. M. Allchin, The World is a Wedding: Explorations of Christian Spirituality, Darton, Longman and Todd, London 1978, s. 85. Przytaczam za: R. Attfield, Western Traditions and Environmental Ethics, w: R. Elliot i A. Gare (red.), Environmental Philosophy, University of Oueensland Press, St. Lucia 1983, s. 201-230. Dalsze omówienia zob. R. Attfield, The Ethics of Environmental Concern, Blackwell, (Mord 1982; K. Thomas, Man and the Natural World: Changing Attitudes in England 1500-1800, Allen Lane, London 1983, s. 152-153; R. Ryder, Animal Revolution: Changing Attitudes Towards Speciesism, Blackwell, Oxford 1989, s. 34-35.
Św. Tomasz z Akwinu, Suma teologiczna, 2-2, zag. 64, art. 1, tłum. E W. Bednarski O.P, Katolicki Ośrodek Wydawniczy „Veritas”, t. 18, Londyn 1970, s. 106-107.
Tamże, zag. 159, art. 2, tłum. ks. S. Bełch, t. 22, Londyn 1963, s. 234.
Tamże, 1-2, zag. 72, art. 4, tłum. E W. Bednarski O.P., t. 12, Londyn 1965, s. 31-33.
Tamże, 2-2, zag. 25, art. 3, tłum. ks. A. Głażewski, t. 16, Londyn 1967, s. 58.
Tamże, 1-2, zag. 102, art. 6, tłum. P. Bełch O. P., t.13, Londyn 1985, s. 231-240; zob. także podobne stanowisko w: Summa filozoficzna (Contra Gentiles), ks. III, rozdz. 112, „Wiadomości Katolickie”, Kraków 1933, s. 316.
E. S. Turner, All Heaven in Rage, Michael Joseph, London 1964, s. 163.
V. J. Bourke, Ethics, Macmillan, New York 1951, s. 352.
Jan Paweł II, Sollicitudo Rei Socialis, sek. 34, PAX, Warszawa 1991, s. 44.
St. Francis of Assisi, His Life and Writings as Recorded by His Contemporaries, tłum. L. Sherley-Price, Mowbray, London 1959, zob. zwłaszcza s. 145.
Giovanni Pico della Mirandola, Godność człowieka, tłum. Z. Kalita, w: A. Nowicki (wybór), Filozofia włoskiego Odrodzenia, PWN, Warszawa 1967, s. 137.
Marsilio Ficino, Theologica platonica, III, 2, XVI; zob. również Giannozzo Manetti, The Dignity and Excellence of Man.
E. McCurdy, The Mind of Leonardo da Vinci, Cape, London 1932, s. 78.
M. de Montaigne, Apologia Rajmunda Sebond, w: Próby, tłum. T. Żeleński (Boy), t. II, PIW, Warszawa 1985, s. 140.
Kartezjusz, Rozprawa o metodzie, tłum. T. Żeleński (Boy), PIW, Warszawa 1980, s. 75; zob. także jego list do Henry’ego More'a z 5 lutego 1649. Przedstawiam klasyczną interpretację poglądów Kartezjusza, to znaczy, jak jego stanowisko rozumieli mu współcześni, a także większość późniejszych i dzisiejszych czytelników; niedawno jednak wyrażono pogląd, że jest ona błędna, gdyż intencją Kartezjusza wcale nie było zaprzeczanie, że zwierzęta mogą cierpieć. Dalsze szczegóły zob. J. Cottingham, „Brute to the Brutes?” Descartes’ Treatment of Animals, „Philosophy” 53, 1977, s. 551-559.
John Passmore nazywa pytanie „dlaczego zwierzęta cierpią?” „odwiecznym problemem problemów, który doczekał się fantastycznie wymyślnych rozwiązań. Malebranche (współczesny Kartezjuszowi) wyraźnie twierdził, że racje czysto teologiczne nakazują odrzucić twierdzenie, że zwierzęta zdolne są cierpieć, ponieważ wszelkie cierpienie jest skutkiem grzechu Adama, a zwierzęta nie są potomkami Adama” (Man’s Responsibility for Nature, s. 114n.).
Kartezjusz, list do Henry’ego More’a, 5 lutego 1649.
N. Fontaine, Memories pour servir a l’histoire de Port-Royal, Cologne 1738, 2, s. 52-53, cyt. za: L. Rosenfield, From Beast-Machine to Man-Machine: The Theme of Animal Soul in French Letters from Descartes to La Mettrie, Oxford University Press, New York 1940.
Dictionnaire Philosophique, zob. hasło „Betes”.
D. Hume, Badania dotyczące zasad moralności, tłum. A. Hochfeld, PWN, Warszawa 1975, s. 28.
„The Guardian”, 21 maja 1713.
Wolter, Elementy filozofii Newtona, tłum. H. Konczewska, oprac. B. J. Gawecki, PWN, t. V, Warszawa 1956, zob. także: Essay on the Morals and Spirit of Nations.
J. J. Rousseau, Emil, czyli o wychowaniu, tłum. W. Husarski, Ossolineum, t. I, Wrocław 1955, s. 181-184.
I. Kant, Lecture on Ethics, tłum. L. Infield, Harper Torchbooks, New York 1963, s. 239-240.
„Hansard's Parliamentary History”, 18 kwietnia 1800.
E. S. Turner, All Heaven in a Rage, s. 127. Inne zawarte w tym fragmencie szczegóły pochodzą z rozdziałów 9 i 10 tej samej książki.
Twierdzi się, że pierwsze przepisy prawne chroniące zwierzęta przed okrucieństwem uchwalono w Massachusetts Bay Colony w roku 1641. Ogłoszony wtedy paragraf 92 „The Body of Liber- ties” stwierdzał: „Żaden człowiek nie będzie posuwał się do tyranii ani okrucieństwa wobec wszelkiego nierozumnego stworzenia, które zazwyczaj trzyma się dla ludzkiego pożytku”, a następny nakazywał zapewnienie czasu wypoczynku zwierzętom pociągowym. Jest to zdumiewająco postępowy dokument; wprawdzie można się spierać, czy ściśle biorąc był on „prawem”, ale Nathaniel Ward, który opracował „The Body of Liberties” niewątpliwie zasługuje na to, by - podobnie jak Richarda Martina - uważać go za pioniera ustawodawstwa. Dokładniejsze informacje: E. Leavitt, Animals and Their Legal Rights, Animal Welfare Institute, Washington, D.C., 1970.
Cyt. za: E. S. Turner, All Heaven in a Rage, s. 162. Analiza wniosków wypływających z tej uwagi, będąca wartościowym uzupełnieniem moich rozważań na ten temat, zob. J. Rachels, Created From Animals: The Moral Implications of Darwinism, Oxford University Press, Oxford 1990.
K. Darwin, O pochodzeniu człowieka, tłum. M. Ilecki, Biblioteka Dzieł Naukowych, Warszawa 1928.
K. Darwin, O pochodzeniu człowieka, s. 161-162.
Zob. L. Gompertz, Moral Inquiries on the Situation of Man and of Brutes, London 1824; H. S. Salt, Animals’ Rights, London 1892 (nowe wyd.: Society for Animals Rights, Clark’s Summit Pennsylvania 1980) i inne prace. Niektóre z cytatów na następnych stronach pochodzą z Animals’ Rights.
W. Paley, Principles of Moral and Political Philosophy, 1795, księga 2, rozdział 11; ten sam pogląd, zob. F. Wayland, Elements of Moral Science, 1835; przedruk: J. L. Blau (red.), Harvard University Press, Cambridge 1963, s. 364; w dziewiętnastowiecznej Ameryce było to zapewne dzieło z filozofii moralności, na które powoływano się najczęściej.
Cyt. za: S. Godlovitch, Utilities, w: S. i R. Godlovitch oraz J. Harris (red.), Animals, Men and Morals.
Cyt. za: H. S. Salt, Animals’ Rights, s. 15.
B. Franklin, Żywot własny, tłum. J. Stawiński, PIW, Warszawa 1960, s. 45-46.
Cyt. za: H. S. Salt, Animals’ Rights, s. 15.
J. Michelet, La Bibie de l’humanite, cyt. za: H. Williams, The Ethics of Diet, s. 214.
A. Schopenhauer, O podstawie moralności, tłum. Z. Bassakówna, Wydawnictwo „bis”, Warszawa 1994, s. 145.
Zob. E. S. Turner, All Heaven in a Rage, s. 143.
Tamże, s. 205.
T. H. Huxley, Stanowisko człowieka w przyrodzie, z niem. przekładu J. W. Carusa spolszczył J. Żaryn, Redakcja „Przeglądu Tygodniowego”, Warszawa 1874.
Dean Walley i Frieda Staake, Farm Animals, Hallmark Children’s Edition, Kansas City, bez daty.
M. E.Gagg i C. F. Tunnicliffe, The Farm, Ladybird Books, Loughborough, England, 1958.
Przykład: Lawrence Kohlherg, psycholog z Harvardu, znany z prac na temat rozwoju moralnego człowieka, opowiada, jak jego czteroletni syn powziął pierwsze postanowienie moralne, odmawiając jedzenia mięsa, gdyż, jak powiedział, „zabijanie zwierząt jest złe”. Sześć miesięcy zajęło Kohlhergowi wyperswadowanie synowi tej decyzji, która - jak stwierdził - wynikała z niezdolności rozróżnienia zabójstwa usprawiedliwionego i nieusprawiedliwionego i która świadczyła, że syn znajduje się dopiero na najniższym stopniu rozwoju moralnego (L. Kohlherg, From Is to Ought, w: T. Mischel (red.), Cognitive Development and Epistemology, Academic Press, New York 1971, s. 191-192). Morał: jeśli odrzucasz powszechnie panujące przesądy, to znaczy, że nie jesteś moralnie dojrzały.
W. L. Gay, Methods of Animal Experimentation, Academic Press, New York 1965, s. 191; przytaczane za: Richard Ryder, Victims of Science, Davis-Poynter, London 1974.
Bernhard Grzimek, Geąualte Tiere: Ungluck fur die Landwirtschaft, w: „Das Tier” (Berno, Szwajcaria), dodatek specjalny.
Przykładem są ustawy: brytyjska Cruelty to Animals Act z roku 1876 oraz amerykańska Animal Welfare Act z lat 1966-1970. Obie ustawy przyjęto w odpowiedzi na zaniepokojenie losem zwierząt doświadczalnych i obie tym zwierzętom przyniosły niewiele korzyści.
Lista niektórych bardziej radykalnych organizacji została zamieszczona w Aneksie 3.
E. S. Turner, All Heaven in a Rage, s. 129.
Tamże, s. 83.
Gerald Carson, Cornflake Crusade, Rinehart, New York 1957, s. 19, 53-62.
E. S. Turner, Ali Heaven in a Rage, s. 234-235; Gerald Carson, Men, Beasts and Gods, Scribner’s, New York 1972, s. 103.
Zob. Farley Mowat, Never Cry Wolf, Atlantic Monthly Press, Boston 1963; Konrad Lorenz, King Solomon’s Ring, s. 186-189. Pierwszą z książek cytuję za: Mary Midgley, The Concept of Beasdiness: Philosophy, Ethics and Animal Behavior, „Philosophy”, t. 48, 1973, s. 114.
Poza wymienionymi zob. prace Niko Tinbergena, Jane van Lawick-Goodall, George’a Schallera i Irenausa Eibl-Eibesfeldta.
Zob. s. 280-281.
Zob. s. 281.
Zob. Judy Mann, Whales, Hype, Hypocrisy, „The Washington Post”, 28 października 1988.
Często słyszę pytanie: a co z naszymi psami i kotami? Niektórzy wegetarianie ze zrozumiałych względów niechętnie kupują mięso dla swoich ulubieńców, gdyż oznacza to popieranie eksploatacji zwierząt. W istocie nietrudno wychować psa na wegetarianina - irlandzcy wieśniacy, których nie było stać na mięso, od wieków karmili je mlekiem i kartoflami. Większym problemem są koty, ponieważ ich organizm potrzebuje tauryny, aminokwasu, który trudno uzyskać z roślin. Obecnie jednak od amerykańskiej organizacji Harbingers of a New Age można otrzymać wegetariański substytut tauryny. Uważa się, że pozwala on kotu zachować zdrowie na diecie wegetariańskiej, ale stan jego zdrowia należy kontrolować. Adresy zob. Aneks 3.
On the Legality of Enslaving the Africans, autorstwa studenta Harvardu, cyt. za: Louis Ruchames, Racial Thought in America, University of Massachusetts Press, Amherst 1969, s. 154-156.
Zob. Leslie Stephen, Social Rights and Duties, London 1896, cyt. za: Henry Salt, The Logic of the Larder, w: Humanities of Diet, The Vegetarian Society, Manchester 1914, s. 34-38, przedruk w: T. Regan i P. Singer (red.), Animal Rights and Human Obligations.
S. F. Sapontzis twierdzi, że możliwe szczęśliwe życie normalnego dziecka i możliwe nieszczęśliwe życie zdeformowanego są tylko wtedy racjami, by je mieć, albo by go nie mieć, gdy dziecko już istnieje, a zatem nie ma między nimi asymetrii (S. F. Sapontzis, Morals, Reason and Animals, Tempie University Press, Philadelphia 1987, s. 193-194). Oznaczałoby to jednak, że decyzja o poczęciu dziecka kalekiego nie jest niesłuszna, niesłuszne jest utrzymywanie go przy życiu, gdy już się urodzi. Jaka jednak byłaby ocena decyzji o poczęciu takiego dziecka, gdyby podejmując ją, wiedziało się, że nie będzie można dokonać aborcji przed jego urodzeniem lub eutanazji po jego urodzeniu? Dziecko będzie nieszczęśliwe, czyli - jak się wydaje - wyrządzałoby się zło. Sapontzis twierdzi jednak, że nie istnieje taki czas, w którym można by to zło wyrządzić. Nie sądzę, by ta sugestia rozwiązywała problem.
Zob. P. Singer, Etyka praktyczna, przeł. A. Sagan, KiW, Warszawa 2004, rozdział 4 i 6. Dalsza dyskusja zob. Michael Lockwood, Singer on Killing and The Preference for Life, „Inquiry”, t. 22, nr 1-2, s. 157-170; Edward Johnson, Life, Death and Animals, oraz Dale Jamieson, Killing Persons and Other Beings, oba artykuły w: Harlan Miller i William Williams (red.), Ethics and Animals, Humana Press, Clifton, N.J., 1983. Tekst Johnsona został przedrukowany w: T. Regan i P. Singer (red.), Animal Rights and Human Obligations, wyd. 2, Prentice Hall, Englewood Cliffs, N. J., 1989. Zob. także: S. F. Sapontzis, Morals, Reason and Animals, rozdział 10. Dla zrozumienia argumentów kryjących się za całą dyskusją nieoceniona jest (niełatwa!) książka Dereka Parfita, Reasons and Persons, Clarendon Press, Oxford 1984, cz. IV.
Największym obrońcą idei praw zwierząt jest Tom Regan (The Case for Animal Rights, University of California Press, Berkeley and Los Angeles 1983). Powody, dla których mam na ten temat inne zdanie, wskazywałem w Utilitarianism and Vegeterianism, „Philosophy and Public Affairs”, t. 9, 1980, s. 325-337; Ten Years of Animal Liberation, „The New York Review of Books”, 24 kwietnia 1985; Animal Liberation or Animal Rights, „The Monist”, t. 70, 1987, s. 3-14. Szczegółową argumentację, że istota nie mająca zdolności świadomości własnego istnienia w czasie nie może mieć prawa do życia, można znaleźć w: Michael Tooley, Abortion and Infanticide, Clarendon Press, Oxford 1983.
Obronę takiego stanowiska można znaleźć w artykule R. M. Hare’a, Why I Am Only a Demi-Vegetarian.
Brigid Brophy, In Pursuit of a Fantasy, w: Stanley and Roslind Godlovitch oraz John Harris (red.), Animals, Men and Morals, s. 132.
Zob. Cleveland Amory, Man Kind?, Harper and Row, New York 1974, s. 237.
Lewis Gompertz, Moral Inquiries on the Situation of Man and of Brutes, London 1824.
Przejmujący opis okrucieństw w australijskiej hodowli owiec zob. Christine Townend, Pulling the Wool, Hale and Iremonger, Sydney 1985.
Zob. Aneks 2.
Przykłady tego, jak brutalne i bolesne może być „tępienie szkodników”, zob. Jo Olsen, Slaughter the Animals, Poison the Earth, Simon and Schuster, New York 1971, s. 153-164.
Kilku badaczy z różnych ośrodków rozpoczęło prace nad możliwością prowadzenia antykoncepcji u dzikich zwierząt; przegląd w: J. F. Kirkpatrick i J. W. Turner, Chemical Fertility Control and Wildlife Management, „Bioscience”, t. 35, 1985, s. 485-491. Ale przeznaczone na to środki są minimalne w porównaniu z wydawanymi na trucizny, odstrzał i wnyki.
„Natural History”, t. 83, nr 3, marzec 1974, s. 18.
W: A. I. Melden (red.), Human Rights, Wadsworth, Belmont, Calif., 1970, s. 106.
Frankena, w: Social Justice, s. 23.
H. A. Bedau, Egalitarianism and the Idea of Equality, w: J. R. Pennock i J. W. Chapman (red.), Nomos IX: Equality, New York 1967.
G. Vlastos, Justice and Equality, w: Social Justice, s. 48.
J. Rawls, Teoria sprawiedliwości, s. 690. Inny przykład zob. Bernard Williams, The Idea of Equality, w: P. Laslett i W. Runciman (red.), Philosophy, Politics and Society, seria druga, Blackwell, Oxford 1962, s. 118.
Zob. na przykład Stanley Benn, Egalitarianism and Equal Consideration of lnterests, Nomos IX: Equality, s. 62.
Zob. Charles Magel, Keyguide to Information Sources in Animal Rights, McFarland, Jefferson, N.C., 1989. Prace kilku wymienionych tam filozofów podaję w Aneksie 1.
R. G. Frey, Vivisection, Morals and Medicine, „Journal of Medical Ethics”, t. 9,1983, s. 95-104. Frey krytykuje moje poglądy przede wszystkim w Rights, Killing and Suffering, ale zob. również Interests and Rights: The Case Against Animals, Clarendon Press, Oxford 1980. Moja (zbyt skrótowa) odpowiedź na te prace: Ten Years of Animal Liberation.
Zob. M. A. Fox, The Case for Animal Experimentation, University of California Press, Berkeley 1986, oraz list Foxa do „The Scientist” z 15 grudnia 1986 roku; zob. też M. A. Fox, Animal Experimentation: A Philosopher’s Changing Views, „Between the Species”, t. 3, 1987, s. 55-60, oraz wywiad z Foxem w „Animals’ Agenda”, marzec 1988.
Katherine Bishop, From Shop to Lab to Farm, Animal Rights Battle is Felt, „The New York Times”, 14 stycznia 1989.
The Battle Over Animal Rights, „Newsweek”, 26 grudnia 1988.
Zob. Henry Spira, Fighting to Win, s. 194-208.
Zob. Alex Pacheco i Anna Francione, The Silver Spring Monkeys, w: Peter Singer (red.), In Defense of Animals, s. 135-147.
Zob. rozdz. 2, przypis 118.
„Newsweek”, 26 grudnia 1988, s. 50-51.
Barnaby J. Feder, Research Looks Away From Laboratory Animals, „The New York Times”, 29 stycznia 1989, s. 24; wcześniejszy obraz pracy Koalicji na rzecz Zniesienia Testu LD50 i Testu Draize’a zob. Henry Spira, Fighting to Win.
Government of Victoria, Prevention of Cruelty to Animal Regulations, 1986, nr 24. Przepisy te dotyczą testowania wszelkich artykułów chemicznych, kosmetycznych, toaletowych, gospodarstwa domowego oraz środków przemysłowych. Zabraniają wykorzystywania do tego celu worka spojówkowego królików, zakazują też testów, w których zwierzęta poddaje się ekspozycji na rosnące dawki, a liczba przypadków śmiertelnych potrzebna jest ze względów statystycznych. Na temat Nowej Południowej Walii zob. „Animal Liberation: The Magazine” (Melbourne), t. 27, s. 23 (styczeń- marzec) 1989.